Droscher Vitus INSTYNKT CZY DOŚWIADCZENIE


VITUS B. DROSCHER

Instynkt czy doświadczenie

Zachowanie się zwierżąt

Niepojęte zmysły

Uwaga, wróg podsłuchujef

W historii porywających odkryć decydującą rolę odgrywa często przypadek. Zdarzyło się to również owego Ciepłego wieczoru w_lecie_l$56 rgdy amerykański zoolog dr.Kenneth T- Roeder urządził przyjęcie dla przyjaciół ha tarasie ogrodowym. Zapłonęły lampiony, wokół któ­rych natychmiast zaczęły wirować trzepocące roje ciem.

W przemiłym nastroju jeden z uczestników począł wo­dzić wilgotnym korkiem po krawędzi kryształowego kie­liszka, wywołując dobrze znanjr wysoki, przenikliwy dźwięk. I cóż się okazało?

Jak gromem rażone, posypały się na taras ćmy, które przed niemal sekundą tak ochoczo uwijały się wokół lampionów. Roeder sądził początkowo, że owady zostały zabite lub sparaliżowane szarpiącym nerwy wysokim dźwiękiem. Już wielokrotnie przecież stwierdzono, że zwierzęta pod wpływem donośnego hałasu dostają drga­wek epileptycznych, które czasem bywają nawet śmier­telne.

Nic podobnego! Ku wielkiemu zdumieniu obecnych* ćmy zachowały żwawość ruchów i po krótkim pełzaniu wystartowały do lotu. Ale gdy ponownie zadźwięczał kryształ, opadły znowu na taras jak martwe.

To osobliwe zachowanie się wykorzystują już zresztą cd dawna kolekcjonerzy motyli, którzy łowią ćmy z po­mocą lampy, korka, kryształowego kielicha i ekranu. Ale

dr Roeder i jego kolega dr Asher E. Treat postanowili po tym wydarzeniu dotrzeć aż do sedna sprawy. Wyniki osiągnięte po wielu latach badań przeszły najśmielsze oczekiwania i hipotezy.

Przede wszystkim obaj badacze rozpoczęli obserwacje nad tym, jak reagują zawisaki, prządki, miernikowće, sówki i zwójki na całą skalę dźwięków, które odpowie­dnio ściszane lub wzmacniane docierały do nich z głośni­ków i generatorów ultradźwiękowych. Stwierdzili przy tym, że wiele gatunków motyli nocnych, zwłaszcza z ro­dziny sówek, posiada słuch, więcej nawet, na fale dźwię­kowe, które są tak wysokie, że człowiek już ich nie słyszy, reaguje natychmiastowym upadkiem na ziemię.

Początkowo pozostawało zagadką, dlaczego ćmy, w przeciwieństwie do większości innych owadów, słyszą dźwięki i dlaczego po usłyszeniu jakiegoś z nich opadają natychmiast na ziemię. Pewnego dnia otrzymano wreszcie wyjaśnienie. Analizując wyniki badań obaj zoologowie przekonali się, że ćmy w skali ultradźwięków są szcze­gólnie wrażliwe na ten, który wysyłają nietoperze przy orientacji dźwiękowej podczas swoich nocnych polowań na owady.

A zatem ćmy potrafią podsłuchać „niepiJsyjacielski na­dajnik- swego żarłocznego wroga. Innymi słowy, ultra­dźwięki wydawane przez nietoperze ostrzegają te owady, że w ciągu następnych sekund mogą zostać pożarte, naj­wyższy więc czas pomyśleć o ratunku. Wnikliwe i nie­zmiernie precyzyjne badania obu zoologów przedsta­wiły po raz pierwszy w całej pełni, jakimi wyrafinowa­nymi fortelami, jaką bronią zaczepną i odporną odbywa się nocna ultradźwiękowa walka między nietoperzami a ćmami.

Pasywną bronią tropionych owadów są „uszy" — pa-, rzyste utwory umieszczone między tułowiem a odwło­kiem, a więc w okolicy „talii". Budowa ich jest równie genialna jak prosta — maleńka jamka przykryta od ze­wnątrz wieczkiem bębenkowym. We wnętrzu mieszczą się zaledwie trzy mikroskopijnej wielkości komórki zmy-,- słowe. Zależnie od drgań, jakie wywołują w wieczku bębenkowym fale dźwiękowe, komórki te wysyłają do

mózgu zwierzęcia różnego rodzaju „sygnały telegraficzne".

By dowiedzieć "się, co zachodzi u motyla w obliczu śmiertelnego zagrożenia, obaj badacze postanowili „prze­słuchać" te sygnały. Specjalnymi igiełkami, tak cienkimi, że tysiąc ich równało się czubkowi jednej normalnej igły preparacyjnej, wykonali wyprowadzenia od włókienek tych trzech komórek zmysłowych.

Operacji tej nie dało się, 'rzecz oczywista, przeprowa­dzić gołymi rękami. Niewidzialne okiem nieuzbrojonym igiełki zostały wbite pod binokularem, przy pomocy mi- kromanipulatora. Ultraprecyzyjny zabieg nie sprawiał motylowi żadnych dających się wykryć dolegliwości. Te­raz, po przytwierdzeniu owada do korkowej podstawki, można było wzmacniać sygnały elektryczne przebitego nerwu, przenosić je na piewien rodzaj ekranu telewizyj­nego czy na głośnik. Umożliwiło to dokładne zbadanie, jakie sygnały wysyłają te trzy komórki nerwowe do mózgu ćmy, gdy na wieczornym niebie pojawi się nie­toperz.

Nocna wojna ultradźwiękowa

Komórka A — jedna z trzech komórek zmysłowych ćmy — w okresie braku zagrożenia przerywa nadawanie. Skoro jednak nietoperz przybliży się na odległość 30 m, natychmiast powoli, ale w regularnym tempie zaczyna „wystukiwać" sygnały, nabierające szybkości w miarę zbliżania się wroga. Sygnały wychodzące z obu „uszu" nie dochodzą do mózgu równocześnie. Zależnie od tego, czy nietoperz zbliża się z prawej, czy też z lewej strony, pojedyncze „sygnały telegraficzne" w bardzo charakte­rystyczny sposób wpadają w luki czasowe między sobą. Na podstawie tej informacji ćma zdoła w porę wykonać manewr zmylenia nietoperza, czasem nawet zanim ją ten w ogóle zauważy.

Nietoperzowe łowy na ćmy nie są więc jedynie poże­raniem łatwej zdobyczy i nędzny byłby chyba los tych niesamowitych uskrzydlonych ssaków, gdyby ze swej strony nie „wynalazły" środka zaradczego przeciw' spryt-

nemu manewrowi motyli w postaci zataczającego się lotu. Na pozór niezręczny, śmiesznie wyglądający i bezsen­sowny, w rzeczywistości jest to precyzyjnie obliczony, zygzakowaty kurs, który ma zmylić owady co do właści­wej trasy lotu.

Gdy nietoperz zbliży się już na odległość 6 m, spokojne dotąd komórki B „uszu" ćmy zaczynają nagle wysyłać sygnały alarmowe, co błyskawicznie zmienia jej zacho­wanie się, i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, teraz już na pewno wiadomo, że nietoperz zlokalizował ofiarę i leci wprost na nią z nieustannym ultradźwiękowym szumem. Po drugie, z przyczyń całkowicie fizycznych, owad nie jest już w stanie rozpoznać kierunku, z którego zbliża się nienasycony motylożerca.

Dalszy ciąg. sfilmowali obaj Amerykanie za pomocą kamery szybkobieżnej przy świetle reflektora, i to do­kładnie w tym ułamku czasu, gdy nietoperze-atakowały swobodnie fruwające ćmy. Dzięki temu mogli dokładnie obserwować poszczególne fazy: w sytuacji największego zagrożenia, kiedy już komórki B ciem zaczynały nadawać sygnały alarmowe drugiego stopnia, osobniki wielu ga­tunków, składając natychmiast skrzydła, automatycznie jak gromem rażone spadały na ziemię.

Nie koniec jednak zagrożeniu, nietoperze bowiem zmie­niają również nagle kurs, i to tak, jakby umiały obliczać tor krzywej balistycznej. Kilkaset zdjęć filmowych wy­kazało, że w sześciu przypadkach na dziesięć nietoperze chwytały opadające na ziemię ćmy, jeśli nie wprost.do pyska, to kosiły je dalekosiężnymi skrzydłami.

Ale w toku ewolucji zmieniło się zachowanie niektó­rych ciem; w najwyższym stopniu pogotowia alarmowego opadają one błyskawicznie na ziemię pod kątem ostrym albo też, po wykonaniu nagłego skrętu podczas spadania, lądują na podłożu w ostrych spiralach. Tego rodzaju taktyka daje im znacznie większe szanse przeżycia, nie­toperze bowiem prawie zawsze atakują pustkę przed owadami.

Ale nie dosyć na tym. W 1964 r. dr Kenneth Roeder i dr Dorothy Dunning wykryli, że pewne ćmy są wypo" sażone w nadajnik zakłócający ultradźwięki, który dezo­

rientuje narządy lokacyjne nietoperzy, podobnie jak kon­struowana przez człowieka aparatura zagłuszająca „ośle­pia" i paraliżuje-nieprzyjacielskie urządzenia radarowe. Zdjęcia filmowe wykazały niezbicie: skoro tylko za­brzmiał ultradźwiękowy „krzyk" motyli, łowcy pozosta­wiali w spokoju swoje ofiary.

Uszy „widzą"

Nie mniej osobliwe sztuczki ma i strona przeciwna, nietoperze. Od lat czterdziestych naszego wieku wiemy, że ci nocni sztukmistrze wysyłają niewyczuwalne dla ludzkiego ucha ultrawysokie dźwięki, których odbite echo informuje o przeszkodach lub owadach stanowiących żer. Badania Franza Mohr es a i Donalda Griffina uchyliły do­piero furtkę do owego świata niepojętych dziwów, w któ­rym żyją te zagadkowe, otoczone baśniami i przesądami zwierzęta.

Pewien występujący również u nas gatunek nietoperzy, podkowiec mały *, więcej uchwyci nocą swym ultradźwię­kowym słuchem, niż człowiek zobaczy za dnia. Na druty o średnicy 0,2 mm rozpięte w pokoju, tak by nie lśniły bezpośrednio w świetle słonecznym, wpadnie na oślep każdy, kto o nich nie wie. Ale nie podkowiec. Nawet w pokoju pogrążonym w całkowitej ciemności, gdzie mnóstwo takich drutów krzyżuje się wzdłuż i wszerz, nie dotknie ich ani razu. Nasunęło to badaczom pewną myśl. Chcieli stwierdzić, czy nietoperz z pomocą swojego „so­naru" ** jedynie lokalizuje przeszkody oraz owady, które ma bezpośrednio przed sobą, czy też odtwarza sobie pełny obraz otoczenia.

Wielką aulę uniwersytecką podzielono siatkami teniso­wymi na dwie części, przecinając parę oczek po jednej

wysłuchuje środowisko uszami. Obraz, który słyszy, jest taje dokładny, że bez dalszych już rozstrząsań można twierdzić, że zwierzę to „widzi" uszami.

Dla uzupełnienia tej niepojętej dla człowieka właści­wości zmysłów podkowiec mały posiada swoisty nadaj­nik: nadzwyczaj duża i silnie umięśniona krtań wydaje ultradźwiękowe piski o częstotliwości 110 tysięcy drgań na sekundę, uchodzące przez nozdrza. Otwory nozdrzowe nietoperza otaczają podkowiaste, karbowane narośla skórne, w formie krateru księżycowego, które jak zwier­ciadło reflektora skupiają fale dźwiękowe i kierują na określony cel.

Bez przerwy wysyłane ultradźwięki, słyszane przez człowieka jedynie jako lekkie trzaski po przyłożeniu ucha bezpośrednio do głowy nietoperza, brzmią dla zwie­rzęcia głośniej niż terkot karabinu maszynowego.. Gdy w wieczornym mroku eskadry nietoperzy setkami i ty­siącami startują, na łowy z jaskiń, starych piwnic i ruin

stronie tej sieciowej przegrody, tuż przy ziemi. Utwo­rzoną w ten sposób dziurę o rozmiarach pięści człowiek mógłby przy dobrym oświetleniu odnaleźć dopiero po dłuższych poszukiwaniach. Aulę zaciemniono i z drew­nianej skrzynki wystartował w kierunku sieci nietoperz. Nie zawahawszy się nawet na mgnienie, zwierzę przemk­nęło przez otwór.

Nie ma więc wątpliwości: równie wyraźnie jak człowiek widzi krajobraz nocny w stożku światła latarki kieszon­kowej, tak i nietoperz, może nawet jeszcze wyraźniej,

zamków, cała atmosfera jest w ich odczuwaniu przepeł­niona piekłem-walki.

Zdarza się, że w gwarnej ciżbie ludzkiej nie słyszymy własnego głosu. Nietoperze jednak wychwytują echo swojego głosu nawet spośród ustokrotnionego trzasku karabinów maszynowych i, nie dadzą się zwieść w swym kierunkowym locie. Stąd też może nietoperz zauważa, gdy jakiś inny osobnik zlokalizował owada, a na pod­stawie minimalnych różnic indywidualnych głosu orien­tuje się, który to z przeważnie znanych mu „osobiście" towarzyszy był szczęśliwszy, silniejszy czy też słabszy od niego. Uznawszy, iż ma do czynienia ze słabszym, wydaje ultradźwiękowy sygnał ostrzegawczy i porywa sprzea nosa zdobycz niefortunnemu rywalowi.

Ślepy lot kierowany pamięcią

Jeszcze dziwniejszy jest aparat odbiorczy nietoperza. Podczas normalnego lotu obie małżowiny uszne ustawio­ne są do przodu w kierunku trasy i na ułamek sekundy wcześniej sygnalizują każdą jej zmianę. A więc bezmyśl­ny na pozór, pijany lot jest przez zwierzę dokładnie zamierzony.

Gdy nietoperz wykryje przeszkodę czy zdobycz, małżo­winy uszne zaczynają natychmiast poruszać się w kie­runkach sobie przeciwległych z szybkością do sześciu ruchów na sekundę. Otrzymują wtedy echa z wielu stron — słabe od odległych albo słabo odbijających przedmiotów, silne z pobliża.

W ten sposób całe otoczenie zostaje krok za krokiem i piędź po piędzi „pbmacane" i zrekonstruowane w mózgu nietoperza w pewien obraz odpowiadający całkowicie wrażeniu optycznemu, jakiego nam dostarczają oczy. Po­nadto, dzięki ruchowi w przód podczas lotu i podwojo­nemu wrażeniu w obydwu uszach, zwierzę otrzymuje dokładną lokalizację przestrzenną przedmiotów. Niewia­rygodne wprost osiągnięcie układu nerwowego!

Mówimy często: „do domu trafię nawet z zamkniętymi oczami". Mimo to musimy uważać, by nie potknąć się

15

Fizycy są bezradni

Łupem nietoperzy padają nie tylko owady latające. Jak bombowiec wykrywa z pomocą radaru ukryte głęboko w nocnym mroku domy, ulice, rzeki, podobnie nietoperz 16

o kamień, by we właściwym czasie skręcić w odpowied­nią ulicę i nie wpaść na mur. Tylko niewidomi nauczyli, się na pamięć, krok po kroku swojej trasy, ale i oni' również używają laski, by się wciąż na nowo orientować

Tymczasem nietoperze mają w mózgu doskonali utrwalony obraz słuchowy całego otoczenia swoich sie­dlisk. Wlatują do nich na ślepo, nie kierując się słuchem,1 tylko pamięcią, aczkolwiek przy tak doskonale funkcjo­nującym sonarzę mogłyby jej nadmiernie nie obciążać.^ Absolutnie przekonującego dowodu dostarcza bardzo; prosty eksperyment. Gdy te uskrzydlone ssaki znajdują się na nocnych łowach, zabijmy deską otwór wlotowy5 do ich jaskiń, wówczas setki powracających przed świtem' zwierząt będzie w pełnym locie rozbijać się o nią.

Griffin opowiada o pewnym oswojonym nietoperzu,^ który miał stałe siedlisko w jego pokoju, w dużej klatce dla. ptaków. Wlatywał i wylatywał przez małe, stale otwarte drzwiczki, kreśląc przy tym dość skomplikowaną krzywą w kształcie litery „S". Pewnego razu badacz usunął pręty i szklane ścianki klatki. Nietoperz jednak w dalszym ciągu przy każdym wlocie i wylocie wykony­wał tę samą ewolucję, dokładnie w tym miejscu, gdzid poprzednio znajdowały się małe drzwiczki.

Griffin usunął z kolei mały drążek, na którym nieto< perz zawisał, po uprzednim wykonaniu manewru przy­gotowującego go do lądowania. Nadlatywał w pozycji jakby ptasiej, hamował rozpostartymi szeroko skrzydłami,, wyciągał nogi, zahaczał się mocno pazurami i zawisał, w dół. Teraz również nadleciał w ten sam sposób, schwy­cił pazurami próżnię i spadł ciężko na dno klatki. Dopie- ; ro ta przygoda zmusiła go wreszcie do wysłuchania syg­nałów echosondy. Wtedy to również po raz pierwszy od­szyfrował, że usunięto szklane ścianki i kratę.

potrafi „wysłuchać", có się dzieje na ziemi, zlokalizować szeleszczącego gdżieś w trawie chrząszcza, ześliznąć się bezgłośnie w dół na centymetr przed nim i najspokojniej go schrupa£.

Ulubionym przysmakiem południowoafrykańskich nie­toperzy są skorpiony. Chwytają one te stawonogi, będące postrachem dla innych stworzeń, za wysoko wzniesiony odwłok opatrzony jadowitym kolcem, odlatują z łupem

na gałąź, zawisają na niej, odgryzają niebezpieczną broń i z apetytem pożerają skorpiona, podtrzymując go para- solowato rozłożonymi błonami lotnymi.

A teraz opowiemy coś, co wygląda raczej na bajeczkę z serii opowieści myśliwskich.

Znane są cztery gatunki nietoperzy, które polują na ryby*. Ciemną nocą unoszą się tuż nad powierzchnią wody i zanurzając w niej nagle obie stopy, wyciągają trzepoczącą się rybę, którą natychmiast chwytają otwar­tą paszczą. Skąd wiedzą, że właśnie w danym miejscu,

tuż pod powierzchnią wody przepływa ryba? Człowiek bowiem, przy całej swej technice, nie osiągnął jeszcze tej sztuki. Samolot nie zlokalizuje zanurzonej łodzi pod­wodnej, zanim nie wyrzuci specjalnej boi, która drogą radiową przekaże mu namiary swojego pelengowania podwodnego. Fala dźwiękowa zostaje bowiem niemal całkowicie odbita od powierzchni wody, ledwie tysiączna część energii akustycznej przenika do środowiska wod­nego. Jakiś ułamek tej tysiącznej części odbija z kolei łódź podwodna czy ryba, a jakaś tysiączna część tego ułamka przenika z powrotem do atmosfery. Echo, które powraca do odbiornika samolotu czy do uszu nietoperza, jest milion razy słabsze niż echo odbite od maleńkiej ćmy pokrytej włochatym, dźwiękochłonnym puszkiem.

Dlatego też fizycy twierdzą, że jest niemożliwością, by mały nietoperz osiągnął to, czego nie udało się wykryć tysiącom uczonych pracujących w doskonale, z olbrzymim nakładem finansowym wyposażonych laboratoriach ma­rynarki wojennej i sił powietrznych.

Donald Griffin z uporem podtrzymuje, że nie ma in-j nego rozsądnego wyjaśnienia, jak to, że nietoperze po­trafią z pomocą swych ultradźwiękowych nadajników' i odbiorników lokalizować płynące pod wodą ryby. Za­miast więc trwonić bezużytecznie miliony dolarów lepiej, zabrać się do rozwiązania zagadki nietoperzy. Być może one właśnie powiedzą nam, w jaki sposób to osiągnąć.

Dotąd prawie zawsze sprawy tak się układały, iż naj­pierw człowiek dokonywał jakiegoś wynalazku technicz­nego, a dopiero potem odkrywał, że to już od dawna istnieje w przyrodzie. Uświadomienie sobie tego schlebia . wprawdzie ludzkiej próżności, dla praktyki przychodzi jednak o wiele za późno i bodaj czy przynosi jakąś ko­rzyść.

Toteż uczeni zapoczątkowali nową gałąź nauki — bio- nlkę. Zadaniem jej jest wyszperanie ukrytych jeszcze w przyrodzie tajemnic, rozwiązanie ich i badanie możli­wości zastosowania w technice. Niewyjaśnione uzdolnie­nia nietoperzy to ledwie jeden z problemów bioniki.

Całkowicie niezrozumiały jest dla nas dotąd fakt, że nietoperze przywiezione autem w ciemnej skrzynce na 18

■■■■■■iMlM

odległość 300 km od rodzimego siedliska, w ciągu możli­wie najkrótszego czasu, a więc lecąc po linii prostej, Odnajdowały drogę powrotną, choć za dnia są niemal ślepe i absolutnie nie znają terenu, na którym się zna­lazły. O tym zdumiewającym fenomenie będziemy bar­dziej szczegółowo mówić w rozdziale pt. „Kompas zwie­rzęcych globtroterów".

Nadzwyczajna echosonda delfinów

Wielką sztukę „widzenia" uszami opanowały nie tylko nietoperze. Walenie, a wśród nich zwłaszcza delfiny, osiągnęły w tej dziedzinie niezwykle wysoki poziom. Ma­ją nawet „na pokładzie" dwa różne nadajniki, które po­magają im orientować się w bezmiarach wszechoceanu i pozostawać ze sobą jakby w łączności radiowej.

Jednym z nadajników jest echosonda. Wytwarza ona tajemnicze dźwięki, rozbrzmiewające w wodzie mniej więcej jak skrobanie kawałkiem krzemienia o szkło. Znają podobny dźwięk i drżą przed nim załogi łodzi pod­wodnych. Podczas Bitwy o Atlantyk * było to niechybnym znakiem, że łódź została wykryta przez nieprzyjacielską aparaturę lokacyjną.

Skonstruowany przez człowieka sprzęt echolokacyjny tykoce po wykryciu celu w niezmiennie jednakowym rytmie. Technika stosowana przez delfiny jest o wiele doskonalsza. Proste tykotanie, które w echosondach zbu­dowanych przez człowieka jest obecnie najwyższym osiągnięciem, nadają te ssaki tylko dla ogólnego rozpo­znania terenu, jeśli nie spostrzegają wokół nic specjal­nego. Skoro jednak odbiorą pierwsze sygnały echowe, nie wystarcza im, że coś się w tamtej stronie znajduje, lecz muszą mieć dokładniejszy nasłuch. Tykotanie staje się

coraz szybsze, przechodzi w skrzypienie źle naoliwionych drzwi, aż wreszcie w piskliwy zgrzyt piły tarczowej.

Stwierdziwszy, że zlokalizował rybę, delfin płynie wprost na nią z maksymalną szybkością 30 km na godzinę i, nieprzerwanie wahadłowo poruszając głową, bez przer-- wy pelenguje zdobycz. Nadto, w przeciwieństwie do skon­struowanych przez człowieka echosond i sonarów, nadaje nie na jednej fali, ale również w szerokim zakresie, obej­mującym zarówno tony o wielkich, jak i małych często­tliwościach, co przynosi zwierzęciu nieoszacowane ko­rzyści.

W wodzie poniżej 10 m, mrocznej i ciemnej, tony o ma­łej częstotliwości rozchodzą się na odległość kilku mil, dając zwierzęciu możność ogarnięcia tego, co się dzieje daleko przed nim. Ale podczas orientacji w najbliższym otoczeniu tony ultradźwiękowe wyodrębniają się dosko­nale spośród wszystkich zagłuszających dźwięków, prze­pełniających rzekomo ciche głębie mórz, z powodu któ­rych echosonda delfina działa podobnie, jak u człowieka zamglone okulary.

Głównymi nadajnikami zagłuszającymi są ledwie kil­kucentymetrowej długości krewetki, eufazje występujące, zwłaszcza podczas antarktycznego lata, masowo na okre­ślonych obszarach oceanów i czyniące taki zgiełk przy miażdżeniu szczękonóżami twardych okryw organizmów planktonowych, że bez stosowania ultradźwięków delfiny straciłyby na tych obszarach orientację i nie mogłyby rozpoznać ani przyjaciela, ani wroga, ani zdobyczy.

Czy istotnie potrafią te ssaki z pomocą echosondy od­różnić przyjaciela od wroga, delfina od rekina czy ka- szalota? Aby zbadać, czy tak samo jak nietoperze mogą i one „słyszeć" obrazy, profesor Wood przeprowadził pe­wien eksperyment w znanym oceanarium w Marineland w Stanach Zjednoczonych, który w głównych zarysach przypominał doświadczenia z nietoperzami w sali roz­dzielonej w połowie siatkami tenisowymi.

Tym razem był to obszerny basen przedzielony w P°* łowię drucianą siatką. Tylko z prawej i lewej stron/ pozostawiono na tyle duży otwór, że delfin mógł przezeń

liro

przepłynąć. Obydwa otwory można było na przemian za­krywać płytą z pleksiglasu. Człowiek, dla wybrania z wie­lometrowej odległości właściwego otworu, musiałby się zdać na pewien rodzaj totalizatora. Delfin om utrudniono zadanie przez dodatkowe zmącenie wody — w basenie nie można było dojrzeć nawet płetw. Mimo to ssaki te, ani na moment się nie zawahawszy, jakby ciągnione na autentycznej linie, mknęły jak strzały ku właściwemu otworowi, ani razu nie zbaczając omyłkowo ku zasłonię­temu pleksiglasem.

Jest to niezbity dowód, że również ci przemili akrobad wodni otrzymują błyskawicznie za pośrednictwem swego sonaru „optyczny" obraz całej siatki. Potrafią zatem roz­poznać rybę po sylwetce, odróżnić ławicę śledzi od pły­wającej łąki gronorostów *, a orkę od barrakudy Kie­dyż taki stopień rozwoju osiągnie technika ludzka?

Osobliwa sygnalizacja w oceanie

A teraz o innym tajemniczym nadajniku dźwiękowym delfinów. Wydaje on dźwięki gwiżdżące, coś jakby ćwier­kanie kanarka, o wiele jednak głośniejsze. Początkowo sądzono, że po prostu w ten sposób zwierzę objawia swój stan emocjonalny* podobnie jak świnia chrząkająca w chlewie, gdy gospodarz opóźnia się z dostarczeniem karmy. Ale wokalne enuncjacje tych wesołków morza stoją niechybnie na znacznie wyższym poziomie.

J Zoolog amerykański Kellog zaobserwował z wyposażo­nego w mikrofony podwodne jachtu motorowego, płyną­cego ha pełnym morzu, że delfiny prowadzące życie stadne w tzw. szkołach, liczących po pięć, dziesięć, a na­wet kilkaset sztuk, aby się nie zgubić w mętnej i głębo­kiej wodzie, utrzymują ze sobą łączność dźwiękową, wy­dając cztery gwizdy na minutę.

Oprócz tych sygnałów słyszał również w okresie godo­wym głośne kwilenia i wrzaski przypominające księży­cowe koncerty kotów na dachu, albo nawet rozpaczliwy wrzask niemowlęcia. Przy innych znowu okazjach wy­buchały kaskady kwiku czy beczenia. Wręcz rozdziera­jące okrzyki rozpaczy wydają, na przykład, oswojone delfiny w oceanarium, gdy się im stale podrywa sprzed nosa rybę, po którą wyskakują z wody.

Czy chodzi tu o pewien rodzaj mowy? Trzeba się za­strzec, że dziś nic jeszcze właściwie nie wiemy. Fana­tycznym orędownikiem tej hipotezy jest amerykański zoolog dr John C. Lilly i to, co do tej pory ujawnił, zemocjonowało nie tylko specjalistów. Lansuje się nawet tu i ówdzie pogląd, że wśród zwierząt znajdą się może gatunki, które obalą mit, jakoby tylko człowiek dzierżył wyłączny przywilej posiadania mowy artykułowanej.

Idea nawiązania kontaktu wokalnego ze zwierzętami owładnęła Lillym już w dzieciństwie.* Postanowił opano­wać ich mowę, albo też nauczyć je rozumienia mowy ludzkiej. W poszukiwaniu odpowiednich partnerów zde­cydował się w roku 1955 na delfiny. Znalazłby prawdo­podobnie odpowiednie zwierzęta również na lądzie, na przykład wśród pawianów, najbardziej jednak przypadły mu do gustu te wesołe stwory morskie, ponieważ znacz­nie bardziej mistrzowsko niż papugi potrafią naśladować ludzki śmiech i ludzką mowę, wykazują wysoką inteli­gencję i pomysłowość w zabawie i potrafią być dla czło­wieka przemiłymi, zawsze gotowymi do figlów kolegami. A nadto mózg ich zarówno wielkością względną w sto­sunku do ciężaru ciała, jak i obfitością zwojów oraz bu- .J dową komórek nerwowych przedziwnie przypomina mózg ludzki.

By zapoznać się bliżej z delfinim językiem, wpuścił Lilly dwa delfiny do zbiornika podzielonego na dwie części w ten sposób, że zwierzęta nie mogły się nawzajem widzieć, doskonale się natomiast słyszały. Pozwoliło to na zarejestrowanie z pomocą mikrofonów podwodnych, specjalnych taśm magnetofonowych i spektrografów aku­stycznych niemal dwudziestominutowej wymiany zdań między delfinami. Czasem rozmowę poprzedzały długie monologi, jakimi najprawdopodobniej jeden z partnerów zachęcał drugiego do pogawędki. Z reguły delfiny roz­mawiają nie tylko w wysokiej tonacji gwiżdżącej, ale również niezmiernie szybko, wskutek czego człowiek przy najlepszych chęciach nie może nadążyć za tokiem ich zdań.

Dr Lilly nie wie jeszcze, co prawda, nad czym to del­finy tak wyczerpująco debatują, nie ma bowiem dotąd żadnego punktu zaczepienia, który pozwoliłby z kombi­nacji głosek wnioskować o treści wypowiedzi. Ale już teraz można podać pewien rodzaj abecadła delfiniego.

Gwizd delfina podczas swego półsekundowego trwania zmienia wysokość tonu w sposób dla ludzi ledwie odczu­walny, niemniej jednak bardzo charakterystyczny, na przykład ton niski przechodzi w wysoki, wysoki w niski albo niski w wysoki i znów w niski itd. Dotąd zareje­strowano około dwanaście różnie brzmiących sygnałów gwizdkowych, które przypuszczalnie stanowią pewien ro­dzaj alfabetu. Wysyłane są bowiem zawsze w różnych kombinacjach, podobnie jak nasze wyrazy składają się z różnych kombinacji liter.

Gdy pewien sceptyk zaoponował, że po' tylu latach eksperymentowania powinny już delfiny przy swojej rzekomo tak niezwykłej inteligencji wreszcie coś pojąć, Lilly odpowiedział: „A może odwrotnie, usiłując przez Wszystkie te lata bezskutecznie nawiązać z nami kontakt, upewniły się o naszej tępocie i zniechęciły do prób?"

Niezależnie jednak od tego, czy osobliwe sygnały gwizdkowe w oceanie są jakimś rodzajem delfiniego ję­zyka. czy innym fenomenem niepojętych zmysłów, z wiel­kim napięciem oczekujemy dalszych wyników tych badań.

Podwodne rozhowory

Wjosną 1962 r. zyskał dr Lilly nieoczekiwane poparcie ze strony Amerykańskich Sił Powietrznych oraz inżynie­rów z Lockheed Aircraft Corporation. Dla nich dźwięki wydawane przez delfiny były irytujące, gdyż wprowa­dzały w błąd lub zakłócały działalność sonarów i innych aparatów podsłuchowych w łodziach podwodnych. Z tego też powodu musieli zająć się studiowaniem oceanicznych rozhoworów tych zwierząt. Pewnego razu przeprowadzili następujący eksperyment: _|w poprzek ujścia pewnej laguny na kalifornijskim wy­brzeżu Pacyfiku ustawili w odstępach co 20 m 15 boi o za- nurzeniu 3 m. W bezpośredniej bliskości ustawili nadto 2 mikrofony podwodne, sami zaś oczekiwali na wyniki w łodzi zaopatrzonej w głośniki i magnetofony. ^

Późnym popołudniem pojawiło się w odległości 500 m pięć delfinów butelkonosych. Aparatura zarejestrowała przyspieszenie znanego ultradźwiękowego zgrzytu, co oznaczało, iż zwierzęta stwierdziły z pomocą swego so­naru,' że na ich drodze znajduje się coś podejrzanego. Zwolniły tempo i po zbliżeniu się na 400 m wpłynęły do płytkich wód przybrzeżnych, gdzie zbiły się w zwarty szereg.

Wkrótce jeden osobnik oddzielił się z szeregu i, ostroż­nie zaczął krążyć między bojami. Gdy zwiadowca ten po­wrócił do towarzyszy, rozpętał się w wodzie iście huraga­nowy koncert ostrych gwizdów. W wyniku ożywionej debaty oderwał się od stadka jeszcze jeden zwiadowca dla zrekognoskowania przedmiotu ogólnego zaniepokoje­nia. Po jego powrocie rozległ się mocny gwizd na odwo­łanie .alarmu. Dopierp wtedy uspokoiły się wzburzone umysły. Delfiny opuściły płyciznę i dotykając się ostroż­nie z nieprzerwanym zgrzytaniem, nie wydając żadnych innych dźwięków, popłynęły naprzód i zniknęły w lagu­nie. x

Po tym wydarzeniu również inżynierowie z firmy Lock­heed nabrali niezbitego przekonania, że koncerty gwizd- kowe delfinów musiały być ożywioną debatą nad aktual­ną sytuacją. Szczegółów tej dyskusji oczywiście dotąd nie 24

znamy, można jednak przypuszczać, że toczyła się wokół problemu, czy ten łańcuch boi nie ma przypadkiem czegoś wspólnego z przeklętymi sieciami rybackimi *, albo czy nie jest z jakiegoś innego względu niebezpieczny.

Dodajmy jeszcze, że podobnego odkrycia dokonał ame­rykański biolog-marynista dr Lissmann na przykładzie in­nych zwierząt. Wykazał on, że owe niemal bajeczne ryby głębinowe, które własnymi reflektorami rozświetlają wie­czystą noc otchłani oceanicznych, potrafią również błyskać tymi latarniami. Najwidoczniej chodzi tu o pewien rodzaj sygnalizacji, z której pomocą te stwory ciemności wzy­wają partnerów odmiennej płci, ostrzegają rywali i, być może, porozumiewają się również w innych sprawach.

Trzecie oko grzechotnika

„Widzące" ultradźwiękowe uszy nietoperzy i delfinów nie są wszakże jedynymi przykładami osobliwych ultra- żmysłów w świecie zwierząt. Na całkiem innego rodzaju „trzecie oko" natknął się w roku 1958 amerykański zoolog i jieurofizjolog Bullock przy rozwiązywaniu zagadki, w jaki sposób grzechotnikowi udaje się wytropić w cał­kowitej ciemności takie ofiary, jak myszy, szczury, inne drobne kręgowce stałocieplne i jaszczurki.

Myszy nocą praktycznie nic nie widzą. Obmacują oto­czenie swymi wrażliwymi wąsikami i krok po kroku uczą się na pamięć każdej ścieżki w obrębie swojego rewiru, by w razie niebezpieczeństwa szybko „trasą pamięci" uskoczyć do norki. Podobnie jak u nietoperzy, które doskonale wyuczyły się tras lotu w pobliżu nocle- gowisk, także te małe gryzonie dzięki pamięci zamieniają noc w dzień.

Grzechotnik natomiast wchłania przede wszystkim możliwie świeży ślad zapachu mysiego, dotykając języ­kiem ziemi, źdźbeł trawy, kamieni, gdzie zachowały się

ślady woni, eliminując je spośród innych podniebieniem wyposażonym w niezwykle czuły zmysł węchu. W ten sposób tropi nic nie przeczuwającą, drepczącą swobodnie i chroboczącą mysz.

Skąd jednak ten wąż wie, w jakim momencie znajduje się dostatecznie blisko ofiary, skąd wie, gdy chce z pół­metrowej odległości przebić wygiętymi ku przodowi zę­bami jadowymi zwierzątko, gdzie w tym momencie ono się znajduje?

Byłoby to zupełnie zrozumiałe, gdyby grzechotnik miał fenomenalnie dobre oczy i jakoś rozpoznawał zdobycz w ciemnościach nocnych. Dla dokładnego zbadania tej możliwości przeprowadzono fascynujący eksperyment. Zamknięto grzechotnika i mysz w małym terrarium, ga­dowi zaklejono oczy leukoplastem, tak że nie docierało do nich absolutnie światło, i wstrzyknięto mu płyn blo­kujący nerwy smakowe w jamie gębowej. Gdyby wąż nie potrafił znaleźć swej ofiary, byłby to dowód, że jednak orientuje się w nocy z pomocą oczu.

Pełen napięcia oczekiwał Bullock ną wyniki. Już pierw­sze minuty wykazały, że grzechotnik bynajmniej nie ma zamiaru bawić się z myszką w ciuciubabkę. Wyglądało, jak gdyby w każdym momencie bardzo dokładnie wie­dział, dokąd biegnie jego ofiara. Tropił ją z absolutną pewnością, naprężał się jak stalowa sprężyna, osiągał szybko bezpośrednie trafienie i w dziesięć minut później mysz znikała w szeroko rozwartej paszczy.

Grzechotnik nie widział, nie zwęszył i nie usłyszał swojej ofiary; nie mógł jej również wymacać, mimo to jednak dosięgnął gryzonia z absolutną pewnością. Czyż­by działały tu nieznane promienie albo jakiś tajemniczy zmysł, niedostępny nam, ludziom?

Gdy Bullock zbadał dokładniej ciało grzechotnika, zwrócił uwagę na dwa nieckowate zagłębienia, zwane jarakami policzkowymi, które jak reflektory automobilo­we znajdowały się na głowie z obu stron między otwo­rem nozdrzowym a oczami. Czyżby tu należało szukać rozwiązania zagadki? Co się, na przykład .zdarzy, jeśli te jamki zaklei się leukoplastem? Wąż ponownie powę­drował do terrarium, wyłączono światło i wpuszczono 26

co najmniej tuzin myszy. Nawet po kilku dniach grze­chotnik żadnej nie złowił! A więc dopiero po zakryciu obu jamek zwierzę stało się naprawdę „ślepe".

Jakiż to osobliwy narząd zmysłu może się kryć w tych jamkach? W cienkiej warstewce skóry pokrywającej wgłębienie znalazł Bullock komórki zmysłowe, które bynajmniej nie wydawały się tak nieznane, jak to za­kładał; podobnego rodzaju komórki znajdują się także w skórze człowieka i dzięki nim odczuwa on tempera­turę. Gdy jednak u człowieka mieści się ich ledwie

trzy na 1 cm2 skóry, na takiej samej powierzchni jamki policzkowej grzechotnika natłoczyło się ich co najmniej 150 tysięcy. Takie masowe nagromadzenie kolosalnie wzmacnia wrażliwość grzechotnika na temperaturę. Z ich pomocą może on „widzieć" promienie cieplne, i to nie tylko trzaskającego, rozżarzonego do czerwoności pieca, ale również promieniowanie cieplne ciała myszy, innych zwierząt, przedmiotów, jeżeli tylko mają przynajmniej o kilka dziesiątych stopnia wyższą temperaturę od oto­czenia. Gdybyśmy mieli tego rodzaju oczy wrażliwe na podczerwień, nocna ciżba ludzka wydawałaby się nam jakby nieprzebranym skupiskiem robaczków świętojań­skich.

Jamki policzkowe są ukształtowane na podobieństwo reflektora. Grzechotnik może otrzymywać promienie tyl­ko | dwóch wyraźnie odgraniczonych wzgórkowatych obszarów. Jeśli porusza przy tym w różne strony głową, może ustalić nie tylko obecność ciepłegp zwierzęcia, ale

również jego przybliżoną wielkość i kształt. Potrafi praw­dopodobnie odróżnić szczura od niebezpiecznego łowcy węęży — munga *. Co prawda, atakuje również w ciem­ności wyłączoną, ale jeszcze ciepłą żarówką owiniętą w płótno. Obraz, jaki otrzymuje ze swego otoczenia z po­mocą promieni cieplnych, musi być podobny do obrazu .widzianego przez mętne szkła okularów. „Trzecie oko** przydaje się również wężom w czasie łowów dziennych. Bardzo wiele jaszczurek i salamander łudząco upodabnia się kształtem i barwą do otoczenia. Właściwymi oczami wąż nie rozpozna ich, ale za pomocą jamek policzko­wych odkryje je natychmiast.

Przykład ten świadczy, że zagadkowo na pierwszy rzut oka wyglądające uzdolnienia mogą wynikać z całkiem normalnych i znanych faktów fizjologicznych. Nie żadna „superfizyka", lecz koncentracja i odpowiednie zgrupo­wanie powszechnie znanych organów, tkanek czy komó­rek prowadzi do powstawania tak niezwykłych oczu, które pozwalają widzieć promieniowanie cieplne.

Aparaty podsłuchowe i supernosy

Również aparat celowniczy, którym owadziarka** lo­kalizuje swą ofiarę, znacznie przekracza możliwości ludz­kich zmysłów. Owada tego obserwuje się czasem, jak przebiega tara i z powrotem po pniu i najwyraźniej cze­goś szuka. Nagle zatrzymuje się i poprawia pozycję, prze­suwając się o kilka milimetrów i wbija swoje sześcio- centymetrowe pokładełko-świder ze znaczną szybkością w drewno. Przepiłowawszy pień, stwierdzimy, że owa­dziarka doświdrowała się celnie do ukrytej w drewnie poczwarki czy larwy, której obecności tam nie potrafi­

libyśmy wykryć naszymi zmysłami, i złożyła w nią jajo. Mogą pozazdrościć tym owadom poszukiwacze ropy naf­towej, którzy mimo technicznie doskonałej lokalizacji i gruntownej wiedzy geologicznej, bardzo często w po­szukiwaniach nowych pokładów roponośnych przepro­wadzają daremne wiercenia.

Pierwsze badania owej techniki „różdżkarskiej", z jaką owadziarka dokładnie lokalizuje ukrytą w drewnie ofia­rę^ przeprowadzał amerykański entomolog dr H. Heatwole w 1964 roku. Obserwował on nader interesujące schadz­ki: owadziarka samiczka należąca do jednego z trzech rodzajów Megarhyssa, po zakończeniu swego rozwoju larwalnego we wnętrzu pnia drzewnego, przegryzała się do wyjścia na zewnątrz. Na przypuszczalnym miejscu jej. wylotu stawiły się w pełnej gotowości godowej trzy samce wszystkich trzech gatunków. Zwabiły ich odgłosy żucia, wgryzającej się w drzewo samiczki.

Takie poszukiwanie partnera jedynie za pośredni­ctwem słuchu musi czasem prowadzić do pomyłek. Zoolog obserwował wyczekujące samczyki, którym skłonił się uprzejmie wydobywający się z drzewa chrząszcz. A na- wej jeśli u wylotu pojawi się istotnie owadziarka-sa- miczka, oczekujący zalotnicy mogą dopiero na podstawie właściwości zapachowych, wizualnych i dotykowych usta­lić dokładnie jej przynależność gatunkową, w wyniku czego tylko jeden z samców odbywa gody, gdy pozostałe są skazane na dalsze wsłuchiwanie się w odgłosy świ­drowania w drewnie.

Nasuwa to myśl, że również owadziarka-samica odnaj­duje swe ofiary w drzewie z pomocą aparatu podsłucho­wego. Jej narząd „słuchu" jest rozmieszczony na wszyst­kich sześciu odnóżach i składa się z komórek zmysłowych wrażliwych na drgania. Owadziarce nie wolno jednak popełnić jakiejS poważnej pomyłki. Jeżeli bowiem złoży jajo w ciało nieodpowiedniej larwy czy poczwarki, po­tomek zginie, gdyż albo ofiara umrze, zanim larwa się wylęgnie, przepoczwarczy i rozwinie w dorosły owad, albo gospodarz będzie zbyt żywotny i długowieczny i uśmierci jajo w swym ciele, względnie pożre wylęgłą larwę. Dlatego też każdy niemal gatunek maleńkich

mieszkańców wnętrza drzewa ma swego własnego wro- : ga, w postaci specjalnego gatunku owadziarki, który po- - szukuje tylko jego, gdyż tylko dzięki niemu zapewnia 3 dalsze trwanie swemu gatunkowi.

Dowodzi to jednak, że owadziarce nie wystarczy nawet -ii najbardziej precyzyjny aparat podsłuchowy. Musi dyspo- nować inną jeszcze aparaturą do wykrywania ofiary. Najprawdopodobniej jest to jej „cudowny nos" — sub- I telne narządy zmysłowe na czułkach, które wyczuwają ' przenikający przez drewno zapach ofiary.

Wydaje się wszakże, że rozmaite larwy owadów mają. jakiś środek biernej obrony przeciw temu perfidnemu | systemowi napaści. Skoro tylko krzątająca się w drewnie . larwa uchwyci szmer wwiercającego się pokładełka swe­go wroga, zachowuje bezwzględną ciszę. Dr Heatwole obserwował, że znacznie się wtedy zmniejsza u owa- ' dziarki celność trafienia.

Podobnie niepojęty zmysł posiada rozgwiazda. Szkar- : łupnie te bardzo chętnie atakują spoczywające na dnie . morza małże, rozrywają silnymi ramionami obie muszle, - otaczają „wynicowanym" na zewnątrz żołądkiem mięk­kie ciało ofiary i zaczynają je trawić poza własnym orga­nizmem. W jaki jednak sposób wykrywają małża, jeśli ten, co się często zdarza, zagrzebuje się głęboko w pia­sek? Dr SJj. Smith zaobserwował w 1961 r. na pacyficz­nym wybrzeżu stanu Washington coś, co przekracza ludz­kie pojęcie. Posuwająca się po piasku dna morskiego roz­gwiazda o średnicy 25 cm nagle lekko drgnęła, powróciła na miejsce, które właśnie przewędrowała, zaczęła kopać, i to, rzecz przedziwna, bez udziału pięciu mocnych ra­mion. Jakieś trzydzieści z jej około stu maleńkich, kurcz­liwych nóżek ambulakralnych odrzucało rytmicznie przed siebie piasek. Po żmudnej „koronkowej" robocie powstało w piasku zagłębienie o średnicy 70 cm i głębokości 10 cm. Każdy, kto choćby raz próbował wykopać rękami dołek w piasku pod wodą, pojmie, jakiego wyczynu dokonała rozgwiazda.

Kopanie w niewłaściwym miejscu miałoby przykre skutki — zwierzę opadłoby z sił. Można jednak spokoj­nie założyć się o wynik. Dokładnie pośrodku wgłębienia 30

znajduje się małż. Nóżki tarczy środkowej rozgwiazdy przysysają się silnie do skorupki, zwierzę unosi się wy­soko wsparte na czubkach ramion, wyciąga małże jak korek z butelki i trawi go w swój osobliwy sposób.

Pierwsze przypuszczenie, jakie się nasuwa, to, że roz­gwiazda za pomocą węchu znajduje żer. Kilka jednak faktów skłania do refleksji. Pewnego razu kilka małży zagrzebało się w piasku nie w kierunku pionowym, lecz

ukośnym, innymrazen^Jrogf^ęfórą *przepelzły, została przemyta wodą, nie do przyjęcia więc byłoby twierdze­nie, że rozgwiazda rozkopuje grunt kierując się zapa­chem. Do dziś jednak dociekliwi badacze nie wpadli na żadne inne wyjaśnienie.

W związku z tym warto wspomnieć o jeszcze jednej osobliwej obserwacji z roku 1961, mianowicie, że małże są wrażliwe na promienie Roentgena i na promieniowa­nie radioaktywne. Skoro tylko się na nie natkną, zamy­kają natychmiast szczelnie muszle i zagrzebują się moż­liwie głęboko w dno. Dalsze badania powinny wyjaśnić, jakie to narządy pełnią u tych mięczaków rolę liczników Geigera.

.Ostatni przykład, oczywiście, nie odsłania rąbka ta­jemnicy aparatury lokacyjnej u rozgwiazdy, lecz poka­zuje, z jak zaskakującymi możliwościami musimy się liczyć w świecie niepojętych zmysłów zwierzęcych.

Wynalazki przyrody

Inkubator wynalazły ptaki

U schyłku średniowiecza wierzono jeszcze w sy- reny i inne bajeczne stwory. Kiedy jednak Gemelli Ca- reri, jeden z osiemnastu pozostałych przy życiu uczestni­ków odbytej w latach 1519—1522 wyprawy Magellana, I opowiadał, że na dalekich wyspach żyją ptaki, które budują ogrzewane wylęgarki, potraktowano to jako zwy­kłą marynarską bajeczkę.

Jeszcze w trzy wieki później, gdy biali osadnicy na­tknęli się we wnętrzu Australii na osobliwe kopce lęgo­we o średnicy 5 m i wysokości 1,5 m, mniemali, że są to mogiły wojowników pierwotnej ludności albo place za­baw ich dzieci. Dopiero w ostatnich dwudziestu latach dr J. Frith z Australijskiego Towarzystwa Naukowego ujawnił nieco więcej szczegółów o tym niewiarygodnym wprost ptasim wynalazku.

Powierzchowni obserwatorzy z początków naszego stu­lecia przypuszczali, że nogale* dzięki swemu wynalaz­kowi prowadzą beztroskie, wprost rajskie życie, odpadł im bowiem żmudny trud wysiadywania jaj. Wprost prze­ciwnie jednak! Jakaś posępna złośliwość natury posta­wiła te ptaki w sytuacji niemal bez wyjścia, w której

jedynie przy długotrwałym i' niezmiernym wysiłku mogą zapobiec zagładzie gatunku.

Nogal przypomina średniej wielkości indyka i waży najwyżej 2 kg, za to jaja jego są niemal połowy wiel­kości strusich; zamiast — jak należało oczekiwać — 50—60 g, ważą aż 250 g! Na dobitkę samica w ciągu let­niej połowy roku składa co 4—8 dni jedno tylko takie gigantyczne jajo, a w sumie 35 sztuk w sezonie. Ponie­waż zaś okres wylęgu trwa 7 tygodni, ptak musiałby wysiadywać równocześnie 7—10 jaj o łącznym ciężarze 2,5 kg. Takiej sterty ów stosunkowo niewielki ptak nie mógłby skryć pod skrzydłami ani ogrzać. Wynalezienie inkubatora było zatem dla tych producentów jaj-gigan- tów jedyną możliwością wydania na świat potomstwa.

Rolę opału w wylęgarce spełniają butwiejące, wilgotne liście i trawy, w których niezliczone mnóstwo bakterii wytwarza bardzo wysoką temperaturę. Przy nieodpo­wiedniej regulacji ciepło to mogłoby tak silnie nagrzać kopiec lęgowy, że ten zacząłby płonąć, podobnie jak zbyt wilgotne siano złożone w stodole.

Nogal potrzebuje zatem wilgotnego listowia i wilgotnej trawy. To jest pierwsza poważna trudność w australij­skiej półpustyni, gdzie niełatwo się zaopatrzyć w ten ma­teria}. W letniej połowie roku niemal zupełnie nie pa­dają deszcze. Suche jak pieprz siano nie ulega procesom fermentacji i tym samym nie wytwarza się ciepło. Poże­rają je natomiast termity, rozwiewa wiatr, spalają poża­ry buszu. Gdyby więc ptak zbierał opał bezpośrednio przed okresem lęgowym, trud jego poszedłby całkowicie na marne.

Dlatego też wyrazem prawdziwej przezorności jest fakt, że nogal rozpoczyna gromadzenie potrzebnego ma­teriału już podczas australijskiej jesieni, na pół roku przed lęgami. Po wygrzebaniu dużymi łapami dołu o średnicy 3 m i głębokości 1,5 m, zgrzebuje z okolicz­nego terenu o powierzchni 5000 m2 liście oraz trawę, które ubija w wykopanej jamie, pozostawiając lejkowa­ty otwór, by w czasie pory deszczowej gromadziło się tu możliwie najwięcej opadów, a substancja organiczna była stale wilgotna. Jeśli zima była bezdeszczowa, ptak likwi­

duje inkubator i nie odbywa już tego lata lęgów, zupeł­nie jak gdyby wiedział, że jego wylęgarka nie może funkcjonować bez wilgoci.

W kieracie żmudnej pracy

Tuż przed wiosną, na początku pory suchej, samiec, który z wyraźnym uprzedzeniem do płci żeńskiej sam wykonał wszystkie robpty ziemne i kompostowe, powra­ca do swego dołu. Rozgrzebuje i przerzuca wielokrotnie w ciągu dnia całą zawartość komory fermentacyjnej, z której wzbijają się ciepłe obłoki oparów. W ten sposób przewietrza pomieszczenie aż do momentu odpływu nad­miaru ciepła i osiągnięcia pożądanej temperatury 33°C.

Dopiero teraz wolno samiczce wejść do kopca lęgowe­go, na krótki zresztą okres składania jaja. W tym celu samiec wygrzebuje^w określonym miejscu otwór, co trwa godzinę lub nieco dłużej. Na dany znak zbliża się ocze­kująca cierpliwie w sąsiednich zaroślach samiczka i z najwyższą nieufnością sprawdza wygrzebany chodnik orąz miejsce przewidziane na komory lęgowe. Jeśli nie jest zadowolona, odchodzi i siada pod sąsiednim krzacz­kiem. Samczykowi nie pozostaje nic innego, jak zasypać dół i wygrzebać inny. Procedura ta może się powtarzać nawet kilkakrotnie, gdyż samiczka musi być absolutnie przeświadczona,. że jajo jej spocznie na istotnie odpo­wiednim, ciepłym miejscu. Jest coś wzruszającego w spo­sobie, w jaki samczyk zerka przez barki odbywającejŁ inspekcję samiczki, by sprawdzić, czy jest zadowolona z jego dzieła.

Natychmiast po złożeniu jaja samiczka opuszcza ko­piec, przepada w stepie i przybywa ponownie dopiero po 4—8 dniach, by złożyć następne jajo. Tymczasem sam­czyk niewiarygodnie wprost się trudzi, by utrzymać w komorze lęgowej inkubatora temperaturę 33°. Żeby cała jego praca nie poszła na marne, temperatura może opaść albo wznieść się najwyżej o jeden stopień.

Wiosną ptak przybywa do kopca codziennie, na krótko przed świtem, dogrzebuje się do komory lęgowej i „za- 34

fl

kłada" wywietrzniki, aby odprowadzić z budowli nad­miar ciepła niezbędnego w nocy, zbytecznego natomiast w dzień, w związku z promieniowaniem słonecznym. Pod wieczór wywietrzniki te pieczołowicie zakrywa.

Z- początkiem lata następuje koniec przewietrzania. W wyniku wyczerpywania się energii cieplnej kompostu gwałtownie spada szybkość reakcji fermentacyjnych, w związku z tym przestaje się wydzielać duża ilość cie­pła, ale za to wzrastająca intensywność promieniowania

■"grozi przegrzaniem jaj. Nogal przykrywa zatem inkubator izolacyjną warstwą piasku, codziennie grubszą w miarę narastania skwaru ! osiągającą w połowie lata 1 m gru­bości1; Tak więc owo małe, ledwie wielkości kury* stwo­rzenie zdołało nagrzebać łącznie 20 m? piasku i ziemi! Trud wprost niewiarygodny, ale jak świadczy dalszy bieg-wydarzeń, bynajmniej jeszcze ńie maksymalny!

W pełni lata żar słoneczny na półpustyni australijskiej osiąga takie natężenie, że owa warstwa piasku już przed nim nie chroni; Lecz większych jego ilości ptak nie zdo­łałby nagromadzić, toteż urządza teraz coś, co śmiało można przyrównać do lodówki. O świcie, gdy dmucha jeszcze chłodny wietrzyk, nogal jest już na stanowisku i rozgarnia spore ilości piasku warstwy izolacyjnej, by

Grzejniki w kopcu lęgowym

Jesienią, gdy natężenie promieniowania słonecznego., maleje i ciepło jest niemal na wyczerpaniu, nogal musi ; zająć się problemem nagrzewania gniazda. Obecnie po-.; jawia się przy kopcu około godziny dziesiątej, gdy pro-' mienie słoneczne padają na budowlę i rozgrzebuje pia- ' skową osłonę tak, że komora lęgowa znajduje się zaled- . wie w odległości kilku centymetrów od powierzchni, a ca-" Jość ma wygląd wielkiego spodka.

Teraz może przeniknąć do kopca ożywiające ciepło południa. Nie wystarcza już ono jednak na noc, która w australijskiej półpustyni jest przeważnie przejmująco zimna. Dlatego ptak rozgrzebuje piasek w południe, by nagrzał się w słońcu, i pcha go potem z najwyższym wy­siłkiem w bezpośrednie sąsiedztwo komory lęgowej, tym razem w charakterze grzejnika. Dopiero około czwartej po południu kończy swoją precyzyjną robótkę z zakresu termodynamiki.

Najbardziej zdumiewający jest fakt, że nogal przy tej „inżynieryjnej" robocie nie wykazuje jakiegoś automa­tyzmu, jakiegoś działania według utrwalonego dziedzicz­nie rytmu sezonowego. Jeżeli jakiś wiosenny dzień jest wyjątkowo upalny, zachowuje się tak, jakby to było lato. Jeśli następne dni przyniosą chłodniejszą pogodę, po~ wraca znów do czynności odpowiadających robotom wio­sennym.

Dla wystawienia na próbę niesłychanej umiejętności

się możliwie najbardziej ochłodziły. Potem, bez przerwy drepcząc, stękając ,i dysząc, przepycha ów- ostudzony piasek przez chodnik w bezpośrednie-sąsiedztwo komory lęgowej.

I tak codziennie o świcie niestrudzony kopacz rozgrze­buje pokaźne ilości piasku, rozsypuje go na ziemi, trans­portuje ochłodzony potężny ładunek do budowli. Ładunek ten, co też jest zaskakujące, nie jest ani za duży, ani za mały, lecz akurat taki, by precyzyjnie obniżyć nadmiar żaru słonecznego narastającego w ciągu dnia.

nogali; Frith dokonał pewnego normalnego wiosennego' dnia sabotażu. W ciągu godzinnej nieobecności samca, który oddalił się w poszukiwaniu poKarmu, opróżnił ko­piec z całego niemal organicznego opału, pozbawiając gb tym samym wewnętrznego źródła ciepła. Ptak po po­wrocie spostrzegł natychmiast awarię i bezwłocznie za­czął ją usuwać.

W drugim eksperymencie zoolog włączał okresowo ukryte w- nienaruszonym kopcu lęgowym trzy grzejniki elektryczne, zasilane z odległego mniej więcej o 100 m agregatu dieslowskiego o napięciu 240 V. Nogal wpadł w wyraźne wzburzenie, jak gdyby nie umiał wytłuma­czyć sobie tego przedłużającego się nagrzewania i na­stępnie oziębiania. Bez przerwy wykonywał jednak właś­ciwe posunięcia, zakładając przewietrzniki, zwiększając i zmniejszając grubość warstwy zimnego i gorącego pia­sku, by utrzymać w komorze temperaturę 33°. Frithowi nie udało się zmienić swymi grzejnikami stosunków cieplnych w kopcu, ptak bowiem natychmiast je kory­gował.

Jest to niezbity dowód, że nogal niezmiernie subtelnie wyczuwa, ile ciepła dostarcza wewnętrzne ogrzewanie czy żar słoneczny, i potrafi odpowiednio prawidłowo po­stępować, włączając dokładnie dozowane, z gruntu różne, skomplikowane i wyczerpujące fizycznie sposoby zacho­wania się. W terminologii ludzkiej nazwalibyśmy to pra­cą kierowaną rozumem. Ptak ten posiada jakiś absolutny zmysł temperatury i wyczuwa wahania cieplne mierzone w ułamkach stopnia. Podczas pracy wsuwa dziób co kil­ka minut w kopiec, wyciąga go wraz z piaskiem i po „zakosztowaniu" temperatury „termometrem" języka czy podniebienia miękkiego, rozsypuje próbkę na obie strony.

Mimo tak pełnych zaparcia nieustannych trudów rzad­ko kiedy dochodzi do wylęgu wszystkich jaj. Potężne burze z ulewami zalewają wnętrze kopców. Lisy i inne drapieżniki, znając dobrze ich smaczną zawartość, roz- grzebują budowlę i pożerają wielkie jaja.

Również młode pisklęta czeka twardy los. Ich rodzic jest tak mocno zaaferowany pielęgnowaniem jaj, że po wylęgnięciu potomstwa ani sekundy dłużej nie troszczy

Żywy generator prądu elektrycznego

Węgorz elektryczny wprawia w drżenie wszelkie stwo­rzenia, nie wyłączając człowieka, który kąpiąc się w Amazonce przypadkiem się do niego zbliży. Zetknię­cie to jest bardzo niemiłe — człowiek czuje działanie prądu wysokiego napięcia, od którego nie może się uwol­nić, choćby nie wiem jak się rzucał i krzyczał. Sama ryba pozostaje natomiast w bezruchu, w pozycji, w któ­rej najłatwiej może wymierzyć intruzowi groźny elek­tryczny cios.

Drętwę elektryczną*, zwaną przez starożytnych Rzy­mian Torpedo, którą to nazwę przejęła później marynar­

_|o nie. Świeżo wyklute pisklę musi samo własnymi siłami przebić się z komory lęgowej, poprzez wszystkie warstwy piasku i kompostu na świeże powietrze. Ta mo­zolna wędrówka może trwać 15 do 20 godzin. Niemało słabych stworzonek nie potrafi temu podołać i dusi się po drodze.

Gdy tylko pisklę wydobędzie się z kopca lęgowego, stacza się wyczerpane i oszołomione w dół po pochyłości i szuka na parę godzin schronienia pod pierwszym lep­szym krzaczkiem. Rodziców swoich z zasady nigdy nie widzi. Odpocząwszy nieco, potrafi bardzo szybko biegać. Na krótko przed zapadnięciem nocy może już pofrunąć na gałąź, by bezpiecznie zapaść w sen. Dalsze koleje jego losu — to życie W samotności w ponurej, milczącej pół- pustyni, wypełnione mozolną pracą. Nogal ucieka przed wszystkim, co się porusza w zaroślach, nawet przed członkami własnego rodu, nawet przed własną samicą.

Męskie pisklę, skoro wyrośnie, buduje na okres lęgowy skomplikowany inkubator i obsługuje go równie precy­zyjnie jak jego ojciec, aczkolwiek nigdy przedtem, nie zetknęło się z tą pracą.

i

ka wojenna, wykorzystywali rzymscy lekarze do zabie­gów leczniczych za czasów Nerona. Nie mieli zupełnie pojęcia o istocie elektryczności i mniemali, że ryba w tak błyskawicznym tempie chłoszcze ciało ludzkie, iż ruchu tego nie można zobaczyć, lecz jedynie odczuć. Niemniej jednak zalecali pacjentom wchodzenie do basenu z dręt- wami w przypadkach artretyzmu, chronicznych bólów głowy i chorób psychicznych, stosując w ten sposób le- czenie wstrząsami elektrycznymi.

Dla węgorzy, drętw i sumów elektrycznych* (w ogóle istnieje około 500 gatunków ryb elektrycznych, z których ledwie 20 jest przynajmniej częściowo zbadane) „wyna­lazek" organicznej elektrowni stał się skutecznym narzę­dziem do ogłuszania czy zabijania ryb stanowiących ich pokarm i odstraszania wrogów. Samce wielu gatunków tych ryb rażą się nawzajem zawzięcie silnymi impulsami elektrycznymi w walce o teren łowów czy samicę. Ga­tunki o słabszych wyładowaniach elektrycznych używają prądu do lokalizacji podwodnej, nawigacji, wyszukiwa­nia zdobyczy i ostrzegania napastników.

Największe jednak wrażenie czyni węgorz elektryczny (Electrophorus electricus), dochodzący do 2,5 m długości, mieszkaniec dorzecza Amazonki, którego organizm wy­twarza tak wielką moc elektryczną, że może zapalić jed­nocześnie dwanaście żarówek 40-watowych, co prawda, na bardzo krótko. A zatem trzymanie tej ryby w akwa­rium pokojowym nie wpłynie, niestety, na obniżenie ra­chunku elektrowni. Mimo to bardzo interesujący z tech­nicznego' punktu widzenia jest problem, w jaki sposób węgorz elektryczny wytwarza w swoim organizmie silny prąd elektryczny. Mięśnie i nerwy wytwarzają zawsze pewne, bardzo zresztą słabe napięcie elektryczne mie­rzone w tysiącznych częściach wolta. Każda na przykład zmiana chorobowa czynności serca odbija się w charak­terystyczny sposób na napięciu wytwarzanym przez mię­sień sercowy i kardiolog może z przebiegu krzywej elek- trokardiogramu wnioskować o rodzaju schorzenia. Przy

badaniu pacjent musi leżeć spokojnie, rozluźniwszy ■ wszystkie mięśnie, gdyż najmniejszy nawet ruch i naj­mniejsze napięcie innych mięśni wywołuje natychmiast prądy czynnościowe i zakłóca przebieg krzywych prą­dów czynnościowych serca. Podobnie zaznaczają się na elektroencefalogramie prądy czynnościowe mózgu.

Ciało węgorza elektrycznego składa się w 40% ze zmo­dyfikowanej tkanki mięsnej, rzec można z mięśnia, który nie potrafi już kurczyć się, wyspecjalizował się natomiast

we wzbudzaniu prądu elektrycznego. Pod mikrosKopem widać wyraźnie pojedyncze komórki tej tkanki, stanowi wiące nagromadzenie około 2 milionów maleńkich, jakby bateryjek kieszonkowych latarek elektrycznych. Zresztą i napięcie elektryczne w jej elementach, a więc w poje­dynczych komórkach narządu elektrycznego powstaje zu­pełnie podobnie jak w baterii latarki kieszonkowej. W sposób na razie nie zbadany na cienkościennej błonie komórki elektrycznej gromadzą się od wewnątrz czą­steczki naładowane ujemnie, a od zewnątrz — dodatnio. Między wnętrzem a powierzchnią tejże komórki powsta­je zatem naturalne napięcie elektryczne około 0,1 V.

Ale tak słabe napięcie nie zdoła ogłuszyć żadnej zdor byczy. Dlatego też w ciele węgorza miliony owych ko- mórek-ogniw elektrycznych są połączone dokładnie tak samo, jak elektryk łączy liczne akumulatory elektro­wozy.

Dla podwyższenia napięcia, około 8000 tych komórek tworzy zbity stos równoległy do kręgosłupa ryby i łączy się z sobą tak, że cząstkowe napięcia sumują się na łącz­

ne napięcie 500 V. Około 140 Jakich baterii ułożonych równolegle do siebie wzmacnia z kolei natężenie prądu do 1 ampera.

Mimo wszystko, owa znaczna już moc 0,5 kW nie jest jeszcze w stanie, w opisanym wyżej stadium spoczynko­wym, rozpocząć działania. Na to, by przez owe baterie ogniw mógł naprawdę przepływać prąd, musi w każdej z tych milionów komórek elektrycznych otworzyć się swoisty „wentyl", i to dokładnie w tym samym czasie. Pomysłową technikę, z której pomocą węgorz uruchamia elektrownię, wykrył pod koniec lat pięćdziesiątych ame­rykański badacz Harry Grundfest.

Zasada działania jest niesłychanie prosta: każda ko­mórka elektryczna staje się z jednej strony na dziesię- ciotysięczną część sekundy skokowo przepuszczalna dla nagromadzonych w swoim wnętrzu cząsteczek nałado­wanych ujemnie. Błyskawicznie wypływają one na ze­wnątrz, w kierunku ogona lub głowy, zależnie od gatun­ku ryby, wytwarzając w ten sposób prąd elektryczny.

Nieuchronnie nasuwa się myśl, w jaki sposób ryba w tak skrajnie krótkim czasie otwiera miliony ścianek komórkowych dla cząsteczek ujemnych i ponownie je za­myka. Węgorz elektryczny ma niesłychanie skompliko­waną siatkę połączeń nerwowych. Każdą z owych mi­lionów przelączalnych komórek unerwia gęsta sieć deli­katnych zakończeń nerwowych, które dokładnie w mo­mencie, gdy otrzymują impuls, uwalniają pewien związek organiczny — j acetylocholinę *, warunkującą przepusz­czalność błony komórkowej.

Impuls wychodzący z mózgu węgorza musi przybyć równocześnie do wszystkich komórek elektrycznych. Jest to znacznie trudniejsze, niżby się mogło wydawać po­czątkowo, gdyż impulsy elektryczne przebiegają przez do 2,5 m długie wypustki komórek nerwowych stosun­kowo powoli. Bez dodatkowych urządzeń technicznych

baterie przy końcu trzona ogonowego otrzymałyby in­formację znacznie później niż baterie bliższe głowy i „wystrzeliłyby" dopiero wtedy, gdy przednie już się wyładowały. Cały aparat wypadłby z rytmu, wyładowa­nie nie spełniłoby swego zadania. A więc i przyroda musi się uporać z niezwykle skomplikowanymi problemami: technicznymi.

Aby mimo tych wielu komplikacji wszystkie baterie, wypaliły równocześnie, wchodzą do akcji dwa z gruntu różne zjawiska. Po pierwsze, krótsze przewody nerwowe są cieńsze niż długie, ale impulsy przebiegają przez nie dłużej niż przez grubsze, i to mniej więcej o tyle, że róż­nica w odległości zostaje niemal wyrównana przez cza­sowe blokowanie impulsów. Ale tylko mniej więcej. Po­nieważ jednak cały system uruchamiający musi praco­wać z dokładnością do dziesięciu tysięcznych sekundy* korektura ta nie wystarcza. Toteż, jak wykrył Gruńdfest, w krótszych przewodach nerwowych są dodatkowo wbu­dowane „poczekalnie" dla impulsów elektrycznych, które w niezmiernie złożony sposób tak długo przetrzymują sygnalizację, aż jednobrzmiący impuls zaalarmuje ostat­nią baterię ryby. Podobne urządzenia blokujące znajdują 'się we współczesnych elektronicznych maszynach liczą­cych.

W taki to fantastyczny i prosty sposób powstają groź­ne wyładowania, które mogą dochodzić u różnych ryb elektrycznych do 1500 na sekundę. Każda grupa ryb ma nadto specyficzną kolejność wyładowań, z której sta­łością mogą konkurować jedynie bardzo precyzyjne oscy­lografy laboratoryjne. Tylko owinąwszy wokół głowy węgorza elektrycznego pęcherz z lodem można zwolnić serię jego wyładowań elektrycznych.

Nasuwa się jeszcze pytanie, jak to się dzieje; że ryba ta nie może wykonać sama na sobie wyroku śmierci, chociaż ma do dyspozycji własne „krzesło' elektryczne"? Żaden technik nie wymyśliłby lepszego systemu zabez­pieczającego. Wszystkie komórki elektryczne są tak połą­czone, że prąd może przepływać tylko przez nie i nie ma możności rozchodzenia się do innych części ciała. W obu miejscach pokrywy skórnej, przez które prąd

uchodzi i ponownie wchodzi do ciała ryby, znajduje się bardzo cieniuteńka błonka, natomiast pozostała skóra ma grubą powłokę izolacyjną, chroniącą węgorza elek­trycznego przed samym sobą.

Prędkościomierz muchy

Badając wewnętrzną budowę zwierząt uczeni odkry­wają czasem dziwne narządy zmysłów, których przezna­czenia nie potrafią od razu określić.

Tak zdarzyło się również w roku 1957 w Instytucie Zoologicznym Uniwersytetu Wurzburskiego. Dwaj neuro- fizjologowie, dr Dietrich Burkhardt i dr Giinther Schnei­der, badali wtedy powszechnie znaną muchę plujkę.

Wiadomo było, że wiele owadów ma na obu członach łączących czułki z głową pewną liczbę nerwowych ko­mórek czuciowych. Nie znano tylko ich przeznaczenia. Właściwe komórki czuciowe, z których pomocą mucha węszy i maca, znajdują się w tysiącach wprost na cżuł- kach. Jakież w porównaniu z taką liczebnością mogły mieć znaczenie owe trzy czy cztery komórki we wnętrzu członu?

Dla wyjaśnienia tej zagadki obaj badacze przepro­wadzili następujący eksperyment. Opasali muchę specjal­nym „pasem głównym" * i umieścili ją w małym tunelu aerodynamicznym, wykonawszy uprzednio odprowadze­nia pojedynczych komórek nerwowych w członie czuł- kowym dla podsłuchania sygnałów nerwowych wysyła­nych do mózgu owada. To elektryczne urządzenie pod­słuchowe przypominało w ogólnych zarysach opisane już urządzenie, z którego pomocą wykryto alarm przeciw- nietoperzowy w „uszach" ćmy.

Przy „sile wiatru zero" również w nerwach członb- wych muchy panowała „cisza radiowa". Skoro jednak wiał lekki wiatr od przodu, komórki nerwowe owada rozpoczynały w regularnych odstępach nadawanie syg-

nalów. Tempo nadawania wzrastało w miarę wzmagania się siły wiatru.

Plujka ma zatem w członie czułków wspaniale fun-t kcjonujący aparat do pomiaru prędkości wiatru. Wiatr czołowy ciśnie oba czułki wbrew napięciu mięśniowemu ku tyłowi. Powstające jako wypadkowa ukośne ustawie­nie czułków zauważają komórki nerwowe pierwszego członu i przekształcają w odpowiednią serię impulsów nerwowych.

W zdumiewający sposób potwierdził to spostrzeżenie następny eksperyment. Przy pełnej ciszy badacze prze­sunęli pincetą oba czułki jak dźwignię ku tyłowi. I teraz również komórki nerwowe czuciowe zaczęły nadawać do mózgu dokładnie takie same impulsy jak podczas odchylania czułków przez wiatr. Identyczne były również reakcje muchy: ułożyła odnóża w pozycji lotnej, rzec można „wciągnęła podwozie" i w zależności od tego, jak bardzo jej czułki były przesunięte ku tyłowi, zmieniała kształt ósemki zakreślanej skrzydłami podczas lotu i kąt rozchylenia skrzydeł — a więc wykonała obie czynności, które są niezbędne do zmiany prędkości lotu.

Potwierdziło to przypuszczenie, że wiatromierz tego owada pełni funkcję prędkościomierza do ustalenia włas­nej szybkości — wniosek, który bynajmniej nie jest tak sam przez się zrozumiały, jakby się to mogło wydawać, istnieją bowiem pewne owady, u których ma on zupeł­nie inne zastosowanie.

Dla zbadania, jak działa ów prędkościomierz w prak­tyce, badacze zamocowali na stałe czułki muchy w po­zycji skierowanej ku tyłowi i puścili owada w pracowni „torem saneczkowym" ku oknu. Stwierdzili wtedy, że im bardziej czułki są przesunięte ku tyłowi, tym wolniej mucha leci. Impulsy nerwowe meldują zatem do mózgu fałszywą prędkość wiatru. Odpowiednio do tej infor­macji owad zmienia uderzenia skrzydeł, by zmniejszyć szybkość lotu, która wydaje mu się za duża, i w efekcie leci znacznie wolniej niż podczas prawdziwego wiatru.

Przypadek dopomógł uczonym w dokonaniu jeszcze jednego odkrycia. Podczas pewnego eksperymentu, gdy komórki czuciowe muchy znajdowały się pod podsłu-

„Drążek sterowy" żuka

Te same sygnały, które u muchy plujki wyzwalają inny sposób uderzenia skrzydeł, inny kąt ich rozchylenia oraz zmianę ułożenia odnóży, wywołują u innych owa­dów odmienne reakcje. Przykładem powszechnie znany żuk *. Ów wysokonogi chrząszcz dość kiepsko utrzymuje równowagę i jest szczególnie uczulony na wiatr boczny. Dlatego też wiatromierz czułków nie służy mu do po­miaru prędkości własnego lotu — właściwie nie potrze­buje prędkościomierza. Instrument ten jest dla niego raczej wiatromierzem i wiatrowskazem. Stwierdził to w wielu interesujących eksperymentach profesor Georg Birukow z Instytutu Zoologicznego Uniwersytetu we Fry-

- ;

chem, w pracowni rozległa się krzątanina i głośna roz­mowa. Mimo iż panowała bezwietrzna cisza i czułki znajdowały się w stanie spoczynku, komórki czuciowe rozpoczęły natychmiast nadawanie sygnałów do mózgu. A zatem układ nerwowy plujki reaguje na fale głosowe! Czy owad ten może coś słyszefc? Czy zachowanie się jego oznacza reakcję na mowę ludzką? Bynajmniej! Przecież owad nie odfruwa, gdy ktoś obok krzyknie. Nie reaguje na odegrany z taśmy magnetofonowej dźwięk własnego lotu, jak i na nieco odmienny dźwięk lotu partnera od­miennej płci. Nie interesowała się również mucha odbi­tym od ściany echem własnego szumu, które mogłoby orientować podczas lotu w ciemności. Jest zatem dla nas do dziś zagadką, jak właściwie mucha „słyszy". Przy­puszczalnie jej prędkościomierz ma tak wysoką czułość, iż rejestruje wywołane przez głos fale powietrza. Ale mózg muchy nie jest najwidoczniej nastawiony na „ro­zumienie", opracowywanie i przekształcanie w odpowied­nie reakcje behawiorystyczne tych nieregularnych syg­nałów, jakie otrzymuje, gdy obok rozlegnie się dźwięk.

burgu ' Bryzgowijskim. Gdy wiatr wieje od przodu, chrząszcz pochyla nisko przód ciała, przy wietrze tyl- - nym wznosi go wysoko w górę, przy bocznym schyla się wzdłuż swojej osi podłużnej i nastawia pod wiatr gładki , grzbiet, - jakby miał „przechył". Im silniejszy jest pod­much wiatru, tym bardziej zdecydowane i energiczny pozycje przyjmuje nieszczęsny żuk, by przeciwstawić mu najmniejszy opór.

Podobnie jak plujce, można i jemu również sfingować każdą siłę i każdy kierunek wiatru, jeśli sztucznie od­chyli się mu czułki. Jest to osobliwy widok: przy skie­rowaniu „drążka sterowego" na prawo, chrząszcz ma­rionetkowym ruchem przypada na lewo, przy naciskaniu „dźwigni" w dół, automatycznie staje dębą..

Jest to bardzo poglądowy przykład, że bodziec dzia<- łający na jednakowy narząd zmysłów u dwu tak różnych stworzeń, jak mucha plujka i żuk z grupy gnojowców, może wyzwolić w ich mózgach dwie całkowicie -różne reakcje zachowania się. Świadczy to, jak bardzo behą- wior zwierzęcia związany jest z dziedzicznie utrwaloną strukturą jego układu nerwowego.

Pszczoła bez odwloką

Do najbardziej godnych pozazdroszczenia umiejętności w śwjecie zwierzęcym należy występująca u wielu ga­dów i płazów, na przykład u jaszczurek, 'salamander i traszek, zdolność całkowitego odtworzenia utraconych przy jakiejś okazji części ciała, i to nie tylko ogona, od którego w ogóle łatwo się uwalniają, jeśli jakiś napast­nik go schwyci. Traszka pospolita potrafi dowolnie często odtworzyć w całej wielkości i doskonałości kończyny, jeśli uszkodzi je jakaś ryba drapieżna. Warto w związku z tym przypomnieć eksperymenty przeprowadzane jesz­cze w XVIII wieku przez przyrodnika włoskiego Spallan-

zaniego*. Ilekroć obcinał traszce tę samą kończynę, ty- NflBj

iCŁ 1C1Ć.J W niuiniiu "Mit UWUIOIB (lUUUWIUC cc

kimi kośćmi. Udo, kość piszczelowa, kość strzałkowa, stopa, nastopek, śródstopie, człony palców — wszystko znów było jak przedtem i na właściwym miejscu. W cią­gu pół roku to samo zwierzę zrekonstruowało łącznie 1374 kości! Zregenerowało również całkowicie oczy łącz­nie z rogówką i soczewką, które mu wydziobał ptak.

Do najbardziej pasjonujących obecnie dziedzin nauki należy badanie procesów zachodzących w ciele traszki, odtwarzającej odgryzioną kończynę czy wykłute oko.

Czy uczestniczą w tym specjalne hormony? Czy pierw­szy decydujący impuls wychodzi z układu nerwowego, czy też grają tu rolę inne jakieś przyczyny?

Prace nad tym problemem prowadzi się intensywnie w wielu instytutach naukowych i w wielu krajach, istnie­je zatem dość uzasadniona nadzieja, że w bliższej, czy dalszej przyszłości osiągnięcia w tym zakresie umożliwią ciężko poszkodowanemu człowiekowi regenerację ampu­towanej nogi, utraconej ręki czy oślepłego oka.

Podobnie jak jaszczurkf ratują się, pozostawiając na­pastnikowi na odczepne ogon, wiele owadów potrafi sa­moczynnie uwolnić się od jakiegoś członu w przypadku ataku wroga. Przy tak ogromnych masakrach, jakich codzienną widownią jest . świat owadów, właściwość ta — dodatkowo zaś. zaskakujący fakt, że owad po utracie ca­łych partii ciała nie odczuwa bólu, żyje nadal w tym amputowanym stanie i czasem płodzi potomstwo — jest bezcennym osiągnięciem w walce o byt.

Całkowicie skrajny przypadek obserwował nestor ba­dań nad pszczołami, profesor Karl von Frisch z Instytutu Zoologicznego w Monachium. Gdy pewnego dnia znalazł się po dłuższej nieobecności w swojej ogrodowej pra­cowni, był świadkiem, jak znęcona miodem w garnuszku pszczoła została napadnięta przez pogońca* i szamocąc się. z nim straciła cały odwłok. Praktycznie pozostała więc z niej tylko niewielka.część przednia. Wbrew ocze-

kiwaniom część ta pozostała nadal żywotna —■ pszczoląl 'ssała bez przerwy miód, choć ten natychmiast wyciekał, odciętą „talią". Pszczołą na pewno nie odczuwała bólu,w przeciwnie, zachowywała się tak, jakby w ogóle nie1? utraciła odwłoka. Tyle tylko, że do jej mózgu nie do- , chodził już sygnał „nasyciłam się", który przerwałby to bezsensowne, nie kończące się ssanie miodu. Nie trzeba, i oczywiście, dodawać, że mimo tej niebywałej żywotności^ owad pozostał przy życiu niewiele już godzin.

To ciężkie okaleczenie, w tym przypadku zupełnie nie zamierzone, należy u pewnego południowoeuropejskiego^ gatunku modliszki do skrupulatnie przestrzeganego oby- i czaju. Samica tego wojowniczego gatunku atakuje zaraz na początku kopulacji nieco mniejszego i słabszego sarii-^ ca, przytrzymuje go w żelaznym uścisku muskularnych^ goleni i pożera z apetytem, poczynając od głowy, dwie trzecie swego małżonka. Mimo to pozostała trzecia część, {] skutkiem autonomii ruchów instynktowych, wypełnia da- • lej swe zadanie biologiczne!

Niesłuszne jest twierdzenie, że ten osobliwy behawiorfj ma pewien sens biologiczny. Ponoć małżonek spożywany przez modliszkę na danie weselne — co czyni również ze swoimi partnerami wiele samic pająków — wzmacniali jej kondycję fizyczną. Równie dobrze mogłaby ją prze-; cież wzmocnić ofiara obca gatunkowo. Chyba nie zacho^* dzi kategoryczna konieczność takiego makabrycznego^ aktu.

Przyczyna jest bodaj inna. Mamy tu do czynienia z rzadkim przypadkiem zaniku instynktu oszczędzania członka własnego gatunku czy partnera płciowego u nie< zmiernie żarłocznych i agresywnych drapieżników. W przypadku modliszki brak tego hamulca nie odbija ■ się niekorzystnie na trwaniu gatunku, gdyż i tak samiec po spełnieniu kopulacji staje się bezwartościowy biolo* 1 gicznie. Gdyby natomiast takie obyczaje istniały u zwie­rząt Wyższych, niektóre gatunki dawno by się już same wytępiły.-

3

Cudowna broń i fortele wojenne

Mechanizm celowniczy świetlika

Wręcz osobliwy rytuał towarzyszy schadzkom świetlików, zwanych popularnie robaczkami świętojań­skimi. W ciepłe letnie wieczory samiczki tych chrząszczy miękkoskrzydłych włażą na wysokie źdźbła traw, ka­mienie lub pniaki i emanują z narządów świetlnych na I dolnej stronie odwłoka zielonkawe światło. Aby zaś światło to, niczym latarnia morska czy lotniskowa, a za­razem sygnał „wolnam jeszcze", zauważyły z daleka go­rejące potrzebą miłości samce, samica unosi odwłok tak wysoko nad głową, że plakietka świetlna strony dolnej jest zwrócona ku górze.

Tymczasem samce w powolnym locie zwiadowczym krążą nad ziemią na 1—2 m wysokości. Skoro któryś z tych, bardzo zresztą wybrednych konkurentów, wy­kryje szczególnie podniecająco iluminowaną samicę, nad­latuje, zatrzymuje się w locie suwowym wprost nad nią i opada ze złożonymi skrzydłami.

Dla wykonania tego manewru świetlik ma precyzyjnie funkcjonujący „mechanizm celowniczy". Nawet mini­malne odchylenie pd celu zmusiłoby spragnionego mi­łości owada do mozolnej pieszej wędrówki, jeżeliby w ogóle nie opadł tak nisko, że zupełnie straciłby z oczu znajdującą się gdzieś nad nim samiczkę.

Zoolog niemiecki Friedrich Schaller urządził tym chrząszczom regularne ćwiczenia w strzelaniu do celu.

Celem była świecąca samica umieszczona na dnie otwar­tego u góry szklanego naczynia, które dla utrudnienia warunków miało 15 cm wysokości i ledwie 3 cm średnicy.

Wynik przekroczył wszelkie oczekiwania. Co najmniej 65 na 100 nadlatujących samców osiągało bezpośrednie trafienie. Na wolności nawet częściej obserwowano sam­ce spadające z trzaskiem wprost na świecące samice. Nieliczni mniej celni bombardierzy opadali tuż obok i natychmiast usiłowali pieszo przedostać się do ukocha­nej. Im jaśniej i „piękniej" świeci samica, tym większe

ma szanse przy swadźbie. Starsze mogą nawet u schyłku' życia te szanse znacznie zwiększyć, poruszając świecącym odwłokiem.

Gdy samiec w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa trafi samicę, lampa wybranej, dokładnie z początkiem kopulacji, gaśnie, by powstrzymać dalszy natłok kon­kurentów. Ale w każdym razie samiec musi być dopro­wadzony iluminacją do stanu krańcowej ekstazy. Biada, gdy wybrana wyłączy się zbyt wcześnie — łatwo może się zdarzyć, że ukochany ujrzy w pobliżu jeszcze ponęt­niej błyszczącą rywalkę i pozostawi na koszu swą po­przednią wybrankę. Miłość świetlików gaśnie bowiem z lampą!

Wojna chemiczna u stawonogów

, Dobrym strzelcem jest również chrząszcz bombardier, /prześladowany przez wroga, z tf Jaskiem wypala W jeS° L kierunku przenikliwie woniejący obłok gazowy. W razie

50

konieczności potrafi ten długonogi chrząszcz z rodziny biegaczowatych, żyjący wśród naświetlonych słońcem ka­mieni, oddać raz po raz aż do dwudziestu salw.fźTeguły nie muśT się^aż ^tak~wysilaćrZ-odlegróści eto 50 cm trafia zdumiewająco celnie i większość poczęstowanych w ten sposób napastników szybko traci apetyt.

Wbrew dawniejszym przypuszczeniom bombardier nie posiłkuje się żadną, „bronią pneumatyczną" ze zgęszczo- nymi wiatrami jelitowymi, lecz bardzo wybuchowym pa­liwem rakietowym, które produkuje w dwóch gruczo­łach. Bezpośrednio przed oddaniem strzału dwa oddziel­nie produkowane związki chemiczne — hydrochinon* i nadtlenek wodoru — dostają się przez zastawkę mięś­niową do okrytej grubym pancerzem chitynowym „ko­mory spalania", gdzie dochodzi do eksplozji.

Biochemicy, jak dotąd bezskutecznie, próbują podpa­trzyć u bombardiera ową wysoce efektywną reakcję wy­buchu. Mieszają ze sobą obie te substancje chemiczne, lecz sam początek reakcji wymyka się ich uwadze. Spo­sób, w jaki te owady zapalają w dowolnym czasie wy­buchową mieszankę, pozostaje dotąd ich wyłączną ta­jemnicą. Przyszli kosmonauci, być może, zdołają się jed­nak czegoś nauczyć od chrząszczy bombardierów.

Bronią chemiczną walczy również ogoniec olbrzymi **. • Zamiast kolca jadowego rozporządzą, on innego rodzaju straszliwą bronią — z odległości do 40 m celnie roz­pryskuje zdradziecką mieszankę trującą, i Mrówki, pa­jąki, sójki i inne ptaki, z reguły chętnie pożerające skor­piony i ich krewniaków, pierzchają w panice już na sam widok ogońca. Gdy mimo to jad je dosięgnie, ruchy ich natychmiast stają się błędne i mija wiele czasu, za­nim otrząsną się z odurzenia. Nawet na skórę człowieka działa ten jad boleśnie, a ból staje się nie do zniesienia przy zaatakowaniu błon śluzowych nosa, ust i oczu.

Ogoniec jak gdyby o tym wiedział, gdy bowiem zbliża się do niego wróg wielki, gruboskóry, zwłaszcza w takim pancerzu jak amerykański pancernik, którego nie jest w stanie pokonać swoim jadowitym natryskiem, abso­lutnie nie zaczyna strzelaniny, lecz natryskuje jadem własne ciało. Ledwie napastnik dotknie go pyskiem czy nosem, zmyka natychmiast targany żrącym bólem.

Tajemnica bolesnego działania tkwi w pewnym szcze­góle recepty, jakby żywcem zapożyczonej z przepisów Lokusty. Jeden ze składników — pięcioprocentowy kwas kapronowy — błyskawicznie rozszerza pory skóry, otwie­rając tym samym wolną drogę właściwej truciźnie, prze­nikliwie kwaśnemu i silnie trującemu kwasowi octo-

Pojedynek na strzałki miłosne

i W niezwyczajną broń sieczną i palną jest wyekwipo­wany niewinnie wyglądający ślimak winniczek. Tuż za oczami, w miękkiej masie ciała znajduje się gruczołowa komora, w której z wydzielanego węglanu wapnia może się w przeciągu tygodnia wytworzyć po każdym strzale nowa, centymetrowej długości ostra strzałkaJ W dole lufy odpalającej uchodzi kanał doprowadzający, przez który na krótko przed strzałem zostaje doprowadzone paliwo. Z tym wbudowanym „działem" nie chodzi wszakże win­niczek na łowy. Raczej jest to ucieleśnienie klasycznego mitu o strzale Amora. Badacz, decydujący się na obser­wowanie zalotów tych zwierząt, musi się uzbroić w bez­graniczną bez mała cierpliwość. Skoro takie dwa oboj- naki, samiec i samica w jednej osobie, natkną się na siebie, najpierw okrążają się nawzajem w iście ślima­czym tempie. Wreszcie zwracają się ku sobie „twarzą w twarz" z wyciągniętymi ku przodowi głowami, jakby chciały nawzajem przez siebie przepełznąć, naciskają się stopami i obmacują w nieskończonym korowodzie.

Po tak niesłychanym wysiłku każdy osobnik musi mieć około kwadransa do odsapnięcia. Przeważnie jednak owa pauza wypada u każdego z nich w innym okresie czasu,

- 'V V

a więc gra miłosna nie ustaje. Dlatego obydwa starają się nawzajem ostrzelać strzałkami miłosnymi. Mimo że wzniesione ku górze mocno przywierają ku sobie sto­pami i chociaż strzała może trafić w dowolne miejsce ciała, poszukiwanie celu trwa nawet do dwóch godzin.

Strzelec, który zdołał wreszcie odpalić strzałkę z cicho syczącym ładunkiem napędowym, odczuwa natychmiast potrzebę dłuższego wypoczynku. Ale trafiony partner, choć zadrżał z bólu, nie daje mu spokoju. Wymiana strza­łów doprowadza wreszcie do synchronizacji uczuć i bez dalszych już przeszkód następuje kopulacja.

strzałka miTosna

Nie jest jeszcze zbadane, czy strzałką miłosna jest je­dynie mechaniczną po'dnietą, czy też węglan wapnia sta­nowi swego rodzaju „napój miłosny". Wyjątkowo tylko strzałka rani niebezpiecznie worek trzewiowy czy inne narządy wewnętrzne partnera; przeważnie trafia w moc­ną, pokrytą śluzem stopę i zagłębia się w nią na około 1 mm.

Odstrzał owadów i inne fortele

W strefie zarośli mangrowiowych przy ujściach rzek oraz w małych zatoczkach południowo-wschodniej Azji i północnej Australii żyje ryba pry skacz, która jak wy-

borowy artylerzysta zestrzeliwuje muchy i inne owady stanowiące jej pokarm.

Kilkucentymetrowej długości pryskacz, znajdując się tuż pod powierzchnią wody, podchodzi owada, który bez­piecznie wypoczywa i pławi się w słońcu na powietrz­nym korzeniu mangrowe. Z odległości nie większej niż 25 cm rozpoczyna Strzelanie do celu. Obserwował to do­kładnie dyrektor ogrodu zoologicznego w Zurychu — Hediger.

Ryba nakierowuje na owada ciało jak lufę armatnią, wystrzegając się*przy tym wychylenia głowy ponad po­wierzchnię wody, by nie spłoszyć ofiary. Najchętniej strzela z pozycji pionowej. Z trzech bowiem powodów unika ukośnego kąta strzelania. Po pierwsze, ma pewne trudności z balistyką, z obliczaniem tak zwanego kąta celowania. Po drugie, światło załamuje się na powierzch­ni wody i sprawia, że pryskacz widzi muchę w fałszywym kierunku. Po trzecie, zestrzelona zdobycz nie wpada pro­sto w jego otwarty pyszczek.

Aby z góry wykluczyć drobne błędy w celowaniu, strzał — tzn. wytryskujący z otworu gębowego cienki strumień wody — zostaje oddany w postgci wachlarza, obejmując

sposób osiąga ryba niemal co drugie bezpośrednie tra­fienie. Jeśli strzał trafił obok, albo też owad trzyma się mocno, kanonada może się powtórzyć do siedmiu razy. Dalsze próby są już zbyteczne. Skoro bowiem inne pry- skacze zauważą, że jeden z nich strzela, nadpływają szybko, by w miarę możliwości porwać sprzed nosa zdo­bycz szczęśliwszemu strzelcowi.

Przykłady te nie wyczerpują bynajmniej owego mnóst­wa cudownej broni zaczepnej i odpornej przeciwko zna­cznie silniejszym wrogom. Gąsienica spokrewnionej z jedwabnikiem prządki widłogonki może, na przykład, przepędzić wysuwalną bronią większość swoich wrogów. Ową broń stanowią dwa widlaste rogi, nie na głowie wprawdzie, lecz na „rufie". Skoro napadną ją mrówki czy inne drapieżce, rzuca się możliwie najszybciej do ucieczki i zwraca w stronę przeciwnika rozwidlony od­włok. Gdy napastnik zbliży się na odległość 4 cm, wy­skakują z wideł dwie dość długie biczowate wici, jak automatycznie wysuwalne anteny teleskopowe i wściekle biją na wszystkie strony. Większość drapieżników rejte- ruje po dwu- lub trzykrotnym trafieniu.

Rzecz jasna, że bicze te, podobnie jak każda inna broń odporna w świecie zwierząt, nie zapewniają stuprocen­towej ochrony. Mogą obronić przed tym czy innym dra­pieżcą, ale nie przed, wszystkimi. Ale przy masowych mordach w świecie owadów, podwyższenie liczby prze­żywających nawet o kilka procent może już być decy­dujące dla przetrwania gatunku.

Szczególnie wyraźnie wykazać to można na przykładzie pewnego niezwykle długonogiego gatunku tropikalnego komara. Gdy siedząc na liściu zauważy w pobliżu wroga, zaczyna wywijać nogami w tak zawrotnym tempie, że znika dla ludzkich oczu podobnie jak wirujące śmigło samolotu. Bez wątpienia, podobnie znika komar z pola widzenia wielu swoich zwierzęcych wrogów. Ale najza- wziętszy jego przeciwnik, pewna owadziarka, nie ma, według nowszych badań, tak słabych nerwów wzroko­wych jak człowiek. Potrafi tak wyraźnie rozpoznać ko­mara mimo jego stworzonej wibrowaniem czapki nie­widki, jak my kłusującego konia.

Wytwórnia nylonu w dziewiczej puszczy

Nie mniej osobliwą broń chwytną mają pewne gatun­ki pająków. Pajęczyna madagaskarskiego pająka przę­dącego z rodzaju Nephila ma 1 m? powierzchni. Nić, którą przędzie, jest tak mocna, że tubylcy wyrabiają z niej tkaninę.

Kobiety zbierają z tych rozpiętych w dżungli paję­czyn wypasione samice, ściskają je po przyniesieniu do domu w specjalnych imadełkach i zwijają na motki nici snute z gruczołów przędnych. „Wydojone" dokład­nie pająki odnoszą z powrotem na stare sieci w dżungli, aby mogły po trzech dniach znów pełnić funkcje pro­ducentów nylonu. Utkana z pajęczyn dzianina ma zło­tawy połysk i jest podobno trwalsza i lżejsza od jed­wabiu.

W Afryce Południowej żyje pewien pająk zarzucający sieci. W ciągu dnia spoczywa w letargicznym niemal bezruchu i z trudem można go na gałęzi odróżnić od pączka. Z zapadnięciem ciemności, gdy najgroźniejsi wrogowie udają się na spoczynek, tka z przędzy przy­pominającej kauczuk pajęczynę wielkości najwyżej znaczka pocztowego, a rozpina ją nie między gałązkami, ale między własnymi odnóżami. Skoro zaszeleści w po­bliżu ćma czy zabrzęczy komar, rozciąga tę siatkę do sześciokrotnej wielkości swymi długimi odnóżami i za­rzuca zręcznie ną przelatującego owada, ten zaś, spętany silnymi elastycznymi nićmi trafia wprost w jego paszczę.

Fortele wojenne pająków i grzebaczy

Pewnemu australijskiemu pająkowi, używającemu pajęczyny w charakterze lassa, wystarcza całkowicie jedna nitka, obciążona na jednym końcu kropelką lepu. Drugi koniec pająk przytrzymuje mocno odnóżem i jesz­cze czatując-wprawia tę broń w kolisty ruch, przecho­dzący w dokładny rzut, skoro tylko zdobycz znajdzie się w jej zasięgu. Wystarczy trafienie ofiary w sam koniu­

szek skrzydła — lep jest mocny i owad nie ma żadnych szans jraiunk u.

■^Do najbardziej emocjonujących walk w świecie zwie­rząt należy pojedynek między pająkami a ich najza- ciętszymi wrogami — grzebaczami *. Błonkówki te po­lują na pająki wszędzie, gdzie to jest tylko możliwe, a celne użądlenie w zwój nerwowy paraliżuje możliwość jakiejkolwiek reakcji odnóży i szczękoroży pająka. Ten sparaliżowany, ale długo jeszcze żyjący magazyn mięsny dla swego potomstwa, zakopuje grzebacz w specjalnie wyrytej norce.

Nawet słynny tropikalny pająk ptasznik o głowotuło- wiu długości 9 cm nie jest bezpieczny przed taką żą- dłówką. Niemal zawsze zresztą napastnik jest tu mniej­szy od ofiary i bardzo często skrzydlaty zbójca spełnia iście herkulesową pracę, taszcząc taką potężną bryłę mięsa przez trawy i kamienie do przygotowanej zawcza­su norki.

W ciągu tej walki trwającej już miliony lat powsta­wały u pająków i ich wrogów gatunki z coraz bardziej wymyślną bronią zaczepną i odporną. Można by rzec, że w toku ewolucji tych zwierząt dokonywały się bez przerwy nowe wynalazki i rodziły pomysły racjonali­zatorskie dla ułatwienia wzajemnej walki i obustron­nych podstępów w napadzie i obronie.

W najprostszym przypadku grzebacz jak pikujący sa­molot spada na siedzącego pośrodku sieci pająka. Dla ochrony przed tym zaskoczeniem pająki z kolei przed­siębiorą różne środki zaradcze. Są gatunki, które odsu­wają się od środka sieci, kryjąc się na jej skraju pod liśćmi albo też budują sobie mniej lub bardziej wy­myślną kryjówkę. Inne znów rozpinają w pobliżu sieci przewody alarmowe, i to w ten sposób, że nadlatujące owady nieuchronnie muszą je dotknąć. Choć między dotknięciem a znalezieniem się napastników przy sieci mija ledwie ułamek sekundy, pająk zawsze zdąży sto­czyć się w dół, w bezpieczną przepaść pod siecią.

Inny gatunek pająków na odgłos brzęczenia prześla­dowcy wprawia się wraz z siecią w szybki ruch wirowy, podobnie jak opisane poprzednio komary, i staje się „niewidzialny". Pewne tropikalne gatunki przędą w sie­ci kilka makiet pająków. Daje to szanse, że wróg w pierwszym impecie rzuci się na imitację i zanim \ pozna pomyłkę, pająk zdąży się schronić — spuścić po ■nici Ariadny w dół i skryć się pod liśćfni czy w norce ziemnej. Kilka gatunków żądłówek nauczyło się wszakże -Ń podążać za ową liną ratunkową, która jest dla pająka > równocześnie jedyną możliwością powrotu do sieci, i ta genialnie prosta metoda pozwala im na szybkie wytro-^ pienie kryjówki ofiary.

Najbardziej bezpieczne przed grzebaczami są te pają­ki, które budują sobie na skraju pajęczyny kryjówkę kształtu naparstka. Ukrywa je ona całkowicie przed grzebaczęm, ale równocześnie oddaje bez reszty na łup . innego wroga — pająków polujących na pająki. Pod­kradają się one ostrożniutko do tego schowka, by nie zdradzić się jakimś wstrząśnięciem chybotliwego pod­łoża. Osiągnąwszy pożądaną pozycję, szarpią jednym odnóżęm sieć. CzatująCy w kryjówce pająk, który mimo' swoich ośmiu oczu nie zdoła nawet z odległości kilku centymetrów dostrzec wyraźnych zarysów postaci, są­dząc, że złapała się jakaś zdobycz, dąży na oślep i ginie śmiertelnie ukąszony przez pajęczego kanibala.

Drzwi spustowe i druty zrywowe

Inne pająki kryją się dla ochrony przed żądłówkami w norkach ziemnych. Przed otworem wejściowym wznoszą drzwi spustowe, które dodatkowo stanowią świetną pułapkę na owady. Inne znowu gatunki czatu­ją na przemykające obok ofiary przy wejściu do norek albo też rozpinają dokoła druty zrywowe, które alar­mują o zbliżaniu się żeru.

Wiele grzebaczy nie ośmiela się wchodzić <lo owych norek i słusznie, gdyż w ciemnościach zostałyby praw-

dopodóbnie uśmiercone przez pająka. Usadawiają się przeto przed otworem jak kot na czatach. Ledwie pająk wyjrzy w nadziei, że nic mu nie grozi, zostaje schwyta­ny za odnóża przednie, uniesiony wysokim łukiem < w górę i użądlony.

By uniknąć tego losu, inne pająki ziemne wykopują w swoich norkach zapasowe wyjście, z którego mogą w ukryciu śledzić, co porabia grzebacz przy pierwszym otworze. Podstęp ten pomaga im jednak tylko w przy­padku, gdy mają do czynienia z gatunkiem, u którego nie wytworzyło się w toku ewolucji pewne kontrposu- nięcie. Wtedy bowiem żądłówka wtyka na chwilę od­włok do pierwszego otworu, w którym właśnie znikł pająk, a potem mknie błyskawicznie ku otworowi dru­giemu, by tam go przyjąć. Jeśli manewr ten nie po­wiedzie się za pierwszym razem, powtarza go aż do skutku.

Wiele gatunków pająków sporządza zatrzaskujące się drzwi, kunsztownie zamaskowane i obsadzone otacza­jącą je roślinnością. Obracają się one jak na zawiasach i zamykają mocno na liny splecione przez samego pa­jąka.

Ale i wtedy żądłówki potrafią sobie poradzić. Jeden z gatunków korsykańskich ma niezwykle spłaszczoną głowę, którą może wcisnąć między drzwi i zawias, i po­tężnie rozwinięte szczękonóża do przecinania lin przy­trzymujących. Grzebacze tego gatunku nie obawiają się także wtargnięcia do wnętrza pajęczej budowli, by tam wykończyć ofiarę. Przeciwko temu z kolei bronią się pająki w dwojaki sposób. Pająk zdunek (Nemesia fagei) zatyka wejście sporządzonym przez siebie klinowatym „korkiem", na który dotąd jeszcze grzebacze te nie wy­nalazły „korciągu". Należący zaś do ptaszników Rhytt- dicolus structor buduje mały labirynt podziemny. Otwór wejściowy prowadzi do większego pomieszczenia, z któ­rego wiele drzwi spustowych wiedzie do mniejszych komór bocznych. Jeżeli żądłówka wedrze się do nory, pająk chowa się w jednej z komór i śledzi przez szparę w drzwiach z pomocą sideł i drutów zrywowych, w któ­rej komorze wróg go szuka. W stosownym momencie

^'wĄp^fJ«■ w .. lfr ':, jt-2

wypada z kryjówki i „zamurowuje" grzebacza w ko­morze. Gdy owad udusi się lub wygłodzi, staje się łupem pająka.

W trawiącym kielichu roślin owadożernych

Osobliwe boje rozgrywają się w zbiorniku trawiennym roślin owadożernych. Zrośnięte blaszki liściowe malaj- skiego dzbanecznika (Nepenthes gracilis) tworzą dzba­nek z wieczkiem chroniącym przed przenikaniem wody deszczowej i ciał obcych. Wewnętrzna ściana dzbanka produkuje równocześnie aż trzy diabelskie substancje. Na górnej, jaskrawo jak kwiat ubarwionej krawędzi wytwarza się pewien rodzaj nektaru wabiącego owady, nieco niżej śliska substancja woskowa, z której ze­ślizguje się ciekawy gość i spada do wnętrza, w części dolnej pewien enzym rozpuszczający — z wyjątkiem pancerza chitynowego — ciało owada na składniki przyswajalne przez roślinę.

Mimo to pewna liczba zwierząt tę właśnie śmiertelną pułapkę wybrała sobie za siedlisko życiowe. Niektóre larwy tropikalnych much i komarów oraz pewne pająki mają w swoim ciele katalizator chemiczny, enzym, któ­ry rozkłada enzymy cieczy trawiennej roślin owadożer­nych i neutralizuje je, skoro tylko przenikną do ich ciała przez chitynowy pancerz. Dzięki tej właściwości owo pod każdym względem niebezpieczne siedlisko sta­je się dla nich najbezpieczniejszym miejscem na świe­cie, bodaj nawet czymś w rodzaju krainy pieczonych gołąbków, w której zdobycz złowiona przez roślinę — bezbronne i na pół strawione inne owady — dosłownie wpada im wprost do ust. Tak to rośliny owadożerne są bez żadnej rekompensaty obrabowywane z cennego bu­dulca, niezbędnego dla ich, wzrostu i kwitnienia.

Pewien żyjący w tym dzbanku gatunek pająka wy­czekuje niecierpliwie zdobyczy już na górnej krawędzi; by nie umknął mu żaden owad zwabiony zapachem zdradliwego nektaru, do głębszych zaś rejonów chroni się jedynie w razie niebezpieczeństwa.

Niebezpieczeństwo nadchodzi zwykle w postaci żą- dłówki. Pająk spuszcza się wtedy błyskawicznie w dół po swojej linie ratunkowej. Ale i grzebacz z zaciekłą odwagą przenika za tropem nici do dzbanka. Pająk, nawet na moment się nie zawahawszy, zanurza się w głąb sadzawki trawiącej zdobycz i ukrywa wśród

pustych szkielecików chitynowych wyssanych przez sie­bie owadów. Jeśli oszalały w ślepiej zaciekłości owad i tu chce go zaatakować, los jego zostaje w ciągu nie­wielu sekund przypieczętowany.

Pocałunek śmierci

Miejscem akcji jest tropikalna sawanna na stoku ja- wajskiego wulkanu, porosła plantacją bambusów. Po łodydze bambusa, mniej więcej na połowie jej wyso­kości, biegnie mrówka. Odkryła właśnie pluskwiaka, którego uważa za wyśmienitą zdobycz. Nie wie jeszcze, że ma do czynienia z najniebezpieczniejszym rodzajem reduwii — pluskwiakiem skrytobójcą. Przezornie mrów­ka zawraca raz jeszcze ku mrowisku i przebiega pewien odcinek drogi, wlokąc tym razem odwłok po ziemi. Koniec odwłoka działa w tym przypadku jak długopis, tyle tylko, że kreska, którą ciągnie, jest niewidzialnym śladem wonnym. Na współmieszkanki z gniazda zapach ten działa alarmująco i już wkrótce za śladem wytro-

^pioneg^pluskwiaka podąża dziesięć mrówek. Wobec ta­kiej przewagi i wobec ślepej uliczki, jaką tworzy wierz­chołek bambusa, wydaje się, że owad jest mocno zagro­żony. Reduwia zorientowawszy się w niebezpieczeństwie pełznącym ku niej z dołu, przystępuje niezwłocznie do zdradzieckiego kontrposunięcia. Wydziela- z gruczołów brzusznych_słodkawą, smaczną ciecz, skrapiając nią obfi- "ćie~wąski_ pasek dookoła źdźbła bambusuT i wędruje w wyższe rejopy^-

MrówET, zaledwie dotarły do słodkich kropli, tak ła­komie zajęły się lasowaniem, że zupełnie zapomniały

0 właściwym celu tropienia. Ssały tak długo, aż opite

1 na pół sparaliżowane spadły z wysoka na ziemię: re­duwia zaprawiła ową wyśmienitą ucztę s^bkó działa­jącą trucizną. Tymczasem pluskwiak w całkowitym spokoju wyczekiwał, aż ostatnia' z biesiadniczek runie na ziemię. Wtedy popełznął w dół i po kolei zaczął wy­sysać obezwładnione prześladowczynie, wchłaniając równocześnie zadaną im truciznę, na którą sam jest doskonale uodpprniony.

Zdarza się wszakże, że reduwia zostaje napadnięta przez jedną tylko, znajdującą się w doskonałej kon­dycji, mrówkę. W takim przypadku zmienia taktykę. Widząc jednego tylko wroga, bierze w oba odnóża kroplę produkowanej przez siebie zdradzieckiej przynęty i ofe­ruje ją atakującemu owadowi. Mrówka przyjmuje po­częstunek i tak łapczywie pochłania słodką ciecz, że nie zauważa, jak pluskwiak zakłada jej powoli wokół szyi odnóża przednie. Mogłaby jeszcze uśmiercić ją uką­szeniem, lecz w oszołomieniu przeoczyła ostatnią szansę. Wkrótce bezwolna, sparaliżowana trucizną mrówka po­zwala, by podwójnie piłkowany, ostry jak brzytwa ry­jek prześwidrował jej pancerz. Teraz reduwia wstrzy­kuje szybko działającą substancję trawienną, rozpusz­czającą w ciągu kilku sekund wszystkie znajdujące się pod ehitynowym pokrowcem miękkie części, które bę­dzie mogła wyssać.

Ponieważ cały ten dramat odbywa się na pozór tak niezmiernie delikatnie, niemal czule, obserwatorzy na­zywają go często „pocałunkiem śmierci".

62

Walki według reguł sportowych

Zapasy jadowitych węży

Sytuacja nader groźna — potężny grzęchotnik płci męskiej wtargnął do rewiru myśliwskiego innego grze- chotnika, kwestionując jego przestrzeń życiową i jego samicę. Napadnięty zrozumiał całą powagę niebezpie­czeństwa i pełznie ku intruzowi jadowicie sycząc i groź­nie grzechocąc wieczkiem rogowym na ogonie.

Pojedynek dwóch jadowitych węży! Rozgorzeje tu chyba walka na śmierć i życie. Jedno jedyne ukąszenie, jedno zadraśnięcie skóry zębami jadowymi wystarczy, by uśmiercić przeciwnika, gdyż węże są niesłychanie wrażliwe na swój własny jad. Pożerają ofiarę dopiero wtedy, gdy trucizna w jej ciele ulega rozkładowi i staje się dla nich nieszkodliwa.

A jednak, mimo że grzechotniki zawsze rozprawiają się z przeciwnikiem należącym do innego gatunku za pomocą ukąszenia, które jest dla nich najszybszym i najwygodniejszym, aczkolwiek ryzykownym sposobem pozbycia się rywala, w przypadku walki z przedstawi­cielem własnego gatunku nie czynią najmniejszego przygotowania do wbicia śmiercionośnych zębów. Roz­poczynają natomiast zapasy według ścisłego regulaminu turniejowego.

Najpierw pełzają wokół siebie w coraz węższych spi­ralach, potem wyciągają się przy sobie równolegle, głowa przy głowie. Teraz w połowicznym lub całkowi-

uwijają oi^ nvnvi v J * * x i 1

wznosząc równocześnie jednym zrywem na jakieś pół metra w górą część przednią.

Z pozoru ten wstęp do zapasów wygląda doprawdy niewinnie, gdyż oba gady są przytulone do siebie po­liczkami. Wkrótce jednak daje się zauważyć, że w tej „miłosnej pieszczocie" oba osobniki cisną na siebie z nie­wiarygodną siłą. Nabierają w płuca powietrza, naciska­ją, aż wreszcie ześlizgują się, odskakują od siebie jak liny stalowe i oszołomione padają na ziemię.

Teraz trzeba możliwie najszybciej znów unieść się do góry i znów cisnąć na bok przeciwnika. Po wielu ta­kich rundach udaje się wreszcie jednemu z nich przy­cisnąć rywala tuż za głową ku ziemi, przytrzymać go w tej pozycji przez kilka sekund. Potem zwycięzca roz­luźnia chwyt.i pozwala pokonanepiu umknąć. Bez pro­testu pokonany istotnie czym prędzej się oddala.

Gdyby już w zamierzchłej przeszłości nie wytworzyły się u grzechotników czy też u ich przodków takie re­guły walk zapaśniczych przy rozprawach z przedstawi­cielami własnego gatunku, nie byłoby prawdopodobnie dziś tych węży. Użycie jadowitej broni niechybnie ozna­czałoby śmierć dla obu przeciwników.

Dlatego również wiele innych gatunków jadowitych węży walczy ze sobą w podobnie rycerski sposób. Nie­mal identycznych „reguł gry" przestrzega także nasza

64 I

żmija zygzakowata, z tym tylko, że nie przyciska głowy przeciwnika ku ziemi. Ciśnie tylko z boku, ześlizguje się, ciśnie ponownie i tak aż do skutku, czyli do momentu, w którym jeden z przeciwników, znużony, uznaje się za pokonanego i zmyka.

Pojedynki jeleni i antylop

-Takie sportowe pojedynki, podczas których przeci­wnik nie zostaje zabity, a nawet nie spływa ani jedna kropla krwi, sądząc z całego ich charakteru, powstały nie po to, by przeciwnika wykończyć, a staczają je nie tylko węże jadowite. Turnieje takie spotyka się również u wielu innych zwierząt, i to w tym doskonalszej for­mie, im niebezpieczniejsza jest broń, jaką dysponują.

Reguły walki są w zasadniczych rysach podobne. Najpierw przeciwnicy podchodzą do siebie i ostro lur strują się wzrokiem, starając się przybrać najbardziej imponującą, napuszczoną postawę i z pomocą określo­nych, podporządkowanych jakiemuś rytuałowi ruchów dodać sobie odwagi i zarazem nastraszyć przeciwnika.

Czasem wystarcza sama rewia groźnych postaw, w wy­niku której wyraźnie słabszy uznaje, że nie ma żadnych szans, i rejteruje. U gołębi, na przykład, dumne dreptanie wokół z wysklepioną piersią, na wzniesionych wysoko nogach i stroszenie piór jest niemal jedyną formą roz­praw. Zwycięża ten, który się najbardziej okazale na­puszył.

Również południowoamerykańskie wyjce zadowalają się niemal zawsze czczymi pogróżkami, podczas których starają się nawzajem przekrzyczeć. W zamieszkanych przez nie puszczach dziewiczych rankiem i wieczorami słychać z kilkumetrowej odległości te ich pojedynki na głos.

Osobliwe i pełne wyrazu są demonstracje siły u hipo­potamów. Ustawiają się do siebie „twarzą w twarz" i rozwierając możliwie najszerzej i tak potężne paszcze, jakby w pewnym rodzaju spazmatycznego ziewania, be­kają sobie w oblicza smrodliwy gaz.

Gdy groźba chybia celu, rozpoczyna się „walka regu­laminowa". Szczególnie rycersko wiodą ją nasze daniele. Dwaj rywale kroczą jakiś czas obok siebie głowa przy. głowie, wznosząc majestatycznie poroża, i obserwują się jedynie spod oka. Nagle zatrzymują się jak na komendę, robią półobrót w ten sposób, że teraz ustawione są na­przeciw siebie, pochylają głowy i atakują. W żadnym jednak razie nie starają się zadawać sobie nawzajem ran

spiczastymi końcami rogów, próbują się tylko nimi za­haczyć i w tym chwycie, przesuwając się tam i z powro­tem, jakiś czas mocują się ze sobą.

Gdy pierwsza runda nie przyniesie rozstrzygnięcia, ry­tuał powtarza się od początku: marsz obok siebie, pół­obrót, zatrzymanie się, zapasy. Rund takich, niemal jed­nakowych w czasie, może być wiele, nim wreszcie jeden z zapaśników wyraźnie zda sobie sprawę ze swej słabszej kondycji i umknie podczas „galowego" marszu głowa przy głowie. Zdarza się czasem, że jeden z danieli pó zakończeniu demonstracyjnego marszu w zbytnim pod­nieceniu zrobi nieodpowiedni półobrót i wystawi prze­ciwnikowi bezbronny tył. Rywal nie wykorzystuje jednak tej sprzyjającej okoliczności i tak długo czeka z atakiem, aż skonfundowany przeciwnik obróci się ponownie.

Także antylopy oryksy, których długie, sztyletowate rogi przebiły już i uśmierciły niejednego drapieżnika, nigdy nie kierują tej groźnej broni przeciw przedstawi­

cielom swojego gatunku. W walkach z rywalami rogi są dla nich czymś w rodzaju rekwizytu teatralnego, krzy­żują je z wielką siłą i głośno.

Przedziwne wydarzenie obserwował dr Fritz Walther w zwierzyńcu w Kronbergu. Po utracie rogów byk oryks walczył z przeciwnikiem o dobrze rozwiniętych rogach według niezmiennego rytuału szermierczego, czyli tak, jakby w dalszym ciągu -posiadał tę swoją groźną broń. Nacierając zachowywał dokładnie taki odstęp, przy jakim ongiś za pomocą swoich rogów wszedłby w kontakt z ro­gami przeciwnika. Co najdziwniejsze, przeciwnik jego zachowywał się również tak, jakby bezrogi był w pełnym rynsztunku bojowym, i odparowywał wyimaginowane ciosy.

Krawat zapaśniczy jaszczurek

Swoisty regulamin zapasów obowiązuje u środkowo­europejskich jaszczurek zwinek. Dr Gertraut Kitzler za­obserwowała, jak jeden z samców po wstępnych demon­stracyjnych pozach zaaplikował rywalowi energiczne, lecz bezkrwawe ukąszenie w kark i chwilkę przetrzymał go w tej niemiłej pozycji. Ukąszone zwierzę stoi naprę­żone, nie szarpie się. jednak, czekając cierpliwie, aż ten niedozwolony zapaśniczy chwyt za szyję zostanie zwol­niony, wtedy bowiem nastąpi jego kolej ukąszenia i za­aplikowania krawata. Te swoiste zapasy ciągną się tak długo, dopóki wreszcie jedno ze zwierząt nie pierzchnie, rezygnując z dalszych zawodów.

Rzecz zdumiewająca, w większości przypadków umyka nie ta jaszczurka, która została ukąszona, lecz ta, na którą przypada właśnie kolej kąsania. Widocznie gady te oceniają kondycję przeciwnika nie po sile ukąszenia — zwłaszcza że nie rani ono — lecz po sile oporu przeciw chwytowi. Ucieczka jest zresztą często jedynie symbo­liczna: pokonany zwraca się ku zwycięzcy ogonem i gor­liwie drepce jakiś czas w miejscu. To .zachowanie się zostaje zaakceptowane jako znak kapitulacji, gdyż dzia­łania wojenne zostają szybko przerwane.

Wojna nerwów u ryjówek aksamitnych

Zupełnie inaczej przebiega walka między dwoma sam­czymi osobnikami ryjówki aksamitnej. Gdy jakiś samiec wkroczy na cudze terytorium, właściciel rewiru wyska­kuje mu naprzeciw z głośnym urywanym piskiem. Intruz przeważnie natychmiast zmyka. W przeciwnym razie tu­ziemiec kąsa go mocno w ogon i, nie rozluźniając chwytu, daje się wlec uciekającemu zwierzęciu aż do granicy swego terytorium. Jeżeli jednak intruz należy do odważ­nie jszych, oba samce wymyślają sobie nawzajem, stają słupka i w tej pionowej pozycji zaczynają się grzmocić przednimi kończynami. P/ewnej okrasy temu meczowi bokserskiemu przydają okolicznościowe nieszkodliwe uką­szenia. Jeśli i to nie przyniesie rozstrzygnięcia, trzeba się chwycić ostatecznych środków. Jeden z walczących rzuca się na wznak na ziemię i zaczyna jeszcze głośniej niż przedtem krzyczeć, i to tak długo, aż wreszcie tą czysto akustyczną metodą przepędzi przeciwnika.

Widocznie dla ryjówek taka wojna nerwów jest o wiele bardziej nieprzyjemna, niż można by oczekiwać. Spraw­dzili to zresztą dwaj amerykańscy zoologowie, Frings i Hamilton. Nagrali mianowicie ów oszalały krzyk na taśmę magnefotonową, którą wysłuchały zwierzęta po wzmocnieniu nasilenia głosu. W wyniku tego ekspery­mentu ryjówki dostały silnych drgawek epileptycznych. .

Hałas silników odrzutowych może zresztą uśmiercać' nawet ssaki. Wiosną 1962 r. na lotnisku Brunszwik- -Waggum zostały wytępione w ciągu kilku tygodni nie­mal wszystkie, stanowiące tam plagę karczowniki, skoro w tym miejscu zaczęły stacjonować cztery turbośmi­głowce. Max Schmeling bezsilnie przypatrywał się w 1956 r. zagładzie swoich cennych norek, gdy w bezpo­średnim sąsiedztwie jego farmy zwierząt futerkowych założono lotnisko wojskowe z samolotami odrzutowymi.

W bardzo podobnej formie jak u ryjówek odbywają się pojedynki między szczurami. Rywale zgrzytają zębami, obnażając cały ich ostry garnitur, prężą łukowato grzbiet, demonstrują groźną wspaniałość swojej postaci i wydają przenikliwe krzyki. Potem unoszą się pionowo na koń­

czynach tylnych, boksują się i pasują ze sobą, kopiąc się od czasu do czasu, aż wreszcie jeden z nich upadnie na wznak na ziemię. Jest to oficjalne rozstrzygnięcie zapa­sów. Szczur rozłożony na plecach rezygnuje z dalszej walki i umyka. Ale, jak ustalił dr Ireneusz Eibl-Eibes- feldt z Instytutu Fizjologii Zachowania się Towarzystwa im. Maxa Plancka, istnieje jeszcze inna metoda walki, o znacznie okrutniejszym przebiegu.

Jeżeli dwa szczury należące do różnych populacji znaj­dą się w jednej zagrodzie, zdarza się, że osobnik zwycię­żony w walce nie zdaje się na łaskę zwycięzcy, lecz nie-

A

sportowo odpowiada ukąszeniami. Wtedy obydwa zwie­rzęta przestają przestrzegać regulaminu. Zanika instynkt hamujący zadawanie ukąszeń i dochodzi do wściekłego, bezlitosnego kąsania, kończącego się często śmiercią jed­nego z zapaśników.

Przykład ten ujawnia rzecz bardzo istotną. Zwierzęta mogą się wprawdzie nawzajem zabijać, z reguły wszakże nie czynią tego, gdyż dopóki przeciwnik nie narusza re­gulaminu walki, krępuje je wrodzony instynkt hamowa­nia ukąszeń. Nie można powiedzieć, że one nie chcą, lecz po prostu nie mogą uśmiercić przeciwnika, gdyż mają wrodzony, sztywny wzorzec zachowania się.

Zwyciężony w walce pies czy wilk nadstawia przeci­wnikowi gardło, odrzucając daleko w tył głowę, tak że ten może go uśmiercić zwykłym zatopieniem w nim kłów. Zaobserwowano dokładnie, że zwycięzca chętnie wbiłby pokonanemu zęby w bezbronnie odsłoniętą szyję, gdyby

6d

nie działanie mechanizmu, hamującego. Ociągając się, trwa przez krótki czas w pozycji wykazującej gotowość dokonania takiego aktu, potem jednak oddala się od po­konanego. Gest ten czyni na nas, ludziach, wrażenie ja­kiejś wielkoduszności. Ale przecież zwierzętom absolutnie obce są zasady etyczne. To tylko utrwalony w substancji dziedzicznej wzorzec ich zachowania się w takich oko­licznościach jest analogiczny do wzorca etycznego. Na wyrażony ściśle „regulaminowo" znak kapitulacji, po­wstaje u przeciwnika sygnał hamujący automatycznie ochotę do dalszej walki. Każde jednak odchylenie od re­gulaminu przestawia zwrotnicę z aktu łaski na dalszą bezpardonową walkę aż do śmiertelnego finiszu. •

Sygnały kapitulacji

Sygnały kapitulacji są różne u różnych zwierząt. Mogą się one ujawnić rzeczywistą ucieczką, jak u żmij czy danieli, albo też ucieczką pozorowaną, jak u jaszczurek z winek.

Jeżeli jednak małpy, szczury, chomiki czy inne zwie­rzęta, dla których ucieczka oznacza koniec walki, pozba­wi się możliwości czmychnięcia, umieszczając na przy­kład nie znających się „osobiście" przedstawicieli jednego gatunku w klatce nie posiadającej kryjówek, zabijają się bez litości. Doprowadziło to już niejednokrotnie do tra­gedii podczas transportowania zwierząt na statkach. Win­ne temu były nie rzekomo „mordercze" instynkty zwie­rząt, lecz fakt, że spedytorzy nie mieli zielonego pojęcia

0 behawiorze swoich podopiecznych.

Jelenie mogą same spowodować taką sytuację, jeśli zahaczą się tak mocno porożami, że nie potrafią się już rozłączyć. Pozycja taka oznacza bowiem stan bojowy

1 reguły walki zmuszają je do kontynuowania starcia aż do śmierci.

Sygnałem poddania się jest również zwrócenie ku prze­ciwnikowi odsłoniętego najbardziej wrażliwego na uszko­dzenie miejsca, jak to czynią psy i wilki.

Przy sygnalizowaniu kapitulacji zawsze pokonany musi

w sposób nie budzący wątpliwości dać do zrozumienia, ze w żadnym wypadku nie ma zamiaru dalej walczyć. Mewy demonstrują to obróciwszy głowę od przeciwnika o 180°1 albo wetknąwszy swoją broń — dziób — w pióra na piersi. Karpieńczyki * składają wszystkie płetwy i obra­cają się wzdłuż osi podłużnej ciała w ten sposób, że nad­stawiają przeciwnikowi grzbiet. Legwan z wyspy Gala­pagos rozpłaszcza się przed zwycięzcą na brzuchu, roz­kłada poziomo kończyny i tak pełzając cofa się powoli wstecz. Pobity kogut, jeśli nie może odfrurtąć, wtyka głowę w ciemną dziurę, w jakieś wiadro lub skrzynię. Jeśli w drucianej klatce nie ma możliwości ucieczki ani schowania głowy, walka kończy się śmiertelnie. Jest to jeden ze sposobów trenowania na Dalekim Wschodzie tych ptaków do walki kogutów.

Ale jeśli zwyciężony zastosuje gest pokory, atak prze­ciwnika ulega natychmiastowemu zahamowaniu. Biolo­giczny sens tego bezkrwawego zakończenia zapasów po­lega na tym, że osobnik pokonany, przeważnie młode zwierzę, pozostaje zdrowy i żywotny, a i później ma szanse spróbowania szczęścia na nowo.

Mordercy wśród gołębi

Istnieją wszakże osobniki, zwłaszcza wśród przeraso- wanych w hodowli psów, u których uległ degeneracji utrwalony wzorzec walki łącznie z hamowaniem kąsania. Takie osobniki dopuszczają się odstępstwa od panujących w świecie zwierząt obyczajów. Człowiek zresztą niejedno­krotnie świadomie wytwarzał rasy, którym w rzucający się w oczy sposób brakowało owego instynktu hamowania śmiertelnych ciosów. Jest to drugi sposób produkowania zapaśników do walki kogutów.

Instynktu hamującego kąsanie i uśmiercanie brak rów­nież z natury u zwierząt nie posiadających żadnej broni

mnuMfiapBfi

niebezpiecznej dla życia drugiego osobnika. Kilka ciosów dziobem, jakie otrzyma gołąb od swego współplemieńca, są właściwie drobiazgiem. W warunkach naturalnych od dalszych ataków chroni ucieczka.

Biada jednak, jeśli dwa rywalizujące samce gołębi zamknie się w klatce, z której nie można uciec. Osobnik silniejszy zapędzi bezlitośnie słabszego w kąt, dosłownie oskalpuje go i potem przez wiele godzin będzie misternie rozszarpywał. W nienaturalnych warunkach niewoli go­łąb, symbol pokoju, staje się bezlitosnym mordercą.

5

Wojna i pokój w państwie termitów

Napad na twierdzę termitów

Straż przednia armii mrówek-rozbójniczek dotarła do twierdzy termitów wznoszącej się na wysokość człowieka w afrykańskiej sawannie. Setki krwiożerczych zbójczyń roją się już na czerwonawej budowli, podczas gdy siły główne, w liczbie dziesiątków tysięcy, tłoczą się w ner­wowej ciżbie tuż przed nią. Lecz mury termitiery są mocne jak beton, nigdzie też nie widać choćby najmniej­szej szparki, przez którą mogłyby przeniknąć napastnicz­ki. Termity spostrzegły zbliżanie się swych śmiertelnych wrogów: z wnętrza budowli rozlega się przez kilka minut donośne, dość niesamowite klekotanie — sygnał alarmo­wy zagrożonego państwa. Larwy i młodsi robotnicy kryją się w najgłębszych częściach budowli, starsi robotnicy zamurowują w największym pośpiechu dojścia do pałacu królowej, żołnierze zajmują stanowiska w fortach ze­wnętrznych, lochach, galeriach przejściowych i w innych ważnych strategicznie punktach twierdzy.

Kilka mrówek natknęło się niespodzianie w górnej części termitowego bunkra na nadbudowę kształtu komi­na, która odbija ciemnym brązem od jaśniejszej barwy reszty budowli. Jest to nowe piętro, dobudowane przez termity ledwie kilka godzin temu i beton jest tu jeszcze bardzo miękki. Odkrywczynie w mig za pomocą sub­stancji zapachowych przywabiają w pobliże wszystkie inne amazonki. Te przekazują ów alarmowy zapach dalej

73;

I wkrótce wieść dociera do całej armii, która niezwłocznie Szturmuje wzgórek i zaczyna drążyć miękką masę. . «

Ledwie jednak uczynią pierwszy wyłom, wysuwa się przeciw nim mnóstwo małych „luf". Mrówki mają bo­wiem do czynienia ze szczególnie niebezpiecznym gatun­kiem termitów — z nosaczami (Nasutitermes). W odróż­nieniu od innych gatunków walczą one z mrówkami nie tą samą bronią, lecz przeciwstawiają mrówczym żuwacz- kom obcinającym szyję inne narzędzie mordu. Żołnierze ich w miejscu, gdzie powinna się znajdować głowa, mają coś w rodzaju tubki z klejem.

Przez „lufę armatnią" swego ryjka potrafią nosacze opryskać przeciwnika lepką cieczą o odrażającej woni

1 przykleić go do pola walki. „Lepowe" pociski nie mają, rzecz jasna, wielkiego zasięgu, a i nosaci żołnierze, jako że są ślepi, muszą wszystko, na co się natkną, najpierw obmacać czułkami, by zorientować się, czy mają do czy­nienia ze swoim, czy też z wrogiem.

Przy świetle dziennym daje to mrówkom pewną nie­wielką przewagę, gdyż one same mogą rozpoznać prze­ciwnika, jeśli tylko znajduje się on w ruchu, z odległości

2 cm (nie więcej!). Zdarza się więc często, że obcinają przy wyłomie strażnikom ryjek, zanim wytrysnął z niego < lep.

Ponadto wielce pomocna jest iście szatańska wściekłość owych wędrownych, rozbójniczych mrówek, podniecanych produkowaną w specjalnych gruczołach alarmową sub­stancją zapachową. Nacierają w zbitych falangach, tło­cząc się obok siebie i na sobie, wycinają w pień strażni­ków bram i na podobieństwo oddziału szturmowego prze­nikają w labirynt korytarzy i komór termitiery. Dla za­bezpieczenia odwrotu znaczą drogę zapachem wiodącym, kreśląc końcem odwłoka jakby trasę przez krainę wroga. Bez tej nici Ariadny nawet po zwycięstwie nie znalazłyby wyjścia z państwa termitów i zginęłyby marną śmiercią.

Przez wyłom płyną teraz do twierdzy termitów nie­przejrzane kolumny mrówek. Po pewnym czasie te, które pozostały przy życiu, wynurzają się ze swymi łupami — martwymi żołnierzami, robotnikami, larwami — i wloką je na punkt zborny. Tam wyspecjalizowane w „rzeżnict-

wie" mrówki prawidłowo rozbierają trupy termitów, a „mamki" karmią nimi swoje larwy, które są zawsze zabierane na zbójeckie wyprawy tych wiecznie wędrują­cych owadów.

Rzadko jednak udaje się mrówkom wyśledzić pałac matki-królowej. Znajduje się on mniej więcej w centrum twierdzy. Korytarze doń prowadzące są tak rozplanowa­ne, że mrówki bez przerwy w nich błądzą. W pobliżu królowej wzrasta również desperacka odwaga obrońców. Żołnierze z prawdziwą pogardą śmierci rzucają się na mrówki i walczą nawet wtedy, gdy mają już odgryzione

wszystkie sześć odnóży. Przy* pomieszczeniu królewskim również robotnicy mogą brać udział w walce. Obserwo­wano, jak czterech małych robotników przytrzymywało za nogi prawdziwego mrówczego Goliata, zanim nie zbli­żył się żołnierz i nie przylepił go swoim nosowym lepem pośrodku korytarza.

Stopniowo słabnie zaciekłość ataku mrówek. W zma­ganiach z przeważającymi liczebnie termitami wzrastają ich straty i nagle wszyscy intruzi jak na komendę opusz­czają termitierę.

Mniejsze gniazda napastnicy rabują doszczętnie. W wielkich wszakże grodach mają przeciwko sobie mi­liony zdecydowanych na wszystko termitów, których po­głowie wprawdzie dziesiątkują, ale właściwie nie mogą poważnie zagrozić dalszemu istnieniu szczepu.

Masowa rzeź podczas godów

Najważniejsze jest zagwarantowanie życia królowi i królowej. Mogą sobie ginąć nawet setki tysięcy termi-

75

J tów jednego państwa, mogą w dniach „spokoju" — wol­nych od napadów mrówek — tysiące tych owadów padać ofiarą łuskowców, mrówkojadów, mrówników, dzięcio­łów, czy też drapieżnych larw chrząszczy biegaczowatych, czatujących jak widma upiorne w załomkach ścian we­wnątrz termitowego grodu i chwytających do. woli w ciemności przebiegające termity — wszystko to jest nieważne, matka bowiem -składa nieprzerwanie, dniem i noęą,_CQ. dwie s^undy jedrió jajo. a ~

W ciągu jednego tylko dnia królowa może . złożyć do 48 tysięcy jaj. Potomstwo, które wydaje na świat w ciągu swoich 10 lat życia, sięga setek milionów. Jeśli płodność jej potomstwa przyjmie się za 1, potomkowie jednej kró­lowej mogliby w ciągu. 10 lat tak gęsto zasiedlić lądy cieplejszych szerokości geograficznych, żę zabrakłoby miejsca zarówno dla człowieka, jak i dla maleńkiej'., dżdżownicy w glebie. Na szczęście termity, których wo­skowata osłonka chitynowa jest tak cienka, że prześwieca przez nią przewód trawienny, są poszukiwanymi przez zwierzęta smakołykami.

W określonych porach roku, na krótko przed zmro­kiem, kiedy parne powietrze zwiastuję burzę, termity otwierają szczyt komina swojej twierdzy. Żołnierze w pełnej gotowości bojowej ustawiają się wokół i „wę­szą", czy powietrze jest czyste. Jeśli nic nie wskazuje.^ na niebezpieczeństwo, dają sygnał zapachowy i setki ty­sięcy uskrzydlonych osobników płciowych eksplozywnie"* wzbija się w powietrze, na kształt słupa dymu. Co oso-*- bliwsze, równocześnie roją się owady ze wszystkich są­siednich termitier. Termity mają zapewne w swych czuł- kach jakiś rodzaj barometru, który informuje je dokład­nie, kiedy napotkają najlepsze warunki atmosferyczne dla rójki weselnej. f O5' ^H

Sens biologiczny tego przedziwnego uzdolnienia jest ważny, ponieważ w powietrzu mogą spotkać się ze sobą i łączyć uskrzydlone samice i samce z różnych szczepów, co zmniejsza niebezpieczeństwo chowu wsobnego.

Połączony z ich barometrem jakiś wewnętrzny zmysł czasu informuje nadto termity, że rójka może nastąpić jedynie wtedy, gdy nadchodząca noc ochroni je przed

wrogami, a wisząca już w powietrzu ulewa na tyle rozmiękczy ziemię, że parki szybko wy grzebią sobie nory.

Zanim jednak do tego dojdzie, „dymowe pióropusze" wzlatujących chmar termitów wywołują dziką gorączkę wśród wszystkich termitożerców — ptaki, nietoperze, jeże, pancerniki, mrówniki, chrząszcze, osy, jaszczurki, gekony, kameleony, wije spieszą tłumnie na odświętny bankiet. -

Dr Heinz Stephan z..Instytutu Badania Mózgu Towa­rzystwa im. Maxa Plancka opowiada, iż chwytał rękami łuskowce, owe podobne do jodłowych szyszek ssaki, które tak się obżarły termitami, że były wprost niezdolne do najmniejszego ruchu. Również żaby tak żarłocznie i na­miętnie łowią znajdujące się w ich zasięgu owady, że skrzydła ofiar dosłownie zwisają im z pysków. Gromadzi się też tłumnie ludność tubylcza i rozpala wielkie ogni­ska, które przywabiają fruwające termity i osmalają ich delikątne skrzydełka. Tubylcy pieką opadłe na ziemię owady, albo nawet duszą je w tłuszczu na wielkich pa­telniach." Mają podobno równie wyśmienity smak, jak duszone krewetki.

Nieliczne parki, które ujdą tej masowej rzezi podczas rójki weselnej, mogą po krótkich zalotach zawrzeć zwią­zek małżeński w wykopanej wspólnie norce i wydać na świat potomstwp. Choć są teraz parą królewską, muszą, w braku personelu służebnego, w pierwszych tygodniach same wykonywać wszelkie uciążliwe i trudne prace: rozbudować gniazdo, wędrować w poszukiwaniu pokar­mu, starać się w razie potrzeby o wodę, troskliwie pie­lęgnować jaja i karmić wylęgłe larwy mleczną wydzie­liną swych gruczołów ślinowych. Larwy mają postać miniaturowych robotników czy żołnierzy i w krótkim czasie mogą już same wykonywać pewne „porządki do­mowe". Gdy się nieco bardziej rozwiną, jedną z pierw­szych ich prac na zewnątrz swego pomieszczenia jest zamurowanie pary rodzicielskiej w tak zwanym kopu- larium. Tam to, doskonale zabezpieczona przed przykry­mi niespodziankami, para może zażywać spokoju i po­święcić się wyłącznie płodzeniu potomstwa. W zamuro­

wanej komorze pozostają tylko małe otworki, przez któ­re mogą się prześliznąć przekształcone już w pełnowar­tościowych robotników larwy.

Tajemnica termitowych architektów

W miarę wzrostu liczebności nowego państwa, coraz bardziej imponująco wzrasta broniona blankami termi- towa twierdza. Architekci i murarze dokonują tu gigan­tycznych wprost wyczynów. Gdyby człowiek chciał im dorównać, musiałby wybudować gmach bodaj wysokości Matterhornu *.

W szczegółach prace budowlane przedstawiają się na­stępująco: Po silnej ulewie robotnicy otwierają od we­wnątrz górną część twierdzy. Grupa żołnierzy wypełza na zewnątrz w pogotowiu bojowym i zajmuje stanowiska w mniej więcej jednakowej odległości od otworu, two­rząc w ten sposób krąg o średnicy około 30 cm.

Teraz zjawiają się robotnicy. Każdy wlecze ze sobą grudkę ziemi, która u Macrotermes natalensis bynaj­mniej nie pochodzi i niezbyt przydatnego do budowy humusowego podłoża, lecz z głębszych warstw ziemi o ta­kiej strukturze, że można z niej sporządzić znacznie twardszy cement. Z tym ładunkiem robotnik wsuwa się między dwóch żołnierzy i zaczyna „mieszać beton": wy­ciskając z otworu gębowego brązowawą „kiełbaskę" z na pół strawionego drewna i "śliny, miesza ją z grudką zie­mi, formując w jednolitą masę. Początkowo robotnicy wznoszą oddzielne kolumny między żołnierzami, potem łączą je pełną arkadą, murują luki między nimi, two­rząc wysokie ściany i na koniec wieńczą całość kopułą. I tak w ciągij niewielu godzin ślepe owady z lunatyczną pewnością wykonują nadbudówkę.

Niepojętym dla nas jeszcze fenomenem jest to, jak małe stworzonka mogą tak na ślepo i bez znajomości ogólnego zarysu planu architektonicznego brać udział

w wznoszeniu tej swojej wielkiej budowli. A że tak jest istotnie, świadczy następujący eksperyment:

Zanim jeszcze żołnierze ustawiając się w krąg wyty-. czyli w pewnym sensie plan, przedzielono przyszły „teren budowy" na dwie części grubą blachą stalową. Tym sa­mym termity z jednej strony przegrody nie miały moż­liwości nawiązania kontaktu wizualnego, akustycznego^ węchowego czy dotykowego z termitami po drugiej stro­nie. Według ludzkich pojęć powinno to wprowadzić znaczne zakłócenie w pracy. Należało co najmniej ocze-> kiwać, że budowla nie będzie już tak doskonale syme­tryczna, albo też że łuki zwieńczenia nie zetkną się ze sobą. Ku ogólnemu jednak zaskoczeniu termity tak bu­dowały, jakby w ogóle nie było owej stalowej ściany, i wkrótce wmurowały ją w budowlę.

Fenomen ten stał się więc jeszcze bardziej zagadkowy i na dzisiejszym poziomie wiedzy nie potrafimy nawet w minimalnym stopniu objaśnić go w jakiś możliwy do przyjęcia sposób.

Klimatyzacja jakich mało

Opisany dopiero co przykład prostej rozbudowy ter­mitiery jest jednak wręcz prymitywny w porównaniu z innymi wyczynami architektonicznymi termitów. Po­trafią one, na przykład, zakładać w swych warowniach urządzenia klimatyzacyjne, z pomocą których dowolnie regulują-" temperaturę,—wilgotnoŚć~oraz zawartość tlenu i dwutlenku węgla w swoich pomieszczeniach. Te uzdol­nienia badał uczony szwajcarski Martin Luscher w wy­sokich do 5 m termitierach gatunku Macrotermes nata­lensis na Wybrzeżu Kości Słoniowej.

Termity te wymagają klimatu tropikalno-cieplarnia- nego z temperaturą 30°C i wilgotnością 98-99%. Jeśli wiU gotność spadnie nawet o kilka procent, giną w ciągu 5—6 godzin. Zanim więc rozpoczną swe gremialne kilkuset­metrowe marsze podziemnymi chodnikami do źródeł po­karmu, a więc spróchniałych drzew, domów, słupów te­legraficznych. podkładów kolejowych, plantacji trzciny

cukrowej czy innych smakołyków z drewna, wełny, skó­ry, muszą uprzednio nasycić swoje gniazdo wilgocią.

Niezbędną do utrzymania tej niezwykle wysokiej wil­gotności wodę sprowadzają na górę wyspecjalizowane termity-nosiwody przez długi tunel sięgający aż do po­ziomu wód gruntowych, w razie potrzeby do głębokości 45 m! Dla utrzymania stałej temperatury, nie zdają-się bynajmniej te dwa miliony termitów zasiedlających średniej wielkości kopiec, na naturalny żar tropików, gdyż ten ulega zbyt silnym wahaniom. Przemiana materii termitów jest przyczyną podnoszenia się temperatury ich ciała, co z kolei zabezpiecza termitierę przed odpły­wem ciepła. Drugim źródłem ciepła są procesy zachodzą­ce podczas wzrostu niektórych gatunków grzybów, które z iście ogrodniczą pieczołowitością hodują we wnętrzu swych budowli.

Do utrzymania na możliwie stałym poziomie owego.-, mikroklimatu i uniezależnienia się od wahań klimatycz­nych środowiska służą niezmiernie skutecznie półmetro­wej grubości i betonowej twardości mury zewnętrzne.I Ale przecież te dwa miliony owadów oddycha! W ciągu jednego dnia zużywają one 1200 1 świeżego powietrza, wydzielając w tym czasie około 240 1 dwutlenku węgla. Trzeba jakoś odprowadzić ten zbyteczny gaz na zewnątrz i doprowadzić do wnętrza niezbędny do życia tlen.

W tym celu termity budują kunsztowne urządzenia wentylacyjne. Z zewnątrz widać na termitierze blisko tuzin ciągnących się z góry na dół występów. Są to „że­berka chłodnicze" urządzenia wentylacyjnego, „wynale­zionego" przez termity na miliony lat przed człowiekiem. W każdym z tych żeberek przebiega tuż pod powierzch­nią zewnętrzną około 10 wąskich szybów wentylacyjnych.

Gromadzące się w pomieszczeniu na poddaszu gorące, zużyte powietrze wędruje w dół do szybów wentylacyj­nych, tam się oziębia i równocześnie przez mikroskopijne pory w murze wchodzi w kontakt z powietrzem ze­wnętrznym, oddaje dwutlenek węgla i pobiera świeży tlen.

Z tych to „płuc" termitiery powietrze odnowione, o pra­widłowej temperaturze, wędruje do rozległych podziemi.

80

Bieżących około 1 m poniżej powierzchni podłoża, lu na pewnej liczbie statecznie skonstruowanych słupów pod­porowych mieści się właściwe gniazdo termitów zaopa­trywane nieprzerwanie w świeże powietrze od dołu, z owych pomieszczeń piwnicznych.

W około stu szybach wentylacyjnych wewnątrz żebe­rek chłodniczych pracują bez przerwy termitowi mecha­nicy, zmniejszając i zwiększając przepływ powietrza, za­

mykając lub otwierając tunele, w zależności od pory dnia i roku, od temperatury wnętrza i od zawartości tlenu w termitierze.

W przedziwny sposób owady regulują wentylację, tak że temperatura optymalna dla nich panuje zawsze do­kładnie w centrum gniazda, a więc w pałacu królowej, Choć mechanicy są oddaleni od królowej w linii powietrz­nej o 3 do 4 m.

Kto albo co informuje mechaników w każdej chwili o sytuacji klimatycznej u królowej, iż wiedzą, czy trze­ba ograniczać, czy zwiększać dopływ powietrza? Może wysłano do nich gońców? Ale przecież przy rozmiarach labiryntów byliby oni w drodze przez kilka godzin. A może to sami mechanicy mają jakiś wewnętrzny me­chanizm regulujący ich działalność? To z kolei, przy rozmaitych rozmiarach budowli i zmieniających się stale

warunkach zewnętrznych i wewnętrznych, musiałoby •: ulegać tak skomplikowanym wahaniom, że hipoteza ta - wydaje się niemożliwa. Może to królowa sygnalizuje ' % specjalnymi substancjami wonnymi stan temperatury? Byłby to jedyny tego rodzaju fenomen w naturze.

Termity potrafią na tak rozległą skalę zmieniać swą . precyzyjną technikę wentylacyjną, że nie tylko przysto- . • sowują się do wszelkich możliwych. warunków środo- J wiska w całej Afryce, ale mogłyby również żyć w wa- runkach środkowoeuropejskich. Jednej tylko okolicznoś^sS ci możemy zawdzięczać, że jesteśmy bezpieczni przed ty- | mi owadami. NoWe kolonie gatunku Macrotermes nata- \ lensis mogą założyć tylko skrzydlate osobniki płciowe, .jj te zaś w fazie początkowej, gdy zdane są wyłącznie na < siebie, nie są -zdolne do życia w naszych strefach umiar- kowanych, gdyż w ich kopularium brak jeszcze klimaty­zacji.

Gdyby ci „wynalazcy" klimatyzacji mogli, podobnie^ jak kilka innych gatunków termitów, zakładać nowe ko- | łonie przez przedłużanie chodników podziemnych, rów- f. nież i -u nas byłyby zagrożone, jeśli nie wręcz zniszczone, wszelkie budowle i przedmioty drewniane.

Hormony młodości i szkoły zapaśnicze

Nie mniej niż architektura, zdumiewa organizacja we­wnętrzna w państwie termitów. Jak już mówiliśmy, kró­lowa składa co dwie sekundy jedno jajo. Toteż stopniowo; ciało jej przekształca się w nabrzmiałe, około dziesięcio- centymetrowej długości, potworne kałdunisko, w nieru­chawą machinę do składania jaj, wokół której łasi się karłowaty w porównaniu z nią, bo nie zniekształcony król, który ją od czasu do czasu zapładnia.

W miarę rozrostu twierdzy robotnicy konstruują dla pary królewskiej nowy, większy i jeszcze lepiej strzeżo­ny apartament. W groteskowym pochodzie, podczas któ­rego rozpadają się całe ścianki wewnętrzne, buduje się specjalne rampy i nowe drogi komunikacyjne, poszerza tunele, niezdolną do ruchu królową transportuje mili­

metr po milimetrze około stu robotników. Po niesłycha­nym trudzie pochód osiąga wreszcie nową siedzibę, w któ­rej para królewska zostaje bezzwłocznie zamurowana.

Przez kilka otworów przeciskają się robotnicy w do­słownie nie kończącym się łańcuchu, aby od przodu nie­ustannie wpychać królowej wydzielinę ślinową jako spe­cjalny pokarm, od tyłu zaś nieprzerwanie odtransporto- wywać świeżo złożone jaja. Pokarm — papka z masy drzewnej zebrana przez żniwiarzy — dziesięciokrotnie zmienia posiadacza, przechodząc przez dziesięć żołądków i wiele jelit, zanim zostanie całkowicie strawiony. Dy­strybucja tego wspólnego pokarmu odbywa się według przedziwnie wyrachowanego planu. Im głodniejśze Są ter­mity, tym rzadziej użyczają dobrowolnie swym pobra­tymcom pożywienia z tej ogólnej puli i tym więcej że­brzą u przechodzących. Gdy bardzo zgłodniały, żebrzący termit spotyka osobnika, który żebrze jeszcze natarczy­wiej niż on, bezzwłocznie użycza mu coś niecoś z tej resztki, jaką ma jeszcze w żołądku.

W ten sposób poziom pożywienia jest w całym pań­stwie mniej więcej wyrównany. Nie ma obok siebie sy­tych i głodnych, bogatych i nędzarzy. Genialnie prostą metodą owady te wytworzyły sprawiedliwy rozdział dóbr. Podobnie zresztą jest u pszczół i mrówek.

Poza powszednim pożywieniem szczególny urok ma dla robotników gęsta wydzielina pojawiająca się na sk^Sz^ królowej. Obsługa osobista władczyni przekazuje na- ^ tychmiast ten pokarm innym członkom społeczności, t W wydzielinie tej jest coś tajemniczego. Biochemicy nie t zbadali jeszcze jej składu i działania. Być może od niej * właśnie zależy to osobliwe zjawisko, że u termitów z jed­nakowych jaj wyrastają tak z gruntu różne twory, jak ślepi żołnierce, ślepi robotnicy 1 widzące, uskrzydlone osobniki płciowe. U pewnego występującego na obszarze śródziemnomorskim gatunku termitów rozwija się aż 56 różnych wyspecjalizowanych typów: żniwiarze, nosiwo- dy, murarze, hodowcy grzybków, niańki, służba alarmo­wa, żołnierze frontowi, strażnicy, czyli służba porządko­wa wewnętrzna, i wiele innych.

Do zadań strażników należy zresztą zabijanie chorych,

prostych, bezpłciowych robotników kilka okazów i tak je karmi, że zaczynają powiększać się im gwałtownie gruczoły hormonów młodości. W ten sposób robotnicy przekształcają się w pełnowartościowe królowe.

W osiedlach piesków preriowych

Księżycowy krajobraz na Ziemi

Współczesna astronomia pozbawiła nas iluzji za­mieszkałego księżycowego globu. Ale na rozległych pre­riach Ameryki Północnej, na dawnym Dzikim Zachodzie, istnieją tereny, gdzie powierzchnia ziemi wygląda jak krajobraz księżycowy w miniaturze.

Tysiące małych kraterów, każdy wysokości około pół metra i średnicy 2 m, sterczy pośród trawy stepowej. Na powierzchni 0,3 km2 natrafia się na nowy krater mniej więcej co 10 m. Gdy człowiek, niby Guliwer w kraju Liliputów, przechodzi przez ten obszar, z każdej niemal twierdzy wychyla się stworzonko podobne do świstaka i wściekle go oszczekuje. Gdy stąpnie jednym krokiem na kraterowy wzgórek, zawzięty szczekacz przepada rap­townie z nosowym „iip" w otworze, by w parę sekund później z jeszcze większym oburzeniem lżyć intruza z są­siedniego krateru. Stoimy u progu labiryntu podziemne­go miasta, zamieszkanego przez około tysiąc piesków preriowych.

Nazwę „piesków preriowych" otrzymały te ssaki około sto lat temu, gdy to tysiące ich oszczekiwało tabory pierwszych białych osadników. Ale też szczekanie jest jedyną cechą łączącą je z psami, należą bowiem do ro­dziny wiewiórek i są blisko spokrewnione ze świstaka­mi. Przy ciężarze około 1 kg są istotnie znacznie masyw- niejsze od naszych tanecznic drzewnych.

Na płaskowyżu Black Hills w Dakocie Południowej młody zoolog amerykański dr John King wraz z mał­żonką przebywali przez trzy lata i jedną zimę pod na­miotem w bezpośrednim sąsiedztwie tych mieszkańców księżycowych kraterów i obserwowali ich osobliwe ży­cie społeczne, z pomocą silnej lornetki i teleobiektywów. Gdy tak na sposób indiański King koczował w prerii pod gołym niebem, nie był jeszcze doktorem. Stopień naukowy uzyskał dopiero po opracowaniu wyników swoich badań, które czyta się jak rozdział z Podróży Guliwera.

Istotnie, młody zoolog dokonał pionierskiej pracy w dziedzinie badania behawioru, znajdującej się, zwłasz­cza w zakresie znajomości wzajemnych związków łączą­cych zwierzęta żyjące w ugrupowaniach społecznych, led­wie w powijakach. Biologa interesują czynniki prze­kształcające zwierzęta w jakiś zespołowy superorganizm, owa dyspozycja, która czyni pewne zwierzęta zdolnymi do życia zespołowego i która musi tkwić w ich podłożu dziedzicznym. Są przecież gatunki' nie ujawniające żad­nych trwałych związków z członkami swojego gatunku, żyjącymi w najbliższym otoczeniu, czasem nie troszczące się nawet o złożone jaja czy wydane na świat młode, a i samo łączenie się w pary bywa często krótkotrwałym epizodem. Wprawdzie zdarzają się „przyjaźnie" i utrzy­mujące się przez lata czy nawet dziesiątki lat małżeń­stwa, ale nie jest to jeszcze owo anonimowe, bezosobowe łączenie się w stada, roje czy trzody, które właśnie zmar­ły niedawno niemiecki badacz behawioru dr Kramer na­zwał „związkami anonimowymi".

Jak wytworzyła się w ciągu tysięcy i setek tysięcy lat ta wspólnota bytowa, jak przybrała trwałe, rytualne formy, można szczególnie dobrze prześledzić u piesków preriowych, gdyż ich „organizacja społeczna" nie tworzy się na okres wędrówek, jak w watahach wilków, stadach ptaków wędrownych czy ławicach ryb, lecz jest {związana ze stałym terytorium, które zwierzęta te opuszczają tyl­ko w wypadku katastrofy.

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że w kra­terowym krajobrazie osiedli piesków preriowych panuje

Podobnie jak siedziby ludzkie, miasto piesków pre­riowych ma odrębne dzielnice, a w każdej z tych dwu­dziestu kilku dzielnic mieszka odrębny klan, liczący mniej więcej 40 osobników.

Porównanie z dzielnicą o tyle zresztą szwankuje, że każda siedziba klanu jest tu oddzielona „murami". Są to wprawdzie mury niewidoczne i tworzy je tylko zapach, którym te gryzonie wytyczają granice, niemniej jednak stanowią absolutne tabu i bywają przekraczane tylko w celach wojennych.

nieskoordynowany tlolc. Przy bardziej szczegółowej obser­wacji odkrywa się w tej zapobiegliwej krzątaninie utrwa­lony porządek społeczny.

^mmmmmm

Baśniowy raj dziecięcy

Dzielnicę o powierzchni 900 m2 zajmują zwykle 3—4 rodziny, bynajmniej nie spokrewnione ze sobą. Także stary, wypróbowany w bojach samiec pochodzi z innego rodu i dzielnicę swoją zdobył w walce. Panuje w niej nad 3—6 samiczkami i stadem złożonym z 20 do 30 osob­ników młodzieży, urodzonej poprzedniego i obecnego ro­ku. Tu i ówdzie trafia się również dzielnica, w której obrębie dożywa swoich dni stara, bezdzietna parka.

Dla młodzieży piesków preriowych ten świat małych kraterowych grodów to istny raj na ziemi, zwłaszcza gdy w wieku 2 do 3 tygodni młode po raz pierwszy wymknie się samo, przebrnie przez mroczny labirynt podziemnych korytarzy oraz komór i oślepione jasnością słonecznego światła wysunie ciekawie głowę ponad otwór krateru.

Natychmiast podbiegają dwa lub trzy dorosłe zwie­rzaki, obwąchują, całują i pieszczą nowicjusza. Z są­siednich kraterów wyskakuje gromadka młodziutkich piesków preriowych i już wre pierwsza szalona zabawa — gonią się w trawie stepowej, skaczą wokół wysokich ostów, bawią się w „oblężoną twierdzę".

Gdy młode poczują głód, nie tracą bynajmniej czasu na poszukiwania własnej matki, lecz przywierają do pierwszego lepszego dorosłego osobnika i gorliwie szu­kają sutki. Rzecz jasna, że przeważnie trafiają na obce matki. Ale kraj piesków preriowych to prawdziwa kraina pieczonych gołąbków dla młodych, w której nie tylko własna matka, ale każda obca samiczka, skoro tylko młode obdarzone wilczym apetytem prosi o po­karm, pozwala mu ssać.

Gnane nienasyconym pragnieniem niedoświadczone młode popełnia czasem omyłkę i szuka smakowitego zdroju u samca. Pełne rozpaczy nie może trafić do upragnionej sutki, a samiec bynajmniej nie odtrąca go od siebie, wielkodusznie przebacza mu brak doświadcze­nia życiowego, pieści, toczy jak kulkę, aż wreszcie ojcow- sk imi żartami tak rozbawi małego, że obaj kwiczą z za­dowolenia.

89

rai

Podobnie jak dziecko staje się szybko niegrzeczne, gdy jest zbytnio rozpieszczane, tak i młody piesek pre- riowy staje się z dnia na dzień zuchwalszy. Szczególnie ulubionym jego psikusem jest czepianie się ogona do-, rosłych i zmuszanie ich, by wozili go w charakterze „łebka".

Jeśli dorosłe zwierzę w natrętny sposób zapraszane do zabawy nie zwraca uwagi na małego, ten chwyta się energiczniejszych środków — jednym susem dostaje się staremu na grzbiet i skacze po nim tak długo, aż wresz­cie zmusza go do zabawy.

Wieczorem młodzieniaszek bynajmniej nie powraca na spoczynek do mieszkania własnej matki. Od razu na miejscu, gdzie zastała bawiącego się noc, włazi do obce­go „łóżka", a obca rodzina przyjmuje go równie przyjar cielsko jak jego własna matka, gdy w jej progi zawita pbce dziecko.

Ta społeczna troska o młode pokolenie sprawia, że śmiertelność młodych piesków preriowych jest niezwykle piska. W ciągu całego lata dr John King zanotował na 28 urodzeń tylko jeden przypadek śmierci.

Alarm lotniczy

Pewnego dnia pośród wspaniałej zabawy rozległa się niespodziewanie seria ostrych gwizdów, brzmiąca równie mobilizująco jak wycie syreny. Błyskawicznie wszystkie pieski preriowe wszystkich dzielnic, dopiero co beztrosko żerujące wśród traw lub w najlepsze się bawiące, jak gdyby pochłonęła ziemia.

Co się stało? Na próżno John King z małżonką pene­trowali dokładnie całą okolicę r-v'nie dostrzegli nic po­dejrzanego. Jedynie wysoko w powietrzu ponad stepem jak nikły przecinek majaczyła daleko sylwetka drapież­nego ptaka.

Dzięki wyśmienicie funkcjonującemu systemowi obro­ny przeciwlotniczej wszystkie zwierzątka siedziały Juz w „schronach" podziemnych, zanim jastrząb zdołałby

90

spaść lotem nurkowym na osiedle. W całym mieście na licznych najwyższych kraterach siedzą stale jak na po­sterunkach obserwacji przeciwlotniczej strażnicy i przy najdrobniejszym nawet podejrzeniu alarmują całe osied­le podnieconymi gwizdami, by zapędzić pieski pod ziemię. Nie tracąc ani ułamka sekundy każde zwierzę na dźwięk „alarmu lotniczego" zmyka na łeb na szyję do najbliż­szego krateru, nie próbując nawet własnymi oczami sprawdzić, gdzie pojawiło się zagrożenie.

Zupełnie inaczej zachowują się pieski preriowe w przy­padku alarmu naziemnego. Wtedy rozbrzmiewa jedynie krótkie nosowe „iip", które obwieszcza wszystkim, że do osiedla skrada się kojot, borsuk czy łasica. Ten meldu­nek nie czyni takiego zamieszania jak alarm lotniczy. Po pierwsze, zagrożeni są głównie mieszkańcy przed­mieść i dzielnic peryferyjnych, po drugie, małe gryzonie mają w pogotowiu cały szereg forteli, z których pomocą potrafią wywieść w pole naziemnych wrogów.

Wszystkie zwierzęta, które usłyszały sygnał alarmowy, włażą przede wszystkim na szczyt krateru i same śledzą niepożądanych intruzów. Jeśli się okaże, iż w odległości 100 m odbywają się łowy na całkowicie obojętnych są­siadów, nie zainteresowane osobniki żerują i swawolą z poprzednią beztroską. .,' v

Inaczej zachowują się mieszkańcy bezpośrednio nara­żonych na niebezpieczeństwo przedmieść. Już zawczasu przygotowali skuteczne środki przeciw nieoczekiwanemu atakowi czworonogich rozbójników. Jedynie ci z wro­gów mogą mieć szansę upolowania pieska preriowego, którzy potrafią podkraść się wśród zarośli i większych krzewów niepostrzeżenie dla posterunków strażniczych i jednym susem skoczyć na nieświadomą ofiarę. Ale małe gryzonie oezyściły ze wszystkich roślin pole o szerokości 30—40 m, tworząc rodzaj pasa pogranicznego wokół miasta, na podobieństwo pola rażenia w strategii wo­jennej, pozbawiając w ten sposób osłony podkradających się wrogów.

Ale owe zaskakujące zabezpieczenia na przedpolu mia­sta — to ledwie część agrotechnicznych uzdolnień tych zwierzątek. Na swojej właściwej przestrzeni życiowej,

91

między kraterowymi grodami, pieski preriowe uprawiają rolnictwo i planową hodowlę roślin pokarmowych, do których należy kilka określonych gatunków traw oraz soczyste osty pokrywające zapotrzebowanie na wodę.

Metoda uprawy roślin jest zarówno prosta, jak efek­tywna i przypomina metodę stosowaną przez ludzi przed 10 tysiącami lat, w okresie gdy nomadowie zaczęli prze­chodzić od łowiectwa i zbieractwa do uprawy roli. Każdą nieużyteczną roślinę wyrywa się z korzeniami, suszy na słońcu, zbiera na stos lub wysypuje w stepie, daleko od pasa pogranicznego. W ten sposób w obrębie osiedla wzrastają tylko rośliny o wysokiej wartości pokarmo­wej dla tych zwierząt.

Wróćmy jednak do „alarmu inwazji". Bardziej nie­bezpieczne niż kojoty bywają borsuki, gdyż te gonią uciekające pieski preriowe aż do wnętrza ich pomiesz­czeń. Ponieważ jednak są bardziej korpulentne, muszą czasem przekopywać się przez podziemne korytarze. Z pomocą ostrych pazurów idzie to dość sprawnie, ale nie udaje się im złowić w ten sposób doświadczonego usobnika. Nie ustalono dotąd, czy te drapieżniki prze­bywają stale jako nieproszeni goście w osiedlach pie­sków preriowych, gdzie istotnie mają do dyspozycji nie­wyczerpany magazyn mięsa.

Sygnał na odwołanie alarmu brzmi jak najprawdziwszy wybuch dzikiej radości. Każdy osobnik populacji unosi się na tylnych łapkach, wyciąga w lunatycznym geście do przodu obie łapki przednie, odrzuca głowę w tył i za­nosi się z całych sił taką serią dwusylabowych okrzy­ków, że niejednokrotnie wyskakuje w górę w wibracyj­nych drgawkach.

Z podziemnych labiryntów wyskakują natychmiast po­zostałe zwierzęta, ustawiają się również na krawędzi krateru i przyłączają się swymi głosami do chóru, jakby chciały uczcić dzień zwycięstwa. Nawet najmłodsze gor­liwie próbują włączyć się swymi głosikami do ogólnego koncertu i prawie zawsze tracą w podnieceniu równo­wagę, staczają się w dół koziołkując na łeb na szyję już przy pierwszym okrzyku i podskoku.

Na terenie wrogich sąsiadów

Ten okrzyk radości ma wszakże w języku piesków preriowych jeszcze inne znaczenie. W wysoce nieprzy- ' jemny sposób poznają to drugie znaczenie młodsi człon­kowie rodu.

W miarę wzrastania młode opanowane chęcią przygody coraz bardziej oddalają się w swych wędrówkach od rodzinnych pieleszy. Zupełnie nieświadomie przekraczają pewnego dnia granicę „wonnego muru" i wchodzą w ob­ręb wrogiej, sąsiedniej dzielnicy. Granice te są zawsze pilnie strzeżone. Bez .przerwy, od świtu do nocy, patro­lują swój teren głównie stare samce — władey rewirów. Co chwila, wdrapując się na wzgórek, spozierają w kie­runku granic i czujnym okiem śledzą sąsiednie klany. Ich trasa dzienna wynosi około 2 km.

Podbiegają do każdego osobnika swego gatunku, które­go ujrzą na swoim terytorium, by dokładnie sprawdzić, czy jest to członek ich klanu, czy może zuchwały sąsiad. Rzecz osobliwa — pieski preriowe, tak doskonale pozna­jące z daleka unoszącego się wysoko w powietrzu dra­pieżnego ptaka, są bardzo „krótkowzroczne" w rozpozna­waniu członków swego gatunku. Władca rewiru drepce do wykrytego zwierzęcia aż na odległość bezpośredniego zetknięcia się pyszczków, otwierając nieco mordkę i zgrzytając zębami, w każdej sekundzie gotów ugryźć, jeśli się okaże, że ma do czynienia z intruzem.

Członkowie własnego klanu kulą się przed nim na miejscu i w radosnym podnieceniu machają ogonkami. Wtedy groźne zgrzytanie przechodzi natychmiast w dłu­gotrwałe' podobne do pocałunku zetknięcie się obu pysz­czków. Wreszcie samiec, jeśli napotka samiczkę, turla ją,' nie odrywając od niej swojego pyszczka. Pieszczą się przez chwilę, długo przywierają namiętnie do siebie i wreszcie podnoszą się, wciąż jeszcze przytulone jakiś czas żerują razem, aż wreszcie samiec podejmuje prze­rwany obchód patrolowy.

Rzecz zadziwiająca, ale ten „pocałunek przyjaźni" tak się utrwalił w niezmiennym ceremoniale, że pieski pre-

riowe wymieniają go, co prawda w błyskawicznym po- • śpiechu, nawet w ucieczce przed wrogiem.

Obcy są zbyt przezorni, by dopuścić do zbliżenia się zaprawionego w bojach władcy rewiru na niebezpieczny dystans pocałunku. Wiedzą doskonale, że ten, có się do nich zbliża na obcym terenie, może być tylko przeciw­nikiem. Rejterują zatem w odpowiednim momencie.

Muszą jednak starać się, by zbawczą granicę osiągnąć najkrótszą drogą, jeżeli bowiem zostaną doścignięte, doj­dzie do krwawej kąsaniny. Wśród piesków preriowych podejrzany jest każdy, kto szybko biegnie. Zwierzęta te mają bowiem dwa tylko powody do pośpiechu: albo są knującymi złe zamiary intruzami, których należy prze­pędzić, albo też członkami klanu znajdującymi się w ta­rapatach i potrzebującymi pomocy.

Przy drobnych nawet niedokładnościach w przebiegu granic dochodzi czasem do utarczek między dwoma człon­kami wrogich sąsiednich dzielnic. I o takich zabawnych incydentach komunikuje John King.

Pewnego dnia jedna z samiczek skubiąc trawę, przekro­czyła o około pół metra granicę, gdyż nie znała jej do­kładnego przebiegu. Natychmiast pojawiła się samiczka z bezprawnie przekroczonego terytorium, zbliżyła się ostrożnie, obnażając wrogo zęby, a gdy oba nosy niemal się zętknęły, wlepiła tępo oczy w intruza. Obca, w peł­nym poczuciu własnego prawa, nie dała się zbić z tropu i dyskurs graniczny rozpoczęła w następujący sposób: obróciła się godnie, uniosła i napuszyła ogon, odsłoniła tył z gruczołami odbytowymi, udostępniając drugiej sa- miczne ich powąchanie.

Jest to, podobnie jak u psów, pewnego lodzaju oka­zanie „przepustki" i mniej więcej oznacza: „oto mój znak rozpoznawczy, pachnie dokładnie tak, jak przeciągnięta między nami granica, która jednak w tym miejscu nie jest strzeżona. Oddal się więc co rychlej!" Na takie dic­tum samiczka broniąca rewiru demonstruje również swój tył. Powtarza się to kilkakrotnie, dopóki jedna z nich nie wpadnie w złość i nie ukąsi drugiej w tę wystawioną na pokaz część ciała.

Ukąszona odskakuje z przestrachem o kilka metrów,

w*

potem jednak zawraca i podejmuje utarczkę. Oba zwie­rzęta biegną' naprzód i do tyłu, zadają sobie mnóstwo nieszkodliwych ukąszeń, demonstrując od czasu do cza­su swoje znaki rozpoznawcze. Wreszcie obie ustalają przebieg linii granicznej, której węchowy trop w tym miejscu najwidoczniej zwietrzał i, nie zwracając już na siebie najmniejszej uwagi, idą każda w swoją stronę.

Tak oto skrupulatnie są strzeżone granice dzielnic, które przez całe generacje nie ulegają żadnym popraw­kom. Podczas swoich trzyletnich obserwacji dr John King nie zanotował najmniejszej ich zmiany na teryto­rium zamieszkanym przez ponad tysiąc piesków prerio­wych. Przyczyną tej trwałości są owe małe dyskusje przepustkowe na granicy, które z miejsca korygują naj­mniejsze niedokładności. Byłoby interesujące ustalenie, czy owe granice są niezmienne również w ciągu dziesię­cioleci i jeszcze dłuższych okresów czasu.

Zdobywcy i pionierzy

Nic natomiast przykrego nie zdarza się, jeżeli jakieś małe przekroczy nieświadomie pilnie strzeżoną granicę. Miłość do dzieci okazują pieski preriowe w pewnym stopniu również młodym z „wrogiego kraju". Tyle tylko, że nie nakarmią ich tam, ani nie przytulą na noc — bar­dzo taktowna metoda skłonienia malców do powrotu w rodzinne pielesze.

Przychylny nastrój mija jednak natychmiast, jeśli młody intrliz poważy się stanąć w pozycji wyprostowa­nej na wzgórku kraterowym i zademonstrować swój wspaniały nastrój głośnym okrzykiem radości. W języku piesków preriowych ma bowiem okrzyk radości poza wyrażeniem zadowolenia i odwołania ataku drapieżców^ inne jeszcze znaczenie, mianowicie: „To ja. Wszystko wokół należy do mnie". Gdy mówi to członek obcego klanu, rozumie się to jako uzurpację. Oburzeni amfitrio- nowie przepędzają wtedy z miejsca oszołomionego mło­dzika. W następnych tygodniach pozna w bardziej jesz­cze dobitny sposób dokładny przebieg granic.

Powoli zbliża się bowiem dla młodzieży kres rajskiego bytowania, nawet w rodzinnej dzielnicy. Skoro tylko młody ukończy rok życia, odkrywa w sobie gust do sa­miczek. Odtąd własny ojciec trzyma go mocno w ryzach, a w nim dojrzewa pragnienie opuszczenia kraju dzieciń­stwa i uwolnienia się od więzów rodzinnych.

Ma teraz przed sobą dwie możliwości: albo zdobędzie obcą dzielnicę po przepędzeniu tamtejszego władcy, albo wyemigruje do niezamieszkałych terenów, gdzie wspólnie z innymi młodzikami będzie karczował nowiznę, budował podziemne korytarze i komory, wznosił kratery, słowem, jako pionier powiększy osiedle piesków preriowych.

Pionierzy spędzają jeszcze noce w rodzimej dzielnicy, ale związek z ojczystym domem ulega coraz większemu rozluźnieniu. Rankiem, możliwie najwcześniej, gdy śpią Jeszcze źli sąsiedzi, przebiegają bez przeszkód obce tery­toria i ciężko pracują w swoim nowym osiedlu. Nie wy­starczy bowiem nakopanie i uformowanie ziemi na bu­dowę kopca, trzeba po rozmiękczających ulewach każdy 1 jej centymetr kwadratowy ubijać nieprzerwanie całymi godzinami i dniami. Grożą tu również liczne niebezpie­czeństwa; co najmniej połowa nowych osiedleńców ginie albo też staje się pastwą ssaków i ptaków drapieżnych, zanim zostanie "ukończona budowa labiryntów, kraterów obserwacyjnych i pasów granicznych.

Wieczorem ci, co przeżyli, powracają wydłużonym ga­lopem poprzez wrogie terytoria na nocleg do starych ką­tów. Powtarza się to codziennie, aż wreszcie, gdy w po­łowie czerwca niepogody stepowe wygładzą przygotowany już teren, budowniczowie i plantatorzy przeprowadzają się na stałe.

Zupełnie inaczej zachowują się młode osobniki pici męskiej, jeśli czują się na siłach zawojować jakąś dziel­nicę. Najpierw urządzają wypady zwiadowcze do wielu sąsiednich obszarów dla zorientowania się, gdzie rządzi najsłabszy lub najstarszy samiec, a więc gdzie mają naj­większe szanse. Jeśli młodzian uzna, że gdzieś u sąsiadów istnieją sprzyjające okoliczności, rozpoczyna najtrudniej­szą część kampanii. Nie pomoże sama tylko siła mięśni, kąsanie i ostateczne przepędzenie dawnego władcy, po­

nieważ mieszkańcy dzielnicy, pozostaną mu wierni nawet po klęsce i opuszczą wraz z nim terytorium. Wtedy, co się czasem zdarza, nowy posiadacz pozostanie na rozle­głym obszarze sam, bez żon i „poddanych".

Kandydat musi zatem już na długo przed decydującą rozprawą uprawiać „propagandę wyborczą". Przedsię- , wzięcie to naprawdę odważne, stawiające wysokie wy­magania jego dyplomacji, intuicji i zuchwałości. Z natu­ry już bowiem mieszkańcy dzielnicy wszczynają na wi­dok intruza alarm, zapędzają go w pewien rodzaj kotła i wściekłymi ukąszeniami przepędzają ze swego teryto­rium.

Ale i tu wytrwałość prowadzi do celu. Warunkiem po­wodzenia jest pozostawanie na obcym terenie bez wywo­ływania zaburzeń. Podczas prób przepędzania należy tyl­ko oddawać w szerokim półkolu ciosy i wystrzegać się przekroczenia granicy. Jedynie w przypadku zbyt już silnego ataku szukać na parę minut schronienia na grun­cie ojczystym i próbować w innym miejscu przeniknąć znów na wrogi teren.

Trzeba się także zachowywać w sposób możliwie naj­mniej rzucający się w oczy. Jeśli ktoś biega i węszy wokół na obcych kraterach, czynić to winien tak, jak gdyby znajdował się u siebie. Zbliżają też powoli do celu próby Wymieniania czułych pocałunków i samicami.

Na razie trzeba w miarę możności unikać poważnej rozprawy z samcem-przodownikiem. „Uzurpator" pozwa­la się co jakiś czas przepędzać, by ocenić siły przeciw­nika, nie dając mu jednak spokoju od świtu do nocy. W ten sposób, zdecydowany na podbój młodzian poznaje powoli jego mocne i słabe strony i może się przygotować do rozstrzygającej walki.

Często kandydat na nowego władcę poznaje jeszcze przed decydującą rozgrywką, że jest beznadziejnie słab­szy. Wtedy udaje się na zwiady do innej dzielnicy albo też na peryferie, by wraz z innymi młodzikami stać się pionierem.

W państwie pawianów

Zabezpieczenie marszowe

Dwaj amerykańscy zoopsychologowie, S. L. Washburn i Irven DeVore, dzięki pewnemu fortelowi, o którym bę­dzie mowa później, stali się niemal „pełnoprawnymi członkami plemienia" w hordzie złożonej z 80 pawianów. Przez cały miesiąc wędrowali z nimi po wschodnioafry- kańskiej sawannie i mogli wreszcie przestudiować oso- I bliwe szczegóły z życia prywatnego, ustroju społecznego i sztuki wojennej tych małp. To, co na ten temat napi­sali, należy do najbardziej pasjonujących rozdziałów • w historii współczesnych badań zachowania się zwierząt.

Na stepie Amboselli szarzeje świt. Z czarnobłękitnej nieskończoności spowijającej niebo i sawannę błyska w pierwszym brzasku dnia, wśród gasnących gwiazd, majestatyczna lodowa kopuła Kilimandżaro. W kępie sześciu kolczastych drzew zaczyna coś chrząkać i popis­kiwać. Wydaje się, jak gdyby drzewa te były gęsto obwieszone olbrzymimi owocami. Przy pierwszym brzasku dnia okazuje się jednak, że obudziła się ze snu horda i 80 pawianów. Nocą, gdy drapieżniki i Węże stepów afry­kańskich są najaktywniejsze, pawiany w zbitej masie sadowią się do snu na swych gruboskórych pośladkach, możliwie wysoko w koronach drzew. Co najmniej trzecia część pełni jednak straż i w razie niebezpieczeństwa alar- J muje całą hordę. „Zmiany warty" nie praktykują; wszystkie pawiany z zapadnięciem ciemności ogarnia ja­

kiś tajemniczy pierwotny lęk, który wielokrotnie budzi je w ciągu nocy i pozwala na ponowne zaśnięcie dopiero po długotrwałym, wyczerpującym czuwaniu.

Ten lęk przed tysiącem niewidzialnych niebezpie­czeństw czyhających wśród afrykańskiej nocy sprawia, że pawiany niezbyt się kwapią do „porannego apelu". Całe towarzystwo gmerze się niezdarnie, wyraźnie zaspa­ne, osowiałe i schodzi. z drzew, dopiero gdy nastanie pełny dzień.| Potem jednak małpy natychmiast formują się w grupę, którą można by przyrównać do oddziału wojska poruszającego się w nieprzyjacielskim kraju. Ze wszystkich stron pełne zabezpieczenie marszowe! Naj­pierw wysuwa się na otwartą płaszczyznę straż przednia, złożona z i—5 średniej siły samców oraz 1—2 ufnych już w swoje siły osobników młodocianych. Dalej, w odpo­wiednim zasięgu widzenia, postępują główne zgrupowa­nia: na przedzie bezdzietne samice i młodzież, w centrum kolisty kordon doborowych wojowników otacza samice niosące potomstwo i gromadkę samodzielnie już skaczą­cych dzieci. Na końcu kroczy ariergarda dokładnie w ta­kim samym składzie jak straż przednia. Ponadto na każ­de napotkane po drodze drzewo skacze co najmniej jeden zwiadowca i penetruje okolicę, w razie potrzeby alarmu­jąc natychmiast hordę o obecności wroga *.

Kolumna marszowa nie zdołała się jeszcze zbytnio od­dalić, gdy z lewej strony nadbiegły z głośnym szczeka-

niem dwa likaony. Grupka samic, matek z dziećmi, błys­kawicznie pierzchnęła w kierunku najbliższej grupy drzew. Starzy bojownicy spostrzegli jednak natychmiast, że niebezpieczeństwo jest minimalne, ścieśnili się jedynie nieco, lecz dalej dobrodusznie kłusowali, jakby w ogóle nie zauważyli wroga. Nagle, gdy likaony spróbowały zbliżyć się do matek z dziećmi, rozległ się gwizd. Jednym susem skoczyły pawiany między napastników a ucieka­jących członków swej rodziny, tworząc zgrzytającą zęba- , mi i -wściekle warczącą żywą barykadę. Likaony zatrzy-. mały się jak wryte, a gdy wyskoczył najsilniejszy pawian i samotnie przeprowadził pozorowany atak, umknęły, aż się kurzyło.

Po tym incydencie nastąpiły długie rozhowory. .Zwie­rzęta były niezbyt zdecydowane co do dalszego kierunku wędrówki. Rzecz osobliwa — u pawianów, w odróżnieniu od innych zwierząt stadnych, nie decyduje autorytatywnie o celu wędrówki przewodnik stada. Wytworzyło się tu raczej jakieś swoiste przyzwyczajenie czy tradycja, że podczas marszu w obrębie własnego „terytorium pań­stwowego" wszystkie zmiany w „rozkładzie jazdy" wy­nikające z nieprzewidzianych wydarzeń, z pogody, z na­stroju, są uprzednio wyczerpująco dyskutowane na „ze­braniach plenarnych".

Atak lampartów

W trakcie przedłużających się debat nad sytuacją je­den ze zwiadowców coś dojrzał z rosnącego obok drzewa. Zbiegł pospiesznie w dół, dziko gestykulując, chrząkając, strojąc grymasy. Współtowarzysze zrozumieli widocznie,

0 co chodzi, gdyż horda szybko sformowała się na nowo

1 pokłusowała w ożywionym tempie.

Celem kłusu było stado trzydziestu antylop impala, dla których pawiany przybywały, jak widać, bardzo w porę, gdyż zwietrzywszy hordę, pospieszyły jej naprzeciw. Cóż to za osobliwa przyjaźń między tak różnymi zwierzętami jak pawiany i impale? Choć brzmi to dziwnie, obydwa te gatunki ssaków

tworzą w sawannie zespół zwierząt, którego nie naruszy żaden drapieżnik. Pawiany już z daleko wyśledzą wroga z drzewa, tego zaś, którego one przeoczą, zwłaszcza jeśli jest doskonale zamaskowany w wysokiej trawie czy ukry­ty w gęstym buszu, zwietrzą impale swym superwspa- niałym węchem. Poza tym pawiany i impale rozumieją nawzajem swoje zawołania alarmowe i inne sygnały, na­tychmiast orientują się, jakiego rodzaju niebezpieczeń­stwo obwieszcza partner i jakie środki obronne należy zastosować.

Wkrótce nadarzyła się okazja wypróbowania tej współ­pracy. Pawian patrolujący na drzewnym bocianim gnieź­dzie zauważył, że pod wiatr skradają się trzy lamparty, i zasygnalizował to głębokim, miękkim „o-o-o". Normal­nie impale, gdy tylko zwietrzą swego śmiertelnego wroga, pierzchają w szalonych susach. Teraz jednak zachowały się tak, jakby w ogóle nie dosłyszały przeciwlamparto- wego alarmu i dalej beztrosko skubały trawę.

Nieraz już przecież miały okazję obserwować, jak nar tychmiast formowała się grupa bojowa pawianów i w zwartym, na wszystko zdecydowanym szyku ruszała prze­ciw lampartom, a dzieci i samice szukały schronienia w koronach drzew. Dopiero gdy stary pawian-naczelnik z jak najgłębiej obnażonymi zębami wystąpił z grupy, z głośnym rykiem wściekłości rzucił się na lamparty i przepędził je daleko w step, impale raczyły rzucić kilka zadowolonych spojrzeń w tym kierunku.

Jak pawiany zawierają przyjaźń

Horda pawianów, podobnie jak społeczeństwo ludzkie, dzieli się na ugrupowania zawodowe, koterie i stowarzy­szenia. Wszystkie te grupy całymi latami utrzymują mię­dzy sobą mocną więź. Razem maszerują, razem się bawią, żerują i iskają się między sobą do woli. X, co jest bodaj najbardziej interesujące, grupy te powstają nie na za­sadzie pokrewieństwa, ale wyłącznie na zasadzie osobi­stej sympatii.

Przyjaźń u pawianów zawiera sig w sposób wysoce

ceremonialny. Szukający zbliżenia, zwykle zwierzę młod­sze, podbiega do osobnika, którego sobie upodobał, i z od­ległości około 2 m zwraca się ku niemu nagim poślad­kiem, który coraz intensywniej czerwienieje, zerka przez ramię i kokietuje podniecającym okrzykiem: „la-la-la". Demonstrowanie purpurowiejącego pośladka jest uważa­ne za oznakę czci, poddaństwa i pokojowych zamiarów.

Nagabnięty w ten sposób pawian może tę ofertę przy­jaźni zignorować, co zaznacza albo odwróceniem się i odejściem, albo po prostu takim zachowaniem, jakby w ogóle nie zauważył śmiałka. Może również ofertę przy­jąć. Wtedy na kilka sekund wspina się na podstawiony sobie pośladek. Ten symboliczny gest oznacza wzięcie w posiadanie nowego przyjaciela, który w przyszłości ma mu być posłuszny. W społeczeństwie małp nowi człon­kowie muszą „dobijać się stanowisk" od samego dołu. |W większości klanów przywódcą zostaje doświadczony, potężny samiec. Im bardziej imponuje siłą, tym większy ma autorytet wobec młodzieży i uwielbiających go samic. Dla-iutrzymania w ryzach hordy bynajmniej nie używa sityJU wielu innych zwierząt sprawy te wyglądają ina­czej. Samce antylop impala spędzają, na przykład, poło­wę swego życia na powstrzymywaniu „poddanych" od ucieczki, na kradzieży młodych z innych stad i przepę­dzaniu obcych werbowników.{Pawianowi-samcowi wy­starcza całkowicie to, że łaskawie pozwala się głaskać i łaskotać swoim poddanym^ • Ponadto w państwie pawianów panuje ścisła hierar­chiczna zależność, w której każde zwierzę, od najsilniej­szego samca do najmniejszego dziecka, ma swoją okre­śloną pozycję społeczną z przysługującymi jej prawami 1 obowiązkami. Zwierzęta stojące na najwyższych szcze­blach hierarchii, mają prawo do najlepszego pokarmu, najwygodniejszego miejsca wypoczynku i noclegu. Wszystkie inne osobniki muszą się im podporządkować. Ji

Pewien fortel umożliwił Washburnowi ustalenie w nie­zwykle krótkim czasie rangi społecznej wszystkich pa­wianów tej wielkiej hordy. [Badacz stwierdził, że gdy między jakimiś dwoma osobnikami kładzie się kawałek żeru, podchodzi po £en kąsek z całym spokojem ducha

A ~ ~< f . Sł W I

V> m ■ W.m. I i • ,.' .

tylko ów stojący wyżej w hierarchii, a pozostały nie ośmieli się nawet obrócić głowy w tym kierunku. Wolno mu najwyżej zerknąć na smakołyk kątem oka. Gdy od­waża się na coś więcej, zostaje zależnie od stopnia oka­zanej zuchwałości mniej lub bardziej ostro przywołany do porządku. Przeważnie wystarcza ostrzegawcze war­knięcie. Jeśli to nie pomaga, osobnik wyższy w hierarchii wznosząc się na wszystkich czterech łapach przybiera imponującą postawę, najeża sierść, bije prawą ręką o ziemię i czyni ruch, jakby chciał swym przeciwnikiem szurnąć o ziemię — zabieg, który od czasu do czasu stosuje się w przypadku niesfornej młodzieży. Jeśli ma pod ręką kamień, bije nim o ziemię, nigdy wszakże nie używa go jako narzędzia do bicia innego pawiana, dra­pieżnika, czy też do świadomego rzucania w ich kierunku. W napadzie niepohamowanej wściekłości rzuca jedynie kamieniami na oślep. I

Z ewolucyjnego ptrmctu widzenia, można by już uznać to zachowanie się za pierwszy etap używania broni. Ale szympansy osiągnęły już pod tym względem znaczniejszy postęp. Jak zaobserwował podczas wielu wypraw do Konga prymatolog * holenderski dr Adrian Kortland, szympansy na widok lamparta wyrywają mniejsze drzew­ka z korzeniami, miotają je w kierunku wroga i z dziką wściekłością rzucają weń polanami. Czy potrafią używać ich jako regularnej broni, należałoby jeszcze sprawdzić w żmudnych eksperymentach przeprowadzanych w dżun­gli.

Bunt i rewolucja

(jeżeli mimo tak wymownej groźby nieposłuszna samica czy rozzuchwalona młodzież pozostaje nadal krnąbrna, wyższy rangą karze ukąszeniem w kark. Gdy i to nie wzbudzi należytego respektu, dochodzi do znacznie już niebezpieczniejszej wzajemnej kąsanlny, w której wyniku

[podporządkowany chce sobie wywalczyć pierwszeństwo _|nad dotychczasowym przełożonym. Pozycja socjalna samca zależy nie tylko od siły jego mięśni, odwagi bojo­wej czy talentu organizacyjnego, ważne są również jego „stosunki", czyli przynależność grupowa. Ponieważ grupa, do której należy, popiera go bezwzględnie przy wszelkich sporach z innymi członkami hordy, wszystkie pawiany grupy najsilniejszej wraz z należącymi do niej samicami i młodzieżą stoją na szczycie hierarchii, nawet jeśli po­szczególne osobniki z innych grup mają nad nimi prze­wagę fizyczną. Na krzyk jednego z dwóch szamocących się zabijaków śpieszy natychmiast z odsieczą jego grupa, która krzyczącego, a więc niższego w hierarchii, wyciąga z tarapatów. Przeważnie zresztą sam widok nadbiegają­cych posiłków kończy zwadę.

W rzadkich przypadkach może się zdarzyć, że jakiś pawian zaczyna krzyczeć już z samego strachu przed przewagą przeciwnika. Alarmuje to całą jego grupę, któ­ra spiesznie włącza się do walki. Obie strony otrzymują posiłki i następuje regularna masowa młócka, w której szczęście wojenne kolejno się zmienia.

Takie przypadki można by nazwać rewoltą w państwie pawianów, gdyż w trakcie tych starć udaje się jakiejś nowej grupie zdetronizować poprzednio „uprzywilejowa­ną" grupę. Skoro jednak w hordzie raz wreszcie w sposób oczywisty ustali się hierarchiczny porządek, bardzo rzadko dochodzi do waśni większego czy mniejszego ka­libru. Wtedy już nawet samce nie biją się o samice."^

Życie miłosne pawianów

Życie płciowe pawianów jest naprawdę osobliwe. Sa­miec, niezależnie od swojej rangi, nie przebywa dłużej z samicą niż kilka godzin, a najwyżej kilka dni. Każdy samiec, nawet sam „naczelnik", współżyje w danym okresie tylko z jedną samicą. W państwie pawianów są wprawdzie związki grupowe, do których mają dostęp również samice, nie ma jednak haremów. Gdy któraś samica pragnie znaleźć sobie partnera, opuszcza dotych­

czasowy krąg przyjaciół, dorastające dziecko i dumnie kroczy do grupy męskiej. Początkowo jest skromna w wy­borze i kokietuje jedynie słabszych samców i podrostków. Zamiary swoje ujawnia wystawianiem na pokaz poczer­wieniałych pośladków, przy równoczesnym mlaskaniu wargami i rzucaniu dokoła roziskrzonych spojrzeń.

Jeśli wybraniec pozostaje niewzruszony, „dama" głasz­cze go i na nowo próbuje szczęścia. Gdy ponownie da jej odprawę, zwraca swoje uczucia ku innemu. Ale teraz nie ukontentuje jej jakiś tam cherlak. Przeciwnie, w mia­rę przeglądu samców, wzrastają jej wymagania zarówno co do walorów fizycznych, jak i hierarchii wybrańca. Gdy po wielu daremnych próbach znajdzie wreszcie zde­cydowanego partnera, zachodzi coś oryginalnego: narze­czony, dla przypieczętowania wzajemnej przynależności, kąsa swą lubą w kark, tym razem, rzecz jasna, niezmier­nie delikatnie, niemal symbolicznie. Potem oboje ulatnia­ją się wstydliwie w dyskretne ustronie, z dala od zgieł­kliwej ciżby.

Sensacją numer jeden u pawianów są narodziny dziec­ka. Wieść o radosnym wydarzeniu rozchodzi się błyska­wicznie w całej hordzie i wszystkie zwierzęta naraz cisną się, by podziwiać maleństwo. Każde, które tylko zdoła się dócisnąć, głaszcze i pieści matkę i robi w powietrzu symboliczny ruch głaskania dziecka — symboliczny, gdyż tylko matce wolno je dotknąć.

Od dnia urodzenia aż do ostatnich chwil swego trzy­dziesto- czy czterdziestoletniego żywota, pawian poświęca wiele godzin dziennie na drapanie się i iskanie. Każdy wypełnia swoje codzienne pensum pielęgnacji ciała. Do­rosłe samice są przy tym wprost opętane manią iskaniai zarówno dzieci i młodzieży, jak przyjaciółek i każdego napotkanego po drodze samca. W zasadzie iskanie wy­maga odwzajemnienia. Ten, kto już został wyiskany, iska z kolei swego partnera, a ten wyciąga rozkosznie wszyst­kie cztery łapy, zamyka oczy i demonstruje wszelkie oznaki pełnego zadowolenia.

Nowo narodzony pawian musi od pierwszej godziny życia zdobyć umiejętność przyczepiania się do sierści na piersiach swojej matki, aby mógł wraz z nią podróżować.

Matka pomaga zresztą i podsadza dziecko, podpierając je dłonią, skoro jednak horda udaje się na dłuższą wę­drówkę, dziecko musi się już trzymać własnymi siłami. Instynkt przywierania do sierści ujawnia się w pełni już w pierwszych kilku godzinach życia.

Nieco później, w wieku około 4 tygodni, małpka uczy się wskakiwać na grzbiet matki i przywierać doń brzu­chem, dopóki wreszcie pewnego dnia nie posiądzie sztuki przybierania pozycji jeździeckiej.

Zbyt szybko jednak dziecię staje się coraz odważniejsze i próbuje sił na ziemi w pierwszych galopadach. Począt­kowo troskliwa matka przytrzymuje je przy tych eska­padach za ogon i ciągnie za sobą jak psa na smyczy. Gdy młode jest już na tyle doświadczone, że nie koziołkuje z każdej skały i z każdego drzewa, wówczas na coraz dłużej wymyka się spod macierzyńskiej opieki i bawi się w gromadzie nieco już podrosłych dzieci.

Czujnie strzeżone przedszkole

W pawianim przedszkolu wyprawia się niesłychane brewerie. Dzieciarnia chwyta grube polana, bębni nimi po kamieniach i pniach, im głośniej, tym więcej uciechy, rozrzuca je zapamiętale dokoła i ciska daleko. Ulubionym zajęciem jest „zabawa w dzieci". Młode pawianiątka, bardzo jeszcze zależne od opieki własnych matek, na­kładają sobie nawzajem kamienie na tylną część grzbietu, którymi potem, podniósłszy wysoko ogon, próbują po­dobnie balansować, jak to czyni matka wioząca na oklep dziecko. Uganiają się również wśród gałęzi' drzew, ciągną się nawzajem za ogony i szamocą na wszystkie strony. Gdy jakiś wyrostek zacznie się wściekle znęcać nad ma­luchem, wystarczy, by ten zaczął wrzeszczeć, a już biegnie z pomocą kilku dorosłych. Jeśli zabawa zaczyna prze­chodzić w ordynarne grubiaóstwo, jeden z dorosłych przejmuje nadzór nad przedszkolem. Bez wahania roz­dziela siarczyste policzki i ciągnie po ziemi najzłośliw- szych niedorostków.

106

1 X. ł/fc -•'

Pośród wesołych gonitw, skubania trawy, pożerania owoców, pączków i młodych pędów drzew, chrupania orzechów, pośrodku zabawy i wzajemnego iskania się horda zaczyna się nagle formować do dalszego pochodu. . Zanim słońce zacznie najsilniej przypiekać, trzeba od­szukać znajdujący się w pobliżu wodopój, znany pawia­nom z wieloletniego doświadczenia. Przedsięwzięcie to wielce niebezpieczne, nad wodą bowiem czatują nieraz lwy, jedyne poza wężami zwierzęta, które bywają nie­bezpieczne dla zwartej hordy pawianów. Dlatego też ostrożne jest tempo marszu, które i tak wynosi ledwie 3 do 7 km dziennie.

Mimo zwolnionego tempa pewien chory pawian nie mógł dotrzymać kroku hordzie. Już przez cały dzień wlókł się z trudem. W końcu jednak całkowicie opadł z sił i pozostał samotnie z tyłu. Rzecz szczególna — człowiek już od zamierzchłych czasów pielęgnował chorych i ran­nych. Także zwierzęta, na przykład słonie, podtrzymują z boków chore zwierzę, dopóki nie padnie martwe albo nie przyjdzie do siebie. Delfiny unoszą towarzysza, który omdlał po zderzeniu się z rafami podwodnymi, nad wodą, by mógł nozdrzami wciągać powietrze tak długo, aż wró­cą mu siły. Samce kaszalotów pozostają u boku swych trafionych harpunem małżonek aż do śmierci albo też noszą w ogromnych paszczach ranione młode, trzymając je całymi dniami nad powierzchnią wody. U pawianów natomiast, mimo wysokiej organizacji społecznej życia stadnego, nie zaobserwowano ani śladu jakiejś gotowości do udzielania pomocy chorym i ranionym.

Toteż każdy pawian, jeśli odłączy się od swojej hordy, jest stracony. Hieny i szakale, odnoszące się zazwyczaj z wielkim respektem do zwartej hordy, gotują pojedyn­czemu piechurowi ponury los. Tylko od czasu do czasu nadchodzą informacje o matkach pawianicach wlokących ze sobą całymi tygodniami martwe dziecko. W okresie tym są zupełnie nieprzytomne, jakby nieobecne duchem i prawie nic nie jedzą. Ich zachowanie się przypomina ludzką rozpacz.

U wodopoju potwierdziły się najgorsze przypuszczenia. Straż przednia zatrzymała się przy ostatnich dających schronienie drzewach, od których aż do źródła ciągnie się 40 m wysokiej trawy. Ale u wodopoju nie widać żadnego zwierzęcia. Gdyby zaspokajały właśnie pragnienie ży­rafy czy zebry, mogłyby i pawiany spokojnie podejść do wody. Co oznacza ta pustka? Może lwy upolowały antylopę i teraz właśnie odbywają krwawą ucztę? A może atak na gaszące pragnienie zwierzę nie udał się i drapieżniki czatują jeszcze w trawie? Wtedy następną ofiarą byłyby one.

Teraz zdarzyło się coś dziwnego. Obserwator odniósł wrażenie, jakby pawiany nie dawały poznać po sobie, że się boją. Zwierzęta zachowywały się tak, jakby w ogó­le nie odczuwały pragnienia. Bawiły się hałaśliwie w ga­łęziach ostatnich przed wodopojem drzew. Od czasu do czasu jakiś odważny pawian pomykał w szaleńczym tempie w kierunku wody, ale po przemierzeniu pewnej odległości zawracał, by następnym razem podejść jeszcze bliżej ku wodzie. Powtarzał to kilkakrotnie.

Właśnie odpoczął nieco wśród drzew i olbrzymimi su­sami skacze, tym razem już wprost do wody, gdy zo­staje zaatakowany niemal równocześnie przez trzy lwice. Potężnym łukowatym susem przemknął między dwoma wielkimi kotami i w kilka sekund później osiągnął zbaw­cze drzewo, na które teraz próbuje wskoczyć cała lwia familia.

Raptem zrywa się huraganowy tumult wśród pawia­nów. Na wszystkich drzewach rozlega się wrzask i har- mider. Najodważniejsze małpy przeprowadzają wzdłuż drzew pozorowane ataki na lwy, szybko jednak powra­cają do bezpiecznego dystansu. Inne łamią gałęzie i mio­tają je wokół w ślepej wściekłości. Po pewnym czasie lwy pojmują, że nic tu nie wskórają, a małpi zgiełk wy­straszy wszystkie zwierzęta dążące do wodopoju. Nie pozostaje zatem nic innego jak ustąpić z placu i poszu­kać szczęścia przy innym źródle albo na rozległej sa­wannie. Teraz pawiany mogą już spokojnie ugasić prag­nienie.

Stosunki z innymi hordami

Wkrótce potem podeszło do wodopoju pięć słoni i dwa nosorożce. W stosunku do. tych zwierząt pawiany są zupełnie obojętne. Gdy taki kolos zbliży się przypadkowo do pawiana, małpa w ostatnim momencie niechętnie od­dala się o kilka metrów, podobnie jak piechur wymija walec drogowy.

Ale teraz do wodopoju zbliżyła się inna horda pawia­nów. Obie grupy znały się bodaj nieźle, mimo to obser­wowały się z zainteresowaniem i zostawiły sobie na­wzajem wolne miejsce, nie naruszając wzajemnie swoich praw. Piły i bawiły się obok siebie beztrosko, pod żad­nym jednak pozorem nie próbowały wcisnąć się do obcej hordy, zachowując ściśle niewidzialną granicę. Odpro­wadzały natychmiast każde dziecko, skoro tylko, przy braku doświadczenia życiowego, chciało ją przekroczyć.

Sens tego zachowania się jest jasny. Jeżeli z jakichś najbłahszych nawet powodów, na przykład zatargu o kęp­kę trawy, dojdzie do waśni między dwoma obcymi pa­wianami, które nie mają ustalonej hierarchii wzajemnej, ów „konflikt graniczny", łatwo przerodzi się w morder­czą walkę obu hord pawianów. Tuziemcy opowiadali czasem Europejczykom o takich ostrych bojach. Zdarzają się one jednak niezmiernie rzadko i wynikają nie z za­miarów wojennych, lecz z konieczności udzielania po­mocy znajdującemu się w opałach członkowi hordy.

Przeciwnie, jeżeli jakaś horda ma „terytorium pań­stwowe" wielkości około 10 km2 z licznymi zbiornikami wody, a jakaś inna horda chce przez ten obszar prze­maszerować albo skorzystać z wodopoju, co zdarza się często, nigdy się jej tego nie zabrania. Pawiany nie prowadzą wojen zaborczych.

Jak już zaznaczono na wstępie, wszystkie te obser­wacje przeprowadzili tak dokładnie dwaj kalifornijscy badacze behawioru tylko dlatego, że uzyskali w jednej z hord pawianów pewien rodzaj „obywatelstwa".

Małpy te są pospolite w wielu afrykańskich parkach narodowych. Formalnie oblegają one autostrady, włażą na chłodnice samochodów, żebrzą natrętnie, często na­

wet groźnie o pokarm. Dla uniknięcia tych przykrych spotkań zaleca się zasuwanie szyb w samochodzie. Zresz­tą takie osobniki nie nadają się do studiów nad życiem małp na swobodzie.

Znaczne trudności napotyka natomiast badanie nie­licznych już hord pawianów żyjących w warunkach na­turalnych. Zwierzęta te do tego stopnia unikają ludzi, że nie udało się ich nawet sfotografować z pomocą tele­obiektywu. Można jednak jadąc samochodem tak długo ścigać we wschodnioafrykańskiej sawannie uciekającą hordę, aż ta wyczerpana wreszcie się zatrzyma. Wtedy wystarczy zachować się poprawnie, by pawiany bardzo szybko zorientowały się, że nie grozi im żadne niebez­pieczeństwo ani ze strony pojazdu, ani ludzi. Powoli oswoją się i po pewnym okresie próbnym pozwolą nawet spacerować między sobą.

Washburn i DeVore trzymali się jednak przeważnie tylko w pobliżu hordy, by nie zakłócać swą obecnością normalnego biegu wydarzeń. W przyszłości wszakże ba­dacze behawioru zamierzali bezpośrednio uczestniczyć w życiu pawianów, przede wszystkim celem przeprowa­dzenia badań nad ich mową. Obaj uczeni zaobserwowali, jak się zawiera przyjaźń, z jakimi odgłosami mlaskania samica składa ofertę samcowi, słyszeli charakterystyczne dźwięki meldujące o ataku lampartów i nieco inne, syg­nalizujące skradanie się lwów. Podsłuchali również ich długie swoiste rozmowy, w których zwierzęta z podob­nymi do ludzkich odgłosami chrząkania, mlaskania war­gami i żywymi gestami udzielały sobie nawzajem inte­resujących wiadomości. Treść tych gawęd pozostała jednak nieznana.

Te studia nad językiem małp zostały uzupełnione w 1962 r. eksperymentem naukowców w Ogrodzie Zoolo­gicznym nowojorskiej dzielnicy Bronx. Nagraną w mał- piarniach na taśmę magnetofonową paplaninę tych zwie­rząt podczas nadciągania groźnych chmur burzowych, odegrano im ponownie podczas słonecznego letniego dnia. Małpy początkowo oniemiały z zaskoczenia, potem jednak z niezmierną szybkością pomknęły do kąta chro­niącego przed deszczem. Również i to zaskakujące za-

110

chowanie się dowodzi, że małpy posiadają konkretną mowę artykułowaną i że bezbłędnie zrozumiały powtó­rzoną przez głośnik swoją dawną „rozmówkę o pogo­dzie".

W zupełnie podobny sposób, niemal wyłącznie przy użyciu dźwięków charczących i mlaskających wytwarza­nych częściowo w żołądku i w klatce piersiowej, rozma­wiają karłowaci Buszmeni z półpustyni Kalahari, uzu­pełniając mowę ruchami rąk, palców i wyrazistą mimi­ką. Nie zdziwi zatem nikogo, że Duńczyk Jens Bjerre, który przeżył z tymi ludźmi w 1957 r. pół roku na Ka­lahari, relacjonuje o pewnym starym Buszmenie twier­dzącym, iż potrafi naśladować mowę pawianów ze wszystkimi subtelnościami gestykulacji oraz akcentów głosowych i że prowadził z nimi najautentyczniejsze rozmowy.

Pawiany jako pasterze trzód

Nie można zakończyć rozdziału o obyczajach pawia­nów bez podzielenia się obserwacjami, jakich dokonał w 1961 r. w Okahandja w Afryce południowo-zachod- niej znany zoolog niemiecki dr Walter Hoesch, który wkrótce potem umarł na udar serca.

Badacz ten przez wiele tygodni studiował wnikliwie zachowanie się pawianicy z gatunku czakma, zatrud­nionej w farmie w charakterze pasterki kóz. Brzmi to wprawdzie jak kaczka dziennikarska, były to jednak poważne badania, których wyniki opublikowano potem w tak poważnych czasopismach naukowych jak „Zeit- schrift fur Tierpsychologie" i „Naturwissenschaftliche Rundschau".

Na farmie Otjiruse w pobliżu Windhuk pawianica Ahla pędziła codziennie na pastwisko trzodę liczącą 80 kóz, i to jako jedyny dozorca, bez asysty ludzkiej i bez nadzoru z daleka. Nie była ona zresztą jakimś nadzwyczajnym wyjątkiem ani też „cudowną małpą", gdyż te same obowiązki pełniły dwie jej poprzedniczki,

111

z Których jedna skrupulatnie pracowała przez całych [sześć lat.

Na pytanie, dlaczego „zatrudniła" małpę, pani Aston, [właścicielka farmy, odpowiada: „Zbyt duże miałam stra­ty, zatrudniając jako pasterzy krajowców. Niemal każde­go dnia ginęło albo padało ofiarą drapieżników kilka kóz. Teraz mam wreszcie spokój. Trzoda przychodzi co­dziennie w zwartym szyku do wodopoju, a na jej czele kroczy Ahla pokrzykując „ho-ho-ho". Jeśli zaś chodzi o opiekę nad koźlętami, to Ahla nigdy nie popełniła błędu przy łączeniu matek z dziećmi, co stale zdarzało się moim Ambom |",

Pawianie nie trzeba przy tym uczyć tego ciężkiego obowiązku. Ahlę schwytał pewien krajowiec, gdy miała dwa lata. Pierwsze trzy dni spędziła w odrębnym prze­pierzeniu w kraalu dla kóz razem z nowo narodzonymi kożlątkami i była obficie karmiona kozim mlekiem.

Wkrótce towarzyszyła już dobrowolnie trzodzie, gdy ta wczesnym rankiem zdążała na pastwisko. Choć nikt jej tego nie uczył, od razu nawiązała kontakt wokalny z kozami i trzymała je w ryzach aż do wieczora, nie pozwalając im się rozpraszać. Natychmiast zauważała, gdy na przykład kilka kóz układało się na wypoczynek w cienistym buszu. Wskakiwała wtedy na grzbiet dużej kozy lub na drzewo, rozglądała się wokół i okrzykami oraz klapsami przypędzała uciekinierki do trzody. Poza tym nie kierowała bynajmniej trzodą, ale po prostu jej towarzyszyła. Kierunek marszu wyznaczały zawsze kozy.

Pani Aston musiała ją nauczyć tylko jednego, że peł­niąc obowiązki pasterza nie wolno jej brać pod pachę małych koźląt i wdrapywać się z nimi na drzewa. Nie potrafiono wszakże oduczyć jej pewnego luksusu, na który sobie pozwalała, gdy wiedziała, że nikt z farmy tego nie dostrzeże, mianowicie wsiadała na starą, zawsze tę samą kozę jak na wierzchowca.

Już po kilku dniach Ahla znała „osobiście" wszystkie 80 kóz. Gdy pani Astón kupowała nową, musiała ją

- —

przede wszystkim przedstawić pawianicy, w przeciw­nym bowiem razie ta bezwzględnie przepędzała ją jako obcą.

Bezinteresowna superobowiązkowość

Pewnego dnia wydarzyła się jeszcze dziwniejsza histo­ria. O świcie, w pół godziny po opuszczeniu dziedzińca farmy, Ahla wróciła niezmiernie podniecona i zaczęła wściekle urągać. O co jej chodziło? Ambo, który doił rano kozy, zapomniał wypuścić z zagrody dwa koźlątka, które już poprzedni dzień spędziły na pastwisku razem z trzodą! Gdy pani Aston zrozumiała, o co chodzi i na­prawiła to niedopatrzenie, Ahla ruszyła na czele maru­derów i pokrzykując bez przerwy „ho-ho", doprowadziła małe do trzody.

O wprost fenomenalnych uzdolnieniach tej małpy re­lacjonuje dr Walter Hoesch: „Gdy Ahla przybywała wieczorem z trzodą do farmy, najpierw szła z nią do wodopoju, potem pierwsza wchodziła do kraalu, skąd przez otwór w dachu dostawała się do otoczonej mu­rem zagrody dla koźląt. Nie mogła stąd widzieć starych kóz, mogła je tylko słyszeć. W ciągu jakiejś godziny kozy powoli, jedna za drugą wchodziły do kraalu. Sko­ro tylko pawianica przebywająca w murowańce dla koź­ląt usłyszała głos beczącej koziej matki, chwytała na­leżące do niej koźlę, skakała z nim przez otwór w da­chu i przystawiała je matce do wymienia. Wykonywała to bezbłędnie nawet wtedy, gdy równocześnie beczało wiele matek i odpowiadało im wiele koźląt... Ahla przy­nosiła nawet koźlęta matkom, jeszcze zanim te zdążyły nawiązać ze sobą kontakt wokalny.

Znała każdą sztukę trzody, pozostało wszakże za­gadką, po jakich cechach je poznawała. Żaden człowiek nie byłby w stanie bezbłędnie przekazać właściwym matkom dwadzieścia kilka koźląt, jednakowej często maści i jednego wieku. U Ahli pomyłki były wyklu­czone.

Gorliwość, jaką przejawiała Ahla w tym przystawia-

ggl t/

niu koźląt do macierzyńskich wymion, graniczyła wprost z manią. Nigdy nie traciła czasu... Gdy wszystkie młode były przy matkach, czuwała nad ssaniem i ciągnęła już syte, stojące po drugiej stronie matki, z powrotem do wymienia. W przypadkach, gdy młode słabo się jeszcze trzymały na nogach, chwytała je i podtrzymywała. Po nakarmieniu koźląt, jeśli pozostawało w wymionach za dużo mleka, possała też trochę sama, nigdy wszakże nie przejawiała łakomstwa.

Jedyną jej wadą w owej fanatycznej wprost troskli­wości było to, że ilekroć pani Aston zabierała jedno koźlę matce, która wydała na świat trzy młode, by dać je kozie, która poroniła, nawet jeśli obie matki dzieliła znaczna odległość, odnosiła dziecię właściwej matce.

Koźlęta urodzone poza farmą podczas wypasu, dla których powrót o własnych siłach był jeszcze niemożli­wy, odnosiła do domu pod pachą. Ten przejaw instynktu macierzyńskiego w stosunku do osobnika obcego gatun­ku zasługuje bodaj na szczególne podkreślenie. Małe pa­wiany nie są noszone, przyczepiają się same od dołu do sierści matki, czego nie potrafią koźlęta. Ahla zoriento­wała się w sytuacji i postępowała inaczej, niżby uczyni­ła to w hordzie pawianów, inaczej również, niż w takich przypadkach zachowują się same kozy. U nich bowiem, jeżeli nie ma nikogo, kto by się zajął odstawieniem koź­lęcia do zagrody, matka spędza ze swym małym tę pierwszą noc w polu."

Najbardziej wszakże zdumiewający był fakt, że Ahla, która sama wyszukiwała dla siebie pokarm na polu, nie otrzymywała za swe nadzwyczajne wyczyny żadnej na­grody. Nie wchodziła tu zatem w grę jakaś pośrednia tresura. Wszystko to świadczyłoby wymownie, że i zwie­rzęta są do pewnego stopnia zdolne do działań rozum­nych *';

8

Hierarchia wśród zwierząt

Bez walki nie ma pokoju

Prawie wszystkie zwierzęta występujące w więk­szych lub mniejszych zespołach, złożonych z osobników swojego gatunku, sprawiają wrażenie, iż współżyją zgod­nie, jakby w jakiejś rajskiej harmonii. Tak wygląda podwórko na fermie drobiarskiej, gołębnik, królikarnia, stado krów, kawek, horda pawianów i osiedle piesków preriowych. Podobne związki socjalne istnieją u wil­ków, krokodyli czy raków w jednym odcinku rzeki, wśród nietoperzy w ruinach zamku, świerszczy na pa­górku, ryb i u wielu innych zwierząt. Lecz pokój może zapanować dopiero wtedy, gdy już wszystkie te zwie­rzęta, poczynając od najsilniejszych bojowników, a koń­cząc na najsłabszych samiczkach, zdobyły sobie za pomo­cą zębów czy wydziobały w zaciętych bojach niedwu­znaczną pozycję w hierarchii socjalnej zespołu.

Bez ustalenia hierarchii, bez wstępnych walk poka­zowych, które muszą wszystkie znające się osobiście osobniki raz na zawsze zademonstrować, niezależnie od tego, jak się skończą wszelkie przyszłe rozprawy, nie byłoby możliwe pokojowe, uregulowane współżycie. Q?o- trzeba pokarmu i chęć zdobycia najwygodniejszego miej­sca wypoczynku doprowadzałyby do nieustannych walk wszystkich ze wszystkimi. Ustrzec się od tego można dopiero wtedy, gdy wolą i pragnieniami zwierząt kie-

BSCDME ^

ruje według niezmiernie' interesujących reguł ustalona wreszcie hierarchia. Reguły te zostały w najnowszych czasach dokładnie zbadane przez zoologów studiujących zachowanie się zwierząt, w trakcie długotrwałych, żmud­nych obserwacji.

Bardzo źle świadczy o talencie spostrzegawczym czło­wieka fakt, że stosunki te badane są ledwie od 50 lat. Choć kury tysiące lat temu zostały udomowione, do­piero przed mniej więcej 40 laty szwedzki badacz Thor- leif Schjelderup-Ebbe ustalił, że na kurzym podwórku obowiązuje bardzo ścisła hierarchia. I dopiero w ostat­nich latach niemiecki uczony Erich Baeumer poświęcił się szczegółowemu badaniu „kurzego kodeksu towarzy­skiego".

Pierwsze przejawy owego impulsu, pchającego do wal­ki o ustalenie hierarchii w stadzie, budzą się w kurczęciu już w wiekif'trzech tygodni: Rzecz dziwna, że występują szczególnie silnie u kurcząt, które wylęgły się w inku­batorach i potem były masowo hodowane w jednej za­grodzie. Te piszczące żółte puszki nigdy nie widziały kwoki ani innej dorosłej kury, która mogłaby im dać jakąś lekcję obowiązującej hierarchii. Mimo to, swoje turnieje przeprowadzają według takiego samego rytuału jak i kurczęta wylęgłe w sposób naturalny

Początkowo wszystko odbywa się w formie niefrasob­liwej zabawy. Trzytygodniowe kurczęta biegają sobie wokół, dziobiąc ziarno. Jeśli przy tej okazji jakieś dwa osobniki natkną się na siebie, może się zdarzyć, że przy­biorą na kilka sekund postawę bojową. Wkrótce potem jedno z nich dziobnie drugie, ale jeszcze zupełnie jak w zabawie. Zaatakowane pisklę, mocno speszone, ustę­puje z drogi.

Gdy ^zdarzenie to powtórzy się w dokładnie tej samej formie dwu- lub trzykrotnie, ustępujące kurczę zostaje już skazane na podporządkowanie się temu drugiemu, czaeem nawet na zawsze. Przykład ten wskazuje, że stadko kurcząt w tym samym wieku może przygotowy­wać sobie przyszłą hierarchiczną strukturę już niemal w zabawie i prawie bez walki.

116

Olimpiada kurcząt

Te rajskie stosunki trwają w gruncie rzeczy niedługo. Zbyt wiele niejasności co do hierarchii pozostaje jeszcze nie załatwionych w czasie owych dziecięcych igraszek. Jeżeli, na przykład, przy spotkaniu obydwa kurczęta wykazują gotowość bojową i żadne nie ustępuje placu, nie będzie rozstrzygnięcia bez prawdziwej walki.

I tak w siódmym tygodniu życia nagromadza się u do- j statecznie już silnych kurcząt różnego rodzaju materiał wybuchowy. Wybuch następuje niespodziewanie, równo­cześnie u wszystkich ptaków jednego podwórka. Niech tylko dwaj pierwsi zawadiacy poważnie wezmą się za czuby, zaczyna się wielka olimpiada kurcząt. Nastrój bojowy udziela się wszystkim po kolei, zupełnie jakby każde zdawało sobie sprawę, że teraz rozstrzygnie się : w .decydujący sposób dalsza jego pozycja życiowa, że teraz trzeba wszystko postawić na jedną kartę. Mało jest szans, by w przyszłości dało się odrobić to, co się teraz zaniedba.

Wokół widać biorące się za łby pary. Ten, który został zwyciężony, biegnie zmierzyć się natychmiast z następ­nym. Również zwycięzca szuka sobie bezzwłocznie no­wego, silniejszego przeciwnika. Każde kurczę w miarę swoich sił „wydziobuje" sobie wyższą pozycję socjalną. Walki wszakże prowadzi się zawsze w duchu sportowym. Nigdy dwa ptaki nie atakują równocześnie jednego prze­ciwnika. ' - - ••--

Najostrzejsze boje rozpętują się między wielokrotnymi zwycięzcami o pozycję na szczycie hierarchicznego usze­regowania. Wreszcie wszystkie kurczęta są zmęczone, mokre, pokrwawione i walka kończy się ogólnym wy­czerpaniem. W ciągu następnych 2— 3 dni zwycięzcy ko­rzystając z odniesionych sukcesów dręczą wszystkie słabsze kurczęta. Wkrótce jednak, nabrawszy już zu­pełnej pewności siebie, dają spokój — spokój, który te­raz przez dłuższy czas dominuje w stadzie.

Rzecz szczególna, że zwycięstwo w tej olimpiadzie nie zawsze przypada w udziale osobnikowi o brutalnej sile mięśni. Równie często osiąga je osobnik najwytrwalszy,

n- im^k- ;cl

najzwinniejszy, najzuchwalszy albo też o mocniejszych nerwach, który szybciej niż przeciwnik przezwycięży pa­raliżujący go strach po otrzymanym dziobnięciu i w krótszym czasie jest gotów do wznowienia walki. Nie­kiedy nawet tryumfatorem jest najbardziej blefujący, jeśli potrafi tak zastraszyć przeciwników, że już przed pierwszym atakiem jego dzioba podają tył. W kurzej fermie spryciarze mają nie mniejsze szanse niż w spo­łeczeństwie ludzkim.

Decydujące znaczenie ma również to, czy upierzony za­paśnik jest w dniu generalnej batalii „w formie", czy też „niedysponowany". Także widok nęcącego kąska, po który ptak schyli się w decydującym momencie, może stać się dla faworytów nieoczekiwaną i szybką klęską, którą trudno już powetować.

Jeśli walka odbywa się nie w zamkniętym pomiesz­czeniu, lecz na otwartym podwórzu, w obecności do­rosłych kur, te z reguły wkraczają na pole bitwy z głoś­nym gdakaniem, w zamiarze załagodzenia sporu. Ta in­terwencja wpływa wszakże w sposób niepożądany na wynik zawodów, gdyż mimo woli pomaga odnieść zwy­cięstwo kurczętom, które na nie zupełnie nie zasłużyły. Wtedy w układzie hierarchicznym na podwórku mogą powstać niezmiernie skomplikowane i nieprawidłowe stosunki.

Zauważono na przykład wśród dorosłych ptaków, że ptak pierwszy w hierarchii, jak tego oczekiwano, prze­pędza numer drugi od karmnika. Numer drugi robi to samo z podporządkowanym sobie numerem trzecim, ale numer trzeci przepędza stąd zawsze numer pierwszy! -O innym przykładzie, który zarazem rzuca światło na złożoność powstawania hierarchii socjalnej nawet u tak prymitywnych stworzeń jak kury, Erich Baeumer do­nosi:

Żeńską „szefową" na swoim dziedzińcu była kura Anna. Pewnego dnia zawalił się kawałek płotu od stro­ny sąsiedniego ogródka i Anna natychmiast skorzystała ze sposobności rozszerzenia zasięgu swej władzy. Na nie­przyjacielskim gruncie natknęła się wnet na Kleopatrę, przywódczynię strony przeciwnej, i zwyciężyła ją- P°" 118

Bunt podrostków

Rewolucja na kurzym podwórku wybucha zawsze wte­dy, gdy nowy rocznik młodych kogucików dochodzi do wieku „podrostków". W miarę nabierania sił budzi się w nich bunt przeciw „babskim rządom". Dla skończenia z nimi muszą sobie indywidualnie wywalczyć w ciągu kilku tygodni pierwszeństwo przed każdą dorosłą kurą.

Wynik tych rozpraw jest różny. Wiele kur już na sam widok „koguciej pozy" i płomiennego grzebienia truchle­je, traci rezon i przy pierwszym czy drugim skoku mło­dzika ucieka z głośnym wrzaskiem. Inne jednak, abso­lutnie nie wzruszone pozą i nastroszoną wokół szyi kry­zą, atakują ostro i zwyciężają zuchwalca, który musi swój zamiar odłożyć na całe tygodnie, albo też w ostrych zmaganiach zostają przez niego pokonane.

Jako zwycięzca kogucik jest prawie zawsze rycerski.

i tym samym stała się prawdziwą despotką nad całym obcym podwórkiem. Miało się to jednak źle skończyć.

Gdy Anna następnego dnia pobiegła znów do sąsied­niego ogrodu, by nauczyć moresu krnąbrną kurę niższej rangi, wyskoczył jak deus ex machina obcy kogut. W pa­nicznej ucieczce Anna nie trafiła do dziury w płocie, wpadła między inne, jeszcze obce kury, którym, przera­żona do reszty, nie stawiła żadnego oporu i została przez nie haniebnie przepędzona. Odtąd zmuszała wprawdzie do respektu przed sobą Kleopatrę i jej zastępczynię, musiała jednak przycupywać przed innymi, słabszymi kurami. Tę ujmę dla honoru powetowała sobie dopiero po długich, zdarzających się przypadkowo walkach.

Było to zresztą możliwe jedynie dlatego, że wyraźnie dominowała nad innymi kurami. Subtelniejsze różnice nie dałyby się skorygować, a w ustalonej raz hierarchii nic nie dałoby się zmienić, nawet jeżeli tamto ustalenie było jakimś przypadkiem, nieporozumieniem, czy też wynikało z chwilowo złej kondycji zwierzęcia silniej­szego 1 było właściwie „niesprawiedliwe".

W pełnej łaskawości postawie rezygnuje z bolesnego dziobnięcia i czeka, czy przeciwniczka sama nie zorien­tuje się w beznadziejności swej sytuacji i nie przycup­nie. Czasem bezpośrednio po walce umizga się do po­konanej, co zwykle zostaje należycie zrozumiane, i prze­ciwniczka, zamiast uciekać, kuca do parzenia się.

Są również kury, których ambicja nie może ścierpieć, by miały je zwyciężyć takie niedorostki. Erich Baeumer opowiada o karłowatej bantamce Minette, która w prze­widywaniu przyszłego zagrożenia, przy każdym spotka­niu napadała niby furia już na bardzo małe koguciki ras wysokorosłych i przepędzała je, by w porę wyrobić sobie respekt i raz na zawsze wpoić w młode paniczny strach przed nią.

Gdy już młode koguciki podrosły i o jakieś 10 cm przekroczyły wzrostem bantamkę, wojna prewencyjna Minette przybrała groteskowe formy. Chowała się, cza­tując w ukryciu na moment pojawienia się przygodnie przechodzącego kogucika, a wtedy z zasadzki błyska­wicznie napadała na zaskoczone kurczę. Wówczas prze­straszone młode gdacząc zwiewało, bantamka zaś stała jeszcze chwilkę w zwycięskiej pozycji, drżąc całym cia­łem z podniecenia, wkrótce jednak z powrotem malała, stawała się niepewna i powracała do swego skrytego ką­cika. Pewnego wreszcie dnia rozprawiono się z nią krót­ko i definitywnie.

Młodym kogutom, osiedlonym przez człowieka w cha­rakterze nowych władców na obcym podwórku, trudno jest czasem walczyć przeciw wszystkim kurom. Takim godnym pożałowania nieszczęśnikiem był Pasza. Bar­dzo szybko wywalczył sobie przewagę nad wszystkimi kurami, ale nie nad pierwszą z nich — Almą. Wszystkie ataki koguta odpierała ona silnymi ciosami dzioba. Nie­przerwane między nimi swary ustały wszakże z wios­ną — Pasza i Alma stały się najczulszą parką. Alma podbiegała posłusznie na każdy zew koguta, a więc nie było już wątpliwości, iż zajął najwyższy szczebel w po­dwórkowej hierarchii.

Minął wszakże miodowy miesiąc i Alma z powrotem przejęła rolę władczyni. Każdy, najsłabszy nawet prze-

jaw buntu u koguta, który tymczasem stał się od niej znacznie silniejszy, karała dzień w dzień cięgami. Do­piero znacznie później Pasza zmobilizował całą odwagę i w momencie, gdy właśnie miała go ponownie nauczyć moresu, skoczył na nią kopiąc ją i dziobiąc. Tym razem raz na zawsze wbił jej w głowę, kto jest naprawdę pa­nem kurzego podwórka.

Koguty walczą w rundach

Znacznie ostrzejszy przebieg mają walki dorosłych ko­gutów. Odbywają się one według dziedzicznie utrwalo­nych reguł zapaśniczych, w dokładnie przestrzeganych rundach, mniej więcej tak jak w dżudo.

Zaczyna się to jakby teatralnym prologiem. Obaj na­puszeni przeciwnicy zbliżają się do siebie powoli, piejąc i bijąc głośno skrzydłami, okrążają się w wielu spira­lach i wreszcie stają na wprost siebie z wyciągniętymi daleko ku przodowi głowami. Teraz każdy szuka u swe­go rywala słabej strony i nagle, jak na dźwięk gongu, obaj wysoko podskakują, próbując znaleźć się nad gło­wą przeciwnika, by potraktować go ostrogami i dziobem. Jeśli obaj skoczą jednakowo wysoko, uderzają na siebie jednocześnie w powietrzu. Obustronny atak nie przynosi wtedy wyniku, pierwsza runda się kończy, zaraz zacznie się druga.

Po czterech czy pięciu skokach obu partnerom brak­nie tchu. Łapią głośno powietrze i dźwięcznie stękają. Czerwone grzebienie nabierają^barwy niebieskawej. Dla zaoszczędzenia sił, znacznie rozsądniej będzie zrezygno­wać ze skoku i nastawić się tylko na odparowanie ciosu przeciwnika, uderzyć natomiast dopiero następnym ra­zem. Najlepszą obroną jest uchylenie się, już po skoku rywala, do tyłu, w lewo, w prawo albo nisko ku przo­dowi. Jeśli skok atakującego trafi w próżnię, łatwo może się zdarzyć, że ten z rozpędu padnie na wznak — taka kompromitacja znacznie obniży jego morale bojowe. Gdy nie ma szans na uchylenie się od ciosu, atakowany wcią­

ga głęboko głowę pod wzniesione jak tarcze ochronne skrzydła.

Liczba rund jest nieograniczona. Oba ptaki walczą dopóty, dopóki jeden z nich nie odczuje dobitnie swej niższości i nie poszuka ratunku w ucieczce. Gdy zwy­cięski rywal zapędzi go w jakiś zaułek, z którego nie ma ucieczki, daje znak kapitulacji, chowając głowę głęboko w kąt, a jeszcze lepiej w jakąś skrzynkę, wiadro czy ciemny otwór. W tej pokornej postawie nie spadnie mu już włos z głowy. Zwycięzca pozostaje jeszcze krótki i czas na miejscu, a potem idzie swoją drogą.

Ale ten, który stracił palmę pierwszeństwa, trzyma głową ukrytą w jakiejś ciemnej dziurze, zachowując j z reguły przez około pół godziny skamieniałą postawę, nawet jeżeli zwycięzca jest już od dawna za siedmioma górami. Widocznie ptaki te bardzo boleśnie przeżywają swoje upokorzenie — zwyciężone koguty i kury „roz­paczają" często całymi godzinami, a nawet dniami, uchodzą w możliwie odosobniony i ciemny kąt, trwając tu niemal bez ruchu we wręcz żałosnej postawie.

Żałosne wrażenie czynią także po tych dniach żałoby pierwsze spotkania między pokonanym a zwycięzcą. Po­bite koguty przybierają wtedy nieszczęśliwy wygląd i za­czynają gdakać, co z reguły jest atrybutem kur. Zażeno- ; wanemu schyleniu karku u pobitego koguta odpowiada u kur dwu- lub trzykrotna sygnalizacja obqma skrzy­dłami. Dają tym do poznania, że już definitywnie pogo­dziły się | klęską.

Ptaki stojące najwyżej w hierarchii podwórkowej łat­wo poznać, są bowiem szczególnie dobrze odżywione, mają błyszczące pióra i odznaczają się pewnością siebie. W splendorze swej mocy są jednak w stosunku do osob­ników niższych od siebie raczej łaskawe niż despotyczne.

Czasem „dama" z wyższych sfer towarzyskich wybiera sobie nawet przyjaciółką z warstw niższych, którą obsy­puje dowodami przyjaźni, a ta z kolei bezwstydnie po­zwala sobie na wiele w stosunku do innych kur. Ozna­kami sympatii jest czochranie upierzenia szyjnego lub „wielka toaleta", podczas której „dama" wygładza deli­katnie dziobem wilgotne czy zabrudzone pióra przyja­ciółki, gdy ta trwa w bezruchu z rozkosznie zamknięty­mi oczami.

W określonych sytuacjach kury udzielają sobie nawza­jem pomocy. Zdarza się na przykład czasem, że w prze­łyku kury utknie długie, zdrewniałe źdźbło, którego nie może ani wypluć, ani połknąć do reszty. Wystarczy wte­dy, by jakaś inna kura to zauważyła, a natychmiast nad­biegnie i wyciągnie nieszczęsnej ten czop z dzioba, by­najmniej nie próbując sama go połknąć. Czyni to zatem nie z chęci zdobycia pokarmu.

Kompleksy niższości

Kury o niższej randze społecznej są, w przeciwień­stwie do wyższych w hierarchii podwórkowej, brudne, potargane i nieśmiałe w zachowaniu się. Wszędzie, gdzie tylko zwrócą krok, są dziobane, przede wszystkim zaś przepędzane z tych wspaniałych miejsc, gdzie jest obfi­tość dobrego pokarmu i wiele innych przyjemności. Stają się więc kłótliwe, podniecone i szykanują te nieliczne osobniki; które stoją na jeszcze niższym szczeblu hie­rarchii.

Na nich to odbijają sobie natychmiast swój „kom­pleks niższości". Ledwie w kilka sekund po upokorzeniu, jakiego doznały od osobnika nad nimi dominującego, biegną wprost do niewielu podporządkowanych sobie i - w biegu, jak grom z jasnego nieba, spadają na nie, wydzierając im pióra.

Dochodzi wtedy czasem do dość przykrych sytuacji. Jeżeli zaatakowana bezpośrednio kura zauważy w po­rę napaść, odskakuje szybkim susem w bok, a przeciw­niczka z bojowo wzniesioną głową spada w dół, w próż­nię. Zdarzyć się wtedy może, że spadnie wprost na kurę 124

dominującą nad nią. W takim przypadku odgrywająca się z kompleksu niższości musi, jeśli chce uniknąć dotkli­wej kary, natychmiast uniewinnić się z pomyłki'. Gest przeproszenia wyraża się w tym, że błyskawicznie po­chyla wzniesioną jeszcze zadziornie głowę, łasi się, drepce wokół i lekko wznosi oba skrzydła. W większości przypadków przeprosiny te zostają przyjęte do wiado­mości.

Rygor koszarowy u ryb

Czy poza wypielęgnowanym wyglądem, stanem odży­wienia, pewnością siebie, istnieją jakieś inne jeszcze widome „oznaki" rangi społecznej, które demonstrują zwierzęta? W wodach śródlądowych zachodniej części Półwyspu Indochińskiego żyje w małych stadkach po około 10 sztuk danio malabarski *. Każde stadko zasiedla mały rewir jeziora, którego broni przed wtargnięciem innych osobników swojego gatunku. W obrębie grupy panuje również ustalona hierarchia socjalna, którą mło­de równolatki zdobywają w zawodach pływackich, cza­sem też z pomocą ciosu frontalnego albo bicia rywali płetwami. Najstarszy rangą stoi w wodzie w chwilach wytchnienia w normalnej pozycji poziomej, wszyscy na­tomiast podporządkowani muszą stać „na baczność". Po­zycja „baczność" oznacza u tych ryb położenie ukośne — głową ku górze, ogonem ku dołowi. Im niższy jest sto­pień hierarchii, tym położenie to musi się bardziej zbli­żać ku pionowi. Profesor Adolf Haas zbadał dokładnie, z pomocą kątomierza, to osobliwe zjawisko. Wykrył na­stępujące różnice w rangach:

Pierwszy w hierarchii 0°T Drugi „ „ 20° f Trzeci „ „ 32°J

Ta pozycja ukośna w zależności od stanowiska w hie­rarchii bynajmniej nie jest przyjmowana dobrowolnie. Co jakiś czas najwyższy rangą patroluje swój rewir i dokładnie sprawdza, czy jakiś osobnik dla nadania sobie ważności albo powodowany lekkomyślnością nie

Czwarty w hierarchii 38° Piąty „ „ 41°

Szósty • Vi"- • ^; 43° Rzecz szczególna, że te różnice pozycji są największe u ryb stojących na szczycie hierarchii. Poczynając od ryby szóstej rangi, różnice kątów stają się minimalne*

przywłaszczył sobie zbyt wysokiej rangi i czy nie stoi za mało ukośnie. Każde najmniejsze wykroczenie prze­ciw regulaminowi, każdy „błąd", choćby o jeden tylko stopień, karze przepływający obok despota silnym cio­sem płetw. Całe życie trwający koszarowy dryl z „salu­towaniem" w postawie na baczność! Rybki drżą przed tym besztaniem i gdy nagle zaskoczy je inspekcja, wzno­szą się na wszelki wypadek nieco bardziej pionowo, niż to przewiduje ich ranga w grupie. Gdy „władza" od­płynie, a wraz z nią i przestrach, powracają do „prze­pisowego" ustawienia.

Poddaństwo otępia

Wróćmy jednak na kurzą fermę, gdzie hierarchiczne różnice nie występują na co dzień tak jaskrawo, a są przeważnie tak delikatnie wycyzelowane niezauważalną dla człowieka mimiką gestów, że rozpoznają je na ogół tylko same kury.

Aby uszeregować dokładnie swoje kury według hie­rarchii, Baeumer początkowo spróbował fortelu z po­karmem w sposób opisany już u pawianów. Kury były jednak na to zbyt „tępe".

Wobec tego chwytał kolejno każdą kurę i szybkim zrywem puszczał ją w kierunku drugiej, co sugerowało, że ta pierwsza chce ją dziobnąć. Oburzona taką zu­chwałością kura wyższej rangi, absolutnie nie zauważa­jąc ingerencji człowieka, przyjmowała pozycję bojową i próbowała się oddziobnąć. Niższa natomiast w hie­rarchii bojażliwie odskakiwała w bok. Metodę tę, jedyną zresztą dla ustalenia stosunków hierarchicznych wśród kur, można w dodatku tak zmodyfikować, że kury utrwalą sobie w pamięci drabinę hierarchiczną o do­wolnej, kierowanej przez człowieka kolejności.

Wygląda to następująco: jeden z eksperymentatorów chwyta na przykład kurę najwyższej rangi, drugi zaś kurę niższego szczebla. Obaj idą teraz powoli ku sobie, trzymając przed sobą ptaki tuż przy ziemi i organizują walkę ćwiczebną, w której rola kur nie różni się niczym

od roli marionetek w teatrzyku kukiełkowym. Wystar­czy teraz odciągać bez przerwy przodującą kurę ku .ty­łowi, atakując trzymaną w wyciągniętych rękach kurą podporządkowaną, by w dawnej prymadonnie utrwalił się kompleks niższości, a dawnego kopciuszka opanowa­ła mania wielkości. Kury te, pozostawione po ekspery­mencie samym sobie, przez dłuższy czas zachowują ów nienaturalny, sztucznie wymuszony układ hierarchiczny.

Stopień hierarchii w stadzie może również wywierać zaskakujący, wpływ na inteligencję zwierząt. W wyniku stoczonej walki' ustalone hierarchiczne zaszeregowanie zmienia stopień inteligencji. Niższa pozycja socjalna wpływa na to, że zwierzę staje się bardziej tępe, niżby to wypadało z natury rzeczy.

Inteligencję zwierząt mierzy się .szybkością, z jaką uczą się one określonych zadań ćwiczebnych. W myśl tej zasady dr Diebschlag przeprowadził następujące do­świadczenie:

Wziął z gołębnika dwa ptaki, które wykazywały do­kładnie taką samą zdolność uczenia się, gdy były ba­dane osobno. Skoro jednak znalazły się razem w klatce doświadczalnej, gołąb niższy hierarchią wykazywał na­tychmiast znaczne zmniejszenie zdolności. Po prostu głupiał w obecności silniejszego.

Ale to jeszcze nie wszystko. Nawiązując do tego eks­perymentu dr Diebschlag wymalował podporządkowa­nemu gołębiowi imponujący „tatuaż wojenny". Z po­mocą farby i dodatkowego pęczka piór nadał mu junac­ki wygląd okazowego egzemplarza swego gatunku. Sil­niejszy gołąb dał się nabrać na to oszustwo. Bez walki uwierzył, że jest teraz słabszy, i przy zadanym w tym nastroju teście inteligencji okazał się głupi jak but, gdy mniej zdolny gołąb błysnął wspaniałymi talentami.

U człowieka i u zwierząt wielką zatem rolę gra tupet i przybieranie odpowiedniej pozy. Już wspominaliśmy, że wśród drobiu samo napuszenie się, rozsypywanie piór kryzy szyjnej, chód na wzniesionych stopach, nabrzmie­nie i rozpłomienienie grzebienia oraz wojownicze gda­kanie może przynieść w efekcie rangę wyższą, niżby się właściwie należała.

Szczególnie jaskrawym tego przykładem są kwoki. Nagle ujawniający się instynkt macierzyński czyni z dnia na dzień z kury niskiej rangi nadętą, żądną władzy, ni­kogo się nie bojącą despotkę. Górującą nad wszystkimi innymi, wyjątkową pozycję „matki i dziecka", którą pawianicom przyznają dobrowolnie ich współpobratym- cy z hordy, muszą sobie kwoki .wywalczyć i „wywrzesz- czeć". Każde zlekceważenie tej uprzywilejowanej pozy­cji karzą tak wściekłym atakiem, że budzą wokół strach. Czujnie przy tym obserwują, czy gdzieś jakaś inna kura nie chce przypadkiem przyznafc się do ich kurczęcia, które się gdzieś zawieruszyło. Napadają znienacka na te zbrodniarki i biorą taki odwet, że aż pierze fruwa.

Gdy samce zachowują się jak samice

Groteskowe sytuacje powstają czasem na tle stosun­ków hierarchicznych u pewnych gatunków ptaków, na przykład u gołębi i kruków.

W gołębniku żyje razem mniej więcej jednakowa licz­ba samców i samic. Nie ma tu bynajmniej dominacji wszystkich samców nad wszystkimi samicami, przeciw­nie, wiele słabszych samców stoi w hierarchii znacznie niżej od bitniejszych samic.

Gdy w gołębniku rozpoczyna się czas miłości, zdarza się, że dochodzi do flirtu między wysoko postawioną w hierarchii amazonką a chuderlawym samczykiem. „Dama" zmienia natychmiast swoje zachowanie i bez przerwy wabi lubego wspaniałą postawą, która w gołę­bim savoir-vivre jest z reguły atrybutem tokujących samców. Chuderlak przybiera wtedy narzuconą sobie rolę samiczą i wybitnie żeńskie maniery — tworzy się czule gruchająca parka o zmienionych rolach, która rzecz oczywista nie może spełnić swego zadania biolo­gicznego!

Inny konflikt między miłością a pozycją hierarchiczną opisuje znany badacz behawioru Konrad Lorenz:

„Hodowałem cztery kruki — starą parkę, która właś­nie przystępowała do lęgów, oraz dwie młode samiczki.

Te ostatnie początkowo uważałem również za parkę, gdyż zawzięcie tokowały, przy czym w roli samca wy­stępował zawsze osobnik starszy i silniejszy. W wyniku zakłóceń przebiegu działań instynktowych lęg u starszej parki nie doszedł do skutku i samiec stałym prześla­dowaniem przepędził swoją samicę. Gdy potem prze­niosłem do jego pomieszczenia oba młode kruki, ku mo­jemu zdumieniu ten, którego uważałem za samca, na­tychmiast zaczął zupełnie po samiczemu szukać zbliże­nia ze starym i one to utworzyły parkę.

Szczególnie interesujący był fakt, że samiczka ta by­najmniej nie zaprzestała od razu umizgać się na modłę męską do swej siostrzycy. W tym samym czasie była zatem samiczką dla starego kruka, a samcem dla młod­szej. Dopiero po sparzeniu się z samcem zaczęła trakto­wać siostrzycę wrogo, jako potencjalną „rywalkę".

9

Degeneracja życia stadnego

Szczury rozmnażają się nie po szczurzemu

W roku 1954 psycholog amerykański dr John B. Calhoun z Instytutu Badań Behawioru w Pało Alto w pobliżu San Francisco przeprowadził fascynujący eks­peryment:

Uczony zamknął 20 samic i 20 samców szczurów w po­mieszczeniu o powierzchni 1000 m2 i rozpieścił zwierzęta tak, że żyły jak w krainie pieczonych gołąbków. Dosta­wały w obfitości wyborny pokarm, do woli wody, nie­ograniczone ilości materiału budulcowego, miały ochro­nę przed wrogami, weterynarz troszczył się stale, by nie wystąpiły jakieś choroby. Szczury mogły zatem do syta jeść, pić i rozmnażać się. Po 27 miesiącach powinny były rozplenić się do 5000 tys. sztuk. Pozwalały na to bez­sprzecznie przestrzeń i pokarm. Okazało się jednak, że było zaledwie 150 dorosłych szczurów i liczba ta nie ule­gała istotnym zmianom również w następnych mie­siącach.

Jak wyjaśnić to zaskakujące zjawisko? Okazało się, że wzrost populacji jakiegoś gatunku zwierzęcia hamu­ją nie tylko złe warunki, choroba czy niedostatek żyw­ności. Gra tu również rolę czynnik psychologiczny — pod wpływem nadmiernego zagęszczania ulega degenera­cji życie społeczne.

Dla szczegółowego zbadania okoliczności, w jakich w miarę wzrostu zagęszczenia degeneruje się instynkt stadny aż do wystąpienia kanibalizmu, dr Calhoun stwo-

131

rzył odpowiednie warunki do prowadzenia doświadczeń nad szczurami.

Zbudował w laboratorium cztery zupełnie jednakowe pomieszczenia i umieścił je w szeregu jedno za drugim. Każde z nich stanowiło samodzielną przestrzeń życio­wą z karmnikami, poidłami, magazynem materiałów bu­dulcowych i pięcioma skrzynkami lęgowymi, ułożonymi piętrowo, z wejściem po kręconych schodkach. Pokarmu było również w bród, więcej niż zwierzęta potrzebowały.

Specyfika układu polegała jednak na trzech „pomos­tach", po których szczury mogły przechodzić z zagrody nr 1 do zagrody nr 2 i dalej do nr 3 i nr 4 i tą samą drogą wracać z powrotem. Pomosty te były tak wąskie, że jednocześnie przechodzić przez nie mógł tylko jeden szczur. Urządzenie to okazało się idealnym środkiem do samoczynnej regulacji zagęszczenia.

W dwóch zagrodach stosunki pozostawały normalne i zdrowe, a w pozostałych dwóch rozwijały się w kierun­ku wygaśnięcia populacji szczurów. Odbywało się to w następujący sposób: skoro tylko młode szczury w wie­ku około 6 miesięcy osiągały dojrzałość, zaczynały się we wszystkich zagrodach walki o rangę w hierarchii, prowadzone ściśle według opisanych już reguł zapaśni­czych, w zasadzie podobnie jak w walkach młodych ko­gutów.

W trakcie tych walk udawało się w każdej z zagród końcowych, a więc w nr 1 i 4, jednemu z samców uzys­kać pozycję dyktatora i sułtana haremu. Ale pobite samce bynajmniej nie zostały wypędzone. Zaszło natomiast coś dziwnego. Podczas gdy władca w poczuciu swej wszech- potęgi wysypiał się do woli, podporządkowane samce mu­siały wstawać bardzo wcześnie. Była to bowiem jedyna pora, gdy nie prześladowane przez tyrana mogły w spo­koju jeść i pić.

Pokarmu, jak już mówiliśmy, miały pod dostatkiem we własnej klatce. Zwierzęta te jednak zgodnie z wro­dzonym instynktem poszukiwały pokarmu w mniejszych i większych wędrówkach. Lekceważąc zatem pełne wła­sne karmniki, biegły na swoje nieszczęście do sąsiednie­go pomieszczenia. Myszkowały tam sobie swobodnie, gdy 132

jednak zabierały się do powrotu, budził się już prze­ważnie władca i nie przepuszczał żadnego samca. Przez cały niemal dzień nie schodził z swojego posterunku na pomoście i przygotował nawet tam sobie legowisko do spania. Leżąc u stóp pomostu, ma przeważnie oczy zamknięte i śpi albo sprawia wrażenie śpiącego. Gdy z sąsiedniej klatki wypada w galopie jedna z jego sa­miczek, wydaje się, że nie zauważył tego incydentu. Śpi dalej. Ale jeśli jakiś samiec próbuje ostrożnie, krok za krokiem przekraść się przez pomost i czujnie śledząc wychyla niemal niezauważalnie głowę nad jego kra­wędź — władca zauważa to natychmiast. Wystarczy zresztą leniwy błysk przymrużonych oczu, by intruz zmykał, gdzie pieprz rośnie.

Basza toleruje wprawdzie kilku samców w swojej po­siadłości, są to jednak zwierzęta najsłabsze, najbardziej poddane i najbardziej bezwolne. Może je pozostawiać sam na sam ze swymi damami haremowymi bez obawy, że spróbują zbliżenia.

W obu zatem pomieszczeniach końcowych, w nr 1 i 4, które mają po jednym tylko pomoście, wszystko ma przebieg prawidłowy. Samice rodzą według szczurzego obyczaju wiele młodych, śmiertelność potomstwa jest stosunkowo niska, a niepożądany przyrost mieszkańców zostaje wydalony „za granicę", clo pomieszczeń sąsied­nich.

Inaczej wygląda sytuacja w obu zagrodach środko­wych. Tu nie udaje się przeważnie żadnemu samcowi zostać samowładcą. Jeśli bowiem stoi na warcie przy pomoście A, wkraczają do jego włości samce przez po­most B. Gdy z kolei pospieszy do pomostu B, inwazja odbywa się przez niestrzeżony teraz pomost A.

W efekcie w środkowych pomieszczeniach populacja ulega szybkiemu zagęszczeniu. Skupiają się tu zwłasz­cza samce pokonane, które wy wędrowały z klatek skraj­nych, panuje natomiast wybitny niedobór samic. W klat­kach skrajnych władca dzierży, na przykład, władzę nad dwoma niewolnikami i haremem liczącym 7—10 samic, w środkowych pomieszczeniach na 20—30 samców przy­pada ledwie 10 samic.

Pierwsze oznaki degeneracji

W miarę wzrostu liczebności zwierząt ujawniają się W klatkach środkowych pierwsze oznaki zwyrodnienia. Zaczyna się od dziwacznych obyczajów przy żerowaniu. Normalnie szczur zazwyczaj żywi się ziarnem kilkakrot­nie w ciągu dnia, zawsze wtedy, gdy właśnie czuje głód.

Stopniowo to żerowanie przekształca się z działania dla zaspokojenia głodu w neurotyczną manię. Rzecz prze­dziwna, w miarę zagęszczania się populacji szczury je­dzą coraz rzadziej, choć mają tuż pod nosem napełnione karmniki i nikt nie broni do nich dostępu. Niech no jed­nak jakieś jedno zwierzę podbiegnie do miski i zacznie żreć, natychmiast chcą pożywić się wszystkie inne, i to bezwzględnie przy tym samym korycie. Zdarza się, że stoją przy nim w najprawdziwszej kolejce, tłoczą się, gryzą, żadne jednak nie podejdzie do stojącego tuż obok, widocznego dla wszystkich sąsiedniego koryta. Tak po­wstaje napięta atmosfera. W długich okresach dnia, kie­dy żaden z gryzoni nie odważa się jeść, gdyż żadan inny tego nie czyni, szczury obserwują uważnie, czy któryś z nich nie zainicjuje jedzenia. I w ten sposób coraz bar­dziej zaniedbują wszystkie inne swoje czynności.

Najpierw degeneruje się instynkt budowania gniazda. W normalnych warunkach samiec i samica budują je wspólnie. Samica podczas ciąży oddaje się tej czynno­ści coraz intensywniej. Zwierzęta znoszą z magazynu, sztuka po sztuce, skrawki papieru do drewnianych skrzynek lęgowych, w których układają je w ten sposób, że powstaje cieple, przytulne wgłębienie.

W miarę wzrostu zagęszczenia przede wszystkim sa­miec przestaje się trudnić zajęciami domowymi, a samica staje się coraz bardziej niezdolna do prawidłowego ufor­mowania gniazda. Składa po prostu skrawki papieru na kupę, podskakuje na nich dwu- lub trzykrotnie w górę i wgłębienie ma już być jakoby gotowe.

Przy jeszcze większym wzroście zagęszczenia samice budujące gniazdo stają się coraz bardziej leniwe w zno­szeniu papieru, rzucają go w połowie drogi i rozpoczy­nają inną bzynność, do której przeważnie skłania je

spotkanie z innymi szczurami. Podkład gniazda staje się coraz cieńszy, legowisko dla młodych coraz twardsze. Wreszcie matki przestają w ogóle budować gniazda, składają małe bezpośrednio na dnie drewnianej skrzynki.

Dalszą oznaką upadku jest brak właściwej opieki nad młodymi. Gdy w normalnych warunkach matki zwietrzą niebezpieczeństwo, przenoszą małe jedno po drugim w pysku w jakieś w ich mniemaniu bezpieczniejsze miej­sce. W tej trosce o miot nawet bezpośrednie zagrożenie ich życiu nie potrafi je powstrzymać od akcji ratunko­wej, dopóki nie zostanie zabezpieczone ostatnie młode.

W psychopatycznym obłędzie nadmiernego zagęszczenia zaczynają szczurze matki zaniedbywać również tę czyn­ność. W razie niebezpieczeństwa — a wrażenie jego moż­na wywołać odgrywając z taśmy magnetofonowej szcze­kanie psów — wynoszą tylko część swego miotu. Na do­bitek zapominają nawet, gdzie zaniosły poprzednie, i składają swoje młode w różnych miejscach albo też, zupełnie jak ze skrawkami papieru przy budowie gniaz­da, porzucają je gdziekolwiek. Podobnie, gdy niebezpie­czeństwo już minęło, zaniedbują ponownego przeniesie­nia potomstwa z powrotem do gniazda.

W ten sposób już w krótkim czasie wszystkie młode z jednego miotu zostają bezładnie rozrzucone po całym pomieszczeniu. Matka karmi je teraz bardzo rzadko, a nawet wcale, toteż bez przerwy żałośnie piszczą, zdy­chają tam, gdzie je los rzucił, i w końcu są pożerane przez jakiegoś przechodzącego samca.

Dezorganizacja życia rodzinnego

Również życie rodzinne szczurów ulega karykaturalnej dezorganizacji. W normalnych warunkach zaloty odby­wają się w ten sposób, że samiec postępuje za wybraną przez siebie samicą. Samica w pewnego rodzaju pozoro­wanej ucieczce wraca do swego domostwa. Zalotnik wy­czekuje cierpliwie przed wejściem i, jeśli to trwa zbyt długo, wsuwa najwyżej od czasu do czasu głową na mo­ment do środka, raczej dla zademonstrowania swojej

obecności. Nigdy nie ośmiela się wejść do środka — szczurze obyczaje zabraniają takiej zuchwałości. Wabi ją natomiast, wykonując przed domem według ustalone­go rytuału taniec swadziebny z akompaniamentem pis­ków i gwizdów. Wybranka wychodzi wreszcie z domu i przyjmuje zaloty samca.

Inaczej to wygląda w -zdegenerowanej ciżbie. Ledwie wynurzy się skądś ochotna samica, natychmiast goni za nią sfora zdziczałych, natrętnych samców. Prześladowanej nie udaje się ujść tym niepożądanym zalotom. Nawet jeśli zdoła wrócić do gniazda, samce, ignorując tabu, tło­czą się do środka. Ma to dla samicy ważkie następstwa. Wskutek zakłócenia życia płciowego, większość samic nie potrafi utrzymać ciąży do końca albo też ginie w czasie porodu.

W tych warunkach cierpią również samice obu władców w pomieszczeniu nr 1 i 4, gdzie panują uregulowane stosunki. Wędrują one często do przeludnionych pomie­szczeń | i 3, gdzie nie korzystają z opieki swego baszy. A więc i w obu klatkach końcowych odaliski nie mogą się nadmiernie rozmnażać.

Chorobliwe wypaczenia instynktów nie pozostają bez wpływu również na samców. W miarę wzrostu zagęszcze­nia wytwarzają się coraz wyraźniej dwa typy tempera­mentów: „samotnicy", którzy żyją w patologicznym odo­sobnieniu, śpią za dnia i ożywiają się na krótko jedynie w nocy, biegają, żrą i piją tylko wtedy, gdy współtowa­rzysze śpią.

Liczniejszym typem są „histerycy", opętani jakąś go­rączkową superaktywnością, którzy uganiają dziko przez cały dzień i w najmniejszym nawet stopniu nie troszczą się o ustaloną ongiś w zawodach hierarchię. Nie wyka­zują śladu respektu nawet przed najwyższym w hierarchii samcem i atakują go, ilekroć próbuje je przepędzić, co przeważnie kończy się śmiercią jednego z uczestników walki. Z tych to histeryków rekrutują się w stadium koń­cowym kanibale. W walkach z innymi szczurami lekce­ważą od razu wszelkie reguły turniejowe, atakują z im­petem, zagryzają na śmierć i wreszcie pożerają ofiarę.

A oto skutki zwyrodnienia populacji: 96% śmiertelności

młodych, ponad 50% śmiertelności matek, przedwczesna śmierć wielu samców wskutek depresji psychicznej, osłabienia, wyczerpania lub śmiertelnych pojedynków. Nierzadko populacja ginie aż do ostatniego zwierzęcia. Nawet jeśli znów osiągnie się normalne zagęszczenie, nigdy już nie zapanują normalne stosunki.

W warunkach naturalnych degeneracja przyjmuje for­mę jeszcze bardziej katastrofalną. Żeglarze obserwowali czasem na starych frachtowcach, gdzie nastąpiło nad­mierne zagęszczenie szczurów, że po przekroczeniu kry­tycznego stanu liczebności, gryzonie te rozdzielały się na dwie wrogie grupy, a napięcie wyładowywało się wreszcie w bezpardonowej wojnie, obliczonej na zniszczenie prze­ciwnika, w której ginęła połowa zwierząt.

Profesor Fritz Steiniger wykrył na wyspie Norderoog *, że wiele populacji szczurzych posiada tam najprawdziwsze terytoria państwowe, między którymi rozciąga się około 50-metrowy pas ziemi niczyjej. Tu trwa stale jak gdyby wojna pozycyjna. W przeciwieństwie do piesków prerio­wych, które przestrzegają stałości swoich granic, szczury starają się w miarę możliwości zmieniać „mapę" swoich posiadłości. Mniejsze nacje są przez sąsiadów wypierane, a nawet doszczętnie wytępione.

I

I

10

Język gęsi, koników polnych i innych zwierząt

Co opowiadają sobie gęsi

Gdy ochryple kraczą wrony, gęgają na stawie wiosko­wym gęsi, kląskają słowiki, ćwierkają świerszcze w tra­wie czy skomlą lisy — znaczenie tych głosów jest dla nas zupełnie niezrozumiałe. Nie musimy jednak skąpać się w krwi smoczej jak Zygfryd *, ani zaopatrywać się w cza­rodziejski pierścień króla Salomona, by zrozumieć mowę zwierząt. Czołowi uczeni wielu krajów rozszyfrowują „słownik" zwierzęcego języka, by urzeczywistnić prastare marzenie ludzkości. Udało się już im rozmawiać „po gę­siemu" z gęśmi i „po konikowemu" z konikami polnymi. Konrad Lorenz zna już mniej więcej mowę gęsią.

Nieprzerwane gęganie lub co najmniej siedmiozgłosko- wy wers, coś w rodzaju: „gę, gę, gę, gę, gę, gę, gę" ozna­cza: „Dobrze nam tu, jedzenia w bród, pozostańmy". Wers sześciozgłoskowy oznacza: „Na tej łące skąpo z je­dzeniem, poskubmy jeszcze trochę, a potem naprzód, na pierwszym biegu". Pięciozgłoskowiec oznacza włączenie drugiego biegu. Panuje wtedy wyraźny nastrój wymar- szowy. Wers czterozgłoskowy to „włączyć trzeci bieg, szyje do przodu". Tylko trzy zgłoski — „rozwinąć ma­ksymalną szybkość." Uwaga! Lecimy!"

Dla powiadomienia, że można wprawdzie maksymalnie zwiększyć prędkość marszu, ale w żadnym razie nie da się pofrunąć, zamiast trzyzgłoskowego „gę, gę, gę" roz-

brzmiewa wysokie pośrednie: „gę, gyn, gę". Dla znających język gęsi brzmi nieco komicznie, gdy niezdolne do lotu gęsi domowe, wciąż jeszcze swoim „gę, gyn, gę" żarliwie zaznaczają, że nie zamierzają pofrunąć. W osobliwy spo­sób „dialekt" odziedziczony po dzikich gęsiach tak głę­boko utrwalił się w ich podłożu dziedzicznym, że prze­trwał dłużej niż zdolność lotu.

Sygnał alarmowy gęsi, na przykład przy zbliżaniu się psa, to jedno jedyne nosowe „ran", na którego dźwięk całe towarzystwo rozpierzcha się, dziko bijąc skrzydłami. Odwołaniem alarmu jest delikatne, przeciągłe gęganie.

Konradowi Lorenzowi udało się tak zaprzyjaźnić ze stadem gęsi, że ptaki te właściwie przyjęły go do swojego zespołu, jako w pewnym sensie „zwyrodniałego osobnika ich gatunku". Studia lingwistyczne nie były dla niego zbyt łatwe, głównie ze względu na wywołującą chrypkę trudną wymowę i szalone tempo gęgania. W końcu jednak zdołał wejść w kontakt wokalny ze swoim stadem. Po­trafił nawet wyrobić sobie posłuch i dowolnie zwalniać albo przyspieszać tempo gęsiego marszu.

Na przykładzie gęsi można się dobrze zorientować, na czym właściwie polega „mowa" u większości zwierząt. Nie jest ona wynikiem jakiejś wymiany myśli. Zależnie od chwilowego nastroju wydają one z siebie silnie zabar­wioną emocjonalnie „muzykę" i przenoszą w ten sposób swój nastrój psychiczny na innych osobników swojego gatunku, jeśli te mają odpowiedni „odbiornik".

W żadnym jednak razie nie można tej tezy rozciągnąć na wszystkie zwierzęta, jest bowiem sporo gatunków, które jak gdyby zupełnie świadomie, a czasem nawet z całym wyrachowaniem i chytrością czynią użytek ze swoich zdolności i porozumiewania się. Wystarczy przy­pomnieć pawiany i delfiny, jak również nasze pieski, które przecież chętnie wywodzą w pole swoich właści­cieli.

Prowincjuszki i kosmopolitki wśród wron

Rzecz osobliwa, że język wielu gatunków zwierząt, na przykład krakanie wron, bynajmniej nie jest zrozumiałe

140

dla wszystkich gatunków wron na całym świecie. Nawet wśród osobników tego samego gatunku panuje czasem iście babilońskie pomieszanie języków, gdyż na różnych kontynentach i na różnych obszarach wytworzyły się ' także różne dialekty.

Hubert Frings uczynił nadto zaskakujące spostrzeżenie: podobnie jak chłop z Bawarii Górnej, który przez całe życie nie wysunął właściwie nosa z rodzinnej wioski, przy najlepszych nawet chęciach nie zrozumie mówiącego na­rzeczem dolnoniemieckim rybaka znad Morza Północ­nego, tak i „prowincjonalne" wrony, których stada na trasach swych wędrówek nigdy nie spotkały się z inny­mi szczepami wron, nie potrafią się z nimi porozumieć. Nigdy nie zrozumieją okrzyku: „Alarm, kryj się!", jeśli wyda go przyplątany do stada „gość", i siedzą spokoj­nie, ani myśląc o ukryciu się.

Ale są również wrony kosmopolitki. Podczas swoich wiosennych i jesiennych przelotów spotykają się często z innymi stadami wron i zapoznają się z ich dialektami. Opanowują nawet najważniejszy zasób dźwięków z ję­zyka kawek i mew.

Ta wybitna zdolność do języków umożliwia wszędobyl­skim wronom, należącym na przykład do pewnego szcze­pu północnoamerykańskiego, doskonałe rozumienie, już po pierwszych „słowach", wron europejskich, z których specjalnym „narzeczem" nigdy się dotąd jeszcze nie spotkały. Hubert Frings wraz ze swą małżonką po długo­trwałych próbach ustalił, że wrony „prowincjuszki" zdolne są do takiego niezwykłego wyczynu dopiero po co najmniej rocznym uczestnictwie w „międzynarodowej szkole krakania".

Wyodrębniono dotąd około trzystu „słów" wroniego ję­zyka, znaczna wszakże ich większość nie została dotąd rozszyfrowana. Nieprzerwane i ochrypłe krakanie jest wezwaniem do wszystkich członków stada, by się zebrali na określonym miejscu.

By wysłuchać, co się omawia na takich masówkach, Frings rozstawił na polu wiele mikrofonów i głośników. Za każdym razem, gdy przelatywało jakieś stado, nada-

141

wał z taśmy magnetofonowej sygnał na zbiórkę i z na­pięciem oczekiwał wyniku. Po wielu nieudanych próbach los się wreszcie do niego uśmiechnął: stado wron, usły­szawszy dźwięki płynące z głośników, zniżyło lot i wy­lądowało. Niestety jednak zapanował wtedy taki nie­słychany harmider, że absolutnym niepodobieństwem by­ło rozwikłanie poszczególnych głosów i klasyfikacja ich według jakiegoś głębszego sensu.

W jednym wszakże przypadku Frings osiągnął sukces — usłyszał przez mikrofony i wzmacniacze głosu coś, cze­go przed nim nie słyszał żaden człowiek — delikatny szept wroni, przypuszczalnie miłosne umizgi tych ptaków.

Romans pary kawek

Coś- podobnego obserwował już Konrad Lorenz u ka­wek. Oto jak relacjonuje on pewną nader romantyczną historię kawczej miłości.

Wódz pewnego stada upodobał sobie potajemnie piękną młodą kawkę. Właśnie ma zamiar jej się oświadczyć, sia­da zatem ze zwycięską miną na miejscu przyszłego gniaz­da i wabi ją wysokim, ostrym „cyk, cyk, cyk!". Skąd wszakże wybranka, jedna z wielu kawczych dam, wie, żę owo „cyk, cyk, cyk!" jest skierowane do niej? Z wy­mownego spojrzenia samca, który wpatruje się w nią z żarliwością, podczas gdy ona spogląda we wszelkich możliwych kierunkach, ale nie w jego stronę. W jakimś wszakże ułamku sekundy zerka ku niemu i dostojny za­lotnik pojął doskonale jej decyzję. To nieme przyzwo­lenie wytrąca go zupełnie z równowagi. Ni z tego, ni z owego, co nie jest przyjęte w praworządnym i spokoj­nym zazwyczaj państewku kawek, nagle zaczyna brać się za łby z pierwszym lepszym samcem, ponieważ jest przekonany, że wybranka zerknęła właśnie w jego kie­runku.

„Tak" żeńskiej kawki — to osobliwy sposób wibrowa­nia ogonem i skrzydłami przy równoczesnym pokornym przysiadzie przed samcem, gdy ten zbliża się w imponu­jącej postawie z napuszonymi piórami na piersiach. Te­

142

raz następują wzajemne czułości. Wśród nieustannego muskania się dziobami trwa konwersacja miłosna, w któ­rej u dojrzałych już w pełni zwierząt raz pó raz roz­brzmiewają dziecięce tony. Tę czułość wzajemną obja­wiają odtąd oba ptaki aż do końca swego wspólnego po­życia, i to z nie zmniejszoną serdecznością. Każde powi­tanie po krótkiej chociażby rozłące nawet w późnej juz starości niczym się nie różni od tych pierwszych zalotów. Kawki osiągają mniej więcej wiek człowieka. Ponieważ jednak łączą się w pary już po ukończeniu dwóch lat* znacznie dłużej dochowują sobie wierności niż ludzie.

Rzecz osobliwa, jak szybko rozchodzą się w społecz­ności kawek wieści o wydarzeniach z kroniki towarzy­skiej, na przykład o owej miłości wodza do „dziewczyny z pospólstwa", na którą dotychczas nikt nie zwrócił spec­jalnej uwagi. Wszystkie ptaki dowiadują się o tym bły­skawicznie i teraz odnoszą się do wybranki naczelnika z należytym respektem, nawet jeśli zjawi się gdzieś bez jego asysty.

Ona wszakże nie pomija teraz żadnej okazji odegrania się na wszystkich kawkach, które ją dotychczas prze­wyższały w hierarchii. Niech tylko któraś odważy się z daleka krzywo na nią spojrzeć, natychmiast interwe­niuje i uczy moresu. Jednym słowem, nie wykazuje ani odrobiny wyrozumiałości, przeciwnie, zachowuje się wprost po grubiańsku.

Jeśli jakiś samiec ze sfer górnych, być może w nie­świadomości najnowszych wydarzeń rodzinnych, targnie się na nią, napadnięta wydaje w szybkim staccato ostry krzyk o pomoc, głębokie, pełne „jup, jup, jup", osiągając niekiedy najwyższą tonację. W pewnym rodzaju akcji ratunkowej każda kawka ze stada, która usłyszała to wo­łanie o pomoc, mknie na miejsce przestępstwa i głośno „jupając" włącza się do ogólnego krzyku o pomoc. Co czyni wtedy uwodziciel? Według zasady „łapaj złodzie­ja", sam kracze najgłośniej, aż wreszcie ogólne podniece­nie cichnie i wszystko kończy się ku ogólnemu zadowo­leniu. Tak to w państwie kawek każde naruszenie pra­worządności, dostarczając wielu emocji, zostaje szybko zlikwidowane.

143

Pantoflowa poczta

Równie szybko w sferach kawczych rozchodzą się plot­ki. Jeśli blisko osiedla tych ptaków mieszka zły chłopiec, wystarczy, by raz. tylko przyłapano go na rabowaniu gniazda, a natychmiast rozbrzmiewa ostre charczenie ka­wek i następuje równoczesny atak całego stada na mło­kosa. Czasem wystarczy nawet, że nieświadomy niczego młodzian niesie zawieszone na ręku czarne kąpielówki, które jakaś kawka mylnie uznała za zamordowaną to­warzyszkę. Młodzian jest wtedy raz na żawsze napięt­nowany jako niebezpieczny drapieżnik i przy każdym pojawieniu się następuje natychmiast zjadliwe charcze­nie. Po kilku dniach charczą również wściekle kawki, które wcale nie były świadkami wydarzenia. Jeszcze po dziesiątkach lat, gdy chłopiec stał się już leciwym czło­wiekiem, towarzyszy mu w drodze lżące charczenie ca­łej kawczej kolonii.

Podczas lotów za żerem szczególnie przedsiębiorcze kawki namawiają swe towarzyszki przeciągłym „kiia" do dalszej jeszcze wędrówki. Jeśli te z kolei chcą zbytnio oddalającej się od domu rzec, że najwyższy czas wracać, spływają nad żerującą na polu w locie koszącym, wołając trwożliwie „kiiu". Nagabnięta w ten sposób płoszy się i natychmiast zrywa do odlotu.

Bardzo subtelnie jest zróżnicowane życie uczuciowe zwierząt. Bardzo też subtelnie potrafią one sobie na­wzajem przekazać te uczucia odpowiednimi dźwiękami i ruchami. Trochę przypadkowo, trochę świadomie,- cza­sem nawet — jak w tym przykładzie — w prawdziwej trosce o innych członków populacji, powstaje język sym­boli o równie jasnej, jak i prostej ekspresji.

Osobliwe następstwa kaczych mezaliansów

Niemal dworską ceremonię przypomina pantomima za­lecających się kaczorów. Ich wielka rewia odbywa się na wodzie, w pewnego rodzaju amfiteatrze. Wszyscy zalotni­cy zbierają się na stosunkowo małej przestrzeni, a „da­

my" tworzą wokół nich krąg i z zainteresowaniem zer­kają na arenę. Kaczory wiodą w obliczu żeńskiej publiki skomplikowany tan ze ściśle przestrzeganą, niezmienną kolejnością figur. Inaczej wygląda on u kaczora krzy­żówki, inaczej u edredona, kaczki piżmowej czy pekiń­skiej i tańczące kaczory jedynie wtedy zyskają przychyl­ność swych dam, gdy nie popełnią żadnego błędu w tym turnieju tanecznym, nie zrobią fałszywego „kroku" i ści-

śle zachowają kolejność figur. Skoro jednak kaczorowi uda się jakiś szczególnie mistrzowski numer, może się zdarzyć, że jedna lub więcej kaczek w napadzie spon­tanicznego uniesienia rzuci się gwałtownie „łajbując" ku samcowi, zanim jeszcze ów numer .ukończy. To się na­zywa sukces!

Ale choćby z największą gracją i mistrzostwem pro­dukował się kaczor krzyżówki swoim krzyżówkowym ry­tuałem tanecznym przed cyraneczką — nie będzie miał u niej żadnych szans.

Znaczenie biologiczne tego zjawiska jest zupełnie zro­zumiałe. Po prostu niezrozumienie zalotów nieodpowied­niego partnera powoduje ścisłą izolację gatunkową w ob­rębie kaczek, których krzyżowanie się jest zupełnie moż­liwe biologicznie. Zachowanie się zwierząt, tak zwana bariera etologiczna, powstrzymuje nieograniczone pow­stawanie mieszańców międzygatunkowych.

To odkrycie z dziedziny behawioru u kaczek naprowa­dziło Konrada Lorenza na myśl zbadania, co zajdzie po skrzyżowaniu ze sobą różnych gatunków. Jaki wpływ wywrze to na rytuał tańca godowego?

Obydwa gatunki rodzicielskie miały podobne ubarwie­nie i kształt ciała, co pozostało niezmienione również u kaczora mieszańca. Inne cechy, które były właściwe tylko jednemu gatunkowi rodzicielskiemu, pozostały u mieszańca albo nie zmienione, albo nieco zmienione, albo całkowicie zanikły. Z cech, które wykazywały róż­nicę u obojga rodziców, mieszaniec przejawiał albo for­mę pośrednią, albo tylko właściwość jednego z rodziców.

Podobnie stało się ze sposobem zachowania. Kaczory mieszańców wiodą całkowicie nowy taniec z inną kolej­nością figur tanecznych, z dodatkiem figur, które nie występowały u żadnego z rodziców. Oto osobliwe na­stępstwa kaczych mezaliansów.

Świerszcze polne przy telefonie

„Ćwierkający" język koników polnych i świerszczy w swej wirtuozerii nie ustępuje w niczym mowie pta­ków. Dr Huber z uniwersytetu w Tybindze nagrał na taśmę magnetofonową 500 rozmaitych fonemów naszego konika polnego. Rozszyfrowanie ich jest jednak nie­zmiernie trudne, gdyż owady są pozbawione „mimiki".

Konik polny, jak wiadomo, „rozmawia" nogami. Na podobieństwo pocierania piłą po metalowej siatce wy­grywa swą skrzypcową melodię, gdy ząbkowanym gole­niem pociera odpowiednio przekształcone żyłki chordo- tonalne obydwu skrzydeł pokrywowych. Inne gatunki szarańczaków pocierają o siebie wysunięte skrzydła przednie lub skrzypią rozgłośnie aparatem szczękowym.

Rzecz zaskakująca, że owady te, zależnie od gatunku, „słyszą" albo odnóżami przednimi, na których znajdujące się szczeliny pokrywają maleńkie, ledwie zauważalne błony bębenkowe, albo podobnymi narządami zmysłów na zatułowiu.

ów niezwykły sposób słyszenia wydawał się tak osob- 146

liwy, że przez długi czas zaprzeczano, by ćwierkanie mogło być środkiem porozumiewawczym u szarańczaków. Zapach, „magnetyzm", tajemnicze promieniowanie miały jakoby gromadzić latem na łąkach partnerów płciowych.

Rzecz ta stała się wszakże natychmiast zrozumiała, gdy profesor J. Regen * wykonał bardzo prosty, a równocześ­nie rozstrzygający wszelkie wątpliwości eksperyment. By wykluczyć działanie zapachu czy jakichś rzekomych sił psychicznych, stworzył samczykowi świerszcza polnego możliwość rozmowy telefonicznej z samiczką swojego ga­tunku. Samiczka bezbłędnie rozpoznała przez telefon głos konkurenta i usiłowała wpełznąć do słuchawki.

Ćwierkanie pasikoników, odbywające się również we­dług charakterystycznie sztywnych reguł, dzieli się na strofy, wersy, sylaby i impulsy. Wszystkie te części mają swoje specjalne znaczenie.

Impuls jest to jedno pociągnięcie żyłki „pilnika" na skrzydłach ząbkiem golenia. Sylaba powstaje przez trwa­jący około setną część sekundy szmer spowodowany przez ruch golenia. Zależnie od tego, jak wielu ząbkami owad pociera pilnik i zależnie od siły mięśni, powstają roz­maitej długości, różnego natężenia i różnej modulacji dźwięki, które z kolei kunsztownie składają się w wersy i strofy.

Samiec i samiczka wielu szarańczaków odbywają w wysokiej trawie lub w sianie ściśle rytualny duet śpiewaczy. Najpierw rozpoczyna ten swój śpiew samczyk.

Oznajmia on w nim mniej więcej co następuje: „Oto jestem ja, konik polny gatunku Chorthippus biguttulus. Szukam partnerki tego samego gatunku i rasy".

Turniej rycerzy łąkowych

Gdy wołanie to usłyszy inny konik, odpowiada ze swej strony w przerwie między strofami podobnym śpiewem, charakterystycznym dla tego gatunku. Gdy pieśni są zgodne, samczyk podczas każdej pauzy, a więc w trak­cie śpiewu partnera, przeprowadza dokładną lokalizację dźwięku i wykonuje potężny skok w kierunku niewi­dzialnego jeszcze śpiewaka.

Może się jednak zdarzyć, że owo tak czarująco ćwier­kające stworzenie jest również samcem, a zatem groź­nym rywalem. Toteż w śpiew gatunku trzeba przezornie wstawić okrzyk wojenny. Jeśli partner odpowie podob­nym okrzykiem wojennym, sprawa jest jasna — to sa­miec. Dalsze umizgi nie mają zatem sensu i obydwaj zawiedzeni konkurenci rozpoczną poszukiwania od nowa na wielkim targu małżeńskim — na łące.

Gdy w odpowiedzi nie zabrzmi okrzyk wojenny, celem pieśni i skoków może być tylko samiczka. Wtedy, po krótkim ćwierkaniu wprowadzającym, śpiew obojga przechodzi w czysty duet miłosny. Tylko niekiedy roz­lega się jeszcze krótki okrzyk wojenny dla odstraszenia zbliżających się z innych stron ewentualnych rywali.

Ale samczyk nie osiągnie sukcesu samym tylko cza­rem śpiewu, jeżeli znajdzie się rywal chcący za wszelką cenę uwieść samiczkę. Wtedy dochodzi do regularnego turnieju tych rycerzy łąkowych. Obaj przeciwnicy stają naprzeciw siebie oko w oko, wznoszą się wysoko w im­ponującej postawie, uderzają zaciekle czułkami w próż­nię i równocześnie, zadzierając wysoko w górę odwłok, uderzają tylnymi odnóżami skocznymi w tył dla zade­monstrowania swej siły. Gdy to nie pomoże, obie strony rozpoczynają śpiew wojenny, przeciwnicy otwierając sze­roko gryzące aparaty gębowe naskakują na siebie, ude­rzają się odnóżami przednimi, biją w siebie głowami

jak koziorożce i w najskrajniejszym już przypadku sta­rają się nawzajem kopnąć nogami skocznymi. Jeśli to się któremuś uda, przeciwnik wylatuje w powietrze na dobre 10—20 cm.

Po tym nokaucie pokonany, milcząco i z mocno nie­wyraźną miną opuszcza definitywnie szranki, a zwy­cięzca aż się zanosi rozszalałym ćwierkaniem zwycięstwa. Choć walki te trwają do 2 minut, uszkodzenia cielesne zdarzają się niezmiernie rzadko.

Duet miłosny z konikiem polnym

Z ciężkim trudem dr Loher wyuczył się mowy koników polnych, gdyż dźwięki przez nie wydawane naśladował wyłącznie z pomocą języka. W miłosnym duecie z sam­czykiem ćwierkał delikatnie na sposób samiczy i zgod­nie z zamierzeniami potrafił rozbudzić w nim najpięk­niejsze nadzieje. Podczas każdej pauzy w śpiewie sam­czyk zbliżał się ku niemu potężnym susem, aż w końcu skoczył mu na wyciągniętą dłoń, przedramię, ramię i wreszcie z wielkim rozmachem w kunsztownie rozchy­lone usta eksperymentatora.

Podobnie jak samce i samice pasikoników rozpoznają się jedynie po ćwierkaniu, tak i obcość innych gatunków szarańczaków ustalają wyłącznie z pomocą „testu mu­zycznego". Dwa bardzo blisko ze sobą spokrewnione ga­tunki (Chorthippus biguttulus i Chorthippus brunneus), praktycznie nie różniące się cechami morfologicznymi, ćwierkają jednak w dwóch minimalnie odmiennych wa­riantach, co wystarcza, by oba gatunki zupełnie się nie rozumiały. W przyrodzie kopulacja między nimi jest właściwie wykluczona.

Jedynie człowiek może przemyślnie skłonić je do tego aktu. W pracowni ustawia się naprzeciw siebie samca Chorthippus brunneus i samicę Chorthippus biguttulus. Dla zamaskowania oszustwa umieszcza się za każdym owadem mały głośnik, z którego rozbrzmiewa śpiew wła­ściwy danemu gatunkowi. Teraz, na przykład, samiczka biguttulus słyszy z kierunku samczyka brunneus natu-

Podobnie jak u kaczek, i tu również jedynie „mowa" oddziela od siebie gatunki i może je ponownie połączyć, jeśli się je w odpowiedni sposób do tego skłoni.

Kategoryczny imperatyw zapachowy

Szczególnie swoistym językiem porozumiewa się ze sobą wiele gatunków owadów, sygnalizujących do siebie na zdumiewająco znaczne odległości substancjami zapa­chowymi, podobnymi do hormonów, które Peter Karlson proponuje nazwać „feromonami" albo „telemonami". Z pomocą określonych aromatów wydzielanych z gruczo­łów odwłokowych mogą, na przykład, samiczki jedwab­ników informować znacznie oddalonych samców, że cze­kają na przybycie konkurentów. Odległości, z jakich samce motyli mogą wywęszyć obecność samiczki, są dla nas trudne do wyobrażenia. Gdy człowiek już z odległo­ści kilku metrów przestaje odczuwać delikatne zapachy, jedwabniki wytropią swe samiczki wyłącznie po zapa­chu jeszcze z odległości setek metrów.

ralny śpiew gatunku brunneus i równocześnie sztuczny śpiew gatunku biguttulus z głośnika. W tej samej sytua­cji jest samczyk brunneus. I oto zachodzi rzecz zgoła osobliwa: z całkowitym lekceważeniem naturalnego ćwierkania partnera, każde z nich daje się zbałamucić dźwiękami płynącymi z głośnika i wierzy, że ma przed sobą partnera własnego gatunku. Oba owady przyska- kują do siebie i, teraz również nie zauważywszy pomyłki, bez żadnych trudności odbywają kopulację.

W celu definitywnego stwierdzenia, z jakich maksy­malnych odległości możliwe jest Wychwytywanie miłos­nych woni przez motyle, wypuszczano w regularnych odstępach czasu z pędzącego pociągu pospiesznego spe­cjalnie znakowane samce jedwabników. Jeszcze po 11 km jazdy pociągiem pewna liczba tych owadów odnalazła wiwarium, w którym pozostały pachnące samice. Z tej odległości niemożliwe byłoby odebranie żadnego głosu, żadnej nawet sygnalizacji optycznej.

Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że samiczka ma led­wie 0,0001 mg tej substancji aromatycznej, a tylko mi­nimalna jej część sublimuje w powietrze i tu zostaje znów rozcieńczona w stosunku, którego wprost nie moż­na sobie wyobrazić. I te oto znikomo minimalne ilości wywołują u oddalonego o całe kilometry samca żywe reakcje poszukiwawcze, prowadzące wprost do źródła za­pachu. *

Więcej jeszcze: owe nieliczne cząsteczki substancji aro­matycznej, trafiające do jakiejś jednej czy drugiej z ogółu 40 tysięcy komórek zmysłowych występujących w czułkach samczyka motyla, z dyktatorską mocą de­cydują o owym krótkim etapie życia, jaki ma przed sobą ten owad. Jego w istocie efemeryczne życie rozpoczyna się z chwilą wyklucia z poczwarki. Początkowo trwa nie­mal w bezruchu, nie próbuje fruwać, lecz spoczywa bez­wolnie w bezpiecznym miejscu. Ma to swój sens, gdyż motyl ten żyje tylko powietrzem i miłością. W przeci­wieństwie do wielu innych gatunków motyli jest nie­zdolny do spożycia nawet najmniejszej kruszynki czy kropelki pokarmu. Gdy żelazna porcja, którą otrzymał w spadku po poczwarce, zostanie zużyta, następuje śmierć. Jeśli ma w porę wypełnić zadanie, dla którego istnieje, musi oszczędnie gospodarzyć siłami. „Ślepy lot" dla poszukiwania na los szczęścia jakiejś samiczki byłby nieodpowiedzialnym marnotrawstwem sił.

Samczyk siedzi zatem cierpliwie w pogotowiu, dopóki wiatr nie nawieje mu nieco cząsteczek substancji aro­matycznej samiczek na czułki, które wyglądają jak mi­niaturowy liść palmy. Potem już nie ma wyboru. Jak gdyby pociągnięty niewidzialną nicią, wzlatuje wysoko

i tak długo musi borykać się z przeciwnym prądem po­wietrza, aż osiągnie cel albo opadnie z sił. Nie zwróci natomiast absolutnie uwagi na nięwoniejącą samiczkę, nawet jeśli siedzi tuż „przed nosem".

Mrówki i termity za pomocą podobnych sygnałów za­pachowych alarmują otoczenie o zbliżaniu się wroga, wzniecając u wszystkich tych owadów tak silny nastrój wojenny, że w ślepej zaciekłości poświęcają życie i ma­sowo giną. Innym rodzajem zapachu znaczą mrówki Rgu ścieżki wędrowne. Również trzmiele oznaczają trasy swego lotu do obfitujących w nektar łanów kwiatowych, rozpylając na wierzchołkach traw i kamieni feromony śladowe.

Jeszcze bardziej efektywnym zapachem dysponują pszczoły, mianowicie wtedy, gdy w ulu panuje głód i od­krycie nektaru przez pszczołę zbieraczkę jest wręcz sen- ^ sacją, a z pomocą normalnej mowy pszczół (ruchów ta­necznych) nie da się zmobilizować naraz dostatecznej liczby siły roboczej. Wówczas znalazczyni wynicowuje z odwłoka gruczoł zapachowy, startuje do nowego lotu, ciągnąc za sobą pewien rodzaj wonnych smug konden­sacyjnych, których śladem mknie niezwłocznie do odkry­tego źródła cdła eskadra robotnic.

Owady społeczne, jak mrówki i termity, dowiadują się również z pomocą sygnalizacji węchowej, czy para kró­lewska czuje się jeszcze dobrze, czy też stan ich zdrowia budzi niepokój, co oznaczałoby, że należy bezwłocznie zająć się wyhodowaniem zastępczych matek i zastępczych trutni.

Genialna idea Butenandta

Sztuczne naśladowanie zwierzęcego języka zapachów — oto cel, do którego od dawna zapalił się laureat na­grody Nobla Adolf Butenandt *. Po dwudziestu latach

badań udało mu się w 1959 r. z pół miliona żeńskich ——

gruczołów zapachowych jedwabnika otrzymać 6 mg czy­stej substancji zapachowej, zbadać jej strukturę che­miczną i wytworzyć tę substancję sztucznie. Język syn­tetycznego zapachu został natychmiast należycie zrozu­miany przez samce motyli, które w odpowiedzi już w krótkim czasie fruwały masowo wokół wonnego na­czyńka z namiastką.

Niespodzianką był również fakt, że tak długo poszu­kiwana substancja wabiąca jedwabników nie była by­najmniej jakimś niezwykle złożonym związkiem o ta­jemniczych własnościach chemicznych. Był to po prostu alkohol pierwszorzędowy nienasycony o wzorze CieH30O. Trzeba było również, rzecz jasna, odtworzyć dokładnie rozmieszczenie przestrzenne atomów w cząsteczce. Żaden samiec nie da się zwieść syntetyczną cząsteczką zapa­chową o tym samym wzorze chemicznym, ale o innym ułożeniu przestrzennym, choćby jednego tylko atomu.

Odkrycie to naprowadziło Dietricha Schneidera na za­skakującą hipotezę, że proces powstawania pojęcia za­pachu w czułku motyla nie jest, jak dotąd myślano, na­tury chemicznej, ale czysto mechanicznej. Inaczej mó­wiąc, odczuwanie zapachu nie jest wynikiem reakcji chemicznej substancji zapachowej z częściami składowy­mi zmysłowej komórki nerwowej. To raczej zewnętrzna forma cząsteczki substancji zapachowej odciska się na błonce komórki zmysłowej jakby dziwacznie uformowa­na „maczużka".

Dla celów praktycznych zupełnie nie interesuje nas wabiąca substancja zapachowa jedwabnika. Co innego, gdyby chodziło o jakieś barczatki, brudnice, owocówki i inne szkodniki, które można by masowo zwabiać do śmiertelnych pułapek na obszarach ich masowego po- jawu. Samice bowiem wymienionych owadów w braku samców składają jaja niezapłodnione, z których nie wy­lęgają się gąsienice.

Dlatego też na propozycję Adolfa Butenandta prowa­dzi się obecnie prace nad możliwie najłatwiejszym osiąg­nięciem tego celu. Nie wróżyłaby żadnych sukcesów che­miczna analiza substancji zapachowych poszczególnych gatunków motyli z tego całego mnóstwa gatunków szkod­

ników, podobnie jak było w przypadku jedwabnika i wy­ciskanie pół miliona gruczołów wonnych dla otrzymania zaledwie kilku miligramów substancji zapachowej.

Rozpoczęto zatem pracę od końca. Z poszczególnych składników znanych feromonów tworzy się syntetycznie zapachowe substancje chemiczne o różnym wzorze struk­turalnym i próbuje, czy samce jakiegokolwiek gatunku owadów odpowiedzą na to natychmiastowym przybyciem. Eksperymenty te są obecnie w pełnym toku.

Takie zwalczanie szkodników miałoby wiele zalet. Przede wszystkim wywierałoby ono działanie na jeden tylko gatunek owadów i nie zagrażałoby innym zwie­rzętom. Dany gatunek owada nie wykształci w sobie odporności na ten specyfik, jak to ma miejsce z DDT i innymi insektycydami. Nie naruszyłoby to także w kata­strofalny sposób równowagi w przyrodzie, gdyż zaha­mowałoby jedynie nienormalny, nadmierny rozwój szkod­ników na jednym obszarze, nie niszcząc całego gatunku.

Być może, już niebawem uda się wytwarzać na skalę przemysłową substancję wonną, którą pszczoły nasy­cają swoje mosty powietrzne. Ponieważ substancja ta, jak ostatnio ustalił dr Max Renner, jest identyczna ti wszystkich pszczół (w odróżnieniu od zapachu uli, któ­ry zależy od sumarycznego zapachu odwiedzanych kwia­tów i umożliwia strażniczkom przy otworach wlotowych rozpoznawać „cudzoziemki"), rolnicy i sadownicy będą wreszcie mogli rozporządzać wymarzoną czarodziejską substancją zapewniającą zapylanie kwiatów. Jedno jest bowiem pewne: szaleczka tej substancji wabiącej skłoni wszystkie pszczoły z bliższych i dalszych okolic do od­pędzania sadów owocowych.

11

Debaty parlamentarne w państwie pszczół

Rozszyfrowanie mowy pszczół

Debaty parlamentarne pszczół to nie uwspółcześ­niona bajka, lecz jedno z najbardziej fascynujących od­kryć naukowych ostatnich czasów. Gdy na porządku dziennym znajduje się sprawa losu pszczelego roju, spra­wa nowego pomieszczenia dla niego, pszczoły wiodą „de­mokratyczne dyskusje", w których początkowo ostro ścierają się poglądy. Setki tysięcy lat doświadczenia nau­czyło te owady, że będą mogły przeżyć jedynie wtedy, gdy osiągną pełną zgodność w rzeczach podstawowych.

Debaty parlamentarne żakładają, rzecz jasna, istnie­nie „mowy" u pszczół. Podobnie jak Champollion roz­szyfrował hieroglify egipskie, a Grotefend staroperskie pismo klinowe, osiągnięciem życiowym austriackiego uczonego Karla von Frischa stało się rozszyfrowanie ta­jemniczego kodu języka pszczół.

Pewnego słonecznego dnia, wiosną, obie córki Frischa ukryły w wielkim ogrodzie przy domu miseczkę miodu i z łobuzerskim śmiechem zażądały od ojca, by ją od­szukał.

. Profesor otworzył swój ul eksperymentalny, spoglądał weń około dwu minut i powiedział: „Kierunek północ- -północo-zachód, odległość 340 m". Potem idąc w tym kierunku odmierzył krokami odległość i stanął przed krzakiem, w którego listowiu brzęczenie pszczół zdra­dzało obecność ukrytej szalki miodu.

W jaki sposób pszczoły tak szybko zdradziły zoologo­wi kryjówkę? Pszczoły wywiadowczynie, które natych­miast wykryły miseczkę, postarały się „poinformować" o tym mieszkanki swojego ula i z kolei zażądały od nich natychmiastowego tam przylotu. Tę właśnie rozmowę podsłuchał i zrozumiał Frisch.

Gdy jakaś pszczoła odkryje bogate w nektar źródło, może po powrocie do ula i dostarczeniu wziątku powie­dzieć oczekującym towarzyszkom coś w tym mniej wię­cej sensie: — Uwaga! Kilka lub dużo, albo bardzo dużo robotnic musi natychmiast lecieć na łan kwitnącej gryki, znajdujący się dokładnie w tym a tym kierunku i w.ta­kiej a takiej odległości od ula.

Za pomocą prostej kolejności ruchów, zapachu, wi­browania odwłokiem, dokładnego akcentowania brzę­czenia i precyzyjnie kreślonych figur^ tanecznych osiąga pszczoła to, że jest równie dokładnie rozumiana jak inne stworzenia obdarzone mową artykułowaną.

Jeśli odkryte źródło pokarmu znajduje się od ula w kierunku wprost na słońce, pszczoła wiedzie swój wi­brujący taniec na pionowej woszczynie dokładnie z dołu do góry. Jeśli drepce pionowo w odwrotnym kierunku, robotnice, pragnąc osiągnąć łan kwietny, muszą polecieć w kierunku przeciwnym słońcu. Ale pszczoły potrafią też odtańczyć każdy dowolny kąt ostry lub rozwarty na prawo lub na lewo od słońca przez odpowiednio ukośny kąt na woszczynie.

Ponieważ w ulu panuje absolutna ciemność, pszczoły wchodzą w kontakt z tańczącą za pomocą czułków, albo w-zbitej ciżbie tworząc za nią gruby „tren", powtarzają od dwóch do dwudziestu razy wszystkie figury taneczne, a potem ulatują wprost ku określonemu miejscu. W linii powietrznej między ulem a nowym źródłem nektaru powstaje w ten sposób most powietrzny, zjawisko ma­jące odpowiednik naziemny w ścieżkach mrówek. Obser­watorzy bez trudu mogą śledzić na tej trasie przeloty pszczół.

A zatem na zewnątrz, poza ulem, kompasem pszczół jest słońce. W ciemnym ulu zastępują przy swych in­formujących tańcach słońce symbolem — siłą ciężkości. Zdumiewająca jest wprost zdolność pojmowania abstrak­cji u małych owadów!

Nawet gdy słońce jest ukryte za chmurami, pszczoły potrafią się orientować. Przekonującego dowodu dostar­czył w tym zakresie pod koniec lat pięćdziesiątych Frisch. Światło słoneczne przenikające przez najmniejszy skra­wek błękitnego nieba może dokładnie zorientować pszczo­

ły co do położenia w danej chwili skrytego za chmurami słońca. Potrafią to również pewne skorupiaki, pająki, chrząszcze, ale nie ludzie.

My musimy w tym celu zaopatrzyć się w przyrząd techniczny — tzw. polaryzator. Patrząc przez kalcytową płytkę na skrawek błękitnego nieba i obracając ją po­woli wokół osi, natrafimy na punkt, w którym błękit nieba stanie się nagle znacznie ciemniejszy, by natych­miast po przekroczeniu tego punktu ponownie się roz­jaśnić. W ten sposób wyłowiliśmy fale świetlne drgające w jednej tylko płaszczyźnie i ustaliliśmy kierunek drgań światła słonecznego. Stąd z kolei można wnioskować o kierunku, w którym znajduje się ukryte za chmurami słońce. U pszczół ta skomplikowana aparatura została w przedziwny sposób „wbudowana" w ich oczy złożone.

Matematyczne uzdolnienia pszczół

Nawet jeśli całe niebo jest całkowicie zasnute chmura­mi, pszczoła demonstruje tańcem, że podobnie jak po­przednio jest dokładnie zorientowana co do aktualnego położenia słońca. Jak to jest możliwe? Frisch już przed wielu laty eksperymentował z filtrami świetlnymi i do­szedł do wniosku, że pszczoły muszą reagować na pro­mieniowanie nadfioletowe. Zaprotestowali jednak fizycy. Wykluczone! Test fotograficzny ustalił bezbłędnie, iż światło nadfioletowe zostaje niemal całkowicie pochło­nięte przez chmury, a reszta jest tak silnie rozproszona, że całkowicie zaciera pozycję słońca.

Tak więc zdolności orientacyjne i mowa taneczna pszczół przy niebie pokrytym całkowicie pułapem chmur pozostawały przez długi czas zagadką, dopóki nie po­jawiły się w handlu nowe klisze fotograficzne, czułe na kontrast. Lunetę skierowano ponownie na miejsce, gdzie poza chmurami powinno się znajdować słońce. Wyko­nano zdjęcia i teraz już nawet człowiek mógł po raz pierwszy sfotografować nadfioletowe promieniowanie słoneczne. Znalazło więc wspaniałe, aczkolwiek spóźnione potwierdzenie to, co pszczoły od dawna ujawniły bio­logowi. Jeżeli pułap chmur jest tak gruby, że już zgoła żadne promieniowanie nadfioletowe nie może przezeń przeniknąć, również pszczoły nic na to nie poradzą i z konieczności odpoczywają.

W tropikach zdarza się zresztą pszczołom jeszcze bar­dziej beznadziejna sytuacja. W ciągu dwóch dni w roku słońce stoi w południe dokładnie pionowo w zenicie. Wtedy przy najlepszych nawet chęciach nie można wska­zać, w jakim kierunku w stosunku do słońca należy le­cieć. Równie iluzoryczne są wtedy dane co do kąta od­chylenia od słońca. W takim przypadku nie stać pszczo­ły na nic innego jak to, co jest w danej sytuacji naj­mądrzejsze — pozostać w ulu. Ale już w kilka minut później, gdy słońce zdołało się przesunąć ledwie o 2—3°, potrafią jakimś nawigacyjnym cudem skierować swoje 5 tysięcy ommatidiów na precyzyjnie dokładny kurs. Tę niesłychanie precyzyjną sprawność można wyjaśnić

na podstawie budowy anatomicznej złożonych oczu pszczelich. Dwa do trzech stopni — oto dokładnie kąt, pod którym są od siebie odchylone dwa sąsiednie omma- tidia. Jest zupełnie możliwe, że owad z pomocą odczu­wania siły ciężkości czy równowagi „wie", które z jego ommatidiów jest skierowane prostopadle w górę. Jeśli właśnie na nie pada światło słoneczne, w mózgu pszczo­ły następuje „przerwa". Ponowne wyznaczenie kursu staje się jednak możliwe, skoro tylko światło słoneczne pada na jedno z sześciu sąsiednich ommatidiów.

Doszliśmy już zatem do procesów „matematycznych" zachodzących nieświadomie i automatycznie w układzie nerwowym pszczoły. Dla wykrycia dalszych uzdolnień matematycznych tych owadów Frisch powędrował z kil­koma studentami z Monachium w Alpy i ustawił tam ul oraz podkarmiaczkę obficie napełnioną miodem, w ten wszakże sposób, że między podkarmiaczką a ulem znaj­dowała się góra, której nie można było przelecieć. Pszczoły były zatem zmuszone lecieć drogą okrężną. Jak poinformują wspólmieszkanki ula o tak skomplikowa­nym kursie? I z tym problemem pszczoły się uporały. Odkrywczynie ukazały tańcem wywijanym kierunek w linii prostej, biegnący przez środek góry. Zbieraczki

wyruszyły wprost w podanym kierunku, a gdy drogę za­grodziła im góra, najbliższą drogą okrężną doleciały do celu.

Do najbardziej fascynujących umiejętności pszczół na­leży zdolność zrekonstruowania linii powietrznej z dwóch lub większej liczby okrężnych kursów kątowych.

Przy wietrze bocznym lecąca pszczoła, podobnie jak prom na rzece, ustawia się ukośnie do kursu, by w ten sposób wyrównać dryfowanie. Siłę wiatru mierzy praw­dopodobnie namiarem jakichś punktów orientacyjnych pod sobą, gdyż im silniejszy jest podmuch, tym ukośniej mu się przeciwstawia.

Można by więc zakładać, że powracające odkrywczynie udzielają w roju wiadomości o kącie odchylenia od słoń­ca, jaki przyjęło ich ciało podczas lotu. Ale i tu ujawnia się matematyczny „geniusz" pszczoły, gdyż dokładnie oblicza ona różnicę między kątem dryfowania wyrów­nującym siłę wiatru a kierunkiem odchylenia od słońca i po powrocie podaje dokładną linię powietrzną, nieza­leżną od wiatru, która doprowadza do źródła pokarmu.

Umiejętność ta jest równie zdumiewająca, jak i celo­wa, gdyż siła wiatru może się bardzo szybko zmieniać, co byłoby niebezpieczne, bowiem taka zmiana mogłaby wprowadzić w błąd następne pszczoły.

Zużycie energii jako miernik odległości

Pszczoła odkrywczym z pomocą „mowy tanecznej" in­formuje swe towarzyszki nie tylko o kierunku pszczele­go pastwiska, ale również o jego dokładnej odległości. Wyraża to z niebywałą ekspresją, mianowicie prędko­ścią, z jaką drepce podczas tańca.

Frisch wymierzył stosunek odległości źródła nektaru do prędkości tańca w okresie 15 sekund i otrzymał na­stępujące liczby:

Z zestawienia wynika, że im bliżej ula znajduje się źródło nektaru, tym szybszy jest rytm tańca.

Na obszary oddalone o 10 000 m od ula lecą jednak pszczoły jedynie wtedy, gdy jest tam wielka obfitość, i to słodkiego, nektaru lub jeśli bliżej niewiele można znaleźć dla zabezpieczenia przyszłości. Daleki lot jest nie tylko wyczerpujący i czasochłonny, lecz również z wielu względów niebezpieczny.

Subtelniejsze różnice w informacji co do odległości można wymierzyć dokładnie w setnych częściach ser kundy. Poczucie czasu u pszczół i ich zdolność wniosko­wania z czasu o odległości musi być niesłychanie pre­cyzyjna.

Gdy na woszczynie panuje wielki tłok, jest rzeczą zro­zumiałą, że tancerka nie zawsze może dokładnie w set­nych częściach sekundy podawać czas. Wtedy jednak próbuje w następnym kręgu tanecznym dodać poprzfed- nio pominiętą wartość. Współtancerki drepczące za nią nawet do dwudziestu razy, pojmują również i to. Próby wykazały, że pszczoły „wyrachowują" dokładnie ze wszystkich odtańczonych figur średnią wartość czasową i nią się kierują przy locie.

Ten fenomenalnie precyzyjny mechanizm zegarowy w żywej przyrodzie natchnął w 1961 |j dra Haralda Escha, współpracownika Frischa, do bardzo dokładnego zbadania, jaka część tańca pszczelego, jakie ruchy i ge­sty owada są decydujące dla informacji o odległości

Zbudowano pszczoły-roboty o identycznym wyglądzie i zapachu jak żywe pszczoły w ulu doświadczalnym. Te „sztuczne pszczoły" zostały z pomocą małego przeliczni­ka centralnego automatycznie zaprogramowane i były zdolne wykonywać wszelkie możliwe ruchy odnóżami, skrzydłami i odwłokiem. Te delikatne aparaciki puścił dr Esch w tan na woszczynie • w normalnym ulu, by w ten sposób podniecić pszczoły do lotu. Jednak z takim

6,0 figur 4,5 . 2,2 „ 1.3 „

— 500 m

— 1 000 m

— 5 000 m

— 10 000 m

trudem przygotowany eksperyment całkowicie zawiódł. Pszczoły postępowały wprawdzie cierpliwie, tworząc gę­sty tren za makietą, odtańczyły nawet dzielnie wraz z nią wszystkie figury, ale nie dały się robotowi nakłonić do wycieczki.

Robotom musiało brakować jakiegoś decydującego, klu­czowego bodźca wyzwalającego behawior lotu u pszczół. Cóż by to mógł być za bodziec? Szukając jakiegoś punk­tu zaczepienia wpadł Esch na pewną ideę. Wziął maleńki mikrofonik i próbował podsłuchać, czy pszczoły nie łączą swych tańców z wydawaniem określonych dźwięków, czego jeszcze nikt z ludzi nie stwierdził. Wynik był szo­kujący: trzymając mikrofon w ledwie kilkumilimetrowej odległości nad tancerką, słyszał w głośniku od czasu do czasu wyraźne brzęczenie.

Zawsze dokładnie wtedy, gdy pierwsza tancerka koń­czyła swój bieg wsteczny i zaczynała na nowo bieg po odcinku prostym, „włączała" ton brzęczący osiągany wi­browaniem skrzydeł. Przy końcu odcinka równie spon­tanicznie „milkła". Tak więc postępujące za nią tłumnie owady, dzięki tej jedynej zresztą w systemie mowy pszczół sygnalizacji dźwiękowej, dowiadywały się o star­cie i mecie właściwej trasy. Bardzo dokładnie mogły teraz również zmierzyć czas, w którym pierwsza tancer- ■ ka przebiega ten odcinek, i z niego obliczyć odległość od źródła nektaru.

Jak właściwie pszczoły mierzą odległość? Jeśli muszą lecieć ku pożytkowi pod wiatr, meldują w ulu większą odległość niż przy pogodzie bezwietrznej, przy wietrze z tyłu — mniejszą. Gdy muszą lecieć przez nawis górski, komunikują również większy odcinek drogi, niż to odpo­wiada linii powietrznej. Jest wysoce prawdopodobne, że miernikiem odległości jest u nich stopień zużytej energii.

W ciągu 15 sekund pszczoły nie potrafią wykonać wię­cej niż 11 figur tanecznych. Skoro więc znajdą nektar w bezpośredniej bliskości ula, a więc w odległości mniej­szej niż 50 m, informacji tej nie mogą udzielić z pomocą tańca wywijanego, gdyż nie zdołają tak szybko dreptać. W takich przypadkach posługują się zatem innym spo­sobem ekspresji.

Jeśli źródło nektaru znajduje się w odległości nie więk­szej niż 14 m, wiodą odkrywczynie taniec okrężny: koło w lewo, koło w prawo itd. Oznacza to symbolicznie: Szu­kajcie wokół ula w promieniu nie większym niż 14 m". Podanie kierunku jest zbyteczne.

Przy odległościach między 14—50 m jako rozwiązanie pośrednie występuje taniec sierpowy. Tu odkrywczynie

Trudności w porozumiewaniu się z „cudzoziemkami"

Profesor Frisch badał mowę pszczelą u pszczół rasy środkowoeuropejskiej niemieckiej. Istnieje wszakże mnóstwo innych ras i gatunków pszczół — kraińskie, włoskie, kaukaskie, syryjskie, egipskie, indyjskie, karło­wate, olbrzymie itd. Problemem, czy i te pszczoły po­siadają mowę, zajmował się szczegółowo pod koniec lat pięćdziesiątych Martin Lindauer, współpracownik Fri- scha. Doszedł on wtedy do wniosku, że każda rasa pszczół ma swój własny dialekt. Gdy na przykład pszczoły środ­kowoeuropejskie wskazują stumetrową odległość od źró­dła pokarmu przez 9,2 figury tanecznej w każdej ćwierci

zataczają trasę w kształcie sierpa księżyca, przy czym wnętrze tej odtańczonej figury podaje zalecany kieru­nek lotu.

minuty, włoskim wystarcza na to 8,5, a indyjskim — 7,5 figury.

Co się wszakże stanie, gdy zaczną ze sobą prowadzić rozmówki pszczoły rozmaitych ras? By to wyjaśnić dr Lindauer importował do niemieckiego ula włoskie „robotnice sezonowe". Trzymał je w ulu w siatkowej klateczce, dopóki nie przejęły zapachu pszczół miejsco­wych i nie zostały uznane za pełnoprawne członkinie społeczności. Obce pszczoły zostały oznakowane barwny­mi plamami na grzbiecie, tak że obserwator łatwo je odszukiwał. Okazało się wtedy, że pszczołom niemieckim z przybyszkami włoskimi trudno było się porozumieć. Gdy pierwsze zalecały im bogate, oddalone o 100 m źród­ło nektaru, te oddalały się o 60 m, szukały tam aż do zupełnego wyczerpania fizycznego i w końcu wracały z niczym do ula.

Wypędzenie królowej

Wylot roju pszczelego z ojczystego ula w poszukiwaniu nowej siedziby i debaty parlamentarne na temat tego ważkiego problemu — to wydarzenia tak emocjonujące, że przebieg ich trzeba przedstawić ze wszystkimi szcze­gółami.

Dawniej niesłusznie sądzono, że do rójki pobudza kró­lowa. Tymczasem dzieje się wprost przeciwnie — to ona właśnie jest według wszelkich reguł zmuszana do opusz­czenia ula.

Już na wiele tygodni przed rójką karmi matkę coraz mniejsza liczba, i to coraz młodszych robotnic, a na 16 dni przed wylotem nie otrzymuje już ona właściwie żadnego pokarmu, choć w ulu jest pożywienia w bród. Natomiast pojedyncze pszczoły wskakują często w agre­sywnych zamiarach na jej grzbiet i silnie nią potrząsają. Królowa staje się wskutek tego coraz bardziej nerwowa, jakby się domyślała, że czeka ją wypędzenie z własnego państwa i że przyczyną tego są młode królowe, dojrze­wające w mateczniku, które nawet już od czasu do cza­su dają znać o sobie delikatnym „śpiewem matek". To­też usilnie stara się zniszczyć królewską kolebkę.

^18

Raz i drugi udaje się jej. Potem jednak robotnice dają baczenie. Gdy któraś wykryje, że królowa chce się targ­nąć na matecznik, nadbiega i daje jej tak silnego ku­ksańca w bok, że ta odlatuje na stronę. W oka mgnieniu spieszą dalsze robotnice i formują ze swych ciał nie- j -przeniknioną barierę przed matecznikiem. Czasem nawet •'tworzą zbitą ciżbę, z której wnętrza królowa nie może się wydostać.

We wzrastającym podnieceniu królowa na pięć dni przed rójką, wibrując skrzydłami, zaczyna „bić na alarm". Rozpaczliwe wołania stają się coraz częstsze, w końcu rozlegają się co minutę. Wreszcie stugłowa ciż­ba pszczół napiera na królową. Ta broni się ze wszyst­kich sił i próbuje skryć się w najciemniejszym zakątku ula. Nie ma jednak ratunku. Zostaje wyniesiona, rzec można spławiona z ula na ciałach swoich poddanek. Kilka tysięcy robotnic postępuje za nią, osiadają tuż przy ulu na jakieś gałęzi czy belce'i formują się w grube grono, pośrodku którego tkwi uwięziona królowa.

,Zegar" w ulu

Przedtem jednak jakieś 40—70 zbieraczek przechodzi osobliwą przemianę. Pszczoły roją się tylko wtedy, gdy w przyrodzie pojawia się obfitość nektaru. W takich okresach zdarza się, że powracająca z odkryciem pszczo­ła tańczy solo swe mimiczne figury. Towarzyszki jej, zajęte zbieraniem nektaru na innych miejscach, nie zwracają na nią najmniejszej uwagi. Brak zaintereso­wania zmusza te pszczoły do poszukania sobie innych za­jęć. I one przewidują rychły wylot roju, teraz więc, jako tak zwane wywiadowczynie, wylatują na wyszukanie nowego pomieszczenia, które rój wkrótce winien zająć. W dalszym i bliższym otoczeniu ula badają każde za­głębienie, każdą skrzynkę dla szpaków, wiadro na śmie­cie, pudło kartonowe, każdą dziuplę drzewną i każdą dziurę w murze, czy nie nada się na ul dla nowego roju.

Wywiadowczym, która doszła do pozytywnych wyni-

166

ków, powraca i relacjonuje odkrycie z pomocą tańca wy­wijanego. Do danych, dotyczących kierunku i odległości, musi jednak tym razem dodać, że nie chodzi jej bynaj­mniej o nowe pastwiska pszczele, lecz o propozycję w sprawie mieszkania. Zaznacza to w dwojaki sposób. Po pierwsze, nie wydaje — jak uważano poprzednio — żad­nego brzęczenia, opóźniając w ten sposób reakcję wyło-* tową towarzyszek. Po drugie, tańczy nie 1—2 minut, lecz „Tozprawia" bez przerwy, nie czując zmęczenia, cza­sem nawet 21 godzin. Tymczasem, gdy tak owe „pośred­niczki mieszkaniowe" nieprzerwanie tańczą w ciemnoś­ciach ula, słońce zmienia położenie na niebie. Można by zatem sądzić, że po 2—3 godzinach lokalizacja podawa­na przez pszczoły jest zupełnie nieaktualna.

Dr Lindauer zajął się również tym problemem. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że jakiś ta­jemniczy zmysł czasu, jakiś „wewnętrzny zegar", regu­lujący z dokładnością do setnych sekundy szybkość tań­ca, tu z wielką precyzją wskazuje pszczole, ile czasu upłynęło od chwili, gdy wlatując do ula straciła z oczu słońce, które tymczasem wędrowało sobie dalej.

Odpowiednio do tego wywiadowczyni stale zmienia w tańcu wywijanym dane kierunkowe. Przesuwającą się bez przerwy na pionowej woszczynie linię, wskazującą kierunek tańca, można by nazwać swoistym zegarem ula. U jednej z tych wytrwałych „pośredniczek mieszkanio­wych" zaobserwowano, że taniec swój rozpoczęła o 14 go­dzinie. Przy zachodzie słońca zaznaczyła już dokładnie kierunek, w którym słońce skryło się za horyzontem. Ale i w nocy taniec jej wskazywał nieomylnie położenie słońca znajdującego się właśnie nad Ameryką, nad Pacy­fikiem, nad Azją. Mało, również następnego przedpołud­nia o 11 godzinie dane jej zgadzały się z dokładnością do dwóch stopni.

„Zegary" jeszcze nie rozwiązują sprawy. Nie zdarza się, by wylatujący rój obejmował natychmiast w posia­danie jedno z oferowanych pomieszczeń. Zawsze formu­je się najpierw opisane wyżej grono. I tu właśnie od­bywa się to, co się określa jako „debaty parlamentarne w państwie pszczół."

ww.

Kilkadziesiąt wywiadowczyń nie osiągnęło mianowicie zgodności co do nowego ula. Początkowo oferują dziesięć i więcej lokalizacji, których kierunek i oddalenie sygna­lizują symbolami tanecznymi na górnej powierzchni gro­na. Przede wszystkim każda pośredniczka mieszkaniowa relacjonuje własny sąd o zaletach oferowanego lokalu. Miarą jej osobistego zaangażowania jest coraz namięt- niejsze wachlowanie odwłokiem:

Ale i wśród zwierząt istnieją wieczni projektodawcy i mędrkowie, co może się skończyć katastrofalnie dla pszczelego kolektywu, jeśli wpadnie w ręce „demago­gów". Toteż teraz wywiadowczynie, które dotąd nie zna­lazły zgoła nic albo nic odpowiedniego, wylatują na in­spekcję odtańczonych propozycji. Nowy dom nie może być ani za duży, ani za mały. Musi chronić od wiatru, być wodoszczelny, mieć miły zapach, zabezpieczać przed inwazją mrówek i spełniać wiele innych warunków. Jeśli wszystkie te zalety potwierdzą powracające wywiadow­czynie, oznajmują to swym • tanecznym językiem na po­wierzchni grona.

Stopniowo coraz więcej, wywiadowczyń osiąga zgod­ność poglądów. Powoli tworzy się grupa, która w miarę przeprowadzanych inspekcji ciągle się powiększa. I tak pośród zażartej, ale rzeczowej dyskusji zostaje wybrane najlepsze pomieszczenie. W ciągu wielodniowych często debat może się zresztą zdarzyć, że mieszkanie, za którym początkowo opowiadała się większość zwiadowczyń, nie zostaje w końcu zajęte, gdyż mniejszej grupie udało się przekonać większość o zaletach swojej propozycji.

Dopiero gdy niemal wszystkie zwiadowczynie uzgodnią swoje stanowisko, poszczególne pszczoły z mniejszości mającej inne zdanie zaczynają rezygnować z własnych propozycji i w zupełnej harmonii współtańczyć z prze­ciwniczkami. Wreszcie, gdy niemal wszystkie zwiadow­czynie wiodą ten sam tan, rozlega się sygnał wymarszu.

Po przerwaniu tańca jak za dotknięciem różdżki .cza­rodziejskiej, silnie brzęcząc skrzydłami, pszczoły w gę­stym roju, jeszcze niezupełnie zdecydowane, krążą w po­wietrzu.

Wywiadowczynie stają się przewodniczkami

O kierunku i, oddaleniu nowej siedziby wie dotąd wy­łącznie około tysiąc zwiadowczyń. One przecież jedynie odtańczyły swój taniec, a wszystkie inne pszczoły z tego roju nie wiedzą, dokąd mają lecieć.

Swobodnymi szeregami mkną teraz zwiadowczynie kilka metrów w kierunku nowego mieszkania, potem za­wracają okrążając rój od zewnątrz do tyłu i wpadają z szumem i szybkością myśliwca odrzutowego w jego środek, mknąc w kierunku celu, znów zawracają, po­wtarzają ten sam manewr od tyłu tak długo, aż wreszcie cały rój dotrze do nowej siedziby.

Lindauer obserwował rój w centrum Mdnachium, na dziedzińcu Instytutu Zoologicznego. Pszczoły miały le­cieć do pomieszczenia oddalonego o 800 m w kierunku południowo-zachodnim. Ale już po 300 m lotu kierunko­wego wprost ku celowi ich rój został rozerwany na placu przed dworcem przez liczne auta.

W krótkim czasie rozpędzone pszczoły uformowały nowy rój na najbliższym słupie przystanku komunikacji miejskiej. I teraz nastąpiła rzecz naprawdę zdumiewa­jąca: w chwili, gdy Lindauer dotarł na to miejsce, zwiadowczynie, wskazywały gronu nadal dawny kieru­nek, ale odległość określały już tylko na 500 ml Czy owady raz jeszcze pomknęły do celu i zrobiły nowe „po-> miary", czy może prawidłowo „odjęły w pamięci" prze­bytą trasę, mogłyby wyjaśnić dopiero następne szcze­gółowe eksperymenty. Na rozległym pastwisku, gdzie w promieniu całych kilometrów nie było żadnych możli­wości osiedlenia się roju, Lindauer postawił ul, w którym wkrótce miała nastąpić rójka. W odległości 500 m od niego na północ i na południe umieścił dwa puste ule, jednakowo widoczne, jednakowej jakości i w takim sa­mym ułożeniu. Stworzono w ten sposób sytuację, która mogła się stać katastrofalną dla pszczół.

Zgodnie z przewidywaniami, wśród zwiadowczyń po­wstały już wkrótce dwa niemal jednakowo silne zgru­powania, które nawet po dwutygodniowych debatach ta­necznych nie uzgodniły swoich poglądów. Wreszcie rój

wzleciał w powietrze i popędzany przez dwie różne gru­py zwiadowczyń, usiłował się rozdzielić. Ale wtedy jed­na połbwa zostałaby bez królowej! Zacięta szamotanina w powietrzu i próby wzajemnego przeciągania trwały przez jakieś pół godziny, aż wreszcie rój zebrał się po­nownie na starym miejscu.

„Spory rodzinne" rozpoczęły się bezzwłocznie na nowo. Tym razem przecież jedna grupa poddała się i problem został rozwiązany.'

Bywają jednak przypadki — dr Lindauer zaobserwo­wał je również — że owady nie osiągają zgodności. Wte- <iy rój musi na miejscu, gdzie się uformował, a więc na otwartej przestrzeni, zakładać plastry miodu i komórki lęgowe. Najpóźniej w ciągu następnej zimy to przymu­sowe rozwiązanie sytuacji spowoduje zgubę całego roju.

Jak pszczoły „nauczyły się mówić'

Najnowsze badania Lindauera koncentrują się wokół problemu, jak wytworzyła się w ciągu milionów lat .„mowa" pszczół. Na szczęście w tropikach, w Ameryce Południowej i w Indiach, żyją pszczoły, które stoją jesz­cze na niskim stopniu rozwoju. Na nich właśnie można studiować, jak od zamierzchłych czasów pszczoły mogły „nauczyć się mówić", i jak początkowo prymitywne in­formacje stopniowo stawały się „językiem".

Pszczoły należące do podrodziny melipon (Meliponinae) nie potrafią jeszcze odtańczyć informacji dotyczących kierunku i odległości. Chcąc pobudzić swe towarzyszki do lotu na miejsca z bogatym pożytkiem, posługują się zapachem odpowiednich kwiatów. To właśnie mógł być zaczątek pszczelego języka. Pszczoły z rodzaju Scapto- trigona znaczą na trasie między barcią a odkrytym źród­łem nektaru co jakieś 3 m „wonną ścieżkę" na wierz­chołkach traw i na kamieniach i wiodą za każdym razem małą gromadę nowicjuszek po tym wyznaczonym po­przednio odcinku.

Gdy odkrywczym powraca do ula nad małym jeziorem, .nie ma — w przeciwieństwie do naszej pszczoły miod- .170

nej — żadnej możliwości sprowadzenia posiłków na miej­sce zbioru. Podczas jednego z doświadczeń Lindauer roz­ciągnął nad jeziorkiem linę z wplecionymi w nią gałązka­mi. Odkrywczyni natychmiast oznakowała ten most swoim zapachem i poprowadziła jego śladem roje nowi­cjuszek. Ciągnęły za nią zwartą ciżbą w odległości kilku centymetrów, a gdy któraś z nich pozostawała w tyle, przewodniczka zawracała natychmiast i sprowadzała ją do grupy.

Indyjskiej pszczole karłowatej nie są już potrzebne „zapachowe stacje namiarowe" ani lot „w konwoju". Te owady na górnej krawędzi swej wiszącej wprost na drzewach woszczyny zbudowały poziomą platformę słu­żącą jako miejsce startowe. Tutaj przybywają wszystkie zbieraczki, które znalazły wspaniałe pożytki i biegają podniecone wibrując odwłokiem dokładnie w kierunku, w którym muszą startować, by w prostej linii powietrz­nej dolecieć do celu. Szkicują zatem z geometryczną do­kładnością pas startowy oraz kierunek lotu. Te pszczoły nie nauczyły się jeszcze „transponowania" kierunku lotu z odchylenia pionu.

Dla indyjskich pszczół olbrzymich, u których również woszczyna wisząca na wolnym powietrzu w koronie drzew ma do ł m średnicy i do 15 kg ciężaru, górna kra­wędź woszczyny pozostawia za mało miejsca do tańca. Toteż nauczyły się tańczyć na ściance pionowej. A więc pszczoły te „tłumaczą" kąt odchylenia lotu od danej po­zycji słońca odpowiednim odchyleniem od pionu kąta tańca pionowego. Gdy jednak nad woszczyną trzyma się deskę tak, że tańczące pszczoły nie widzą ani słońca, ani skrawka błękitnego nieba, natychmiast tracą orientację. Bez bezpośredniej kontroli kierunku w stosunku do po­łożenia mowa ich staje się niezrozumiała.

Dopiero gatunek Apis mellifica, nasza pszczoła miod­na, drogą zmian mutacyjnych w swym podłożu dziedzicz­nym już w zamierzchłej przeszłości osiągnęła wybitną pamięć kierunku, odległości oraz upływu czasu i stała się najwspanialszym ze znanych nam dotąd wśród zwierząt wirtuozem mowy.

12

Kalendarz przyrody

Zegar biologiczny zwierząt

Człowiek współczesny wpada przeważnie w cięż­kie tarapaty, gdy psuje mu się budzik, a musi wstać o piątej rano ze względu na ważne zajęcie; albo przesy­pia termin, albo godzinami czuwa, by nie zaspać. Bywa­ją jednak ludzie, którzy opanowali sztukę budzenia się z dokładnością do kwadransa, inni nawet do 5 minut. Trzeba na to tylko pewnej szczególnej koncentracji przed snem, by nastawić w sobie „budzik wewnętrzny".

Rozmaita bywa „formułka magiczna", która ułatwia sztukmistrzom czasu to osiągnięcie. Jeden kładąc się spać chwyta za wielki palec u nogi i myśląc intensyw­nie o terminie obudzenia się, powtarza sobie: „mam się zbudzić punktualnie o piątej". Innemu pomaga pięcio­krotne raz po razie włażenie pod łóżko lub wybicie pię­ciu uderzeń na jego poręczy; Ten, który wynalazł nie­zawodną receptę, śpi spokojnie, z absolutną pewnością, że obudzi się w porę. Podczas snu działa w człowieku jakiś tajemniczy zmysł czasu. Intelekt i zmysły są wy­łączone. Mimo to zegar biologiczny funkcjonuje w orga­nizmie i budzi śpiącego we .właściwym czasie.

W świecie zwierząt i roślin istnieją wszakże zegary biologiczne, wielokrotnie przewyższające podświadomy zmysł czasu u człowieka. Skądże ptaki wędrowne wie­dzą dokładnie co do dnia, kiedy trzeba rozpocząć podróż na odlegle kontynenty? Jedynie na podstawie swego bio­logicznego terminarza rocznego. Opóźniają odlot o kilka

dni jedynie wtedy, gdy warunki atmosferyczne są tak niesprzyjające, że uniemożliwiają lot lub orientację kie­runkową. Termin przybycia ptaków wędrownych do obcego kraju jest oczywiście bardzo zależny od pogody w czasie podróży. Często są zmuszone przerywać podróż na kilka dni.

Skąd rośliny, które na krótko przed świtem otwierają kwiaty, wiedzą, że za jakąś godzinę wzejdzie słońce? Mówi to im ich zegar wewnętrzny. Botanik Erwin Biin- nlng wykazał, że ten naturalny proces nie jest wyzwala­ny — jak przedtem sądzono — ani przez wscbód słońca, ani przez określony wzrost temperatury. By to udowod­nić, obserwował kwiaty przechowywane w ciągu wielu dni w pomieszczeniu, gdzie panowała zupełna ciemność i temperatura nie zmieniała się. I tu również kwiaty roz­chylały codziennie kielichy w oznaczonym z góry czasie.

Można nawet „wytresować" rośliny, by reagowały na określone pory dnia. Wystarczy dmuchać na roślinę krót­kim, zimnym prądem powietrza o godzinie, na przy­kład, ll10 i powtarzać tę procedurę codziennie przez wie­le dni dokładnie w tym samym czasie. Za każdym ra­zem roślina skuli się z zimna pod lodowym tchnieniem, błyskawicznie opuści na chwilę liście i potem znów je podniesie. Gdy pewnego dnia nie zadziała stosowany bo­dziec, roślina zwiesi również liście punktualnie o godzi­nie ll10. Dopiero po wielu dniach będzie się stopniowo zmniejszała ta reakcja „zapobiegawcza" na nie występu­jący już zimny wstrząs, aż wreszcie roślina zupełnie „zapomni" o tym przeżyciu.

Podczas żeglugi tropikalnymi rzekami dżungli brazy­lijskiej podróżni są napastowani przez chmary moski- tów. Utrapieńcy ci nie atakują wszakże równocześnie, lecz w wielu następujących po sobie falach. Jak to już zaobserwował Aleksander Humboldt, każda rasa formu­je własną eskadrę. Gdy minie jej pora ssania krwi, uwal­nia plac dla następnej. Jest to jeden z bardzo frapujących przypadków, gdy różne ugrupowania zwierząt zawierają vmiędzy sobą, rzec by można, „umowy eksploatacyjne".

Również samce i samice ptaków odbywających lęgi zastępują się w gnieździe według dokładnie przestrzega-

nego harmonogramu. Opieka nad potomstwem jest spra­wą zbyt poważną, by można ją uzależniać od humoru, pogody czy głodu poszczególnych zwierząt. Oskar Hein- roth, znany ornitolog niemiecki i nestor badań nad za­chowaniem się ptaków, już przed kikudziesięciu laty stwierdził u nich skrupulatne przestrzeganie „drugiej zmiany".

U gołębi samica zawsze wysiaduje jaja w nocy; późnym przedpołudniem, około godziny jedenastej, zostaje zastą­piona przez samca i wraca do gniazda około godziny 16'°. Jeśli zluzowanie wyjątkowo się opóźni, oczekujący part­ner nie wita spóźnionego niecierpliwie i z nadąsaną mi­ną. Przeciwnie, zmieniający się nierzadko muszą dla wciśnięcia się do gniazda użyć łagodnej przemocy.

Wzruszające wprost sceny rozgrywają się u bezlotnych kormoranów z wysp Galapagos na Pacyfiku. Według obserwacji dr Ireneusza Eibl-Eibesfeldta samiec, punk­tualnie zmieniający samicę, nigdy nie zapomni o przy­niesieniu jej małego upominku — smakowitej rozgwiaz­dy, a nawet „bukietu" z morszczynów.

Harmonogram miłości u krabów mrugaczy

Dokładnie uregulowany czasowo jest cykl dobowy sy­gnalizujący krabów mrugaczy, zwanych inaczej uka. Gdy na wybrzeżach mórz tropikalnych i subtropikalnych w czasie odpływu wynurzają się warstwy żyznego mułu, tysiące krabów wypełza ze swoich nor i rozpoczyna oso­bliwe ceremonie na migocącym w słońcu piasku i mule.

Przede wszystkim — jak komunikuje niemiecki zoolog dr R. Altevogt po wnikliwych badaniach prowadzonych w Indiach i w Zatoce Kadyksu w południowej Hiszpa­nii — zaczynają ucztować. Uczta ich rozpoczyna się od sortowania świeżo osiadłego mułu na części jadalne i nie­jadalne. Samice łapczywie zgarniają przed siebie oby­dwoma kleszczami przesycony obumarłymi szczątkami organicznymi muł, który następnie pożerają, przyswaja­jąc sobie produkty rozkładu organicznego, całą zaś nie- strawioną masę odrzucają w postaci kulek. Dla samców

sortowanie jest znacznie trudniejsze, mogą bowiem zgar­niać tylko jednym kleszczem, gdyż drugi przekształcił się u nich w olbrzymie, niebezpieczne cęgi do walki i sygnalizowania, co wprawdzie nadaje im bardzo wo­jowniczy wygląd, niezmiernie jednak utrudnia żerowanie.

W 90 minut po rozpoczęciu odpływu, w trakcie zapo­biegliwego obżerania się, nagle ogarnia ukl jakaś ner­wowość. Niemal co dwie sekundy samce wznoszą w górę imponujący kleszcz wypucowany na wysoki połysk po

mulowej uczcie z pomocą drugiego małego kleszcza i da­ją nim znaki samicom. Przy wyraźnie zbyt dużej podaży samców, samice są bardzo wybredne. Nieborak musi się przez wiele dni rzetelnie namordować i bez przerwy sygnalizować, nim uda mu się na tyle silnie zaintereso­wać samicę, że owa w czasie spaceru wśród setek dają­cych znaki konkurentów na kilka sekund przystanie, by mu się przyjrzeć.

Jeśli przez kilka tygodni samiec pozostaje nie zauwa­żony, rozpoczyna poza podnieconym sygnalizowaniem również tany, obracając rytmicznie ciało w różne strony i zakreślając długimi, cienkimi odnóżami określone fi­gury, różne u każdego z licznych gatunków tych skoru­piaków. Im bliżej podczas tych ceremonii podchodzi sa­miczka, tym bardziej szalona staje się sygnalizacja. Sko­ro zostanie „wysłuchany", czyni przed zainteresowaną skłon, uderza potężnym kleszczem jak werblem w ziemię i szybko niknie w swej głębokiej do 1 m norze w nadziei, że i ona tam za nim podąży. Ale ta często zajrzy tylko pobieżnie do nory i kroczy dalej, nie troszcząc się o za-

wiedzionego zalotnika, który błyskawicznie wyskakuje z nory i podąża za uchodzącą, żałośnie kiwając kleszczem. Sąsiednie samce natychmiast tworzą niewiernej żarliwie sygnalizujący szpaler.

Czasem dochodzi nawet wtedy do regularnego „prze­ciągania liny" między dwoma osobnikami męskimi, któ­rych nory są od siebie oddalone o jakieś 20 cm. Gdy je­den już uwierzył, że osiągnął decydujące zwycięstwo sy­gnalizacją oraz tańcem i zniknął w norze, natychmiast stawia się na placu drugi, by wszelkimi możliwymi spo­sobami umizgać się do samicy. W braku konkurencji udaje mu się, oczywiście, odbić ją oczekującemu w norze rywalowi. Zaledwie przecież sam, pewny już sukcesu, zniknie pod ziemią, pojawia się na planie ten pierwszy. Zabawa ta może się powtarzać 10—20 razy, nim wresz­cie któryś z nich nie zamarudzi zbyt długo w norze, ułat­wiając rywalowi osiągnięcie wymarzonego celu.

Nagle, jak na jakiś sygnał, ustaje na osuszonym od­pływem terenie zawzięte sygnalizowanie. Każdy krab chwyta jeszcze szybko coś do pożarcia i spiesznie dąży do nory, by naprawić poczynione w niej podczas tych za­lotów szkody. Samce pozbawione mieszkania próbują szybko wykopać sobie pomieszczenie zastępcze, albo też przepędzić jakiegoś innego kraba z jego domostwa. Od­bywa się to po krótkiej walce przez wypchnięcie albo też podważenie wielkim kleszczem.

Ale najwygodniej jest zapomnieć o wszelkich dopiero co tak ceremonialnie świadczonych samicom grzecznoś­ciach i przepędzić je ze swych domów. W obliczu takiego zagrożenia samica bezzwłocznie wskakuje do nory na­stępnego samca, gdzie ma zapewniony azyl, i to bez wykorzystywania jej przymusowej sytuacji. Zaślubiny bez uprzednich ceremonii sygnalizacyjnych i tanecznych są u mrugaczy nie do pomyślenia.

Po tych ostatnich przygotowaniach i utarczkach wszy­stkie uki znikają w oka mgnieniu w norach i zatykają ich otwór czopkiem z mułu *. W kilka minut później nad

plażą huczy już pierwsza fala przypływu. Kraby te nie mogą widzieć ani słyszeć jego zbliżania się. To ich zegar biologiczny, nastawiony nie na zmianę dnia i nocy, czyli nie na cykl dwudziestoczterogodzinny, lecz na cykl pły­wów, oznajmił im z dokładnością co do pięciu minut, że najwyższy już czas schronić się przed nadchodzącymi falami.

Utoi zachowują tę powtarzającą się z dnia na dzień rytmikę pływów nawet wtedy, gdy są trzymane w akwa- terrarium bezpływowym. Świadczy to niezbicie, jak bar­dzo silny jest ich związek z rytmem przyrody.

Rozkład zajęć pszczoły miodnej

W kwiatach większości roślin pszczoły znajdują nek­tar nie w ciągu całego dnia, lecz raz na dzień, w ściśle określonym terminie. Produkcja bowiem słodkiej cieczy trwa zwykle przez dwie lub trzy godziny i to, zależnie od gatunku, przed południem, w południe lub po po­łudniu. W innych porach dnia nie pojawia się w kieli­chach kwiatowych ani odrobina nektaru albo tak mało, że pszczole nie opłaca się trud.

Byłoby zatem wielkim marnotrawstwem sił, niepo­trzebną stratą czasu połączoną ze śmiertelnymi niebez­pieczeństwami, gdyby pszczoły tysiącami odlatywały w ciągu całego dnia na łan gryki, by tam zbierać nektar przez jakieś dwie godziny. Toteż owady te mają jakiś wewnętrzny kalendarz, w którym odnotowują sobie oko­ło pięć rozmaitych terminów zbioru nektaru w ciągu dnia. Już na parę dni naprzód wiedzą bardzo dokładnie, że na przykład między 7ł0 a 11 godziną rano znajdą obfi­tość nektaru w kierunku północ-północo-zachód w odle­głości 370 m, a między 13 a 15 godziną w innym miejscu itd. W przerwach drzemią gnuśnie na skraju woszczy- ny, skoro jednak zbliża się kolejny termin zbioru, wy­daje się, jakby wstrząsnął nimi terkot budzika. We­wnętrzny niepokój każe im polecieć natychmiast na wła­ściwe miejsce, gdzie pierwsze pszczoły pojawiają się na krótko przed początkiem „wydawania" nektaru.

Mmi

Frisch i jego współpracownik dr Max Renner zbadali dokładnie ten kalendarz terminowy pszczół, ustawiając bowiem codziennie w różnych miejscach i w określo­nych porach szklane szalki z miodem prowadzili szcze­gółowy protokół odwiedzin tych owadów znakowanych plamami barwnymi. O istnieniu owego pszczelego ter­minarza może się jednak przekonać każdy, kogo to za­interesuje, nie stosując aż tak dokładnych metod nau­kowych. Jeżeli ktoś codziennie o tej samej porze je śniadanie na otwartym tarasie, początkowo napastują go tylko osy. W przeciwieństwie do pszczół mają one doskonały węch i już z daleka wabi je zapach miodu czy marmolady owocowej. Niech jednak jakaś pszczoła wykryje powabną również dla niej zastawę śniadanio­wą, alarmuje wnet współmieszkanki ula, które wkrótce zjawią się w wielkiej liczbie. Po kilku dniach utrwalą już sobie w pamięci termin i przylatują na krótko przed nakryciem stołu. Pomijając nieliczne przypadki, poza porą śniadaniową pojawiają się na tarasie tylko osy.

Odkrycie to wywołało o tyle sensację w kołach facho­wych, że trzeba było nieco zrewidować nasze wyobra­żenie o pszczole jako o symbolu niezmordowanej pra­cowitości. Poza odnotowanymi terminami pracy leni się ona zwyczajnie w ulu Kiedy wszakże czuje się za mało obciążona, na przykład gdy zwiędły kwiaty w miejscach zbioru zaznaczonych w harmonogramie, odwiedza plac tańca i pozwala wskazać sobie nowy teren robót.

Aż do czterystu pokoleń...

Zegara biologicznego używają także pszczoły do do­kładnego wskazania odległości podczas tańca 1 przy orientacji kompasowej za pomocą słońca. Podczas dłu­gich lotów kierunkowych, gdy orientują się według po­łożenia słońca, zabłądziłyby i nie trafiły z powrotem do rodzinnej barci, gdyby nieustannie nie zmieniały kąta odchylenia swego lotu odpowiednio do przesuwania się słońca na firmamencie. Ale również wiele innych zwie­

rząt stosuje prawdopodobnie w nawigacji zegar biolo­giczny i kompas słoneczny — gołębie pocztowe, ciągną­ce za dnia ptaki wędrowne, skorupiaki, ryby oceanicz­ne, pająki, mrówki i inne owady. Mistrzostwo tych wy­czynów we wszystkich szczegółach zależy bezsprzecznie od precyzyjnego funkcjonowania zegara biologicznego.

Pasjonujące przykłady tego tajemniczego zmysłu cza­su spotyka się we wszystkich grupach organizmów, aż do prymitywnych jednokomórkowców, takich jak na przykład owe tropikalne glony, które wywołują zja­wisko świecenia morza. Ten nikły organizm, hodowany w pracowni w absolutnej ciemności, „wie", jaka jest w danej chwili pora doby, i emanuje nocą znacznie większe ilości światła niż za dnia. Nawet jakieś czte- rechsetne pokolenie wyhodowane w pracowni nie prze­staje „odczuwać" zmian dni i nocy, które zachodzą na zewnątrz. To samo zjawisko powtarza się periodycznie: 12 godzin emanacji jasnego światła I 12 godzin słabego żarzenia.

Niby kontrolny zegar fabryczny, troszczy się zegar wewnętrzny, by u każdego stworzenia „siły robocze" stawiały się punktualnie „przy warsztacie pracy", jeśli to jest potrzebne dla całego organizmu. Sowa, na przy­kład, musi w godzinach nocnych zmobilizować się do pełnej aktywności lotu, gdyż wtedy właśnie znajduje na swych trasach myszy i inne ulubione kąski. Myszy z kolei zmusza ich zegar biologiczny do szybszego po­ruszania się, gdyż w pewnym stopniu są bardziej za­bezpieczone przed atakami groźnego wroga i spokojniej mogą zdobywać swój ulubiony pokarm.

Ta aktywizacja sił życiowych nie ulega zmianie na­wet wtedy, gdy zwierzęta zostają przeniesione do śro­dowiska, w którym nie ma ona już zupełnie sensu. W określonych porach dnia tygrys biega niespokojnie w klatce ogrodu zoologicznego, choć czynność ta ani na jotę nie przybliży mu pory posiłku. To „tłuczenie się po klatce" nie jest wyrazem tęsknoty za wolnością, jak myśli wielu ludzi. Zegar biologiczny to wielki regulator, który włącza każdy pojedynczy organizm w cykle życia, w rytmikę przyrody.

Również człowiek nie jest pod tym względem wyjąt­kiem. Dotąd wykryto w jego organizmie nie mniej niż 40 rozmaitych zegarów wewnętrznych. Jeden z nich re­guluje, na przykład, temperaturę ciała, która późnym popołudniem jest najwyższa, wcześnie zaś rano najniż­sza. Można by zatem używać w pewnym sensie termo­metru lekarskiego jako zegara. Jeżeli tylko zegar biolo­giczny nie jest przez jakąś chorobę „przestawiony", temperaturze ciała 36,4° odpowiadałaby 7 godzina rano albo 2230 wieczorem, a temperaturze 36,7° — 920 rano albo 20" wieczorem.

Równie dobrze może służyć jako zegar tętno, ciśnie­nie krwi, ilość pobieranego tlenu, aktywność przewodu trawiennego i 35 innych procesów zachodzących w or­ganizmie ludzkim. Jedyne, co z tego wszystkiego czło­wiek świadomie odczuwa, to „sprawność działania", określana przez fizjologów w sposób charakterystyczny „krzywą znużenia", którą zresztą można łatwo podwyż­szyć lub obniżyć z pomocą kawy czy tabletek nasen­nych. Niektóre z tych procesów wewnętrznych przeni­kając do naszej podświadomości przekazują do świado­mości na przykład w określonym czasie „sygnał pobud­ki" do rannego wstawania.

Sygnały czasu a regulacja zegarów biologicznych

Jak dokładnie pracują zegary biologiczne zwierząt i roślin, jeżeli się je wyrwie z naturalnego rytmu przy­rody? Dla zbadania tego prob^mu biolog niemiecki Jurgen Aschoff zamykał dzwońce, gile, kurczęta, myszy i inne gryzonie w pomieszczeniach bez okien i włączał stałe równomierne oświetlenie. Podobne eksperymenty można też prowadzić nad małpami, pszczołami, kwiata­mi, glonami, słowem wszystkimi organizmami żywymi, nie wyłączając człowieka. Wyniki będą zawsze jedna­kowe. Po niejakim czasie zaczną się nieco opóźniać lub

180

Czterdzieści zegarów biologicznych człowieka

przyspieszać zegary biologiczne każdej rośliny i każde­go zwierzęcia. Cykl dobowy będzie trwał nie 24 godziny, ale 25 lub 23, albo nawet 23 godziny 52 minuty. Zegar wewnętrzny każdego osobnika wpadnie w swój własny rytm. By szedł on regularnie, musi być codziennie na­stawiany według jakiegoś sygnału czasu w środowisku zewnętrznym. W przeważającej większości przypadków sygnał ów daje słońce na granicy dnia i nocy.

U roślin światło słoneczne przenika do chlorofilu i w nie wyjaśniony dotąd sposób reguluje tu „zegar kontrolny", według którego wszystkie komórki, od znaj­dujących się na czubku najwyższego listka do tworzą­cych zakończenie najgłębszego korzenia, kierują prze­biegiem wszystkich procesów życiowych, jak krążeniem soków, produkcją substancji organicznej z martwej ma­terii i w ich wyniku cyklem dobowym wznoszenia się i opadania liści, otwierania 1 zamykania kwiatów, wy­dzielania nektaru itp.

U większości zwierząt sygnał czasu światła słonecz­nego działa przez oko na mózg. Technicznie można by mówić o pewnej częstotliwości sterowniczej, która syn­chronizuje ze środowiskiem wszelkie rytmiczne procesy w autonomicznym układzie nerwowym i w gruczołach wydzielania wewnętrznego. Jeżeli kręgowcom, na przy­kład myszom, zakryje się szczelnie oczy, wówczas prze­stanie działać mechanizm regulujący i zegar biologiczny wpada we własny rytm, podobnie jak to się dzieje w po­mieszczeniu stale zaciemnionym lub stale oświetlonym. Nie wywoływało natomiast wyłączenia tego mechanizmu szczelne zaklejanie oczu pospolitym karaluchom, zwa­nym często karaczanami. U tych bowiem zwierząt światło słoneczne może regulować zegar, działając przez chitynowy pancerz głowy wprost na światłoczułe ko­mórki w mózgu.

U młodych mrówek, które wylęgły się w ciemnych zakamarkach mrowisk i nigdy w swoim życiu nie wi­działy światła słonecznego, zegar biologiczny chodzi jeszcze zupełnie fałszywie. Może się spieszyć lub opóź­niać nawet do 12 godzin. Ten sam przypadek zachodzi także u dorosłych mrówek, gdy podczas zimy nie wy-

181

chodzą na światło dzienne. Zegary wykazujące tak duży zakres błędu nie dadzą się w krótkim czasie prawidłowo wyregulować. Można zaobserwować, jak mrówki wy­pełznąwszy z mrowiska spoczywają bez ruchu nawet do trzech godzin, obserwując ruch słońca, i dopiero po­tem nastawiają według niego zegar biologiczny oraz „cechują" kompas słoneczny.

Wspaniałym osiągnięciem przyrody jest wszakże to, że najsłabszy blask światła, który jest jeszcze w stanie naregulować zegary biologiczne zwierząt i roślin, musi być nieco jaśniejszy od światła księżyca w pełni. Gdyby wystarczył nieco ciemniejszy, powariowałyby w czasie jasnych księżycowych nocy wszystkie zegary życia.

Istnieją wszakże nieliczne zwierzęta, które zegary swoje nastawiają nie według słońca, a według księżyca. Należy do nich- pewien wirek z mórz południowych, który ma tak nastawiony terminarz, że składa jaja tyl­ko w nocy podczas nowiu księżyca. Przystosowanie to jest ze wszech miar korzystne, gdyż w ten sposób i sam wirek, i jego jaja są bardziej zabezpieczone przed dra­pieżcami.

Krab uka odczuwa nawet trzy różne sygnały czasu — szum przypływu, który pieni się ponad odgrodzoną od wody norą, światło słoneczne i światło księżyca. Z tych trzech powtarzających się regularnie bodźców potrafi mały skorupiak obliczyć, w jakich dniach nastąpi przy­pływ syzygijny *, kiedy to jego mułowe żerowisko bę­dzie na bardzo tylko krótki czas wolne od wody. W tych dniach, powtarzających się mniej więcej co dwa tygod­nie, nie zaskakuje go nadbiegający z nagła przypływ, gdyż już z góry nastawił swoje lądowe pensum pracy budowlanej, żerowania i zalotów na ściśle odmierzony odcinek czasu.'

Sygnały czasu oddziałujące na wewnętrzne zegary człowieka są znacznie liczniejsze. Do roku 1962 wszyst­

kie eksperymenty wypadały fałszywie, gdyż ustalały rytmikę zegarów biologicznych u osób umieszczanych na wiele dni w kamerze o trwałej ciemności lub trwa­łym oświetleniu. Spojrzenie na własny zegarek, naj­mniejszy przenikający z zewnątrz szmer, przeróżne na­stroje, uczucia, wyobraźnia — wszystkie te sprawy, których nie można uchwycić eksperymentalnie — wpły­wały na zakłócenie wyników. Dopiero w 1962 r. udało się Jurgenowi Aschoffowi tak izolować w podziemiach osobę badaną, że organizm jej nie mógł już przyjąć żadnego sygnału czasu. Okazało się, że takie funkcje życiowe, jak. sen, budzenie się, temperatura ciała, po­bieranie posiłków, pozostawały nadal w mniej więcej tym samym rytmie dobowym, rozregulowały się wszakże zegary biologiczne badanej osoby. Doba trwała u niej 24,7 do 26,0 godzin.

A rozregulowanie w stosunku do siebie zegarów bio­logicznych w jednym organizmie może doprowadzić do ciężkich zakłóceń. Mały ich przedsmak odczuwa się podczas podróży samolotem do Japonii czy Ameryki. Po przybyciu na obcy kontynent zegary biologiczne za­czynają natychmiast równie źle funkcjonować jak nasze zegarki fabryczne. Podróżnik dostaje kompleksu „nocnej zmiany" z objawami stałego znużenia, zmniejszonej sprawności, zakłóceń w trawieniu. W ciągu 2—3 dni wszystko jednak samorzutnie się reguluje.

Nieustanne naruszanie naturalnego cyklu życiowego działa wszakże jak uderzanie młotem w czuły mecha­nizm. Zmuszano, na przykład, eksperymentalnie sa­dzonki pomidorów do przeciwnego naturze cyklu z po­mocą sztucznego oświetlenia (7 godzin światła, 7 godzin ciemności itd.), w wyniku czego pojawiły się zakłócenia wzrostu i zniekształcenia. Podobnie działa na człowieka osławiona praca w „zmianach skokowych" (12 godzin pracy dziennej, 24 godziny przerwy, 12 godzin pracy nocnej itd.), wówczas 40 zegarów biologicznych wyka­zuje różny czas. Zegar żołądka chodzi inaczej niż zegar wątroby; następstwem są wrzody żołądka, dolegliwości sercowe, inne schorzenia wewnętrzne. Z chwilą gdy

człowiek rozpocznie długodystansowe loty kosmiczne, trwające dłużej niż kilka dni czy tygodni, problem ten sprawi wiele kłopotu medycynie kosmicznej.

Jak zatrzymać zegar biologiczny?

Dla zbadania możliwości przyspieszenia lub opóźnie­nia biegu zegarów biologicznych zwierząt, dr Max Ren- ner zamknął pewną liczbę pszczół w chłodni. W ten sposób można u owadów zwolnić szybkość procesów życiowych, tempo przemiany materii we wszystkich ko­mórkach ciała. Zakładano bowiem, że również tempo zegara biologicznego jest zależne od szybkości przebiegu procesów życiowych i że w miarę obniżania tempera­tury chłodni będzie ono coraz wolniejsze:

Okazało się jednak ku ogólnemu zaskoczeniu, że ze­gar biologiczny pszczół jest wysoce niezależny od tem­peratury i od przebiegu procesów życiowych w komór­kach. Dopiero gdy oziębiono te owady do temperatu­ry 4° poniżej zera, a więc do temperatury, w której nawet wewnątrz ula nie prowadzą już żadnych „zajęć domowych", zegar nagle nie tylko zwolnił tempo chodu, ale po prostu zatrzymał się. Niezwykle celowy dla na­szych dostawczyń miodu fakt, że ich zegary chodzą jednakowo niezależnie od tego, czy temperatura powie­trza wynosi 16 czy 28°C powyżej zera, uczynił to zja­wisko dla nauki jeszcze bardziej tajemniczym.

Gdy dr Renner ponownie po 5 godzinach wprawił w ruch zegary swoich pszczół przez ogrzanie, owady poleciały natychmiast do kolejnego odnotowanego w swoim terminarzu miejsca zbioru o 4—5 godzin za późno i, oczywiście, powróciły z niczym. Szukały go nadto w fałszywym kierunku, gdyż po przebudzeniu się ze swego zaczarowanego snu nawigowały według poło­żenia słońca, które przed 5 godzinami poprowadziłoby je prawidłowo, teraz jednak zmyliło owady o kąt 75°.

Istnieje zresztą inna jeszcze możliwość przestawiania zegarów biologicznych. Poddaje się zwierzęta sztucznym zmianótn dnia i nocy i powoli, niezauważalnie dla zwie-

184

rząt, przesuwa się sztuczny dzień w stosunku do natu­ralnego. To przestawianie trwa zwykle wiele dni i trze­ba je przeprowadzać bardzo precyzyjnie, by zegary zo­stały ' jedynie przestawione o kilka godzin, w żadnym jednak przypadku nie wyrwane z rytmu. Jeżeli osiągnie się w ten sposób przesunięcie o 6 godzin i wypuści, na przykład, zwierzę z izolowanego pomieszczenia o 15, zachowa się ono tak, jakby to była godzina 9 rano. Na tej zasadzie można przeprowadzać wiele interesujących eksperymentów, które szczegółowiej będą omówione w następnym rozdziale.

Gdzie się znajduje zegar biologiczny?

Gdzie jednak tkwi ten wewnętrzny mechanizm zega­rowy? Profesor Biinning badał systematycznie poszcze­gólne narządy i części organizmów zwierzęcych i roślin­nych. Między innymi utrzymywał in vivo na sztucznej pożywce w probówce małe skrawki przewodu trawien­nego chomika syryjskiego. Zauważył wtedy, że nawet te małe skrawki tkanki zachowały 24-godzinny rytm swej poprzedniej aktywności trawiennej. Nasady liścio­we, które odciął od rośliny i przepołowił, wykazywały pod lupą w ciągu całego dnia te same ruchy, które rano podobnie jak wskazówka zegara wzniosłyby liść, a wie­czorem go opuściły.

Dr Harker postulował, że zegar biologiczny karalu­chów mieści się w zupełnie określonym nerwowym zwoju podprzelykowym. Po zoperowaniu i odcięciu go karaluch żył wprawdzie dalej, ale jego zegar stanął. Gdy przeszczepiło mu się taki sam zwój z innego kara­lucha, zegar wewnętrzny zaczął znów chodzić, jednak teraz w indywidualnym rytmie zwierzęcia, które do­starczyło mu swego zwoju. Mimo iż wynik tego ekspe­rymentu jest bardzo przekonujący, nie można przecież rozwiązania tajemnicy wewnętrznego zegara szukać w zwoju nerwowym, na co wskazuje już choćby fakt, że także skrawki jelita, hodowane na sztucznej pożywce

185

bez jakiejkolwiek łączności z układem nerwowym, pra­cują dalej w rytmie pór dnia.

Poszukiwania trwały więc dalej. Zaprzęgnięto do działania zwykły mikroskop i mikroskop elektronowy. Badano strukturę wewnętrzną żywych komórek. Biin- ning odkrył wtedy, że nawet w jądrach komórek za­chodzi osobliwa przemiana — około południa utwory te są najmniejsze, a o północy wzrastają niemal po­dwójnie. Również przeróżne „przetwórnie chemiczne w cytoplazmie komórki, fabryki białka, siłownie, bazy materiałowe" i in. zmieniają w ciągu dnia swoją struk­turę.

W którym jednak z tych wielu elementów komórko­wych tkwi główny zegar? Dziś nauka skłania się do hipotezy, że wszystkie owe części składowe komórki są „kółkami" wielkiego mechanizmu i każda komórka jako całość może stanowić zegar, który następnie przez enzy­my, połączenia nerwowe, gruczoły hormonalne i żnów przez nerwy bardzo skomplikowanym torem narzuca ciału rytm przyrody. W jaki sposób te „trybiki" połą­czone są w komórce, że tworzą łącznie zegar biologiczny, który w dodatku chodzi z niezmienną szybkością nawet gdy wszystkie „kółka" poruszają się wolniej, jest dla nas na razie jeszcze nierozwiązaną zagadką.

Kalendarz roczny zwierząt i roślin

Oprócz biologicznego zegara dobowego mają również zwierzęta i rośliny kalendarz roczny, który wskazuje na przykład ptakom wędrownym datę ich wielkiej podróży, mówi drzewom, kiedy mają otwierać pączki czy zrzucać liście, każe w określonym terminie. wkładać niektórym ssakom szatę letnią, zalecać się do samic, układać się do snu zimowego.

Klucz do rozwiązania tajemnicy kalendarza rocznego dał zdumiewający eksperyment z wronami. Podczas głę­bokiej jeszcze zimy amerykańscy badacze oświetlali czte­ry wrony przebywające w klatce przez kilka minut po zapadnięciu ciemności nocnych, dostarczając im codzien-

186

nie o 5 minut dłużej światło dzienne. Gdy sztucznie w ten sposób przedłużane dni osiągnęły długość dni wio­sennych, wrony ogarnęło silne podniecenie, ocknął się instynkt wędrówki. Gdy teraz ptaki wypuszczono na wolność, pofrunęły niby gnane tajemniczymi siłami na północ. Nie powstrzymały ich lotu ani mrozy otwartej przestrzeni, ani widok pogrążonego głęboko w śniegu krajobrazu, ani fakt, że były to przecież krótkie zimowe dni.

To osobliwe zjawisko rytmu rocznego objaśnia Biinning następująco: rośliny i zwierzęta mają dziedziczną, precy­zyjną skalę czasu, którą dzień po dniu porównują z fak­tyczną długością dnia. Skoro wiosną dni stają się dłuższe niż ta skala, zegar biologiczny daje sygnał alarmowy, który wyzwala łańcuch reakcji w organizmie, między in­nymi również niepokój migracyjny. Dla przykładu: gdy skala czasu wynosi 12 godzin i 7 minut, wtedy w naszych szerokościach geograficznych sygnałem startu do wielkiej podróży jest 20 marca. Podobnie dzieje się jesienią z cią­giem na południe.

Niesamowite uczucie wobec przemożnie działającej siły ogarnęło badacza po umieszczeniu pojedynczo w klatkach pewnej liczby rudzików, które widziały wprawdzie wolne niebo, lecz wzajemnie się nie dostrzegały. Obserwator zauważył bowiem, że wszystkie ptaki dokładnie tej samej nocy ogarnął niepokój migracyjny, nie mogły spać i ner­wowo trzepotały się w klatkach. Rytm roczny jest zatem u nich tak dokładny, że prawie wszystkie rudziki do­kładnie tej samej nocy udają się w podróż, nawet jeśli ani wizualnie, ani akustycznie, ani jakimkolwiek innym sposobem nie mogą się ze sobą porozumiewać.

Wiele kwiatów stref gorących nie może wcale zakwitnąć w Europie środkowej, albo czyni $p tylko w minimalnym stopniu. Jedyną tego przyczyną jest fakt, że w naszych ciepłych mieszkaniach rośliny te, zwykle bardzo troskli­wie pielęgnowane, żyją stale dzięki sztucznemu oświe­tleniu wieczornemu w przedłużonym dniu, a nigdy w wa­runkach dni krótkich, niezbędnych do przekroczenia ich dziedzicznych skal czasowych.

Niedawno badacze amerykańscy ustalili, że można 1 ro-

dzime rośliny zmusić do kwitnienia późniejszego niż nor­malne, przedłużając im sztucznie dzień. Czyni się to w tym celu, by móc sprzedawać kwiaty w okresie, w któ­rym normalnie dawno już przekwitły. Nie trzeba wcale oświetlać je przez całą noc. Wystarczą krótkie błyski świetlne, o łącznym trwaniu odpowiadającym ledwie jed­nej dziesiątej nocy.

Od stanu kalendarza rocznego zależy również między innymi znoszenie jaj przez kury. Fakt ten wykorzystuje- wielu właścicieli ferm drobiarskich. Przy odpowiednim oświetleniu kurników, cały rok może się stać Wielkanocą i nic nie zakłóci radosnej twórczości znoszenia jaj.

13

Kompas zwierzęcych globtrotterów

Gwiazdy w roli drogowskazów

Większość naszych ptaków śpiewających odbywa jesienią długą podróż, czasem aż do Afryki Równikowej czy Południowej. Wiadomo o tym od dawna. Obrączko­wanie pozwoliło również poznać dokładne trasy wędró­wek. Całkowitą tajemnicą pozostał natomiast problem, jak odnajdują zwierzęta trudną drogę, która wiedzie na przykład piegże przez Bałkany, Europę, Izrael i Egipt w górę Nilu, aż do jego źródlisk.

Trzeba to sobie uzmysłowić: piegże, inne pokrzewki oraz różne gatunki drobnych ptaków śpiewających ciągną jedynie nocą, i to nie w eskadrach czy formacjach jak jaskółki, dzikie gęsi, bociany i inne ptaki wędrujące za dnia, lecz pojedynczo! Nadto każdego roku znajduje się wśród nich wiele nowicjuszy wybierających się w daleką podróż po raz pierwszy i nikt im nigdy nie wskazał trasy lotu.

Dwoje młodych niemieckich zoologów, dr Franz Sauer i jego małżonka, rozwiązało w ostatnich latach przynaj­mniej częściowo tę zagadkę. To gwiazdy wskazują drogę na odległe kontynenty ptakom wędrującym nocą. Tajem­nicę tę wydobył dr Sauer od piegży z pomocą pe^łrwtgo fortelu. Zaobserwował on, że nocni_w§drowcy_już przy starcie wylatują wdokładnie ustaionym kierunku. Nie startują więc, powiedzmy, pod wiatr jak samolot, nie lecą również na dowolnej wysokości i nie czynią dla orientacji

dopóki nie znajdzie się we właściwej pozycji startowej, dokumentując trzepotaniem skrzydeł, że chętnie by po­frunął, gdyby mu nie przeszkadzała klatka.

Gdy teraz nieco przekręcimy klatkę, ptak przesuwa się z powrotem do zaplanowanego kierunku startowego, wy­chodząc przy tym nieco poza właściwy punkt i w nerwo­wej, napiętej baczności kołysze się miarowo niby igła magnesowa w kompasie. To samo zachodzi w zasadzie podczas wędrówki, gdy mały śpiewak również odchyla •si§ o jakieś 5° w lewo czy prawo, by zmieniając orientację lotu~5tale pelengować kurs. Ponieważ ptak już w klatce dostarcza pewne dane co do kierunku swego lotu, można

kilku wstępnych okrążeń, jak to czasem praktykują go­łębie pocztowe. Już na ziemi biorą na cel dokładny kie­runek swej trasy.

Ta właściwość ma dla badacza bardzo cenną zaletę. Nie potrzebuje on tropić ptaków na wielkich odległościach,- wystarczy w zupełności obserwować w specjalnej klatce, jak to ptak drepce tam i z powrotem po kolistym drążku,

przeprowadzić fascynujące doświadczenia nie tylko pod wolnym niebem nocnym, ale i w planetarium.

Głośna później w świecie idea eksperymentalnego pla­netarium opanowała Sauera w roku 1956, gdy odkrył, że piegże przy zasnutym chmurami niebie nocnym lecą tylko tak długo, jak długo i człowiek może jeszcze rozpoznać pojedyncze jasne gwiazdy. Tym samym Sauer uzyskał klucz do rozwiązania zagadki — tymi poszukiwanymi od dawna przewodnikami ptaków wędrownych są gwiazdy.

Badania prowadzone w planetarium Szkoły Morskiej w Bremie miały, rzecz jasna, swoje niemiłe strony. Dr Sauer wraz z małżonką musieli w bardzo niewygod­nej pozycji leżeć na zmianę na wznak pod klatką, obser­wować ptaki w mrocznym blasku kopuły oświetlonej tyl­ko światłem sztucznych gwiazd, odczytywać kąt kierun­kowy lotu i notować. Przez kilka dni można to jeszcze jakoś wytrzymać, ale oni znosili te tortury przez wiele

ist. 4; II - ■ ■ .

I małe pokrzewki miały bardzo złe humory, gdy wy­ciągano je z przytulnych klatek na nocne eksperymenty. Ptaki, z którymi Sauer zawarł osobistą przyjaźń, nie chciały go znać, gdy z nimi eksperymentował. Stale były nastroszone i całymi tygodniami negowały jego obecność, Nie przywracały dawnego zaufania do niego nawet ulu­bione smakołyki, świerszcze and miękkie, świeżo po wy- lince larwy mączników. Zmarkotniały ptaszek nie wy- dziobywał mu już smacznych kąsków z dłoni, gdy od jego małżonki przyjmował je bez wahania. W tych oko­licznościach zoolog był zmuszony do maskowania się w czasie przeprowadzania swoich eksperymentów.

Piegże w roli astronomów

Gdy nadchodziła pora ciągu jesiennego, Sauer ukazał najpierw swoim piegżom sztuczne niebo gwiezdne o wy­glądzie identycznym z prawdziwym niebem nad Bremą, Ptaki nfe zauważyły oszustwa — uwierzyły," że mają nad

| sobą prawdziwe gwiafedy. Pofrunęły bez wahania na po­łudniowy wschód, a zatem w kierunku Turcji.

Sceptycy mogą jednak słusznie zaoponować, że to ni­czego jeszcze nie dowodzi. Ptaki orientują się, być może, nie według sztucznych gwiazd planetarium, lecz za po­mocą całkiem innych znaków, na przykład według ziem­skiego pola magnetycznego lub fal elektrycznych przyby­wających z przestrzeni kosmicznej.

By zbić te zarzuty, Sauer obracał niebo planetarium jak karuzelę w kierunku przeciwnym do naturalnego. Przy każdym przesunięciu, ptaki zawsze zrywały się w kierunku, w którym według sztucznych gwiazd winien się znajdować południowy wschód, a gdzie w rzeczywi­stości była północ albo zachód.

I jeszcze jeden dowód: gdy sztuczne gwiazdy nie zmie­niały swego położenia na niebie w ciągu nocy, jak to czynią gwiazdy naturalne, lecz godzinami pozostawały na "lym samym miejscu, ptaki zmieniały kierunek lotu. Zu­pełnie, jak gdyby dokładnie wiedziały, że we wrześniu o 23 godzinie ten czy inny gwiazdozbiór znajduje się na południowym wschodzie, a więc w kierunku ich trasy, ale potem przesuwa się dalej i, powiedzmy, o godzinie pierwszej w nocy znajduje się w kierunku południowym, a zatem w tym czasie trzeba wyznaczyć kurs na 45° na lewo od tego gwiazdozbioru. Eksperyment ten świadczy wyraźnie, że piegża instynktownie poznaje poszczególne gwiazdozbiory, „wie", .jak w ciągu nocy zmieniają one swoje położenie na niebie i jak zmienia się w ciągu roku położenie gwiazdozbiorów.

Gdy wewnętrzny terminarz powie ptakowi, że jest po­łowa września, a zegar biologiczny wskaże na przykład godzinę 2310, piegża wyczuwa natychmiast, jakie powinno być położenie gwiazd, i na tej podstawie, gdzie znajduje się kierunek południowo-wschodni.

Przedziwna nawigacja z pomocą kompasu gwiezdnego udaje się małym upierzonym astronomom nawet wtedy, gdy jedynie pojedyncze gwiazdy widać pośród chmur. Jeśli wszakże całe niebo zasnute jest chmurami, piegże latają czas jakiś zupełnie chaotycznie po klatce, a gdy przekonają się, że orientacja jest zupełnie niemożliwa,

odpoczywają. W warunkach naturalnych przerywają wte­dy swój lot.

W jaki sposób piegża osiągnęła tak wspaniałe uzdol­nienia astronomiczne? Czy nauczyła się tego w okresie młodości od swoich rodziców? By zbadać tę możliwość, Sauer wychowywał takiego osobnika od wylęgu z jaja w zupełnej izolacji, w zamkniętym pomieszczeniu. Przez wiele miesięcy piegża ta nie widziała innej pokrzewki ani dziennego i nocnego nieba.

Zwierzęta wychowywane w całkowitej izolacji ozna­czają badacze behawioru mianem „Kaspar Hauser". Określenie to sięga rodowodem do zagadkowego pod­rzutka z roku 1828, który aż do szesnastego roku życia rósł w zamkniętym pomieszczeniu, nie widząc żadnego człowieka, żadnego zwierzęcia, rośliny, nie znając dnia ani nocy. Kaspar Hauser, bo tak go nazwano, nie umiał mówić i nie wiedział, czy ma poruszać się na dwóch no­gach, czy też na czworakach. Zwierzęta „Kaspar-Hause- ry" hoduje się dla celów badawczych, aby można było sprawdzić, jakie sposoby zachowania się są dziedziczne, jakie zaś wynikają z uczenia się w późniejszym życiu.

Kiedy zatem piegżę Kaspar-Hausera ogarnął we wrześ­niu wewnętrzny niepokój migracyjny, Sauer przeniósł ją do bremeńskiego planetarium i nagle włączył wszystkie gwiazdy. ,W pierwszej chwili ptak niezmiernie się prze­raził, potem jednak „pomknął" dokładniusieńko na po­łudniowy wschód! Piegża odziedziczyła zatem swoją zna­jomość mapy nieba i biegu gwiazd. Jeszcze dziś nauka nawet się nie domyśla, w jaki sposób instynktowa znajo­mość tak skomplikowanego obrazu świata, obejmującego również gwiazdozbiory, mogła się utrwalić w podłożu ge­netycznym tych ptaków.

Jeszcze bardziej zagadkowo wygląda to wszystko w świetle faktu, że w wyniku precesji osi ziemskiej, kon­stelacje gwiezdne przesuwają się w ciągu tysiącleci na tle nieba. Za czasów faraonów Krzyż Południa był wi­doczny w Europie Środkowej. Ptaki musiałyby zatem odznaczać się zdolnością przeprowadzania obliczeń zmian zachodzących w mapie gwiezdnej i następnie utrwalania tych zmian w swej substancji dziedzicznej.

Niebieski punkt kontrolny koło Cypru

Badacz posunął się teraz o krok dalej. Zamieszkującą w bremeńskim planetarium piegżę zwodził w dalszym ciągu, że leci ona coraz dalej na południowy wschód. Na południu wynurzyły _się nowe gw.iaMozbiory, dawne zaś zniknęły na północy. Najpierw ukazał ptakowi niebo .nad" Bremą, potem nad Pragą, Budapesztem, Sofią, zachodnią Turcją, lecz ten trzymał wciąż kurs na południowy wschód.

Kiedy jednak ukazał piegży niebo wschodniej części Morza Śródziemnego, widzialne koło Cypru i w Izraelu, wydarzyło się nagle coś ^osobliwego: jak statek reagujący na inny sygnał świetlny, zmieniła ona kurs na południo­wy" Niebieski punkt kontrolny na trasie przestrzegł ją przed dalszym lotem w tym samym kierunku, na Pusty­nię Arabską, gdzie musiałaby marnie zginąć! Poprowadził ją natomiast bezpieczną trasą wzdłuż Nilu, w kierunku jej zimowej kwatery.

Naprawdę zastanawiający to fakt, że piegża zawsze na widok cypryjskich konstelacji gwiezdnych przechodzi na­tychmiast na kurs południowy, niezależnie od faktu, czy łudzona w planetarium przelatywała trasę Brema—Cypr w ciągu trzech tygodni, czy też w rekordowym czasie trzech godzin. Osiągnąwszy wreszcie w ten sposób tereny na południe od wielkiej pętli Nilu, a więc W przekona­niu, że jest już u celu podróży, uspokaja ąję, jej nocny niepokój migracyjny ustępuje i ptak zasypia.

Inne ptaki wędrowne wiedzie nieprzeparta siła gwiazd ku innym celom podróży. Tajemniczy instynkt migracyj­ny jest znacznie potężniejszyjijż.potrzebą" pokarmu i dą­żenie do przyjemnego bytowania na obfitujących w po­karm obszarach o sprzyjającym klimacie, na, których lą­dują po. drodze.

Zachodnioeuropejskie cierniówki i pokrzewki ogrodo­we, które przez Gibraltar i Afrykę Zachodnią ciągną da­leko za równik do Afryki Południowej, miałyby na przy­kład w Angoli, nad rzeką Okawango, idealne warunki do życia. Po krótkim wszakże odpoczynku opuszczają te żyzne obszary i lecą przez pustynię Kalahari do kotliny

bagna Etosza i na skraje niegościnnej pustyni Namib, gdzie z trudem utrzymują się przy życiu.

Na pytanie, dlaczego tak się dzieje, można jedynie ^twierdzić, że instynkty, uzależnione od stanu gwiazd są potężniejsze niż „prywatne" życzenia ptaków. W swoim podłożu, genetycznym otrzymały one. bilet na drogę w określonym kierunku i celu, od czego nie mogą od­stąpić.

U lemingów instynkt migracyjny prowadzi nawet do ||

zagłady populacji. Ten gatunek norników z północnych obszarów Starego i Nowego Świata w latach nadmiernego.

masowego rozrodu i zagęszczenia ogarnia jakiś bezsen­sownie wyglądający pęd do wędrówki. Sprawia on, że zwierzęta te na oślep,

staczają się w Ocean Arktyczńy i topią się w nim. Tylko te nieliczne osobniki, które nie wzięły udziału w owym pochodzie śmierci, przyczynią się do przetrwania gatun­ku. A przecież — choć brzmi to paradoksalnie — również ten śmiertelny pochód lemingów ma ważkie znaczenie dla dalszego ich bytowania. Na czym ten głębszy sens może polegać, wyjaśniliśmy w rozdziale omawiającym degene­rację życia społecznego u szczurów.

Cel podróży jest, być może, u ptaków wędrownych utrwalony dziedzicznie w mózgu i układzie nerwowym. Jeżeli cel ten znajduje się f.\v jakimś miejscu na kuli ziemskiej, położonym na suchym lądzie, które ma odpo­wiednie warunki i jest osiągalne, ów wrodzony instynkt wędrówki pozwoli wszystkim tym zwierzętom przeżyć We wszystkich innych przypadkach muszą zginąć, po­dobnie jak owa z miliardów owadów złożona chmara szarańczy, widziana przed kilku laty na Atlantyku w od­ległości 3200 km od ich afrykańskiego centrum rozrodu. Zwierzę, które w wyniku mutacji otrzymało fałszywy „bilet" — ginie.

Na rozdrożu w Turkiestanie Wschodnim

Przed nierozwiązalnym dylematem stanie mała piegża, gdy ukaże się jej w planetarium podczas ciągu jesienne­go niebo z konstelacjami wiosennymi. Wewnętrzny ka­lendarz roczny mówi ptakowi, że jest jesień, wobec czego należy ciągnąć na południe. Sztuczne gwiazdy mówią wszakże, że to wiosna, i powinien zatem śpieszyć na pół­nocny zachód, na rodzinne lęgowiska europejskie. Miota się więc chaotycznie między północno-zachodnim a połud- niowo-wsehodnim kierunkiem.

Gdy jednak wiosną pokaże się tym ptakom niebo letnie czy zimowe, krążą bezkierunkowo w planetarium, „nie znają" bowiem tych gwiazd, jako że latem i zimą nigdy nie podróżują.

Ale Sauer stawiał swoim piegżom jeszcze bardziej skomplikowane „zadania". W okresie ciągu jesiennego pokazał jednemu z ptaków w planetarium bremeńskim o godzinie 21 gwiazdy, które w Bremie naprawdę można zobaczyć dopiero o 2 w nocy. Jak piegża zinterpretuje ten przyspieszony o pięć godzin obraz nieba? Czy, ponieważ już się „przyzwyczaiła" sterować o godzinie 21 na okreś­loną grupę gwiazd jako na wskaźnik kursu południowy wschód, i teraz pofrunie w kierunku tego gwiazdozbioru, który przecież znajduje się już na południowym zacho­dzie? Bynajmniej! Ptak jest przecież absolutnie pewny,

że jego wewnętrzny kalendarz roczny oraz zegar biolo­giczny funkcjonują dobrze. Tak Znaczne przesunięcie gwiazd musi oznaczać coś innego. Brzmi to wprost niewia­rygodnie: piegża po kilku minutach reaguje tak, jakby rozumiała, że znajduje się nie w Bremie, lecz tam, gdzie gwiazdy widać tak właśnie jak teraz pod kopułą plane­tarium, a mianowicie w Turkiestanie Wschodnim.

Gdyby teraz pociągnęła w kierunku południowo- -wschodnim, przybyłaby do znajdującego się na wyso­kości 4000 m płaskowyżu Tybetu. Okazuje się jednak, że mknie prosto na zachód, tam, gdzie właściwie należy. Dr Sauer, podobnie jak to czynił z jej podróżą afrykań­ską, łudził ją'obrazami konstelacji gwiezdnych w tej podróży od jeziora Bałchasz na zachód, aby stwierdzić, jak się zachowa na poszczególnych trasach. Wyniki były następujące:

Niebo nad Jeziorem Aralskim — ptak trzyma kurs na zachód; północna część Morza Kaspijskiego — kurs na zachód; Półwysep Krymski — kurs na zachód; południo­wa krawędź Karpat w Rumunii — piegża skręca powoli na kurs zachód-południo-zachód; Dunaj na wschód od Belgradu — kurs południe-południo-zachód; Serbia — ptak znów skręca na swój normalny kurs południowy wschód, który poprzez Sofię powiedzie go bezpiecznie do Afryki.

To niebywałe uzdolnienie nawigacyjne wyjaśnia rów­nież, w jaki sposób piegża koryguje swój kurs, gdy silne wiatry zmuszą ją do zboczenia z niego. Przykład ten unaocznia, w jak zdumiewający sposób i za pomocą ja­kich „czynników bezpieczeństwa" natura troszczy się, by organizmy nie uległy jakiejś katastrofie przy każdym „zakłóceniu w rozkładzie jazdy".

Błyskawice i spadające gwiazdy

Dr Sauer objął katedrę na uniwersytecie w Wisconsin, gdzie kontynuował badania nad amerykańskim podgatun- kiem siewki azjatyckiej. Interesowało go zwłaszcza, za

pomocą jakiej to* z wielu gwiazd oznaczają kierunek lo­tu ptaki ciągnące nocą.

Najprostsze hipotezy brzmiały: jedynym drogowskazem jest Gwiazda Polarna albo też jasna smuga Drogi Mlecz­nej. Wkrótce bkazało się to błędne. W planetarium moż­na bez trudności wyłączać dowolne gwiazdy, a nawet całą Drogę Mleczną. Zmiany te nie miały wszakże naj­mniejszego wpływu na ptaki ciągnące dalej w tym sa­mym kierunku, który na podstawie układu pozostałych gwiazd uważały za południowo-wschodni.

Jasne światło księżyca, spadające gwiazdy i błyska­nie dezorientują ptaki. Jeśli ukaże się im te zjawiska w klatkach doświadczalnych ustawionych pod gołym nie­bem nocnym, przerywają na chwilę, spłoszone, swój kie­runkowy lot na południowy wschód i lecą przez krótki czas w kierunku księżyca, spadającej gwiazdy czy bły­skania.

Trzeba zresztą zaznaczyć, że pokrzewki czyniły to je­dynie w klatce Sauera,. która była tak skonstruowana, iż widziały jedynie niebo, żadnych natomiast nabieżników na ziemi czy na horyzoncie. Gdy ptakom zapewni się również widoczność Ziemi, jaką mają podczas prawdzi­wego nocnego lotu, przełączają się natychmiast przy za­kłóceniach niebieskich na ziemskie nabieżniki i dość szybko według nich orientują swój lot. Podczas długich nocy z pełnią księżyca przerywają wędrówkę.

Rzecz osobliwa, że ci nocni wędrowcy ani na jotę nie dadzą się zbić z tropu światłem jasnych planet Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna. Badaczowi pozostaje zatem tylko żmudne i przewlekłe zadanie: zakrywanie poszcze­gólnych gwiazd planetarium, by w ten sposób wykryć, które to z nich wskazują ptakom właściwą marszrutę w nocy i przez obce lądy.

Według Sauera są już pewne dane, że trzema kluczo­wymi* impulsami doViągu jesiennego są trzy jasne gwiaz­dy: Wegą, Deneb i Altalr.j Trzeba się wszakże liczyć z tym, że w tej dziedzinie czeka nas jeszcze sporo nie­spodzianek. •

Dlaczego ćmy lecą do światła

Ptaki migrujące nie są wszakże jedynymi astronomami w świecie zwierząt. Również większość motyli nocnych orientuje się według gwiazdozbiorów. Dopiero w ostat­nich latach zaobserwowano, że i ćmy, i motyle dzienne odczuwają często pęd migracyjny, zmuszający je do dłu­godystansowych wędrówek. Angielski zoolog C. B. Wil­liams donosi o zakrojonych na gigantyczną skalę wędrów­kach motyli, w których uczestniczą miliony i miliardy

osobników. Obserwował on osetniki, które lecąc rozsy­panym frontem o szerokości 160 km minęły wybrzeże północnoafrykańskie i Morze Śródziemne, a potem zbiły się masowo w poszczególnych dolinach alpejskich i gęstą, zwartą kolumną przeniknęły aż do Europy Środkowej.

Obserwowano przybywające z obszarów nadbałtyckich bielinki lcapustniki, które niby zadymka śnieżna, przela­tywały kanał La Manche w kierunku Anglii. Cma trupia główka dociera z krajów śródziemnomorskich aż do Szwecji i Finlandii, nawet do Islandii. Wydaje ona osob­liwe dźwięki przypominające pisk myszy, co napawa stra­chem ludzi skłonnych do zabobonów.

Północnoamerykański motyl Danais pleiippus podob­nie jak ptaki wędrowne przemierza na wiosnę i jesienią cały niemal ojczysty kontynent, przy czym odlatuje zwyk­le jedna generacja, powraca zaś do miejsca, gdzie po­przednia żyła w stadium gąsienic — generacja następna.

Co najmniej połowa wszystkich motyli nocnych odbywa | długodystansowe wędrówki, trudno Je jednak zaobser­wować.

Co do nawigacji motyli, na razie jedynie przypuszcza się, że wyznaczają swój kurs podobnie jak ptaki. Wia­domo na pewno, że dla utrzymania dokładnego lotu pro­stolinijnego używają jako namierników gwiazd. Jeśli ćma namierza nie na gwiazdę, lecz na lampę elektrycz­ną, lot jej odbywa się po całkowicie bezsensownej spirali i przeważnie kończy się zgubą. W przypadku gdyby kie­runek lotu motyla nocnego był nastawiony pod kątem 30° do nieskończenie odległej gwiazdy, lot prostolinijny byłby całkowicie zabezpieczony. Jeżeli jednak ćma pró­buje utrzymać ten sam kąt ostry w stosunku do pobli­skiej latarni ulicznej, musi,nieuchronnie zakreślać wokół niej coraz węższe spirale, aż wreszcie opada na gorącą żarówkę i spala się. W mechanizmie jej instynktu nie została przewidziana żadna norma określająca zachowa­nie się w stosunku do świateł ziemskich. Tak wygląda głębsze podłoże absurdalnego dla nas zjawiska, że ćmy lecą do światła.

Rozkład jazdy u łososi

Wiele ryb morskich i waleni odbywa podobnie jak wiele ptaków, wędrówki na skalę światową. Kaszaloty przemierzają według dokładnego rozkładu jazdy i zawsze tymi samymi szlakami w ciągu jednego roku, wszystkie oceany. To samo zwierzę pojawia się przy Wyspach Ha­wajskich, w kilka miesięcy później koło Kapsztadu i w ja­kiś czas potem przy Azorach. Dawni kapitanowie statków wielorybniczych znali marszruty tych ssaków morskich. Kapitan Ahab z powieści Hermana Melville'a, tropiący po wszystkich oceanach Moby Dicka, nie jest tylko po­stacią literacką stworzoną w marynarskiej fantazji.

Tuńczyki przemierzają wszerz cały Atlantyk czy Pa­cyfik, inne z kolei ciągną corocznie z Morza Śródziem­nego do brzegów Norwegii i pojedynczo zachodzą nawet na Morze Północne. Młode wegorze_w postaci listkowa- 200

1

tych larw — leptocefali — i później przezroczystych wę­gorzyków .gzklistycji wędrują z miejsca swego urodze­nia, Morza Sargassowego. które znajduje, się między Azorami, Bermudami i Antylami — do rzek europej- skich j^ amerykańskich, skąd po osiągnięciu pełnej doj- rzalości_j^owei_powracaią na tarło do swej kolebki, gdzie giną. Jak dotąd, jest to zresztą jedynie hipoteza, gdyż nie ma obecnie technicznych możliwości odnalezie­nia znakowanych węgorzy na obszarze, gdzie znajdują kres życia setki tysięcy ich współplemieńców.

Łosoś ciągnie ze źródlisk rzek _w. górach, do morza i po- wraca, zależnie od gatunku, po 2—7 latach wędrówek morskich do rodzinnego jotoku górskiego, by tam złożyć, ikrę, i_ zginąć. * Skądże tak dokładnie „wie", w którym to z licznych dopływów wielu rzek europejskich się uro­dził? Czy wiedzę o celu wędrówki, o ojczyźnie, odziedzi­czył po rodzicach, czy też opuszczając w młodości rzekę tak precyzyjnie odnotował sobie trasę, że odnajdzie ją nawet po 7 latach?

W celu zbadania tego problemu wzięto ikrę łososia z dopływu Wezery i przetransportowano ją do źródlisk Renu. Na podstawie tego eksperymentu chciano się prze­konać, czy wylęgłe tutaj' i znakowane łososie powrócą po kilku latach do dopływu Wezery, ojczyzny wszyst­kich ich przodków, czy też do Renu, gdzie ujrzały światło dzienne. Wynik doświadczenia był jednoznaczny: powró­ciły tam, gdzie przeniósł je człowiek, do źródlisk Renu. Tym samym wykazały, że ich zdolność powrotu zależy od tego, czy potrafią przypomnieć sobie dokładnie drogę, którą przepłynęły w odwrotnym kierunku jako narybek.

Łososie mają farwiiywMoolpo ■zrinlnnfaj WQ0h0W9 i P3 jnięciowe. Jak dobrze .bywa rozwinięte powonienie u ryb,

stwierdzono obecnie^u węgorza europejskiego. Ryby te potrafią wjiczuć_w_wodzie substanaje—zapachowe, jeśli doich nozdrzy trafiają równocześnie tylko 1—2 cząstecz­ki. A więc rozpoznają ją nawet wtedy, gdy jeden -jejl pełny naparstek rozcieńczy się w 58-krotnej objętości Jeziora Bodeńskiego!

Dlatego właśnie_ łososie ze swoim dokładnym węcho­wym rozkładem jazdy znajdą właściwą rzekę i płynąc nią w górę potrafią. przyjjIcTO^Jętfżdego dopływu zoj^ riefttować" się o dalszym kierunku trasy. Jedynie przy dopływach z wodą o jednakowym zapachu łosoś się cza­sem pomyli. Zwykle jednaka stwierdza „błąd już-po-prze- płynięciu 10—20 km, zawraca i wybiera właściwą drogę. "Tarlisko, na którym z jakiegoś powodu zośtałó~znisz- •czone całe potomstwo łososi, nigdy już nie jest przez nie odwiedzane. Schwytane tarlaki przeniesione na to tar­lisko albo też na jakieś inneTlftr nieznane, nie odbędą tarła. Przemożny instynkt zabrania im rozrodu w nie­znanych wodach. Giną nie odbywszy tarła. Wspaniały „nos" troszczy się znakomicie, by narybek przyszedł na świat tylko na starych, wypróbowanych pod względem bezpieczeństwa miejscach.

Skoro jednak wskutek działalności człowieka zmienia się zapach jakiejś rzeki, na przykład gdy zanieczyszczą ją ścieki nowo założonych zakładów przemysłowych, to nawet jeśli ścieki te nie są trujące, łososie już tutaj nie wracają. Wystarcza całkowicie, że ryby te z powodu bra­ku pierwotnego zapachu nie potrafią rozpoznać drogi powrotnej do rodzimej rzeki. Jest to zresztą jeden z głównych powodów raptownego spadku pogłowia ło­sosi w rzekach europejskich w ostatnich dziesiątkach lat.

Zwierzęta, które uczą się na pamięć

Wydaje się nam w pierwszej chwili niepojęte, by ło­soś mógł utrwalić w pamięci od wczesnego dzieciństwa aż do pełnej dojrzałości tak skomplikowany i wielo­stronny rejestr zapachów, jaki stanowi rzeka ze swymi rozlicznymi dopływami. Zoolog jednakże nie widzi w tym 202

nic niezwykłego, podobne zjawiska zauważył bowiem i u innych zwierząt. Ryby żyjące w strefie przybrzeżnej mórz potrafią, na przykład, zapamiętać miejsca, gdzie podczas odpływu tworzą się w mule czy piasku zagłębie­nia z wodą, oraz ich układ w stosunku do siebiej Jeżeli wkrótce potem zaskoczy je odpływ i zagraża im poważne niebezpieczeństwo pozostania na suszy, orientują się na­tychmiast, jak trafić do tych kałuż.

W roku 1960 biologowie morscy przeprowadzili in- struktywny eksperyment. Wykopali na początku przy­pływu na plaży niedaleko brzegu sporo kotlinek. Zgod­nie z oczekiwaniami odpływ zaskoczył wiele ryb z róż­nych gatunków. Wszystkim wszakże udało się, skacząc celnie od sadzawki do sadzawki, w bardzo krótkim czasie osiągnąć zbawczą wodę. Jedna z ryb przeskoczyła nawet, korzystając z II sadzawek ułożonych w nieregularnych zygzakach, dzielącą ją od wody dziesięciometrową od­ległość. Ani razu nie szukała sadzawki lub otwartej wo­dy w złym kierunku. Gdy jednak przy następnym od­pływie zatrzymano na krótko jedną rybę w ostatniej, górnej sadzawce, a tymczasem zasypano dolną przejścio­wą, uwolniona ryba skoczyła dokładnie w to miejsce i zginęłaby, gdyby nie utorowano jej dalszej drogi.

Badacze amerykańscy doprowadzili ryby w wielkim oceanarium ze sztucznymi pływami do tego, że dokład­nie zapamiętały położenie sadzawek przez ponad czter­dzieści wolnych od ćwiczeń dni. Po dłuższym jednak upływie czasu pamięć ich zawodziła zupełnie.

I jeszcze jeden przykład: mysz, znajdująca się podczas ciemności nocnych w kredensie, piwnicy czy na wolnej przestrzeni, tylko wtedy znajdzie szybko w razie nie­bezpieczeństwa drogę do swej norki, gdy uprzednio cały swój rewir krok za krokiem obmaca i nauczy się wszyst­kich przejść na pamięć. Odbywa jąc pierwszy zwiad w nie­znanym jeszcze terenie, idzie jakieś trzy kroki naprzód i dwa z powrotem. W ten sposób tak precyzyjnie uczy się drogi, że przy kolejnych obchodach swego rewiru każdy krok stawia zawsze dokładnie w to samo miejsce 1 biegnie jak pociąg na szynach niewidocznym torem ze zwrotnicami i skrzyżowaniami.

Nawigacja ryb na pełnym morzu

W świetle tych eksperymentów wydaje się już zupeł­nie wiarygodne, że łosoś może sobie utrwalić w pamięci dla późniejszego użytku dokładną trasę węchową w oj­czystej rzece. Zgoła innym problemem jest, jak odnaj­duje ujście swej rzeki nadpływając z odległych obsza­rów oceanu.

Amerykański badacz dr Artur Hasler ustalił, że łososie poruszają się na pełnym oceanie z szybkością 45—55 km dziennie i kierują się z odległości 6000 km wprost ku ujściu rzeki, w której się urodziły. Bez jakiegoś wy­myślnego fortelu człowiek nie potrafiłby, oczywiście, ustalić, jaki kurs obiera ryba na pełnym morzu. Hasler postąpił w następujący sposób: na północnym Pacyfiku, na południe od Wysp Aleuckich, złowił siecią z trawlera kilka łososi i przytwierdził im do skóry szklane kolbki. Ukryta w tych kolbkach aparatura uwalniała co trzy godziny tabletkę, która barwiła na intensywnie czer­wony kolor powierzchnię wody w miejscu, gdzie przepły­nęła ryba. Trasę wędrówki łososia śledził teraz na peł­nym morzu helikopter przez dwa dni, gdyż tylko tak długo działał przyrząd do znakowania.

By śledzić trasę ryby przez całe tygodnie bez pomocy helikoptera, Hasler opracował śmiały projekt. Należało mianowicie złowionym w morzu łososiom przytroczyć pas, do niego zaś linkę nylonową długości 50 m, a wolny jej koniec przytwierdzić do unoszącego się wysoko nad

Konrad Lorenz spłatał raz figla rzęsorkowi rzeczkowi. W poprzek drogi, zapamiętanej dokładnie przez'"ssaka,' leżał od dawna klocek drewniany wysokości 8 cm, na który tenże za każdym razem wskakiwał. Pewnego dnia zoolog usunął tę przeszkodę i puścił rzęsorka na znany mu doskonale tor. Podkreślamy, że działo się to w jasny dzień! Rozegrała się groteskowa scena. Dokładnie w miej­scu, na którym krótko przedtem leżał klocek, zwierzątko skoczyło na oślep w górę i, piszcząc ze strachu, rozpłasz­czyło się w niespodziewanym upadku na brzuchu.

wodą balonu. Amerykański zoolog przewidywał, że ło­soś będzie ciągnął ten balon za sobą przez kilka tygodni i że mały nadajnik radiowy w gondoli balonu będzie stale nadawał sygnały. Lokalizacja zaś nadajnika pozwoli na określenie w każdej porze miejsca, gdzie znajduje się ryba. Przyszłość pokaże, czy ten śmiały pomysł da się zrealizować.

Badacz zbudował także łososiom w laboratorium akwa­rium, w którym ryby te, podobnie jak piegże w klatce Sauera, mogły stale obierać faworyzowany przez nie kierunek wędrówki. Jeśli do akwarium zaglądało słoń­ce, ryby wykazywały wyraźną tendencję kierunkową, która utrzymywała się już potem przez cały dzień. Gdy jednak prawdziwy obraz słońca zakryto tekturą, a z po­mocą lustra przedstawiło się łososiom fałszywe jego po­łożenie, zmieniały natychmiast swój kurs na taki, w ja­kim płynęłyby, gdyby odbite słońce było słońcem praw­dziwym.

Doświadczenia te wykazują jasno, że również łososie orientują się na pełnym morzu według słońca i w połą­czeniu ze swym zegarem biologicznym dysponują dosko­nałym kompasem słonecznym. Oczywiście, muszą jeszcze skompensować załamanie promieni słonecznych przy przechodzeniu do wody. Ale na północnym Pacyfiku, po którym wędrują łososie, niebo jest często całymi tygod­niami zasnute grubym pułapem chmur. Mimo to ryby nawet, i wtedy potrafią bezbłędnie odszukać ujście ro­dzimej rzeki. Nie wchodzi tu w grę jako ewentualny dro­gowskaz światło nadfioletowe ani spolaryzowane, a więc poza słońcem muszą istnieć jakieś inne jeszcze znaki, według których orientują się łososie. Na razie ich roz­poznanie wykracza poza granice obecnej wiedzy.

O tym, że zwierzęta mogą się orientować według róż­nych znaków, wykazuje przykład pogońców. Pająki te nie budują sieci, lecz napadają na zdobycz potężnym skokiem; zamieszkują one pospolicie brzegi zbiorników słodkowodnych i podobnie jak nartniki spacerują sobie po powierzchni wody, polując na owady. W razie nie­bezpieczeństwa biegną najkrótszą drogą z powrotem do brzegu, gdzie kryją się pod kamieniami i wśród traw.

Trasę tę znajdują, jeżeli świeci słońce, wyłącznie z po­mocą swego kompasu słonecznego i zegara biologiczne­go. Przy użyciu tricku z lustrem i ukazaniu im słońca przesuniętego w stosunku do prawdziwego o 180°, po- gońce biegną na otwarte jezioro, choć zbawczy brzeg znajduje się w zasięgu ich pola widzenia.

Tylko gdy niebo jest zasnute chmurami i nie mogą ko­rzystać z orientacji słonecznej, kierują się według za­rysu rodzimego brzegu i biegną wprost ku niemu. Uży­wanie kompasu słonecznego wyklucza zatem wykorzy­stywanie jednocześnie innego sposobu orientacji, który stoi do ich dyspozycji.

Jak powstał kompas słoneczny

Jak mógł powstać kompas słoneczny, czyli zdolność, która umożliwia pszczołom, mrówkom, ptakom wędru­jącym za dnia, gołębiom pocztowym, rybom i wielu in­nym zwierzętom orientację kierunkową według aktual­nego położenia słońca i zegara biologicznego? Studiując ten problem dr Marianna Geisler odkryła w roku 1961, iż kilka gatunków wioślarek porusza się tylko w kierun­ku słońca. Nie potrafią sterować ukośnie do niego, stąd droga, jaką wykonują w ciągu dnia, ma kształt półkola.

Inne maleńkie skorupiaki z rzędu lasonogów (Mysi- dium) mogą już wybierać dla swojego kursu ipiędzy dwoma kątami: wprost na słońce i tak, by słońce świeciło z boku, dokładnie pod kątem 90°.

Czarny żuk może nadto sterować pod pośrednim ką­tem 45° od słońca. Nie ma on, co prawda, możności swo­bodnego wyboru między tymi trzema kątami, raczej jest bezwolnym niewolnikiem pór dnia, jak to ustaliła dr Geisler. Rano, gdy słońce wschodzi, może tylko biec wprost na nie, około 9 godziny instynkt zmusza go nagle do namierzania słońca prawym okiem pod kątem 45 , około południa chce mieć słońce dokładnie na prawo od osi ciała. Około 12 godziny żuk zawraca w kierunku przeciwnym, by namierzyć teraz słońce lewym okiem znów pod kątem 45°, wieczorem zaś ponownie steruje

wprost na zachodzące słońce. Gdy wszystkie te kursy naniesiemy na jedną „mapę nawigacyjną", okaże się rzecz osobliwa — chrząszcz biegnie, rzec można, po jed­nej linii prostej: rano dokładnie na wschód, po południu niemal dokładnie tą samą trasą z powrotem na zachód.

Na podstawie tej obserwacji wysuwa się hipotezę, że w toku rozwoju ewolucyjnego trwającego miliony lat wytwarzał się u różnych gatunków owadów podział ką­tów nachylenia kursu do słońca na coraz drobniejsze czę­ści. Najpierw tylko 0% potem 0° i 90°, następnie 0°, 45° i 90°, wreszcie 0°, 22°, 45°, 67° i 90° itd.

U pszczół, mrówek i wielu innych owadów rozwój ten znalazł swój ostateczny wyraz. Zmiany kursu nie są już u nich skokowe, lecz odbywają się w ledwie zauważal­nych stopniowaniach, wynoszących czasem tylko 2—3° i odpowiadających różnicy kątowej dwóch sąsiadujących ze sobą ommatidiów w ich oczach (p. rys. str. 160). Owad ma nadto, niezależnie od pory dnia, swobodę wyboru kursu.

Orientacja dogniazdowa u gołębi pocztowych

Dla pszczół i mrówek obliczenie z pomocą kompasu słonecznego kursu dogniazdowego jest zadaniem stosun­kowo prostym. Zawracają jedynie dokładnie na kurs przeciwny i w ten sposób bezbłędnie trafiają do rodzi­mego ula czy mrowiska. Jeśli wylatując czy wybiegając robiły wielokrotnie zygzakowate skręty, potrafią z ca­łości swoich kursów kątowych i odcinków tras oznaczyć dokładną linię powietrzną do domu.

Zupełnie tajemniczy natomiast staje się problem usta­lania kursu powrotnego u gołębi pocztowych. Ptaki te można jako „pasażerów na gapę" wywieść w zupełnie ciemnej skrzyni na odległość stu i więcej kilometrów, można podczas tego transportu robić przeróżne powikła­ne skręty, zaledwie jednak w obcym, nieznanym miejscu Wypuści się je ze skrzyni, wznoszą się w powietrze i po jakichś 20 sekundach (!) widzialności słońca lecą już w kierunku swego gołębnika. Fakt ten stwierdziły bar­

■MHi

dzo liczne eksperymenty słynnego niemieckiego badacza gołębi Gustawa Kramera, który w roku 1960 zginął tra­gicznie w Apeninach, gdy chciał złowić kilka równie rzadkich, jak cennych gołębi skalnych dla wyhodowania z nich nowej, wysokowartościowej rasy gołębi poczto­wych.

Wydaje się wykluczone, by gołębie pocztowe w szczel­nie zamkniętych skrzynkach podczas długiej i pełnej za­krętów podróży samochodem zdawały sobie w każdej chwili jasno sprawę, gdzie się zhajdują. Profesor Mat- thews z Uniwersytetu Cambridge w Anglii zakłada za­tem, że gołębie ustalają swą pozycję według stopni dłu­gości i szerokości geograficznej,' tę z kolei porównują z odpowiednimi współrzędnymi swego rodzimego gołęb­nika i z tego wyliczają kąt lotu.

Pachnie to wyższą matematyką. Przecież nawet ruty­nowany oficer marynarki przy użyciu sekstansu i chro­nometru zużyje na takie obliczenie 10 do 15 minut. Go­łębie pocztowe jednak kierując się instynktem ustalają kurs powrotny do ojczyzny już po 20 sekundach obser­wacji położenia słońca na niebie.

Można to sobie wyobrazić mniej więcej w następujący sposób: Pochodzący z Hamburga gołąb bardzo dokładnie „wie", jakie jest w danej chwili położenie słońca na niebie. Wysłany na przykład do Bremy spostrzega na­tychmiast, że słońce jest w stosunku do Hamburga prze­sunięte o 0,5° na północ i o 1,25° na wschód. Skoro za­tem ma wrócić do domu, musi pofrunąć zarówno na północ, jak i na wschód, i to dokładnie pod tym samym kątem, pod którym słońce winno stać w warunkach ham- burskich. Gołąb leci zatem w tym kierunku tak długo, aż faktyczne położenie słońca zbiegnie się z pożądanym. Wtedy ptak jest już zwykle w pobliżu swego gołębnika, gdzie może się orientować według znanych sobie domów i drzew.

By wykonać to zadanie, musi jednak gołąb pocztowy mieć do rozporządzenia coś w rodzaju goniometru, który potrafi zmierzyć nawet ułamki stopnia, oraz zegar bio­logiczny, idący z dokładnością do kilku sekund. Hodow­

la gołębi pocztowych jest właściwie hodowlą gołębi o maksymalnie precyzyjnym zegarze biologicznym.

Wielką rolę zegara biologicznego gołębi pocztowych potwierdziło następujące doświadczenie przeprowadzone przez Gustawa Kramera. Zamknął on swoje doświadczal­ne gołębie w ciemnej pracowni i stosując oświetlenie elektryczne wystawił je na sztuczną zmianę dnia i nocy. Następnie przesuwał powoli sztuczny dzień w stosunku do naturalnego, przesuwając w ten sposób ich zegar

biologiczny o sześć godzin. Gdy potem wypuścił je na obcym terenie, nie pofrunęły jak zazwyczaj w kierunku swego gniazda, lecz w kierunku wprost przeciwnym. Mi­mo to, aczkolwiek z pewnym opóźnieniem, odnalazły przecież drogę do własnego gołębnika. Widocznie zorien­towało je coś w fałszywej trasie w czasie lotu i pozwo­liło na prawidłowe uregulowanie zegara.

Absolutnie zagadkowo wygląda to wszakże dopiero wtedy, gdy wypuści się gołębie pocztowe przy grubym pułapie chmur, bez widzialności słońca. Nawet bez sło­necznej orientacji kompasowej większość z nich znajdzie

wcześniej czy później drogę pqwrotną do gołębnika. Za­chodzi tu najprawdopodobniej zjawisko podobne jak u łososi. Do dziś wszakże nie wiadomo, jak osiągnęły ptaki tę zdolność. Gustawowi Kramerowi udało się prze­cież zaobserwować kilka przedziwnych rzeczy. Przy gru­bym pułapie chmur wypuścił on w Cloppenburgu gołębie pochodzące z Wilhelmshaven i śledził z pomocą lornetki przez 2—3 minuty kierunek, który wybierały wypuszczo­ne pojedynczo ptaki. Przy słonecznej pogodzie te same ptaki obierały zazwyczaj zawsze prosty kurs na Wil- helmshaven. Teraz jednak pomknęły mniej więcej w kie­runku Emden, ale mimo to z bardzo niewielkim opóźnie­niem przybyły do swego gołębnika.

Ponieważ niemal wszystkie ptaki doświadczalne na­wigowały początkowo mniej więcej w tym samym kie­runku, doktor Kramer mówi o pewnej „deklinacji". Ja­kiś inny, zupełnie nam dotąd nieznany znak musi tym ptakom wskazywać kierunek powrotny przy braku wi­dzialności słońca. Znak ten nie wskazuje jednak prostej linii powietrznej, lecz kurs nieco od niej odchylony, właśnie ową osobliwą „deklinację".

Liczne dalsze eksperymenty przeprowadzane przy złej pogodzie wykazały nadto, że ta „deklinacja" jest w tym samym miejscu i tego samego dnia u różnych gołębi mniej więcej jednakowa. W różnych jednak miejscach" wylotu jest w tych samych dniach różna i różna też w tych samych miejscach w różnych dniach. Co wywo­łuje owe zależne od miejsca i czasu deklinacje, dziś jesz­cze tak dalece nie wiemy, że nie można wysnuć - nawet minimalnie choćby prawdopodobnej hipotezy. Amery­kańscy badacze spodziewają się, że uda się uzyskać wię­cej jasności w tej sprawie, skoro gołębie pocztowe zostaną wyposażone w lekkie nadajniki radiowe, co umożliwi prześledzenie lotu powrotnego na całej trasie.

Niesamowite zmysły

U łososi i gołębi pocztowych przynajmniej częściowo potrafimy wytłumaczyć ową wspaniałą zdolność órien-

210

tacji docelowej, u innych wszakże zwierząt sprawy te są jeszcze zupełnie nie wyjaśnione.

H. Precht i E. Lindenlaub eksperymentowali w roku 1965 z kotami. Wsadzili kota w domu do światłoszczel- nego worka i po długim krążeniu po mieście przenieśli go do ciemnej pracowni. Tu włożyli go do środka labi­ryntu, który miał 24 wyjścia na wszystkie strony. Od­czekali, które z tych wyjść kot wybierze, i powtórzyli tę samą próbę ze 142 osobnikami. Przeważająca więk-

oSogogogo

HM

szość kotów wybrała jedno tylko wyjście, to mianowicie, które prowadziło w linii prostej do ich rodzinnego do­mu. Zupełnie podobne wyniki otrzymał Lindenlaub, eks­perymentując w taki sam sposób z myszami. I w tym przypadku na razie stoimy bezradni wobec fenomenu przekraczającego możliwości ludzkich zmysłów.

Do tej pory nie rozszyfrowano również tajemnicy za­chowania się czaszołki. Ślimak ten żyje na skałach pod­wodnych w strefie pływów. Ma tu swoje stałe, niezmien­ne miejsce przyczepu — dolna krawędź jego muszli jest doskonale dopasowana do wyżłobień skalnych. Zawsze też, gdy zbliża się przypływ, szuka tego jedynego miej­sca, gdzie czuje się pewnie i może tak szczelnie się umo­cować, że nie wciśnie się pod skorupę ani kropla wody.

Podczas odpływu czaszołka odbywa kilkumetrowe wę­drówki po skałach obrośniętych glonami, którymi się żywi. Ale w odpowiednim czasie, niezależnie od odleg­

li*

211

łości i kierunku, zawsze we właściwej porze wraca z do­kładnością do ułamka milimetra do swej bezpiecznej kryjówki.

Dla wykrycia, jakim narządem zmysłu posługuje się czaszołka w swej orientacji przestrzennej, stosowano różne sposoby uniemożliwienia jej powrotu przed na­dejściem przypływu. Zaklejano jej oczy, młotem i dłut­kiem zmieniano konfigurację otoczenia skalnego, pole­wano trasę trującymi kwasami, by usunąć zapachy — mimo to punktualnie i z somnambuliczną pewnością znaj­dowała swój dopasowany do krawędzi muszli kącik.

Ropuchy, podobnie jak łososie, corocznie w okresie godowym szukają dla złożenia skrzeku swego rodzinnego miejsca. Dr H. Heusser obserwował te płazy bezogono- we, jak w wielkiej licżbie wynurzały się z lasu, dążąc z piędkością 600 m dziennie do odległego o wiele kilo- meti ów terenu bagnistego i jeziornego. Trzymały się przy tym ściśle określonej trasy, nie zgadzającej się do­kładnie z linią powietrzną, lecz uwzględniającej w licz­nych zakrętach nierówności terenu. ,.Arterie komunika­cyjne" ropuch kierowały się wszystkie ku wspólnemu te­renowi godów i dopiero tuż przed celem rozgałęziały się na dróżki do „prywatnych" posiadłości poszczególnych płazów. Niezależnie od tego czy świeciło słońce, czy też niebo było zasnute grubą powłoką chmur, zwierzęta od­bywały -Ewą przepisową marszrutę nigdy nie zbaczając z trasy.

Gdy docierały wreszcie do rodzinnej sadzawki, a ta pod ich stopami wysychała od żaru słonecznego, nigdy nie szukały w najbliższym sąsiedztwie jakiejś głębszej, zawierającej jeszcze wodę, którą znalazłyby łatwo. Za- grzebywały się po prostu w bagnie i czekały, aż kolejny deszcz zasili wodę sadzawki, by można było złożyć w niej skrzek.

Zimą 1956/57 zbudowano na trasie ich wędrówek auto­stradę. Nie zwracając uwagi na betonową jezdnię ciąg­nęły ropuchy w marcu ku swoim stałym lęgowiskom, pełzły niewzruszenie przez suchy szeroki pas i były ma­sowo miażdżone przez przejeżdżające auta. A przecież o kilka metrów od autostrady mogły znaleźć wiele in-

nych sadzawek. Nie istniały one dla nich, gdyż tylko na tym jedynym miejscu na świecie, gdzie same przyszły na świat, mogą odbywać swoje gody. Los ich populacji jest zatem najoczywiściej związany z losem ich kolebki. Gdy wyschnie rodzinna kałuża, wymiera również popu­lacja ropuch.

Podobnie tajemnicze historie można by jeszcze opo­wiedzieć o wielu innych zwierzętach, na przykład o transportowanych w- obce miejsce nietoperzach czy o mewach, które w zaciemnionej auli Uniwersytetu Ki- lońskiego pomknęły dokładnie w kierunku swych lęgo­wisk nad fiordami. We wszystkich tych przypadkach zwierzęta musiały się orientować z pomocą zarówno nie znanych nam narządów zmysłów, jak znaków rozpoznaw­czych. Żyją one w świecie, który jest dla nas tak obcy, że badając go nie możemy na razie się poszczycić nawet częściowymi wynikami.

Magnetyzm ziemski czy promieniowanie elektryczne

Zbadaniem tajemniczych sił i tajemniczych zmysłów wskazujących tym zwierzętom trasy ich wędrówek zajął się dr Hans Georg Fromme z Frankfurtu nad Menem. Jego materiałem doświadczalnym były rudziki, maleń­kie ptaki z rodziny wróblowatych, które podobnie jak pokrZewki wędrują nocą i pojedynczo. Zachowywały się jednak całkiem inaczej ptaki z doświadczeń Sauera w planetarium.

W okresie wędrówek jesiennych, przy jasnym gwiaź­dzistym niebie 34 rudziki skierowały się w automatycz­nie rejestrujących klatkach kierunkowych, na południo­wy zachód, a więc zwykłą trasą ich jesiennego ciągu. Nie dały się wszakże zbić z tropu w tym locie kierun­kowym przy niebie zasłoniętym ciemnymi chmurami. Przeciwnie, nawet gdy badacz ustawiał klatki w pomiesz­czeniu światłoszczelnym, utrzymywały nadal kierunek na południowy zachód. Miały zatem możność dokładnego rozpoznawania kierunku poprzez grube mury pracowni.

Gdy teraz zoolog powtórzył doświadczenie w pozba-

wionym okien bunkrze o żelazobetonowych ścianach gru­bości 15 cm, stało się coś dziwnego. Początkowo ptaki skierowały się prawidłowo ku południowemu zachodo­wi, potem jednak zwróciły się na południe, na zachód i nawet na wschód. Miało się wrażenie, że coś je zbiło z tropu. Bardzo już niejasno wyczuwały swoje tajemni­cze drogowskazy.

Nasunęło to Frommemu myśl, by przenieść się ze swoimi rudzikami do szczelnie zewsząd zamkniętej stalo­wej komory. Tu zyskał potwierdzenie swoich przypusz­czeń: ptaki fruwały w zamieszaniu we wszystkich kie­runkach i nie wykazywały już absolutnie żadnej orien­tacji. Skoro jednak otwierano jedyne drzwi prowadzące do komory, natychmiast pojawiała się bardzo słaba ten­dencja lotu na południowy zachód.

Komora stalowa może zatem izolować rudziki od ta­jemniczego drogowskazu, ale przez'otwarte jej drzwi po­trafi wtargnąć jakaś mała cząstka tej magicznej niemal siły. Z elektrotechniki wiadomo, że zamknięta szczelnie komora stalowa osłabia nieco działanie zewnętrznego po­la magnetycznego i podobnie jak klatka Faradaya, może nawet całkowicie zniwelować działanie pola elektrycz­nego. Nasuwa się zatem myśl, że siły wskazującej drogę trzeba szukać w ziemskim polu magnetycznym, jest bo­wiem całkowicie możliwe, iż działa ono na zmysł orien­tacji ptaków mniej więcej tak jak na igłę kompasową.

Fromme próbował teraz zakłócić działanie owego hi­potetycznego zmysłu magnetycznego rudzików, przy­twierdzając im na głowie małe sztabki magnesowe. Nie zakłóciło to jednak ich orientacji kierunkowej. Zaopa­trzył się nadto w dwumetrowej długości cewkę elektro­magnetyczną, którą tak ustawił w komorze stalowej, że przesunął naturalne ziemskie pole magnetyczne o 90°.'

Jeżeli istotnie rudziki orientują się według pola mag­netycznego, powinny teraz zboczyć i połudiowo-zachod- niego kierunku lotu na północno-zachodni. Rudziki nie dały się jednak przestawić. Zawiodły wszystkie próby z polami magnetycznymi. Czyżby zatem należało odrzu­cić hipotezę orientacji magnetycznej? Doszło do tego wniosku wielu badaczy, którzy w podobny sposób po-

214

szukiwali hipotetycznego zmysłu magnetycznego u swo­ich zwierząt doświadczalnych i otrzymali podobnie ne­gatywne wyniki. Ale kilku upartyćh uzyskało od roku 1962 pewne wyniki świadczące, że jednak istnieją zwie­rzęta obdarzone zmysłem magnetycznym!

„Przecież to żywe igły magnetyczne!" — zawołał pro­fesor Becker patrząc ze zdumieniem na stół laboratoryj­ny. Poprzedniego wieczoru z Afryki Południowej nade­szła do Państwowego Zakładu Materiałoznawstwa w Ber­linie Zachodnim przesyłka z młodymi królowymi termi­tów. Szybko zsypano te owady do szklanej wnęki stołu laboratoryjnego, gdzie leżały bezładnie rozrzucone. I oto następnego ranka wszystkie termity ułożyły się dokładnie w kierunku wschód-zachód. Badacz przesunął ostrożnie stół o 90°. Po kilku godzinach owady ułożyły się głowami skierowanymi dokładnie na wschód albo na zachód, ko­łysząc się przy tym regularnie jak ospałe igły magne­tyczne. Znaczenie owej orientacji kompasowej według kierunku pola magnetycznego ziemskiego w życiu królo­wych termitów jest jeszcze zupełnie nieznane.

Podobnie tajemnicze zachowanie się obserwował u chrabąszczy majowych dr F. Schneider w Szwajcar­skim Zakładzie Badawczym Wadenswil koło Zurychu. Wykopywał on z ziemi spoczywające jeszcze chrząszcze, trzymał je czas jakiś w odrętwieniu w temperaturze 0°C, a potem powoli ogrzewał do temperatury 20°C. Chrabąsz­cze najpierw zaczynały się poruszać, po jakimś jednak czasie układały się do spoczynku, ale w położeniu uwa­runkowanym jakimiś niewidzialnymi siłami.

W trakcie żmudnych eksperymentów wykrył Schneider, że chrabąszcze wykazują nie tylko orientację magnetycz­ną, ale również elektryczną. Każdy kąt, o który zostały przesunięte sztucznie wytworzone linie sił elektromag­netycznych, wywołuje u nich niezwykle charakterystycz­ny stan niepokoju i równie charakterystyczny kierunek ułożenia spoczynkowego. Kierunek ten bywa często śred­nią działania obu linii sił. Czasem wszakże ujawniają się zaskakująco znaczne odchylenia. W niektórych dniach nic się absolutnie nie zgadzało. Nie troszcząc się o kie­runek linii sil elektromagnetycznych chrabąszcze ukła-

dały się w kierunku północny zachód—południo-wschód albo poprzecznie do niego. Widocznie działała w tych dniach bardzo potężna inna siła, wywierająca większy wpływ na te owady niż pola elektromagnetyczne. Schnei­der nie wie jeszcze, jakiego rodzaju może to być siła. ■

Dalszy osobliwy fenomen magnetyczny wykryli ame­rykańscy zoologowie Brown, Bennet i Webb u słodko­wodnej błotniarki Nassarius obsoletus żyjącej na dnie jezior i sadzawek. Stwierdzili przede wszystkim, że śli­maki te odczuwają kierunek niezmiernie słabych linii sił ziemskiego pola magnetycznego.

Na sztuczne pola magnetyczne reaguje zresztą ta błot­niarka tylko wtedy, gdy mają one mniej więcej to samo natężenie co ziemskie pole magnetyczne. Pole o więk­szym natężeniu nie działa na nie. W tym tkwi, być mo­że, przyczyna, że zawodziły wszystkie dotychczasowe próby odchylenia kierunkowego z pomocą zawieszanej na głowie zwierzęcia sztabki magnesu.

Zmysł magnetyczny jest najwidoczniej dla błotniarek Nassarius obsoletus pewnego rodzaju kompasem, sterują bowiem zawsze pod całkiem określonym kątem do bie­guna magnetycznego północnego. Kąt ten przesuwa się wszakże stale w ciągu dnia jak wskazówka zegara. Zu­pełnie, jakby ślimaki te miały w swoim ciele igłę kom­pasową wskazującą stale północ. Ponieważ jednak owa igła obraca się również powoli jak wskazówka godzi­nowa, zwierzę bez przerwy zmienia powoli kurs, wę­drując po linii łukowej.

Ale to jeszcze nie wszystko. Oprócz owej igły magne­tycznej, obracającej się odpowiednio do pozornego ruchu słońca, ma ślimak inną jeszcze igłę, obracającą się zgod- riifc z ruchem księżyca. Błotniarki wybierają kompromis między dwoma kierunkami wskazywanymi przez każdą igłę z oddzielna.

Gdzie mieści się ów zmysł magnetyczny? Dotąd nic jeszcze nie wiadomo o jego lokalizacji i wyglądzie. Jest najzupełniej możliwe, że mieści się on wewnątrz ciała, być może, w mózgu. Ponieważ siły magnetyczne prze­chodzą przez ciało, mogą równie dobrze działać wewnątrz, jak i zewnątrz niego.

14

Pierwotna siła instynktów

■ Ji

Wrogi pióropusz

Instynkt, przeciwieństwo rozsądku, z niebywałą si­łą zmusza organizmy, by w wielu sytuacjach życiowych dążyły do ocalenia życiayów stojący poza wolą i świa­domością kategoryczny imperatyw długo uważano za coś, czym kierują prawa niepojęte dla umysłu ludzkiego.

I oto w ostatnich dziesiątkach lat badacze behawioru poczynili obserwacje rzucające po raz pierwszy światło na tajemniczy świat doznań psychicznych zwierząt. In­teresujące były zwłaszcza te eksperymenty, w których stawiano zwierzęta wobec tak krańcowych sytuacji ży­ciowych, że nie mogły na nie reagować w sposób dzie­dzicznie ustalony, wobec czego przejawiały osobliwe re­akcje.

Słynne stały się doświadczenia Konrada Lorenza z kaczkami piżmowymi *. Badacz trzymał w ręku kwi­lące głośno pisklę kaczki krzyżówki i pokazał je kro­czącej obok ze swoim stadkiem kaczce piżmowej. Na roz­paczliwe wołanie o pomoc wielce podniecona kaczka piż­mowa podbiegła z głośnym kwakaniem i podskakując biła go skrzydłami, wreszcie po wielu próbach wyrwała mu kaczuszkę i podążyła z nią szybko, by znaleźć się możliwie najdalej od tego niebezpiecznego miejsca.

(Uwolniona mała krzyżówka próbowała teraz połączyć się ze stadkiem piskląt swej wybawicielki. Wtedy jed­nak zachowanie matki zmieniło się natychmiast w atak na poprzednio bronione pisklę. Uczyniła ruch, jakby chciała uśmiercić dziobem dopiero co z narażeniem włas­nego życia wyratowaną kaczuszkę. Teraz pisklę zawdzię­czało swój ratunek tylko szybkiej interwencji badacza.

Jak objaśnić to pełne sprzeczności zachowanie się kacz­ki? Według Konrada Lorenza, kolejnym następstwem dwóch diametralnie różnych reakcji instynktowych. Naj­pierw kaczka zareagowała na wołanie o pomoc, brzmia­ło ono bowiem łudząco podobnie do wołania jej własnych młodych. Ponieważ jednak młoda krzyżówka ma inną barwę upierzenia, uznała ją w kilka sekund później za wroga i potraktowała jak napastnika. Stojące na niskim jeszcze szczeblu rozwoju ewolucyjnego gatunki kaczek, jak np. kaczki piżmowe, w przeciwieństwie do innych gatunkowanie rozróżniają swoich młodych indywidual­nie, lecz według określonych bodźców, które wyzwalają w nich rozmaite przejawy instynktu opieki nad potom­stwem.

A oto inny przykład: Konrad Lorenz tak oswoił żyją­cego na swobodzie rudzika, że ten ufnie podfruwał do niego i dziobał mu pokarm z ręki. Skoro jednak badacz założył ciemne okulary w rogowej oprawie, ptak już nie rozpoznał go i bojaźliwie unikał.

Jeśli do samczyka rudzika zbliża się inny rudzik w cha­rakterze rywala, ten ustawia się przed nim, demonstruje mu czerwone piórka gardziołka, unosi ogonek, kołysze się miarowo z boku na bok i zależnie od tego, czy czuje się mocniejszy czy też słabszy, rusza ku przeciwnikowi albo ucieka.

Teraz rzecz najdziwniejsza: rudzik, który nie rozpoznał swego opiekuna, kiedy ten założył ciemne okulary, by­najmniej się nie zdetonował, gdy zamiast innego wro­giego rudzika podstawiono mu przymocowany do drutu mały pióropusz z czerwonych piórek gardziołka i poru­szano go przed nim ruchem wahadłowym. Odruchowo reaguje jak na osobnika wrogiego i nawet wobec tak

prymitywnego modelu wykazuje dobitnie behawior za­straszający i zaczepny.

Poruszające się czerwone piórka są impulsem wpro­wadzającym ptaka natychmiast w stan gotowości bojo­wej, podobnie jak widok czerwonego światła zmusza prowadzącego auto do naciskania hamulców bez potrze­by uprzedniego sprawdzenia sytuacji na jezdni.

Modele wyzwalające instynkty

Tak więc dla każdego gatunku zwierzęcia istnieją ści­śle określone wrażenia zmysłowe, które mogą stanowić bardzo maleńki, lecz typowy wycinek obrazu środowiska, a mimo to, jak za naciśnięciem guzika, wyzwalać pełny, całkiem specyficzny sposób zachowania się.

Wychowywana w klatce papużka falista adoptuje na­tychmiast jako współtowarzysza błękitnohjąią piłkę ping­pongową, uważając ją za głowę drugiej papużki, którą jej dodano dla towarzystwa. Trzeba tylko uw|żać, by piłka była wetknięta między pręty dokładnie na wyso­kości jej głowy. Jeśli tkwi niżej, wyraźnie budzi w pta­ku niesmak, jeśli wyżej — napawa obawą. A gdy upad­nie na dno klatki, ptak milknie i ząchowuje się tak sa- - mo jak po śmierci prawdziwego Współtowarzysza — „boleje".

Interesujące odkrycie uczynił mimo woli Otto Koehler. Jadąc rowerem przez polną dróżkę, wpadł tylnym kołem w norę królika, czego rezultatem była wspaniała „ósem­ka". Ponieważ do domu było jeszcze dość daleko, badacz postanowił, mimo nieprzyjemnego podskakiwania, je­chać dalej. Ku wielkiemu zaskoczeniu spostrzegł wtedy, że tuż za rowerem skacze mały zaciekawiony króliczek rodem z owej nory. Ani krzykiem ani klaskaniem w dło­nie nie udało się odprawić malca z powrotem do nory.

Jako zoolog, Otto Koehler znalazł natychmiast wyjaś­nienie: wrodzony mechanizm wyzwalający! Mniej nau­kowo oznacza to, że młody królik podąża za wszystkim, co się porusza skokami, niezależnie od tego, czy będzie

219

to jego własna matka, czy też badacz na scentrowanym rowerze.

Podobny przypadek zdarzył się N. Tinbergenowi, za którym, gdy jechał rowerem przez las, pobiegło drobnym kłusem młode sarniątko. Pomyliło po prostu białocętko- wany błotnik tylnego kola roweru z „lustrem" swojej matki.jTu zatem instynkt podążania za czymś wywołany został przez coś białego na tylnej części poruszającego się przedmiotu.

Wywijanie w pobliżu kawek i wron czarnymi kąpie­lówkami wyzwala u fych ptaków wrodzoną reakcję na­tychmiastowej obrony porwanego młodego ptaka. Ze wściekłym krakaniem spadają w locie koszącym na nie poczuwającego się do winy człowieka, choć wyjątkowo tylko odważają się atakować go dziobami. Niekiedy są również atakowane przez wrony starsze panie przecha­dzające się po parku z czarnymi torebkami w rękach.

U młodych ropuch wyzwala reakcję chwytania zdoby­czy każdy poruszający się przedmiot długości 2 mm do 20 cm, nawet jeśli jest to drewienko, skrawek papieru czy kwiat. Dopiero stopniowo nabywają umiejętności od­różniania jadalnych obiektów od niejadalnych.

Spacerujący po jasnej drewnianej belce samiec muchy domowej bierze z reguły każdą ciemną główkę wbitego w belkę gwoździa za samicę, skacze nań i dopiero wtedy poznaje pomyłkę. Rzecz szczególna, że nie nabywa wraz z doświadczeniem „mądrości" i stale popełnia ten sam błąd, skóro tylko natrafi na główkę gwoździa.

Tymczasem takie w błąd wprowadzające sygnały wy­zwalające są czasem w naturze wykorzystywane w zupeł­nie innych celach. Warżki kwiatowe wielu gatunków po­łudniowoamerykańskich storczyków swoim kształtem i barwą stanowią dla samców tropikalnych błonkówek taką samą wabiącą podnietę jak samica. Wykonują na tej warżce ruchy kopulacyjne i w ten sposób przenoszą pyłek kwiatowy.

Również ucieczka na widok niebezpiecznych wrogów należyui wielu gatunków zwierząt do odruchów wrodzo- nychjumpulsem bywają często)nieruchomo lśniące oczy. Zięby, wróble, trznadle, a nawet kurczęta, reagują gwal-

220 *

townie na widok oczu sowy, niezależnie od tego, czy są osadzone w głowie żywego ptaka, czy też „namalowane" na rozwierających się znienacka skrzydłach motyla. Dla­tego właśnie motyl pawik odstrasza polującego na śiebie drapieżcę, czyniąc na nim wrażenie, że to właśnie, on, pawik, jest bardzo dla niego groźny.

Indyki pierzchają przed muchą

Dla dokładnego zbadania reakcji strachu przeprowa­dził dr Wolfgang Schleidt interesujące eksperymenty z indykami. Przerzucenie przez podwórko tekturowej sylwety ptaka drapieżnego wywołuje niesłychaną panikę, nawet jeśli indyki przedtem nigdy drapieżnika nie wi­działy. Kiedy wszakże przemknie w szybkim locie ko­szącym jaskółka dymówka, nie widać najmniejszego za­niepokojenia. Sądzono przeto dość długo, że indyki in­stynktownie odróżniają sylwetę lecącego drapieżnika od sylwety nieszkodliwego ptaka. „Znajomość" sylwet my­szołowów, sokołów, jastrzębi, krogulców, orłów, ale rów­nież gołębi, jaskółek, bocianów i wszystkich innych pta­ków musiałaby być zatem utrwalona w podłożu gene­tycznym indyków.

W rzeczywistości przecież sprawy te przedstawiają się o wiele prościej. Dr Schleidt stwierdził w 1961 r., żejm- pulsem wywołującym reakcję ucieczki jest po prostu coś ciemnego, co doskonale wyróżnia na jasnym niebie, nie przekraczając przy tym niewielkiej w stosuniku do swych rozmiarójK^jjrędjŁpści lotu. Innymi słowy wszyst­ko, co pojawia się na niebie jako ciemne i porusza się z bardzo ograniczoną prędkością kątową, jest podejrza- -tte, niezależnie od tego, czy będzie to tekturowy model ptaka drapieżnego, czy sylwetka wróbla, czy też dowol­ny produkt fantazji, jak piłka, kółko czy prostokąt. Nie należy tylko katapultować tego szybowca za szybko.

Ponieważ ptaki drapieżne krążą i szybują zawsze na znacznych wysokościach, pojawienie się ich wywołuje natychmiast na podwórzu alarm. Ale również przy co­rocznym powrocie bocianów panuje początkowo wśród

I

i

& 'tfS&hfc ^tt^Ka

Sk**** flEKS .W®

?•*:»-«■«.• • ' lvs 5„ -.i , i -t -f * > - . .V „7

sSilkWtita

nak utrzymuje się jeszcze na krawędzi gniazda. I wtedy zachodzi rzecz przedziwna — mianowicie nie dzieje się nic! Mama pokrzewka siada po tym incydencie znów spo­kojnie na gnieździe, nie czyniąc najmniejszego ruchu dla ratowania dziecka, które tuż przed jej oczami leży na niebezpiecznej krawędzi. Może sobie umierać z głodu czy' zimna, choć jeden ruch dzioba wystarczyłby, by z po­wrotem znalazło się w zagłębieniu gniazdka.

Dziedziczny zespół instynktów pokrzewki pozwala jej wprawdzie na podstawie położenia gwiazd znajdować drogę do odległej Afryki, nie uwzględnia wszakże sy­tuacji, w której należałoby ratować własne dziecko.

Podobnie bezradną matkę obserwował dr Karli u szczurów. Szczury z reguły przy każdej okazji uśmier­cają myszy. W okresie jednak, gdy same mają małe, za­chowują się zupełnie inaczej. Wiedzione instynktem ma­cierzyńskim, nagle zaczynają czule pielęgnować myszy jak własne dzieci, gdyż zdaje im się, że są to młode szczurki. Gdy w tym okresie napotkają na swojej drodze jakąś mysz, chwytają i niosą w pysku do własnego gnia­zda. Jest to o tyle chybione przedsięwzięcie, że mysz, skoro tylko ochłonie z przestrachu, sama również chwy­ta mniejsze od siebie małe szczurzątka i unosi w prze­konaniu, że są to jej własne dzieci. Mimo to szczurzyca nadal odnosi się do myszy, która obrabowała jej gniaz­do, z miłością. Karli obserwował raz nawet jakąś szczu- rzycę, która niosła w pysku mysz, ta zaś z kolei trzy­mała w zębach maleńkie szczurzątko.

To samo powtarzało się niezmiennie przy wszystkich kolejnych miotach szczurzycy. Pod naciskiem swoich in­stynktów i wyzwalającego je impulsu nie była w stanie nauczyć się wyrzucania „kukułczęcia" ze swego gniazda.

Przykład ten świadczy, jak bardzo zwodniczy jest do­rywczo tylko objawiający się u zwierząt instynkt macie­rzyński. Drobny błąd, drobna pomyłka w sygnale wy­zwalającym, albo po prostu sytuacja nieprzewidziana w utrwalonym genetycznie podłożu, a czułe igraszki przeradzają się we wrogie działania albo nawet w ka-

wielkie podniecenie. Potem jednak uczą się szybko, że ta specyficzna sylwetka w niczym im nie za­graża. Zdążyły się także przyzwyczaić do wszelkich współczesnych typów samolotów i uciekają jedynie na widok rzadko zresztą pojawiającego się helikoptera.

Można natomiast zauważyć, że panikę wywołuje na podwórku krążący pompatycznie w okresie godowym gołąb, a niekiedy nawet powoli unoszone wiatrem pióra kurze. W pracowni z sufitem pomalowanym na biało zdarzało się — choć brzmi to bezsensownie — że indyki wpadały w zaniepokojenie na widok pełznącej po suficie zwyczajnej muchy. I ona również była ciemnym, powoli poruszającym się przedmiotem.

Instynktowne sposoby zachowania się mogą zatem, w przeciwieństwie do nabytych, być wywołane przez od­ruchy bezwarunkowe. W układzie nerwowym zwierząt znajduje się dziedzicznie utrwalony system przewodze­nia, który daje zwierzęciu możność przyjmowania tych impulsów i takiego ich automatycznego przetwarzania w mózgu, że w końcowym efekcie zostają wysłane do mięśni sygnały nerwowe prowadzące do rozumnej reak­cji na bodziec z zewnątrz.

Miłości macierzyńskiej nie zaplanowano

Skoro zatem brak w układzie nerwowym predyspozy­cji, nie nastąpi u zwierzęcia żadna rozumna reakcja, na­wet w sytuacjach, w kT3ł*ęh ż naszego ludzkiego punktu widzenia byłaby ona sama przez się zrozumiała.

Groteskowego przykładu na to dostarcza pokrzewka wysiadująca poza własnymi jajami również jajo kukułki. Już w kilka dni po wykluciu mały intruz rozpoczyna z pomocą równie przedziwnych, jak ponurych wrodzo­nych sposobów zachowania się wypierać swe przybrane rodzeństwo z gniazda. Podpełza pod pisklę pokrzewki, chwyta je, mając już na plecach, w mocny uchwyt skrzy­deł, wypełza z żywym ładunkiem na skraj gniazdka, gdzie ruchem wyprostnym zrzuca siłą pojmanego jeźdźca.

Nieszczęsne pisklę ląduje zwykle za burtą. Czasem jed-

222

de dotknęła ręka człowieka, wystarczy, by samica cho­mika syryjskiego pożarła swoje małe. Wystarczy zbyt silne uczucie głodu u zwierzęcia, by samica przy odgry­zaniu pępowiny wżarła się w brzuszek noworodka. Wy­starczy przedwczesne obudzenie się instynktu rozrod­czego, aby wróble domowe bez namysłu wyrzuciły swe pisklęta z gniazda. Zresztą czasem wystarczy niewłaści­we zachowanie się: na przykład jeśli mały chomik sy­ryjski śpi smacznie, podczas gdy jego rodzeństwo ssie — natychmiast jako intruz zostaje z całym spokojem po­żarty przez własną matkę.

Nie wszystkie zwierzęta potrafią w tak skończenie doskonały sposób przerzucić się od niepohamowanej żar­łoczności do troskliwego instynktu opiekuńczego jak sa­mica niedźwiedzia polarnego. Zmarły w roku 1955 dy­rektor Ogrodu Zoologicznego w Lipsku, Schneider za­obserwował, że niedźwiedź polarny buduje swym mło­dym ze śniegu jaskinię szerokości 1,5 m, wysokości zaś 1,25 m, _do której prowadzi ukośny korytarz długości 3 m i wysokości 0,70 m, zamknięty bryłą lodu. Mimo to noworodek zmarzłby i w tych warunkach, gdyby był pozostawiony samemu sobie, gdyż waży zaledwie 600 g i przy skąpym, ledwie 3—4 milimetrowym owłosieniu jest włąściwie nagi. Ale leżąca z boku niedźwiedzica tuli małe w zgięciu ramienia, przykrywa nieznużenie a deli­katnie drugą potężną łapą oraz długą sierścią swego podgardla i ponadto jeszcze ogrzewa oddechem.

Doświadczenie Tinbergena z modelami

Wrodzone działania instynktowe mogą też zostać wy­zwolone przez modele, jeśli wykazują one pożądane ce­chy wyzwalające reakcje. Kurczęta na przykład biegną nie tylko za kwoką, ale nawet za zwyczajną deską obra­cającą się na wysokości 15 cm nad ziemią, jeśli z kra­wędzi deski zwisają frędzle wełnianych strzępków* umieszczony zaś pod deską mały promiennik podczer­wieni zapewnia ciepło, a głośnik bez przerwy gdacze swoje „ko-ko-ko".

Niezmiernie interesującego eksperymentu dokonał Tin- bergen badając, jakie bodźce wywołują u młodych mew srebrzystych reakcję dopominania się o pokarm, wyra­żoną uniesieniem maleńkiej główki i rozwarciem dziob­ka, gdy rodzice zbliżają się do gniazda z pożywieniem. Czy bodźcem tym jest personalne rozpoznanie rodziców, czy też widok pokarmu?

Ani jedno, ani drugie! Badacz behawioru ustalił mia­nowicie, że pisklęta reagują jedynie na następujące bodźce: na czerwoną plamkę na dolnej połowie dzioba

rodziców, na kontrast owej_ plamy z czymś bardzo jas- ^Jłym,_na_ pionowe ustawienie dzioba" ~\uż_ przed połknię­ciem pokarmu przez dorosłego ptaka, na ruch dzioba w_dół__i w górę i wreszcie na jego zwężenie przy schyla- niu-się do karmienia.

Gdy z pomocą modelu oddziałuje się każdym z tych pięciu bodźców z osobna, młode mewy reagują na każ­dy z nich, ale odpowiednio słabiej. Kiedy jednak zsumu­je się te wszystkie bodźce cząstkowe w jednym modelu, wywołuje się tak ożywioną reakcję dopominania się o pokarm jak na widok przybywających z pokarmem ro­dziców.

Teraz badacz posunął się o krok dalej. Przesadził w wielkości i intensywności czerwonej plamy, wzmoc­nił do nienaturalnych proporcji kontrast barw, pionowe ustawienie, zwężenie i rytmikę ruchu dzioba. Wywołało to nienormalnie wzmocnioną reakcję młodych — wy-

225

i

Przy wszelkich tego rodzaju działaniach instynkto­wych, które zostają wyzwolone przez, odpowiednie bodź­ce zewnętrzne oraz odpowiednie modele, ustalił Konrad Lorenz następującą prawidłowośt: im dłużej pewien, utrwalony genetycznie sposób zachowania się nie zostaje wyzwolony, tym bardziej przejawia się behawior moty­wowany. Przynagla on organizm do szukania sytuacji wyzwalających bodziec, i to tym intensywniej, im dłu- . żej spoczywają odłogiem te predyspozycje zachowania się. Następuje wtedy również odpowiednie obniżenie wartości progu, który muszą pokonać wyzwalające się impulsy, by zacząć działanie, aż wreszcie może nawet dojść do wykonania odpowiedniej działalności na obiek­tach zastępczych albo wręcz w „reakcji próżniowej".

Konrad Lorenz obserwował wielokrotnie, jak oswojo­ny szpak dobrze wprawdzie żywiony, ale od dłuższego czasu nie dostający much, podfruwał pionowo w górę, chwytał coś na niby dziobem, wracał na drążek, czynił tam charakterystyczne mordercze kłapania i wreszcie na niby połykał.

Przy obsadzaniu wielkiego akwarium kilkoma parami pielęgniczek, pojedyncze parki odgraniczają swe rewiry od sąsiednich. Wzdłuż granic zachodzą nieszkodliwe bój­ki między sąsiadami, samiec i samiczka każdej pary ży­ją jednak zgodnie. Kiedy wszakże obsadę akwarium sta­nowi tylko jedna para małżeńska, już po kilku tygod­niach dochodzi u tych kłótliwych rybek pozbawionych możliwości kłótni sąsiedzkich do „kryzysu małżeńskiego". U skrajnie wojowniczych gatunków niesnaski te miewa­ją często smutne zakończenie. Pielęgniczki żyją w rze­kach i jeziorach Afryki i Ameryki Południowej i są

\'Iw * * '-i '

czał się z niego, jajka zaś przez siebie zniesione, które miał tuż przed oczami, całkowicie ignorował. Nadnor- malna sytuacja bodźcowa zmuszała go do ciągłej wspi­naczki na gigantyczne jajo, na którym nawet przez se­kundę nie mógł się utrzymać.

Kryzys małżeński u pielęgniczek

ciągnęły szyjki, rozwarły gardziołki i kwiliły jak nigdy przedtem.

W chwili gdy oswojona mewia matka przybyła do gniazda, by nakarmić pisklęta, Tinbergen wystawił nad gniazdem taki tekturowy model nie dostarczający po­karmu i zupełnie niepodobny do ptaka. Pisklęta zigno­rowały dziób matki i wybrały model!

Również ptasi rodzice kierują się bodźcem silniej dzia­łającym na instynkt karmienia. Otrzymuje kąsek mło­de, które najszerzej otwiera dziób i wystawia na pokaz

najsilniej błyszczącą barwę gsfrdzieli. Tak się nawet zda­rzyło, że Ottonowi Frischowi, synowi znanego nestora | badań nad pszczołami, oswojona kawka w nagłym na­padzie instynktu macierzyńskiego wetknęła w obydwa uszy grube robaki mączne, uznając oba te lejkowate utwory za rozwarte, proszące o pokarm gardła.

Tinbergen zabrał ostrygojądowi gniazdo z jajami i za­stąpił je dwoma gniazdami sztucznymi. W jednym z nieb znajdowały się jasnoniebieskie z szarymi plamkami autentyczne jaja ostrygojada pięciocentymetrowej dłu­gości, w drugim zaś różne modele jaj. Najbardziej odpo­wiadały ptakowi modele jaskrawo niebiesko nakraplane z wielkimi czarnymi plamami i o gigantycznych roz­miarach jaja strusiego. Ptak usilnie próbował wysiady­wać owo monstrualne jajo, choć za każdym razem sta-

Julubionymi rybami wytrawnych akwarystów,. Samiczka albo samiec trzyma przeważnie ikrę i świeżo wylęgłe larwy w jamie gębowej. Gdy narybek nieco podrośnie, pływa wokół swobodnie, w razie niebezpieczeństwa umy­ka wszakże w dalszym ciągu do tej kryjówki.

Jeśli parka tych niezmiernie zadziornych rybek nie może wyładować kłótliwości na innych osobnikach swe­go gatunku, samiec na pewno zabije samicę. Po tym akcie będzie długo bolał i unikał jej następczyni. Czło­wiek może jednak przeszkodzić temu ponuremu procede­rowi, wstawiając do akwarium lustro. Przed jego taflą samiec od czasu do czasu walczy sam ze sobą i spokój domowy zostaje uratowany.

W konflikcie uczuć

Rzecz wygląda jeszcze osobliwiej, gdy w tym samym czasie bodźce zewnętrzne wyzwalają dwie reakcje in­stynktowe. Najczęściej występuje u zwierząt konflikt wewnętrzny między instynktem walki i ucieczki. Z mie­szaniny obu tych przeciwstawnych sobie sytuacji uczu­ciowych mogą czasem powstawać najprzedziwniejsze i bezsensowne reakcje.

Kiedy na przykład kogut nie wie, czy atakować, czy zwiewać, zaczyna wykonywać ruchy dziobania, aczkol­wiek nigdzie nie widać ani śladu ziarna, robaków czy innej karmy1. Ciernik w podobnej sytuacji zaczyna bu­dować gniazdo, żuraw czyści pióra, a szablodziób zacho­wuje się tak, jakby zamierzał ułożyć się do snu. ••

W zupełną konfuzję wpada wtedy samiec siewki zło­tej. Gdy zbliża się wróg, samiczka, podobnie jak wiele innych gatunków ptaków odbywających lęgi na ziemi, stara się go „zmylić", czyli odwrócić jego uwagę od gniazda. Zamiast pomóc małżonce w tym działaniu, sa­miec, w rozterce uczuć między gotowością obrony a stra­chem, pozoruje z samicą kopulację — zachowanie, które w żadnym razie nie służy odwróceniu grożącego nie­bezpieczeństwa.

Wykonywanie takich działań zastępczych lub „prze­

rzutowych", jak się je fachowo nazywa, jest zupełnie „mdłe", najwyraźniej odprężeniowe, jakby dokonywane w półśnie. Pewna celowość mogłaby w poszczególnych przypadkach polegać na odprężeniu sytuacji, gdyby przy­najmniej jeden partner nie zachowywał się w sposób podniecony. Ale przecież lis bynajmniej nie traci apety­tu na widok osobliwego zachowania się samca siewki złotej. Z reguły takie reakcje zastępcze nie mają naj­mniejszego sensu biologicznego.

To osobliwe zjawisko występuje również u człowieka jako tak zwane „zaambarasowanie". Człowiek zaczyna wtedy wykonywać pewne „prace porządkowe" — drapie się za uchem albo przeprowadza pewne wrodzone auto­matyczne ruchy w rodzaju wsadzania palca za kołnie­rzyk, nerwowego poprawiania krawata, zapalania pa­pierosa.

Instynkt walki i ucieczki nie są wszakże jedynymi an- tagonistycznymi impulsami, które mogą prowadzić do całkowicie nowych, zwykle absurdalnych, niezrozumia­łych sposobów zachowania się. Wiele nielogicznych z po­zoru działań zwierzęcych, a także ludzkich, wynika z te­go, że dwa lub więcej podświadomych bodźców wyzwala działania, które w osobliwy sposób oddziaływają na siebie, k

Dalsze badania w tym zakresie będą na pewno miały wielkie znaczenie dla poznawania symptomów neuro­tycznych u ludzi. Zarysowuje się tu pomost wiodący od psychologii zwierząt do psychologii człowieka i psy­chiatrii.

Tak ujął to zagadnienie Erich von Holst, zmarły wios­ną 1962 r. zasłużony dyrektor Instytutu Fizjologii Za­chowania się Towarzystwa im. Maxa Plancka, gdy po­wiedział: „Celem naszej pracy winno być uzyskanie po­przez badania na zwierzętach naprawdę prostych i po­glądowych modeli zachowania się, by w przyszłości, łącznie z osiągnięciami innych dziedzin nauki, opraco­wać nowe dane dla neuroterapii i przyczynić się do le­czenia chorób psychicznych współczesnego człowieka z całym mnóstwem ich przejawów i popędów, ze wszyst­kimi ich wewnętrznymi konfliktami i sprzecznościami".

Instynkty — dziedzictwo zamierzchłej przeszłości

Trzy równoczesne sytuacje uczuciowe — Chęć ataku, ucieczki i pozostania w pobliżu — mogą spowodować ciężki konflikt u mewy śmieszki. Wypadkową tej mie­szaniny doznań staje się — o dziwo — ceremonia zalo­tów! Tinbergen przedstawia to następująco: Najpierw samiec szuka w piasku wydmy gniazda, czyli po prostu małego zagłębienia albo nawet odcisku stopy ludzkiej. Skoro tylko przyfrunie blisko inna mewa, przybiera po­stawę niemal pionową, z głową ku górze i ogonem ku dołowi i wydaje przeciągły okrzyk.

Na co dzień jest to u mew śmieszek zawołanie ostrze­gawcze dla odstraszenia niepożądanego gościa. Inne samce pierzchają na ten zew. Ale nie samice. Dla nich jest on zaproszeniem i lądują tuż przy wzywającym je samcu. Oba ptaki wychylają się teraz jak na huśtawce ku przodowi, z głową tym razem skierowaną ku dołowi, a ogonem w górę. W zasadzie u ptaków tego samego ga­tunku jest to wyjściowa pozycja szermiercza poprzedza­jąca bezpośrednio wzajemne zaatakowanie się dziobami. Tu wsząkże samiec i samica ustawiają się nie naprzeciw siebie, jak w pozycji bojowej, lecz równolegle, z głowa­mi zwróconymi w jednym kierunku, tak że nie spogląda­ją na siebie wprost.

W kilka sekund później najpierw jedno, a potem dru­gie zwierzę staje jednym zrywem w postawie imponują­cej, a więc w pozie oznaczającej zarówno wprowadzenie do walki, jak próbę odstraszenia przeciwnika. Aby jed­nak odebrać tej pozycji charakter bojowy, obydwa pta­ki odwracają od siebie równocześnie głowy i przez dłuż­szy czas zastygają w tej pozie. Jest to pewien rodzaj jakby ucieczki, ale ponieważ pozostają na miejscu, do­kumentują równocześnie jakąś niejasną przynależność do siebie. Stopiona w jednym geście chęć ucieczki i chęć pozostania przy sobie przekształca początkowe groźby w pojednanie.

Początkowo samica jest jeszcze dość trwożliwa, za­chowuje bezpieczny dystans i zdradza bojaźń niezwykłą

gładkością upierzenia. Gdy już oboje w pełnym napięciu dostatecznie napatrzyli się w przeciwne strony, samica zwraca znów ostrożnie głowę ku samcowi, ale na lekkie jego poruszenie natychmiast odwraca się z powrotem.

Przeważnie jednak samica pozostaje przy samcu bar­dzo krótko i ucieka z chwilą, gdy zaczyna się czuć nie­swojo. Stary, doświadczony samiec może ją wprawdzie ponownie zwabić, zwykle wszakże ląduje ona obok in-

I WM

nego nawołującego samca. W koloniach mewich często obserwuje się, jak samica w szybkim tempie przemierza całą kolejkę zalecających się samców.

Wcześniej czy później objawi przecież szczególną pre- dylekcję do jednego- z nich. Osiada ciągle kolo niego i oboje odbywają ten sam wojowniczo-pokojowy rytuał, przy którym wszakże stopniowo pozy agresywne i oznaki bojaźni stają się coraz bardziej nieprzekonujące. Wresz­cie „ona" powoli przesuwa się bardziej do „niego" i ob­serwuje go z nieukrywanym zainteresowaniem.

Oswojenie się ze sobą zachodzi u jednych par szybko, u innych trwa wiele dni i wymaga dwudziestu, a nawet czterdziestu „wizyt oficjalnych". Wreszcie i w takich przypadkach ceremonialność coraz bardziej zanika. Obo­je spędzają wspólnie wiele godzin, samiec daje nawet dowody, że będzie dobrym ojcem rodziny — wśród nie-

|zliczoftych pieszczot karmi wybrankę. Wkrótce potem odbywają się już gody. W następnym roku .oboje mał­żonkowie już bez wielkich ceremonii odnajdują się po długich wędrówkach, jakie odbywali oddzielnie, w od­rębnych stadach. Wykazało to obrączkowanie ptaków.

Już ten przykład uzmysławia nam, jak może powsta­wać u zwierząt rytuał działań instynktowych. U Innego gatunku, u mew srebrzystych, widać to jeszcze wyraź­niej. Samiec wabi tu samicę w nieco inny sposób. Gdy stwierdza, że został przez nią zauważony, schyla się w wielce wymownym geście nad małym wgłębieniem w ziemi i kiwa rytmicznie głową. Owo schylenie się nad gniazdem jest dokładnie takim samym ruchem, jaki wy­konuje mewa, gdy sadowi się na jajach. Rytmiczne pod­noszenie i pochylanie "głowy jest tanecznym wariantem ruchów przy budowie gniazda. W obu zatem przypad­kach działalność zastępcza zostaje zrytualizowana w symbolicznym geście.

Pochodzenie tych rytualnych gestów poznaje również badacz w innej sytuacji: gdy mewa srebrzysta przekro­czy granice terenu lęgowego innej mewy tegoż gatunku, posiadacz rewiru uderza mocno dziobem w ziemię, wy­rywa wściekle kilka źdźbeł trawy oraz drobniejszych ziół i odrzuca je ruchem strząsającym na bok. Daje tym niedwuznacznie intruzowi do zrozumienia: tak jak tę oto ziemię, potraktuję twój łeb i tak jak szarpię tę tra­wę, wyszarpię ci pióra z lotek i sterówek! Intruz pojmu­je przeważnie to ostrzeżenie i wyraźnie wzburzony ra­tuje się natychmiastową ucieczką.

Wrodzone sposoby zachowania się zwierząt

Takie ataki skierowane pod „zmieniony adres" nie są obce również nam, ludziom, gdy uderzamy, na przy­kład, pięścią w stół albo w furii roztrzaskujemy krzesło o podłogę.

Symboliczna mowa, jaką porozumiewają się zwierzę­ta, chcąc wywołać u partnera określoną reakcję, po­wstała ongiś, w zamierzchłej przeszłości z jakichś real-

• V w;,-,"i

nych sposobów zachowania się. W trakcie rozwoju ro­dowego symbole te u wielu gatunków zwierząt stale się doskonaliły, komplikowały i stawały się coraz bardziej abstrakcyjne. Przy ceremoniach zalotów u kaczek nie można .jilź właściwie zrozumieć, jakie celowe ruchy tkwią u podstaw poszczególnych figur tanecznych.

Każdy gatunek zwierząt i każda rasa ma typowy mo­del instynktowego zachowania się, podobnie jak charak­terystyczne cechy morfologiczne, którymi różnią się od innych gatunków czy ras. Im bardziej dwie rasy zbli­żone są do siebie budową ciała, barwą sierści czy piór, funkcjonowaniem narządów wewnętrznych czy innymi cechami, tym bardziej upodabniają się ich modele za-, chowania się, jeśli są utrwalone genetycznie, w trakcie jakichś procesów uczenia się. (Tak więc wrodzone spo­soby zachowania się zwierząt w ciągu mijających epok historii Ziemi dziedziczy się z pokolenia na pokolenie, podobnie jak liczbę zębów, kształt żeber czy budowę stopy.)

Czasem nawet wywodzące się z zamierzchłej przeszło­ści sposoby zachowania się przetrwały dłużej niż cechy fizyczne. Wspominaliśmy już o dzielnych gęsiach do­mowych, które w określonych sytuacjach zapewniają się nawzajem bez przerwy swą gęsią mową, że absolutnie nie zamierzają wzlecieć w powietrze, choć już od dawna utraciły zdolność lotu.

A oto inny przykład: zdarza się coraz częściej, że mu­chy rodzą się bez skrzydeł. Promieniowanie radioaktyw­ne czy inne czynniki środowiska spowodowały zmianę skokową w ich substancji dziedzicznej — mutację — w której wyniku w poczwarce nie rozwinęły się skrzy­dła. Mimo to owady takie czyszczą sobie w regularnej kolejności nie istniejące skrzydła, wykonując przy tym precyzyjne ruchy odnóżami.

15

Współzależność zjawisk fizjologicznych i psychicznych

Zdalne kierowanie żywymi zwierzętami

Osobliwa kurza ferma mieści się na terenie Insty­tutu Fizjologii Zachowania się Towarzystwa im. Maxa Plancka pod Monachium. Na pierwszy rzut oka nie wi­dać nic specjalnego, potem wszakże zwracają uwagę liczne, przypominające urządzenia radarowe anteny kie­runkowe, które otaczają cały teren. Każda antena jest nakierunkowana na jedną kurę i wysyła ultrakrótkie fale radiowe. Kury odbierają sygnały za pomocą ukrytej pod upierzeniem anteny i odbiorniczka tranzystorowego.

Początkowo umieszczano anteny odbiorcze na głowach kur, co czyniło z tych ptaków jakby istoty z fantastycz­nej powieści albo zrodzonych w wyobraźni Marsjan. Owo wyposażenie techniczne sprawiło wszakże, że kury te spadły natychmiast na najniższe szczeble podwórkowej hierarchii. Dla utrzymania ich pozycji socjalnej trzeba było anteny i odbiorniki ukryć dobrze pod piórami. Pa­ra cieniusieńkich drucików prowadzi od tego krótko­falowego odbiorniczka wprost do mózgu i działa tam jak sztuczny nerw. Jeśli anteny kierunkowe są wyłączone, na podwórku wszystko idzie normalnym trybem. Ptaki nie odczuwają nawet cienia bólu z powodu wprowadzonych do mózgu drucików. Wystarcza wszakże naciśnięcie gu­zika, by obraz uległ całkowitej zmianie.

Kurczę, które dopiero co dziobało ziarna, siada nagle i zasypia. Inne, które również beztrosko żerowało, wy-

234

ciąga szyję i zerka trwożliwie w dal, jak gdyby zoba­czyło biegnącego psa. Zaniepokojenie wzrasta, ptak kur­czy się i nagle, bijąc skrzydłami i gdacząc, w podniece­niu odskakuje w bok, choć jak okiem sięgnąć ani śladu wroga. Trzecia z kolei kura, dotąd trwożliwie ustępują­ca innym z drogi i zajmująca najniższą pozycję hierar­chiczną, mizerne zgoła stworzenie, prostuje się nagle, kroczy dumnie do uprzywilejowanego korytka i odrzu­ca dziobem na bok oszołomioną kurę najwyższej rangi.

Cóż to się stało? Po prostu te trzy kury są zdalnie sterowane przez człowieka. Ptaki te otrzymują ze swego odbiornika tranzystorowego sygnały radiowe, które po wzmocnieniu zostają przez włosowate druciki przekaza­ne do mózgu. Tam działają w dokładnie taki sam sposób, jak docierające do innych ośrodków mózgowych impulsy nerwowe, przekazujące wrażenia zmysłowe czy nastroje psychiczne zwierzęcia: „czuję zmęczenie" albo „uwaga, biegnie zły pies", albo „jesteś najwyższą rangą na ca­łym podwórku". Odpowiednio do tych sztucznie wytwo­rzonych halucynacji każda kura działa tak, jakby była postawiona przed realnymi faktami.

Ośrodki dyspozycyjne w układzie nerwowym

W jaki sposób można jednym, i to jeszcze sztucznym bodźcem wyzwolić tak skomplikowane i różnorodne spo­soby zachowania się u kury, jak zasypianie, ucieczka przed psem i agresywna imponująca postawa? W zrozu­mieniu tego fenomenu pomoże krótki rzut oka na struk-

235

turę ośrodka dyspozycyjnego systemu nerwowego. W ca­łym ciele rozmieszczone są nerwy • najniższej instancji. Każdy z tych niezliczonych nerwów ma „władzę rozkazo­dawczą" nad jednym jedynie mięśniem. Na podrażnienie każdego z tych nerwów jakimś naturalnym czy sztucz­nym impulsem, na przykład w udzie żaby silnym wstrzą­sem, reaguje tylko odpowiedni mięsień.

Następna wyższa instancja nerwowa mieści się w rdze­niu kręgowym. Tu zbiegają się, na przykład, w jednym miejscu wszystkie podporządkowane włókna nerwowe ze wszystkich mięśni jednej nogi. Jeśli w to miejsce trafi naturalny impuls nerwowy z odległej „góry", czy nawet sztuczny impuls z drutu, odpowiednia noga wykonuje naturalny ruch chodzenia. Owa zatem „nerwowa stacja przekaźnikowa" w rdzeniu kręgowym tworzy między in­nymi z licznych grup mięśni nogi jeden harmonijny zespół.

W rdzeniu przedłużonym, tuż pod mózgiem, mieści się z kolei następny wyższy ośrodek dyspozycyjny mózgu. Przy podrażnieniu go prądem elektrycznym zwierzę po­rusza w sposób jak najbardziej naturalny wszystkimi kończynami. Tu zatem impuls wywołuje ściśle zestro­jone ze sobą współdziałanie wielu członków. Sensu i celu ten wyzwolony ruch właściwie nie ma. Zwierzę kroczy w kierunku, jaki miało na początku eksperymentu, tak długo, jak długo działa impuls elektryczny.

W międzymózgowiu mieszczą się nadrzędne ośrodki nerwowe, które koordynują współdziałanie całego umię­śnienia zwierzęcia, prowadząc do integracji zachowania się. Tu powstają tak zwane elementarne sposoby zacho­wania się, którymi np. u kury są: siadanie, wstawanie, grzebanie nogami, zwracanie głowy w górę, w dół, w le­wo, w prawo, czyszczenie piór, oglądanie się wokół, wy­ciąganie szyi, wydawanie okrzyku ostrzegawczego, in­nych głosowych sygnałów porozumiewawczych itp.

W ciągu wieloletnich badań Erich von Holst i jego współpracownik dr Wolfgang Jechorek wywoływali sztucznie za pomocą impulsów elektrycznych, wysyła­nych do odpowiednich ośrodków międzymózgowia, owe elementarne sposoby zachowania się. Do międzymózgo-

236

V ->.-• "..VI:., i" - 1- • - . • i

wia kur wprowadzono pod narkozą sztuczne nerwy, czyli włoskowate srebrne druciki. Ptaki nie odczuwały naj­mniejszego bólu i nawet ocknąwszy się z oszołomienia nie zauważyły żadnej zmiany, gdyż we wnętrzu mózgu nie ma żadnych nerwów wrażliwych na ból.

Nerwy sztuczne można nadto z pomocą misternej śrub­ki przesuwać do dowolnych ośrodków międzymózgowia. Przy wszystkich tych zabiegach, nawet jeśli sztuczne nerwy pozostawały w ich mózgu latami i setki razy wy­syłano z ich pomocą „imitowane" imulsy nerwowe, kury były całkowicie zdrowe i zachowywały się normalnie.

Organizm jako robot

Eksperyment jest stosunkowo prosty. Sztuczny nerw zostaje przy użyciu misternej śrubki wprowadzony do pewnego ośrodka międzymózgowia kury, który jak się okazuje, budzi w niej „zainteresowanie prawą stroną". Jeśli impuls elektryczny jest jeszcze słaby (w zasadzie napięcia impulsów wynoszą nie więcej niż kilka dziesią­tych wolta), zwierzę stoi i patrzy uważnie w prawo. Przy stopniowym wzmacnianiu impulsu kura rozpoczy­na najpierw powoli, potem coraz prędzej wędrować w koło na prawo, spoglądając z coraz większym napię­ciem w tym właśnie kierunku, jakby tam widziała coś bardzo ważnego. Przez podrażnienie innego ośrodka móz­gu można wywołać „zainteresowanie dołem". Kura sto­jąc na początku doświadczenia na stole pochyla głowę

i obserwuje swoje nogi. Przy wzmocnieniu impulsu bieg­nie do krawędzi stołu i wyciąga szyję w dół, przy dal­szym wzmocnieniu zeskakuje na ziemię.

Przy podrażnieniu innego jeszcze^ ośrodka kura obraca głowę w bok i ustępuje drogi czemuś wyimaginowane­mu, powiedzmy jakby kurze stojącej wyżej w hierarchii. W jeszcze innym ośrodku reaguje łzawieniem oka, tak jakby wpadło doń jakieś obce ciało. Mruga oczami, po­trząsa energicznie głową, a przy wzmocnieniu impulsu drapie łapą okolice oka, próbując jak gdyby usunąć zeń jakieś dokuczliwe źdźbło trawy, którego w rzeczywisto­ści nie ma. Przy podziałaniu na inne miejsce kura od­czuwa zranienie stopy — chroni ją troskliwie, mocno kuleje i staje już tylko na drugiej nodze.

W ten sposób można również wyzwolić sztucznymi im­pulsami wszystkie inne elementarne sposoby zachowa­nie się, jakie posiada kura w swoim „wrodzonym re­pertuarze" — grzebanie z równoczesnym wydawaniem okrzyków tokowania, zaznaczanie lekkim wzniesieniem skrzydeł gestu przepraszania, dziobanie ziarn z podłogi, picie wody, rozsypywanie garnituru upierzenia i wiele innych.

W międzymózgowiu istnieją nadto inne jeszcze ośrod­ki, które kierują wspomnianymi wyżej, a więc mogą łączyć szereg zachowań elementarnych w „komplekso­we zachowanie się". Z .połączenia elementarnych ogniw — zaprzestanie jedzenia, rozglądanie się dokoła, spacer w kółko, niespokojne mruganie powiekami, ziewanie, siadanie, stroszenie piór, wyciąganie głowy, zamykanie oczu — powstaje kompleksowe — zasypianie. Z sekwen­cji — zaprzestanie jedzenia, wzniesienie pionowe szyi, plucie pokarmu, potrząsanie głową i wycieranie dzioba o ziemię — powstaje uczucie obrzydzenia.

Podobnie też integracją wielu pojedynczych czynności jest poszukiwanie i pobieranie pokarmu, szukanie i pi­cie wody, ucieczka przed drapieżnikami naziemnymi oraz przed drapieżnikami z powietrza, prowadzenie kur­częcia do gniazda, walka z kurą niższej rangi i wrogiem z obcego gatunku, smutek, triumf i liczne inne sposoby zachowania się.

IB lii/1] ijiginL..

Halucynacja za naciśnięciem guzika

Łatwo byłoby spowodować w owym wielkim „komple­cie klocków budowlanych" behawioru kompleksowy spo­sób zachowania się, np. zapadnięcie kury w sen, przez kolejne wyzwalanie dziewięciu opisanych zachowań ele­mentarnych drogą pobudzania dziewięciu różnych ośrod­ków międzymózgowia. Ale można również wyzwolić cał­kowitą sekwencję ruchów przez pobudzenie jednego kompleksowego ośrodka, czyli w pewnym sensie przez naciśnięcie jednego guzika.

W takim przypadku ruchy zwierzęcia nabierają zresz­tą zupełnie sensownego przebiegu, w przeciwieństwie do opisanych wcześniej, wynikających z pobudzeń niższych instancji nerwowych w rdzeniu przedłużonym, przy których zwierzę tak długo kroczy naprzód, jak długo trwa impuls elektryczny, nawet jeśli napotka ścianę czy wodę. Kura wprowadza do swojego zachowania się wra­żenia z otaczającego środowiska, gdyż teraz włączyło się do działania pięć zmysłów, co pozwala na sensowne har­monizowanie rozkazów z tym, co widzi, słyszy, czuje, poznaje smakiem i węchem.

Może się zdarzyć, że zwierzę jest nasycone. Podraż­nienie ośrodka „głód" wywoła wtedy niezwłoczne po­szukiwanie pokarmu, ale sposób osiągnięcia celu „po­karm" zależy całkowicie od okoliczności zewnętrznych. Może ono przy tym obchodzić z prawa i lewa przeszko­dy, po drodze odpędzić dziobem rywala albo być odpę­dzonym i nie osiągnąć celu.

Niezależnie od tego, czy impuls elektryczny przybył z innych ośrodków mózgowych drogą naturalną, czy też sztuczną przez srebrne druciki, zawsze wywoła potrzebę," nastrój wewnętrzny, a nawet halucynacje.

Kura nie jest w rzeczywistości głodna, spragniona czy zmęczona. Gdy jednak człowiek pobudzi impulsem elek­trycznym ośrodek głodu, pragnienia czy zmęczenia w jej mózgu, kura czuje się tak, jak gdyby te ośrodki zostały pobudzone przez naturalne nerwy ciała, przez realne • istnienie głodu, pragnienia czy zmęczenia.

Międzymózgowiu, tej wspaniałej, całkowicie zautoma­tyzowanej centrali sterowniczej organizmu, jest obojęt­ne, skąd przybywają impulsy. Nie potrafi rozróżniać prawdziwego od nieprawdziwego. Przetwarza każdy przybywający wstrząs elektryczny w swych ongiś utrwa­lonych dziedzicznie szlakach nerwowych w odpowiednie rozkazy do mięśni ciała.

Zrozumiałe jest zatem, że Holst mógł sztucznie wy­wołać u kur wszelkiego rodzaju halucynacje. Po nada­niu impulsu do określonego ośrodka międzymózgowia koguta, ten czuł się nagle zagrożony, przez jakąś z grun­tu spokojną, nieszkodliwą, nic nie podejrzewającą i znacznie od niego słabszą kurę. Zniżał się wtedy, unosił skrzydła, stroszył fryzę szyjną i atakował szybkim ude­rzeniem dzioba i ostróg zaskoczonego ptaka. Jeśli w po­bliżu nie było żadnej kury, szukał aż do skutku jakiegoś ujścia dla swej manii prześladowczej i wściekłości. W ta­kiej sytuacji nie cofał się nawet przed zaatakowaniem psa czy człowieka.

Najbardziej dramatyczne było zachowanie się pewnej kury, która po pobudzeniu określonego ośrodka w mię­dzymózgowiu zaczynała znienacka wściekle bronić kur­częta, których w istocie nie posiadała, przed wyimagi­nowanym jastrzębiem. Stroszyła pióra, z na pół rpzwar- tymi skrzydłami dreptała w kółko i przeraźliwie gdaka­ła. W tej sytuacji roztaczała opiekę nad dostarczonymi jej obcymi kurczętami, które przedtem zawsze przepę­dzała dziobaniem. Z czułością brała je wnet pod skrzyd­ła i z narażeniem życia biedziła się ich ochroną przed wyimaginowanym wrogiem z powietrza.

Jest zresztą wiele danych, że sztucznie wytworzone u kur halucynacje są przez nie traktowane jako zjawi­ska materialne. Widzą więc naprawdę owego psa, przed którym z gdakaniem się rozbiegają. W poglądzie tym umocniło Holsta zwłaszcza jedno doświadczenie. Podraż­nił u kury ośrodek „zbliża się wróg naziemny" i stopnio­wo wzmacniał moc prądu elektrycznego. Najpierw ptak zerkał w dal z wyciągnętą szyją, potem kurczył się i ku­lił bojażliwie, jak gdyby pies był już niebezpiecznie bli­sko. W tym momencie badacz wyłączył prąd. Kura czy­

niła wrażenie zaskoczonej tą sytuacją. Gorączkowo, nie­przerwanie rozglądała się wokół, jakby chciała rzec: „gdzież się ten pies nagle podział przecież nie mógł w jakiś czarodziejski sposób zniknąć?".

Konstrukcja „mieszanych" uczuć

Skoro można w sposób wyżej opisywany sztucznie wy­woływać instynktowne zachowanie się kur, musi być również możliwe równoczesne wyzwolenie dwóch sposo­bów zachowania się. Holst przeprowadzał i takie eks­perymenty, osiągając naprawdę zdumiewające wyniki.

W tym przypadku wprowadza się do mózgu nie jedną, lecz dwie pary drucików, i to do dwóch ośrodków wy­zwalających dwa różne sposoby zachowania się.' Naj­pierw łączy się ze sobą dwie różne elementarne czynno­ści. Rozkazy „dziobać z ziemi", i „uwaga na prawo" dają, zgodnie z oczekiwaniami, „dziobać z ziemi na prawo". „Siad" i „uważnie wyciągnąć szyję" przekształcają się na „siad z wyciągniętą szyją". Podobnie można połączyć ze sobą „wstać" i „gdakać", jak również „siadać" i „czy­ścić barkówki •" itp., jeśli tylko jedna z czynności ele­mentarnych pozwala na wykonanie drugiej.

Trudniejsza sprawa, jeśli u kury wyzwala się równo­cześnie dwie czynności antagonistyczne, na przykład „wstać" i „siadać" albo „dziobać z ziemi" i „czyścić bar­kówki". Kura wpada wtedy w rozterkę. Ruchy zostają już w zawiązku stłumione, „zacinają się", albo też zmie­niają się na przemian w szaleńczym tempie. Przy po­łączeniu, na przykład, „dziobać z ziemi" i „wypatrywać z dali" ptak wykonuje kilka szybkich ruchów dziobania, wznosi jednym rzutem głowę, szybko rozgląda się na wszystkie strony, znów dziobnie spiesznie kilka ziarn znów unosi głowę i tak dalej aż do wyłączenia impulsu elektrycznego. Może się wszakże zdarzyć, że ujawnia się tylko jeden

z instynktów, drugi zaś zostaje całkowicie stłumiony. W osobliwy sposób dominuje nad doznaniami przyjem­nymi zawsze element depresyjny. „Rozpuścić relaksowo pióra" będzie zawsze stłumione przez „skurczyć się bo- jażliwie". Po równoczesnym wyłączeniu tych impulsów instynkt stłumiony znajduje chwilowe ujście — na uła­mek sekundy skurczona kura rozpościera pióropusz.

Impulsy „nastrój ucieczki", „krzyk strachu", „zastyg­nąć w bezruchu", ,.strzec się wroga", „wymyślać", przy­tłumiają każdy radosny nastrój pierwotny. Wyłania się on dopiero po wyłączeniu impulsu, jakby był ,magazy­nowany". Kura wyzwala się natychmiast z nastroju stra­chu czy pokory, wyprostowuje się, uderza skrzydłami i gdacze bojowo. Stłumienie radosnego podniecenia na­stępuje również wtedy, gdy sztuczny impuls „radość" zostaje wyzwolony znacznie silniejszym prądem elek­trycznym niż ośrodek strachu. Dopiero przy dokładnie określonej różnicy w natężeniu prądu przeważa element radości życia. Ta metoda daje nauce do ręki wyborny sposób pomiaru siły poszczególnych odziedziczonych instynktów zwierzęcych.

Powstawanie nowych modeli behawioru

Profesor von Holst posunął się jeszcze o krok dalej. Pomieszał nie tylko dwa elementarne, ale również dwa kompleksowe sposoby zachowania się. Jest to problem niezwykle skomplikowany. Każdy bowiem z dwu sposo­bów składa się przecież z szeregu działań prostych, każ­de zaś działanie proste równoległe w czasie, nawarstwia się z innym. Zanim te sprawy nie zostaną aż do naj­drobniejszych szczegółów zbadane, powstaje, rzecz oczy* wista, tyle dysonansów, ile w koncercie fortepianowym, gdy dwaj muzycy grają dwa całkiem odrębne utwory.

Eksperyment ten przyniósłby jedynie rozczarowanie, gdyby nie jeden wyjątek. W gruncie rzeczy bowiem nie osiągnięto żadnego właściwie rezultatu albo też powsta­wały wielce przedziwne, najwyraźniej chaotyczne i bez­sensowne sposoby zachowania się.

Jedyny dotychczasowy sukces dotyczy połączenia dwu takich czynności jak „siad" i „ucieczka". Sztucznymi impulsami uzyskano zjawisko, które wykazuje zdecydo­wanie analogię do opisanych w poprzednim rozdziale ruchów „przerzutowych". W tym przypadku otrzymano również w rezultacie całkowicie nowy model zachowania się. Po włączeniu obu sztucznych impulsów siedząca ku­ra wykazuje czujne pogotowie alarmowe. Wstaje, kroczy niespokojnie wzdłuż i wszerz, jakby nie wiedząc gdzie się udać, sztywnieje, potem przerażona odskakuje w bok. Jest to dokładnie takie samo zachowanie, jakie wyka­zuje usuwając się z zasięgu widzenia napadającego z góry ptaka drapieżnego.

Identyczne wyniki otrzymywał także Holst wyzwalając tylko jeden z tych bodźców sztucznie, gdy drugi działał na kurę w sposób naturalny. Napędzał jej strachu wi­dokiem szczekającego psa i równocześnie sztucznym im­pulsem kazał jej siedzieć. I teraz kura zachowywała się tak, jakby obawiała się nie realnie stojącego przed nią psa, ale wyimaginowanego jastrzębia.

Eksperyment ten wykazuje niezbicie, że sztuczne po­drażnienia międzymózgowia wyzwalają prawdziwe dzia­łanie instynktowe. A zatem sztuczne druciki w mózgu kury są w pełni równowartościowe z naturalnymi ner­wami i działają w tym samym sensie, tyle tylko że nie wychodzą z innych ośrodków mózgowych ani nie były utrwalone dziedzicznie, a powstały z woli eksperymen­tatora — człowieka.

Podobne doświadczenia przeprowadzano w tym samym czasie i w tym samym Instytucie Fizjologii Zachowania się na kaczkach, gęsiach, gadach i owadach. W pewnym szczególnym doświadczeniu dr Jechorek zdalnie kierował swobodnie pływającymi rybami, naciskając guzik dyry­gował ich zachowaniem się. W każdym przypadku za­chodzi stale to samo zjawisko: jeśli tylko nie ulegają zmianie warunki zewnętrzne i wewnętrzne, sztuczne po­drażnienie tego samego punktu międzymózgowia wyzwa­la zawsze z mechaniczną jednostajnością takie samo za­chowanie się zwierzęcia. Przy zmianie sytuacji ujawniają się odchylenia od

pierwotnych sposobów zachowania się. Zakłócenie może nastąpić, gdy nagle podziała na zwierzę nowe wrażenie zmysłowe, które stłumi, osłabi, wzmocni albo zmieni reakcję na sztuczny impuls elektryczny. Zwierzę może się również przyzwyczaić do sztucznego impulsu, jeśli po­wtarza się go często. Podnosi to próg pobudliwości i w końcu zwierzę przestaje na impuls reagować. Wza­jemny wpływ wielu wrażeń zmysłowych, działań in­stynktowych i przyzwyczajeń sprawia, że doświadczenia te niezwykle trudno jest przeprowadzać bezbłędnie. Ba­dacz nie potrafi z całą precyzją stwierdzić, w jakim na­stroju psychicznym znajduje się w danej chwili zwierzę doświadczalne.

Czy kura dziobie ziarno dlatego, że jest głodna, czy też kieruje nią czysta zazdrość o pokarm? Odpowiednio do tego różnie przecież reaguje na słabą podnietę sztucz­ną skłaniającą ją do zajęcia agresywnej postawy wobec sąsiednich kur. W pierwszym przypadku oderwie się od jedzenia jedynie dla wykonania kilku od niechcenia dziobnięć przeciwniczek, w drugim przybierze podnieco­ną postawę bojową' i w zacietrzewieniu wnet zapomni o pokarmie.

Ale nawet biorąc pod uwagę wszystkie te komplikacje, zróżnicowania i oddziaływania antagonistycznych wpły­wów, biegające swobodnie zwierzę, którego działaniem kieruje zdalnie eksperymentator, jest wprawdzie bardzo skomplikowanym, ale precyzyjnie funkcjonującym apa­ratem, w którego naturalnej strukturze człowiek, mocą swej techniki, poczynił zmiany.

Sztuczne wywoływanie radości

W obliczu tych niesamowitych poniekąd osiągnięć obserwator nie może się otrząsnąć z niemiłego, jeśli nie wręcz przejmującego grozą uczucia.

Czy nie jest to przypadkiem wyższa szkoła dręczenia zwierząt? Czy można traktować psychikę zwierzęcą jako produkt czysto materialnych procesów? Czy nie ma tu zadawania gwałtu, który równie łatwo wymknie się spod

244

kontroli rozumu ludzkiego jak energia atomu i pociąg­nie za sobą zgubne skutki dla całej ludzkości?

Jak same zwierzęta odczuwają sztuczne podrażnienia, w pewnym stopniu wyjaśniły eksperymenty przeprowa­dzone w 1954 r. przez J. Oldsa w Stanach Zjednoczonych. Badaczowi temu udało się wykryć w międzymózgowiu szczurów „ośrodek zadowolenia". Gdy tylko wprowadzał im do tego ośrodka sztuczny impuls o natężeniu 0,00008 A i napięciu 5 V w ciągu 1 sek., wydawały one odgłosy zadowolenia. Olds wprowadzał je następnie na tor bież­ny rozdwajający się w kształcie litery T. Gdy szczur wybierał drogę na prawo, aplikowano mu impuls elek­tryczny do ośrodka zadowolenia. Potem zwierzę stale już kierowało się na prawo, nawet jeśli było głodne, a na lewym torze widziało miskę z pokarmem.

W następnym doświadczeniu Olds umieścił w klatce szczurów kontakt, z którego pomocą gryzoń mógł w mia­rę chęci sam drażnić ten ośrodek. Szczur bardzo szyb­ko nauczył się tej czynności i robił coś, co trudno było pojąć uczestnikom eksperymentu, mianowicie w regu­larnych odstępach co 4 sekundy wprowadzał sam sobie impuls elektryczny. Nie jadł, nie pił, nie spał, tylko jak morfinista ogarnięty manią swego nałogu bez przerwy naciskał pedał — 24 tysięcy razy w ciągu jednego dnia, jak to zarejestrował licznik elektryczny!

W ogóle zresztą, nawet przy podrażnieniu innych ośrodków międzymózgowia, na przykład u kur, zwierzęta całym swoim zachowaniem i dobrym samopoczuciem wykazują, że eksperymenty te nie sprawiają im abso­lutnie żadnego bólu. Holst zamierzał nawet dla lepszej orientacji w całokształcie tych zjawisk wprowadzić w odważnym autoeksperymencie misterne srebrne dru­ciki również do własnego mózgu. Nie zdążył już tego zrobić.

Wprowadzenie włoskowatych drucików niszczy wpraw­dzie kilka komórek nerwowych mózgu, jest to wszakże liczba tak znikoma, że absolutnie nie wpływa szkodli­wie na jego funkcje. I tak zresztą u organizmów doj­rzałych zamiera codziennie w mózgu mnóstwo komórek, które nie zostają zastąpione przez inne, np. u człowie­

ka około 300 tysięcy dziennie (na ogólną liczbę około 14 miliardów), a odpowiednio też znaczną ich liczbę mu­szą tracić codziennie kury i gryzonie.

Działanie sztucznych podrażnień najlepiej może wy­jaśni następujący przykład. Ptak siedzący na gałęzi mo­że kunę dostrzec wzrokiem, usłyszeć nocą szelest jej skradania się, wyczuć jej skradanie się z chwiania się gałęzi albo wreszcie widzieć ją tylko w półsennym ma­jaczeniu pod wpływem ogarniającego go wraz z ciemno­ściami strachu. W tych czterech możliwych przypadkach impulsy elektryczne dochodzą do jednego ośrodka w międzymózgowiu z czterech różnych ośrodków czte­rema różnymi przewodami. Tu wszakże budzą zawsze to samo wrażenie: „kuna" i to samo odczucie strachu: „uciekać".

Człowiek wprowadzając do tego ośrodka druciki i wy­syłając prąd podobny do jednego z owych impulsów ner­wowych sprawi, iż w ptaku wytworzy się to samo wra­żenie i to samo uczucie strachu; tym razem jednak bez realnej przyczyny, rzec można, jak w złym śnie.

Materialny obraz świata

Problem sprowadzania do zjawisk materialnych dzie­dziny zjawisk psychicznych jest trudniejszy, wyłania się on jednak tylko przy powierzchownym traktowaniu przedmiotu. Dociekania, metody i cele każdej ścisłej ga­łęzi nauk przyrodniczych sprowadzają się z natury rze­czy do zjawisk materialnych, gdyż badacz może opero­wać jedynie faktami, które widzi, czuje albo w jakiś inny sposób mierzy czy postrzega. Każdy uczony jest przy tym zawsze świadomy, że wiedzą swoją ogarnia tylko materialne aspekty świata, do których należy tak­że mózg i układ nerwowy zwierząt i ludzi. Włókna ner­wowe i impulsy nerwowe są również natury materialnej, a więc podlegają badaniu.

Poza zasięgiem wszelkich ludzkich badań pozostaje wszakże ta dziedzina życia, która nie daje się objąć ba­daniami nerwów i impulsów czy innymi uchwytnymi

246

m

rodzajami poznania. O niej to, właśnie dzięki pracy uczo- nychrf otrzymujemy stopniowo coraz więcej informacji. Jakże tępe, prymitywne i nieskomplikowane wydawały się nam zwierzęta, zanim zoopsychologia nie wprowadzi­ła nas w zaczarowany świat psychiki zwierzęcej! Jakże wstrząsająca jest świadomość istnienia niesłychanie zróżnicowanych, na pozór nieosiągalnych dla naszego po­znania zagadek świata, których ledwie słabe zarysy do­strzegamy obecnie przy badaniu tych nielicznych sto­sunkowo wyjaśnionych już problemów zachowania się.

Podkreślamy raz jeszcze, że właściwa dziedzina życia psychicznego jest obecnie jeszcze niemal nietknięta ba­daniami. Profesor von Holst był nawet przekonany, że tak zuchwały zamiar nigdy się człowiekowi nie uda. Wy­kryliśmy wprawdzie fizyczne podstawy działań instynk­towych w postaci połączeń nerwowych i działalności hormonalnej, w dalszym jednak ciągu wiemy nader mało, co to jest właściwie psychika. Podobnie wiedza o materialnej strukturze atomu nie dała nam ostatecz­nie żadnej informacji o istocie materii i energii. Pewien element naszej świadomości jest poza możliwością wszel­kich badań. „Słyszę dźwięk", „cieszę się" — jak można te doznania zinterpretować na drodze eksperymentalnej?

W przypadku fizjologii zachowania się, czyli nauki

0 zależności behawioru zwierzęcia od fizjologii jego układu nerwowego, wysuwają się wszakże na plan pier­wszy tak kolosalne perspektywy na przyszłość, że twór­cy tej nauki, Konrad Lorenz i Erich von Holst, już od dziesiątków lat zastanawiają się, jakim celom mogą w przyszłości służyć wyniki ich badań.

Zastrzegli się przede wszystkim, że sztuczne podraż­nienia międzymózgowia można stosować do badań ukła­du nerwowego i instynktów, nigdy jednak dla zwięk­szenia tą drogą sprawności fizycznej zwierząt. Byłoby zbrodnią wywieranie podobnego wpływu na myślenie

1 działanie człowieka. Trzeba się jednak liczyć z możli­wością, że jakieś totalitarne rządy zastosują pewnego dnia takie zbrodnicze eksperymenty.

Tym ryzykownym konsekwencjom towarzyszą jednak z drugiej strony niezwykle pozytywne aspekty. Być mo-

247

V 4

Iże uda się kiedyś tej nowej dziedzinie nauki rozwikłać [zależność między układem nerwowym a odziedziczony­mi instynktami, aby z kolei pewnego, bardzo jeszcze da­lekiego dnia opracować nową metodę leczenia chorób psychicznych, sięgającą znacznie głębiej niż dotychcza­sowa znajomość psychologii podświadomości i psychiatrii i stworzyć solidny fundament dla skutecznej terapii.

Niewykluczone bodaj również, że z czasem zostanie wykryta logika nielogiczności ludzkiego postępowania, uzewnętrzniająca się choćby we współczesnym wyścigu zbrojeń nuklearnych, który — wbrew wszelkim regułom rozsądku — doprowadził ludzkość nad skraj przepaści. Według Konrada Lorenza obecna sytuacja światowa jest wywołana m. in. tym, że człowiek sztucznymi środkami stworzył sobie środowisko, do którego psychicznie z na­tury nie jest przystosowany. Sytuacja taka — jak do­tychczas — doprowadziła każdy gatunek żywych stwo­rzeń do zagłady.

Badaczowi zachowania się przyświeca wszakże nadzie­ja, że uda się, być może, wykryć i wyjaśnić przyczyny nierozumnego zachowania się człowieka i tym samym wskazać drogę do zharmonizowania jego psychiki z sy­tuacją, jaką stwarza swoją działalnością.

Roboty szukają pokarmu

Jeszcze jedna interesująca perspektywa wyłania się z prac fizjologów zachowania się, zajmujących się sztucz­nym odtworzeniem zwierzęcego układu nerwowego. W pierwszej fazie należało skonstruować roboty zacho­wujące się jak zwierzęta, w drugiej — wyciągnąć wnios­ki co do budowy jeszcze bardziej sprawnego mózgu elek­tronowego.

Najlepiej wyjaśnią to eksperymenty inż. Hansa Kretza, przeprowadzone w Wyższej Szkole Technicznej w Wied­niu. Żyjącym wzorem, którego miał naśladować robot, był uczący się pies Pawłowa — radzieckiego laureata nagrody Nobla. Pies ten zachowywał się następująco: gdy był nasycony i zmęczony, zasypiał. Po przebudzeniu

248

się przeszukiwał otoczenie najpierw z ciekawości, potem W celu znalezienia pokarmu. Jeżeli teraz w momencie podawania mu pokarmu rozbrzmiewał dźwięk dzwonka, zwierzę po wielu powtórzeniach tego eksperymentu orientowało się, że gdy rozlega się dzwonek, jest coś do zjedzenia. Na każdy więc jego dźwięk biegło do miski. Potem już sam dźwięk dzwonka wywoływał funkcjonowanie gruczołów ślinowych niezależnie od obecności czy braku pokarmu w misce. Pawłów nazwał ten proces wytworzeniem odruchu warunkowego.

Jeśli teraz wielokrotnie psa oszukano, nie dając mu przy dźwięku dzwonka żadnego pokarmu, wkrótce prze­stawał reagować na impuls akustyczny. Dopiero gdy się go na jakiś czas pozostawiło w spokoju, zaczynał znów na dźwięk dzwonka zjawiać się przy misce.

Robot wiedeński, który spełniał dokładnie te same wyuczone zadania, miał 25 cm długości, 10 cm szeroko­ści i 10 cm wysokości. Poruszał się na trzech kółkach napędzanych silniczkami elektrycznymi, które wiodły go tam, gdzie mu się żywnie podobało. W kołach specja­listów zwie się go „sztucznym żółwiem" lub „żółwiem elektronowym". Owo blaszane pudełko miało nadto trzy „narządy zmysłów": fotokomórkę w charakterze oka, mikrofon jako ucho i kontakt elektryczny jako narząd dotyku.

Wnętrze blaszanego zwierzęcia składało się z małego „mózgu elektronowego", w którym układ nerwowy zwierzęcia odtworzono w sposób, w jaki go sobie przed­stawiamy na podstawie dotychczasowych teoretycznych przesłanek. Fakt, że w trakcie eksperymentu model zwierzęcia zachowywał się dokładnie tak samo jak żywe zwierzę, potwierdził słuszność dotychczasowych poglą­dów na budowę układu nerwowego.

W szczegółach na aparaturę robota złożyły się: aku­mulator jako źródło energii, 18 tranzystorów, 19 prze­kaźników oraz liczne lampy jarzeniowe, diody i prze­wody do ogrzewania. Odbierane impulsy „zmysłowe" mogły tu być wzmacniane, sumowane, różniczkowane, całkowane, sprzężane zwrotnie, magazynowane, oblicza­ne i czasowo hamowane. Aparatura ta uczyniła auto-

249

mat samodzielnym układem, który program swoich czynności może dostroić do zmiennych wrażeń otrzymy­wanych ze „środowiska".

Dla zrozumienia, że możliwe jest odtworzenie natu­ralnych układów nerwowych z pomocą elektrycznych elementów sterowniczych, trzeba się z grubsza zapoznać z tym, co się dzieje w naszym organizmie, gdy się na przykład ukłujemy igłą. Badaniem tych spraw zajmo­wał się Karl Friedrich Bonhoeffer, dyrektor Instytutu Chemii Fizycznej Towarzystwa im. MaXa Plancka.

Ukłucie igłą trafia w skórze na włókno czuciowe od­chodzące od czuciowej komórki nerwowej. We włóknie powstaje drogą skomplikowanych procesów molekular­nych prąd elektryczny, którego natężenie jest wiernym odbiciem mocy ukłucia igłą.

Technik łączności zareplikowałby tną to: „Taki prąd jest zupełnie bezużyteczny. Przecież i w ludzkim ukła­dzie nerwowym są nadajniki zakłócające, które mogą zdeformować i zagłuszyć ten prąd, powodując równo­cześnie przez fałszywe meldunki zgubne następstwa w mózgu ludzkim". Toteż natura uciekła się tu do mi­sternego przetwarzania. Gdy prąd poprzez ciało komórki wędruje do włókna osiowego, czyli „przewodu wysokie­go napięcia", i przepływa nim jakieś pół milimetra, przekształca się wśród dziś jeszcze nie znanych okolicz­ności w serię krótkich wstrząsów elektrycznych."

Im większe jest natężenie trafiającego tu prądu po­budzającego, tym szybciej nadaje swój „kod" tajemni­czy aparat kodujący. O treści informacji decyduje obec­nie nie natężenie prądu, tylko szybkość, z jaką wysyłana jest sygnalizacja. Takiej technice transmisji niemal nie zagrażają zakłócenia!

Kod przebiega wzdłuż „przewodu wysokiego napięcia" i osiąga w obrębie tego samego włókna nerwowego w odległości kilku milimetrów nową „stację wzmacnia­jącą", w której wyrównują się straty przewodzenia. U człowieka między koniuszkiem palca a mózgiem znaj­duje się około 800 takich stopni wzmocnienia w jednym tylko kierunku, a prędkość przekazywania sygnałów w nerwach wynosi do 120 m/sek.

Każde włókno czuciowe może nadto przewodzić do tysiąca sygnałów na sekundę. Ta zdumiewająca spraw­ność jest jednak dla wielu zadań nie wystarczająca. Dlatego też zostaje w takich przypadkach włączona równolegle większa liczba włókien nerwowych jako kabel. Każde włókno przejmuje wtedy z mnóstwa sy­

gnałów przewodzenie określonej części, podobnie jak każdy tłok w silniku wykonuje w określonej fazie obro­tu jeden suw. Od czubka palca do mózgu nie prowadzi wszakże jedno włókno nerwowe. Przeciwnie, informacja o ukłuciu igłą musi przejść wiele stacji przekaźnikowych w rdzeniu kręgowym, rdzeniu przedłużonym i między­mózgowiu. Na każdej stacji kończy się przenoszący Impuls „przewód wysokiego napięcia". Ale wchodzi on w kontakt z zakończeniem nowego przewodu odbiorcze­go, który znów prowadzi do włókna osiowego następnej komórki nerwowej.

Na końcu przewodu odbiorczego nadchodząca infor­macja zostaje przede wszystkim na nowo przez „odszy­frowanie" sprowadzona do naturalnego obrazu natężenia prądu i czasowego trwania ukłucia igłą.

Przetwarzanie informacji w komórce nerwowej

Zanim jednak „przewód wysokiego napięcia" nowej komórki nerwowej ponownie zakoduje otrzymany tekst, zachodzi niezmiernie ważny proces: nowa komórka ner­wowa odbiera wiele informacji z przewodów wiodących do przeróżnych obszarów układu nerwowego. Razem z naszym meldunkiem o ukłuciu igłą trafiają tu infor­macje podobnego rodzaju (na przykład od sąsiednich komórek nerwowych wrażliwych na dotyk) oraz zupeł­nie odrębne (na przykład z określonych ośrodków mózgu, które wzmacniają lub zmniejszają uczucie bólu). Infor­macje te są obecnie w różny sposób przetwarzane.

Po pierwsze, nowa komórka może wzmocnić, osłabić albo całkowicie wyłączyć informację otrzymaną z po­przedniego neuronu. Po drugie, może również spośród wielu nadchodzących informacji wybrać te, które prze­każe dalej, albo też kombinować ze sobą, sumować, odejmować i mnożyć poszczególne informacje. Spraw­ność tego mikroskopijnego utworu jest wprost nie do pojęcia! Człowiek natomiast zabrał się do tych wielkich problemów matematycznych dopiero teraz, mając do dyspozycji najnowocześniejsze, zapełniające całe wielkie sale, maszyny liczące.

Już dwie, trzy albo cztery .kombinacje komórek ner­wowych z pętlami sprzężenia zwrotnego i innymi prze­łącznikami mogą przeprowadzać przemyślne operacje matematyczne.

Ale wszystkie te przekształcenia tak silnie zmieniają informacje pochodzące ze środowiska zewnętrznego, że wkrótce tracą one wszelką poglądowość. Odbiera się, na przykład, na początku fale świetlne i dźwiękowe, te zaś w ostatecznym wyniku wywołują w mózgu wrażenie:

w pokoju, lata i brzęczy mucha. W przetwarzaniu in­formacji po drodze brały udział reakcje chemiczne, obli­czenia matematyczne i zjawiska z dziedziny fizyki.

Naukowiec wiedeński budując swego żółwia-robota postawił sobie jako cel zbudowanie mózgu elektrono­wego, który potrafiłby we właściwy sposób odnotować owe matematyczne aspekty zachowania się. Ponieważ nie jest jeszcze możliwe anatomiczne zbadanie i odtwo­rzenie skomplikowanych połączeń nerwowych, musiano pójść inną drogą.

Na podstawie dotychczasowych doświadczeń z budową mózgów elektronowych, zmontował Hans Kretz wysnuty z rozważań teoretycznych schemat połączeń nerwowych tak, jak powinny one wyglądać, jeśli mają powodować pożądane sposoby zachowania się. Jeśli zwierzę-model reaguje fałszywie na impuls optyczny, akustyczny czy dotykowy ze środowiska zewnętrznego, to i pojęcia na­sze o kompleksowym funkcjonowaniu układu nerwowe­go nie są zgodne z prawdą. Po wieloletnich żmudnych obliczeniach i eksperymentach otrzymano wreszcie zdu­miewający okaz robota, który z własnego popędu po­szukuje pokarmu.

Człowiek ingeruje bezpośrednio jedynie na początku, wprawiając żółwia elektronowego w ruch za pomocą przełącznika. Jedna z widocznych na zewnątrz lampek sygnalizacyjnych wykazujących wewnętrzny „stan psy­chiczny" robota melduje, że aparatura jeszcze twardo śpi. Nie zachodzi nic. Żółw nie porusza się również na słaby impuls świetlny ani półgłośny gwizd. Dopiero gdy w sztuczne oko trafi bardzo jaskrawy promień świetlny, robot zwierzęcy niechętnym zrywem odwraca się od źródła światła.

Po mniej więcej trzech minutach zaczyna powoli szu­kać pokarmu. Rzec można, budzi się. Odkrywszy jasne źródło światła, kieruje się wprost na nie, gdyż kon­struktor utrwalił w sieci przewodów elektrycznych jego układu nerwowego, że jasna lampka jest źródłem po­karmu. Zaopatrzył ją również w urządzenie do pilnego poszukiwania pokarmu, będące odpowiednikiem dzie­dzicznego instynktu żerowania.

Jeśli na drodze do pokarmu wyłaniają się przesżkpdy, sztuczne zwierzę potrafi omacującymi ruchami ominąć klocki drewniane i zapory z drutu kolczastego.

Teraz można już rozpocząć tresurę, która czegoś nauczy elektronowe zwierzę. Za każdym razem, gdy uchwyci ono oczami błysk światła-pokarmu, rozlega się wysoki gwiżdżący ton. Początkowo aparat, niczego nie kojarzy, ale po szóstym razie już pojmuje, że sygnał gwiżdżący ma coś wspólnego z pokarmem. Jak pies

w doświadczeniach Pawłowa, rozpoczyna dotąd bezce­lowo błąkający się robot, już na sam dźwięk gwizdka, intensywne ruchy poszukiwawcze w prawo i lewo, aż do odnalezienia jasnego światła. Wtedy sunie wprost ku niemu.

W następnym eksperymencie próbował Kretz oszukać swego żółwia. Gwizdał głośno, ale nie dostarczał pokar­mu. Automat szukał rozpaczliwie we wszystkich kie­runkach i kręcił się w koło bez przerwy. Powtarzał to aż do siódmej próby. Potem blaszane zwierzę rozgnie­wało się i zacięło w uporze. Teraz badacz mógł sobie gwizdać do woli — aparat nie myślał szukać pożywienia.

Pozostawiony wszakże na wiele minut w spokoju za­pominał o złośliwych żartach, jakie sobie z niego stro­jono, i znów na gwizd poszukiwał gorliwie jasnego światła.

Matematyka wzruszeń psychicznych

Nie byłoby ostatecznie żadnym oszałamiającym ewe­nementem, gdyby nauka skonstruowała niebawem mo­dele zwierzęce z bardziej skomplikowanym sposobem zachowania się, powiedzmy fruwające roboty w rodzaju ćmy, które „słysząc" ciche ultradźwięki omijają prze­szkody, a przy potężniejącym ultrawysokim szumie prze- ' chodzą do lotu nurkowego. Byłoby również możliwe zbudowanie sztucznego ptaka wędrownego, elektrono­wych pokrzewek z wbudowanym zegarem biologicznym, które rozpoznawałyby położenia określonych gwiazd i na tej podstawie trzymały się uprzednio przez czło­wieka wyznaczonego szlaku wędrówki.

Jeszcze bardziej interesujące byłoby skonstruowanie dwu lub więcej robotów z behawiorem społecznym. Można by chyba wbudować sztucznym konikom polnym taki sposób ćwierkania, że rozumiałyby się nawzajem, „samiec" i „samica" wabiłyby się, a rywalizujące „sam­ce" rzucały się do ucieczki. Przy ostatnich osiągnięciach nauki wydaje się bodaj możliwe zapełnienie całego po­dwórka kurzymi robotami i obserwowanie, jaki typ hierarchii wyłoni się w wyniku walk zapaśniczych tych automatów.

Pewną trudność sprawia oczywiście techniczne wyko­nanie sztucznych ciem, koników polnych, ptaków czy innych zwierząt. W gruncie rzeczy nie jest jednak ko­nieczne techniczne wykonanie wszystkich takich robo­tów. Sam Kretz nazwał „realną konstrukcję" swoich elektronowych żółwi właściwie zabawą na wyższym po­ziomie. Dla celów naukowych całkowicie wystarczy traktować zachowanie się zwierząt czysto teoretycznie w abstrakcyjnych operacjach matematycznych, przepro­wadzanych z pomocą maszyn cyfrowych.

Można interpretować matematycznie zachowanie się wielu zwierząt, na przykład na kurzej fermie, i śledzić poszczególne fazy powstawania złożonego zjawiska hie­rarchii socjalnej. Walki między dwoma zwierzętami, gesty poddania się, krzyki triumfu, znajdą się na taś­mach magnetofonowych, kartach perforowanych i elek­

tronicznych elementach przekaźnikowych, a teoretycz­nie wynik będzie znany, zanim jeszcze żywe zwierzęta wykonają pierwszy ruch zagrażający.

Za naciśnięciem paru klawiszy można będzie wpro­wadzić do etykiety obowiązującej na kurzym podwórku zupełnie nowy behawior. Co się stanie, jeśli nagle wszystkie kury poczują się kwokami? Jakie są głębsze przyczyny degeneracji życia społecznego u szczurów w warunkach nadmiernego zagęszczenia? W jakim stopniu uczenie się może osłabić moc pierwotnego in- stynku? Jak oddziaływają drzemiące w podświadomości instynkty na te tendencje zachowania się, które rzeko­mo są kierowane wyłącznie rozsądkiem?

Oto problemy, które stoją przed nami i które w nie­dalekiej przyszłości trzeba będzie rozwiązać. Pojawia się na planie nowy typ zoologa — cybernetyk behawio- rysta, który równie dokładnie analizuje i oblicza prze­życia psychiczne jak astronom bieg gwiazd, wiek Słońca i wielkość Kosmosu.

Stoimy dopiero u progu tej nowej ery. Ale gdzieś, w odległej przyszłości widny już jest cel.— poznanie ludzkiej psychiki ze wszystkimi jej niepokojami i po­szukiwaniami i doprowadzenie do harmonijnego współ­działania procesów fizycznych i psychicznych.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czy doświadczamy właśnie początku hiperaktywności wulkanicznej na Ziemi, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA,
droschner vitus rodzinne gniazdo str 57 68 (rozdz 4), str 160 185 (rozdz 9)
2 Mistyka - doświadczenie czy droga, • PDF
Powietrze coś czy nic propozycje doświadczeń przyrodniczych
konspekt przemówienia INSTYNKT MACIERZYŃSKI CZY ISTNIEJE
Przemówienie INSTYNKT MACIERZYŃSKI CZY ISTNIEJE
Cenne doświadczenie czy zbędne obciążenie, Misje PKW, Irak
9 Dudzikowa K Skarżyńska Rodzaje patriotyzmu Czy i jak osobiste doświadczenia oraz wychowanie różnic
Czy można doświadczyć Boga 2
ortografia rz czy ż
Czy rekrutacja pracowników za pomocą Internetu jest
WOLNOŚĆ CZY KONIECZNOŚĆ
Eutanazja ulga w cierpieniu czy brak zrozumienia jego sensu
Doświadczenia biologiczne(1)
Telewizja sojusznik, czy wróg
Krzywa doświadczeń
Energetyka jądrowa szanse czy zagrożenia dla Polski

więcej podobnych podstron