Dailey Janet Wakacje córki prezydenta


Janet Dailey

WAKACJE CÓRKI PREZYDENTA

Prolog

WASZYNGTON. SENATOR HENRY ANDRE W WAKEFIELD MA ZA­MIAR STARTOWAĆ W WYBORACH PREZYDENCKICH.

Senator stanu Wirginia, wytrawny polityk Żelazny Hank Wakefield ogła­sza dziś, że będzie się ubiegał o nominację swojej partii w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Towarzyszy mu matka, Bliss Wakefield, oraz dwudziestotrzyletnia córka, Jocelyn Wakefield(...).

ATLANTA. WAKEFIELD ZDOBYWA NOMINACJĘ PARTII. Wakefield zostaje oficjalnym kandydatem na urząd prezydenta Sta­nów Zjednoczonych. W przemówieniu, które wygłasza po przyjęciu nomi­nacji, oświadcza(...).

Kiedy na scenie zjawia się jego córka, Jocelyn, wśród tłumu wybuchają okrzyki radości(...).

MISSOURI. WAKEFIELD RUSZA Z KAMPANIĄ.

Najnowsze sondaże wskazują, że Wakefield znacznie wyprzedza swoje­go kontrkandydata. Lekceważy wyniki w trakcie spotkania w St. Louis i mó­wi reporterom: „Wszyscy wiedzą, że Jocelyn jest bardziej popularna niż ja(...)”.

HOUSTON. JOCELYN OBCHODZI URODZINY. Kandydat na prezydenta, Henry Wakefield. niespodziewanie pojawia się na balu charytatywnym w Houston wraz z wielkim tortem, na którym

płoną dwadzieścia cztery świece. Dla Jocelyn Wakefield jest to wielka nie­spodzianka, a dwa tysiące gości zamiera w zachwycie (...).

RICHMOND. OGROMNE ZWYCIĘSTWO WAKEFIELDA. Jocelyn z dumą patrzy na prezydenta elekta, który wygłasza przemówienie (...).

WASZYNGTON. PIERWSZA CÓRKA AMERYKI, Jocelyn WAKEFIELD.

Jocelyn Wakefield potwierdza dziś oficjalnie, że po objęciu urzędu przez ojca zamierza podjąć wiele obowiązków, które zwykle przypadają w udziale pierwszej damie. Jocelyn jest znana w politycznych kręgach Waszyngtonu i często towarzyszy ojcu na oficjalnych uroczystościach - od śmierci matki, która zginęła osiem lat temu w wypadku samochodowym. Absolwentka uni­wersytetu w Wirginii, nauczycielka z dyplomem magistra, Jocelyn od lat sil­nie wspiera programy edukacyjne. „Żyjemy w świecie, w którym umiejęt­ność porozumiewania się jest jednym z największych wyzwań naszych cza­sów” - powiedziała. „Niestety nadal wielu dorosłych ma problemy z czytaniem i pisaniem. Ledwo sobie radzą, zamiast iść do przodu i rozwijać się”.

WASZYNGTON. ZACHWYCAJĄCA Jocelyn PRZYCIĄGA WZROK WSZYSTKICH.

Znawcy mody zachwycają się prostym, eleganckim kostiumem Chanel, który Jocelyn Wakefield ma na sobie podczas ceremonii zaprzysiężenia ojca na stopniach Kapitelu. Wszyscy widzą, jak idealnie ciemnozielony materiał harmonizuje z rudymi włosami i mleczną cerą. Podczas uroczysto­ści inauguracyjnych Jocelyn wzbudza aplauz i zaskakuje wszystkich do­skonałym doborem strojów. Szczególny zachwyt wzbudza suknia wieczoro­wa nieznanej dotąd amerykańskiej projektantki, Andrei Hart, z różowego krepdeszynu, obszyta perłami. Projektantka nazwała ten kolor „różanoherbacianym”. Strój podkreśla wspaniałą figurę Jocelyn, a upięte w kaskady loków włosy mienią się złotym światłem. Od czasów Jacqueline Kennedy żadna kobieta w Białym Domu nie wzbudziła takiego zainteresowania w świecie mody i nie podbita tylu ludzkich serc. Dziennikarze uważają, że świat jeszcze o niej usłyszy(...).

WASZYNGTON. JOCELYN OCZAROWUJE ZAGRANICZNYCH GOŚCI.

Brytyjski premier jest kolejnym politykiem, który wychwala zalety naj­bardziej znanej córki Ameryki. Podkreśla jej inteligencję oraz poczucie

humoru i nazywa ją urodzonym dyplomatą. Jocelyn Wakefield posiada ce­chy niezbędne członkom najważniejszej rodziny w państwie.

WASZYNGTON. JOCELYN TAŃCZY Z NAJWIĘKSZYM GWIAZDO­REM HOLLYWOOD NA SWOICH DWUDZIESTYCH PIĄTYCH URODZI­NACH.

Czy amerykańska księżniczka znalazła swego księcia z bajki?

WASZYNGTON. JOCELYN BIERZE UDZIAŁ W PREMIEROWYM PRZEDSTAWIENIU DZIADKA DO ORZECHÓW W CENTRUM KENNE­DY'EGO.

Po raz piąty w tym tygodniu Jocelyn Wakefield pojawia się publicznie z innym mężczyzną u boku, ucinając plotki na temat rozpoczynającego się romansu.

NOWY JORK. PO DWÓCH LATACH W BIAŁYM DOMU JOCELYN ZYSKUJE CORAZ WIĘKSZĄ POPULARNOŚĆ.

Najpopularniejsza rudowłosa Amerykanka, Jocelyn Wakefield, znowu na czele listy najbardziej podziwianych kobiet świata. Ma klasę Grace Kelly, tajemniczość Jackie O., i inteligencję Margaret Thatcher. Wystarczy je­den uśmiech Jocelyn, a wszyscy wokół zgadzają się, że jest pięknością idealną.

Rozdział l

Prezydencki helikopter, „Marine One”, otoczony wojskową eskortą, leciał nad Potomakiem. Jocelyn Wakefield była zadowolona, bo silnik pracował tak głośno, że nie dało się rozmawiać.

Siedziała w fotelu, z zamkniętymi oczami, zbyt wyczerpana, by móc się odprężyć. Przez ostatnie cztery dni ciągle chodziła albo stała, i teraz ból stóp dawał się jej we znaki. Ściskane tysiąc razy dłonie pulsowały boleśnie, a mięśnie twarzy teraz stężały, zmęczone ustawicznym uśmie­chaniem się.

Taką cenę płaciła za to, że jest córką prezydenta, i do tego wyjątkowo lubianą. Wielu ludzi twierdziło, że popularnością przewyższa ojca. Na­zywano ją nawet amerykańską księżną Dianą.

Jocelyn nigdy nie zabiegała o sławę, ale skoro ją zdobyła, postanowi­ła to wykorzystać i oprócz pracy w administracji ojca działała w kilku prestiżowych organizacjach.

Ostatni tydzień spędziła, pracując na rzecz kampanii wyborczej kan­dydatów do Kongresu z partii jej ojca. W piątek, kiedy dołączył do niej prezydent, program ich zajęć wypełnił się jeszcze bardziej i nabrał tem­pa.

Helikopter zmienił położenie, a żołądek Jocelyn zacisnął się, kiedy maszyna przechyliła się w prawo i zaczęła zbliżać do lądowiska na połu­dniowym trawniku Białego Domu. Nie lubiła latać i chociaż podróżowa­ła helikopterem nie pierwszy raz, zaciskała z całej siły ręce na fotelu.

Tylko kilka osób wiedziało, że nie przepada za lataniem - Jocelyn twierdziła, że się nie boi i ukrywała strach w dobrze i dawno wyuczony sposób. Tym razem jednak nie mogła się opanować i dwa razy sprawdzi­ła, czy ma mocno zapięty pas.

Kiedy helikopter złapał poziom, otworzyła oczy i wyjrzała przez okno, żeby urozmaicić sobie nieprzyjemne podejście do lądowania.

Patrząc z lotu ptaka na Waszyngton, na chwilę o wszystkim zapomnia­ła. Jesienna purpura i złoto dominowały na drzewach rosnących wzdłuż Mali, kontrastując z zielenią trawników i białym kolorem monumentów.

Spojrzała na biel marmurowego obelisku, wzniesionego na cześć pierwszego prezydenta, Jerzego Waszyngtona - najwyższą budowlę w mieście. Amerykańskie flagi wokół pomnika powiewały leniwie, po­ruszane delikatnymi podmuchami wiatru, i Jocelyn po raz kolejny przy­rzekła sobie, że pewnego dnia pojedzie windą na samą górę. Ostatni raz była tam, kiedy miała dziewięć lat.

Za pomnikiem wznosiły się znajome strzeliste wieże „zamku” Smithsonian. Muzea, które się w nim mieściły, też znajdowały się na jej prywatnej liście życzeń. Chciała zwiedzić je sama, bez tłumu reporterów i towarzyszą­cych ludzi. Bez skierowanych w nią kamer. Niestety, obawiała się, że szansa na realizację marzeń przed dziewięćdziesiątką jest niewielka.

Stłumiła westchnienie i popatrzyła w stronę budynków muzealnych przy zielonej alei. Na drugim jej końcu stał kopulasty budynek Kapitału. Na wierzchołku wznosiła się wysoka na sześć metrów rzeźba przedsta­wiająca Wolność.

Wzrok Jocelyn przeniósł się na Pennsylvania Avenue. Uniosła kąciki ust w uśmiechu, kiedy przypomniała sobie złośliwy komentarz, który czytała przed kilkoma tygodniami w popularnej politycznej, rubryce „Świat według Tuckera”. Dziennikarz, Grady Tucker, porównał znaną ulicę, która rozciąga się od Białego Domu na wzgórze Kapitału, do liny przeciąganej w grze przez dwie drużyny. Uznała, że to niezwykle trafne porównanie, biorąc pod uwagę niedawną batalię prezydenta, którą wytoczył Kongre­sowi o budżet.

Wierzchołki drzew zasłoniły Kapitel, kiedy helikopter obniżył lot. Odruchowo wbiła wypielęgnowane paznokcie w dłonie i spięta przygo­towała się na lądowanie. Szybko oderwała wzrok od okna, zerknęła na ojca i napotkała ciepłe spojrzenie niebieskich oczu.

Henry Wakefield popatrzył na nią ze zrozumieniem, a ona, widząc jego kamienny spokój, natychmiast poczuła się silniejsza. Chociaż miała dwadzieścia sześć lat, musiała przyznać, że to trochę śmieszne, ale praw­dziwe uczucie.

Helikopter osiadł wreszcie na południowym trawniku - jego ważni pasażerowie odczuli jedynie delikatne stuknięcie, a prezydent odezwał się, górując nad hałasem silnika.

- Czary-mary, jesteś znowu w domu.

Jocelyn uśmiechnęła się niewyraźnie.

Jako mała dziewczynka bała się najmniejszych wstrząsów czy wibra­cji i za każdym razem, kiedy rodzice recytowali ten dziecinny wierszyk, jakoś się uspokajała. Kiedy dorosła, ojciec recytował go jej czasami po cichu.

Henry Wakefield, nazwany przez dziennikarzy w trakcie zwycięskiej kampanii prezydenckiej Żelaznym Hankiem, wyjrzał przez okno i wes­tchnął.

- Jeszcze tylko przejście przez jeden szpaler.

Jocelyn zrozumiała, że miał na myśli reporterów zebranych na traw­niku w ten przedwyborczy wieczór, liczących na kilka prezydenckich słów. Na samą myśl o kamerach i pytaniach zacisnęła zęby.

Wszystko w niej krzyczało: „Dość! Wystarczy!” Niestety, Jocelyn doskonale wiedziała, że pewnych sytuacji nie można uniknąć.

Jej ojciec nigdy nie poddawał się presji mediów i przypuszczała, że w porównaniu z mozołem sprawowania urzędu dziennikarze byli dla nie­go tylko chmarą natrętnych, męczących komarów.

Kiedy myślała o odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, zapominała o własnych powodach do niezadowolenia. Wystarczyło spoj­rzeć na ojca, by dostrzec, jakie zmiany w nim zaszły podczas dwóch lat prezydentury. Siwizna znacznie przyprószyła brązowawe włosy, a nowa, ponura i poważna mina zagościła na twarzy. Zmęczenie wyryło głębokie bruzdy wokół ust. Po wypełnionym obowiązkami weekendzie Jocelyn do­strzegła u niego oznaki wyczerpania - cienie pod oczami, pogłębione zmarszczki wokół warg i lekko przygarbione ramiona.

Po chwili, na jej oczach, prezydent energicznie rozprostował ramio­na i zdecydowanie podniósł brodę. Henry Wakefield w jednej chwili przy­brał publiczny wizerunek energicznego i krzepkiego mężczyzny.

Jocelyn nie mogła wypaść gorzej od niego. Wsunęła stopy w panto­fle, starając się nie zwracać uwagi na piekący ból.

Powietrze wirujące od śmigieł helikoptera uderzyło w tłum reporte­rów zgromadzonych w pewnej odległości od lądowiska. Zawirowały setki opadłych jesiennych liści. Grady Tucker stał w niewielkim oddaleniu od

kolegów, choć na tyle blisko, by wszyscy wiedzieli, że on również należy do grupy.

Był bardzo wysoki i niezwykle szczupły. Miał ostre rysy, niemal trój­kątny zarys brody, ale nie ulegało wątpliwości, że jest przystojny. Reszt­ki letniej opalenizny ożywiały jego twarz, na której nie było widać ani śladu zmęczenia pracą biurową. Miał potargane, rozjaśnione słońcem brązowe włosy, które teraz splątały się jeszcze bardziej w wirującym powietrzu. Niewątpliwie na pierwszy rzut oka Tucker sprawiał wrażenie trochę zaniedbanego.

Miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, a pod spodem sweter, dzięki któremu wyglądał na odrobinę grubszego. Kieszenie marynarki były wypchane najróżniejszymi przedmiotami: nie­odzownym notesem, długopisami i ołówkami, bez których nie mógł się obejść. Była też fajka z korzenia wrzośca i torebka z tytoniem. Miał tam jeszcze stare kartki papieru, spinacze, dwa ciastka dla psa, starą piłkę tenisową, znaczki na listy, kwit z pralni, zapałki i inne przydatne rzeczy albo zapomniane drobiazgi.

Wyglądał nieporządnie, ale jednocześnie dziwnie świeżo i niewinnie. Do pełni oryginalnego wizerunku brakowało mu tylko piegów na twarzy.

Taką powierzchowność zawdzięczał trochę usilnym staraniom, a czę­ściowo matce naturze. Mimo pozornie lekceważącego stosunku do oto­czenia spojrzenie jego piwnych oczu było bystre i inteligentne.

Tucker sam nie wiedział, dlaczego właśnie tego popołudnia znalazł się na południowym trawniku. Nie miał zwyczaju odwiedzać Białego Domu, mimo że interesował się polityką. Nie szukał świeżych informa­cji do jutrzejszej kolumny - napisał artykuły na cały następny tydzień.

Przyszedł, bo nie miał nic lepszego do roboty, a ponadto jakaś tajem­nicza siła ciągnęła go do tego miejsca - Tucker zawsze słuchał wewnętrz­nego głosu. Dzięki temu nigdy nie popadł w rutynę, której nienawidził, chociaż ostatnio miał nieodparte wrażenie, że powoli jej się poddaje.

Pilot zmniejszył obroty silnika, który teraz leniwie terkotał. Śmigła kręciły się powoli, a pochyleni nisko agenci ochrony podbiegli do heli­koptera.

Wśród zebranych dziennikarzy można było wyczuć nastrój oczeki­wania. Tucker, mimo że był tylko obojętnym obserwatorem, poczuł dziw­nie przyspieszone bicie serca.

Kiedy otworzyły się drzwi, reporterzy, fotografowie i kamerzyści na­parli na barierki, zajmując najbardziej dogodne pozycje. Tucker wykrzy­wił usta w kpiącym uśmieszku - jego koledzy najwyraźniej byli spra­gnieni informacji.

Trzymając ręce w kieszeniach wypłowiałych dżinsów, zrobił kilka kroków do przodu, żeby mieć lepszy widok, i wyciągnął szyję jak bocian. Przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, podkurczył drugą i przyglą­dał się zebranemu tłumowi.

Kiedy prezydent wysiadł z helikoptera, poszły w ruch kamery i pstryk­nęły aparaty, ale Tucker nie zwracał na nic uwagi, wpatrzony z całą mocą w Hanka Wakefielda.

Prezydent wyglądał jak biznesmen, któremu powiodło się w intere­sach. Był ubrany w elegancki, ciemny garnitur, idealnie dopasowany do jego atletycznej sylwetki. Lekka siwizna sprawiała, że robił poważne i do­stojne wrażenie. Szpeciła go jedynie sieć zmarszczek na twarzy.

Grady Tucker uważał, że Henry Andrew Wakefield prezentuje się tak, jak powinien wyglądać prezydent i, co więcej, ma w sobie coś nie­określonego - jakiś magnetyzm i siłę, które w trudnych chwilach przy­ciągają do niego ludzi potrzebujących pomocy. Henry Wakefield w ran­kingach polityków miał bardzo wysokie notowania.

Prezydent patrzył przez chwilę w stronę dziennikarzy, a za plecami Tuckera reporter, Phil Aikens, mruknął zirytowany.

- Założę się, że nie będzie chciał z nami gadać.

- Dlaczego? - Tucker przechylił głowę na bok.

- Dlatego że popatrzył obojętnie w naszą stronę - mruknął męż­czyzna, nie spuszczając wzroku z prezydenta. - Kiedy to robi, nigdy nie odpowiada na żadne pytania, tylko zachowuje się tak, że nie pozo­staje nam nic innego, jak odczytywać jego gesty. Wiesz, chodzi o coś w rodzaju: „Dzisiaj prezydent sprawiał wrażenie pewnego siebie - może zatroskanego - albo zmęczonego”. Interpretujemy mowę ciała według znania.

Tucker uśmiechnął się ze współczuciem.

- Lepiej kiedy mówi, że nie będzie komentarza.

- Jasne - mruknął reporter.

Prezydent odwrócił się w stronę helikoptera. Kiedy wysiadła Jocelyn, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Phil Aikens zobaczył młodą kobietę i wyszczerzył zęby do Tuckera.

- Oczywiście, jest i nieodłączna Jocelyn - powiedział. - O wiele ła­twiej pisać o niej. Każda sensacyjna informacja na jej temat jest warta więcej niż złoto.

Tucker przeniósł wzrok na córkę prezydenta. Jocelyn była wysoka, zaledwie kilka centymetrów niższa od ojca, i szczupła jak modelka, ale Tucker, który widział wiele jej zdjęć, wiedział doskonale, że pod ele­ganckim, dopasowanym ubraniem kryło się krągłe ciało. Granatowy

kostium idealnie podkreślał jasną karnację i wspaniałe rude włosy w od­cieniu czerwieni, którego nie uzyskałby żaden fryzjer na świecie.

W ciągu ostatnich trzech lat Tucker widział Jocelyn Wakefield może sześć razy i za każdym razem z daleka. Zmieniała stroje i fryzury w zależności od okazji, ale zawsze była smukła, elegancka i czarująca. Nigdy nie pochylała skromnie głowy, nie była onieśmielona ani powściągliwa. Chodziła dumnie wyprostowana, z ciepłym, przyjaznym uśmiechem, który sprawiał, że robiła wrażenie przystępnej, naturalnej i zwyczajnej dziewczyny.

- Czy nie jest wspaniała? - Phil zauważył zainteresowanie Tuckera. - Kobieta, którą chciałbyś zabrać do domu i przedstawić matce.

Tucker przez chwilę przyglądał się Jocelyn jak mężczyzna zachwy­cony jej urodą i figurą, a potem podrapał się w tył głowy.

- Nie wiem. Jakoś nie mogę sobie jej wyobrazić w kuchni na farmie mojej mamy w Kansas.

Prezydent powiedział coś do córki, a ta uśmiechnęła się lekko i ski­nęła głową. Oddalili się od helikoptera, a Jocelyn szła krok za ojcem, żeby kamery i aparaty mogły zrobić zdjęcia głowie państwa. Odblask popołudniowego słońca podkreślał kolor jej włosów, które wydawały się jeszcze bardziej czerwone.

Patrząc na nią, Tucker odezwał się głośno.

- Ciekawe, czy temperament ma równie ognisty jak kolor włosów? Phil wzruszył ramionami.

- Jeśli nawet, to nic nie wiem na ten temat.

Tucker też nie miał pojęcia, ponieważ nigdy nie interesował się Jocelyn Wakefield - nie była ciekawym tematem do jego artykułów.

Kiedy prezydent zbliżył się, reporterzy zaczęli wykrzykiwać pytania, wyciągnęli mikrofony i oczekiwali odpowiedzi. Tymczasem Wakefield pokręcił głową i dotknął ręką ucha, pokazując, że ich nie słyszy. Dzien­nikarze byli jednak niezrażeni.

- Co pan powie na temat wyścigu do Senatu w Ohio?

- Czy VanHorn ma szansę pokonać Scrantona z Missouri?

- Badania opinii publicznej wskazują, że możecie zyskać tylko dwa miejsca w Senacie. Nie uważa pan, że za długo zwlekaliście z...

- Panie prezydencie, jaka jest szansa, że budżet zostanie przegłosowany, jeśli nie zdobędziecie większości w parlamencie?

- „Atlanta Journal” twierdzi, że za słabo i za późno poparł pan Dykesa. Jak pan to skomentuje?

Z uśmiechem na twarzy Wakefield pomachał w stronę kamer i nie zatrzymując się, ruszył w stronę South Portico. Jocelyn szła krok za nim.

Korespondent sieci telewizyjnej wrzasnął:

- Odwołał pan wizytę w Chicago, panie prezydencie? Czy uważa pan wybory do Senatu za przegrane?

Wakefield ponownie uśmiechnął się szeroko i pokazał, że nie dosłyszał pytania. Rozejrzał się i zatrzymał zdziwiony wzrok na Tuckerze. Rozpromienił się jeszcze bardziej i uniósł rękę w geście pozdrowienia, a potem ruszył w jego kierunku.

- Tucker - powiedział głośno na powitanie. Zaskoczona Jocelyn zatrzymała się, ale nie poszła za ojcem, który zmierzał prosto ku dziennikarzom. Zdumiona rozejrzała się i ich spoj­rzenia skrzyżowały się.

Przez ułamek sekundy Grady Tucker poczuł siłę jej wzroku. Po chwili prezydent Stanów Zjednoczonych zbliżył się do niego i napastliwy tłum dziennikarzy próbował zająć jak najlepsze pozycje dookoła. Kamery na­pierały na Tuckera z boku i z tyłu, mikrofony wystawały ze wszystkich stron, a agenci ochrony ustawili się, żeby trzymać wszystkich w odpo­wiedniej odległości.

- Nie spodziewałem się ciebie tutaj, Tucker. - Prezydent zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę.

Tucker uścisnął ją, przechylił głowę i zrobił kpiącą minę.

- Czasami spotykają nas niespodzianki, panie prezydencie. Mój dzia­dek mawiał, że największą niespodzianką są wybory do Kongresu.

Wakefield odchylił głowę i roześmiał się, a Tucker rzucił okiem na Jocelyn i dostrzegł rozbawienie w jej oczach. Trzymał ręce w kieszeniach, zgarbił się jeszcze bardziej i przełożył ciężar ciała na jedną nogę.

- Panie prezydencie, niech pan będzie wyrozumiały dla tych bied­nych ludzi. - Skinął głową w stronę otaczających go dziennikarzy. - Każ­dy z nich chce pierwszy zdobyć informacje o tym, kto wygra.

- Wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, prawda? - odparł prezydent i spoj­rzał na grupkę po lewej stronie Tuckera. - Obawiam się, że będą musieli poczekać do jutra, tak jak my wszyscy, aż głosy zostaną policzone.

Phil Aikens nie tracił czasu:

- Panie prezydencie, jaką szansę ma Orrin Peters na wygraną w In­dianie i pokonanie Clyde'a Renfrowa?

- Moje zdanie nie ma znaczenia - odpowiedział prezydent. - Decy­zja należy do wyborców. Wiem, że mieszkańcy stanu bardzo chcą, żeby sprawa budżetu została załatwiona, a Orrin Peters go popiera.

Rozległy się kolejne okrzyki, ale Wakefield niecierpliwie machnął ręką.

- Przykro mi, ale to na razie wszystko. - Odsunął się i postukał pal­cem w zegarek. - Mam spotkanie.

Prezydent odszedł i dołączył do córki. Wziął ją pod rękę i poprowa­dził w stronę wejścia do Białego Domu. Kiedy dziennikarze zrozumieli, że nie będzie więcej komentarzy, opuścili mikrofony i wyłączyli kamery. Zaczęli pakować sprzęt i notatki.

Tucker miał czas. Poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu fajki, gdy tymczasem Phil Aikens, zaintrygowany, przyglądał mu się spode łba.

- Nie wiedziałem, że jesteś w takich przyjacielskich stosunkach z Wakefieldem - powiedział, węsząc coś podejrzanego.

- Sam jestem zaskoczony. - Tucker przeszukał kieszenie, wsunął rękę do prawej i po chwili wyciągnął fajkę i woreczek z tytoniem. Zanurzył lulkę i zaczął napełniać. - Od razu wiadomo, kiedy są wybory, bo wtedy politycy rozpoznają dziennikarzy z daleka.

- Nie jesteś zbyt skromny, Tucker? - zakpił kamerzysta Joe Grobowski, który ustawił kamerę pół metra od niego. Napisał coś na taśmie, któ­rą trzymał w ręku, i wrzucił ją do torby.

- Skromny? Jak to? - Tucker skrzywił się i wepchnął resztkę tyto­niu do fajki. Schował woreczek do kieszeni jedną ręką, a drugą włożył ustnik w zęby.

Widząc taki obojętny gest, Grobowski obrzucił go pełnym niedowie­rzania spojrzeniem.

- Chcesz powiedzieć, że nie masz pojęcia o tym, iż Wakefield uwa­ża, że przynosisz mu szczęście?

Tucker, niezmiernie zaskoczony, zamrugał i wyciągnął fajkę z ust.

- Żartujesz, Joe.

Startujący helikopter zagłuszył odpowiedź kamerzysty, a podmuch powietrza od śmigła uderzył w nich, rozwiewając poły płaszczy, kartki w notatnikach, i podrywając w górę suche liście. Hałas ucichł, kiedy maszyna nabrała wysokości i dołączyła do czekającej na nią wojsko­wej eskorty. Jak stado brązowych pelikanów odlecieli do bazy lotni­czej Andrews.

Kiedy zrobiło się cicho, Tucker odwrócił się do Grobowskiego.

- A teraz się wytłumacz, Joe - zażądał z poważnym wyrazem twa­rzy. - O co chodzi z tym szczęściem? Muszę ci powiedzieć, że Wakefield nigdy nie robił na mnie wrażenia przesądnego.

- To chyba pomysł jego ludzi - przyznał kamerzysta. - Zaczęło się wtedy, kiedy brałeś udział w konwencji, na której wygrał nominację kan­dydata partii. Wszyscy wiedzą, że rzadko bywasz na takich imprezach.

- Byłem na obu konwencjach - przypomniał sobie Tucker. Nie przy­szło mu do głowy, że jego obecność mogła mieć jakiekolwiek znacze­nie.

- Pojawiłeś się też na pierwszej debacie prezydenckiej, podczas któ­rej Wakefield pokonał Sya Cummingsa - przerwał Joe i zrobił chytrą minę. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz byłeś w Białym Domu?

Tucker w zamyśleniu obracał fajkę w ustach. Skinął głową, kiedy sobie przypomniał.

- Poszedłem zobaczyć, z jaką pompą Wakefield witał nowego pre­miera Izraela.

Po tej wizycie Tucker napisał zjadliwy artykuł o amerykańskiej poli­tyce zagranicznej. Wszędzie powtarzano jego kąśliwą uwagę, że Jerzy Waszyngton ustanowił fatalny precedens, rzucając dolara przez Potomak, bo od tamtej pory kolejne rządy wyrzuciły miliardy za ocean.

- A pamiętasz - mówił dalej Grobowski - jak dwa dni później ogło­szono nowe porozumienie pokojowe między Izraelem i OWP?

Tucker odchylił głowę i zdziwiony uniósł jedną brew.

- To tylko czysty przypadek, który nie miał nic wspólnego z tym, że tam byłem.

Grobowski, już spakowany, wstał.

- Przypadek czy nie, ale niektórzy współpracownicy Wakefielda są przekonani, że kiedy Tucker jest w pobliżu, dzieją się same dobre rzeczy. Przekonamy się, czy tak jest, kiedy poznamy wyniki wyborów. - Uśmiech­nął się, skinął dłonią na pożegnanie w stronę Tuckera i Phila Aikensa.

Zamyślony Tucker odwzajemnił ten gest i wyjął zapałki. Oderwał jedną i pociągnął po drasce. Potem przytrzymał płomień blisko fajki.

- Nie sądzisz, że miałbyś niezły tytuł artykułu? - mruknął Phil i popa­trzył na niego rozbawiony. - „Grady Tucker, królicza łapka Wakefielda”.

Kłąb aromatycznego dymu wydostał się z ust Tuckera. Uśmiechnął się z przymusem i wyjął fajkę.

- Wiesz co, Phil. Nie mam pojęcia dlaczego ludzie uważają, że kró­licza łapka przynosi szczęście, skoro to znaczy, że sam królik nie żyje.

Reporter zachichotał i pokręcił głową.

- Cóż, nic tu po mnie. Idę sobie. Muszę napisać artykuł. Do zobaczenia.

- Cześć.

Tucker wsunął ustnik między zęby i leniwie spojrzał w stronę Białe­go Domu. Widoczni w oddali prezydent i jego córka zbliżali się do scho­dów. W chwilę potem towarzyszący im agenci ochrony zasłonili widok. Odwrócił się, wepchnął rękę do kieszeni i chwycił palcami psie cia­steczko.

- Na mnie też czas - mruknął do siebie. - Muszę wyprowadzić Molly na spacer.

Wolnym krokiem opuścił trawnik. Kilka metrów za bramą podszedł do niego starszy, elegancko ubrany pan. Uniósł w górę rączkę laski, jak­by chciał bez słów zwrócić na siebie uwagę Tuckera. Grady wyjął fajkę z ust, objął lulkę dłonią i zwolnił krok. Skinął głową w stronę szeroko uśmiechniętego człowieczka.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam nadzieję, że pan mi po­może. - Mężczyzna zatrzymał się przed Tuckerem, czubek laski wbił w ziemię przed sobą i oparł się na niej rękoma.

- Postaram się - obiecał Tucker i uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Starszy pan miał ciemną skórę i bielusieńką brodę. Był niski i gruby, a czu­bek jego filcowego, czarnego kapelusza sięgał zaledwie do klatki pier­siowej Tuckera.

- Myślałem, że można zwiedzać Biały Dom, ale centrum turystycz­ne jest zamknięte.

- W zimie - poinformował go Tucker - można wejść od wtorku do soboty, ale tylko rano. Ma pan dwie możliwości - zadzwonić do swojego posła lub senatora i poprosić o załatwienie specjalnej przepustki albo iść do południowo-wschodniej bramy przed dziesiątą rano.

Południowo-wschodnia brama przed dziesiątą, od wtorku o sobo­ty - powtórzył mężczyzna, jakby chciał dobrze zapamiętać informację, a potem dotknął ronda kapelusza.

- Serdecznie dziękuję. Bardzo mi pan pomógł.

- Cieszę się - odpowiedział Tucker z uśmiechem i popatrzył, jak sta­ruszek oddala się drobnymi kroczkami.

Jocelyn zaczekała na ojca i kiedy do niej dołączył, zapytała zacieka­wiona:

- Kim jest mężczyzna, z którym rozmawiałeś?

- Grady Tucker. - Ojciec spojrzał na nią zdziwiony, jakby uważał, że powinna go znać.

- Grady Tucker - powtórzyła i coś sobie przypomniała. - Ten Gra­dy Tucker, który pisze „Świat według Tuckera”?

- Ten sam.

Jocelyn wyciągnęła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na mężczyznę. Gazeta nie zamieszczała przy artykułach zdjęcia autora, tylko rysunek ręki trzymającej dymiącą fajkę.

- Myślałam, że Grady Tucker jest gruby, łysy i nosi okulary w dru­cianej-oprawie. - W oddali stał wysoki, szczupły dziennikarz, ubrany w dżinsy, sportowe buty i tweedową marynarkę, z fajką w ustach. Jocelyn

odwróciła wzrok i otrząsnęła się z zamyślenia. - Wygląda jak długonogi koszykarz z Iowa.

Ojciec uśmiechnął się, rozbawiony.

- Ciepło, ciepło. Tucker pochodzi z Kansas.

- Kansas? - Jocelyn była tak wyczerpana, że nie miała siły na śmiech.

- Zmęczona? - zgadł ojciec i popatrzył zatroskany na jej gładką twarz. Nie chciała narzekać ani kłamać, że wszystko w porządku.

- To był zwariowany tydzień.

Pokiwał głową.

- Bolą cię nogi?

Jocelyn jęknęła cicho.

- Potwornie.

Z każdym krokiem ból przeszywał ją od stóp do głów. Wzrokiem zmierzyła odległość dzielącą ją od zwieńczonych łukiem drzwi i zasta­nawiała się czy dojdzie.

- Nie mogę się doczekać, kiedy zrzucę buty - mruknęła, nie poru­szając ustami. Na początku politycznej kariery ojca nauczyła się tak mó­wić, żeby specjaliści od czytania z ruchu warg nie mieli żadnych możli­wości.

W Waszyngtonie publiczny wizerunek był bardzo ważny i należało go chronić za wszelką cenę. Dlatego nie narzekała, nie skarżyła się, naj­wyżej mruczała pod nosem. Uważała, by nikt nie zrobił jej zdjęcia z za­dartą wiatrem spódnicą! dlatego nosiła zawsze dopasowane stroje. Żeby włosy wyglądały porządnie, czesała je w gładki francuski kok i pokry­wała warstwą lakieru - ani jeden włosek nie mógł odstawać od reszty. Ni­gdy nie wkładała pierścionków na palce prawej ręki, żeby nie wbijały się boleśnie w ciało podczas wymieniania niezliczonych uścisków. Ta lista nie miała końca i Jocelyn bez przerwy uzupełniała ją nowymi punktami. Dlatego często czuła się jak więzień, ograniczona zakazami i nakazami.

Przy wejściu na prezydenta i jego córkę czekał szef obsługi - opalo­ny i silnie zbudowany Alex Bakersmith. Odpowiadał za wszystko w Bia­łym Domu: budżet, personel, utrzymanie, rozrywki i różne inne rzeczy.

Jocelyn zatrzymała się dopiero na widok Wally'ego Hamiltona, jed­nego z doradców ojca i szefa sztabu urzędników. Oczekiwał ich niecier­pliwie i jak zwykle nerwowo obgryzał paznokieć kciuka.

- Co Wally tu robi? - zapytała głośno.

- Pewnie chce mnie odprowadzić na spotkanie do Gabinetu Owal­nego - odpowiedział ojciec.

- Masz jeszcze jakieś zajęcia? - zaprotestowała. Oboje byli na no­gach od czwartej rano.

- Dwight Hawkins pewnie czeka na mnie z najnowszymi informa­cjami o ataku terrorystycznym w Paryżu - powiedział. Hawkins był se­kretarzem stanu.

- Mam nadzieję, że Wally nie przynosi złych wiadomości, bo wyglą­da ponuro.

- On zawsze się czymś martwi. Nie znam drugiego człowieka, który w lot dostrzega złe strony każdej sytuacji - odpowiedział prezydent bez cienia ironii w głosie. - Dlatego tak go cenię. Dzięki niemu zawsze wiem, że poznam wszystkie opcje. Tym razem chyba nie chodzi o atak terrory­styczny. Pewnie otrzymał ostatnie sondaże wyborcze. Ale zobaczysz co będzie, jak się dowie, że rozmawiałem z Tuckerem.

- A co Tucker ma z tym wspólnego? - skrzywiła się Jocelyn.

- Nie uwierzysz - ostrożnie powiedział ojciec i na jego twarzy pojawił się niepozorny uśmiech - ale Wally uważa, że Tucker przynosi mi szczęście. Roześmiała się.

- Co? Jak to?

- Sama go zapytaj - odparł i wesoło pokręcił głową. - Poda ci całą listę dowodów.

- Nie wierzysz w to, prawda?

- Nie, ale stary Wally tak - zażartował prezydent i zrobił kilka kro­ków. Po chwili spojrzał na nią jeszcze raz. - Poproś Ernsta, żeby przy­szedł na górę i zrobił ci masaż - powiedział na pożegnanie. - Poczujesz się dużo lepiej i mięśnie przestaną cię boleć.

Jocelyn nie miała ochoty nikogo widzieć - nawet masażysty. Miała dość wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy mówili jej, co ma robić i próbowali nią manipulować. Dlatego nie podjęła tego tematu.

- Dzięki, ale chyba zrobię sobie długą kąpiel z bąbelkami. Alex Bakersmith przywitał ich skinieniem głowy.

- Dobry wieczór, panie prezydencie, panno Wakefield. Witam w domu.

- Cześć, Alex. - Zamyślony prezydent kiwnął głową, a potem klep­nął Wally'ego po ramieniu i obaj ruszyli w stronę Gabinetu Owalnego, który mieścił się w zachodnim skrzydle.

- Witaj, Alex. - Jocelyn zdołała się uśmiechnąć i przeszła przez drzwi, które dla niej przytrzymał. Za plecami, jak cień, podążał Mike Bassett. Jej osobisty agent ochrony.

W holu na parterze zatrzymała się na chwilę, zrzuciła buty i dotknęła stopami chłodnej marmurowej posadzki. Poczuła chwilową, przyjemną ulgę. Stała chwilę bez ruchu, a potem z wysiłkiem ruszyła dalej.

Nie obchodziło jej teraz, że wygląda niezbyt wytwornie, kiedy tak idzie po Białym Domu w szykownym stroju i niesie pantofle w garści.

Dziękowała Bogu, że w pobliżu nie kręcą się fotografowie, bo jej zdjęcie zaraz ukazałoby się w porannych gazetach.

Po cichu dotarła do części mieszkalnej na drugim piętrze prezydenc­kiej rezydencji. Agent Mike Bassett pożegnał ją przy windzie, ponieważ ochroniarze nie wchodzili na drugie i trzecie piętro. Dzięki temu rodzina prezydenta mogła mieć przynajmniej choć trochę prywatności.

Jocelyn wiedziała, że poczucie spokoju to tylko złuda. Biały Dom obsługiwały setki ludzi gotowych spełnić każde jej życzenie i kaprys - z wyjątkiem tego jednego, którego najbardziej pragnęła - chwili samot­ności. Niestety, nawet jeśli nie było przy niej kamerdynera, służącej czy innej osoby wykonującej swoje obowiązki, wiedziała, że są gdzieś w po­bliżu.

Kątem oka dostrzegła wieczorną gazetę na stoliku w korytarzu. Obok leżały wiadomości przeznaczone dla niej i dla prezydenta. Najpilniejsze oznakowano czerwonymi karteczkami.

Była zmęczona i odczuwała nerwowe napięcie i stres - skutki wy­pełnionego licznymi wydarzeniami tygodnia. Zatrzymała się i popatrzy­ła na pokaźną kupkę oklejonych na czerwono wiadomości. Nie miała najmniejszej ochoty ich czytać. Zrobiła energiczny krok do przodu i za­raz wróciła. Wsunęła buty pod pachę i zaczęła ze złością przeglądać kartki, wyciągając zaadresowane do niej. Było ich siedem. Zacisnęła palce i zwi­nęła je w dłoni.

Jeden dzień - tylko tego pragnęła. Dwadzieścia cztery godziny dla siebie, żeby mogła robić to, na co ma ochotę, pojechać, gdzie chce, ubrać się dowolnie i mówić, co jej się żywnie spodoba.

Musiał być jakiś sposób, żeby to zrobić i Jocelyn przysięgła sobie, że go znajdzie. Jeśli czegoś nie wymyśli, zwariuje.

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł, ale tak szalony, że po­myślała, iż ma nie po kolei w głowie.

Nowy pomysł miał dużą szansę powodzenia. Jeżeli dokładnie przy­gotuje spisek i wszystko zaplanuje, ma szansę się udać.

Rozdział 2

Wzburzona Jocelyn prawie biegła korytarzem, na chwilę zapomi­nając o zmęczeniu i bólu. W sypialni rzuciła buty na podłogę i za­dzwoniła po pokojówkę.

Niska, krępa, siwa kobieta zjawiła się, kiedy Jocelyn wychodziła z pokoju.

- Midge, bardzo cię proszę, zrób mi kąpiel z bąbelkami. Tylko żeby woda była bardzo gorąca - pouczyła kobietę, wołając przez ramię, i szybko przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Dawniej używano go jako dodatko­wej sypialni, ale Jocelyn urządziła sobie w nim salon i biuro. Nie zwalniając kroku, podeszła do rogu, w którym stało biurko, które kiedyś należało do Eleanor Roosevelt. Rzuciła papiery na blat i włączyła komputer.

Kliknęła na kalendarz i niecierpliwie czekała aż zjawi się na ekranie. Po kilku sekundach, które wlokły się w nieskończoność, wyświetlił się i Jocelyn zaczęła przeglądać terminy listopadowych spotkań. Roześmia­ła się radośnie na widok swojego odkrycia.

W programie zajęć znalazła lukę. W następny weekend miała tylko jedno oficjalne wyjście.

Wpatrywała się w ekran uszczęśliwiona i zaskoczona. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Był tylko jeden sposób, żeby sprawdzić, czy się nie myli. Jocelyn zawahała się i nie wiedziała, czy opanować pod­niecenie, czy dać się ponieść emocjom.

W końcu doszła do wniosku, że może zadzwonić w sprawie rozkładu zajęć i podniosła słuchawkę.

- Jocelyn Wakefield. Chciałabym rozmawiać z Francine Rivers - po­wiedziała telefonistce. Wiedziała, że telefonistka znajdzie jej sekretarkę w każdym miejscu. Pracownicy centrali telefonicznej Białego Domu sły­nęli z niezwykłej umiejętności odnajdywania ludzi w kraju, za granicą, w powietrzu i na lądzie.

Jocelyn czekała na zgłoszenie się Francine i jedną ręką wyciągała spinki z włosów. Kiedy wyjęła ostatnią, rozległo się dyskretne pukanie do drzwi.

Odwróciła się na fotelu. W drzwiach stała Midge Tidwell.

- Tak, Midge?

- Kąpiel gotowa - powiedziała pokojówka. Jocelyn wiedziała, że szlafrok i domowe pantofle też były przygotowane. - Życzy pani sobie czegoś jeszcze? Może przynieść coś do picia?

- Dużą szklankę soku pomarańczowego z lodem. - W tej samej chwi­li na linii usłyszała głos Francine Rivers i zasłoniła słuchawkę ręką. -Postaw go koło wanny. Dziękuję, Midge.

- Cześć Francine, tu Jocelyn.

- Cześć. Witaj w domu. Paula mówiła, że miałaś ciężką podróż i spo­dziewałam się, że zadzwonisz dopiero jutro około południa. Co się stało?

Jocelyn zesztywniała w nagłym poczuciu winy, ale natychmiast się otrząsnęła.

- Sprawdzałam terminarz spotkań na następny tydzień i zauważy­łam, że mam zaproszenie na koncert symfoniczny w centrum Kennedy'ego w sobotę wieczorem. Nie ma na ten temat żadnych specjalnych adnota­cji, ale pomyślałam, że sprawdzę u ciebie, czy będzie problem, jeśli od­wołam to wyjście?

- Chyba nie, ale sprawdzę.

Nastąpiła chwila ciszy i słychać było stukanie klawiatury.

- To tylko spotkanie towarzyskie, Jocelyn. Parę osób będzie kręcić nosem, ale nic się nie stanie. Więc... mam odwołać?

- Jeszcze nie, dam ci znać. Dzięki, Francine. - Odłożyła słuchawkę i zakryła usta dłonią, żeby nie krzyknąć z radości.

Nie wiedziała czy odważy się zrobić to, co zaplanowała. Na samą myśl humor jej się poprawił, bo pomysł był niesamowity - będzie miała jeden dzień wolności.

Zdrowy rozsądek, który się odezwał, nakazywał opanowanie emocji. Ponieważ była córką prezydenta, ciążyły na niej obowiązki, i tu właśnie tkwił cały problem. Jocelyn powoli wstała z fotela. Miała już wyżej uszu wiecznego poczucia odpowiedzialności, dość grania roli córki prezydenta i związanych z nią obowiązków. Chciała uciec od wszystkiego przynaj­mniej na jeden dzień.

Rozsądek podpowiadał jej, że to niemożliwe.

- Nie zrobię tego - powiedziała głośno i westchnęła. Na razie mogę jedynie bezkarnie pomarzyć, pocieszała się. Szukała w myślach sposo­bu, jak zrealizować pomysł bezpiecznie i bez krzywdy dla innych.

Wróciła do sypialni, rozebrała się i rzuciła ubranie na łóżko. Weszła do zaparowanej łazienki. Wanna była pełna piany i odprężający zapach lawendy unosił się nad wodą. Jocelyn odetchnęła głęboko i sięgnęła na półkę nad umywalką po szczotkę. Zaczęła rozczesywać włosy, aż pozby­ła się prawie całego usztywniającego lakieru.

Wyprostowała się i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Cały kłopot w tym, że fotografowano ją tysiące razy i na ulicy zostałaby od razu roz­poznana.

Patrzyła na okalające twarz włosy, na mleczną cerę i niesamowicie ciemne oczy. Nie mogła postąpić jak książę z powieści, bo nie znała żebraczki, z którą mogłaby się zamienić miejscami - a już na pewno nie znalazłby się nikt z tak szczególnym odcieniem rudych włosów.

Jedynym rozwiązaniem było przebranie.

Jocelyn zawiązała sobie na głowie turban z ręcznika i schowała pod nim wszystkie kosmyki. Weszła do wanny i powoli usiadła w gorącej, bul­goczącej wodzie. Oparła się o pochyłą ścianę, sięgnęła ręką i włączyła

masaż. Woda zawirowała, masując jej obolałe mięśnie. Piana zrobiła się jeszcze większa.

Zanurzona po szyję w pulsującej wodzie, Jocelyn znowu się rozma­rzyła. Ciemna peruka, makijaż i inne ubranie wystarczyłyby, żeby jej nie rozpoznano.

Nie miała pojęcia jak uciec, żeby nikt nie zauważył jej nieobecności.

Z Białego Domu trudno wymknąć się niepostrzeżenie.

Spojrzała na drzwi z łazienki do sypialni. Nic nie słyszała, ale wie­działa, że pokojówka układa porzucone ubranie.

Mimo że personel szanował jej prywatność, ktoś na pewno zadzwoniłby albo zajrzał sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje. Jej nieobecność wzbudzi­łaby zainteresowanie, chociażby z troski o nią. Gdyby okazało się, że zniknęła... Jocelyn zadrżała na myśl, jaką wywołałaby panikę i zamieszanie.

Przy wielkim szczęściu mogłaby wymknąć się na kilka godzin nie­zauważona, ale nigdy na cały dzień, nie z Białego Domu.

Dzieci poprzednich prezydentów porównywały mieszkanie w Bia­łym Domu do zamknięcia w szklanej kuli. Dla Jocelyn rezydencja prezy­dencka była więzieniem.

Westchnęła i osunęła się niżej w wannie. Musiała pogodzić się z tym, że nigdy nie uda jej się uciec. Jednak cichy wewnętrzny głos cały czas szeptał: „Ucieknij z innego miejsca”.

Jocelyn bała się o tym pomyśleć.

Pozwoliła sobie tylko pomarzyć, ale nie zamierzała nic zrobić. Chciała tylko zastanowić się nad teoretycznymi możliwościami. Puściła wodze fantazji.

Gdyby zrobiła coś takiego, agenci ochrony szukaliby jej jak szaleni. Daleka podróż nie wchodziła w rachubę z powodu braku czasu.

Jocelyn westchnęła i mokrą dłonią sięgnęła po szklankę z sokiem. Kiedy podniosła ją do ust, kostki lodu zagrzechotały w środku. Wypiła łyk schłodzonego płynu.

Im dłużej się zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że jej plan nigdy się nie uda. Potrzebowała wspólnika - kogoś, kto dla niej skłamie.

Czy istnieje ktoś taki, kto mógłby jej pomóc?

W myślach przebiegła listę przyjaciół i po kolei wszystkich elimino­wała z różnych powodów - niektórzy odmówiliby ze strachu, inni nie­stety nie umieli dobrze kłamać. A co do pozostałych nie była pewna, czy może im zaufać.

Popatrzyła na kostki lodu pływające w szklance. Musiała przyznać, że nie ma nikogo odpowiedniego. Zresztą sam pomysł był niebezpieczny.

Pociągnęła łyk soku pomarańczowego, odstawiła szklankę na brzeg wanny i znów zanurzyła się w wirujące prądy wodne. Wdychała zapach lawendy i kąpała się w pianie. Zamknęła oczy i przestała na chwilę my­śleć. Jednostajny szum wody działał uspokajająco. Na razie wystarczało jej, że leży w ciepłej wannie i pozbywa się bólu i zmęczenia.

I wtedy wyrwało jej się jedno słowo.

- Bliss - mruknęła. - Jest tak wspaniale, jak u Bliss. Za chwilę otworzyła szeroko oczy i wyprostowała się gwałtownie - strumienie wody przelały się przez krawędź wanny.

- Bliss - powtórzyła, jakby dokonała wielkiego odkrycia. - Dlacze­go do licha nie pomyślałam o Gog wcześniej?

Gdyby miała przeszukać cały świat, Jocelyn wiedziała, że nie znaj­dzie lepszego wspólnika niż jej babcia, Bliss Wakefield, która mimo że z pozoru wyglądała jak dumna księżna, w sercu miała dużo odwagi i lu­biła przygody. Kłamała też najlepiej na świecie.

Jocelyn wyskoczyła z bulgoczącej wanny. Szybko owinęła mokre ciało ręcznikiem i popędziła do sypialni, zostawiając za sobą mokre ślady pia­ny i wody. Chwyciła słuchawkę, która leżała na szafce nocnej z wiśnio­wego drewna, i wystukała z pamięci numer.

Po trzecim dzwonku usłyszała poważny głos kamerdynera, Dextera Cummingsa-Goulda.

- Redford Hall, słucham? - powiedział z brytyjskim akcentem. Jocelyn zadrżała z podniecenia.

- Dexter? Witaj. Tu Jocelyn. Czy jest moja babcia?

Po chwili ciszy odpowiedział:

- Czy naprawdę chcesz z nią rozmawiać, moja droga? W tej chwili jest trochę zdenerwowana.

W oddali Jocelyn usłyszała władczy głos Bliss Wakefield.

- Z kim gadasz, Dexter? Natychmiast przynieś mi telefon.

- Chciała pani powiedzieć „rozmawiasz” - poprawił ją stłumionym głosem.

- Dawaj mi telefon i nie pouczaj mnie, jak mam mówić.

Jocelyn roześmiała się.

- Kłócicie się jak kury na grzędzie.

- Ona jest w bardzo zaczepnym nastroju - oznajmił Dexter, podkre­ślając słowo „ona”. - Razem z pułkownikiem Harthcourtem dostali dziś lanie w brydża. A ja...

- Kto mówi? - zapytała Bliss Wakefield, która siłą odebrała mu słuchawkę.

- Cześć, Gog - odpowiedziała Jocelyn, używając ulubionego prze­zwiska babci. Powstało dawno temu, kiedy była małym dzieckiem i na wszystkich mówiła ma-ma, ta-ta i ga-ga. Ostatnie słowo w końcu skróci­ła do Gog.

- Przegrałaś dziś w brydża? Chyba nie muszę pytać, jak się czujesz?

- Jocelyn - głos Bliss od razu zabrzmiał cieplej, ale po chwili znów usłyszała nutę poirytowania. - Ten nadęty brytyjski typek od jutra u mnie nie pracuje.

- Nie zrobisz tego, Gog. - Jocelyn uśmiechnęła się, słysząc czcze pogróżki.

- A właśnie, że tak - oznajmiła babcia. - Z jednej strony udaje ta­kiego opanowanego, ale z drugiej bardzo się wszystkim przejmuje.

- Dexter jest jak sfinks i broni cię przed intruzami - dobrze o tym wiesz. - Jocelyn starała się opanować rozbawienie. Po drugiej stronie rozległo się głośnie chrząkanie.

- Jeśli on jest jak sfinks, to pora, żeby go zmumifikować. - Jocelyn słyszała w oddali niski męski głos, ale nie mogła rozróżnić słów. - Nie musisz mnie pouczać, Dexter. Dobrze wiem, że Jocelyn wyjeżdżała. Sama słyszysz - powiedziała Bliss z powrotem do słuchawki. - Ten facet trak­tuje mnie jak zgrzybiałą staruszkę. Powiedz mi, jak minęła podróż?

- Długa, pełna pracy, ale na szczęście już skończona.

- Jesteś ożywiona, a spodziewałam się, że będziesz padać ze zmę­czenia po takiej długiej turze dookoła kraju.

- Dobra gorąca kąpiel poprawiła mi samopoczucie. - Jocelyn spoj­rzała na mokre ślady stóp, jakie zostawiła na tureckim dywanie. - Dzwo­nię, bo chciałam spytać, czy masz czas zjeść jutro ze mną obiad?

- Jutro? Dexter, przynieś mi kalendarz. - Kamerdyner mruknął coś w odpowiedzi. - Szkoda, że nie jesteś psem, Dexter. Moje życie byłoby o wiele spokojniejsze, gdybyś miał na twarzy kaganiec. Nie prosiłam, żebyś sprawdzał mój rozkład dnia. Przecież i tak nic nie widzisz bez oku­larów. Po prostu przynieś mi notatnik. On uwielbia mnie drażnić - po­wiedziała Bliss do Jocelyn. - No, nareszcie. Jutro... Nie mogłaś wybrać lepszego dnia? Jutro umówiłam się z Maude Farnsworth o...

- A w środę? - przerwała Jocelyn.

- Nie. Spotkajmy się jutro. Maude to potworna nudziara. Nie ma lepszego powodu niż obiad w Białym Domu, żeby odwołać to spotkanie.

- Jesteś pewna?

- Oczywiście - odpowiedziała babcia zdecydowanym głosem. -Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle umówiłam się z tą kobietą. Chyba cier­pię na brak rozrywek. O której mam przyjechać?

- Mam spotkanie w Departamencie Stanu o dziesiątej rano, które powinno potrwać około godziny, ale jeśli się przeciągnie... Powiedzmy o dwunastej trzydzieści.

- Będę punktualnie. - Po drugiej stronie zapadła cisza. - Mogę wło­żyć przezroczysty welon i nic więcej? Gazety miałyby o czym pisać. Głos Bliss brzmiał tak poważnie, że Jocelyn na chwilę zamurowało. Zaraz jednak się zorientowała, że to kolejny dowcip babci i zachi­chotała.

- Tata dostałby szału, Gog.

- Wiem. Biedny Dexter za chwilę dostanie apopleksji i bardzo do­brze. Już jest blady jak ściana. Do zobaczenia jutro, kochanie - powie­działa i odłożyła słuchawkę.

Jocelyn jedną ręką przytrzymywała ręcznik, a drugą odłożyła telefon na widełki i zamyślona wróciła do łazienki. Zaprosiła babcię na obiad, nic więcej. Jeśli się rozmyśli, może zrezygnować z planu.

W najważniejszej kwestii jej zdanie nie zmieniło się. Miała dość usta­wicznej ostrożności, ciągłej rozwagi i pilnowania każdego słowa i gestu. Zawsze musiała dbać o to, czy postępuje odpowiednio. Teraz chciała zro­bić coś niemądrego, nieodpowiedzialnego i niepoważnego.

Jocelyn Wakefield nie zdawała sobie sprawy, że jest bardziej podob­na do babci, niż myśli.

Następnego dnia o szóstej rano zadzwonił telefon. Mrucząc z nieza­dowolenia, Jocelyn przewróciła się na bok, żeby odebrać. Telefonistka Białego Domu pilnowała jej pobudki.

- Już nie śpię - mruknęła zaspanym głosem.

- Czy mam zadzwonić jeszcze raz za dziesięć minut? - zapytała ko­bieta.

Jocelyn w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że tak, ale zaraz usiadła i odrzuciła kołdrę.

- Nie trzeba. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę i nacisnęła guzik przy łóżku. Był to dzwonek do kuchni, który sygnalizował pełniącemu dyżur kamerdynerowi, że prosi o sok i kawę.

Po półgodzinie Jocelyn zapukała do gabinetu ojca z drugą filiżanką kawy w ręku, w kapciach i jedwabnym szlafroku narzuconym na piża­mę. Ranek był jedyną porą, kiedy widywała ojca prywatnie, chyba że Jakiś dygnitarz oficjalnie odwiedzał ich kraj. Zwykle mieli dla siebie trzy­dzieści minut,

W pokoju rozległ się przyjemny głos Jamesa Earla Jonesa.

- Tu CNN.

Potem usłyszała stłumione zaproszenie ojca.

- Wejdź.

Jocelyn otworzyła drzwi. Dawniej, kiedy mężowie i żony sypiali osob­no, ten pokój był sypialnią prezydenta. Potem zamieniono go na gabinet. Dywany, zasłony i tapicerka były ciemnoczerwone i cały pokój wyglądał poważnie i elegancko.

Za szklaną szybą kominka tańczyły czerwone języki ognia. Na mar­murowej półce stała skromna tabliczka z napisem.

Ten pokój zajmował John Fitzgerald Kennedy przez dwa lata, dziesięć miesięcy i dwa dni sprawowania urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych od 20 stycznia 1961 do 22 listopada 1963.

Obok umieszczono drugą tabliczkę.

Abraham Lincoln spał w tym pokoju w czasach, kiedy zajmował Biały Dom jako Prezydent Stanów Zjednoczonych.

Każdy kąt Białego Domu był pełen historycznych pamiątek. Nie dało się od nich uciec. Kiedy Jocelyn już zaczynała czuć się swobodnie, odwra­cała głowę i napotykała jakiś przedmiot o wielkim znaczeniu, który przy­pominał jej, że mieszka w prezydenckiej rezydencji tylko tymczasowo.

- Dzień dobry. - Ojciec siedział na fotelu, zwrócony do telewizora, z okularami zsuniętymi na czubek nosa. Obok niego na krześle leżały poranne wydania „Washington Post” i „New York Times”, które już zdą­żył przeczytać. Trzy kolejne gazety trzymał obok siebie na fotelu.

- Dzień dobry, tato. - Jocelyn podeszła do niego i pocałowała w świe­żo ogolony policzek. Robiła tak co rano, odkąd sięgała pamięcią. - Ład­nie pachniesz. Masz dzisiaj jakąś gorącą randkę? - zażartowała i usiadła skulona na drugim fotelu.

- Nie, chyba że spotkanie z Cosgrovem i jego asystentem z Departa­mentu Sprawiedliwości można nazwać randką. - Sięgnął po kolejną gazetę. Jocelyn skrzywiła się lekko ze współczuciem.

- Moje spotkanie w Departamencie Stanu zapowiada się równie eks­cytująco. - Przełknęła łyk kawy i jej wzrok powędrował w stronę telewi­zora. - Co nowego dzieje się dziś na świecie?

- Niewiele. W Sudanie wybuchły zamieszki, kiedy na objęte suszą tereny dotarły pierwsze dostawy żywności. Kraje OPEC chcą podnieść .ceny ropy. W samą porę przed zimą - dodał z dezaprobatą. - W środko­wych stanach zaczęły się burze śnieżne i frekwencja wyborcza z pewno­ścią będzie niska. - Rzucił w jej stronę zatroskane spojrzenie. - Dobrze spałaś?

- Tak, jak wreszcie udało mi się zasnąć. Chyba byłam zbyt zmęczo­na - wyjaśniła. W rzeczywistości prawie całą noc myślała o swoim spryt­nym planie. - Ale czuję się wypoczęta.

Nie przyznała się, że była podekscytowana, pełna energii i emocji ze strachu przed tym przedsięwzięciem.

Pukanie do drzwi znaczyło, że nadchodzi kamerdyner ze śniadaniem. Jej ojciec jak zwykle poprosił o sadzone jajko na grzance, dwa plasterki chrupiącego bekonu i bułeczkę. Jocelyn nie mogła zjeść pełnego posiłku tak wcześnie rano. Wystarczył jej pszenny tost i masło miodowe.

Prezydent dostał śniadanie na tacy, którą kamerdyner postawił przy fotelu. Jadł i jedną ręką przeglądał gazetę, a Jocelyn skubała grzankę i udawała, że ogląda wiadomości. W myślach układała listę rzeczy po­trzebnych do zrealizowania planu.

Nagle cichy chichot przerwał jej rozmyślania. Jocelyn odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz ojca.

- Tucker napisał dziś świetny artykuł - zauważył prezydent. Tucker. Przez moment nie skojarzyła kto to. Potem przypomniała sobie wysokiego dziennikarza o ciętym języku, z którym poprzedniego popo­łudnia rozmawiał jej ojciec.

- Co pisze? - zapytała z udanym zainteresowaniem.

- O zamieszaniu, które powstało po ujawnieniu, że dziadek Paula Cunninghama - kandydata z Alabamy, przeciwnika Rockwella - był przy­wódcą Ku Klux Klanu. Tucker twierdzi, pozwól, że zacytuję: „Sam nie wiem czy to, że jego dziadek był wielkim szefem Klanu ma jakieś zna­czenie, ale cała sprawa dowodzi, że jeśli chcesz poznać rodzinne korze­nie, najłatwiej to zrobić, startując w wyborach”.

- To prawda - zgodziła się Jocelyn niechętnie. Prezydent skinął głową i czytał dalej.

- Potem pisze: „Trzeba zrozumieć, że w kampanii politycznej kan­dydat musi wykazać się opanowaniem i spokojem, a zostanie wybrany - chyba właśnie dlatego tylu polityków cierpi potem na bóle mięśni”.

- Aj - skrzywiła się, słysząc zabawne stwierdzenie.

- Słuchaj, jak zakończył. - Prezydent uśmiechał się coraz szerzej. -Ludzie narzekają na krążące ostatnio dowcipy polityczne. Twierdzą, że są szkodliwe dla moralności naszego kraju. Muszę przyznać, że chyba mają rację. Kiedy pójdziecie oddać głos dziś rano, upewnijcie się, że nie głosujecie na tych, co tak mówią”.

- Miałam wątpliwą przyjemność poznać takich ludzi w trakcie kam­panii - powiedziała cynicznie Jocelyn.

- Ja też - dodał jej ojciec i dalej przeglądał gazetę.

Przez chwilę zamyśliła się nad cytatami, które jej przeczytał.

- Humor politycznych komentatorów jest przeważnie cierpki, ale żar­ty Tuckera są lekkie. Trafiaj ą w sedno sprawy i przy tym nie są złośliwe. W dzisiejszych czasach taki styl to rzadka umiejętność.

- Zgadzam się. - Odkroił kawałek jajka i grzanki i nadział na wide­lec.

- Co o nim wiesz? - zapytała nagle zaciekawiona. - Mówiłeś, że po­chodzi z Kansas, ale czym się zajmował przed pisaniem do gazety?

- Słyszałem, że zaczął pracować zaraz po skończeniu college'u i pi­sał przemówienia na zamówienie. Okazało się, że ma lepszy dowcip niż polityczną wiedzę -powiedział z uśmiechem. - Przypuszczam, że kiedy przyjechał do Waszyngtonu, został wolnym strzelcem i pisywał dla róż­nych ludzi - przerwał, spojrzał na Jocelyn znad okularów do czytania i zamrugał. - Mówią, że dwa razy próbował dostać pracę w „Washington Post”, ale go nie przyjęli. Teraz, kiedy jego artykuły są tak popularne, pewnie zgrzytają zębami ze złości.

- Z pewnością - zgodziła się Jocelyn i ugryzła grzankę.

- Dlaczego wypytujesz o niego?

- Bez konkretnego powodu. Po prostu byłam ciekawa - odpowie­działa i wzruszyła obojętnie ramionami. - Zdałam sobie sprawę, że znam prawie wszystkich tutejszych dziennikarzy, a nigdy nie spotkałam Gra­dy'ego Tuckera.

- Nic dziwnego. Jeżeli pojawia się tam, gdzie się coś dzieje, to zwy­kle stoi z tyłu i obserwuje. Nie miesza się z tłumem.

- Rzeczywiście, to chyba typ, który nie lubi towarzystwa - skomen­towała Jocelyn, przypominając sobie, jak Tucker stał z głową schowaną w ramionach. - Przypominał mi zawstydzonego nastolatka.

- Może. - Gazeta zaszeleściła i prezydent przewrócił kolejną stro­nę. - Ale nie wolno go niedoceniać. Jest bystry i spostrzegawczy.

- Oczywiście. Jednak nie sądzę, żebym miała z nim kiedykolwiek do czynienia. - Jocelyn przeciągnęła się i nalała sobie kawy z termosu na tacy ojca. - Jaka ma być dziś pogoda?

- Słoneczna i ciepła. Około dwudziestu stopni. Prawie letni dzień, a dlaczego pytasz?

- Zaprosiłam Gog na obiad. - Uniosła filiżankę i delikatnie podmu­chała na dymiący płyn. - Może będzie na tyle ciepło, że zjemy na balko­nie Trumana. Miałybyśmy ostatnią okazję w tym roku.

- Moja matka wybiera się do nas? - Skrzywił się zaskoczony i za­myślił na chwilę. - Jeśli nie uda mi się wpaść i przywitać, poproś, żeby do mnie zajrzała zanim wyjdzie. Tylko powiedz, żeby nie odbierała żad­nych telefonów. Nie chcę, żeby znów komuś tłumaczyła, jak bardzo je­stem zajęty.

Jocelyn roześmiała się.

- Nasi ludzie nadal plotkują o tym, jak ostatnio odebrała telefon od rosyjskiego ambasadora.

Bliss Wakefield poinformowała dyplomatę, że musi poczekać na rozmowę z prezydentem, ponieważ ona pierwsza chce się z nim zoba­czyć.

- Rimsky dobrze to sobie zapamiętał, a gazety szalały z radości -przypomniał prezydent ponuro. - Czasami zdumiewa mnie, ile rzeczy uchodzi mojej matce na sucho. Wszyscy ją uwielbiają.

- Głównie dlatego, że mało ją obchodzi, co myślą inni. Ludzie za­zdroszczą jej takiego podejścia do życia. - Jocelyn czuła tak samo.

- Chyba masz rację. Wiek ma swoje prawa, a moja matka wykorzy­stuje je wszystkie - dodał.

Rozdział 3

Wizyta nowego premiera Wielkiej Brytanii i jego żony przypadała za dwa i pół tygodnia i należało przygotować masę drobiazgów. Nawet najmniejsze szczegóły, takie jak ulubiony rodzaj pasty do zębów brytyjskiej pary, wymagały uwagi. Dlatego spotkanie Jocelyn z urzędni­kami z Departamentu Stanu i z biura protokołu, które miało trwać godzi­nę, przeciągnęło się do dwóch.

Wróciła do Białego Domu o jedenastej trzydzieści. O tej porze długa kolejka turystów stała przed wschodnią bramą w oczekiwaniu na zwie­dzanie rezydencji.

Na ich widok Jocelyn odwróciła się do swojego ochroniarza, Mike'a Bassetta.

- Wszyscy korzy stają z pięknej pogody.

- Nic dziwnego - odpowiedział. - Mamy cudowny dzień.

- Tak. - Jocelyn pomyślała, że pogoda jest idealna, żeby zjeść obiad na balkonie Trumana. Przy prywatnej windzie prezydenta spotkała dyżu­rującego strażnika.

- Tom, czy pani Wakefield już przyjechała?

Zawahał się i lekko wyciągnął szyję, jakby nagle zaczął go uwierać kołnierzyk.

- Właściwie, tak.

Jocelyn zatrzymała się i mały alarmowy dzwonek odezwał się w jej głowie.

- Jak to? Więc jest, czyjej nie ma?

- Jest - przyznał, ale nie patrzył jej w oczy. - Ale zamiast iść na górę... przyłączyła się do grupy czwartoklasistów, którzy zwiedzają dom.

- Dlaczego mnie to nie dziwi? - westchnęła Jocelyn i uśmiechnęła się z przymusem. - Pójdę jej poszukać.

Wtedy usłyszała cichy głos agenta Bassetta, mówiącego coś do mi­krofonu. Ruszyła w stronę pomieszczeń udostępnionych turystom i wte­dy poczuła jego rękę na ramieniu.

- Proszę poczekać na Mavis i Franka.

Już chciała mu powiedzieć, że to tylko uczniowie z czwartej klasy, którzy nie mogli stanowić żadnego zagrożenia, kiedy uświadomiła so­bie, że to niedobry moment na spory i robienie zamieszania. Szczególnie jeśli niedługo chciała wymknąć się swoim agentom. Niecierpliwie za­czekała na pozostałych członków obstawy.

Śmiech dzieci i górujący głos babci doprowadziły ją prosto do wschod­niego pokoju na pierwszym piętrze. Ochroniarze, którzy mieli kontrolo­wać przepływ zwiedzających, stali bezradnie, kiedy Bliss Wakefield za­częła opowiadać uczniom, ich nauczycielkom i grupce dorosłych o wy­czynach dzieci Theodore'a Roosevelta.

- Nie mogę sobie wyobrazić pokoju, który lepiej nadaje się dojazdy na rolkach, a wy? - Odpowiedział jej zgodny chór. - Szkoda, że nie ma­cie ich ze sobą. Moglibyśmy spróbować. Sama całkiem nieźle jeżdżę, chwaliłam się już?

Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej niestosownego niż wy­soka, elegancka kobieta w rolkach na nogach. Chyba że byłyby koloru szafirowego i pasowały do jej kaszmirowej marynarki, pomyślała Jocelyn.

- Kiedy zbudowano Biały Dom - Bliss kontynuowała swój wykład - ten pokój przez wiele lat stał pusty. Abigail Adams kazała tu wieszać pranie. To było w czasach, kiedy nie istniały suszarki ani nie było prą­du. - Bliss zauważyła Jocelyn i jej trzyosobową obstawę. - A jesteś, Jocelyn - powiedziała i w jej oczach zabłysły psotne ogniki. - Cieszę się, że do nas dołączysz. Właśnie miałam opowiedzieć tym dzieciom o cza­sach, kiedy wcielone diabły, synowie Roosevelta, wprowadzili kucyka do Białego Domu i próbowali go wsadzić do windy. Znacie wszyscy moją wnuczkę, prawda?

Dzieci obstąpiły Jocelyn i zasypały ją gradem pytań. Dla agentów ochrony cała ta scenka była koszmarem. Jak zwykle grzecznie starali się odsuwać bardziej natarczywe dzieciaki i utrzymać jako taki porządek.

Kiedy Jocelyn odpowiedziała na kilka pytań, niski starszy pan o ciem­nej skórze uniósł laskę i zwrócił jej uwagę.

- Przepraszam, panno Wakefield - mówił niskim, basowym, głębokim, miłym głosem. - Czy będzie pani tak dobra i odpowie na jeszcze jedno pytanie?

- Oczywiście - odparła Jocelyn z uśmiechem i z trudem opanowała zniecierpliwienie.

- Ponieważ nadchodzą święta, jestem ciekaw, w którym pokoju sta­nie oficjalna choinka Białego Domu? - Starszy pan stał z tyłu grupy, miał rozpięty płaszcz, w jednej ręce trzymał laskę, a w drugiej kapelusz. Jego ciemne, błyszczące oczy, brązowa twarz i elegancko przystrzyżona bie­lutka broda zwróciły uwagę Jocelyn.

- Zawsze stoi w Pokoju Niebieskim - odpowiedziała. - Chociaż mamy również drzewka w innych pomieszczeniach. Choinki ubrane w ozdoby z poprzednich lat wystawiamy w Kolumnadzie Wschodniej.

- Czy postanowiono już coś w sprawie tegorocznej dekoracji? - za­pytał jegomość.

- Kilka miesięcy temu. - Powinna dodać, że decyzję poprzedziły licz­ne rozmowy i spory.

- A jaka będzie, jeśli wolno spytać? - W uśmiechu na jego twarzy było coś dziecinnego i zaczepnego. Potem jakby na chwilę spoważniał. - A może nie życzy pani sobie ujawniać informacji tak wcześnie?

- Nie sądzę, żeby tegoroczny świąteczny wystrój stanowił tajemnicę państwową. - Uśmiechnęła się do niego, tym razem naturalnie i ciepło. - W tym roku wybraliśmy motyw: „Dzieciątko się rodzi”.

Na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.

- Interesujący i bardzo odpowiedni pomysł. Jego zadowolona mina sprawiła, że Jocelyn postanowiła wyjaśnić coś jeszcze.

- Zainspirowała nas osiemnastowieczna szopka, którą pokazywano tutaj w święta od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, kiedy ktoś ofiarował ją Białemu Domowi. Składa się z czterdziestu siedmiu

rzeźbionych w drewnie i kamieniu figur, które tworzą szopkę. Będzie głównym elementem dekoracji w Pokoju Wschodnim.

- A ozdoby na oficjalną choinkę? - zapytał.

- Poprosiliśmy trzy różne organizacje o przygotowanie dekoracji w róż­nych stylach etnicznych, z motywem przedstawiającym narodziny Chry­stusa - odpowiedziała mu Jocelyn. - Ameryka to przecież mieszanina róż­nych kultur, mieszkają tu ludzie ze wszystkich krajów świata. Właśnie ta różnorodność sprawiła, że jesteśmy tacy silni. Również to chcemy uczcić.

- Bardzo słuszna decyzja. - Jego ciepły uśmiech był pełen zrozu­mienia i aprobaty.

Dziewczynka z kręconymi włosami, która stała w środku grupy, nie­cierpliwiła się, żeby zadać pytanie. Jocelyn wskazała na nią palcem i ski­nęła głową.

- Zastanawiałam się... - zaczęła dziewczynka i zawahała się, nagle onieśmielona. - Przez który kominek wchodzi Święty Mikołaj, skoro jest ich tu tak dużo?

Chłopiec, który stał za nią, zaczął pohukiwać, słysząc pytanie, i ude­rzył jaw plecy.

- Wciąż wierzysz w Świętego Mikołaja? - zakpił.

Czerwona na twarzy dziewczynka odwróciła się do niego wściekła.

- Oczywiście, że nie, ale moja siostra wierzy i Mikołaj przychodzi do nas do domu w święta.

- Cieszę się, że nadal was odwiedza - wtrąciła Jocelyn i ponownie przyciągnęła uwagę dzieci. - Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, kiedy przy­chodzi Mikołaj. - Chór głosów zgodził się z nią, - Tu, w Białym Domu - dodała - Mikołaj może wejść każdym kominem.

Mówiąc to, oddaliła się od grupy. Agenci ochrony natychmiast od­prowadzili ją i jej babcię do windy.

- Tyle pytań o święta, nie do wiary! - mruknęła Jocelyn zmęczona, kiedy zamknęły się drzwi. - Przecież jeszcze przed nami Święto Dzięk­czynienia.

- Ale już można myśleć o Bożym Narodzeniu - odpowiedziała Bliss.

- Planuję święta od kilku miesięcy. - Zauważyła sceptyczne spoj­rzenie babci. - Naprawdę. Ledwo zdjęto stare dekoracje już zaczęło się planowanie tegorocznych. Najpierw trzeba było wybrać motyw przewod­ni, a potem postanowić, jak go zrealizować. I rozmawiać o szczegółach. Kiedy to się skończyło, miałam rozmowy na temat projektu kartek świą­tecznych dla Białego Domu, wyboru napisów i uzupełniania listy adre­satów. Zanim przyjdą święta będę tym wszystkim tak zmęczona, że zrobi mi się wszystko jedno.

- Te dzieci chciały wiedzieć, jak udekorujecie Biały Dom - wtrąciła Bliss. - Zabawne były, prawda?

- Mam ochotę cię udusić, Gog - oznajmiła Jocelyn, kiedy wysiadały z windy na drugim piętrze.

- Chyba sobie zasłużyłam - zgodziła się Bliss, ale wcale się nie prze­jęła. - Obie wiemy, że uszczęśliwiłaś te dzieci. Do końca życia będą o tym mówić.

- Zanim się pojawiłam, dawałaś sobie doskonale radę.

- Nie mogłam się powstrzymać. Biedne dzieciaki wyglądały na po­twornie znudzone, kiedy tak szwendały się po pokojach. Musicie coś zro­bić, żeby wasze przewodniki były ciekawsze. Za dużo czasu poświęcają meblom i ich pochodzeniu. Tylko ktoś, kto interesuje się antykami - sprze­dawca albo kolekcjoner - może być zainteresowany tym, że fortepian Steinwaya we Wschodnim Pokoju został zaprojektowany przez Guglera, że zdo­bią go pozłacane amerykańskie orły i wzory wykonane przez Becka. W prze­wodnikach Biały Dom jawi się jako zimne, nudne muzeum, a nie miejsce, gdzie ludzie się śmiali, kochali i mieszkali - dom, w którym miało miejsce wiele wydarzeń najważniejszych w historii naszego kraju.

- Dlatego sama postanowiłaś zaradzić problemowi i opowiedzieć o wyczynach dzieci Teddy'ego Roosevelta i o przeznaczeniu Wschod­niego Pokoju na pralnię. - Jocelyn uśmiechnęła się i rzuciła okiem na stertkę wiadomości, które leżały na stole w korytarzu.

- Nie możesz zaprzeczyć, że w Białym Domu bywało czasem frywolnie, Jocelyn. Działy się zwyczajne rzeczy. Mogłam im opowiedzieć o poważnym wykorzystaniu tego pokoju. Leżało w nim ciało Lincolna na czarnym katafalku zaraz po zamachu. - Bliss Wakefield ściągnęła czar­ne rękawiczki. - Mogłam też wspomnieć o Dolley Madison i o tym, jak odmówiła opuszczenia Białego Domu, mimo że zbliżała się armia bry­tyjska. Zgodziła się dopiero wtedy, kiedy wyjęto z ram portret Jerzego Waszyngtona i włożono między jej bagaże. Wyobraź to sobie, Jocelyn! -przerwała i uniosła rękę w dramatycznym geście. - Brytyjscy żołnierze na przedmieściach, przyjaciele ją opuszczają, urzędnicy namawiają do ucieczki, bo Kapitał i Biały Dom lada chwila wpadną w ręce wroga. Po­myśl o panice, która z pewnością wybuchła. Ale Dolley nie chciała wy­jechać bez portretu Waszyngtona. Oczywiście - Bliss opuściła rękę i od­wróciła się do Jocelyn, mrugając oczami - mądra kobieta zabrała też swój portret. To znaczy, że portret Waszyngtona nie był jedynym przedmiotem ocalałym z Białego Domu, zanim spalili go Brytyjczycy.

- Ale jedynym uratowanym z pożaru, który wisi tutaj od tysiąc osiem­setnego roku.

Przed wprowadzeniem się do Białego Domu Jocelyn wnikliwie za­poznała się z jego historią. W college'u specjalizowała się w dwóch dzie­dzinach i zrobiła dyplom z obu: specjalizacji nauczycielskiej i historii. Dzięki temu tylko nieliczne fakty związane z jej obecnym domem i jego dawnymi mieszkańcami nie były jej znane.

- Z wyjątkiem czasów, kiedy przeprowadzano naprawy i remonty -wtrąciła się babcia, chcąc, jak zawsze, żeby ostatnie słowo należało do niej, i machnęła rękawiczkami. - Może to było dramatyczne wydarze­nie, ale o wiele zabawniej wyobrazić sobie bieliznę Johna Adamsa i pantalony Abigail, zwisające ze sznurków w Pokoju Wschodnim, lub dzie­ciaki Roosevelta jeżdżące po nim na wrotkach. - Schowała złożone rę­kawiczki do małej torebki i mruknęła rozmarzona. - Zastanawiam się, co Dexter zrobił z moimi starymi wrotkami. Kiedyś świetnie na nich jeź­dziłam.

Jocelyn uniosła jedną brew, ale zaraz ją opuściła i uśmiechnęła się. Doskonale wiedziała, co powiedzieć w takiej sytuacji.

- Następnym razem, kiedy przyjedziesz do Białego Domu, każę prze­szukać twoje bagaże. Wrotki lub rolki zostaną skonfiskowane. Ale nie martw się uśmiechnęła się szelmowsko do babci. - Oddam ci je przy powrocie.

Bliss Wakefield obrzuciła ją długim, badawczym spojrzeniem i wes­tchnęła załamana.

- Martwię się o ciebie, Jocelyn. Jesteś za bardzo układna i popraw­na - oznajmiła i smutno pokręciła głową. - Musisz zrobić coś niezwy­kłego, zanim zmienisz się w śmiertelną nudziarę.

- Nie myśl, że nie mam ochoty, ale boję się, że gazety nie dadzą mi żyć. Nie mogę nawet kaszlnąć, żeby ktoś o tym nie napisał. - Na stoliku na szczęście nie było zaznaczonych na czerwono wiadomości, odłożyła więc wszystkie kartki. Odwróciła się, ale unikała badawczego wzroku Bliss. - Jest taki piękny dzień, więc pomyślałam, że zjemy na balkonie Trumana.

- Dobry pomysł - mruknęła Bliss zamyślona.

Miejsce, gdzie miały zjeść obiad, było wspaniałe, a widok zapierał dech w piersiach. Południowe trawniki Białego Domu i aleja Mali, z mar­murowym obeliskiem ku czci Waszyngtona, rozciągały się przed nimi. Za białym, strzelistym pomnikiem w basenie wody odbijało się błękitne bezchmurne niebo. W oddali widniał pomnik Jeffersona, wzniesiony w idealnie prostej linii od Białego Domu.

Oś i jej otoczenie zaprojektował Pierre L'Enfant, młody francuski inżynier i weteran wojenny. Stworzył plan nowej stolicy, która miała

powstać nad Potomakiem w 1791 roku. Druga podobna oś łączyła po­mnik Lincolna i Waszyngtona oraz budynek Kapitelu.

Piękna symetria projektu i widok z balkonu na drugim piętrze zawsze zachwycały Jocelyn, ale dziś ledwie spojrzała i usiadła do przygotowa­nego posiłku.

Spięta i zdenerwowana, z trudem ukrywała przykry ucisk w żołądku. Bez zainteresowania skubała widelcem zieloną sałatę z mandarynkami i kandyzowanymi migdałami, tak samo potraktowała omlet. Bliss Wakefield, jak zwykle, mówiła za obie. Dzięki temu Jocelyn mogła raz jeszcze zagłębić się w swoich wątpliwościach. Od czasu do czasu kiwała głową w ramach podtrzymywania rozmowy.

Do stolika podszedł kamerdyner i nalał im kawę.

- Czy podać coś jeszcze?

Zanim Jocelyn zdołała odpowiedzieć, zadecydowała Bliss:

- Nic więcej nie trzeba, dziękujemy. Proszę tylko zostawić dzbanek z kawą na stole. Damy sobie radę.

Kamerdyner zrozumiał delikatną sugestię. Wyszedł z balkonu i dys­kretnie zamknął drzwi za sobą. Jocelyn popijała kawę i czuła na sobie badawczy wzrok babci.

- Czy już się zdecydowałaś?

- Na co? - Zdziwiona Jocelyn opuściła filiżankę i poczuła mrowie­nie na plecach. Bliss zadała trafne pytanie.

Chyba to był przypadek, bo mimo że Bliss miała rozmaite zdolności, nie umiała czytać w myślach.

- Nie wiem. Jeszcze mi nie powiedziałaś - delikatnie odparła jej babcia. - Ale czuję, że coś chodzi ci po głowie. Masz jakiś pomysł i cały czas o nim myślisz, więc gadaj.

Tego jej było trzeba - musiała się zdecydować. Jocelyn miała dwie możliwości: zapomnieć o zwariowanym pomyśle, albo dać się ponieść fantazji. Nie mogła dłużej zwlekać z decyzją.

- Zastanawiałam się czy... czy masz jakieś plany na weekend? - za­pytała, chcąc trochę zyskać na czasie.

- W tym tygodniu? - Bliss zamrugała, zaskoczona, ale zaraz uspo­koiła się i odparła: - Nic specjalnego nie planowałam, przynajmniej nic, czego nie można odwołać. Dlaczego pytasz?

- Mogłabym cię odwiedzić. - Jocelyn starała się, aby jej głos brzmiał obojętnie.

- Dobrze wiesz, że jesteś zawsze mile widziana w Redford Hall -oznajmiła Bliss.

Ale może chciałaś coś zrobić...

- Kiedy moja ulubiona wnuczka chce spędzić ze mną czas, jestem do jej dyspozycji. - Głos Bliss, zwykle wyniosły, zabrzmiał niezwykle ciepło.

- Nie masz innej wnuczki - przypomniała Jocelyn sucho.

- No właśnie - zgodziła się Bliss i uśmiechnęła. Zamilkła i przechy­liła siwą głowę na bok. Patrzyła na Jocelyn błyszczącymi, pełnymi cieka­wości oczami. - Chodzi o coś więcej niż o wizytę u mnie, prawda? -zapytała wymownie.

Jocelyn zawahała się i w końcu podjęła decyzję.

- Zgadłaś. - Kiedy to powiedziała, poczuła kamień spadający z serca. Bliss pochyliła się do przodu i oparła łokcie na stole.

- Jak on ma na imię? Znam go?

- Kto? - Jocelyn skrzywiła się, zaskoczona.

Bliss westchnęła rozczarowana i oparła się o krzesło.

- Myślałam, że chodzi o nowego mężczyznę w twoim życiu. Mia­łam nadzieję, że planujesz randkę w Redford Hall, z dala od wścibskich dziennikarzy. Dexter byłby zachwycony.

- Nowy mężczyzna? - Jocelyn zmarszczyła się na samą myśl. - Prze­cież nie miałam do tej pory żadnego.

- Tym gorzej, jeśli chcesz znać moje zdanie - oznajmiła babcia z prawdziwym żalem w głosie. - A co się stało z tym przystojnym kapi­tanem, z którym się spotykałaś?

- Towarzyszył mi na dwóch oficjalnych imprezach, Gog. Nie nazy­wałabym tego randką. Po drugiej wszystkie gazety rozpisywały się o na­szych rychłych zaręczynach. - Zirytowało ją samo wspomnienie. - Szcze­rze mówiąc, Gog, nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na randce bez dzikiego tłumu fotografów za plecami, że nie wspomnę o ochroniarzach.

- Do diabła, czyżbym słyszała gorycz w twoim głosie? - mruknęła Bliss i popatrzyła na wnuczkę z wyraźnie zadowoloną miną.

Jocelyn niczego nie zauważyła. Była zła i stanowczo za długo tłumi­ła niezadowolenie.

- Obawiam się, że długo tego nie wytrzymam.

- Przynosi mi ulgę wieść, że zostało w tobie jeszcze coś z normalne­go człowieka - powiedziała Bliss rozpromieniona. - Jesteś przykładem nienagannego wdzięku oraz dobrych manier, ale w ciągu ostatnich lat sprawiasz wrażenie świętej. Niepokoiłam się, czy zostało w tobie coś z mojej dawnej wnuczki.

Jocelyn roześmiała się odruchowo i poczuła, że już nie jest taka spięta.

- Potrzebny mi jeden dzień, Gog. Chcę mieć czas tylko dla siebie i żeby nikt mnie nie obserwował. Chcę się stać anonimową osobą i uciec od Jocelyn Wakefield, prezydenckiej córki.

- To nie takie proste. - Ciemne źrenice Bliss rozszerzyły się. - Nieste­ty, tylko wróżki mają czarodziejskie różdżki. Chciałabym ci pomóc, ale...

- Możesz pomóc - wtrąciła Jocelyn i poczuła wszechogarniające pod­niecenie.

Bliss, obserwując wnuczkę z powątpiewaniem i zaciekawieniem, od­chyliła głowę do tyłu.

- Jak?

Jocelyn pochyliła się ku niej.

- Pamiętasz te schody w starym pokoju dziadka i tunel między do­mem a wozownią?

- Oczywiście. Przecież to ja ci wszystko pokazałam, kiedy byłaś ma­łym berbeciem z warkoczykami. - Przerwała na chwilę, bo po Constitution Avenue z rykiem syreny przejechał ambulans. - Pamiętam, że tunel bardzo ci się spodobał. Podczas każdego przyjazdu do Redford Hall upie­rałaś się, żeby tam schodzić. Dexter uznał, że jak dorośniesz, zostaniesz grotołazem. - Bliss roześmiała się głośno. - Nie znosił tej dziury i sprzą­tania pajęczyn przed twoim przyjazdem! Wiesz, jak nienawidzi pająków?

Nie tunel fascynował Jocelyn, tylko świadomość, że uciekali przez niego niewolnicy w czasach, kiedy Redford Hall było jedną z tak zwa­nych stacji w drodze na Pomoc. Kiedy dorosła, z dziecięcych fascynacji powstało wielkie zainteresowanie historią Ameryki.

- Jak to wszystko wygląda po tylu latach? - zapytała, wstrzymując oddech. Cała eskapada zależała od odpowiedzi babci.

- Naprawdę nie wiem - zamyśliła się Bliss. - Nikt tam chodził od czasu, kiedy twoi ochroniarze go sprawdzali. Zrobili wtedy tyle zamie­szania - przypomniała sobie rozbawiona. - Chętnie by go zamurowali. Ocalał tylko dlatego, że to historyczna pamiątka. Założyli jedynie kłódki na drzwi po obu stronach - zachichotała. - To było chyba tego samego dnia, kiedy podzielili się ze mną swoim odkryciem na temat Dextera. Jakie mieli poważne miny, kiedy mi oznajmiali, że on nie pochodzi z An­glii tylko ze wschodniego Chicago, że nie nazywa się Cummings-Gould, tylko ma jakieś trudne do wymówienia polskie nazwisko! Strasznie się speszyli, kiedy im powiedziałam, że twój dziadek wiedział to wszystko od czterdziestu lat, kiedy Dexter zaczął dla nas pracować. Wtedy posia­danie zarządcy mówiącego z brytyjskim akcentem było w dobrym tonie. Dexter jest bardziej brytyjski niż prawdziwi Brytyjczycy, a zmienione nazwisko to nie powód, żeby traktować go jak jakieś zagrożenie. Agenci co prawda nigdy tego nie sugerowali, ale...

- Mówiłaś o kłódkach, Gog - przerwała Jocelyn zaniepokojona, bo chciała ciągnąć przewodni motyw rozmowy. - Kto ma klucze?

- Klucze? Nie pamiętam - mruknęła Bliss. - Niemożliwe, żeby nie zostawili nam kompletu w Redford Hall. Dexter będzie wiedział. A dla­czego pytasz? - zaciekawiła się. Nagle zrozumiała i aż sapnęła z niedo­wierzaniem. Sekundę później uśmiech zadowolenia wykwit! na jej twa­rzy. - Chcesz się wymknąć przez tunel i uciec ochroniarzom? - Jocelyn skinęła głową, a Bliss Wakefield zrobiła szelmowską minę. - Wściekną się, kiedy odkryją, że zniknęłaś.

- Właśnie w tej sprawie potrzebuję twojej pomocy, Gog - wyjaśniła Jocelyn i odruchowo ściszyła głos. - Musisz mnie kryć i przekonać ich, że jestem u ciebie. Powiesz, że jestem chora lub coś w tym rodzaju, żeby niczego nie podejrzewali, kiedy na jakiś czas zniknę im z oczu. Będziesz musiała starać się utrzymywać ich w nieświadomości przez dwadzieścia cztery godziny.

- Oczywiście choroba nie może być poważna, bo uprą się, żeby przy­prowadzić lekarza - dodała Bliss i zaczęła w myślach szukać kilku dobrych kłamstw. Zamilkła i popatrzyła na rude włosy Jocelyn. - Zdajesz sobie sprawę, że będzie ci potrzebne przebranie. Inaczej zaraz cię ktoś rozpozna.

- W tym też będziesz musiała mi pomóc, Gog. Przyda mi się peruka, najlepiej ciemnobrązowa, i ciuchy, ale inne w kolorze i stylu od tych, które noszę na co dzień. Wiesz, że nie mogę sama zrobić zakupów, bo od razu cały świat się dowie, co kupiłam. Nie mogę wysłać nikogo z perso­nelu, bo wnet ktoś zacznie zadawać pytania. Powinni trzymać buzie na kłódkę, ale i tak o wszystkim plotkują między sobą.

- Masz rację - zgodziła się Bliss i już zastanawiała się, jak wszystko załatwić. - Właściwie takie zakupy mogą być zabawną przygodą. - Rzu­ciła Jocelyn ostre, badawcze spojrzenie. - Oczywiście zdajesz sobie spra­wę, że musimy powiedzieć o wszystkim Dexterowi. - Zacisnęła usta z nie­zadowoleniem i irytacją. - Jak go znam, ten nadęty stary lis wszystko skrytykuje. Już słyszę, jak mówi, że to nieodpowiedzialne, żeby kobieta z twoją pozycją robiła coś podobnego. Potem roztoczy przed nami wi­zję, porwania przez jakąś radykalną organizację terrorystyczną.

- To śmieszne - zaprotestowała Jocelyn. Nie wiedziała, jak przeko­nać Dextera.

- Oczywiście, ale mój drogi kamerdyner ogląda zbyt dużo filmów z Brucem Willisem. - Bliss pociągnęła łyk kawy i zamyśliła się.

- Będziesz musiała go jakoś przekonać, Gog, że w odpowiednim przebraniu będę wyglądała jak zwyczajna turystka - oznajmiła Jocelyn.

- To prawda - mruknęła zadumana Bliss. - Ale nawet jeśli się zgo­dzi, będzie chciał wiedzieć wszystko - jakie masz plany, gdzie się wy­bierasz.

- W dwadzieścia cztery godziny nie można daleko ujechać. Mogę tylko połazić po Waszyngtonie i obejrzeć zabytki, odwiedzić kilka miejsc, w których nie byłam od czasu, kiedy mama mnie zabrała - miałam wte­dy... ile?... dziewięć, może dziesięć lat?

Jocelyn ze wzruszeniem przypomniała sobie wspaniałe wycieczki po stolicy z aparatem fotograficznym w ręku. Fotografia była pasją jej mat­ki, a Audra Wakefield robiła dobre zdjęcia. Doskonałe, poprawiła się w myślach Jocelyn, przypominając sobie niektóre portrety jej autorstwa.

- Ciągle mówisz o dwudziestu czterech godzinach. Czy to znaczy, że chcesz się urwać na całą noc? - zapytała Bliss. - A gdzie będziesz spała?

- W hotelu, jak inni turyści - Jocelyn uznała odpowiedź za oczywistą.

- A co z dokumentami? Jak zapłacisz za pokój? Ten problem też musisz jakoś rozwiązać. - Bliss odstawiła filiżankę na spodeczek.

- Oczywiście zapłacę gotówką - odpowiedziała Jocelyn i wzruszyła ramionami. - Nie mogę przecież użyć karty kredytowej. Na pewno nie wtedy, kiedy zamelduję się pod fałszywym nazwiskiem.

- Ale jeśli zapłacisz za pokój gotówką, pomyślą, że jesteś prostytutką.

- Nie, bo ubiorę się jak pospolita dziewczyna.

- No tak. Co za szkoda - odparła babcia z diabelską iskrą w oku. -Przebranie prostytutki byłoby o wiele zabawniejsze. Pomyśl tylko, jakie stroje mogłabym ci kupić.

- Ciekawe, jakie podałabym nazwisko, gdyby gliny mnie areszto­wały? - zachichotała Jocelyn. - Policja ma prawo zażądać okazania do­kumentów.

- Ale tylko wtedy, gdy zdarzy się jakiś wypadek - dodała Bliss i wes­tchnęła zatroskana. - Dexter będzie się martwił.

- Musisz go zapewnić, że będę bardzo uważać, żeby nic mi się nie stało. - Jocelyn podniosła srebrny termos i nalała sobie kawy. - Bóg wie, co się może zdarzyć. Od razu dziennikarze mieliby temat. Musiałabym świecić oczami, wstydzić się i tłumaczyć.

- Czeka cię cudowna przygoda, kochanie. - Bliss pojaśniała na twarzy z emocji. - Ryzyko, że ktoś cię zdemaskuj e dodaje jeszcze dreszczyku.

- Przypomnij mi, że nim wyjdziesz muszę ci wypisać czek. - Jej wnuczka uniosła filiżankę do ust.

- Czek? Po co? - Babka popatrzyła zdziwiona.

- Na ubrania i perukę. Muszę też mieć gotówkę na hotel, jedzenie i inne wydatki.

- Daj sobie spokój. - Bliss machnęła niedbale ręką. - Ja finansuję tę całą eskapadę. To będzie mój wczesny prezent pod choinkę dla ciebie.

- Jocelyn otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Bliss rzuciła jej ostrze­gawcze spojrzenie. - Nalegam.

- Zgoda, ale... -Na dźwięk otwieranych drzwi Jocelyn szybko zmie­niła temat. - Jest tak ciepło, że zapomniałam o nadchodzącej zimie.

- Ja też... - Z iście aktorskim talentem Bliss rzuciła obojętne spoj­rzenie w stronę drzwi. Na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. - O, Henry! Co za miła niespodzianka.

Prezydent podszedł do stołu i pocałował matkę w policzek.

- Witaj, mamo. Dowiedziałem się, że tu was znajdę.

- Ojej! - Bliss zrobiła zatroskaną minę i spojrzała na Jocelyn. - Oba­wiam się, że twój ojciec już słyszał, co opowiedziałam dzieciom ze szkol­nej wycieczki.

- Opowiedziałaś? - powtórzył Henry Wakefield. - Przecież osobi­ście oprowadziłaś ich po wszystkich dostępnych pomieszczeniach.

- Byli tacy znudzeni - pokoje i stare meble nie robiły na nich żadne­go wrażenia - powiedziała na swoją obronę.

- Powinienem był przewidzieć, że zrobisz coś takiego. - Uśmiech­nął się ze zrozumieniem.

- Siadaj. Od patrzenia do góry drętwieje mi szyja. - Bliss wskazała mu wolne krzesło.

Kamerdyner od razu pojawił się na balkonie z tacą, na której stał ter­mos świeżej kawy i filiżanka ze spodeczkiem. Postawił ją przed prezy­dentem, napełnił gorącą kawą, której też dolał do filiżanek pań, i dys­kretnie się oddalił.

- Znasz już dane o frekwencji wyborczej? - zapytała Jocelyn odru­chowo. Przy stole zawsze poruszali polityczne tematy. Takie rozmowy były dla niej czymś zwykłym, jak dla innych wymiana zdań o pogodzie.

- Wszystko wskazuje, że frekwencja będzie jak zwykle średnia. W niektórych stanach niższa, w innych trochę ponad przeciętną. Wszystko zależy od tego, jakie lokalne sprawy zależą od wyniku wyborów. - Hen­ry Wakefield sięgnął po filiżankę i wypił spory łyk kawy.

- Ma to swoje dobre i złe strony - zauważyła Bliss i obrzuciła syna badawczym spojrzeniem. - Wyglądasz na wypoczętego. Najwyraźniej już masz za sobą szaleństwa kampanii wyborczej.

- Czasami wydaje mi się, że zamieszanie dobrze mu służy - zażar­towała Jocelyn.

- Cecha prawdziwego polityka. - Bliss uniosła filiżankę w stronę prezydenta.

- Jesteście bardzo miłe. - Pochylił głowę. Jego oczy miały taki sam blask, jak spojrzenie jego matki. - Owszem, czuję się wypoczęty, ale nie

mogę się doczekać spokojnego weekendu w Camp David. Może dołą­czysz do nas, mamo?

Jocelyn spojrzała na Bliss z rozpaczą, że wezmą w łeb ich wszystkie plany, ale starsza dama nie straciła rezonu.

- Trochę się spóźniłeś z tym zaproszeniem, Henry. Jocelyn i ja mamy już plany na weekend - oznajmiła. - Spędzamy go razem w Redford Hall. Od miesięcy nie miałyśmy czasu dla siebie. Oczywiście jesteś zaproszony...

Prezydent uniósł rękę i machnął.

- Nie, dziękuję bardzo. Nie skorzystam. Jocelyn odczuła, że wszystko idzie dobrze.

- Tato - odezwała się, kiedy nowa myśl przyszła jej do głowy - czy możesz pojechać do Camp David samochodem zamiast lecieć helikopte­rem? W ten sposób dziennikarze pomyślą, że jestem z tobą i nie zauwa­żą, że wymknęłam się do Redford Hall. Marzę o tym, żeby nie rozbijali obozu pod domem babci na całe dwa dni.

- Czemu nie - zgodził się od razu. - Jest taka piękna jesień, że czeka mnie cudowna przejażdżka.

Jocelyn w duchu roześmiała się z radości. Udało jej się rozwiązać ostatni, duży problem. Z boską pomocą wszystko powinno pójść jak z płatka.

Rozdział 4

W piątek o wpół do piątej, kilka minut po tym, jak prezydencka ka­walkada ruszyła w stronę Camp David, Jocelyn wyszła z Białego Domu i wsiadła do ciemnego, nieoznakowanego samochodu. W bagaż­niku miała jedną walizkę. Odjechała, a za nią ruszyło dwoje agentów jej osobistej obstawy w drugim samochodzie.

Rozsiadła się wygodnie i leniwie oglądała świat przez przyciemnio­ną szybę. Jej mina nie zachęcała do rozmowy, ale spokój był tylko pozor­ny. Ze zdenerwowania i podniecenia miała przyspieszony puls i napięte mięśnie. Na szczęście z zewnątrz nic nie było widać. Maska opanowa­nia, którą nauczyła się obnosić, była na swoim miejscu. Jeśli będzie prze­sadnie milcząca i zamyślona, późniejsze wymówienie się chorobą za­brzmi bardziej wiarygodnie.

- Zmęczona? - spytał delikatnie Mike Bassett i Jocelyn oderwała Wzrok od szyby.

- Bardzo - odpowiedziała i westchnęła zdenerwowana.

- To znaczy, że nie wychodzimy dziś wieczorem.

- Ani dziś, ani jutro - powiedziała Jocelyn. - Właściwie nie planuję nic poza czytaniem i grą w scrabble'a przez cały weekend.

- Ciekawe, jakie plany ma pani babcia? Chciałbym wiedzieć - po­wiedział trochę do siebie, trochę do Jocelyn.

- Nieważne, co ona zamierza. Nie dam się na nic namówić - odpar­ła. - Już jej mówiłam, że jeśli kogoś zaprosi, sama będzie go zabawiać. Potrzebuję trochę ciszy i spokoju. - Oparła głowę o zagłówek i zamknę­ła oczy.

- Dziwię się, że nie pojechała pani do Camp David z prezydentem -zauważył.

Poczuła na sobie pytające spojrzenie.

- Pomyślałam, że powinien spędzić trochę czasu w męskim towa­rzystwie - odpowiedziała z zamkniętymi oczami. - Spokojnie wypali cy­garo z doktorem Jimem. Pogadają sobie o wyprawach na ryby i pokerze i nie będą musieli się mną przejmować.

Bassett najwyraźniej się tym zadowolił.

Jechali bocznymi ulicami, żeby uniknąć tłoku i korków na DuPont. Przejechali przez most nad Rock Creek i dotarli do Georgetown. Red-ford Hall znajdowało się w odległej części modnej dzielnicy mieszka­niowej. Odległość dzieliła ich spora, ale dojazd był prosty. Agenci ochrony lubili tak położone domy.

Wysokie kolumny przy bramie wjazdowej porastał bluszcz. Ciemnoczer­wone, jesienne liście harmonizowały z tłem czerwonej cegły. Ozdobne me­talowe skrzydła były szeroko otwarte, jakby czekały na przyjazd gości.

Półkolisty podjazd prowadził do stylowej dwupiętrowej rezydencji. Agenci, Donna Travers i Don Hubbard, czekali przy ogromnych drzwiach wejściowych. Przyjechali do Redford Hall dwie godziny wcześniej, żeby jeszcze raz dokonać przeglądu okolicy.

Uwagę Jocelyn przyciągnął wysoki, przygarbiony Dexter Cummings-Gould, który otwierał drzwi granatowego mercedesa zaparkowanego przed domem. Przy samochodzie stała starsza tęgawa kobieta, ubrana w nieciekawy różowy kostium. Siwe włosy miała ufarbowane na jasny blond.

Jocelyn omal nie jęknęła na widok Maude Farnsworth, grzebiącej w torebce w poszukiwaniu kluczyków. Z pewnością Maude robi to spe­cjalnie. Dowiedziała się, że Jocelyn przyjedzie - jeśli nie od Bliss, to zorientowała się, widząc ochronę. Kiedy samochody podjechały pod dom, Maude znalazła kluczyki.

Pojazd stanął blisko wejścia, ale Jocelyn nie wysiadała. Dopiero po chwili agent Hubbard otworzył jej drzwi. Wiedziała, że nie uniknie roz­mowy z przyjaciółką babci - nie była pewna czy słowo „przyjaciółka” pasuje do Maude. Wysiadła, chwytając wyciągniętą w pomocnym geście dłoń krępego agenta.

Maude tym razem nie machnęła żałośnie ręką i nie zawołała „hej, hej”.

- Jocelyn, nie widziałam cię całe wieki. Jak się masz? - wykrzyknę­ła radośnie.

- Dobrze, dziękuję. Proszę pozdrowić sędziego ode mnie - powie­działa Jocelyn, mając na myśli męża Maude, i szybko ruszyła w stronę drzwi, chcąc uniknąć dalszej rozmowy.

Ale Maude była daleka od takiego zamiaru.

- Chcieliśmy zaprosić was na jutro na obiad - powiedziała i Jocelyn zatrzymała się przed schodami, a agenci przystanęli z boku. - Ale Bliss powiedziała, że macie inne plany.

- Tak. Może innym razem - ucięła bez entuzjazmu.

- Doskonale - Maude ucieszyła się, biorąc słowa Jocelyn za zgodę. Pomachała na pożegnanie i wsiadła za kierownicę mercedesa.

Dexter szybko zatrzasnął za nią drzwi i odsunął się sztywno. Jocelyn zaczekała, aż podejdzie do niej. Był wyraźnie oburzony, kąciki ust mu opadły, a podbródek miał cofnięty tak daleko, że wyglądał jak ptak. Jocelyn uśmiechnęła się na widok spojrzenia, które jej rzucił, i wiedziała, że kamerdyner Bliss nie aprobuje jej planów na weekend.

Żeby zmartwić go jeszcze bardziej, cmoknęła go w policzek. Według kodeksu postępowania, który wiele lat temu przyjął Dexter, osoba z jej pozycją nie powinna publicznie okazywać sympatii służbie.

- Miło cię widzieć - powiedziała, kiedy otworzył przed nią drzwi. -Dawno nie byłam w Redford Hall.

- To prawda - wykrztusił z nienagannym brytyjskim akcentem, jak­by chciał jej dać wiele do zrozumienia. - Wielka szkoda, że nie może pani zostać dłużej.

Jego ostre spojrzenie było pełne wymówek.

- Postaram się dobrze wykorzystać czas, który mam.

- Oczywiście. Kto wie... może to pani ostatnia wizyta - powiedział wiele znaczącym tonem.

- Przesadzasz, Dexter - zażartowała, minęła go i weszła do wielkie­go holu, z którego pięły się w górę olbrzymie, wypolerowane, dębowe schody. Wiodły na półpiętro, gdzie rozdwajały się i biegły wyżej po dwóch stronach. - Gdzie jest Gog?

- Madam czeka w Pokoju Słonecznym - oznajmił, używając pompatycznej nazwy pokoju, którą sam wymyślił dla niewielkiego pomiesz­czenia na tyłach domu, z którego rozciągał się widok na ogród.

Jocelyn zostawiła Dextera z bagażem i ochroniarzami. Przeszła przez marmurowy korytarz i skręciła w bok. Kiedy dotarła do słonecznego po­koju, zobaczyła babcię, która mruczała coś do siebie pochylona nad pa­procią.

- Rozmawiasz z roślinami, Gog? - zapytała rozbawiona. Z trudem ukrywała, jak bardzo jest spięta i podekscytowana.

Bliss Wakefield wyprostowała się. Wyglądała jak dama, nawet gdy miała na sobie spodnie i tunikę zarzuconą na zwykły golf.

- Muszę przyznać, że tak. Powiedziałam tej chorej paproci, że jeśli wkrótce nie wyzdrowieje, to ją wyrzucę. - Spojrzała za plecami Jocelyn. - Co zrobiłaś ze swoimi cieniami?

- Zostawiłam ich Dexterowi. - Jocelyn weszła do środka. Pokój był pomalowany na jasnożółty kolor, a meble obite materiałem w kwiaty.

- Pewnie znowu zrobią centrum dowodzenia w kuchni. Jeśli będzie­my mieć szczęście, nie zobaczymy ich do czasu, gdy przyjdzie pora wra­cać do Białego Domu. - Bliss uniosła w górę kciuki.

- Miejmy nadzieję - zgodziła się Jocelyn. - Zgadnij, kto czekał, żeby mnie powitać przy drzwiach?

- Maude, która ociągała się z wyjazdem - Bliss skrzywiła się.

- Tak jest - potwierdziła Jocelyn.

- Dwadzieścia minut zajęło mi odprowadzenie jej do drzwi. Czasa­mi nie rozumie aluzji - powiedziała zirytowana Bliss. - Nie wiem dla­czego toleruję jej wścibstwo.

- Przyznaj, Gog, że masz miękkie serce. - Jocelyn podeszła do drzwi balkonowych i wyjrzała do ogrodu.

- Denerwujesz się? - zgadła babcia, obserwując ją bystrym wzro­kiem.

- Można tak powiedzieć - westchnęła, ale wcale nie poczuła się le­piej.

- Zamierzasz stchórzyć? - zapytała Bliss.

- Nie. - Jocelyn odwróciła się plecami do ogrodu i uśmiechnęła szel­mowsko. - Chociaż, moim zdaniem, Dexter ciągle ma nadzieję, że zre­zygnuję.

Bliss parsknęła.

- Nie zwracaj uwagi na tego starego fagasa. Będzie się sprzeciwiał dla zasady. Zaufaj mi, jest całym sercem po naszej stronie.

- Dexter? - Jocelyn chciała się upewnić, że mówią o tej samej osobie.

- Tak. - Babcia uśmiechała się triumfalnie.

- Jak zdołałaś go przekonać? - zainteresowała się. Jeśli Dexter uparł się przy swoim zdaniu, z trudem udawało się go namówić, żeby je zmienił. Bliss usiadła na jednym z wysokich, wyściełanych foteli.

- Nie było takiej potrzeby. Zostawiłam to Audrey Hepburn i Gregory'emu Peckowi.

- Gog, nie nadążam. - Zdumiona Jocelyn pokręciła głową.

- Audrey Hepburn i Gregory Peck grali w filmie Rzymskie wakacje. Kiedy Dexter powiedział, że za żadne skarby nie będzie brał udziału l? w twojej eskapadzie, kazałam się zawieźć do wypożyczalni i wzięłam ten film. Oglądaliśmy w środę wieczorem. - Odchyliła głowę, patrząc na nadal zaskoczoną Jocelyn. - Pewnie go widziałaś.

- Szczerze mówiąc, nigdy o nim nie słyszałam. - Usiadła na mięk­kiej sofie i pochyliła się ku babci.

- Okropne! To klasyka. Debiut Audrey Hepburn - dodała dla wyja­śnienia. - Gra w nim księżniczkę z jakiegoś małego kraju, która przy­jeżdża do Rzymu z oficjalną wizytą. Zmęczona niekończącymi się cere­moniami, protokołem i przemówieniami, zupełnie tak jak ty, chce przez jeden dzień być zwykłą dziewczyną - śmiać się, śpiewać i zwiedzać mia­sto. Ucieka z pałacu - może z willi. Jednym z pierwszych ludzi, jakich spotyka, jest Gregory Peck. Gra bezwzględnego dziennikarza. - Iskierka rozbawienia zabłysła w oku Bliss. - Nie musiałam tego dodawać. Czy znasz jakiegoś reportera, który nie jest bezwzględny?

- Niewielu. - Jocelyn nie mogła sobie przypomnieć ani jednego, który byłby inny.

- Gregory Peck od razu ją rozpoznaje i wie, że ma szansę zebrać materiał na świetny artykuł. Prosi kolegę fotografa, żeby chodził za nim po Rzymie i robił zdjęcia. Oczywiście, jeszcze tego samego dnia zako­chują się w sobie. Niestety ona jest księżniczką i ma obowiązki. Musi wrócić do pałacu, a Gregory Peck drze napisany artykuł - zakończyła Bliss z westchnieniem. - Cudowna historia, lekka i zabawna, a jedno­cześnie ciepła i wzruszająca.

- Z pewnością, skoro sprawiła, że Dexter zmienił zdanie - zgodziła się Jocelyn.

- Dexter tylko udaje gbura, moja droga. W rzeczywistości jest nie­poprawnym romantykiem. - Spojrzała w stronę drzwi, a wzrok Jocelyn Powędrował za nią. Pochyliła się do przodu i dodała szeptem, mimo że nikogo nie było w pobliżu.

- Widzisz, Dexter marzy o tym, że spotkasz swojego Gregory'ego Pecka.

Jocelyn nawet nie mrugnęła okiem.

- Gregory Peck jest dla mnie trochę za stary. Babka odchyliła głowę i roześmiała się głośno.

- Masz rację - oznajmiła, próbując opanować rozbawienie i delikat­nie otarła łzy z kącików oczu. - Wiekowo byłby lepszy dla mnie. Och, Gregory Peck - na samą myśl o randce z nim serce zaczyna mi szybciej bić.

- Gog! - Żeby ukryć rozbawienie, Jocelyn udała wstrząśniętą.

- Śmieszy cię to, prawda? - zbeształa ją Bliss, ale nie wyglądała na urażoną. - Moja droga, nikt nie jest za stary na miłość. Nawet jak masz osiemdziesiąt trzy lata, serce może zabić szybciej na widok mężczyzny. Pewnie w wieku dziewięćdziesięciu trzech tak samo. Powiem ci, jak będę tyle miała.

Przykład tej niezwykłej kobiety świadczył, że to prawda. Poczuła wszechogarniającą czułość i ciepło.

- Jesteś moim skarbem, Gog - powiedziała szczerze.

- Starzy ludzie to skarb - zgodziła się Bliss. - Niestety, kiedy mło­dzi widzą siwiznę i zmarszczki, nie zauważają, że w środku mamy jeszcze coś cennego, ukrytego pod płaszczykiem nagromadzonych lat. A skoro mowa o skarbach... - Bliss wstała z fotela. - Chodź i zobacz, co dla cie­bie zdobyłam. Schowałam wszystko w sypialni. Nie wiem po co, bo agenci ochrony i tak nie zdziwiliby się niczym, co znajdą w moich szafach. To jeden z przywilejów starej ekscentryczki.

Przez moment Jocelyn poczuła, że zazdrości babci tego, że nie musi się z niczego tłumaczyć. Bliss wyszła na chwilę z pokoju, ale ona nie miała czasu na rozważania. Ruszyła za babką i dogoniła ją przy scho­dach.

Kiedy dotarły na drugie piętro, w drzwiach największej sypialni, któ­ra teraz była pokojem gościnnym, pojawił się Dexter. Z tego właśnie po­koju prowadziło sekretne przejście.

- Panno Jocelyn, pani bagaż jest już na miejscu -powiedział bardzo oficjalnie. - Czy mam rozpakować rzeczy?

- Nie, ja sama... - Bliss przerwała jej w pół zdania.

- To może zaczekać, Dexter. Właśnie miałam pokazać Jocelyn na­sze niezwykłe zakupy - oznajmiła z nieskrywaną radością. Skrzywił się, jakby coś go zabolało.

- Bardzo żałosne zakupy, proszę pani. Bliss zasłoniła usta dłonią, żeby Dexter jej nie usłyszał i powiedziała do Jocelyn:

- Nie podobały mu się.

- Tak myślałam. - Jocelyn poczuła się trochę niezręcznie. Bliss Wakefield miała dobry gust, ale w sypialni trzymała na przy­kład brązową figurkę Wenus z Milo, która w miejscu pępka miała zegar.

- Proszę poczekać i zobaczyć - oznajmił Dexter i zmarszczył kry­tycznie brwi. - To są bardzo nieodpowiednie rzeczy.

- Nonsens. Są idealne - Bliss oburzona uniosła głowę i ruszyła pierw­sza do sypialni.

- Niech pani pamięta, że ostrzegałem - mruknął Dexter do ucha Jocelyn i podążył za nią.

Weszła do sypialni z wizją czerwonej, skórzanej minispódniczki, butów na obcasie i białego sztucznego futerka. Mimo przekonania, że babcia nigdy nie kupiłaby jej ubrań, jakie noszą prostytutki, trochę się martwiła.

Pokój podziałał na nią rozweselająco. Kolorystycznie niebieski i zło­ty, z figurką Wenus z zegarem w brzuchu, określał kapryśną! nieprzewi­dywalną naturę mieszkającej tu osoby.

- Pokaż, co mi kupiłaś, Gog? - Jocelyn patrzyła na niebieską lampę na pozłacanej szafce nocnej. Za jej plecami Dexter dyskretnie zamknął drzwi na korytarz.

- Nie ulegaj opinii Dextera, Jocelyn. - Bliss otworzyła drzwi do gar­deroby i zniknęła w środku. Po chwili dobiegł ich jej stłumiony głos.

- Gdybym pozwoliła mu wybierać, kupiłby ci stroje żywcem wzięte z Rzymskich wakacji - długą sukienkę i nakrochmaloną halkę. Dexter trochę się zaczerwienił.

- Bardzo proszę... Dobrze wiem, że nakrochmalone halki wyszły już z mody.

- Chyba że ktoś idzie na bal w konwencji lat pięćdziesiątych. - Bliss wystawiła głowę z garderoby. - Może powinniśmy urządzić bal przebie­rańców. Byłaby niezła zabawa.

- Ubrania, Gog - ponagliła Jocelyn i jej ciekawość osiągnęła szczyt.

- Już idę. - Bliss schowała głowę i po chwili rozległ się szelest to­reb.

Dexter prychnął niezadowolony.

- Wydaje mi się, że powinna pani wiedzieć, panno Jocelyn, że te rzeczy kupiono w sklepie z używaną odzieżą.

- Z wyjątkiem peruk - rzuciła Bliss z garderoby. - Są nowe i świet­nej jakości.

Peruki, pomyślała Jocelyn, kiedy Bliss przyniosła torby i rzuciła na łóżko.

- Kupiłaś więcej niż jedną?

- Oczywiście. - Bliss podniosła pokrywę pudła na kapelusze i wy­ciągnęła czerwoną perukę, podobną w kolorze do włosów Jocelyn. - Ta będzie na głowie manekina, który jest w szafie. Wyjmiemy go potem.

Jocelyn zmarszczyła czoło i patrzyła na nią zdumiona.

- Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem. Co chcesz zrobić z mane­kinem i peruką?

- Ubiorę go w twoją piżamę i położę do łóżka - tylko na wszelki wypadek, gdyby któryś z ochroniarzy chciał zajrzeć do twojego pokoju i upewnić się, że tam jesteś. Zobaczą twoje włosy i może kawałek ręki na kołdrze.

- Bardzo dobry pomysł - przyklasnęła zachwycona Jocelyn.

- A to - Bliss schowała rudą perukę do pudła i wyjęła drugą - jest dla ciebie.

Peruka była ciemnobrązowa, a włosy sięgały do ramion i były pod­cięte z grzywką- dokładnie tak, jak chciała Jocelyn. Podeszła do lustra i włożyła ją na głowę.

Zmieniła się od razu. Ciemne włosy sprawiły, że jej oczy jeszcze bar­dziej pociemniały, a loki i grzywka zmieniły kształt twarzy.

- Nie jestem do siebie podobna. - Patrzyła zdumiona na odbicie w lustrze. Na razie nie zwracała uwagi na czerwone kosmyki wystające spod peruki - liczyło się ogólne wrażenie.

- Nikt cię nie pozna, kiedy skończymy charakteryzację - zgodziła się babcia.

Jocelyn odwróciła się od lustra. Nie miała więcej wątpliwości.

- Naprawdę mi się uda, Gog. Nikt mnie nie pozna, wykluczone. -Była podekscytowana i dopiero po chwili przypomniała sobie ostatnie słowa babci. - Jaką charakteryzację masz na myśli?

- Do tych włosów musisz mieć ciemniejszy makijaż. Po pierwszym spojrzeniu na twoją jasną cerę wyda się, że włosy są sztuczne! - Bliss wyciągnęła małą paczkę z brązowej torby po zakupach. - Kupiłam ci farbę do ciała.

- Farba do ciała. Czy ty trochę nie przesadzasz? - powiedziała Jocelyn, patrząc niepewnie na pakunek.

- Moja droga, jeśli przyciemnimy ci twarz, ręce trzeba też - i inne odkryte części ciała - wyjaśniła babcia. - Ale nie bój się. Ta farba zmy­wa się wodą i mydłem.

- Pani kupiła to w sklepie z akcesoriami teatralnymi - wtrącił Dexter i rzucił wymowne spojrzenie swojej pracodawczyni. - Powiedziała sprzedającej, że idzie na bal przebierańców z okazji Święta Dziękczy­nienia i że chce się przebrać za Pocahontas.

Bliss wzruszyła ramionami.

- Wścieka się, bo naprawdę powiedziałam, że przebiorę się za Wo­dza Tańczącego z Nogą w Błocie.

Jocelyn uśmiechnęła się, słysząc typową dla Bliss i Dextera wymia­nę zdań. Zdjęła perukę i przesunęła ręką po włosach.

- Aż boję się zapytać, jakie masz dla mnie ubranie. Powiedz mi tyl­ko, że to nie jest skóra jelenia wyszywana koralikami - zażartowała.

- W skórze jelenia za bardzo rzucałabyś się w oczy - zasugerowała wymownie babcia.

- Co za ulga - mruknęła pod nosem. Bliss sięgnęła do torby.

- Kupiłam to w sklepie z używaną odzieżą. - Pokazała jej granato­wy dres z pionowym pasem na nogawce i poziomym na piersiach bluzy. Ubranie było trochę wyblakłe i znoszone.

- Rzeczy są czyste - pośpieszył z wyjaśnieniem Dexter. - Wypra­łem je od razu po przyniesieniu do domu.

- Dziękuję, Dexter. - Była rozbawiona i mile ujął jaj ego gest. - To bardzo ładnie z twojej strony.

- Trzeba być ostrożnym - powiedział i zmarszczył nos. - Nikt nie wie, kto ostatnio miał te rzeczy na sobie. Osobiście nadal uważam, że trzeba było kupić nowy strój do biegania.

Bliss zaprotestowała gwałtownie.

- Nowe rzeczy rzucają się w oczy.

Jocelyn podeszła bliżej i przyjrzała się krytycznie dresowi.

- Wygląda, jakby był na mnie za duży, Gog.

- Będzie w sam raz, jak go wypchamy - oznajmiła Bliss ponuro.

- Wypchamy? A po co? - Jocelyn skrzywiła się na samą myśl.

- Żebyś wyglądała na grubszą i potężniejszą. - Bliss zajrzała do tor­by i wyciągnęła krótkie spodenki wypchane watą na udach i pupie, a potem gruby pas.

Jocelyn odmownie pokręciła głową i zrobiła krok do tyłu.

- Nie potrzebuję tego, Gog.

- Oczywiście, że potrzebujesz, moja droga. Na grubą dziewczynę nikt nie spojrzy, ale faceci nie dadzą ci spokoju, jeśli zobaczą, jaka jesteś szczupła. Przecież nie chcesz, żeby ktoś się gapił na ciebie, kiedy stąd wyjdziesz. To - pokazała na pogrubione rzeczy - załatwi sprawę i do­pełni przebrania. Uszyto je specjalnie dla kogoś, kto miał się przebrać za Świętego Mikołaja, ale wyprułam trochę waty, żebyś nie była za gruba.

- Dziękuję. - Jocelyn wzięła spodenki i przyłożyła do siebie. - Niech zgadnę, to też kupiłaś w teatralnym sklepie.

Bliss mruknęła twierdząco i popatrzyła na Jocelyn. - Nikt- nawet twój własny ojciec - nie pozna cię, jak skończymy charakteryzację, ale będziesz musiała zabawić się w aktorkę. Nie wystarczy inaczej wyglą­dać - musisz się inaczej zachowywać. Zgarb plecy, udawaj, że jesteś zmę­czona, głośno oddychaj - pouczała ją. - I za żadne skarby nie chodź z wy­soko podniesioną głową. Po tym poznają cię tak samo jak po włosach.

- Skąd wiesz to wszystko, Gog? - Jocelyn patrzyła na nią z podziwem, jakby odkrywała w babci coś, czego dotąd nie znała.

- Kiedy byłam młodsza, poważnie zastanawiałam się nad karierą ak­torską - wyznała Bliss rozbawiona zaskoczoną miną Jocelyn. - Chcia­łam zostać drugą Tallulah Bankhead, albo nową Mae West. - Przybrała charakterystyczną pozę Mae, z wysuniętym biodrem i uniesioną ręką. Udawała, że trzyma fifkę w drugiej dłoni, a usta złożyła w seksownym uśmieszku i powiedziała: „A może wpadniesz kiedyś do mnie?”.

Doskonale naśladowała aktorkę, ale scenka w wykonaniu wytwornej starszej pani była bardzo zabawna. Jocelyn zakryła usta ręką i stłumiła chichot.

Sztywny Dexter nie widział żadnego powodu do śmiechu.

- Wygląda pani absurdalnie, zupełnie jak ta Betty Boop.

- Nie znałeś mnie, kiedy byłam młoda, Dexter - odpowiedziała har­do. - Jeśli chcesz wiedzieć, byłam bardzo śmiałym podlotkiem i doskona­le tańczyłam charlestona i inne modne tańce. Wciąż tańczę tak, że byś padł.

Bliss zaczęła podśpiewywać w rytm charlestona, ale Jocelyn znowu przypomniała sobie jej wcześniejsze słowa.

- Poczekaj, Gog? O jakiej charakteryzacji mówiłaś? Co jeszcze ku­piłaś w tym teatralnym sklepie? - Jocelyn rzuciła wypchane gacie na łóżko i sięgnęła po torbę. - Mam nadzieję, że nie masz sztucznego nosa Barbry Streisand?

- Oczywiście, że nie. Nie kupiłam ci sztucznego nosa. - Bliss uzna­ła jej słowa za niedorzeczne. - Tylko fachowiec mógłby zrobić nos, któ­ry wygląda jak prawdziwy i wszystkich oszuka.

- Miło słyszeć, że pani przyznaje, że nie ma specjalnych zdolności w tej dziedzinie - wtrącił Dexter, pomrukując.

- Gdzie jest reszta? - Oprócz pary butów do biegania i skarpetek Jocelyn nie znalazła niczego więcej. Odwróciła się do babci. - Chyba nie chcesz, żebym cały czas chodziła w dresie.

- Oczywiście, że nie. Jest potrzebny tylko po to, żebyś wydostała się z Redford Hall bez wzbudzania podejrzeń - wyjaśniła. - Inne ubrania i kosmetyki są w starej torbie Samsonite w schowku na głównym dwor­cu autobusowym.

- Dworzec autobusowy? - Jocelyn starała się nadążać, ale chwilami zaczynała się martwić, czy dobrze zrobiła, dając babci wolną rękę.

- Wydawało mi się, że to najlepsze miejsce - oznajmiła Bliss obojęt­nie. - Przecież jak ludzie biegają, to nie wloką ze sobą torby - a już na pew­no nie w tej okolicy. Nie możesz w takim stroju jechać na lotnisko, a na stacji autobusów linii Greyhound widuje się różnych ludzi. Wierz mi, wiem coś o tym. Kazałam Dexterowi, żeby mnie tam zawiózł i upewniłam się.

Jocelyn nie była w stanie spierać się z Bliss i tylko zapytała:

- Gdzie jest dworzec autobusowy?

- Przy Pierwszej ulicy na północnym wschodzie. Chyba na rogu z li­terą L - odpowiedziała Bliss.

- Podejrzana okolica, co do tego nie ma wątpliwości - wtrącił ostrze­gawczo Dexter.

- Moim zdaniem jest interesująca i malownicza - zaprotestowała Bliss i uśmiechnęła się do niego kwaśno. Parsknął przecząco.

- Żałuję, że panią tam zawiozłem rano, a nie wieczorem. Gdyby zo­baczyła pani to miejsce po ciemku, zmieniłaby pani zdanie.

Bliss straciła trochę pewności siebie, ale po chwili opanowała się i uniosła podbródek.

- Jest, jak jest. Zostawiliśmy torbę w schowku. Za późno, żeby ją teraz gdzieś przenosić.

- A jak dostanę się na dworzec? Chyba nie spodziewasz się, że tam dobiegnę?

- Gdybyś chciała, dałabyś radę. - Bliss obojętnie wzruszyła ramio­nami. - Od Redford Hall do stacji metra na DuPont Circle jest tylko pięt­naście minut piechotą. Możesz pojechać metrem aż do stacji Union.

- Metrem? - mruknęła Jocelyn zainteresowana. - Nigdy tego nie ro­biłam.

- Spodoba ci się - powiedziała Bliss z pełnym przekonaniem. Jocelyn spojrzała na nią zaskoczona.

- Nie mów, że jechałaś kiedyś metrem?

- Oczywiście, że tak. W ubiegłą środę po tym, jak wpadłam na po­mysł, że ty nim pojedziesz. Dexter upierał się, żebyśmy wszystko wypró­bowali. - Bliss pochyliła się do przodu, położyła jej uspokajająco rękę na ramieniu i szepnęła. - Martwi się, że ktoś może cię napaść.

- Ciągle słyszy się okropne historie o metrze - powiedział głośno Dexter w swojej obronie.

- Ale to nie są historie o naszym metrze - odparła Bliss i uspokoiła Jocelyn. - Zobaczysz, że jest niezwykle czysto i bezpiecznie. Żywa dusza

nie zaczepiła nas ani nikt nie prosił o pieniądze. Rozmawiałam z ludźmi, którzy powiedzieli, że nasze metro jest wprost wspaniałe. - Znowu poło­żyła dłoń na ramieniu Jocelyn i coś jej się przypomniało. - Kazałam Dexterowi kupić dla ciebie jednodniowy bilet i możesz jeździć do woli.

- Miło z twojej strony, a czy... pozostałe ubrania, które kupiłaś... te, które są w torbie na dworcu... - zaczęła Jocelyn, z niepokojem pa­trząc na stosik leżący na łóżku.

- O co ci chodzi? - zapytała Bliss.

- Powiedz, co tam jest? Mam nadzieję, że nic takiego jak to? - Po­kazała palcem na dres i wypchane spodenki.

- Niestety, pozostałe ubrania są zupełnie zwyczajne - odparła jej bab­cia z żalem w głosie. - Para brązowych sztruksowych spodni, beżowy sweter, beżowy golf, gdyby było chłodno, i kurtka w kratkę. Oczywiście jest też piżama, trochę czystej bielizny i wygodne buty do chodzenia.

- Nie trzeba nic wypychać? - zapytała Jocelyn niepewna, jaką usły­szy odpowiedź.

- Skądże - roześmiała się Bliss. - Jeśli będzie ciepło, a tak zapowia­dają, ugotujesz się w tych rzeczach.

- W porządku Jocelyn odetchnęła z ulgą.

- A teraz... - Bliss sięgnęła do torby. - Oprócz tych adidasów i skar­petek kupiłam torebkę, którą zapinasz na pasku. Możesz go regulować tak, że wystarczy długości nawet na wypchany dres. Kiedy odbierzesz rzeczy z dworca, możesz wejść do łazienki i przebrać się. - Podała jej małą skórzaną torebkę. - Gotówka jest w środkowej, zasuwanej prze­gródce razem z biletem. Masz tam ukrytą kieszonkę, w której schowa­łam klucze do kłódek na schodach i w tunelu.

Jocelyn najpierw sprawdziła klucze i kiedy dotknęła palcami chłod­nego metalu, znowu poczuła, jak ogarnia ją podniecenie.

- Sprawdziliście oba?

- Oczywiście. Kazałam Dexterowi zrobić to wczoraj rano przed przyj­ściem Harriet - Harriet zajmowała się domem i gotowała. - Trzeba go było widzieć zanim wlazł do tunelu, żeby usunąć pajęczyny. Ubrał się jak pszczelarz.

Jocelyn z trudem opanowała śmiech.

- Dziękuję, Dexter.

- Proszę bardzo. - Pochylił głowę, rzucił ostre spojrzenie na swoją pracodawczynię i parsknął. - Miło wiedzieć, że ktoś szanuje moją pracę.

- Zawsze doceniam twoje wysiłki, Dexter - powiedziała Bliss wy­niośle i uśmiechnęła się blado. - Tylko niektóre rzeczy robisz w bardzo zabawny sposób.

- Zabawny -jego głos zadrżał ze złości.

- Nie denerwuj się - uspokoiła go Jocelyn. - Ona to mówi po to, żeby cię zirytować. - Włożyła saszetkę z powrotem do papierowej torby i palcami natrafiła na coś twardego, podłużnego, schowanego w przed­niej kieszonce.

- Co to? - Przez skórę wyczuwała kształt, sięgnęła i odsunęła su­wak.

- Nadajnik - wyjaśniła babcia.

Jocelyn wyjęła przedmiot z saszetki i zapytała ze złością.

- Po co mi to? - Przez chwilę poczuła się znowu jak na smyczy, a właśnie od tego chciała uciec.

- To był pomysł Dextera. - Bliss zostawiła mu wyjaśnienia.

- W razie jakiegoś wypadku, jeśli będzie pani chciała natychmiast wrócić do Redford Hall, będziemy mogli się skontaktować - powiedział poważnie.

- A chciałam jeden dzień wolności - mruknęła Jocelyn z goryczą w głosie.

- Obiecuję, że użyję tego, tylko jeśli zdarzy się coś strasznego. -Bliss wzięła nadajnik i schowała z powrotem do torebki. - Na razie za­pomnij, że tu jest. Mało prawdopodobne, że będzie potrzebny.

- Dobrze - Jocelyn uśmiechnęła się, trochę zawstydzona, że zrobiła z tego wielką sprawę.

- Kiedy zamierza pani wyruszyć? - zapytał Dexter. - Już pani zde­cydowała?

- Tak. - Skinęła głową. - Jutro, wcześnie rano. Coś jej mówiło, że tej nocy nie zmruży oka.

Rozdział 5

Żaluzje w starej sypialni były zasłonięte - nie wpadał przez nie ani jeden promień porannego słońca. Jocelyn, z pomocą Bliss, zapięła torebkę na pasku, a na to włożyła grubą bluzę.

Bliss Wakefield zrobiła krok do tyłu, podziwiając skończone dzieło. Jej jedwabny kimonowy szkarłatny szlafrok pobłyskiwał w świetle lampy.

- Bardzo dobrze. Jesteś gotowa. - Zadowolona złożyła dłonie.

- Wiem. - Jocelyn nagle odczuła, jak bardzo się denerwuje -jej głos zmienił ton i barwę.

Kątem oka dostrzegła swoje odbicie w lustrze stojącym na toaletce. Odwróciła się i zobaczyła wysoką, potężną postać. Poruszył ją głęboko widok obcej kobiety o ciemnych włosach i oliwkowej cerze.

- Sama siebie nie poznaję - mruknęła.

- Nikt się nie zorientuje. Przebranie udało nam się wspaniale - dum­nie oznajmiła Bliss.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Jocelyn odwróciła się i spojrzała szybko na babcię. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Bliss ge­stem nakazała jej milczenie.

- Kto tam?

- Mogę wejść, proszę pani? - Ciężkie drzwi tłumiły głos, ale brytyj­ski akcent Dextera można było rozpoznać na milę.

- Tak, tylko szybko - powiedziała Bliss cicho.

Drzwi uchyliły się bezszelestnie, Dexter wszedł do pokoju i cicho je za sobą zamknął. Był wyraźnie zaskoczony, kiedy zobaczył Jocelyn w przebraniu, ale zaraz przybrał zwykłą niewzruszoną minę.

- Jest chłodno - oznajmił z powagą. - Nikt się nie zdziwi, jeżeli na­ciągnie pani kaptur.

- Dobry pomysł. Zarzuciła kaptur na głowę. Kiedy chciała zawią­zać sznurki, zadrżały jej ręce. Bliss pomogła jej.

- Denerwujesz się?

- Delikatnie powiedziane - przyznała Jocelyn. - Czuję się, jakbym miała burzę w żołądku.

- Tak powinno być. Dzięki temu masz wysoki poziom adrenaliny. - Bliss zawiązała sznureczki i zwróciła się do Dextera. - Przyniosłeś latarkę?

- Oczywiście. - Podał ją Jocelyn i sprawdził zegarek na ręku. - Zej­ście schodami i przejście przez tunel zajmuje pięć minut. Dokładnie za dwadzieścia minut przyniosę świeżą kawę agentom obserwującym ulicę. Kiedy będę wychodził, zostawię otwartą boczną furtkę. Porozmawiam z nimi dokładnie pięć minut. Będzie pani miała wystarczająco dużo cza­su na wyjście z wozowni, dotarcie do furtki i na ulicę.

- Tak jest. - Jocelyn skinęła głową ze zrozumieniem. Spodziewała się, że Dexter zaraz powie, że powinni sprawdzić godzinę na zegarkach. Spojrzał na nią poważnie.

- Proszę nie zapomnieć i zostawić latarkę w wozowni. Będzie po­trzebna w powrotnej drodze jutro rano.

- I zadzwoń od razu z potwierdzeniem, że się udało - dodała bab­cia. Jocelyn ponownie skinęła i z odbicia w lustrze przeniosła wzrok na manekin w jej piżamie, leżący w łóżku.

- Ta cała mistyfikacja jest śmieszna - mruknęła.

- Jeszcze możesz zmienić zdanie - przypomniała jej babcia. Pomyślała o tym przez dwie sekundy, potem wciągnęła głęboko po­wietrze i pokręciła głową.

- Nie, nie zamierzam zmienić zdania, zwłaszcza że tyle pracy wło­żyłyśmy w charakteryzację.

Zacisnęła palce na latarce i ruszyła przez pokój w stronę ozdobnego kominka. Ukryte schody znajdowały się tuż obok - zwykle w ten sposób budowano je w kolonialnych domach. Drzwi były pomalowane tak samo jak ściana i ozdobione jak kolumny przy kominku.

Jocelyn zawahała się jeszcze przez moment i przypomniała sobie ukryte schody w Białym Domu, które prowadziły z drugiego piętra na trzecie. Wystarczyło, że pomyślała o swoim życiu w prezydenckiej rezydencji i już nie miała wątpliwości, że chce wykraść jeden dzień dla siebie.

Jedno zdecydowane pchnięcie ręką i drzwi ustąpiły. Przed nią były strome schody, zakręcające w dół. Zapaliła latarkę i jasne światło roz­proszyło ciemności.

Wypuściła wstrzymywane powietrze. Cały czas spięta, uśmiechnęła się do babci i Dextera, którzy stali ramię w ramię i patrzyli na nią.

- Idę - mruknęła. - Życzcie mi szczęścia.

- Jest takie powiedzenie, że Bóg ma w opiece głupców, pijaków i Sta­ny Zjednoczone - oznajmił Dexter.

Bliss obrzuciła go zdegustowanym spojrzeniem.

- Jocelyn nie jest głupia - powiedziała i uśmiechnęła się do wnucz­ki. - Jeśli spotkasz Gregory'ego Pecka, ucałuj go od nas.

Jocelyn roześmiała się i ruszyła do środka, świecąc latarką na schody pod nogami. Schodziła i trzymała się ściany po szerszej stronie stopni. Grube podeszwy butów nie dawały żadnych odgłosów, ale jej serce biło jak dzwon.

Schodziła coraz niżej, za chwilę pogrążyła się w ciemnościach i czu­ła duszne powietrze rzadko używanego przejścia. W końcu latarka oświe­tliła zamknięte na kłódkę drzwi na dole. W promieniu światła unosiły się drobinki kurzu. Tu jeszcze trudniej było oddychać.

Miała wrażenie, że wydobycie klucza z ukrytej kieszonki i otwarcie drzwi zajęło całą wieczność. Skrzywiła się, kiedy zawiasy skrzypnęły głośno. Dobrze, że była bardzo nisko pod domem - ryzyko, że ktoś usły­szał było prawie żadne.

Na wszelki wypadek poczekała chwilę w bezruchu.

Kiedy zbudowano Redford Hall, klatka schodowa prowadziła do piw­nicznej spiżami. Potem, żeby ukryć podziemne przejście, wzniesiono

fałszywą ścianę, która zakryła wejście do tunelu. Teraz z klatki schodo­wej wchodziło się do małej sieni.

Jocelyn znalazła się w niewielkim pomieszczeniu i zamknęła za sobą drzwi. Potykając się trochę, wyjęła drugi klucz i otworzyła kolejne przej­ście. Schowała klucz i wetknęła głowę w szparę.

Strop w tunelu był niski i musiała pochylić plecy. Nie mogła iść zbyt szybko. Pracowite pająki zdążyły utkać nowe pajęczyny, ale dzięki latar­ce Jocelyn zdołała ominąć największe.

Powietrze było ciepłe, ciężkie i cuchnęło wilgocią. Zanim dotarła do końca tunelu zaczęła się pocić w grubym ubraniu.

Zatrzymała się, poświeciła latarką na drabinę i sprawdziła czy nie przerdzewiała. Chwyciła za szczebel jedną ręką, drugą wyłączyła latarkę i wsadziła ją do kieszeni spodni. Ruszyła do góry. Kiedy dotarła do koń­ca, otworzyła klapę w podłodze wozowni i wyjrzała. Jakieś pudła zasła­niały widok.

Gdzieś na zewnątrz ćwierkały ptaki, a ich śpiew rozweselił ją i trochę uspokoił. Ukradkiem wyszła z otworu w podłodze i ostrożnie opuściła klapę. Latarkę schowała w kącie za pudłami, na palcach podeszła do bocznych drzwi i wyjrzała przez brudną szybę.

Właśnie nadchodził Dexter, niosąc termos z kawą i dwa plastikowe kubki. Widziała, jak otworzył furtkę, ruszył chodnikiem, a potem szybko zniknął jej z oczu. Nabrała głęboko powietrza i rękawem bluzy otarła pot z czoła. Potem pomyślała, że spocona będzie wyglądała jak prawdzi­wa biegaczka. Zdjęła pajęczyny, strzepała kurz z dresu i wymknęła się na zewnątrz.

Chłodne, świeże powietrze natychmiast ją orzeźwiło. Rozejrzała się niespokojnie i popędziła do furtki. Dobiegła, stanęła za słupem, znów zerknęła ukradkiem i upewniła się, że Dexter odwrócił uwagę agentów.

Na drzewie obok niej wydała odgłos wiewiórka. Jocelyn spojrzała do góry i mruknęła pod nosem:

- Czuję się głupio, jak uciekający przestępca.

Posunęła się za daleko i zrobiła zbyt dużo, żeby teraz się wycofać. Pchnęła dopiero co naoliwioną furtkę i wymknęła się przez wąską szpa­rę, o mało nie zahaczając rękawem o wystający zamek. Zaczęła powoli biec, wymachując rękoma.

Kiedy dotarła do samochodu agentów ochrony, musiała się opano­wać, żeby nie patrzeć w ich stronę ani na Dextera. Serce jej waliło i kie­dy ich mijała, miała sucho w gardle. W każdej chwili spodziewała się, że usłyszy ich wołanie.

Dopiero minąwszy dwa domy zrozumiała, że się udało. Nareszcie była wolna. Nikt za nią nie szedł, nie obserwował jej ruchów i nikt nie sprawdzał drogi przed nią.

Zaczęła się śmiać. Najpierw zachichotała cicho, a potem roześmiała się w głos. Cieszyła się, że nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Miała dla siebie cały dzień i zamierzała wykorzystać każdą chwilę.

Roczny czarny labrador biegał wokół nóg Tuckera jak wyrośnięty szcze­niak. Grady stanął na chwilę, pochylił się i rozplątywał smycz, którą pies omotał mu nogi. Zwierzę od razu wykorzystało okazję i wylizało mu twarz.

- Uspokoisz się na dwie sekundy, Molly? - Tucker odepchnął ją z uśmiechem. - Pobawimy się za chwilę piłką.

Z jego słów pies zrozumiał od razu jedno: „piłka”. Pochylił się na przednich łapach, uniósł tył do góry w pozycji zachęcającej do zabawy. Molly szczeknęła raz głośno jak dorosły pies, a potem zaczęła popiski­wać podniecona.

- Musisz poczekać. - Tucker rozplatał smycz i wyprostował się. Ro­zejrzał się dookoła.

Zwykle puszczał psa wolno, żeby się wybiegał, kiedy przechodzili na drugą stronę sadzawki. W listopadzie niewielu turystów odwiedzało Waszyngton i nieliczni zapuszczali się w sobotę w te rejony parku o ósmej trzydzieści rano. Tucker nie dostrzegł nikogo w okolicy.

Odwrócił się do Molly, która znowu przyjęła pełną zachęty pozycję i machała ogonem. Z jej pyska unosiła się mgiełka. Nie spuszczała z Tuckera bystrych oczu i obserwowała każdy jego ruch.

Zerknął na nią, westchnął, pokręcił głową zrezygnowany i rozbawio­ny. Pies natychmiast oszalał z radości i zaczął przed nim podskakiwać.

- Siad, Molly - powiedział i pies posłusznie posadził pupę na tra­wie, drżąc ze zniecierpliwienia. Tucker ukucnął obok niego i sięgnął, żeby odpiąć smycz. - Wiesz, że nie wolno tego robić? Psy muszą cho­dzić na smyczy.

Polizała go po policzku. Tucker odsunął się i wstał, trzymając smycz w dłoni. Wepchnął ją do kieszeni w prążkowanej marynarce i poklepał się po ubraniu.

- Gdzie ja schowałem piłkę? - mruknął i nie spuszczał oka z psa. Molly skoczyła na niego i uderzyła nosem w wypukłą prawą kieszeń. Zdziwiony Tucker wyciągnął starą piłkę tenisową razem z artykułem z wczorajszej gazety. Molly podskakiwała do góry i szczekała niecierpli­we. Nie mogła się doczekać, kiedy Tucker rzuci piłkę.

Zamachnął się prawą ręką i piłeczka poszybowała na trawę koło sa­dzawki. Szczekając z podniecenia, Molly popędziła za nią i o mało nie przewróciła się na ziemię w pośpiechu, kiedy poplątały jej się łapy. Tucker patrzył na ten pościg i pomyślał, że pies właściwie nie goni piłki, tylko pędzi za nią na oślep jak rakieta.

Spłowiała żółta piłeczka upadła kilka metrów przed psem i kilka razy odbiła się od ziemi. Tucker skrzywił się w obawie, że zaraz wpadnie do wody. Wiedział, że pies wskoczy za nią. Uderzyła prosto w wysoką bru­netkę w oliwkowej kurtce, która właśnie nadchodziła wolnym krokiem z tamtej strony.

Głowę miała odwróconą w stronę pomnika Lincolna i nie widziała piłki ani niezdarnego psa, który za nią biegł.

- Uwaga! - krzyknął Tucker ostrzegawczo, ale było za późno.

Molly podcięła brunetkę i przewróciła ją na ziemię. Tucker jęknął. Ruszył biegiem w stronę kobiety, modląc się w duchu, żeby skończyło się na paru siniakach.

Jocelyn zaskoczył upadek i na chwilę zamarła w bezruchu. Zaczęła się nerwowo zastanawiać, co się stało i poczuła, jak jedna ze szpilek pod­trzymujących włosy wbija się jej w głowę. Od razu zdała sobie sprawę, że peruka przesunęła się do przodu. Szybko ją poprawiła i rozejrzała się nerwowo, czy ktoś zauważył.

Wtedy zobaczyła czarnego labradora. Dumnie trzymał piłkę w pysku i biegł w jej kierunku.

- To ty jesteś winowajcą? - zgadła Jocelyn i usiadła, masując ręką obolałe biodro.

Pies pomachał ogonem, jakby chciał ją przeprosić, a potem odwrócił głowę w stronę mężczyzny biegnącego z rozwianymi połami marynarki.

Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby przerażona Jocelyn go rozpozna­ła. Dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie musiała wpaść właśnie na

niego?

Pochyliła głowę, żeby ukryć twarz i zaczęła wstawać, przekonana, że ten pech prześladuje ją przez babcię, która życzyła jej spotkania z Gregorym Peckiem.

Tyle że Grady Tucker ani trochę go nie przypominał. Prędzej porów­nałaby go do Toma Sawyera lub Hucka Finna, nigdy nie do sławnego aktora.

Zanim zdołała stanąć na nogach, Grady Tucker pochylił się nad mą i wyciągnął pomocne ręce.

- Ostrożnie. Nic ci się nie stało? - odezwał się głębokim, męskim głosem, ciepłym i niskim, z lekkim akcentem z Kansas. Ów głos brzmiał

tak rozbrajająco, że od razu miała ochotę dłużej z nim porozmawiać. -Nie zraniłaś się?

- Nic mi nie jest. - Jocelyn cały czas się odwracała i chowała twarz za włosami peruki.

- Na pewno?

Dotknął jej, jakby chciał sprawdzić, czy sobie czegoś nie złamała.

- Na sto procent - odpowiedziała zdecydowanie.

Czarny labrador zbliżył się do niej i natychmiast wsadził nos pomię­dzy nich i trącił twarz Jocelyn. W panice odepchnęła go, zanim zdążył zlizać jej makijaż.

- Przestań, Molly. - Tucker złapał psa za obrożę i odciągnął na bok. -Siadaj i zachowuj się. Wystarczy kłopotów na jeden ranek.

- Właśnie - zgodziła się Jocelyn, mrucząc pod nosem, i wyciągnęła rękę, kiedy Tucker odwrócił się do niej tyłem. - Pomóż mi wstać.

Jego uścisk był silniejszy, niż się spodziewała. Przed chwilą siedziała na ziemi, a teraz poderwał ją do góry jednym szybkim ruchem. Grady Tucker był szczupły i wysoki, ale od razu można było wyczuć, że ma silne mięśnie.

Choć puls jej przyspieszył, Jocelyn odetchnęła głęboko i popatrzyła na psa u swoich stóp, który wiercił się w miejscu najwyraźniej rozradowany.

- Rozumiem, że ta gigantyczna, wiercąca się kula należy do ciebie -powiedziała i pstryknęła palcami.

Popełniła błąd i spojrzała na Tuckera. Zobaczyła zachwycony, głu­pawy uśmiech na jego twarzy i rozbawienie w oczach.

- Molly rzeczywiście musiała wyglądać jak rozpędzona kula do krę­gli, kiedy wpadła na ciebie - powiedział i z roztargnieniem pomasował kark. Wyglądał na onieśmielonego, zawstydzonego i Jocelyn dziwnie zła­godniała.

Uśmiechnęła się lekko i wtedy dostrzegła, że Tucker przygląda jej się zaciekawiony. Szybko odwróciła głowę i udała zainteresowanie psem.

- Wabi się Molly? - Słysząc swoje imię, psiak począł tłuc ogonem o ziemię.

- Tak - Tucker skinął głową. - Jak w piosence.

- Jakiej piosence?

- No wiesz, „Good Golly, Miss Molly” - wyjaśnił i zauważył, że sobie przypomniała. - Ciągle jej to śpiewam. Na razie to wyrośnięty szczeniak, ale nie ma jeszcze roku i wciąż jest trochę niezdarna. Wpada na wszystko i ciągle coś przewraca.

- Zauważyłam - mruknęła Jocelyn ponuro i strzepnęła źdźbła suchej trawy i liście, które przyczepiły jej się do ubrania.

Tucker zaśmiał się cicho.

- Doświadczyłaś tego na własnej skórze - przerwał i pochylił się, żeby spojrzeć jej w twarz. - Na pewno nic ci nie jest? Nie wyglądasz najlepiej.

Nawet jeśli tak było, głęboko to ukryła ze strachu, że Tucker ją roz­pozna.

- Tylko trochę boli, ale poza tym nic mi nie jest, naprawdę - upiera­ła się.

- Nie mam innego wyjścia i muszę ci uwierzyć. - Znów uśmiechnął się przekornie. - A tak na marginesie, nazywam się Grady Tucker, a Molly

już poznałaś.

- Tak. - Jocelyn spojrzała na psa, a potem uścisnęła wyciągniętą rękę Tuckera, cały czas czując na sobie jego badawczy wzrok. Miała niemiłe uczucie, że jej peruka się zbakierowała, ale nie mogła jej poprawić bez zwracania na siebie uwagi. - Miło mi pana poznać, panie Tucker.

- Przyjaciele mówią mi po prostu Tucker. - Powoli puścił jej dłoń. -A ty jak się nazywasz?

Jocelyn wpadła w pułapkę. Nie mogła obie przypomnieć, jakiego nazwiska użyła pół godziny temu, kiedy podpisywała kartę meldunkową

w hotelu.

- Wierz mi lub nie, ale nazywam się Jones - skłamała odważnie. -

Lynne Jones.

- Jesteś z tej przysłowiowej rodziny, do której wszyscy mają rów­nać - powiedział, odwzajemniając uśmiech. - Zawsze chciałem poznać kogoś o tym nazwisku.

Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc tylko uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Pies na szczęście odwrócił jego uwagę- złapał piłkę i położył ją u stóp swego pana, domagając się kolejnego rzutu.

- Chyba Molly próbuje ci powiedzieć, że nudzi jej się tak stać - za­uważyła Jocelyn i chciała szybko zakończyć rozmowę. - Miło było pana poznać, panie Tucker - powiedziała i zrobiła krok do tyłu.

- Chwileczkę. - Zatrzymał ją, zanim zdążyła się odwrócić, i jednym susem stanął obok niej. - Mogę ci postawić kawę albo zaproponować coś innego do picia?

- Naprawdę nie trzeba. - Ruszyła w stronę pomnika Lincolna.

- Może nie - oznajmił i zrównał się z nią. Pokiwał się na boki, wło­żył ręce najpierw do jednej, potem do drugiej kieszeni i wyciągnął smycz. - Ale to nie w porządku, żebym pozwolił ci odejść bez przepro­sin za to, że Molly cię przewróciła.

Jocelyn pokręciła odmownie głową.

- Miło z twojej strony, ale nie ma sprawy. Nic mi się nie stało.

- I to też należy uczcić. Co ty na to? - przymilał się. - Na ulicy przy schodach do pomnika facet sprzedaje gorącą kawę.

Zatrzymała się i rzuciła mu pełne zmęczenia i rezygnacji spojrzenie.

- Czy tak pan podrywa dziewczyny, panie Tucker? - zbeształa go. -Szkolił się pan, żeby je przewracać i w ten sposób nawiązuje pan nowe znajomości?

- Szczerze mówiąc... - Znów nieświadomie potarł kark i popatrzył na nią spode łba. - Molly po raz pierwszy wpadła na tak ładną kobie­tę. - Uniósł rękę w obronnym geście. - Wiem, że to brzmi jak wyświech­tane powiedzenie, ale przysięgam, że to prawda - oznajmił z ręką na sercu.

- Jasne - powiedziała Jocelyn, nie wierząc mu ani trochę i starając się nie zwracać uwagi na jego szczerą, dziecinnie naiwną minę.

- Wypijesz ze mną kawę? - Pochylił się i złapał psa na smycz. - Po­czuję się lepiej, jeśli nie odmówisz. Po chwili wahania ustąpiła.

- Jeden kubek i jesteśmy kwita.

- Umowa stoi - zgodził się.

Ruszyli razem, pies wyprzedzał ich o krok i co chwila naprężał smycz, potem zatrzymywał się, żeby zbadać jakiś zapach lub popatrzeć na prze­latującego ptaka.

Jocelyn martwiła się, patrząc na idącego obok niej Tuckera. Igrała z ogniem i zdawała sobie z tego sprawę. Każdy kolejny ruch w jego obec­ności zwiększał ryzyko, że zostanie rozpoznana mimo starannego prze­brania. Musiała być bardzo ostrożna, ale cały czas czuła na sobie jego wzrok. Tucker z wyraźnym zainteresowaniem studiował jej profil.

Przypomniała sobie niektóre rady babci i starała się iść inaczej. Opu­ściła podbródek i przygarbiła się.

- Pochodzisz z Waszyngtonu? - zapytał Tucker, kiedy przeszli kilka metrów.

- Nie. - Właściwie mówiła prawdę, ponieważ Biały Dom był wy­łącznie tymczasową rezydencją i Jocelyn za prawdziwy dom uważała Wirginię.

Kiwnął głową, jakby ta odpowiedź potwierdziła tylko jego domysły.

- Gdybyś chodziła tu na spacery, z pewnością Molly i ja byśmy cię Pamiętali. Przychodzimy codziennie wczesnym rankiem, bez względu na pogodę. Jesteśmy niezawodni, jak listonosz - dodał Tucker i uśmiechnął się delikatnie. - Oczywiście nie roznosimy poczty. Włóczymy się tylko aż Molly straci trochę energii.

- Ciekawe. - Jocelyn spodobało się jego porównanie.

- Pierwszy raz jesteś w stolicy? - Pochylił głowę w jej stronę z wy­raźnym zainteresowaniem, którego nie mogła nie zauważyć.

- Nie, nie pierwszy raz. - Podniosła wzrok na kolumnadę pomnika Lincolna wznoszącą się przed nimi. - Ale minęły wieki, od kiedy byłam tu z matką.

- To nie mogło być tak dawno - zauważył sucho Tucker.

- Dość dawno, bo miałam wtedy zaledwie dziesięć lat. - Wbijała wzrok w słynny pomnik i udawała, że nic poza tym jej nie interesuje.

- Wspaniały, prawda?

Poranne słońce padało na marmurową fasadę, a jego promienie się­gały wysoko i oświetlały postać siedzącego prezydenta. Tucker też po­patrzył w tę stronę.

- Ten widok porusza mnie za każdym razem - powiedział cicho i jak­by na komendę zwolnił. - Nieważne, ile razy na niego patrzę, zawsze robi na mnie wrażenie. Coś mi rośnie w środku. Każdy się ze mną zgo­dzi. Nawet najbardziej cyniczny i cięty polityk poczuje to samo - dodał.

Jocelyn nie mogła się opanować, żeby zadziornie nie zapytać:

- Znasz wielu polityków? - Sama zdziwiła się, że ma tyle tupetu, ale chyba przebranie i charakteryzacja dawały jej fałszywe poczucie bezpie­czeństwa.

- Cynicznych i ciętych polityków? - zapytał, unosząc brwi. Kiedy skinęła głową, Tucker popatrzył na północną linię horyzontu. - Jak się mieszka w Waszyngtonie, siłą rzeczy spotyka się niektórych.

- Chyba tak. - Przed nimi wyrosły betonowe schody, które prowa­dziły od sadzawki w górę do ulicy.

- A gdzie mieszkasz? - zapytał Tucker, kiedy razem zaczęli wspinać się po stopniach. Pies kluczył zygzakami i obwąchiwał schody.

- W Iowa.

- A gdzie dokładnie? - dopytywał się.

- Waterloo. - Jocelyn nie miała pojęcia, dlaczego właśnie taki adres wpisała na formularzu hotelowym. Może zrobiła to podświadomie.

- Można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami. - Uśmiechnął się do niej zachęcająco. - Pochodzę z Kansas, z Wichity.

- Więc jestem zaskoczona, że nie nazwałeś swojego psa na przykład Toto - zażartowała.

- Jedno jest pewne, nie jesteśmy już w Kansas - odpowiedział Tucker znanym cytatem z Czarnoksiężnika z krainy Oz, i wesołe ogniki za-igrały mu w oczach.

- Masz rację - zgodziła się Jocelyn i rozpromieniła w uśmiechu.

Na szczycie schodów Tucker skręcił i ruszył do budki na kółkach zaparkowanej przy krawężniku. Szła za nim, skuszona zapachem kawy unoszącym się wokół. W połowie drogi Tucker nagle zatrzymał się, spoj­rzał na psa i na smycz w dłoni, a potem na budkę i odwrócił się do niej z niepewną i zakłopotaną miną.

- Może... potrzymasz Molly, a ja przyniosę kawę. - Wyciągnął smycz do Jocelyn. - Mam nadzieję, że dzięki temu nic nie rozleję. Nie masz nic przeciwko?

- Ja... - Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, już miała smycz w dłoni, a Tucker zmierzał długimi susami po kawę.

Pstryknął w powietrzu palcami, zatrzymał się jeszcze raz i odwrócił do niej.

- Zapomniałem zapytać, jaką pijesz? Ze śmietanką? Z cukrem?

- Czarną, bez cukru. - Mocniej chwyciła smycz, a Molly nastroszy­ła uszy na widok gołębia szukającego okruszków na chodniku. Tucker uniósł kciuk do góry i zawołał:

- Podejdź z psem do pomnika. Przyniosę kawę i wypijemy ją na scho­dach.

Jocelyn skinęła głową, pociągnęła smycz i przywołała Molly do sie­bie. Młody labrador popatrzył na pana, potem podszedł do Jocelyn, koły­sząc się jak szczeniak, zadowolony, że ktoś poświęca mu uwagę. Rozba­wiona Jocelyn podrapała ciemny łeb, który pies wsunął jej pod rękę.

- Uważasz każdego za przyjaciela, prawda, Molly - mruknęła i po­patrzyła za Tuckerem.

Stał przy sprzedawcy kawy i wymachiwał łokciami, grzebiąc po kie­szeniach, z których pewnie wyciągał wszystko oprócz pieniędzy.

Trochę przypominał jej Lincolna -wysoki, szczupły i niezgrabny jak chłopak z prowincji. Miał za to duże poczucie humoru. Jego twarz była zupełnie inna - nic z mizernego i kościstego wyglądu prezydenta. Miał łagodniejsze rysy, gładsze policzki - był przystojny, trochę podobny do Jamesa Stewarta.

James Stewart. Jocelyn z niesmakiem zdała sobie sprawę, że znowu fantazjuje o gwiazdach filmowych. Wszystko przez bzdurne opowieści babci o Gregorym Pecku.

- Chodź, Molly. - Skróciła smycz, rozejrzała się, czy nie jadą samo­chody i ruszyła przez ulicę, a pies radośnie dreptał u jej boku.

Rozdział 6

Kiedy dotarły na drugą stronę ulicy, Molly rzuciła się na gołębia, a potem pogoniła w powietrzu piórko, bo ptak poderwał się do uciecz­ki. Pies złapał je po chwili i podążył za Jocelyn szczęśliwy ze zdobyczy.

Zatrzymała się u stóp pomnika i popatrzyła na potężne schody, które wiodły pod ogromny monument posępnego Lincolna. Pomnik otaczało trzydzieści sześć doryckich kolumn - po jednej na każdy stan, który na­leżał do Unii za czasów prezydenta.

Wesołe szczeknięcie Molly przeszło w radosny skowyt i pies szarp­nął w bok. Smycz naprężyła się, labrador rzucił się jeszcze raz i stanął wyprostowany. Jocelyn odwróciła się, przygotowana na nadejście Tuckera z kawą.

Psiak witał radośnie niskiego, krępego mężczyznę o gęstych, siwych włosach, ubranego w ciemny płaszcz i czarny kapelusz. Strój miał dziw­ny i trochę staroświecki, ale w Waszyngtonie nic nie dziwiło. W mieście ambasad i budynków federalnych ludzie rozmaitych kultur ubierali się w różnych dziwnych stylach. Jocelyn była do tego przyzwyczajona i nie zwróciła uwagi na niepospolity wygląd starszego pana.

- Miła z ciebie dziewczynka. - Mężczyzna pochylił się, podrapał Molly za uszami i zaśmiał się głębokim basem. Potem wyprostował się, spojrzał na Jocelyn i uchylił kapelusza.

- Dzień dobry. Piękny mamy dzień.

Przez chwilę patrzyła na niego, pewna, że już go gdzieś widziała. Biel jego równo przystrzyżonej brody kontrastowała z czekoladowym kolorem skóry, a oczy miał czarne jak smoła.

- Piękny dzień - powtórzyła Jocelyn cicho i nadal próbowała sobie przypomnieć, gdzie go spotkała.

Mężczyzna zmarszczył brwi i przyglądał jej się badawczo, wydyma­jąc na okrągło policzki. Oparł laskę na ziemi przed sobą i dłonie w ręka­wiczkach oparł na wygiętej rączce.

- Niesamowita przemiana. - Pokiwał głową z aprobatą. - Napraw­dę niezwykła. Wymknęłaś się, żeby podziwiać zabytki?

- Ja... - Chciała zaprotestować i wtedy przypomniała sobie, skąd go zna.

Ten człowiek... był jednym z turystów, którzy razem z grupą dzieci zwiedzali Biały Dom - to on pytał o choinkę i tegoroczny motyw prze­wodni.

Starszy pan uśmiechał się do niej trochę zatroskany.

- Oczywiście jesteś tu nieoficjalnie. Powinienem się domyślić -oznajmił cicho, niskim, melodyjnym głosem. Pochylił się ku niej z psot­nym ognikiem w oczach. - Nie bój się, nic nikomu nie powiem.

- Ja... Nie wiem, o czym pan mówi. - Poczuła, jak płoną jej policz­ki i była pewna, że rumieniec widać nawet pod grubym makijażem.

- Tak, tak. Rozumiem doskonale - powiedział, porozumiewawczo mrugnął okiem i zerknął na pomnik. - Kraj oddał wielki hołd człowie­kowi tak skromnego pochodzenia.

- Owszem. - Miała sucho w ustach, a serce biło jej jak szalone z prze­rażenia.

Chciała uciekać, ale nie mogła, bo trzymała psa Tuckera. Przez chwi­lę miała ochotę wcisnąć smycz starszemu panu i dać nogę, ale zdrowy rozsądek podpowiedział jej, że takie zachowanie tylko wzbudzi niepo­trzebne podejrzenia.

- Artysta wybrał taką bardzo melancholijną pozę. - Pan z białą bro­dą wnikliwie obserwował granitową postać, a potem uśmiechnął się ła­godnie do Jocelyn. - Nie masz pojęcia, jak rozchmurzyłby oblicze, gdy­by jedno z jego dzieci podbiegło i wdrapało mu się na kolana.

- Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze chciałam to zrobić. - Przy­pomniała sobie, zdziwiona, jak silne wydało jej się to pragnienie, i doda­ła: - Usiąść mu na kolanach i z nim porozmawiać.

Nieznajomy zaśmiał się nisko, gardłowo.

- A czy jest ktoś, kto nie miał na to ochoty? Wdrapać się tam, to tak jakby siedzieć na kolanach u Świętego Mikołaja i zwierzać mu się z naj­skrytszych pragnień i marzeń.

- Proszę - westchnęła Jocelyn z ledwo skrywanym niezadowole­niem. - Nie mówmy teraz o Mikołaju i Gwiazdce.

- Co masz przeciwko? - Robił wrażenie urażonego i zdziwionego.

- Nic, kiedy nadchodzi ich pora, ale przed nami dopiero Święto Dzięk­czynienia, a sklepy tak wcześnie wieszają ozdoby i przypominają nam o Bo­żym Narodzeniu. - Jocelyn wiedziała, że porusza bardzo osobisty temat, ale nie mogła się powstrzymać. - Święta to obchody narodzin Chrystusa. Bóg chyba nie chciał, żeby to był czas największych zakupów.

Starszy pan słuchał cierpliwie, a potem uśmiechnął się karcąco.

- Zarozumiale jest myśleć, że Bóg nie przewidział, jak ludzie będą obchodzić narodziny jego syna.

Jocelyn nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo nigdy nie myślała o tym w ten sposób. W sercu wierzyła, że Bóg widzi wszystko, wszystko wie i może. Zatkało ją, kiedy starszy pan rzucił myśl, że Bóg przewidział komercjalizację świąt i pozwolił, żeby nastąpiła.

- Nie przyszło ci to do głowy, prawda? - Staruszek uśmiechnął się, a w jego wesołych oczach dostrzegła dziwną mądrość.

- Nie, ja... - Nagle pies szarpnął i pociągnął ją za ramię. Smycz naprę­żyła się, Molly stanęła dęba i zaczęła szczekać z radości.

Nadchodził Grady Tucker z dwoma wysokimi kubkami w dłoniach. Marynarka powiewała mu na wietrze, pod spodem było widać podszew­kę w kratę. Szczęśliwa Molly skoczyła do niego, lecz Tucker zatrzymał się poza jej zasięgiem, trzymając z daleka oba kubki.

- Leżeć, Molly. Nie skacz na mnie. Dobry piesek, ale przez ciebie rozleję kawę - ostrzegł ją ciepłym głosem.

Pies posłusznie opadł na cztery łapy i walił w nogę pana merdającym ogonem. Tucker trzymał kubki wysoko i podszedł do Jocelyn. Nie wy­wrócił się i jakimś cudem nie zaplątał w smycz.

- Przepraszam, że to tak długo trwało. - Sprawdził pokrywki na kub­kach i podał jej ten z prawej ręki. - Ta jest twoja. Czarna i bez cukru.

- Dzięki. - Wzięła kawę i podała mu smycz, cały czas świadoma obecności mężczyzny z siwą brodą, który ich z żywym zainteresowaniem obserwował.

Tucker wreszcie go zauważył.

- Dzień dobry - przywitał się i w roztargnieniu skinął głową. Potem zatrzymał wzrok na twarzy mężczyzny i przyjrzał mu się badawczo, wy­raźnie zaciekawiony.

- Dzień dobry - odpowiedział dżentelmen i ani drgnął, nie mając zamiaru odejść.

- Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy? - zapytał Tucker i zmarsz­czył brwi. Po chwili uniósł rękę, pokiwał palcem w kierunku starszego pana w wyczekującym geście i dalej szukał w pamięci. - Wiem. - Wyce­lował w niego palec. - Spotkaliśmy się przed Białym Domem. Pytał mnie pan o godziny zwiedzania. Udało się panu wejść do środka?

- Owszem - odpowiedział tamten i kiwnął głową. Jocelyn wstrzymała oddech w obawie, że ten człowiek spojrzy na nią i powie, kim jest, ale on nie spuszczał oczu z Tuckera.

- Bawiłem się świetnie. - Wyciągnął dłoń do Tuckera. - Nazywam się Obediah Nicklaus Melchior.

Tucker przełożył smycz i kawę do drugiej ręki, wreszcie uwolnił się i uścisnął wyciągniętą dłoń.

- Tucker. Grady Tucker. A to jest panna Jones - powiedział i wska­zał na Jocelyn. - Panna Lynne Jones z Iowa - dodał i milczał przez chwilę, patrząc to na jedno, to na drugie. - Przepraszam, ale państwo już się chyba poznali?

- Formalnie nie - mruknęła Jocelyn i z każdą chwilą czuła się coraz niezręczniej. Wciąż nie wiedziała, jak wybrnąć z tej sytuacji.

- Panna Jones i ja zagadaliśmy się o świętach i nie przedstawiliśmy się sobie - przyznał Obediah Melchior.

- O świętach? - Zdumiony Tucker odchylił głowę do tyłu. - Dlacze­go rozmawialiście o świętach? Na litość boską, mamy dopiero listopad. Obediah Melchior zachichotał.

- Panna Jones zareagowała tak samo.

- A pan, jak się domyślam, ma inne zdanie. - Tucker zdjął plastiko­wą pokrywkę, pociągnął duży łyk kawy i znad styropianowego kubka obserwował staruszka. Ten nie zaprzeczył.

- Wydawało mi się, że narodziny Chrystusa można obchodzić cały rok.

- Ale ludzie tak nie robią. Zastanawiają się tylko, co kupić w pre­zencie dla innych - oznajmił Tucker i szeroko machnął ręką. - Myślą tylko o prezentach.

Starszy pan w zamyśleniu pocierał białą brodę.

- O, tak. To okropne.

Jocelyn o mało nie zakrztusiła się kawą ze śmiechu.

- Uważam, że nie ma w tym nic złego - zaprotestował poruszony Tucker.

- Absolutnie nic - potwierdziła Jocelyn zdecydowanie. - Święta same w sobie są najwspanialszym prezentem.

- To prawda- zgodził się Tucker- ale ludzie mają na myśli inne prezenty.

- Takie, o których wspomniałeś przed chwilą - oznajmił Obediah bardzo poważnym tonem i zadumał się na moment głęboko. - Interesu­jące, prawda? Im wcześniej zaczyna się sezon świąteczny, tym prędzej ludzie powinni przypomnieć sobie, że to powinna być pamiątka naro­dzenia Dzieciątka Jezus. - Spojrzał bystro na Jocelyn. - Sądziłaś, że Bóg przewidział, co może z tego wyniknąć?

Obediahowi chodziło o wcześniejsze stwierdzenie, że może Bóg od początku wiedział, jak ludzie potraktują narodziny jego syna - i może sam tak chciał. Jocelyn zaczęła się nad tym zastanawiać.

- Bardzo możliwe - oznajmił Tucker. - Uważam, że ludzie nie chcą myśleć o świętach dopiero w grudniu.

- To zrozumiałe, prawda? - delikatnie zgodził się Obediah. - Z na­tury jesteśmy egoistami. Święta i ich otoczka zmuszają wszystkich do Ustanawiania się nad tym, co ofiarować innym. Nie tylko przyjaciołom i rodzinie, ale biednym, głodnym i bezdomnym. Może dlatego w skrytości

ducha ludzie chcą, żeby święta szybko minęły, żeby mogli wrócić do ulubionej rozrywki, czyli myślenia o sobie.

- Co za ponura wizja - zauważył Tucker i skrzywił się.

- Prawda? - odparł sucho Obediah i zaczął się zbierać. - Dość już was uszczęśliwiłem moimi wywodami. W taki piękny dzień wy, młodzi, macie ciekawsze rzeczy do roboty niż gadanie ze starym człowiekiem. - Dotknął ręką kapelusza i skłonił się lekko Jocelyn. - Miło było panią poznać, panno... Jones.

Zawahał się na moment, kiedy wymawiał jej fałszywe nazwisko, i po­czuła, jak puls jej przyspieszył.

- Było mi równie miło, panie Melchior - mruknęła Jocelyn, z tru­dem łapiąc powietrze.

- Dla przyjaciół jestem po prostu Obediah - powiedział i ukłonił się Tuckerowi. - Miło się z panem rozmawiało, panie Tucker.

- Proszę mówić mi Tucker, Obediah - odpowiedział i przełożył smycz do drugiej ręki, żeby uścisnąć mu dłoń. - Życzę miłego dnia.

- Z pewnością będzie uroczy. - Obediah zakręcił laską i ruszył po schodach, śmiejąc się cicho do siebie.

Tucker popatrzył za nim przez chwilę, a potem odwrócił się i obrzu­cił Jocelyn najpierw badawczym, potem ciepłym wzrokiem. Nie miała ochoty zastanawiać się nad tym, co oznacza to spojrzenie.

- Może usiądziemy i spokojnie wypijemy kawę?.- Wskazał betono­we stopnie za nimi.

- Dobry pomysł.

Weszli na trzy schodki i usiedli na czwartym. Pies niechętnie do nich dołączył i z tęsknotą popatrzył na górę. Tymczasem Tucker wyciągnął długie nogi przed siebie i pociągnął kolejny łyk. Jeszcze raz zerknął za odchodzącym Obediahem Melchiorem.

- Interesujący stary dziwak, nie sądzisz? - skomentował sennie.

- Nie wiem, czy nazwałabym go dziwakiem. - Jocelyn uniosła ku­bek do ust i kiedy dmuchnęła na ciemną, parującą ciecz, poczuła ciepło na twarzy.

- Może nie - zgodził się Tucker. - Chociaż ta broda jest żywcem wyjęta z opowieści o Wuju Remusie.

- Miał niezwykły głos - przypomniała Jocelyn. - Głęboki, barwny i pięknie brzmiący. Wskazuje na człowieka o wysokiej kulturze - podob­nie mówią szekspirowscy aktorzy.

Tucker przestał pić i rzucił jej rozbawione spojrzenie.

- Nie wygląda jak Król Lear i nie mogę go sobie wyobrazić mówiące­go kwestię Otella o chwaście wdzięcznym, pięknym i pachnącym słodko.

Jocelyn roześmiała się.

- Rzeczywiście nie widzę go w tej roli. Może jest jakimś duchownym.

- Mój dziadek jest kaznodzieją. - Tucker uchwycił pełen niedowie­rzania wzrok Jocelyn. - Naprawdę. Wielebny Matthew Grady Tucker jest narodzonym na nowo, ochrzczonym, kochającym i bogobojnym kazno­dzieją. - Podciągnął nogi i oparł ręce na kolanach. - Ludzie z krzyżami na szyi nigdy nie robili na nim większego wrażenia. Pamiętam, jak kie­dyś stał na ambonie i pouczał wiernych: „Bóg potrzebuje działających twórczo chrześcijan, a nie religijnych fanatyków”.

Już teraz wiedziała, po kim Tucker odziedziczył ostry dowcip i roze­śmiała się.

- Sądzę, że polubiłabym twojego dziadka.

- Niewielu znam takich naprawdę dobrych ludzi. - Tucker skrzywił się - jakieś wspomnienie z przeszłości? - Wiedz, że jeśli nie chodzisz w niedzielę do kościoła, lepiej miej poważny powód.

- Na przykład ciężka choroba - podrzuciła nieśmiało. Tucker pokiwał smutno głową.

- Albo coś równie ważnego. Zabawne - zadumał się. - Nie pamię­tam, kiedy ostatnio byłem w kościele. Wydaje mi się, że nie chodzę od czasu, jak wyprowadziłem się z domu. - Patrzył na nią zaciekawiony przez dłuższą chwilę. - A ty?

Unikała jego wzroku, bo czuła, że Tucker ją rozprasza.

- Chodzę prawie w każdą niedzielę.

- U siebie w Waterloo?

Przez sekundę Jocelyn nie miała pojęcia, o czym on mówi, a potem przypomniała sobie wybrane przez siebie miasto.

- Tak, w Waterloo.

Wypiła kolejny łyk i żałowała, że kawa nie ostygła jeszcze na tyle, by mogła ją wypić jednym haustem i odejść.

- Podoba ci się w Iowa?

- Dobrze się tam mieszka. - Udawała, że podziwia widok ze stopni pomnika.

Tafla wody w sadzawce była jak srebrne lustro, a brzegi porastały kępy wiązów, na których ocalały jeszcze resztki jesiennych liści. Pomnik Jerzego Waszyngtona wznosił się wysoko w oddali, a na drugim końcu ulicy widniała kopuła Kapitału.

- Widok jak z pięknej pocztówki - powiedziała, chcąc odwrócić uwa­gę Tuckera od siebie.

Ale on nie dał się tak łatwo wyprowadzić w pole.

- Jak długo zostajesz w Waszyngtonie?

- Krótko. - Przeszkadzało jej, że nie spuszcza z niej wzroku.

- Czy mógłbyś przestać się na mnie gapić? - powiedziała w końcu.

- Przepraszam. - Uśmiech zagościł mu na twarzy. - Myślałem, że ludzie często ci się przyglądają i jesteś przyzwyczajona. Strach ją sparaliżował.

- Co chciałeś przez to powiedzieć? - Chciała skwitować te słowa śmiechem, ale tylko słabo pisnęła.

- W Kansas faceci zawsze gapili się na piękne dziewczyny, a one doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Właściwie oczekiwały takiego zainteresowania - wyjaśnił Tucker.

- Pochlebiasz mi, ale...

- Masz rację. W obecnych czasach trzeba być ostrożnym z obcymi na ulicy. - Molly wsunęła głowę pod rękę Tuckera i domagała się drapa­nia za uchem. Poddał się temu z uśmiechem. - Szczególnie z tymi, któ­rzy mają niezdarne psy.

Jocelyn zaśmiała się, bo wielki pies próbował mu wejść na kolana.

- Oboje wyglądacie bardzo groźnie.

- Tylko czasami - podkreślił Tucker i zdołał odepchnąć psa, nim kawa wylała się z kubka. - Co masz zamiar zwiedzić?

- To, co się da - powiedziała wymijająco.

- To znaczy niewiele - zadrwił.

- Trudno. Mam mało czasu. - Spojrzała wymownie na zegarek i wsta­ła. - Dzięki za kawę i za... towarzystwo.

- Już idziesz? - Tucker zerwał się na równe nogi i z niezgrabiasza nie zostało ani śladu. - Nawet nie wypiłaś kawy.

- Wiem, ale... - Jocelyn wzruszyła ramionami i zeszła jeden scho­dek niżej. - Muszę dotrzeć w kilka miejsc i zrobić parę rzeczy. Spieszy mi się. - Molly stanęła obok niej i Jocelyn poklepała ją na pożegnanie. -Nie pakuj się więcej w kłopoty, dobrze?

Machnęła do Tuckera, przeskoczyła dwa stopnie, znalazła się na chod­niku i szybko ruszyła w stronę ulicy. Wiedziała, że Tucker stoi w miej­scu zdziwiony i zaskoczony jej nagłym odejściem.

- Hej, Jonesy, zaczekaj! - zawołał i skoczył na chodnik jednym dłu­gim susem.

Jocelyn chciała biec, ale zatrzymała się. Zła i zdenerwowana, odwró­ciła się, a Tucker zrobił kolejny długi krok. W tej samej chwili pies po­stanowił go okrążyć i popędzić za Jocelyn. Obrał najkrótszą drogę po­między nogami swojego pana.

Chciała go ostrzec, ale było za późno. Tucker padł jak podcięty, gdy smycz nagle smagnęła go na wysokości kolan.

Wyglądał, jakby na ułamek sekundy zawisł w powietrzu i zupełnie stracił równowagę. Jedną nogę miał nadal na chodniku, a drugą w górze. Kawa trysnęła z kubka szerokim łukiem. Grady wyciągnął ramię, jakby chciał się osłonić przed upadkiem na beton, a drugą ręką ściskał smycz Molly. Psisko odskoczyło w bok.

Kiedy upadł, Jocelyn zamknęła oczy i skuliła się. Uderzył z głuchym hukiem i krzyknął.

Spojrzała spod przymrużonych powiek i zobaczyła, że leży jak długi z twarzą wykrzywioną bólem. Ręce i nogi miał poplątane - próbował je wyprostować.

Widząc to, Jocelyn ocknęła się z odrętwienia. Upuściła kubek i pod­biegła do Tuckera, ale Molly była pierwsza, węsząc nosem koło jego twarzy. Kręciła się wokół wesoło i ze skruchą.

- Aj! Och, Molly! - Tucker miał dość i w jego głosie słychać było cierpienie. Starał się odpędzić psa od obolałych kończyn.

Jocelyn chwyciła smycz i odciągnęła Molly, ale drugi koniec nadal oplatał nadgarstek Tuckera. Kiedy odsuwała psa, pociągnęła, szarpiąc go za rękę i Tucker ponownie jęknął z bólu.

Natychmiast puściła smycz.

- O rany. Przepraszam. Ja... - Uklękła obok niego bezradnie i chciała coś zrobić, ale Molly znów była przy nich i próbowała dosięgnąć twarzy Tuckera. Jocelyn odgoniła ją stanowczo.

- Molly, siad!

Zawstydzony pies posłuchał. Zadowolona, że labrador na moment pozostanie w miejscu, Jocelyn pochyliła się nad Tuckerem, który leżał na plecach i poruszał ramieniem.

- Gdzie cię boli? - Od razu zabrała się do rozplątywania smyczy z jego nadgarstka i robiła to bardzo ostrożnie, w obawie, że coś sobie złamał.

- Wszędzie - odpowiedział i skrzywił się, próbując oprzeć się na łok­ciu. Przeszył go ból i zrezygnował z wysiłków. - Daj mi rękę? Pomóż mi usiąść.

Jocelyn zawahała się.

- Jesteś pewien, że powinieneś się ruszać? Jeśli coś sobie złamałeś...

- Nie. Niczego nie złamałem. - Tucker wreszcie spojrzał w jej stro­nę i pełen wyrzutu uśmiech wykrzywił mu kąciki ust. - Tylko najadłem się wstydu. Reszta mnie jest nietknięta, tylko powykręcana i posiniaczona. No i trochę podrapana - popatrzył na zakrwawioną dłoń. - Nie wie­działem, że beton jest taki szorstki i twardy. Jedno jest pewne - o wiele twardszy niż trawa, na której ty wylądowałaś.

Potok wymowy przekonał Jocelyn, że jego obrażenia były niewiel­kie, tylko bolesne. Z uczuciem ulgi pochyliła się i pomogła mu usiąść.

- Obejmij mnie ramieniem - poleciła, założyła sobie jego rękę na szyję, a drugą objęła go mocno.

Ich twarze były teraz blisko i Jocelyn zauważyła złote plamki w jego brązowych oczach. Poczuła nagły skurcz serca, ciepło i coś niezwykłego zawisło w powietrzu. Tucker pachniał świeżym mydłem, leśną wodą po goleniu i tytoniem.

W tej samej chwili wyczuła dłonią jego mięśnie. Nie spodziewała się tego po szczupłej z pozoru sylwetce.

- Słyszałem o facetach, którzy dla kobiet potrafią upaść bardzo ni­sko - mruknął, a w jego oczach dostrzegła silny blask. Przyglądał się jej leniwie. - Ale zawsze myślałem, że to tylko metafora.

Jocelyn miała pustkę w głowie i nie przychodziła jej na myśl żadna odpowiedź. Nie potrafiła otrząsnąć się z uczucia, które odczuwała w bli­skości Tuckera.

Nagle czar prysł i czyjeś nogi zatupotały po schodach. Ktoś zbiegał po stopniach, a oprócz kroków słychać było stukanie laski.

- Panie Tucker - dobiegł ich znajomy, zatroskany głos Obediaha Mel­chiora. - Co się stało? Wezwać karetkę?

- Nie, nie trzeba - oznajmił stanowczo Tucker. - Potrzebuję tylko pomocy, żeby usiąść, to wszystko.

Zacisnął ramię na szyi Jocelyn i oparł się o nią. Zebrała siły, żeby utrzymać jego ciężar i mocniej chwyciła go za plecy. Podciągnął się do góry i zdołał usiąść, zanim staruszek się do nich zbliżył.

- Na pewno wszystko w porządku, panie Tucker? Wygląda pan nie­tęgo. - Obediah pochylił się nad nim, sapiąc trochę po biegu. - Co za okropny upadek.

- Rzeczywiście. - W spojrzeniu, które Tucker rzucił Jocelyn, było coś delikatnego i rozbawionego.

Potem odwrócił wzrok. Przez chwilę czuła się chyba rozczarowana. Kiedy Tucker zdjął ramię z jej szyi, Jocelyn zabrała drugą rękę. Poczuła tę krótką chwilę fizycznego kontaktu, ciepła i siły, jaka od niego promie­niowała. Tucker chciał wstać, ale po chwili syknął z bólu.

- Chyba skręciłem nogę w kolanie.

Pochylił się do przodu, popatrzył na nogę i rzucił psu zirytowane spoj­rzenie.

- Zobacz, co zrobiłaś z moim ubraniem, Molly. W całkiem dobrych spodniach mam teraz dziurę na kolanie. - Pies szczeknął w odpowie­dzi i położył się na brzuchu, ogonem zamiatając chodnik. - Mylisz się,

Molly - poinformował ją Tucker. - Podziurawione spodnie dawno wy­szły z mody.

Obejrzał pęknięcie i otartą skórę wokół zakrwawionej rzepki. Skrzy­wił się, wydłubał z rany kawałek betonu i odrzucił na bok.

- To kolano powinien zobaczyć lekarz - oznajmił Obediah.

- Nie. Potrzebuję tylko wody z mydłem i trochę jodyny. - Tucker spróbował zgiąć nogę i nieco przybladł. - Przyda się porządny bandaż elastyczny.

- Mam nadzieję, że staw masz w porządku - zmartwiła się nagle Jocelyn.

- Też mam taką nadzieję - zapewnił ją Tucker. - Kolano jest mocno stłuczone i chyba naciągnąłem ścięgna. - Próbował przenieść ciężar na drugą nogę. - Aj! - Przewrócił się na plecy.

- Co się stało? - Spojrzała zaniepokojona.

- Coś mnie ukoiło. - Tucker wyciągnął połę marynarki i sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu przeszkadzającego mu przedmiotu. - Moja faj­ka. - Wyciągnął dwa kawałki. - Molly, złamałaś mi fajkę.

Pies z miną winowajcy położył głowę na chodniku i zapiszczał. Jocelyn nie chciała się śmiać, ale cała sytuacja wydała jej się komiczna.

- Cieszę się, że kogoś to bawi - mruknął Tucker. - Tak się składa, że to była moja ulubiona fajka i Molly dobrze o tym wie. - Wrzucił kawałki do innej kieszeni.

- Chyba tak - zgodził się Obediah z uśmiechem. - Jest taka skru­szona jak człowiek.

- Dlaczego ludzie, kiedy to mówią, myślą, że prawią psu komple­ment? - Połamana fajka już go nie uwierała, Tucker obrócił się więc na prawy bok i zgiął jedno kolano, a zranioną nogę starał się trzymać pro­sto.

- Wnikliwa obserwacja, panie Tucker. A teraz pomożemy ci wstać. - Obediah wyciągnął rękę, wsunął ją Tuckerowi pod pachę. - Panno Jones, proszę wziąć go pod drugie ramię. Zobaczymy, czy się uda.

Wszyscy troje dali z siebie wszystko i po chwili Tucker stanął na nogi, choć z wysiłkiem i grymasem na twarzy. Postał przez chwilę, przeniósł ciężar ciała na prawą nogę, a potem ostrożnie wysunął lewą stopę do przodu, sprawdzając, czy lewe kolano go utrzyma.

- Będzie dobrze - uparł się, mówiąc bardziej do siebie niż do Jocelyn i Obediaha. Pokuśtykał kilka kroków do przodu, wyraźnie oszczę­dzając lewą kończynę.

- Moim zdaniem powinieneś iść do lekarza - powiedziała Jocelyn. -Trzeba prześwietlić to kolano.

- Nie potrzeba - odrzucił ten pomysł Tucker. - Odeśle mnie do domu, każe obłożyć lodem, zabandażować i brać środki przeciwbólowe. Będę musiał zapłacić za wizytę, prześwietlenie i nie wiadomo co jeszcze.

- Ale... - zaczęła.

- Jesteś z Iowa, Jonesy - przypomniał jej. - Kiedy ktoś wychował się na farmie, sam dba o swoje zdrowie. Jeśli choremu zwierzęciu się pogarsza, dopiero wtedy wzywa się weterynarza. Nie płacisz mu za przy­jazd do każdego kichnięcia i kulawej nogi.

- Ale ty nie jesteś krową - zirytowała się Jocelyn. Tucker rzucił jej oburzone spojrzenie.

- Jasne, że nie. Raczej młodym byczkiem, ale...

- Dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. - Zarumieniła się roz­drażniona.

- Wiem, wiem. - Machnięciem ręki zlekceważył jej protest. - Cho­dzi o zasadę - człowiek czy zwierzę.

Jocelyn zacisnęła na ramionach skrzyżowane dłonie.

- Co za śmieszne podejście, Tucker... - Chciała mu powiedzieć, że jeśli szkoda mu pieniędzy na wizytę u lekarza, ona może zapłacić. I wte­dy przyszło jej do głowy, że nie wie, czy nie ma za mało pieniędzy.

Na szczęście wtrącił się Obediah, który coś jej delikatnie przypo­mniał.

- Pan Tucker ma prawo sam decydować, czy pójdzie do lekarza, czy nie. Może zajmiemy się odwiezieniem go do domu, żeby mógł sobie opatrzyć kolano. - Odwrócił się do Tuckera. - Gdzie jest pana samo­chód?

- Przyszedłem z Molly piechotą. - Na dźwięk swojego imienia pies podbiegł do Tuckera i już szczekał z podniecenia. Tucker próbował ją uci­szyć. - Spokój, Molly. Już po porannym spacerze. Musimy wracać do domu.

Słysząc słowo „dom” pies uspokoił się, popatrzył na pana z niedo­wierzaniem.

- Nie patrz tak na mnie - powiedział zirytowany. - To wszystko twoja wina.

- Twój pan ma rację, Molly. - Obediah wziął drugi koniec smyczy. -A teraz wróćmy do sedna sprawy. Mieszka pan daleko stąd?

- Niedaleko i proszę, mów mi po prostu Tucker - oznajmił ostro. -Nie podoba mi się słowo „pan”. Tak mówią do mojego taty. Cały czas mam ochotę oglądać się przez ramię, bo mam wrażenie, że stoi za moimi plecami i pan Obediah mówi do niego.

- Bądź milszy - zbeształa go Jocelyn. - Próbujemy ci pomóc, więc mógłbyś okazać trochę wdzięczności.

- Jestem wdzięczny - odparł Tucker i wyprostował się trochę. - Wy­bacz, że nie padnę na kolana i nie będę was całował po rękach, ale trochę boli mnie noga.

- A przez kogo? - dopytywała się Jocelyn. - I nie obwiniaj Molly, bo sam skakałeś przez schodki i pędziłeś za mną.

- Co miałem robić? Nie mogłem ci pozwolić tak po prostu odejść!

- Oj, dzieciaki, przestańcie - Obediah stanął między nimi i uniósł rękę w pokojowym geście. - Nieważne, jak zdarzył się wypadek i czyja to wina. Tucker zranił się w kolano i musimy go stąd zabrać jak najszybciej.

- Dziękuję. - Tucker wykonał sztuczny ukłon.

- Proszę bardzo. - Obediah skinął głową i uśmiechnął się łagodnie pod białym wąsem. - Na razie usiądź wygodnie na schodkach, a ja we­zwę taksówkę i odwieziemy cię do domu.

- Tylko niech Molly ze mną zostanie - zażyczył sobie Tucker. - Jak taksówkarz zobaczy pana z psem, wyłączy znak, że jest wolny i odjedzie.

- Ja wezmę Molly - zaproponowała Jocelyn i sięgnęła po smycz. Tucker popatrzył na nią, ale nie powiedział ani słowa. Pokuśtykał do schodów, a Obediah cały czas podpierał go ramieniem. Pokręcili się chwilę niezgrabnie i wreszcie Tucker usiadł na schodach, odchyliwszy się do tyłu.

- Zaraz będę z powrotem - powiedział Obediah i rzucił okiem na Jocelyn. - Zostań z Tuckerem i pilnuj, żeby nie zrobił sobie więcej ja­kiejś krzywdy.

Kiedy zostali sami, zapadła niezręczna cisza.

Rozdział 7

Jocelyn postanowiła być chłodna i obojętna. Podeszła z Molly do schodów i usiadła kilka metrów od Tuckera. Cały czas walczyły w niej różne emocje. Była zmartwiona i nie wiedziała dokładnie dlaczego. Jedno­cześnie chyba nie miała powodów do obaw, że zostanie zdemaskowana. Tucker był przyczyną jej kłopotów - on i kilka gorących słów, które wy­mienili, kiedy odmówił pójścia do lekarza.

Dlaczego do diabła obchodziło ją, czy pójdzie się zbadać, czy nie? Nie miała z nim nic wspólnego. Do tej pory znała człowieka tylko z jego artykułów w gazecie. Teraz dowiedziała się, że jest zabawny, ciepły i inteligentny. I co z tego?

Ale sprawa miała się tak, że Tucker był człowiekiem, którego mogła­by polubić. Gdyby była szczera wobec siebie, przyznałaby, że już darzy go sympatią. Nawet więcej - podobał jej się i była zła, bo rozumiała, że nic z tego nie będzie. Wiedziała, że kiedy Tucker dowie się, że jest córką prezydenta, już nie będzie dla niej taki jak teraz. Spojrzy na nią innym okiem, onieśmieli go jej pozycja i przestanie ją traktować jak zwykłą dziewczynę. Tak było za każdym razem, ze wszystkimi ludźmi, których

poznawała.

Jocelyn zdawała sobie sprawę, że nie powinna się dziwić normalnej ludzkiej reakcji. Sama doświadczyła takiego uczucia, kiedy po raz pierw­szy weszła do Gabinetu Owalnego i zobaczyła ojca za biurkiem. Dostała wtedy gęsiej skórki. Przez chwilę ów mężczyzna nie był jej ojcem, tylko Henrym Wakefieldem, prezydentem Stanów Zjednoczonych, i patrzyła na niego pełna podziwu.

Mimo że rozumiała powody, nie lubiła takich sytuacji. Była wpraw­dzie córką prezydenta, ale nie chciała wyłącznie w ten sposób określać swojej wartości. Pozycja, jaką miała, trafiła jej się wyłącznie przez przy­padek.

Nie wiedziała, czy Tucker pomyśli podobnie. W duchu bała się prawdy i rozczarowania, gdyby myślał inaczej.

Zaplanowała sobie wesoły, beztroski dzień i ogarnęła ją złość, że wszystko stało się inaczej. Uniosła głowę i popatrzyła w stronę słońca i strzelistego pomnika Waszyngtona.

- Czy wiesz... - zaczął Tucker i Jocelyn przypomniała sobie o jego obecności. Mówił do niej zagniewany. - Zawsze kiedy patrzę na Kapitol, zastanawiam się, co nasi przodkowie powiedzieliby o dzisiejszych podatkach.

Jocelyn uśmiechnęła się mimo woli, słysząc ironię w głosie Tuckera. Pomyślała, że specjalnie stara się ją rozbawić.

- Chciałbym się dowiedzieć - stwierdził i palcami dotknął zdartej skóry dłoni. Potem popatrzył na pomnik Waszyngtona. - Wiesz, że gdy­by przeciągnąć linię od Kapitału do pomnika Waszyngtona, a potem tu­taj do pomnika Lincolna, i dalej przez Potomak, to doprowadziłaby do Arlington, do domu Roberta Edwarda Lee? Zawsze mnie to dziwiło, że pomnik Lincolna stoi w linii prostej od domu Lee, i dzieli je jedynie rze­ka. Zastanawiające, dlaczego posiadłość Lee zamieniono na narodowy

cmentarz.

- Ciekawe. - Jocelyn podrapała Molly za uchem. Starała się zacho­wać obojętność i dystans. Nie chciała dać się wciągnąć w pozornie nie­winną rozmowę.

- Mam wrażenie, że między nami też płynie taka rzeka - powiedział Tucker i Jocelyn, zupełnie nie wiedząc dlaczego, zrobiła się czujna. -Mój dziadek zawsze powtarza, że jeśli spierasz się z głupcem, to ty jesteś głupi. Teraz sam czuję się idiotycznie, bo kłóciłem się z tobą o lekarza. Przepraszam.

- Przyjmuję przeprosiny -powiedziała, ale cały czas skupiała uwa­gę na psie.

- Cieszę się. - Kątem oka dostrzegła, że Tucker skinął głową. Jocelyn czuła, że musi coś jeszcze dodać.

- Obediah miał rację -jeśli nie chcesz, żeby lekarz obejrzał to kola­no, to twoja sprawa.

- Słusznie. Dziękuję ci.

- Proszę bardzo - odpowiedziała sztywno.

- Spójrz na to - mruknął z obrzydzeniem. - Mam krew na marynar­ce. Chyba z tej skaleczonej ręki.

- Tylko nie obwiniaj Molly za to, co się stało - rzuciła Jocelyn i po­czuta, jak znowu budzi się w niej gniew.

- Nie mam zamiaru... No, może z początku miałem do niej żal -przyznał Tucker niechętnie i zaczął grzebać po kieszeniach. - Byłem wściekły, a teraz nie mogę znaleźć chusteczki.

- Dlatego, że się przewróciłeś? To nie jest powód do złości.

- Chodziło o coś innego - mruknął. - Byłem zły, bo ty jesteś z Iowa. Osłupiała Jocelyn odwróciła się raptownie w jego stronę.

- Co w tym denerwującego?

- To, że prędzej czy później pojedziesz tam z powrotem. - Tucker znalazł w końcu chusteczkę, przyłożył do skaleczonej dłoni i starł krople świeżej krwi. - Boję się, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Martwi mnie to.

Jocelyn sądziła, że zawsze potrafi opanować rumieniec, a teraz miała rozpalone policzki i czerwoną twarz.

- To śmieszne - zaprotestowała, usiłując ukryć niezwykłe zmiesza­nie. - Jakie to ma znaczenie dla ciebie? Przecież nawet się nie znamy.

- O to właśnie chodzi - wyjaśnił Tucker. - Zamierzałaś sobie iść i nie chciałaś dać mi szansy, żebym poznał cię lepiej. Widzisz, mój dziadek dawno temu powiedział, że kiedy poznam właściwą kobietę, poczuję to. - Jocelyn szeroko otworzyła usta, a Tucker uśmiechnął się przewrotnie. - Sam byłem zaskoczony.

Podniosła się, gotowa natychmiast odejść i zakończyć tę niedorzecz­ną rozmowę.

- Nie uciekaj. - Tucker poprosił gestem, żeby została. - Będę wy­glądał żałośnie, jak zacznę cię gonić z tym chorym kolanem.

Na pewno pobiegłby za nią. Wyobraziła sobie całą scenę. W oddali przechadzał się policjant, który na widok goniącego ją Tuckera ruszyłby jej na pomoc. Potem zażądałby dokumentów - a tego nie mogła zrobić.

Usiadła sztywna i spięta.

- Odpręż się - odezwał się. - Widzisz, mój dziadek powiedział mi coś jeszcze. Kiedy kłócisz się z żoną, to po pierwsze - musisz być pe­wien, że masz absolutną rację, a potem szybko zakończ spór.

- Twój dziadek jest mądrym człowiekiem - mruknęła.

- Owszem - zgodził się Tucker. - Niestety zapomniałem o jego ra­dach, byłem zły i zaczęliśmy się sprzeczać. Wszystko dlatego, że ledwo cię poznałem, a zaraz pojedziesz z powrotem do Iowa.

- Jesteś nienormalny - oznajmiła Jocelyn, chociaż wcale tak nie myślała.

- Tak mówią. - Skinął głową.

- Nawet nie wiesz, kim jestem i co robię - zaprotestowała.

- To prawda. - Zamyślił się nad tym przez moment. - Może udajesz kogoś. Oczywiście, jeśli tak jest, musisz mieć poważny powód.

- Nie wiem dlaczego słucham tego wszystkiego. - Jocelyn popatrzyła w stronę policjanta. Chciała, żeby sobie poszedł, albo żeby Obediah wrócił z taksówką.

- Jaką lubisz muzykę? - spytał ni stąd, ni zowąd Tucker. - Ja kocham country - Waylon Jennings, George Strait, Garth Brooks i Hank Junior. Naj­bardziej lubię swing z Teksasu, szczególnie w wykonaniu Boba Willisa.

- Ja wolę jazz i rhythm and blues - Fatsa Wallera, Louisa Armstronga, Milesa Davisa i Dizzy'ego Gillespie. Oczywiście nikt nie przebije niezrównanej Billie Holliday.

Tucker wydał jakiś pomruk w odpowiedzi.

- A jedzenie? Co lubisz najbardziej?

- Włoską kuchnię.

- Pizzę? - zapytał z nadzieją. Pokręciła głową.

- Makarony wszelkiego rodzaju.

Westchnął rozczarowany.

- Ja wolę meksykańskie potrawy. Im więcej sosu, tym lepiej.

- Nie przepadam za ostrym jedzeniem.

- A sport? - Przechylił pytająco głowę z nadzieją, że usłyszy lepszą

odpowiedź.

- Jestem fanką Redskins - oznajmiła bez namysłu.

- Naprawdę? - Skrzywił się zaskoczony. - Pochodzisz z Iowa i spo­dziewałem się, że kibicujesz Packersom albo Kansas City Chiefs - po­wiedział. Jocelyn zastanawiała się, jak uzasadnić swój wybór drużyny sportowej, ale Tucker ją uprzedził.

- Uwielbiam baseball. Może dlatego, że sam kiedyś grałem. Wykona­łem kiedyś zwycięski rzut w turnieju w średniej szkole. Przegraliśmy mecz o mistrzostwo, ale pokonała nas drużyna z większej szkoły. Ich środkowy miał dwa metry wzrostu i tak samo długie ręce. - Przypomniał sobie i za­raz zerknął na nią zaciekawiony. - Jesteś republikanką czy demokratką?

Jocelyn wpadła w panikę, ale zaraz się opanowała.

- Czy to ma jakieś znaczenie? - zapytała wyzywająco. - Przecież to oczywiste, że mamy różne upodobania. Gdyby przyjrzeć się dokładniej, niewiele nas łączy.

Jocelyn zaskoczyło, że mówiąc to, poczuła się w duchu rozczarowana.

- Na to wygląda - potwierdził zmartwiony Tucker. - Z tego wnio­sek, że nie będziemy się ze sobą nudzić i nasze życie z pewnością będzie interesujące.

- Jak to wydedukowałeś? - Spojrzała na niego zdumiona.

- Bo to prawda - odparł spokojnie. - Mój dziadek zawsze powta­rza, że najlepsze są małżeństwa ludzi o różnym usposobieniu. W ten spo­sób pozostają w równowadze.

- Nigdy nie słyszałam nic równie śmiesznego. - Jocelyn zamurowa­ło. - Zdajesz sobie sprawę, jak tacy ludzie się kłócą?

- Tylko jeśli jedno próbuje zmienić drugie - stwierdził. Westchnęła z roztargnieniem.

- Ciekawe, co twoja babcia o tym myśli?

Tucker uśmiechnął się ciepło.

- Moja babcia nie zastanawia się nad takimi sprawami. Cieszy się życiem, a mój dziadek myśli w rodzinie za wszystkich.

- Czyje to zdanie, dziadka czy twoje? - spytała wyzywająco. - Oczy­wiście babcia w swojej maleńkiej, ślicznej główce nie ma czegoś w ro­dzaju mózgu.

- I tu się mylisz - oznajmił Tucker z ciężkim westchnieniem. - Moja babcia jest bystrą, inteligentną kobietą i dziadek pierwszy by ci to po­wiedział. Z natury jest wesoła i radosna, wszędzie jej pełno. Ciągle się z czegoś śmieje albo zachwyca rosą na polu pszenicy, która skrzy się jak miliony małych diamentów. Mój dziadek pewnie nigdy by tego nie za­uważył, gdyby nie chwyciła go za ramię i nie wyciągnęła na dwór, żeby mu wszystko pokazać. Poza tym to ona wyrywa go z zamyślenia albo gdy milczy, rozśmiesza go. On najprawdopodobniej zna Biblię na pamięć, ale to ona pokazuje mu cuda. To właśnie jest równowaga, Jonesy - wyjaśnił szczerze. - Mają sobie nawzajem coś do ofiarowania.

- Jak to pięknie brzmi. - Jocelyn nigdy nie patrzyła na ludzkie związki w taki sposób i nie spodobało jej się takie praktyczne podejście. - Nie­stety, ludzie zwykle nie są tak tolerancyjni.

- Cały świat ma ten sam problem - zauważył Tucker ponuro. - Wy­daje nam się, że wszyscy powinni myśleć tak samo, wyglądać tak samo, mówić to samo i czuć to samo co my. A jeśli tak nie jest, uważamy, że to źle i staramy się przekonać innych, żeby nas naśladowali.

- Bez powodzenia - mruknęła, zdziwiona poważnym obrotem roz­mowy.

- Mam nadzieję, że masz rację. - Tucker uśmiechnął się krzywo. -Wyobrażasz sobie, jak nudny byłby świat, gdyby wszyscy mieli iden­tyczne zdanie i wygląd? Równie dobrze mogłabyś być ostatnim człowie­kiem na ziemi. - Rzucił okiem w stronę ulicy. - Nadjeżdża Obediah ry­dwanem, który odtransportuje mnie do domu. - Pochylił się do przodu i przełożył ciężar ciała na lewą nogę, potem usiadł z powrotem i skrzy­wił się. - Po co mu dwie taksówki?

Dwa samochody podjechały jeden za drugim.

- Może ktoś przyjechał?

Obediah Melchior był jedynym pasażerem, który wysiadł. Powiedział coś do pierwszego kierowcy, potem pomachał do drugiego, gestem naka­zując mu czekać.

- Po co nam dwie taksówki? - zapytał Tucker, kiedy Obediah pod­szedł.

- Pierwsza nie weźmie psa. - Obediah wziął Tuckera pod ramię. -Kierowca twierdzi, że ma alergię na psią sierść.

- Alergię? - Tucker zmarszczył brwi, oparł się na starszym panu i kuś­tykając, ruszył w stronę krawężnika. Jocelyn zabrała psa. - Pewnie nie chce, żeby Molly zaśliniła mu tapicerkę, co mnie wcale nie dziwi. Poje­dziemy drugą.

- Czy wolno mi coś zaproponować? - powiedział Obediah i dokoń­czył, nie czekając na odpowiedź. - Wydaje mi się, że będziesz potrzebo­wał pomocy przy wsiadaniu i wysiadaniu. Twoje kolano już spuchło. Z przy­jemnością pojadę z tobą do domu. Jest jednak pewien problem - nas tro­je - ty, ja i Molly - w jednym samochodzie. Oczywiście Molly jest miłym i grzecznym pieskiem, ale musisz przyznać, że jest trochę niezgrabna i cza­sami hałaśliwa. Może niechcący zrobić ci większą krzywdę.

Zanim Obediah doprowadził Tuckera do taksówki, Jocelyn zoriento­wała się, do czego zmierza i co zaproponuje. Instynktownie zwolniła, przeciwna jego pomysłowi, a Molly ciągnęła za smycz, chcąc dotrzymać kroku swemu panu.

- Postanowiłem, że najlepiej będzie wziąć dwie taksówki. - Podpie­rając kiwającego się na jednej nodze Tuckera, Obediah otworzył tylne drzwi. - Jedna dla ciebie, a druga dla Molly. W ten sposób panna Jones pojedzie z tobą, a ja za wami z psem.

Tucker chwycił drzwi ręką i zerknął przez ramię na Jocelyn.

- Panna Jones może mieć coś przeciwko temu. - W jego pytającym wzroku była jednak nadzieja, że Jocelyn się zgodzi.

- Jestem pewien, że nie - odparł Obediah zdziwiony, że Tucker może mieć jakieś wątpliwości.

- Może państwo się wreszcie zdecydują -jęknął taksówkarz. - Tak­sometr bije. Wsiadajcie, albo płaćcie.

Tucker ani drgnął i nie spuszczał z niej wzroku.

- No, Jonesy...

Jocelyn poczuła się jak w pułapce i odpowiedziała sfrustrowana:

- Odwróć się, wsiadaj i nic już nie mów.

W duchu wyzwała się od głupich, podała smycz Obediahowi i prze­kazała mu Molly.

Wykonawszy kilka niezgrabnych ruchów i podskakując dookoła na jednej nodze, Tucker zgiął się w pół i uderzając głową w drzwi, usiadł na tylnym siedzeniu. Wyciągnął nogę i plecami oparł się o przeciwległe drzwi. Jocelyn wcisnęła się po drugiej stronie i tylko raz uraziła go w bo­lące miejsce.

Tucker podał adres, taksówkarz wrzucił bieg i odjechał. Jocelyn obej­rzała się. Upewniła się, czy Obediah i Molly jadą za nimi, a potem wbiła wzrok przed siebie i nie miała najmniejszego zamiaru zwracać uwagi na Tuckera.

Nastąpiła wręcz namacalna, niezręczna cisza. W końcu Tucker ją przerwał.

- Dzięki, że ze mną jedziesz. Nie myślałem, że się zgodzisz.

- Sama się sobie dziwię - potwierdziła sztywno.

- Chyba popsułem ci plany na dzisiejszy dzień - powiedział prze­praszającym tonem.

- Nie masz nawet pojęcia jak bardzo. - Jocelyn czuła swój cenny czas mijający minuta po minucie. Co gorsza nie udało jej się dotrzeć do żadnego z wymarzonych miejsc.

- Właśnie, chciałaś gdzieś iść i miałaś coś do załatwienia - przypo­mniał sobie. - Powinienem cię przeprosić, ale trudno mi być szczerym, bo cieszę się, że zostałaś ze mną.

- Jak miło, że przynajmniej jedno z nas jest zadowolone - mruknęła Jocelyn przez zaciśnięte usta.

- Chwileczkę. Nikt ci nie przystawił pistoletu do głowy i nie zmu­szał, żebyś wsiadła do taksówki - przypomniał rzeczowo Tucker drwią­cym tonem. - Jesteś tu z własnej woli.

Westchnęła ciężko.

- Właściwie tak, aleja odbieram to inaczej. Teraz powinnam wjeżdżać windą na szczyt pomnika Waszyngtona, który w tej chwili otwierają dla turystów, ale idę o zakład, że gdy w końcu tam dotrę, będę czekała w ko­lejce godzinę albo dłużej.

- Najlepiej to zrobić nocą - powiedział Tucker. - Atmosfera jest wte­dy pełna magii, wszystkie pomniki oświetlone, kopuła Kapitelu jest pra­wie biała, a Biały Dom też cały tonie w światłach. Widać lampy uliczne, kolorowe neony, szyldy i sygnalizatory.

Słuchając go, bez trudu wyobraziła sobie znajome, imponujące bu­dynki i ich widok w nocy? Skąpane w strumieniach ciągnących się aż do Potomaku.

Uśmiechnęła się, choć wcale nie miała takiego zamiaru.

- Brzmi tak zachęcająco, jak opowieść o twojej babci i zroszonym łanie pszenicy.

- Nie przyszło mi to do głowy, ale może to dobre porównanie. - Tucker pochylił się do taksówkarza.

- Drugi dom za rogiem. Ta obrzydliwa stara budowla z czerwonej cegły.

Mieszkał w jednym z ciemnych, ogromnych wiktoriańskich budyn­ków z narożną wieżyczką. Cztery metalowe skrzynki na listy niedaleko frontowych drzwi oznaczały, że rezydencję przerobiono na apartamenty.

Zapłacili. Tucker stanął na chodniku, a Jocelyn obrzuciła wzrokiem trzypiętrowy dom.

- Na którym piętrze jest twoje mieszkanie? - zaniepokoiła się.

- Lepiej nie pytaj - powiedział i podrygując, próbował utrzymać rów­nowagę. - Chyba już zgadłaś, że na trzecim.

- Domyśliłam się.

Z tyłu zatrzymała się druga taksówka. Molly szczeknęła na powitanie i koniecznie chciała wyczołgać się przez okno. Obediah przytrzymał ją siłą.

- Poczekamy na nich? - zapytała Jocelyn. Uniósł brwi.

- Żeby pies jeszcze raz mnie podciął, pędząc po schodach? Nie, dzię­kuję. - Mocno chwycił ją ręką za ramię i popchnął do przodu. - Chodź­my. Przy odrobinie szczęścia dotrzemy na górę pierwsi.

Dotarli już do wejściowych drzwi, kiedy Molly i Obediah wygramo­lili się z taksówki.

- Jestem ciekawa - Jocelyn przytrzymała drzwi dla Tuckera - jak przekonałeś właściciela domu, żeby zgodził się na psa?

- Nie miałem przeszkód, bo właściciel jest niewidomy.

- Słucham? - Weszli do wyłożonego ciemnymi panelami holu. Nie wiedziała czy mówi poważnie, czy żartuje.

- Nie widzi i sam ma psa przewodnika. - Tucker pokuśtykał do scho­dów. - Ma na imię Jake.

- Właściciel?

- Nie, jego pies. Jake i Molly są dobrymi przyjaciółmi. - Przytrzy­mał się drewnianej poręczy i popatrzył w górę.

- Pomogę ci. - Podała mu ramię i ruszyli razem, a Tucker skakał na jednej nodze ze schodka na schodek.

Na półpiętrze między drugim a trzecim piętrem zatrzymali się na moment, żeby odpocząć. Jocelyn popatrzyła na krople potu nad jego gór­ną wargą - dowód, jak wiele kosztował go ten wysiłek.

- Jak byś wszedł po schodach bez mojej pomocy? - zapytała.

- Pewnie tak samo, jak kiedyś, kiedy będąc dzieckiem złamałem nogę i miałem pokój na piętrze. Siada się na stopniu i wciąga do góry.

Z dołu dobiegł ich odgłos otwieranych drzwi i stukanie pazurów po posadzce.

- Chodźmy, Molly już blisko. - Objął ją ramieniem i ruszyli po ostat­nich kilku stopniach jeszcze szybciej niż przedtem. - Muszę ci powie­dzieć - zasapał się - że tak jest o wiele lepiej niż na tyłku. No i mam dobry pretekst, żeby obejmować cię ramieniem.

- Wolałabym, żebyś nie mówił takich rzeczy - obruszyła się Jocelyn, ale bez większego przekonania. Dotyk jego ręki sprawiał jej przyjemność.

- A co mam robić? Czekać aż wrócisz do Iowa? - zapytał i uniósł dwuznacznie brew. Z klatki schodowej dobiegły ich odgłosy kroków psa l sapanie. Tucker zatrzymał się u szczytu schodów.

- Może pan puścić Molly - zawołał w dół. - Już jesteśmy na miej­scu. - Odwrócił się i mruknął do Jocelyn: - Lepiej, żeby Molly nie cią­gnęła go przez całą drogę, bo mógłby dostać zawału.

Stukot psich łap był coraz bliżej. Tucker pokuśtykał do drzwi, po­grzebał w kieszeniach i wreszcie wyciągnął klucz.

Zdziwiona Jocelyn przechyliła głowę na bok.

- Dlaczego to robisz?

- Co robię? - Otworzył drzwi.

- Macasz się po kieszeniach, jak czegoś szukasz. Doskonale wie­działeś, gdzie masz klucz.

- Chyba z przyzwyczajenia. - Wzruszył ramionami i włożył klucz do właściwej kieszeni. - Ludzie zawsze spodziewają się po mnie pewne­go roztargnienia, więc spełniam ich oczekiwania. -Na jednej nodze prze­skoczył przez próg. - Oto mój apartament w całej okazałości.

Jocelyn wcale nie paliła się do wejścia. Chciała tylko zajrzeć, ale właśnie zjawiła się Molly. Miała do wyboru albo wejść, albo narazić się na jakiś karkołomny ruch.

Zupełnie nie wiedziała, czego się spodziewać po mieszkaniu Tuckera. Może jakichś typowo samczych rzeczy i bałaganu. Tymczasem salon był wygodnie urządzony - niezagracony, ciepły i przytulny.

Na oparciu zielonej kanapy leżał porządnie złożony, wełniany koc w zygzakowate wzory. Ciemnoczerwony i kremowy kolor harmonizo­wał z zielenią. Obok rezydował stary bujany fotel i stoliczek z lampą. Na nim właściciel umieścił stojak z trzema fajkami i pudełko na tytoń. W rogu pokoju stało biurko i komputer.

Jocelyn rozglądała się zaciekawiona i nie zauważyła, że Tucker i Molly gdzieś zniknęli. Z prawej strony rozległ się głuchy dźwięk. Coś upadło na podłogę, ktoś z cicha rzucił przekleństwo i staccato psich pazurów niosło się po podłodze.

- Co się stało? - zawołała i ruszyła sprawdzić.

Tucker stał w przestronnej kuchni i próbował zadrzeć nogę na wyso­kość zlewozmywaka. Molly tuż obok chłeptała wodę z dużej szklanej miski.

- Co ty do diabła robisz? - Wytrzeszczyła oczy.

- A jak myślisz? - Tucker machnął ręką ze złością. - Chcę włożyć nogę pod kran i umyć.

- To nie najlepszy sposób. Chodź tu i siadaj. - Wskazała dębowe krzesło i zadowolona patrzyła, jak Tucker posłusznie opuszcza nogę na podłogę i robi krok do przodu. - Potrzebna mi miska, woda z mydłem i czysta szmatka.

Niewiele myśląc, zaczęła otwierać szafki i szuflady w poszukiwaniu niezbędnych przedmiotów. Tucker nie zatrzymał się przy krześle. Pokuś­tykał do drzwi.

- A ty dokąd? - Zaskoczona opuściła miskę.

- Przebrać się, a co myślałaś? - rzucił przez ramię i szedł dalej.

- Przebrać? A po co? - Stanęła w drzwiach coraz bardziej zdziwiona. Tucker zatrzymał się na moment.

- Nie umyjesz dobrze tego kolana przez dziurę w spodniach.

- Wiem, ale... - Jocelyn umilkła, bo do mieszkania właśnie wszedł Obediah z kapeluszem w garści, trochę zmęczony wspinaczką po schodach.

Tucker nie zwrócił na niego uwagi.

- Na litość boską, Jonesy, chyba nie spodziewasz się, że zdejmę przy tobie spodnie? - zapytał zszokowany. - Jeszcze nie jesteśmy małżeń­stwem.

Na dźwięk słów .jeszcze” i „małżeństwo” Jocelyn zamilkła i poczu­ła gorąco zalewające twarz. Jej wzrok powędrował w kierunku Obediaha. Starszy pan patrzył na nią, a jego czarne oczy zaokrągliły się ze zdu­mienia. Tymczasem Tucker pokuśtykał korytarzem, zupełnie spokojny i opanowany.

- Czy wy jesteście zaręczeni? - Obediah palcem pokazał najpierw na Jocelyn, potem na oddalającego się Tuckera. Jego głos stał się szeptem.

- Skąd panu to przyszło do głowy - zaprotestowała gwałtownie i za­czerwieniła się pod makijażem. - Poznałam Tuckera dopiero dziś rano. Gada jakieś głupoty.

- Naprawdę? Mam wrażenie, że mówił poważnie - zauważył zamy­ślony Obediah z nutą zainteresowania w głosie, i ruszył za Jocelyn, któ­ra szybkim krokiem weszła do kuchni.

- Robi sobie głupie żarty. - Odsunęła się, żeby puścić psa, który z ociekającym wodą pyskiem wybierał się na poszukiwanie pana.

- Żarty - powtórzył Obediah z zainteresowaniem. Z drugiego końca korytarza dobiegł odgłos otwieranych drzwi i głos Tuckera.

- Przyszłaś do mnie, Molly? Chodź. - Po tych słowach drzwi zam­knęły się.

- To był dowcip. - Jocelyn podeszła do zlewu i odkręciła kran z go­rącą wodą. - Tucker zarabia na życie, opowiadając dobre dowcipy. Obediah skrzywił się.

- Zdawało mi się, że dopiero go poznałaś.

- Nie znałam go wcześniej osobiście - wyjaśniła - ale słyszałam o nim. W Waszyngtonie wszyscy go znają ze słyszenia.

- Naprawdę. - Obediah wyglądał na zaskoczonego. - Opowiada ka­wały. Jest komikiem?

- Pisze polityczne satyry. - Jocelyn dolała trochę zimnej wody do miski. - Jest znany, a jego artykuły są bardzo popularne. Ma na kolumnie swoją rubrykę pod tytułem „Świat według Tuckera”.

- Chyba bardzo mu się spodobałaś. - Obediah mrugnął do niej. Przewróciła oczami do góry.

- Niech pan da spokój.

Rozpuściła trochę mydła w misce i dopełniła ją wodą. Kiedy zrobiły się bąbelki, wyjęła ręce i zakręciła kran.

- Nie mogę tego zrobić - mruknęła.

- Czego?

- Umyć mu kolana. - Patrzyła na spienioną wodę jak na truciznę. -Jak zmoczę ręce, farba z nich spłynie.

- No to mamy problem. - Obediah odłożył kapelusz i laskę na stół w kuchni i podszedł do zlewozmywaka. - Może są tu jakieś gumowe rę­kawiczki.

- Stary kawaler miałby w domu gumowe rękawiczki? - powiedziała z powątpiewaniem.

- Wiem, że to mało prawdopodobne, ale mieszkanie wygląda na za­dbane. Zobaczmy pod zlewozmywakiem. - Sięgnął ręką i Jocelyn odsu­nęła się na bok. Obediah schylił się i zajrzał pod spód. - Aha! Wiedzia­łem! - Wyprostował się i wyciągnął żółte, lateksowe rękawice. - To po­winno rozwiązać problem.

- Mam nadzieję. - Jocelyn chciała być taka pewna jak on.

Rozdział 8

Kiedy Tucker zamknął za sobą drzwi sypialni, przestał kuśtykać i podszedł do łóżka, delikatnie stąpając zranioną nogą. Zrzucił podszytą flanelą kurtkę i zerknął na psa.

- Jak mi idzie, Molly? Jonesy nabrała się na numer z chorym kola­nem, prawda? - Uśmiechnął się i rzucił marynarkę na łóżko. - Połknęła haczyk.

Molly pisnęła cicho.

- Wiem. - Tucker uniósł dłoń w geście protestu i zaczął rozpinać spodnie. - Wiem, że to oszustwo, ale w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone. Chciała iść zwiedzać zabytki, więc musiałem coś wymyślić, żeby ją zatrzymać. - Ściągnął spodnie i skrzywił się trochę, zgiąwszy nogę w kolanie - musiał zsunąć nogawkę. - Naprawdę ude­rzyłem się w nogę, więc nie do końca Jonesy okłamałem.

Molly znowu pisnęła i usiadła, zamiatając ogonem dywan.

- Masz rację. Nie podziękowałem ci, że mnie tak ładnie podcięłaś i to w odpowiednim momencie. - Lekko utykając, Tucker podszedł do komody. - Nie pamiętasz przypadkiem, gdzie są moje szorty khaki? -mruknął trochę do siebie, trochę do psa i zaczął grzebać w szufladach. -Nie wierzyłem, że coś takiego może się stać, Molly. - Patrzysz na kogoś i wiesz, że to ta jedyna na świecie, przeznaczona ci osoba.

Tucker zerknął, czy pies go słucha.

- Dziadek zawsze powtarza, że miłość to najsilniejsza ludzka na­miętność, bo od razu uderza do głowy, w serce i atakuje wszystkie zmysły. - Wyciągnął spodenki z szuflady i pomachał nimi. - I wiesz co? Dzia­dek ma rację.

Molly podniosła się z dywanu, wstała i szczeknęła na widok powie­wających spodenek, potem w jej gardle zabulgotało ciche warknięcie.

- Nie denerwuj się - upomniał ją Tucker, usiadł na łóżku i naciągnął szorty. - Nie mam zamiaru zrobić nic głupiego, jak na przykład pośpieszne małżeństwo, żebym potem żałował. Muszę ją lepiej poznać. - Wstał i za­piął guzik, a potem zasunął rozporek. - Zanim ona przyzwyczai się do tej myśli, też minie trochę czasu. Teraz muszę coś wykombinować, żeby została u nas jakiś czas. - Podszedł do drzwi, otworzył je i pokazał Mol­ly, żeby wyszła pierwsza. - Ciekawe, ile kosztują telefony do Iowa? -zadumał się. - Pewnie tyle samo co do Kansas.

Ruszył do kuchni. W ostatnim momencie przypomniał sobie, że po­winien utykać.

Jocelyn usłyszała jego kroki i jej serce dziwnie przyspieszyło. Z tru­dem się uspokoiła. Te nerwy to chyba tylko strach przed zdemaskowa­niem. Z miską pełną mydlanej wody w jednej ręce i gumowymi ręka­wiczkami w drugiej stanęła przed drzwiami.

Kiedy zjawił się Tucker w krótkich spodenkach, spojrzała na jego długie nogi. Kolano miał zakrwawione, ale wyglądał jak rowerzysta, co się zowie lub ktoś, kto uprawia wspinaczkę. Mięśnie nóg miał niezbyt duże, choć ładnie zarysowane, na skórze pozostał jeszcze ślad letniej opalenizny.

- Jestem - oznajmił i popatrzył najpierw na nią, a potem na miskę. -Jak widzę, wszystko gotowe. Co masz w ręku? Rękawiczki? - Zrobił kwaśną minę.

- Widzisz, Obediah, z jego wzrokiem wszystko w porządku. - Spoj­rzała szorstko na Tuckera i niezbyt pewnie podeszła do stołu.

- Co się dzieje? Boisz się zarazków? - Tucker chwycił się blatu, łapiąc równowagę, i na jednej nodze podskoczył do krzesła.

- Chcę tylko zachować sterylność - skłamała.

- To był mój pomysł - wyjaśnił Obediah i zrzucił płaszcz. Pod spodem miał jasnoczerwony sweter, a pod nim białą koszulę. - Pomyśla­łem, że w obecnych czasach tak jest rozsądniej.

Tucker skinął głową i usiadł na dębowym krześle.

- Cieszę się, że nie chodzi o moje zarazki - powiedział.

Jocelyn odsunęła poranną gazetę i zrobiła na stole miejsce na miskę.

- Może chociaż zdejmiesz kurtkę? Zamoczysz sobie rękawy. Jocelyn posłuchała go i przewiesiła kurtkę na oparciu drugiego krze­sła. Od razu przestało jej być gorąco.

- Gdzie masz apteczkę? - Założyła rękawiczki i przybrała postawę pełną powagi. - Trzeba będzie położyć gazę na to zadrapanie, albo przy­najmniej czymś je odkazić.

- Jest w szafce na szczotki. Ja zaraz... - Tucker chciał wstać, ale Obediah go powstrzymał.

- Nie ruszaj się i powiedz mi, gdzie jest.

- W szafce obok lodówki - pokierował go Tucker. - Na środkowej pół­ce. - Patrzył, czy Obediah znajdzie apteczkę, a potem rozpromieniony zerk­nął na Jocelyn. - Te rękawiczki są na ciebie trochę za duże.

- Trochę, ale dam sobie radę - odpowiedziała.

Czuła się niezgrabnie, jak ktoś praworęczny nagle zmuszony do pisa­nia lewą ręką. Z trudem trzymała w palcach szmatkę i kiedy zamoczyła ją w wodzie, o mało nie wywróciła całej miski.

Uklękła przy jego nogach i delikatnie obtarła krew z zadrapanej skóry.

- Zgadzam się - powiedział Tucker.

- Na co? - Odsunęła szmatkę, podniosła wzrok i zauważyła jego fi­glarny uśmiech.

- Przepraszam. - Spoważniał. - Przez chwilę myślałem, że mi się oświadczasz, bo tak klęczałaś i... - Jocelyn uderzyła go szmatą w ra­nę. - Aj! To nie było potrzebne - zaprotestował.

- A właśnie, że tak. - Opanowała się, żeby nie sprawiać mu więcej bólu. Rękawiczki jej przeszkadzały.

- Jednego jestem pewien - nie jesteś zawodową pielęgniarką- za­uważył Tucker i znowu syknął.

- Nigdy nie mówiłam, że jestem.

- Czym się zajmujesz? Jak zarabiasz na życie? - Patrzył na nią za­ciekawiony.

- Jestem nauczycielką.

Nie kłamała. Skończyła pedagogikę i miała dyplom. Gdyby jej ojciec nie został prezydentem, pewnie pracowałaby w szkole.

- Nauczycielka. Dlaczego nie jesteś w szkole na lekcjach? —zdziwił się Tucker. - O ile wiem, teraz nie ma ferii.

Rozpaczliwie szukała w myślach dobrego usprawiedliwienia. Żeby ukryć zmieszanie, skupiła się na opatrywaniu kolana. Jak tu odpowiedzieć na jego pytanie?

- Jestem nauczycielką z zawodu. Nie mówiłam, że pracuję w szko­le - wyjaśniła z opanowaniem, dziękując Bogu, że wie jak reagować na trudne pytania.

Ale Tucker nalegał.

- Skoro nie uczysz, to co robisz?

Tym razem Obediah przyszedł jej z pomocą.

- Jesteś na urlopie?

Rzuciła mu pełne wdzięczności spojrzenie.

- Niezupełnie, ale można tak to określić.

- Czego uczysz? - chciał wiedzieć Tucker.

- Historii Stanów Zjednoczonych - odparła pewnie.

- Teraz rozumiem, dlaczego przyjechałaś do Waszyngtonu -powiedział.

- Cieszę się. - Jocelyn wypłukała szmatkę.

- Słusznie zrobiłaś. Tutaj oddychamy historią, śledzimy ją, bo Wa­szyngton jest stolicą i tu nasi przywódcy, jedni chlubnie, drudzy mniej, zapisali się w naszych dziejach.

Powiedział to językiem swoich artykułów i Jocelyn od niechcenia uśmiechnęła się. Sprytnie dobierał słowa, kiedy odrobinę złośliwie mó­wił o rzeczach poważnych.

Nie chciała dyskutować z nim ani o polityce, ani o stolicy.

- Znalazł pan coś na rany w apteczce, Obediah? - zapytała. - Już prawie skończyłam i teraz trzeba czymś zdezynfekować zadrapanie.

- Zaraz zobaczę. - Położył pudełko na stole, otworzył metalowy za­mek i podniósł wieko. Zbadał zawartość apteczki: plastry, gazę, banda­że, maści, spraye i inne leki. - Wielkie nieba, jesteś przygotowany na każdą ewentualność.

- Zawsze - potwierdził Tucker zdecydowanym skinieniem głowy.

- Niech zgadnę - mruknęła Jocelyn, rzucając mu zaczepne spojrze­nie. - Byłeś skautem.

- Mam jeszcze odznaki, jeśli mi nie wierzysz. - Tucker ze śmiertel­ną powagą uniósł trzy palce jak do skautowskiej przysięgi. W kącikach oczu czaił mu się śmiech. - Jestem lojalny, pomocny i można mi całko­wicie zaufać.

- Już to gdzieś słyszałam. - Jocelyn skończyła wycierać zabrudzone kolano i wrzuciła szmatkę do wody. Tucker ściągnął brwi, nie rozumiejąc.

- Kto tak mówił? Twój były chłopak?

- Nie, zdrajca Benedict Arnold, amerykański generał z wojny o nie­podległość - odparła, nie dając się sprowokować. - Znalazł pan środek dezynfekujący, Obediah?

- Mam coś w aerozolu i... Tucker przerwał mu gwałtownie.

- Ach, ten Benedict. Nie byłem pewien.

- .. .tubkę maści z antybiotykiem dokończył starszy pan.

- Jestem pewna, że wcale się nie domyśliłeś - oznajmiła i sięgnęła po odkażający spray. - Wezmę to - powiedziała do Obediaha. - A potem położymy trochę maści na gazę i zabandażujemy kolano.

- Masz chłopaka? - spytał Tucker.

- Nie twoja sprawa - odpowiedziała szybko.

- Być może. Wszystko zależy od tego, jak poważnie jesteś z nim związana.

- A jeśli powiem, że tak, to co zrobisz? - Potrząsnęła opakowaniem.

- Zależy od tego, czy jest dobrze zbudowany. Na szczęście nie masz na palcu pierścionka. - Pokazał na jej lewą dłoń.

Przez luźną rękawiczkę było wyraźnie widać, że na palcach nie ma żadnej biżuterii.

- A może go zdjęłam. - Spray zasyczał, kiedy rozpyliła lekarstwo na podrapane kolano.

- Jeżeli zdjęłaś, to bardzo dobrze - skwitował, jak zwykle znajdując coś pozytywnego.

- Dlaczego? Może po prostu bałam się, że go zgubię. - Jocelyn zam­knęła pojemnik.

- Możliwe - zgodził się z trudem Tucker. - Ale coś mi mówi, że nie nosisz pierścionka, bo go nie masz. A skoro go nie masz, to nie jesteś w poważnym związku. Inaczej spędzałabyś wakacje z mężczyzną, a nie szwendała się sama po Waszyngtonie.

Przez chwilę miała ochotę wymyślić sobie chłopaka, żeby podrażnić Tuckera. Ale im więcej kłamstw, tym trudniej je będzie spamiętać.

Postanowiła powiedzieć prawdę.

- Wspaniała dedukcja, Sherlocku. Jestem wolna.

- Podstawy, moja droga Jonesy, podstawy - podchwycił.

- Nie nazywaj mnie tak - mruknęła niezadowolona. Wyprostowała się, zdjęła rękawiczki i zauważyła, że Obediah już przy­gotował plaster. Duży kawałek sterylnej gazy leżał na papierowym opa­kowaniu, a obok niego tubka z maścią.

- Co ci się nie podoba? - spytał Tucker niewinnie. - Przecież to twoje nazwisko?

- Nazywam się Lynne Jones, a nie Jonesy. - Zakręciła tubkę. Zmrużył oczy i przyjrzał się jej uważnie.

- Dziwne, ale imię Lynne nie pasuje do ciebie. Nie zrozum mnie źle. Jest bardzo ładne - dodał szybko. - Kiedy je wymawiasz, brzmi delikat­nie i słodko jak marzenie.

- Uważasz, że Jonesy jest lepsze? - Nie spodobał jej się wątpliwy komplement.

- Właściwie tak. Przyznaję, że Jones to pospolite nazwisko i brzmi szorstko, ale pasuje do ciebie. Jesteś silna, piękna, rozsądna i naturalna.

Jocelyn nie była ani rozsądna, ani naturalna. Nie nazywała się prze­cież Lynne Jones, tylko Jocelyn Wakefield i nie była nauczycielką, tylko córką prezydenta.

- Bardzo trafnie opisałeś pannę Jones. - Rozpromieniony Obediah popatrzył z aprobatą na Tuckera. - Z pewnością jest silna. Kiedy upa­dłeś, szybko zareagowała i nie wpadła w panikę. Oczywiście jest atrak­cyjną kobietą, a jeśli chodzi o rozsądek, to widać, jak zajęła się twoimi obrażeniami. Nie ma wątpliwości, że ma ciepłe i wrażliwe serce.

- Widzisz? - Tucker pokazał, że zgadza się z Obediahem. - Sam bym tego lepiej nie powiedział.

- Przestańcie. Obaj - zażądała zawstydzona Jocelyn. Nie chciała tego więcej słuchać. Ze złością wycisnęła dużą ilość maści na gazę. - To jest okropnie krępujące - mruknęła.

- I do tego jest skromna. - Obediah patrzył na nią z uznaniem, ale w oczach miał błysk, który zdradzał, że pamięta o ich wspólnej tajemnicy. Jocelyn miała ochotę go uderzyć.

- Proszę przestać - zaprotestowała. - Pan go tylko podjudza, Obediah.

- Ktoś musi, od ciebie nie wychodzi żadna zachęta - mruknął Tucker.

- Wyciągnij z tego wnioski - hardo odpowiedziała.

- Dobrze. Zaczynam odnosić wrażenie, że za ostro się do ciebie za­bieram - przyznał ponuro i zaraz zaczął się tłumaczyć. - Musisz zrozu­mieć, że mam mało czasu.

- Ja też i tracę go na dyskusje z tobą. - Zła na siebie i na Tuckera, Jocelyn chwyciła gazę i uklękła do opatrunku.

- Jak wygląda moje kolano? - Rozsądnie zmienił temat.

- Jakbyś przewrócił się na betonie i zdarł kilka warstw skóry - prze­rwała na chwilę i rozsmarowała maść.

- Aż tak źle? - Tucker pochylił się, żeby zobaczyć, akurat kiedy Jocelyn chciała zabandażować nogę.

Uderzyli o siebie głowami i Jocelyn odruchowo złapała się za bolące Miejsce. Chciała się też upewnić, czy peruka nie zmieniła położenia.

- Boli cię? - zatroskał się Tucker. - Pokaż.

Odepchnęła jego wyciągniętą rękę w obawie, że rozpozna perukę.

- Nic mi się nie stało, ale ty zaraz oberwiesz, jeśli nie usiądziesz prosto na krześle i nie dasz mi skończyć.

- Dobra, dobra - Tucker ostentacyjnie oparł się o krzesło. - Tylko

tak pytałem.

- Nic mi nie jest. - Jocelyn coraz bardziej zdawała sobie sprawę, że przebywanie w towarzystwie Tuckera jest nierozsądne. Delikatnie przy­trzymała gazę i wyciągnęła rękę do Obediaha. - Poproszę o plaster.

- Oto on.

Tucker z założonymi rękami obserwował, jak Obediah podaje jej kawałek plastra. Zanim go przykleiła, odezwał się.

- Nie chcę się wtrącać, ale ten plaster odklei się od mokrej skóry. Miał rację. Skóra wokół rany była jeszcze wilgotna.

- Potrzebny mi ręcznik.

- Przyniosę. - Obediah szybko podszedł do szafki.

- W górnej szufladzie na prawo od zlewu są czyste ręczniki - poin­struował go Tucker. - Niech pan weźmie jeden z nich.

Obediah wyciągnął duży biały ręcznik z wyhaftowaną w rogu mar­chewką na nóżkach.

- Może być ten?

- Idealny - oznajmiła Jocelyn.

Chwilę później miała kolejny problem. Jedną ręką trzymała opatru­nek, a do drugiej przykleił jej się plaster.

Tucker rozwiązał kłopot i sam wziął ręcznik od Obediaha.

- Zajmę się tym.

Znów się pochylił, otarł wilgotną skórę na brzegach rany z jednej strony, a potem z drugiej. Jocelyn opuściła głowę, czując na sobie jego badawczy wzrok.

I nagle, zupełnie niespodziewanie, zadał jej pytanie:

- Dlaczego tak mocno się malujesz?

Zaskoczona Jocelyn usiadła na piętach, a puls przyspieszył jej alar­mująco. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, ale na twarzy Tuckera widniała tylko czysta ciekawość.

Odetchnęła spokojniej, wzięła drugi kawałek plastra od Obediaha, i odpowiedziała z lekką wymówką w głosie:

- Nie przyszło ci do głowy, że to bardzo osobiste pytanie?

- Być może - zgodził się. - Ale masz taką piękną twarz i pomyśla­łem, że może chcesz ukryć jakieś blizny.

- A jeśli nawet, to myślisz, że bym ci powiedziała? - Wiedziała, że stoi na straconej pozycji, postanowiła więc przejść do ataku. - Nie maić zamiaru ci się zwierzać. Nawet cię nie znam.

- Właśnie staram się to zmienić, nie widzisz? Dlatego zadaję ci tyle pytań. Oczywiście, przyznaję, że działam tylko jednostronnie. Może ty powinnaś mnie o coś spytać.

- Przepraszam, ale nie ma nic takiego, co by mnie interesowało. I tak wie o nim wystarczająco dużo. Polubiła Tuckera. Szczerze mó­wiąc, czuła coś więcej - podobał jej się. Zaskoczyła samą siebie. Gdyby okoliczności były nieco inne, na pewno chciałaby się przekonać, co wy­niknie z takiej znajomości. Teraz jednak nie miała takiego zamiaru. Tucker skrzywił się, zraniony jej odpowiedzią.

- Mam wrażenie, że zasłużyłem na takie słowa.

- Owszem. - Jocelyn skończyła opatrunek i odsunęła się. - Gotowe.

- Dobrze. - Skinął głową zadowolony. - Możemy teraz przejść do kolejnego punktu.

- O co ci chodzi?

- Leczenie zwichnięcia. Odpoczynek, przykładanie lodu, unierucho­mienie i zawieszenie w górze - powiedział to wszystko bez zastanowie­nia i nie przyszło mu do głowy, jak ona może zrozumieć jego słowa. Pokazał na apteczkę. - Znajdź bandaż elastyczny i poszukaj plastikowej torebki na lód. Obediah, znajdziesz taką specjalnie zamykaną w drugiej szufladzie pod ręcznikami. Tylko weź dużą.

- Rzeczywiście duża będzie lepsza. - Obediah małymi kroczkami popędził do szafki, a Jocelyn wyjęła z apteczki beżowy bandaż ela­styczny.

- Świetnie wydajesz rozkazy. - Dała mu do potrzymania metalowe zapięcie i uklękła raz jeszcze przy kolanie, które wyciągnął prosto i cze­kał, aż je mocno obwiąże.

- Inaczej bym to nazwał - poprawił ją Tucker spokojnie. - Po pro­stu dobrze wiem, co i jak należy robić. Gdyby nie wy, musiałbym pora­dzić sobie sam, ale cieszę się, że nie ma takiej potrzeby.

Zbesztana Jocelyn zabrała się do pracy. Zawiązała bandaż wokół ko­lana na krzyż, żeby lepiej się trzymał i zapięła. Obediah stał przy lodów­ce i trzymał torbę z grzechoczącymi kostkami lodu. Jedna spadła na pod­łogę, a Molly szybko ją złapała i zaniosła na swoje posłanie.

- Masz rodzeństwo? - spytał Tucker i opowiedział od razu o sobie. -Ja jestem jedynakiem.

- Ja też.

- Zabawne, bo wydawało mi się, że pochodzisz z dużej rodziny. A ro­dzice?

Pomyślała, że lepiej odpowiedzieć na pytania, niż wzbudzać jeszcze większą ciekawość. Poza tym wcale nie musi kłamać.

- Moja matka zginęła w wypadku samochodowym kilka lat temu.

- Przykro mi - odparł szczerze. - A ojciec żyje?

- Tak. - Teraz wchodzili na grząski grunt.

- Co robi?

- Jest... - Jocelyn zawahała się. Nie chciała oszukiwać, ale nie mo­gła powiedzieć prawdy. - Pracuje dla rządu.

Obediah kaszlnął, żeby stłumić chichot. Na szczęście Tucker niczego nie zauważył.

- Prawie połowa obywateli pracuje dla rządu. Tu w Waszyngtonie, jeśli nie są zatrudnieni przez nasz rząd, to z pewnością przez jakiś obcy - powiedział.

- To prawda. Nie za ciasno zawiązałam? - zapytała, zmieniając temat.

- Nie. Jest bardzo dobrze - zapewnił z roztargnieniem. - Wierzysz w Świętego Mikołaja?

- Znowu wracamy do tematu świąt? - powiedziała raczej rozbawio­na niż zirytowana.

- Obediah świadkiem, że o świętach można rozmawiać zawsze. Poza tym - ciągnął Tucker -jeśli się pobierzemy i będziemy mieć dzieci, mu­szę wiedzieć, co opowiesz im o Mikołaju.

Bandaż wypadł jej z nagle zdrętwiałych palców i ostatni kawałek roz­winął się na podłodze. Na kolanie poluzowały się trzy warstwy.

Rozgniewana tym pytaniem, swoją na nie reakcją, i tym, że musi ban­dażować od nowa, oznajmiła krótko:

- Nie zamierzam wychodzić za ciebie za mąż, Tucker.

- Jeszcze nie teraz - zgodził się wielkodusznie.

- Jesteś absolutnie niepoprawny - oskarżyła go i zacisnęła mocno bandaż.

- Ostrożnie. Odetniesz mi dopływ krwi - ostrzegł ją Tucker, potem uśmiechnął się szeroko i szelmowsko. - To właśnie robi z człowiekiem małżeństwo, prawda? Odcina mu dopływ krwi.

Kiedy Obediah znów zachichotał i wydął policzki, Jocelyn rzuciła im takie spojrzenie, że obaj zamilkli.

- Bardzo śmieszne.

Obediah uśmiechnął się i zrobił mądrą minę.

- Lepiej śmiać się, niż nad tym płakać.

- Dobrze powiedziane. - Tucker uniósł dłoń i zasalutował mu, a po­tem zwrócił się do Jocelyn. -Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Jonesy. Wierzysz w Świętego Mikołaja?

- Nie jestem już dzieckiem. - Powoli, z wysiłkiem zwinęła bandaż w rolkę. - Jeżeli w ogóle myślę o Mikołaju, to jak o cudownej bajce.

- A jak ona powstała? - zapytał Obediah z miną człowieka, który wszystko wie. - Dla mnie sama historia jest piękna.

- Historia? - Tucker zmarszczył się i był ciekaw, czy Jocelyn wie­działa, o czym mówi Obediah. Ale ona również nie miała pojęcia.

- Miałem na myśli historię Świętego Mikołaja - wyjaśnił Obediah.

- Święty Mikołaj - powtórzył Tucker bezwiednie. - Istniał napraw­dę?

- Tak. Mam na myśli Mikołaja z Patary, w Turcji. Kościół katolicki uznawał go za świętego. - Obediah położył torebkę z lodem na stole, a kostki zagrzechotały.

- Coś mi się przypomina - przyznał Tucker i zamyślony skinął gło­wą. - Ale ja nie jestem katolikiem. A ty, Jonesy?

- Ja też nie, ale pamiętam, jak czytałam gdzieś, że Święty Mikołaj był patronem dzieci. Wiem, że nadawano mu różne imiona. - Przypomi­nała sobie niewiele.

- To długa historia. - Obediah przysunął sobie drugie krzesło i usiadł. Milczał i Tucker ponaglił go.

- Niech pan opowie.

- No więc tak... - Obediah przerwał i popatrzył w dal, żeby zebrać myśli. - W trzecim wieku, w Turcji, żył Mikołaj, biskup Myry. Kiedy cesarz Konstantyn zwołał wielką radę, biskup Mikołaj wziął udział w po­siedzeniu. Rada miała rozstrzygnąć kwestię boskości Chrystusa. Wśród obecnych byli tacy, którzy wierzyli, że Jezus z Nazaretu był wielkim pro­rokiem, ale nie synem Boga. Mikołaj, biskup Myry, gorąco zapewniał, że Chrystus był Bogiem. Po wielu miesiącach sporów nasz biskup zdener­wował się na jednego z przeciwników i uderzył go w twarz. - Obediah uśmiechał się promiennie do swoich słuchaczy. - Mikołaj był pierwszym, najgorętszym obrońcą Chrystusa i wiary katolickiej.

- Tego nie wiedziałem - zdziwił się Tucker. - Jak został Świętym Mikołajem? Dlaczego w każdym kraju nazywa się inaczej?

- Wpłynęły na to różne wydarzenia historyczne - przyznał Obediah. -W czasach reformacji Marcin Luter zakazał kultu Mikołaja, który był najpopularniejszym świętym średniowiecza. Oczywiście podniósł się głośny protest - dodał Obediah. - Zamiast tego Luter zaproponował imię Kriss Kringle - co tłumaczy się jako Dzieciątko Chrystus.

- To dlaczego Mikołaj został przemianowany na Santa Claus? - za­pytała zaintrygowana Jocelyn.

- Nauczycielka historii powinna to wiedzieć. Po wojnie o niepodle­głość Amerykanie chcieli wyplenić wszystko co brytyjskie, w tym Świętego Mikołaja. Przypomnieli sobie holenderską przeszłość Nowego Jorku,

a brzmienie imienia Święty Mikołaj w tym właśnie języku to Sinterklaas. Od tego był już tylko krok do powstania nazwy Santa Claus.

- Interesujące - mruknęła.

- Skąd wiesz to wszystko, Obediah? - chciał wiedzieć Tucker. - Je­steś księdzem? Mamy do ciebie mówić wielebny? Nie nosisz koloratki, ale to nie znaczy, że nie możesz być duchownym.

Obediah zachichotał znowu gardłowym, głębokim, dźwięcznym śmie­chem.

- Och, Tucker. Nie trzeba być duchownym, żeby znać Boga i histo­rię tych, którzy go kochali.

- Zagiąłeś mnie - przyznał Tucker i zawstydzony schylił głowę. -Mój dziadek zgodziłby się z tobą.

- Czym się zajmujesz, Obediah? - zapytała zaciekawiona Jocelyn i skończyła bandażowanie kolana Tuckera.

- Zdziwisz się, ale zabawkami dla dzieci - oznajmił z szerokim

uśmiechem.

- Zabawki! Nic dziwnego, że tyle wiesz o Świętym Mikołaju - za­śmiał się Tucker.

Jocelyn przytrzymała mocno koniec bandaża.

- Masz jeszcze to zapięcie, które ci dałam?

- Proszę.

Ostrożnie przymocowała opatrunek i odsunęła się od Tuckera.

- Gotowe.

- Teraz lód i noga do góry. - Tucker chwycił jedną ręką za blat stołu, drugą za krzesło i przeniósł ciężar ciała na lewą nogę. - Oczywiście pod warunkiem, że dotrę do kanapy.

- Pomogę ci. - Jocelyn stanęła u jego boku. Objął ją i uśmiechnął się.

- Miałem nadzieję, że mi to zaproponujesz. - Zanim zdołała zapro­testować, ponownie spojrzał na Obediaha. - Poda mi pan ten lód i kilka ścierek? Mam strasznie kościste kolana i nie utrzymam tej torebki. Trze­ba ją będzie przywiązać.

- Wcale nie masz kościstych kolan. - Jocelyn nie miała pojęcia, skąd mu to przyszło do głowy.

- Tak sądzisz? - W jego głosie zabrzmiała miękka nuta. - Miło to słyszeć.

Pożałowała swoich słów.

- Będziesz tak stać i opierać się na mnie, czy idziemy do salonu?

Rozdział 9

Tucker niezgrabnie obszedł stolik do kawy i zatrzymał się na środku pokoju przed kanapą. Stał przez chwilę bezradnie i zastanawiał się, jak usiąść bez zginania kolana.

- Musisz spróbować pod kątem - zaproponowała.

- Dobrze. - Wsparł się na oparciu mebla, przesunął i obrócił, wypróbowując różne pozycje, a Jocelyn stała w pobliżu gotowa pomóc. Tucker rozejrzał się z kpiącą miną.

- Wiesz, jak to wygląda?

- Co? - zapytała odruchowo.

- Zupełnie jak scena z programu Dicka Van Dyke'a - powiedział. Jocelyn zakrztusiła się i cicho zachichotała.

- Cieszę się, że kogoś to śmieszy - poskarżył się Tucker, wyciągnął lewą nogę na bok, zgiął się wpół i opadł na poduszki.

- To twoja wina - przypomniała mu, nadal rozbawiona. Tucker był dłuższy niż kanapa. Żeby się na niej zmieścić, przyjął pozycję półsiedzącą.

- Mogłaś przynajmniej zaprzeczyć. - Na próżno próbował wsunąć wielką poduchę pod plecy.

Jocelyn obserwowała jego niezdarne wysiłki i w końcu zrobiło jej się go żal.

- Pomogę ci. - Wzięła poduchę, wstrząsnęła i położyła w odpowied­nim miejscu.

Tucker sprawdził, czy mu wygodnie i skinął głową.

- Teraz jest idealnie, ale nogę trzeba położyć wyżej. Przydadzą się poduszki z łóżka. Moja sypialnia jest na końcu korytarza, naprzeciwko łazienki. - Pokazał jej i po chwili zawołał za nią.

- Możesz przynieść moją kurtkę? Mam tam kilka potrzebnych rze­czy.

Jocelyn zdziwiła się na widok porządnie pościelonego łóżka. Pościel była równo przykryta niebieską narzutą, naciągniętą sztywno i wsuniętą pod materac. Mimo że sam Tucker wyglądał niedbale, wszystko co zoba­czyła w jego mieszkaniu było porządne i wskazywało, że właściciel jest osobą dobrze zorganizowaną.

Jocelyn zabrała dwie poduszki i kurtkę, która okazała się okropnie ciężka. Rzuciła okiem na wypchane kieszenie i zrozumiała przyczynę.

- Waży tonę. - Wróciła do salonu, z okryciem w jednym ręku i po­duszkami wepchniętymi pod pachę. - Co do diabła masz w kieszeniach?

- Czego chcesz od moich kieszeni? Jak byłem dzieckiem, zawsze mama mi je opróżniała i w ten sposób na zawsze straciłem dużo skar­bów - poskarżył się i sięgnął po kurtkę.

Jocelyn podała mu ją z uśmiechem.

- Skrawki materiału, ślimaki, psie ogony - drażniła się z nim.

- Nie, mała jędzo. To były śliczne kamienie, skrzydełka motyli i ka­wałki grotów strzał. - Położył kurtkę na kolanach, a przedmioty chrzę­ściły w kieszeniach. Rękoma uniósł nogę, żeby Jocelyn mogła włożyć pod nią poduszki. - Wiesz, że pewnego dnia wyrzuciła moją szczęśliwą, czterolistną koniczynę?

- Okropne - mruknęła Jocelyn z udawanym współczuciem.

- Owszem. Dwa razy grzebałem w koszu na śmieci i nie znalazłem.

- Co zrobiłeś? Trzeba było poszukać nowej. - Odwróciła się, wzięła torbę z lodem od Obediaha i obróciła ją w rękach.

- Znalazłem, ale nie przyniosła mi tyle szczęścia co pierwsza - oznaj­mił Tucker z żalem.

- Przykro mi. - Położyła mu lód na kolanie i kostki zamarzniętej wody zagrzechotały. Przyklepała je na płasko. - Może tak być?

- Zimno. - Odsunął trochę nogę, a torba przesunęła się na bok. -Gdzie są ścierki? Mówiłem, że trzeba będzie przywiązać torbę.

Obediah podał przygotowane ściereczki. Tucker przytrzymał worek na miejscu, Jocelyn rozłożyła dwie, wsunęła końce pod jego kolano, a po­tem zawiązała węzeł na górze.

Kiedy skończyła, wyprostowała się.

- Teraz jest dobrze. Już się nie zsunie.

- Jestem zaskoczony, że nie zrobiłaś kokardki. Wyglądałbym wtedy tak śmiesznie, jak się czuję. - Kiedy wygłosił swoje skargi, zamilkł i zno­wu zaczął się jej przyglądać.

- Zawsze mogę to naprawić. - Wesoły ton głosu oznaczał, że Jocelyn tylko go straszy.

- Powiem ci, co mogłabyś zrobić - zaczął Tucker. - Przynieś mi szklankę wody i kilka tabletek aspiryny. Wezmę je teraz, zanim kolano rozboli mnie na dobre.

- Gdzie masz aspirynę? W apteczce? - Jocelyn ruszyła do kuchni.

- Nie, w łazience, w szafce nad umywalką - rzucił Tucker, kiedy zmieniła kierunek i ruszyła korytarzem. - Stoi na drugiej półce, chyba obok kremu do golenia.

- Znajdę - zapewniła go, pewna, że będzie tam, gdzie mówi.

- Przyniosę mu wodę - zaoferował Obediah i poczłapał do kuchni.

Oboje po chwili byli z powrotem - Jocelyn z opakowaniem aspiry­ny, Obediah ze szklanką. Wysypała dwie tabletki na dłoń Tuckera, zam­knęła pojemnik i odstawiła na stolik w zasięgu jego ręki.

Zaczekała, aż połknie dwie tabletki i popije wodą.

- Potrzebujesz czegoś jeszcze? - spytała szorstko, ponieważ zaczy­nała podejrzewać, że Tucker robi wszystko, żeby zatrzymać ją u siebie jak najdłużej.

Zawahał się, jakby w myślach sprawdzał listę czynności, zanim w koń­cu niechętnie oznajmił.

- Nie, chyba nie. Mam wrażenie, że oboje chcecie już iść.

- Zgadza się. - Jocelyn udawała wesołą i ożywioną. Tucker westchnął z żalem i podniósł na nią wzrok.

- Nie namówię cię, żebyś została jeszcze chwilę i dotrzymała mi to­warzystwa?

- Przykro mi, ale nie mogę, a Obediah niech odpowiada za siebie. -Jocelyn odsunęła się od kanapy.

- Nie wiem... - Obediah popatrzył na nią niepewnie, kiedy przeszła koło niego i weszła do kuchni po kurtkę.

- Nie, Jonesy ma rację. Oboje zrobiliście dla mnie wystarczająco dużo. Będzie mi strasznie nudno siedzieć tu i nic nie robić. Nie mogę się ruszyć, nawet gdybym chciał.

- Masz. - Wzięła ze stolika pilota od telewizora i podała mu. - Bę­dziesz miał towarzystwo. I tak nie możesz robić nic innego, tylko sie­dzieć i oglądać telewizję.

Popatrzył na pilota trochę zagniewany i wzruszył ramionami.

- Mogę oglądać poranne kreskówki. O, właśnie... Nie spytałem, jaka jest twoja ulubiona kreskówka, Jonesy?

- Nie wiem. - Jocelyn mocno przytrzymała mankiet swetra i włoży­ła rękę do rękawa kurtki. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

- Pomyśl teraz.

Znowu stosował swoją taktykę i Jocelyn w mig się zorientowała.

- Gdybym miała wybrać, to chyba Struś Pędziwiatr. - Był to jedyny film, jaki sobie przypomniała.

- A ja zawsze lubiłem Rocky i Bullwinkle.

- Mogłam się domyślić - mruknęła Jocelyn do siebie.

Tucker nie pokazał po sobie, że słyszał jej uwagę i drążył temat.

- Moja ulubiona postać z kreskówek to Różowa Pantera. Wyobraź to sobie - różowa pantera. Ile trzeba odwagi, żeby być różowym i do tego panterą?

- Muszę powiedzieć, że nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. -Kiedy starała się włożyć drugi rękaw, Obediah, jak zawsze szarmancki, pośpieszył jej z pomocą.

- Dzięki. Pan też wychodzi, Obediah?

Rzucił zatroskane spojrzenie na Tuckera i skinął głową.

- Tak, tylko wezmę płaszcz i kapelusz.

- I laskę - przypomniał mu Tucker, kiedy Obediah szybko zajrzał do kuchni. - Niech pan nie zapomni.

- Leży na stole obok kapelusza - dodała Jocelyn. Nagle Tucker zaczął grzebać po kieszeniach.

- Poczekajcie chwilę. Nie możesz jeszcze odejść, Jonesy. Wyczerpana jego pomysłami, które miały na celu opóźnienie jej wyj­ścia, Jocelyn odwróciła się w jego stronę.

- Co znowu, Tucker?

- Wiem, wiem. Musisz gdzieś iść i zobaczyć kilka miejsc. - Wycią­gnął skrawek papieru z jednej kieszeni, a długopis z drugiej i coś zapisał. Kiedy skończył, podał jej kartkę. - To dla ciebie.

Sięgnęła po nią z ciekawości.

- Co to? - Obróciła i zobaczyła, co napisał.

- Mój adres i numery telefonów do domu i do pracy, na wypadek gdybyś postanowiła się ze mną skontaktować - powiedział i zrobił nie­winną minę. - Na pewno nie dasz mi swojego telefonu do hotelu ani adresu w Iowa.

Jocelyn spojrzała na niego i powiedziała jedno słowo:

- Nie. - Jednak uśmiechnęła się na myśl o tym, jaki jest uparty. Molly wybiegła z kuchni za Obediahem, podniecona widokiem obojga ubranych do wyjścia.

- Myślisz, że weźmiemy cię na spacer - zauważył Obediah i zaśmiał się basem. - Przykro mi, że cię rozczaruję, młoda damo, ale musisz zo­stać w domu ze swoim panem.

Pies zerknął na Tuckera, potem jeszcze raz wlepił smutne oczy w Obediaha i pisnął. Starszy pan uśmiechnął się, pochylił i klepnął Molly po łbie.

- Opiekuj się nim dobrze, piesku.

- I nie pakuj się więcej w kłopoty - ostrzegła Jocelyn. Molly spojrzała na nich zrezygnowana, potem odwróciła się i poczła­pała do kanapy. Usiadła na ziemi, położyła Tuckerowi łapę na ramieniu

i znowu zapiszczała.

- Wiem - powiedział do psa. - Ja też jeszcze nie. Jocelyn była już przy drzwiach, gotowa wyjść.

- O co chodzi? - powiedziała, a dopiero potem ugryzła się w język.

- Nie twoja sprawa. - Tucker machnął ręką w stronę drzwi. - Oboje zrobiliście wystarczająco dużo. Idźcie do swoich spraw. Molly i ja pora­dzimy sobie.

- Poradzicie sobie? Z czym? - Obediah zapiął płaszcz i właśnie za­kładał kapelusz.

- Z niczym - upierał się Tucker, ale miał podejrzanie dziwną minę. -Tylko tak się składa, że ani Molly, ani ja nie jedliśmy jeszcze śniadania. Jocelyn zrobiło się czerwono przed oczami.

- Spodziewasz się, że zrobi mi się ciebie żal i podam ci jedzenie. Wymyśl coś innego, boja wychodzę.

- Idź. Nie przypominam sobie, bym cię prosił, żebyś została - od­gryzł się równie ostro. - Szczerze mówiąc, wcale cię nie zapraszałem. -Tucker opuścił nogę na podłogę i podniósł kolano z poduszek. - Nie mam zamiaru błagać o śniadanie. Jak znam życie, pewnie nie umiesz odgrzać zamrożonej kolacji, żeby jej nie przypalić i założę się, że nawet wody nie umiesz zagotować.

- Jeśli chcesz wiedzieć, tak się składa, że całkiem nieźle gotuję... ale nie będziesz miał okazji się przekonać - oznajmiła i wzięła się pod boki.

- Nie szkodzi. - Tucker wstał i w tej samej chwili uderzył zdrową nogą w stolik do kawy. - Aj! - Upadł na kanapę i chwycił się za łydkę.

- O matko, co ty znowu zrobiłeś! - Zrezygnowana podeszła zoba­czyć, czy się znowu zranił. - W takim tempie przed zachodem słońca zostaniesz kaleką.

- A co cię to obchodzi - odgryzł się. - Przecież miałaś gdzieś iść, zapomniałaś?

- Nie. Dobrze pamiętam, ale pokaż, co sobie tym razem zrobiłeś?

- Co sobie zrobiłem? Wpadłem na stół i tyle. - Pochylił się i zerknął przez palce. - Będę miał wielkiego siniaka, już to widzę. I do tego gulę. - Podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Spojrzał wyzywająco. - Ciesz się, bo nie stało się nic poważnego, żadnych złamanych kości ani pociętego ciała. Możesz sobie iść bez wyrzutów sumienia.

Miał rację- nie było powodu, żeby została. Dlaczego się wahała? Czemu po prostu nie odwróciła się i nie wyszła? O niczym innym nie marzyła.

- A jak sobie pójdziemy, co zrobisz? Pokuśtykasz do kuchni, żeby przyszykować coś do jedzenia?

Molly usłyszała słowo „jedzenie” i szczeknęła głośno, zaskakując wszystkich. Rzuciła się do kuchni i merdała ogonem jak szalona, szcze­kając cały czas.

Obediah pierwszy odzyskał głos.

- Myślę, że Molly jest bardzo głodna.

- Wciąż rośnie - powiedział Tucker w obronie psa. - To normalne. Każ­dy lekarz lub weterynarz powie, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.

Jakby w odpowiedzi na te słowa Jocelyn zaburczało w brzuchu. Przed wyjściem z Redford Hall zjadła w pośpiechu tylko jedną bułkę. Zdziwiona zerknęła na zegarek. Przerażona stwierdziła, że było już po dziesiątej, a czas minął jej nie wiadomo kiedy. Oczywiście znała odpowiedź: wszystko przez Tuckera. Wydawało jej się, że spędziła całe wieki w jego towarzystwie.

- Porządne śniadanie z pewnością jest bardzo ważne - zgodził się Obediah i zaczął rozpinać płaszcz.

- Nie - Tucker podniósł rękę i chciał go powstrzymać. - Idźcie już. Sam sobie poradzę.

- Przecież nie możesz ruszać kolanem i musisz trzymać je w górze.

- Potem się będę martwił. Nie mogę spokojnie odpoczywać, kiedy żołądek przyrasta mi do kręgosłupa.

- W takim razie pozwól, że ja się wszystkim zajmę- odezwał się Obediah z uśmiechem i błyskiem w oku. - Wiem, że nieskromnie się chwalić, ale robię wspaniałe omlety.

- Pomogę ci. - Jocelyn zaczęła zdejmować kurtkę.

- Nie - Tucker zaprzeczył ruchem głowy. - Nie zgadzam się.

- Dlaczego? - zaskoczona zażądała wyjaśnień.

- Ponieważ pomyślisz, że namówiłem cię podstępnie - powiedział. -I jeszcze stwierdzisz, że jestem jakimś przebiegłym rozpustnikiem.

- Przebiegły jesteś, ale rozpustnik? Nie sądzę. - Sama zdziwiła się, jak gładko zaprzeczyła jego słowom.

- Dlaczego? - spierał się dalej. - Przecież patrzę na ciebie z pożą­daniem. - Tucker zrobił komiczną minę, czym ją rozśmieszył.

- Mógłbyś dużo ćwiczyć, ale i tak mnie nie przekonasz. - Zdjęła kurt­kę i rzuciła na bujany fotel.

Niecierpliwa Molly wybiegła z kuchni, zatrzymała się gwałtownie, szczeknęła i czekała na kogoś, kto ją nakarmi.

- Chwileczkę, Molly. Już idę. - Obediah położył kapelusz, laskę i płaszcz na fotelu. Pies odprowadził go do kuchni.

- Miska na jedzenie stoi koło miski z wodą- zawołał za nimi Tuc­ker. - Sucha karma jest w szafce na szczotki, a miarka w torbie. Rano zwykle daję jej dwie.

- Nie martw się o Molly - powiedziała Jocelyn i poprawiła mu po­duszkę pod plecami. - Odwróć się i kładź nogę do góry.

- Lubisz się rządzić - zauważył Tucker, odwrócił się na bok i poło­żył zabandażowaną i obłożoną lodem nogę na kanapie.

- Tak samo jak ty - odgryzła się. - Oprzyj się.

Przytrzymała poduszkę, a Tucker rozparł się w półleżącej pozycji. Ich twarze zbliżyły się na chwilę i oczy spotkały na moment, jakby jakaś niewidzialna siła przyciągała tych dwoje do siebie.

- Wiesz - mruknął Tucker, używając swojego delikatnego akcentu. - Może jestem fatalnym podrywaczem, ale cholernie dobrze całuję.

Na moment zaparło jej dech i coś ścisnęło ją za gardło. Wcześniej nie sądziła, że jest taki męski. Teraz przyjrzała mu się z bliska. Miał mocno zarysowaną szczękę, ciemne oczy i niezwykle kształtne usta. Nagle za­pragnęła go pocałować i pomyślała, jakby smakował taki pocałunek.

- Naprawdę? - Udało jej się wykrztusić tylko jedno słowo.

- Jeśli nie wierzysz, pozwól mi udowodnić - zaproponował. Jocelyn otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale jakoś nie potra­fiła. Usłyszała, jak Obediah sypie suchą karmę do psiej miski i potem rozległ się szybki psi tupot. Ulotnie czarowną chwilę zepsuły odgłosy z kuchni.

- Wierzę ci na słowo. - Odsunęła się na drugi koniec kanapy. - Po­łóżmy to kolano do góry.

Kiedy wsunęła rękę pod nogę Tuckera, Obediah wystawił siwą gło­wę z kuchni. Jego brązowe policzki błyszczały.

- Jaki omlet sobie życzysz, Tucker? Widzę, że w lodówce masz wszystko, czego dusza zapragnie.

- Słuchaj, Obediah, jeśli zamierzasz robić mi śniadanie, zrób też dla siebie i Jonesy. Jesteś głodna, prawda? - zapytał.

- Szczerze mówiąc, tak. - Nie widziała powodu, by zaprzeczać.

- A ty, Obediah?

- Dziękuję, Tucker. Z przyjemnością coś zjem. Miło z twojej stro­ny. - Rozpromienił się.

- To wy jesteście bardzo mili, że poświęcacie swój czas i opiekuje­cie się mną. Właściwie ja powinienem gotować dla was w podziękowa­niu za pomoc.

- Może innym razem - zaproponował Obediah.

Tucker zerknął na Jocelyn z nieukrywanym zainteresowaniem.

- Mam nadzieję, że będzie okazja. Jocelyn poczuła gorąco.

- Nie powiedziałeś, jaki chcesz omlet?

- Wszystko jedno. Może być z szynką, pomidorami, serem, cebulą, papryką, szpinakiem, sosem z papryczek jalapeno, z grzybami, ziemnia­kami, anchovies lub z kukurydzą. Jadam wszystkie rodzaje.

- Anchovies i jajka? - Jocelyn skrzywiła się na samą myśl.

- To nie jest moje ulubione połączenie - przyznał Tucker. - Ale nie najgorsze. Co się stało? Nie lubisz anchovies? Twierdziłaś, że przepa­dasz za włoską kuchnią.

- Lubię, ale nie w omlecie - wyjaśniła i wzdrygnęła się.

- Zrobię omlet z niespodzianką - oznajmił Obediah i zniknął w kuchni.

- Może być z sosem - zawołał za nim Tucker i zwrócił się do Jocelyn. - Najbardziej lubię winogronowy. Truskawkowy też może być, ale najlepszy jest omlet z polewą winogronową.

- Jesteś znawcą omletów? - Zmarszczyła brwi rozbawiona.

- Raczej nie. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Eksperymentowa­łem z różnymi kombinacjami i nie polecam pikli - poradził z bardzo poważną miną, ale po chwili zastanowił się raz jeszcze. - Właściwie to może być i taki. Omlet ze słodką marynatą może być, ale bez kopru. Uwierz mi na słowo.

- Wierzę - obiecała.

Zmrużył oczy i nie spuszczał z niej wzroku.

- Wydaje mi się, że nie przepadasz za omletami.

- Nie mam nic przeciwko. Po prostu nie jadam takich rzeczy na śnia­danie - przyznała.

- A co ?

- Owsiankę z brązowym cukrem i czasem cynamonowy tost.

- Tak właśnie myślałem - powiedział Tucker i znacząco pokiwał gło­wą. - Jesteś zwolenniczką zdrowej żywności.

- Wcale nie. - Jocelyn nie spodobało się, że tak ją szufladkuje. -Jeśli chcesz wiedzieć, od dziecka lubiłam owsiankę.

- Nie ty jedna - zgodził się.

- Ty chyba za nią nie przepadasz - zgadła.

- Szczerze mówiąc, jest na końcu mojej listy, zaledwie trochę wyżej niż omlet z piklami. Spójrz na to z innej strony - zasugerował. - Pomyśl, jaka ciekawa będzie zawartość naszej lodówki.

- O matko - odwróciła się od niego. - Ty znowu o tym samym?

- Chyba powinienem przestać - zgodził się niechętnie. - Widzę, że coś ci się nie podoba.

- Oczywiście, że nie. Mówisz tak, jakbyśmy mieli się wkrótce po­brać, a my się nawet nie znamy. - Zanim Tucker zdołał odpowiedzieć, dokończyła: - Nie opowiadaj mi żadnych bzdur o miłości od pierwszego wejrzenia, pewności od pierwszego momentu i przyciągających się prze­ciwieństwach.

- Musisz przyznać, że już kłócimy się jak stare, dobre małżeństwo.

- Wcale nie! - wybuchnęła, tracąc cierpliwość.

- Więc jak to określisz? - zapytał.

- Bez skutku staram się nakłaść ci do głowy trochę rozsądku i tyle. -Jocelyn odwróciła się na pięcie i wyszła.

- Zaczekaj. Dokąd idziesz?

- Do kuchni, pomóc Obediahowi. - Jocelyn była zaskoczona, jak się poczuła, kiedy wyładowała swój gniew zamiast tłumić go, jak to robi­ła od lat. Zawsze martwiła się, co ludzie o niej pomyślą i jak zaszkodzi swojemu wizerunkowi. Miło było udawać Jonesy i nie martwić się o ta­kie rzeczy.

- Myślałem, że zostaniesz i dotrzymasz mi towarzystwa - zawołał za nią Tucker.

- No to się pomyliłeś. - Jocelyn uśmiechnęła się od ucha do ucha, zachwycona swoim nowym wcieleniem.

Rozdział 10

Bystre oczy Obediaha zauważyły uśmiech na twarzy Jocelyn. Od razu trafnie ją rozszyfrował.

- Dobrze się bawisz - powiedział przyciszonym głosem, żeby tylko ona usłyszała.

- Owszem. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i w kącikach ust zro­biły jej się dołeczki. Podeszła do zlewozmywaka, przy którym Obediah kroił zieloną paprykę i wydłubywał nasiona.

- Od dawna nie mogłam być sobą i zachowywać się naturalnie. Wspa­niałe uczucie, które uderza do głowy.

- Nie możesz być taka zawsze? - Patrzył na nią z ukosa, mądrym, rozumnym spojrzeniem, pomieszanym ze współczuciem. Z trudem wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła szybko.

- Nie. Tylko Jonesy może sobie pozwolić na swobodę. - Spojrzała w stronę salonu i posmutniała. - Kiedy Tucker dowie się, kim jestem, wszystko się skończy. Zacznie zwracać wielką uwagę na każde moje sło­wo i każdy gest.

- Polubiłaś go? - zapytał Obediah, pewny jej odpowiedzi. Jocelyn zawahała się, trochę zdziwiona, że nie potrafi go okłamać.

- Owszem. - Szybko rzuciła starszemu panu ostrzegawcze spojrze­nie. - Tylko proszę mu nic nie mówić, bo nie da mi spokoju z tymi bzdurami o małżeństwie.

- Czy to rzeczywiście bzdury? - delikatnie sondował Obediah.

- Oczywiście - upierała się. - Niech pan mi wierzy, że nie powie­działby nic takiego, gdyby wiedział, kim naprawdę jestem.

- O czym tam gadacie? - zawołał Tucker z salonu. - Nieładnie, że tak świetnie się bawicie, kiedy ja leżę tu i obgryzam palce z głodu.

- Zaraz do ciebie przyjdziemy - odpowiedziała Jocelyn. Obok niej czarny labrador chwycił kolejną porcję jedzenia i chrupnąwszy kilka razy połknął, cały czas machając ogonem. - Molly prawie skończyła śniada­nie. Jak zje, dotrzyma ci towarzystwa.

- Nie mogę się doczekać - zadrwił Tucker. - Muszę ci powiedzieć, że Molly nie jest najlepszym rozmówcą. Jej język ogranicza się do pi­sków i szczęknięć.

Jocelyn szybko wymyśliła odpowiedź.

- Za to na pewno jest świetnym słuchaczem.

- O tak - odparł Tucker sucho.

- Powinieneś się cieszyć, bo sam gadasz za dwóch. - Jocelyn ze zdzi­wieniem stwierdziła, że bawi się tą wymianą zdań. Być może dlatego, że dzielił ich cały pokój. - A teraz bądź cicho, żebyśmy mogli zrobić ci śniada­nie. - Postanowiła zająć się przygotowaniami. - Co mam robić, Obediah?

- Możesz to pokroić. - Podał jej połówkę papryki, z której wypłukał nasiona, znalazł w szafce deskę do krojenia i drugi nóż. Kiedy zaczęła ciąć warzywo w cienkie paski, Obediah wyczyścił drugą połówkę, od czasu do czasu spoglądając leniwie w jej stronę. - Widzę, że nie raz to robiłaś.

- Naprawdę umiem dobrze gotować - powiedziała. - Chociaż ostat­nio miałam mało okazji do eksperymentów w kuchni. Personel w Bia­łym Domu jest wykwalifikowany, a obsługa natychmiastowa. Przeważ­nie łatwiej jest powiedzieć im, na co mam ochotę, niż prosić o składniki i samej przyrządzać.

- Zapewne. - Obediah położył drugą połówkę papryki na desce. Odsunęła na bok pokrojone kawałki.

- Oczywiście płacimy za wszystkie posiłki - tylko z wyjątkiem ofi­cjalnych przyjęć - dorzuciła szybko. - Kiedy jemy sami lub zapraszamy rodzinę, jedzenie jest na nasz koszt. Raz w miesiącu dostajemy rachunek od głównego intendenta za posiłki, pralnię i inne drobne usługi.

- Interesujące. - Obediah odkroił czubek cebuli, z której wypłynął ostry sok. - Nigdy się nie zastanawiałem, jak załatwia się te sprawy.

- System działa bardzo sprawnie - zapewniła go i zaczęła siekać drugi kawałek papryki. Nagle cała scena rozbawiła ją, zaśmiała się perliście i pokręciła głową.

- Widzę, że coś cię rozśmieszyło. - Obrzucił ją pytającym spojrze­niem.

- Nic takiego. Nie mogę po prostu uwierzyć, że stoję tutaj i kroję paprykę - przyznała. - Nie tak zamierzałam spędzić ranek. Chociaż za­czynam myśleć, że Gog to przewidziała.

- Gog? - Obediah opuścił nóż.

- Tak pieszczotliwie nazywam moją babcię. Oficjalnie z nią spędzam ten weekend- wyjaśniła.

- Aha. - Skinął ze zrozumieniem głową, - To ona pomogła ci zorga­nizować ucieczkę.

- Od początku do końca - potwierdziła Jocelyn z nikłym uśmiechem. Po chwili jednak rozpromieniła się. - Dexter byłby zachwycony, gdyby wiedział, że jestem w mieszkaniu mężczyzny.

- A Dexter to jest... - Obediah zgadywał - twój dziadek?

- Nie. Pracuje dla Gog od lat. Jest czymś w rodzaju kamerdynera -człowiekiem od wszystkiego.

- Rozumiem. Cieszyłby się, że jesteś tutaj.

- Właściwie oboje by się cieszyli. Wie pan, wymyślili sobie, że mój dzień będzie podobny do tego filmu Rzymskie wakacje.

- Z Gregorym Peckiem i Audrey Hepburn. Pamiętam. - Pokiwał białą brodą. - Piękny, wzruszający film, ale zakończenie mi się nie podobało, bo każde nich poszło w swoją stronę.

- Romantyk z pana - zauważyła rozbawiona.

- Zgadza się - potwierdził Obediah i w milczeniu zerknął przez ra­mię, a potem powiedział szeptem: - Zdradzę ci tajemnicę. - Gestem wska­zał, żeby podeszła bliżej. - Wszyscy maj ą romantyczną naturę. Wielu ją ukrywa, bo obawiają się wyjść na głupców. Niektórzy chowają ją tak głęboko, że udaje im się przekonać samych siebie, że nie mają śmiesz­nych skłonności.

- Naprawdę? - zamyśliła się. Nie chciała mu wierzyć, ale chyba miał rację.

- O której Kopciuszek musi wrócić do domu z balu? - zażartował.

- Przed siódmą jutro rano. - Uśmiechnęła się.

- Więc masz jeszcze dużo czasu na taniec z księciem - stwierdził Obediah.

Roześmiała się z tego pomysłu.

- Nic z tego. Zapomniał pan, że Tucker skręcił kolano? Obediah zamrugał.

- A jednak traktujesz go jak księcia z bajki. Zawstydzona Jocelyn chciała szybko zaprzeczyć.

- Nic takiego nie powiedziałam.

- Oczywiście, że nie. - Pokręcił głową kpiąco i zaśmiał się basem.

- Niech pan nie zaczyna, Obediah - oznajmiła ze złością. - Wystar­czą mi potyczki słowne z Tuckerem. Jak ja to wszystko wyjaśnię Gog?

Będę musiała skłamać.

- Wybacz mi - uśmiechnął się. - Zwykle romantyczne spotkania wydają się cudowne dopiero z perspektywy czasu.

- W tym nie ma nic romantycznego - upierała się Jocelyn.

- Oczywiście, że nie. Pomyliłem się.

Obediah żartował sobie z niej i wiedziała o tym. Zastanawiała się, jak to możliwe, że wpakowała się w taką sytuację. Nic nie szło tak, jak zaplanowała w Redford Hall. O tej porze miała spokojnie chodzić po

mieście i zwiedzać zabytki.

Z drugiej jednak strony takiej właśnie przygody życzyłaby sobie dla niej Gog. Przygody, która mocno ubarwiłaby jej życie i zburzyła spokój.

Jocelyn doskonale wiedziała, że straciła kontrolę nad wydarzeniami. Gdyby Bliss widziała jaw tej chwili, zacierałaby ręce z radości.

Bliss Wakefield wkroczyła do kuchni, a na jej ramionach powiewał jedwabny szal. Owinął jej się wokół ramienia, kiedy stanęła jak zwykle pięknie wyprostowana. Zupełnie zignorowała siedzących wokół stołu agentów i popatrzyła prosto na Dextera.

- A, tu jesteś. Wszędzie cię szukałam - powiedziała z wyrzutem. W odpowiedzi Dexter przyjął chłodną, typowo wyspiarską postawę.

- Czy pani sobie czegoś życzy?

- Nie, ale Jocelyn chciałaby trochę gorącej herbaty i grzankę. Jak przy­gotujesz, zanieś jej do pokoju - to mówiąc, odwróciła się do wyjścia.

- Herbata? - z niedowierzaniem powiedział Dexter, doskonale od­grywając swoją rolę. - Panna Jocelyn zawsze zaczyna dzień od kawy.

- Nie zawsze - poprawiła go Bliss. - A już na pewno nie dzisiaj. Nie czuje się dobrze i dla odmiany ma ochotę na herbatę. Agent Bassett od razu się zainteresował.

- Jest chora?

Po chwili wahania Bliss stanęła przed nim i przyjęła iście królewską pozę.

- Nie jest chora, tylko czuje się zmęczona.

- Co się stało? - Zatroskany zmrużył oczy.

Lekko wysunęła podbródek i spojrzała na niego chłodno.

- Za moich czasów kobiety nie mówiły głośno na ten temat w mie­szanym towarzystwie. Niech pan się sam domyśli.

Agent Bassett, który był kawalerem, wreszcie zrozumiał i zawstydził się. Spuścił wzrok i spojrzał na jedyną kobietę wśród agentów. Dwaj żonaci koledzy po fachu wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

- Wystarczy powiedzieć - kontynuowała Bliss - że dzień w łóżku dobrze zrobi mojej wnuczce. Jestem pewna, że jutro rano wszystko bę­dzie w porządku.

Bassett spojrzał jeszcze raz na agentkę Donnę Travers.

- Może powinnaś sprawdzić, czyjej czegoś nie potrzeba. Travers zawahała się, ale widząc lodowate spojrzenie Bliss, pokręci­ła głową.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne. Pani Wakefield ma rację - dzień w łóżku często bywa najlepszym lekarstwem.

Jeszcze jedno spojrzenie na Bliss i Mike Bassett przestał się upierać. Zadowolona, że plan działa bez zarzutu, jeszcze raz zwróciła się do Dextera.

- Powiem Jocelyn, że zaraz przyniesiesz tacę. Weź też filiżankę dla mnie.

- Jak pani sobie życzy - odpowiedział Dexter z lekkim skinieniem głowy.

Chwilę później zapukał do drzwi sypialni. Zanim się zapowiedział, Bliss otworzyła drzwi, rozejrzała się po korytarzu, sprawdzając, czy ni­kogo nie ma.

Świadoma, że ktoś może ich usłyszeć, oznajmiła:

- Nareszcie. Cud, że herbata nie jest zimna. Nie stój bezczynnie, Dexter. Wejdź do środka. - Bliss zamknęła za nim drzwi i odtańczyła zwycięski taniec. - Udało się.

- Na to wygląda. - Dexter stał na środku pokoju z tacą w rękach.

- Wiedziałam, że się uda. - Zatrzymała się, zadyszana z podniece­nia. - Mówili coś jak wyszłam?

- Hayes i MacElroy wspomnieli o swoich żonach i ich kłopotach, ale nie mówili zbyt wiele, chyba ze względu na panią Travers. Niewąt­pliwie bali się, że uzna ich uwagi za seksistowskie. - Dexter wskazał na tacę. - Co mam zrobić z kawą i grzanką?

- Wyrzuć do toalety - odpowiedziała z lekceważącym machnięciem ręki.

- Zaparzyłem najlepszego earl greya. - Spojrzał na nią zraniony.

- Jeżeli nie jesteś w stanie wylać herbaty do toalety, to ją wypij, a grzankę wyrzuć. - Wzięła z tacy swoją filiżankę i podeszła do okna. -Jak myślisz, co teraz robi Jocelyn?

- Miejmy nadzieję, że pije organiczne cappuccino w Mudd House i rozmawia z jakimś przystojnym nieznajomym. - Postawił tacę na szafce nocnej i nalał herbaty do filiżanki. - Wolę wyobrażać sobie to, niż martwić się, że została porwana przez jakichś ekstremistów.

- Co chcesz przez to powiedzieć, na litość boską? - Bliss odwróciła się od okna i zdziwiona uniosła brwi. - Jak cappuccino może być organiczne?

- Miałem na myśli nasiona kawy, z których powstaje.

- Trzeba było tak powiedzieć - powiedziała Bliss. - Dexter, naprawdę musisz się nauczyć lepiej wysławiać. Osobiście martwiłabym się bar­dziej przystojnym nieznajomym. Kto wie, kim może się okazać. A co do kawy - tylko głupi ludzie wierzą w to, że w organicznej hodowli nie używa się środków chemicznych.

- To są nawozy naturalne, proszę pani - podkreślił Dexter. Uniosła wzrok pełen obrzydzenia.

- Ależ jestem głupia. Oczywiście to zmienia postać rzeczy.

- Miło słyszeć samokrytykę - zauważył Dexter ponuro.

- Jaką samokrytykę? - zażądała wyjaśnień.

- Przyznaje pani, że jej podejście do sprawy jest niemądre. - Pod­niósł filiżankę, a spodek zostawił na tacy.

- Niemądre? Powiem ci, co jest niemądre - to, że jeszcze cię toleru­ję. A teraz albo pijesz herbatę, albo wylej ją, tylko nie wszystko. Dla pozorów zostaw trochę w dzbanku.

Dexter podnosił filiżankę do ust, ale zamarł, jakby mu coś nagle przy­szło do głowy.

- Czy nie powinienem najpierw pomalować ust szminką?

- Szminką? - powtórzyła z niedowierzaniem.

- Tak. Żeby wyglądało, jakby to panna Jocelyn piła - wyjaśnił z za­troskaną miną. - Chociaż agenci mogą porównać odcisk warg...

- Obejdzie się bez szminki, Dexter. - Po jej spojrzeniu i głosie zo­rientował się, że ją rozśmieszył. - Chciałabym zobaczyć szminkę na two­ich ustach, ale kobieta, która nie wstaje z łóżka, nie maluje się.

Dexter westchnął i odetchnął z ulgą.

- To dobrze, proszę pani. - Upił łyk.

- Podaj mi grzankę. Pozbędę się jej, zanim skończysz herbatę. Rozżalony Dexter wyciągnął do niej talerz.

- Będziemy tak robić cały dzień? Szykować jedzenie i wyrzucać do

śmieci?

- Menu będzie proste - obiecała Bliss i ruszyła do łazienki z grzan­ką w ręku. Chwilę później rozległ się szum spuszczanej wody.

Bekon skwierczał na patelni i wypełniał kuchnię słodkawym zapa­chem wieprzowiny. Molly nosem przesuwała pustą miskę po podłodze w poszukiwaniu zabłąkanych kawałków jedzenia. Kiedy nic nie znała­ zła, wypiła trochę wody i popatrzyła, jak Obediah rozbija jajko o szklaną miskę i wlewa do dwóch pozostałych. Zrozumiała, że nie dostanie żad­nych resztek i podreptała do salonu.

- Wreszcie się mną zainteresowałaś. Wcale ci się nie spieszyło - po­wiedział Tucker z wyrzutem, kiedy usiadła przy kanapie. - Myślałem, że ty też mnie opuściłaś.

Molly odwróciła łeb w stronę kuchni, nastroszyła wielkie uszy i ci­cho pisnęła.

- Wiem. Kolano to nie był najlepszy pomysł. - Rzucił ponure spoj­rzenie na torbę z lodem, którą miał na nodze. - Tkwię tu teraz, a ona siedzi sobie tam. - Podniósł głowę i zawołał do kuchni. - Hej! Kiedy to jedzenie będzie gotowe?

- Jeszcze trochę - usłyszał. - Obediah dopiero ubija jajka.

- Trochę - mruknął Tucker do psa i znowu zawołał. - Mam nadzie­ję, że nie każecie mi jeść tutaj, a sami zostaniecie przy stole w kuchni.

- Jeszcze tego nie ustaliliśmy - padła odpowiedź.

- Ale to moje mieszkanie - zdenerwował się. - Wypada, żebym jadł razem z gośćmi. Jonesy, chyba zauważyłaś, że ciężko rozmawiać z kimś, kto jest w innym pokoju.

- Zauważyłam, więc bądź cicho.

- Co mam w takim razie robić?

- Oglądaj telewizję. Przecież masz pilota. Pilot do telewizora leżał na stoliku. Tucker rzucił na niego okiem i uśmiechnął się, bo przyszedł mu do głowy pomysł.

- Czy mogłabyś mi przynieść gazetę ze stołu? Nie skończyłem jej czytać dziś rano. - Molly poruszyła się i zapiszczała. - Dobra. Wiem -szepnął. - Kiepski pomysł, ale przynajmniej przyjdzie do mnie.

Zirytowana Jocelyn odłożyła na bok szczypce do bekonu, podeszła do stołu, zgarnęła porozrzucane części porannej gazety i zaniosła do sa­lonu. Nie zwróciła uwagi na radosną minę Tuckera, podeszła do kanapy i cisnęła mu gazetę.

- Masz. Czytaj i nie zawracaj nam głowy - poleciła.

- O rany, łatwo cię wyprowadzić z równowagi. - Spojrzał na nią sze­roko otwartymi oczami i z niewinną miną. - Zawsze tak się zachowujesz przy pracy w kuchni?

- Tylko wtedy, jak ktoś mi bez przerwy przeszkadza. - Uśmiechnęła się sztucznie. - A teraz, jeżeli nie chcesz jeść spalonego bekonu, to czy­taj gazetę i nie przeszkadzaj.

- Rzeczywiście, z wypadkami w kuchni bywa tak, że sami padamy ich ofiarą - oznajmił i rozłożył gazetę.

Jego uwaga rozbawiła Jocelyn i rozwiała jej złość. Zrozumiała, że nie może wściekać się na kogoś, kto ją cały czas rozśmiesza. Kiedy wró­ciła do kuchni, jeszcze się uśmiechała. Podeszła prosto do kuchenki

i sprawdziła bekon.

- Dałaś mu tylko gazetę? - szepnął Obediah.

- Tak. - Spojrzała na niego zaciekawiona.

- Zaniosłaś całą?

- Tak. Westchnął ciężko.

- Obawiam się, że to nie był dobry pomysł.

- Dlaczego? - Poczuła nagle, że coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu.

- Dlatego - szepnął Obediah - że w środku jest wielki artykuł o cór­ce prezydenta i wspaniałe, kolorowe zdjęcie.

- O nie - jęknęła Jocelyn i rzuciła niespokojne spojrzenie w stronę

salonu.

- Przykro mi. - Obediah smutno skinął głową.

- Może go nie przeczyta, albo nie zauważy podobieństwa. Może...

- Lepiej nie ryzykuj - poradził Obediah.

- Ale co mam zrobić? - Nagle wpadła na pomysł i ponownie odło­żyła szczypce na bok. - Niech pan pilnuje bekonu. Weszła z powrotem do salonu. Zdziwiony Tucker odłożył sportowy dodatek i rozpromienił się.

- Muszę przyznać, że nie spodziewałem się ciebie tak szybko.

- Wcale nie chciałam do ciebie zaglądać. - Wyjęła mu gazetę z rąk

i odłożyła na stolik.

- Chwileczkę, właśnie to czytałem. - Sięgnął po sportowy dodatek.

- Później dokończysz. Obediah smaży twój omlet i zanim doprowa­dzę cię do kuchni, będzie gotowy. - Wyciągnęła mu poduszki spod kolana.

- Do kuchni? - zdziwił się.

- Powiedziałeś, że nie chcesz jeść tu sam - przypomniała mu.

- Pamiętam, co powiedziałem. - Tucker usiadł, postawił jedną nogę na ziemi i położył delikatnie dłoń na zabandażowanym kolanie. - Tylko

jak będę tam trzymał nogę w górze?

- Położysz na krześle. Będzie ci trochę niewygodnie jeść, ale lepiej niż z talerza kiwającego się na kolanach. - Jocelyn podparła go ramie­niem, pomogła wstać i utrzymać równowagę.

Oparł się o nią całym ciężarem i objął ramieniem. Podskoczył na jed­nej nodze i stanął, zbierając siły, żeby dokuśtykać do kuchni.

- Sam bym nie wpadł na ten pomysł. - Spojrzał na nią ukradkiem. - Dobrze, że tobie przyszedł do głowy.

- Właśnie - starała się obojętnie zareagować na jego słowa i uda­wać, że taka bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia. Całym ciałem dotykała jego boku i ocierali się biodrami.

Jocelyn była wysoka i rzadko zdarzał się mężczyzna o tyle wyższy, by musiała podnieść głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Tak było z Tuckerem, i to jej się spodobało.

- Jesteś cudowna, Jonesy -powiedział cicho i jego lekko drżący głos sprawił, że przemknął ją dreszcz. Przez chwilę był dla niej zwyczajnym mężczyzną, a nie Gradym Tuckerem, politycznym komentatorem. Coraz częściej o tym zapominała.

- Jestem absolutnie fantastyczna - powiedziała z pozorną swobodą, ale oddychała z trudem.

Tucker popatrzył na nią długo i przeciągle, potem westchnął i zrezy­gnowany smutno pokręcił głową. Kąciki ust mu opadły.

- To nie ma sensu - mruknął. - Muszę się dowiedzieć.

- Czego? - zapytała.

- Czy to tylko chwilowe zauroczenie, czy coś więcej. - Jego oddech musnął jej usta i poczuła ciepłe powietrze, a potem dotyk jego warg.

Przez chwilę miała wrażenie, jakby ziemia się poruszyła i podłoga uciekała jej spod nóg. Jego usta były delikatniejsze niż się spodziewała, miękkie, ale zdecydowane. Poddała mu się bez zastanowienia, skuszona lekkością pocałunku. Poczuła dreszcz podniecenia i zadowolenie.

Tucker przycisnął ją mocniej i pocałował bardziej intymnie. Jocelyn zadrżała w obawie, co będzie dalej i ze strachu, że za chwilę będzie za późno na wycofanie się. Nie wiedziała, że pocałunek mężczyzny wywo­ła w niej takie emocje - rozpłomień! ją i odbierze moc.

Kiedy oderwał usta od jej warg, kręciło jej się w głowie. Magia poca­łunku zadziałała i oczarowała ją. Przez moment stała nieruchomo i do­piero po chwili uświadomiła sobie, że Tucker trzyma ją w objęciach. Przy­lgnęła do jego piersi i poczuła nierówne, głośne bicie serca, jak echo niespokojnych uderzeń jej własnego.

Powoli uniosła powieki i spojrzała mu w twarz. Tucker był tak samo oszołomiony pocałunkiem jak ona. Złote, ciepłe ogniki igrały mu w oczach.

- O rany - powiedział miękkim szeptem. - Niezła jesteś, Jonesy. Nagle zapragnęła go uderzyć. Poczuła złość na siebie o ten pocału­nek. Odsunęła się i gwałtownie odepchnęła obejmujące ją ramię.

- Mieliśmy iść do kuchni - przypomniała mu niskim, drżącym głosem. Na szczęście Tucker skinął zgodnie głową, zabrał rękę, przesunął się i stanął obok niej.

- Więc chodźmy. - Zrobił krok do przodu i ostrożnie przeniósł cię­żar ciała na lewą nogę. - Może zmienisz zdanie i podasz mi swój adres w Waterloo?

- Nie.

Zrezygnowany zacisnął usta.

- Uparłaś się, żebym cię nie mógł odnaleźć?

- Zgadłeś. - Gdyby Tucker wiedział, kim jest, nie miałby z tym najmniejszych kłopotów.

Oparł się o jej ramię i zrobił kolejny krok.

- Podaj mi jeden powód.

- Bo jesteś szalony.

Zatrzymał się gwałtownie. Jego zaskoczona mina wskazywała, że to zabrzmiało poważniej, niż jej się wydawało.

- Chyba nie sądzisz, że jestem jednym z tych świrów, którzy dostają obsesji na punkcie kobiety i potem wszędzie ją napastują. Jocelyn wykorzystała okazję.

- Skąd mogę wiedzieć, że nie? Chyba nie spodziewasz się, że uwie­rzę ci na słowo.

- To byłoby niemądre - odparł Tucker i westchnął ciężko. Znów zro­bił krok w stronę kuchni. - Następny ruch należy do ciebie. A może je­steś staroświecką dziewczyną, która uważa, że nie wypada dzwonić do mężczyzny?

Jocelyn musiała przyznać, że po raz pierwszy jest w takiej sytuacji -nie wiedziała, co robić. Postanowiła odpowiedzieć inaczej:

- Zawsze uważałam się za kobietę wyzwoloną.

- Będę z tobą szczery, Jonesy - powiedział Tucker z grymasem na twarzy. - Nigdy nie miałem pojęcia, co to znaczy.

Speszona jego otwartością, Jocelyn straciła pewność siebie i w pani­ce szukała odpowiedzi.

- Wiesz co? - odezwała się wreszcie z nutą zdziwienia w głosie. -Ja też nie wiem, ale według mnie wszystkim należy się szacunek. Nie powinniśmy wykorzystywać ludzi, których darzymy szacunkiem. Jedno­cześnie nie należy lekceważyć niczyich pragnień i marzeń.

- A jakie są twoje pragnienia i marzenia, Jonesy? - zapytał delikat­nie i popatrzył na nią pytająco.

Nie chciała wdawać się w takie poważne rozważania.

- Marzę o tym, żeby doprowadzić cię do kuchni - szybko mu odpo­wiedziała.

- Pytam poważnie - zaprotestował Tucker.

- A ja poważnie odpowiadam. Chodźmy.

Rozdział 11

Zanim usadziła Tuckera wygodnie z nogą wspartą do góry i nakryła do stołu, śniadanie było gotowe. Pomogła Obediahowi postawić wszystko na blacie i usiadła. Wspaniałe zapachy jeszcze bardziej pobu­dziły jej apetyt. Sięgnęła po serwetkę i rozłożyła na kolanach.

- Obediah, czy możesz odmówić modlitwę? - poprosił Tucker i roz­łożył swoją serwetkę.

Kiedy żyła matka Jocelyn, dziękowali Bogu modlitwą przed każdym posiłkiem. Ostatnio zdarzało się tak tylko przy specjalnych okazjach lub na przyjęciach. To spotkanie było zupełnie inne.

Jocelyn przyjęła taką samą pozę jak Obediah, pochyliła głowę i zam­knęła oczy, wsłuchując się w jego niski głos.

- O, Panie, ty stworzyłeś ziemię dla człowieka i dałeś mu jej owoce. Ty powiedziałeś, żebyśmy uświęcali nasze pożywienie modlitwą. Pobło­gosław ten posiłek w imię Jezusa. Amen.

- Amen - powtórzyli oboje z Tuckerem, a Jocelyn uważała, żeby na niego nie spojrzeć, kiedy sięgała po grzankę. Potem podała talerz Obe­diahowi.

Przy pierwszych kilku kęsach panowała cisza - słychać było tylko szczęk sztućców i chrupanie.

- Omlet jest pyszny, Obediah - pochwaliła Jocelyn. - Idealnie nada­jesz się na męża. Zachichotał cicho.

- Powtórzę to mojej żonie.

- Jesteś żonaty? - Nie wiedziała dlaczego, ale cały czas myślała, że jest samotny albo owdowiał.

- Całe moje dorosłe życie - potwierdził i dodał z prowokującym uśmieszkiem. - Od lat żyję w szczęśliwym małżeństwie z tą samą kobietą.

- Skoro tak mówisz, to pewnie wyznajesz taką filozofię jak mój dzia­dek - zauważył Tucker. - Twierdzi, że o małżeństwo trzeba dbać jak o go­spodarstwo domowe. Każdego ranka wszystko zaczynać od nowa.

Obediah znów się zaśmiał.

- Święta prawda.

- Mieszka pan w Waszyngtonie, Obediah? - zaciekawiła się Jocelyn.

- Nie. Jestem tylko przejazdem, w interesach.

- Chodzi o zabawki. - Tucker odciął kolejny kawałek omleta widelcem.

- Zgadza się. - Obediah skinął głową i posmarował grzankę dżemem truskawkowym.

Zamyślony Tucker zmarszczył brwi.

- Mam wrażenie, że dlatego dużo wiesz o Świętym Mikołaju. Je­stem ciekaw, dlaczego zawsze ubiera się na czerwono?

- Jeśli się nie mylę, to tradycyjny kolor szat biskupich. Pamiętasz, że Mikołaj był biskupem? - Obediah spojrzał na Tuckera z błyskiem w oku. -Opowiem wam pewną ciekawostkę. Biskup nosił wysokie nakrycie gło­wy i laskę, w której chował cukierki.

- Żartujesz. Coś podobnego? - Tucker zachwycił się jak mały chło­piec. - Laska z cukierkami. A skąd się wzięły prezenty?

- Dlaczego znowu rozmawiamy o świętach? - przerwała Jocelyn, zdumiona ciągłym powrotem tematu.

- Możemy porozmawiać o czymś innym, jeśli chcesz. - Tucker spoj­rzał na nią w taki sposób, że Jocelyn przestraszyła się, że znowu zacznie mówić o małżeństwie i o ślubie. Nie życzyła sobie tego, odpowiedziała więc na pierwsze pytanie:

- Jeśli chcesz wiedzieć, to zwyczaj dawania prezentów pochodzi od Trzech Króli, którzy przynieśli dary Dzieciątku.

- W pewnym sensie masz rację - zgodził się Obediah. - Ale nie tyl­ko. - Dawanie anonimowych prezentów, tych, które Święty Mikołaj zo­stawia dzieciom, ma również związek z biskupem Mikołajem.

- Naprawdę? - Jocelyn była zaskoczona.

- Na sto procent. - Obediah kiwnął głową, delikatny uśmiech zago­ścił mu na ustach i wąsy się uniosły. - Zgodnie z podaniami przekazy­wanymi od wieków Święty Mikołaj często skrycie pomagał potrzebują­cym. Jedna historia wyjaśnia nawet, skąd się wziął zwyczaj wkładania prezentów do pończoch zawieszonych przy kominku.

- To też ma związek z biskupem Mikołajem? - Zdziwiony Tucker podniósł głowę. - Nigdy bym nie zgadł. Myślałem, że wymyślił to ktoś inny, na przykład poeta, który potrzebował rymu do wiersza, albo sami rodzice.

- Opowiedz nam o tym - poprosiła Jocelyn częściowo z ciekawo­ści, a trochę dlatego, żeby rozmowa nie zeszła na mniej dogodne tory.

- Dobrze. - Obediah zamilkł na chwilę i zebrał myśli. - Po pierw­sze, powinienem wyjaśnić, że w trzecim stuleciu powszechnie panował zwyczaj, że rodzice szykowali posag dla córki. Bez posagu dziewczyna nie mogła wyjść za mąż, a to skazywało ją właściwie na życie prostytut­ki. Smutne, ale prawdziwe - oznajmił. - Jak już mówiłem, Mikołaj, bi­skup Myry, był synem bogatych rodziców, a to oznaczało, że miał do dyspozycji ogromny majątek. Jak mówi historia, biskup dowiedział się o dwóch dziewczynach, które miały być sprzedane jako prostytutki, po­nieważ ojciec nie miał pieniędzy na ich posag. Zrobiło mu się żal dziew­cząt, wziął kilka złotych monet, zawiązał w węzełek i wrzucił do ich domu przez okno. Legenda mówi, że zawiniątko wpadło do pończochy, która wisiała przy kominie.

- Ale dlaczego dziewczyna ją tam powiesiła? - spytał Tucker. Obediah uśmiechnął się szeroko.

- Pewnie pończochy były mokre i chciała je wysuszyć. Pamiętaj, że w tamtych czasach nie było pralek i suszarek. Ludzie mieli jedno ubra­nie, szczególnie ci biedni, z najniższej klasy. A przecież nie ma nic gor­szego niż przemoczone nogi. Dlatego dziewczyna zdjęła mokre pończo­chy i suszyła je przy ogniu.

- A skąd wiadomo, że pieniądze pochodziły od biskupa Mikołaja, sko­ro, jak mówisz, podarunek był anonimowy? Czy ktoś go widział, jak wrzu­cał zawiniątko przez okno? - spytała Jocelyn. Odłamała kawałek bekonu i skubnęła z jednej strony, patrząc z zaciekawieniem na Obediaha.

- Być może tak było, albo zobaczył go na ulicy ktoś z sąsiedztwa. Pewnie wszyscy wiedzieli, że pochodzi z zamożnej rodziny. Można so­bie wyobrazić, że gdy znaleziono monety, zapanowała wielka radość. Kiedy kogoś spotyka niespodziewane szczęście, to naturalne, że chce się nim podzielić z rodziną i przyjaciółmi. Myślę, że wieść szybko się roz­niosła i wszyscy zgadli, kim był anonimowy ofiarodawca. Chyba nie mieli zbyt wielu do wyboru, ale oczywiście to tylko moje przypuszczenia -zakończył Obediah.

- Brzmi logicznie - zgodził się zamyślony Tucker i nadział następ­ny kawałek omleta na widelec.

- Z czasem inni będący w potrzebie otrzymywali podobne prezenty, ale zawsze chodziło o dobro dziecka. - Obediah uśmiechał się szeroko, a jego oczy promieniały blaskiem. - Zastanówcie się, kto lepiej znał po­trzeby i cierpienia ludzi niż ich duszpasterz? Kto prócz modlitwy mógł im ofiarować inną pomoc?

- Ale dlaczego robił to anonimowo? - Jocelyn zastanawiała się na głos. - Dlaczego po prostu nie dał im tych monet?

- Może nie chciał, żeby tłumy ludzi nie zawsze biednych żebrały mu na progu o pieniądze - powiedział Tucker z przekąsem. - Zobaczcie, co dzieje się dziś. Jeśli się ofiaruje jakieś pieniądze organizacji charytatyw­nej, w ciągu tygodnia skrzynka pocztowa zapełni się prośbami od setki innych. Przychodzi mi do głowy, że kiedy dobroczynność była cnotą, a nie jak dziś częścią biznesowej machiny, było nieporównywalnie lepiej.

Obediah zaśmiał się z cicha i pokiwał głową.

- Może masz rację.

- Wiesz, kiedy zalewa nas cały potok próśb? - spytał zaczepnie Tucker i pomachał widelcem. - Właśnie w okolicach świąt. - Dźgnął po­wietrze, żeby zaakcentować swoje słowa.

- Nienawidzimy tego - mruknęła Jocelyn i przypomniała sobie, co Obediah powiedział koło pomnika Lincolna. - W święta jesteśmy zmu­szeni myśleć o innych - a o wiele bardziej wolelibyśmy myśleć o sobie. Jesteśmy egoistami, prawda? - Westchnęła, kiedy przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl. - Może dlatego chcielibyśmy, żeby rząd zajmował się takimi problemami. W ten sposób nie będziemy musieli o nich my­śleć. Wiecie, co jest naprawdę smutne? - Spojrzała na obu mężczyzn. -Pomoc charytatywna nam to ułatwia. Ciekawe, ilu ludzi dzieliłoby się z innymi, gdyby nie czerpali z tego korzyści? Może działaliby tak, żeby poprawić swój publiczny wizerunek.

Tucker przechylił głowę i zamyślił się zachmurzony.

- Chciałbym zaprzeczyć, Jonesy, ale obawiam się, że masz rację. W większości przypadków nasza motywacja do dzielenia się z innymi nie jest bezinteresowna. W pięćdziesięciu procentach robimy to dlatego, żeby pozbyć się wyrzutów sumienia, albo chcemy, żeby inni o nas do­brze myśleli. Czasami chodzi o dobry interes - ręka rękę myje.

- Teraz rozumiesz piękno anonimowego podarunku? - chciał wie­dzieć Obediah.

Jocelyn zawahała się i pokręciła niepewnie głową.

- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam.

- Jeśli ofiarowujesz coś anonimowo, nie oczekujesz niczyjej wdzięcz­ności, ani pochwał od społeczeństwa, ani zwolnień podatkowych. Inny­mi słowy, nie otrzymujesz nic w zamian, jedynie wewnętrzną satysfak­cję. Wiesz, że pomogłaś komuś w potrzebie nie dlatego, że musiałaś, ale dlatego, że chciałaś. Czasami nawet nie widzisz radości na twarzy obda­rowanej osoby.

- Może dlatego lepiej jest dawać niż brać - stwierdziła Jocelyn.

- Rodzice są szczęśliwi, kiedy widzą radosne twarze dzieci w świą­teczny ranek - podkreślił Tucker.

- Ale nie dostają nagrody za prezenty - przypomniał Obediah. -Dziecko zwykle cieszy się i dziękuje Mikołajowi. Tucker zamyślił się i pokiwał głową.

- To prawda.

- Teraz rozumiesz? - Obediah popatrzył na nich badawczo, ciepłym wzrokiem. - Biskup z Myry nie dawał dla chwały osobistej ani po to, by świat wiedział o jego dobroci. Dawał dlatego, że mógł i dlatego, że ob­chodzili go ludzie. Musisz przyznać, że to dobra cecha charakteru. Czy

nie czujemy się w głębi duszy dobrze, kiedy postępujemy jak Bóg przy­kazał, bez egoizmu, bez oczekiwania na nagrodę?

- Po tych słowach każdy powinien usiąść i zastanowić się nad sobą -przyznał Tucker z powagą.

- Kilka lat temu pewien człowiek wygrał na loterii znaczną sumę i przekazał los organizacji charytatywnej - powiedziała Jocelyn. - Na ko­percie nie było adresu nadawcy ani nic, co pozwoliłoby na ujawnienie ofiarodawcy.

- Dlatego nie wierzcie w ponure wiadomości, które serwują media -poradził Obediah, zamrugał oczami i w kącikach ust zagościł mu uśmiech. - Na świecie jest wielu przyzwoitych ludzi, których dobre uczynki nigdy nie trafiają na pierwsze strony gazet.

- Chciałabym w to wierzyć - mruknęła Jocelyn i wzięła do ust kęs omleta.

- Uwierz - odparł po prostu Obediah. Zdaniem Jocelyn uwierzyć nie było tak łatwo.

- Jak? - W jej głosie słychać było niedowierzanie.

- Siedzisz tu, prawda?

- Tak, ale... - Nie wiedziała, co to ma wspólnego, ale Obediah nie pozwolił zapytać.

- Dlaczego? - rzucił pytanie.

- Co dlaczego? - Nie zrozumiała.

- Dlaczego tu siedzisz?

- Dlatego że... - Zawahała się i spojrzała na Tuckera. Nie spuszczał z niej oczu, dostrzegła w nich coś niepokojąco delikatnego i poczuła, jak puls jej przyspiesza. Zdenerwowało ją to i odpowiedziała szorstko:

- Nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem. Chyba z głupoty. Obediah zaśmiał się, szczerze rozbawiony.

- Na to wygląda. Miałaś przecież inne plany...

- Kiedy Molly zwaliła mnie z nóg, wszystko zaczęło się walić. -Jocelyn nadziała na widelec ostatni kawałek omleta.

Pies, usłyszawszy swoje imię, podbiegł do stołu, usiadł przed nią i ra­dośnie sapał.

- Zgadza się. Molly jest winna. - Obediah poklepał ją czule po łbie, a pies rzucił mu pełne uwielbienia spojrzenie. - Może twój pan powi­nien przemianować cię na Doiły.

- Dolly? - Tucker uniósł brwi zdziwiony. - Molly nie przypomina Dolly Parton.

- Nie miałem na myśli Dolly Parton, tylko swatkę z musicalu Hello Dolly, który wystawiali kiedyś na Broadwayu - wyjaśnił Obediah. -” końcu poznaliście się dzięki Molly.

- Czysty przypadek - upierała się Jocelyn. - Potem niepotrzebnie dałam się Tuckerowi zaprosić na kawę, zamiast iść w swoją stronę, za­pominając o zdarzeniu.

- Właśnie to zamierzałaś zrobić, kiedy Molly mnie przewróciła -przypomniał jej Tucker.

- Niepotrzebnie się zatrzymałam. - Jocelyn włożyła kawałek omle­ta do ust i zaczęła intensywnie przeżuwać.

- Dlaczego to zrobiłaś? - W oczach Obediaha znowu pojawił się błysk zrozumienia. Szybko przełknęła.

- Dlatego że Tucker był ranny i nie mogłam po prostu odejść i zo­stawić go leżącego na ziemi.

- Oczywiście, że nie - zgodził się Obediah. - Z troski o niego zgodzi­łaś się odwieźć go bezpiecznie do domu, opatrzyć mu rany, a potem nakar­mić. Jesteś tutaj, dlatego że zrezygnowałaś ze swoich planów i pomyślałaś najpierw o potrzebach Tuckera. Jesteś tu... bo obchodzi cię jego los.

- I żałuję każdej chwili. - Spojrzała na Tuckera zirytowana jego za­dowoloną i radosną miną.

- Tylko dlatego że boisz się, co z tego może wyniknąć dalej. - Wzrok Obediaha przypominał jej, że staruszek zna jej prawdziwą tożsamość. Tucker podniósł dłoń.

- Poczekaj chwileczkę, Obediah. Do tej pory mówiłeś z sensem, ale teraz cię nie rozumiem. Czego Jonesy się boi?

- Tego samego, co na początku - odpowiedziała szczerze, a potem skłamała trochę. - Że zmarnuję tu cały dzień.

- Wygląda na to, że poważnie pokrzyżowałem ci plany. - Tucker robił wrażenie zmartwionego.

- Nie sądzisz, że to delikatnie powiedziane? - oznajmiła wręcz oskarżycielskim tonem, ale udało jej się trochę zapanować nad rozdrażnie­niem. Zebrała sztućce, położyła na talerzu i wstała z krzesła. - Kończcie śniadanie, a ja zacznę sprzątać.

W tej samej chwili Molly poderwała się z sobie tylko znanego powo­du i wybiegła z kuchni. Jocelyn z talerzem i szklanką w rękach podeszła do zlewu i zerknęła na dół.

- Gdzie masz zmywarkę, Tucker?

- Tam, gdzie patrzysz. - Odwróciła się do niego. Trzymał obie ręce w powietrzu i machał nimi do przodu i do tyłu. - Moja zmywarka jest starego typu, ręczna. Opłucz talerze i wstaw wszystko do zlewu. Potem się tym zajmę.

Obediah nie zamierzał się zgodzić.

- Nie ma mowy. Jo... nesy - zreflektował się w ostatniej chwili, żeby nie pomylić imienia - i ja możemy pozmywać. Zajmie nam to kilka mi­nut, prawda? - Czekał na potwierdzenie. Znowu była w pułapce, po tym jak Obediah tak głośno wychwalał altruizm. Jocelyn chciała, żeby miał o niej dobre zdanie i miała nadzieję, że je sobie wyrobi.

- Oczywiście, że wszystko zrobimy - zgodziła się bez większego entuzjazmu, odwróciła się do zlewozmywaka i odstawiła brudne naczy­nia na blat.

Kiedy zaczęła zbierać miski i patelnie, Molly wróciła do kuchni ze smyczą w pysku. Podeszła prosto do Obediaha, podskoczyła, a potem oparła mu dwie łapy o nogę i pomachała smyczą przed twarzą.

Zaskoczony Obediah po chwili zrozumiał.

- Co my tu mamy? - zapytał ze słabym uśmiechem.

- Molly, na litość boską, złaź z niego natychmiast - nakazał jej za­wstydzony Tucker. - Nie wiesz, że nie wolno skakać na ludzi? Złaź!

Molly nie chciała tego słyszeć i podsunęła smycz jeszcze bliżej. Gdy tylko Obediah wziął ją do ręki, pies odskoczył i stanął na czterech ła­pach, szczeknął raz, ostro, z wyraźnym żądaniem.

- Chyba chce, żebym z nią wyszedł na spacer. - Obediah popatrzył na Tuckera wyczekująco.

- Wiem. Zawsze wychodzę z nią na chwilę po jedzeniu. Chyba się domyśliła, że dziś nie dam rady. Nie zwracaj na nią uwagi -powiedział. -Może poczekać do wieczora.

- Dlaczego? - sprzeciwił się Obediah niewinnie. - Mogę ją wypro­wadzić, prawda, Molly?

Szczeknęła radośnie i zgodnie zaczęła machać ogonem, a po chwili kołysała całą tylną częścią ciała. Obediah pochylił się i przypiął smycz do obroży.

- Ja to zrobię - zaproponowała Jocelyn, ponieważ nie chciała zostać sama z Tuckerem, szczególnie kiedy przypomniała sobie o pocałunku.

- Nie trzeba. - Obediah wstał z krzesła, trzymając smycz w dłoni. -Z przyjemnością zabiorę Molly na krótki spacer.

- Wiem, ale... nie skończył pan śniadania - przypomniała szybko.

- Najadłem się już i nie dam rady przełknąć nic więcej - uparł się Obediah, a Molly podrygiwała radośnie obok niego. - Cierpliwości, dziewczynko. Zaraz idziemy, tylko wezmę płaszcz i kapelusz.

- Naprawdę myślę, że to ja powinnam z nią wyjść - spróbowała Jocelyn jeszcze raz. - Molly potrafi być nieprzewidywalna i wolałabym, żeby nie ciągnęła pana po schodach.

Obediah zignorował jej troskę.

- Nie martw się o to. Kiedy jechaliśmy taksówką, Molly i ja dogada­liśmy się, prawda, piesku? Ja nie będę szedł zbyt wolno, a ty nie będziesz pędziła.

Oboje ruszyli do salonu. Jocelyn patrzyła za nimi przez chwilę, a po­tem poczuła na sobie wzrok Tuckera. Odwróciła się do zlewu i postano­wiła go zignorować. Musiała jednak posprzątać ze stołu, ułożyła więc naczynia na kupkę razem ze sztućcami.

- Zaraz wracamy - zawołał Obediah z salonu, a po chwili drzwi się zamknęły.

- Czuję się bezradny, kiedy tak siedzę i patrzę, jak się krzątasz -powiedział Tucker, kiedy niosła talerze ze stołu.

- To nie patrz - odparła Jocelyn.

- Nie mogę. Ociekacz i plastikowa miska są pod zlewem - powiedział.

- Wiem - zauważyła je, kiedy odkładała na miejsce lateksowe ręka­wiczki.

Teraz znowu będą jej potrzebne. Ustawiła ociekacz, włożyła miskę do zlewu i odkręciła wodę, a potem dodała trochę płynu do zmywania. Robiły się bąbelki, a ona tymczasem wyciągnęła rękawiczki.

- Bardzo boisz się zarazków? - zdziwił się Tucker.

- Jestem wrażliwa na niektóre płyny do zmywania.

- W takim razie ja pozmywam, a ty wycieraj. Odwróciła się i zobaczyła, że Tucker wstaje.

- Miałeś oszczędzać kolano - powiedziała z wyrzutem.

- Oszczędzam. Teraz będę oszczędzał je na stojąco. - Pokuśtykał do zlewu. - Popatrz na to w ten sposób. Nim Obediah wróci, pozmywamy, wytrzemy i pochowamy naczynia. Chyba że się uprzesz, żeby na niego zaczekać, ale to oznacza, że zostaniesz u mnie dłużej.

- Nie licz na to - mruknęła.

- Byłem prawie pewien, że tak zareagujesz. - Oparł się o blat i cały ciężar przeniósł na jedną nogę. Wsunął stertę naczyń i sztućce do mydla­nej wody. - Szczerze mówiąc, zmywanie w tych rękawicach jest niewy­godne. Jeszcze coś upuścisz, stłuczesz i pokaleczysz się, a potem ja będę musiał cię opatrywać.

Miał rację, chociaż Jocelyn niechętnie to przyznała. Ściągnęła ręka­wiczki, odłożyła i sięgnęła do szuflady po suchą ścierkę.

- Poza tym powinnaś wiedzieć, że nie należę do mężczyzn, którzy uważają, że zmywanie uwłacza ich męskości. Zupełnie dobrze radzę so­bie z różnymi pracami domowymi - sprzątam, odkurzam, myję podłogi i tak dalej.

- Bardzo pięknie. - Jocelyn sięgnęła po talerz.

- Moja mama mówi, że ci, którzy wykręcają się od roboty, nie doce­niaj ą znaczenia prac domowych, dopóki ten, kto je zawsze robił, nie prze­stanie.

Jocelyn uśmiechnęła się, słysząc kolejną złotą myśl Tuckera.

- Twoja matka tak powiedziała? - zapytała, drażniąc się z nim. -Jestem zaskoczona, że to nie twój dziadek.

- Nie wpadł na to. Tym razem to słowa mojej mamy. Jest mądra - oznaj­mił szczerze, ale w spojrzeniu, które jej rzucił, widać było wesoły błysk.

- Cieszę się- Jocelyn rozpromieniła się jeszcze bardziej. Kiedy Tu­cker zachowywał się swobodnie, mogła się odprężyć i cieszyć jego towa­rzystwem oraz rozmową. Był dobrym obserwatorem i nie traktował wszyst­kiego zbyt serio. W Białym Domu wszystko było poważne: problemy, od­powiedzialność, różne sprawy, obowiązki, a okazja do odpoczynku zdarzała się rzadko - nad wszystkim ciążyła powaga urzędu prezydenta.

- Tak na marginesie... - Tucker podstawił talerz pod kran, spłukał go i podał Jocelyn. - Śniadanie było świetne, dziękuję.

Wzruszyła ramionami.

- Obediah prawie wszystko zrobił sam.

- Świetny z niego gość - zauważył Tucker i nagle zaśmiał się do siebie.

- Z czego się śmiejesz? - Przerwała wycieranie i przyjrzała mu się zaciekawiona.

- Przypomniało mi się coś, co kiedyś czytałem - odpowiedział i w uśmiechu uniósł kąciki ust. - Chodziło o to, że człowiek przechodzi przez trzy etapy w życiu: najpierw wierzy w Świętego Mikołaja, potem przestaje wierzyć, a na koniec sam zostaje Mikołajem. Zanim poznałem Obediaha, myślałem, że jestem na etapie drugim.

- A teraz? - uśmiechnęła się.

- Chyba wróciłem do pierwszego.

- Wiem, o czym mówisz. - Schowała suchy talerz do szafki.

- Naprawdę?

- Tak. - Sięgnęła po następny.

- Czy wiesz, że oprócz ciebie tylko matka, jeden raz, pomagała mi wycierać talerze? Czuję się, jakbyśmy byli starym, dobrym małżeństwem, które właśnie zjadło śniadanie i sprząta. Ja zmywam, ty wycierasz i cho­wasz naczynia.

Zacisnęła palce na brzegu talerza, kiedy dotarło do niej, że czuje się dokładnie tak samo. Zaskoczona pomyślała, że miło jest być w jego kuchni i coraz lepiej się czuje w jego towarzystwie. Miała wrażenie, że zna go od wieków, choć poznali się zaledwie kilka godzin temu. Jak to możliwe,

że pomimo dzielących ich różnic cenili takie same wartości? Nie ogar­niała tego wszystkiego.

Czuła, że nie ma przed nimi żadnej przyszłości, bo ich znajomość opierała się na jednym wielkim kłamstwie, a ona była oszustką.

- Dość tego! - Jocelyn z impetem odłożyła talerz i odrzuciła ścier­kę. - Mam już tego dość!

Nie zwracając uwagi na zaskoczony wzrok Tuckera, ruszyła do salo­nu. Odwrócił się za nią, a krople wody kapały mu z rąk.

- Czego masz dość?

Obróciła się na pięcie i wycelowała w niego palec w oskarżycielskim

geście.

- Ciebie i twojego gadania o małżeństwie. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Nic z tego nie będzie ani dzisiaj, ani jutro, ani nigdy. Jasne?

Przez moment jego wzrok skrzyżował się z gorącym i rozwścieczo­nym spojrzeniem Jocelyn. Tucker dostrzegł ból w jej oczach. Zaskoczo­ny nie zdążył zareagować, kiedy wybiegła do salonu.

- Poczekaj chwilę, Jonesy. - Chciał pobiec za nią i zapomniał uda­wać, że kuleje. Bandaż na kolanie ograniczał go i spowalniał ruchy. -

Dokąd idziesz?

- Nie domyślasz się? - rzuciła przez ramię i chwyciła kurtkę z fote­la. - Wychodzę.

- Ale... - Stanął w drzwiach kuchni i przycisnął dłoń do uda. Tym razem jego niezdarne gesty nie wzruszyły Jocelyn i jakoś mu nie współczuła.

- Skoro stoisz i zmywasz, to sam dasz sobie radę. Obrzuciła go wściekłym spojrzeniem, szarpnęła za klamkę i wybiegła na korytarz. Skrzywił się, kiedy drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Zrobił krok za Jocelyn, zatrzymał się i ze złości i żalu uderzył ręką we framugę.

Jej szybkie kroki rozległy się na klatce. Zbiegała w dół i nie zwolniła ani na chwilę. Wybiegła na ulicę i o mało nie zderzyła się na chodniku

z Obediahem.

- Jocelyn. - Złapał ją za ramię, żeby zatrzymać i spojrzał zdumio­ny. - Co się stało? Co z tobą?

Popatrzył za jej plecami, jakby spodziewał się, że zobaczy Tuckera, wybiegającego z budynku, ale drzwi wejściowe pozostały zamknięte.

- Ten facet jest nienormalny. - Odepchnęła jego ręce i chciała go wy­minąć, ale nie mogła odejść, bo Molly skoczyła do góry, żeby ją przywitać.

- Nienormalny? - zapytał Obediah z niedowierzaniem.

- Bez przerwy gada o małżeństwie. Co ja mam o tym myśleć? Prze­cież to bzdura - oboje o tym wiemy. - Walczyła z różnymi emocjami.

Obediah popatrzył na nią i nagle zrozumiał.

- A ty czujesz się jak oszustka.

- Ja... - Jocelyn otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, ale milczała. Za­miast tego odepchnęła labradora. - Na litość boską, Molly. Nie skacz.

Uwolniła się od psa i ruszyła przed siebie. Molly szarpnęła się w jej stronę i stanęła, kiedy Obediah pociągnął stanowczo za smycz. Spojrzała na niego i pisnęła zaskoczona.

- Wiem, piesku. Wiem. - Sięgnął do niej i poklepał ją w zamyśle­niu. - Ja też się martwię. Dotąd wszystko szło tak dobrze i... - zamilkł i popatrzył w górę na trzecie piętro starego budynku. - Zobaczmy, co da się z tym zrobić.

Rozdział 12

Kiedy Molly i Obediah pokonali ostatni fragment schodów, Tucker stał w drzwiach mieszkania i czekał nas nich.

- Widziałeś ją - powiedział i zrobił smutną, przegraną minę. Nie zwrócił uwagi na Molly, która otarła się o niego i weszła do środka.

- Spotkałem ją na dole - potwierdził Obediah, lekko zadyszany.

- Wybiegła wściekła jak osa. - Tucker zgarbił ramiona, odszedł od drzwi i ruszył w stronę kanapy. - Tym razem wszystko zepsułem, Obe­diah. Naprawdę źle to rozegrałem. - Opadł na poduszki, pochylił się do przodu, żeby oprzeć łokcie na kolanach i wbił przygnębiony wzrok w pod­łogę. - Wiedziałem, że drażni ją moje gadanie o ślubie i obiecałem so­bie, że więcej o tym nie wspomnę. Ale zgadnij, o czym zacząłem kle­pać? O małżeństwie, ale dlatego, że cały czas myślałem o jednym.

Podniósł głowę, zrobił niewinną minę i machnął ręką od niechcenia.

- Zmywaliśmy razem naczynia, jak stare, dobre małżeństwo. Bez zasta­nowienia powiedziałem jej o tym. - Westchnął z obrzydzeniem. - Myśla­łem, żeby za nią pobiec, ale jeszcze zawoła policję i każe mnie aresztować.

- Nie sądzę, by zrobiła coś takiego. - Obediah położył płaszcz i ka­pelusz na krzesło.

- Nie wiesz, jaka była wściekła, kiedy stąd wybiegła. - Tucker wy­buchnął głośnym śmiechem.

- Mogę sobie wyobrazić - mruknął Obediah.

- Prawda, przecież ją widziałeś - przypomniał sobie Tucker. - Po­wiem ci jedno - szansa, że ją jeszcze kiedyś spotkam, jest niewielka.

- Nie byłbym taki pewien. - Podchodząc do kanapy, Obediah spe­cjalnie zrzucił ze stolika gazetę, która rozłożyła się na podłodze. Mlasnął językiem niezadowolony i pochylił się, żeby ją zebrać. - Ale ze mnie niezdara.

- Zostaw to. Nic się nie stało - powiedział zmartwiony Tucker. - Nieprawda. - Zaszeleścił kartkami, aż znalazł tę, której szukał. -Zobacz, jakie piękne zdjęcie córki prezydenta. Widziałeś?

- Nie. - Tucker rzucił obojętne spojrzenie na gazetę i odwrócił się.

- Zobacz, bo jest naprawdę dobre. - Obediah wyciągnął do niego stronę.

- Może później. - Tucker machnął ręką.

- Jak chcesz. - Obediah wzruszył ramionami i odłożył gazetę na sto­lik, zdjęciem do góry, tak żeby było w zasięgu wzroku Tuckera. - Moim zdaniem bardzo cię zainteresuje.

- Posłuchaj - powiedział Grady, tracąc cierpliwość. - Widziałem już córkę Wakefielda. Wiem, że jest piękną kobietą. - Zirytowany chwycił gazetę, spojrzał na zdjęcie i skinął głową. - Mówiłem, że jest ładna.

Kiedy odłożył gazetę, Obediah postukał palcem w zdjęcie, żeby jesz­cze raz zwrócić jego uwagę.

- Spójrz na oczy. Mają niezwykły, brązowy odcień - ciemny, głębo­ki, czekoladowy, nie sądzisz?

- Owszem, ładne oczy. Brązowe. - Popatrzył chwilę dłużej i wykrzy­wił usta. - Podobne do oczu Jonesy.

- Naprawdę? - Obediah zajrzał mu przez ramię.

- Ma też nos i usta Jonesy - dodał Tucker.

- Co ty powiesz? Niezwykłe, prawda?

- Niesamowite - powtórzył głucho Tucker i z ciężkim westchnie­niem opuścił gazetę na stolik. - Pewnie tak teraz będzie. W każdej ko­biecie będę widział coś, co przypomni mi Jonesy.

- Tak sądzisz? - powiedział Obediah wyraźnie zatroskany.

- Tak. Popatrz tylko na zdjęcie Jocelyn Wakefield. - Tucker mach­nął ręką w stronę gazety.

- Dostrzegasz jakieś podobieństwo?

- Podobieństwo? - zadrwił Tucker. - Według mnie jest bardzo po­dobna do Jonesy. Szczególnie kiedy zapomnisz na moment o rudych wło­sach. - Pochylił się do przodu, złożył dłonie, położył na kolorowej foto­grafii i zasłonił jasnorude włosy Jocelyn. Widać było tylko jej twarz. - Wyobraź sobie, że ma brązową perukę, ciemniejszy makijaż i...

Nagle urwał w pół zdania, podniósł ręce i znowu opuścił. Zrobił tak jeszcze raz, a potem położył dłonie na kolanach.

- To niemożliwe - mruknął i jeszcze raz popatrzył zaskoczony. -Niemożliwe.

- Co?

Tucker nie odpowiedział od razu. Wstał, odszedł od stolika, potem wrócił i przeczesał włosy palcami, wichrząc je.

- Chyba naprawdę zwariowałem - powiedział w końcu.

- Dlaczego tak mówisz? - zapytał Obediah niewinnie.

- Ponieważ... - zaśmiał się Tucker krótko i jeszcze raz zerknął na zdjęcie. - Przez moment byłem prawie pewien, że Jonesy to Jocelyn Wakefield.

- Naprawdę? - zdumiał się Obediah.

- Obie są podobnego wzrostu i budowy, a twarze mają jak siostry bliźniaczki. - Tucker jeszcze raz wskazał na zdjęcie dłonią. - Za każdym razem, kiedy wspomniałem coś o polityce, szybko zmieniała temat. Pa­miętasz, jak przyznała, że jej ojciec pracuje dla rządu? Nie powiedziała ani słowa w jakim charakterze. A może jest prezydentem? Wszyscy wie­dzą, że żona Wakefielda zginęła kilka lat temu, tak samo jak matka Jone­sy. No i Iowa. Jocelyn Wakefield mieszkała tam kilka miesięcy przed wyborami. Krążyły nawet żarty, że gubernator przyzna jej honorowe oby­watelstwo. - Tucker pstryknął palcami i przypomniał sobie coś jeszcze. -Nauczycielka! Córka Wakefielda ma dyplom nauczycielski i zawsze twier­dziła, że chce pracować w tym zawodzie.

- O rany. Niezły zbieg okoliczności. - Obediah usiadł na kanapie i słuchał z szeroko otwartymi oczami.

- Jeśli o mnie chodzi, to aż za wiele tych podobieństw. - Tucker wielkimi krokami podszedł do stolika i podniósł gazetę z wielką, kolo­rową fotografią Jocelyn Wakefield. Uderzył zdjęcie wierzchem dłoni. -Wiedziałem, że wygląda znajomo, od chwili kiedy zobaczyłem jej twarz. Ale wmówiłem sobie, że to dziewczyna dla mnie przeznaczona. - Ponu­ry i wściekły Tucker rzucił gazetę na stół. - Założę się, że miała niezłą zabawę. Grady Tucker zakochał się w przebranej Jocelyn Wakefield. Zro­biła mi paskudny kawał...

- Mocne słowa - upomniał go Obediah.

- A jak to nazwać? - zbuntował się ostro Tucker. - Byłem z nią szcze­ry od początku. Wiedziała dokładnie, kim jestem, nie oszukujmy się. A czy ja wiedziałem prawdę o niej? Nic a nic. Sprzedała mi tę historię o Jone­sy. Myśl, co chcesz, ale to było zwyczajne oszustwo.

Białe brwi uniosły się do góry.

- Czy jej oszustwo jest gorsze od twojego?

- Mojego? - Tucker odchylił głowę do tyłu ze szczerym oburzeniem.

- Tak, twojego - powtórzył Obediah z drwiącym uśmiechem. Spoj­rzał na zabandażowane kolano Tuckera. - Twoje kolano jest tak samo skręcone jak moje. Gdyby panna Wakefield myślała przytomnie, zauwa­żyłaby, że nie ma na nim żadnej opuchlizny.

- Zgoda, może udawałem, że zraniłem się bardziej niż w rzeczywi­stości. - Tucker niechętnie przyznał mu rację. - Ale to nieszkodliwe kłam­stwo w porównaniu z tym, jakiego ona się dopuściła. Zrobiła ze mnie głupca. Zaraz, zaraz. - Wycelował palec w Obediaha. - Właśnie nazwa­łeś ją panną Wakefield. Jakbyś był pewien, że to była ona, i wcale nie jesteś zaskoczony. Już wcześniej odgadłeś, kim jest i dlatego tak podtykałeś mi pod nos jej zdjęcie.

- Z przykrością nie mogę odpowiedzieć na to pytanie bez złamania danego słowa - westchnął Obediah.

- Obiecałeś nie zdradzić mi, kim jest - zgadł Tucker.

- Ja tego nie powiedziałem. - Obediah złożył ręce na brzuchu.

- Oczywiście, że nie. - Lekko rozbawiony Tucker pokiwał głową. -Jedynie skierowałeś mnie w dobrą stronę. Zakładałeś, że jestem na tyle sprytny, że się domyśle.

- Można tak powiedzieć.

- Dokładnie tak było - oznajmił Tucker i westchnął smutno. - Nie­stety nie odgadłem tajemnicy od razu i dałem zrobić z siebie kompletne­go głupka. - Przerwał i rzucił Obediahowi surowe spojrzenie. - Właści­wie po co jej była ta maskarada?

- A dlaczego ludzie się przebierają? - Obediah odbił piłeczkę.

- Obaj znamy odpowiedź - odparł Tucker. - Po to, żeby ich nikt nie rozpoznał.

- Sądzę, że to logiczny wniosek.

- Chciałbym wiedzieć coś jeszcze. - Na czole Tuckera pojawiła się zmarszczka. - Gdzie się podziała jej osobista ochrona?

- Dobre pytanie. - Obediah usiadł w pozycji lotosu i zamyślił się.

- Powinni byli zaatakować Molly i mnie, jak tylko pies ją przewró­cił. Spryciula musiała im się wymknąć. - Tucker uniósł ręce. - Ale nu­mer! Córka prezydenta chodzi sama po ulicy! Czy ona nie zdaje sobie sprawy, że jakiś wariat może ją porwać?

- Chyba nie mówisz poważnie? - Obediah zrobił zatroskaną minę, ale widać było, że udawał.

- Dlaczego nie? Skoro obaj ją rozpoznaliśmy, z pewnością inni też mogą.

Obediah pochylił się do przodu i był teraz poważnie zmartwiony.

- Co według ciebie powinniśmy zrobić?

- Nie wiem. Może do kogoś zadzwonić. - Tucker się zawahał.

- Zawsze zdążymy zawiadomić policję - powiedział Obediah. - Tyl­ko co im powiemy? Córka prezydenta właśnie wyszła z twojego miesz­kania w peruce i z mocnym makijażem. Jeśli nie ogłosili alarmu w związ­ku z jej zaginięciem, będzie nam trudno ich przekonać, nie sądzisz?

- Może - zgodził się.

- Myślę, że minęłoby wiele czasu zanim potwierdziliby jej zniknię­cie - stwierdził Obediah. - W tych okolicznościach uważam, że sam po­winieneś jej poszukać.

- Ja? - Tucker zmarszczył brwi.

- Ktoś musi ją mieć na oku - oświadczył. - Sądzę, że panna Wake­field nie zdziwi się, kiedy cię znowu zobaczy, a może nawet się ucieszy.

- Bardzo wątpię. - Tucker wydał z siebie krótkie, pełne niedowie­rzania parsknięcie.

- Możliwe, że się mylisz - powiedział starszy pan. - Wypowiadam się wyłącznie jako obserwator, bo moim zdaniem trochę cię polubiła -może poczuła się z tym niezręcznie. Zastanawiałeś się, dlaczego uciekła tak nagle? A jeśli dręczyło ją sumienie, bo nie była osobą, za którą się podawała?

- Możliwe. - Tucker zaskoczony odkrył, jak bardzo chciał w to wie­rzyć, i zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy wyciągnął logiczne wnioski z sugestii Obediaha. - Dobry Boże! Chyba nie chcesz przez to powie­dzieć, że Jocelyn Wakefield zainteresowała się mną? Do diabła, przecież to córka prezydenta.

- To przede wszystkim kobieta. Ma uczucia i pragnienia takie same jak wszyscy. Właściwie - dodał Obediah z uśmiechem - niczym nie róż­ni się od Jonesy.

- Oto całe zmartwienie. - Zakłopotany Tucker schylił głowę. - Mu­szę być szczery. Nie sądziłem, że status lub sława mogą mieć wpływ na mój stosunek do człowieka, ale nigdy w życiu nie mówiłbym tak otwar­cie o moich uczuciach, gdybym wiedział, że to Jocelyn Wakefield. Z pew­nością działałbym o wiele bardziej rozważnie.

- Nie sądzisz, że ona również to odgadła?

- Prawdopodobnie. - Skinął głową.

- No. Dlaczego tak stoisz? Idź jej szukać!? - ponaglił Obediah.

- Racja. - Tucker ruszył w kierunku drzwi.

- Może najpierw powinieneś się przebrać. - Uśmiech rozbawienia zagościł na ustach starszego pana. - Dni są krótkie i może zrobić się chłodno. Tucker spojrzał na swoje gołe nogi i ruszył w drugą stronę.

- Masz rację. - Wszedł do sypialni.

Dwie minuty później pojawił się, dopinając wypłowiałe dżinsy i na­ciągając sweter. Rzucił Obediahowi krótkie spojrzenie i wziął płaszcz.

- Zauważyłeś, w którą stronę poszła? - Pogrzebał w kieszeniach i mruknął do siebie. - Gdzieś tu mam kluczyki do samochodu.

- Poszła na wschód i skręciła za róg budynku - odpowiedział Obediah. - Ale nie mam pojęcia dokąd.

- Nie wiemy, gdzie mogła pójść - westchnął zmartwiony Tucker;

Było wiele możliwości. Wsunął dłoń do kieszeni w poszukiwaniu klu­czyków.

- Podejrzewam, że ktoś, kto ma jeden dzień na zwiedzanie, pójdzie w okolice Mali - powiedział Obediah. - Tam ją spotkaliśmy pierwszy raz.

- Właśnie dlatego drugi raz tam nie pójdzie.

Im dłużej Tucker się zastanawiał, tym więcej miał wątpliwości.

- A ja sądzę, że mimo wszystko tam wróci - oznajmił prawie pewny Obediah. - Interesuje się historią, a w pobliżu Mali są muzea i pomniki. Jocelyn pewnie myśli, że wmiesza się w tłum.

- Będę miał dużo szczęścia, jeśli na nią wpadnę. Jeżeli postanowiła wejść do jakiegoś muzeum, to może tam spędzić kilka godzin i nigdy jej nie znajdę. Nie dam rady przeszukać wszystkich galerii. To jak szukanie igły w stogu siana. - Tucker włożył rękę do kieszeni i mruknął. - Wiem, że miałem kluczyki tutaj.

- Coś mi mówi, że bez względu na to, gdzie jest teraz, prędzej czy później pojawi się pod pomnikiem Jeffersona. Jedynie zgaduję, pamię­taj - dodał Obediah.

- Chyba masz rację - zgodził się Tucker. - Spróbuję tam zaparko­wać, jeżeli w ogóle znajdę kluczyki.

- Sprawdź prawą wewnętrzną kieszeń - polecił. Tucker wsunął rękę i wyciągnął breloczek.

- Skąd wiedziałeś, gdzie są? - Spojrzał zdumiony na Obediaha.

- Usłyszałem jak brzęczą, kiedy przed chwilą ich szukałeś.

- Ach, tak. - Tucker przerzucił je w dłoni, zrobił krok w stronę holu, zatrzymał się i obejrzał za siebie. - Idziesz ze mną? Co dwie pary oczu, to nie jedna.

- Nie. Zostanę tutaj i dotrzymam towarzystwa Molly. - Obediah po­głaskał błyszczący, czarny łeb psa.

- Jesteś pewien? - zawahał się Tucker.

- Na pewno. Zadzwoń, jak ją znajdziesz.

- Trzymaj za mnie kciuki - poprosił Tucker i otworzył drzwi.

- Uda ci się. Aha, Tucker... - Obediah zatrzymał go w drzwiach. - W czasie tych poszukiwań zastanów się, dlaczego uciekła. Chciała spę­dzić dzień jak zwyczajna dziewczyna, bez całego ogona, który ciągnie się za Jocelyn Wakefield. Może dla ciebie i dla mnie to niewiele, ale dla niej ma duże znaczenie. Chciała zrobić sobie niezwykłe wakacje, taki przedświąteczny prezent.

Tucker milczał zamyślony, a po chwili skinął głową i podszedł do drzwi.

- Skontaktuję się z tobą i mam nadzieję, że będę miał dobre wie­ści - rzucił przez ramię.

Zbiegł z łoskotem po schodach, zginając długie nogi. Na zewnątrz budynku skręcił na zaplecze, gdzie miał zaparkowany samochód. Otwo­rzył drzwi starego volkswagena, świeżo polakierowanego na ognistoczerwony kolor, ze sztucznym ogonem szopa przyczepionym do anteny. Ze zwinnością, którą osiąga się tylko po latach praktyki, Tucker złożył się wpół i wcisnął za kierownicę.

Postąpił zgodnie ze starym rytuałem. Włożył kluczyk w stacyjkę i za­nim uruchomił silnik, z miłością poklepał deskę rozdzielczą.

- Pobudka, Betsy - mruknął i dwa razy nacisnął pedał gazu. - Pora wstawać i zabłysnąć, Bets. - Przekręcił kluczyk. Rozległo się warknię­cie i zduszone kasłanie silnika. Nacisnął pedał gazu trzeci raz. - Naprzód, Betsy. Dasz radę.

Po kolejnym kaszlnięciu silnik złapał ciąg i czterocylindrowy wóz ryk­nął głośno. Tucker z uśmiechem zacisnął palce na wystającej z podłogi dźwigni zmiany biegów, wcisnął sprzęgło i wrzucił wsteczny. Wycofał wóz z miejsca parkingowego, szarpnął kierownicą i na jedynce ruszył wąską ulicą. Chwilę później jasnoczerwony garbus pędził przed siebie.

Tucker krążył pomiędzy swoim mieszkaniem a Mali ponad godzinę, obserwując chodniki i wejścia do metra. W końcu poddał się, skręcił w Ohio Drive i przez kolejne dwadzieścia minut szukał miejsca do za­parkowania. Z parkingu piechotą poszedł do pomnika wzniesionego ku czci trzeciego amerykańskiego prezydenta.

Kiedy dotarł na miejsce, obszedł go kilkakrotnie dookoła i usiadł obok jednej z jońskich kolumn, które go otaczały. W ciągu następnej godziny nie raz zdawało mu się, że widzi Jocelyn i już chciał biec za nią, ale kiedy się zbliżał, okazywało się, że to nie ona.

Kiedy pomylił się kolejny raz i wracał pod pomnik, dostrzegł brunet­kę w kurtce w kratę, która stała pod rzucającą cień kopułą i patrzyła na sześciometrową postać Jeffersona. Miała na sobie bryczesy i szary żakiet z kołnierzem obszytym futerkiem. Coś w pozie, jaką przyjęła, lub w spo­sobie, w jaki przechyliła głowę, tknęło go i potwierdziło przypuszcze­nia.

Usiłował zachować obojętną minę i iść wolnym krokiem. Przeciął różowo-szarą, marmurową posadzkę i zbliżał się do niej z boku. Wszystkie nerwy miał napięte, ale był prawie przekonany, że się nie myli. Przez chwilę napawał się jej widokiem.

Na pozór była całkowicie pochłonięta widokiem majestatycznej fi­gury z brązu, ale kiedy się zbliżył, zauważył, że błądzi gdzieś wzrokiem i minę ma niezadowoloną. Chyba tylko udawała zainteresowanie.

Jego buty zaskrzypiały na marmurze. Obejrzała się szybko z lękiem, a potem drugi raz. Dostrzegł w jej oczach miłe zaskoczenie. Zaraz się opanowała i odwróciła w jego stronę.

- Co ty tu robisz? - zdziwiona zażądała wyjaśnień.

- Wybrałem się na poszukiwania. - Tucker z rękoma w kieszeniach swobodnie zrobił dwa kroki.

Nie omieszkała tego od razu zauważyć.

- Wygląda na to, że cudownie ozdrowiałeś. Kolano chyba ci wcale nie dolega. - Śmiało uniosła podbródek. - Zdumiewające, chociażby ze względu na to, że dwie godziny temu nie mogłeś stanąć na nodze.

Wtulił głowę w ramiona i uśmiechnął się przepraszająco.

- Obawiam się, że trochę cię nabrałem.

- Powiedziałabym, że całkiem nieźle. - Jocelyn skrzyżowała ręce przed sobą, jakby chciała pokazać, że jest zła, ale jej oczy skrywały roz­bawienie. - Zrobiłeś mi obrzydliwy numer, Tucker.

Miał ochotę powtórzyć słowa Obediaha, że jego udawane skalecze­nie nie było wcale gorsze od jej kłamstwa. Zerknął na perukę i ciemny makijaż. Teraz, kiedy znał jej prawdziwą tożsamość, nie mógł się nadzi­wić, jak niedoskonałe było przebranie.

Mógł po prostu wymówić jej prawdziwe imię, ale coś mu mówiło, że jako Jonesy czuła się z nim dobrze. Zdemaskowana Jocelyn Wakefield pewnie od razu by uciekła.

- Zgadzam się, że to był obrzydliwy numer - przyznał. - Ale znasz stare powiedzenie: szczera spowiedź jest lekarstwem duszy. Oczywiście w Waszyngtonie każde wyznanie może zostać bestsellerem.

Uśmiechnęła się krzywo.

- Masz niezwykłą umiejętność wykpiwania się żartami z niezręcz­nych sytuacji.

- Staram się. - Odwzajemnił się uśmiechem. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.

- Skąd wiedziałeś, że tu przyjdę?

- Nie mogę się pochwalić, że sam na to wpadłem. Pomógł mi Obediah. Powiedział, że skoro interesujesz się historią amerykańską, na pewno

znajdę cię pod pomnikiem Jeffersona. - Spojrzał na figurę z brązu. - Pew­nie dlatego, że Jefferson był kimś więcej niż trzecim z kolei prezyden­tem - był również autorem Deklaracji Niepodległości, pierwszym zwo­lennikiem oddzielenia Kościoła od państwa, nabywcą terytorium Luizjany. Człowiek wielu sprzeczności - dobry pisarz, ale kiepski mówca. Popierał zniesienie niewolnictwa, a sam nigdy nie uwolnił własnych Murzynów -przerwał i popatrzył na nią. - Sama wiesz to wszystko.

- Tak - potwierdziła i popatrzyła za jego plecami. - Gdzie jest Obediah? Nie przyjechał z tobą?

- Nie, został u mnie w mieszkaniu z Molly. Martwił się, że chodzisz po mieście sama.

- Powiedz mu, że nie musi się obawiać. U mnie wszystko w porząd­ku. - Bez słowa ruszyła w drugą stronę.

- Jonesy, zaczekaj. - Tucker popędził za nią.

- Czego znowu chcesz? - Nie zwolniła kroku.

- Szukałem cię, żeby przeprosić za moje zachowanie...

- Przeprosiny przyjęte. Tucker ciągnął niezrażony:

- Kiedy wyszłaś, pomyślałem, że wrócisz do Iowa i po drodze bę­dziesz wspominać durnego faceta, który cały czas truł ci o małżeństwie.

- Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłeś. - Szli teraz obok siebie pomiędzy kolumnami i zaczęli schodzić po schodach.

- To dlatego, że przy tobie nie umiem trzeźwo myśleć. - Mówił praw­dę i teraz czuł się podobnie.

- Daruj sobie te komplementy, Tucker. - Spojrzała kpiąco i krytycznie.

- To prawda, nie komplement - upierał się. - Zresztą przysięgam, że przez resztę dnia nie powiem więcej ani słowa na ten temat. Jocelyn zatrzymała się na trzecim schodku.

- Taka obietnica zakłada, że spędzisz resztę dnia w moim towarzy­stwie.

- To prawda. - Podrapał się z tyłu głowy i zauważył jej rozbawiony uśmiech. - Pomyślałem, że mógłbym ci wynagrodzić zmarnowany pora­nek i pokazać moje prawdziwe miasto. Widzisz, większość ludzi uważa, że Waszyngton to miejsce pełne pomników i budynków rządowych. Ni­gdy nie udaje im się zobaczyć tej drugiej strony, która nie ma nic wspól­nego z polityką.

- Jesteś przekonany, że się zgodzę? - zapytała zdumiona.

- Przyznaj, Jonesy. - Tucker wypróbował na niej zwycięski uśmiech. -Zaciekawiłem cię trochę?

- Zaciekawienie nie oznacza zgody - przypomniała mu.

- Nie, ale to dobry początek. Pomyśl o tym, Jonesy - ciągnął Tucker. - Chcesz poznać Waszyngton opisywany w przewodnikach - z informacja­mi, że pomnik Jeffersona leży na osi północ-południe, a z jego stopni masz najlepszy widok na Biały Dom? - Wskazał na wyraźnie widoczną w odda­li rezydencję. Kiedy dostrzegł, jak zesztywniała, i pożałował wybranego przykładu. Znał tylko jeden sposób, żeby temu zaradzić. - Wiesz, jaki jest ulubiony sposób spędzania wolnego czasu w Waszyngtonie?

- Jaki? - podchwyciła chętnie, by zmienić temat.

- Obgadywanie prezydenta. - Uśmiechnął się przewrotnie.

Z początku zaszokowana i pełna niesmaku, po chwili uśmiechnęła się.

- Coś mi mówi, że to smutna prawda - powiedziała.

- Niestety. - Tucker podziwiał ją za to, jak szybko odzyskała dobry humor i jak taktownie chciała wspierać ojca. - Więc jak będzie, Jonesy? Chcesz przepychać się w tłumie turystów, czy masz ochotę na zwyczajne rzeczy, jakie inni ludzie robią w weekend?

- Na przykład?

Pokręcił głową i odmówił podania szczegółów.

- Musiałabyś mi zaufać. Spojrzała mu prosto w oczy.

- Nie wracam do twojego mieszkania, Tucker. Udał, że jest oburzony.

- Żaden przewodnik nie odważyłby się zapraszać turysty do miesz­kania, chyba że na specjalne żądanie.

- Mam nadzieję, że to jasne? - oznajmiła i zawahała się.

- Jak sierpniowe niebo w Kansas - obiecał.

Jocelyn przyglądała mu się jeszcze przez długą chwilę.

- Chyba zwariowałam, że się na to godzę, ale mam poczucie, że nie dasz mi spokoju.

- W skrytości ducha przyznam, że tak. Chodźmy. - Wziął ją pod rękę i chciał sprowadzić ze schodów.

- Chwileczkę. - Wyrwała mu się. - Dokąd idziemy?

- Najpierw do mojego samochodu. Zaparkowałem obok Ohio Drive. - Zauważył, że chce o coś spytać i postanowił jej przeszkodzić. -Wiesz, że w Waszyngtonie szkoły nauki jazdy nie uczą już kierowców jak parkować?

- Oczywiście znowu żartujesz.

- Mówię poważnie. - Ruszył w dół schodów i uśmiechnął się, wi­dząc, że Jocelyn idzie za nim. - Uznali, że to strata czasu. Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj kogoś, kto próbował ostatnio znaleźć w tym mieście wolne miejsce.

- Tobie, jak widać, udało się - zauważyła sucho.

- Co dowodzi jedynie, że cuda się zdarzają. - Posłał jej promienny uśmiech.

- Jesteś beznadziejny, Tucker. - Wbrew sobie odwzajemniła uśmiech. Zerknął na nią i dostrzegł uniesione kąciki ust. Jocelyn była w do­brym humorze. On zaś był beznadziejny - a raczej beznadziejnie zako­chany w niej. Może to było nieodwzajemnione uczucie, chociaż miał ci­chą nadzieję, że się myli.

W tej chwili czas był jego sprzymierzeńcem, ponieważ miał pew­ność, że Jocelyn Wakefield nie wybiera się w najbliższym czasie do Iowa.

Rozdział 13

Kiedy dotarli do parkingu, Jocelyn z rozbawieniem obejrzała cały śmieszny rytuał, zgodnie z którym Tucker oklepał kieszenie w po­szukiwaniu kluczyków. Zaskoczyło ją odkrycie, jak beztrosko czuje się w jego towarzystwie.

Resztki zdrowego rozsądku mówiły jej, że powinna odmówić i nie iść z nim, ale pamiętała, że wszystko wokół wydało jej się szare i nudne, kiedy wyszła z jego mieszkania.

Co gorsza, wcześniej była pewna, że marzyła o samotnej włóczędze po mieście. Spędziła godzinę, starając się wmówić sobie, że dobrze się bawi, lecz prawda była zupełnie inna.

Potem zjawił się Tucker i zrozumiała, czego jej brakowało.

- Znalazłem. - Zadzwonił kluczami na breloczku.

- A teraz znajdź samochód. - Parking był pełen, a dookoła wciąż jeździli kierowcy w poszukiwaniu miejsca.

- To proste - powiedział Tucker i pokazał palcem. - To ten z ogo­nem szopa na antenie. Zauważyła go od razu.

- Mam nadzieję, że jest sztuczny.

- Oczywiście. - Spojrzał na nią spode łba. - Chyba nie sądzisz, że narażałbym się na gniewną reakcję obrońców zwierząt?

- Nie sądzę. - Uśmiechnęła się. - Jesteś fanem Davy'ego Crocketta?

- Nie, ale moja mama tak - ucieszył się. - Odpruła ten ogon od sta­rej czapki i dała mi, jak szedłem na studia.

Jocelyn nie wiedziała, czy mu wierzyć, czy nie.

- Dziwny prezent dla syna. To miał być amulet na szczęście, czy coś

takiego?

- Coś takiego? - powtórzył z uśmiechem. - Martwiła się, że nie będę pamiętał, gdzie zaparkowałem samochód, i nie będę mógł go znaleźć. Muszę przyznać, że ogon szopa uratował mnie wiele razy od niepotrzeb­nego zdzierania zelówek i, jak widać, wciąż mi pomaga.

- Wierzę - powiedziała i zatrzymała się z otwartymi ustami na wi­dok garbusa.

- Niemożliwe. Jeździsz volkswagenem?

- Tak. - Pochylił się i otworzył przed nią drzwi pasażera.

- Jak ty mieścisz się do środka? - Spojrzała na wyprofilowane sie­dzenia i małe wnętrze.

- Lata praktyki. - Otworzył drzwi szeroko i przytrzymał. Z wahaniem podeszła do samochodu i spojrzała na czerwony, błysz­czący lakier. - Nie miałam pojęcia, że jeszcze je robią.

- Owszem, robią, ale to nie jest nowy, ulepszony model. Jocelyn zamarła z jedną nogą w samochodzie i oparła rękę na wypu­kłym dachu.

- Chcesz powiedzieć, że to jest... - Szukała właściwego słowa. Tucker ją wyręczył.

- Oryginalny model. Uważaj, nie uderz się w głowę przy wsiadaniu. Jocelyn posłuchała rady i ostrożnie usiadła na fotelu pasażera. Nie

było tak niewygodnie, jak się obawiała. Tucker odczekał, zamknął drzwi

i obszedł antyczny pojazd.

- Z którego roku jest ten samochód? - zapytała, kiedy zamknął swo­je drzwi.

- Z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego. - Poklepał deskę rozdzielczą, mruknął coś i poruszył stopą.

- Niesamowite, że jeszcze jeździ -mruknęła Jocelyn zdumiona, kiedy po pierwszym obrocie kluczyka silnik wydał odgłos.

- Betsy nie tylko wygląda wspaniale, ale doskonale jeździ.

- Betsy?

Tucker sięgnął do dźwigni zmiany biegów i zerknął na Jocelyn.

- Tak ją nazwałem.

- Betsy? Jak w filmie? - zgadła Jocelyn.

- Nie pomyliłaś się. - Uśmiechnął się, zadowolony, od ucha do ucha. Ucieszyła się, że zdołała dobrze odgadnąć.

- Od jak dawna go masz? - zapytała, kiedy zaczął wycofywać.

- Od pierwszej klasy liceum. Kupiłem od faceta, który mieszkał na mojej ulicy. - Wcisnął sprzęgło, zmienił bieg i ruszył przed siebie.

- Chcesz powiedzieć, że Betsy to twój pierwszy samochód? Tucker twierdząco skinął głową.

- Jestem wiernym człowiekiem.

- Albo bardzo skąpym - zadrwiła.

- Przyznaję, że Betsy jest tania w eksploatacji i można się nią wci­snąć w małe miejsca parkingowe. - Uśmiechnął się, kiedy Jocelyn mruk­nęła coś z niesmakiem. - I na dodatek nic nie trzeba w niej było jeszcze naprawiać, co jest niezwykłe jak na tak wiekowy samochód. Co nie zna­czy, że Betsy nie ma minusów.

- Na przykład?

- Trudno jest robić to z dziewczyną na tylnym siedzeniu - szczegól­nie komuś takiemu jak ja. Kiedy już wejdę na tył, nie ma miejsca dla dziewczyny. - Włączył się do ruchu.

Jocelyn wybuchnęła śmiechem.

- Mógłbyś dostać skurczu. Tucker skrzywił się.

- Niesmaczny żart.

- Twoja szkoła - odgryzła się Jocelyn, zdziwiona jak łatwo jej po­szło. Ale zaraz spoważniała. - Zaczekaj, to znaczy, że przyjechałeś sa­mochodem z Kansas do Waszyngtonu?

- Nie miałem wielkiego wyboru - odparł. - Nie chcieli sprzedać dla niej biletu na samolot, a nadanie pocztą było zbyt kosztowne.

- Bardzo zabawne.

- Zabrało mi to mniej czasu niż myślisz. - Zerknął na nią z boku. -Betsy nieźle zasuwa, kiedy nabierze wiatru w żagle. - Rozpędził się, jakby chciał udowodnić swoje słowa. - Na ulicach Waszyngtonu nie liczy się prędkość, tylko niezawodność - dodał.

- Betsy, jak widać, jest niezawodna - mruknęła ironicznie Jocelyn.

- Nie mówię, że Betsy nie ma gorszych chwil - wtrącił grubszym głosem. - W zimne ranki czasami nie chce zapalić, ale nie mam jej za złe - oznajmił wesoło. - W zimne dni ja sam nie mogę wstać.

- Jak wszyscy. - Oparła się wygodnie. Chciała się odprężyć i dobrze bawić. Powinno jej się udać, jeśli nie będzie patrzyła na Tuckera. Nieste­ty, trudno było unikać jego wzroku. Cały czas kusiło ją, żeby popatrzeć na gładko ogoloną twarz i wyrazisty profil. Fascynowała ją jego siła, proste rysy, świeżość i męskość.

Nie zauważyła, jak minął wjazd na autostradę.

- Betsy i ja wolimy jeździć bocznymi drogami - powiedział dla wy­jaśnienia. - Nie lubimy autostrad i pasów szybkiego ruchu.

Jocelyn mogła się spierać, ale bała się, że Tucker znowu poruszy temat małżeństwa, a tego chciała uniknąć. Przed wszystkim dlatego, że

nie mogła rozmawiać o przyszłości. Miała zamiar cieszyć się chwilą obecną.

- Podróżujesz czasami bocznymi drogami, Jonesy?

- Rzadko. Zwykle nie mam wiele czasu i przemieszczam się tak szyb­ko, jak się da.

- Cały świat się śpieszy - powiedział. - Nie wiadomo, dokąd pędzi, ale na pewno się spóźni.

- Czasami życie jest szalone. - Miała na myśli swój dzień powszedni.

- Wtedy właśnie należy się zatrzymać i powąchać kwiaty. - Tucker zamilkł i rzucił jej kolejny olśniewający uśmiech. - Oczywiście są tacy, któ­rzy powiedzą, że naszym narodowym kwiatem jest betonowa koniczyna.

Rozśmieszył ją i zaśmiała się gardłowo, ciepłym głosem. Tucker czuł, że Jocelyn czuje się przy nim swobodnie. Chciał, żeby tak zostało. Prowa­dził rozmowę gładko, co jakiś czas wtrącając zabawne uwagi. Ani razu nie spytał jej o nic osobistego, pozwalał mówić samej, jeśli miała ochotę.

Kiedy przejechali most na Rock Creek i wjechali do Georgetown, Jocelyn spojrzała na niego pełna domysłów.

- Tylko nie mów, że planujesz oprowadzanie mnie po Georgetown?

- Nie. Chociaż muszę przyznać, że Betsy dobrze jeździ po wąskich ulicach. Mam coś lepszego w planach, niż łażenie po sklepach i mod­nych knajpach - powiedział. - Dla wielu ludzi wypoczynek tylko na tym polega, ale nie dla mnie.

- Więc dokąd jedziemy?

- Zobaczysz. - Nadal kierowali się na zachód przez znaną dzielnicę biurową. - Nigdy nie pytałaś mnie, czym się zajmuję.

- Nie było potrzeby. Zaraz jak się poznaliśmy, poskładałam infor­macje jedna do drugiej i domyśliłam się, że jesteś tym Gradym Tuckerem, który pisze „Świat według Tuckera” - powiedziała z dumą.

- Czytałaś moje artykuły? - Był mile zaskoczony.

- W Iowa też mamy gazety - prychnęła, ale kąciki ust uniosły się jej w uśmiechu. Skrzywił się.

- Punkt dla ciebie. - Milczał przez chwilę, a potem rzucił jej skupio­ne spojrzenie spode łba. - To nie w porządku przyznać, że czytałaś moje artykuły i nie powiedzieć, co o nich sądzisz.

- Masz rację. - Uśmiech był teraz jeszcze bardziej szczery. - Arty­kuły są takie jak autor - czasami zabawne, prowokujące do myślenia, pozbawione jadowitej złośliwości.

- Szkoda, że nie powiedziałaś, że są ładne i czarujące. Niestety świat pióra nigdy tak o nich nie powiedział. - Westchnął rozczarowany.

- Nie słyszałam - zgodziła się. Po prawej stronie dostrzegła budyn­ki Uniwersytetu Georgetown. - Jest pewna granica przyzwoitości w do­maganiu się komplementów.

Teraz Tucker się uśmiechnął.

- Sam się o to prosiłem, prawda? To jeden z przypadków, który do­wodzi, że prawda bywa bolesna.

Minęli miasteczko uniwersyteckie i Jocelyn popatrzyła na drogę przed nimi.

- Wieziesz mnie do parku Great Falls? - Nie znała innego miejsca po drodze.

- Byłaś tam kiedyś? - spytał Tucker.

- Prawdę mówiąc, tak - przyznała.

Pamiętała wyraźnie wspaniałe wodospady Potomaku, spadające z wy­sokości dwudziestu metrów w stromą, wyszczerbioną gardziel upstrzo­ną głazami. W miesiącach letnich powodzi wody było tu więcej, niż w słynnym wodospadzie Niagara. -

- Niezwykłe miejsce, prawda?

- Z pewnością.

Dwa kilometry dalej Tucker wściekle klepnął w kierownicę.

- Zapomniałem zadzwonić do Obediaha. - Pochylił się do przodu i rozejrzał. - Gdzieś tu powinien być telefon.

Zanim Jocelyn się zorientowała, włączył kierunkowskaz i wjechał na plac wypożyczalni łodzi. Zaparkował koło automatu i wyłączył silnik.

- To potrwa najwyżej minutę. - Otworzył drzwi i jego ruchliwe koń­czyny wygramoliły się na zewnątrz. - Idziesz ze mną? - Popatrzył na nią. - Obediah pewnie będzie chciał z tobą porozmawiać.

- Dobra. - Szamotała się chwilę z pasami, bo nie mogła znaleźć przy­cisku zwalniającego.

Kiedy dołączyła do Tuckera, połączył się już z Obediahem.

- Tak, była dokładnie tam, gdzie powiedziałeś, przy pomniku Jeffersona. - Odwrócił się do Jocelyn i słuchał odpowiedzi staruszka. - Nic się jej nie stało. - W tej chwili przejeżdżał samochód z zepsutym tłumi­kiem i Tucker przytrzymał słuchawkę bliżej ucha, a drugie zakrył dło­nią. - Co powiedziałeś? Gdzie jesteśmy? - Rozejrzał się. - W wypoży­czalni łodzi. - Kolejna krótka cisza. - Dobry pomysł. Poczekaj chwi­leczkę. - Opuścił słuchawkę i zakrył dłonią. - Może spotkamy się gdzieś we trójkę i zjemy kolację?

Jocelyn przez moment zastanawiała się, czy ma ochotę zjeść sama, czy tylko z Tuckerem, a potem wzruszyła ramionami.

- Czemu nie?

Tucker odsunął dłoń i przyłożył słuchawkę do ucha.

- Spotkasz się ze mną i Jonesy na kolacji, powiedzmy, około siód­mej? - Odpowiedź z pewnością była twierdząca. - Wybierz restaurację, a my przyjedziemy. - Pokiwał głową. - Wiem, gdzie to jest. Chcesz jesz­cze zamienić kilka słów z Jonesy?... Dobrze, już ją daję.

Jocelyn wzięła od niego słuchawkę i poczuła ciepły dreszcz, gdy ich palce lekko się musnęły.

- Halo - odezwała się lekko zdyszanym głosem. - Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła za to, że podpowiedziałem Tuckerowi, gdzie może cię znaleźć - powitał ją Obediah.

- Powinnam być wściekła, ale nie jestem - zapewniła.

- Dobrze. Z pewnością macie plany na popołudnie, więc nie będę cię zatrzymywał. Spotkamy się o siódmej.

- Do zobaczenia. - Jocelyn odwiesiła słuchawkę i odwróciła się do Tuckera.

- Pływałaś kiedyś kajakiem? - zapytał i zupełnie ją tym zaskoczył.

- Nawet nie pamiętam, kiedy to było.

- Co powiesz na wiosłowanie po kanale? - Tucker wskazał ręką sto­jaki z kajakami. - Pogoda jest idealna, woda gładka, a łajb do wypoży­czenia cała masa.

Spojrzała na łódki, a potem na Tuckera.

- Więc to był twój pomysł?

- Możesz sobie wyobrazić lepsze zajęcie na popołudnie? Cicha oko­lica, piękna sceneria i miejsca z historycznym rodowodem bez tłumu tu­rystów.

Uśmiech Jocelyn wystarczył za odpowiedź.

Miał rację, myślała Jocelyn, kiedy sunęli gładko kajakiem po kanale Chesapeake i Ohio. Wąska nitka wody przed nimi błyszczała w słońcu. Gdzieniegdzie prąd porywał jesienne liście, które mieniły się intensyw­nymi kolorami i migotały na tafli wody jak rubiny, złoto i diamenty.

- Na pewno wiesz, że sam Waszyngton wpadł na pomysł, żeby zbu­dować ten kanał. - Tucker zanurzył wiosło głęboko. Jocelyn skinęła głową i przypomniała sobie fakty.

- Był jednym z inwestorów i nawet nadzorował część budowy. Chciał, żeby kanał połączył Zatokę Chesapeake z Ohio, ale dotarł tylko do Cumberland w stanie Maryland.

- Powstały dwie linie kolejowe i kanał stał się niepotrzebny, zanim go ukończono - uzupełnił Tucker. - Teraz ma około trzydziestu kilome­trów, chyba że doliczysz nitkę, która ciągnie się aż do Cumberland.

Wzdłuż brzegu ktoś biegł ze słuchawkami na uszach, ubrany w mod­ny, markowy strój, a chrzęst jego kroków na żwirowej ścieżce zakłócał ciszę. Biegacz nie pasował do starych dębów i olbrzymich sekwoi.

- Łatwo sobie wyobrazić, jak to wyglądało w przeszłości-zaduma­ła się Jocelyn.

- W lecie można się wybrać na przejażdżkę starą łajbą, z przewod­nikiem w stroju z epoki. Muły idą brzegiem i ciągną łódź. - Tucker uniósł wiosło, oparł o nogę i pozwolił kajakowi dryfować.

- Słyszałam o tym - przyznała. Wdychała zapach wody. - To musi być jak podróż w czasie.

Patrzył na jej profil i zauważył, że patrzyła gdzieś w dal. Uśmiechnął się do siebie i znów zanurzył wiosło.

- Zamierzasz tak siedzieć i upajać się widokiem, czy weźmiesz się do pomocy? - zapytał.

Rzuciła mu ironiczne spojrzenie przez ramię i uniosła jedno wiosło.

- Poganiacz niewolników.

W odpowiedzi zaczął śpiewać starą piosenkę.

- Wiosłuj, wiosłuj łódką...

Jocelyn dołączyła do niego ze śmiechem. Z początku trochę fałszo­wali, ale potem chórek już był zgodny. W połowie Jocelyn zapomniała tekstu i pomyliła wszystko Tuckerowi. Wybuchnęli śmiechem.

Pogodny nastrój towarzyszył im przez resztę popołudnia. Nie rozma­wiali na poważne tematy dłużej niż dwie minuty, i za każdym razem na­wzajem się rozśmieszali.

Śmiech sprawiał, że wspólnie spędzone chwile stały się jeszcze cen­niejsze.

Tak samo było, kiedy trwając w ciszy, obserwowali sześć kaczek. Podleciały nisko, musnęły wodę i z wdziękiem wylądowały na powierzch­ni. Oboje jak zaczarowani wpatrywali się w wodę, w której odbijał się szkarłatny strzelisty klon rosnący na brzegu. Przeżywali piękne chwile, pełne porozumienia i wymienianych ukradkiem spojrzeń.

Różowiejące słońce powoli schodziło za horyzont, kiedy wrócili do miejsca, z którego wypłynęli. Niebo przybrało kolor pomarańczy, a chmu­ry tu i ówdzie mieniły się czerwienią.

Zadowolona i beztroska Jocelyn wsiadła do volkswagena i zapięła pasy. W drodze powrotnej do miasta oboje milczeli. Dla Jocelyn cisza była tak miła, że nie należało jej psuć zbędną rozmową.

- Jesteś głodna? - spytał Tucker, kiedy zatrzymali się na parkingu.

- Umieram z głodu - przyznała. - Nie wiem, czy sprawiło to świeże Powietrze, wiosłowanie, czy obie rzeczy naraz.

- Zapomniałaś, jak dawno jedliśmy nasz ostatni posiłek. Słowo „nasz” wyszło z jego ust w tak naturalny sposób, że zabrzmia­ło niemal intymnie. Jocelyn nie przeszkadzało to ani trochę, tak jak nie przeszkadzało jej ich poprzednie milczenie. Zignorowała ostrzegawcze głosy, dające o sobie znać w głowie.

- Rzeczywiście, to było dawno - zgodziła się.

- Mój żołądek powiada, że minęły całe wieki.

Wjechali na specjalne miejsce, przeznaczone dla małych samocho­dów. Volkswagen garbus należał do tej kategorii. Tucker wyłączył silnik i otworzył drzwi. - Restauracja jest niedaleko. Może się przejdziemy?

- Nie mam nic przeciwko - powiedziała.

Dla Jocelyn przyzwyczajonej do ciągłego czekania, aż ktoś odprowa­dzi ją do drzwi, przy których przejmie ją ktoś inny, a potem ochrona wprowadzi do środka, zachęta do spaceru po ulicy brzmiała zachęcająco i zwyczajnie. Odkryła, że nawet samodzielne wysiadanie z samochodu, otwieranie drzwi i wychodzenie bez pomocy daje jej poczucie wolności, chociaż Tucker już podchodził od jej strony i chciał pomagać.

Zamknęli drzwi i ruszyli razem do budki parkingowego. Jocelyn cze­kała, aż Tucker wygrzebie pieniądze i zapłaci. Dołączył do niej po chwi­li, pokręcił głową i miał dziwną minę.

- Czy wiesz, że zaparkowanie samochodu na wieczór kosztuje tyle co dojechanie tutaj? - W jego głosie pobrzmiewało zdumienie.

- W Waszyngtonie nic mnie nie dziwi - roześmiała się lekko. Wsunął jej rękę pod ramię i poprowadził na chodnik.

- Następny polityk, który obieca dwa samochody w każdym garażu, powinien się upewnić, że wystarczy miejsca na ich zaparkowanie.

- Wyjąłeś to zdanie z rubryki „Świat według Tuckera” - zażartowała.

- Muszę to zapamiętać. - Zwrócił się w jej stronę i uśmiechnął. Po­czuła przyspieszone bicie serca i ogarniające ją ciepło. Pragnęła zwal­czyć to uczucie i odwróciła wzrok.

- Gdzie jest restauracja?

Pokazał na prawo.

Opuścił trzymającą ją rękę, ale cały czas szedł obok, skracając kroki, żeby jej nie wyprzedzić.

Kiedy zaszło słońce, wieczór zrobił się chłodny i zimowy. Jocelyn wydychała obłoczki pary.

Popatrzyła przed siebie na ulicę i zauważyła kilka ciemnych witryn skle­powych. Trzy neonowe szyldy wskazywały wejścia do restauracji, ale po ich stronie były tylko dwa. Sądząc po nieprzerwanym strumieniu wchodzących i wychodzących, interes w sobotnią noc prosperował znakomicie.

- Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy? - spytała. Tucker zerknął na zegarek.

- Według mojego zegarka jest za dwie minuty siódma. Myślę, że spodoba ci się Donnie Frank's.

- W tej chwili spodoba mi się każda restauracja. - Jocelyn zauważy­ła zielony, podświetlony napis „Donnie Frank's” na rogu budynku.

- Myślę, że Obediah poszedł na kompromis. Pamiętał, że ja lubię kuchnię meksykańską, a ty włoską. Jedzenie w Donnie Frank's jest amerykańskie.

- Cały Obediah. - Jocelyn uśmiechnęła się na wspomnienie miłego starszego pana

- Jestem zdziwiony, że zna Donnie Frank's - zauważył Tucker i za­myślił się na chwilę. - Przeważnie przychodzą tu ludzie z okolicy. Rzad­ko się trafiają przyjezdni spoza miasta. To jedna z małych knajp, która ma kiepskie wnętrze, ale serwuje wspaniałe jedzenie.

- Mam nadzieję, że nie obowiązuje elegancki strój - mruknęła, przy­pomniawszy sobie używane ciuchy, które miała na sobie.

Byli ubrani zwyczajnie. Zupełnie inaczej, niż kiedy Jocelyn wycho­dziła na kolację z ojcem.

- Na szczęście nie - uśmiechnął się Tucker. - Można wejść w jakim kto chce ubraniu. Chyba dlatego ludzie z okolicy lubią tu przychodzić, szczególnie po tygodniu paradowania w krawatach i koszulach. Jeśli jesz­cze nie zauważyłaś, to właśnie taki jest typowy strój w Waszyngtonie.

- Zauważyłam. - Puściła go przodem i poczekała, aż otworzy przed nią ciężkie dębowe drzwi.

W środku owiało ją ciepłe powietrze. Wokół niosły się smakowite zapachy, które pobudzały apetyt. Odetchnęła głęboko i poczuła specy­ficzną woń świeżego chleba, cynamonowy aromat szarlotki, zapachy pie­czonego kurczaka i wołowiny w rozmarynie.

Przycisnęła rękę do pustego żołądka i rozejrzała się badawczo po re­stauracji. Miało to być miejsce o kiepskim wnętrzu, a było ładnie i staro­świecko. Ściany pokryto ciemnym drewnem, światło sączyło się dyskret­nie, a na ozdobnej tapecie delikatnie błyszczały złote wzory.

- Daj kurtkę, powieszę ją na wieszaku - zaproponował Tucker i ski­nął głową w jej stronę. Swoje okrycie przewiesił przez ramię.

- Proszę.

Pomógł jej się rozebrać i zaczekała przy wejściu, aż powiesi ich rze­czy na wieszaku we wnęce. Tucker postukał w czarny kapelusz, który leżał na górnej półce, i zwrócił nań uwagę Jocelyn.

- Wygląda na to, że Obediah już jest - zauważył Tucker i dołączył do niej.

- Jest bardzo punktualny. - Uśmiechnęła się do Tuckera i zrozumia­ła, że oboje żywią wobec starszego pana ciepłe uczucia.

- Mamo. -Nagle dobiegł ich młody, podniecony głos. - Widzisz kto to?

Jocelyn zamarła i zbladła pod makijażem. Serce zabiło jej szybko, jak u ściganego zająca. Była pewna, że została zdemaskowana.

Rozdział 14

Gdzie, kochanie? - dopytywała się matka dziecka ciepłym i delikatnym głosem, nie bardzo zainteresowana.

- Tam.

Jocelyn nie odwróciła się, jakby udawała, że nie o nią chodzi. Zatrzy­mała wzrok na twarzy Tuckera. Patrzył na małego chłopca szczerze roz­bawiony.

Dziecko zniżyło głos do szeptu.

- Święty Mikołaj, mamo. Wiem, że to on!

Ulga była tak wielka, że pod Jocelyn ugięły się kolana. Roześmiała się nerwowo, opanowała z wysiłkiem i obejrzała.

Młode małżeństwo stało przy zakończonym łukiem wejściu do sali jadalnej i wymieniało ciepłe, czułe spojrzenia ponad głową sześciolatka, który podekscytowany krążył między nimi.

Kobieta pochyliła się nieznacznie.

- Kochanie, przykro mi, ale to nie jest Mikołaj.

- A właśnie, że jest. Zobacz, mamo. - Chłopiec wskazał na salę. -Ma białe włosy, brodę i jest ubrany w czerwony sweter. Tucker nachylił się do Jocelyn i mruknął jej do ucha.

- To musi być Obediah.

Jocelyn skinęła głową. Poczuła się głupio zawstydzona, że wycią­gnęła pośpieszne wnioski. Nawet teraz, kiedy nie było obaw, że została rozpoznana, cały czas miała napięte nerwy.

- To, że ma białe włosy i czerwony sweter, nie znaczy, że jest Miko­łajem, Brian - cierpliwie tłumaczył ojciec chłopca.

- Ale to on, tato - upierał się mały. - Wiem, że to on. Mogę iść z nim porozmawiać? Mikołaj się nie pogniewa. Naprawdę.

- Porozmawiamy o tym przy stole - odparł ojciec i uniósł trzy pal­ce, dając znak kelnerowi.

Chłopiec chciał zaprotestować, ale matka uciszyła go, położyła mu rękę na ramieniu i zabrała na salę.

Tucker poprowadził Jocelyn przez korytarz.

- Muszę przyznać, że nie znam nikogo, kto mógłby się lepiej wcielić w Świętego Mikołaja niż Obediah.

- Rzeczywiście wygląda podobnie - zgodziła się Jocelyn i zatrzy­mała na nim wzrok.

W jasnoczerwonym swetrze i z białymi włosami Obediah rzucał się w oczy.

Siedział przy stole nakrytym dla trojga i od razu zauważył Jocelyn i Tuckera. Pomachał do nich i wstał, a na jego brązowej twarzy pojawił się promienny uśmiech.

Mały Brian nie potrzebował lepszej zachęty. Natychmiast wyrwał się matce i popędził do stolika Obediaha. Zatrzymał się pół metra przed nim i z szeroko otwartymi oczami, niepewnie wbił w niego wzrok.

- Witaj, młody człowieku. - Obediah zwrócił się wesoło do chłop­ca, kiedy Jocelyn i Tucker zmierzali ku niemu.

Gdy tylko mały usłyszał jego gruby, basowy głos, rozpromienił się.

- Ty jesteś...

W tej samej chwili matka chwyciła go za ramiona i szybko zatkała mu usta dłonią.

- Bardzo przepraszam - powiedziała zawstydzona. - Proszę wyba­czyć mojemu synowi. Brian zwykle się tak nie zachowuje, ale... on my­śli, że pan jest Świętym Mikołajem.

- Ach. - Obediah uniósł głowę i trochę przesadnie okazał zrozumie­nie, a potem spojrzał ciemnymi oczami na chłopca. - Więc uważasz, że jestem Świętym Mikołajem, Brian?

Mały zaniemówił z wrażenia i powoli skinął głową, nie spuszczając wzroku z Obediaha.

- Chyba z powodu brody. - Obediah pogłaskał się po niej i po gu­stownie przyciętych bokobrodach.

- Masz czerwony sweter. - Brian pokazał dyskretnie.

- Sweter też, no tak, no tak - Obediah mruknął i westchnął żałośnie. Mrugając oczami, spojrzał na Jocelyn, która usiadła na wolnym krze­śle. - Młody Brian uważa, że jestem Świętym Mikołajem.

Jocelyn udała przerażenie i szybko szepnęła.

- Powiedział komuś? - Rozejrzała się po rozbawionych twarzach klientów restauracji, którzy obserwowali tę scenę z pobliskich stoli­ków.

- Nie wiem. Powiedziałeś komuś, Brian? - spytał Obediah.

- Tylko mamie i tacie. - Brian zerknął w stronę ojca, a potem po­chylił się i wyszeptał. - Nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział, kim jesteś, Mikołaju? Dlatego nie masz na sobie futrzanego płaszcza?

- Jesteś bardzo bystrym chłopcem, Brian. Mały z powagą pokiwał głową.

- Mam w szkole trójki.

- Wspaniale - powiedział Obediah i już chciał go pochwalić za szkol­ne osiągnięcia.

Brian w tej chwili nie myślał o szkole.

- Zaparkowałeś sanie i renifery na dworze? Mogę iść je pogłaskać? -zapytał podniecony.

- Brian - mruknęła bezradnie jego matka.

- Nie. Renifery i sanie zostały w domu - odpowiedział poważnie Obediah.

Na twarzy chłopca pojawiło się rozczarowanie.

- Nawet Rudolf?

- Tak, nawet Rudolf- przyznał Obediah z żalem. Mały Brian schował głowę w ramiona i znów oczy zaokrągliły mu się z ciekawości.

- W takim razie jak tu przyjechałeś?

- Tego nie mogę ci powiedzieć. - Obediah powoli pokręcił głową i uniósł wysoko brwi. - To tajemnica - wyszeptał.

Chłopiec ułożył usta w wielkie „O”, a potem zamknął jeż uśmie­chem. Wtedy po raz pierwszy zwrócił uwagę na Jocelyn, która siedziała przy stole, i na wysokiego, chudego Tuckera, który stał obok jej krzesła.

- Czy to twoi przyjaciele? - zaciekawił się.

- Oczywiście. Panno Jones, panie Tucker chciałbym wam przedsta­wić Briana i jego mamę... - Popatrzył wyczekująco na szczupłą, młodą kobietę.

- Barnes. Nazywam się Dienne Barnes. - Odwróciła się do nadchodzą­cego mężczyzny. - A to jest mój mąż, Anthony Barnes - powiedziała i przed­stawiła mu po chwili Jocelyn i Tuckera. Zawahała się przy Obediahu.

Za to Brian nie miał żadnych oporów.

- Tato, to jest Święty Mikołaj - oznajmił z dumą i uśmiechnął się uszczęśliwiony. - Mówiłem ci, że to on.

- Miło pana poznać, panie Barnes. - Obediah wyciągnął rękę na po­witanie. - Ma pan bardzo bystrego syna.

- Dziękuję. - W okularach w złotej oprawie, ciemnym swetrze i ko­szuli, Anthony Barnes wyglądał jak młody profesor, który lepiej radzi sobie z problemami matematycznymi niż z fantazjami małego chłopca.

Widać było, że bardzo kocha syna, ale był lekko zakłopotany i bardzo wdzięczny za cierpliwość Obediaha. Skinął głową Jocelyn i Tuckerowi i zaczął ich niezgrabnie przepraszać.

- Mam nadzieję, że państwo wybaczą mojemu synowi ten wybryk.

- Nic się nie stało, panie Barnes - zapewnił go Obediah. - Proszę się tym nie przejmować.

- To bardzo miło z pana strony. - Anthony Barnes zdawał sobie spra­wę, że robią widowisko i chciał je jak najszybciej zakończyć. - Myślę, że powinniśmy wrócić do swojego stolika. Brian, podziękuj panu... to znaczy... Mikołajowi, za to że poświęcił ci swój czas - wydukał.

Brian odchylił głowę do tyłu i spojrzał na ojca z wyrzutem.

- Chcę go najpierw zapytać o jedną rzecz.

- Zapytaj, czy możesz - automatycznie poprawiła go matka.

- Czy mogę? Proszę? - dodał Brian od siebie. Anthony Barnes spojrzał niepewnie na Obediaha i tym razem chciał zaprotestować bardziej stanowczo.

- Dość tych pytań jak na jeden wieczór, Brian - powiedział z waha­niem i bez przekonania.

Brian od razu to wyczuł i jęknął.

- Tato, ale...

Obediah szybko rozwiązał problem.

- O co chciałeś mnie zapytać, Brian?

Chłopiec poczuł się nagle onieśmielony, schylił głowę i dotknął pal­cem ust. Rozejrzał się i zobaczył, że przygląda mu się wiele osób.

- Mogę spytać na ucho? - zapytał cichutko.

- Oczywiście. - Obediah pochylił się szybko.

Brian stanął na palcach, przyłożył dłoń do ust i wyszeptał coś bezpo­średnio do ucha Obediaha. W restauracji nagle zrobiło się cicho, ale sły­chać było tylko niewyraźny szept. Pytanie było krótkie i chłopiec zadał je w sekundę.

Obediah wyprostował się z szerokim uśmiechem.

- Myślę, że to da się zrobić. - Mrugnął do Briana, a w jego ciem­nych oczach tańczyły takie same wesołe ogniki, jak w oczach chłopca. Zachichotał i po chwili śmiał się coraz głośniej i radośniej. Kiedy przy­łożył obie dłonie do okrągłego brzucha, Jocelyn zaczęła rozumieć. Nagle usłyszała głębokie i znajome - cha! cha! cha!

Obediah nie poprzestał na trzech „cha, cha, cha”. Śmiał się jeszcze przez kilka sekund, wypełniając radością całą salę. Dołączyli do niego inni, niektórzy śmiali się po prostu odruchowo. Zachowywali się tak, jakby zda­rzyło się coś magicznego. W całym pomieszczeniu nie było ani jednej

poważnej osoby - oczy wszystkich świeciły rozbawione. Tymczasem Jocelyn nie wiedziała dlaczego, ale poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.

- O rany - wydusił z siebie Brian, całkowicie zaskoczony.

- Dobrze było? - Obediah stał z rękoma na biodrach, roześmiany od ucha do ucha jak prawdziwy Mikołaj.

- Tak - wydusił z siebie chłopiec prawie na bezdechu.

- Podziękuj Mikołajowi - tym razem Anthony Barnes nie miał kło­potów z wymówieniem tego imienia.

- Dziękuję, Mikołaju. - Brian był oczarowany i zdumiony.

- Proszę bardzo - odpowiedział Obediah. - Pamiętaj, bądź grzecz­ny niezależnie od okoliczności - przypomniał mu, a potem zamilkł i uniósł brwi, robiąc mądrą minę. - Wiesz, co to znaczy, Brian?

Chłopiec zagryzł dolną wargę i poważnie zamyślił się nad pytaniem.

- Chyba nie - przyznał ze smutkiem.

- To znaczy - Obediah jeszcze raz nachylił się do niego - że należy być grzecznym nie dlatego, że ktoś da ci w nagrodę zabawkę, albo po­zwoli nie kłaść się wcześnie do łóżka. Powinieneś być grzeczny dlatego, że tak trzeba.

Na buzi małego pojawił się poważny grymas.

- Jestem mały. Skąd mam wiedzieć, co trzeba robić?

- Będziesz wiedział - zapewnił go Obediah i poklepał się po pier­si. - O, tutaj, głęboko w naszych sercach zawsze wiemy, kiedy jesteśmy niegrzeczni, a kiedy zachowujemy się odpowiednio, prawda?

Brian z miną winowajcy schował głowę w ramionach.

- Tak - westchnął.

- Tak myślałem. - Obediah uśmiechnął się ciepło i wyprostował. -Nie zapomnij: bądź grzeczny, bo tak należy.

- Obiecuję - przyrzekł Brian, a w sali rozległy się pełne aprobaty pomrukiwania.

- Dziękuję ci, Mikołaju. - Anthony Barnes się uśmiechnął. Ponaglony przez ojca, Brian powtórzył.

- Ja też dziękuję, Mikołaju. - Kiedy rodzice chcieli odciągnąć go od stołu, Brian odwrócił się raz jeszcze. - Pozdrów ode mnie Rudolfa, Dashera, Dancera, Prancera, Blitzena i wszystkie pozostałe renifery.

- Zrobię to - obiecał Obediah i pomachał na pożegnanie. Chicho­cząc, zajął swoje miejsce przy stole, a Tucker usiadł obok Jocelyn.

- Jeśli kiedyś zechcesz zmienić pracę, Obediah, będziesz doskona­łym Świętym Mikołajem - oznajmił Tucker i otworzył menu, uśmiecha­jąc się półgębkiem.

- Zapamiętam to sobie - odpowiedział Obediah.

- To prawda - włączyła się Jocelyn. - Przekonałeś Briana i jego ro­dziców. W całej sali zrobiła się świąteczna atmosfera. - Ona też czuła się nią przepełniona. - Widać to na twarzach wszystkich obecnych.

- Świąteczna atmosfera - powtórzył zamyślony Obediah. - Często słyszę to zdanie - zamilkł i popatrzył na oboje z lekko wyzywającą miną. -Co to według was znaczy?

- Szczęście - powiedział Tucker.

- Radość - w tej samej chwili odpowiedziała Jocelyn.

- Człowiek jest przepełniony masą ciepłych i dobrych uczuć - do­dał Obediah, skinął głową z aprobatą! postanowił rozwinąć temat. - Czu­jemy się dobrze nie tylko z własnego powodu, ale z powodu innych, i dla świata. Właściwie jest to chwila cudownego zachwytu.

- Pokój na świecie i dobro wobec człowieka - mruknął Tucker i uśmiech­nął się do siebie.

- Tak. Widzę, że nadążasz za mną. - Obediah rozpromienił się jesz­cze bardziej. - Pokój i radość. Radość i pokój. Nieważne, w jakiej kolej­ności, jedno wiąże się automatycznie z drugim. - Zrobił mądrą minę. -W Piśmie Świętym Jezus mówi, że przybył po to, by ludzie mogli cie­szyć się życiem. Nie powiedział, że mają się martwić o przyszłość i przej­mować przeszłością. Przypomina mi się jedno zasłyszane zdanie: „Wczo­raj to przeszłość, jutro to niewiadoma, dzisiaj to dar, prezent dla nas”.

- To prawda - mruknęła zamyślona Jocelyn. - Większość z nas po­pełnia błąd i nie cieszy się chwilą obecną.

- Dlatego postarajmy się radować tym, co przeżywamy teraz - za­proponował Tucker i trącił Jocelyn łokciem. - Co dziś zjesz?

- Nie wiem, a co polecasz? - Sięgnęła po kartę.

- Wszystko.

- Bardzo ułatwiasz mi wybór - zażartowała.

Przez chwilę wesoło spierali się o dania, a kelner podszedł, żeby przy­jąć zamówienie na napoje. Kiedy wrócił, wszyscy już się zdecydowali:

pieczony kurczak dla Jocelyn, pieczeń dla Tuckera i nadziewane zrazy wieprzowe dla Obediaha. Obediah i Tucker poprosili o sałatki na przy­stawkę, a Jocelyn wybrała zupę z czarnej fasoli.

Tucker patrzył, jak bierze pierwszą łyżkę do ust. Kiedy sięgnęła po drugą, westchnął z zazdrością.

- Nigdy nie mogłem się tego nauczyć.

- Czego? - zapytała, nie rozumiejąc.

- Jedzenia zupy. - Pokazał jej talerz. - Mama zawsze mi mówiła, że ma być widać, że jem, a nie słychać. Nieważne, jak się starałem i tak zawsze siorbałem.

- Ja też siorbię, jak jest gorąca - przyznała i obojętnym wzrokiem odprowadziła jakąś parę idącą do stolika. Poczuła dreszcz na plecach, kiedy rozpoznała Maude Farnsworth i jej męża, statecznego i dostojnego sędziego Davisa Osgooda Farnswortha.

W pierwszym odruchu chciała się głębiej zapaść w krzesło, tym bar­dziej że Maude usiadła na wprost niej.

- Coś się stało? - dopytywał się Obediah, przyglądając się jej z niepokojem.

- Nic - szybko odpowiedziała Jocelyn i starała się ukryć zmiesza­nie. - Właśnie myślałam o... - przerwała i szukała w myślach bezpiecz­nego tematu i tylko jeden przyszedł jej do głowy. - O Świętym Mikołaju i o tym, co mówiłeś.

- Zabawne - zdziwił się Tucker. - Myślałem o tym samym.

- Naprawdę? - Jocelyn poczuła ulgę. Chciała, żeby Tucker mówił i nie zwracał na nią uwagi. - Nad czym się zastanawiałeś?

- Nie wiem, czy dobrze to wyrażę. - Tucker przerwał na chwilę i zmarsz­czył brwi. - Pamiętam wszystko, co powiedziałeś o biskupie Mikołaju, i nie mogę jakoś znaleźć związku między Świętym i Bogiem. Może mi pomo­żesz. - Jak zwykle jego słowom towarzyszyły ożywione gesty.

- Odpowiedz sobie na pytanie, dlaczego ten mit przetrwał jakieś ty­siąc pięćset lat - podpowiedział mu Obediah.

- Cholernie dobre pytanie - oznajmił Tucker i zmarszczył się jesz­cze bardziej. - Ale obawiam się, że nie znam odpowiedzi.

- Zastanów się, kto podsycał ten mit? - Głos starszego pana był cie­pły, a ciemne oczy promieniały mądrością.

- Masz rację. - Tucker odłożył widelec. - Dzieci wiedzą tylko to, co powiedzą im rodzice, co oznacza, że to rodzice utrzymuj ą legendę o Świę­tym Mikołaju. Właściwie nie tylko rodzice - poprawił się po namyśle -ale ogólnie dorośli.

- Jak sądzisz, dlaczego to robią? - drążył Obediah z niewinną miną, popychając jego myśli w wybranym przez siebie kierunku.

- Przychodzi mi do głowy tylko jeden dobry powód. Mikołaj to najlep­szy chwyt marketingowy naszego stulecia- stwierdził cynicznie Tucker i spróbował sałatki. - W czasie świąt reklamuje więcej wyrobów niż Michael Jordan.

- Ale to nie Mikołaja sprzedawcę tak kochamy - zaprotestowała Jocelyn, trochę głośniej niż zamierzała.

Rzuciła okiem w stronę stolika Farnsworthów i natychmiast odwró­ciła głowę, kiedy zorientowała się, że Maude, zaskoczona i niepewna, patrzy w jej stronę. Poczuła ucisk wokół serca i rosnące obawy.

- Jonesy, wiesz, że to prawda - Tucker pomachał w jej stronę widel­cem. - Nawet kiedy siedzimy przed telewizorami i śmiejemy się z rekla­my, w której przebrany za Mikołaja facet sprzedaje maszynki do golenia albo perfumy, w duchu wiemy, że prawdziwy Święty Mikołaj nie zrobił­by tego. - Przerwał i roześmiał się. - Słyszeliście, co ja przed chwilą powiedziałem? „Prawdziwy” Mikołaj - tak jakby naprawdę istniał.

- Może istnieje w twoim sercu. - W słowach Obediaha zabrzmiało wyzwanie.

- Nie wiem, czy posunąłbym się tak daleko - odparł sucho Tucker i odkroił kawałek pomidora. - Ale pamiętam, że przed chwilą mogłem się odezwać i powiedzieć temu małemu, jak się nazywasz, ale kiedy zacząłeś udawać Mikołaja, stałem i patrzyłem. Spodobała mi się jego reakcja, ale to nieładnie, bo tak naprawdę zrobiliśmy mu brzydki kawał.

- Dlaczego tak uważasz? - Jocelyn się skrzywiła. - To nie był brzydki kawał.

- A jak to nazwać? - Tucker nadział pomidora na widelec. - Prędzej czy później dzieciak dowie się, że to rodzice udają Świętego Mikołaja i będzie strasznie rozczarowany - oświadczył ze smutkiem w głosie.

- A ty byłeś rozczarowany? - zastanawiał się głośno Obediah.

- W moim przypadku, zanim rodzice zebrali się, żeby mi powiedzieć prawdę, sam się domyśliłem. - Tucker spojrzał na Jocelyn pytająco.

- U mnie było tak samo - przyznała i przypomniała sobie, jak było jej smutno i jaki czuła żal.

- Byłeś nieszczęśliwy? Zły? Zraniony? - dopytywał się Obediah. Tucker pomyślał chwilę, zanim odpowiedział.

- Przede wszystkim było mi przykro.

Jocelyn jednym uchem słuchała jego odpowiedzi, bo jeszcze myślała o tym, co powiedział wcześniej.

- Skoro uważasz, że dzieci nie powinny wierzyć w Świętego Miko­łaja, dlaczego nie powiedziałeś Brianowi prawdy?

- Nigdy nie mówiłem, że nie powinny. - Tucker spojrzał na nią obu­rzony.

- Ale uważasz, że to nie było całkiem w porządku - przypomniała mu. - Więc dlaczego mu nie powiedziałeś? Poruszył się niespokojnie na krześle.

- Nie wiem. Uznałem, że nic się nie stanie, jeśli mały dłużej będzie wierzył w Świętego Mikołaja.

Obediah zachichotał gardłowo. Głęboki dźwięk zwrócił uwagę in­nych gości, także Maude Farnsworth. Jocelyn schowała głowę w ramio­na i zajęła się resztą zupy.

- Słyszę nutkę zazdrości w głosie, Tucker - oskarżył go delikatnie Obediah.

- Nie posunąłbym się tak daleko - zaprotestował Grady, ale nie za­przeczył.

Jocelyn nagle poczuła, że coś zrozumiała. Stłumiła cichy śmiech i po­stanowiła zapomnieć na chwilę o Maude.

- O to chodzi, prawda? - Spojrzała na Obediaha zdumiona. - Nie­ważne, czy Jesteśmy dorośli i ile wiemy o życiu, bo część z nas nadal chce wierzyć w Świętego Mikołaja. Chodzi jeszcze o coś więcej. W naszych sercach nadal wierzymy w jego dobroć, bo on jest jej symbolem. Dobroć -dla samej dobroci. Dlatego tak bardzo chcemy podtrzymywać ten mit.

- Niech mnie diabli - mruknął Tucker. - Masz rację. Na twarzy Obediaha pojawił się pełen radości uśmiech.

- Jeżeli pójdziecie krok dalej, musicie się zastanowić, skąd to się wzięło. Czy zaczęło się od biskupa Myry, zwanego Mikołajem? Czy on naśladował tego, któremu służył? Czy możliwe, że Bóg włożył nam to pragnienie w serca?

Tucker zrobił wielkie oczy, odłożył widelec i oparł się o krzesło.

- Trudne pytanie.

- Jeśli to zrobił - mówił dalej Obediah - to zupełnie normalne jest pytanie, dlaczego chce, żebyśmy zachowali w sobie coś z dziecka.

Nagle Jocelyn przypomniała sobie, że we fragmencie Pisma Święte­go Jezus powiedział, że jeśli ludzie nie staną się podobni do dzieci, nigdy nie wejdą do królestwa niebieskiego.

Tucker wypuścił głośno powietrze, zaskoczony i rozbawiony.

- Mój dziadek zawsze powtarza, że nie ma nic bardziej potężnego niż prosta dziecięca wiara.

Jocelyn uśmiechnęła się i pogrążyła we własnych myślach.

- Może wiara w Mikołaja nie jest mimo wszystko taka niemądra.

- Bóg często wybiera słabe i głupie rzeczy na świecie, żeby ukryć w nich mądrość. - Obediah odwrócił się do mijającego ich kelnera, któ­ry niósł dzbanek świeżo zaparzonej kawy.

Kelner zatrzymał się przy nich.

- Czy ktoś z państwa życzy sobie jeszcze trochę?

- Ja poproszę. - Obediah przysunął swoją filiżankę.

- Ja też. - Jocelyn uniosła swoją.

Po drugiej stronie, na wprost niej siedziała Maude Farnsworth. Jocelyn starała sienie patrzeć w jej kierunku, ale zauważyła, jak Maude doty­ka ramienia męża i szepcze mu coś do ucha. Jocelyn wiedziała, że znajo­ma Bliss pokazuje ją sędziemu

Davis Farnsworth powoli obrócił głowę, powiedział coś krótko do Maude i wrócił do swojej zakąski. Maude najwyraźniej nie była zado­wolona z jego reakcji. W końcu westchnęła, wzruszyła krągłymi ramio­nami, jakby chciała o wszystkim zapomnieć.

Pewnie pomyślała, że Jocelyn jej kogoś przypomina. Nie wiedziała kogo, zapytała sędziego, czy ją poznaje, ale on zaprzeczył.

Jocelyn zacisnęła kciuki, żeby szczęście dopisywało jej jak najdłu­żej.

Szkoda, że sędzia Farnsworth nie był najlepszym kompanem do roz­mowy. Zwykle rozmowna Maude gadała za dwoje, ale nie dziś.

Kilka razy w trakcie posiłku Jocelyn poczuła na sobie jej badawcze spojrzenie. Nie mogła od tego w żaden sposób uciec. Miała tylko jedno wyjście - przesiąść się na inne miejsce przy stole. Zmuszała się, żeby jeść wolno. Mimo tego skończyła przed Tuckerem i Obediahem.

Kiedy kelner przyniósł tacę z deserami, odmówiła; chciała skończyć posiłek jak najprędzej.

Obediah poklepał się po okrągłym brzuszku i westchnął.

- Nie zmieszczę już ani kęsa.

- A może jednak? - Tucker zerknął tęsknie na ciasto orzechowe.

- Ja też nie - oznajmiła Jocelyn. - Poza tym robi się późno. Spojrzał na zegarek i zdziwiony zamrugał.

- Rzeczywiście.

- Coś dla pana? - Kelner zwrócił się do Tuckera. - Może kawałek ciasta?

- Dziękuję, poproszę tylko rachunek - powiedział Tucker z żalem.

- Za chwileczkę.

Kelner po chwili wrócił. Położył rachunek przed Tuckerem, ale Obe­diah zaprotestował.

- Ja płacę.

- Nie ma mowy. - Tucker zgarnął rachunek i zaczął grzebać w kie­szeniach w poszukiwaniu portfela. - Po tylu latach, Mikołaju, należy ci się ode mnie coś więcej niż zwyczajowe ciasteczka i mleko.

Uśmiechnął się do Obediaha szybko, wyciągnął z portfela kartę kre­dytową i podał kelnerowi.

Jocelyn drażniła kolejna zwłoka i poczuła się jeszcze gorzej, kiedy zobaczyła, jak Maude wstaje z krzesła i idzie w stronę toalety. Czas dłu­żył jej się niemiłosiernie.

W końcu Tucker podpisał rachunek, schował kopię do kieszeni i wstał. Jocelyn odsunęła krzesło. Wiedziała, że Maude za chwilę będzie prze­chodzić tuż obok nich.

- Wesołych świąt, Mikołaju - zawołał wesoło mały Brian od swoje­go stolika.

- Wesołych świąt, Brian. - Obediah mu pomachał. Jocelyn chciała za wszelką cenę wyjść, zanim Maude wróci, i nawet nie spojrzała w stronę chłopca i jego rodziców. Tak szybko, jak na to pozwalała przyzwoitość, ruszyła przez salę, prosto do wieszaka z okry­ciami. Zbyt późno zauważyła, że wejście do toalety było dokładnie po jej lewej stronie.

- Pomogę ci - Tucker wziął kraciastą kurtkę z jej drżących rąk. Kiedy Jocelyn wsuwała drugą rękę w rękaw, Maude wyszła z toalety. Przez chwilę stały twarzą w twarz. Po sekundzie wahania Jocelyn od­wróciła się i odetchnęła nonszalancko, poprawiając przód kurtki.

- O matko! - zawołała Maude zdziwiona. - Nie poznałabym cię w tej peruce. Co ty tu robisz?

- Słucham? - Jocelyn przywołała na pomoc wszystkie zdolności ak­torskie i spojrzała na Maude tępo.

- Pani zna Jonesy? - odezwał się Tucker znad jej ramienia. - Za­wsze mówiłem, że świat jest mały.

- Jonesy? - Zaskoczona Maude rzuciła Tuckerowi spojrzenie, a on stanął obok Jocelyn i beztrosko wkładał płaszcz.

- Czy pani też jest z Iowa? - zapytał Obediah z niewinnym zaintere­sowaniem.

- Oczywiście, że nie! - oburzyła się Maude.

- Jeśli pani nie jest z Iowa, to skąd pani zna Jonesy? - Tucker zrobił przesadnie zdziwioną minę.

- Sądzę, że pani mnie z kimś pomyliła. - Jocelyn usilnie starała się zmienić brzmienie głosu, mówiła wyższym tonem i ostrzej. - Taką mam twarz. Ludzie często mi mówią, że kogoś im przypominam, kuzynkę albo siostrzenicę. - Nagle uległa chwilowej fantazji i protekcjonalnie pokle­pała Maude po ramieniu. Jocelyn Wakefield nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego. - Nie przejmuj się tym, kochana. Ciągle mi się to zdarza -oznajmiła i popatrzyła na swoich towarzyszy. - Gotowi?

- A ty? - Obediah włożył kapelusz i otworzył drzwi przed Jocelyn. Maude poruszyła ustami, ale nie powiedziała ani słowa. Jocelyn po­deszła do drzwi, a Tucker tuż za nią. Odetchnęła spokojnie dopiero na zewnątrz i zatrzymała się, bo nogi ugięły się pod nią. Sytuacja była nie­bezpieczna i do tego mogła obudzić podejrzenia w Tuckerze.

Żółta taksówka zatrzymała się niedaleko i przed inną restauracją wysiedli pasażerowie. Obediah przywołał ją gestem. Światła samochodu rozproszyły mrok ulicy.

Dla Jocelyn taksówka oznaczała możliwość natychmiastowej uciecz­ki - uwolnienia się od komentarzy i pytań ze strony Tuckera, na które niezręcznie byłoby jej odpowiadać.

- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jak wsiądę z tobą, Obe­diah?

- Będę zachwycony...

- Taksówka? Ale mój samochód stoi niedaleko. - Zdziwiony i za­skoczony Tucker wskazał ręką parking.

- Wiem... - zaczęła Jocelyn.

Tucker przerwał jej, zanim zdążyła odmówić.

- Miałem nadzieję, że pojedziemy obejrzeć Mali w nocy, oświetlo­ny lampami i... Pokręciła głową.

- Jest późno, Tucker.

- Dopiero zaczyna się noc - nalegał z przymilnym uśmiechem.

- Nie dla dziewczyny z Iowa, przyzwyczajonej chodzić spać z kura­mi - skłamała i od razu poczuła się winna.

Tucker już miał się o to spierać, kiedy nagle zmienił zdanie.

- A jutro? Moglibyśmy...

- Jutro wracam do domu - powiedziała Jocelyn. - Wcześnie rano.

- Przed śniadaniem? - Ciężko jej było oprzeć się jego pełnemu na­dziei uśmiechowi.

- Tak. - Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. Zapadła niezręczna cisza. Jocelyn trochę się bała, że Tucker zacznie ją namawiać do zmiany zdania, ale tym razem pomyliła się.

- No to chyba pora się pożegnać. - Wytrzymał jej wzrok, a w jego oczach dostrzegła smutek i żal.

- Tak. - Było jej trudniej, niż się spodziewała. Zabolało ją to i miała okropne przeczucie, że go nigdy więcej nie zobaczy. Wykrzywił usta w znajomym, kpiącym uśmieszku.

- Zapamiętam ten dzień do końca życia, Jonesy. Jesteś jedna na mi­lion, na cały świat. - Wyciągnął rękę.

- Ty też - mruknęła przez zaciśnięte gardło i chciała uścisnąć mu dłoń.

W ostatniej chwili podeszła bliżej, sięgnęła do jego policzka i przyl­gnęła ustami do jego ust w szybkim pocałunku.

Kiedy się odsunęła, Tucker objął ją w talii.

- O, nie. Jeśli chcesz mnie pocałować na pożegnanie, to ma być praw­dziwy pocałunek.

Wziął ją w ramiona, ustami dotknął jej ust i pocałował gorąco i po­żądliwie. Nie kusił i nie namawiał - oboje prowadzili czystą grę. Zadrżała od silnych emocji. Miała poczucie spełnienia i słuszności tego, co robi -uczucie, którego Jocelyn Wakefield nigdy nie zazna.

- Jonesy, nie odchodź. - Musnął ustami jej wargi, a potem koniu­szek ucha.

Przez chwilę kusiło ją, by zostać.

- Muszę.

Z zamkniętymi oczami wyrwała się z jego objęć i ruszyła do taksów­ki. Obediah przytrzymał jej drzwi. Wskoczyła na tylne siedzenie i ręką otarła płynącą po policzku łzę.

Rozdział 15

Kiedy Obediah usadowił się w taksówce, kierowca opuścił dzielącą ich szybę.

- Dokąd jedziemy? - zapytał z wyraźnym pakistańskim akcentem. Zanim Jocelyn podała adres hotelu, Obediah odezwał się pierwszy.

- Proszę jechać, a my zaraz ustalimy adres.

- Dobrze - powiedział kierowca zdziwiony niezwykłą prośbą. - Któ­rędy?

- Na razie prosto przed siebie.

- Jak państwo sobie życzą. - Wzruszył ramionami i odwrócił się do kierownicy.

Kiedy taksówka ruszyła, Jocelyn obejrzała się przez okno. Tucker stał na krawężniku i patrzył na odjeżdżających. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach, lekko się przygarbił. Twarz miał w cieniu, ale Jocelyn wy­obraziła sobie ból, jaki go dręczył, bo sama czuła takie samo cierpienie.

- Przykro go zostawiać - zauważył Obediah łagodnie. Ponieważ to była prawda, Jocelyn tym bardziej chciała ją ukryć.

- Przejdzie mi. - Odwróciła się, unikając czujnego wzroku Obediaha.

- Z pewnością. - Jego głos wcale jej nie przekonał. - Czy zdajesz sobie sprawę, że Tucker jest bardzo szczery, kiedy mówi, co do ciebie czuje?

- Co czuje do Jonesy - poprawiła go od razu.

- A może nic by się nie zmieniło, gdyby się dowiedział, kim na­prawdę jesteś? - podsumował.

- A ty jak uważasz? - zapytała wyzywająco, świadoma, że w jej gło­sie słychać smutek.

- Nie ma znaczenia, co ja myślę - odpowiedział miękko.

- Masz rację - przyznała i westchnęła ciężko.

- Uważam, że musisz rozważyć o wiele ważniejszą kwestię - osza­cował sytuację.

- Jaką? - zapytała obojętnie, skupiona na pustce, jaką odczuwała.

- Czy chcesz spędzić resztę życia, zastanawiając się, czy Tucker czuł­by do ciebie to samo, co czuje do Jonesy.

Jego słowa cięły jak nóż i sprawiały jeszcze większy ból.

- Chcesz powiedzieć, że powinnam tam wrócić i powiedzieć mu, kim jestem? - zapytała ze złością.

- Ja tylko uważam, że powinnaś to rozważyć - odpowiedział Obe­diah. - Czy tak trudno byłoby powiedzieć mu prawdę?

- Nie rozumiesz - mruknęła Jocelyn i gniew gdzieś się rozpłynął, a ją ogarnęło uczucie rezygnacji. - Tucker pisze artykuły - komentarze polityczne.

- Chodzi ci o to, że jest dziennikarzem - kimś, komu nie można ufać -powiedział, wnioskując logicznie.

- Nie, jeśli ktoś ma odrobinę zdrowego rozsądku - dodała.

- A ty, oczywiście, jesteś bardzo rozsądna.

Jocelyn wyczuła drwinę w jego głosie i nie miała ochoty dać się spro­wokować. Prawie zawsze zachowywała się bardzo rozważnie, a ta śmiesz­na maskarada była pierwszą nierozsądną rzeczą, jaką zrobiła od lat. Nie miała ochoty łączyć jednego błędu z innymi.

Kiedy taksówka zatrzymała się na światłach skrzyżowania, rozejrza­ła się w poszukiwaniu jakichś znaków.

- Mój hotel jest w centrum - powiedziała do Obediaha, zdecydowa­na skierować rozmowę na inny temat. - Może najpierw mnie odwieziesz?

- Uważasz, że to rozsądne, żebyś spędzała noc sama?

- Jeżeli w ten sposób chcesz mnie namówić do przeniesienia się do twojego hotelu, to dzięki, ale nic z tego. - Zaczęła szukać w torebce pie­niędzy na taksówkę.

- Właściwie chciałem zaproponować, że lepiej będzie, jeśli dziś wie­czorem wrócisz do babci - odparł Obediah.

Wolała to, niż perspektywę samotnej nocy w pokoju hotelowym, gdzie wszystko było poprzykręcane do ścian lub owinięte plastikiem. Był jed­nak drobny problem.

- Spodziewają się mnie dopiero jutro rano. - W końcu znalazła kil­ka banknotów.

- Można temu zaradzić. - Obediah pochylił się do przodu i postukał laską w szybę oddzielającą kierowcę.

- Za rogiem jest automat - powiedział. - Proszę stanąć przy nim, bo młoda dama musi wykonać krótki telefon.

- Zatrzymam się, ale potem musi mi pan powiedzieć, dokąd jedzie­my - odpowiedział mężczyzna.

- Oczywiście. - Obediah rozparł się na siedzeniu i oparł obie dłonie na rączce laseczki.

Kominek w salonie w Redford Hall był rozpalony, a języki ognia migotały w rytmie muzyki, która wypełniała pokój. Sprzęt grający, który stał w rogu, milczał, ale za to pokrywa wiekowego gramofonu była unie­siona. W środku na starym talerzu kręciła się 78-obrotowa płyta, a z jedy­nej tuby rozbrzmiewał skrzeczący, ale niekonwencjonalny głos Glenna Millera i jego String of Pearls.

Bliss Wakefield siedziała przy stoliku do gry z drewna wiśniowego, rytmicznie stukała nogą i przyglądała się rozłożonemu pasjansowi. Kie­dy po raz drugi przejrzała talię i nie znalazła odpowiedniej karty, wydęła zirytowana usta i rozłożyła pasjansa ponownie, tym razem odwracając kolejność kart.

Dexter zobaczył, co Bliss robi, jak tylko wszedł do pokoju. Niósł małą tacę z dwoma filiżankami i dzbankiem gorącej czekolady. Zdjął jedną i postawił na podstawce po prawej stronie.

- Pani oszukuje. - Nalał jej do filiżanki.

- Ale bardzo dobrze, prawda? - odparła, nie przejmując się.

- Oszustwo to nie zwycięstwo - oznajmił.

- Zajmij się swoimi sprawami - mruknęła niezadowolona. - A jesz­cze lepiej - Bliss wpadła na nowy pomysł. - Znajdź Tangerine i puść.

- Czy musimy znowu słuchać tej żałosnej piosenki? - mruknął z nie­chęcią Dexter, ale jednocześnie ruszył wykonać polecenie.

Zrobił zaledwie dwa kroki, kiedy zadzwonił telefon, zagłuszając sak­sofony i puzony orkiestry.

- Dobry Boże, kto dzwoni o tej porze w sobotę wieczorem? - Bliss się skrzywiła i spojrzała zaniepokojona na Dextera. - Może coś się sta­ło...

Majordomus zapomniał o swoim zazwyczaj powolnym i majestatycz­nym kroku, podszedł do aparatu i chwycił słuchawkę. Bliss wstała z fo­tela, jedną rękę trzymała przy szyi, drugą opierała się o stół, szykując się na najgorsze.

- Redford Hall - oznajmił Dexter szybciej niż zwykle. Dwie sekun­dy później odprężył się. - Tak, pani Farnsworth.

Bliss bezgłośnie wymówiła imię „Maude” i westchnęła z ulgą, ale „zaraz zesztywniała na dźwięk słów Dextera.

- Przykro mi, pani Farnsworth, ale udała się na spoczynek - powie­dział do słuchawki, potem zasłonił ją dłonią i wyszeptał głośno. - Chce rozmawiać z Jocelyn. - Szybko odsunął dłoń i odpowiedział. - Tak, tro­chę wcześniej niż zwykle. Czy mogę przekazać wiadomość? - spytał i za­uważył, jak Bliss pokazuje mu, żeby oddał jej słuchawkę. - A może chcia­łaby pani rozmawiać z panią Wakefield? - Podał telefon Bliss.

Talia do pasjansa została na stole, a Bliss podeszła do Dextera, wzię­ła słuchawkę, odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić i przyłożyła ją do ucha.

- Witaj, Maude. Co słychać? - zapytała gładko.

- Wszystko w porządku. - Kobieta odpowiedziała automatycznie na grzecznościowe pytanie. - Dzwonię, bo miałam nadzieję na rozmowę z Jocelyn, ale Dexter mówi, że już poszła spać.

- Nie dziwi mnie to, szczególnie po ostatnich pracowitych dwóch tygodniach. Biedna dziewczyna za bardzo się przemęcza.

- Oczywiście. Nie pomyślałam o tym - przyznała Maude, a potem roześmiała się, jakby coś do niej dotarło. - Może nie powinnam dzwo­nić, ale spotkała mnie dzisiaj dziwna przygoda i jestem pewna, że Jocelyn byłaby zainteresowana.

- Maude, w takim razie musisz mi koniecznie powiedzieć, co to było - oznajmiła Bliss z uporem w głosie.

- Poszliśmy z sędzią na kolację i w restauracji była pewna kobieta. Wydała mi się znajoma, ale nie mogłam sobie przypomnieć kto to. Kiedy wychodziła, oświeciło mnie. - Maude zawiesiła głos, żeby zwiększyć napięcie. - Wyglądała dokładnie tak jak Jocelyn. Kiedy zorientowałam się, że ma na głowie perukę, byłam pewna, że to ona.

- Skąd, do diabła, przyszło ci do głowy, że Jocelyn jadłaby sama kolację w jakiejś restauracji, skoro wiesz, że spędza weekend ze mną? -Bliss stwierdziła, że lepiej zaatakować niż bez przekonania zaprzeczać, ale wymienili z Dexterem zmartwione spojrzenia.

- Wcale nie była sama - odpowiedziała Maude z pełnym przekona­niem.

- Jak to? - spytała coraz bardziej zaniepokojona Bliss. - Kto był z nią?

- Dwóch mężczyzn. Muszę przyznać, że nie wyglądali na agentów ochrony. - Słysząc takie rewelacje od Maude, Bliss odsunęła telefon od

ucha na tyle, żeby Dexter mógł słyszeć. - Szczerze mówiąc, jeden z nich wyglądał jak przeciwieństwo ochroniarza.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Bliss wyobraziła sobie różne zdjęcia terrorystów, które ostatnio widziała w gazetach i w telewizji.

- To był starszy człowiek. Murzyn z białymi włosami i brodą. Uda­wał, że jest Świętym Mikołajem przed jakimś małym chłopcem, który był w restauracji z rodzicami.

- Chwileczkę. Sądzisz, że widziałaś Jocelyn z jakimś starszym, ciem­noskórym panem, który udawał Świętego Mikołaja? Maude czy ty coś piłaś? - Bliss miała ochotę roześmiać się z ulgą.

- Nie żartuj - zaprotestowała oburzona Maude. - Wypiłam jeden kie­liszek czerwonego wina do obiadu.

- Nie wydaje mi się.

- Sama nie wymyśliłabym czegoś takiego - upierała się Maude i Bliss musiała się z nią zgodzić - Maude miała kiepską wyobraźnię. - Kobieta, którą widziałam, była niezwykle podobna do Jocelyn.

- Oczywiście muszę wierzyć ci na słowo. - Bliss miała niemiłe prze­czucie, że Maude rzeczywiście spotkała Jocelyn. Najbardziej martwiło ją to, że jej wnuczka była z dwoma mężczyznami.

- Powiedziałaś, że była z dwoma mężczyznami. Jak wyglądał ten drugi? - zapytała i nie mogła się powstrzymać, żeby nie dodać. - Może to był jeden z pomocników Świętego Mikołaja?

- Absolutnie nie. Był wysoki i trochę kościsty. Wyglądał jak koszy­karz, a kto go zresztą wie, może był ze środkowego zachodu.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Bo ta dziewczyna, tak podobna do Jocelyn, była z Iowa - wyjaśni­ła Maude.

- Skąd wiesz? - Bliss przysunęła słuchawkę bliżej ucha. - Rozma­wiałaś z nią?

- Oczywiście, że tak - oznajmiła Maude lekko poirytowana pyta­niem.

- Pewnie było ci strasznie wstyd, kiedy się okazało, że się pomyli­łaś? - wtrąciła szybko Bliss, zdecydowana zamącić Maude w głowie.

- W pewnym sensie tak. Niestety nie rozmawiałam z nią długo.

- Może to lepiej. Dziękuję, że zadzwoniłaś - oznajmiła niedbale Bliss. - Masz rację, Jocelyn ubawi się, jak jej opowiem tę historię jutro rano.

- Tak. Cóż, robi się późno. Nie będę ci dłużej zawracać głowy -mruknęła kobieta, jakby nagle dotarło do niej, że wystawiła się na po­śmiewisko.

- Przekaż sędziemu moje pozdrowienia - powiedziała Bliss, poże­gnała się i odłożyła słuchawkę.

- Widziała Jocelyn - zgadł Dexter.

- Tak, ale nie to mnie martwi. - Bliss zaczęła skubać paznokieć zę­bami.

Dexter skinął głową ze zrozumieniem.

- Chodzi o tych mężczyzn.

- Żaden z nich nie pasował opisem do wyglądu Gregory'ego Pecka. Westchnęła zatroskana i złożyła dłonie.

- A jeżeli ją porwali?

- Mówiłem, że ta eskapada będzie niebezpieczna.

- Nie musisz tego teraz powtarzać, Dexter - warknęła zirytowana. -Gdyby Gregory Peck stał teraz obok, zapewniałby mnie, że wszystko będzie dobrze, i przekonywał, że niepotrzebnie się martwię.

Dexter wyprostował się jak struna.

- Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, Gregory Peck nie był­by tu potrzebny. Stałby teraz u boku Jocelyn - poinformował ją lodowa­to.

- Zamknij się i wyłącz gramofon - rozkazała zniecierpliwiona jego logicznym wywodem. - Te trzaski doprowadzają mnie do szału.

Z uniesioną wysoko głową, urażony Dexter podszedł do gramofonu, podniósł ramię z igłą i zaczepił na podstawce. W tej samej chwili znów zadzwonił telefon, i oboje podskoczyli.

- Chyba nie dzwonią do nas po okup? - Bliss wpatrywała się w tele­fon, a palce dłoni przyciskała do ust.

- Wątpię, proszę pani. - Dexter spokojnie podniósł słuchawkę. -Redford Hall. - Odwrócił się do Bliss rozpromieniony. - Panna Jocelyn - wyszeptał z wielką ulgą.

Bliss wyrwała mu telefon.

- Wszystko w porządku, Jocelyn? Strasznie się o ciebie martwili­śmy. Gdzie jesteś? - Wykrzykiwała pytanie za pytaniem.

- Nic mi nie jest, Gog - padła szybka odpowiedź. Bliss zdziwiła się, że Jocelyn mówi tak cicho.

- Na pewno? - Nie była przekonana. - Masz smutny głos.

- Śpieszę się, bo taksówka na mnie czeka. Dzwonię, żeby ci powie­dzieć, że wracam jeszcze dziś. Poproś Dextera, żeby otworzył furtkę.

- Teraz? - zdziwiła się. - Myślałam, że miałaś zamiar zjawić się ju­tro rano?

- Zmieniłam zdanie, Gog i nie mam czasu teraz wszystkiego wyja­śniać.

- Dobrze - zgodziła się Bliss. - O której będziesz?

- Nie wiem dokładnie, ale niedługo.

- Dexter będzie musiał odwrócić uwagę...

- Obediah się tym zajmie - wtrąciła Jocelyn. - Niech Dexter tylko otworzy furtkę.

- Kto to jest Obediah? - Bliss skrzywiła się, kiedy usłyszała dzi­waczne imię.

- Przyjaciel. Posłuchaj, wszystko ci wyjaśnię jak wrócę, Gog. Teraz muszę już kończyć.

Rozległo się stuknięcie i połączenie zostało przerwane. Bliss odłoży­ła słuchawkę i odwróciła się do Dextera.

- Wraca dzisiaj zamiast jutro rano. Musisz zaraz otworzyć furtkę.

- Oczywiście. A kto to jest Obediah?

- Nie mam pojęcia - powiedziała i westchnęła zdezorientowana. -Powiedziała, że to przyjaciel i mam nadzieję, że się nie myli.

Jocelyn poprosiła kierowcę, żeby zatrzymał się dwa domy od Red-ford Hall.

- Tutaj wysiądę - powiedziała do Obediaha. - Daj mi pięć minut, a potem możesz się zjawić.

- Pięć minut. - Odsunął rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek, a po­tem uśmiechnął się do niej. - To bardzo ekscytujące. Czuję się jak tajny agent.

- Jesteś pewien, że sobie poradzisz? - spytała zatroskana. - Nie chcia­łabym, żebyś zrobił coś, za co mogą cię aresztować.

- Nie martw się. - W jego głosie słyszała rozbawienie i uśmiechał się do niej szeroko. - Mój wiek i kolor skóry mają dobre strony. Agenci od razu zauważą starego Murzyna, który szwenda się po ulicy przed do­mem twojej babci. Szybko zareagują, bez względu na to, że jestem ele­gancko ubrany. Pokażą mi drogę, a ja będę udawał mało rozgarniętego i nie będę rozumiał, jak mi tłumaczą, gdzie jest adres, którego szukam. Wszystko pójdzie dobrze, zapewniam cię.

- Mam nadzieję. - Jocelyn też chciała być taka pewna, ale do tej pory tyle rzeczy jej się nie udało i tylko ucieczka z Redford Hall poszła zgodnie z planem. Wysiadła z taksówki i po chwili zajrzała jeszcze raz do środka.

- Bądź ostrożny, Obediah.

Uśmiechnął się z wyrzutem.

- Przestań się bać.

- Martwię się o ciebie - odpowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie ona, Obediah nie znalazłby się w takiej sytuacji.

- Nie miałem siebie na myśli.

- W takim razie kogo? - Zmarszczyła brwi. - Ja się nie boję.

- Przykro mi, ale nie zgadzam się z tobą. Widać, że masz pietra -oznajmił.

- Czego mam się bać? - spytała wyzywająco.

- Obawiasz się, że kiedy Tucker dowie się, kim jesteś, jego uczucia do ciebie się zmienią. Dlatego nie chcesz mu powiedzieć prawdy, a nie ze względu na jego zawód.

Obediah dostrzegał o wiele więcej, niż Jocelyn chciała przyznać. Znowu wybrała tchórzliwe rozwiązanie.

- To nie jest odpowiednia pora na dyskusję, Obediah - powiedziała i spojrzała na zegarek. - Pamiętaj, że potrzebuję pięciu minut.

Zamknęła drzwi i ruszyła w zacienioną część ulicy. Ciemności nie mogły jednak ukryć prawdy, która tkwiła w jego słowach, i nie dawała jej spokoju przez całą drogę do Redford Hall.

Jocelyn ukryła się w krzakach i czekała, aż Obediah zajmie uwagę obu agentów na służbie. W innych okolicznościach może chciałaby po­dziwiać jego aktorskie zdolności, kiedy przekonywał ich, że taksów­karz przywiózł go pod niewłaściwy adres. Wypytał o drogę i cały czas miał kłopoty z zapamiętaniem. Jocelyn była pogrążona we własnych myślach i zdenerwowana tym, że musi przejść przez furtkę niezauwa­żona.

Kryjąc się w cieniu, dotarła do wejścia, modląc się w duchu, żeby było otwarte. Furtka otworzyła się cicho do środka pod dotknięciem ręki. Jocelyn wślizgnęła się przez nią i zamknęła za sobą. Przebiegła szybko do wozowni i miała już tylko krok do podziemnego przejścia.

Kiedy dotarła do ukrytej klatki schodowej, wdrapała się na drabinę. Na górnym schodku zatrzymała się na moment, żeby zebrać myśli i przy­gotować się na niezliczone pytania.

Nie myliła się. Bliss nie dała jej nawet szansy na spokojne wejście do pokoju.

- Dzięki Bogu, jesteś cała. - Złapała ją za ręce i uścisnęła z miesza­niną ulgi i troski. - Nie masz pojęcia, jak się o ciebie martwiliśmy.

- Nie było potrzeby, bo wszystko jest w porządku. - Uśmiechnęła się na siłę.

Dexter uniósł brwi na widok jej stroju.

- A gdzie się podział strój do biegania?

- Jest w hotelu z innymi rzeczami. - Jocelyn uwolniła dłonie, od­wróciła się i zaczęła wyciągać szpilki, które trzymały perukę. - Nie było sensu po nie wracać. O tej godzinie ludzie już nie biegają.

- W hotelu będą się zastanawiać, co się z panią stało - zaprotesto­wał.

- Niech się zastanawiają- oznajmiła Bliss i machnęła ręką na taką błahostkę. - Nigdy nie dojdą do tego, że to rzeczy Jocelyn. Ten Obediah to inna sprawa. Kto to jest?

- Obediah to niezwykle miły dżentelmen, którego poznałam pod pomnikiem Lincolna. - Jocelyn wyciągnęła wszystkie szpilki, zdjęła pe­rukę i rzuciła na toaletkę.

- Nie wie, kim jesteś? - Bliss szybko podniosła perukę i schowała do różowej, plastikowej torby.

- Od razu mnie rozpoznał, zresztą powinnaś go pamiętać, Gog. -Jocelyn rozpuściła włosy. - To ten starszy, ciemnoskóry pan z białą bro­dą, który był z grupą, którą w ubiegłym tygodniu oprowadzałaś po Bia­łym Domu.

- Ten, który pytał cię o choinki i tegoroczny motyw świąteczny? -powiedziała zdziwiona.

- Ten sam.

- Wielkie nieba - mruknęła Bliss i znów spojrzała na Jocelyn. - A kim był ten drugi mężczyzna? Jocelyn zesztywniała.

- Jaki mężczyzna?

- Ten, którego Maude widziała z tobą w restauracji.

- Maude dzwoniła do ciebie? - Jocelyn chciała grać na zwłokę. Nie wiedziała, czy opowiedzieć babci o Tuckerze. Obawiała się jej reakcji.

- Chwilę przed tobą. Jocelyn westchnęła pokonana.

- Myślałam, że udało mi się ją przekonać, że się pomyliła.

- Udało się, ale to zupełnie inna sprawa. Nadal mi nie powiedziałaś, kim był ten facet z Iowa.

- On nie jest z Iowa, tylko z Kansas - poprawiła odruchowo.

- Nie obchodzi mnie, skąd jest - oznajmiła wyczerpana Bliss. - Chcę wiedzieć, kto to?

Po wszystkich kłamstwach tego dnia Jocelyn nie miała ochoty na nowe.

- To był Grady Tucker.

Właśnie tej reakcji się spodziewała.

- Grady Tucker! Ten Grady Tucker? - Bliss osłupiała.

- Ten sam - przyznała Jocelyn, odwróciła się na pięcie do Dextera i wycelowała w niego palec. - Żaden z niego Gregory Peck, więc nie wy­obrażaj sobie za wiele.

Dexter zrobił urażoną minę.

- Nawet mi to nie przyszło do głowy.

- Tylko mi nie mów, że on też cię rozpoznał. - Bliss stała z ręką przyciśniętą do piersi, jakby spodziewała się następnego ciosu.

- Nie, on mnie nie poznał. - Z jakiegoś dziwnego powodu Jocelyn żałowała.

- O matko - mruknęła Bliss ze współczuciem. - Twój dzień się nie udał?

- Chwilami było zabawniej, niż się spodziewałam, a chwilami okrop­nie, ale nauczyłam się jednej rzeczy, Gog. - Uśmiechnęła się krzywo. -Nie ma wolności w udawaniu, że jest się kimś innym. Sądziłam, że jest, ale się pomyliłam.

- Moje kochane biedactwo. - Bliss objęła ją na pocieszenie. - Tak mi przykro.

- Mnie też - przyznała Jocelyn i zmusiła się do uśmiechu. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wolałabym teraz o tym nie mówić. Mia­łam długi dzień i jestem naprawdę zmęczona.

- Oczywiście. Zobaczysz, że jak się dobrze wyśpisz, wszystko wyda ci się o wiele zabawniejsze.

- Jasne. - Jocelyn wiedziała jednak, że tak nie będzie.

Rozdział 16

Silny listopadowy wiatr poderwał leżące na chodniku liście i uniósł w górę, aż zawirowały i uderzyły w czarny płot z żelaza, który ota­czał pomocny trawnik Białego Domu. Za ogrodzeniem, wokół fontanny na środku trawnika, jasno żółciły się chryzantemy, ale ich wesoły kolor przybladł nieco w ponury, szary, mocno zachmurzony dzień.

Tucker podniósł kołnierz, żeby ochronić kark przed chłodnym, zi­mowym powietrzem, wsunął ręce do kieszeni i patrzył smętnie w okna na drugim piętrze rezydencji, gdzie znajdowały się prywatne apartamen­ty prezydenta i jego rodziny.

Usłyszał kroki za plecami. Ktoś szedł miarowo i stukaniu butów na betonowym chodniku towarzyszyły uderzenia laski. Kroki umilkły tuż

za nim. Kątem lewego oka dostrzegł małego człowieczka z białą brodą, w czarnym kapeluszu na głowie, ciemnym płaszczu i z czerwonym sza­likiem. Popatrzył na niego i nie umiał wytłumaczyć, dlaczego widok Obediaha wcale go nie zaskoczył.

Starszy pan popatrzył na Tuckera ciepło i ze zrozumieniem.

- Myślałem, że znajdę cię gdzieś tutaj - powiedział na powitanie.

- Staromodne, prawda? Chcę być w pobliżu niej. Tucker jeszcze raz spojrzał w stronę Białego Domu, ale tym razem z obojętną miną.

Obediah uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Mnie to nie dziwi.

- Nie zadzwoniła do mnie. - Tucker dalej wbijał wzrok w okna na dru­gim piętrze, a kąciki ust miał opuszczone. - Ma mój numer telefonu do domu i do gazety, ale nie zadzwoniła. Kiedy nie odezwała się w niedzielę ani w po­niedziałek, nie byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się telefonu nawet we wtorek, ale wczoraj... - przerwał wpół zdania z ciężkim westchnieniem i zgarbił ramiona. - Chyba już nie zadzwoni, a ja tak na to liczyłem.

- Może potrzebuje trochę więcej czasu. - Wiatr porwał chmurkę pary, która wydostała się z jego ust.

Tucker pokręcił przecząco głową.

- Im więcej czasu upływa, tym bardziej będę jej obojętny i nie ode­zwie się do mnie.

- Rozumiem, dlaczego nie zadzwoniła. - Obediah spojrzał leniwie na Biały Dom. - Ona naprawdę uważa, że kiedy dowiesz się, kim jest, twoje uczucia do niej się zmienią.

- Myli się - oznajmił Tucker z odrobiną złości w głosie.

- Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał Obediah i popatrzył na Tucke­ra spode łba trochę kpiącym wzrokiem.

- A co ja mogę? - Tucker wzruszył ramionami, wyciągnął rękę z kie­szeni i pokazał na Biały Dom. - To nie jest dom, do którego możesz po­dejść i zadzwonić dzwonkiem do drzwi, a potem poprosić o rozmowę z córką gospodarza. Zastanawiałem się, czy do niej nie zadzwonić, ale nie chcę rozmawiać przez telefon. To, co mam jej do powiedzenia i tak będzie trudne, kiedy staniemy twarzą w twarz.

- Innymi słowy, jeśli ona nie skontaktuje się z tobą, ty się poddasz. Czy to właśnie chciałeś powiedzieć?

Tucker podniósł głowę i spojrzał wściekle na Obediaha. Potem zro­zumiał, do czego zmierza starszy pan i uśmiechnął się chytrze.

- Dobrze wiesz, że nie. Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak się z nią zobaczyć. Trzeba załatwić tyle formalności, żeby umówić się na

spotkanie: telefonistki, sekretarki, asystentki. Może odmówić w każdym momencie i nic nie będę mógł na to poradzić.

- Rozumiem, o co chodzi - mruknął Obediah i zamyślony skinął głową,

- Ja też. - Tucker westchnął i jeszcze raz zerknął na piękną północ­ną fasadę budynku. - Dobrze pilnują tego domu. Jest tylko jedno miej­sce, gdzie nie otaczają jej pracownicy i ochrona - tam na górze. - Wska­zał okna na drugim piętrze. Silny powiew wiatru rozwiał mu włosy, a Tucker rzucił uśmiech w stronę Obediaha. - Szkoda, że nie jesteś Świętym Mi­kołajem. Gdybyś był, wsadziłbyś mnie do worka, wlecielibyśmy przez komin i zostawiłbyś mnie tam.

- Gdybym był Świętym Mikołajem, mógłbym to zrobić tylko w Wi­gilię. Naprawdę chcesz czekać tak długo?- odparł Obediah, a w jego oczach tańczyły figlarne ogniki.

- Ani myślę - przyznał Tucker i znów westchnął. - Niestety nie znam sposobu, żeby się tam dostać.

- Zamiast atakować bezpośrednio może powinieneś pomyśleć, jak ją sprytnie podejść - zasugerował Obediah.

- Masz przed sobą pisarza, a nie wojskowego taktyka, Obediah. Je­śli masz jakiś pomysł, powiedz mi jaśniej.

- Zgoda. Jak dobrze znasz prezydenta?

- Nie tak dobrze, jak niektórzy reporterzy związani z Białym Do­mem, ale rozmawiałem z nim kilka razy. Można powiedzieć, że się sobie kłaniamy - przerwał, przechylił głowę na bok, zmrużył oczy i popatrzył na Obediaha podejrzliwie. - Mam nadzieję, że nie zaproponujesz, bym poszedł do prezydenta i poprosił o rękę jego córki. Wystarczy, że ona myśli, że jestem nienormalny...

Obediah roześmiał się szczerze.

- Nie, coś bardziej wyrafinowanego miałoby lepszy efekt - odpo­wiedział. - Na razie pragniesz się tylko dostać na drugie piętro i poroz­mawiać prywatnie z Jocelyn. Mam rację?

- Tak. - Zmarszczki na twarzy Tuckera pogłębiły się, kiedy starał się za wszelką cenę zgadnąć, co Obediah miał na myśli.

- W takim razie musisz jedynie znaleźć sposób, żeby to osiągnąć.

- Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić.

- To prawda - zgodził się jego rozmówca. - Ludzie z ulicy nie mogą wchodzić na wyższe piętra - tylko zaproszeni goście prezydenta i jego rodziny. A szkoda, bo pomyśl, ile osób chciałoby zobaczyć kilka histo­rycznych miejsc, na przykład niektóre pokoje, a przede wszystkim sy­pialnię Lincolna.

- Tak. Sam bym ją chętnie obejrzał.

- Naprawdę? A pytałeś kiedykolwiek kogoś czy można?

- Nie - odpowiedział zaskoczony.

- Może powinieneś. - Obediah wywinął mankiet płaszcza i popa­trzył na zegarek. - O rany, spójrz, która godzina. Muszę lecieć, bo spóź­nię się na spotkanie. Powodzenia, Tucker. - Dotknął palcami ronda ka­pelusza na pożegnanie. - Pozdrów ode mnie Jocelyn, kiedy się z nią zo­baczysz.

- Mówisz tak, jakbyś był pewien, że ją spotkam - powiedział oskarżycielskim tonem.

Obediah uśmiechnął się szerzej.

- Jesteś bardzo sprytny, Tucker, i wierzę w ciebie. Miłego dnia. -Odszedł małymi, szybkimi krokami, wywijając przed sobą laską.

Tucker popatrzył za nim przez chwilę, a potem uśmiechnął się na wspomnienie owego dnia na południowym trawniku, kiedy dowiedział się, że niektórzy ludzie z otoczenia prezydenta uważali, że przynosi szczę­ście głowie państwa. Miał nadzieję, że tym razem jemu szczęścia nie zabraknie.

- Wiesz - mruknął do siebie - Obediah nie tylko byłby doskonałym Mikołajem, ale również świetnym farmerem. Kiedy zasieje ziarno, pod­lewa je troszeczkę, a ono kiełkuje.

Tucker z uśmiechem na twarzy wyruszył w stronę słynnego zachod­niego skrzydła, w którym mieścił się Gabinet Owalny i Pokój Prasowy.

Pomieszczenie dla dziennikarzy było nowe, ponieważ zbudowano je za czasów administracji Nixona w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się ba­sen prezydenta Roosevelta. Jak zwykle, kiedy nic się nie działo, w środ­ku było tylko kilku reporterów, którzy polowali na jakąś wiadomość, naj­lepiej taką na pierwsze strony gazet. Kiedy Tucker wszedł do Pokoju Prasowego, od razu go zauważyli.

- Hej, Tucker, co się dzieje? - zapytał jeden z nich.

- No, Tucker - zaczepił go Cleve Barnes z „Post”. - Pojawiasz się tu drugi raz w ciągu dwóch tygodni. Dlaczego?

- Skończyły ci się pomysły na artykuły? - zakpił ktoś inny.

- Gdyby tak było, jest to ostatnie miejsce, w którym szukałbym na­tchnienia - odgryzł się Tucker i rozejrzał po pokoju. - Nie widzę tu ni­czego ciekawego.

- Zamknij się, Fisher - zażartował Cleve i odwrócił się do Tuckera. - A tak poważnie, co cię tu sprowadza?

- Sprawa osobista - odpowiedział celowo wykrętnie. - Może mógł­byś mi pomóc? Kogo najlepiej poprosić o przysługę? Chodzi mi o tutej­szy personel.

- Jak dużą przysługę? - Reporter przyjrzał mu się z rosnącym zain­teresowaniem.

- Sporą - przyznał Tucker ponuro.

- Niech zgadnę. - Cleve uśmiechnął się nagle. - Twoi rodzice przy­jeżdżają z Kansas i chcą poznać prezydenta. Tucker podrapał się po szyi i uśmiechnął.

- Coś w tym rodzaju, albo jeszcze gorzej.

- Powodzenia, Tucker. - Cleve pokręcił głową rozbawiony.

- A tak poważnie, z kim powinienem porozmawiać? - dopytywał się dalej.

- Chyba z Paulą Landry - odpowiedział i wzruszył ramionami. - Ona przynajmniej cię wysłucha, zanim zacznie się śmiać.

- Wystarczy. Gdzie mogę ją znaleźć?

- Pokażę ci.

Dwadzieścia minut później Tuckera wprowadzono do małego biura Pauli Landry. Wiedział już, że jest jedną z asystentek sekretarza praso­wego, osobą inteligentną, ambitną i rozsądną. Z takimi cechami charak­teru miała zagwarantowaną karierę.

- Witaj, Tucker. Miło cię poznać. - Wysoka i dobrze zbudowana far­bowana blondynka z ciemnymi odroślami mocno uścisnęła mu dłoń i wskazała krzesło przed biurkiem. - Pewnie wiele osób ci to mówi, ale bardzo lubię twoje artykuły.

- Dzięki. Chciałem podziękować, że mnie pani przyjęła. - Usiadł na krześle.

- Nie ma o czym mówić. - Uśmiechała się ciepło, grzecznie i z sym­patią. - Co mogę dla ciebie zrobić?

- Trochę się wstydzę, pani Landry... - zaczął.

- Mów mi Paula, proszę - wtrąciła.

- Paula - powtórzył. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale może po­wiem prosto z mostu.

Uśmiechnęła się szerzej i na policzkach zrobiły jej się ładne dołeczki.

- Tak będzie najlepiej.

- Chodzi o to, że - zaczął i przerwał, a potem znowu się odezwał. -Prawda jest taka, że chciałbym zobaczyć sypialnię Lincolna. Nie tylko zobaczyć z daleka, ale stanąć w niej. - Tucker zauważył, jak zamruga­ła zaskoczona. Właściwie była mocno zdziwiona, ale potrafiła to szyb­ko ukryć. - Wiem, że się jej nie zwiedza, ale... miałem nadzieję, że pomożesz mi zdobyć pozwolenie. Wiem, że to prośba, która musi być

załatwiona różnymi kanałami i jeśli się nie uda, zrozumiem. Przyszło mi jednak do głowy, że jeśli nie zapytam, to nigdy się nie dowiem, czy moż­na to zrobić. Powiem bez ogródek - najgorsze, co może mnie spotkać, to odmowa.

Roześmiała się cicho.

- Będę z tobą szczera, Tucker. Myślałam, że poprosisz mnie o coś takiego jak zdjęcie z autografem od prezydenta specjalnie dla twojej ciotki Sally, ale sypialnia Lincolna?

- To dziwna prośba, prawda? - przyznał z szelmowskim uśmiesz­kiem.

- Powiedzmy tak - gdyby ktoś inny o to poprosił, od razu bym od­mówiła. Ale... prosisz ty. W związku z tym muszę wykonać kilka telefo­nów.

- Będę wdzięczny, Paula. Słowo daję. - Tucker pogrzebał po kie­szeniach i znalazł wizytówkę. - Tu jest mój domowy numer. Przeważnie pracuję u siebie, więc można mnie złapać prawie o każdej porze.

- Zadzwonię, jak będę miała odpowiedź - obiecała.

- Nie ma pośpiechu - skłamał.

Molly przywitała Tuckera głośnym skomleniem, kiedy wszedł do mieszkania. Kręciła się jak oszalała, plątała mu się pod nogami, łapy jej tańczyły, a ogon nie przestawał merdać. Kiedy zdjął smycz z wieszaka, podskoczyła z radości i zaskowyczała jeszcze mocniej.

- Dobry piesek, Molly, siadaj. - Tucker odepchnął jej łapy, kiedy skoczyła mu na piersi. - Nie uda mi się zapiąć smyczy tak miotającemu się psu.

Popiskując, opadła na cztery łapy i usiadła na podłodze, drżąc nie­cierpliwie.

Zadzwonił telefon. Tucker miał automatyczną sekretarkę, która utrwa­liłaby wiadomość, ale tym razem musiał odebrać i Molly dobrze o tym wiedziała. Podbiegła do aparatu, szczekając niecierpliwie.

- Nie będę nic słyszał, jeśli nie będziesz cicho - ostrzegł ją. Pies, wyraźnie niezadowolony, zaczął popiskiwać, kiedy Tucker podniósł słu­chawkę.

- Tucker, słucham.

- Mówi Wally Hamilton.

Wally był szefem gabinetu prezydenta. Tucker nie wiedział, czy śmiać się z radości, czy usiąść z wrażenia i ledwo wydukał:

- Wally? Co mogę dla ciebie zrobić?

- Chodzi o to, co ja mogę zrobić dla ciebie? - odpowiedział męż­czyzna z zadowoleniem w głosie. - Kilka minut temu rozmawiałem z Paulą Landry. Masz chwilkę?

- Chwilkę? Mam masę czasu. - Tucker usiadł.

- Prezydent chciałby z tobą porozmawiać. Możesz poczekać?

- Oczywiście. - Oparł się wygodniej na fotelu, a kiedy Molly to zo­baczyła, położyła się, mrucząc gniewnie, wetknęła nos między łapy i spoj­rzała na niego smutnymi oczami.

Na linii zapadła długa cisza, a potem odezwał się silny, pewny głos prezydenta.

- Tucker, mówi Hank Wakefield. Jak się masz?

- Dziękuję, świetnie, panie prezydencie. - W tej chwili Tucker był pewien, że będzie mógł zobaczyć sypialnię Lincolna, ale musiał wymy­ślić jeszcze coś, żeby spotkać się z Jocelyn.

- Rozumiem, że jesteś wielkim miłośnikiem Lincolna - powiedział prezydent.

- Można tak powiedzieć, proszę pana. - Tuckerowi nagle przyszło do głowy, że być może rozmawia z przyszłym teściem. Każdemu w tej sytuacji odebrałoby głos.

- Masz rację. Znajdź takiego, kto go nie podziwia - zgodził się pre­zydent. - Niezwykła postać, która zostawiła po sobie ogromne wrażenie i masę niezałatwionych spraw. Wally mówi, że chciałbyś zobaczyć sy­pialnię Lincolna.

- Bardzo - oznajmił i zaraz dodał szybko. - Wiem, że się narzucam...

- Ani trochę - prezydent zaprzeczył gładko. - Z przyjemnością ci ją pokażę. Może być dzisiaj wczesnym wieczorem? Będę wolny około wpół do siódmej.

- Szósta trzydzieści doskonale mi pasuje, proszę pana.

Jocelyn siedziała przy biurku Eleanor Roosevelt w swoim połączo­nym z biurem salonie. Przed nią leżała sterta nietkniętych ważnych wia­domości. Zamiast na nie, patrzyła na leżącą osobno małą karteczkę z ad­resem i numerem telefonu Tuckera, który sam jej zapisał.

Wyginała nerwowo palce dłoni na kolanach i zbierała się na odwagę, żeby do niego zadzwonić. Za oknami zapadł już zmrok i o tej porze powi­nien być w domu. Musiała tylko podnieść słuchawkę i wybrać jego numer.

Nie wiedziała, co mu powiedzieć i w tym tkwił cały problem. Prze­ćwiczyła już z tuzin różnych zdań i wyobrażała sobie jego reakcje na każde z nich. Bała się, że nie będą pozytywne i dlatego wciąż się wahała.

Nazwała się tchórzem i dopiero wtedy sięgnęła po słuchawkę. Tele­fon zadzwonił, zanim dotknęła tarczy i Jocelyn podskoczyła nerwowo. Chwyciła słuchawkę i podniosła do ucha, szybko zdejmując perłowy klips.

- Halo - powiedziała zdenerwowanym głosem.

- To ty, Jocelyn?

- Tak. Cześć, tato - rozpoznała go od razu.

- Masz dziwny głos. Dostałaś moją wiadomość? - zapytał.

- Pewnie leży gdzieś na kupce z innymi. - Zerknęła na stosik. - Przy­szłam dopiero przed chwilą i jeszcze ich nie przeglądałam. A o co chodzi?

- Nic takiego. Dzwoniłem wcześniej, żeby ci powiedzieć, że będę miał dzisiaj gościa, który chce zobaczyć sypialnię Lincolna. Musisz prze­sunąć kolację o godzinę, może półtorej. Upewnij się, że będzie trochę whisky pod ręką - najlepiej Black Label, i zadzwoń do kuchni, żeby przy­gotowali tacę zwykłych przekąsek.

- Oczywiście. - Jocelyn zapisała wszystko na kartce leżącej obok telefonu. - O której godzinie?

- Mniej więcej o szóstej trzydzieści.

- Załatwione - obiecała. - A tak na marginesie, kto...

- Mam Saundersa na drugiej linii, Jocelyn. Muszę kończyć - telefon zamilkł i jak wiele razy przedtem rozmowa została przerwana z powodu jakiejś ważnej sprawy - zdarzało się to tak często, że Jocelyn nie była zaskoczona.

Zaczęła przeglądać wiadomości, chcąc odnaleźć nazwisko gościa, i wtedy zauważyła, która jest godzina. Było już trzy po szóstej, a ona musiała sprawdzić barek, zamówić przekąski i trochę się odświeżyć.

Jocelyn nie była bardzo ciekawa, kogo jej ojciec zaprosił do Białego Domu. Z doświadczenia wiedziała, że może to być każdy, od wysoko postawionego biznesmena do wiernego partyjnego kolegi, doradcy lub członka Kongresu. Bez względu na to, kto przychodził, jej rola była za­wsze taka sama: przedstawić się, przywitać i porozmawiać. Właściwie ucieszyła się, że ktoś ich odwiedzi, bo w ten sposób będzie mogła na chwilę zapomnieć o Tuckerze.

Punktualnie o szóstej trzydzieści Jocelyn usłyszała dochodzący z ko­rytarza głos ojca. Rzadko korzystał z windy, wolał wchodzić po wyłożo­nych czerwonym dywanem schodach, tłumacząc, że dobrze mu robi odro­bina wysiłku.

Rozejrzała się krytycznie po żółtym Pokoju Owalnym, w którym oj­ciec przyjmował zwykle prywatnych gości. Był elegancko urządzony, ale jasny i przytulny. Można było wyjść z niego na balkon Trumana i podzi­wiać panoramę Mali i wszystkie oświetlone pomniki.

Upewniła się, że wszystko gotowe, odwróciła w stronę drzwi i ręką wygładziła granatowe wełniane spodnie, zastanawiając się, czy nie ubra­ła się zbyt swobodnie. Zaraz potem usłyszała drugi głos. Poczuła, że cała sztywnieje na jego dźwięk.

Tucker. Mężczyzna miał głos podobny do Tuckera.

- Niemożliwe - wyszeptała, pewna, że jej się zdawało.

W tym momencie wysoki na prawie dwa metry Tucker wszedł do saloniku. Na widok smukłego, szczupłego mężczyzny Jocelyn poczuła, jak coś ją chwyta za gardło, wysysa z niej powietrze, ściska za serce i pa­raliżuje. Nie wiedziała, co robić - uciec, a może przeciwnie, podbiec do niego. Nie drgnęła i stała, jakby stopy miała przymurowane do podłogi.

Tucker nie włożył krawata. Miał na sobie sweter i ciemne luźne spodnie. Były uszyte tak, aby ukryć jak bardzo jest szczupły. Tym razem kieszenie były puste i dlatego wyglądał niezwykle porządnie.

Poczuła na sobie jego wzrok i badawczo spojrzała, ciekawa czy ją rozpoznał. Ale niczego nie dostrzegła. Pomyślała, że to niemożliwe i coś ją zabolało.

Ojciec przywitał ją serdecznie.

- Mam nadzieję, że nie musiałaś długo czekać, Jocelyn.

- Nie - odpowiedziała matowym głosem.

- Wy się chyba nie znacie - powiedział prezydent i spojrzał na Tu­ckera.

- Formalnie nie - przyznał Tucker z uśmiechem. - Ale nie ma takie­go człowieka w naszym kraju, który nie rozpoznałby pani, panno Wakefield.

Jocelyn miała ochotę powiedzieć mu, że on właśnie jej nie poznał, ale ugryzła się w język, a ojciec go przedstawił. Kiedy Tucker wyciągnął rękę na powitanie, podała mu tylko czubki palców, ale nawet ten dotyk wystarczył, by poczuła falę gorąca.

- Proszę się nie gniewać, ale z bliska jest pani jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach - powiedział Tucker z uśmiechem. Roześmiała się na siłę, ale czuła się zraniona.

- Pamiętam zdanie z pańskiego artykułu, że pochlebstwa są jak guma do żucia - miłe, ale nie należy połykać.

Uśmiechnął się nieśmiało i zrobił minę, którą dobrze znała.

- Pochlebia mi, że czyta pani moje artykuły.

- Są bardzo popularne - powiedziała obojętnie, ale Tucker chyba

nie zauważył.

- Jestem naprawdę zaskoczony - powiedział i potarł kark znajomym

gestem.

Jocelyn była zdziwiona, że jej nie poznał. Przecież ciągle powtarzał, że chce się z nią ożenić, a ona głupia wierzyła, że mówi poważnie. Po­czuła się urażona i zła na siebie.

Zadzwonił telefon i kiedy prezydent chciał odebrać, Jocelyn położy­ła mu rękę na ramieniu.

- Ja odbiorę - powiedziała, szczęśliwa, że może odejść od Tuckera, zanim zrobi coś głupiego.

Zdjęła klips z ucha i podniosła słuchawkę.

- Mówi Jocelyn - powiedziała.

- Tu Wally. Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę porozmawiać z prezydentem.

- Tak, chwileczkę.

Opuściła słuchawkę i odwróciła się do ojca.

- Wally chce z tobą mówić.

- Zaraz wracam. - Prezydent skinął głową i uśmiechnął się przepra­szająco do Tuckera. - To potrwa tylko chwilę. - Podszedł do aparatu i wziął słuchawkę od Jocelyn. Podniósł ją do ucha i zakrył dłonią. - Jocelyn, za­prowadź Tuckera do sypialni Lincolna, a ja zaraz do was dołączę.

Chciała ostro zaprotestować, ale nie miała wyboru - musiała się zgo­dzić. Z zaciśniętymi zębami pokazała mu drogę.

- Tędy - mruknęła.

Szybkim, wydłużonym krokiem przeszła przez wielki korytarz, nie odzywając się ani słowem. Tucker nie zniechęcał się tak łatwo i bez tru­du dotrzymał jej kroku.

- Czy to lady Bird Johnson powiedziała, że w siedzibie prezydenta każde miejsce to świadek historii? - zauważył i rozejrzał się z zaintere­sowaniem. - Mieszkanie w Białym Domu może być przygnębiające.

- Po jakimś czasie można się przyzwyczaić - powiedziała, udając obojętność.

- Może - zgodził się. - Jestem pewien, że często zastanawiasz się, kto przed tobą chodził tymi korytarzami.

Miał rację, ale Jocelyn nie chciała tego głośno powiedzieć. Prowa­dziła go wschodnim korytarzem, a żółty dywan tłumił jej kroki. Gdyby kto inny był jej gościem, opowiedziałaby mu coś ciekawego i pokazała kilka interesujących przedmiotów, ale przy Tuckerze z trudem zachowy­wała się poprawnie.

Otworzyła drzwi do apartamentów Lincolna i zrobiła krok do tyłu, żeby go wpuścić. Wszedł i nawet nie spojrzał w jej stronę, co zwiększyło jeszcze jej wściekłość. Chciała odejść i zostawić go samego w pokoju, ale przecież ojciec miał zaraz do nich dołączyć.

Światło sączyło się z żyrandola i mieniło w kryształowych soplach, które zwisały z jego wygiętych ramion. Po bokach paliły się wiktoriańskie lampy, których blask rozjaśniał całe wnętrze.

Tucker zatrzymał się na chwilę pośrodku i popatrzył na stylowe me­ble i oprawione w ramy portrety na ścianach. Potem podszedł do wiel­kiego łoża z drzewa różanego, ozdobionego rokokowymi rzeźbieniami w kształcie ptaków, kiści winogron i kwiatów.

Niezgrabnym gestem przesunął ręką po rzeźbionym brzegu od strony głowy.

- Więc tu sypiał Lincoln.

- Szczerze mówiąc, nie istnieją żadne dowody, że kiedykolwiek spał w tym łóżku. Za to wiadomo, że Theodore Roosevelt i Woodrow Wilson korzystali z niego, a oprócz nich inne ważne osobistości - po­informowała chłodno. - Według pewnego artykułu, wydrukowanego za czasów Lincolna, łóżko stało w jednym z pokoi gościnnych. Być może to jeden z wielu mebli, które do Białego Domu zakupiła Mary Todd Lincoln.

- Więc Abraham Lincoln nigdy w nim nie leżał - powiedział Tucker i popatrzył na Jocelyn, żeby się upewnić, że dobrze usłyszał.

- Nie. - Jocelyn z przyjemnością go rozczarowała, ale potem doda­ła. - Zresztą, kto wie. Może czasem ucinał sobie drzemkę w tym pokoju, bo w czasie swojego urzędowania miał tu biuro.

- Więc tu było jego biuro, nie sypialnia? - Przechylił głowę, całko­wicie zaskoczony.

Jocelyn przez chwilę sądziła, że Tucker udaje zdziwienie, ale zaraz przestała sobie zawracać tym głowę.

- Pamiętaj, że do tysiąc dziewięćset drugiego roku, kiedy zbudowa­no zachodnie skrzydło, biura prezydenta i jego współpracowników mie­ściły się na drugim piętrze.

- Więc Lincoln tu pracował. - Tucker inaczej spojrzał na pokój.

- Tak. - Jocelyn nagle postanowiła powiedzieć mu coś więcej na ten temat. - W czasie wojny secesyjnej na ścianach wisiały mapy z zaznaczo­ną strategią działań wojennych. Pokój był pełen rozkazów, gazet, poczty i niekończących się próśb od różnych ludzi. Tutaj po raz pierwszy prze­czytano proklamację wolności dla niewolników - zostało to wygrawero­wane na tabliczce obok kominka. - Skinęła ręką i podeszła do jednego z okien, które wychodziło na południowy trawnik i oświetlony obelisk

pomnika.

- Z tego okna miał widok na wzgórza Wirginii i jeszcze niezupełnie wykończony pomnik Waszyngtona.

Trzymając ręce w kieszeniach spodni, Tucker podszedł, żeby zoba­czyć jak budowla wygląda po ciemku. Po chwili odwrócił się i jeszcze raz rozejrzał po pokoju.

- To wszystko jedna wielka komedia, prawda? - podsumował bez­barwnie.

Jocelyn zamarła, słysząc ton jego głosu.

- Słucham?

- Jedna wielka blaga - nic więcej. - Wyciągnął rękę z kieszeni i za­toczył krąg. - Nazywacie to sypialnią Lincolna, ale on tu nigdy nie sypiał i nawet nie leżał w tym łóżku.

- Ale używał tego pokoju i spędzał w nim dużo czasu - pewnie wię­cej niż w innych pomieszczeniach. Tutaj podejmowano decyzje o histo­rycznym znaczeniu. Nie zmienia tego fakt, że potem pokój przerobiono na gościnną sypialnię - upierała się. - Poza tym nazwano go sypialnią Lincolna na cześć człowieka, który był bez wątpienia jednym z najwięk­szych przywódców naszego kraju.

Tucker pochylił głowę i zamyślony wbił wzrok w podłogę.

- Muszę się upewnić, czy dobrze zrozumiałem. To znaczy, że bez względu na to, jakie tu stoją meble - czy wiszą mapy i tablice, czy stoi łóżko, biurka i krzesła - najważniejsze, że to jest ten sam pokój, który kiedyś zajmował Lincoln.

- Dokładnie tak - oznajmiła ostro.

- Inaczej mówiąc, nieważne, jak go nazwiemy. - Podniósł głowę i po­patrzył prosto na nią. - Pomieszczenie jest to samo, tylko wystrój inny.

- Tak jest - odpowiedziała Jocelyn, zadowolona, że wreszcie zrozu­miał.

- Podobnie jest z tobą. - W kącikach jego ust dostrzegła uśmiech. -Osoba jest ta sama bez względu na to, czy posługuje się nazwiskiem Jones, czy Wakefield.

- Wiesz, kim jestem - szepnęła zaszokowana. Poczuła, jakby ktoś wymierzył jej niespodziewany cios.

Speszył ją lekko kpiący uśmiech Tuckera.

- Nie myślałaś chyba, że to przebranie oszuka mnie na dłuższą metę?

- Ja... ja... - szukała odpowiedzi, ale była zbyt zaskoczona. Nie za­uważyła, kiedy podszedł bliżej. W końcu, żeby ukryć zmieszanie, zapytała:

- Kto ci powiedział? Obediah?

- Nie należy oskarżać kogoś, kto jest nieobecny i nie może się bro­nić, Jonesy.

Mówił leniwym głosem i patrzył na nią tak ciepło, że gniew i złość powoli ją opuszczały. Chciała się jakoś bronić.

- Nie nazywaj mnie tak - zaprotestowała.

- Przyzwyczaiłem się - powiedział Tucker, wzruszył ramionami i kiwnął głową. Uśmiechał się szczerze i serdecznie. - Jeśli chcesz wie­dzieć, Obediah nie zdradził mi twojej tajemnicy. Sam na to wpadłem i kiedy mu powiedziałem, nie zaprzeczył. Poza tym musisz przyznać, że nietrudno było zgadnąć.

Zdesperowana Jocelyn czuła, jak wali jej serce i żołądek wyprawia harce. Postanowiła go zaatakować.

- Kiedy na to wpadłeś? Na samym początku?

- Nie. Na początku mnie nabrałaś - przyznał Tucker, podniósł rękę i musnął pasmo rudych włosów. - Dopiero kiedy wybiegłaś z mojego mieszkania, a ja zobaczyłem twoje kolorowe zdjęcie w gazecie, bez tru­du skojarzyłem Jonesy z Jocelyn.

Patrzyła w jego piwne oczy i widziała, że nie kłamie.

- Więc wiedziałeś już kiedy... - przerwała, nadal pełna wątpliwo­ści.

- Kiedy znalazłem cię pod pomnikiem Jeffersona - dokończył za

nią.

- Dlaczego mi wtedy nie powiedziałeś? - spytała pełnym oskarże­nia tonem i przypomniała sobie, ile wydarzyło się od tamtej chwili.

- Po to, żebyś zaczęła wznosić między nami niewidoczny mur? -Uniósł brwi. - Nie było mowy.

- Jednak zrezygnowałeś - przypomniała sobie Jocelyn i poczuła bo­lesne ukłucie. - Kiedy zdałeś sobie sprawę, kim jestem naprawdę, wyco­fałeś się.

- Tylko po to, żeby zobaczyć, czy zaczniesz się za mną uganiać -oświadczył jakby to było wyzwanie.

- Nie uganiałam się. - Była zdumiona, że coś takiego przyszło mu do głowy.

- Naprawdę? - zakpił delikatnie. - Może zawodzi cię pamięć, ale mojej nic nie można zarzucić. Pozwól, że ci przypomnę, jak mnie poca­łowałaś przed restauracją, a kiedy to zrobiłaś, wcale nie uciekałem i wró­ciłem po więcej.

Palcem uniósł jej podbródek. Widziała wyraźnie jego ostro zaryso­waną twarz, silną i męską. W jego oczach płonęło pożądanie i Jocelyn poddała się, kiedy poszukał jej warg.

Po chwili drżała w jego ramionach i kiedy poczuła magiczną moc pocałunku i siłę obejmujących ją ramion, zrozumiała, że to jej mężczy­zna. Poczuła w duszy radość i ciepło wypełniające ją jak wino, które uderza do głowy.

- Dlaczego wtedy nie powiedziałeś mi prawdy? - mruknęła, z tru­dem łapiąc powietrze, gdy wreszcie oderwał od niej wargi.

- A ty dlaczego się nie przyznałaś? - spytał, delikatnie się uśmie­chając.

Odpowiedź była prosta: nie chciała wszystkiego zepsuć, ale zamiast to powiedzieć, przytuliła się jeszcze mocniej. Czuła się cudownie w ob­jęciach Tuckera.

- Nie mogłam - powiedziała po prostu. - Nie wtedy.

- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? Wiedziałaś, gdzie mnie zna­leźć. - Znów uniósł jej podbródek, żeby spojrzeć jej w oczy i dłonią do­tknął policzka w czułym geście.

- Chciałam, a... dlaczego ty zwlekałeś tyle czasu? - zapytała.

- Niełatwo znaleźć dobry pretekst, żeby się dostać do Białego Domu, dobrze wiesz - przypomniał jej z uśmiechem. - Nie każdy może tu tak po prostu wejść.

- To prawda - przyznała Jocelyn ze smutkiem. - A co byś zrobił, gdybyś mnie dziś nie zastał?

- Zastanawiałem się nad tym. - Zrobił poważną minę, ale w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. - Mam taki zwyczaj przewracania się i rozbijania sobie kolan.

Roześmiała się.

- Nie odważyłbyś się po raz drugi.

- Dlaczego nie? - Uniósł brwi i zrobił niewinną minę. - Za pierw­szym razem zadziałało. Poza tym twój ojciec jeszcze nie widział moich aktorskich zdolności. Potrafię być bardzo przekonujący.

- Pamiętam, ale tutaj lekarz jest zawsze na miejscu.

- W takim razie miałbym pewien problem. Na szczęście nie musia­łem uciekać się do sztuczek, bo jesteś tutaj. - Ugodowo skwitował jej wypowiedź.

- Bez wątpienia.

Ich oczy spotkały się, a usta jeszcze raz przylgnęły do siebie. Cało­wali się czule i delikatnie. Pragnęli, by ogień, który w nich płonie, pozo­stał na zawsze tak silny.

- Przepraszam, że to tak długo trwało, ale...

Dźwięczny głos prezydenta dotarł do nich, kiedy Hank Wakefield wszedł do pokoju. Odskoczyli od siebie gwałtownie i odwrócili się za­wstydzeni, ale Tucker nadal obejmował Jocelyn ramieniem.

- Wiem, jak to wygląda, proszę pana - zaczął Tucker wzruszająco nie­zgrabnie. - Ale zaraz wszystko wyjaśnię. - Spojrzał na Jocelyn. Teraz kie­dy minęło pierwsze zażenowanie, trudem opanowywała rozbawienie. -

Nie, chyba nie potrafię tego wytłumaczyć - powiedział i spojrzał z na­dzieją na ojca Jocelyn. - Panie prezydencie, czy wierzy pan w miłość od pierwszego wejrzenia?

Henry Wakefield zmarszczył brwi i popatrzył na Jocelyn spod przy­mrużonych powiek.

- Co się tu dzieje?

Tym razem nie udało jej się opanować śmiechu.

- To długa historia, tato, ale w skrócie powiem, że Tucker i ja już się znamy. Prawdę mówiąc, spędziłam z nim prawie całą sobotę.

- Sobotę? Ostatnią sobotę? - powtórzył zdumiony.

- Tak.

- Przecież byłaś w Redford Hall. - Patrzył na nią coraz bardziej zde­zorientowany.

- Nie przez cały czas.

- Myślałem, że nigdzie nie wychodziłaś.

- Oszukałam wszystkich - przyznała Jocelyn.

- Chcesz powiedzieć, że... - przerwał i zmrużył podejrzliwie oczy. -Czy to był pomysł twojej babci?

- Nie złość się na Gog, tato - wtrąciła szybko. - Ja to wymyśliłam.

- Wymknęłaś się podziemnym tunelem - zgadł. - Jocelyn, czy zda­jesz sobie sprawę, co...

- Ale nic się nie stało, tato - zapewniła go szybko. - Z wyjątkiem tego, że poznałam Tuckera, a on to jedna wielka katastrofa. - Uśmiech­nęła się szybko. Cały czas czuła żar jego pocałunku.

- Myślę, że prezydent powinien się czegoś napić - zaproponował Tucker, widząc jego minę. - Ja też.

- Pierwsze sensowne zdanie, jakie usłyszałem od wejścia do tego pokoju - oznajmił Henry Wakefield i westchnął ciężko. - Wracajmy do Gabinetu Owalnego. Zrób mi drinka, Jocelyn, i opowiedz tę długą histo­rię. - Odwrócił się w stronę drzwi i zatrzymał gwałtownie. - A skąd to się tu wzięło? Nie zauważyłem tego wcześniej. - Podszedł i wziął do ręki laseczkę, która stała oparta o drzwi. - Wiesz coś na ten temat, Jocelyn?

Podeszła do niego, ociągając się, i zdumiona zobaczyła błyszczący drewniany przedmiot.

- Wygląda dokładnie jak... - Spojrzała na Tuckera i nie była w sta­nie wyartykułować tego, co przyszło jej do głowy.

- Niemożliwe. - On też przyglądał się z niedowierzaniem i po chwili podszedł bliżej. - Jak on mógł ją tu zostawić?

Kto? - Prezydent przeniósł wzrok z jednego na drugie.

- Przepraszam. - W pokoju pojawił się kamerdyner! odciągnął uwagę wszystkich od dziwnego znaleziska. - Telefon do pana Tuckera.

- Do mnie? - zdziwił się Tucker. - Na pewno? Nie mówiłem niko­mu, że się tu wybieram... chwileczkę, kto dzwoni?

- Pan Melchior.

- Obediah - zdumiony Tucker wymówił jego imię.

- Skąd wiedział, że tu jesteś? - Jocelyn zmarszczyła brwi.

- Ten stary spryciarz wie wszystko - odparł Tucker i pokręcił głową.

- Czy mam przełączyć rozmowę do tego pokoju? - zapytał kamer­dyner.

- Poproszę. Gdzie jest telefon? - Tucker obrócił się dookoła i rozej­rzał po pokoju.

- Przy łóżku. - Jocelyn wskazała aparat na okrągłym stoliku. Tucker

podszedł do niego, a ona tuż za nim.

- Wiem, że to głupi pomysł, Tucker, ale... przecież powiedział, że na drugie imię ma Nicklaus.

- To nie tylko głupi, ale całkiem zwariowany pomysł - to niemożli­we. - Tucker odebrał telefon z poważną miną. - Mówi Grady Tucker. Jest telefon do mnie. - Zapadła chwila ciszy. - Obediah, to ty?

- Tucker. - Basowy głos nie pozostawiał cienia wątpliwości. - Cie­szę się, że twoja misja zakończyła się sukcesem.

- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

Jocelyn nachyliła się bliżej do słuchawki, którą trzymał Tucker, cie­kawa odpowiedzi Obediaha.

- Cha, cha. - Rozległ się głośny, radosny śmiech. - Po prostu wydedukowałem. Zobaczyłem czerwonego volkswagena przed bramą Białe­go Domu. Wątpię, czy jest dużo podobnych modeli w Waszyngtonie. Powiedz, czy ty i Jocelyn dogadaliście się już?

Tucker uśmiechnął się nieznacznie, uznając wyjaśnienie Obediaha za mocno przesadzone. Przeniósł wzrok na Jocelyn i popatrzył na nią wymownie. Przez chwilę czuła, jak zatraca się w blasku jego oczu.

- Jeszcze nie postanowiliśmy, co będzie dalej, ale pracujemy nad tym - powiedział lekko chrapliwym głosem, w którym brzmiała pew­ność rozwiewająca wątpliwości.

- Cieszę się, że to słyszę - odparł Obediah.

- Ja też się cieszę. - Tucker objął Jocelyn tak naturalnie, że poczuła dreszcz podniecenia.

- Zapytaj go o tę laskę - wyszeptała.

Tucker kiwnął głową i mocniej chwycił słuchawkę.

- Zastanawialiśmy się nad czymś jeszcze, Obediah. Widzisz, zna­leźliśmy taką laskę w sypialni Lincolna i... W słuchawce rozległ się szczery śmiech.

- Myślicie, że to moja? - zakpił Obediah. Jocelyn sięgnęła po telefon.

- Chcę z nim porozmawiać. Tucker podał jej słuchawkę.

- Obediah, tu Jocelyn. Chciałam cię o coś zapytać.

- Nie krępuj się - ponaglił ją wesołym basem.

- Chodzi o to... - umilkła, nagle tracąc odwagę. Po namyśle pytanie wydało jej się głupie i śmieszne. Rzuciła Tuckerowi zakłopotane spoj­rzenie, potem odetchnęła głęboko i zaryzykowała. Wiedziała, że nie wy­trzyma, jeśli tego nie powie. - Obediah, czy ty przypadkiem nie jesteś Świętym Mikołajem?

Prezydent roześmiał się z niedowierzaniem, a Jocelyn zobaczyła, jak jej ojciec trzyma laseczkę w ręku i patrzy na córkę, jakby postradała zmy­sły.

- Ja? - zachichotał Obediah. - Ach, Jocelyn, jestem tylko mądrym człowiekiem, który wielbi Chrystusa. Przepraszam, ale muszę kończyć. Uważajcie na siebie.

- Dobrze... - Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale rozłączył się. Opu­ściła słuchawkę i spojrzała na Tuckera.

- Słyszałeś?

- Tak. - Skinął głową zamyślony i długo zastanawiał się, co powie­dzieć. - A to szelma. - Uśmiechnął się kwaśno. - Zawsze daje ci taką odpowiedź, która właściwie nie jest żadną odpowiedzią.

- Może on naprawdę jest... - Jocelyn nie dokończyła. Tucker westchnął ciężko.

- Nie wiem, Jocelyn. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.

- Czego nie wiecie? - Prezydent patrzył na nich kosym okiem. - O co chodzi ze Świętym Mikołajem? Kim jest ten Obediah, z którym rozma­wialiście?

Jocelyn i Tucker spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janet Dailey Wakacje córki prezydenta(1)
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet alaska
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Splatana winorosl
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet Gwiaździste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
Dailey Janet Złudzenia
Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet Przyrodnie Siostry

więcej podobnych podstron