Dailey Janet Splatana winorosl


1

Wóz transmisyjny z napisem "Wiadomości o czwartej", należący do lokalnej stacji NBC w Nowym Jorku, stał zaparkowany w pobliżu Playmates Arch w Central Parku. Wzdłuż alei krzątała się ekipa, przygotowująca się do kręcenia materiału do audycji Na gorąco o piątej. Straż parkowa ustawiła przenośne bariery, za którymi, w spiekocie sierpniowego popołudnia, tłoczył się tłum gapiów.

Kelly Douglas wyszła z klimatyzowanego wnętrza wozu i usłyszała staromodne dźwięki katarynkowej muzyki dobiegające od strony parkowej karuzeli, które górowały nad monotonnym pomrukiem generatora umieszczonego w furgonetce. Od prawie dwóch lat Kelly była filarem ekipy wieczornych wiadomości KNBC. Czekała teraz jak zwykle w pełnej gotowości - z nienagannym makijażem i włosami splecionymi we francuski warkocz.

- Cześć Kelly! - Właśnie nadchodził Eddy MicheIs, jeden z techników. Przystanął na chwilę i jęknął: - Ludzie, ale tu gorąco! - Otarł spocony policzek rękawem podkoszulka. - Będzie chyba ze trzydzieści pięć stopni w Cieniu.

- Jeśli nie więcej - zgodziła się Kelly. - Witaj w Nowym Jorku, w let¬niej saunie pani natury.

- Ładnie powiedziane. - Już miał odejść, ale jeszcze się odwrócił. ¬Chciałem ci powiedzieć, że twój wywiad z tą Blaine był fantastyczny. Ale się wiła i jąkała, kiedy czarno na białym, punkt po punkcie, wyłapywałaś wszystkie rozbieżności w jej raporcie. Tylko na końcu niepotrzebnie jej odpuściłaś.

Kelly uśmiechnęła się wyrozumiale.

- W lowa nauczyłam się, że nie należy przypierać do muru przeciwnika, który wystrzelał już całą amunicję. Zwłaszcza jeżeli ma ustosunkowanych przyjaciół.

- Chyba masz rację - przyznał chichocząc.

- Pewnie, że mam - powiedziała z przekonaniem, uśmiechając się szeroko. - Robienie z kogoś głupka to najprostsza droga do znalezienia sobie wroga na resztę życia.

- Pewnie tego też się nauczyłaś, jak dorastałaś w lowa _ zażartował.

- A żebyś wiedział - odpowiedziała z udawaną powagą.

Roześmiali się i ruszyli w stronę ekipy, niestrudzenie rozmieszczającej sprzęt wzdłuż alejki, która prowadziła do wesołego miasteczka.

Gdy Kelly podeszła bliżej, rozpoznano ją, i zza gromady gapiów rozległ się męski głos:

- Cześć Kelly, nie boisz się przychodzić tu, do Central Parku?

- Nie, kiedy jestem z tobą - odparowała i uśmiechnęła się, z zawodowego nawyku przeszukując spojrzeniem tłum, w nadziei, że dostrzeże autora słów.

W dużej odległości od pozostałych gapiów stał, zwrócony do niej bokiem, starszy mężczyzna; ciemne włosy przyprószyła mu siwizna. Miał na sobie koszulę w kratę i wyblakłe zielone spodnie do gry w golfa, z ostro za¬prasowanymi kantami.

To ubranie, ten pewny siebie grymas wokół ust.

Kelly poczuła ogarniający ją chłód. Stała jak sparaliżowana, a pod po¬wiekami zamigotały obrazy - twarda pięść na jej twarzy i eksplodujące fajer¬werki piekącego bólu; poczuła brutalne szarpnięcie, stęchły oddech cuchnący oparami whisky, usłyszała jęk, który nigdy nie wydobył się z jej ust, i przerażony łkający głos: "Nie bij mnie, tatusiu. Nie bij"; wreszcie wściekły potok przekleństw, smak i zapach krwi.

Zamarła w bezruchu, z głową pełną gorączkowych myśli. Jak ją odnalazł? Jak to możliwe, po tylu latach? Stworzyła sobie nowe życie. Ludzie lubią ją, szanują.

O Boże, nie może pozwolić, by znów wszystko zrujnował. By znów ją skrzywdził. Co to, to nie.

- Kelly, co się stało? - odezwał się ktoś obok. - Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nie była w stanie oderwać wzroku od mężczyzny, który teraz się odwrócił. Nareszcie zobaczyła go dokładnie. To nie był on! Ogarnęła ją fala ulgi.

Wreszcie zauważyła stojącą przed nią asystentkę reżysera.

- To przez ten upał - skłamała. W maskowaniu się była specjalistką. _ Nic mi nie będzie - powiedziała.

Asystentka, widząc nabierającą kolorów twarz Kelly, uspokoiła się i skinęła głową.

- Jest tu Patty Skimming z zoo w Central Parku. Pomyślałam, że może chciałabyś się z nią zobaczyć, zanim będziesz na wizji.

- Jasne. - KeIly raz jeszcze spojrzała na mężczyznę, by nabrać przekonania, że to nie on. On z pewnością jest wciąż w Kalifornii. W Napa Valley. Jest bezpieczna. Nie musi się niczym martwić, absolutnie niczym.


Winnica smażyła się w skwarze sierpniowego słońca. Winorośle, rozciągnięte w pedantycznych rzędach na poszarpanym zboczu góry, zatapiały korzenie głęboko w skalistej glebie, wysysając wilgoć i charakterystyczny smak gruntu. Ziemia była tu uboga, niezdolna do wyżywienia jakiejkolwiek innej rośliny uprawnej, a jednak z owoców zrodzonych w tej winnicy pochodziło jedno z najlepszych win w całej Napa VaIley - niektórzy twierdzili, że na całym świecie.

Wino RutIedge, produkowane z winogron Rutledge, dojrzewających w RutIedge Estate.

Brązowy dżip z inicjałami wytwórni win RutIedge wymalowanymi na drzwiach odpoczywał na skraju winnicy, zaparkowany na trawiastym poboczu zakurzonej drogi. Właśnie wracał nim Sam RutIedge. Szedł powoli, zatrzymując się tu i ówdzie pomiędzy winoroślami, żeby popróbować smaku dojrzewających gron.

Trzydzieści sześć lat wyryło się głębokimi liniami wokół ust i w kącik okach oczu, ale wiek nie starł plamek piegów, ledwo widocznych pod ciemną opalenizną szerokiej, męskiej twarzy. Ubrany był w brązowe luźne spodnie i niebieską koszulę z samodziału, z podwiniętymi mankietami odsłaniający¬mi muskularne przedramiona. Rondo starego, spłowiałego brązowego kapelusza, podobnego do tych, jakie noszono w latach czterdziestych, osłaniało mu oczy przed jarzącym słońcem.

Powoli zbliżając się do końca rzędu winorośli, do miejsca, gdzie stał zaparkowany dżip, Sam Rutledge zatrzymał się, pochylił i nabrał w dłoń garść piasku zmieszanego z kamykami.

Ta ziemia, jak i rosnąca na niej winorośl, była własnością RutIedge, stanowiła centrum jego życia; chciał, żeby tak na zawsze pozostało.

W ciąż z dłonią pełną pyłu uniósł głowę i odwrócił się, by popatrzeć na wąską dolinę, poprzecinaną winną latoroślą. Ku zachodowi rozciągały się malownicze kaniony i ostre grzbiety Myacamas Mountains, a bliźniaczy nad¬brzeżny łańcuch gór zamykał dolinę od wschodu. Głęboka zieleń drzew iglastych i dębów pokrywała górskie zbocza, ostro odbijając od pożółkłych, spalonych słońcem pastwisk.

Zaokrąglony szczyt góry St. Helena wznosił się u wejścia doliny, dominując nad horyzontem od północy. Wyżej rozpościerał się już tylko łuk błękitnego baldachimu bezchmurnego nieba. Pod nimi leżała kraina krótkotrwałych deszczy i bezlitosnego słońca, chłodzących mgieł znad Pacyfiku i piekącego upału, skał, wulkanicznego popiołu, śladów żyjących tu niegdyś morskich organizmów. Samowi ziemia ta wydawała się nie zamierającym ani na moment tyglem przyrody.

Ścisnął palcami grudki skalnego pyłu, zacisnął mocno dłoń, by po chwil¬li rozluźnić ją i wysypać zawartość na ziemię. Gdy otrzepywał ręce z kurzu, usłyszał odgłos nadjeżdżającego pojazdu. Zastanowiło go, kto mógł zostaw¬wić otwartą bramę. Rutledge Estate nie było dostępne dla każdego. Do win¬nicy przyjeżdżały wprawdzie wycieczki, ale tylko w umówionym z góry ter¬minie, a tok prac polowych nieczęsto na to pozwalał.

Najwyraźniej nadjeżdżał jakiś samochód. Po chwili zza zakrętu wyłonił się zielono-biały buick Le Sabre, wzbijając za sobą gęstą chmurę kurzu. Stu¬kot rozklekotanego silnika wdarł się w ciszę winnicy.

Sam rozpoznał ten dziesięcioletni wóz, zanim jeszcze dojrzał na jego drzwiach napis WINNICA REBEKI. W .całej dolinie był tylko jeden taki gruchot i należał do Lena Dougherty'ego, właściciela dziesięciu akrów ziemi zwanych Winnicą Rebeki. Gdy Sam widział ostatnio tę działkę, przypominała dżunglę. Nie zdziwił się. Len Dougherty tylko pozował na plantatora, jego prawdziwą pasją były picie, awantury i pospolite rozrywki. Sam nie miał dla tego człowieka zrozumienia ani nie współczuł mu z powodu finansowych tarapatów, w jakich ostatnio się znalazł, i takie też uczucia malowały się na jego twarzy, gdy buick zahamował z piskiem. Kłąb kurzu otoczył wóz, by po chwili na niego opaść.

- Gdzie ona jest? - Len Dougherty wychylił głowę przez okno, a jego mocno pomarszczoną twarz wykrzywiła złość. - Do diabła, gdzie ona jest?

- Przypuszczam, że chodzi ci o Katherine. - Od wielu lat Sam przywykł nazywać swoją babkę po imieniu. Kiedy podchodził do dżipa, nawet nie musiał zgadywać, dlaczego Dougherty chce się z nią zobaczyć. Niewątpliwie doręczono mu pismo sądowe dotyczące zastawionej posiadłości. .

- Świetnie wiesz, o kogo mi chodzi - warknął Len, mrużąc oczy. - I po¬wiem ci to samo, co jej. Nie zabierzecie mi ziemi. - Odwrócił wzrok, bo jak zwykle nie potrafił zbyt długo wytrzymać czyjegoś spojrzenia. - Ta winnica należy do mnie. Nie macie prawa jej zabrać.

- Każdy prawnik w okręgu powie ci, jak się sprawy mają, Dougherty ¬odparł spokojnie Sam. - Pożyczyłeś od nas pieniądze pod zastaw swojej zie¬mi. A teraz nie płacisz na czas, więc zabieramy ci ją. To całkiem proste i legalne.

- Chyba legalna kradzież - odparował Dougherty.

Mocno nacisnął na gaz. Łyse opony wzbiły w powietrze żwir i kurz, za¬nim koła złapały przyczepność i wóz odjechał.

Sam spoglądał na wzbijany przez samochód pył, dopóki pojazd Dougherty' ego nie zniknął za wzniesieniem, wtedy zsunął kapelusz na tył głowy i prze¬czesał palcami gęste włosy. Spodziewał się, że reakcją Dougherty'ego na wiadomość z sądu będzie wściekłość i święte oburzenie, ale zadaniem Sama jedynym powodem do oburzenia było to, w jaki sposób Dougherty zaniedbuje ziemię i doprowadza ją do ruiny.

Ta dziesięciometrowa działka była kiedyś własnością Rutledge'ów. Potem, jakieś sześćdziesiąt lat temu, ojciec Dougherty'ego zginął w tragicznym wypadku w wytwórni win, zostawiając ciężarną żonę bez domu i środków do ży¬cia. Katherine, z litości i poczucia obowiązku, podarowała wdowie mały dom i otaczające go dziesięć akrów winnicy, położone na terenie Rutledge Estate.

Sam uważał, że już najwyższy czas, by ziemia ta powróciła do reszty majątku. Zsunął kapelusz z czoła i popatrzył na słońce. - O tej porze dnia znajdzie Katherine w wytwórni win. Będzie z nią stary Claude.

Sam wsiadł do dżipa, ulokował z trudem na przednim siedzeniu swoje długie ciało _ dwa metry i dwanaście centymetrów - i odjechał w tym samym kierunku co Dougherty, ale bynajmniej nie z myślą, by pośpieszyć babce na ratunek. Nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat Katherine Rutledge była w sta¬nie doskonale poradzić sobie z Lenem Doughertym czy z kimkolwiek innym.


Kępa drzew mandrony, o korze koloru cynamonu, ocieniała piaszczysty dziedziniec przed winiarnią Rutledge Estate. Masywny trzypiętrowy budy¬nek z wypłowiałej cegły zbudowano przed przeszło stu laty, a kopuła wieńcząca dach była jedynym elementem zdobiącym surową bryłę budowli.

Główne wejście chroniły ciężkie podwójne drzwi z drewna, których jedno skrzydło stało otworem. Właśnie przez nie wyszła Katherine Rutledge, opie¬rając się przy każdym kroku na hebanowej lasce ze srebrną rączką. Była kobietą drobną, ważącą nie więcej niż czterdzieści pięć kilogramów. Jak za¬wsze trzymała się prosto - niektórzy twierdzili, że ma kręgosłup ze stali.

Czas pokrył czerń jej włosów nieskazitelną bielą• Gdy była młodą mężatką, upinała je w modny w tamtych czasach kok. Teraz układała je zgodnie z obowiązującą modą w miękkie fale, które okalały twarz o cerze, pomimo upływu lat, zaskakująco gładkiej. Rysy twarzy mogły każdego wprowadzić w błąd _ sprawiały wrażenie delikatnych, prawie kruchych. Dopiero wyraz oczu oddawał prawdziwy charakter Katherine - ich błękitna głębia tchnęła siłą, która mogła powstać jedynie jako melanż inteligencji i determinacji.

Obok niej stanął Claude Broussard. Francuz z pochodzenia, młodszy od Katherine o piętnaście lat; odkąd skończyła się prohibicja, zarządzał piwnicami w Rutledge Estate. Był mężczyzną krępym, o potężnej klatce piersiowej, z mocarnymi ramionami i olbrzymimi dłońmi. Z wiekiem nieco się roztył, czupryna mocno mu posiwiała, ale chód, tak jak u Katherine, pozostał pewny, a jego legendarna siła wydawała się niezniszczalna. Choćby ostatniej zimy _ gdy baryłka wina stoczyła się z palety przy maszynie korkującej, robotnicy patrzyli z podziwem, jak Claude zarzucił stulitrową beczkę na ramię

i osadził z powrotem na miejscu.

- Dziś rano pojawił się w winiarni niejaki Ferguson - poinformował Katherine. - Kupił winnicę Coopera i chce nam sprzedać swoje winogrona.

- Cóż za nonsens - odpowiedziała bez wahania; w jej głosie wciąż jesz¬cze pobrzmiewał akcent ekskluzywnej europejskiej szkoły. _ Jak moglibyśmy kupić jego winogrona, jeżeli nic o nich nie wiemy. Sama sadziłam każdą winorośl w tym majątku, doglądałam jej, patrzyłam jak rośnie, jak dojrzewa. Wino Rutledge wytwarza się tylko z winogron RutIedge. Jeżeli ten człowiek przyjdzie jeszcze raz, powtórz mu to.

W pełni podzielający jej zdanie Claude Broussard skinął głową.

- Jak pani sobie życzy, madame.

Zawsze tak się do niej zwracał, od pierwszego spotkania we Francji, gdy był jeszcze chłopcem. Nigdy pani Rutledge. Z pewnością nigdy Katherine. Dla niego zawsze była madame, i nikt od wielu lat nie mówił o niej inaczej. Często zdarzało się, że ludzie z branży nazywali wino z etykietą Rutledge Estate winem Madame. Przez pierwsze dziesięć lat po zniesieniu prohibicji mówiono tak z drwiną, aby wykpić wysiłki Katherine usiłującej rywalizować ze wspaniałym bordeaux z Francji. Kiedy jednak podczas testów ślepej próby jej wina zaczęły wygrywać z trunkami ze słynnych chiiteaux, słowo to zaczęto wymawiać z szacunkiem, a nawet częściej jeszcze, z zawiścią.

Niemałą część zasług należało przypisać jemu, maitre de chai, mistrzowi piwnic. Gdy pomyślał o tym, wyżej uniósł głowę. Ale jego zadowolona mina zrzedła, gdy na dziedziniec wjechał pędem stary buick i zatrzymał się, strzelając spalinami z rury wydechowej. Delikatna warstwa kurzu pokrywała wypolerowaną karoserię wiekowego samochodu, przygaszając nieco jej blask. Claude rzucił Katherine zaniepokojone spojrzenie.

Na widok Lena Dougherty'ego wysiadającego z samochodu na jej twarzy pojawił się niesmak, jednak szybko opanowała się i kiedy podchodził do niej, twarz jej znowu była bez wyrazu. Obrzuciła spojrzeniem siwiejące włosy i pobrużdżoną twarz nadchodzącego mężczyzny, jego oliwkowozielone spodnie z ostrymi kantami, mocno wykrochmaloną koszulę w pasy. Nawet teraz Len Dougherty starał się trzymać fason.

Zatrzymał się tuż przed nią i powiedział:

- Nie możesz tego zrobić. - Nie pożałował Aqua Velve, obficie skrapiając nią policzki, ale nie zdołał zabić ciężkiego odoru wypitej whisky. _ Nie możesz mi zabrać winnicy. To moja ziemia, należy do mnie.

- Jeżeli pan, panie Dougherty, chce unieważnić moje roszczenia wobec pańskiej własności, wystarczy tylko spłacić dług, i ziemia jest pana _ poinformowała go Katherine.

- Ale to ponad trzydzieści pięć tysięcy dolarów! - Dougherty odwrócił wzrok, oczy mu zwilgotniały, ręce zaczęły się trząść. - Nie zdołam zebrać aż tyle przed końcem października. Potrzebuję więcej czasu. - W jego proteście zadźwięczał dobrze jej znany, jękliwy ton. - Niełatwo mi było. Odkąd utraciłem żonę ...

- Umarła przeszło dwadzieścia lat temu. - Głos Katherine zabrzmiał jak dźwięk kryształu, wystarczająco ostro, by ciąć nim kości, gdyby zaszła taka potrzeba. - Za często to wykorzystywałeś. Nie oczekuj, że dzięki niej jeszcze cokolwiek uzyskasz.

Rumieniec pokrył na chwilę niezdrową bladość jego cery.

- Ale z ciebie zimna i bezlitosna suka. Nic dziwnego, że Gil cię nienawidzi.

Uderzył celnie - szybko i ostro. Poczuła ten rodzaj bólu, jaki może po¬czuć tylko matka, gdy nienawidzi jej własne dziecko. Ból, który z biegiem lat nic a nic nie słabnie, a raczej narasta; podobnie jak pogłębia się nienawiść Gilberta do niej.

Nie mogąc zaprzeczyć słowom Dougherty'ego, Katherine zesztywniała i wyprostowała się jeszcze bardziej.

- Moje stosunki z Gilbertem nie są sprawą, o której chciałabym z pa¬nem rozmawiać, panie Dougherty.

Zarobił punkt i wiedział o tym.

- Musi ci bardzo doskwierać, że jego winnice w niczym nie ustępują Rutledge Estate. Kto wie, może już za parę lat Cloisters was przerośnie.

Brązowy dżip wjechał na dziedziniec i zaparkował w cieniu drzew man¬drony. Kątem oka Katherine dostrzegła, jak jej wnuk, Sam RutIedge, wysiada z wozu.

- Nie rozumiem, po co porusza pan ten temat, panie Dougherty. - Pod¬niesioną laską wskazała na papiery, które trzymał w ręce. - Doręczono panu wezwanie. Albo zwróci pan całą kwotę, albo straci winnicę. Wybór należy do pana.

- Niech cię szlag - przeklął z goryczą. - Myślisz, że mnie pokonałaś, co? Ale jeszcze zobaczysz. Zanim ci pozwolę tknąć moją ziemię, spalę wszystko.

- Zrób to, a zaoszczędzimy na buldożerze, który by musiał oczyścić pole - wtrącił się Sam, po czym zwrócił się do Katherine - Zeszłej soboty latałem nad nią Cubem. - Był to stary, dwuosobowy dwupłatowiec. Został naprawiony przez Sama dwa lata temu. - Z powietrza widać było doskonale, jak Dougherty zapuścił winnicę. To dżungla chwastów, winorośli i rozmaitych krzaków.

- Cóż mogę na to poradzić? - odpowiedział Dougherty i natychmiast zaczął się tłumaczyć - Ostatnio podupadłem na zdrowiu.

- Wynoś się - rzuciła ostro Katherine, mierząc Dougherty'ego lodowa¬tym wzrokiem. - Zmęczyło mnie twoje nieustanne biadolenie; jestem za sta¬ra, żeby marnować cenny czas na wysłuchiwanie bzdur. - Zwróciła się do Sama - Zabierz mnie do domu, Jonathonie.

Odruchowo nazwała Sama imieniem ojca, lecz on jej nie poprawiał. Jego ojciec umarł dwadzieścia kilka lat temu, Sam był wtedy czternastoletnim chłopcem. Od tamtego czasu Katherine zdarzała się nieraz, że zwracała się da niega imieniem Janathan i z biegiem lat Sam przywykł do tega.

Odprowadził babkę da dżipa, pomógł jej usiąść na miejscu dla pasażera i przeszedł na drugą stronę wozu. Kiedy siadał za kierownicą, usłyszał, jak wzdycha zniecierpliwiona.

- Myślisz a Daughertym? - rzucił spakojnie patrząc na nią spad oka.

Ostra skręcił i ski era wał samochód w stronę podjazdu .ocienionego drzewa¬mi. - Mam przeczucie, że będziemy mieli z tym człowiekiem jeszcze nieliche kłopoty.

- Dougherty mnie nie obchodzi. Nic nie maże zrobić.

Jej suchy tan świadczył, że sprawę uznała za zakończoną; nie będzie więcej rozmów na ten temat. Potrafiła zamykać się na różne kwestie, uczucia i ludzi. W taki właśnie sposób wykluczyła ze swego życia wuja Gilberta, pomyślał Sam, wjeżdżając w wąską aleję.

W czasie gdy doszło do zerwania, Sam przebywał w szkolnym interna¬cie. W dolinie aż huczała ad różnych wersji tego wydarzenia, spekulowano na temat niezliczanej ilości domniemanych przyczyn ich rozstania, ale żadna nie wydawała się prawdopodobna. Ojciec nigdy nie rozmawiał z nim na ten temat, a i Katherine nie wspomniała a tym ani słowem.

Wkrótce zresztą, za pośrednictwem prawników, wykupiła wszystkie udziały Gilberta w rodzinnym majątku. Gil za otrzymane pieniądze nabył .opuszczane winnice, położone nie dalej niż .osiem kilometrów ad Rutledge Estate. Zbudował wytwórnię win, wyglądem przypominającą klasztor, nadając jej nazwę The Cloisters. Lansując wina o takiej właśnie nazwie .odniósł sukces i rozpoczął zaciekłą rywalizację z matką.

Niejednokrotnie Sam był świadkiem spotkań tych dwojga w czasie winnych targów. Nikt .obcy patrząc na nich nie podejrzewałby, że ta matka i syn, na dodatek mocno skłóceni. Nigdy nie demonstrowali wzajemnej niechęci, a Katherine traktowała Gilberta jak każdego winiarza, którego znała z widzenia na tyle, by skinąć mu głową. Nie uznawała .osiągnięć Gila, ale rywalizacja trwała i nikt w ta ani przez chwilę nie wątpił.

- Dziś rano rozmawiałam z Emilem - powiedziała Katherine. Baran Emile Fougere był właścicielem Chateau Nair ze słynnego regionu Medac.¬W przyszłym tygodniu będzie na aukcji win w Nowym Jorku. Umówiliśmy się tam na spotkanie.

Gdy to mówiła, jej dłoń zacisnęła się na rzeźbionej rączce laski. Konieczność używania laski po upadku, który spowodował bolesne stłuczenie biodra i uda .oraz unieruchomił ją na dwa tygodnie, przypominała Katherine a zbliżającej się nieuchronnie śmierci.

W czasie który jej jeszcze paza stał, chciała zabezpieczyć przyszłość Rutledge Estate. Choć przyznawała się da tega z bólem, miała wątpliwości, czy pa jej śmierci wnuk będzie umiał kultywować rodzinną tradycję.

Rzuciła w jego kierunku taksujące spojrzenie. Sam odziedziczył po ojcu krzepę, był wysoki i mocno zbudowany. W jasnobrązowych oczach czaił się chłód, a surowe rysy twarzy świadczyły o zdecydowaniu i stanowczości. Jednak nie okazywał dumy z win, które nosiły nazwę Rutledge Estate. A prze¬ścież bez dumy nie ma pasji, zaś bez pasji winiarza; wino staje się wtedy zaledwie towarem.

W tych okolicznościach nie miała wyjścia, musiała poszukać kogoś odpowiedniego spoza rodziny. Ostatniej wiosny skontaktowała się z obecnym baronem Chiiteau Noir i zaproponowała mu układ, który połączyłby wysiłki obydwu rodzin w produkowaniu wspaniałego wina w Rutledge Estate.

W zasadzie umowa zostałaby już zawarta, gdyby Gil nie pojawił się na scenie, proponując baronowi podobny układ. Katherine była pewna, że zrobił to, by wyprowadzić ją z równowagi.

_ Oczywiście pojedziesz ze mną do Nowego Jorku - zwróciła się do Sama, gdy zatrzymał dżipa przed domem.

_ Naturalnie. - Obszedł samochód i pomógł jej wysiąść.

Katherine odwróciła się w stronę domu, przyglądając mu się przez chwilę• Tę imponującą budowlę wzniósł, jakieś dwadzieścia lat przed końcem wie¬ku, dziadek jej nieżyjącego męża. Stylizowana na wielkie francuskie chtite¬aux, miała dwa i pół piętra wysokości. Surową linię ścian z wiekowej, czerwonej cegły, łagodziły pnące się po nich pędy dzikiega wina. Liczne kominy urozmaicały stromy dach, okna zdobiła mozaika wąskich szyb z ołowiawega szkła. Całość współgrała z majętnością wielu pokoleń właścicieli.

Drzwi wejściowe z ciężkiego, honduraskiego mahoniu otworzyły się i na progu stanęła gospodyni, pani Vargas, gotowa na każde skinienie. Miała na sobie wykrochmaloną czarną suknię, siwe włosy upięła w koczek.

_ Ten człowiek, Dougherty, był tu i dama gał się widzenia z panią - pa¬wiedziała prychając pogardliwie, co jasno określało jej opinię a podobnym żądaniu. _ Poszedł, gdy mu oznajmiłam, że nie ma pani w domu.

Katherine nieznacznie skinęła głową i ruszyła z Samem w kierunku mar- murowych schodów.

_ Niech Han-Li przygotuje herbatę i poda ją na tarasie - poleciła, a potem spojrzała na Sama. - Przyłączysz się do mnie?

_ Nie mogę, muszę jeszcze załatwić pewną sprawę• - W przeciwieństwie do Katherine nie był zbyt skory do zlekceważenia Lena Dougherty'ego.

Na trzeźwo ten człowiek nie stanowił zagrożenia, ale znany był ze swej gwałtowności, gdy się upił. Wtedy swoją agresję łatwa mógł skierować przeciwka ludziom albo ich mieniu. Sam zamierzał dopilnować, by obiektem niepoczytalnych działań Lena nie stała się posiadłość Rutledge.

Im bliżej centrum St. Helena, tym ruch był większy. Tutejsza Main Stre¬et, jakby żywcem przeniesiona z pocztówki, składała się z budynków wzniesionych na przełomie wieków z kamienia i cegły, zajmowanych obecnie przez liczne butiki i modne restauracje. Toyota, z rejestracją Oregonu, wyjechała niespodziewanie z parkingu, zajeżdżając drogę buickowi Lena Dougher¬ty'ego. Klnąc nacisnął hamulec i zatrąbił.

- Cholerni turyści, pełno ich jak much - zamruczał. - Wydaje się im, że wszystko do nich należy, zupełnie jak tym Rutledge'om.

Myśl o nich uparcie powracała, napełniając mu usta gorzkim smakiem strachu, aż poczuł desperacką potrzebę napicia się.

Z ulgą dojrzał napis "Miller Beer" na oknie rozpadającego się budynku z cegły. Wypłowiałe litery nad drzwiami informowały, że jest to "Ye Olde Tavem", ale miejscowi, którzy tu bywali, nazywali ją knajpą "U Wielkiego Eddiego".

Dougherty znalazł wolne miejsce na parkingu, ustawił na nim samochód i wszedł do baru. W powietrzu czuć było zatęchłą woń tytoniu i rozlanego alkoholu.

Wielki Eddie siedział za bufetem. Uniósł wzrok, gdy Dougherty wchodził do środka, a następnie odwrócił się do telewizora umieszczonego na półce przymocowanej do ściany. Właśnie transmitowano rozgrywki, które Eddie uwielbiał oglądać.

Dougherty usiadł na swoim stałym miejscu przy końcu bufetu.

- Daj mi whisky - zażądał.

Wielki Eddie podniósł się ze stołka, sięgnął pod kontuar i postawił przed Doughertym kieliszek oraz butelkę, a następnie wrócił przed telewizor.

Dougherty wypił zawartość pierwszego kieliszka jednym haustem, na¬wet nie czując pieczenia w gardle. Już pewniejszą ręką napełnił go ponownie. Wychylił połowę i odstawił szkło. Poczuł, że whisky pali go w gardle niczym rozżarzona lawa.

Wezwanie sądowe, które wepchnął do kieszeni na piersi, ciążyło mu jak kamień. Trzydzieści pięć tysięcy dolarów! Jeżeli chodzi o jego możliwości, równie dobrze mogłoby to być trzysta tysięcy.

Niech diabli wezmą ten jej wzrok, pomyślał, przypominając sobie spojrzenie Katherine, przeszywające go na wskroś jak stal. Dopił resztę whisky. Ponownie napełnił szklankę i postawił ją w zasięgu ręki. Jedną ręką objął butelkę, drugą ścisnął szklankę i siedząc tak zupełnie stracił poczucie czasu.

Do baru schodziło się coraz więcej stałych bywalców. Dougherty odsunął do połowy opróżnioną butelkę i przeniósł wzrok na telewizor. Dopiero teraz dotarło do niego, że knajpiany harmider całkowicie zagłusza głos z ekranu, na którym akurat ukazała się twarz Toma Brokawa.

Zaskrzypiał barowy stołek. Dougherty rzucił okiem i zobaczył, że obok sadowi się Phipps, reporter miejscowej gazety, facet o mocno zarysowanej szczęce i workach pod oczami.

_ Hej, Wielki Eddie - rozległo się od jednego ze stołów. - Przynieś jeszcze kilka piw.

_ Dobra, już się robi - zamruczał w odpowiedzi Eddie.

Dougherty odwrócił się i spojrzał szyderczo na ubranego w zatłuszczony kombinezon mechanika samochodowego, który siedział przy stole w towarzystwie malarza w poplamionym, białym uniformie. Sami robole, pomyślał pogardliwie, popychadła odbijające codziennie kartę zegarową• Nie to, co on! Nikt nie może mu rozkazywać; jest dla siebie szefem. Ma przecież winnicę. On ...

Przypomniał sobie o papierze w kieszeni i poczuł się paskudnie. Nie może stracić ziemi. To wszystko, co ma. Gdzie się podzieje? Co będzie robił?

Musi powstrzymać Rutledge'ów, zanim go z niej ogołocą. Musi wymyślić jakiś sposób na zdobycie pieniędzy. Ale jak? Do kogo pójść?

Nic mu się nie udawało. Nic. Od czasu śmierci Beki, jego pięknej Rebeki, wszystko straciło dla niego urok.

Znów poczuł w ustach gorycz strachu i wychylił szklankę do dna. Gdy pił, jego wzrok padł na ekran telewizora.

_ W okolicznościach podobnych do tych, w jakich próbowano zamordować prezydenta Reagana - mówił Tom Brokaw - dziś wieczorem został raniony senator z Nowego Jorku Dan Melcher. Postrzelono także policjanta. Bliższych informacji udzieli nam Kelly Douglas, bezpośrednio z Nowego Jorku.

Na ekranie pojawiła się postać kobiety. Kontury obrazu rozpływały się w ciemnościach, w tle widać było szpitalną izbę przyjęć, jej jasno oświetlone wejście, przed którym stała reporterka. Regularne, mocne rysy twarzy kobiety na chwilę przyciągnęły jego uwagę. Promieniowały z trudem ujarzmianą energią. .

Nie patrzył na ekran, kiedy zaczęła mówić:

_ Senatora Dana Melchera odwieziono do szpitala z co najmniej jedną raną postrzałową klatki piersiowej ...

Glos był mu znajomy. Natychmiast uniósł głowę. Niski, gładki, pewny siebie. Nie miał wątpliwości. Znał go, znał ten głos tak samo dobrze jak swój własny, nie mógł się mylić.

Ale twarz kobiety już zniknęła z ekranu, zastąpiona obrazem mężczyzny w średnim wieku, który szeroko uśmiechał się, wysiadając z czarnego samochodu i machał do kamery, ignorując gniewne okrzyki dochodzące z tłu¬mu pikietujących. pozostał jedynie jej głos - ten głos - rozbrzmiewający z ekranu.

_ Od czasu wyboru do senatu stanowego przed dwoma laty osoba Dana Melchera wywoływała wiele kontrowersji. Jego stanowisko, domaganie się prawa do swobodnego wyboru, spowodowało głośne protesty. Dziś wieczorem protesty te przybrały gwałtowną formę•

Komentarz umilkł. Pokazywano scenę zamachu. Z tłumu pod transparentami wybiegła kobieta.

- Morderca! - zawołała i zaczęła strzelać.

Trudno było nadążyć za tym, co nastąpiło potem. Stojący w pobliżu ochroniarz podtrzymał słaniającego się senatora; jakiś policjant upadł na ziemię; tłum rozpierzchł się, rozległy się okrzyki przerażenia; ktoś pochwycił napastniczkę, drugi policjant przycisnął ją do ziemi. Kolejne ujęcie to zbliżenie nieprzytomnego senatora i plamy krwi pojawiające się na białym gorsie koszuli. Potem wścibskie kamery śledziły, jak umieszczano go w ambulansie.

Reporterka powróciła na wizję.

- Właśnie dowiedzieliśmy się, że policjant zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Policja zatrzymała sprawczynię zamachu. Jej tożsamości nie podano, dochodzenie w toku. - Urwała na moment, by za chwilę dodać: _ Mówiła dla was Kelly Douglas, KNBC, Nowy Jork.

Dougherty zmarszczył brwi. Wyglądała inaczej, ale te kasztanowe włosy, te ciemnozielone oczy. I ten głos - wiedział, że się nie mylił. Bardzo zmieniła się w ciągu dziesięciu lat. Nawet przyjęła panieńskie nazwisko matki. Ale jej głos pozostał ten sam. To była ona, na pewno.

Gapił się w telewizor, nie zauważając patriotycznej reklamy kawy Maxwell House błyskającej na ekranie. Siedzący obok Phipps mruknął do Wielkiego Eddie:

- I oni nazywają to dziennikarstwem. Taka chała nie przeszłaby w gazecie.

Wielki Eddie obojętnie wzruszył ramionami.

- Jedno zdjęcie warte jest tyle, co tysiąc słów.

- Może niektóre zdjęcia - zadrwił Phipps. - To tylko ładna buzia udająca przed kamerą reportera. Możesz mi wierzyć, wszyscy w telewizji uważają się za Bóg wie kogo, a do tego są przepłacani.

Len Dougherty jakby nie słyszał tej wymiany słów. W głowie czuł za¬męt. Zaczął unosić szklankę do ust, ale po chwili zdecydowanym ruchem odsunął ją i wstając energicznie odepchnął stołek. Musiał coś przemyśleć.


2

Kelly właśnie kończyła swoją relację. Chwilę stała bez ruchu, dopóki nie rozległ się sygnał oznaczający koniec nadawania. Gdy pogasły światła, odłożyła mikrofon i zmieniła swój poważny, właściwy dla panującej tu atmosfery wyraz twarzy. W jej oczach pojawił się triumfalny błysk, a na wargi wypłynął uśmiech.

Brad Sommer, kierownik produkcji, wygramolił się z wyładowanego sprzętem wozu transmisyjnego. Miał około trzydziestki. Ubrany był w spodnie koloru khaki i kraciastą koszulę typu L.L.Bean, z krótkimi rękawami, zgodnie z modą weekendową Nowego Jorku i stosownie do parnego upału sierpniowej nocy. Kelly, podnieconej reportażem, wciąż jeszcze nie opadł zbyt wysoki poziom adrenaliny na tyle, żeby mogła odczuć wilgotną lepkość powietrza.

Brad uniósł kciuk w kierunku Kelly i ekipy.

- No, mamy załatwione wiadomości dla Zachodniego Wybrzeża ¬oświadczył. Była to wersja, która później, jak zwykle, zostanie jeszcze wzbogacona informacjami z ostatniej chwili, wyrównującymi trzygodzinną różnicę czasu.

- Udało się chłopcy. - Z policzkami zaróżowionymi z zadowolenia z od¬niesionego sukcesu, Kelly szeroko uśmiechnęła się do swej dwuosobowej ekipy. - W lowa, skąd pochodzę, taką robotę nazywają odszukiwaniem drogi pośród wysokiej kukurydzy - zażartowała.

- Szkoda, że to nie poszło na kanał ogólnokrajowy. - Rory Tubbs, krępy, łysawy, około czterdziestki, zdjął kamerę z ramienia i odłożył do wozu. - Ta kobieta mogła sobie wybrać bardziej odpowiednią porę - zauważył z kpiną w głosie operator dźwięku, Larry Maklosky.

Rory poczerwieniał, bo akurat dotarło do niego, że jego niewinna uwaga zabrzmiała wyjątkowo bezdusznie w chwili, gdy w tragicznym zdarzeniu zginął policjant, a senator został poważnie ranny. Ale przecież umiejętność wyłączenia emocji była ważna dla kogoś, kto zbierał informacje do telewizyjnych wiadomości; do niego należało rejestrowanie zdarzeń, a nie przeżywanie zbędnych wzruszeń. To ostatnie mogło przyjść później.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało - mruknął zakłopotany. - Poniosło mnie, nigdy jeszcze nie dawałem relacji na cały kraj.

- Może będziesz miał jeszcze jedną okazję jutro wieczorem - powie¬dział Larry ze złośliwym uśmiechem, zawsze gotów wetknąć Rory'emu szpilę. Teraz, kiedy mu się to udało, tym bardziej nie zamierzał zrezygnować. ¬Musisz się tylko modlić, żeby senator wyzionął ducha.

- Przestaniesz wreszcie? - Rory rzucił mu wściekłe spojrzenie.

- Jeśli chodzi o senatora, to nie ma żadnej wiadomości ze szpitala - powiedziała Kelly. W pełni świadoma, że to jeszcze nie koniec sprawy, ru¬szyła w stronę wozu.

Brad Sommer nie zatrzymywał jej.

- Idź już, odetchnij trochę. Ja i tak muszę tam zajrzeć. Powinniśmy zdobyć personalia tej kobiety.

Kelly zgodziła się. Wiedziała, że i tak to właśnie ona poprowadzi sprawę do końca.

- Jak będziesz wracał, przynieś mi kawę. Czarną - zawołała za nim.

- I pizzę - dorzucił żartobliwie Rory.

Dołączając do nich, Larry zwinął dłonie w tubę i wykrzyczał swoje za¬mówienie za znikającymi w ciemnościach plecami szefa:

- Proszę o hamburgera, frytki i budyń czekoladowy!

Kelly z głodu aż burczało w brzuchu, ale nie zwracała zbytnio na to uwagi; od dawna przywykła do panowania nad słabościami. W biznesie, w którym kamera każdemu, kto przed nią stoi, dodaje co najmniej cztery kilogramy, dieta jest koniecznością. No, może poza bardzo nieliczną grupką szczęśliwców, ale Kelly do nich nie należała.

Gdy się odwróciła, Larry wysunął z paczki papierosa i poczęstował ją.

Z ulgą nachyliła się nad płomieniem zapalniczki. Zaciągnęła się głęboko, odrzuciła do tyłu głowę, a potem nieznacznym ruchem dłoni uniosła znad karku swój ciężki, kasztanowy warkocz.

- Byłeś fantastyczny, Rory - powiedziała z niekłamanym podziwem. Rozpromienił się i pokręcił głową.

- Rany, jak o tym pomyślę, to wciąż nie mogę uwierzyć, że udało mi się tak dużo sfilmować. Pamiętam, że zaraz, jak Melcher wysiadł z wozu, uśmiechając się szeroko i machając do kamery, natychmiast przeniosłem obiektyw na demonstrantów, by zarejestrować ich reakcję. I nagle ta kobieta wyskoczyła nie wiadomo skąd! - Zamilkł na moment, marszcząc brwi. _ Jak udało jej się przedrzeć przez kordon porządkowych? Czy któreś z was to zauważyło?

- Ja nie - w głosie Kelly zabrzmiała nutka żalu. _ Niestety, patrzyłam akurat w drugą stronę.

- Myślę, że policjantów bardziej zainteresował rozpychający się facet o wyglądzie rozpalonego walką zapaśnika - powiedział Larry, a potem spojrzał na kamerzystę. - Widziałem podczas montażu zatrzymany kawałek taśmy. Czy wiesz, że udało ci się uchwycić broń w jej ręce w momencie, kiedy zaczęła strzelać?

- Wydawało mi się, że coś trzymała, ale myślałem, że to zepsuty pomi¬dor albo jajo. - Rory wyszczerzył się. - Byłem przejęty możliwością ujęcia pomidora rozciapującego się na tym gładkim Melcherze. Ale żeby broń ... _ Pokręcił głową, westchnął i z poważną miną przeniósł wzrok na Kelly. _ Mało brakowało, a nic byśmy nie mieli. Gdybyś nie wpadła na pomysł, żeby tu zajrzeć ...

Weszła mu w słowo:

- Albo gdybyś ty nie powiedział o rozróbie.

- No i gdyby jeszcze straż parkowa nie poinformowała nas o demonstracji - włączył się Larry, dodając jeszcze jedno ogniwo do łańcuszka gdy¬bania.

-Słowem, mieliśmy szczęście - zauważyła Kelly. Rory spojrzał na nią uważnie i uśmiechnął się.

- Chyba nie o to chodzi. Myślę, że zaważyła tu czyjaś wyjątkowa zdolność przewidywania. Właśnie twoja, Kelly.

Z jego ust nieczęsto można było usłyszeć aż taką pochwałę. Kelly odwzajemniła uśmiech, wzruszona, lecz równocześnie zmieszana.

- Nie kolekcjonuję pochlebstw, Rory. Pójdźmy na kompromis i nazwij¬my to instynktem.

- Masz rację, Tubbs - wtrącił się Larry. - Wygląda na to, że ona ma nosa do niecodziennych wydarzeń. Chyba będziemy musieli przestać nazywać ją Nogi, a nazwiemy Nos.

Kelly skrzywiła się i zaprotestowała.

- Co z wami, chłopcy? Dlaczego zawsze wymyślacie przezwiska nawiązujące do anatomii? Tutaj to Nogi. W St. Luis wystarczyło, że popatrzyli na moje włosy i nazwali mnie Czerwona.

- Zupełnie bez wyobraźni - powiedział Larry do Rory'ego. - No, ale to St. Luis.

- A Nogi jest bardziej oryginalnie? - zadrwiła Kelly, rozkoszując się atmosferą przyjacielskich przycinków, w której nie traciła ani na chwilę swej zawodowej czujności i równocześnie odpoczywała.

- To bardziej seksownie - uśmiechnął się Rory.

- Powtórzę Donnie twoje słowa - z poważną miną pogroziła mu Kelly, ale po jej oczach widać było, że żartuje.

- Rany, nie rób tego! - poprosił z udaną żarliwością Rory, a potem zaczął czegoś szukać po kieszeniach. - Zadzwonię do niej teraz, póki mam okazję. Rory junior daje jej nieźle popalić, właśnie wyżynają mu się zęby.

Skierował się w stronę szpitala. Kelly widziała jeszcze,jak zgrabnie uskoczył przed nadjeżdżającym ambulansem. Gdy straciła go z oczu, powróciła myślami do jego słów ojej wyjątkowej zdolności przewidywania. Nie była pewna, czy właśnie o to chodziło. Dostała informację o demonstracji, więc jej decyzja mogła być tylko jedna.

Akurat kręcili ujęcie do Wiadomości o piątej, które było częścią letniej kampanii mającej ukazać atmosferę Nowego Jorku. Okresowo dziennik nada¬wany był częściowo ze studia, a po części z wybranego miejsca w mieście. Poprzednio scenerii użyczyło im zoo w Bronxie i Stadion Shea w Queens. Tym razem nadawali z Central Parku; była Kelly i człowiek od prognozy pogody. Wszystko poszło gładko, bez zakłóceń.

Już zbierali się i pakowali sprzęt do samochodu. Rory wdał się w rozmowę z funkcjonariuszem ochrony parku. Strażnik wspomniał, że niedaleko, pod Tavern przy Green Restaurant zbierają się demonstranci. Miał pole¬cenie stawienia się tam zaraz po odjeździe ekipy telewizyjnej.

Gdy Kelly weszła do wozu, by jechać do studia, Rory przekazał tę informację, traktując ją jedynie jako interesującą plotkę. Kelly natychmiast zaproponowała:

- A może by tam wpaść, skoro już jesteśmy w pobliżu? Nie musimy natychmiast wracać do studia.

Gdyby miała czas przeanalizować powody tej decyzji, doszłaby zapewne do wniosku, że były one jednak wyrozumowane; Melcher był kontrowersyjnym, nowojorskim politykiem. Fama niosła, że przymierzał się do stanowiska gubernatora. Jego ultraliberalne poglądy rozwścieczyły co prawda konserwatywne środowiska, zdobywał jednak kolejne punkty i wszystko wskazywało na to, że senator Dan Melcher jest wschodzącą gwiazdą na politycznym firmamencie, z dużymi szansami na objęcie w przyszłości stanowiska burmistrza. Kelly pomyślała, że taśmę z przebiegu demonstracji można będzie wykorzystać później, jako materiał przy robieniu reportażu o senatorze,jeśli sama w sobie nie będzie warta tego, żeby pokazać ją w wiadomościach.

Jako kierownik produkcji, Brad Sommers mógł się nie zgodzić na ten pomysł, ale tylko wzruszył obojętnie ramionami:

- Rób, co chcesz.

Rory z Larrym załadowali kamery i aparaturę dźwiękową do wozu i do¬łączyli do siedzącej w nim Kelly. Przejechali przez Center Drive, okrążając Tavern przy Green Restaurant.

Ze dwa tuziny protestujących, przeważnie z transparentami, tłoczyło się przed budynkiem. W przyzwoitej odległości od wejścia utrzymywał ich konny policjant i dwaj funkcjonariusze z parkowej straży. Akurat gdy dojeżdża¬li, pojawił się wóz policyjny i dwóch policjantów dołączyło do pozostałych.

Nadzieja na to, że protestujący ulegną perswazji policji i rozejdą się, okazała się złudna, bowiem gdy dostrzegli ekipę telewizyjną, wyciągającą sprzęt z wozu, wyraźnie się ożywili. Kelly wyjęła notes, pióro i legitymację prasową z zawieszonej na ramieniu torby, w której miała jeszcze niewielką portrnonetkę, robocze notatki, kosmetyki, lakier do włosów i inne osobiste drobiazgi. Przy wejściu zauważyła policjanta naradzającego się z elegancko ubranym jegomościem o zatroskanym wyrazie twarzy. Gdy podeszła do nich, mając notatnik w ręce, nie wyglądali na specjalnie uszczęśliwionych jej widokiem.

- Cześć. Jestem Kelly Douglas z ...

- Wiem, kim pani jest, panno Douglas - przerwał jej policjant. Miał ponurą minę, lecz uśmiechnął się z wyrazem uznania, gdy zatrzymał wzrok na jej twarzy.

- Co się dzieje? - Rozmyślnie zapytała o to co było oczywiste, chowa¬jąc tymczasem legitymację i przyglądając się tłumowi demonstrantów.

Muskularny olbrzym z wygoloną głową i wąsami a la Fu Manchu zaja¬dle kłócił się z jednym z funkcjonariuszy. Rory Tubbs, cały czas z okiem przy wizjerze, nakierował kamerę na tę scenę. Larry stał za nim, rozkładając prze¬wody aparatury dźwiękowej.

- Panno Douglas, proszę ... - wtrącił się mężczyzna w smokingu, usiłując zwrócić na siebie uwagę. Plakietka na piersi informowała, że jest zastępcą kierownika lokalu. Był mocno poirytowany i bardzo zaniepokojony. - Proszę nie pozwolić na filmowanie budynku. Co może być ważnego w informacji, gdzie odbywa się bankiet na cześć senatora?

Nie zamierzała mu niczego obiecywać.

_ Czy jest już na miejscu? - zapytała. - Chciałabym uzyskać jego oświadczenie.

_ Jeszcze nie przyjechał - poinformował ją jeden z policjantów, ku niezadowoleniu zastępcy kierownika restauracji.

Kelly natychmiast, jak pies myśliwski, podjęła trop, czując że ma szansę na uchwycenie z bliska momentu spotkania senatora z demonstrantami.

_ Kiedy się go spodziewacie?

Policjant wzruszył ramionami.

- Lada moment.

Czarny lincoln, wypolerowana na wysoki połysk limuzyna, zajechał przed restaurację. Zastępca kierownika w jednej chwili zesztywniał i instynktownie utkwił wzrok w przyciemnionych szybach, usiłując poprzez lustrzane odbicie szkła ustalić tożsamość pasażerów.

By niczego nie przegapić, Kelly podeszła uprzedzić Rory'ego, że być może właśnie przyjechał senator. Gdy samochód zatrzymał się, kamerzysta pośpiesznie skierował obiektyw na tylne drzwi wozu, w których miał się ukazać Melcher.

Upłynęły długie sekundy zanim wysiadł kierowca w służbowym uniformie, podszedł do drzwi, na które Rory wycelował kamerę, i otworzył je. Naj¬pierw pojawił się ochroniarz, a zaraz za nim wysiadł senator. Jak zwykle był sam, bez żony; przykutej do wózka inwalidzkiego ofiary pijanego kierowcy.

Rozpoznając go, protestujący okrzykami dali upust swemu niezadowoleniu. Senator zignorował ich zupełnie i nie tracąc uprzejmego wyrazu twarzy zatrzymał się, by zamienić kilka słów z towarzyszącym mu mężczyzną. Jednak, mimo pozornego spokoju, nerwowo poprawiał mankiety swej wieczorowej koszuli, gestem, który Kelly zauważyła u niego już przy innych okazjach, gdy coś nie układało się po jego myśli.

Niczym wytrawny aktor udawał, że nie zauważa kamery. Z olśniewającym uśmiechem pomachał na powitanie dłonią• Arthur Trent, były kierownik jego kampanii wyborczej i bliski doradca, wysiadł przednimi drzwiami. Pochwycił wzrok reporterki i skinął jej głową• .

Obserwująca tę scenę Kelly rejestrowała gwałtowność napierającego tłumu i wysiłki policji, by powstrzymać natarcie, przegapiła jednak moment, w którym przez kordon prześliznęła się kobieta; zauważyła jej sylwetkę tuż przed senatorem. Dostrzegła w jej ręce broń, ale dopiero po chwili zorientowała się, że dźwięk, który usłyszała, był odgłosem wystrzału.

Teraz akcja potoczyła się błyskawicznie. Tłum w panice szukał jakiejkolwiek osłony, ochroniarz podtrzymywał słaniającego się senatora, oficer policji zatoczył się i upadł na ziemię, ktoś przytrzymał sprawczynię zamachu i policjanci podbiegli mu z pomocą, a tymczasem Rory czynił karkołomne wysiłki, by objąć to wszystko okiem kamery. Kelly obserwowała dramatyczne sceny ze stoickim spokojem. Nie pozwoliła, by poniosły ją emocje, pamiętając, że są na miejscu zdarzenia jedyną ekipą telewizyjną.

Zamieszanie skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Kobieta leżała na chodniku, twarzą do ziemi, a rozwścieczony, biały policjant przytrzymywał ją, równocześnie zakładając jej kajdanki; ochroniarz podtrzymywał senatora i przyciskał dłonią ranę na jego piersi.

- Trafili go! - krzyknął z policzkami mokrymi od łez. - Niech ktoś we¬zwie karetkę!

Kelly dostrzegła konnego policjanta, który klęczał obok leżącego na ziemi oficera, wciąż trzymając w ręku wodze swego niespokojnego rumaka. Spojrzała na krew sączącą się rannemu z kącików ust i instynktownie zarejestrowała, że to nie ten, z którym rozmawiała przed kilkoma minutami. Rory na¬stawiając ostrość skierował kamerę na szlochającą sprawczynię.

Kelly położyła mu dłoń na ramieniu.

- Ile udało ci się sfilmować?

- Wszystko - odpowiedział opanowanym tonem.

Zadowolona, podbiegła do automatu i przekazała relację ze zdarzenia do studia Wiadomości.

W ciągu kilku minut po złapaniu z nimi kontaktu przez telefon komórkowy, dotarł na miejsce wóz transmisyjny z Bradem Sommersem i jego dwu¬osobową ekipą techniczną. Sanitariusze właśnie wnosili senatora do karetki. Druga, z rannym oficerem, odjeżdżała na sygnale. Policja natychmiast za¬blokowała cały teren i skrupulatnie zbierała nazwiska i adresy świadków. Po¬jawiły się też inne ekipy telewizyjne z co najmniej kilkunastoma dziennikarzami, reporterami i fotografami. Wywołało to jeszcze większe zamieszanie.

Wymachując legitymacją służbową, Brad przecisnął się do swoich. - Jakie są najnowsze wieści?

- Słyszałem, jak ktoś z obsługi sanitarki mówił, że policjant prawdopodobnie nie przeżyje - odpowiedział Larry.

-A Melcher?

- Nabrali wody w usta. - Gdy nosze z senatorem umieszczano w karetce, Kelly zauważyła, że sanitariusz trzyma przewód podłączonej kroplówki. - Nawet nie możemy uzyskać potwierdzenia, że naprawdę został ranny _ żalił się Larry.

- Krew na koszuli nie wzięła się z rozbitego nosa - włączył się Rory, wciąż z kamerą na ramieniu.

- Ładujcie się - zarządził Brad. - Jedziemy za nimi do szpitala. Zaraz przyjedzie tu nasza następna ekipa. - Wyciągnął dłoń po taśmy Rory'ego.¬Włączę generator i przejrzę je po drodze. - Zwrócił się do Kelly. _ Twój reportaż powinien trwać z półtorej minuty. Zaraz po przyjeździe pod szpital podłożymy pod wizję twój głos. - W chwili gdy zatrzaskiwano drzwi karet¬ki, Rory podał Bradowi taśmy - No to jedziemy.

Brad podbiegł do wozu transmisyjnego, cudu najnowszej techniki, z własnym generatorem i niewielkim pomieszczeniem wypełnionym stołem montażowym oraz aparaturą transmisyjną. Pakując kamerę i aparaturę dźwiękową, Kelly, Rory i Larry władowali się do furgonetki. Kelly pstryknęła włącznikiem światła pod sufitem i zaczęła robić notatki, a tymczasem wóz ruszył za odjeżdżającą karetką.

Kelly miała świadomość, że to, co dobrze wygląda na piśmie, często brzmi głupio podczas odczytywania, więc po cichu powtarzała tekst, który pisała. Równocześnie starała się pamiętać, by w jej informacji znalazło się miejsce na wstęp spikera. Wiedziała też, że jej słowa mają być tylko uzupełnieniem scen uchwyconych na taśmie, a nie opisem tego, co i tak będzie na wizji.

Niełatwe zadanie, zwłaszcza gdy musiała pisać po omacku, bo Brad w tym samym czasie, w kabinie montażowej, wybierał fragmenty taśmy i składał je w całość, której nie widziała.

Gdy skończyła pisać, naradziła się z Rorym oraz Larrym i naniosła poprawki, akcentując najbardziej dramatyczne momenty. Pozostała jej tylko krótka chwila, by szybko wygładzić tekst, bo właśnie dotarli pod szpital.

Gdy Rory i Larry ustawiali sprzęt, by nakręcić ujęcie, Kelly w pośpiechu przypudrowała nos, na policzki nałożyła odrobinę różu i umalowała wargi. Nie wynikało to z próżności, ale z przeświadczenia, że kamera rozmazuje barwy. Żaden reporter, kobieta czy mężczyzna, z popielatobladą twarzą nie zrobiłby dobrego wrażenia na widzach, nie zdołałby ich przekonać i zdobyć ich zaufania.

Po poprawieniu makijażu Kelly sprawdziła w szpitalu, jakie są ostatnie wiadomości o stanie zdrowia senatora, wniosła niezbędne poprawki do tek¬stu, podłożyła komentarz pod nagraną taśmę i wreszcie odetchnęła z ulgą.

Jednak po chwili na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka; prze¬padło gdzieś uczucie zadowolenia z siebie.

- Jaka szkoda, że nie widziałam wcześniej zdjęć, które wybrał Brad -zamruczała. - Gdybym miała czas przejrzeć taśmę ...

- Poszło ci wyśmienicie, Kelly - zapewnił ją Larry. Pokręciła powątpiewająco głową.

- Mogłam to zrobić lepiej. - Przypomniała sobie tekst i od razu przyszło jej do głowy kilkanaście sposobów poprawienia go; pojawiły się słowa, których mogła użyć, mocniejsze, bardziej intrygujące, fragmenty zdań, którymi mogła wywrzeć większe wrażenie, fakty, które mogła bardziej spiętrzyć.

- Ty zawsze chcesz wszystko zrobić najlepiej. - Słowa Rory'ego były raczej stwierdzeniem niż naganą, i to stwierdzeniem wyjątkowo trafnym.

Dla Kelly tylko to, co najlepsze, było równoznaczne z sukcesem, a sukces niósł ze sobą aprobatę i akceptację, dwie rzeczy, które były jej potrzebne do życia, choć nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą.

- Nic dziwnego, że od nas odchodzisz - dodał Rory, a potem przerwał i spojrzał jej w oczy. - Będzie nam ciebie naprawdę brakowało.

Kelly uśmiechnęła się mile zaskoczona. .

- Mówisz tak, jakbym wyjeżdżała na drugi koniec świata - zbeształa go delikatnie, by ukryć zmieszanie. - Ja tylko zmieniam piętra.

- A tak, stacji lokalnej na ogólnokrajowej. To jakby cię wystrzelili do stratosfery. - Strzepnął popiół z papierosa w ciemność, zataczając jarzącym się ognikiem czerwony łuk na tle nocnych cieni.

Sieć ogólnokrajowa. Magiczne słowo, cel, do którego zdążała od ośmiu lat, odkąd ukończyła college. To były lata ciężkiej harówki. Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo, żmudna wspinaczka niedoświadczonej reporterki niewielkiego ośrodka telewizyjnego w prowincjonalnym lowa do stanowiska redaktorki nowoczesnego magazynu, nadawanego w porze największej oglądalności. W końcu udało się; chwyciła się najwyższe¬go szczebla; teraz musi się tylko mocno trzymać. Poczuła lekki niepokój na wspomnienie zdarzenia, którego była świadkiem wieczorem w parku. Siłą woli oderwała się od tych dwóch tak różnych spraw i powiedziała swobodnie:

- Jeszcze z wami jestem, Rory. Będziecie musieli mnie znosić przez cały przyszły tydzień.

- To prawda. - Rory uśmiechnął się szeroko. Ze szpitala wybiegł Brad Sommers.

- Czekają na ciebie w studio, Kelly - krzyknął. Skinął na kierowcę, by wsiadał do wozu. - Pośpiesz się - rzucił w stronę Kelly.

Odczuła rozczarowanie. To była jej historia, przez nią zdobyta, i osobiście chciała zrelacjonować ją z miejsca zdarzenia w wiadomościach o jedenastej. Jednak nie opierała się, gdy Brad Sommers wziął ją pod ramię i poprowadził do samochodu. Za kilka dni miała podjąć pracę w sieci ogólnokrajowej i nie chciała, by na sam koniec przylgnęła do niej opinia trudnej we współpracy. Kilka minut później kierowca zatrzymał się, by wysadzić ją na Pięćdziesiątej ulicy, przy wejściu do siedemdziesięciopiętrowego budynku, który już na za¬wsze pozostanie w świadomości nowojorczyków budynkiem RCA, mimo wysiłków nowego właściciela, by nazywano go GE. Z torbą na ,ramieniu, obijającą się o biodro przy każdym szybszym kroku, Kelly przeszła przez czarny, granitowy hall i skierowała się do stanowiska strażnika.

Pełniący dyżur umundurowany Murzyn dostrzegł ją z daleka.

- Widziałem wydanie specjalne wiadomości, panno Douglas. - Uchylił przed nią drzwi do kantorka. - Jak się czuje senator?

- Wciąż jest na sali operacyjnej. - Przystanęła, by podpisać listę.

_ To dobry człowiek, szkoda by go było ¬ powiedział.

- O tak.

_ Na górę? - zawołał od strony windy męski głos.

Kelly uchwyciła lekki angielski akcent i uśmiechnęła się, zanim jeszcze ujrzała pociągłą, wąską, o arystokratycznych rysach twarz Hugh Towsenda, który przytrzymywał przed nią drzwi. Był Brytyjczykiem z pochodzenia, szczupły i jak zawsze schludny w swoim szarym letnim ubraniu od ulubionego krawca z Savile Row. Jego starannie przycięte ciemnobrązowe włosy wpadały w czerń, a ślady siwizny na skroniach dodawały mu dystynkcji. Za¬leżnie od sytuacji, lub towarzystwa, potrafił zachowywać się z rezerwą lub czarująco wobec Kelly zawsze był czarujący.

_ Długo dzisiaj pracujesz, Hugh. - Nigdy nie wiedziała, jak go traktować, jako przyjaciela, bossa, mentora, doradcę, czy może kierownika produkcji nowego magazynu.

_ Zamierzałem wyjść już godzinę temu, ale zostałem, żeby obejrzeć ostatnie wiadomości. - Zaczekał, aż wejdzie do windy, nacisnął guzik jej piętra, po czym przyjrzał sięjej z aprobatą: - Wspaniała robota.

_ Naprawdę? - wciąż miała wątpliwości.

- Naprawdę.

Drzwi zasunęły się i winda, nieco chwiejnie, ruszyła w górę. Kelly zanotowała w pamięci, że ma zdobyć kopię taśmy z relacją, by później przejrzeć ją w samotności. Będzie mogła analizować swoje potknięcia w tekście, w sposobie przekazywania go, albo w mimice. Taka szkoła była bolesna, ale wiedziała, że najlepsza.

_ Szkoda, że ta kobieta nie poczekała do przyszłego tygodnia ze strzelaniem do senatora. Wtedy miałabyś mocne wejście!

_ A twój program zdobyłby jeszcze większą popularność?

Nie spuścił wzroku pod jej ironicznym spojrzeniem.

_ Przyszło mi to do głowy - przyznał.

- Tak myślałam.

_ Jak już załatwisz swoje sprawy, zjemy wspólnie późną kolację. Uczcimy twój sukces butelką wina. "Bo wino nas inspiruje i napełnia ogniem odwagi, miłości i radości".

_ Masz cytat na każdą okazję?

_ Nie na każdą. - Hugh zamyślił się. - Może dziś wieczorem powinniśmy zamówić Margaux. Rocznik osiemdziesiąty jest wyśmienity.

_ Co? Nie, Latour czterdziesty piąty? - subtelnie zadrwiła Kelly. Uniósł ciemne brwi, z wyrazem twarzy pełnym humoru i wyzwania.

_ Gdy zdobędziesz dla mnie nagrodę Emmy, będzie to okazja naprawdę warta tego trunku.

_ Emmy? Wysoko mierzysz, Hugh.

Napotkał jej wzrok i uśmiechnął się dyskretnie.

- Chyba nie sądziłaś, że masz na to monopol? - Winda zatrzymała się i drzwi otworzyły się z cichym szmerem. - Samochód będzie czekał na ciebie przed budynkiem - ponowił propozycję.

- Kolacja, to brzmi zachęcająco, Hugh, ale ... - Z pomieszczenia redakcji wiadomości dobiegały odgłosy ożywionej krzątaniny. _ Czeka mnie sza¬lona noc. Gdy się skończy, będę myślała tylko o tym, żeby pójść do domu i solidnie się wyspać.

Wsunął dłoń pod jej francuski warkocz i palcami bezbłędnie wyczuł napięte jak struny mięśnie szyi.

- Minie wiele godzin, zanim rozluźnisz się na tyle, by móc usnąć. _ Lekko wypchnął ją z windy. - Pamiętaj o naszej kolacji.

Kolacja, pomyślała.


3

Była północ, gdy Kelly wyszła na opustoszałą ulicę. Sprzedawcy dawno już zwinęli swoje stragany, a żebracy zrezygnowali z prób zarobienia paru centów.

Upał zelżał. Ruch niemal zamarł, ulice stały się ciche, o ile to w ogóle możliwe na Manhattanie. Śmieciarka wolno jechała wzdłuż Pięćdziesiątej. Kilka przecznic dalej zawyła charakterystycznie syrena strażackiego wozu, towarzyszył jej gardłowy odgłos klaksonu.

Kelly mocniej ściągnęła na ramieniu pasek torby i głęboko wciągnęła świeże powietrze nowojorskiej nocy. Dostrzegła samotne auto zaparkowane przy krawężniku i ruszyła w jego kierunku. Gdy do niego dotarła, kierowca przytrzymywał przed nią szeroko otwarte drzwi. Wrzuciła na siedzenie swoją ciężką torbę i usiadła obok.

Z umieszczonych pod tylną szybą głośników łagodnie popłynęła stara piosenka Halla i Oatesa. Zanuciła ją w myślach, sięgnęła na dno torby i wy¬ciągnęła pękatą teczkę. W środku, wraz z notatkami, które przygotowała przed czekającym ją wywiadem, miała wciśniętą obszerną biografię harwardzkie¬go profesora, który został pisarzem, i który miał być jej rozmówcą następne¬go dnia w audycji Wiadomości o piątej. Dzieło profesora, ciężkie tomisko na temat ekonomicznych potknięć w historii kraju, również spoczywało w torbie. Kelly włączyła górne światło, przerzuciła papiery w poszukiwaniu biografii, a potem zagłębiła się w niej, jak zwykle wypełniając pracą każdą wolną chwilę.

Samochód skręcił w Park Avenue i dołączył do nielicznych taksówek i limuzyn przejeżdżających obok ciemnych wystaw i pozamykanych sklepów.

Jeszcze pięć godzin temu korki wręcz uniemożliwiały jazdę zirytowanym upałem i hałasem kierowcom.

Po kilku minutach auto zatrzymało się nie opodal Park Avenue, przed budynkiem z wyraźnie oświetlonym numerem. Kelly znużona westchnęła, z roztargnieniem popatrzyła na znajdujące się pod markizą wejście do wytwornej francuskiej restauracji, zebrała papiery i wysiadła.

Wnętrze było chłodne i pastelowe, dokładnie takie, jakie mógł wybrać tylko Hugh Towsend. Subtelny szyk bez przesadnego ulegania najnowszej modzie; matowe światła, ściany pokryte tapetą w dyskretne motywy roślin¬ne, słowem połysk bez blichtru. Kelly poczuła zapach francuskiej kuchni ¬burgunda, tymianku, szałwii.

Maitre rozpoznał ją natychmiast.

- Dobry wieczór, panno Douglas. Pan Towsend oczekuje pani. Proszę tędy. Z miejsca przy narożnym stoliku Hugh Towsend z podziwem obserwował, jak Kelly przemierza salę. W sposobie, z jakim się poruszała, nie było nic zamierzenie seksownego ani nawet zalotnego, a jednak jej chód zwrócił¬by uwagę każdego mężczyzny. Stawiała długie, pełne wdzięku kroki, delikatnie kołysząc biodrami; głowę trzymała wysoko uniesioną, wzrok kierowała prosto przed siebie.

Kelly Douglas bardzo zmieniła się od czasu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Nie zetknął się wtedy z nią osobiście, ale widział na ekranie monitora. Właściwie najpierw usłyszał jej głos, zaintrygowało go jego słodkie brzmienie. Przechodził właśnie obok pokoju redakcyjnego i od razu popatrzył na ekran, a wtedy jego ciekawość wzrosła.

Pierwsze wrażenie było całkowicie negatywne. Na ekranie zobaczył kobietę o ciemnych, prostych włosach 'opadających poniżej ramion, woku¬larach w szylkretowej oprawie, o wyrazistych, ale dość pospolitych rysach, ubraną w męsko skrojoną marynarkę. Ale ten głos! Wszedł do środka i słu¬chał jak dziewczyna, całkiem rozsądnie, mówi o losie bezdomnych. Na chwilę stracił cierpliwość, gdy ekranem zawładnęły inne postacie i inne głosy.

Stopniowo dostrzegał czerwony odcień jej włosów, ciemną zieleń oczu przysłoniętych szkłami korekcyjnymi, delikatną jak porcelana cerę typową dla rudowłosych kobiet, smukłą figurę pod surowo skrojonym kostiumem, i tę energię, intensywność emocji, którymi emanowała. Zaintrygowała go niespożyta siła ukryta pod powierzchownością prowincjonalnej bibliotekarki.

- Co to za dziewczyna, Harry? - zapytał redaktora. .

- Kelly ... - redaktor sprawdził w pudełku z fiszkami. - Tak, Kelly Douglas z naszej filii w St. Luis. Regularnie nadsyła swoje kawałki, chyba chce się przebić do sieci ogólnokrajowej. - Zamilkł i posłał Hugh porozumiewawczy uśmiech. - Fascynujący głos, prawda?

- Faktycznie - przyznał Hugh. Zamyślił się i zapytał. - Czy mogę za¬brać tę taśmę? Chciałbym ją później zobaczyć.

- Proszę bardzo. - Redaktor nacisnął przycisk "eject" i podał Hugh ka¬setę•

Towsend miał akurat w studio niewiele roboty i prawdę mówiąc trochę się nudził. Po kilkakrotnym przejrzeniu taśmy z Kelly Douglas musiał przy¬znać, że nie można mieć wątpliwości co do dziennikarskich umiejętności dziewczyny. Urzekał go jej ciepły głos, spokojny ton pełen subtelnej pewności siebie. Natomiast wygląd raził jego poczucie smaku, zarówno jako mężczyzny, jak i producenta.

W przeszłości, przy niezliczonych okazjach, doradzał swym kochankom, jak się mają ubierać, czesać, jaki dobrać makijaż. Niektóre obrażały się, inne były mu wdzięczne.

W końcu zadzwonił do Kelly i zaprosił ją do Nowego Jorku, nie krył, że chodzi o rozmowę na temat jej ewentualnej pracy. Po tygodniu stawiła się w jego biurze w NBC, a on gdzieś w głębi duszy kpił sam z siebie za odgrywanie roli Henry'ego Higginsa.

Późniejsze efekty jego wysiłków uciszyły te drwiny. Na zawsze.

Gdy Kelly podchodziła do stolika, Hugh wstał i czekał, aż zajmie miejsce naprzeciw niego. Przesadnie duża torba, którą powiesiła na oparciu krzesła, sięgała do podłogi.

- Jakie są najnowsze wiadomości? - zapytał siadając.

- Melcher jest już po operacji. Jego stan jest krytyczny, ale nie pogarsza się. - Podniosła menu i odłożyła je, by uniknąć pokus. - Kobietę zidentyfikowano jako Delię Rose Jackson. Poprzednio była siostrą Marią Teresą, ostatnio leczona psychiatrycznie po tym, jak zatrzymano ją za najście na klinikę aborcyjną i zranienie pielęgniarki nożem. Nic nie wiadomo o jakichkolwiek związkach jej z grupą Prolife.

- Nie zabijaj - zamruczał.

- Szóste przykazanie. - Kelly zaczęła podnosić do ust szklankę z wodą, ale jej ręka zawisła w połowie drogi. - Widziałeś moje sprawozdanie.

- Nie. Ale byłbym bardzo rozczarowany, gdybyś nie wspomniała w nim o dekalogu.

- Przytoczyłam je jako komentarz do fotografii rodzinnej, na której De¬lia Jackson stoi ubrana w habit zakonnicy. - Wypiła łyk wody i wpatrywała się w przezroczyste kostki lodu. - Funkcjonariusz policji zabity przez byłą zakonnicę, trudno o większą ironię, nie sądzisz?

- I tragizm.

- To bardzo smutne - powiedziała, z trudem hamując westchnienie.

Z pewnym wysiłkiem uniosła głowę i siłą woli odegnała od siebie tę myśl. Przemoc, tragedia, śmierć, z takimi właśnie historiami miała do czynienia na co dzień, ale nie pozwalała, by dotykały ją osobiście, by panowały nad jej emocjami. - Miło tu, jeszcze nie byłam w tym lokalu - rozejrzała się wokoło. - Inni goście przyszli chyba prosto po obejrzeniu sztuki w teatrze.

- Jedzenie jest tu wyśmienite. A co do listy win ... - Hugh zawiesił głos, by osiągnąć pożądany efekt i uśmiechnął się - wygląda fantastycznie.

- Niewątpliwie to zadecydowało o twoim wyborze. - Kelly uniosła szklankę z wodą w geście ironicznego toastu. Hugh Towsend od dawna był miłośnikiem wina, wybitnym smakoszem.

- Niewątpliwie to. - Kąciki jego ust drgały, gdy się uśmiechał. - Chyba możemy już złożyć zamówienie.

- Umieram z głodu - przyznała. Sok plus bułeczka na śniadanie, sałatka ze szpinaku na lunch i kilka łyżek jogurtu przed wiadomościami o jedenastej, by powstrzymać ssanie w żołądku, to wszystko, co jadła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i co zresztą nie odbiegało od jej codziennego menu.

Hugh skinął na kelnera, a ten natychmiast podszedł do stolika. - Chcielibyśmy zamówić ...

- Proszę uprzejmie, monsieur - skłonił się kelner i zwrócił do KellY: ¬Na co miałaby pani ochotę, madame? Polecam jagnię. Przygotowano je ...

- Nie, dziękuję - przerwała mu, zanim jej postanowienie miało czas osłabnąć. - Proszę o zieloną sałatę bez przypraw i pieczonego dorsza, ale tylko z cytryną, bez sosu. - Nie zwracała uwagi na rozczarowaną minę kel¬nera. - Kawę później. I bez kofeiny.

- Nie docenisz smaku wina. - Hugh rzuciłjej krytyczne spojrzenie i zwrócił się do kelnera. - Proszę przynieść pannie Douglas coq au vin.

- Hugh ...

Uniósł rękę w geście nie znoszącym sprzeciwu.

- Przyszliśmy tu uczcić twój sukces. Możesz zbić te kilka kalorii jutro, podczas porannej sesji z Rickiem - powiedział, mając na myśli jej osobiste¬go trenera.

Częścią surowego reżimu, który sobie narzuciła, by zachować linię, były wizyty, trzy razy w tygodniu, w ośrodku treningowym. W St. Luis biegała codziennie po piętnaście kilometrów; w Nowym Jorku było to nie do pomyślenia. A więc poddawała się serii uciążliwych ćwiczeń pod okiem osobiste¬go trenera, Ricka Connorsa.

- Ten człowiek to zwyczajny sadysta -- mruknęła pod nosem, nie broniła się jednak przed 'zmianą zamówienia. W końcu coq au vin to tylko kurczak gotowany w winie.

Dla siebie Hugh zamówił duck a l'orange, a potem skinął na kelnera, który wkrótce pojawił się z próbkami win. Kelly jednym uchem słuchała, jak obydwaj rozprawiali o ich zaletach i cechach.

Wino było prawdziwą pasją Hugha.

Trzy lata temu zaprosił ją do Nowego Jorku. Pragnęła wywrzeć na nim jak najkorzystniejsze wrażenie. Okazało się, że wino może jej w tym po¬móc ... Biuro Towsenda było takie jak się spodziewała: fotele obite skórą, nieskazitelnie schludne, dębowe biurko, na ścianach olejne obrazy; wokół panowała atmosfera powściągliwej elegancji. Natomiast zdjęcia, które widziała wcześniej, nie oddawały uroku tego mężczyzny. Fotografia pokazująca jego ostre rysy nie zdołała oddać ich patrycjuszowskiej wytworności ani za¬rejestrować urokliwego uśmiechu i ciepłego błysku oczu.

- Witamy w Nowym Jorku, panno Douglas - powiedział serdecznie.

Wyszedł zza biurka, by uścisnąć jej rękę.

Zdenerwowanie Kelly dorównywało determinacji, by tego nie okazać.

- Dziękuję, panie Towsend. Bardzo mi miło, że mogłam tu przyjechać. ¬Na moment zamilkła i sięgnęła do torby na zakupy po podarunek zapakowany w pudełko. ~ Może jestem zbyt śmiała, ale wychowałam się w lowa, a tam mamy zwyczaj przychodzić na wizytę z prezentem.

- Z prezentem? - Uniósł brew.

- Aby podziękować za zainteresowanie, jakie okazał pan mojej pracy -

odpowiedziała Kelly.

Zatopiła się w ,skórzanym fotelu, z całych sił starając się rozluźnić. Obyło się bez rozdzierania papieru na oślep i rozrywania wstążki. Użył ostrego noża do papieru, przeciął tasiemkę, po czym wyłuskał pudełko z otulającej je bibuły. Patrzyła, jak otwiera je i wyjmuje butelkę wina, a gdy pieszczotliwym gestem pogładził szkło, westchnęła z ulgą.

Spojrzał na nią wyraźnie zaciekawiony. .

- To historyczne wino - zauważył.

- Wiem o tym. - Kelly w pełni opanowana, wygodnie rozparła się w fotelu. - Stag's Leap, Cabernet Sauvignon, rocznik siedemdziesiąty trzeci, było pierwszym kalifornijskim winem, które wygrało ślepą próbę z Haut-Brion i Mouton-Rotschild w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym w Paryżu. Wprawdzie wielu koneserów uważało, że Cabernet Rutledge Estate prze¬wyższa Stag's Leap, ale niestety, jak dotąd nie brało ono udziału w konkursie.

Zamyślony, odstawił butelkę na biurko i podniósł do góry głowę.

- Skąd pani wiedziała, że lubię wino?

Kelly uśmiechnęła się.

- Odrobiłam swoją lekcję.

- Najwyraźniej - odpowiedział i czekał na dalsze wyjaśnienia.

- Jeden z biografów wspomniał, że jest pap członkiem ekskluzywnego towarzystwa smakoszy win - wyjaśniła. - Zaryzykowałam, pomyślałam, że nie należy pan do snobów, którzy kręcą nosem na nasze kalifornijskie wina. - Jest pani hazardzistką, panno Douglas. - Niedbale oparł się biodrem o biurko i skrzyżował ramiona przed sobą, przyglądając się jej z wyraźnym zainteresowaniem.

- Pan także trochę w ciemno postawił na mnie, panie Towsend - odparowała.

_ Może nam obydwojgu poszczęści się w tej grze. Proszę mi powiedzieć, skąd taka wiedza o winie Stag's Leap? Też się pani z tego przygotowała?

_ Tylko w pewnym stopniu, urodziłam się w Napa Valley. - Minęły już całe lata od dnia, w którym opuściła dolinę i przez cały ten czas, nawet przed sobą, nie chciała się przyznać do związków z Kalifornią• W wyobraźni stworzyła sobie inną przeszłość, jakże różną od prawdziwej, bo w wyimaginowanej nie było miejsca na wstyd, ból i upokorzenia. Tym razem jednak jej prawdziwe miejsce urodzenia mogło okazać się plusem.

_ Naprawdę w Kalifornii? Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie,

że urodziła się pani i wychowała w lowa. - Hugh rzucił okiem na pusty blat biurka, a później popatrzył na nią badawczo, jakby chciał wyczytać życiorys z jej twarzy.

_ Niewielu ludzi dorasta w tym samym otoczeniu, w którym się urodziło. Wędrówka z miejsca na miejsce jest chyba amerykańską specjalnością. W moim przypadku to wędrówka do lowa. - Kelly uznała, że wyjaśniła sprawę bardzo sprytnie, nie powiedziała całej prawdy, ale i nie skłamała. - Kilka lat temu, jeszcze w szkole średniej, zainteresowałam się miejscem moich urodzin i napisałam do gazety artykuł o krainie wina w Napa Valley. Myślę, że zgodzi się pan ze mną; wino, jego produkcja i degustacja, mają w sobie coś fascynującego.

_ To prawda - przyznał. - Chętnie przeczytałbym tamten artykuł.

_ Przekopię moje papiery i prześlę panu egzemplarz - skłamała. Pozbyła się tej dziecięcej pisaniny, a nawet gdyby ją zachowała, nie pokazałaby mu. _ Ale uprzedzam pana, to amatorszczyzna. Napisałam ten kawałek dawno temu, gdy zapragnęłam zostać dziennikarką.

_ Telewizję odkryła pani dopiero później?

- Oczywiście.

_ A jakie są pani obecne pragnienia?

_ Chciałabym przed trzydziestką zostać korespondentką redakcji ogólnokrajowej - poważnie odparła Kelly.

- A ile ma pani lat teraz?

_ Dwadzieścia siedem.

_ Jeszcze mogłoby się to udać. - Kiwnął głową, odsunął się od biurka i podszedł do Kelly. - Gdyby wyrzuciła pani te okulary, zrobiła coś z włosa¬mi i zamieniła męski garnitur na coś bardziej stylowego. Wygląd nauczyciel¬ki może robić dobre wrażenie w St. Luis, ale nigdy nie zaprowadzi pani do

sieci ogólnokrajowej.

Kelly zesztywniała, głęboko dotknięta nagłą i bezceremonialną krytyką•

Wbiła palce w skórzane obicie fotela, by powstrzymać się od obronnego ge¬stu i nie zasłonić szylkretowych okularów oraz wielkiej, czarnej i szykownej, jak się jej wydawało, klamry spinającej włosy na karku.

Nie uważała się za ładną. W najlepszym wypadku mogła zostać uznana za nijaką. Ciężko się jednak napracowała, by osiągnąć ten wystudiowany, schludny, wzbudzający zaufanie wygląd. Zabolało ją, że tak bezceremonialnie ją skrytykował. Mocniej, niż mogła się spodziewać.

Ale czy całymi latami nie. znosiła kpin i szyderczych spojrzeń? Nadal pamiętała śmiech rozbrzmiewający na szkolnym podwórku i tę okropną piosenkę: Tłuścioch, tłuścioch raz, dwa, trzy, nie przeciśnie się przez drzwi. Te¬raz nie mogła przecież wybuchnąć płaczem i uciec. Nauczyła się zresztą skrzętnie skrywać ból, który sprawiały jej czyjeś słowa.

Złożyła dłonie, rozprostowała palce i chłodno spojrzała na Hugh Tow¬senda.

- Mój wygląd nie ma żadnego związku z moimi kwalifikacjami dzienni¬karskimi.

Popatrzył na nią wyraźnie rozbawiony.

- Ośmielam się być odmiennego zdania, panno Douglas. Telewizja to obraz. Wygląd jest czynnikiem decydującym, dlatego bardzo ważne jest, jak się prezentujemy.

Kusiło ją, by odpowiedzieć mu ostro, lecz opanowała się i powiedziała z pozornym spokojem:

- Wiem doskonale, że daleko mi do piękności.

- Gdyby było inaczej, prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy teraz.

Wygląd nie powinien rozpraszać uwagi telewidzów i tym samym odciągać ich od przedstawianych wydarzeń.

- To dyskryminacja kobiet. - Kelly w obronie własnej zaatakowała go.

- Broń Boże. - Roześmiał się krótko, lecz może dlatego zabrzmiało to bardziej zjadliwie. - Albo zapomniała już pani, albo jest za młoda, żeby pamiętać wielką debatę w Black Rock jakieś kilka lat temu, gdy kłócono się o to, czy Dan Rather ma nosić garnitur i krawat czy raczej sweter.

- Black Rock? - Kurczowo uchwyciła się pierwszej szansy skierowania rozmowy na inne tory.

- Tak nazywamy budynek CBS - wyjaśnił.

-Aha.

- Zapewniam panią, panno Douglas, że w tym biznesie mężczyźni muszą przywiązywać wagę do swojego wyglądu nie mniej niż kobiety. Czy mam zapuścić wąsy czy je zgolić? Zostawić siwiznę czy ufarbować włosy? I te ciągłe problemy z łysieniem, nosić perukę czy poddać się przeszczepowi? We wszystkich przypadkach pojawia się ten sam problem, czy to rozprasza telewidza? Szkła, włosy, surowe linie ubrania z pewnością zakłócają odbiór.

Chciała zaprzeczyć, przypomnieć mu, że Sally Jessy Raphael nosiła oku¬lary. Sam Bryant Gumble z NBC od czasu do czasu wkładał przed kamerą szkła. Nosiła je Sophia Loren i Woody Allen, Steven Spielberg i wiele in¬nych sławnych osobistości.

Jednak powiedziała tylko:

- Ale telewidzowie mnie pamiętają.

- Dobry dziennikarz pragnie raczej, żeby zapamiętali jego reportaż - odparował Towsend, a Kelly aż skurczyła się wewnętrznie po tej delikatnej naganie. - W naszej stacji w Nowym Jorku zwolniło się akurat miejsce dla reportera - ciągnął Hugh. - Umówiłem panią na jutro na przesłuchanie. A na dzisiaj, przed południem, zamówiłem wizytę u optyka, by dopasował pani szkła kontaktowe. Potem pójdzie pani do stylisty, Sigmund jest jednym z naj¬lepszych na Manhattanie. Gdy będzie pani gotowa, spotkamy się u Saksa i wybierzemy pani odpowiednie ciuchy.

- Co to wszystko ma znaczyć? - przerwała mu wzburzona Kelly. Uśmiechnął się i powiedział:

- Traktuj to jako pierwsze przydzielone ci zadanie. Będzie z panią kamerzysta, który wszystko zarejestruje na taśmie. Wieczór poświęci pani na napisanie komentarza, przegranie taśmy i montaż. Gotową historię zademonstruje pani jutro podczas przesłuchania na potwierdzenie swoich dziennikarskich kwalifikacji. - Przerwał i uśmiechnął się szeroko. - No i co pani o tym myśli, panno Douglas?

Najwyraźniej ją prowokował. Nie podobało się to Kelly ani trochę. Nie

miała jednak innego wyjścia; musiała podjąć wyzwanie. - O której mam wizytę u optyka?

- Za trzydzieści minut. Na dole czeka samochód.

Niecałe dwie godziny później wychodziła z zakładu optycznego z doskonale dopasowanymi szkłami kontaktowymi, które mogła, całkiem bezpiecznie, nosić przez cały dzień. Po czterogodzinnej sesji u Sigmunda jej włosy krótsze o siedem centymetrów opadały naturalną falą nieco poniżej ramion; z czerwonym połyskiem, nabrały pełni i blasku; w makijażu pojawiły się cieplejsze kolory: brązowozłote cienie na powiekach, jasnobeżowy pod¬kład, brzoskwiniowy róż i szminka w podobnym odcieniu. U Saksa ciemny kostium w drobne prążki został zastąpiony żakietem, który stanowił kombinację jedwabiu i płótna, narzuconym na jedwabną, morelową suknię. Do całości została dobrana odpowiednia torebka - saszetka z zamszu.

Kelly stała przed wysokim lustrem i ze zdumieniem przypatrywała się swemu nowemu wcieleniu. Nie stała się wprawdzie natychmiast pięknością, ale zmiana była oszałamiająca. Jej mahoniowe włosy opadały pełnymi, gęstymi falami po obu stronach twarzy, która nie była już nijaka. Krój żakietu i sukni, choć wciąż wyraźnie zaznaczony, nie kłuł w oczy, tkanina miękko otulała sylwetkę. A kolory były niewątpliwie ... atrakcyjniejsze.

- Miałeś rację - zwróciła się do Hugh.

- Nieczęsto można spotkać kobietę, która w tej materii przyzna rację mężczyźnie - zauważył, na co ona roześmiała się i wykonała piruet przed lustrem. - Czy podobasz się teraz sobie? - zapytał.

- Tak - odpowiedziała, choć wydawało jej się to dziwne.

Komentarz okazał się łatwy do napisania, a zgranie go z taśmą jeszcze łatwiejsze.

Przesłuchanie przebiegło gładko. Poszło mi wspaniale, pomyślała Kelly. I miała rację. Po tygodniu zaproponowano jej pracę. Złożyła dwutygodniowe wymówienie w St. Luis i zabrała się do pakowania walizek.

Tak zaczęła się jej przyjaźń z Hugh Towsendem. Nauczyła się polegać na jego opiniach i instynkcie. Dzięki niemu poznała odpowiednich ludzi i na¬wiązała kontakty, niezbędne w mieście takim jak Nowy Jork i w zawodzie, w którym istniała tak olbrzymia konkurencja.

Po raz drugi w życiu miała przyjaciela mężczyznę, kogoś, z kim mogła dzielić marzenia, z kim mogła szczerze porozmawiać, nawet jeżeli nigdy nie zdobyła się na wyznanie mu bolesnych tajemnic z przeszłości.

Kelner powrócił do stolika z butelką wina, zamówionego przez Hugh do kolacji. Wiele razy Kelly obserwowała rytuał degustacji, ale za każdym razem ceremoniał ten fascynował ją i bawił równocześnie.

Na początek kelner zademonstrował butelkę etykietą do przodu, by Hugh mógł ją zobaczyć. Po potakującym skinieniu głową, potwierdzającym, że marka jest zgodna z zamówieniem, wyciągnął korek delikatnie i z wyraźnym namaszczeniem.

Nalał Hugh odrobinę, a zawiązana wokół szyjki butelki śnieżnobiała serwetka nie pozwalała na uronienie ani kropelki. Kelly patrzyła, jak Hugh uno¬si kieliszek trzymając go za podstawkę nóżki - palec wskazujący miał podwinięty pod dnem, a kciukiem przytrzymywał ją od góry. Był to styl prawdziwego eksperta, technika, której Kelly nigdy nie udało się opanować. Na tle białego obrusa Hugh oceniał głębię rubinowej czerwieni, która wypełniała kieliszek.

Zadowolony, uniósł szkło i zręcznym ruchem nadgarstka zawirował kieliszkiem, obserwując, jak wino podnosi się i sączy po ściankach; w ten sposób oceniał lepkość płynu. Następnie uniósł kieliszek wyżej, przybliżył swój orli nos i wdychał aromat, osławiony bukiet, o którym tyle rozprawiano. Po¬tem popróbował trunku; powolnym ruchem policzków zamieszał płyn w ustach, by w końcu pozwolić mu spłynąć po języku do gardła. Wreszcie odstawił kieliszek i z aprobatą skinął głową w kierunku kelnera.

- Wyborne - pochwalił.

Kelner podziękował mu ukłonem.

- Może zostawić, by trochę pooddychało i rozlać dopiero za chwilę? Hugh przecząco pokręcił głową.

- Proszę nalać od razu, niech się otworzy w kieliszku.

- Jak pan sobie życzy. - Kelner napełnił obydwie lampki, postawił butelkę na stole, ukłonił się raz jeszcze i odszedł.

Hugh dotknął palcami stopki swego kieliszka i powiedział:

- "A gdy odejdę stąd, by stanąć przed Panem i wytłumaczyć się z mej rozpusty, powiem Mu: nie pamiętam nazwy wioski, ani nawet imienia dziewczyny, ale wino, Boże, to był Chambertin!" Hilaire Belloc - dodał.

- To nie było pochlebne, Hugh - zwróciła mu uwagą Kelly. Wyprostował się z uśmiechem.

- No to inny cytat: "Choć okrutna młodość zabiera miłość i róże, wiek pozostawia nam przyjaciół i wino." Thomas Moore, jak sądzę.

- To już lepiej - oświadczyła Kelly. - Choć wciąż twierdzę, że wykułeś na pamięć z Bartletta wszystko, co dotyczy wina.

Położył rękę na sercu w geście przysięgi:

- Do tego nigdy się nie przyznam.

- Zapewne - zgodziła się. Popatrzyła na butelkę. - Burgund. Co się stało z bordaux? Miało być Margaux rocznik osiemdziesiąty.

- Co za wyśmienita pamięć. - Jego ciemna głowa nieznacznie pochyliła się z aprobatą. - Masz nie tylko oko, ale i ucho. Myślałem o Margaux, ale uznałem, że Chambertin będzie lepsze do pieczonej kaczki.

- W tej materii zdaję się na ciebie. - Kelly uśmiechnęła się, a potem westchnęła, odczuwając nagły przypływ znużenia.

- Zmęczona?

Przytaknęła.

- To był długi dzień. Nie pamiętałam już, że nagrywanie na żywo w ple¬nerze łączy się z takim stresem i wysiłkiem. Ostatnie dwa lata spędziłam jako spikerka, czytałam wiadomości i robiłam wywiady, czasami prowadziłam program o gwałtach, narkotykach i AIDS. - Przypomniała sobie o pli¬ku notatek i o książce, które ciążyły jej na ramieniu, gdy opuszczała redakcję. - Naprawdę powinnam pójść prosto do domu. Jutro mam wywiad z profesorem ekonomii, autorem mądrej książki i muszę się przygotować. Oprócz tego muszę jeszcze wypytać specjalistę od płuc i serca o stan zdrowia Melchera.

- Dobrze, że wspomniałaś o tych wywiadach. Przypomniałem sobie właśnie, że Robert Mondavi będzie obecny na aukcji win w przyszłym tygodniu.

- To wspaniale. - Aukcja na cele dobroczynne, która odbywała się za¬wsze w lipcu, była ukochanym przedsięwzięciem Hugh. W tym roku poświęcił wiele energii na przekonanie jak największej liczby winiarzy do wzięcia w niej udziału, i to tych naj sławniejszych. W Kalifornii niewiele nazwisk znaczyło tyle, co Robert Mondavi.

- Co więcej, zgodził się wystąpić w piątkowych Wiadomościach o pią¬tej i rozpropagować sobotnią imprezę - kontynuował Hugh.

- Doskonale. Muszę załatwić sobie z nim wywiad - powiedziała Kelly bez entuzjazmu.

- Zrobione - poinformował ją Hugh. - Już się tym zająłem.

- Naprawdę?

- Ależ tak. l przyjął też moje zaproszenie na party w piątek wieczorem. Nie zapomniałaś chyba o tym, Kelly?

- Zapisałam termin w kalendarzu i podkreśliłam na czerwono.

- Mam nadzieję, że przyjdziesz.

- Za nic nie przepuściłabym okazji spotkania osobistości, które tam będą, a poza tym, piątkowe Wiadomości o piątej, to moja ostatnia robota z poprzednim zespołem. Jak skończę, będę chciała trochę poszaleć.

- l rozpuścić włosy? - Spojrzał na błyszczący węzeł; kilka kosmyków rozsypało się po twarzy i szyi. - Chciałbym to zobaczyć. Pracujesz za dużo, a za mało się bawisz, Kelly.

- Może i masz rację. - Skwitowała jego uwagę wzruszeniem ramion. _ Ale co mogę zrobić? Staromodny, rodem z lowa, etos pracy, wciąż daje o sobie znać: "Zbieraj siano, gdy słońce świeci" - zażartowała i dodała: _ A zresztą, kto w tym zawodzie ma czas na odpoczynek?

Jej dni rzadko różniły się jeden od drugiego. Wstawała o siódmej, by na swoim telewizorze złapać trzy poranne programy ogólnokrajowe i reportaż CNN na czwartym kanale, przejrzeć poranne wydania "New York Times", "Wall Street Journal", "Washington Post" i "Daily News", dostarczane pod drzwi. Trzy razy w tygodniu, o dziesiątej rano, udawała się do sali sportowej, by tam z trenerem odbyć sesję pełną tortur; później następowała obowiązkowa godzina masażu.

O drugiej po południu była już w swoim gabinecie. Załatwiała telefony i korespondencję, przeglądała wiadomości dnia, przygotowując się do spo¬tkania o trzeciej: z producentami, redaktorami, reżyserami, autorami scena";. riuszy, ich asystentami i, na końcu, z współprowadzącym wiadomości. Po¬tem wracała za biurko, by napisać swój tekst, a przed programem o piątej czekało ją jeszcze jedno, już ostateczne, spotkanie z zespołem. Ten sam rytu¬ał powtarzał się przed wiadomościami o jedenastej. Rzadko udawało jej się wrócić do mieszkania przy Gramercy Park przed północą.

Pomiędzy tymi zajęciami musiała jeszcze mieć czas na lunch ze swoim agentem, na nie zaplanowane wypady w teren, jak również na setki innych spotkań, którymi obarczano ją w redakcji.

Raz w tygodniu najmowała sprzątaczkę, ale i tak miała w domu dość pracy: oddawanie ubrań do pralni, drobne przepierki, zakupy żywności, wypełnianie comiesięcznych rachunków, mycie naczyń, wyrzucanie śmieci i wie-

le innych zajęć. .

Weekendy niezmiennie miała wypełnione zajęciami planowanymi na inne dni tygodnia. Jeżeli udało jej się wyrwać dla siebie kilka godzin, zwykle wypełniała je zdobywaniem funduszy na cele dobroczynne i staraniami, by zwrócić uwagę opinii publicznej na zaniedbywane i dręczone dzieci; działalność ta była jej jedyną pasją, oczywiście poza pracą w telewizji.

Oprócz rzadkich spotkań z Hugh, życie towarzyskie właściwie dla niej nie istniało, co zresztą niezbyt ją martwiło.

Pewnego razu weszła do studia i przyłapała kolegów na ożywionej rozmowie o seksie. Seks i sport były ulubionymi tematami wszystkich ekip, z którymi dotąd współpracowała.

- Hej, Kelly, chodź, opowiedz nam o swoich przygodach - nalegał, przy wtórze zachęcających okrzyków pozostałych, technik oświetlenia, Andy Grabowski.

Jeśli liczyli, że się zaczerwieni, to się pomylili. Rzuciła im karcące spojrzenie i z udaną naganą powiedziała:

- Żartujecie chyba, moim jedynym zwyczajem seksualnym jest abstynencja.

Roześmieli się, lecz ona mówiła prawdę.

- Powinnaś przeznaczyć więcej czasu na rozrywkę, Kelly - stwierdził Hugh.

- l to mówi człowiek, który bez zmrużenia oka zaplanował mi służbowe spotkanie na mój pierwszy wolny od miesięcy poniedziałek.

- No cóż, musimy zrobić ten show, wybrać rozmówców, zaplanować przyszłość.

- Doskonale rozumiem. Czasami wydaje mi się zupełnie nierealne, że naprawdę będę robić Ludzi i miejsca. Byłam pewna, że program dostanie się Lindzie James.

- Wiele osób podzielało twoje przekonanie.

- I nie bez przyczyny. - Kelly wzięła ręce ze stołu, żeby zrobić miejsce

na talerz, bo kelner nadchodził z zamówionymi daniami. - Gdy Linda została korespondentką NBC z Zachodniego Wybrzeża, obiecywali jej podobno, że zorganizują dla niej supermagazyn wiadomości.

- Plany się zmieniają - powiedział Hugh i skinieniem głowy podzięko¬wał dyskretnie wycofującemu się kelnerowi.

- N a to wygląda.

- Na cześć twojej historii, która przyćmiła wszystkie inne wydarzenia.- Podniósł kieliszek w toaście.

Kelly uniosła lampkę, uważając, by trzymać ją w sposób zgodny z wymogami etykiety.

- I na cześć programu Ludzie i miejsca - dodała.

Stuknęli się kieliszkami. Hugh, jak to miał w zwyczaju, delektował się winem przez dłuższą chwilę, po czym z aprobatą skinął głową.

- Ustało się i nabrało wspaniałego, łagodnego smaku.

- Czy obrazisz się na mnie, jeżeli powiem, że jest bardzo dobre? - zapytała z łobuzerskim uśmiechem.

- Proszę, nie ... - Udał, że wstrząsa nim dreszcz. - Możesz powiedzieć, że leżakowało wystarczająco długo, jest wspaniałe, o cudownym bukiecie, doskonale wyklarowane, ale nigdy, przenigdy, nie nazywaj go bardzo dobrym.

- No to teraz już wiem - powiedziała z uśmiechem Kelly. Przełknęła kęs kurczaka i powróciła do poprzedniego tematu: - Ciekawa jestem, Hugh, ja¬kich wpływów użyłeś, by załatwić mi tę posadę.

- Nie zrobiłem nic więcej oprócz zwrócenia uwagi kogo trzeba na ciebie.

Reszty dokonał twój udany występ w programie Dzisiaj gdy zastępowałaś Katie Couric podczas jej urlopu macierzyńskiego. Chyba wiesz, że gdy program z tobą szedł trzeci raz, oglądalność wzrosła o prawie pół punktu. I na pewno nie było to zasługą zaproszonych gości; dobór był dość przypadkowy.

- Rzeczywiście nie najlepszy - przyznała, wznosząc wzrok ku górze na samo wspomnienie. - A wiesz, miałam nadzieję, że mój występ w Dzisiaj umożliwi mi zdobycie posady korespondenta wiadomości ogólnokrajowych. Ale żeby od razu supernowoczesny show? O tym nawet nie śmiałam marzyć, chociaż wiedziałam, że robisz właśnie coś takiego. - Kelly odłożyła widelec. - Ale serio, Hugh, dlaczego wybrano mnie, przecież Linda James ma większe doświadczenie, a jej twarz jest już widzom znana.

- Uważaj - skarcił ją. - Zdradzasz się z brakiem pewności siebie. Wiedział, że w tym środowisku było niewiele osób, które nie byłyby kłębkiem nerwów. Jednak w przypadku Kelly kompleks niższości zauważył od razu. Przed światem wykreowała obraz osoby spokojnej, na luzie, nie mającej nic wspólnego z tą spiętą, zorganizowaną, ambitną kobietą, której rzadko zdarzało się spać dłużej niż sześć godzin na dobę i która żyła w nieustannej pogoni za sukcesem, uznaniem i odrobiną ciepła, choć doskonale ukrywała te potrzeby pod maską obojętności.

Uśmiechnęła się i uniosła kieliszek, lekko nim kołysząc.

- Bądź więc dla mnie miły i chwal mnie choć trochę dzisiejszego wieczoru.

- Już się robi. - Cenił sobie te chwile całkowitej, obopólnej szczerości. ¬Program masz poprowadzić tak, aby w lekkiej formie przekazać poważniejsze treści, pokazać interesujących ludzi i interesujące miejsca. Opinia, że Linda zadaje niewygodne i dociekliwe pytania, obróciła się przeciwko niej. Ty osiągasz te same rezultaty, goście odpowiadają szczerze, chociaż nie przypierasz ich do muru. A poza tym jesteś nową twarzą, i o to właśnie chodziło szefom.

- Nie rozczaruję ich. - Jej słowa zabrzmiały prawie jak przysięga. Hugh skrył uśmiech i obserwował ją spod oka. "Hoża" było ostatnim określeniem, jakiego by użył, gdyby przyszło m,U ją opisać, Miała twarz szczerą, wzbudzającą zaufanie, ale nie było w niej nic pospolitego. Przypominała raczej młodą matkę naturę z czerwienią zachodzącego słońca we włosach i zielenią trawy w oczach. Im dłużej Hugh o tym myślał, tym bardziej po¬równanie to przypadało mu do gustu.

- Mam pomysł na show, który mogłabyś poprowadzić. - Kelly wydziubała widelcem zieloną fasolkę spośród innych warzyw sałatki. - Zaprezentowanie sylwetki Harry'ego Connicka Juniora, piosenkarza, który śpiewa stare piosenki Cole' a Portera i te z okresu Big Bandu, może okazać się interesują¬ce. Gość staje się ostatnio bardzo modny ...

Słuchał, jak Kelly wyłuszcza swoje pomysły związane z tym programem, ale bardziej zwracał uwagę na tembr jej głosu niż słowa. Nieraz wyobrażał sobie, jak byłoby przyjemnie, gdyby ten głos szeptał mu do ucha czułe słówka.

podczas kilku pierwszych miesięcy znajomości zabierał ją na randki z za¬miarem przeżycia kolejnej przygody. Gdy z początku nie bardzo mu z nią szło, nie przejmował się tym. Jako Brytyjczyk wiedział, że polowanie ma z reguły więcej uroku, niż moment dopadnięcia zwierzyny.

Pewnego wieczoru zdecydował się spróbować szczęścia, ale Kelly po-

wstrzymała go, powiedziała po prostu i we właściwym momencie "nie" i zupełnie naturalnie wycofała się poza zasięg jego ramion.

_ Choć bardzo cię lubię, Hugh, nie chcę pakować się z tobą w intymne układy. Kochanków mogę mieć, ilu zechcę, natomiast o przyjaciela jest znacz¬nie trudniej. Poza tym, romans między nami byłby nieco w złym guście, nie

sądzisz?

Z każdą inną Hugh nie robiłby ceregieli i nie zwracając uwagi na protesty, pocałunkami przekonałby, jak bardzo jej pożąda.

Ale nie z Kelly. Zdecydowane spojrzenie, mocno uniesiona broda i kilkanaście innych gestów mówiły mu, że ona nie żartuje. Roześmiał się, opuścił ręce i spokojnie zapalił papierosa.

_ Nie użyłbym określenia "w złym guście" - powiedział z uśmiechem.

_ Ale z pewnością byłaby to pomyłka - przekonywała Kelly. - Obydwoje wiemy dobrze, że nie należy wplątywać się w romanse z kimś z branży. To

błąd, który już raz popełniłam.

_ Niech zgadnę, twoim kochankiem był kamerzysta - powiedział Hugh i uśmiechnął się do swoich myśli, gdy zobaczył, jak silne wrażenie zrobiły na niej jego słowa. _ Prawie każda kobieta w telewizji ma jakiegoś kamerzystę w swoim życiorysie:Nigdy nie mogłem zrozumieć, na czym polega ten pro¬ceder, ale naj widoczniej coś w tym musi być. Chcesz się zwierzyć staremu,

poczciwemu Hugh? - zażartował.

_ Nie ma specjalnie z czego. Po prostu nie wyszło. Uważał, że jego kariera jest ważna, a moja praca się nie liczy. Pewnego dnia obudziłam się ze świadomością, że ten związek działa na mnie wyjątkowo destrukcyjnie. Ze¬rwałam z moim kamerzystą i to sprawiło, że sytuacja w pracy stała się dla

mnie z miejsca kłopotliwa.

_ Gdzie to się wydarzyło?

_ W lowa. Kilka miesięcy później dostałam pracę w St. Luis i przeniosłam się tam. Rozumiesz więc ... - Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się do niego. _ Wolałabym raczej, żebyś pozostał moim przyjacielem, Hugh.

_ Niech tak będzie.

Przypieczętowali tę decyzję uściskiem dłoni.


Sądził wtedy, że nie będzie się z nią więcej spotykał. Po co, jeżeli nie może zaciągnąć jej do łóżka? I przez jakiś czas nie widywał się z nią, ale później znów zaczął do niej dzwonić, z początku rzadko, potem coraz częściej. Okazywał, nieco protekcjonalnie, zainteresowanie jej postępami, ponieważ uważał ją, do pewnego stopnia, za swoje odkrycie. Podziwiał jej upór, inteligencję i determinację w dążeniu do celu.

Hugh wiedział, że gdyby nawiązali romans, nigdy nie zaproponowałby kandydatury Kelly do obsady programu. A szkoda by było, bo doskonale się tam nadawała.

- Zastanawiasz się nad moim pomysłem? - ściągnęła go na ziemię.

- Wygląda interesująco. Przedstaw go na zebraniu.

Kelner podszedł napełnić im kieliszki. Kelly zakryła swój dłonią, jak zwykle ograniczając się do jednego. Hugh nie pamiętał, by kiedykolwiek w jego obecności wypiła więcej niż dwa. Rygorystycznie przestrzegała diety. Rzucił okiem na kurczaka, którego rozgrzebała na talerzu, i zauważył, że zjadła ledwie połowę.

Resztę pozostawiła nietkniętą, ale gdy kelner pojawił się, żeby zebrać brudne nakrycia, zapewniła go, że coq au vin był doskonały.

Przy kawie rozmawiali nadal o nowym programie, rozważając przeróżne pomysły. Wreszcie Hugh poprosił o rachunek oraz o przyprowadzenie samochodu. .

Była druga, gdy Kelly wchodziła do swojego mieszkania; umeblowała je bez pośpiechu, sama starannie dobierała sprzęty. Przystanęła na moment pod drzwiami, wdychając delikatny zapach cytryny i sosnowych szyszek, który świadczył o tym, że Audrey sprzątała dzisiaj mieszkanie. Z ulgą stwierdziła, że uwolniła się na zawsze od zatęchłej woni tytoniu i słodkawego odoru wy¬dobywającego się z pustych butelek po whisky.

Stanęła twarzą w kierunku drzwi i zaczęła otwierać zamek. Gdy jej pal¬ce zetknęły się z metalem ostatniego z trzech zamków, zawahała się. Wpatrując się w lśniącą, miedzianą powierzchnię, miała przed oczami tamten zamek, niemal identyczny.

Wspomnienia zaczęły cisnąć jej się do głowy. Znów miała dziesięć lat.

Z uporem, choć nieudolnie, starała się przymocować śrubokrętem zamek do drzwi swojej sypialni ... Łopatka śrubokrętu ześliznęła się ze śrubki i zdrapała farbę na drewnie drzwi. Westchnęła przestraszona, patrząc na ten ślad, wciągnęła powietrze przez zęby. Pośpiesznie naparła na śrubokręt całym ciꬿarem ciała, by jak najszybciej wcisnąć metal w drewno.

W panice nadsłuchiwała, czy nie nadjeżdża samochód i rozpaczliwie starała się, żeby zdążyć przymocować zamek. Musiała to zrobić przed jego powrotem. Musiała!

Skończyła, cofnęła się kilka kroków i popatrzyła na swoje dzieło - nie czuła zadowolenia, tylko ulgę. Jej sypialnia była teraz schronieniem, miejscem, w którym mogła się ukryć, zamknąć drzwi na zasuwkę, poczuć się pewnie. Głęboko odetchnęła i uśmiechnęła się. Nareszcie była bezpieczna. Bezpieczna od jego pijackich szaleństw ...

A raczej tak wtedy myślałam, pomyślała Kelly i zamknęła oczy; znów słyszała łomot pięści o drzwi sypialni, odgłosy szarpania za klamkę, a potem ryk wściekłości, gdy drzwi nie otworzyły się. W końcu trzask zamka, który nie wytrzymał ciężaru napierającego ciała ...

Siedziała wciśnięta w kąt łóżka, z kocem podciągniętym pod brodę i szeroko otwartymi oczami patrzyła na małą zasuwkę, modląc się, by wytrzyma¬ła. W ustach czuła suchość, a gardło miała zbyt ściśnięte, by wydobyć z siebie głos, by głębiej odetchnąć.

Znów z całej siły uderzył w drzwi. Tym razem usłyszała trzask drewna i głuchy dźwięk ustępujących zawiasów. Od razu zrozumiała, że nie powinna tego robić - nie powinna wstawiać zamka. Był wściekły i to z jej winy. Jeszcze jeden trzask i drzwi puściły, zwisając na dolnym zawiasie. Jedno potężne kopnięcie sprawiło, że opadły z łoskotem na podłogę•

- Przeklęty zamek! - Zbliżał się do łóżka; wielka, ciemna sylwetka, po¬tykająca się o leżące drzwi. - Po co wstawiłaś to cholerne zamknięcie!

Jego bełkot potwierdził jej przypuszczenia, znów się upił.

- Ja nie chciałam ... - Zasłoniła się rękami, oczekując razów. - Naprawdę, nie chciałam.

- Ty wstrętna kłamczucho! - Jedną ręką złapał ją za nadgarstek, a drugą wymierzył potężny policzek. W ustach poczuła rdzawy smak krwi. Smrodliwy, ziejący oparami alkoholu oddech owiał jej twarz w chwili, gdy podniósł ją za ramiona i potrząsnął mocno. - Żebyś mi nigdy więcej nie kłamała!

- Nie będę. - Obietnica zabrzmiała jak cichutki skowyt.

- Na Boga, lepiej nie, bo następnym razem wezmę na ciebie pasa. Słyszysz, co mówię?

Potakująco kiwnęła głową, ledwo patrząc na zalane łzami oczy. Starała się nie zrobić i nie powiedzieć czegoś, czym znów mogłaby go rozwścieczyć.

Kelly otworzyła oczy i powoli otworzyła zasuwkę. To przez tego człowieka w parku; on jej o wszystkim przypomniał. Choć próbowała zapomnieć, jej przeszłość wciąż tkwiła w najbliższym zaułku pamięci.


4

Najzuchwalszy wróbel z gromadki podbiegał coraz bliżej i w poszukiwaniu okruszków odważnie zbliżał się, przekraczając granicę cienia. Sam Rutledge obserwował go leniwie ze swego miejsca. Siedział swobodnie na ogrodowym krześle, z założoną nogą na nogę, z jedną ręką przewieszoną przez oparcie. Jego włosy nosiły świeże ślady przeczesywania palcami. Wypłowiały kapelusz leżał na poduszce w zielone pasy rzuconej na krzesło obok. Katherine siedziała naprzeciw wnuka.

Lunch na świeżym powietrzu, na tarasie za domem, stanowił wtorkowy rytuał, jeżeli tylko nie przeszkadzał deszcz, co w Kalifornii zdarzało się raczej rzadko. Choć mieszkali pod jednym dachem, wtorkowy lunch był jedynym posiłkiem, przy którym spotykali się regularnie.

Rodzina Rutledge nigdy nie miała zwyczaju zbierania się przy stole, nawet w czasach, gdy Sam dorastał i żył jego ojciec. Wszyscy byli zbyt zajęci swoimi obowiązkami - ojciec winnicą, Katherine produkcją wina, a matka malowaniem obrazów. Dopóki Sam był mały, przynoszono mu posiłki do dziecinnego pokoju; gdy dorósł, jadł w kuchni ze służbą. Przy rzadkich okazjach, kiedy rodzina zbierała się przy obiedzie, czuł się, jakby siedział wśród obcych.

Teraz też Sam i Katherine rzadko spotykali się przy wspólnym posiłku i żadne z nich nie starało się o to, każde miało swój własny rozkład dnia.

Łączyły ich, prócz więzów krwi, ziemia, winnice i wytwarzanie wina, a jedynym uczuciem, jakim nawzajem się darzyli, był szacunek. Sam dawno przekonał się, że nie potrafi okazywać babce cieplejszych uczuć, skoro ona traktuje go pobłażliwie i z obojętnością.

Najważniejsze były winorośle; ludzie znajdowali 'się dopiero na drugim miejscu. Było to niepisane prawo, obowiązujące w Rutledge Estate, ustanowione jeszcze przez Katherine i ojca Sama.

- Myślę, że Emile uzna warunki naszej propozycji za godziwe - powie¬działa Katherine, wyrywając Sama z rozmyślań. - Co o tym sądzisz?

Szkic umowy leżał na szklanym blacie stołu. Sam miał go w rękach przed obiadem i nie zamierzał przeglądać go ponownie. Przysunął mrożoną herba¬tę i przejechał palcami po wilgotnych krawędziach szklanki.

- Chyba w kontrakcie jest wszystko, co trzeba. Nie sądzę, żeby cokolwiek zostało pominięte.

- A więc jesteś za? - spytała Katherine.

- Z ekonomicznego punktu widzenia sprawa jest opłacalna - odparł Sam.

Wiedział o tym od samego początku, ale równocześnie zdawał sobie sprawę, że babce nie zależy na jego opinii. Przecież nie poradziła się go przed złożeniem propozycji baronowi, nie pytała, czy mu się cala sprawa podoba. Jeśli¬by to zrobiła, wyjaśniłby jej, że pomysł ani trochę nie przypadł mu do gustu. Gdyby uważał, że jego zdanie mogłoby coś zmienić, powiedziałby, co myśli, ale dobrze wiedział, że Katherine i tak już podjęła decyzję.

Pomyślał, że jak dotąd była to tylko propozycja, a biorąc pod uwagę charakter wuja Gila, nie można było mieć pewności, że dojdzie do zawarcia umowy. Sam doskonale o tym wiedział, nie widział więc powodu, by ponownie analizować warunki kontraktu, zwłaszcza że miał inne sprawy na głowie.

- Jeżeli polecimy do Nowego Jorku w czwartek, to w piątek zdążymy odpocząć i przygotować się do sobotniego spotkania z Emile'em. Tyle czasu chyba nam wystarczy, nie sądzisz? '

- Myślę, że powinno - zgodził się Sam.

Lekki wietrzyk powiał zapachem polnego kurzu i róż. Sam obrzucił wzrokiem trawnik ozdobiony kwietnikami, które Katherine założyła pół wieku temu, z uporem formując grządki w dżungli poskręcanych winorośli i gęstwinie manzanity.

Dom stał na łagodniejszym zboczu, a jego tylny taras wychodził na Napa Valley. Wzdłuż urwiska biegła betonowa balustrada zaznaczająca koniec ogrodu, obramowanego z tej strony zielonym trawnikiem. Dalej rozciągała się dolina, a za nią zbocze góry, pożółkłe od letniego upału i długotrwałej suszy. Drogi w dolinie pełne były wycieczkowiczów zwiedzających winnice i byle niedopałek mógł wzniecić groźny w skutkach pożar.

Jeden bezmyślnie rzucony papieros lub jedna umyślnie podłożona za¬pałka; Sam nie mógł odpędzić tej myśli. Poza sprzeczką z Lenem Doughertym nie doszło do innych incydentów. Ten człowiek zachowywał się spokojnie, zdaniem Sama, zbyt spokojnie.

- Czy mówiłam ci, że zatrzymamy się w hotelu "Plaza"? - Katherine nalała gorącej herbaty do delikatnej porcelanowej filiżanki; unoszący się aro¬mat zmieszał się z zapachem powietrza.

Sam zmarszczył brwi.

- Czy aukcja nie odbywa się przypadkiem w hotelu "Waldorfl"?

- Ależ tak., - Wycisnęła do filiżanki odrobinę cytryny. - Dzięki temu w "Plaza" będziemy mieć spokój. - Zamieszała herbatę łyżeczką i zamyślona wpatrywała się w wirującą powierzchnię płynu. - Mieszkaliśmy z Claytonem w ,,Plaza" - powiedziała niemal obojętnie. Dopiero po chwili Sam zorientował się, że mówiła o swym zmarłym mężu, a nie o kuzynie Clayu, który otrzymał imię po dziadku. - Miesiąc miodowy mieliśmy spędzić w Europie, ale szalała wtedy I woj¬na światowa, więc pojechaliśmy do Nowego Jorku. Było cudownie.

Jej twarz złagodniała, jak zawsze, gdy wspominała zmarłego męża, dziad¬ka Sama. Widząc ją taką, Sam prawie potrafił wyobrazić sobie Kate zakochaną, ale z trudem czułą i oddaną.

- Pamiętam, jak oglądaliśmy Willa Rogersa - zadumała się. - Występował wtedy w Szaleństwach Ziegfelda. Oczywiście to było jeszcze zanim prze¬niósł się do Hollywood i. ..

- Proszę mi wybaczyć, madame - przerwała te wspomnienia pani Var¬gas, która podeszła niemal bezszelestnie w butach na grubych, gumowych podeszwach. - Pan Rodriguez ma pilną sprawę do pana Rutledge. Twierdzi, że musi się z nim natychmiast zobaczyć.

Sam ujrzał za plecami gospodyni Ramóna Rodrigueza, który stał za szklanymi drzwiami prowadzącymi na taras i nerwowo miętosił w rękach kapelusz, a po twarzy spływały mu strugi potu. Ramón był jednym z trzech ludzi wysłanych przez Sama, by sprawdzili stan ogrodzenia i naprawili uszkodzenia, jeżeli na takie natrafią.

- Co jest, Ramón? - Sam w jednej chwili zerwał się na nogi, i zanim jeszcze Rodriguez zdążył odpowiedzieć, wiedział, że spokój się skończył.

- Chodzi o Dougherty'ego. Byliśmy właśnie obok jego posiadłości, jak dostał szału i zaczął do nas strzelać - wyrzucił z siebie Rodriguez, pomagając sobie wymachiwaniem rąk i trzymanego w nich kapelusza. - Osaczył Car¬losa i Eda. Leżą tam, ukryci w winoroślach i nie mogą się ruszyć. Mnie udało się dostać do ciężarówki i natychmiast przyjechałem.

- Zadzwoń po szeryfa - rzucił Sam do Katherine, po czym chwycił kapelusz i ruszył w kierunku drzwi.

- Dokąd tak się śpieszysz? - stuknęła ze złością laską w kamienną posadzkę.

- Do domu Dougherty'ego.

- Po co? Niczego tam nie zdziałasz. To sprawa szeryfa.

Sam zatrzymał się i rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie.

- Wynająłem tych ludzi, Katherine. I wysłałem ich, żeby sprawdzili ogrodzenie. Nie zamierzam siedzieć bezczynnie i czekać, aż Dougherty ich po¬wystrzela. - Nie zgadzała się z nim i jego decyzją, co było widać na jej twarzy. - Wezwij szeryfa - powtórzył.

Pośpiesznie wyszedł przez rozsuwane drzwi. W hallu już biegł, a Ramón jak cień biegł tuż za nim. Echo na marmurowej posadzce zawtórowało ich krokom.

Wypadli głównym wejściem, zbiegli po schodach i skierowali się do samochodu, który Ramón zaparkował u wylotu podjazdu. Kluczyk tkwił w stacyjce. Sam zajął miejsce za kierownicą i zapalił silnik, przyciskając pedał gazu, aby motor od razu zaskoczył. Ramón szarpnął drzwi od strony pasażera i ulokował swoją zwalistą postać w kabinie. Sam zaczekał jeszcze chwilę, żeby Ramón miał czas zająć miejsce, po czym zwolnił sprzęgło i pędem wy-

jechał z podwórza. .

- Co się stało? Teraz opowiedz mi wszystko dokładnie. - Prawie nie zwalniając, wjechał w wąską, polną drogę, jedną z wielu, które przecinały posiadłość i łączyły winnice, pastwiska i wytwórnię win.

- Nie wiem, to stało się tak nagle. - Ramón usiłował zebrać myśli. ¬Sprawdzaliśmy płoty, jak nam pan kazał. Gdy dotarliśmy do północnej strony, okazało się, że część ogrodzenia leży na ziemi. Przegnił jeden ze słupków ...

- Na granicy północnej, w którym miejscu? - Sam znał każdy cal ziemi w RutIedge Estate, wszystkie zagłębienia terenu i pagórki, każde drzewo, każdy kamień. Dziesięć akrów Dougherty'ego stanowiło prostokąt w rogu majątku.

- Wie pan, w którym miejscu ogrodzenie schodzi trochę w dół obok domu Dougherty'ego? To tam, w samym środku. - Gestykulując Ramón usiłował opisać miejsce wywróconego płotu. - Gdy znaleźliśmy zniszczony słup, Ed i Carlos zostali, żeby go wykopać, ja wróciłem do auta po nowy. Gdy szedłem usłyszałem, że ktoś zaczął wrzeszczeć. Poznałem Dougherty' ego, aż tu nagle boom! boom! boom! zaczął strzelać.

- Co z Edem i Carlosem, zranił któregoś z nich? - Sam w wyobraźni zobaczył to miejsce porosłe młodą, zaledwie dwuletnią winoroślą.

- Chyba nie, gdy do nich zawołałem, Ed krzyknął, że nic im nie jest. ¬Przerwał i pokiwał niepewnie głową. - Ostatni raz, kiedy ich widziałem, le¬żeli na ziemi.

Sam poczuł wzbierający w nim gniew. Linie jego szczęk zarysowały się ostrzej, gdy przyśpieszał, zostawiając za samochodem pióropusz kurzu, przypominający koguci ogon.

- A co z Doughertym, gdzie jest teraz? - Sam nawet nie zastanawiał się, co spowodowało, że Len zaczął strzelać do jego ludzi.

- Chyba gdzieś koło domu. Nie widziałem dokładnie. - Ramón wzruszył ramionami.

Po kilku minutach dotarli do miejsca, w którym polna droga ostro skręcała w prawo. Sam przyhamował l wjechał samochodem na trawiastą muldę. Tylko do tego miejsca mogli dojechać. Dalej, do granicy oddzielającej posiadłość Rutledge od ziemi Lena, oddalonej jeszcze o jakieś sto jardów, musieli iść piechotą. Za drogą teren wznosił się łagodnie, tworząc zaokrąglony otoczony rzędami młodych wino¬rośli pagórek, nad którym zawisło błękitne niebo. Sam wysiadł z wozu i rozejrzał się wokoło. Ponieważ wzniesienie przesłaniało mu widok, nadstawił uszu, by usłyszeć dźwięki, które pozwoliłyby mu zorientować się w sytuacji. Ciszę przerywał jedynie szelest wiatru w winoroślach i trzaski stygnącego silnika samochodu. Nie słychać było strzałów ani krzyków, co Sama wcale nie uspokoiło.

- Tędy. - Ramón skierował się ku winnicy położonej po drugiej stronie drogi, a Sam pośpieszył za nim.

Zaorany teren pomiędzy rzędami młodych winorośli tworzył ścieżkę okrążającą wzniesienie. Na wyschniętej ziemi widoczne były świeże ślady świadczące, że właśnie tędy przechodzili jego ludzie. Sam dostrzegł linię ogrodzenia i gdy Ramón zwolnił, zrobił to samo. Słońce paliło go w plecy, promienie przeszywały bawełnę koszuli i przypiekały ciało.

Gdy zbliżyli się do narożnego słupka, do Sama dobiegło suche szczęknięcie strzelby. Przypadając do ziemi usłyszeli okrzyk bólu.

- Nie dam się nabrać na ten numer - krzyczał Len Dougherty. - Sam ani przez chwilę nie miał wątpliwości, do kogo należy głos. - Możecie powtórzyć ode mnie RutIedge' om, że znam się na ich sztuczkach.

- Jak, do diabła, Dougherty, możemy im cokolwiek powtórzyć, skoro trzymasz nas pod ostrzałem? - odkrzyknął Ed Braiser. W jego głosie zadźwięczał gniew.

- Aha, chcielibyście, żebym wam pozwolił wypełznąć z nory, co?

Sam przykucnął nisko i zaczął podkradać się za ścianą winorośli. Minął leżącego Ramóna. Ed Braiser i Carlos, wtuleni w zaoraną ziemię, znajdowali się tuż przy ogrodzeniu, co najmniej czterdzieści pięć metrów przed nim. Ed, wsparty na boku, rozmasowywał prawą dłoń. W następnym rzędzie winorośli widoczne było złamane stylisko łopaty, a zawiązana na nim biała chust¬ka świadczyła o najwyraźniej nieudanej próbie poddania się. Druga część łopaty leżała na ziemi, obok Eda.

Gdy upewnił się, że nikt z jego ludzi nie jest ranny, Sam przesunął się do następnego rzędu.

Wąska i zachwaszczona dróżka prowadziła do płytkiej niecki usytuowanej wysoko na zboczu wzgórza. Lata zaniedbania zamieniły zbudowaną tam, małą, choć kiedyś schludną, chatkę w rozpadającą się budę. Farba dawno już zeszła z desek, poszarzałych teraz i miejscami zbutwiałych. Podwórze przypominało składowisko złomu, pełne bezużytecznych części rozmaitych urządzeń. Pozostałe dziesięć akrów porastały gęste, jak dżungla zarośla.

Na widok karygodnego zaniedbania i zniszczeń Sam poczuł wzbierający gniew. Ponurym wzrokiem ogarnął cały teren i dojrzał żylastą postać Dougherty'ego, który ukryty za lśniącym buickiem, używał jego maski jako podpórki pod broń. Obok niego, na ziemi, leżała butelka whisky.

- Co robimy, szefie? - Ramón przykucnął obok.

Sam przez cały czas zadawał sobie to właśnie pytanie. Wtem rozległ się huk wystrzału, a kula wzbiła kłąb kurzu tuż przed Carlosem, który widząc, co się dzieje, jeszcze bardziej rozpłaszczył się na ziemi i zasłonił głowę rękami. - Podstępne żmije, rozwaliliście mi ogrodzenie, więc siedźcie tutaj! - wrzasnął Dougherty. - Spróbujcie tylko drgnąć, a zastrzelę was jak wściekłe psy. - Trzeba go powstrzymać. - Głos Sama był cichszy od szeptu. Obrzucił wzrokiem cały teren. Jeżeli nawet przychodziło mu wcześniej do głowy, żeby zaczekać na szeryfa i jego ludzi, z chwilą gdy usłyszał groźby Dougherty'ego,

. porzucił tę myśl.

- Co chce pan zrobić? - Ramón dołączył do niego.

- Słyszysz głos policyjnej syreny?

Ramón przez chwilę nadsłuchiwał, po czym przecząco pokręcił głową. - Nic nie słychać.

- Ja też niczego nie słyszę - powiedział Sam. Przy wakacyjnych korkach na drogach i niewystarczającej liczbie policjantów, bo znowu obcięto policyjny budżet, nie wiadomo było, kiedy pojawi się samochód szeryfa. Zresztą czekanie, obojętnie, dwadzieścia czy tylko dwie minuty, wydawało się Samowi o wiele za długie. Dotknął ramienia Ramóna. - Zostań tutaj.

- A pan?

- Zejdę na dół. - Ruchem głowy wskazał na dom Dougherty' ego. - Postaram się odwrócić jego uwagę na tyle długo, by ci dwaj mogli się wycofać. - On pana zastrzeli. - Ramón popatrzył ze strachem na Sama.

- Nie, jeżeli mnie nie zobaczy. - Zamierzał niepostrzeżenie zbliżyć się

do Dougherty'ego.

Nisko pochylony, by nie było go widać od strony budynku, posuwał się wzdłuż ogrodzenia, przy zachodniej granicy posiadłości. Przerośnięte pędy i chwasty dawały skuteczną osłonę. Zanurkował pomiędzy druty i wczołgał się w ciasny tunel krzewów. Pamiętając, gdzie znajduje się chałupa Dougherty'ego i sam właściciel, powoli i bezszelestnie skradał się w ich kierunku. Takich podchodów nie uprawiał od czasów chłopięcych, gdy zabawa w In¬dian i zaskakiwanie innych były jego ulubionym zajęciem.

Przyszło mu na myśl, że nie jest już chłopcem, a Dougherty nie jest pracownikiem winnicy ojca ani jedną ze służących. Nie zdążył zastanowić się, po jakie licho to robi, gdy znów rozległ się odgłos wystrzału i Sam myślał już tylko o tym, że Dougherty'ego należy powstrzymać, zanim kogoś zrani.

Otarł spływający ze skroni pot i zatrzymał się, by chwilę odpocząć. Gęstwiny liści nie przenikał nawet najmniejszy podmuch wiatru. Gorące po¬wietrze, wypełnione wonią rozkładających się roślin i przejrzałych winogron, dusiło i nie pozwalało swobodnie oddychać. Odegnał owada krążącego wo¬kół twarzy i posuwał się dalej. Wyostrzone zmysły sprawiły, że brzęczenie stawało się hałasem nie do zniesienia.

Dougherty krzyknął coś, jego głos zdawał się dochodzić z bliska, z o wie¬le mniejszej odległości, niż się spodziewał. Ze zwiększoną ostrożnością Sam czołgał się teraz w stronę kępy chwastów na końcu rzędu winorośli. Poprzez pożółkłe łodygi dostrzegł Dougherty'ego, który klęczał na ziemi wsparty o wy¬glansowaną maskę buicka; cała jego uwaga skupiona była na zboczu. Sam widział wyraźnie broń Dougherty' ego, wyglądała na karabin z demobilu. Przy¬pomniał sobie jak przez mgłę, że widział kiedyś Dougherty'ego w mundurze, uczestniczącego w paradzie na cześć miejscowych chłopców poległych na wojnie.

Korzystając z osłony, jaką zapewniały mu chaszcze, Sam lustrował naj¬bliższą okolicę. Wóz stał przy rogu domu, ukośnie do frontowych schodów. Pomiędzy samochodem a winnicą rozpościerała się pusta przestrzeń podwórka. Żeby tak dostać się pod osłonę domu ...

Z tą myślą wycofał się kilka metrów i poszukał przejścia pomiędzy po¬skręcanymi łodygami starych winorośli. Zdjął kapelusz i trzymając go przed sobą jak tarczę, zanurkował pomiędzy krzewy; jednocześnie zamknął oczy, by uchronić je przed uderzeniami liści i chwastów. Starając się maksymalnie tłumić szelest, pokonał dwa następne rzędy.

Wkrótce okazało się, że rozpadające się domostwo zasłoniło go przed wzrokiem Dougherty' ego. Sam uniósł się, szybko przebiegł przez zachwaszczoną polankę i skrył się za ścianą domu. Ostrożnie przesunął się na drugą jego stronę i wyjrzał zza rogu. Zobaczył tylne koła samochodu i część jego zielonego dachu; reszty nie widział.

Przesuwał się wzdłuż ściany, każdy krok stawiając z najwyższą ostrożnością. Spływały po nim strugi potu, w ustach czuł suchość. Zwilżył wargi. Napięte do ostateczności nerwy sprawiły, że bał się, by Dougherty nie usłyszał łomotu jego serca. Od szkolnych czasów nie brał udziału w bójkach, ale teraz gotów był stanąć do walki.

Dotarł do narożnika domu, tak że maska buicka znajdowała się tuż przed nim. Przystanął na moment, a potem szybko wyjrzał.

Len Dougherty nie zmienił pozycji. Wciąż oparty o maskę samochodu, mruczał pod nosem jakieś słowa o Rutledge'ach. Sam zmierzył wzrokiem odległość między nimi. Trzy długie, szybkie kroki i znajdzie się za jego plecami.

Panowała głucha cisza, nadal nie było słychać odgłosu policyjnej syreny. - Na miłość boską, Dougherty, przestaniesz wreszcie strzelać i dasz nam stąd wyjść?

W momencie kiedy Ed Braiser krzyknął od strony zbocza, Sam prze¬biegł odległość dzielącą go od samochodu. Wyciągnął rękę i klepnął Dougherty' ego w prawe ramię. Ten skoczył jak oparzony, a gdy zobaczył Sama, próbował od niego odbiec. Ani na chwilę nie wypuszczał z rąk karabinu. Sam jedną ręką chwycił za lufę, drugą przytrzymał kolbę i gwałtownym skrę¬tem wyszarpnął broń z rąk Dougherty' ego. Odepchnięty w tył Dougherty stracił równowagę i upadł.

Sam wyciągnął magazynek i wyjął nabój z komory. Kątem oka dostrzegł ruch na zboczu. Z ukrycia wyszli obydwaj robotnicy. Dougherty zaczął wstawać, z twarzą purpurową z wściekłości, i najwyraźniej zamierzał rzucić się na Sama.

- No dalej, spróbuj tylko - prowokował go Sam, z wyraźnie dźwięczącą w głosie groźbą. - Będę miał pretekst, by wcisnąć ci kolbę w gardło.

Dougherty pociągnął wcześniej kilka łyków whisky, żeby pozbyć się kaca i zapomnieć o dręczących go kłopotach, był jednak dość trzeźwy, żeby rozumieć, że nie ma szans w starciu z mężczyzną o tyle od niego młodszym. Opadł z powrotem na łokcie.

- Czujesz się ważny, bo możesz sponiewierać starego człowieka, co? ¬zadrwił.

- Może i jesteś stary, Dougherty, ale człowiekiem przestałeś być wiele lat temu. - Sam cofnął się z niesmakiem, stał jednak wciąż na tyle blisko, żeby czuć obrzydliwy odór przetrawionej whisky.

Oznakowany samochód z połyskującym na dachu kogutem wjechał nie¬spodziewanie na pobrużdżoną dróżkę i zatrzymał się tuż obok buicka. Umundurowany zastępca szeryfa wysiadł i zbliżał się ostrożnie, z odpiętą kaburą i ręką opartą na rewolwerze.

- Co tu się dzieje? - Popatrzył na wciąż leżącego na ziemi Dougherty'ego, a potem na karabin w rękach Sama.

- Strzelał do moich ludzi. - Sam podał szeryfowi karabin, wylotem lufy skierowanym w niebo. - Już go rozładowałem.

- Nie potrafisz trzymać się z dala od kłopotów, Dougherty? - Szeryf ze zdziwieniem pokiwał głową.

Dougherty, rozwścieczony, zerwał się na nogi. Palcem wskazał na Sama. - To on ma kłopoty. Ja nie zrobiłem nic złego. Człowiek ma prawo bro¬nić swojej własności i tak właśnie zrobiłem. Rozbierali moje ogrodzenie, więc powstrzymałem ich. - Odwrócił się do Sama. - Ta ziemia jeszcze nie jest twoja i przysięgam na grób Rebeki, że nigdy nie będzie.

- Ty kretynie, o to ci chodziło? - zdziwił się Sam, mocno poirytowany. ¬Wcale nie burzyli twojego ogrodzenia. Naprawiali je, dopóki nie zacząłeś do nich strzelać. - Zamilkł na moment i zmrużył oczy. - Boże, przecież mogłeś kogoś zranić!

_ Mało prawdopodobne - zadrwił Dougherty. - Trafiam tylko w to co zechcę•

- Tak ci się wydaje - odpalił Sam.

- Nazywasz mnie kłamcą? - Dougherty zjeżył się i uderzył pięścią w pierś. - Mam medal za celne strzelanie. Mogłem trafić za każdym razem, ale chciałem ich tylko przestraszyć i powstrzymać.

- A więc nikomu nic się nie stało? - Zastępca szeryfa zwracając się do Sama czekał na potwierdzenie.

Ten rzucił okiem na wzgórze. Ramón i dwaj pozostali wyszli na otwartą przestrzeń.

- N a to wygląda.

Szeryf zawahał się i zapytał:

- Czy chce pan złożyć skargę, panie Rutledge?

- Dlaczego jego pyta pan o to? - warknął Dougherty. - Przecież to on wtargnął na moją ziemię.

- Uważaj, Dougherty - ostrzegł go Sam, z trudem opanowując ponowny wybuch wściekłości - bo każę cię zamknąć za napaść z bronią w ręku. - Zwrócił się do zastępcy szeryfa. - Wie pan, gdzie mnie można znaleźć, prawda?

Odszedł, nie słuchając pogróżek Dougherty'ego, które ten za nim wykrzykiwał.

Pod ochroną szeryfa robotnicy postawili nowy słupek i naciągnęli drut.

Szeryf poczekał, aż robota zostanie zakończona, a potem oddalił się zabierając karabin Dougherty'ego. Powiedział mu, że broń będzie do odebrania na posterunku za kilka dni, po przeprowadzeniu badań balistycznych. Dla Dougherty'ego była to gorzka lekcja.

Gdy wóz patrolowy opuścił podwórko, Len wpadł do domu, chwycił butelkę whisky, która akurat była pod ręką i trzęsąc się ze złości na myśl o nie¬sprawiedliwości, jaka go spotkała, nalał trochę do pierwszej z brzegu niezbyt czystej szklanki. Dobrze wiedział, kto ponosi za wszystko winę; jaśnie pani i jej pyszałkowaty wnuk. Tych dwoje napuściło na niego mieszkańców doliny.

Wypił jednym haustem, rozkoszując się ogniem palącym mu gardło. Natychmiast znów napełnił naczynie, opróżniając butelkę do dna, i zapadł w po¬fałdowane obicie fotela, służącego mu także za łóżko, gdy zasypiał w nim pijany.

Niedopałki i popiół papierosowy przesypywały się z glinianej, popękanej i poobijanej popielniczki stojącej na stole. Blat z orzechowego drewna pełen był plam i śladów po żarzących się niedopałkach. Wszędzie poniewierały się zapałki, zmięte paczki po papierosach i inne, trudne do zidentyfikowania, odpadki. Jedyna jako tako posprzątana przestrzeń stołu zajęta była przez stojącą w ramkach fotografię, na której młoda ciemnowłosa kobieta o zatroskanej twarzy uśmiechała się nieśmiało.

Len, rozwalony na poplamionych poduszkach fotela, gapił się w bursztynowy płyn w szklance.

- Myśleli, że mogą zburzyć mój płot, ale dałem im nauczkę. Prawdziwą nauczkę - powtórzył z przekonaniem w głosie i znów pociągnął whisky, smakując ją w ustach przed połknięciem. Potem odwrócił się w stronę foto¬grafii. - Wiesz, Beka, dałem im dzisiaj nauczkę - powtórzył ledwo dosłyszalnym szeptem.

Pusta butelka wypadła mu z rąk na fotel i oparła się o jego biodro. Ostrożnie zdjął fotografię ze stołu i oparł na kolanach, by lepiej ją widzieć. Smutek i zapiekły gniew wykrzywiły mu twarz.

- Dlaczego musiałaś umrzeć, Rebeko? - zajęczał. - Dlaczego odeszłaś i zostawiłaś mnie? Wiesz, że bez ciebie niewiele jestem wart. To nie było w po¬rządku, że umarłaś. Zawiodłaś mnie, gdy tak bardzo cię potrzebowałem.

Z gardła wyrwał mu się szloch, który stłumił haustem whisky. Znów popatrzył na zdjęcie, tym razem mocno załzawionymi oczami.

- Mieliśmy tyle marzeń, Rebeko, tyle chcieliśmy zmienić w tym domu. - Dougherty mówił cicho, ochrypłym głosem. Pociągnął głośno nosem. - Nie pozwolę im zabrać naszej ziemi, przysięgam ci. Znajdę tę forsę, gdzieś ją zdobędę ... w jakiś sposób. A może by .... może ... - nie dokończył myśli, ale nadzieja rozjaśniła mu twarz. Odstawił fotografię na miejsce i uśmiechnął się. - Zdobędę forsę, zobaczysz.

Dopił pozostałą w szklance whisky i wstał. Ze zdumiewającą pewnością w ruchach podszedł do drzwi i zatrzasnął je za sobą wychodząc na zewnątrz, po czym skierował się w stronę samochodu. .

Pół godziny później zaparkował przed walącą się ceglaną tawerną i wszedł do środka. Lampa zawieszona nad stołem bilardowym oświetlała zielone sukno, twarze graczy ginęły w cieniu. Gdy Len zbliżał się do kontuaru, słyszał charakterystyczny stukot zderzających się bil.

- Potrzebuję drobnych na telefon. - Rzucił na ladę zmięty dziesięciodolarowy banknot. - Muszę załatwić międzymiastową.

- Czy to miejsce wygląda na bank? - mruknął Wielki Eddie, ale wziął dziesiątkę, wyjął z kasy rulon ćwierćdolarówek i przesunął przez ladę w stronę Lena.

Mocno ściskając zawinięte w papier monety, Len wrócił do hallu i podszedł do automatu telefonicznego zawieszonego na ścianie.

Zawahał się i przetarł dłonią spierzchnięte wargi. Może powinien się przedtem napić? Tylko jednego. Natychmiast jednak odrzucił tę myśl.

Już wiele razy usiłował zebrać się na odwagę i zadzwonić, ale zawsze trochę przesadzał z dodawaniem sobie kurażu. Tym razem przyrzekł jednak Bece.

W ciąż ociągał się z sięgnięciem po słuchawkę; potarł dłonią jednodniowy zarost; żałował, że się nie ogolił i nie doprowadził trochę do porządku przed czekającą go rozmową. W końcu najważniejsze to zrobić dobre wrażenie!

Ale o co u diabła się martwi? To tylko jeden cholerny telefon. To, jak wygląda, nie ma żadnego znaczenia.

Żeby znów pod wpływem głupich myśli nie zmienić decyzji, zdecydo¬anym ruchem podniósł słuchawkę i nacisnął guzik oznaczony zerem, nu¬merem centrali.

Usłyszał kobiecy głos:

- Dziękuję za korzystanie z AT i T. W czym mogę pomóc?

- No, chciałbym zadzwonić ... - Przez chwilę musiał pomyśleć, zanim przypomniał sobie nazwisko, jakie obecnie nosiła. - Kelly Douglas w Nowym Jorku.

- A numer, proszę pana?

- Nie znam numeru.

- Może pan dzwonić bezpośrednio przez informację po wykręceniu 21255512 ...

- Nie, proszę znaleźć mi ten numer - przerwał niecierpliwie, ale natychmiast opanował się, starając się przywołać swój dawny czar, który kiedyś wykorzystywał z niezłym skutkiem. - Widzi pani, dzwonię z publicznego automatu i nie mam przy sobie nic do pisania.

- Tak, to rzeczywiście kłopot - przyznała uprzejmie. - Proszę poczekać, zaraz odszukam ten numer.

- Dziękuję. - Czekał. Nerwowo przygryzał dolną wargę i coraz bar¬dziej wysychało mu w ustach. Potem usłyszał złą wiadomość: według nowojorskiej informacji w mieście była tylko jedna Kelly Douglas, ale numer miała zastrzeżony i nie wolno go było podawać pod żadnym pozorem. - Ale to nagły wypadek - zaprotestował gwałtownie. - Muszę się z nią skontaktować.

- A może przekaże pan jej przez nas wiadomość i zostawi numer, pod którym można pana zastać? Z przyjemnością przekażemy ją tej pani, żeby mógł się pan z nią porozumieć.

- Nie, to na nic. Muszę porozmawiać z nią osobiście. - Przycisnął dłoń do czoła, starając się zebrać myśli. - A może by spróbować u niej w pracy? - Gdzie pani Douglas pracuje? - zapytała telefonistka.

- Jest reporterką w telewizji. Pracuje dla ... no, dla tej stacji z pawiem, NBC.

- Czy mam zamówić rozmowę z przywołaniem?

- Co? Ach tak, z przywołaniem ... - Przerzucił ciężar ciała z nogi na nogę i ścisnął w palcach monetę. Napięcie całego dnia mocno dawało mu się we znaki.

Wnet usłyszał dźwięk sygnału po drugiej stronie linii. Wydawało mu się, że upłynęły wieki, zanim energiczny głos powiedział: - Dobry wieczór, tu NBC.

- Międzymiastowa do Kelly Douglas - zapowiedziała telefonistka.

- Kelly Douglas? Chwileczkę. - Nastąpiła krótka przerwa. - Panna Douglas tu nie pracuje.

Teraz już nerwy go zawiodły.

- To przeklęte kłamstwo, ona tam pracuje, dobrze wiem. Właśnie kilka dni temu widziałem ją w wiadomościach.

- Przykro mi, ale ... - cierpliwie ciągnął głos.

- Kazała wam tak mówić, co? - Palcami gniótł spiralną osłonę telefonicznego kabla, a twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Telefonistka próbowała się wtrącić, ale on nie zwracał uwagi na jej słowa. - Masz ją natychmiast przywołać! Słyszysz mnie? Chcę z nią mówić! - wykrzykiwał swoje żądania do słuchawki. Dopiero po chwili zorientował się, że po tamtej stronie nikt go dawno nie słucha. Z wściekłością odwiesił słuchawkę. - Porozmawia ze mną! Już ja się o to postaram!

Ale teraz koniecznie musiał się napić.


5

Pulpit spikera i siedzące wokół osoby oświetlało jaskrawe światło telewizyj¬nych jupiterów. Zwaliste kamery, ich operatorzy, pomocnicy reżysera, technicy dźwięku, charakteryzatorzy, asystenci produkcji i reżyser by li ledwo widoczni w panującym w pozostałej części studia półmroku. Podłoga zasłana była plątaniną czarnych kabli i trzeba było bardzo uważać, żeby się nie potknąć.

Kelly siedziała przy pulpicie na wprost kamery numer trzy i lada mo¬ment spodziewała się sygnału, że wchodzi na wizję. Swoje długie włosy splotła we francuski warkocz, a wymykające się spod niego niesforne kosmyki łagodziły surowy wyraz jej twarzy i przysłaniały słuchawki, służące do utrzymywania kontaktu z pomieszczeniem reżyserki i technikami. W klapie popielato niebieskiego żakietu miała wpięty mikrofon, niezbyt rzucający się w oczy na tle szala w wyraźny, niebiesko-złoty deseń.

Na trójce zapaliła się czerwona lampka; dodatkowo początek emisji za¬sygnalizowano jej ruchem ręki. Kelly zaczęła czytać tekst:

- Gubernator Cuomo przybył dzisiaj do Nowego Jorku, aby ... - W tym momencie ekran znajdujący się przed nią, a nieuchwytny dla kamery, z którego Kelly odczytywała tekst informacji, niespodziewanie zgasł. Jakby nic się nie stało, otworzyła rozłożone przed sobą strony tekstu, który powinien ukazać się ha ekranie. Miała go zawsze w pogotowiu, na wypadek takiego właśnie wydarzenia. Czytała dalej - ... spotkać się z władzami miasta i omówić pomoc, jaką stan mógłby zaofiarować z własnego budżetu. John DanieIs powie nam więcej na ten temat.

Siedząca twarzą do kamery Kelly zachowywała spokój, choć ze słucha¬wek dochodził do niej podniesiony głos kierownika produkcji, domagające¬go się niezwłocznego usunięcia usterki oraz wtórujące mu przekleństwa reżysera. Udała, że patrzy na leżące przed nią kartki, lecz w rzeczywistości obserwowała niewielki monitor wmontowany w pulpit spikera. Widziała w nim jedynie odbicie własnej twarzy.

W telewizji trzy sekundy bez obrazu to wieczność. Zdenerwowana Kelly przerzuciła strony tekstu, żeby móc odczytać następną informację w przypadku, gdyby poprzednia sekwencja została przesunięta na później. Po krótkiej chwili jej twarz zniknęła z ekranu, zastąpiona przez sylwetkę Johna Danielsa stojącego przed ratuszem.

- W porządku. - Głos reżysera wyrażał ulgę, a Kelly również odetchnęła. - Taśma poleci przez minutę trzydzieści, a potem wracamy do ciebie, Kelly.

Skinęła głową i poprawiła się na krześle, swobodnie opuszczając ręce.

Lekko podniosła głos, by usłyszeli ją wszyscy w studio:

- Jeżeli, chłopcy, chcieliście, by zapamiętano mój ostatni występ w wiadomościach i wypuściliście zgraję gremlinów, to się wam udało.

Zza kamer rozległy się stłumione chichoty, a Chuck, drugi spiker redagujący z nią wiadomości, uśmiechnął się:

- Chcieliśmy tylko mieć pewność, że nie zapomnisz rozkoszy telewizji na żywo.

- Wielkie dzięki - powiedziała ironicznie.

Pierwsza z całej serii wpadek w dzisiejszym programie wydarzyła się kilka minut przed jej wejściem na wizję. Gdy technik dźwięku sprawdzał mikrofon Kelly, podeszła do niej asystentka kierownika produkcji i poinformowała ją, że wypadł z programu wywiad z Robertem Mondavi, który nie zdąży do studia na czas, ponieważ jego lot się opóźnił.

- No to trzeba wykreślić tę pozycję - powiedziała Kelly i pomyślała, że w jej miejsce można by wstawić krótki komentarz do mającej się odbyć w sobotę uroczystej aukcji win.

- Nie musisz niczego wymyślać. Towsend dał już kogoś na to miejsce.

Właśnie charakteryzują tę osobę.

- Kto to jest? - Kelly nie znosiła prowadzenia wywiadu w ciemno, bez zebrania wcześniej informacji o osobie, z którą miała rozmawiać; o jej po¬chodzeniu, osiągnięciach i pikantnych zdarzeniach, mogących zainteresować telewidzów. Zmuszona do improwizacji zawsze musiała się liczyć z ryzykiem, że zada niemądre pytanie, ujawniające jej niewiedzę.

- Nie pamiętam nazwiska, ale nie martw się, napiszemy ci wprowadzenie i przygotujemy listę pytań. - Asystentka ledwo zdążyła podnieść Kelly na duchu, a już została odwołana gdzie indziej. Kelly walczyła z niemiłym uczuciem, którego, jak się okazało, nie mogła pozbyć się przez całe długie minuty swego występu, minuty, które musiała wypełnić rozmową z nieznanym jej gościem programu.

Gdy zaczęła czytać wiadomości, pękła żarówka i pulpit został zasypany kawałkami szkła. Jakby tego nie było dosyć, na nosie Kelly usiadła mucha i zaczęła wędrować po jej policzku. Niemiłe uczucie potęgował fakt, że wy_ darzyło się to akurat w chwili, gdy Kelly informowała o sytuacji w departamencie odpowiedzialnym za stan sanitarny miasta. Uwieńczeniem łańcucha nieszczęść była awaria pomocniczego monitora.

Po tych wszystkich wydarzeniach Kelly uznała swój ostatni występ za wyjątkowo pechowy. Ale humor nie opuścił jej i dalej przekomarzała się z ekipą:

- Może wystarczy na dzisiaj tych niespodzianek, nie sądzicie chłopcy?

- Myślę, że darujemy jej tę z tortem - odezwał się kamerzysta Rory Tubbs.

Tort i małe pożegnalne przyjęcie, które ekipa przygotowała dla Kelly, były w studio publiczną tajemnicą ..

- Tort? Mam nadzieję, że będzie wyjątkowo tuczący, prawdziwa rozpusta - powiedziała Kelly z uśmiechem.

Nic specjalnego, ale degustacja z pewnością będzie miała wiele wspólne¬go z grzechem obżarstwa - obiecywał Rory, przy wtórze śmiechu pozostałych.

- A jaki to tort? - Kelly ujęła się pod boki, jakby kategorycznie domaga¬ła się wyczerpującej odpowiedzi.

- Uwaga, dziesięć sekund - uprzedził kierownik planu. Kelly dostrzegła, że ekran znów funkcjonuje, i szybko sprawdziła, czy słowa, od których ma rozpocząć, pokrywają się z wyświetlanym tekstem. Wszystko było w po¬rządku. Dziewięć-osiem-siedem-sześć-pięć-cztery-trzy-dwa ...

Na sygnał reżysera Kelly zwróciła się do kamery:

- Podczas pobytu w Nowym Jorku gubernator Cuomo odwiedzi Dana Melchera. Senator wciąż przebywa w szpitalu, do którego został przewieziony po postrzale otrzymanym na początku tygodnia. Jak podaje rzecznik szpitala, jego stan uległ poprawie. Lekarze spodziewają się pełnego powrotu senatora do zdrowia.

Teraz kamera skierowała się na drugiego spikera, zapowiadającego następną wiadomość, która zostanie nadana zaraz po przerwie na reklamę. Po zejściu z wizji Kelly odpięła z żakietu mikrofon i zawiesiła go na oparciu krzesła. Wstała i bezszelestnie opuściła miejsce za pulpitem. Po reklamie nadano zapowiedzianą wiadomość, a potem Kelly miała przeprowadzić z in¬nego miejsca wywiad z wciąż nie znanym jej gościem. Miała niespełna pięć minut na zebranie niezbędnych wiadomości i chciała ten czas jak najlepiej wykorzystać. '

Sally O' Malley, asystentka kierownika produkcji, zazwyczaj zajmująca się gośćmi programu, podeszła do Kelly w chwili, gdy ta opuszczała swoje miejsce, i podała jej dwie żółte kartki.

- Prezentacja gościa i pytania - szepnęła, a potem zrobiła zapraszający gest ręką. - Tędy.

Kelly szła się za nią, omijając kable rozłożone na podłodze; przypuszczała, że Sally chce ją przedstawić "osobie". Zobaczyła Hugh Towsenda, stojącego w pobliżu planu zdjęciowego wraz z dwiema nie znanymi jej osobami. Po prawej stronie Hugh stała szczupła, trzymająca się prosto kobieta. Jej letni kostium w kolorze pastelowego różu bez wątpienia był prosto od Chanela, a stylowa linia fryzury ...

Boże, to Katherińe Rutledge! Kelly zamarła, ogarnięta nagłą paniką. Nie może stanąć z tą kobietą twarzą w twarz i ryzykować, że zostanie rozpozna¬na! Nie może do tego dopuścić!

Ale w jaki sposób Katherine miałaby ją poznać? Kelly nie była już tą nad wiek wyrośniętą, nalaną dziewczynką w okularach, z tłustymi włosami, którą mogła zapamiętać Katherine. Zmieniła się. Zmieniła nazwisko, wygląd, swoje życie, wszystko.

Myśl o tym nie pomogła jej pokonać zdenerwowania, ogarniającego ją ze zdwojoną siłą. Gdy jednak podchodziła do tej trójki, zdobyte doświadczenie pozwoliło jej zachować niewzruszony wyraz twarzy.

Hugh uśmiechnął się do Kelly z lekkim błyskiem triumfu w piwnych oczach. Potem, jak zwykle prezentując nienaganne maniery, zwrócił się do Katherine:

- Pozwolę sobie przedstawić Kelly Douglas. Przeprowadzi z panią wywiad. Kelly, to Katherine Rutledge.

- To zaszczyt gościć panią, pani Rutledge. - Z bliska dostrzegła, że Katherine niewiele się postarzała w ciągu tych dwunastu lat. Jej spojrzenie pozostało jak dawniej bystre, a gruba warstwa nałożonego podczas charakteryzacji makijażu wygładziła jej cerę, kryjąc zmarszczki.

- Witam, panno Douglas. - Katherine królewskim gestem, który Kelly doskonale zapamiętała, podała jej dłoń w białej rękawiczce. Wyniosłości gestów i ostrego jak dźwięk ciętego szkła głosu nie dało się zapomnieć. Gdy Kelly puściła jej dłoń, Katherine z wdziękiem wskazała na towarzyszącego mężczyznę: - To mój wnuk, Sam Rutledge.

Kelly odwróciła się i zobaczyła pełną energii twarz, wyrazistą i ogorzałą. Zniknął gdzieś miękki, chłopięcy wygląd, który zapamiętała, chociaż widziała Sama zaledwie kilka razy. Nie mogło być inaczej, pochodzili z zupełnie różnych środowisk. Sam Rutledge należał do towarzystwa sy¬nów winiarzy, jeżdżących lśniącymi sportowymi wozami, uczestniczących w przyjęciach na trawie i wybrykach w nowomodnym stylu, podczas gdy ona dorastała wśród ... - o nie, nie chciała tego pamiętać. Tamto życie po¬zostawiła za sobą.

- Witamy w Nowym Jorku, panie Rutledge - powiedziała, czując na sobie jego baczne, choć obojętne spojrzenie. Nic nie wskazywało, że ją rozpoznał, a jednak poczuła jeszcze większe napięcie i przyśpieszone bicie ser¬ca. Była przekonana, że to tylko nerwy i postanowiła nie zwracać uwagi na tak gwałtowną reakcję swego ciała. Nie potrafiła sobie inaczej wytłumaczyć, dlaczego tak silnie poruszyła ją obecność tego mężczyzny.

- Panno Douglas. - Nie wyciągnął ręki, tylko się uśmiechnął. Gdy poru¬szył wargami, dołki w kącikach jego ust zaznaczyły się wyraźniej. Twarz mu się rozjaśniła i to sprawiło, że wyglądał nad wyraz atrakcyjnie.

- Czy przyłączy się pan do naszej rozmowy, panie Rutledge? - zapytała, a w duchu zastanawiała się, jak uda się jej przez to przebrnąć.

- Nie - powiedział cicho i pokręcił głową. - Ja tylko dotrzymuję Katherine towarzystwa. - Kelly zdziwiła się, że Sam zwraca się do swej babki po imieniu, ale nie miała czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać. Była zadowolona, że wreszcie dowiedziała się, kto wystąpi w audycji. Za jej plecami rozległy się odgłosy sygnalizujące koniec przerwy na reklamę. Kelly obejrzała się, dwie kamery odjeżdżały od stanowiska prezentera, a kamerzyści nogami odsuwali na bok kable i ustawiali sprzęt po prawej stronie pulpitu. Z zawieszonych pod sufitem reflektorów jaskrawe światło padało na dwa fotele ustawione ukośnie względem siebie i oddzielone solidnym, okrągłym stołem. Pomocnik scenarzysty podbiegł do stołu z butelką wina oraz kieliszkiem i postawił je obok wazonu wypełnionego starannie ułożonym bukietem z lilii i róż.

Młoda asystentka kierownika produkcji trąciła Kelly łokciem: - Może poprowadzisz panią Rutledge do stanowiska?

- Dobrze. - Zawahała się przez moment. Walczyła z nerwami ściskają-

cymi jej żołądek ale przysięgła sobie w duchu, że to będzie najlepszy wywiad, jaki kiedykolwiek jej się udało przeprowadzić. - Proszę za mną, pani Rutledge.

Katherine kiwnęła przyzwalająco głową i Kelly poprowadziła ją poprzez plątaninę kabli.

Hugh patrzył, jak zbliżają się do miejsca, które nazywał "dołkiem konwersacyjnym". Zwrócił się w stronę Sama Rutledge'a:

- Pańska babka jest w dobrych rękach - zapewnił. - Kelly ma wyjątkowy talent, no i ten fantastyczny głos.

- Na pewno. - Ale to nie o jej "telewizyjnym" głosie rozmyślał teraz Sam Rutledge. Nie o tym spokojnym, pewnym siebie tonie, gładkim, na lu¬zie. Przypomniał sobie ciepłe i serdeczne brzmienie głosu Kelly, kiedy pod¬czas przerwy żartowała z ekipą.

Gdy kobiety dotarły na plan zdjęciowy, kamery zasłoniły je.

- Może przejdźmy w inne miejsce. - Hugh wykonał nieokreślony ruch ręką. - Stamtąd będziemy lepiej widzieć i więcej usłyszymy.

- Jak pan sobie życzy. - Hugh przeprowadził Sama na prawo, w kierunku kamer. Tam przystanęli.

Widzieli stąd dobrze stanowisko Kelly. Katherine zajęła bardziej odległy fotel, zasiadając w nim jak na tronie. Kelly wciąż stała. Stukała palcem w słuchawki i kręcąc przecząco głową dawała znać technikom, że nie słyszy. W zaciemnionym kącie studia jej kasztanowate włosy były prawie czarne, ale pod światło, jak zauważył Sam, wyglądały, jakby stanęły w ogniu.

Technik dźwięku podbiegł do stanowiska Kelly stojącej plecami do nie¬go i Sama, odchylił jej żakiet i sprawdził baterię przymocowaną do paska spódnicy. Sam dostrzegł rąbek wykończonej koronką koszulki ze stalowo¬niebieskiego jedwabiu. Spodobał mu się ten kontrast z klasycznym krojem

żakietu. .

Nie widzieli, co poprawił technik, ale odniosło to natychmiastowy skutek, bo Kelly uśmiechnęła się do niego promiennie:

- Głos jest donośny i wyraźny. Dziękuję, Carl.

Odpowiedział zwycięskim gestem uniesionego w górę kciuka i wycofał się, a kierownik planu zawołał:

- W porządku, proszę o ciszę, wchodzimy na wizję za dwadzieścia se¬kund.

Kelly usiadła i zagadnęła szeptem Katherine, tak że Sam nie dosłyszał, o co chodziło. Potem pochyliła się nad tekstem rozłożonym na kolanach i po¬śpiesznie zaczęła w nim kreślić, dodając swoje uwagi.

- Piętnaście sekund - zabrzmiało następne ostrzeżenie, po czym zaczęto odliczać czas.

Sam rzucił okiem na monitor i obojętnie patrzył, jak prognoza pogody zastąpiła twarze z reklam. Myślami był daleko stąd, przy wytwarzaniu win, winnicach i pracach, które należało wykonać. Akurat teraz, pod bacznym okiem Claude'a, butelkowano dwuletni Cabernet Sauvignon, a także zbliżała się pora rozlewania Merlota.

Len Dougherty, jak na razie, nie absorbował jego uwagi. Zanim wylecieli do Nowego Jorku, zadzwonił szeryf i poinformował ich, że Lena zatrzymała policja z St. Helena za pijaństwo i zakłócanie porządku publicznego. Dougherty został skazany na cztery dni aresztu i przebywał obecnie w tamtejszym więzieniu miejskim.

Z zamyślenia wyrwało Sama zbliżenie na monitorze twarzy Kelly Douglas. Później na ekranie błyskały plansze z informacjami o uroczystej aukcji win, podające jej godzinę i miejsce oraz nazwę organizacji charytatywnej, na rzecz której przeznaczono dochód ze sprzedaży.

Osobiście wolałby, żeby po spotkaniu z baronem Fougere darowali sobie aukcję i wrócili do domu. Rozumiał jednak, że dla Katherine może to być ostatnia okazja publicznego występu, a przecież Rutledge Estate, winnicom i produkcji wina poświęciła całe swoje życie, całą energię, i niewiele poza nimi liczyło się dla niej. Zasługiwała na to, by rozkoszować się osiągnięcia¬mi, będącymi niewątpliwie jej zasługą.

A Sam nie miał wątpliwości, że aukcja będzie ukoronowaniem pasma sukcesów win z Rutledge Estate. Katherine przywiozła ze sobą skrzynkę Cabernet Sauvignon rocznik siedemdziesiąty trzeci, wydobytą z żelaznych rezerw Rutledge Estate. Był to rocznik uznawany przez ekspertów za wino klasyczne, co było najwyższą pochwałą, jaką mogło otrzymać. Rocznik ten można było jeszcze znaleźć jedynie w piwnicach kolekcjonerów. Ostatnim razem butelkę tego wina sprzedano na aukcji przed siedmioma laty za pięć~ set dolarów, co było kolosalną sumą, jeśli weźmie się pod uwagę, że uzyska¬no ją za wino kalifornijskie. Cena całej skrzynki mogła więc sięgnąć dziesiątków tysięcy dolarów.

Sukces to za skromnie powiedziane, pomyślał Sam. Obok niego Hugh Towsend zamruczał pod nosem: - Cudownie, absolutnie cudownie.

Sam odwrócił się i spojrzał na niego pytająco; na jego czole ukazała się lekka zmarszczka. Towsend, podtrzymując dłonią łokieć drugiej ręki, w za¬myśleniu pocierał palcami usta.

Gdy pochwycił pytający wzrok Sama, wskazał ruchem głowy w kierunku kamer:

- Wyrzuciła prawie cały tekst i napisała własny wstęp. Wyśmienity ¬szepnął.

Dopiero wtedy Sam zwrócił uwagę na słowa Kelly.

- ... naprawdę można uważać ją za żywą legendę. W czasach prohibicji, gdy inni zamieniali winnice na sady, utrzymała się na powierzchni produkując wino mszalne. Również wtedy obsadziła swoje winnice sadzonkami naj¬lepszych gatunków, które osobiście wybrała i przywiozła z Europy. Mocno wierzyła, że prohibicja skończy się pewnego dnia. I historia potwierdziła jej przekonanie. Zapytajcie któregokolwiek konesera kalifornijskich win, a z wyjątkowym szacunkiem wskaże wino z wytwórni madame. - Kelly przerwała i z uśmiechem zwróciła się do Katherine. - Wprawdzie powiedziałam to już wcześniej, ale muszę powtórzyć jeszcze raz, że jest dla nas wielkim zaszczy¬tem gościć panią u nas, madame Rutledge.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Katherine lekko pochyliła głowę; wprost emanowała urokiem, który stał się nieodłącznym elementem jej królewskich manier.

- A jeżeli można zapytać z czystej ciekawości, madame - skąd ten tytuł?

- To zaczęło się wiele lat temu. - Katherine jakby mimochodem pominęła dokładną datę. - Gdy jako panna młoda pierwszy raz przybyłam do Rutledge Estate, służba mówiła o mnie "młoda madame", pewnie dlatego, żeby odróżnić mnie od żyjącej jeszcze wtedy matki mojego męża. Potem, gdy po jego śmierci przyjechałam z Francji, towarzyszyli mi Girard Brous¬sard i jego młody wnuk, Claude. Mimo panującej wtedy prohibicji Girard zgodził się objąć zarząd nad produkcją win w naszym majątku. Stanowisko to objął po nim Claude, i tak jest do dziś. Jako Francuzi, Girard i Claude zwracali się do mnie madame i tak już zostało.

Kelly nie chciała przypominać, że Katherine przywiozła ze sobą z Europy, oprócz dwóch nieletnich synów, Jonathona i Gilberta, także trumnę ze zwłokami męża.

Powiedziała natomiast:

- Wiem, że ostatnio rzadko opuszcza pani Napa Valley. Baron Fougere także będzie na gali aukcji w Nowym Jorku. Czy może prawdą jest plotka, że między panią a wytwórnią Cloisters, należącą do pani syna Gilberta, toczy się rywalizacja o pozyskanie barona do wspólnego przedsięwzięcia, wytwarzania najwspanialszego wina w Napa Valley?

Katherine uśmiechnęła się uprzejmie:

- W Napa Valley działa mnóstwo wielkich chćiteaux, na przykład: Petrus, Lafit-Rothschild, Moet i Chandon, a to zawsze stwarza pole do domysłów. Jeżeli jednak pyta mnie pani, czy zobaczę się z baronem podczas pobytu w Nowym Jorku, to odpowiadam twierdząco. Nasze rodziny przyjaźnią się od wielu lat.

Podziwiała zręczność, z jaką Katherine wybrnęła z niewygodnego pyta¬nia. Wiek nie przyćmił jasności jej umysłu. Kelly nie miała czasu dłużej o tym myśleć, bo została im tylko niecała minuta.

- Matce z pewnością nie przychodzi łatwo stanąć do konkurencji z własnym synem, czy to w produkcji wina, czy na innym polu, i jestem przekona¬na, że dotyczy to również pani i jej syna Gilberta.

Katherine przechyliła głowę na ramię i uśmiechnęła się do Kelly, szeroko otwierając oczy.

- Ależ wina Rutledge Estate są poza wszelką konkurencją. Czyżby mia¬ła pani wątpliwości, Kelly?

Kelly zrozumiała, że ostatnie słowa Katherine były efektownym zakończeniem rozmowy. Zwróciła się do kamery:

- Z pewnością potwierdzą to wszyscy, którzy wezmą udział W jutrzejszej gali. Dziękujemy Katherine Rutledge ze słynnego Rutledge Estate w Kalifornii, że zechciała być naszym gościem. Sprawiła nam wszystkim wyjątkową przyjemność.

Kelly wiedziała, że rozmowa wypadła wyjątkowo dobrze, co było balsamem na jej skołatane nerwy.

Gdy tylko na monitorze pojawiły się reklamy, przeprosiła swego gościa i powróciła do pulpitu spikera, pozostawiając Katherine pod profesjonalną opieką Sally O' Malley.

Nie pamiętała, jak przebiegły pozostałe minuty wiadomości - nie zapamiętała dosłownie niczego. Wiedziała, że zdobyła się na jakąś uwagę, gdy prezenter prowadzący z nią program ogłosił jej odejście ze stacji do "lep¬szych i poważniejszych spraw" i poinformował telewidzów ojej udziale w nowym, supernowoczesnym show, nadawanym w programie ogólnokrajowym w porze największej oglądalności. Ale za nic nie potrafiłaby sobie przypomnieć własnych słów.

Gdy spiker wygłaszał na jej temat pochwały, siedziała ze sztucznym uśmiechem przylepionym do twarzy. Kiwała głową i z udaną obojętnością przysłuchiwała się uwagom zespołu wiadomości, ale gdy pogasły światła, z trudem powstrzymała się, by nie rzucić w górę leżących przed nią kartek. Nie była jednak zdolna do tak żywiołowej manifestacji swoich uczuć, zwłaszcza że nie chciała, by ktokolwiek zorientował się, jaką męką było dla niej przeprowadzenie tego wywiadu. Z większym niż zazwyczaj pośpiechem odpięła mikrofon i zdjęła słuchawkę. Była silnie poruszona spotkaniem z Katherine Rutledge. Z trudem aż dwa razy opanowała pragnie¬nie, by zapaść się jak naj głębiej w fotelu i zamaskować tym swój wysoki wzrost. Unikała patrzenia jej prosto w oczy, jakby w ten sposób mogła stać się niewidzialna. Nienawidziła tego uczucia i była wściekła, bo przypominało jej przeszłość, która przecież nie miała nic wspólnego z tym, kim była teraz. Przeszłość zostawiła daleko za sobą i chciała ją tam zatrzymać na zawsze.

Pogasły nagrzane jupitery; w studio dało się odczuć powiew świeżego powietrza. Kelly odetchnęła głęboko. Gdy włączono zwykłe oświetlenie, cofnęła się od pulpitu spikera i znieruchomiała na widok tego, co zobaczyła.

Hugh nie wyszedł zaraz po przeprowadzonym przez nią wywiadzie, tylko czekał na nią przy drzwiach. Obok niego stała Katherine Rutledge ze swoim wnukiem. Kelly miała ochotę krzyknąć, żeby sobie poszli, ale oczy¬wiście nie zrobiła tego.

Opanowała się i podeszła do nich.

- Myślałam, że już poszliście - udało jej się skryć niezadowolenie.

- Katherine chciała poczekać i pochwalić cię za znajomość win i historii Rutledge Estate - wyjaśnił uśmiechnięty i zadowolony Hugh. - Przed audycją nie mówiłem madame, że urodziłaś się w Napa Valley.

- Naprawdę? - zapytała z zainteresowaniem Katherine.

- Obawiam się, że mogłoby to niepotrzebnie sugerować, że tam również się wychowałam - wtrąciła pośpiesznie Kelly. - Ale przyznaję, że długo by¬łam zafascynowana miejscem urodzenia. Co do mojej znajomości win, to wynika ona stąd, że Hugh ma zwyczaj informować każdego, czy chce go słuchać czy nie, o zaletach win i ich produkcji.

- Musi pani być zdolną uczennicą - zauważył Sam Rutledge. Odwróciła się w jego stronę:

- Dziękuję.

Pomimo wewnętrznego rozdygotania, wytrzymała jego spojrzenie, nie¬mniej czuła, że obecność tego mężczyzny działa niemal zniewalająco na jej zmysły. Gdyby był to ktokolwiek inny, spróbowałaby odkryć, co powodowało, że wydał jej się tak atrakcyjny. W tym jednak przypadku nie miała wyboru, musiała zwalczyć niepokojące ją uczucie.

- Kelly jest więcej niż zdolną uczennicą - wtrącił się Hugh. - To wschodząca gwiazda NBC. W tej chwili jest już oficjalnie na liście płac sieci ogólnokrajowej, jako redaktorka najnowszego show.

- Moje gratulacje. - Sam wyciągnął do Kelly dłoń i zaczekał, aż ją uściśnie.

Kelly Douglas była niewątpliwie atrakcyjną kobietą. Zwrócił na nią uwagę już wcześniej, gdy zaintrygowała go koszulka, którą nosiła pod żakietem. Ale to głównie czujność, skrzętnie skrywana pod maską pewności siebie, wzbudziła jego ciekawość .

- Nie będziemy pani zatrzymywać, panno Douglas - oznajmiła Katherine ku wielkiej uldze Kelly. - Chciałam tylko wyrazić pani uznanie za styl prowadzenia programu. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.

- I .to już niedługo - powiedział Hugh. - Kelly będzie na wieczornym przyjęciu.

- Mogę się spóźnić - uprzedziła. - Ekipa przygotowała dla mnie tort i pewnie na tym nie zakończą się niespodzianki.

- Tak czy owak czekam na ciebie. Traktuj to jako polecenie nowego szefa.

- Tak jest. - Uśmiechnęła się z przymusem. Nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby się wykręcić od obecności na party.

- No to do wieczora, panno Douglas - cicho powiedział Sam i razem z Katherine wyszedł ze studia.


6

Taksówka skręciła w Piątą Aleję i zatrzymała się przed wejściem do Trump Tower. Kelly zapłaciła kierowcy i, nie biorąc reszty, wysiadła. Była ciepła, letnia noc. Przystanęła i spojrzała na wznoszący się nad jej głową sześćdziesięcioośmio piętrowy gmach - atrakcję turystyczną, całą z marmuru i szkła.

Z trudem przezwyciężyła wątpliwości, które narastały w niej wraz ze zbliżającą się porą przyjęcia. Długo przebierała w sukienkach, próbując sobie wmówić, że jako redaktorka w sieci ogólnokrajowej, a także ze względu na głośne nazwiska na liście gości Hugha, powinna zaprezentować się jak najlepiej. Ale w większym stopniu chodziło chyba o to, żeby elegancki, wyrafinowany strój dodał jej pewności siebie - no bo czy można czuć się źle w suk¬ni wprost od Calvina Kleina?

Luźny płaszczyk z kimonowymi rękawami, z atłasu w kolorze starego złota, z niewielką stójką, narzuciła na krótką, równie seksowną co elegancką w swej prostocie sukienkę z ciemno złotej koronki. Całości dopełniały pantofelki na pięcio centymetrowych obcasach, w tym samym kolorze, lecz w delikatniejszym, subtelniejszym odcieniu, a przy uszach kaskady białych ka¬mieni oprawionych w złoto.

Tak ubrana Kelly wkroczyła do westybulu, którego ściany i podłoga wy¬łożone były marmurem w morelowym odcieniu. Tryskająca fontanna skutecznie zagłuszała odgłosy dochodzące z ulicy. Portier wskazał jej drogę do wind, którymi można było wjechać niemal wprost do ekskluzywnych apartamentów, usytuowanych ponad sklepowym królestwem, rozłożonym na niż¬szych kondygnacjach. Wjazd na szóste piętro 'trwał ledwie chwilę.

Przed apartamentem Hugh, utworzonym z dwóch oddzielnych mieszkań, Kelly usłyszała przytłumione odgłosy przyjęcia, najwyraźniej nabierającego rozpędu. Jak przed skokiem do wody wzięła głęboki oddech i naci-

snęła dzwonek. '

Po krótkiej chwili drzwi otworzył ubrany w elegancką marynarkę pracownik studia, wynajęty na ten wieczór przez Hugh. Błysk w jego oczach świadczył, że od razu rozpoznał Kelly.

- Dobry wieczór, panno Douglas. - Otworzył szerzej drzwi i cofnął się, by ją przepuścić.

- Dobry wieczór. - Kelly podała mu płaszcz, narzuciła na ramię łańcuszek małej, wieczorowej torebki, po czym odważnie skierowała się w głąb mieszkania, skąd dochodziły rozbawione głosy.

Zatrzymała się w mierzącym co najmniej dwanaście i pół metra długości salonie. Przez olbrzymie, zajmujące całą ścianę okno, można było podziwiać feerię świateł miasta. Zasłony z lekkiej tkaniny falowały po obu stronach szklanej tafli. Mieszkanie, niewątpliwie w nowojorskim stylu, nowo¬czesne w formie i duchu, było oazą spokoju i porządku, niemniej czuło się w nim energię metropolii, pulsującą tuż za szybą.

Kelly ogarnęła wzrokiem salon, w którym zgromadzili się w większości goście. Jedni stali, inni porozsiadali się, tworzyły się nieprzerwanie nowe grupy i grupki. Była to zręcznie zaaranżowana mieszanka osób z towarzystwa i znakomitości świata artystycznego, polityki oraz pociągających za sznur¬ki bogaczy i tych, którzy mieli odpowiednie koneksje; byli tam też, oczywiście, producenci win, którym mistyka wytwornego napoju nadawała status niemal półbogów, zwłaszcza w kręgach takich, jak osoby obecne na przyjęciu.

Kelner w białej marynarce podsunął Kelly tacę z wędzonym łososiem i kanapkami ze szpinakiem, a gdy uprzejmie odmówiła, odszedł do innych gości. Zaraz potem zauważył ją Hugh i podszedł, całując na powitanie w po¬liczek.

- Spóźniłaś się - szepnął jej we włosy. Rozpuściła je i grube, gęste fale spływały jej na ramiona w stylizowanym nieładzie.

- Lepiej późno niż wcale - przypomniała mu jego własne słowa.

- Chyba tak. A jak się udało przyjęcie pożegnalne i tort?

- Tort był niezły, ale striptizer, który z niego wyskoczył, był zdecydowanie lepszy. - Kelly uśmiechnęła się, udając, że nie pamięta chwili, gdy jej twarz stawała się czerwieńsza od włosów. - Faceci z ekipy wmawiali mi, że to futbolista, który zrezygnował z gry w New York Jets, ale nie udało im się mnie na¬brać. Wystarczył mi jeden rzut oka, i wiedziałam, że wcale nim nie jest.

- Po czym to poznałaś? - Hugh rzucił jej zaciekawione i rozbawione spojrzenie.

- To było całkiem łatwe - odparła. - Może niewiele wiem o piłce, ale potrafię rozpoznać zawodnika, gdy go zobaczę.

Roześmiał się, a potem przywołał wzrokiem przechodzącego nie opodal kelnera.

- Napijesz się czegoś? - zwrócił się do Kelly.

- Nie podadzą wina? - Na tacy nie zauważyła ani jednego kieliszka na nóżce.

W odpowiedzi Hugh uniósł brwi:

- W tym towarzystwie? Raczej nie. Choćbym się starał dokonać najlepszego wyboru, nie zadowoliłbym wszystkich żadnym gatunkiem. A już z pewnością nie chciałbym marnować zapasów z mojej piwniczki, by zamienić przy¬jęcie w sesję próbowania win. Jedynym bezpiecznym rozwiązaniem było podanie koktajli.

- I bardzo sprytnym.

- Tak - zgodził się okazując nonszalancką pewność siebie.

- Woda sodowa z odrobiną cytryny - poprosiła kelnera. - Obojętnie jaka. - Kelner skłonił się i odszedł. - A więc powiedz mi. .. - przysunęła się bliżej Hugh i ściszyła głos. Obrzuciła gości badawczym spojrzeniem; od chwili, gdy ponownie ujrzała Katherine Rutledge i jej wnuka, miała się na baczności. - ... kogo powinnam poznać, a kim nie muszę sobie zawracać głowy?

Uśmiechnął się i gdy spojrzeniem lustrował tłum gości, wyglądał jak zadowolony z siebie kot.

- Gdyby nasza kochana Agatha Chrisitie żyła, mogłaby znaleźć tu nie¬jeden pomysł na powieść. - Popatrzył na Kelly kątem oka. - Zwabiłem na moje skromne przyjęcie nie tylko Katherine Rutledge i barona Fougere, ale także Gila Rutledge'a. Można powiedzieć, atmosfera staje się coraz gorętsza.

- Żebyś się tylko przy tym sam nie oparzył.

- Co za interesująca myśl- odparował Hugh. - Szkoda, że są zbyt do-

brze wychowani, by mogło wydarzyć się coś naprawdę intrygującego.

- Jesteś niepoprawny, Hugh - roześmiała się Kelly, szczerze rozbawiona.

- Wiem - przyznał bez cienia skruchy. Kelner podszedł z drinkiem Kelly na tacy, a Hugh wziął szklankę i jej podał. -Czy znasz Gila Rutledge'a?

- Słyszałam o nim - powiedziała zgodnie z prawdą. - Gdzie on jest?

- O tam. - Hugh dyskretnym ruchem głowy wskazał jej siwowłosego mężczyznę, który pod ścianą salonu rozmawiał z dwiema osobami. - Chodź, przedstawię ci go.

Przytrzymując ją za łokieć, poprowadził przez tłum. Gdyby Kelly nie wiedziała wcześniej, że Gil jest synem Katherine, być może nie zauważyłaby podobieństwa pomiędzy nimi. Ale teraz dostrzegła je w grzywie srebrnych włosów, w rysach twarzy. Był klasycznie przystojny, tak jak Katherine była klasyczną pięknością. Kelly wiedziała, że Gil musi mieć około sześćdziesiąt¬ki, ale podobnie jak z jego matką, lata obeszły się z nim łagodnie. Miał błękitne oczy Katherine, oczy, które mogły parzyć lodowatym chłodem, jeżeli wyrażały niezadowolenie, ale równie dobrze potrafiły promieniować ciepłem i serdecznością.

Jednak różnice między synem a matką były bardziej widoczne. Gil nie posiadał jej wytwornych manier, jej dystansu wobec ludzi i wydarzeń, jej autorytetu. Sprawiał wrażenie człowieka bardziej od matki otwartego; wy¬czuwało się w nim dziarskość i zuchwałość. I wiele, wiele uroku. Także i te¬raz rozsiewał wokół siebie czar; z przyjacielskim .uśmiechem witał podchodzące do niego osoby.

Kelly, chcąc nie chcąc, odpowiedziała mu uśmiechem; zrozumiała, skąd brała się jego reputacja, handlowca nie gorszego niż producenta.

Nim Hugh dokonał prezentacji, Gil wyciągnął rękę w jej stronę.

- Panna Douglas, nie mylę się? - Gdy podała mu dłoń, podniósł ją do ust, gestem zupełnie naturalnym, bez śladu afektacji. - Miałem przyjemność oglądać panią w telewizji dziś wieczorem.

- Bardzo uprzejmie z pana strony, panie Rutledge. - Kelly przez mo¬ment zastanawiała się, jak przyjął jej wywiad z Katherine, ale była za dobrze wychowana, żeby o to zapytać.

- Pani jest zbyt skromna - swobodnie rzucił Gil. Wciąż trzymał jej rękę; a nawet objął jej długie palce obiema dłońmi. - A na imię mam Gil.

- Kelly - przedstawiła się krótko.

- Kelly - powtórzył z uśmiechem jej imię. - Najwyraźniej nie jestem jedynym, który poznał się na twoim talencie, bo inaczej sieć ogólnokrajowa nie porwałaby cię do swojego programu.

- W tej sprawie wiele zawdzięczam Hugh - odparła.

- Nie wierz jej - wtrącił się Hugh.

- Nie wierzę ani trochę - odpowiedział Gil i odwrócił się bokiem, uwalniając jedną rękę, by wskazać na mężczyznę stojącego po jego lewej stronie. - Kelly, poznaj mojego syna Claya.

Siła osobowości Gila była tak duża, że nie zwróciła dotąd uwagi na mężczyznę, który stał obok. Na pierwszy rzut oka Clay Rutledge wyglądał jak typowy hollywoodzki przystojniak, od ciemnoblond włosów po czubki wy¬polerowanych włoskich półbutów. Silna kalifornijska opalenizna, leniwe błękitne oczy i usta, które można by określić wyłącznie jako zmysłowe, nie od¬biegały zanadto od szablonu. Bez wątpienia odziedziczył coś z uroku ojca, ale był to czar jakby mniej ekspansywny, bardziej dyskretny.

- Witam; panie Rutledge. - Kelly uśmiechnęła się lekko i podała mu dłoń, którą jego ojciec uwolnił z uścisku.

- Bardzo proszę, mów do mnie Clay. - Ujął jej dłoń, lecz nie uniósł jej do ust jak jego ojciec, po prostu przytrzymał w ciepłym uścisku.

- Jak sobie życzysz, Clay. - Zauważyła, że przygląda się jej z niekłamanym podziwem.

Był taki czas, i nie tak znowu odległy, gdy byłaby zaszczycona okazanym zainteresowaniem, a jego uśmiech, spojrzenie czy dotyk, łatwo zawróciłyby jej w głowie. Ale praca w telewizji, i to w Nowym Jorku, spowodowała, że spotykała się na co dzień z politykami, z rozmaitymi sławami i urzędnikami wysokiego szczebla. Wszyscy oni nad wyraz chętnie flirtowali, prawili jej komplementy; na różne sposoby starali się osiągnąć jedno: za¬ciągnąć ją do łóżka. Teraz nie dawała się już nabierać na takie gierki. Zgrab¬nie uwolniła rękę z uścisku.

- Gratuluję nowego programu - powiedział Clay. - Teraz, gdy cię już poznałem, z pewnością będę go stale oglądał.

Dla Claya każda kobieta, którą spotykał, była wyzwaniem. Kobiety, a raczej zdobywanie ich, stało się jego obsesją. Gdy zobaczył Kelly, szczupłą i posągową, z czerwonym błyskiem igrającym w jedwabistych włosach, obudził się w nim instynkt myśliwski; spiął się jak rasowy koń na starcie.

- Mam nadzieję - powiedziała swobodnie. - Im więcej widzów, tym wyższa ocena. No i więcej szans na sukces.

- Jestem przekonany, że pójdzie ci wspaniale. - Uśmiechnął się lekko, jakby z góry wiedział, że tak będzie.

- Z pewnością wszyscy zaangażowani w to przedsięwzięcie będą stawać na głowie, żeby dobrze poszło - powiedziała z uśmiechem Kelly.

Wyczuwał rezerwę w jej oczach i uśmiechu. I może właśnie dlatego za¬intrygowało go wewnętrzne napięcie, które dostrzegł pod pozorem opanowania. Rzucił kilka uwag sondując, czy nie uda mu się sprowokować jej do szczerości; próbował przebić się przez barierę dumy, nawiązać do jej pracy w telewizji, wytworzyć nastrój zażyłości, i obserwował, czy jej reakcje pod¬powiedzą mu, jak się do niej zbliżyć.

Clay nie liczył na zwycięstwo za pierwszym podejściem. Zawsze działał tak, jakby z góry wiedział, że będzie miał okazję ponowienia ataku. Gdy Hugh Towsend ujął Kelly pod ramię, prosząc, by im wybaczono, bo powinna po¬znać innych gości, Clay nie protestował nawet przez uprzejmość. Ze spoko¬jem patrzył, jak odchodziła, i w pamięci porządkował informacje, które o niej zdobył. Nawet nie zauważył, że półgłosem powtarza:

- Jest bystrą i bardzo inteligentną kobietą.

Stojący obok niego ojciec chrząknął powątpiewająco, podniósł do ust szklankę napełnioną Chivas z wodą i zamruczał pod nosem:

- Katherine całkiem łatwo sobie z nią poradziła. - Dotąd nie mógł ochłonąć z gniewu po usłyszeniu uwagi Katherine, że wina z Rutledge Estate nie mają konkurencji.

- A jeżeli mowa o madame, gdzie ona się podziewa?

- Jest tam. Ze swoją świtą - odrzekł Gil !l nutką sarkazmu w głosie i wskazał ruchem ręki Katherine, stojącą po drugiej stronie pokoju.

Clay odwrócił się nieco, popatrzył w ślad za wzrokiem ojca, i z łatwością zlokalizował swoją babkę. Stała pośrodku salonu, ze splecionymi dłoń¬mi swobodnie opuszczonych rąk i lekko unosiła brodę, gdy zwracała się do stojących wokół niej gości, chłonących każde jej słowo.

Większość kobiet, gdy się starzeją, obwiesza się wspaniałymi klejnotami, aby w ten sposób odwrócić uwagę od coraz liczniejszych zmarszczek Ale Katherine, poza kolczykami z perłami mórz południowych i brylantami

w obrączce ślubnej, nie nosiła żadnych kosztowności. .

Nie była przesadnie wystrojona, jak niektóre z kobiet obecnych na przyjęciu. Kwiecisty szal w ciepłych odcieniach kolorów morza, róży i ametystu, udrapowany wokół szyi, zwisał jej przez ramię w przezroczystych fałdach, niemal do samej ziemi. Suknia, z tego samego kwiecistego szyfonu, krojem przypominają¬ca długą tunikę, prawie sięgała podłogi, całość dawała efekt absolutnej elegancji.

W duchu Clay podziwiał ją. Ale tylko w duchu.

- Można by się założyć, że jest przekonana, że umowę z baronem ma w kieszeni - szepnął Gil.

- A nie ma? - zapytał obojętnie Clay.

- Jej niedoczekanie! Jak się już z nim spotkam, to nici z tego. - Gil pociągnął łyk szkockiej, opuścił rękę ze szklanką i powiedział z ponurym, zawziętym wyrazem twarzy. - Muszę mu tylko otworzyć oczy na kilka spraw. - To znaczy?

- Już teraz rynek jest nasycony drogimi winogronami pierwszej klasy.

I to rynek, którego tendencje można określić jako spadkowe. Żeby zdobyć nowy rynek zbytu, potrzeba bardzo agresywnej reklamy, poprowadzonej przez doświadczony personel. My mamy wszystko: infrastrukturę i doświadczenie, a jej właśnie tego brakuje; prowadzi interesy na niewielką skalę. Do tego ma już dziewięćdziesiąt lat, a przecież nikt nie jest wieczny. Bez niej Rutledge Estate nie istnieje.

- Zapominasz o Samie.

- Jest tak samo bezwolny, jak był jego ojciec. - Gil żachnął się na słowa

syna. - To Katherine i tylko ona po swojemu rządzi Rutledge Estate. Nie toleruje wtrącania się w sprawy firmy, nie przyjmuje do wiadomości żadnych propozycji, pomysłów. Liczy się tylko to, co ona postanowi. To przedsiębiorstwo jest własnością rodziny tylko z nazwy. Przekonałem się o tym przed laty, i to na własnej skórze - oznajmił z goryczą i mocniej ścisnął w dłoni szklankę.

- Wiem - Clay obojętnie skinął głową. Nie pierwszy raz słyszał o tym od ojca.

Gil chciał kupić winogrona pochodzące z innych winnic, ale ona nie pozwoliła na to: "Wina Rudledge mogą być produkowane tylko z winogron dojrzewających w Rutledge Estate." Gil pamiętał jej słowa dokładnie, jakby usłyszał je zaledwie wczoraj. Traciliśmy cały zysk, podobno wspólny, ale ona nie chciała mnie słuchać, nawet gdy zaproponowałem, żeby butelkować wino pod inną nazwą. W końcu wielu producentów postępuje w ten sposób.

Gil przerwał, wraz ze wspomnieniami powrócił dawny gniew. Wielki Boże! Był taki rok, że ciągle padało. Gdy winogrona dojrzewały, lało na okrągło. Sprzedała je wszystkie, byle tylko nie ryzykować, że wino mogłoby być gorszej jakości. Cały zbiór poszedł na marne! A Jonathon, jak zawsze, zgadzał się z nią.

Rzucił jej wściekłe spojrzenie przez szerokość pokoju. Niemal odczuwał mdłości widząc, jak inni jej nadskakują. To przecież zimna suka, bez serca!

Kłamstwa! Całe jej życie było jednym kłamstwem. Dla niej rodzina to tylko tania siła robocza. I ta bzdura, utrzymywanie produkcji wina mszalne¬go przez cały okres prohibicji, jeszcze jedna legenda. A co do tego fałszywego obrazu, jaki wykreowała, żony wiernej pamięci swego męża, czy zapomniała, że widział ją z rozmazaną szminką, w rozpiętej bluzce, z bezwstyd¬nie odsłoniętymi piersiami? Czy nie pamięta, jak pochyliła się nad nim, potrząsnęła za ramiona i powiedziała z błyskiem w oczach: "Nie wolno ci nigdy i nikomu o tym powiedzieć, Gil. Nikomu i nigdy, zapamiętaj! Słyszysz?"

Kiwnął sztywno głową i wzdrygnął się, bo poczuł to samo uczucie, szoku i zdrady. Nie wspomniał nikomu o tamtym wydarzeniu ani słowem, ale przecież nie zapomniał.

- Widzę, że Sam nie ma towarzystwa - zauważył obojętnie Clay. - Pójdę i przywitam się z kochanym kuzynkiem.

- Dobrze, idź - odburknął Gil i ponownie uniósł szklankę do ust.

Sam stał obok pozłacanej konsoli w stylu Ludwika XIV, opierając się biodrem o marmurowy blat. Marynarkę miał rozpiętą, a rękę trzymał, nieco nonszalancko, w kieszeni spodni.

Zauważył, że Clay powoli, lecz zdecydowanym krokiem, idzie w jego kierunku. Pociągnął następny łyk piwa, którym raczył się przez cały wieczór, choć było zwietrzałe i ciepłe. Trzymał szklankę przy ustach i bez zainteresowania spoglądał na Claya, gdy ten zatrzymał się przed nim. Nigdy nie pozo¬stawali w zażyłych stosunkach i Sam nie zamierzał udawać teraz, że jest inaczej.

- Zobaczyłem, że jesteś sam, i pomyślałem, że może przydałoby ci się towarzystwo - powiedział Clay z uśmiechem.

Sam dobrze wiedział, że uśmiechem tym Clay mógł bez najmniejszego wysiłku oczarować i przyprawić o żywsze bicie serca niemal każdą kobietę. - To źle pomyślałeś - odrzekł i powiódł wzrokiem po pokoju. Wyłowił z tłumu blask złota i intensywnie patrzył w tamtą stronę, w stronę Kelly Douglas.

Gdy pojawiła się na przyjęciu, dostrzegł ją od razu, zresztą nie dało się jej nie zauważyć w seksownej sukience z delikatnej, złotej koronki. Każdy mężczyzna musiał zauważyć, że materiał miękko układa się na małych, kształtnych piersiach dziewczyny i podkreśla szczupłość jej talii, a potem nagle ury¬wa się w połowie ud, odsłaniając długie, zgrabne nogi.

Clay podążył oczyma za wzrokiem Sama.

- Niezwykła kobieta - powiedział.

Kuzyn rzucił mu spojrzenie spod oka, jego usta wykrzywił ironiczny uśmiech. '.

- Nie mów mi tylko, że ci się z nią udało - zadrwił. - Widziałem, jak rozmawialiście.

Clay spojrzał na niego rozbawiony.

- Nawet jeszcze nie zarzuciłem haczyka. - Popatrzył na Sama przez dłuższą chwilę. - W ciąż jesteś zły z powodu tej błahej historyjki z twoją żoną? Przepraszam, Adrienne to teraz twoja była żona, prawda?

Małżeństwo Sama z Adrienne Ballard przestało istnieć, a raczej istniało tylko na papierze, już sześć miesięcy po ślubie, na długo zanim zaskoczył ją z Clayem na tym, co zwykło się określać "kompromitującą sytuacją". Ale incydent ten na pewno nie poprawił ich stosunków.

- Nie zmieniłeś się ani trochę, Clay. - Sam postawił szklankę z pilzneńskiego szkła na marmurowym blacie, obok figurki z porcelany Kangxi, przed¬stawiającej trzech jeźdźców. - Masz klasę, Casanovo od siedmiu boleści.

Clay roześmiał się nieszczerze. Sam przez długą chwilę patrzył mu pro¬sto w oczy, a potem odszedł, wolał sam dobierać sobie towarzystwo.

Hugh podszedł do Kelly i szepnął jej do ucha:

- Oto trzecia figura naszego trio, baron Fougere. W rozmowie z nim napomknij o bibliotece w Chateau Noir, a na zawsze zostanie twoim fanem.

Kelly uśmiechnęła się pod nosem. Nie pierwszy raz Hugh, zanim przed¬stawił ją ważnej osobistości, dostarczał jej potrzebnych informacji, które nie tylko uspokajały ją, dając świadomość, że wie cokolwiek o rozmówcy, ale także dzięki którym miała temat do rozmowy i żadna ze stron nie musiała się uciekać do mówienia o pogodzie.

Jej pierwszą reakcją po zawarciu znajomości z baronem było rozczarowanie¬wanie. Emile Gerard Chr6tien Fougere nie odpowiadał jej wyobrażeniom o francuskim arystokracie. Wprawdzie posiadał zewnętrzne atrybuty właściwe temu stanowi, sygnet na palcu, szyte na zamówienie wieczorowe ubranie, buty z najlepszej skóry, zadbane, lekko wypolerowane paznokcie, ale to było wszystko. Po pięćdziesiątce, jej wzrostu, raczej tęgi, z przerzedzonymi włosami, wyglądał na statecznego akademika; zaabsorbowanego sprawami wy¬ższego rzędu. Podpowiedź Hugh o bibliotece barona okazała się cenną wskazówką.

- Miło mi panią poznać, mademoiselle Douglas - powitał ją z roztargnioną uprzejmością. Usta wygięły mu się w uśmiechu, który jednak nie zdołał ożywić poważnej twarzy. Kelly zastanawiała się, jak często brano jego zamyśloną minę za oznakę rezerwy.

- To dla mnie zaszczyt, baronie Fougere - powiedziała uprzejmie i do¬dała - także dla Nowego Jorku.

Skinął niepewnie głową, a potem przypomniał sobie o swojej towarzysz¬ce, stojącej u jego boku.

- Proszę mi wybaczyć, to moja żona, baronowa Natalie Eugenie Magda¬lene Fougere. Proszę, poznaj pannę Douglas. A to nasz gospodarz, pan Tow¬send.

Kelly zwróciła się w stronę baronowej, szczupłej, drobnej kobiety, młodszej od męża co najmniej o dwadzieścia lat:

- Bardzo mi miło panią poznać, baronowo Fougere.

- Mów mi Natalie, proszę. - Uśmiech natychmiast rozjaśnił jej twarz i oczy. Ciemne włosy upięła do góry, odsłaniając małe, zgrabne uszy i zawieszone w nich kolczyki z brylantów i rubinów. Sądząc po sukni z błyszczące¬go, jedwabnego szyfonu w barwach tęczy, kochała się w żywych kolorach. ¬Jesteśmy w Ameryce, a to nie miejsce na tytuły. Czy mogę mówić ci Kelly?

- Oczywiście. - Niemożliwością było nie polubić baronowej od razu.

I niemożliwością było nie zauważyć uderzającego kontrastu pomiędzy temperamentem jej i jej męża.

- Wasze miasto jest niezwykłym i fascynującym miejscem - powiedziała Natalie. - Na pewno wspaniale się tu mieszka.

- Czasami tak - zgodziła się Kelly. - To twoja pierwsza wizyta w NowymJorku?

- Byłam tu dwa razy, ale tyle tu ciekawych miejsc i wydarzeń, że nigdy nie będę miała dość tego miasta - oznajmiła Natalie Fougere. Nie dostrzegła, że jej mąż niezbyt uważnie przysłuchuje się rozmowie, co nie umknęło zawodowej uwagi Kelly.

- Prawie każdy to odczuwa. Nowy Jork może cię zmęczyć, ale ty nigdy nie zmęczysz się Nowym Jorkiem - powiedziała Kelly, a baronowa roześmiała się radośnie. Baron spojrzał na żonę ze zdziwieniem. Nie bardzo wie¬dział o co chodzi, bo nie słyszał wcześniejszej rozmowy.

- Cudownie Kelly, to było, jakby powiedzieć, bon mot.

- Zaledwie uwaga osoby, która mieszka tu na co dzień - poprawiła ją Kelly i zwróciła się do barona, by wciągnąć go do rozmowy - Powiedziano mi, baronie Fougere, że ma pan wspaniałą bibliotekę w Chateau Noir.

Na tę wzmiankę oczy mu rozbłysły i twarz niemal natychmiast ożywiła się. - W istocie. W moich zbiorach znajdują się najwspanialsze białe kruki, niesłychanie rzadkie pierwsze wydania. Ale to nie moja zasługa. Te książki moja rodzina zbierała przez długie lata, całe wieki. Biblioteka jest dla mnie źródłem nieustającej radości.

Baron zapalił się i zaczął opowiadać o dziełach naj sławniejszych w świecie pisarzy i filozofów. Kilka z tych nazwisk i tytułów Kelly zapamiętała jesz¬cze z college'u i mogła teraz wtrącać inteligentne uwagi.

- Musi pani odwiedzić Chateau Noir, bym mógł jej pokazać moje skarby - powiedział baron tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, podszedł do nich Gil Rutledge i przyjacielskim gestem położył rękę na ramieniu barona.

- Widzę Emile, że poznałeś naszą czarującą pannę Douglas.

- Nie mylisz się, przeuroczą.

Gil błysnął uśmiechem w stronę Kelly.

- Czy baron mówił, że gdy spotkaliśmy się pierwszy raz, nosił jeszcze krótkie spodenki?

Kelly bez skutku próbowała wyobrazić sobie tego mężczyznę, o wyglądzie uczonego, jako małego chłopca.

- Nie, nie wspomniał o tym.

_ To było w czterdziestym piątym - ciągnął Gil. - Wojna w Europie właśnie się skończyła, a dzień wcześniej pierwsza bomba atomowa spadła na Japonię. Jako młody podporucznik stacjonowałem we Francji. Akurat zbliżał się przysługujący mi miesięczny urlop i dziadek Emile'a zaprosił mnie

do Chiiteau N oir.

_ Chateau Noir rocznik czterdziesty piąty - szepnął Hugh z nabożnym namaszczeniem. - To naprawdę szlachetny trunek. .

_ Mogę z dumą powiedzieć, że byłem obecny przy jego narodzinach ¬oznajmił Gil. - Już podczas fermentacji można było przewidzieć, że wino będzie wspaniałe. Kilka lat później, gdy je butelkowano, dziadek Emile'a był tak uprzejmy, że przysłał mi całą skrzynkę, jak to określił, na pamiątkę mojej wizyty w Chiiteau Noir. Wciąż jeszcze mam kilka butelek i oszczędzam je na wyjątkowe okazje. - Zwrócił się do barona. - Może właśnie taką okazję będziemy mieć już wkrótce, Emile.

- Być może - odpowiedział krótko baron.

Clay Rutledge z roztargnieniem obserwował spotkanie Emile'a z Kelly Douglas. Wciąż stał przy pozłacanej konsoli, przy której zostawił go Sam, i tylko lekko zaciśnięte wargi świadczyły o tym, że dalej rozpamiętuje lekce¬ważenie, jakie kuzyn okazał mu przy pożegnaniu.

Patrzył, jak Gil dołączył do barona i Kelly. Wiedział, że ojciec zrobiłby wszystko, by utrzeć nosa Katherine i zapobiec jej spółce z baronem. Już przed laty Clay zrozumiał, że Gil żyje tylko po to, by wyprzedzić Katherine w produkcji win. Odkąd pamiętał, babka dominowała w ich życiu, pamiętał, że usunęła ojca ze spółki, a później z rodzinnego z domu. Z biegiem lat nauczył się dzielić nienawiść ojca do Katherine.

Baronowa roześmiała się z jakiejś opowieści Kelly, czym natychmiast przyciągnęła uwagę męża; uśmiech stopniowo zamierał jej na ustach, zastąpiony grymasem udawanego zainteresowania, gdy baron włączył się do rozmowy. Była drugą żoną Emile'a, o wiele od niego młodszą i, jak podejrzewał Clay, spragnioną uczucia pełnego namiętności, którego mąż najwy¬raźniej nie potrafił jej dać.

Pomyślał o spółce, wymarzonej od dawna przez ojca. W tej sprawie można by było przecież zaatakować na dwóch frontach. Gdy ojciec starał się urobić barona, on, Clay, mógłby spróbować mocy swego uroku wobec jego żony.

Zaczekał, aż Kelly i Towsend odejdą do innych gości, i dołączył do barona i ojca. Po przywitaniu rozmawiał z Emile'em Fougere co najmniej mi¬nutę o zbliżającej się aukcji win i wspaniałych rocznikach, ofiarowanych przez Chiiteau Noir. Wreszcie, nieznacznie tylko odwracając głowę, popatrzył z nikłym uśmiechem w stronę Natalie Fougere i lekko skinął jej głową.

Baron z obojętnością popatrzył na obydwoje i nagle, jakby budząc •się ze snu, przypomniał sobie o dobrych manierach.

- Zdaje się, że spotkaliście się już wcześniej, nie mylę się, prawda? - zapytał żonę.

- O tak. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Dwa, albo trzy razy.

- Ten będzie chyba trzeci - rzucił Clay jakby od niechcenia.

- Chodzimy na tyle przyjęć, że trudno wszystkich zapamiętać - tłumaczył się baron.

- Ależ świetnie to rozumiem. - Clay skinął głową.

Gil zagadnął o coś barona, odwracając na chwilę jego uwagę. Clay odsunął się na bok, jakby nie chciał przeszkadzać im w rozmowie i pochwycił spoj¬rzenie Natalie, która przyglądała mu się uważnie. Dojrzał w zagłębieniu jej szyi wzmożone pulsowanie i już wiedział, że zrobił na niej spore wrażenie. Intuicja i doświadczenie podpowiadały mu, że aby zbliżyć się do tej kobiety, musi zachowywać się jak człowiek surowych zasad, w nastroju nieco melancholijnym i powinien więcej wyrażać poprzez tembr głosu niż słowa.

- Podoba się pani w Nowym Jorku? - zagadnął.

. - Prawda, że to miasto jest ekscytujące? - odpowiedziała mu pytaniem.

Starała się patrzeć na niego obojętnie, jakby chciała sprawiać wrażenie, że ta rozmowa, a także on sam, niezbyt ją interesują.

- Jeśli człowiek czuje się samotny i znudzony, to jest mu obojętne, gdzie się znajduje. - Clay przybrał pozę osoby, którą niewiele jest w stanie poruszyć. Jego ruchy, głos i wygląd miały świadczyć o wewnętrznej równowadze.

- Sądziłam, że mężczyzna może znaleźć tu wiele rozrywek - powiedziała jakby mimochodem.

- Być może pragnę rzeczy niemożliwych - patrzył jej prosto w oczy ¬myślę, że p~mi też.

Jej źrenice rozszerzyły się. Przez moment zupełnie straciła nad sobą kontrolę, nie kryjąc swych pragnień, ale szybko się opanowała.

- Wielu chciałoby zdobyć to, co ja już mam, monsieur Rutledge.

- Zapewne - powiedział i odwrócił się w stronę barona i ojca. Nie naciskał więcej, wzbudził jej zainteresowanie. To na razie wystarczyło. Wiedział, że następnego dnia baron ma się spotkać z Katherine. Wiedział też, że Emile nigdy nie zabierał młodej żony na spotkania poświęcone sprawom zawodowym, co oznaczało, że pozostawi ją sobie samej. I jemu, Clayowi.

Kelly niepostrzeżenie wycofała się do biblioteki. Po godzinie kręcenia się między gośćmi, wymianie zdawkowych uśmiechów i niewiele znaczących uprzejmości, należała jej się chwila odpoczynku. Nigdy nie czuła się dobrze w takim tłumie, przynajmniej nie wtedy, gdy była go•ściem.

Podeszła do okna z widokiem na Empire State Building, za którym widać było bliźniacze wieże Światowego Centrum Handlowego. Otworzyła swoją złotą, wieczorową torebkę, wyjęła z niej papierosa i zapaliła go z błogim uczuciem ulgi.

- Nie słyszałaś? Palenie szkodzi zdrowiu.

Drgnęła zaskoczona, odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Samem Rutledge. Natychmiast poczuła przyśpieszone bicie serca, wróciło poprzednie zdenerwowanie.

Siedział w swobodnej pozie, na krześle obitym materiałem w brązowo¬-białe pasy, stojąca obok lampa pozostawała nie zapalona. Kelly dostrzegła nikły uśmiech błądzący na jego wargach i nieznaczne napięcie mięśni pod opalenizną, wokół kości policzkowych.

Zatrzasnęła torebkę i wypuściła dym w stronę sufitu.

- Ryzykowne są także spacery po mieście o zmroku, a zaszkodzić mogą również jajka, żeberka i tłuste pączki. - Z wysiłkiem udało się jej przywołać obojętny uśmiech.

- Zapomniałaś o alkoholu. - Zakręcił wypełnioną piwem szklanką z pil¬pilzneńskiego szkła.

- Gdyby tak słuchać wszystkich speców od spraw zdrowia, to ta lista nigdy by się nie skończyła.

- To prawda. - Podniósł się z krzesła i podszedł do okna, przy którym stała.

Wolałaby, żeby nadal siedział. Była wysoka, ale niższa od niego. Zwy¬kle miała oczy na poziomie oczu rozmówcy, ale tym razem musiała patrzeć w górę. Nie podobało jej się to. Za wszelką cenę starała się opanować narastające w niej napięcie.

Oparł się o framugę okna i przez uchylone drzwi obserwował tłum elegancko ubranych gości. Szmer połączonych głosów docierał do wnętrza biblioteki i zakłócał panującą tu ciszę. Po chwili Sam przeniósł spojrzenie na Kelly. Metalowa nitka, przetkana przez złotą koronkę jej sukienki, błyszczała w słabo oświetlonym pomieszczeniu, co spowodowało, że zaczął się za¬stanawiać, jakiego koloru jedwab nosi pod spodem. A może pod sukienką nie nosi niczego więcej?

- Przypuszczam, że szukałaś tutaj spokoju - powiedział. Łyknął trochę piwa.

Kelly uśmiechnęła się i potakująco skinęła głową, nieco automatycznie, jakby uśmiech i gest miała dawno przećwiczone.

- To był dla mnie wyjątkowo długi dzień.

- Wyobrażam sobie.

- Przypuszczam, że ty też nie miałeś wolnej chwili - zauważyła. Sprawiała wrażenie osoby swobodnej i na luzie, ale w jej oczach drzemała czujność, i to na nowo zaintrygowało Sama. - Czy przylecieliście dzisiaj? - za¬pytała.

- Wczoraj. Katherine chciała odpocząć przed całym tym zamieszaniem. Pomyślała, że oczy Sama, ciemne, emanujące spokojem i siłą, muszą przyciągać uwagę kobiet. Nabrała przekonania, że umiał obronić przed nie¬bezpieczeństwem to, co do niego należało.

Poirytowana odwróciła wzrok. O swoje nauczyła się walczyć dawno temu, nie potrzebowała opiekuna. Potrafiła sama zatroszczyć się o swoje sprawy.

- Czy twoja żona przyjechała razem z tobą?

- Nie mam żony.

Kelly popatrzyła na niego zaskoczona.

- Wydawało mi się, że jesteś żonaty. Gdzieś o tym czytałam.

- To już przeszłość. Rozwiedliśmy się.

- Nigdy nie wiem, co powinnam powiedzieć w takim przypadku - bawiła się papierosem - wyrazić współczucie, czy złożyć gratulacje.

- Gratulacje. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Przynajmniej ja jestem zadowolony.

- No to moje gratulacje.

-Dziękuję.

- Wygląda na to, że Katherine doskonale się bawi. - Kelly dostrzegła "królową matkę" Rutledge w otaczającym ją tłumie gości. - Przez cały wieczór ma wiernych słuchaczy. - Dzięki temu Kelly, by zadośćuczynić zasadom towarzyskim, nie musiała robić nic więcej poza skinięciem Katherine głową z uprzejmym uśmiechem w momencie, gdy ich spojrzenia się spotkały.

- Katherine uwielbia rozprawiać bez końca o produkcji wina. - Wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. - Ale to nic dziwnego, bo dla członków rodziny Rut1edge życie to cabernet.

Kelly rozbawiły słowa Sama. Patrzyła na niego z rosnącym zaciekawieniem.

- Przecież ty też jesteś Rut1edge.

Uśmiech wyraźniej zaznaczył się w kącikach jego ust, a w oczach błysnęło rozbawienie.

- Katherine powiedziałaby ci, że jestem jednym z tych mocnych, wolno dojrzewających cabernet, jednak ze zbyt małą ilością taniny. Ma zwyczaj określania ludzi i wina w ten sam sposób, ponieważ uważa wino za istotę żywą, mającą podobne do człowieka cechy indywidualne. W twoim przypadku ... - zastanowił się przez chwilę, patrząc na nią uważnie; jego spojrze¬nie wydało jej się zbyt bezpośrednie i zanadto osobiste. - Myślę, że z tobą miałaby kłopot. Przypominasz chyba raczej wino wytrawne, a nie słodkie. Może któryś z gatunków białego ...

- Mam nadzieję, że nie - przerwała Kelly z wymuszoną swobodą. - One nie żyją zbyt długo.

- Niektóre tak, zależnie od gatunku i rocznika.

- A więc nie byłoby to takie złe. - Strząsnęła popiół z papierosa o brzeg kryształowej popielniczki. - Mam nadzieję, że podczas wywiadu nie obrazi¬łam Katherine niestosownym pytaniem.

- Gdyby tak było, już byś o tym wiedziała - zapewnił ją Sam. Zauważył, że Kelly umyślnie zmieniła temat rozmowy, żeby przestali mówić o niej. - Wydaje mi się, Kelly, że twoje pytania Katherine potraktowała jak wyzwanie, a ona, jak każdy winiarz, uwielbia takie sytuacje.

- W takim razie i ty lubisz stawiać czoło wyzwaniom.

- Lubię - przytaknął. I rzeczywiście wyglądał na takiego. - Jak długo mieszkałaś w Napa Valley, zanim twoja rodzina wyprowadziła się stamtąd?

- Niezbyt długo. - Aby mieć czas do namysłu, powoli wypuszczała dym.

- Wiesz, ulowa to wspaniałe miejsce na dorastanie. Powietrze czyste. Żadnego smogu, żadnego zanieczyszczenia. Wszyscy się znają i zawsze coś ciekawego tam się dzieje: piątkowe szkolne mecze, uroczyste powitania powraca¬jących do domu, wyprawy na sianokosy, bożonarodzeniowe przedstawienia w kościele, defilada w Dniu Pamięci, letnie gry w baseball, targi, ludzie pra¬cujący wśród rzędów kukurydzy ...

- Też pomagałaś przy kukurydzy? - przerwał jej zaciekawiony.

- Pijesz do mojego wzrostu? - wyzywająco uniosła brwi.

- Tak naprawdę usiłowałem sobie wyobrazić ciebie w dżinsach i koszuli w kratę, z kucykami i w słomkowym kapeluszu. - Spojrzał na jej twarz. ¬Przy twojej jasnej cerze musiałaś mieć mnóstwo piegów.

- Jakoś nie. - Przyjrzała się mu dokładnie i zauważyła nieznaczne plam¬ki piegów pod silną opalenizną. Nadawałoby to może jego twarzy chłopięcy wygląd, gdyby nie to, że pokrywały ją bruzdy zmarszczek. - Za to nieraz wyglądałam jak ugotowany homar.

- A więc jednak pracowałaś przy kukurydzy?

Nic nie uchodziło jego uwagi, powinna o tym pamiętać.

- Tylko przez jedno lato. Potem dostałam nie najlepiej płatną pracę w małej rozgłośni radiowej. Z początku byłam gońcem i dziewczyną do wszystkiego. Po kilku miesiącach menedżer pozwalał mi już zastępować disc jockeyów, gdy nie przychodzili do pracy, aż wreszcie dostałam własną działkę.

- Nic dziwnego, przy twoim głosie ...

- To pomogło, ale przede wszystkim chcieli mnie, bo mogłam pracować i za technika, i za spikera wiadomości, mogłam czytać prognozę pogody i prze¬prowadzać wywiady. Mogłam też zastąpić kierownika programu, a nawet zajmować się reklamą, gdy zaszła taka potrzeba.

- To pewnie wtedy, podczas przygotowywania radiowych wiadomości, pomyślałaś o przeniesieniu się do telewizji. .

- Niezupełnie. - Kelly zauważyła, że nie pił, tylko kręcił szklanką i patrzył, jak piwo unosi się do samego jej brzegu i spływa po ściankach. - To była bardzo mała stacja - przypomniała mu. - Przygotowywanie wiadomości polegało na odrywaniu paska z telegrafu i odczytywaniu tego, co się na nim znajdowało. Nazywaliśmy to metodą "rwij i czytaj". W tym czasie marzyłam o tym, żeby pracować w gazecie, w dziale wiadomości. Dopiero na drugim roku college'u zainteresowałam się telewizją. Pracowałam w stacjach lokalnych za darmo, jako praktykantka. Potem, tuż przed ukończeniem studiów, zaproponowali mi pracę reporterki. Przyjęłam ją. - Wzruszyła ramia¬nami. - Zresztą, ta już historia.

O swojej pracy w radiu mówiła swobodnie, bez żadnych oporów, lecz gdy zaczęła mówić a telewizji, Sam ad razu zauważył zmianę, jaka w niej nastąpiła: głos stał się jakby cieplejszy, kąciki ust zaokrągliły się, oczy zabłysły. Telewizja była dla Kelly Dauglas medium, które kochała, choć nie wyra¬ziła tego. sławami. On także nigdy nie znajdywał właściwych słów, by oddać zadowolenie, jakie czerpał z pracy w winnicy i winiarni; nie potrafił mówić a tym, że traktował ta zajęcie jak wyzwanie.

- Twoja rodzina jest pewnie z ciebie bardzo. dumna - zauważył.

- Nie mam rodziny. - Kelly rozgniotła niedopałek w popielniczce i natychmiast tego pożałowała, ponieważ już nie miała czym zająć rąk. - Matka umarła, gdy miałam osiem lat, a ojca straciłam tuż pa ukończeniu szkoły. Paza nimi nie miałam nikogo, ani braci, ani sióstr, zupełnie nikogo.

- Musiała być ci bardzo. ciężka.

- Życie zawsze wydaje się ciężkie, ale nie ma innego. wyjścia.

- Ta prawda - przyznał, a w kącikach jego. ust pojawił się ledwo. widoczny uśmiech. Patem przechylił głowę i zapytał: - A czym zajmował się twój ojciec?

- Czym popadło. Jak mówią w lawa, praca wał wszędzie tam, gdzie go. chcieli.

Sam kiwnął z roztargnieniem głową i lekka zmarszczył brwi.

- Dopiero teraz dotarło da mnie, że chociaż uradziłaś się w Napa Valley, nie mówiłaś, w której części doliny. W St. Helena, Ruthefard, Napa, czy Calistaga Springs?

Gdy zaczął wymieniać nazwy miast, Kelly zrozumiała, że natychmiast musi zmienić temat. Rzuciła mu kpiące spojrzenie, skrzyżowała przed sobą ręce i zaczepnie zadarła brodę.

- A to ca? Prowadzisz ze mną wywiad? - spytała ze śmiechem. - Jeżeli chcesz odkryć, ile mam lat, ta odpowiedź brzmi dwadzieścia dziewięć. Mam metr siedemdziesiąt wzrostu, ważę pięćdziesiąt sześć kilogramów, mam rudawe włosy oraz zielone oczy, i jestem panną. Chodziłam na uniwersytet w la¬wa i ukończyłam studia z piętnastą lokatą. Lubię kolory ziemi, ubrania ad Calvina Kleina, muzykę Cale Partera, zwłaszcza w wykonaniu Sinatry. Wolę jogurt Yaplait ad Dannana, przepadam za tortem czekoladowym, a nie znoszę ostrych przypraw. Walę wadę mineralną Evian ad Perrier. Od czasu da czasu wypiję kieliszek wina, ale unikam mocniejszych trunków. Palę, choć staram się ograniczać. Co. jeszcze chcesz wiedzieć?

- Żadnego hobby? - Błysk w jego oczach wyrażał coś pośredniego pomiędzy zachwytem a rozbawieniem.

- Jesteś niezmordowany - stwierdziła Kelly zaskoczona, że przytoczenie tylu faktów nie zaspokoiła jego ciekawości.

- Ciekawy - poprawił ją Sam, wykrzywiając usta w przebiegłym uśmiechu. - Widać, że jesteś osobą bardzo skrytą. I umiesz wymijająca odpowiadać na pytania, jak politycy: - Wstał ze swego. miejsca przy oknie. - Nie obraziłaś się chyba?

- Nie ma a czym mówić. - Była zaskoczona, że tak łatwa ją rozszyfrował.

- Cieszę się• - Dalej patrzył na nią badawczym wzrokiem. - Myślę, że potrzeba prywatności jest czymś naturalnym, gdy ciągle jest się wystawianym na widok publiczny.

- Ta prawda.

Uśmiechnął się szerzej.

- Więc jakie masz habby? Wciąż mi nie adpawiedziałaś.

Była zmieszana spasabem, w jaki na nią patrzył, i tym, jak na ta reaga¬wała. Zawahała się przez mament:

- Nie wiem, czy ta mażna zaliczyć da habby, ale lubię adnawiać stare meble. Zbierać zniszczane graty, zdzierać wierzchnią warstwę da gałego. drew¬na, szlifawać parysawane i wyżłabiane miejsca, a patem nakładać paliturę, żeby wyglądały jak nawe. - Kelly apawiadała z caraz większym zapałem, zapaminając stapniawa o wcześniejszych abawach. - Zaczęła się ta, gdy po¬stanawiłam zapełnić nie umeblawane mieszkanie, które wynajęłam, gdy prze¬niasłam się da St. Luis. I bardzo. palubiłam ta zajęcie. Właśnie jestem w trak¬cie adnawiania wspaniałego. stału z abrotawym blatem, który znalazłam w sklepie ze starzyzną, niedaleka od miejsca, w którym mieszkam, w Gra¬mercy Park. Jest cały z mahaniu. Na razie udało mi się zetrzeć starą paliturę i zagruntawać drewna, ale jeszcze patrzebuje ano. ze dwie, trzy warstwy wasku. Oczywiście wcieranego. ręcznie.

- Oczywiście. - Uśmiech, którym natychmiast zareagawał na jej sława, był ciepły, a zrazumienie w jego. aczach mile ją zaskaczyła. Razmawa z Sa¬mem sprawiała jej przyjemnaść, pamima że da strzegła niebezpieczeństwa magące wyniknąć z kantynuawania tej znajamaści.

- Czego. jeszcze nie wiesz? Ta zajęcie daje mi wiele zadawalenia. ¬Starała się mówić abajętnym tanem, ale nie bardzo. jej się ta udawała.

- Ta aczywiste ... - zamilkł i ujął jej dłań, palcami drugiej ręki badając gładkaść skóry - ... jak ta, że wkładasz rękawiczki przy całym tym ścieraniu i paliturawaniu.

Pieszczatliwy datyk jego. palców sprawił, że na chwilę wstrzymała ad¬dech. Ciepła pawędrawała wzdłużjej ramienia, a później w dół kręgasłupa.

Nigdy przedtem datyk mężczyzny nie zrabił na niej takiego. wrażenia i tak się dziwnie złażyła, że mężczyzną tym był akurat Sam Rutledge. Paczu¬ła się nieswaja, gdy ujrzała w jego. aczach błysk parazumienia.

- Rzeczywiście wkładam rękawiczki. - Kelly uwalniła dłań z uścisku Sama. Z całych sił walczyła z agarniającym ją uczuciem paniki.

- To zabawne - powiedział cicho.

- Co zabawne? - Mocniej ścisnęła w ręce torebkę i gorączkowo myślała, jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.

- Ja też lubię starocie. W moim przypadku to samoloty.

- Samoloty? - zdziwiła się Kelly. - Latasz?

Skinął głową.

- Jak mi się uda znaleźć wolną chwilę, co niestety nie zdarza się dość często. Mam Cuba do prac w winnicy. - Widząc, że Kelly nie zrozumiała go, Sam wyjaśnił. - Stary dwupłatowiec z odkrytym kokpitem.

- Dwupłatowiec? Taki jak Sopwith Camel z komiksu, którym lata Snoopy, gdy szuka Czerwonego Barona?

Sam odpowiedział jej z uśmiechem:

- Mój mały Cub jest o wiele młodszy od Sopwitha, ale są do siebie podobne. Cuba zbudowano czterdzieści lat temu z przeznaczeniem do akrobacji. Był w fatalnym stanie, gdy go kupowałem, ale doprowadziłem go do stanu używalności. Zabrało mi to prawie dwa lata. Poświęciłem niemal cały wolny czas, by znów mógł latać.

- Musiałeś czuć się fantastycznie, gdy pierwszy raz uniósł cię w powie¬trze. - Pamiętała o ogarniającej ją za każdym razem satysfakcji, gdy patrzyła na odnowiony przez siebie mebel i doskonale potrafiła sobie wyobrazić dumę i zadowolenie, jakie musiał odczuwać Sam.

- Rzeczywiście, czułem się wspaniale - zgodził się. Popatrzyła na niego zamyślona.

- Latanie nie jest sportem, który by mi się z tobą kojarzył. Gdybyś o to zapytał, powiedziałabym raczej, że grasz w tenisa lub polo. - Sądziła, że te właśnie dyscypliny są popularne w środowisku winiarzy, jako wymagające odpowiedniej formy, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. - Jestem przekonana, że tam na górze, w swoim samolocie, masz poczucie prawdziwej wolności ..

- Wolności i władzy. - Skinął głową. - A przede wszystkim uczucie kontroli nad biegiem spraw, co jest szczególnie pociągające, gdy na co dzień efekty pracy zależą od kaprysów matki natury.

Z salonu dobiegł wybuch śmiechu i Kelly spojrzała w stronę drzwi. - Ktoś się dobrze bawi.

- Najwyraźniej. .

Dostrzegła możliwość wybrnięcia z niezręcznej sytuacji i natychmiast z niej skorzystała:

- Myślę, że już czas, żebym wróciła do gości.

- Katherine prawdopodobnie zastanawia się, gdzie się podziałem. Obydwoje powinniśmy wrócić do towarzystwa.

Kelly odwróciła się i zaczęła iść w kierunku drzwi. Tuż za plecami czuła obecność Sama, co trochę wyprowadzało ją z równowagi. Gdy tylko weszła do salonu, rzuciła mu przez ramię uprzejmy uśmiech i skinęła głową na pożegnanie, po czym skierowała się w stronę największej grupy gości.

Zanim do nich doszła, zagrodził jej drogę Hugh. - Już myślałem, Kelly, że poszłaś do domu.

- Właśnie cię szukałam, żeby ci powiedzieć, że zaraz wychodzę.

- Dzisiejszy dzień był dla ciebie wyjątkowo męczący, więc spodziewałem się tego. - Patrzył na nią łagodnie i ze zrozumieniem. Miała ochotę go uścisnąć. - Wezwę taksówkę - zaproponował. - O tej porze nie jest o nią łatwo. - Taksówka nie jest potrzebna - wtrącił się stojący za plecami Kelly Sam Rutledge. Nie odszedł, na co liczyła i czego się spodziewała. - Mamy samochód przed domem. Mogę odwieźć pannę Douglas.

- Dziękuję, ale to naprawdę nie jest konieczne - upierała się Kelly.

- Będzie to dla mnie przyjemność - powiedział Sam.

- Skorzystaj z jego uprzejmości - poradził jej Hugh. - Ostatnim razem, gdy wziąłem taksówkę, śmierdziało w niej jakimś pijakiem.

- A jeżeli Katherine będzie chciała wrócić do hotelu ... - zaczęła Kelly.

- Dlaczego miałabym już wracać? - z tymi słowami dołączyła do nich Katherine Rutledge. Nie widać było po niej najmniej szych oznak zmęczenia. -Dokąd?

- Do "Plaza" - odpowiedział Sam.

- Dlaczego miałabym wracać do hotelu? Nikt jeszcze nie wychodzi - zdziwiła się.

- Panna Douglas wychodzi - wyjaśnił jej Sam. - Zaproponowałem, że odwiozę ją naszym samochodem, ale ona obawia się, że ty mogłabyś potrzebować go, zanim wrócę.

- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Douglas, ale proszę sobie nie za¬wracać mną głowy. Zbyt dobrze się bawię, by w ogóle rozważać możliwość rychłego opuszczenia przyjęcia. Nalegam więc, by Jonathon odwiózł panią do domu. ...:. Jonathon? - Kelly zmarszczyła brwi. - Chyba Sam?

- Powiedziałam Jonathon? - Zmieszanie Katherine trwało krótko, a swoją pomyłkę skwitowała niedbałym machnięciem ręki. - Oczywiście miałam na myśli Sama. Odwiezie panią do domu.

Kelly nie miała wyboru, więc podziękowała jej tylko, zabrała płaszcz i wyszli razem, z chłodu klimatyzowanego budynku w letnią, parną noc. Sam przebiegł wzrokiem po samochodach zaparkowanych przy chodniku i wskazał na jeden z nich.

- Nasz stoi tam. - Dał znak kierowcy, a ten pośpiesznie otworzył przed nimi tylne drzwi.

Kelly wsunęła się na siedzenie i starannie rozłożyła fałdy swego atłasowego płaszczyka. Podała szoferowi adres i usiadła wygodniej. Jeżeli miała jeszcze jakąkolwiek nadzieję na to, że pojedzie sama, straciła ją zaraz, bo Sam usadowił się obok niej.

- Wcale nie musisz mi towarzyszyć - powiedziała, by choć trochę rozładować wewnętrzne napięcie.

- Może i nie - przytaknął Sam - ale chciałem mieć pewność, że dotrzesz do domu bez problemów. Jak sama wcześniej mówiłaś, spacerowanie w tym mieście po zmroku może okazać się niebezpieczne.

- Ryzykowne - poprawiła go. Miała głęboko zakorzeniony zawodowy nawyk, by każdy cytat brzmiał dokładnie.

- Niech ci będzie - zgodził się z nią.

Kelly oparła się wygodniej. Odczuła nagłą potrzebę odpoczynku i uznała, że obecność Sama nie powinna jej w tym przeszkadzać. Przymknęła oczy i przez dłuższą chwilę oddychała głęboko.

- Niewątpliwie tak podróżuje się przyjemniej - powiedziała. - Nowojorskie taksówki nie należą do najczystszych i najwygodniejszych. - Ani do najbezpieczniejszych.

Popatrzyła na niego i powiedziała z uśmiechem: - To prawda.

Drogę przed samochodem oświetlały uliczne lampy, tworząc na jezdni jasne plamy o fantastycznych kształtach. Sam w milczeniu obserwował grę świateł i cieni na twarzy Kelly. Wyrazista, o czystych rysach, otoczona włosami jak ogień, a po chwili ciemnymi jak noc, wyglądała atrakcyjnie zarówno w świetle, jak i w półmroku.

- Czy jutro po południu będziesz na aukcji win? - spytał w końcu.

- Nie -lekko pokręciła głową. - Jutro prowadzę weekendowe wydanie

wieczornych wiadomości. Taka jest polityka stacji, chcą mnie wylansować. Będę je prowadziła raz w miesiącu, dopóki mój program nie wejdzie na ante" nę, gdy już skończą się rozgrywki w "bowIs".

- Będziesz bardzo zajęta.

- Bardzo. Zwłaszcza gdy zaczniemy etap montażu. Hugh potrafi być poganiaczem niewolników.

- Znasz go od dawna? - Sam złapał się na tym, że zastanawia się, co dotychczas łączyło tych dwoje. Choć tak naprawdę niewiele go to interesowało.

- Jesteśmy przyjaciółmi od ponad dwóch lat.

Przyjaciółmi! Powiedziała to tak swobodnie, że nie sądził, by kryło się za tym coś więcej.

Samochód zwolnił i zatrzymał się przed budynkiem z przełomu wieków, całym z czerwonej cegły. Kierowca wysiadł i otworzył przed Kelly drzwi auta. U słyszała trzaśnięcie drzwi z drugiej strony samochodu. Dostrzegła ciemną sylwetkę zbliżającego się do niej Sama.

I nagle do niej dotarło: członek rodziny Rutledge odwiózł ją do domu, a teraz odprowadza do frontowych drzwi. Zdała sobie sprawę z ironii tej sytuacji, poczuła cudowny smak triumfu i towarzyszącego mu poczucia władzy.

Dał znak kierowcy, żeby poczekał, wziął ją pod ramię i poprowadził po schodkach pod zadaszone wejście do budynku. Dwie antyczne latarnie, które niegdyś oświetlały powóz, wisiały po obu stronach bramy. Klucz trzymała w ręce. Podała mu go, gdy stanęli pod drzwiami, ale on najwyraźniej nie miał zamiaru ich otwierać.

- Dziękuję za odwiezienie - powiedziała Kelly, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu pełnego satysfakcji.

- Może się jeszcze kiedyś spotkamy?

- Może. - Ale wątpiła w to.

Sam też nie uważał, by ich ponowne spotkanie było prawdopodobne.

Otworzył zamek i pchnął drzwi. Gdy przez nie przechodziła, odwróciła się, by odebrać od niego klucz, a on bez słowa podał go jej.

Potem, pod wpływem impulsu, zanurzył palce w jej włosach i pochylił się nad nią. Zamarła na moment, ale jej wargi, ciepłe i miękkie, odwzajemniły pocałunek.

Przytulił ją mocniej, jakby nie mógł nacieszyć się bliskością jej ciała.

Cała była koronką i odurzającym zapachem, i długimi nogami, i delikatnymi ramionami, mocna i gibka, ciepła i chętna. Gwałtownie jej zapragnął. Choć także czuł narastające pożądanie, odsunął się. Przypomniał sobie swą byłą żonę. Gdy ją poznał, niemal natychmiast się zakochał (a może mu się tylko tak wydawało) i ożenił się pod wpływem pożądania. Teraz nie miał zamiaru tracić głowy po raz drugi.

- Dobranoc, Kelly. - Odszedł ostrożnie, jak człowiek cofający się znad skraju stromego urwiska.

- Dobranoc. - Unikała jego wzroku. Odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi.

Nie odczuwała już wcześniejszego uczucia triumfu. Była wstrząśnięta i słaba, gdyż zbyt gwałtownie uzmysłowił jej na wpół już zapomniane potrzeby, których istnieniu nie umiałaby teraz zaprzeczyć. Przeraziło ją to.


7

Z punktu obserwacyjnego przy antycznym zegarze, stojącym w centralnym miejscu bogato ozdobionego hallu hotelu "Waldorf', Clay Rutledge dostrzegł baronową niemal natychmiast, gdy wyszła z windy. W kapeluszu z czerwonej słomki, o szerokim rondzie, w falującej letniej sukience z białego jedwabiu w nieregularnie porozrzucane czerwone, granatowe i zielone grochy, wyglądała pociągająco, ekstrawagancko, elegancko i bardzo z francuska; na pewno trudno by jej było zgubić się w tłumie.

Po chwili wahania skierowała się do wyjścia prowadzącego na Park Avenue. Clay odczekał chwilę, a później bez pośpiechu ruszył za nią.

Jej cienkie obcasy zastukały na mozaice posadzki, potem na schodach prowadzących w dół, do obrotowych drzwi, już na poziomie ulicy. Pchnęła je i wyszła na zewnątrz. Ukazał się portier i Natalie zatrzymała się.

Clay przystanął na szczycie schodów i obserwował ją. Zobaczył, że por¬tier wskazuje na prawo, najwyraźniej pokazując baronowej drogę. Clay uśmiechnął się na widok przewodnika, który Natalie mocno przyciskała pod pachą do czerwonej torebki. Podziękowała uśmiechem i ruszyła we wskazanym kierunku. Odczekał, aż zniknie mu z pola widzenia.

Po wyjściu na ulicę znów ją zobaczył, przeszła na drugą stronę i ruszyła wzdłuż Wschodniej Pięćdziesiątej w stronę Piątej Alei. Gdyby to była inna kobieta, podejrzewałby, że zamierza odwiedzić ekskluzywne sklepy przy tej ulicy. Jednak zarówno przewodnik pod pachą, jak i zaciekawione spojrzenia, które rzucała wokół, sugerowały, że chce poznać widoki i życie miasta, Idąc za nią krok w krok starał się przewidzieć, w którą ruszy stronę. Może w kierunku Centrum Rockefellera, a może do Muzeum Sztuki W spółczesnej.

Po ostatnim wieczorze nie przestał myśleć o niej ani przez chwilę i nie miał wątpliwości, że była kobietą samotną, pełną niezaspokojonych pragnień, dojrzałą do romansu.

Chwilę później zaskoczyła go, skręcając w Piątą Aleję. Przyśpieszył kro¬ku i skrył się za rogiem ulicy. Zdążył jeszcze zobaczyć, że weszła do katedry Św. Patryka. Zachowując bezpieczny dystans, pośpieszył za nią do bogato zdobionej budowli z kamienia i marmuru.

Kilkoro wiernych siedziało w jasno oświetlonych ławach, a grupki tury¬stów rozmawiających przyciszonymi głosami przechadzały się po sanktuarium i podziwiały okienne witraże i rzeźbione figury świętych. Clay zatrzymał się w drzwiach katedry i poszukał wzrokiem Natalie. Wreszcie dostrzegł jej czerwony kapelusz: stała w nawie obok ołtarza. Patrzył, jak zapala świeczkę, klęka, a przesuwające się paciorki różańca błyskają jej w palcach.

Przez chwilę przyglądał się jej, a później wyszedł z kościoła i przystanął po drugiej stronie ulicy. Czekał, aż wyjdzie, w tym czasie naniósł kilka niewielkich poprawek do stworzonego przez siebie wizerunku Natalie Fougere. Nie należała ona do kobiet, które dla rozrywki bez naj mniej szych skrupułów nawiązują romans. Z pewnością kochała męża i starała się być dobrą żoną. Nie pogodziła się łatwo z tym, że nie znalazła szczęścia w małżeństwie. W niczym nie zmieniało to sytuacji.

Była samotna i dojrzała do romansu. Clay postanowił zmodyfikować plan, według którego zamierzał ją uwieść.

Miał przed sobą jeden z najbardziej fotogenicznych widoków Nowego Jorku, biały blask gotyckich wież katedry na tle czarnego szkła Olympic Tower, ale w tej chwili widział tylko drzwi katedry. Miał szczęście. Gdy Natalie wyszła, na ulicy nie było żadnego ruchu.

Przeszedł przez jezdnię i podszedł do niej w chwili, gdy schodziła z ostatniego stopnia schodów. Okazał zdziwienie i radość ze spotkania, ale natychmiast udał, że zadowolenie zdradził mimo woli.

- Witam, baronowo.

- Dzień dobry, panie Rutledge.

Dostrzegł błysk w ciemnobrązowych oczach o nasyconym kolorze gorzkiej czekolady, błysk, który zapalił się tylko na krótką chwilę, jakby oczy Natalie odbijały blask jego triumfującego spojrzenia. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł lekką zmianę w rysunku jej ust. To właśnie te niewielkie, led: wie zauważalne zmiany w wyrazie twarzy kobiety, w brzmieniu jej głosu, te nieznaczne gesty lub nie dokończone zdania mówiły mu zawsze, to co chciał wiedzieć. A wyraz twarzy Natalie mówił mu, że zrobił na niej duże wrażenie.

Popatrzył w kierunku wyjścia z katedry.

- Gdzie Emile? Nie przyszedł tu z panią? - zapytał udając zaskoczonego.

- Ma spotkanie.

Obrzucił jej twarz badawczym spojrzeniem. Postanowił, że będzie od¬grywał przed nią człowieka honoru, zwalczającego silny pociąg, który do niej odczuwa, i każdym spojrzeniem, gestem, każdym słowem podkreśli wewnętrzne zmagania. Uśmiechnął się zdawkowo.

- W takim razie proszę pozwolić mi odprowadzić się do hotelu.

- Dziękuję, ale myślałam, że trochę zwiedzę Nowy Jork. - Z zażenowaniem wskazała na trzymany w ręce przewodnik.

- Sama? - Clay popatrzył na nią wyraźnie zatroskany, a potem uśmiechem zamaskował malujący się na jego twarzy niepokój. - Chętnie będę pani towarzyszył, o wiele przyjemniej jest zwiedzać miasto we dwoje.

Zawahała się.

- Nie chciałabym sprawiać panu kłopotu.

- To będzie dla mnie przyjemność, baronowo.

- Proszę mówić mi Natalie.

Dostrzegł, że jej białe zęby lekko przygryzają dolną wargę; najwyraźniej żałowała, że zaproponowała większą zażyłość.

Skłonił głowę, jakby obiecywał, że nie będzie tego wykorzystywał. - Tylko, jeżeli ty będziesz mówić do mnie Clay.

- Jak sobie życzysz - powiedziała z rezerwą.

- Jesteśmy bardzo blisko Centrum Rockefellera. - Wskazał głową kierunek.

Szedł obok niej i najwyraźniej uważał, by ani na chwilę nie zetknęły się, nawet przypadkiem, ich ramiona. Poszli wzdłuż Channel Gardens i zatrzymali się przy kamiennym tarasie, by spojrzeć na dół, na kawiarnię pod gołym niebem i połyskujący w tańczącej w powietrzu wodnej mgle posąg Prometeusza, mitycznego bohatera, który wykradł ogień bogom. Clay nie narzucał się z informacjami o turystycznych atrakcjach, a uwagi Natalie były równie powściągliwe.

- I co dalej? - zapytał, a potem dla żartu zaproponował. - Może Empire

State Building? Żaden prawdziwy turysta nie pominie tej budowli. - Czy to daleko?

- Za daleko, żeby tam dojść piechotą. Weźmiemy taksówkę.

Skinął na przejeżdżający samochód, przytrzymał przed nią drzwi i usiadł obok, przez cały czas ostentacyjnie zachowując stosowną odległość.

Nie wyczytał niczego ani z jej milczenia podczas krótkiej jazdy, ani z wcześniejszych, zresztą nielicznych, uwag. Spoglądał na nią nieustannie i pozwolił, by to zauważyła. Wydawała mu się piękna i elegancka. Zaczesane do góry włosy ukryła pod kapeluszem. W duchu porównywał ją do wielostrunowego instrumentu czekającego na dotknięcie mistrza.

Taksówka zatrzymała się przy Trzydziestej Czwartej ulicy przy wejściu do wieżowca art deco uwiecznionego na filmie o King Kongu. Wewnątrz wykładanego marmurem hallu Clay kupił bilety na taras widokowy i zaprowadził Natalie do windy pełnej turystów. Uniosła ich na osiemdziesiąte piętro, tam przesiedli się do innej, która miała ich zawieźć na miejsce. Nawet pośród zapachów unoszących się nad tłumem ciał wyłowił seksowną woń jej perfum.

Odczekał, aż wszyscy wysiądą, i dopiero wtedy wyprowadził ją z windy. Przeszli obok stoisk z pamiątkami i znaleźli się na tarasie widokowym. Natalie wybuchem śmiechu powitała powiew wiatru i przytrzymując ręką kapelusz, podeszła do kamiennej balustrady. Clay przystanął obok niej. Z nie¬wielkim zainteresowaniem patrzył na Manhattan. Widział architektoniczne pot-pourri szklanych i stalowych wież, mieszczańskich budowli z brązowawych kamieni i gotyckich kościołów.

Natalie zuchwale wychyliła się przez balustradę. - Taksówki wygląda ją jak jaskrawożółte nagietki.

Cofnęła się i podniosła wzrok, by sięgnąć nim horyzontu. Clay obserwował wyraz zachwytu na jej twarzy, delikatne wygięcie długiej szyi i jedwab sukienki, który powiewy wiatru przyklejały do jej ciała.

Udał zainteresowanie widokiem Manhattanu, rzeki Hudson, plam żaglówek na Soundzie. .

- Wspaniałe, prawda? Tak wysoko ponad wszystkim, odizolowani od zgiełku miasta. Można by uwierzyć, że na całym świecie jesteśmy tylko we dwoje. - Przywdział maskę zadumy. - Dwoje ludzi może sobie stworzyć wspaniały świat, pod warunkiem, że są dobrani. - Odwrócił się i popatrzył jej prosto w oczy.

Celowo czy nie, błędnie odczytała sens jego słów.

- Na pewno tęsknisz za żoną.

- Prędzej za dziećmi - powiedział i wzruszył ramionami. - Nie jest tajemnicą, że ja i moja żona, oprócz miłości do naszych dzieci, niewiele mamy już ze sobą wspólnego - skłamał gładko. - Jej wystarczają kwiaty i obrazy, a ja ... - przerwał z ponurą miną. - A w ogóle po co ja ci to właściwie mówię?

- Może wiedziałeś, że cię zrozumiem - odpowiedziała cicho. Pociemniałe oczy świadczyły o pustce jej własnego małżeństwa. Spoglądał na nią nie widzącym wzrokiem, a później spytał:

- Czy jechałaś kiedyś dorożką przez Central Park?

Zdawała się zaskoczona pytaniem.

- Nie, nigdy.

- Ani ja. - Uśmiechnął się zachęcająco. - Może się przejedziemy?

Nie wahała się ani przez chwilę, a jej twarz rozpromieniła się w radosnym uśmiechu.

- O tak!

Dwadzieścia minut później siedzieli w dorożce i jechali przez Central Park. Poza wymienianymi nielicznymi uwagami o obiektach, które mijali, mówili niewiele, a po uśmiechu błądzącym wokół jej warg Clay poznał, że Natalie zadowolona jest z milczenia.

Gdy przejeżdżali obok jeziora rozciągającego się na osiemnastu akrach, wyprostowała się ożywiona.

- Widziałeś te łódki? - zapytała. Z zachwytem przyglądała się refleksom promieni słonecznych na szklistej tafli jeziora. - Jak pięknie musi być na wodzie - westchnęła.

- Myślę, że moglibyśmy się o tym przekonać - oznajmił Clay. Polecił dorożkarzowi, by wysadził ich przy najbliższej wypożyczalni łódek.

Natalie zajęła miejsce na dziobie i odbili od brzegu. Odsłoniła gładki węzeł włosów, a kapelusz trzymała w ręce. Chwyciła za burtę i odchyliła się do tyłu, wystawiając twarz do słońca.

Piękna, pomyślał Clay. Uderzał wiosłami o wodę, a łódź wolno posuwała się naprzód. Położył obok siebie na ławeczce starannie złożoną sportową marynarkę, podwinął mankiety koszuli.

- Cudownie tu. - Zanurzyła dłoń w nagrzanej słońcem wodzie i obserwowała krople spadające z koniuszków jej palców. - Miałeś rację, Clay. ¬Popatrzyła na niego zadumana. - Lepiej zwiedza się we dwoje .

- O tak - przyznał jej rację i zamilkł na kilka następnych uderzeń wioseł. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od jej twarzy. - Nie powinienem tego mówić, Natalie, ale jesteś wyjątkowo piękną kobietą. - W jego głosie za¬brzmiała nuta z trudem hamowanej namiętności.

Na chwilę wzruszenie tak mocno ścisnęło jej gardło, że nie mogła wy¬dobyć z siebie głosu. Wiele razy, o wiele za często w ciągu ostatnich miesię


cy, patrzyła na Emile'a z tęsknotą. Chciała, żeby jak przed ślubem stała się dla niego piękną, godną pożądania kobietą. Bywało, że pragnienie to sprawiało jej niemal fizyczny ból.

Wiedziała, że nie powinna znajdować tyle przyjemności w komplementach innego mężczyzny, ale przecież już się stało. Była zanadto spragniona, by dbać o to, skąd czerpie pokarm dla swej duszy.

Powiedziała powoli, starannie dobierając słowa: - To miło, gdy się jest zauważanym, Clay.

- Wybacz mi - wyszeptał.

- Co mam ci wybaczyć? - Próbowała obrócić jego słowa w żart. - To, że jesteś dla mnie miły?

- Nie o to chodzi. Jesteś cudowną kobietą i mężczyzna musiałby być ślepy, żeby tego nie zauważyć.

Czasami myślała, że jej mąż był ślepy; ślepy na jej potrzeby.

Clay zamilkł. Nie zachęcała go do dalszej rozmowy. Starała się myśleć o spokoju jeziora i błękicie nieba nad ich głowami. Ale nie potrafiła nie do¬strzec rozświetlonego przez słońce ciemnego złota jego włosów, gry muskułów pod koszulą, mocnych ramion.

Jakże głupia musiała być jego żona, że nie umiała docenić tego mężczyzny, pomyślała Natalie. Czy nie rozumiała, jakie to szczęście mieć przy boku męża tak wrażliwego i czułego, mężczyznę, który nie potrzebuje słów, by zrozumieć pragnienia kobiety?

Choćby takie, jak wypożyczenie łódki i wycieczka we dwoje po jeziorze, z nowojorskimi drapaczami chmur w tle, za ścianą drzew. Patrzyła na jego ręce mocno trzymające wiosła, na napięte mięśnie ramion .. Gdy pieścił kobietę, jego doświadczone dłonie z pewnością podniecały do szaleństwa, a wilgotne pocałunki były pełne żaru.

Gdy uświadomiła sobie szybsze bicie serca, Natalie odwróciła głowę.

Nie było mądre zatapianie się w marzeniach, nawet całkiem niewinnych.

Wydawało jej się, że ich godzina minęła o wiele za szybko, i już trzeba było oddać łódkę. Clay pomógł jej wysiąść. Podtrzymywał ją delikatnie, lecz wyczuwała jego siłę. Trzymał ją nadal w uścisku, mimo że stali już na brze¬gu. Był tuż za nią. Jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą wsunął pod rękaw sukienki i oparł na nagim ramieniu.

- To był błąd - wyszeptał. - Nawet ślepiec by cię zauważył, twój oszałamiający zapach, muzykę twego głosu, atłas skóry ...

Zanim cofnął rękę, jednym palcem delikatnie przesunął po zagięciu ra¬mienia. W ciągnęła głęboko powietrze i wstrzymała oddech.

Przez chwilę wydawało jej się, że padnie mu zaraz w ramiona i poczuje jego ciepło, napięcie mięśni, podniecające muśnięcie warg na szyi. Zanim ta myśl zdążyła przerodzić się w czyn, Clay cofnął się o krok i wypuścił ją z ob¬jęć. Nastrój prysł, ale chwila nie została przez nią zapomniana.

- Niedaleko stąd jest niezła restauracja - powiedział. - Jeżeli jesteś głodna, możemy zjeść tam lunch.

Popatrzyła na zegarek pierwszy raz, odkąd wyszła z hotelu.

- Jest późno. - Odkryła to z poczuciem winy, bo zrozumiała, że w jego towarzystwie nawet nie zauważyła mijających godzin. - Muszę wrócić do hotelu. Obiecałam mężowi, że spotkam się z nim o pierwszej na obiedzie.

- Jeżeli musisz ... - Zobaczyła rozczarowanie w jego oczach i doskonale go rozumiała, bo ona czuła to samo.

Gdy wracali taksówką do hotelu, Clay czekał na stosowną chwilę, od czasu do czasu rzucając błahe uwagi, by wreszcie, gdy znaleźli się zaledwie przecznicę od hotelu, powiedzieć:

- Nie wiem, czy baron rozmawia z tobą o interesach, ale mój ojciec i ja rozważaliśmy możliwość wejścia z nim w spółkę w celu wybudowania wytwórni win w Kalifornii. Mielibyśmy sobie nawzajem wiele do zaoferowania. Cloisters to nie tylko produkcja win, które zdobywają odznaczenia, ale również doskonała organizacja pracy, dystrybucja i profesjonalna reklama. Co do zalet Chapiteau Noir, to nie muszę ci chyba o nich mówić. - Starał się zachowywać obojętny ton. Popatrzył na nią ukradkiem i uśmiechnął się, gdy spostrzegł, że słucha go bez zbytniego zainteresowania. - Oczywiście, taka współpraca wymagałaby częstych podróży przez Atlantyk. - Clay zamilkł na chwilę, uśmiech zgasł na jego twarzy. Z uczuciem popatrzył jej w oczy. ¬Bardzo bym się z tego cieszył.

Taksówka zatrzymała się na Park Avenue, przy wejściu do hotelu. Nata¬lie nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo portier już otwierał drzwi i pomagał jej wysiąść. Ale Clay otrzymał odpowiedź, której pragnął; jej oczy na moment przylgnęły do jego twarzy, potem spojrzenie uciekło w inną stronę•

Zapłacił taksówkarzowi i wysiadł za Natalie. Gdy stali na chodniku, odwróciła się do niego i powiedziała:

- Dziękuję za wycieczkę po Nowym Jorku. Było wspaniale. - Uważała, żeby nie zwrócić się do niego po imieniu i to dało mu wiele do myślenia.'

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział uprzejmie. Znów od¬grywał przed nią rolę mężczyzny pełnego rezerwy i opanowanego. - Prze¬każ moje pozdrowienia mężowi.

Clay umyślnie nie wspomniał ani słowem o aukcji, która miała się od¬być wieczorem. Nie musiał, Natalie doskonale wiedziała, że znów się na niej spotkają.

Z uśmiechem pożegnała go i weszła do hotelu. Stał na chodniku jeszcze przez chwilę. Patrzył za nią i zastanawiał się, czy powinien jeszcze rozmawiać z nią tego wieczoru, czy raczej pozwolić, by z pewnej odległości spoty¬kały się tylko ich oczy.

Obydwie metody gwarantowały pożądany rezultat, wybór więc zależał tylko od tego, kiedy ojciec będzie chciał spotkać się z baronem. Muszę się tego dowiedzieć, pomyślał. Wówczas zdecyduję, jak podejść Natalie. W końcu właściwe rozplanowanie działań w czasie jest najważniejsze.

Wszedł do hotelu zadowolony ze swych porannych dokonań i przekonany, że wieczór będzie niezwykle interesujący.


Szmer podziwu przeszedł przez wystrojony tłum, zebrany w wielkiej sali balowej hotelu "Waldorf'. Cena skrzynki wina z Rutledge Estate, Cabernet Sauvignon Reserve rocznik siedemdziesiąty trzeci, wciąż była podbijana. Sam z nonszalancką miną siedział obok Katherine. Założył nogę na nogę, rękę swobodnie oparł na biodrze.

Katherine wydawała się opanowana i nieporuszona przebiegiem licytacji oraz kwotą, która daleko już przekroczyła tę, której się spodziewała. Ale Sam dostrzegł napięcie i błysk chciwości w jej oczach.

Gdy młotek prowadzącego licytację uderzył po raz trzeci, cena osiągnęła historyczną kwotę sześćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów i była o wiele wyższa od tej, jaką kiedykolwiek zapłacono za wino wyprodukowane w Sta¬nach Zjednoczonych. Na sali chwilowo zapadła cisza, jakby dla zaakcentowania ostatecznego wyniku licytacji.

Poza dystyngowanego spokoju, którą przybrała Katherine, nie zmieniła się ani trochę, ale Sam kątem oka uchwycił nieznaczną zmianę w wyrazie jej twarzy. Kot ze zdradzieckimi śladami śmietany na wąsach nie mógłby wyglądać na bardziej zadowolonego.

Ktoś zaczął klaskać. Kilka foteli dalej podniósł się Hugh Towsend i nie przerywając braw skłonił się w stronę Katherine. Gdy inni wstawali, Sam podniósł się, by dołączyć do ogólnego hołdu. Katherine przyjęła owację po-' wolnym i wdzięcznym skinieniem głowy. Gdy szła w kierunku podium, oklaski rozbrzmiewały nieprzerwanie.

Niecierpliwym gestem odsunęła na bok mikrofon, a jej głos zabrzmiał dźwięcznie i czysto.

- Dziękuję. Dziękuję wszystkim. - Zamilkła na moment, czekając na ciszę, i mówiła dalej: - Mój zmarły mąż, Clayton Rutledge, był zagorzałym wielbicielem Thomasa Jeffersona, jednego z pierwszych amerykańskich ludzi renesansu i konesera win. Jak on, Clayton święcie wierzył, że pewnego dnia Ameryka będzie wytwarzać wina, które dorównają wyrobom wielkich chćzteaux w Europie. Jego marzeniem było, by te z Rutledge Estate znalazły się wśród nich; marzenie to urzeczywistniałam samotnie przez długie lata. Dzisiaj wieczorem uhonorowaliście państwo firmę Rutledge Estate. A skorzystała na tym niezwykle piękna idea. Clayton byłby dziś bardzo dumny, nie mniej niż ja. Dziękuję wam.

Skończyła mówić i na nowo wybuchły owacje. Gdy kilka osób przeciskało się do przodu, by osobiście złożyć Katherine gratulacje, prowadzący aukcję roztropnie ogłosili krótką przerwę przed dalszą licytacją.

Sama nie zaskoczyło, że baron i jego żona byli pierwszymi osobami podchodzącymi do Katherine. W biznesie, w którym image i prestiż są nie mniej ważne od jakości wina, akcje Rutledge Estate poszły gwałtownie w górę. Baron był pod wrażeniem sukcesu Katherine, co widać było po jego pełnym szacunku zachowaniu, zupełnie innym od sposobu, w jaki zwracał się do nich podczas porannego spotkania. Wtedy jego szorstkość i pewność siebie irytowały Sama, ale Katherine umiała prowadzić pertraktacje i spółka obydwu firm wydawała się tylko kwestią czasu. Przynajmniej według Katherine, bo Sani wiedział, że jego wuj wciąż walczy, by nie prze¬grać tego wyścigu.

A oto zbliżył się Gil, sam czar i uśmiech, i stanął przed matką.

- Niesłychana kwota, Katherine, gratuluję. - Jego słowa zabrzmiały dokładnie tak, jak powinny zabrzmieć słowa syna uradowanego sukcesem mat¬ki, ale coś mówiło Samowi, że błysk w oczach wuja brał się raczej z zazdrości niż z dumy.

- Dziękuję, Gil. - Była miła, choć, jak zwykle, odnosiła się do syna z rezerwą.

- Jestem pewna, że twoje wino też osiągnie niezłą cenę, gdy stanie do licytacji. Cabernet rocznik osiemdziesiąty siódmy z Cloister jest całkiem do¬bry, jak na młode wino oczywiście.

Gil lekko zesztywniał, gdy usłyszał ten komplement wypowiedziany po¬pobłażliwym tonem.

- Być może, gdy pewnego dnia pozwolisz, by twój rocznik osiemdziesiąty siódmy stanął do ślepej próby z moim, okaże się, kto będzie górą ..

Katherine odrzuciła głowę do tyłu.

- Nigdy bym ci tego nie zrobiła, Gil.

Policzki Gila poczerwieniały: matka nie tylko odpowiedziała na jego wy¬zwanie, ale boleśnie uraziła jego dumę. Mogłoby się wydawać, że jest szczera w swej niechęci do angażowania się w bezpośrednią konfrontację z synem, ale dla Sama motywy, którymi się kierowała, były zupełnie oczywiste.

Gilowi z trudem udało się opanować wściekłość. Ogromnym wysiłkiem woli zmusił się do uśmiechu.

- Nikt nie wygrywa za każdym razem, Katherine - powiedział. - Nawet ty. - Z godnym pochwały opanowaniem ruszył w kierunku baru.

Sam podszedł do Katherine.

- To nie było najmądrzejsze.

- Zapewne, ale należało mu się - odpowiedziała chłodno. Rozpromieniła się niemal natychmiast na widok Hugh. - Panie Towsend, to pan wywołał tę burzę komplementów, którymi mnie obsypano.

- W pełni zasłużonych, madame. - Pochylił się nad jej dłonią. - "Jak najlepsze wino, które gładko przechodzi przez gardło". Gdyby aukcja za¬kończyła się już teraz, i tak sukces byłby pełny dzięki pani.

Nie skomentowała w żaden sposób jego uwagi, natomiast zapytała:

- Czy panna Douglas jest tu dzisiaj? Przypomniałam sobie, że niejaki Zachary Douglas ma winnicę w okręgu Carneros w naszej dolinie, i zastana¬wiałam się, czy nie jest z nim spokrewniona.

- Nie sądzę, żeby Kelly miała jakichś krewnych w Kalifornii. Przykro mi, że nie będzie pani mogła zapytać jej o to. Dzisiaj występowała w wiadomościach - rzucił okiem na zegarek - z pewnością jest jeszcze w studio i przed pójściem do domu robi porządek.

- Sześć dni w tygodniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że ma tak napięty harmonogram - zauważyła Katherine ze zdziwieniem unosząc brwi.

- Czar telewizji - powiedział Hugh z ironią.

- Mam nadzieję, że ten czar nie działa w niedzielę - odpowiedziała Katherine takim samym tonem. - Każdemu należy się chwila odpoczynku.

Samowi jej uwaga wydała się co najmniej dziwna. Nie pamiętał, żeby ona sama miała kiedykolwiek czas na coś więcej poza winnicami i wytwór¬nią wina. To prawda, nieco zwolniła tempo w ostatnich latach, ale odpoczynek wciąż nie był słowem, które mogłoby mu się z nią kojarzyć.

Po kilku minutach wymiany nieistotnych uwag Towsend przeprosił ich i odszedł. Sam przebiegł spojrzeniem po tłumie gości - eleganckie towarzystwo w eleganckich ubraniach prowadziło eleganckie rozmowy. Wychował się w tym środowisku i poruszał się w nim swobodnie jak w winnicy. Tego wieczoru był jednak znudzony i dziwnie rozdrażniony.

Przy barze dostrzegł Gila rozmawiającego z baronem i jego żoną. Clay stał razem z nimi i jak to miał w zwyczaju, całą uwagę poświęcał kobiecie _ Natalie Fougere. Sam obserwował tę scenę z ironicznym uśmieszkiem. Zeszłego wieczoru kuzyn uderzał do Kelly; dziś próbował, jak jego urok po¬działa na baronową, i sądząc z wyrazu jej oczu skutek był lepszy.

- Co takiego kobiety w nim widzą? - Sam nie zdawał sobie sprawy, że zadał to pytanie na głos, dopóki nie usłyszał odpowiedzi Katherine.

- To, co same chcą zobaczyć. - Gorycz i gniew w jej głosie, wrażenie, jakby mówiła opierając się na własnym doświadczeniu, spowodowały, że uważniej spojrzał na babkę. - Mężczyznę, który sprawi, że już nie będą czuć się samotnie, kogoś, kto wypełni pustkę ich egzystencji całym tym bogactwem uczuć, do przeżywania których dusza ludzka została stworzona. Gdy romans wypala się i kolory znikają z życia kobiety, pragnie ona znów stać się dla kogoś najważniejszą istotą, budzą się pragnienia i 'ożywają marzenia. ¬Utkwiła spojrzenie w parze stojącej po drugiej stronie salonu, ale Sam nie był pewien, czy to Claya i baronową ma przed oczami. - Gdy znajdzie się mężczyzna, który okaże jej swoje zainteresowanie i ukoi pragnienie, uwierzy mu, bo chce uwierzyć, bo chce, by jej marzenie stało się rzeczywistością. Nie przyjmuje do wiadomości, że on pragnie tylko ją wykorzystać, że dla niego niewiele znaczy, bo to by zniszczyło jej marzenie.

Katherine zamyśliła się przez chwilę, ale jej twarz szybko wygładziła się i tylko w oczach pozostał ledwo widoczny ślad goryczy.

- Moja matka była taką właśnie kobietą - powiedziała. - Po śmierci ojca zmieniała mężczyzn jak rękawiczki. Szybko straciłam rachubę przybranych ojców i jej kochanków. Mężczyźni tacy jak twój kuzyn żerują na spragnionych uczuć kobietach. Przypominają zmieniające kolory kameleony; w zależności od tego, o czym marzy kobieta, spełniają ich oczekiwania. Aż wreszcie zostaje tylko rozczarowanie,

Nigdy, nawet wtedy gdy był jeszcze chłopcem, nie słyszał najmniejszej plotki o tym, żeby po śmierci męża widziano Katherine z innym mężczyzną. Mieszkańcy doliny dziwili się nawet, że żyje samotnie.

A jednak, przez krótki okres, Sam był prawie pewny, że po kryjomu związała się z jakimś mężczyzną, który wykorzystał ją i zostawił zgorzkniałą, z dręczącymi wyrzutami sumienia. Ale najwyraźniej mylił się wtedy. Jej znajomość mężczyzn, takich jak Clay, mogła wziąć się z rozmów z matką.

Wcześniej nigdy nie patrzył na babkę jak na kobietę. Zawsze była tylko Katherine, wydawała się silna i niezależna. Może kiedyś pragnęła jednak mieć mężczyznę, który obdarzyłby ją cieplejszym uczuciem?

Omal nie zapytał o to, ale powstrzymał się. Co go to w końcu obchodziło? Nagle poczuł zniecierpliwienie. Rozejrzał się po sali, ale uczucie rozdraźnienia nie mijało.

- Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza, zanim zacznie się następna licytacja - oznajmił Katherine i skierował się w stronę najbliższych drzwi. Ktoś roześmiał się, miękko i melodyjnie, ale Sam już nie próbował dociec, kto tak dobrze się bawi.


- Dobry wieczór, panie Rutledge. - Natalie pozdrowiła Claya przyciszonym głosem.

Bez uśmiechu skinął jej głową, ale spojrzał na nią ciepło. Spuściła oczy, lecz niemal natychmiast podniosła wzrok i rozpromieniona popatrzyła na niego.

Clay zaczekał, aż jego ojciec zajmie barona rozmową, zanim powie¬dział:

- Dzisiaj rano, po naszym pożegnaniu myślałem, że tylko w mojej wyobraźni jesteś taka piękna. Widzę teraz, że nie tylko.

Uśmiechnęła się radośnie i spojrzała ukradkiem na męża. Clayowi wydawało się, że rozmyślnie pozwoliła, by uśmiech ten przeszedł w melodyjny śmiech, a potem położyła dłoń na ramieniu barona.

- Musisz wiedzieć Emile, że ten przystojny dżentelmen prawi mi naj¬bardziej wyszukane komplementy - oznajmiła i rzuciła Clayowi kokieteryj¬ne spojrzenie.

Nie dał się na to nabrać. Dosłyszał niemy krzyk w wypowiadanych przez nią słowach, błaganie, by mąż zwrócił na nią uwagę. Ale gdy Emile, nieco zdziwiony, spojrzał na żonę, nie zauważył tego, na co od dawna próbowała zwrócić jego uwagę - że jest piękną kobietą, która z braku pożądania wnet zwiędnie.

Emile uśmiechnął się z roztargnieniem i poklepał ją po ręce, jakby była dzieckiem.

- Naturellement - powiedział.

W jego oczach nie pojawił się najmniejszy ślad zazdrości czy zaniepokojenia; ten głupiec był jej całkowicie pewny. Clay podziwiał Natalie. Tak świetnie potrafiła ukryć rozczarowanie. Pomyślał, że nie pierwszy raz mąż potraktował ją w ten sposób. Tym lepiej dla mnie, ucieszył się.

- Czy przynieść ci coś do picia? - zaproponował. - Może kieliszek szam¬pana?

- Chętnie, dziękuję. - Natalie patrzyła za Clayem, przepychającym się do baru. .

Podczas ostatnich dwóch dni podsłuchała uwagi innych kobiet, z których wynikało, że jest kobieciarzem przysparzającym żonie wielu zmartwień. Czy było tak w istocie, nie wiedziała. Ale jeżeli nawet zdarzały mu się przy¬gody, nie potrafiła zdobyć się na współczucie dla jego żony. W chwilach ta¬kich jak ta wolałaby mieć męża, którego namiętność musiałaby dzielić z innymi, niż żyć obok człowieka, który prawie nie zauważa jej istnienia.

Co mogła zrobić - mogła tylko zazdrościć żonie Claya. Jej własne uczucia zaskoczyły ją.

Odwróciła się do męża i próbowała skupić uwagę na jego rozmowie z Gilem.

- ... nadzwyczajna kobieta - padło z ust Emile' a.

- O tak, Katherine jest niezwykła - zgodził się Gil Rutledge. - Ale co się stanie z Rutledge Estate, gdy jej zabraknie? Obawiam się, że tylko cień znakomitej przeszłości.

- Jest przecież jej wnuk ... - Baron zmarszczył brwi.

- Sam? - Gil uniósł brwi z rozbawieniem w oczach. - Sam jest porządnym człowiekiem, przyznaję, ale w tym biznesie panuje niezwykle ostra konkurencja i trzeba być kimś więcej niż tylko porządnym facetem, żeby zwyciꬿyć. - Zamilkł i wzruszył ramionami. - Jestem pewien, że wziąłeś to pod uwagę.

- Ależ oczywiście. - Ale zatroskany wzrok Emile'a pozwolił Natalie przypuszczać, że mąż nie zastanawiał się nad tym, o czym teraz wspomniał Gil Rutledge.

Rozległo się stukanie młotka oznajmiające wznowienie licytacji. Gdy goście wracali na swoje miejsca, Clay podszedł do Natalie z kieliszkiem szam¬pana. Podziękowała mu, a później pozwoliła, by Emile zaprowadził ją z powrotem na miejsce.

Katherine siedziała sama, fotel jej wnuka pozostawał pusty. W sali uspokoiło się, gdy zaprezentowano następny gatunek wina. Słuchała nieco roztargniona, jak w popularnym tu języku winiarzy zachwalano olbrzymią butlę rzadkiego gatunku ze słynnego chateau w Bordeaux. Padały określenia: intensywny bukiet, nadająca subtelny smak mieszanka dodatków takich jak porzeczki, liście dębu, jagody, anyżek, liście laurowe i cedrowe, co podczas długiego i skomplikowanego procesu przetwórczego dało wyśmienity rezultat, wino gęste i skoncentrowane, a mimo to delikatne, z taniną nadającą mu gładkość welwetu.

Wszystkich tych słów i wyrażeń sama używała nieraz w przeszłości.

W końcu był to język biznesu, w którym pracowała. Ale Katherine myślała o winie jak o kimś bliskim i znała także określenia, które można było stosować zarówno do gatunków win jak i ludzkich charakterów.

Jak bracia i siostry, pochodzący od tych samych rodziców, mogą się róż¬nić wyglądem fizycznym, osobowością i uzdolnieniami, podobnie było z rocznikami win. Każdego roku wino produkowane z tych samych winorośli, co poprzednio, posiadało inne cechy i zalety. Mogło być na przykład piękne i urokliwe, o nasyconym kolorze i przejrzyste, z mocnym bukietem, a jednak nieprzyjemne w smaku.

Katherine złapała się na tym, że mimowolnie spogląda na złotą głowę swego wnuka Claya, zajmującego miejsce kilka rzędów przed nią. Gil sie¬dział obok niego, z głową lekko przechyloną i coś szeptał synowi do ucha. Na jego widok przypomniała sobie wrogość, wręcz nienawiść, jaką dostrzegła w oczach syna, gdy składał jej gratulacje, i pomyślała, że przypomina wino - w beczce doskonałe, ale z wiekiem skwaśniałe i zgorzkniałe.

W milczeniu patrzyła na niego. Czuła ból i cierpienie matki znienawidzonej przez jej dorastające dziecko. Jak do tego doszło? W którym momencie popełniła błąd? Czy to zaczęło się tamtej nocy, dawno temu? Nie, nie mogła się z tym pogodzić. To prawda, że gdy był młody, zdarzało się, że patrzył w jej oczy, jakby chciał powiedzieć: "wiem, co zrobiłaś". Ale było też wiele dobrych chwil, o wiele więcej, gdy te mądre, inteligentne oczy jej młodszego syna jaśniały wesołością i przekorą.

Może ziarno nienawiści zostało zasiane tamtej nocy, ale przecież nic nie wyrośnie bez pielęgnacji i podlewania. Co stanowiło pożywkę dla tej nienawiści? Czy narodziła się podczas sporu z Jonathonem? Wraz z gorzką rywalizacją pomiędzy braćmi?

Jako chłopcy walczyli ze sobą i dokuczali sobie, ale nie więcej niż to zwykle pomiędzy braćmi bywa. N a pewno nie zawsze Gil mógł się pogodzić z tym, że Jonathonowi, jako starszemu, pozwalano na więcej. Obydwaj za¬biegali o jej uwagę, to oczywiste, tak bywa w każdej rodzinie. Jeżeli nawet przebywała więcej z Jonathonem niż Gilem, to dlatego tylko, że starszy syn autentycznie zainteresował się pracą w winnicy i winiarni, która zajmowała jej przecież tyle czasu. W tamtych latach sprawy te nudziły Gila. Dopiero gdy po wojnie powrócił do domu ...

Tak, pomyślała Katherine, dopiero od czasów wojny zaczęły się dla niej prawdziwe kłopoty, wybuchł konflikt pomiędzy Gilem i Jonathonem. Przez całą wojnę młodszego syna nie było w domu. Został z nią Jonathon. Gil, po dwóch latach spędzonych we Francji, gdzie miał okazję skosztować wspaniałego bordeaux i odwiedzić wiele wytwórni win, także Chateau Noir, nie¬spodziewanie wrócił do domu, pełen entuzjazmu i pomysłów na prowadzenie rodzinnego interesu.

Spoglądając wstecz, Katherine zrozumiała, jak ciężko musiało być Jonathonowi z chwilą pojawienia się na scenie młodszego brata. Ale Gilowi, który musiał czuć się jak obcy, też było nielekko. Z pewnością dlatego tak gwałtownie reagował za każdym razem, gdy odrzucała jego pomysły.

Jej synowie stanowili zupełne przeciwieństwo - różne osobowości, róż¬ne temperamenty. Jonathon był człowiekiem spokojnym, trochę stroniącym od ludzi, a Gil otwartym i towarzyskim. Jonathon rzadko wpadał w gniew, Gil odznaczał się porywczością. Jonathon, z konserwatywnym podejściem do każdego pomysłu, musiał dokładnie zbadać sprawę, zanim podjął decyzję, Gil chciał mieć wszystko od razu, natychmiast.

Katherine liczyła na to, że w końcu będą się nawzajem uzupełniać ¬jeden będzie powstrzymywał drugiego przed ryzykownymi działaniami, drugi będzie siłą napędową wszelkich poczynań. W ten sposób osiągnęliby równowagę. Niestety, los chciał inaczej; nieustannie ścierali się ze sobą.

To prawda, że pierwszego roku, a może nawet przez dwa lata, starali się współpracować ze sobą. Ale wkrótce niezgoda w interesach przerodziła się w otwartą wrogość.

Obydwaj byli młodzi, po dwudziestce. Myślała, że wyrosną z tych kłótni, więc rozdzieliła ich obowiązki. Jonathonowi powierzyła winnice i winiarnię, a Gilowi sprawy sprzedaży i reklamy, co łączyło się z częstymi pod¬różami.

Ale to niewiele pomogło i kłótnie trwały nadal. Przez te wszystkie lata przyczyny sporów były liczne i rozmaite. Gil uważał, że powinni kupić nowe wyposażenie, by zmodernizować winiarnię, zwiększyć produkcję i obniżyć koszty; Jonathon przypomniał mu, że sprawy zakładu są w jego gestii, a on nie widzi celu kupowania nowych maszyn, jeżeli stare wciąż pracują. Jonathon uważał, że Gil wydaje za dużo pieniędzy podczas podróży podając jako pretekst przyjęcia dla kontrahentów w drogich restauracjach; Gil argumento¬wał, że nie może zabierać klientów do bistro i oczekiwać, że kupią od niego wykwintne wino z Rutledge Estate. Gil chciał wejść na rynek win stołowych, produkować wina słodkie pod inną nazwą, żeby w ten sposób zwiększyć zysk; Jonathon nie chciał nawet o tym słyszeć i przypomniał, że Rutledge Estate produkowało zawsze tylko wytworne wina, a nigdy vin ordinaire.


Katherine zawsze znajdowała się w centrum tych awantur. I obojętne, czyją stronę brała i jakich używała argumentów, zawsze jeden z synów miał do niej pretensje. Oskarżali się wzajemnie o buntowanie matki przeciw sobie. W końcu majątek przekształcił się w pole zażartej bitwy, nawet robotnicy opowiadali się za którąś ze stron.

Mimo to Katherine długo, aż do ostatniej dramatycznej sceny, miała nadzieję, że w końcu synowie dojdą do porozumienia.

Siedziała wtedy w kantorku Claude'a i rozmawiała przez telefon z jakimś kupcem czy urzędnikiem stanowym, już teraz nie pamiętała dokładnie z kim. Przez lekko uchylone drzwi winiarni zobaczyła wpadającego tam Jonathona, a za nim depczącego mu po piętach Gila. Kłócili się nieprzerwanie, awantura musiała zacząć się wcześniej ...


_ Do cholery, Jon. - Gil chwycił brata za ramię, zmuszając go, by się zatrzymał. Jon odwrócił się gwałtownie, wściekły na ten swój milczący sposób. - Przestań być taki cholemie uczciwy i chociaż rzuć okiem na moją propozycję. - Gil machał papierami, które trzymał w ręce, z twarzą czerwoną ze złości. - Cyfry nie kłamią.

- Nie, z wyjątkiem cyfr kłamcy.

_ Znów nazywasz mnie kłamcą? - wrzasnął Gil oburzony. - Wspaniale! _ Rzucił papierami w twarz Jonathona. - No to sam zbierz dane i zrób obliczenia. Rezultat będzie taki sam. Kupno tej starej winiarni przy drodze, razem z dwustoma akrami winnicy, byłoby najsprytniejszym posunięciem, ja¬kie moglibyśmy zrobić. Dlaczego, u diabła, tak się boisz zwiększenia produkcji?

_ A ty? Dlaczego nie możesz zadowolić się tym, co masz? - rzucił Jonathon z wściekłością. - Nigdy nie masz dość? Spójrz tylko na siebie: te włoskie buty, jedwabny krawat i garnitur za dwieście dolarów. Ciągle chcesz tylko więcej i więcej. Więcej wina, więcej pieniędzy, więcej ubrań, więcej podróży.

_ A co do cholery jest w tym złego, że chce się mieć więcej? - warknął Gil. - Czemu nie przyznasz się, że nie potrafisz poprowadzić dwóch wytwórni naraz?

_ Potrafiłbym. - Jonathon uniósł ręce i stanął w prowokującej pozie. - Ale niech mnie szlag trafi, jeżeli zrobię to tylko po to, żeby zaspokoić twoją chciwość.

_ Mam już dość słuchania bzdur o mojej rzekomej chciwości. I śmiertelnie znudziło mnie to, że latasz ze skargami do Katherine, żeby mnie pogrążyć w jej oczach - wrzasnął Gil.

_ Ze skargami? Może to nie ty zawyżasz rachunki, pokrywając prywat¬ne wydatki? To o ciebie chodzi. - Jon dźgnął Gila palcem w pierś. - Jej ukochanego chłopca.

- Ty draniu - krzyknął Gil i zamachnął się pięścią. - Po raz ostatni oskarżyłeś mnie o kradzież!

Zza biurka Claude' a Katherine z przerażeniem patrzyła, jak Jon, po cio¬sie otrzymanym w szczękę, zatoczył się do tyłu. Ale tylko potrząsnął głową, potarł ręką brodę i rzucił się na Gila z niezrozumiałym bełkotem.

Odłożyła słuchawkę i wybiegła zza biurka. Gdy dotarła do drzwi, Jonathon zaatakował Gila, zasypując go gradem ciosów. Jonathon był większy i cięższy od Gila, ale Gil był szybszy. Jon uderzył prawym sierpowym. Gil uniknął ciosu i walnął Jonathona lewym hakiem w żołądek, a później popra¬wił prawym w to samo miejsce. Jonathon jęknął i zgiął się wpół, a wtedy Gil uderzył go pięścią w twarz i rozciął mu wargę.

- Przestańcie! Przestańcie natychmiast! - Katherine, żeby ich rozdzielić, odciągała Gila na bok, ale on dalej nacierał z pięściami na starszego brata.

Szaleńczą bójkę przerwali dopiero dwaj robotnicy, którzy pośpieszyli Katherine z pomocą. Oderwali Gila od leżącego na podłodze Jonathona, oszołomionego, z jednym okiem na wpół przymkniętym i krwawiącą obficie rozciętą wargą. Katherine uklękła obok i starała się powstrzymać krwotok.

- Dwaj dorośli mężczyźni, a biją się jak para szczeniaków -- zamruczała gniewnie. - Wstyd mi za was!

Gil strząsnął z siebie przytrzymujące go ramiona. Dyszał ciężko.

- On zaczął - powiedział gniewnie.

Katherine rzuciła mu lodowate spojrzenie.

- O tym porozmawiamy później, najpierw trzeba zanieść twojego brata do domu.

- Niech oni to zrobią. - Gil wskazał na robotników. - Nie kiwnąłbym palcem, nawet gdyby umierał. ~ Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Katherine zdawała sobie sprawę z tego, że nie zniesie dłużej takiej sytuacji. Musi podjąć odpowiednie kroki, i to natychmiast.

Po przeniesieniu Jonathona do domu i opatrzeniu go, wezwała Gila do biblioteki. Gdy wszedł, spojrzała na jego opuchniętą szczękę. Zaraz jednak przypomniała sobie zmasakrowaną twarz starszego syna.

- Jeżeli wezwałaś mnie po to, żebym znowu musiał słuchać twojego kazania o wspólnej pracy, to zachowaj je dla mojego brata - oznajmił Gil z płonącymi gniewem oczami. - Mam już dość jegp podstępnych sztuczek. Możliwe, że to ja pierwszy uderzyłem, ale sam się o to prosił.

Chciał mówić dalej, lecz Katherine przerwała mu ruchem ręki.

- Nie interesuje mnie wysłuchiwanie twoich skarg, że to Jonathon sprowokował bójkę i nie mam zamiaru prawić ci kazania. - Przed nią na biurku leżały dokumenty, które Gil usiłował przed chwilą pokazać bratu, pobrudzone i pomięte, gdyż w czasie bójki poniewierały się po podłodze. - Po tej pożałowania godnej scenie zrozumiałam, że nie możecie tu już razem pracować.

_ Najwyższy czas, żeby to do ciebie dotarło - oświadczył Gil. - Daj Jonathonowi winnice i pozwól mu uprawiać te przeklęte winogrona. Na niczym więcej mu nie zależy. Ja mogę zająć się wytwórnią• - Poznał dokumenty leżące na biurku. - Możemy kupić posiadłość starego Schmidta, tę koło drogi, na którą Jonathon nie chciał nawet popatrzeć, i podwoić naszą produkcję. Potrafię sprawić, że w ciągu pięciu lat nazwa Rutlege Estate stanie się powszechnie znana.

_ Jestem pewna, że umiałbyś tego dokonać. Masz głowę do interesów, Gil. I talent do reklamy. - Te właśnie dwie cechy młodszego syna pomogły Katherine dokonać wyboru. - Święcie wierzę, że doskonale poradzisz sobie pracując na własny rachunek.

- Wyrzucasz mnie? - wybuchnął gniewem.

_ Musisz przyznać, Gil, że nigdy nie zgadzałeś się z moimi wyobrażeniami o Rutledge Estate.

_ Chcesz powiedzieć twoimi i Jonathona? Katherine zignorowała drwinę i mówiła dalej:

_ Wielokrotnie w ciągu tych lat złościłeś się z powodu zasad, które ustaliłam z myślą o naszej winiarni. Od dawna miałeś własne pomysły. Nieduży zakład da ci szansę zrealizowania ich. Żeby ci na początku pomóc, wykupię twoje udziały w Rutledge Estate.

_ Żeby mi pomóc? Chcesz zwyczajnie mnie wykupić i rzucić mi forsę w twarz dla uspokojenia własnego sumienia, zanim pokażesz mi drzwi.

- Staram się być sprawiedliwa.

_ Sprawiedliwa? Tak to nazywasz? - mówił z goryczą w głosie. - Dla ciebie zawsze liczył się tylko Jonathon. Mnie nie mogłaś znieść.

- To nieprawda.

_ Chcesz, żebym ci uwierzył, kiedy wiem, jak potrafisz kłamać? Twoje całe życie to jedno wielkie kłamstwo. I ja o tym wiem. Nie możesz tego znieść, prawda? Nie możesz znieść, że ja wiem, co wydarzyło się tamtej nocy.

- Tamto nie ma nic wspólnego z tobą.

_ Czyżby? Nigdy nie mogłaś mnie znieść obok siebie, bo byłem żywym wyrzutem sumienia, przypominałem ci to, co chciałaś ukryć. Myślisz, że o tym nie wiem, że nigdy o tym nie wiedziałem?

- Mylisz się - zaprzeczyła Katherine.

Ale nigdy nie potrafiła go przekonać. Ani wtedy, ani później. Gdy tego dnia wyszedł z biblioteki, serce miał przepełnione nienawiścią• Kiedyś łudziła się, w miarę jak jego zakład rozwijał się i osiągał sukcesy, iż Gil wreszcie zrozumie, że opuszczenie przez niego Rutledge Estate było najlepszym wyjściem dla wszystkich. Ale tak się nie stało, i ona straciła już nadzieję•


Sam pchnął obrotowe drzwi i znalazł się na ulicy. Przystanął i spojrzał w górę na budynki, które przysłaniały prawie całe niebo. Nie widać było migoczących gwiazd, a parne powietrze przesycone było spalinami i zapa¬chem odpadków z całego dnia.

Natychmiast podszedł do niego portier.

- Potrzebna taksówka, proszę pana?

- Nie, dziękuję.

Rozpiął marynarkę i ruszył przed siebie. Zanim dotarł do świateł na rogu ulicy, upał zmusił go do zdjęcia marynarki i zarzucenia jej na ramię.

Nie zwracając uwagi na czerwone światło przeszedł przez ulicę i szedł dalej ciemną uliczką obok budynku z brunatnego kamienia. Szedł przed siebie bez celu, gdy usłyszał rytmiczną melodię starej rockandrollowej piosenki. Nie zastanawiając się poszedł w kierunku, z którego dochodziła muzyka.

Zobaczył trzyosobowy zespół przygrywający gościom w kawiarni pod gołym niebem na dolnym placyku w Centrum Rockefellera. Trio zagrało starą melodię Fatsa Domino. Sam podszedł na róg i przystanął.

Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszła kobieta, a spora torba zwisająca na jej ramieniu przyginała ją do ziemi. Po sposobie, w jaki poruszała się na długich nogach, płynnie, lekko kołysząc biodrami, Sam natychmiast rozpoznał Kelly Douglas.

- Tak, to ja i znów jestem zakochany - zabrzmiały słowa piosenki na dolnym placyku, a głos piosenkarza, wzmocniony przez mikrofon, docierał wszędzie. - Nie kochałem od ...

Nagle Sam rozzłościł się na siebie, po jakie licho przyniosło go tutaj?

Już raz się sparzył i nie miał zamiaru znowu zbliżać się do ognia.

A jednak stał tam i patrzył, jak Kelly wsiada do samochodu zaparkowanego przy chodniku. Zdawało mu się, że popatrzyła w jego stronę, ale nie był tego pewien. Powiedział sobie, że to i tak: nie ma znaczenia. Następnego dnia miał opuścić tę betonową wyspę i wrócić do Kalifornii. A to definitywnie kończyło tę historię. .


8

Pomieszczenia, w których pracowali nad programem Ludzie i miejsca, nie miały nic z atmosfery pośpiechu studia wiadomości. Nic z tego szaleństwa, towarzyszącego komunikatom z ostatniej chwili i gorączkowych momentów przed wejściem na wizję. Przechodząc przez hall do swojego biura, Kelly pomyślała, że tu nie zwracano się do siebie demonstrując niecierpliwość, nie wykrzykiwano poleceń - nawet dzwonki telefonów wydawały się mniej natarczywe. Minęły już trzy dni, ale nie przywykła jeszcze do wolniejszego tempa.

Tutaj nikt nie oczekiwał na gotową audycję z końcem dnia. Owszem, tu tak¬że odczuwało się napięcie, ale jakby o mniejszym natężeniu.

- Kelly, hej Kelly!

Na dźwięk swego imienia przystanęła. Głos dochodził zza drzwi po¬mieszczenia, obok którego właśnie przeszła. Wróciła i zajrzała do środka. Nad zawalonym papierami biurkiem pochylała się DeeDee Sullivan. Jak zwykle miała na sobie workowate spodnie i nie mniej workowatą koszulkę polo. Na głowie, na krótkich, brązowych włosach, pomimo jej trzydziestu sześciu lat mocno już posiwiałych, układał się pałąk słuchawek, obok sterczały odsunięte z nosa okulary.

- Wcześnie wróciłaś. - DeeDee popatrzyła na tarczę umocowanego na ręce na skórzanym pasku dużego Timexa. Jej teksaskie pochodzenie natychmiast wychodziło na jaw, gdy tylko otworzyła usta. - Sądziłam, że będziesz dłużej zajęta przy tych swoich kurczakach. Jak poszło przemówienie?

- Nieźle, a wszystkie dania zostały sprzedane. Co oznacza, że kasa programu walki z maltretowaniem dzieci,nieco się wzbogaciła - odpowiedziała Kelly z uśmiechem. - Najważniejsze okazały się kurczaki, przemówienie było tylko dodatkiem.

- A jaką reakcję wywołał film o dzieciach? - Zrobiła go DeeDee. Poświęcała wolny czas i nakłaniała do współpracy innych.

- Musiałam wyjść, zanim zaczęli go wyświetlać. Miałam w studio za dużo spraw do załatwienia, żeby móc tam zostać. - Tak naprawdę Kelly nie mogła znieść scen, w których pokazywano pobite dzieci ze śladami obrażeń, patrzeć na ich pełne przerażenia oczy. Nigdy nie zdobyłaby się na pracę przy tym filmie. Widok zmaltretowanych dziecięcych ciałek wzbudzał w niej zbyt wielki gniew. Ale wolała nie rozmawiać z nikim na ten temat. - Czego potrzebujesz? - spytała.

DeeDee uśmiechnęła się do niej radośnie i uniosła kciuk w triumfują¬cym geście.

- Właśnie skończyłam telefoniczną rozmowę z agentem prasowym Johna Travisa. Jutro, o pierwszej, masz umówiony lunch z naszym gwiazdorem, w Russian Tea Room.

Kelly rozpogodziła się i zapytała z nadzieją w głosie:

- Czy to oznacza, że pozwoli nam zrobić o sobie program?

- Oficjalnie jeszcze się nie zdecydował. Agent mówi, że Travis chce najpierw spotkać się z tobą i osobiście przekonać się, czy będziecie mogli współpracować. Ale to tylko takie gadanie. Jeżeli chodzi o moje zdanie, możemy już świętować, jest nasz.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - zamruczała Kelly. Z natury ostrożna, nie dala się ponieść entuzjazmowi DeeDee.

- Jestem tego pewna - upierała się DeeDee. Oparła się o framugę drzwi, zdjęła okulary i podekscytowana wymachiwała nimi rytmicznie. - Boże, czy wiesz, co to oznacza, Kelly? Ten facet dopiero ma ikrę, działa szybciej niż meksykańskie jalapeno. Jego nowy film bije wszelkie kasowe rekordy, a idzie dopiero drugi tydzień. Co więcej, Travis za tę rolę, ani chybi, dostanie Osca¬ra. Widziałaś już ten film?

Kelly skinęła głową.

- Poszłam na prywatny pokaz kilka tygodni temu.

- Ja też. - DeeDee nachyliła się z zaaferowaną miną. - Jeżeli zaprezentujemy jego sylwetkę w pierwszej kolejności, to program ukaże się mniej więcej w tym samym czasie, w którym będą przyznawane nominacje do Osca¬rów. Pomyśl, jakie to będzie miało znaczenie dla popularności audycji. Właśnie takiego startu potrzebujemy.

- Zgadzam się z tobą, ale nie mogę przestać myśleć o jego partnerce w tym filmie. Czy jest choć trochę prawdy w plotkach, że nigdy więcej nie zagra?

- A kto potrafi oddzielić prawdę od tych hollywoodzkich bajek, które towarzyszą filmowi? - DeeDee wzruszyła swymi chudymi ramionami.

- Według mnie, jeżeli to prawda, to mielibyśmy sensacyjną historię, akurat do naszego programu. No bo dlaczego Kit Masters miałaby wycofać się u pro¬gu kariery? To nie miałoby najmniejszego sensu. - Kelly zmarszczyła brwi i westchnęła. - Niestety, Hugh nie uważa, żeby to było interesującym materiałem.

- l wiesz, Kelly, on ma chyba rację. Telewidzów nie będzie obchodziło, czemu Kit wypięła się na to najbardziej amerykańskie marzenie. l niby dla¬czego miałoby to kogoś obchodzić? Widzowie uznają jej zachowanie za dziw¬ne i wysoce niepatriotyczne. Wzruszą ramionami i, co najwyżej, popukają się w czoło. Na pewno nie włączą telewizora po to, żeby poznać motywy jej postępowania. Widzowie uwielbiają programy o ludziach takich jak John Travis, którzy idą na dno, a później biorą się w garść i znowu są na samym szczycie.

- Co to, mówicie o Johnie Travisie?

Kelly odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Lindą James, korespondentką z Zachodniego Wybrzeża i jej konkurentką do stanowiska redaktorki prowadzącej. Linda uśmiechnęła się do niej chłodno i nie zadała sobie trudu, żeby ukryć wrogość w błękitnych oczach, równie lodowatych, jak błękit jej kostiumu.

- Halo, Linda. - Kelly starała się opanować głos, bo pomyślała sobie, że choć tego nie chciał, zrobiła z niej swojego wroga, gdy podjęła nową pracę. - No, no, czy to nie korespondentka z Zachodniego Wybrzeża, Linda James? - DeeDee Sullivan skrzyżowała ramiona i oparła się o framugę drzwi. - Co cię przyniosło do naszego zakątka?

- Interesy. Właśnie porozmawiałam sobie z Hugh. Chciałam, żeby wiedział, że jestem rozczarowana, że nie będę miała okazji z nim współpracować, ale oczywiście życzę mu sukcesu. - Przerwała na chwilę. - A co do ciebie, Kelly, to wprawdzie trochę się spóźniłam, ale gratuluję ci.

_ Dziękuję. - Kelly przyjęła wyciągniętą przez Lindę dłoń. - Prawdę mówiąc do samego końca, aż do chwili otrzymania propozycji, byłam pew¬na, że to ja tobie będę składać gratulacje.

_ Naprawdę? - Linda uniosła, w ironicznym grymasie, brwi jasne jak jej złote włosy. - Mimo że tak blisko jesteście z Hugh?

_ Naprawdę - odpowiedziała Kelly stanowczo. Wewnętrznie aż się skręcała po usłyszeniu zarzutu, że jest jego protegowaną.

Linda James przemilczała jej słowa i przyglądała się uważnie dłoniom, zanim znów uniosła wzrok, by przeszyć nim Kelly.

_ Zresztą, gdy Hugh objaśnił mi formułę show i jego ideę, uświadomi¬łam sobie, że ten program nie inspirowałby mnie wystarczająco. Wolę robić historie, w których jest więcej faktów, a mniej gadaniny. Ale myślę, że taki lekki styl tobie będzie odpowiadał.

_ To bardzo miło wiedzieć, że jesteś po mojej stronie. _. Z całym rozmysłem, nie mniej zjadliwie, odpowiedziała Kelly.

Linda ściągnęła lekko wargi, ale już po chwili znów wykrzywiła je w fałszywym uśmiechu.

_ Gdy tu wchodziłam, rozmawiałyście o Johnie Travisie. Czyżbyś miała nadzieję na przeprowadzenie z nim wywiadu?

Teraz zabrała głos DeeDee.

- Kelly zje z nim jutro lunch.

_ To miłe. - Słowa te zabrzmiały niczym mruczenie zadowolonego kota. _ John Travis i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Jest teraz wręcz rozrywany, więc będzie niezwykle wybredny w wyborze programów, w których ma wystąpić. Muszę szepnąć mu słówko w twojej sprawie. - Rzuciła im uśmiech i ze słowami: - Życzę wam szczęścia - wyszła z pokoju i skierowała się do hallu, w stronę wind.

_ Odnoszę wrażenie, że życzy nam jak najgorzej - westchnęła Kelly.

_ N a pewno szepnie słówko Travisowi - powtórzyła DeeDee słowa Lindy. - Słówko, żeby pokrzyżować ci plany. Ona z pewnością nie należy do twoich wielbicielek, Kelly.

- Uważam to za komplement.

_ Sprytnie pomyślane. - DeeDee uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. - Postąpisz sprytniej, jeżeli będziesz miała na nią oko. Niebezpieczne węże to takie, które nie grzechoczą przed ukąszeniem. . _ Zamierzam przebywać poza zasięgiem jej jadu. Wprawdzie w lowa

było niewiele węży, ale mieliśmy tam zatrzęsienie skunksów. Z ich strony też nie można spodziewać się ostrzeżenia.

DeeDee rzuciła okiem na hall i zmarszczyła brwi. Obróciła się w stronę Kelly.

- Wiesz, co mnie najbardziej martwi?

- Co takiego?

- Ludzie, którzy poznali Lindę James, mogą pomyśleć, że wszystkie kobiety pracujące w telewizji są do niej podobne. - DeeDee odsunęła się od drzwi. - Nie zapomnij, jutro lunch - przypomniała.

- Poproszę Sue, żeby zaznaczyła termin w kalendarzu - obiecała Kelly. Sue była jej asystentką i między innymi odbierała telefony oraz przyjmowała korespondencję. Pomachała DeeDee ręką na pożegnanie i ruszyła przez hall do swojego pokoju.

Gdy do niego wchodziła, Sue Hodges nie było za biurkiem, a posegregowana korespondencja i notatki z telefonicznymi informacjami piętrzyły się na blacie biurka. Kelly wzięła całą stertę i przeniosła do siebie.

Najpierw przejrzała odebrane przez Sue telefoniczne informacje. Nie znalazła nic, czym trzeba by się było niezwłocznie zająć. Przeglądała po¬bieżnie korespondencję, dopóki nie trafiła na napisany odręcznie list od Katherine Rutledge, która dziękowała jej za audycję i wyrażała podziw dla jej pracy.

Czytając go nie myślała o spotkaniu z Katherine, ale o tej chwili w sobotni wieczór, gdy przed budynkiem telewizji, po drugiej stronie ulicy zobaczyła samotnego mężczyznę. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że to Sam Rutledge, co oczywiście było niepoważne, bo przecież Sam był wtedy na aukcji, o kilka przecznic dalej.

Zaskoczyło ją własne rozczarowanie, gdy okazało się, że to nie on. Po¬winna była odczuć ulgę.

Na biurku Sue zadzwonił telefon. Kelly spojrzała na mrugające świateł¬ko, a potem na drzwi do poczekalni. Telefon wciąż dzwonił i nikt go nie odbierał, co oznaczało, że Sue jeszcze nie wróciła. Odłożyła kartkę od Katherine, nacisnęła migoczący guzik i podniosła słuchawkę.

- Kelly Douglas, słucham. - Automatycznie sięgnęła po długopis i notatnik. Panienka z międzymiastowej zakomunikowała: - Mam rozmowę z przywołaniem do panny Kelly Douglas.

- Tu Kelly Douglas - powtórzyła.

- Proszę mówić. - Cichy brzęk był sygnałem, że telefonistka wyłączyła się.

- Lizzie-girl, to ty? - Ten głos, to znienawidzone przezwisko, którego nigdy nie słyszała wymawianego czule, lecz zawsze ostro lub z szyderstwem, sprawiły, że Kelly zamarła, a uczucie gniewu napłynęło gorącą falą. -:- Lizze-girl, to ja ...

Przerwała mu:

- Wiem kto mówi. - W następnej chwili pożałowała swych słów, wściekła, że nie udała, że nie wie, o kogo chodzi. Teraz było na to za późno. _ Czego chcesz?

- Zobaczyłem cię kiedyś wieczorem w telewizji, jak czytałaś wiadomości, i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. - Chcesz powiedzieć, że za dużo whisky wypiłeś? - warknęła.

- Zawsze miałaś niewyparzoną gębę.

- Po co dzwonisz? - Z góry znała odpowiedź. Powiedziała z goryczą: -

Niech zgadnę, chcesz forsy, prawda?

- To przez Rutledge'ów. Dokładnie przez jaśnie panią, przez madame. Próbuje odebrać mi ziemię. Trochę spóźniłem się ze spłatą długu, a ona nie chce dać mi szansy. Żąda całej sumy, a jak nie, grozi że odbierze ziemię• Dom, winnicę, wszystko. Na pewno nieźle sobie radzisz, masz wspaniałą posadę w telewizji i zarabiasz mnóstwo pieniędzy. Trzydzieści pięć tysięcy nie będzie dla ciebie dużym wydatkiem.

- Nic z tego. - Jej odpowiedź była natychmiastowa i ostateczna.

- Musisz mi pomóc. Poza tobą nie mam nikogo. Do cholery, należy mi się od ciebie chociaż tyle.

- Nic ci się ode mnie nie należy - Gniew, który pulsował tuż pod powierzchnią, teraz przerwał tamę. Drżała na całym ciele. - Nic, słyszysz? - Lizzie-girl, chyba nie myślisz ...

Ale ona nie chciała więcej słuchać jego głosu; usłyszała już dość.

- Żebyś się nigdy, ale to przenigdy nie próbował ze mną skontaktować.

- Chyba nie mówisz poważnie!

Kelly rzuciła słuchawkę, ucinając jego protesty, a potem zakryła twarz dłońmi, walcząc z gniewem, szokiem i wspomnieniami. Nienawidziła go nawet po tylu latach. Miała nadzieję, że umarł. Chciała, żeby nie żył.

Wsunęła ręce we włosy i ścisnęła głowę. Jak zawsze po wybuchu gnie¬wu przychodziła refleksja i ogarniał ją strach.

- Mój Boże, co ja najlepszego zrobiłam? - Zerwała się z krzesła i patrzyła przez okno, nic nie widzącymi oczami. Przycisnęła ręce do brzucha, usiłowała zahamować podpełzające do gardła uczucie mdłości, które poja¬wiło się natychmiast, gdy ogarnęła ją panika.

Powinna posłać mu pieniądze. Miała te trzydzieści pięć tysięcy. Oszczędzała od pierwszego dnia pracy w telewizji, odkładała każdy grosz, który zostawał jej pod koniec tygodnia. Wraz z odsetkami miała prawie pięćdziesiąt tysięcy ulokowanych w obligacjach, tych najpewniejszych, skarbu państwa.

Zdawała sobie sprawę, że to zwykły szantaż i nie skończyłoby się na trzydziestu pięciu tysiącach. Przycisnęła czoło do szyby i zamknęła oczy. Byłoby jak przedtem, zabierał każdy grosz, który zarobiła. Mogła zatrzymać tylko to, co przed nim ukryła.

Dobrze zrobiła, że nie dała mu pieniędzy. Usiłowała pocieszyć się tą myślą. Co by się stało, gdyby zaczął mówić? Gdyby zaczął opowiadać ludziom o niej? Gdyby ...

- Dość, przestań! - Kelly sama przywołała się do porządku i starała się odzyskać zimną krew. Odrzuciła głowę do tyłu i wpatrywała się w sufit. Z całych sił powstrzymywała napływające jej do oczu łzy. - No i co z tego, gdyby nawet zaczął mówić? Co takiego mogłoby się stać?

Odpowiedź była całkiem prosta. Hugh, DeeDee, wszyscy w zespole, wszyscy w stacji, poznaliby prawdę o niej, jak żyła, jak się wychowała, każdy upokarzający szczegół życia jej i jej rodziny. Może nawet podziwialiby ją za to, że wbrew przeciwnościom zaszła tak wysoko, ale równocześnie współczuliby jej. Nie zniosłaby tego!

Ale przecież już kiedyś musiała to znosić; może przejść przez to jeszcze raz. Świat by się nie skończył, nie straciłaby pracy, nie zakończyłaby się jej kariera. Cokolwiek się wydarzy, poradzi sobie z tym. W końcu jest mistrzynią w pokonywaniu trudności. Zmusiło ją do tego życie.

- Kelly?

Musiał powtórzyć jej imię, żeby go usłyszała i odwróciła się. Hugh stał w drzwiach, rękę trzymał na klamce. Przyglądał się jej uważnie. Kelly patrzyła w jego stronę, ale jakby go nie widziała.

- DeeDee właśnie powiedziała mi o twoim jutrzejszym spotkaniu z Johnem Travisem ... - Przekrzywił głowę, zmarszczył mocniej brwi i przymrużył oczy. - Kelly, czy coś się stało?

Natychmiast zaprzeczyła, a gdy poczuła w głowie trudny do zniesienia szum, wykorzystała to jako pretekst.

- Po prostu boli mnie głowa.

- Niech zgadnę, dlaczego. - Kelly aż zrobiło się zimno na myśl, że mógł usłyszeć jej telefoniczną rozmowę i dowiedzieć się wszystkiego. - To przez Lindę James - powiedział Hugh. - DeeDee wspomniała mi, że Linda dopadła was w hallu i pokazała swoje pazurki. Nie zwracaj na to uwagi, Kelly. Zignoruj ją.

Linda James. Starcie z tą kobietą wydawało się Kelly takie odległe, że całkiem o nim zapomniała. Nie mogła jednak przyznać się do tego, nie uniknę,łaby dalszych pytań.

- Zignoruję - zgodziła się. Utkwił w niej wzrok.

- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Coś blado wyglądasz. Spojrzała na niego. Czy ma mu powiedzieć całą prawdę o sobie, zanim dowie się sam z innego źródła? To była właściwa chwila, miała dobrą okazję, żeby wszystko wyznać. A jeżeli nic się nie wydarzy? Czy nie lepiej po¬czekać i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja?

Gdy zrobił krok w jej kierunku, Kelly natychmiast wycofała się za biur¬ko. Czuła się zbyt słaba i bała się, że się rozklei przy najmniejszym objawie czułości z jego strony.

- Jak się ma rude włosy, to i bladą cerę. - Żeby zmienić temat, wzięła z biurka list Katherine. - W dzisiejszej poczcie dostałam wiadomość od ma¬dame Rutledge. Dziękuje mi za program.

- Dokładnie takiej reakcji można się było po niej spodziewać. - Hugh wziął kartkę i przestudiował jej treść. - Katherine pochodzi z okolic, gdzie ściśle przestrzega się etykiety.

- Pomyślałam o tym samym. - Kelly kurczowo uczepiła się tematu.

- No, no, to interesujące. - Stuknął palcami w kartkę. - Przez kilka ostatnich dni zastanawiałem się nad pomysłem ... --: przerwał zdanie i zmarszczył czoło. - Czy wzięłaś już coś na ten twój ból głowy?

- Nie. Właśnie miałam zamiar zapytać Sue, jak wróci, czy ma aspirynę¬skłamała Kelly, a później przypomniała sobie o czymś innym. - Muszę jeszcze powiedzieć jej, żeby zaznaczyła w kalendarzu moje spotkanie z Travi¬sem i zebrała wszystkie informacje, jakie o nim mamy. Zanim się jutro z nim spotkam, chcę wiedzieć więcej, niż on sam wie o sobie, o jego życiu, karierze, co tylko się da.

- Masz przed sobą pracowite popołudnie - zauważył Hugh i położył kartkę od Katherine na wierzchu korespondencji. - O moim pomyśle porozmawiamy innym razem.

- Z przyjemnością. - Kelly udało się uśmiechnąć, gdy podchodził do drzwi. Wzięła do ręki kartkę z informacjami o telefonach i udawała, że ją czyta, dopóki odgłos jego kroków całkiem nie ucichł. Wpatrywała się w tele¬fon i zastanawiała, czy za chwilę znowu zadzwoni.


Powoli, mechanicznie, Len Dougherty odwiesił słuchawkę i wbił wzrok w aparat. Nie miała zamiaru dać mu pieniędzy - czuł to tak wyraźnie, jak nienawiść w jej głosie. Dobry Boże, co on teraz zrobi?

Całkowicie trzeźwy, bez kropli alkoholu przez ostatnie sześć dni, po¬wlókł się krętymi uliczkami, przeszedł obok kilku butików, cofniętego wejścia do hotelu i wyszedł na Main Street. Obydwa pasy ruchu były zatłoczone. Lincolny wlokły się za wolno jadącymi mercedesami i ciężarówkami farmerów. Monotonny szum silników pracujących na wolnych obrotach rozbrzmiewał wokół. Ponad głowami przechodniów flaga na szczycie hotelu łopotała w silnych podmuchach wiatru.

Dougherty niczego nie widział, niczego nie słyszał. Czuł się chory i prze¬rażony. Szedł jak ślepiec i w końcu wpadł na potężnego mężczyznę w ber¬mudach i hawajskiej, kwiecistej koszuli.

-- Patrz, jak idziesz, łamago!

Nawet nie zauważył tej uwagi. Wydawało mu się, że lada moment ugną się pod nim kolana. Złapał się za solidny, żelazny słup lampy, jednej z tych staromodnych latami, które oświetlały Main Street. Wyglądał, jakby nie wie¬dział, gdzie się znajduje.

Był pewien, że da mu pieniądze. Tak bardzo pewien ... Przesunął dłonią po oczach, jakby chciał odpędzić zły sen. Niczego nie załatwił, nie udało się.

Straci swoją ziemię. Obiecał Rebece, że do tego nie dopuści, obiecał jej ... Stał i opierał się o słup; zaczął szlochać. Nic nie mógł zrobić, nie było nikogo, kto by mu pomógł, nikogo, kto dałby mu te pieniądze. A bez nich Rutledge'owie zabiorą mu ziemię.

- Uda im się - wyszeptał. Popatrzył w niebo. Nie zwracał uwagi na zdziwione spojrzenia przechodniów. - Nie mogę im przeszkodzić, Rebeko. Nie mam nikogo, kto pomógłby mi przeciwstawić się im ...

Zawodził tak i patrzył w górę, na błękitne niebo, i jakaś myśl zaczęła kiełkować mu w głowie. Rutledge'owie. Może jeszcze nie wszystko stracone. Musi spróbować. Jego zmarła żona tego chciała.


9

W czasie kilku następnych dni dźwięk telefonu przyprawiał Kelly o drżenie serca. Za każdym razem, gdy podnosiła słuchawkę, przygotowywała się w duchu na najgorsze. Bez końca zastanawiała się, co mu powie, jak zareaguje na jego żądania, jakich użyje słów, żeby nie załamać się i nie okazać mu współczucia.

Ale jak dotąd, nie zadzwonił.

Kelly siedziała przy stole konferencyjnym między producentami i auto¬rami zatrudnionymi przy produkcji programu, z którymi spotykała się regularnie każdego poniedziałkowego poranka. Machinalnie rysowała w swoim notatniku prostokąty i kwadraty, a potem łączyła je prostymi liniami. Na to, żeby mogła odetchnąć, było jeszcze za wcześnie. Ale przynajmniej była przy¬gotowana stawić mu czoło.

Gdy Hugh zabrał głos, podniosła oczy udając zainteresowanie, ale była za bardzo roztargniona, żeby zebrać myśli, niezbyt uważnie przysłuchiwała się jego słowom, dopóki nie usłyszała: kraina wina w Napa Valley.

- Co takiego? - przerwała mu. Hugh zmarszczył brwi, a pozostali popatrzyli na nią z rozbawieniem. - Przepraszam, nie słuchałam. - Przyznała się Kelly, prawie przekonana, że się przesłyszała. - Co powiedziałeś?

Spojrzał na pozostałych i z mocno uniesionymi brwiami zacytował Biblię.

- "Są pijani, lecz nie winem." - Rzucił Kelly lekko zniecierpliwione spojrzenie, ale powtórzył: - Postanowiłem, że zrobimy film o krainie wina w Napa Valley. DeeDee zajmie się produkcją. W czasie weekendu rozmawiałem o tym z Katherine Rutledge i zgodziła się w nim wystąpić. Wierzcie mi, trudno by było znaleźć kogoś lepszego. Uosabia przeszłość tego regionu, jego teraźniejszość, a także, całkiem możliwe, nadaje kierunek, w jakim branża i okolica rozwiną się w przyszłości. - Przerwał i zwrócił się wprost do Kelly.

A przy okazji, Katherine usilnie nalegała, żeby przekazać ci pozdrowienia.

Mam przeczucie, że bardzo się cieszy perspektywą spotkania z tobą.

Nie! Echo niemego krzyku zakołatało w głowie Kelly. Napa Valley to ostatnie miejsce, w którym chciałaby się znaleźć. Zanim otworzyła usta, uda¬ło jej się na tyle opanować, żeby jej argumenty zabrzmiały rozsądnie i przekonująco.

- Naprawdę uważasz, że mądre będzie kręcenie filmu o winie w atmosferze nasilającej się kampanii antyalkoholowej i przy coraz to surowszych przepisach dotyczących picia alkoholu?

- Owszem, w tym masz rację, ale i tak jestem zdania, że to wyjątkowo dobry temat, przesiąknięty mistycyzmem, na dodatek realizowany w pięknej, naturalnej scenerii. Co więcej, sądzę, że niewiele ryzykujemy. Mała szansa, że urazimy czyjeś abstynenckie uczucia, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Katherine Rutledge pamięta lata prohibicji. Oczywiście ostatnią kwestię na¬Idy odpowiednio naświetlić.

Poczuła się jak w pułapce i gorączkowo szukała drogi odwrotu.

- Na kiedy planujesz ten program?

- Za dwa tygodnie.

- Dwa tygodnie? To niemożliwe - zaprotestowała natychmiast Kelly. - Nie będzie dość czasu na przygotowanie materiału.

Hugh uniósł brwi i popatrzył na nią ze zdziwieniem i rozbawieniem.

- I to mówi kobieta, która dwa tygodnie temu miała mniej niż dziesięć minut na przygotowanie się do wywiadu z Katherine prowadzonego na żywo! Muszę dodać, że przeprowadziła go wspaniale - komplementował ją Hugh i mówił dalej nie przerywając ani na chwilę. - Wszystko układa się w logiczną całość. Gdy ty, Kelly, będziesz kończyć odcinek o Harrym Connicku, Dee¬Dee i jej ekipa pojadą do Kalifornii, nakręcą wstępną część reportażu o winobraniu i wybiorą scenerię do twojej rozmowy. Będziesz mogła tam polecieć, przeprowadzić wywiad i wprost stamtąd pojechać do Aspen na plan filmu o Johnie Travisie.

Uśmiechnął się do Kelly gratulując jej nakłonienia aktora do wzięcia udziału w programie.

Dzień po jej spotkaniu z Travisem zadzwonił jego agent prasowy i wy¬raził zgodę na występ.

Jeżeli nawet Linda James podjęła jakieś kroki, by wywiad nie doszedł do skutku, nie były one wystarczająco skuteczne.

- Dwie historie przywiezione za jednym zamachem - zauważyła Dee¬Dee. - Chłopcy od budżetu będą cię za to nosić na rękach.

- Właśnie o tym pomyślałem. A przy okazji, DeeDee, winogrona w Rutledge Estate nie dojrzeją jeszcze przez jakieś dwa, trzy tygodnie, więc będziesz musiała pobuszować po winnicach w okolicy i odszukać taką, w której już dojrzały. Znajdziesz ją bez trudu. Różne gatunki dojrzewają w różnym czasie.

- Dlaczego nie mażemy nakręcić reportażu w Rutledge Estate? - zaprotestowała Kelly, wreszcie znajdując sposób na granie na zwłokę.

- Sam a tym myślałem, ale Katherine absolutnie nie chciała się zgodzić. Twierdziła, że są wtedy w majątku za bardzo zajęci i ekipa telewizyjna przeszkadzałaby im w pracy. Mażemy zrobić ten film przyjmując jej warunki . alba wcale.

Kelly wprawdzie wiele by dała, żeby nie kręcili tega reportażu, ale była na tyle rozsądna, że nie wypowiedziała swoich myśli. Musiałaby padać przyczynę swej niechęci, a przecież, jak dotąd, nic się nie wydarzyło, Zresztą nie miała nadziei na wyperswadowanie Hugh czegoś, ca raz postanowił. Mogła tylko spróbować wybić mu z głowy jej udział w tym przedsięwzięciu.

- Biorąc pod uwagę, jak: ważny jest dla nas wywiad z Travisem - zaczęła mówić Kelly, niby w zaaferowaniu bawiąc się długopisem - dobrze by było, gdybym się na tej pracy skoncentrowała. DeeDee może zrobić historię o winie, wywiady i całą resztę beze mnie. Później zrobię wstęp i narrację, i razem możemy zmontować całość. - Tak zazwyczaj postępowano, a telewidzowie mieli wrażenie, że cały wywiad zastał przeprowadzony przez osobę, którą widzą na ekranie, gdy w rzeczywistości materiał składał producent programu. Co więcej, mieli da dyspozycji trzy materiały wyprodukowane właśnie w taki sposób.

- Wszystka co robimy, jest ważne, Kelly. - Hugh utkwił w niej wzrok, lekko zdziwiony, ale i poirytowany. - Można przyciągnąć uwagę widzów czymś wyjątkowym, ale reszta programu musi być dobra na tyle, by ich po-

wstrzymać ad zmiany kanału. .

- Wiem, ale ...

- Ty przeprowadzisz ten wywiad - .oświadczył. - lstnieje jakaś szczególna więź między tobą a Katherine, której mogłaby zabraknąć, gdyby robiła go DeeDee. Ja, w każdym razie, nie mam ochoty tego sprawdzać. ¬Przerwał na moment i popatrzył na nią uważniej. - Zadziwiasz mnie. Za¬wsze twierdziłaś, że interesujesz się miejscem, w którym się urodziłaś, a gdy masz szansę pojechać da Napa Valley na kaszt firmy, natychmiast znajdujesz wymówkę.

Znalazła się w pułapce, w którą wpadła przez własne kłamstwa i ubarwiane opowieści.

-- Nie a ta chodzi, że nie chcę tam pojechać - brnęła dalej. - Ten program, jego sukces, są dla mnie o wiele ważniejsze niż podróż do Napa Val¬ley. Sądziłam, że będzie lepiej, i nadal tak: uważam, gdy skoncentruję się na wywiadzie z Travisem.

- Da mnie należy decyzja, nie da ciebie. -- Te sława wypowiedział Hugh Tawsend, kierownik produkcji programu, nie przyjaciel i mentor.

Wysłuchał argumentów i odrzucił je. Z tonu jego głosu wynikało niezbicie, że uznał sprawę za zamkniętą. Gdyby dalej naciskała, byłaby to podważaniem jego autorytetu i wystawieniem na próbę ich przyjaźni i zawodowych stosunków. Tego nie chciałaby w żadnym wypadku; nie mogła sobie na to pozwolić.

- Ty jesteś szefem. - Wzruszyła ramionami na znak kapitulacji, a w du¬chu usiłowała przywołać na pomoc swój rozsądek, żeby .odegnać dziecinne obawy.

To prawda, że dolina kojarzyła się jej wyłącznie z nieprzyjemnymi prze¬życiami, o których walałaby zapomnieć. Pojedzie tam, przeprowadzi wywiad i wróci. Jeżeli będzie miała szczęście, uniknie spotkania z duchami przeszłości. Ale żeby się o tym przekonać, musi najpierw tam pojechać.

Odważne sława. Niepokoiła ją tylko; że nie zabrzmiały dość przekonująco.


W chłodzie wielkiego budynku z podcieniami, w którym znajdowała się wytwórnia win Rutledge Estate, Claude Broussard szedł wzdłuż rzędu olbrzymich zbiorników z nierdzewnej stali. Teraz były puste, ale już za miesiąc, może nawet wcześniej, będą kipieć sokiem tegorocznych winogron. Wszystko musi być przygotowane na ten czas.

Z jednego ze zbiorników wyskoczył robotnik i na moment zastawił przejście. Claude przystanął i obrzucił badawczym spojrzeniem żylastego mężczyznę, a ostrych rysach twarzy, z dużą łysiną. Bez skutku próbował przypomnieć sobie jego nazwisko.

Robotnik był najwyraźniej zaskoczony widokiem Claude' a. Skinął mu pośpiesznie głową, ale zaraz odwrócił wzrok, poprawił na nosie okulary i prze¬szedł z gumowym wężem do następnego zbiornika.

Claude podejrzewał, że coś jest nie w porządku i zapytał:

- Czy ten jest już czysty?

- Aha. - Mężczyzna skinął potakująco nerwowym ruchem głowy. - Lśni jak nowy.

Claude mruknął z powątpiewaniem i schylił się, żeby zajrzeć do środka; pracownik ten był zatrudniany od niedawna, a w jego słowach zadźwięczał fałsz. Wewnętrzne ściany zbiornika rzeczywiście lśniły, lecz Claude bardziej wierzył swemu instynktowi niż oczom.

W następnej chwili dokonał, zdawałaby się, rzeczy niemożliwej; wcisnął swe szerokie ramiona i potężny tors przez mały otwór u podstawy zbiornika. Gdy znalazł się w środku, przeprowadził dokładniejsze .oględziny. Po chwili skończył i wypełzł z powrotem, z łatwością świadczącą o wieloletnim doświadczeniu. Powoli wyprostował się, próbując opanować ogarniającą go wściekłość.

- Masz żonę? - Popatrzył groźnie na robotnika. Mężczyzna skinął głową:

- Tak, mam. - Bez przerwy mrugał oczami, przysłoniętymi szkłami oku¬larów.

- Chciałbyś, żeby twoje dziecko urodziło się tutaj? - Claude palcem wskazał na zbiornik. - Tam w środku?

Robotnik zmarszczył brwi; usta miał otwarte, minę niepewną.

- Nie chciałbyś, bo ten zbiornik nie jest czysty. - Zanim skończył mó¬wić, stracił panowanie nad sobą. - Myślisz, że dobre wino może narodzić się w miejscu, gdzie nie jest czysto? - krzyknął. - Nie może! Wynoś się! - Gniewnym ruchem ręki wskazał na drzwi. - Wynoś się stąd. Nie będę tolerował niechlujstwa.

- Jeżeli zbiornik nie jest wystarczająco czysty, to wymyję go jeszcze raz.

Nie może pan wyrzucić mnie tak od razu i nie dać mi jeszcze jednej szansy. - Czy moje wino miałoby jakąś szansę, gdybym nie odkrył twojego niedbalstwa? Nie. Więc ty też nie będziesz jej miał. Poszukaj sobie pracy gdzie indziej.

Robotnik stał jak wryty.

Claude zrobił krok w jego kierunku, a dłonie zacisnął w pięści. - Pozbieraj swoje klamoty i idź. Wynoś się!

- Ale ... - robotnik przerwał w pół słowa i popatrzył za plecy Claude'a.

- Panie Rutledge, ja ...

- Jeżeli Claude uważa, że nie jesteś potrzebny w Rut1edge Estate, to tak widocznie jest, Johnson. - Sam podszedł bliżej i stanął obok kierownika piwnic.

- Ale to niesprawiedliwe.

Sam uśmiechnął się posępnie i zapytał:

- A co na tym świecie jest sprawiedliwe?

Z twarzą poczerwieniałą ze złości robotnik odłożył gumowy wąż i od¬szedł, mrucząc coś pod nosem.

Claude westchnął z ulgą, jak gdyby pozbył się nieprzyjemnego smaku w ustach.

- Żałuję, że nie użyłem na niego węża. Wino nie ma przyszłości przy takich obibokach. Jeżeli coś ma z tego w ogóle być, jest absolutnie konieczne, żeby proces fermentacji rozpoczynał się w idealnie czystych naczyniach. Ten dureń sądził, że tylko końcowa faza jest istotna.

- Już go nie ma. - Sam uspokajającym gestem położył dłoń na potężnym ramieniu Claude'a wyczuwając drżenie nadal rozgniewanego mężczyzny. - Zawołam Gina i każę mu wyczyścić zbiorniki.

- Wszystkie - dodał Claude z wściekłością. - Jak skończy, osobiście sprawdzę•

- Dopilnuję, żeby o tym wiedział. - Sam raz jeszcze poklepał go po ramieniu i poszedł po Gina.

Claude patrzył za nim. Dopiero po kilku minutach uspokoił się na tyle, żeby zastanowić się, czy Sam wyznaczył właściwego robotnika do czyszczenia zbiorników. Z uznaniem skinął swą posiwiałą głową. Gino D' Allesandro z pewnością porządnie wykona tę robotę. Tak czy owak, on sam wszystko sprawdzi. Nigdy nie dość ostrożności.

Odwrócił się i ujrzał Katherine idącą w jego stronę z ponuro zaciśnięty¬mi wargami i gniewnym błyskiem w oczach. To nie była pora jej zwykłej wizyty w winiarni.

- Madame! - Zmarszczył brwi. - Co się stało?

- Widziałeś Sama? Powiedziano mi, że jest z tobą. - Przeszukała wzrokiem pomieszczenie i zniecierpliwiona popatrzyła na niego.

- Wyszedł kilka minut temu, poszedł poszukać Gina i polecić mu oczyszczenie zbiorników. Jakieś kłopoty, madame?

- Owszem, mamy kłopot i to za sprawą mojego syna.

- Gilberta - powiedział Claude, wymawiając to imię z francuska.

_ Tak, Gila. - Nachmurzyła się jeszcze bardziej. - Dzisiaj rano rozmawiałam z baronem Fougere. Zdaje się, że Gil odbył z nim długą rozmowę i zasiał w jego głowie wątpliwości.

- Wątpliwości?

- Co do Sama i jego umiejętności poprowadzenia Rutledge Estate czy innej winiarni. Od dawna zastanawiałam się dokładnie nad tym samym.

- Sam jest porządnym człowiekiem - oświadczył Claude stanowczo. ¬Bardzo zależy mu na winoroślach, na ziemi.

Skrzywiła się z niesmakiem.

- To chyba jedyna rzecz, która go obchodzi. Czasami ... - zniżyła głos ¬czasami wolałabym, żeby był taki jak Gil, żeby posiadał trochę z jego agresywności. Ale Samowi brakuje ambicji. Jest za miękki, za łatwo zgadza się niemal na wszystko. Nigdy nie podjąłby walki o utrzymanie Rutledge Estate.

Claude łagodnie zaprzeczył.

- Myślę, że nigdy nie zacząłby wojny, madame, ale gdyby doszło do walki, nie cofnąłby się.

Jej twarz była pełna sceptycyzmu, ale nie upierała się. Za to dłoń moc¬niej zacisnęła na rączce laski, podniosła głowę i mocno zadarła brodę.

- Chcę być pewna, że przyszłość Rutledge Estate będzie bezpieczna.

Może mi to dać umowa z baronem i nic ani nikt nie będzie w stanie temu przeszkodzić. I na pewno nie będzie to Gil. - Odwróciła się w stronę drzwi. - Idę poszukać Sama.

Claude skinął głową ze zrozumieniem. Gdy oddalała się, zwrócił, jak zawsze, uwagę na jej dumną postawę i sposób poruszania się. Gdy był chłop¬cem uważał, że jest księżniczką królewskiej krwi. Dla niego była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał. On z wiekiem mocno się posunął i jego twarz poznaczyły bruzdy zmarszczek. Ona natomiast zachowała wiele ze swej urody, również wiotką młodzieńczą figurę.

Wtedy miała czarne włosy z przebłyskami onyksu, zupełnie takimi sa¬mymi, jakie rzucał kamień w pierścieniu barona, ówczesnego patrona Claude'a. Nosiła je krótko obcięte, według mody tamtych lat po wielkiej wojnie. Po tej, którą teraz nazywają I wojną światową.

Był zaledwie jedenastoletnim chłopcem, gdy po raz pierwszy ujrzał, madame W pałacowym ogrodzie z jego panią - baronową i z mężczyzną o włosach żółtych jak promienie słońca. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to mąż madame, Clayton Rutledge.

Wcześniej rzadko słyszało się odgłosy wesołości dochodzące z zamku.

Ale tego wieczoru jej śmiech, taki melodyjny i jasny, zwabił go do pałacu.


Claude przykucnął za różaną altanką i zajrzał do ogrodu. Majowy wietrzyk owiał go zapachem lawendy i róż. Za nim wznosiła się, zasłaniająca horyzont, wspaniała budowla - zamek. Strzeliste wieże i baszty zbudowane z olbrzymich, poczerniałych przez wieki, bloków kamiennych, sterczały na tle jasnego nieba.

Zwracał na ten widok tak samo mało uwagi, jak na zieloną pajęczynę winnic, które, w pełnym bogactwie liści, rozciągały się za jego plecami pra¬wie do samej Girondy. Nie dostrzegał niczego poza młodą kobietą zajętą rozmową z baronową. W oczy rzucała się, niemal natychmiast, żywość bijących od niej kolorów; cera biała jak mleko, włosy czarne jak atrament, wargi czerwone jak wino, oczy bardziej błękitne niż niebo, roziskrzone wesołością. Mężczyzna obok niej powiedział coś po angielsku, a ona zaniosła się perlistym śmiechem. Claude przypuszczał, że przybysz mówi z akcentem amerykańskim, choć nie był tego pewien, bo przecież nie rozumiał ani słowa. Ale kobieta mówiła po francusku, i to pięknie.

Nie potrafiłby dokładnie określić, jak długo siedział w ukryciu. Patrzył i słuchał, choć czuł mrowienie w nogach od przebywania w tej samej pozycji. A jednak nie chciał odejść, nawet gdy zaczęła się zbliżać dokładnie wy¬grabioną żwirową ścieżką do miejsca, w którym się schował.

Gdy odwróciła się, by zawołać baronową, Claude uświadomił sobie, że lada moment jego obecność zostanie odkryta. Zamierzał wymknąć się wzdłuż ścian altanki, schowany pomiędzy krzakami róż. Ale jego wielkie stopy zdradziły go; potknął i runął jak długi w kolczaste krzewy.

Podniósł się, jak mógł najszybciej, lecz było już za późno. Stała i obserwowała go tymi swoimi błękitnymi oczami pełnymi szczerej ciekawości.

- Kto ty jesteś? - zapytała.

Claude nie stracił zimnej krwi. Zmierzył ją wzrokiem, wyprostował się, a jak na jedenaście lat był bardzo wysoki.

-Nazywam się Claude Henri Broussard - oznajmił i spojrzał ukradkiem na baronową. Spodziewał się reprymendy, ale ta wyglądała raczej na rozbawioną niż zagniewaną. Desperacko zapragnął zaimponować pięknej Amerykance i dodał z powagą w głosie.

- Mój dziadek jest maitre w Chate¬au Noir.

- Ach tak. - Była pod wrażeniem. - A twój ojciec?

Odwrócił wzrok. Starał się zapanować nad wzruszeniem, które ścisnęło mu gardło.

- Nie żyje, madame, zginął na wojnie. Baronowa wtrąciła łagodnie:

- Został zagazowany w okopach. Niedługo potem choroba zabrała chłop¬cu matkę i teraz mieszka z dziadkiem.

- Współczuję ci, Claude. - Piękna madame popatrzyła na niego ciepło.

- Mój ojciec umarł, gdy byłam w twoim wieku. Bardzo wtedy cierpiałam. Gdy o tym pomyślę, ból powraca nawet po tylu latach.

Poczuł, jak od jej słów i zrozumienia serce mu rośnie. Powiedział żarliwie:

- Kiedy dorosnę, zostanę maitre de chai. Dziadek uczy mnie wszystkiego, co powinienem wiedzieć.

- To z pewnością wiesz już bardzo dużo o winnicach. - Złożyła przed sobą dłonie, a jej białe rękawiczki błyszczały niczym perły na tle bladoróżowej sukienki.

Claude usiłował naśladować pełne szacunku skinięcie głową, które pod- patrzył u dziadka.

- Znam się na uprawie winorośli i produkcji wina. Dziadek często radzi się mnie, gdy sprawdza jego smak.

Może nieco przesadził, ale przecież nieraz proszono go o skosztowanie młodego wina i za każdym razem dziadek pytał go o zdanie. No, może nie całkiem o zdanie, ale wypytywał o smak i uczył go, na co ma zwracać uwagę• - Szczęśliwie się złożyło, że cię spotkałam. Spędzimy tu z mężem kilka tygodni i może twój opiekun pozwoli, żebyś został naszym przewodnikiem i oprowadził nas po winnicach i winiarni.

Claude' owi serce z dumy omal nie wyskoczyło z piersi

- Zapytam go.

Pośpiesznie skinął głową madame i baronowej i pobiegł w stronę chai, długiego, niskiego, ale potężnego budynku, w którym przechowywano wino w gigantycznych beczkach, dopóki nie dojrzało na tyle, by można je było rozlać do butelek. Tam, w winiarni, miał nadzieję zastać dziadka.

Pozwolenia nie dostał natychmiast. Dziadek miał wątpliwości, czy pro¬pozycja została złożona na serio i wolał wcześniej upewnić się u barona. Dopiero wieczorem powiedział wnukowi, że ma się zgłosić w zamku następne¬go dnia, punktualnie o dziesiątej rano.

Claude włożył najczystszą koszulę, jaką miał, i najlepsze spodnie; na mokro przyklepał niesforne włosy. Był bardzo podekscytowany. Nie potrafiłby powiedzieć, co było powodem jego zdenerwowania, czy widok marmurów i pełnego złoceń przepychu wielkiej galerii, które zobaczył, gdy otworzono drzwi; czy widok barona, szczupłego i przystojnego, w tweedowej marynarce i szetlandzkim swetrze; czy to, że dotarło do niego wreszcie, że ma im towarzyszyć.

Ale całym jego sercem zawładnęła piękna madame. Choć nie przypuszczał, że to możliwe, wyglądała jeszcze śliczniej. Miała na sobie jasnobłękitną suknię, na tle której czerń jej włosów wydawała się intensywniejsza, a oczy ciemniejsze od rzadko spotykanego, nasyconego błękitu marmuru piętra, na którym znajdowała się galeria.

Nie potrafił oderwać od niej oczu, zwłaszcza po tym, gdy uśmiechnęła się do niego promiennie i zapytała o zdrowie. Claude zaczerwienił się, wyją¬kał kilka słów i zwrócił się do swojego pana:

- Myślałem, żeby zacząć od winnic, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Baron pozostawił decyzję swoim gościom. Madame zamieniła kilka słów z mężem w ich języku, po czym zwróciła się do Claude'a:

- W spaniałe wina biorą swój początek z winnic. A więc my także po¬winniśmy tam rozpocząć zwiedzanie.

Tego ranka winnice zdawały się rozumieć, jak znakomitych mają gości i przystroiły się w naj wspanialszą szmaragdową suknię. Już dawno dziadek nauczył Claude'a,jak rozróżniać rodzaje winorośli vinifera po kształcie liści i chłopiec wreszcie miał okazję pochwalić się swą wiedzą. Stanął na metrowej szerokości ścieżce pomiędzy rzędami winorośli i zaczął objaśniać:

- To jest najmłodsza z naszych winnic. Obsadzono j ą tym gatunkiem, by uzyskać owoce do Cabernet Sauvignon. Można je odróżnić po ...

Madame wcale nie słuchała. Schyliła się, by zaczerpnąć garść skopanej ziemi spomiędzy rzędów krzewów. Wyciągnęła dłoń w rękawiczce w stronę męża. Choć Claude nie zrozumiał, co powiedziała, zachwyciła go cudowna melodia jej głosu.

Wreszcie zwróciła się do niego po francusku:

- Nie spodziewaliśmy się, że tutejsza gleba jest taka uboga. Zrozumiał te słowa jako krytykę i zaczął jej tłumaczyć:

- To prawda, że tutejsza gleba jest zbyt uboga, by. uprawiać na niej inne rośliny, ale akurat nadaje się pod winnice. Jak mówi mój dziadek, woda szybko na niej wysycha i winorośle muszą głęboko zapuszczać korzenie w poszukiwaniu wilgoci i pożywienia. To bardzo ważne, żeby korzenie sięgały głęboko. Wtedy są silne i nie szkodzą im ani zbyt obfite, ani zbyt skąpe opady deszczu. Ważne jest też, by winorośle od świtu do wieczora kąpały się w słoń¬cu. - Ruchem ręki wskazał na winnicę gotową na przyjmowanie promieni słonecznych przez cały dzień.

- Rozumiem to. - Obrzuciła wzrokiem pole, po czym wróciła do garstki ziemi, którą trzymała w dłoni. Czubkiem palca rozkruszyła grudki. - Nasza ziemia w Ameryce jest tak samo surowa i kamienista jak ta.

Zdawało się, że szuka potwierdzenia, więc pokiwał głową. Słowo Ameryka sprawiło, że znalazł kolejną okazję do pochwalenia się swoją wiedzą. - Czy słyszała pani o szkodniku o nazwie filoksera? Nie?

Zaczął opowiadać o maleńkim jak wesz insekcie, który atakował korze¬nie i w końcu niszczył całą roślinę.

W młodości dziadka plaga filoksery nawiedziła cały kontynent i w sa¬mej tylko Francji zniszczyła dwa i pół miliona akrów winnic. Na koniec dotarła aż do Australii. Ten szkodnik dostał się do nich z Ameryki, ale Claude, gdy wspomniał o pochodzeniu plagi, nie miał wcale zamiaru obrazić madame.

Pokręciła przecząco głową, a wtedy jej mąż wtrącił uwagę po angielsku i wymienili między sobą kilka zdań.

- Mąż mówi, że jego dziadek stracił swoje winnice właśnie podczas tej zarazy. Obsadził je potem na nowo, ale nie w całości.

- Czy powiedział pani, co zrobić, żeby powstrzymać szkodniki i nie do¬puścić do zaatakowania nowych sadzonek?

- Nie mówił o tym - przyznała.

Pełen skrywanej radości, że może być tym, który jej to wytłumaczy, po¬wiedział:

- Odkryto, że filoksera nie atakuje korzeni pewnego gatunku amerykańskich winorośli. Wtedy sadzonki naszych vinifera zaszczepiono na podkładkach amerykańskich. Wiele osób twierdziło, że z winogron, które ciągną po¬żywienie przez obce korzenie, nie da się produkować dobrych win. Ale mój dziadek nie przejmował się tym gadaniem - oświadczył Claude z dumą. ¬Uważał, że rośliny rozpoznają francuską glebę, nawet jeżeli jej smak przynosiło im pożywienie wędrujące poprzez korzenie amerykańskich sadzonek. ¬Zamilkł, by po chwili zacytować słowa dziadka. - "Wszystko zależy od gleby, madame. Wspaniałe wina można robić tylko ze wspaniałych winogron, to gleba nadaje jakość." Oczywiście potrzebują także odpowiedniej pogody i pielęgnacji - dodał.

Claude powiedział to zdanie takim tonem, jakby doglądanie krzewów należało wyłącznie do niego.

Nie zakwestionowała jego słów, tylko powiedziała:

- Nie wątpię, że potrafisz dobrze zadbać o winorośle.

Zadowolony z jej pochwały oprowadzał ich dalej po winnicy. Wskazy¬wał na wyraźny kształt liści, zwrócił uwagę na pęki kwiatów i malutkie gro¬na, które gdzieniegdzie się zawiązywały i wytłumaczył, że te winogrona ob¬chodzą właśnie piąte urodziny, a ten rok jest pierwszym, w którym można będzie zrobić z nich naprawdę dobre wino Cabernet Sauvignon.

Claude starał się przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył go dziadek. Od czasu do czasu patron wtrącał jakąś uwagę, ale pozwolił, żeby chłopiec prawie przez cały czas samodzielnie opowiadał o winnicy.

Słońce zbyt szybko stanęło w zenicie i zaczęło chylić się ku horyzontowi, co oznaczało czas na południowy posiłek i koniec zwiedzania.

Claude ociągał się z pożegnaniem madame. Uśmiechnęła się do niego.

- Dziękuję ci za bardzo pouczającą wycieczkę. Może jutro, jeżeli znajdziesz czas, oprowadzisz nas po winiarni?

Zawahał się i spojrzał na patrona, wolał, aby baron sam jej to powie¬dział. Ale ten popatrzył tylko na Claude'a znacząco i czekał, aż chłopiec się odezwie.

Znalazł się w niezręcznym położeniu. Nie miał pojęcia, jak załatwić tę sprawę, nie obrażając madame.

- Proszę mi wybaczyć - zaczął z przejęciem - ale chodzi o zapach pani perfum. Wyjątkowo piękny - dodał pośpiesznie - ale mój dziadek jest bardzo surowy i nie pozwala na żadne pachnidła, na nic, co mogłoby skazić młode wino. - Ujrzał, jak rumieniec oblał jej policzki, i natychmiast opuścił wzrok. - Bardzo przepraszam, madame. Gdyby nie to, byłbym szczęśliwy mogąc oprowadzić ją po winiarni.

- Czy twój dziadek ma również coś przeciwko zapachowi zwykłego mydła?

Uniósł głowę, ale nie śmiał robić sobie nadziei.

- Non - powiedział.

- Jutro, obiecuję, mój mąż i ja nie będziemy pachnieć niczym więcej. _ Głos miała chłodny, ale patrzyła przyjaźnie. - Czy to wystarczy?

- Qui, madame. - Claude rozpromienił się. - Dziadek bardzo się ucieszy, że pani to potrafiła zrozumieć. Wiele razy mówił mi, że wino jest naj¬ważniejsze; ludzie i ich uczucia są dopiero na drugim miejscu.

Przez dłuższą chwilę zdawała się rozpamiętywać jego słowa. Potem skinęła mu głową, wzięła męża pod rękę i skierowała się w stronę zamku. Claude cofnął się kilka kroków, odwrócił się i pobiegł do małego domku, położonego na terenie posiadłości, w którym mieszkał razem z dziadkiem.

Był zanadto podniecony, żeby jeść. Stojący przed nim gulasz całkiem . wystygł, zanim opowiedział o tym, co wydarzyło się tego dnia, i zdążył po¬wtórzyć wszystkie słowa madame. Niewiele go obchodziło, że dziadek nie podziela jego podniecenia i entuzjazmu.

Następnego ranka zgłosił się w pałacu. Tym razem zaprowadził swoją grupkę do starej, kamiennej wytwórni win. Podczas zwiedzania posuwali się wolniej niż wczoraj. Mąż madame zadawał wiele pytań, a to wymagało tłumaczenia zarówno jego słów, jak i odpowiedzi. Na szczęście dziadek był pod ręką i mógł wyjaśnić szczegółowo, jak przebiega proces produkcji.

Po południowym posiłku wrócili do chai na próbowanie młodego wina.

Wewnątrz panował chłód - grube mury utrzymywały stałą temperaturę. Claude przyglądał się, jak dziadek wszedł na niską drabinkę i sięgnął do leżącej na boku olbrzymiej beczki. Uderzeniem drewnianego młotka wybił szpunt i wsunął w otwór długą szklaną rurkę, zwaną potocznie "złodziejem wina". Po¬czekał, aż wypełni się szkarłatnym płynem, przycisnął jej otwór swym zrogowaciałym kciukiem i ze zręcznością nabraną przez pięćdziesiąt lat praktyki, rozlał wino do kieliszków tak, że nie uronił przy tym ani kropelki.

Przez chwilę Claude martwił się, że dziadek nie przewidział kieliszka dla niego. Poruszył się zaniepokojony, ale zanim zdążył zaprotestować, wino już stało przed nim. Był szczęśliwy; został potraktowany jak dorosły, jak wcześniej traktowała go madame.

Z kieliszkiem w ręce baron zaczął objaśniać krok po kroku sposób próbowania wina. Mówił po angielsku z mocnym, francuskim akcentem. Claude nie rozumiał ani słowa i żeby dodać sobie animuszu, we wszystkim naśladował dziadka.

Najpierw przyglądał się barwie wina. Miało odcień szkarłatu, bardziej wpadający w czerwień niż w błękit, co świadczyło o jego młodości. Obejmując kieliszek dłońmi ogrzał trunek do właściwej temperatury, a potem po¬ruszał szkłem energicznym, okrężnym ruchem, by wino ożyło i uwolniło swój aromat. Przysunął nos do kieliszka i powąchał.

To właśnie był bukiet wina, na który składało się wiele zapachów. Ucieszył się, gdy madame wyłowiła większość z nich - zapach dębu, z pewnością cedru, delikatny fiołków i mocniejszy owoców. Ten ostatni przypominał bardziej woń czarnej porzeczki niż winogron. Nawet dziadek był pod wrażeniem doskonałości jej zmysłu powonienia.

W końcu Claude pociągnął łyk wina; wciągnął je w usta cienką strużką, posmakował językiem, a potem rozprowadził w każde zagłębienie policzków; przez chwilę żuł, niczym kiper, tak jak uczył go dziadek. Było mocne i bardzo ostre, i Claude pomyślał, że nie zdążyło jeszcze nabrać wymaganej równowagi.

Zawsze w takim momencie dziadek kazał mu wypluwać wino, ale teraz nie dostarczono przeznaczonego do tego naczynia, więc Claude rozejrzał się niepewnie i połknął trunek jednym haustem. Smak długo pozostał mu w ustach i chłopiec przypomniał sobie fachowe określenie, którego użyłby jego opie¬kun - "długi finisz".

Goście poświęcili sporo czasu smakowaniu wina. Madame na chwilę przytknęła palce do ust.

- Jest mocne - zwróciła się do barona - aż mi zdrętwiały wargi.

- To tanina - wyjaśnił. - Ona sprawia, że wino nabiera długowieczności. Nie powinno być jej za dużo, bo smak staje się wtedy gorzki", jak zbyt długo parzonej herbaty.

- Rozumiem - powiedziała madame i przetłumaczyła uwagi barona mężowi.

W ciągu następnych tygodni Claude często widywał madame i jej męża.

Wszędzie było ich pełno. Interesowali się wszystkim. Zadawali mnóstwo pytań, chcieli zobaczyć każdy szczegół. Czasem towarzyszył im, innym razem tylko ich obserwował zajęty przy pracach, które zlecił mu dziadek. Wie¬le dowiedział się o madame, najwięcej od niej samej i podczas rozmów z robotnikami. W Ameryce mieszkała w okolicy zwanej Kalifornią, gdzie kiedyś wytwarzano nie najlepsze, amerykańskie wina. Było to, zanim wprowadzono tam absurdalne prawo, które zabraniało produkcji i sprzedaży alkoholu.

Z baronową zaprzyjaźniła się wiele lat wcześniej, w Szwajcarii, gdzie chodziły do tej samej szkoły. Służba plotkowała, że madame przywiozła ze sobą do Francji dwóch synów; młodszy miał na imię Gilbert, a starszy miał angielskie, trudne do wymówienia imię - Jonathon. Claude nigdy się z chłopcami nie spotkał. Powiedziano mu, że z madame przyjechała opiekunka, która się nimi zajmuje.

Dowiedział się także, że madame i jej mąż byli mocno przekonani, że wkrótce nadejdzie dzień, kiedy produkcja wina znów stanie się w ich kraju legalna. Wtedy będą wytwarzać je z winogron wyrosłych na kalifornijskiej ziemi; wina mogące konkurować z najlepszymi winami z wielkich francuskich firm. Claude pomyślał, że nie jest to możliwe, bo gleba w ich majątku nie była francuska, ale w duchu miał nadzieję, że piękna madame urzeczywistni swoje marzenia.

Mimo że dowiedział się wiele o amerykańskich gościach, a madame wręcz uwielbiał, wątpił, czy kiedykolwiek potrafi zrozumieć ich postępowa¬nie. Byli inni niż goście dotychczas odwiedzający Chateau. A już na pewno różnili się od barona, jego patrona.

Patron regularnie przeprowadzał inspekcję winnic, sprawdzał, czy rośli¬ny są zdrowe, a winogrona dojrzewają. Nie rzadziej zachodził do Chateau z dziadkiem konsultował sprawy związane z przechowywaniem wina. Ale żeby patron tak spoufalał się z robotnikami, spędzał z nimi tyle godzin, żeby uczyć się od nich tajników zawodu, i wykonywał te same, co oni, prace - to było nie do pomyślenia.

A jednak mąż madame zachowywał się w sposób całkiem naturalny.

Gdy nadszedł czas wycinania liści, by dopuścić więcej słońca do dojrzewających winogron, był z robotnikami i przyglądał się, jak to robią. Chciał wiedzieć, dlaczego obrywają jedne liście, a pozostawiają inne, i naśladował ich.

Jego francuski był okropny. Swoje wypowiedzi przeplatał angielskimi zdaniami, co sprawiło, że jego mowa była prawie niezrozumiała. Madame towarzyszyła mu niemal przez cały czas i Claude zauważył, że była nie mniej zainteresowana pracami niż jej przystojny mąż.

Choć nie bardzo wiedzieli, co o nim myśleć, Claude i pozostali robotnicy polubili go. Ale za madame wręcz przepadali. Ona była wyjątkowa; jej mąż niecodzienny. Chciał wszystko wiedzieć, wszystkiego dotknąć.

O świcie, w dniu kiedy miano zbierać pierwsze winogrona, Ameryka¬nin pojawił się w winnicy ubrany w roboczą koszulę. Wziął od brygadzisty kosz i nóż z zakrzywionym ostrzem i stanął obok rzędu, który mu przydzielono. Jeszcze bardziej zaskakujące było to, że pracował równo z innymi zbieraczami, aż do samego wieczora.

Następnego dnia poszedł do wytwórni i uczył się, jak obrywać winogrona z szypułek i wyciskać je. Madame była przy nim przez cały czas, przekazywała jego nie kończące się pytania dziadkowi Claude'a i tłumaczyła odpowiedzi.

Powtarzało się to dzień w dzień. Wiele razy dziadek sarkał, że ten człowiek jest dla niego zawadą, ale Claude widział błysk aprobaty w oczach swego opiekuna i słyszał spokój w jego głosie, gdy cierpliwie tłumaczył jakieś zagadnienie, często bardzo szczegółowo, panu Rutledge.

Tak, dziadek lubił tego mężczyznę. I lubił też madame, choć nigdy o tym nie wspomniał.

Gdy ukończono wyciskanie winogron, a winnice przybrały czerwono¬złote jesienne barwy, Claude myślał, że goście wyjadą. Zostali jednak, choć kilka razy, tak jak w czasie lata, wsiadali do samochodu i wyjeżdżali do Pa¬ryża albo z wizytą do innej winnicy w M6doc. Po co, Claude nie wiedział. Przecież nigdzie nie robiono lepszych win niż w Chiiteau Noir. Niektóre mogły być równie dobre, ale nigdy lepsze.

Tej zimy mieli na głowie pierwsze oczyszczanie krzewów. Co to był za widok, ten wysoki monsieur dwoił się i troił, odcinając od winorośli zdrewniałe pędy. Pod koniec dnia z dumą pokazywał madame pęcherze na dłoniach i śmiali się z tego obydwoje.

Gdy nadchodziła wiosna, wzięli udział w drugim przycinaniu krzewów winorośli, zabiegu niezwykle ważnym. Należało dokonać go we właściwym momencie wegetacji i ciąć dokładnie, ani za dużo, ani za mało. Albert Girar¬din, ogrodnik majątku, prowadził ich od rośliny do rośliny i uczył wyobrażać sobie goły teraz krzew w pełnej szacie. Winorośl oczyszczano w taki sposób, aby gałązki i liście nie zajmowały później większej powierzchni niż korzenie.

Albert powiedział dziadkowi Claude' a, że chciałby, żeby inni pracownicy uczyli się równie szybko jak ci Amerykanie. Dodał też, z pewnym zażenowaniem, że madame bardzo interesuje się winoroślą, co nieczęsto zdarza się kobietom. Claude był dumny z tej opinii.

Lato było radosnym okresem. W Chateau pojawiło się wielu gości, wy¬dawano liczne przyjęcia.

Czasami nocą, gdy dziadek spał, Claude wymykał się z chaty i biegł przez posrebrzone księżycowym światłem winnice do zamku, jasnego od bijących z okien świateł.

Dziwna, żywa muzyka rozbrzmiewała w powietrzu; nazywali ją jazzem.

Goście zbierali się w wielkim salonie; olśniewający mężczyźni w czarnych frakach założonych na dwurzędowe kamizelki, w czarnych spodniach z mocno zarysowanymi kantami, z włosami lśniącymi brylantyną. Kobiety w wąskich sukniach, obszytych błyszczącymi paciorkami i ozdobionych jedwabnymi wstążkami, z szyfonowymi chustami na szyi i długimi sznurami pereł. jak pięknie i wytwornie wyglądały z długimi cygaretkami oraz kryształowymi kieliszkami szampana w dłoniach. Ilekroć Claude widział madame w tłumie gości, z ulgą stwierdzał, że żadna z kobiet nie dorównuje jej urodą. Dopiero gdy się o tym przekonał, wracał uspokojony do domu i kładł się do łóżka.

Nadeszła jesień i nic nie zapowiadało tragedii, którą miała ze sobą przy¬nieść. Pewnego rześkiego, wrześniowego poranka monsieur wsiadł do samochodu. Pomachał do Claude' a i krzyknął, że jedzie wybrać sadzonki, które chcą zabrać do Ameryki. Madame nie towarzyszyła mu, bo młodszy syn był chory i miał przyjechać do niego doktor.

Claude pomyślał, spoglądając na skrzącą się w słońcu Girondę, że trze¬ba mieć nie lada pecha, żeby chorować w tak piękny dzień. Nie wiadomo skąd dochodził śpiew skowronka, witającego wschodzące słońce; złote światło migotało na pokrytych rosą liściach winorośli; długie cienie kładły się między ich rzędami. Zapowiadał się wyjątkowo piękny dzień.

Dopiero późnym popołudniem, gdy wrócił ze szkoły, dotarła do niego okropna wiadomość, amerykański monsieur zginął w wypadku samochodowym. Stało się to, gdy próbował ominąć ciągnięty przez konie wóz i stracił kontrolę nad pojazdem. Auto wyleciało z drogi, przewróciło się do rowu i monsieur zginął na miejscu.

Nad majątkiem zawisł smutek, którego nie potrafił przeniknąć nawet blask słońca. Tego wieczoru mieszkańcy majątku, zebrani w grupkach ¬mężczyźni, kobiety i dzieci - rozprawiali o tragedii. Kiwając głowami, wspominali ...

"Ten monsieur, zawsze musiał się śpieszyć, ciągle w biegu, wszystko chciał wiedzieć, i to natychmiast. Qui, monsieur i zaraz nie kończące się pytania. Biedna madame, jak ona musi rozpaczać. Wszędzie mu towarzyszyła. Qui, zawsze byli razem ... aż do dziś. Gdyby z nim pojechała, dzieci straciły¬by obydwoje rodziców. To wola Boska, że młodszy syn akurat tego dnia zachorował. Zresztą choroba nie jest poważna, gorączka szybko spada".

Claude stał pomiędzy ludźmi i przysłuchiwał się. Był za duży, żeby płakać. A chciało mu się, gdy pomyślał o pięknej madame. Kto się nią zaopiekuje? Kto będzie ją ochraniał i bronił?

Następnego dnia odprawiono mszę w intencji amerykańskiego monsieur, Claytona Rutledge'a. Rodziny wszystkich pracowników majątku zebrały się, w oczekiwaniu na przyjazd madame, przy wjeździe na wykładany kocimi łbami zamkowy dziedziniec. Kobiety w sukniach ciemnych niczym niebo zasnute chmurami okryły szalami głowy. Claude, jak inni mężczyźni, założył na znak żałoby czarną opaskę wokół rękawa.

Ujrzał długą kawalkadę aut przejeżdżających przez żelazną bramę, a później wolno jadących żwirowym podjazdem do zamku. Gdy samochody zatrzymały się przed zgromadzonymi, Claude z szacunkiem zdjął czapkę z głowy.

Sam patron pomógł madame wysiąść. Była cała w czerni: buty, suknia, rękawiczki, welon i kapelusz. N a widok zebranych przystanęła. Mocniej przy¬trzymała się ręki starszego syna, chłopca ośmio- może dziewięcioletniego, w krótkich spodenkach, z czupryną jaśniejszą od włosów ojca. Wyglądał na zagubionego i wystraszonego. Młodszy leżał jeszcze w łóżku, ale podobno czuł się już o wiele lepiej.

Claude przestał patrzeć na chłopca i spojrzał na madame. Gdy stanęła przed zebranymi ludźmi, nie schyliła głowy, lecz uniosła ją jeszcze wyżej. Jej ramiona nie były pochylone w bólu, lecz sztywno wyprostowane. A jednak, poprzez welon, Claude widział błyszczące od łez policzki i serce zabiło mu żywiej dla biednej, odważnej madame.

Gdy przemówiła, głos jej nie zadrżał, ani nie załamał się, docierał do nich wyraźny i czysty.

_ Swoim przybyciem wielce uhonorowaliście mojego męża. Dni, które z wami spędził ucząc się waszej pracy, były jednymi z naj szczęśliwszych w jego życiu. Dziękuję wam za to. Nawet gdy po latach przypomnę sobie te chwile, będę pamiętała tylko o szczęściu, jakiego tu zaznaliśmy, a nie o smut¬ku, bo zostały wspomnienia, które zawsze będą mi drogie. Mam nadzieję, że będziecie wspominać mego męża nie mniej serdecznie, niż ja was.

Potem podeszła do zgromadzonych i każdemu uścisnęła rękę• Każdemu oprócz Claude'a, który nie mogąc znieść myśli, że madame wkrótce wyjedzie, niepostrzeżenie wymknął się i ukrył w winnicy. Tam, wśród winorośli i szkarłatnoczarnych winogron, zapłakał; ramionami wstrząsał szloch, a po policzkach płynęły strumienie łez.

Przez następny tydzień budził się co rano z okropnym przeczuciem, że madame odjedzie właśnie tego dnia. Ale tydzień minął, a ona wciąż tu była, choć ani razu nie widział, żeby wyszła z zamku.

Claude kopnął napotkany na drodze kamień, pobiegł za nim i dziurawym czubkiem buta wyrzucił go w górę, w stronę winiarni. Uniósł za nim wzrok i popatrzył na czarne wieże zamku wznoszące się ponad ścianą topoli. Był zrezygnowany i nie odczuwał radosnego podniecenia z poprzednich lat, choć nazajutrz rozpoczynało się winobranie.

Spostrzegł dziadka przed winiarnią rozmawiającego z patronem, co nie było niczym dziwnym o tej porze roku. Zwolnił, bo starzec nie byłby zadowolony, gdyby mu teraz przeszkadzał, a wieczorny posiłek przyrządzony przez żonę ogrodnika Alberta i tak pewnie się już grzeje na kuchni w chatce.

Myślał o samotnej madame w zamku, patrzył na barona i bezmyślnie grzebał czubkiem buta w kamienistej ziemi. Patron miał surowy i zasmucony wyraz twarzy. Zdawało się, że mówi tylko on; dziadek czasem kiwał głową. Claude pomyślał, że to nie jest zwykła rozmowa i uważniej popatrzył na swego opiekuna. Dziadek stał sztywno wyprostowany, z wyrazem wściekłości na twarzy. To było dziwne - łatwo tracił cierpliwość, często się irytował, ale Claude nie przypominał sobie, żeby go widział kiedyś naprawdę rozzłoszczonego.

Dziadek skłonił się sztywno baronowi i odszedł. Minął Claude'a bez słowa, bez jednego spojrzenia. Czy to możliwe, żeby w oczach starca pojawiły się łzy? Przez chwilę Claude zamarł ze zdziwienia, a potem pobiegł za nim, żeby upewnić się, czy mu się nie przywidziało.

Gdy dobiegł, po pomarszczonym policzku spływała jedna, samotna łza. - Dziadku, co się stało, czy coś złego?

Ale nie otrzymał odpowiedzi. Dziadek gwałtownym ruchem otworzył drzwi chaty, aż z trzaskiem uderzyły o ścianę, podszedł do stołu na krzyżakach, oparł ręce na blacie i opuścił głowę.

- Dziadku! - Claude ostrożnie zrobił krok w jego stronę i zatrzymał się. Starzec odepchnął stół, podszedł do okna i wyjrzał na dwór z nachmurzoną miną•

- Od dziś nie jestem już maftre de chai. - Głos miał niski i gruby, pełen gniewu. - Moje miejsce ma zająć Andr6 Paschał.

Claude popatrzył na dziadka ze zdumieniem.

- Co takiego? - zapytał.

- Patron - zabrzmiało niemal szyderczo - twierdzi, że jestem za stary i dla dobra wina musi mnie odsunąć. Za stary! - Uderzył dłonią w toaletkę z miednicą, aż Claude podskoczył przestraszony. - Mój ojciec był maftre de chai, gdy miał osiemdziesiąt lat, a mnie jeszcze zostało do tego wieku dużo czasu. Ale on tego nie widzi. - Odwrócił się gwałtownie i wycelował palcem w Claude'a. - Nie doszłoby do tego, gdyby żył stary patron!

Poprzedni właściciel umarł, zanim Claude się urodził. Chłopiec nigdy nie znał żadnego patrona poza tym, któremu służył. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w dziadka. Usiłował zrozumieć, co się wydarzyło, nie wie¬dział, co z tego wyniknie.

- Co teraz będzie? - zapytał zaniepokojony.

Dziadek stał sztywno wyprostowany, z opuszczonymi ramionami i wpatrywał się w okno.

- Mam przejść na emeryturę. Za lata służby dostałem domek i trzy akry winnicy ... - przerwał. Ogarnęło go drżenie. - ... w okręgu piątej kategorii. Ja, Girard Stephen Louis Broussard, urodzony w Medoc na ziemi pierwszej klasy! - wykrzyknął. Uderzył się pięścią w pierś. - Ja, który spędziłem pół wieku na robieniu najwspanialszych win, mam zakończyć życie na produkcji vin ordinaire. I nie dlatego, że zabrakło mi wiedzy, umiejętności czy doświadczenia w wytwarzaniu pierwszorzędnego bordeaux, ale że zdaniem patrona Il:stem za stary.

Dziadek zamilkł i obaj stali bez ruchu, każdy zatopiony w swoich myślach. Dla Claude'a to miejsce było jedyne, jakie znał, to był jedyny dom, Inki miał kiedykolwiek. Wkrótce go opuści, tak jak madame. Zawsze myślał, że dorośnie w Chateau Noir, i że pewnego dnia zostanie maftre de chai. I wy¬produkuje wina, z których będzie dumny. A teraz ... teraz nie wiedział, jaka będzie jego przyszłość. Ich przyszłość.

Wreszcie dziadek odwrócił się od okna. Z niechęcią spojrzał na kuchnię i powiedział:

- Jedzenie nam wystygnie, jedzmy.

Nałożyli z garnków na talerze, usiedli przy stole, ale gdy skończyli kolację, okazało się, że prawie nic nie ruszyli.

Tego wieczoru, po zachodzie słońca, Claude usiadł przy stole, obok za¬palonej lampy, nad rozłożonymi podręcznikami. Dziadek siedział w ciemności przy kominku. W blasku bijącym od ognia jego twarz wyglądała staro; widoczna była każda zmarszczka, każde pęknięcie skóry. Dłonie, które przez pięćdziesiąt lat zbierania winogron zaznajomiły się z purpurą ich soku, zwisały bezwładnie po obu stronach drewnianego oparcia. Dzisiejszego wieczoru wyglądał jak ciężko doświadczony, kompletnie załamany starzec. Claude chciał go pocieszyć, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów. W końcu wrócił do podręcznika.

Rozległo się pukanie do drzwi. Claude podniósł się z krzesła, lecz dziadek ruchem ręki polecił mu wrócić do książki i sam poszedł otworzyć.

To była madame! Claude otworzył ze zdumienia usta, gdy zobaczył, że wchodzi do środka. Dziadek polecił mu niecierpliwym gestem zapalić więcej lamp, by przegonić mrok. Chłopiec z zażenowaniem myślał, jak biednie musi wyglądać ich pobielona izba w porównaniu z pokrytymi jedwabną tapetą ścianami w zamku. Dziadek wysunął spod stołu krzesło dla madame, a Claude pobiegł po czysty ręcznik, żeby je przykryć. Ale gdy wrócił ze ścierką, którą znalazł w skrzyni z rzeczami po matce, madame już siedziała i cicho rozmawiała z dziadkiem. Claude stał poza plamą światła rzucanego przez lampę i patrzył oniemiały. Nie mógł uwierzyć, że to naprawdę madame jest tu, w ich chatce.

Ubrana była na czarno, żałobnie, lecz bez welonu. Twarz miała bladą, ale opanowaną, bez śladu różu na policzkach i kredki na wargach. Była piękna. A jej oczy, wpatrzone intensywnie w gospodarza, zdawały się płonąć. Nie gniewem czy niecierpliwością, biła z nich siła.

Claude usłyszał głos madame i podszedł bliżej, żeby nie uronić ani słowa.

- ... marzenie mojego męża i moje, by pewnego dnia wytwarzać wino tak dobre, jak francuskie. Mam zamiar urzeczywistnić je, ale nie dokonam tego sama. Będę potrzebowała pana pomocy, monsieur Broussard.

-Mojej?

- Tak. Jest mi potrzebna pana pomoc przy wybieraniu mocnych, zdrowych sadzonek, a później będę potrzebowała was obydwóch. - Popatrzyła na Claude'a. - Chcę, żebyście pojechali ze mną do Kalifornii, pomogli mi posadzić winorośle i pielęgnować je. Dopóki prohibicja nie zostanie zniesiona, możemy produkować wino tylko na potrzeby kościoła i medycyny, na co mam pozwolenie; Minie kilka lat, zanim winorośle dojrzeją i będą rodzić owoce odpowiednie do produkcji dobrego wina. Czy zrobi to pan, monsieur Brous¬sard? Czy pojedzie pan ze mną do Ameryki i zostanie moim maftre de chai?

Claude czekał na odpowiedź dziadka i ze zdenerwowania wstrzymał oddech. Tamten milczał przez dłuższą chwilę, potem skinął głową i wyprostował się.

- Wiele słyszałem o Ameryce i waszym marnym winie - powiedział.

Claude prawie jęknął, gdy usłyszał lekką pogardę w jego głosie.

- Być może, potrzebny wam Francuz, żeby pokazać, jak robić dobre wina.

W kącikach ust madame ukazał się niewyraźny uśmiech.

- A więc pojedzie pan ze mną?

-Pojadę.

Claude miał ochotę krzyczeć z radości, ale powstrzymał się do chwili, gdy madame wyszła. Dziadek zamknął za nią drzwi, odwrócił się do wnuka i przymrużył oko.

- Za stary, co?

- Jedziemy do Ameryki, jedziemy do Ameryki! - Claude przypadł do opiekuna i mocno go uściskał.

Było mnóstwo spraw do załatwienia: zakupienie sadzonek, pakowanie dobytku, rezerwacja miejsc na statku. Dopiero w środku zimy wypłynęli z Bordeaux.


Claude stał pomiędzy błyszczącymi zbiornikami do fermentacji, już nie ten krzepki, młody chłopiec, którym był, gdy przybyli do Rutledge Estate, ale człowiek stary, sterany i pomarszczony jak niegdyś jego dziadek.

To dziwne, że po tylu latach tak dobrze pamięta miejsce swojego urodzenia; baszty i wzbijające się w niebo wieże zamku, poczerniałe mury, skowronka wzlatującego ku słońcu, grę koników polnych, winnice nad brzegami Girondy, smak gulaszu przygotowanego przez żonę Alberta, zapach lawendy i róż z zamkowego ogrodu, muzykę i suknie z paciorkami - skąd nagle te wspomnienia? Co spowodowało, że ożyły? Czy uwaga Katherine o "nowym" baronie? Czy jej wzmianka o młodszym synu?

A czy to miało jakieś znaczenie? Tamten świat odszedł dawno temu.

Tutaj był teraz jego dom, jego prawdziwy dom. Rozejrzał się i uśmiech zadowolenia zagościł na jego twarzy. Znał każdy cal tego starego budynku, każdy zakątek i zagłębienie, odgłos i zapach. Poznał wszystkie jego sekrety i zachował je dla siebie.

W majątku miał nieduży domek, gdzie sypiał. Ale to winiarnia stała się dla niego domem, tu spędzał długie godziny, jadł i robił wina tak samo dobre, jak te w Chateau Noir.

Wino. Musi przygotować "dom" na tegoroczne zbiory. Czas. Gdzie się podziewa? Mija teraz znacznie szybciej niż dawniej. Żeby otrząsnąć się ze wspomnień, pośpieszył sprawdzić ostatnie roboty bednarskie.


Niski budynek, niedaleko ceglanej winiarni, był kiedyś stajnią dla koni pociągowych, zaprzęganych do wozów i pługów. Dwadzieścia lat temu prze¬robiono go na biura: drzwi zabudowano do połowy, a w pozostawione otwory wstawiono framugi okienne. Rozebrano boksy i wzniesiono solidniejsze ściany, które podzieliły sporej wielkości pomieszczenie na wygodne pokoiki. Cementową wylewkę pokryto dębowym parkietem.

Na zewnątrz rósł stary dąb, rzucający cień na budynek przez większą część dnia. Sam przeszedł pod jego gałęziami i wszedł do dawnej stajni.

Gaylene Westmore, hoża brunetka pełniąca obowiązki recepcjonistki, sekretarki prowadzącej korespondencję, archiwistki i gońca, rozmawiała przez telefon. Gdy zobaczyła Sama, nie przerwała, tylko podniosła z biurka stertę korespondencji i podała mu ją, wskazując palcem na wierzchnią kartkę. Była lo prośba dystrybutora z Northwest, który błagał o przysłanie pięciu skrzy¬nek Cabernet Reserve rocznik osiemdziesiąty szósty. Sam wątpił, czy zdobędzie więcej niż jedną, ale najpierw musiał sprawdzić to w komputerze.

Ruszył do działu księgowości. Gdy ujrzał Andy'ego Halsteda przystanął, oddał mu kartę zegarową Johnsona i poinformował go o zwolnieniu robotnika. .

- Będziemy musieli uzasadnić tę decyzję, podać okoliczności i przyczynę zwolnienia - powiedział Andy.

- Zostaw mi na biurku potrzebny formularz. Wypełnię go i podpiszę ¬odpowiedział Sam. Wiedział, że Claude nie ma zwyczaju wypełniania papie¬rów, a już z pewnością nie w wymaganym terminie.

Sam powoli przeszedł do swojego gabinetu położonego na drugim koń¬cu budynku. Nie obudowane, ręcznie ciosane stare belki stajni, nadawały pomieszczeniu rustykalny wygląd. Pod oknem stało porysowane, mocno zniszczone biurko.

Znalazł je kilka lat temu, gdy Katherine wysłała go na strych po bożonarodzeniowe ozdoby. Zniósł grata na dół wraz z archaicznym aparatem foto¬graficznym należącym kiedyś do jego pradziadka, George'a Simpsona Rutledge'a, pierwszego właściciela majątku i pierwszej osoby, która zasiadała za tym właśnie biurkiem.

Gdy Katherine dowiedziała się, że chce je wstawić do swojego pokoju, rzuciła na nie okiem i poleciła:

- Dasz je do odnowienia.

- Jak tylko znajdę wolną chwilę - obiecał.

Nigdy się na to nie zdobył. Lubił te stare rysy i wyżłobienia, atramento¬we plamy i ślady cygar; wszystkie one nadawały biurku charakter. Stary aparat fotograficzny zajął eksponowane miejsce na półce z książkami wiszącej na ścianie za biurkiem, pomiędzy tomiskami dotyczącymi uprawy winorośli i enologii, obok starego spektrofotometru, stłuczonego "złodzieja wina" i kilku wyskalowanych szklanych rurek.

Podniszczona kanapa z końskiego włosia stojąca pod ścianą po drugiej stronie pomieszczenia, była jeszcze jednym ze staroci wyszukanych przez Sama na strychu. Chyba nigdy nie zrobiono równie niewygodnego mebla. Trzymał ją dla klientów, których nie lubił i których chciał się pozbyć jak najprędzej. Naprzeciw biurka stała para krzeseł z oparciami obitymi burgundzką skórą i nabijanymi mosiądzem. Wcześniej stały w bibliotece, w głównym budynku. Ściany pokoju pomalowano na jasnozielony kolor, dobrany do sizalowej maty pokrywającej prawie całą dębową podłogę. Na ścianach wisiały cenne ryciny Audubona oraz inne, przedstawiające winorośle.

Sam podszedł do biurka i powiesił kapelusz na nowoczesnej rzeźbie, która prawdopodobnie przedstawiała Bachusa, rzymskiego boga wina. Po¬środku biurka leżała sterta wypełnionych kwestionariuszy i urzędowych for¬mularzy czekających na podpis. Przejrzał sprawozdania dla władz stanu i okrę¬gu oraz kwestionariusz ze Związku Producentów Win, wpisał aktualną datę i podpisał u dołu. Miesięczne sprawozdanie dla Urzędu do Spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej wykazujące ilość wina w magazynach, na składzie wolnocłowym oraz wysokość płaconych przez Rutledge Estate podatków, zabrał ze sobą i przeszedł do komputera, żeby sprawdzić prawidłowość wy¬liczeń.

Zadowolony, że dane się zgadzają, usiadł z powrotem za biurkiem. Właśnie chciał podpisać dokument, gdy do środka wkroczyła Katherine. Nieco zdziwiony uniósł brwi.

- Wreszcie cię złapałam - zaczęła chłodnym tonem. - Przeszłam pół winnicy, zanim cię znalazłam.

Nie zdarzało się często, żeby Katherine go szukała.

- Co się stało? - Ruchem ręki zaprosił ją, by usiadła, ale zignorowała jego gest i stała dalej.

- Gil zaprosił barona i jego żonę do Napa Valley. Emile przyjął zaproszenie. - Jej słowa brzmiały ostro. - Uznał, że uprzejmość wymaga odwiedzenia zakładów Gila. Gdy będzie w dolinie, ma oczywiście zamiar zawitać również w Rutledge Estate.

- Kiedy przyjeżdża? - Za dwa tygodnie.

Uniósł głowę i lekko zmarszczył brwi.

- To pewnie zechce zostać na wyciskanie winogron.

- Najwyraźniej. - Przeszła obok sofy z końskiego włosia, stanęła przy

oknie i popatrzyła na starą, ceglaną winiarnię. Obie ręce oparła na rzeźbionej rączce laski. - Zdajesz sobie sprawę, że Emile będzie się wszystkiemu do¬brze przyglądał, zwłaszcza tobie. Gil zasiał w nim wątpliwość co do twoich umiejętności samodzielnego prowadzenia dużej winiarni.

- Głupi byłby, gdyby tego nie zrobił - powiedział Sam. - Cała dolina wie, że to ty zarządzasz Rutledge Estate. Przecież wszystkie ważne decyzje podejmujesz ty, aja tylko wprowadzam je w życie.

Odwróciła się i zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.

- Mam nadzieję, że rozproszysz wątpliwości Emile'a, gdy tu przyjedzie. Sam, rozbawiony, odchylił się na krześle.

- A jak mam to zrobić, Katherine, jeżeli ciebie też nigdy nie zdołałem przekonać o moich umiejętnościach?

Katherine zesztywniała zaskoczona szczerością wnuka. Jej brak wiary w Sama był sprawą, o której nigdy ze sobą nie rozmawiali, i teraz nie miała zamiaru tego zmieniać.

- Nie o to chodzi - obstawała przy swoim.

- Właśnie o to - sprzeciwił się. - Gdybyś naprawdę wierzyła, że potrafię samodzielnie prowadzić firmę, nie szukałabyś pomocy u barona. Czy nie mam racji?

- Nigdy nie kwestionowałam twego zaangażowania i poświęcenia. Jako menedżer jesteś niezastąpiony.

- To krytyka wyrażona w uprzejmy sposób, Katherine. - Uśmiech Sama był chłodny.

Katherine poirytowana, że drąży temat, odpowiedziała mu:

- Z natury jesteś zbyt ugodowy.

- Ugodowy? - Splótł ręce, jakby się głęboko zamyślił. - Pewnie byłem zbyt ugodowy wobec Dougherty'ego, gdy tylko zabrałem mu karabin, a nie wcisnąłem mu go w gardło po tym, jak strzelał do moich ludzi. A w zeszłym roku, gdy chorowałaś po upadku, też byłem miękki? Gdy wniosłem sprawę do sądu przeciwko winiarni Rutcliffa w Sonoma i zdobyłem nakaz zabraniający dystrybucji wina, które butelkowali pod nazwą identyczną z naszą? By¬łaś zła, że przestałem procesować się po tym, jak zgodzili się zmienić etykietę. Chciałaś, żebym dalej ciągnął proces i zmusił ich do wypłacenia odszkodowania, dał przykład innym. Dalej uważam, że nie było sensu wplątywać się w kosztowny proces sądowy.

- To byłyby właściwie wydane pieniądze. Byłeś za łagodny.

- Tak mi też wtedy powiedziałaś.

- Miałam rację - upierała się.

Oczy pociemniały mu z gniewu, co jak na niego było niezwykłe. Przyglądała mu się z zainteresowaniem, ciekawa, czy wnuk zerwie się z krzesła. Mimo woli wstrzymała oddech i czekała na pierwszy wybuch. Jednak nie nastąpił. Ogień jarzył się coraz słabszym płomykiem i w końcu zgasł. Sam pochylił się nad biurkiem i sięgnął po korespondencję.

- Tylko ty masz rację, prawda Katherine? - W tonie jego głosu pobrzmiewały sarkastyczne nuty.

- Zawsze mam rację, gdy chodzi o dobro Rutledge Estate. - Rozczarowana wnukiem okazywała mu to. - Sobie nigdy nie pozwoliłabym na chwilę słabości.

Podniósł głowę.

- Nie myl rozsądku ze słabością, Katherine. Uboga gleba i skalisty teren Rutledge Estate, palące promienie słońca i prawie nieustanny wiatr, nie sprzyjają uprawie roślin. Winogrona rodzą się tu małe, nawet powiedziałbym, że drobne. Ale mają grubą skórkę, niezbędną, by tu przeżyć.

- Zdaję sobie z tego sprawę, Jonathonie.

- Samie - poprawił ją. Chciał zapobiec nadciągającej kłótni, uważał ją za bezsensowną. - Lepiej nie myl się tak w obecności barona, bo gotów po¬myśleć, że zaczynasz cierpieć na sklerozę - zażartował.

- Pragnę połączenia naszych firm i dopnę swego. - Było to kategoryczne, nie znoszące sprzeciwu stwierdzenie.

- Gil zrobi, co możliwe, by do tego nie dopuścić - przypomniał Sam. ¬Dla niego to sprawa osobista.

Przez kilka minut panowało milczenie, wreszcie Katherine odrzekła:

- Tak, w postępowaniu Gila jest element osobistej rozgrywki, ale także nie mniej ważny jest dla niego finansowy aspekt całej tej sprawy. Jego wszystkie winnice zostały zarażone nową odmianą filoksery. - Mówiła wolno, z za¬stanowieniem. Sam pomyślał o komputerze sortującym dane i wyrzucającym odpowiedź. - W ciągu następnych czterech lat będzie musiał na nowo obsadzić każdy akr ziemi, a do tego potrzeba niemałej ilości gotówki.

- Wydawało mi się, że wszedł na rynek transakcji terminowych, żeby dostać kredyt.

- To prawda. - Uśmiechnęła się ledwo widocznie. - Ale o ile korzystniej byłoby otrzymać pomoc finansową pokrywającą większą część kosztów bez zbędnych utrudnień i ograniczeń? Ciekawa jestem, czy Emile wie o nie, szczęściu, jaki~ dotknęło Gila. Może powinnam mu o tym wspomnieć ... Oczywiście, przy okazji.

- Oczywiście - przedrzeźniał ją Sam. - Ciekawe, gdzie baron zatrzyma się podczas pobytu w Napa Valley?

- Gil zaprosił go do domku gościnnego, ale Emile zarezerwował aparta¬ment w "Auberge du Soleil". Na gruncie neutralnym - wyjaśniła i odwróciła się od okna. Uniosła głowę, wyraźnie z siebie zadowolona. - Muszę przygotować powitalne przyjęcie z okazji przyjazdu barona do doliny. Akurat będzie tu ekipa telewizyjna.

- Co za ekipa? - Sam zmarszczył brwi.

- Miałam powiedzieć ci o tym jutro przy obiedzie. W zeszłym tygodniu rozmawiałam z Hugh Towsendem. Chce nakręcić film o winach z Kalifornii, a konkretnie z Rutledge Estate.

- I zgodziłaś się?

- Nie chciałam, żeby Emile odniósł wrażenie, że tylko pil umie zorganizować sobie reklamę. My też to potrafimy i to na ogólnokrajową skalę. Może nawet międzynarodową - dodała. - Z pewnością ta reklama bardziej rozsławi imię Rutledge Estate niż zdjęcia i artykuły w handlowych publikacjach i specjalistycznych magazynach winiarzy. Ekipa będzie tu przez kilka dni. Kto wie, może będziemy mieli okazję zakomunikować im coś naprawdę ważnego. - Ruszyła w stronę drzwi. - Lunch jutro o pierwszej.

Sam zastanawiał się, czy Kelly Douglas wejdzie w skład ekipy, ale wo¬lał o to nie pytać babki. Skinął głową.

- No to do jutra.

Został sam i patrzył na drzwi, które zamknęły się za Katherine. Nie mógł zrozumieć, dlaczego spotkanie z Kelly w Nowym Jorku tak głęboko utkwiło mu w pamięci. Może spowodował to kontrast pomiędzy spokojnym, gładkim tonem jej głosu a napięciem i niepokojem, którymi zdawało się wibrować jej wnętrze. Może z powodu siły drzemiącej w jej twarzy. Może inteligencji? A mo¬że czujności, jaką zauważył w jej oczach i która wbrew jej woli informowała, że dziewczyna nie jest tak pewna siebie, za jaką chciała uchodzić.

A może poruszyło go wspomnienie pocałunku?

Żeby oderwać się od tych myśli, zaczął przeglądać leżącą na jego biurku korespondencję.


10

Krople deszczu bębniły o szyby w oknach biura .Kelly i spływały po nich strumieniami. Dziesięć pięter niżej Nowy Jork bez ustanku śpieszył się, sza¬motał i przepychał przez kolejny dzień. Pędzące taksówki trąbiły niecierpliwie i rozbryzgiwały kałuże. Przechodnie biegli chodnikiem schowani przed deszczem pod parasolami i złożonymi gazetami lub z odkrytymi głowami dzielnie stawiali mu czoło. Tempo życia miasta i rozpierająca je energia nie słabły ani na chwilę.

Kelly przestała obserwować sceny rozgrywające się na dole i spojrzała na biurko. Leniwie pogładziła dłonią jego orzechową powierzchnię. Był to

mebel, który odkryła na wyprzedaży warsztatu w S1. Luis, na krótko zanim przeniosła się do Nowego Jorku. Poprzedni właściciel musiał używać go przy rozmaitych ciężkich pracach, bo biurko było w opłakanym stanie, blat pokrywały głębokie rysy i czarne plamy, boki były podrapane i podziurawione, a jedna noga pęknięta. Brakowało również kilku szuflad. Ludzie z :firmy prze¬wozowej patrzyli na Kelly z niedowierzaniem, gdy dowiedzieli się, że chce je wysłać razem z pozostałymi sprzętami.

Dzisiaj na jego widok ich brwi uniosłyby się w milczącym podziwie _ ślady licznych zadrapań i plam zniknęły bezpowrotnie. Wilgotna szmatka i ciepłe żelazko usunęły wgłębienia, łaty z dobranego kolorem materiału załatwiły sprawę popękanej nóżki i głębokich rys, a dwie warstwy 'farby pokryły nawet najgorsze odbarwienia; orzechowa politura podkreśliła bogatą fakturę drewna, a trzy powłoki wosku nadały mu głęboki połysk.

Czując gładkość wypolerowanego blatu, Kelly pomyślała o długich godzinach spędzonych na wcieraniu bezbarwnego wosku w każdy centymetr świeżo pomalowanego mebla. Nawet jeszcze teraz dawała się wyczuć delikat¬na woń pszczelego wosku, nad którą górował jedynie silniejszy zapach róż i fiołków stojących w dzbanku z porcelany Pickarda. Dzbanek ten był jedną z rzeczy, które wyszukała na pchlim targu przy skrzyżowaniu Szóstej Alei i Dwudziestej Szóstej ulicy. Inny nabytek z targu staroci to czarny zając z lanego żelaza, kiedyś używany do blokowania uchylonych drzwi, a teraz zdobiący jej biurko. Plakaty z reprodukcjami Moneta i O' Keeffe'a ożywiały ściany.

Spojrzenie jej padło na gruby skoroszyt leżący pośrodku biurka, który przyniesiono jej z sekcji informacji kilka minut wcześniej. Zawierał wszystko, co byli w stanie znaleźć o Katherine Rutledge i Rutledge Estate. Okazało się, że jest tego mniej, niż się spodziewała.

Otworzyła teczkę i przerzuciła jej zawartość odkładając na bok ośmiostronicowe zestawienie informacji. Reszta składała się głównie z wycinków gazet, kserokopii artykułów z rozmaitych magazynów i książek dotyczących historii produkcji wina w regionie, i fotografii - zarówno starych jak i now¬szych.

Dokumenty ułożono w chronologicznym porządku, zaczynając od George'a Simpsona Rutledge'a, który zrobił fortunę na handlu w San Francisco podczas gorączki złota. W roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym kupił dwustuhektarowe ranczo, które stało się początkiem Rutledge Es¬tate. Jak wielu innych bogatych mieszkańców San Francisco z tamtych czasów, wybudował w dolinie letnią rezydencję, która, by zacytować kwiecisty język tamtej epoki, była "wspaniała niczym książęca posiadłość w Europie". W tym samym miejscu można było przeczytać, że poza hodowlą bydła, owiec i koni właściciel rezydencji zamierzał obsadzić kilka akrów ziemi winoroślą i w ślad za innymi mieszkańcami doliny "produkować wino z winogron".

Późniejszy artykuł o niszczycielskim dziele filoksery zawierał wzmiankę:

Całe dwieście hektarów należące do George'a Simpsona Rutledge'a z San Francisco zostało zniszczone przez tę straszną plagę. Pan Rutledge oświadczył, że na nowo obsadzi winnicę, jeżeli znajdzie się lekarstwo na szkodniki.


W kolejnym wycinku znajdował się nekrolog jego żony, zmarłej w ostatnim roku ubiegłego wieku. Po kilku miesiącach ukazał się krótki artykuł donoszący, że pan Rutledge przekazał swoją firmę w San Francisco naj starszemu synowi i na stałe przeniósł się do domu w dolinie.

Ziarnista gazetowa fotografia ukazywała szkody, jakie powstały w doli¬nie podczas trzęsienia ziemi, tego samego, które zniszczyło San Francisco. Podpis pod fotografią informował, że widniejąca na niej kupa gruzu to owczarnia w posiadłości George'a Rutledge'a.

Cegły obluzowały się z kominów głównej rezydencji, szkody po¬wstały również w winiarni. Pan Rutledge uważa, iż miał szczęście, że tylko na tym się skończyło.


Po śmierci George'a Rutledge'a w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, długi artykuł wyliczał jego życiowe osiągnięcia. W ostatnim ustępie napisano, że pozostawił dwóch synów, córkę i czworo wnuków, ale nie podano imienia żadnego z nich.

Następnym wycinkiem był artykuł z roku tysiąc dziewięćset siedemnastego informujący o ślubie Claytona Rutledge'a i Katherine Leslie Fairchaild. Reporter opisał szczegółowo całą uroczystość, nawet suknie panny młodej i jej druhen, wspaniałe przyjęcie, serwowane posiłki i prezenty ślubne. Rodzice pana młodego podarowali młodej parze rodzinną letnią rezydencję w Napa Valley. Tego samego roku w kronice towarzyskiej ukazał się anons, że państwo Claytonowie Rutledge' owi e zdecydowali się na stałe zamieszkać w domu w Napa Valley i wieść sielskie życie.

W artykule o proponowanej ustawie prohibicyjnej, która zagroziłaby przemysłowi winiarskiemu w dolinie, zacytowane zostały słowa Claytona Rutledge'a, stwierdzającego, iż jest przekonany, że pewne rodzaje wina zostaną wyjęte spod zakazu. Następny wycinek, z okresu po wprowadzeniu prohibicji, donosił, że winiarnia w Rutledge Estate otrzymała pozwolenie na wytwarzanie wina mszalnego, a także wina dla potrzeb lecznictwa. Kolejny artykuł zawierał wiadomość o śmiertelnym wypadku Claytona Rutledge'a we Francji, w okolicach Bordeaux, sześć lat później. Clayton pozostawił żonę i dwóch synów - ośmioletniego Jonathona i sześcioletniego Gilberta.

Kelly westchnęła. Jak dotąd nie znalazła niczego, o czym by wcześniej nie wiedziała. Zaczęła przerzucać artykuły z późniejszych lat. Wtedy jej wzrok padł na tytuł:

ZARZĄDCA RUTLEDGE ESTATE GINIE W POTWORNYM WYPADKU

Ciało Evana Dougherty'ego zostało znalezione przez robotnika dzisiejszego ranka w piwnicach winiarni Rutledge Estate. Władze uważają, że beczka z winem spadła ze stojaka i uderzyła zarządcę, miażdżąc mu czaszkę• Koroner okręgowy sądzi. że zgon nastąpił ostatniego wieczoru. Inni robotnicy majątku potwierdzili, że Dougherty często przeprowadzał nocne inspekcje winiarni. Nie było świadków wypadku. Jest to prawdziwą tragedią dla młodej żony Dougherty'ego. która oczekuje narodzin ich pierwszego dziecka.


Wpatrywała się w wycinek zaskoczona, że został włączony do teczki; widocznie poszukujący informacji o RutIedge Estate bardzo się starali. Przejrzała następne strony. Większość informacji z następnych lat dotyczyła na¬gród przyznawanych winom z RutIedge Estate i wypowiedzi znawców wychwalających różne gatunki win tam wyprodukowanych. Kilka artykułów o Katherine Rutledge nie zawierało żadnej istotnej informacji.

Gdy usłyszała odgłos drzwi, uniosła wzrok. W wejściu stał Hugh Towsend. - Nie przeszkadzam? - zapytał.

- Owszem tak, ale bardzo dobrze się stało, że przyszedłeś. - Kelly ułożyła porządnie notatki, zamknęła teczkę i położyła ją na biurku. - Właśnie przeglądałam bardzo nudne artykuły.

- O czym? - Wszedł do środka nie zamykając za sobą drzwi.

- O rodzinie RutIedge' ów. Zresztą nie ma tu o nich za wiele. - W sunęła teczkę do szuflady. - Katherine udziela niewielu wywiadów, nie ma tu też nic o jej zerwaniu z młodszym synem. Najwyraźniej krąży więcej plotek na ten temat, niż ukazuje się artykułów. - Kelly przerwała i uśmiechnęła się. - Przepraszam, czy przyszedłeś z czymś konkretnym?

- Tylko żeby ci powiedzieć, że nastąpiła niewielka zmiana naszych planów - odrzekł. - Myślę, że ci się spodoba. W związku z zobowiązaniami Johna Travisa, wywiad z nim został przesunięty o dwa dni. Oznacza to, że jak już się uporasz z Katherine, będziesz miała dla siebie dwa dni w Napa Valley. Twój pobyt na miejscu będzie mniej kosztował, niż gdybyś musiała lecieć z powrotem do Nowego Jorku i dopiero stąd, następnego dnia, do Aspen.

- Jeśli mam wybierać, to wolę je spędzić w San Francisco - odpowie¬działa Kelly. Akurat w tym momencie rozległ się dzwonek telefonu, a z sekretariatu dobiegł dźwięk podnoszonej przez Sue słuchawki. - Tam będę miała bliżej do lotniska.

- Nie ma sprawy. - Hugh obojętnie wzruszył ramionami.

Sue stanęła w drzwiach i delikatnie zapukała We framugę, żeby zwrócić uwagę Kelly.

- Masz rozmowę na linii - poinformowała ją. - Jakiś mężczyzna, ale nie chce podać swojego nazwiska.

Przez dłuższą chwilę Kelly sparaliżowana przeczuciem nieuchronnej katastrofy nie wiedziała, co powiedzieć. Od tamtego fatalnego dnia nie łudziła się ani przez chwilę, że on zrezygnuje, zwłaszcza teraz, gdy wie, jak się z nią skontaktować. Ale i tak telefon zupełnie ją zaskoczył.

Hugh skierował się do wyjścia.

- Jeżeli znajdziesz czas około trzeciej, wpadnij do mnie. Powinienem dostać do przeglądu propozycję oprawy muzycznej programu.

Udało jej się skinąć głową.

- Odbiorę tutaj, Sue. - Podniosła słuchawkę i zanim nacisnęła błyskają¬cy guzik, poprosiła sekretarkę, żeby zamknęła drzwi.

Gdy usłyszała ich trzaśnięcie, zapytała spokojnym głosem:

- Tu Kelly Douglas. Kto mówi? - Najgorsze miała już za sobą; nie było się czego bać.

- Dzień dobry, panno Douglas. Tu Steve Gray z United Gold Exchange.

Dzwonię, by zaproponować pani skorzystanie z naszej wspaniałej oferty.

Już przy pierwszych jego słowach nie wiedziała, śmiać się czy płakać.

Wybrała coś pośredniego. Przerwała mu:

- Steve, tak się cieszę, że dzwonisz. To chyba zbieg okoliczności, bo akurat dziś rano, na zebraniu scenarzystów, postanowiliśmy zrobić program o nierzetelności firm marketingowych.

Usłyszała odgłos odkładanej słuchawki i połączenie zostało przerwane.

Oparła się wygodniej na krześle. Ogarnęło ją uczucie ogromnej ulgi i radości, że to nie był on.


Fale .gorącego powietrza wpadały przez otwarte okno zielono-białego bu¬icka, gdy z rykiem pędził przez Silverado TraiI; obluzowany tłumik zahaczał o bruk, wzbijając snop iskier. Po prawej stronie drogi ciągnęły się rzędy wino¬rośli posadzonych z niemal pedantyczną starannością. Len Dougherty nie mógł ich nie zauważyć i nie porównać z własną winnicą. Pomimo tygodnia ciężkiej pracy, harówki od wschodu do zachodu słońca, przycinania i przerzedzania krzewów, wysiłków, żeby choć trochę uporządkować plantację i nie zniszczyć przy tym zbyt wielu gron, nadal przypominała ona dziką dżunglę.

Przed nim ukazał się szpaler wysokich topoli, którymi obsadzona była droga prowadząca do budynków winiarni, wzniesionych w klasztornym sty¬lu. Znajdowały się tam biura Cloisters, dział sprzedaży i oddzielne pomieszczenia, gdzie produkowano i próbowano wina. Przejechał przez bramę, po¬konał jeszcze milę i skręcił we wspinającą się stromo pod górę drogę.

Wysokie sylwetki eukaliptusów, sekwoi i dębów rosły po obydwu stronach wąskiej alei, a ich gałęzie tworzyły nad nią łuk zielonego, liściastego

baldachimu. Kamienista ziemia poboczy była porośnięta plątaniną resztek wypalonej trawy, chwastów i niezniszczalnej manzanity o szkarłatnych łodygach. Gdy dojechał na szczyt wzniesienia, zatrzymał wóz przed ozdobnie kutą, żelazną bramą. Ciągnący się za autem tuman kurzu zawirował w otwartych oknach i zawisł w gorącym, nieruchomym powietrzu. Dougherty otrze¬pał rękawy garnituru, jedynego, jaki posiadał - granatowego w prążki, kupionego przed pogrzebem Rebeki.

Brama stała otworem i Dougherty rozważał, czy przez nią przejechać.

Do domu zostało najwyżej czterysta metrów, uznał więc, że może się przejść. Wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, a kluczyk od stacyjki włożył do kieszeni. Ruszył przed siebie i natychmiast poczuł, że spływają po nim strużki potu. Zaklął pod nosem. Ramiona trzymał daleko od ciała, bo nie chciał, żeby zobaczono go z ciemnymi plamami potu pod pachami.

Kawałek za bramą polna droga zwężała się nieco i przechodziła w wy¬cementowany podjazd wyłożony po obu stronach czerwoną cegłą. Poszedł nim dalej. Ujrzał białe ściany i pokryty dachówką dach domku gościnnego przytulonego do zbocza góry. Bujna, zielona trawa otaczała skalny ogródek i sztuczny wodospad na tyłach domku.

Teraz podjazd rozszerzał się, obiegając z obu stron marmurową fontannę porośniętą wokół kwiatami w jaskrawych kolorach. U zbiegu pętli wznosiła się rezydencja - niska, ale szeroko rozbudowana, pokryta czerwonymi dachówkami przypiekanymi, niemal bez przerwy, promieniami słońca.

Dougherty przystanął, wyjął chustkę z kieszeni spodni i otarł starannie pot z twarzy i szyi. Gdy ruszył w stronę rezydencji, zauważył po jej lewej stronie wysokie ogrodzenie otaczające kort tenisowy. Wszędzie wokół rozciągały się wypielęgnowane trawniki, ozdobione klombami kwiatów.

- To miejsce jest większe niż moje cztery hektary - wymamrotał. Widoczna na każdym kroku zamożność gospodarza wywołała w Doughertym chęć odwrócenia się na pięcie i powrotu, ale równocześnie sprawiła, że pewnym krokiem podszedł do wejściowych drzwi. Tutaj znów przystanął nie¬zdecydowany ze zdenerwowania oblizując wargi. Starał się nie myśleć o tym, jak dobrze by mu teraz zrobił łyk zimnej whisky. Postanowił działać, zanim straci resztę odwagi. Nacisnął dzwonek. Przez grube jak soczewka szyby, próbował dojrzeć, co się za nimi dzieje. Dopiero kilka sekund przed otwarciem drzwi, wydało mu się, że dostrzegł, zbliżającą się ku niemu, ciemną sylwetkę.

Służący, w meksykańskim czarnym stroju, zmierzył go od stóp do głów zimnym wzrokiem.

- Czym mogę służyć, senor?

- Przyszedłem zobaczyć się z panem Rutledge' em - odpowiedział szybko Dougherty zdenerwowanym głosem.

Służący zlustrował go sceptycznym spojrzeniem swoich czarnych oczu.

- Czy oczekuje pana?

Od udzielenia odpowiedzi i dalszych pytań uwolnił go kobiecy głos dochodzący ze środka domu:

_ Kto to, Luis? Jeżeli Clay, to powiedz mu, że jego ojciec jest na boisku do krokieta.

_ Boisko do krokieta. Czy to tam? - Dougherty wskazał palcem w kierunku kortu tenisowego.

_ Nie, senor. Jest za domem, na dolnej łące - odpowiedział Meksykanin, wciąż niepewny, czy powinien udzielać wyjaśnień temu człowiekowi.

_ Dzięki - rzucił Dougherty i natychmiast ruszył we wskazanym kierunku. Za rogiem domu znów wyciągnął chustkę, żeby otrzeć szyję i czoło. Za¬nurkował w kępę wisterii i w tym momencie poczuł lekki podmuch wiatru. Żałował, że nie może zdjąć marynarki i rozkoszować się chłodem, ale musiał wyglądać jak poważny biznesmen. W końcu miał poważną propozycję dla

pana Rutledge'a.

Gdy oddalał się grzbietem góry od domu, zobaczył w dole, po lewej stronie, basen z domkiem kąpielowym i szatnią, leżakami i stolikami pod parasolem. Usłyszał trzask, który przypomniał mu dźwięk uderzających o siebie kul bilardowych.

Wreszcie dojrzał znajomą postać Gila Rutledge'a ubranego na biało:

w białych szortach, butach, skarpetkach i koszuli, z białym daszkiem osłaniającym oczy, podobnym do siwizny jego włosów. Stał lekko pochylony, z rozstawionymi szeroko nogami i trzymanym pomiędzy nimi drewnianym młotkiem z długą rączką. Wymierzył jego końcem w czerwoną kulę i pchnął ją przez łuk drucianej bramki wystającej z trawy.

Dougherty ruszył stromą ścieżką w tamtą stronę• Gdy Gil Rutledge usłyszał jego kroki, uniósł głowę i przeszył go zimnym, pełnym wyniosłości spojrzeniem, nie różniącym się w niczym od sposobu, w jaki patrzyła jego mat¬ka. Dougherty poczuł się niemal znieważony, ale to nie była odpowiednia

chwila, by tracić opanowanie.

- Dobry wieczór, panie Rutledge.

_ Dobry wieczór. - Odpowiedź z pewnością nie zabrzmiała przyjaźnie. _ Pan na pewno mnie nie pamięta. Jestem Len Dougherty. - Starał się

uśmiechać swobodnie.

_ Dougherty. - Gil na krótko zamknął oczy. - Tak, niegdyś pomocnik przy produkcji wina w Rutledge Estate. O ile sobie przypominam, wyrzucono cię za pijaństwo.

_ Tylko trochę sobie pociągałem, na rozgrzewkę - odpowiedział Dougherty, chwilowo zepchnięty do defensywy. Ale zaraz opanował się i po¬wiedział spokojniej: - Wie pan, jak to czasami bywa.

Rutledge ponownie nachylił się nad czerwoną kulą i okiem zmierzył odległość do następnej bramki.

_ Jeżeli chodzi ci o pracę, to idź do winiarni i wypełnij kwestionariusz.

- Nie przyszedłem prosić o pracę, choć może przydałaby mi się - przyznał. Rut1edge machnął młotkiem i posłał kulę przez gładki trawnik w kie runku bramki. Zatrzymała się jakieś dwa centymetry przed nią. Przez mo ment patrzył wściekłym wzrokiem na kulę, a potem podszedł do niej.

Dougherty powlókł się za nim.

- Mam dla pana propozycję handlową.

- Nie jestem zainteresowany. - Lekko uderzona młotkiem kula przetoczyła się przez bramkę i zatrzymała kilka centymetrów za nią.

- Myślę, że ta pana zainteresuje. - Dougherty wolałby, żeby Rutledge choć na chwilę oderwał się od tej przeklętej gry. - To znaczy ... jeżeli ... jak sądzę ... jest pan zainteresowany odegraniem się na pańskiej matce.

Rutledge miał właśnie uderzyć kulę celując w podwójne bramki, ale na wzmiankę o matce wyprostował się.

- Chodzi o Katherine?

- No to chyba zainteresowałem pana. - Twarz Dougherty'ego wykrzywiła się w uśmiechu.

- Co Katherine ma wspólnego z twoją propozycją?

- To wygląda tak ... - Dougherty zamilkł na chwilę, by zebrać myśli. _ Jestem właścicielem czterech hektarów ziemi, która wchodzi w Rut1edge Esta¬te od północy. Cztery hektary pierwszorzędnej ziemi pod winnice. To znaczy, zostanie moja, jeżeli zdołam zapobiec kradzieży. Dlatego przyszedłem do pana.

- Jak ona może ukraść ci ziemię należącą, jak twierdzisz, do ciebie?

- To prawda, że ziemia jest moja, ale jestem winien Katherine trzydzieści pięć tysięcy, a winnica jest zabezpieczeniem długu. Jeżeli nie zgłoszę się z forsą do końca października, to ziemia będzie jej. Katherine doskonale wie, że moja plantacja jest więcej warta niż trzydzieści pięć tysięcy. Przecież zie¬mia pierwszej klasy pod uprawę winorośli poszłaby za czterdzieści, pięćdziesiąt, a może i sto tysięcy dolarów za hektar.

- No to masz wyjście, sprzedaj ją.

- A kto mi złoży ofertę, jeżeli Katherine ma do niej prawo? - odparował Dougherty. - Poza tym, gdybym ją sprzedał, to gdzie bym się podział? Straciłbym wszystko, co mam.

- Więc co proponujesz?

- Żeby pan pożyczył mi te trzydzieści pięć tysięcy, żebym mógł ją spłacić. Dług mogę oddawać w ratach, co roku po winobraniu, a moją ziemię dostanie pan pod zastaw. Nie straci pan na tym.

Rutledge uśmiechnął się i wrócił do gry.

- Nie jestem bankierem. Zajmuję się wytwarzaniem wina, a nie pożyczaniem pieniędzy. - Machnął młotkiem. Rozległo się głuche pacnięcie i kula po¬toczyła się po trawie zatrzymując się tuż przed bramkami, na wprost pala. _ Ty masz swoje problemy z Katherine, a ja swoje. - Poszedł w kierunku kuli.

Dougherty stał przez chwilę, a potem poszedł za nim.

- Ale każde z was chce zawrzeć umowę z francuskim baronem. - Zauważył ostre spojrzenie, jakie rzucił mu Gil Rut1edge. - Wszyscy o tym wiedzą - usprawiedliwił się - ta dolina jest jak jedna wielka winorośl. Plotki rozchodzą się po niej błyskawicznie.

- Jeżeli już tyle wiesz, to musiałeś słyszeć, że jestem na najlepszej drodze do osiągnięcia tego celu. - Patrzył na Dogherty'ego zamyślony. - Jeżeli mi się uda, to będę mógł ci pomóc. Ale te pieniądze nie byłyby pożyczką. W naszej umowie interesowałoby mnie co innego.

- Co pan ma na myśli? - Dougherty natychmiast zaczął mieć się na baczności.

- W zamian za pożyczkę chciałbym wziąć twoją ziemię w długoletnią dzierżawę, za niewielką roczną opłatą. Oczywiście mógłbyś dalej tam mieszkać. - Im dłużej Gil rozważał ten pomysł, tym bardziej mu się podobał.

Katherine nie byłaby zachwycona, gdyby miał kontrolę nad ziemią Dougherty'ego. Znał tę działkę. Dougherty nie kłamał, doskonale nadawała się pod winorośle. Miałby niemałą satysfakcję, gdyby mógł używać winogron z tej ziemi do produkcji wina wytwarzanego we współpracy z baronem. To by rozwścieczyło Katherine, nie mniej niż przegrana.

Uśmiechnął się. Rozkoszował się wyobrażeniem jej reakcji. Uderzona młotkiem kula przeleciała, przez bramki, trafiła w pal i odbiła się od niego. - Kiedy będzie pan wiedział coś konkretnego o umowie z baronem? - zapytał Dougherty. Gil nie śpieszył się z odpowiedzią. Odmierzył od pala odległość równą długości młotka, podniósł kulę i położył ją dokładnie w tym miejscu.

- Sądzę, że już niedługo - odpowiedział w końcu. - Baron przyjedzie dzisiaj. Właściwie już powinien tu być. - Zamierzył się i pchnął kulę przez podwójne bramki.

- Lepiej, żebyście się pośpieszyli - ostrzegł Dougherty. - Potrzebuję tych pieniędzy przed końcem października. - Gdy biegł za Gilem, w kieszeni zabrzęczał mu bilon. - Jeżeli nie dostanę ich od pana, złożę ofertę innemu winiarzowi.

- Nie rób tego. - To zabrzmiało jak groźba, nie ostrzeżenie.

- Tak? - Starał się stawić czoło wyzwaniu brzmiącemu w głosie Gila,

ale nie mógł wytrzymać jego spojrzenia i opuścił wzrok. - W jaki sposób powstrzyma mnie pan?

- To proste. - Gil stał w rozkroku nad czerwoną kulą. - Zacznę rozpuszczać plotki, że w Rutledge Estate używano przed laty tej ziemi do składowa¬nia toksycznych resztek środków owadobójczych, że każdy jej centymetr jest zatruty, i nikt jej nie tknie. Nikt nie będzie chciał kupować twoich winogron.

- Przecież to nieprawda!

- Oczywiście, że nie. Ale komu uwierzą, tobie czy mnie? - Położenie kuli sprawiało, że wcelowanie jej do następnej bramki było wyjątkowo trud¬ne. Zmarszczył brwi skupiony na tej sytuacji.

Dougherty gniewnym gestem wskazał na malownicze zbocze, na którym znajdowały się amfiteatralnie ułożone: wspaniała rezydencja otoczona rozległymi trawnikami, domek gościnny, kort tenisowy i basen.

- Trzydzieści pięć tysięcy to dla pana pestka. Pewnie więcej wydaje pan miesięcznie na utrzymanie tego miejsca. Dlaczego nasza umowa ma zależeć od układu z baronem?

Trzy lata temu, zanim pierwsza z jego winnic została zaatakowana przez filokserę, trzydzieści pięć tysięcy rzeczywiście nie byłoby dla Gila kwotą wiele większą niż kieszonkowe. Ale teraz, przez najbliższe cztery lata czeka¬ło go stopniowe obsadzanie winnic na nowo, a koszt tego przedsięwzięcia może wynieść nawet siedemdziesiąt tysięcy dolarów za hektar. Miną mini• mum cztery lata, zanim winorośle wydadzą owoce nadające się do przetwarzania. Ogólne koszty pójdą w miliony. W tym czasie produkcja spadnie, do¬pływ gotówki zmaleje, a wydatki wzrosną.

Bankierzy są nieufni, będą uważnie przyglądać się każdemu centowi, który wyda. Dla nich dzierżawa ziemi za trzydzieści pięć tysięcy dolarów nie będzie dobrym interesem.

Natomiast układ z baronem to zupełnie inna sprawa. Warunki umowy bardzo ich ucieszyły. Prawie ślinili się z zachwytu, gdy zorientowali się w finansowej sytuacji Francuza i dowiedzieli się, jaką kwotę wniesie do spółki. Ale dopóki umowa nie zostanie zawarta, nie popuszczą mu ani trochę.

Gil przytrzymał młotek między nogami i wykonał kilka próbnych zamachów. - Pożyczka zależy od mojej umowy z baronem, bo inaczej nie będę potrzebował twojej ziemi.

- Ale to jest doskonała okazja, żeby utrzeć nosa Katherine - przypomniał mu Dougherty.

Rzeczywiście tak było, ale gdy szło o pieniądze, Gil miał związane ręce.

- Będą inne. - Przymierzył w bramkę i zamachnął się młotkiem. Uderzył w kulę, a ta wydała odgłos przypominający stęknięcie. Wyprostował się i obserwował, jak toczy się przez zieloną trawę, dokładnie tam, gdzie wy¬mierzył. - Takie są moje warunki i nie zmienię ich.

- Ale jeśli nie zdobędę pieniędzy przed końcem października, to ...

- Nie musisz się niczym martwić - przerwał mu Gil. - Umowa z baronem jest już praktycznie zawarta. Na tym polu Katherine nie zwycięży. Zrobię wszystko, żeby tego dopilnować, możesz mi wierzyć.

Dougherty zawahał się i nerwowo przygryzł wargę.

- Jeżeli jest pan pewny swego, to wszystko w porządku. Może mógłbym jakoś pomóc ...

- Dam ci znać, gdy będziesz potrzebny. - Gil odwrócił się i ujrzał Claya schodzącego w jego stronę po kamiennych stopniach. A więc baron przyje¬chał, pomyślał. Położył na ramieniu młotek i spojrzał ostro na Dougherty' ego. - Do widzenia - powiedział.

Len skinął głową i odszedł przez trawnik, a następnie potykając się, rozpoczął wspinaczkę trawiastym stokiem. Gdy znalazł się na górze, poluzował uciskający go kołnierzyk koszuli, a potem skierował się w stronę h ramy.

Gil obserwował go z pogardą, pewien, że mężczyzna zatrzyma się dopiero w najbliższym barze przy butelce whisky.

Clay podszedł do ojca i spytał:

- Kto to był?

- Len Dougherty.

- Czy to nie ten pijaczek, który ma niewielką winnicę obok Katherine?- Clay pokiwał głową rozbawiony. - Widziałem starego buicka zaparkowane¬go przed frontową bramą i zastanawiałem się, do kogo należy. Czego chciał? - Miał dla mnie propozycję ..

Clay spojrzał na ojca w oczekiwaniu, że ujrzy na jego twarzy uśmiech, ule twarz Gila pozostała poważna.

- A jaką to ofertą mógł cię zainteresować?

- Kuszącą - odrzekł Gil. Zdjął młotek z ramienia i uśmiechnął się do syna. - Czy ulokowałeś wygodnie barona?

Clay skinął potakująco głową.

- Przekazałem mu twoje zaproszenie na kolację na dzisiejszy wieczór, ale jest zmęczony lotem i zamierza zjeść w hotelu. Mamy spotkać się z nim na śniadaniu i zabrać go do winiarni.

- Może być. - Gil podszedł do kuli, a Clay ruszył za nim.

- Czy dostałeś zaproszenie na przyjęcie, które Katherine wydaje na cześć barona w przyszłym tygodniu?

- Tak. - Gil uśmiechnął się szeroko. Przymierzył się do następnego uderzenia.

- Ja również. A myślałem, iż postanowiła, że nigdy żaden z nas, zwłaszcza ty, nie zakłóci spokoju jej domowego ogniska - zażartował Clay.

- Mam zamiar zakłócić całe jej życie. - Gil lekko pchnął kulę, a ta prze¬toczyła się przez bramkę.

- Zrobisz, co zechcesz - powiedział z zadumą Clay i obserwował przy¬gotowania ojca do następnego strzału. Gil był mistrzem krokieta, gry wymagającej umiejętności wziętych z golfa, precyzyjnego ustawiania kul jak w bilardzie i znajomości forteli jak przy grze w szachy. - Może cię zainteresuje, że baronowa opowiada się zdecydowanie po naszej stronie.

- Rozmawiałeś z nią?

- Krótko, gdy baron wpisywał się do hotelowego rejestru. - Było to całkiem proste i pozornie niewinne. Znalazł się sam na sam z Natalie Fougere, w czasie gdy jej mąż był zajęty czym innym.

Clay otworzył bagażnik, żeby chłopiec hotelowy wypakował walizki, i wszedł do szykownego kompleksu "Auberge du Soleil". Baron stał przy nie .. wysokim kontuarze recepcjonisty i wyglądał na zmęczonego. Jego żona skierowała się do oszklonych drzwi prowadzących na taras, z którego można było podziwiać okolicę. Clay zatrzymał się na chwilę przy recepcji. Sprawdził, czy nie pomylono czegoś z rezerwacją pokoi, a potem poszedł za Natalie.

Oparła ręce na drewnianej poręczy i wystawiała twarz do popołudniowego słońca. Gdy do niej podchodził, usłyszał ciche westchnienie.

- Pewnie jesteś zmęczona podróżą - powiedział.

Spojrzała na niego i pokręciła przecząco głową; ciemne włosy zaczesała gładko w ciasny węzeł.

- Non. W samolocie świetnie się wyspałam, ale Emile nie potrafi usnąć w czasie lotu.

Odwróciła się i ogarnęła wzrokiem widok roztaczający się z tarasu, patrzyła na szachownicę winnic na dnie doliny z porozrzucanymi gdzieniegdzie wiatrakami, których energia, w razie potrzeby, chroniła przed przymrozkiem. Dzikie Mayacamas Mountains wznosiły się ciemną ścianą w odległości nie większej niż siedem kilometrów.

- Cudowny widok - westchnęła Natalie. - Przypomina mi Prowansję.

Może z powodu palm i drzew oliwkowych, nadających okolicy nieco śródziemnomorski wygląd.

- Przypuszczałem, że nasza dolina nasunie ci właśnie takie skojarzenia.

- Popatrzył w jej oczy długo i znacząco. Znajdowali się w polu widzenia barona, ale Clay nie przejmował się tym. Fakt ten tylko dodawał grze pikanterii. - Dziwne, prawda? Skąd mogłem wiedzieć, co ty myślisz, co czujesz? Czasami wydaje mi się, że znałem cię przez całe życie. - Odwrócił wzrok. _ To głupie, prawda?

- Non. - Delikatnie dotknęła jego ramienia. Spojrzał na jej dłoń.

- Cieszę się, że przyjechałaś, Natalie.

- Ja też się z tego cieszę.

- Bałem się, że nie przyjedziesz, że zostaniesz we Francji.

- I stracę okazję zobaczenia doliny, o której tyle słyszałam? - Starała się mówić lekkim tonem, ale wyłowił w nim nabrzmiałą emocjami nutę i z jesz¬cze większą pewnością przystąpił do realizacji swojego planu.

- Nie powinnaś przyjeżdżać. - Mocniej zacisnął szczęki i z niechęcią spojrzał na rozciągający się przed nimi widok.

-Ale.

- Wybacz mi, Natalie, jestem w diabelnie trudnej sytuacji .- wyrzucił z siebie niskim, szorstkim głosem. - O co chodzi?

Podniósł głowę, pochwycił jej spojrzenie i już nie odwracał wzroku.

- Trudno zachować obojętność przy kobiecie, gdy się wie, że to właśnie la jedyna, która marzy o tym samym, śmieje się z tego samego i odczuwa te same pragnienia. Leżeć bezsennie nocą ...

- Clay - wyszeptała protestując, ale jej oczy nie odrywały się od jego twarzy, a wargi rozchyliły się lekko.

- Powiedz mi, że nie czujesz tego samego, a przysięgam, że nigdy więcej o tym nie wspomnę.

- Nie mogę - przyznała i uśmiechnęła się do niego. Widział jej czarne oczy przepełnione tęsknotą. Potem, ze spokojem kobiety, która podjęła już decyzję, popatrzyła na rosnący u podnóża góry oliwkowy gaj. - Lubię spacerować wieczorami. Czy tam, przy tym małym strumyku pomiędzy oliwkami, nie jest rozkosznie zacisznie? - spytała.

- Wiele razy podziwiałem to miejsce. Najpiękniejsze jest przy świetle księżyca. - Tak umówili na spotkanie. Gdy Emile do nich dołączył, rozmawiali już na zupełnie neutralny temat.


Słońce skryło się za zachodnim łańcuchem gór i zostawiając na niebie smugi szkarłatu i karmazynu ziemię skąpało barwami miedzi. Natalie przy¬stanęła przy oknie i patrzyła na gasnącą powoli jasność, doskwierała jej panująca w pokoju grobowa cisza.

Emile siedział w jaskrawożółtym fotelu, z okularami na czubku nosa.

Nogi oparł na kanapie, w rękach trzymał otwartą książkę. Szmer przewracanych stron był jedynym dźwiękiem, jaki słyszała od czasu kolacji. Jak zwy¬kle, nie zauważał jej obecności.

Nie kładła się. Cierpliwie czekała, aż cienie drzew wydłużą się, zapad¬nie zmrok i wieczorna gwiazda rozbłyśnie na niebie.

Odeszła od okna, przeszła przez wykładaną kafelkami posadzkę i za¬świeciła lampę przy fotelu męża. Podniósł oczy i nie patrząc na nią mruknął słowa podziękowania. Z powrotem zatopił się w lekturze jakiegoś traktatu filozoficznego, który z pewnością by ją znudził.

- Idę na spacer, Emile - oznajmiła.

Podniósł roztargniony wzrok i zmarszczył brwi. - Jest ciemno - zauważył.

- Panuje przyjemny chłód. Po południu, gdy przyjechaliśmy, było za gorąco, żeby zwiedzać okolicę - wyjaśniła idąc do drzwi. - Mam swój klucz. Jeżeli jesteś zmęczony, nie musisz na mnie czekać. - Odwróciła się w jego stronę i zobaczyła, że znów zagłębił się w filozoficznym dziele.

Zaraz po wyjściu z apartamentu wpadła w objęcia ciepłej nocy. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Nie dostrzegła nikogo na parkingu obok rzędu domków, ruszyła więc wąską, polną dróżką, która wiła się wokół budynków wy¬łożonych terakotą, przez spaloną słońcem trawę, do oliwkowego gaju.

Hotelowe światła mrugały do niej poprzez gałęzie, które kryły ją przed niepożądanymi spojrzeniami. Szła wolno pomiędzy drzewami, wzdłuż cicho szemrzącego strumienia.

W wysokiej trawie, tuż obok potoku, dostrzegła ciemny głaz. Zanim usiadła, z nawyku wytarła go chusteczką. Nad jej głową wschodził księżyc srebrną tarczę dołączając do gwiezdnego pyłu rozrzuconego po niebie.

Po przeciwnej stronie potoku teren wznosił się tworząc, porośnięte gęściej drzewami, zaciszne ustronie. Do jej uszu dobiegł trzask zamykanego samochodu. Nasłuchiwała, ale teraz panowała niczym nie zmącona cisza. Wiedziała, że to Clay. Wiedziała, że gdzieś tu jest i walczy teraz z wewnętrznymi nakazami i własnym przekonaniem, co jest właściwe.

Ona nie miała takich wątpliwości; była głęboko przeświadczona, że pi¬sane jej było spotkać go i że los tak postanowił dawno temu, pomimo jej małżeństwa. Nie czuła się winna przychodząc na tę schadzkę, nie czuła wstydu ani wyrzutów sumienia, a jedynie wielkie, przejmujące ją dreszczem rozkoszy upojenie.

Kamień potoczył się po zboczu, a potem zaszeleściła trawa. Ledwo mogła dojrzeć w mroku jego wysoką postać, poruszającą się między drzewami. Nadszedł wreszcie, przekroczył błyszczącą wstęgę wody i podszedł do niej. - Natalie - wyszeptał. Zatrzymał się, a twarz miał nadal ukrytą w cieniu.

- Długo zastanawiałem się, czy powinienem spotkać się z tobą.

- To dlaczego przyszedłeś?

- Bo mnie o to poprosiłaś.

- Mogłeś nie przychodzić.

Pokręcił przecząco głową.

- Wiesz przecież, że musiałem.

- Tak jak i ja.

Gdy zrobił ostatni krok, pokonując dzielącą ich odległość, padła mu w ramiona, a on zatopił się w jej ustach gwałtownym, pełnym tęsknoty pocałunkiem. Odpowiedziała mu równie gorąco. To był ogień i namiętność, których dawno brakowało w jej życiu. O tak, bardzo, bardzo dawno.

Oderwał się od jej ust i musnął wargami jej policzek i włosy. Obejmo¬wała go mocno; czuła na ciele pieszczotę jego dłoni.

- Dzisiejsza noc to dla mnie za mało. - Jego oddech i wargi delikatnie łaskotały jej ucho. - Emile i mój ojciec muszą zawrzeć tę umowę, a wtedy będziemy mogli się spotykać. - Pocierał wargami wrażliwe miejsce na jej szyi, a jego dotyk budził w niej rozkoszne dreszcze. - Jeżeli wybór Emile'a padnie na Katherine ... - Wolał o tym nie myśleć. Z udawaną namiętnością mocniej przytulił ją do siebie.

- Nie sądzę - mruczała uspokajająco, czule pieszcząc palcami jego jedwabiste włosy. - Emile ma inny niż Katherine stosunek do wina. Dla niego to interes. Dlatego sądzę, że wybierze twojego ojca.

Ujął w dłonie jej twarz i spojrzał głęboko w oczy.

- Musi tak być, Nata¬lie. - Pomyślał, że w takim momencie jego emocje powinny być na tyle głębokie, żeby znaleźć odbicie na jego twarzy. - Musimy się widywać, być razem, Natalie.

- Wiem. - Pogładziła go po policzku i musnęła wargi. - Kochaj mnie, Clay. Potrzebuję twojej miłości. - Wspięła się na palce. Ich usta spotkały się i Natalie zatraciła się w pocałunku.

Następnego ranka, przy śniadaniu, Clay dyskretnie ją obserwował. Nie zwracał zbytnio uwagi na rozmowę ojca z baronem. Natalie promieniowała szczęściem, w jej oczach zapalały się ogniki, ilekroć spotykała jego wzrok. Nie miał wątpliwości, tak wygląda kobieta zakochana. Nie mógł nadziwić się, że jej mąż nie zauważył zmiany, jaka w niej zaszła. Ten człowiek, gdy chodziło o kobiety, był prawdziwym głupcem, ale tak już jest w większości z mężczyznami.

Patrzył, jak Natalie smaruje masłem rogalik, i pomyślał, że poszło mu całkiem łatwo. O wiele łatwiej, niż się spodziewał. Stała się ich najmocniejszym sprzymierzeńcem. Zaczął układać sobie, kiedy znów się z nią spotka, co jej powie, co zrobi.


11

Ford Taurus pędził autostradą dwudziestą dziewiątą. Snopy światła rzucane przez reflektory przecinały coraz gęściejszy mrok i oświetlały gigantyczne eukaliptusy stojące po obu stronach szosy jak strażnicy nocy. Bliżniaczy łańcuch nadbrzeżnych gór zamajaczył czarnymi konturami na tle rozgwieżdżonego nie¬ba; tworzył wąski korytarz doliny ciągnącej się jakieś pięćdziesiąt kilometrów.

Za kierownicą wypożyczonego samochodu siedziała DeeDee Sullivan.

Na jej krótko ostrzyżonej głowie sterczały uniesione w górę, słoneczne oku¬lary. Z fotela obok Kelly patrzyła na przesuwający się za oknem pociemniały krajobraz. Pomyślała, że to ironia losu. Dolinę opuszczała dwanaście lat temu, także nocą, a teraz wracała tu również w ciemnościach, niepomna przysięgi, którą sobie wtedy złożyła, że nigdy nie wróci w te strony.

- Jeżeli weźmiemy pod uwagę pecha, jaki nas ostatnio prześladuje, nie mamy co się dziwić, że twój lot opóźnił się ponad godzinę. - DeeDee zobaczyła samochód nadjeżdżający z przeciwka i przełączyła reflektory na światła mijania. - Miałam nadzieję, że wraz z twoim przyjazdem szczęście znów się do nas uśmiechnie, ale jak na razie nic na to nie wskazuje.

- A więc macie kłopoty?

Mijały właśnie oświetloną farmę i Kelly mignęły winnice odpoczywające w księżycowym blasku. Tutaj, na płaskim dnie doliny, na jej południowym krańcu, ziemię obsadzano winoroślami do produkcji rieslinga - białymi wino¬gronami, świetnie spisującymi się w chłodzie morskiej mgły nadciągającej la¬tem znad Zatoki San Pablo. Jej gruba, biała warstwa wędrowała w górę doliny, tylko gdzieniegdzie omijając oświetlone słońcem pagórki.

- Kłopoty! - parsknęła DeeDee. - Jak dotąd nie spotykało nas nic inne¬go. Spędziliśmy tu całe dwa, a nawet trzy dni, jeżeli policzyć dzisiejszy, a nie mamy ani jednej porządnej taśmy. Jeden dzień zabrało nam filmowanie winobrania: meksykańskich robotników o twarzach, na których wypisane było całe ich życie, ludzi biegających z pełnymi koszami do ciężarówki na końcu rzędu, brygadzisty notującego liczbę opróżnionych koszy, turkoczących po szosie, pełnych winogron ciężarówek, pracowników winiarni z rękami po łokcie w plamach od soku winogron, owoców przesypujących się w maszynie do szypułkowania, soku kipiącego i pieniącego się w kadziach, robotników na tle najbardziej spektakularnego zachodu słońca, jaki kiedykolwiek widziałam. Mieliśmy to wszystko! - Puściła kierownicę wznosząc w górę ramiona w dramatycznym geście. - I wszystko zostało zmarnowane.

- Jak do tego doszło? - zapytała Kelly. Usiłowała nie zwracać uwagi na obrazy, które migały jej w głowie, wspomnienia kiedyś oglądanych zbiorów, na nowo przywołane słowami DeeDee. - Co się stało? - powtórzyła.

- Coś było nie tak z kamerą. - Dziewczyna westchnęła rozgoryczona. ¬Na każdej taśmie porobiły się białe smugi. A najbardziej złości mnie to, że chociaż Steve chciał zobaczyć, na monitorze w samochodzie, nagrania z winiarni, mnie się śpieszyło. Chciałam jak najprędzej dostać się do winnicy i kręcić sceny ze zbieraczami, bo zostało nam jeszcze trochę dobrego światła i można było zrobić efektowne ujęcia z cieniem. A ile by zabrało przejrzenie taśm? Dziesięć, dwadzieścia minut? Mogliśmy już wtedy odkryć usterkę ka¬mery, a tak dowiedzieliśmy się o niej dopiero wieczorem. Steve pojechał wczoraj do San Francisco naprawić sprzęt. Okazało się, że jakaś część obiekty¬wu została uszkodzona i musiał czekać, aż nową przyślą samolotem. Wrócił dopiero dzisiaj, krótko przed moim wyjazdem na lotnisko.

- Ale teraz kamera przynajmniej działa jak należy.

Tuż przed oczami Kelly pojawił się znajomy budynek mieszczący niegdyś przydrożny sklep, w którym można było dostać niemal wszystko. Prawie dwadzieścia lat temu przerodził się w sklep spożywczy "Oakville Grocery" i stał się orientacyjnym punktem przy szosie. Chodziła do niego wiele razy, by popa¬trzeć na niezwykłe towary, jakie tam, oprócz całkiem prozaicznych, sprzedawano: trufle, jajka przepiórcze, puszki kawioru i francuskie pasztety.

Zapamiętała aromat świeżo upieczonego, francuskiego chleba, nie za¬pomniała widoku robotników zgrzanych i spoconych po pracy w winnicy, którzy przepychali się do lady po kanapkę i zimne piwo, ubranych w szorty turystów z aparatami fotograficznymi na szyi, kobiet w pantofelkach na wysokim obcasie i w jedwabnych sukienkach ani samochodów - mercedesów i zakurzonych półciężarówek z winnic, zaparkowanych przed sklepem jeden

obok drugiego.

Z rozmyślań wyrwały ją słowa DeeDee:

_ I owszem, działa. - Ton jej głosu był ponury. - Dobrze się składa, że Hugh zaplanował nam dwa nadprogramowe dni, bo nie wiem, co byśmy zrobili.

_ Mamy szczęście. - Po lewej stronie drogi Kelly zobaczyła oświetlone lampami wejście do winiarni Mondavi. Z trudem przychodziło jej skupić się na słowach DeeDee, bo co chwilę rozpoznawała znajome miejsca, przywołujące wspomnienia. W końcu udało jej się od nich oderwać. - Byliście już

w Rutledge Estate? - spytała.

DeeDee skinęła głową.

_ Wczoraj _ odpowiedziała. - Wpadłam tam, żeby powiadomić panią Rutledge o naszym przyjeździe. - "Pani Rutledge" zabrzmiało dziwnie w uszach Kelly. To przecież madame lub Katherine, określenia oddające siłę jej osobowości. - Oprowadziła mnie po ogrodzie - ciągnęła DeeDee. - To wyśmienita sceneria do wywiadu. - Przerwała i uśmiechnęła się do Kelly, unosząc brwi. - Muszę ci powiedzieć, że ona łaskawie poinformowała mnie, że najlepiej będzie dla nas, jeżeli przyjedziemy do niej jutro, o trzynastej trzydzieści. Dzięki Bogu zgodziła się, żebyśmy pojutrze pojawili się wczesnym rankiem. Przecież nie wiemy, ile czasu zajmie nam nakręcenie przeróżnych sekwencji; Katherine przed domem, przy winiarni, w winnicy, w ogrodzie.

_ Półtora dnia w zupełności wystarczy na sfilmowanie tła do rozmowy - powiedziała Kelly. - I tak nie będziemy mieli łatwego wyboru przy montażu, każde słowo Katherine jest godne zacytowania.

_ Myślę, że masz rację, wystarczyła mi krótka rozmowa, żeby zorientować się, jaką jest indywidualnością. Bardzo bym chciała zrobić o niej pełno¬metrażowy film dokumentalny. Ciekawa jestem, czy uda mi się przekonać Hugh, żeby zgodził się na zmontowanie dwóch wersji - rozważała DeeDee. _ Krótkiej do naszego programu, a dłuższej ... - urwała i wzruszyła ramiona-

mi. - No cóż, miło jest pomarzyć.

_ Prawda? - powiedziała pod nosem Kelly. Akurat przejeżdżały koło osady Rutherford, składającej się z kilku zaledwie budynków przy skrzyżowaniu dróg.

_ Ciesz się, że będziesz mogła się wyspać do woli jutro rano. My musimy zerwać się przed świtem. Znalazłam winnicę, w której jutro będą zrywać winogrona. Chcę zrobić trochę tła z robotnikami przy pierwszym, rannym świetle. Wrócimy koło południa na lunch i wtedy zabierzemy cię ze sobą• Spodoba ci się miejsce, w którym się zatrzymaliśmy. To cudowny pensjonat, a Margerie, właścicielka, to prawdziwa perła. Przygotowuje dla nas zimny lunch i w ogóle jest bardzo uczynna. Zobaczysz, jak spróbujesz jej francuskich grzanek - zachwycała się DeeDee. - Do masła dodaje Grand Mamier.

Gdy dojechały do przedmieść w St. Helena, DeeDee zwolniła i skręciła w boczną, jednokierunkową uliczkę.

- Zapomniałam ci powiedzieć, że zostaliśmy zaproszeni na wielkie przy¬jęcie z okazji przyjazdu barona Fougere do RutIedge Estate. Dostaliśmy pozwolenie Katherine na filmowanie uroczystości, pod warunkiem, że z chwilą gdy goście zasiądą do kolacji, kamera zostanie wyłączona. - Spojrzała na KeIly. - Poznałaś już barona. Czy myślałaś o przeprowadzeniu z nim wywiadu? Co myśli o Napa VaIIey, RutIedge Estate, i tak dalej.

- Można by - zgodziła się bez entuzjazmu Kelly. - Ale on wygląda na mało komunikatywnego. Nie chciałabym przeprowadzać z nim wywiadu, jeżeli później miałoby się okazać, że materiał jest nudny i nie pasuje do reszty reportażu.

- Chyba masz rację. - Kilka minut później DeeDee dojechała podjazdem pod dom, w wiktoriańskim stylu, ocieniony przez dęby i wiązy. - Jesteśmy na miejscu - oświadczyła stając na parkingu. - Zatrzymaliśmy dla ciebie najlepszy pokój.

Wspaniałe łóżko z baldachimem, wyłożone puchowym materacem, przy¬kryto wiekową kapą, miękką i wypłowiałą od częstego prania. Krzesło przy mahoniowym biurku było autentycznym chippendale. Kolorowy perkal pokrywał sofę stojącą przed kominkiem. W łazience stała staromodna wanna w kształcie łabędzia. Marszczona zasłonka zwisała z metalowej obręczy pod sufitem.

Kelly postawiła walizki na podłodze i podeszła do drzwi wychodzących na werandę; duża, miedziana klamka była chłodna i gładka w dotyku. Szeroko otworzyła drzwi balkonu i wyszła w noc.

Zapachniało różami pnącymi się po drewnianej kratownicy. Gałęzie dębów unosiły się wysoko, tworząc ramę dla widoku księżycowo- posrebrzanej winnicy rozciągającej się w dali. Na wschodzie niezbyt wysokie góry Vacas odcinały się od rozgwieżdżonego nieba. Długo wpatrywała się w maleńkie światełka porozrzucane na ich zboczach.

Tego widoku nie zapamiętała, ale same góry nie były jej obce. Obserwowała tę ich część, którą kiedyś tak dobrze poznała. Nieświadomie przeszukiwała wzrokiem ciemne zbocza, w nadziei, że dojrzy swoją ulubioną kryjówkę pod pochylonym dębem. Myślała o godzinach, które tam spędziła, czasem nad książką, innym razem tylko marząc, a innym jeszcze popłakując nad sobą, nad swoim smutnym losem. Niekiedy wpatrywała się tęsknie w gęsto zalesione sekwojami zachodnie Mayacamas, jakże inne od Vacas porośniętych dębami, sosnami i drzewami madrony. Gdy zmieniały się pory roku, patrzyła w dół i obserwowała zmiany zachodzące w dolinie.

Zimą uśpione winorośle wyglądały niczym groteskowo powykręcane szkielety, czasem białe od szronu, czasem szarzejące w lodowatym, zimowym deszczu. Wiosenne opady na nowo przywracały wzgórzom zieloną barwę, a winnice pokrywały jaskrawożółtymi dywanami dzikiej gorczycy.

Rześkie powiewy wiosny zwiastowały burzę kwiatów i zazielenienie, niemal z dnia na dzień, krzewów winorośli, aż do osiągnięcia pełnej letniej szaty. Wtedy nadciągał upał spalający zbocza gór na brązowawy odcień żółci. Winnice podorywano, plewiono, a grona nabierały soczystości.

Następowało szaleństwo pierwszych dni jesieni, szaleństwo winobrania. Cudzoziemscy robotnicy, rząd po rzędzie, obrywali winogrona, a w powietrzu unosił się zapach fermentującego soku. Liście zmieniające kolor malowały dolinę żywymi odcieniami szkarłatu i złota, a potem opadały zapraszając do przycinania pędów, nadającego winoroślom szkieletowaty, zimowy kształt. Powietrze zasnuwało się dymami ognisk.

Jedna pora roku przechodziła w drugą, krajobraz zmieniał się nieustannie, tylko jej beznadziejne życie toczyło się z monotonną jednostajnością.

Wróciła, ale instynkt nakazywał jej uciekać stąd - natychmiast - dopóki jeszcze mogła.


Bezszelestnie poruszający się Han-Li, kucharz w Rutledge Estate, w piątym pokoleniu Amerykanin chińskiego pochodzenia, przyniósł na taras dzban ciemnej, mocnej kawy, zaparzonej na europejski sposób i postawił tacę na szklanym blacie stołu, przy którym siedziała Katherine ze swoim gościem.

_ Czy madame życzy sobie czegoś jeszcze? Może świeże ciasto? - zaproponował.

Katherine spojrzała na barona, ten odmówił ledwo dostrzegalnym ruchem głowy.

_ Dziękuję Han-Li, to wszystko - odpowiedziała.

Służący wycofał się z lekkim ukłonem, cicho, jak przyszedł. Katherine uniosła z tacy filiżanki, napełniła je parującą kawą i jedną podała Emile'owi.

_ Cieszę się, że mógł pan przyjść dziś rano, Emile. - Mówiła po francusku, bo wiedziała, że baron poczuje się swobodniej, gdy rozmowa potoczy się w jego języku. - Słyszałam, że Gil dokładnie zapełnił panu kilka ostatnich dni. .

_ Miał mi dużo do pokazania. - Obecnie baron odnosił się do Katherine z większą rezerwą niż w czasie ich ostatniego spotkania w Nowym Jorku, co dowodziło pewnych sukcesów Gila w podkopywaniu jej autorytetu. - Stosu¬je niezwykle interesujące metody marketingu - ciągnął baron. - Pani syn to nowoczesny biznesmen.

_ O tak. Potwierdzają to jego sukcesy w interesach. - Była naprawdę dumna z osiągnięć Gila, czym zadziwiłaby każdego w dolinie, a jego samego przede wszystkim. - Do tego jakość jego lepszych gatunków win, poza nielicznymi wyjątkami, poprawia się z każdym rocznikiem. Oczywiście cały nasz region poczynił olbrzymie postępy w ostatniej dekadzie. Może pan zapytać pierwsze¬go z brzegu dystrybutora, a dowie się pan, jak wyśmienicie sprzedają się wina, które, jako miejsce pochodzenia, mają na etykiecie Napa Valley. - Katherine wypiła mały łyk kawy. - Zaskakujące, gdy pomyśleć, że spośród win wyprodukowanych w Kalifornii te z Napa Valley nie stanowią nawet pięciu procent. A w ciągu najbliższych kilku lat będzie ich jeszcze mniej.

- Z jakiego powodu?

- Pojawił się nowy gatunek filoksery. - Odstawiła filiżankę na talerzyk. _ Przewiduje się, że co najmniej siedemdziesiąt pięć procent winnic w dolinie trzeba będzie zorać i obsadzić na nowo. Niestety, jeszcze dwa lata temu kilku właścicieli winnic, niepomnych nieszczęść, zaszczepiało sadzonki na podkładkach odmiany AXR, nieodpornych na nowy gatunek zarazy. - AXR było mie¬szańcem winorośli vinifera, zwanych amaron i amerykańskich rupestris.

- Ależ to idiotyczne - zdenerwował się Emile. - U nas, we Francji, od dawna wiemy, że ten gatunek nie jest dobry. Owszem, rozwija się z łatwością, ale zbyt energicznie.

- Przypominam sobie, że sześćdziesiąt lat temu pański dziadek w tej kwestii był równie nieugięty. Na szczęście skorzystałam z jego rady i dlatego żadna z winorośli w Rutledge Estate nie musi być usunięta. - Z udanym żalem dodała: - Biedny Gil, nie miał tyle szczęścia. Będzie musiał wymienić wszystkie swoje krzewy. Z pewnością wspominał panu o tym?

Emile uczynił mężny wysiłek, żeby ukryć swoją niewiedzę.

- Ależ oczywiście - powiedział obojętnym tonem.

Katherine usłyszała odgłos kroków i spojrzała w stronę rozsuwanych drzwi tarasu, akurat w chwili, gdy wchodził przez nie Sam. Nie mógł trafić lepiej.

- O, Sam przyszedł - oznajmiła i natychmiast przeszła na angielski. _ Wnuk zabierze pana na krótką wycieczkę po naszych winnicach i winiarni. Będziecie mieli okazję lepiej się poznać.

- Oczywiście jeżeli ma pan czas, baronie - wtrącił Sam. Obszedł stół i uścisnął dłoń gościa, w duchu wściekły, że przypadnie mu rola przewodni¬ka narzucona mu przez babkę. Dobrze wiedział, że Katherine chciała, żeby wywarł na baronie korzystne wrażenie swoją wiedzą o winnym biznesie.

- Jestem panem swojego czasu - odpowiedział sentencjonalnie Emile. Gość skończył pić kawę, po czym wyruszyli dżipem na objazd majątku.

Sam skierował się najpierw do winnicy na zboczu wzgórza, nazywanej Słoneczną• Tutaj zademonstrował system kropelkowego nawadniania, który za¬stosowali podczas panującej drugi rok z rzędu suszy. Właśnie z maleńkich winogron z tej winnicy pochodziło co najmniej siedemdziesiąt pięć procent wina Reserve, najlepszego z produkowanych w Rutledge Estate. Baron spytał o stosowane podkładki i problem filoksery w Kalifornii, lecz nie okazy¬wał zbytniego zainteresowania samą winnicą.

Claude czekał przy wejściu do starej, ceglanej winiarni. Sam przedstawił go baronowi i wyjaśnił:

_ Claude pochodzi z Chateau Noir. Jego dziadek był tam maitre de chai. - To było wiele lat temu - wtrącił Claude dumnie unosząc posiwiałą głowę. - W czasach, gdy pański dziadek był moim patronem.

- Pana dziadek to Girard Broussard, mam rację? - Baron przyglądał się Claude'owi zamyślony i zaciekawiony. - Tak odrzekł krótko starzec. Baron skinął głową.

_ Imię pańskiego grand-pere jest wielce szanowane w Chateau Noir. ¬Na te słowa Claude dumnie wypiął swą potężną pierś. - Czy od dawna jest pan w Rut1edge Estate? - zapytał baron.

_ Płynąłem tym samym statkiem, który przywiózł do Ameryki madame po śmierci jej męża. Miałem wtedy zaledwie trzynaście lat, jeszcze nie byłem mężczyzną. Pomogłem madame zasadzić nowe sadzonki winorośli i zrobić pierwsze wino z ich winogron.

Mówili po francusku. Sam rozumiał tylko urywki zdań. To samo powtórzyło się, gdy Claude oprowadzał barona po winiarni. Sam wątpił, czy Katherine przewidziała taki rozwój sytuacji, osobiście był z niego zadowolony. _ To niezwykły człowiek, ten pański Claude Broussard - zauważył baron, gdy po opuszczeniu winiarni szli przez zakurzone podwórko w stronę biura.

_ Jest najlepszy - oświadczył Sam. - W tej dolinie może się z nim rów¬nać tylko Andre Tchelistscheff, który, choć po osiemdziesiątce - a może na¬wet dziewięćdziesiątce, wciąż przez wielu winiarzy w dolinie zatrudniany jest jako konsultant.

- Słyszałem o nim - przyznał baron.

Każdy, kto spędził choć trochę czasu w Napa Valley, musiał usłyszeć o Andre Tchelistscheffie. Stał się taką samą legendą, jak Katherine. Był jak Claude Broussard producentem wina i jak on nigdy nie posiadał własnej winiarni.

_ Strona papierkowa Rutledge Estate zdawała się bardziej interesować barona niż winnice i winiarnia razem wzięte. Badał zyski ze sprzedaży, sprawozdania z produkcji, arkusze kosztów, i zadawał wiele przeróżnych pytań. Minęła godzina, zanim Sam mógł zaprosić go do swojego gabinetu na tyłach przebudowanej stajni.

Sekretarka Gaylene podała im kawę przygotowaną po amerykańsku. Pili i rozmawiali o pogodzie, o trwającej w Kalifornii suszy, oceniali jej wpływ na urodzaj w dolinie. W końcu baron odstawił pustą filiżankę na biurko.

_ Proszę mi powiedzieć, co pan osobiście myśli o ewentualnej współpracy Rut1edge Estate i Chateau Noir? Nie przypominam sobie, żeby pan o tym mówił.

Sam z obojętnym wyrazem twarzy usiadł wygodniej na krześle.

- Moje osobiste uczucia nie liczą się w tym przypadku. Decyzja należy do pana i Katherine.

- Ale ja chciałbym znać pana opinię - nalegał baron. Sam ponownie usiłował wykręcić się od odpowiedzi. - Z pewnością ma swoje zalety.

- To nie jest odpowiedź.

- Może i nie. - Sam skinął głową przyznając baronowi rację. - Ale jest to jedyna dyplomatyczna odpowiedź, jakiej mogę panu udzielić.

Baron natychmiast podchwycił ukryte znaczenie tych słów.

-A więc pan nie popiera naszej spółki?

Sam zakołysał się na krześle, usta zacisnął w zdawkowym uśmiechu.

- Uparł się pan, żeby postawić mnie w niezręcznej sytuacji.

- Non. Postanowiłem tylko poznać pańskie zdanie.

- W takim razie, jeżeli mam być szczery, uważam, że umowa ta nie jest dla obydwu stron jednakowo korzystna.

Baron zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem. Proponowane warunki są jednakowe dla obydwu stron.

- Pozornie tak. Ale jeżeli interes się powiedzie, to pan bardziej na tym skorzysta. My stracimy wiele.

- Jak to możliwe, w jaki sposób? - Baron wyglądał na zażenowanego. _ Proszę mi to wytłumaczyć.

- To ziemia Rutledge, baronie. Co roku zbieramy tu winogrona Rutledge i robimy z nich wino Rutledge. Wszystko to się zmieni, gdy zawrzecie z Katherine umowę. W przyszłości, gdy wyprodukujemy w naszym majątku wspaniałe wino, lepsze od win z wielkich francuskich firm, łącznie z pańską, będziemy musieli podzielić się z Chateau Noir sławą i zaszczytami. - Sam przerwał na moment - Delikatnie mówiąc, nie podoba mi się ten pomysł. Gdyby role odwróciły się i Chateau Noir miało stracić swą indywidualność, panu także by się to nie podobało.

Wyraz zadowolenia ukazał się na twarzy barona, gdy wygodniej sadowił się na krześle i zamyślony obserwował Sama.

- A więc, gdyby do pana zależała decyzja?

- Gdyby decyzja należała do mnie - powiedział Sam i uśmiechnął się - nigdy nie zwróciłbym się do pana.

- Czy rozmawiał pan o tym z Katherine?

- Nie, bo nigdy mnie nie pytała o zdanie.

Baron spojrzał na zegarek, zbliżała się pierwsza po południu.

- Nie zdawałem sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. Obiecałem żonie, że wrócę na lunch. Jak do tej pory w Kalifornii spędziliśmy razem bardzo mało czasu.

- Odwiozę pana - zaproponował Sam i podniósł się z krzesła.

Po odstawieniu barona do hotelu pojechał prosto do domu zobaczyć się z Katherine. Gdy skręcił na kolisty podjazd, ujrzał jasnoniebieski, wypożyczony samochód, potem furgonetkę, przez której otwarte drzwi można było zobaczyć sprzęt filmowy. Ekipa telewizyjna przybyła na miejsce.

Jego pierwszym odruchem była chęć odjechania stamtąd, ale po krótkim namyśle wysiadł z auta i skierował kroki do domu.

Przez rozsuwane oszklone drzwi ujrzał stojącą, w wyłożonym marmurem hallu, grupę osób. Katherine była wśród nich, ale Sam od razu zwrócił uwagę na wysoką, szczupłą postać Kelly Douglas.

Rozmyślnie powoli podszedł do zebranych, a dźwięk jego kroków sprawił, że rozmowa ucichła. Gdy Kelly odwróciła się, udało mu się przyłapać ją bez maski pewności siebie; na jego widok oczy jej zabłysły, uśmiech złagodził kontur ust. Nie mógł zrozumieć, dlaczego gdy na nią spojrzał, natychmiast cały drżał z pożądania.

Zbliżył się, ale pierwsze słowa skierował do Katherine:

- Odwiozłem barona do hotelu. - Potem odwrócił się. - Witaj Kelly. ¬Czuł rosnące między nimi napięcie, jakby powietrze elektryzowało się.

- Witaj Sam. Jak miło znowu cię zobaczyć. - Ujęła podaną dłoń, uprzejma i serdeczna, ale nic ponadto. Zdążyła wrócić do swej poprzedniej pozy. Dlaczego? - Witaj w Rutledge Estate. - Poczuł mocny uścisk jej palców, ale prawie natychmiast puściła jego rękę. Zastanawiał się, czy ona także odczuła ten sam, rozkoszny dreszcz, gdy ich dłonie się zetknęły•

Przedstawiła go członkom ekipy telewizyjnej.

Gdy uprzejmościom stało się zadość, znów skupił na niej uwagę. Włosy miała splecione we francuski warkocz. Była to fryzura równie prosta co ekskluzywna, a światło słońca wpadające przez drzwi tarasu wydobywało z jej włosów ciemnoczerwone błyski.

- Hugh nie przyjechał z wami? - zapytał.

- Chciał - odpowiedziała Kelly - ale nie mógł się wyrwać.

- Dał nam listę restauracji w dolinie godnych odwiedzenia -lekko przeciągając dodała druga kobieta w ekipie, producentka DeeDee Sullivan. ¬Szkoda tylko, że nie zaplanował nam wystarczająco dużo wolnego czasu.

Na marmurowej posadzce rozległ się stłumiony odgłos grubych gumowych podeszew, co sygnalizowało zbliżanie się gospodyni, pani Vargas.

- Proszę wybaczyć, madame, ale jest do pani telefon - zwróciła się do Katherine, jak zwykle surowa i sztywno wyprostowana, w swoim nienagannie wykrochmalonym uniformie. - Chyba dostawca ma jakieś problemy i chce je z panią omówić.

Katherine, nieco wyniośle, skinęła głową i powiedziała: - Sam, pokaż pannie Sullivan dom, a ja odbiorę telefon.

- Właśnie tutaj chcemy nakręcić kilka scen z panią Rutledge - wyjaśniła DeeDee. - Należy zabrać telewidza na krótką wycieczkę po domu.

- Bardzo proszę - odpowiedział Sam z uśmiechem. Tymczasem Katherine pośpieszyła do telefonu.

- Pójdziemy i przygotujemy sprzęt na tarasie - oznajmił kamerzysta.

Zanim skończycie obchód, my będziemy już gotowi.

- To brzmi rozsądnie - zgodziła się DeeDee, a potem wskazała przed siebie ręką. - Pan prowadzi.

Ruszyli naprzód. Kelly szła za nimi, z trudem skrywając ciekawość. Gdy dorastała, uważała ten dom za naj wspanialszy pałac, jaki kiedykolwiek zbudowano.

Przechodzili przez saloniki z sofami w stylu Ludwika XV i delikatną porcelaną. Mijali wazy z epoki Ming, psy Foo, kryształy Lalique i ceramikę z Li¬monge. Na ścianach wyłożonych boazerią wisiały obrazy impresjonistów.

Za podwójnymi, rzeźbionymi, potężnymi drzwiami, znajdowała się ozdobiona drewnem orzecha biblioteka, na całej wysokości zapełniona książka¬mi; od powieści po dzieła popularnonaukowe, od klasyki po opowiadania dla dzieci. Na podłodze leżały wypłowiałe perskie dywaniki, a powykręcany, zasuszony pęd winorośli wisiał nad gzymsem kominka.

Odświętna jadalnia była olbrzymim pomieszczeniem; wzdłuż ścian po¬ustawiano mahoniowe serwantki i kredensy w stylu Ludwika XVI. Z sufitu zwisał potrójny żyrandol z waterfordzkiego kryształu i oświetlał rzęsistym światłem długi stół i wyściełane krzesła.

Południowe skrzydło domu mieściło oranżerię pełną tropikalnej roślinności. Stały w niej przeróżne, ozdobnie rzeźbione, ręcznie malowane meble i sprzęty z kutego żelaza. Pokój zdobiły ponadto stare metalowe dzbany i misy.

Był oddzielny pokój muzyczny, z czarnym fortepianem, nowoczesnym stereofonicznym odtwarzaczem płyt kompaktowych i starą radiolą. Był przestronny pokój poranny, którego drzwi wychodziły na taras pełen wazonów z jesiennymi kwiatami.

Z hallu, po marmurowych schodach, wchodziło się do pokoi gościnnych, w których znajdowały się posłania pod baldachimami, łoża z rzeźbionymi w drewnie oparciami i kanapy nakryte kapami z ozdobnymi frędzlami. Prze¬pychu dopełniały, ustawione pod ścianami, orientalne skrzynie.

Kelly przestała liczyć pomieszczenia z chwilą, gdy Sam zaprowadził ich na drugie piętro w południowym skrzydle domu. Pchnął drzwi po prawej stronie korytarza i puścił dziewczęta przodem. DeeDee już była w środku, gdy kamerzysta Steve zawołał ją z dołu.

- Dojdę do was później - powiedziała i zbiegła zobaczyć, co takiego od niej chce.

Po krótkiej chwili wahania Kelly przekroczyła próg. Był to pokój narożny, pusty - bez mebli, z gołą podłogą pełną rys. Wysokie okna zajmowały niemal całą powierzchnię dwóch ścian. Wpadały przez nie obficie promienie słoneczne zalewając pomieszczenie blaskiem. Powietrze miało tu inny zapach, stęchły i przesycony kurzem, zabarwiony wonią, której Kelly nie po¬trafiła zidentyfikować.

_ Do czego służy ten pokój? - zwróciła się z ciekawością do Sama opartego ramieniem o framugę drzwi.

_ Służył mojej matce jako studio, choć. wolała nazywać to miejsce atelier. - Obojętny ton w jego głosie walczył z rozbawieniem.

_ A prawda, przecież twoja matka była artystką - przypomniała sobie

Kelly. Teraz potrafiła już określić, skąd się brała dziwna woń, to mieszanina terpentyny i farb olejnych. - Malowała obrazy olejne, prawda?

_ Między innymi. Wypróbowała chyba wszystkie możliwe style. - Obrzucił wzrokiem pokój. - Początkowo chciała malować jak Dali, potem Wyeth, wreszcie Warhol, ale nigdy nie zatrzymała się przy jakimś kierunku na tyle długo, by go dostatecznie opanować. Gdy miała natchnienie, przebywała w tym pokoju całymi godzinami, a nawet całymi dniami, bez końca.

Wrócił myślami do tamtych czasów. Kelly wyczuwała to z jego głosu, z wyrazu twarzy.

_ Pewnie spędzałeś tu wiele czasu, gdy dorastałeś i patrzyłeś, jak matka maluje.

Spojrzał na nią z zaciętym wyrazem twarzy.

_ Nie wolno mi było tu wchodzić.

Była zaskoczona jego odpowiedzią i całkowitym brakiem emocji w głosie, i nagle dotarło do niej, że Sam stoi w drzwiach i nie wchodzi do pokoju, do którego zabraniano mu wstępu w dzieciństwie.

_ A twój ojciec? - zapytała cicho. Myślała o tych wszystkich latach, gdy marzyła, żeby zamieszkać w tym domu, żeby być jedną z Rutledge' ów. _ Był zawsze zajęty pracą w winnicy i kłótniami z moim wujem.

-A ty?

Obojętnie wzruszył ramionami.

_ Moi rodzice zapewnili mi wykwalifikowane piastunki do czasu, kiedy mogłem sam o siebie zadbać.

"Moi rodzice zapewnili mi piastunki". Te słowa zmroziły ją pozbawiając złudzeń o wspaniałym życiu mieszkańców tego domu. Chciała je zachować i dlatego powiedziała:

_ Ale miałeś Katherine, miałeś babkę• Wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu.

_ Trudno było nazwać Katherine idealną babcią zawsze gotową śpieszyć do wnuka z miłym słowem i domowymi czekoladowymi ciasteczkami na tacy. _ Odsunął się od drzwi, nie odwracając od niej wzroku i Kelly natychmiast wyczuła, że Sam żałuje tej krótkiej chwili szczerości. - Idziemy

dalej? - spytał.

Zrozumiała, że nie życzy sobie ani jej współczucia, ani sympatii, więc nie wracała do tego tematu.

- Oczywiście, chodźmy. - Wyszła z pustego pokoju i ruszyła za Samem korytarzem.

Przeszli jeszcze przez wiele innych pomieszczeń; byli w apartamentach gościnnych, w sali gier. Gdy dotarli do końca korytarza, pozostały już tylko jedne drzwi. Sam chwycił mosiężną klamkę.

- To mój pokój - wyjaśnił.

Jej reakcja była nagła i zdecydowana, nie chciała oglądać tego pomieszczenia; nie chciała już niczego więcej dowiadywać się o Samie.

- Nie mam tam chyba po co wchodzić. Nie wykorzystamy tego pokoju do naszych zdjęć - powiedziała i zanim zdążył jej odpowiedzieć, poszła da. lej. - Na pewno już na mnie czekają. Gdzie jest naj bliższa łazienka? Muszę poprawić makijaż. Dla potrzeb filmu - dodała. - Jest całkiem blisko - odpowiedział Sam.

Wrócili marmurowymi schodami do hallu na parterze. Tutaj Kelly wzięła na ramię swoją wypchaną torbę, a Sam wskazał jej drogę do toalety.

Gdy wróciła dziesięć minut później, miała upudrowaną twarz, wymalowane oczy, róż na policzkach i grubą warstwę szminki na wargach. Sama już nie było. No i dobrze, powiedziała sobie. Wystarczająco zdenerwowana z powodu zbliżającego się wywiadu nie potrzebowała publiczności, nawet składającej się z jednej osoby, a zwłaszcza gdy tą osobą był Sam Rutledge.


12

Lampa rzucała plamę światła na jaskrawożółty fotel, na którym siedział baron. Nocne cienie pogrążyły w mroku pozostałą część saloniku. Uchylone, drewniane żaluzje w oknach pozwalały, by do środka napływało chłodniejsze, wieczorne powietrze. Lekki wietrzyk, przesycony zapachem drzew oliwkowych i fermentujących winogron, owiewał Emile'a i poruszał kartka¬mi książki ze złoconym grzbietem, którą trzymał na kolanach. Zagłębiony w interesującej lekturze ani na chwilę nie przerywał czytania, tylko mocniej przyciskał kartki, gdy podmuchy wiatru falowały nimi zbyt silnie.

Odłożył książkę dopiero wtedy, gdy skończył wyznaczony na ten wieczór rozdział Ewolucji twórczej Bergsona. Zdjął okulary i zamyślił się nad tym, co przed chwilą przeczytał. Minęło kilka następnych minut zanim sięgnął po srebrną zakładkę w kształcie rodzinnego herbu, leżącą na stole obok lampy. Trzymał ją chwilę w ręce, a potem wsunął pomiędzy kartki i zamknął książkę. Zakładkę dała mu Natalie na urodziny dwa lata temu. A może trzy?

Już miał ją o to zapytać, ale przypomniał sobie, że jej nie ma. Wyszła na spacer; od przyjazdu do Kalifornii stało się to jej wieczornym zwyczajem.

Odłożył książkę, wstał i podszedł do szeroko otwartych, wychodzących na taras drzwi. Mrok otulił hotelowe budynki, a oliwkowe drzewka na zboczu rumienił w niewyraźne, czarne kształty. Emile spojrzał na zegarek i stwierdził, ':e zrobiło się bardzo późno. Przetarł oczy i już miał się położyć, gdy zmienił decyzję. Postanowił zaczekać na Natalie przekonany, że niedługo wróci.

Ponownie usiadł w fotelu i otworzył książkę. W miarę jak robiło się co¬raz później, tracił zainteresowanie poglądami filozofów, a jego uwagę zaprzątała Natalie. Przez ten jeden wieczór myślał o niej więcej niż przez ostatnie miesiące. Wkrótce książka leżała zamknięta na jego kolanach.

Gdy usłyszał odgłos obracającego się w zamku klucza, a potem szczęk metalowej zasuwki, otworzył książkę i udał, że czyta. Nagły błysk światła rozjaśnił pokój, przepędzając nocne cienie .

- Sądziłam, że będziesz już w łóżku. - Zaskoczona patrzyła na męża. Jego uwagę zwróciła zmiana w brzmieniu jej głosu, dziwna swoboda i lekkość. Odłożył książkę i obserwował żonę, policzki miała pełne koloru, a w oczach jasne błyski. Uśmiech, którym go obdarzyła, był niemal promienny. Emile nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział tyle szczęścia na jej twarzy.

- Wygląda na to, że zrobiłaś dzisiaj daleki spacer.

- Z ciemnych cieni zwątpienia aż do księżycowego światła nadziei.

Emile zmarszczył czoło.

- Nie znam tego cytatu. Z jakiej to książki?

- To bardzo gruba księga. - Wydawała się drażnić z nim. - Zbyt duża, żeby zmieścić ci się na kolanach. - Roześmiała się widząc jego zakłopotanie. - To niebo, niebo nocą.

- Nie wiedziałem nic o twojej fascynacji przyrodą - powiedział. - Może zainteresowałyby cię dzieła amerykańskiego pisarza Thoreau. Mamy jedno lub dwa w naszej bibliotece w chateau. Muszę pamiętać, żeby po powrocie do domu wyszukać ci je. - Ale im dłużej przyglądał się jej promiennym oczom, jej radości, tym bardziej był przekonany, że przyczyna gwałtownej zmiany jej nastroju musi leżeć gdzie indziej. - Może ja też powinienem wybrać się z tobą na spacer któregoś wieczoru? Choć nie należy chodzić zbyt daleko, bo okolica jest pełna jadowitych węży. Gilbert mówił mi, że wychodzą na łów głównie nocą. Najczęściej wpełzają pod winorośle w poszukiwaniu ptasich jajek.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Rozmawiałeś dzisiaj z Gilbertem? Nic mi o tym nie wspomniałeś przy kolacji .

- Nie dzisiaj. Powiedział mi o tym kilka dni temu. Podczas spaceru po¬winnaś trzymać się uczęszczanych ścieżek, Natalie.

Niepokoił go sposób, w jaki się do niego uśmiechała, jakby okazywała pobłażliwość córki wobec przesadnie ostrożnego ojca. Czy tak go postrzegała? Jej następna uwaga zdawała się to potwierdzać.

- Już późno, Emile - powiedziała jakby był starcem potrzebującym więcej wypoczynku.

Gdy wreszcie znalazł się w łóżku, długo nie mógł zasnąć. Leżał i rozmyślał o zmianach, jakie zaszły w jej sposobie bycia, i usiłował dojść, co jest ich przyczyną. Przyszły mu do głowy dziwne myśli. Gwałtownie odegnał je, ale one wciąż powracały, dopóki zmęczony nie zasnął.


Ścieżka, szeroka i gładka, wiła się pomiędzy ocieniającymi ją dębami, mandroną i starymi eukaliptusami. Ziemia pod drzewami była kamienista i po¬zbawiona poszycia. Tu i ówdzie snopy porannego światła przebijały się przez liściasty baldachim i nakrapiały cętkami miejsce, w którym stała Katherine. Stojąca kilka metrów dalej zamontowana na statywie kamera, uchwyciła nie¬mal mistyczny efekt promieni słonecznych, odbijających się na kształt świetlistej aureoli od jej postaci. Steve Gibbons nie odrywał oka od wizjera, a na¬pięcie jego ciała świadczyło o podekscytowaniu scenami, które kręcił. Operator dźwięku, Rick Meers, przykucnął i wsłuchiwał się w głosy do¬biegające przez słuchawki. Przez całe nagranie kontrolował jakość i barwę dźwięku.

Kelly stała poza planem, pozwalając, by w czasie wywiadu kamera koncentrowała się wyłącznie na Katherine.

- A teraz, proszę opowiedzieć mi o szlaku, na którym się znajdujemy. Jak doświadczona aktorka, Katherine powtórzyła opowieść, którą prze¬kazała im dzisiejszego ranka.

- Ten szlak to stara ścieżka, którą jeżdżono konno z rezydencji do winiarni. Bywało, że pokonywałam go sześć razy w ciągu dnia. Dawniej łatwiej było z siodła kontrolować pracę w winnicach i sprawdzać, co się dzieje w majątku. Często siedziałam na koniu już o świcie, a rzadko zsiadałam z nie¬go przed zachodem słońca. - Przerwała i uśmiechnęła się. - Na moje sześć¬dziesiąte szóste urodziny syn Jonathon kupił mi wózek golfowy i przekonał, żebym odesłała konia na pastwisko.

Po ostatniej kwestii Katherine zapanowało na kilka chwil milczenie.

W końcu DeeDee rzuciła:

- Zrobione. Zatrzymać taśmę. Mamy. To wspaniałe. - Te krótkie uwagi świadczyły o podnieceniu producentki, ukrywanym pod szorstkim tonem głosu. Ale Kelly pracowała z nią zbyt długo, by dać się nabrać. - Chodźmy do winiarni - poprosiła Katherine. - Wypadło doskonale - dorzuciła, jakby po namyśle. - Teraz zrobimy wspaniałe ujęcie, pani Rutledge, doglądająca z konia swoich robotników. Trudno o lepsze zdjęcie. W bryczesach i z biczem w ręce wygląda pani jak Barbara Stanwyck. Czy nie mam racji, Kelly?

- Jak bardzo młoda Barbara Stanwyck - odrzekła Kelly i we trójkę ru¬szyły końskim szlakiem w stronę winiarni.

- Jakie to ma znaczenie? Zawsze wydawało mi się, że ta kobieta jest pozbawiona wieku.

- Przyjmuję twoją uwagę, Kelly, za komplement - oświadczyła z wdziękiem Katherine.

- Czy to właśnie jest skrót do winiarni? - zapytała Kelly, przypominając sobie, jak są rozlokowane zabudowania i którędy pomiędzy nimi biegną ścieżki. - Tak, tędy jest znacznie bliżej - przyznała Katherine. Minęły zakręt i przed nimi ukazała się ceglana winiarnia.

Na widok budynku Kelly zadrżała. Próbowała z całych sił obronić się przed wspomnieniami, kojarzącymi się jej z tym miejscem. Nie mogła pozwolić, by nią teraz zawładnęły. Musi raz na zawsze z nimi skończyć!

Z winiarni wyszedł mężczyzna ubrany w spodnie koloru khaki, brązową roboczą koszulę, w mocno podniszczonym, filcowym kapeluszu na głowie. Upłynęło sporo czasu, zanim Kelly zorientowała się, że to Sam Rutledge. Gdy je zobaczył, podszedł bliżej.

- Dzień dobry. - Słowa powitania skierował do wszystkich, ale patrzył tylko na Kelly. Niemal natychmiast obudziło się w niej uczucie podniecenia, ogarniające ją ilekroć go widziała. Z przestrachem stwierdziła, że nie próbuje z nim walczyć.

-- Podoba mi się ten kapelusz - powiedziała. Usta Sama lekko wykrzywiły się w uśmiechu.

- Jak się przez cały dzień przebywa w winnicy, koniecznie trzeba chronić głowę przed słońcem. - Nadeszli Steve i Rick taszczący kilogramy filmowego sprzętu, i dołączyli do nich. - Dalej przy pracy - zauważył Sam.

- Chcą nakręcić część wywiadu w naszych piwnicach - wyjaśniła Katherine.

DeeDee wpadła jej w słowa:

- No bo jak moglibyśmy nie włączyć do reportażu scen w piwnicach, które chińscy robotnicy wykopali ponad sto lat temu na zboczu góry? To jakby kręcić film o Texasie i pominąć Alamo.

- Rzeczywiście, są unikatowym obiektem w Rutledge Estate - zgodził się Sam.

- Bud już jedzie furgonetką - poinformował Steve Gibbons producentkę. Bud Rasmussen był w zasadzie operatorem światła, ale spełniał liczne funkcje, od elektryka po charakteryzatora, jeżeli wymagała tego sytuacja. ¬Cały nasz sprzęt oświetleniowy załadowałem do furgonetki. Uważałem, że będziemy potrzebować lepszego światła do uzyskania właściwego efektu. Jeżeli pokażesz nam drogę, to pojedziemy tam pierwsi.

- Dobry pomysł - przyznała DeeDee i rozejrzała się. - Jak się stąd idzie do piwnic?

- Są po drugiej stronie winiarni - odpowiedziała odruchowo Kelly. - Szybciej będzie, jeśli przejdziemy przez budynek, zamiast obchodzić go wokoło.

- To prawda - przytaknęła Katherine. - Sama was tam zaprowadzę.

- Pójdę z panią - powiedziała DeeDee. - Kelly, może zostaniesz tu i zaczekasz na Buda?

- Dobrze, niech tak będzie. - Gdy odeszli, Kelly została z Samem. Od¬wróciła się, a gdy zobaczyła, jak blisko niej stoi, poczuła, że żywiej krąży jej krew. Odruchowo zrobiła krok do tyłu. - Wczoraj odszedłeś, zanim zdąży¬łam podziękować ci za oprowadzenie po rezydencji.

Obrzucił ją spojrzeniem. Padające ukośnie promienie słońca uwypuklały jego kości policzkowe.

- Skąd wiedziałaś, jak dostać się stąd do piwnic? - spytał.

Na moment zamarła. Gorączkowo myślała, co ma odpowiedzieć. Docierał do niej zapach wiszącego w powietrzu kurzu, aromat fermentujących soków i bijąca od Sama czysta woń mydła. Odrzuciła wrażenia na bok i uśmiechnęła się beztrosko. Dzięki Bogu nie straciła głowy.

- Nasz dział informacji nie ma sobie równych. Gdybym poprosiła, prawdopodobnie zdobyliby plan winiarni i domu, a nie tylko prosty szkic posiadłości. Wierz mi, przybyliśmy tu nieźle przygotowani.

- Rzeczywiście - przytaknął przyjmując do wiadomości jej wyjaśnienia.

Kelly odetchnęła z ulgą. Furgonetka wjechała na podwórze wzbijając tumany kurzu.

- Chyba przyjechał wasz technik. Nie będę ci zabierał więcej czasu. Zresztą też mam coś do roboty. - Już miał odejść, lecz jeszcze raz popatrzył na nią. - Będziesz dziś wieczorem na przyjęciu na cześć barona?

Kelly skinęła głową.

- Wszyscy tam będziemy.

- A więc do zobaczenia. - Uśmiechnął się i odszedł w stronę dżipa.

Jego ciepły wzrok sprawił, że poczuła się lepiej. A jednak niepokoiło ją, że jest tak bardzo poruszona, gdy go widzi, że jej reakcje stają się zbyt gwałtowne, co może okazać się dla niej niebezpieczne. Pośpiesznie ruszyła do furgonetki, żeby dołączyć do Buda Rasmussena.

- Cześć. - Wygramolił się z samochodu, niski i pękaty jak puszka piwa, stąd zresztą brało się jego przezwisko Bud. - Gdzie się wszyscy podziali?¬zapytał.

Zanim Kelly zdążyła odpowiedzieć, z winiarni dobiegły krzyki. Słów nie zdołali rozróżnić, ale wyraźnie słychać było gniewny, męski głos.

- Co u licha ... - zaczął Bud na widok wypadającej z budynku DeeDee.

Steve i Rick biegli tuż za nią. Bez wątpienia kierowali się w stronę furgonetki. Zanim doszli, Kelly zdążyła zauważyć, że twarz DeeDee jest czerwona, jak ogień.

- Co się stało? - Kelly zmarszczyła brwi. - Słyszeliśmy krzyki.

- Wywołaliśmy piekło, ot co się wydarzyło - prychnęła DeeDee. Wyraz zmieszania na jej twarzy przeszedł w złość. - Katherine miała właśnie przed¬stawić nas swojemu staremu winiarzowi, gdy ten nagle zamienił się w szarżującego byka. Wrzeszczał, byśmy się wynosili, bo nasza woda kolońska zniszczy wino. Pomyślałam ... O Boże, nadchodzi. - DeeDee zniżyła głos, gdy spostrzegła krępego starca wychodzącego z winiarni wraz z Katherine.

Podbiegł do nich, a na jego zniszczonej, całej w zmarszczkach twarzy, widniał wyraz zażenowania.

- Wybaczcie mi, okropny ze mnie raptus, nie powinienem tak krzyczeć. Katherine wpadła mu w słowa:

- Wytłumaczyłam Claude' owi, że to moja wina. Zapomniałam uprzedzić was, żebyście dzisiaj nie używali mocnych kosmetyków. Choć to mało prawdopodobne, istnieje możliwość, że wino wchłonie ich zapach. By tego uniknąć, przestrzegamy ustalonych przez siebie zakazów.

- To zrozumiałe - mruknęła DeeDee, trochę tylko ułagodzona przeprosinami i wyjaśnieniem.

- Proszę zrozumieć - wtrącił się zatroskany Claude. - To nie znaczy, żebym wam bronił zwiedzenia piwnic. Z przyjemnością pokażę wam nasze skarby, dam wam ich popróbować. Uwierzcie mi ...

Kelly przerwała mu:

- Proszę się nie tłumaczyć, monsieur Broussard. Miał pan powód do zdenerwowania. Rozumiemy to, naprawdę.

- Ale to nie usprawiedliwia mojej złości - powiedział i pochylił siwą głowę w pełnym żalu geście.

- Chodźmy - powiedziała Katherine. - Możecie wziąć prysznic w do¬mu. Powiem Han-Li, żeby przygotował kawę i swoje przepyszne ciasteczka, a wkrótce zapomnicie o tym niefortunnym incydencie.


Gdy tego wieczoru, w wykwintnym saloniku apartamentu przeglądali taśmę, którą w końcu nakręcili, mogli śmiać się do woli z niecodziennego wydarzenia. Kelly, z podwiniętymi nogami, siedziała na końcu kanapy i patrzyła, jak na ekranie Claude Broussard używa drewnianego młotka, by wy¬bić czop, zwany też szpuntem, z otworu na szczycie beczki.

- Ten gość to niesamowita figura - odezwała się DeeDee, siedząca po turecku na podłodze przed monitorem. - Bezzębny stary grizzli w jednej chwili, a zaraz potem przymilny miś. Nie sądziłam, że go polubię, ale teraz prze¬padam za nim.

- Z wyjątkiem chwil, gdy ryczy, co? - Steve klepnął ją dobrodusznie w plecy i usiadł na sofie.

- Przypomina mojego ojca - odparła DeeDee. - Kupa krzyku, a później łagodny baranek. - Kelly w duchu zgadzała się z taką oceną Claude' a, ale nie odezwała się, pochłonięta sceną rozgrywającą się na ekranie monitora.

Rozlokowali się w piwnicach przy skrzyżowaniu dwóch korytarzy i skierowali kamerę w głąb jednego z nich. Wypełnione winem beczki z francuskiego dębu ułożone w trzech poziomach, zasłaniały pochylone ściany wyrąbanych ludzką ręką, wapiennych tuneli. Zamontowane co kilka metrów lampy dawały tyle samo światła, co i cienia. Kelly stała na pierwszym planie obok Katherine i Claude'a Broussarda. Rozmawiając z nimi kosztowała wino wyciągnięte przez Claude'a z beczki "złodziejem wina".

Teraz jednak nie własna postać interesowała ją na ekranie, lecz piwnice - czuła niemal ich chłód i ziemisty zapach. Ożyły wspomnienia chwil, gdy jako dziewczynka myszkowała po nich i korzystając z nieuwagi robotników kryła się tam przed upałem lata. Gdy ktoś przechodził, chowała się w cieniu. Rozmyślała wtedy o ludziach, którzy pracowali w tych korytarzach przed stu laty, wyobrażała sobie ich duchy wciąż błąkające się pod ziemią. Piwnice zafascynowały ją bogatą historią, uderzającymi do głowy zapachami, niesamowitą, a jednak uspokajającą ciszą. Były jej schronieniem przed własnym, burzliwym światem.

Tak stało się później z ciemnościami nocy, gotowymi ukryć ją przed jego bezmyślnym gniewem. Pewnego wieczoru siedziała w kuchni. Nastawiła głośniej radio, by wychwycić słowa nowej piosenki, i nie usłyszała odgłosu otwieranych drzwi. Nie wiedziała, że przyszedł, dopóki się nie odezwał.

- Znowu siedzisz na tej swojej tłustej dupie - powiedział głośno, wymawiając starannie każde słowo, jak zawsze, gdy trochę wypił.

Krzesło runęło do tyłu, gdy w pośpiechu odsunęła je i zerwała się na równe nogi.

- Nie słyszałam, jak wchodziłeś - powiedziała zdenerwowana. Nie wie¬działa, w jakim jest humorze, i chciała, żeby krzesło, na wszelki wypadek, znalazło się pomiędzy nimi, chociaż lepiej byłoby, gdyby to był stół.

- Dziwne, że możesz usłyszeć własne myśli przy takim ryku. - Wskazał na radio stojące na lodówce. - Ścisz to przeklęte pudło. A najlepiej zrobisz, jeśli je wyłączysz.

Natychmiast wykorzystała pretekst do zejścia mu z drogi. Podbiegła do lodówki, stanęła na palcach i wyłączyła radio. W ciszy, która zapadła, słyszała skrzypienie nóg krzesła za swoimi plecami, a później ciężkie klapnięcie ciała.

- A dlaczego to na stole nie widzę kolacji?

Chciała odpowiedzieć, że jedzenie jest już od dwóch godzin gotowe, ale ugryzła się w język. Wiedziała, że takimi słowami sprowokuje awanturę.

- Jest w piecyku, właśnie podgrzewałam. - Wzięła leżącą na kuchence rękawicę i otworzyła drzwiczki piecyka.

Sięgnęła do piekarnika, chwyciła rączkę garnka stojącego na środkowej półce i wyjęła go. Gdy odwróciła się do stołu, starała się nie patrzeć na ojca. Nie chciała oglądać jego wykrzywionej złością twarzy.

- Proszę. - Pochyliła się przez krzesło i położyła przed nim talerz, po¬tem odsunęła się poza zasięg jego rąk. - Zaraz podam ci widelec.

Ledwo zdążyła zrobić krok w stronę szuflady ze sztućcami, już krzyczał ze wstrętem:

- I ty nazywasz te wyschnięte resztki jedzeniem?

Kątem oka uchwyciła ruch jego ręki, gdy zrzucał talerz ze stołu. Poleciał groszek i hamburger. Tylko makaron i ser przylgnęły do talerza, który leżał rozbity na podłodze obok tłustych kawałków jedzenia.

Przez chwilę patrzyła na zaśmieconą podłogę walcząc z ogarniającą ją paniką. Miała ochotę wyjść z domu i zostawić mu na głowie cały ten kram, ale wiedziała, że on nie posprząta. Bałagan zostanie aż do rana, a zeschnięte resztki oblepiające podłogę i tak będzie musiała pozbierać.

Ominęła jego krzesło, obeszła stół wokoło i zaczęła zbierać kawałki

potłuczonego talerza.

_ Mogę zrobić ci jajecznicę, albo podgrzać puszkę chili - zaproponowała. Syknęła z bólu, gdy wzięła do ręki wciąż jeszcze gorący kawałek żaroodpornego naczynia.

_ Chili albo jajka - powiedział z pretensją w głosie. Ssała oparzony palec i zamykała oczy, żeby powstrzymać płacz. - Czy tylko to jest w domu do jedzenia? A co zrobiłaś z całą forsą, którą ci dałem na zakupy? Wydałaś na batoniki?

Zerwała się oburzona.

- Dałeś mi tylko dwadzieścia dolarów.

_ No i? - zapytał wyzywająco. - Gdzie żarcie?

_ Nie kupi się wiele za dwadzieścia dolarów - zaprotestowała zdławionym głosem. Odwróciła się, żeby bliżej przysunąć kosz na śmieci.

_ Nie jestem głupcem - oświadczył. Wyjmowała papierowe serwetki z plastikowej oprawki stojącej na stole i wycierała nimi podłogę. - Za dwudziestaka można dostać więcej niż jajka i chili.

_ Niewiele więcej - powiedziała pod nosem. Pomyślała o artykułach z listy zakupów, których w żaden sposób nie dało się jeść, takich jak choćby papier toaletowy czy pasta do zębów.

_ Co powiedziałaś? - Ton jego głosu był niski i pełen ukrytej groźby.

Zamarła na ułamek sekundy, a potem odpowiedziała:

_ Mówiłam, że mogę usmażyć ci naleśniki.

_ I spalić je jak ostatnim razem? Nie, dziękuję. - Gwałtownie odsunął krzesło od stołu. Instynkt podpowiedział jej, żeby się cofnąć. Ale on nie ru¬szył w jej kierunku, tylko podszedł do kredensu.

Gdy zobaczyła, jak otwiera drzwiczki i przeszukuje najwyższą półkę, wiedziała dobrze, że szuka butelki whisky, tej samej, którą znalazła wcześniej i której zawartość wylała do zlewu. W panice schyliła głowę i zajęła się sprzątaniem; zbierała z podłogi oślizłe kawałki jedzenia i szkła wkładając je

między papierowe serwetki.

_ Dobra, co do cholery stało się z butelką, którą miałem na półce? - Głos zabrzmiał nad jej głową jak trzaśnięcie bicza. Zamarła.

- Butelka whisky? - Starała się, by w jej głosie zabrzmiała nuta niewinności, wzrok utkwiła w podłodze. Pozbierała to co najgorsze, teraz musi wziąć mokrą szmatę i powycierać resztę. Niemal całkiem porwane serwetki z reszt¬kami wrzuciła do kosza i podniosła się z podłogi otrzepując kurz z kolan. ¬Jesteś pewny? - zapytała.

- Jak cholera. Sam ją tam postawiłem. - Popatrzył na nią przymrużony¬mi oczami. - Myszkowałaś tu, co? No dobrze, gdzie ją schowałaś?

- Nigdzie. Nawet nie wiedziałam, że tam była - skłamała. Starała się nie dać tego po sobie poznać. - Ale znalazłam pustą butelkę obok twojego fotela w pokoju, chyba jest w koszu na śmieci. Może zapomniałeś, że już ją wypiłeś? - Niczego nie zapomniałem. Nie jestem taki głupi jak ty. Butelka była tam na górze i to prawie całkiem pełna - oświadczył. Dźgał palcem w po¬wietrze, wskazując na górną półkę kredensu.

- Jeżeli tak twierdzisz, to pewnie tam jest. - Obojętnie wzruszyła ramio¬nami i podeszła do zlewu. - Jeśli nie możesz jej znaleźć, to może nastawię ci kawę?

Wzięła ekspres i przytrzymała pod kranem z zimną wodą. Walnął dłonią w blat z takim hukiem, że aż podskoczyła.

- Nie kłam, diablico! Masz zaraz powiedzieć, co zrobiłaś z butelką. Próbowała zlekceważyć jego żądanie, ale jej słowa nie zabrzmiały prze¬konująco:

- Przecież powiedziałam, że nic o niej nie wiem. Nie kłamię. - Zakręci¬ła kran i postawiła napełniony ekspres na blacie kredensu. - Naprawdę, nic o tym nie wiem. - Wiedziała, że musi jakoś odciągnąć jego uwagę od tej przeklętej butelki. - Mam pomysł - powiedziała z ożywieniem i podeszła do kuchenki. - Może ci zrobię kanapkę ze smażonymi jajkami i serem? Pamię¬tasz? Zawsze mówiłeś, że nigdy nie jadłeś lepszych.

- Nie chcę żadnych kanapek ani jajek z serem. - Ciężkim tupnięciem akcentował każde słowo. - Żadnej cholernej kawy!

Na dźwięk pomrukującej w ekspresie wody odwróciła się, ale o ułamek sekundy za późno, żeby uniknąć ciosu zadanego metalowym dzbankiem. Zrobiła unik i odruchowo zasłoniła twarz rękami.

Ciężkie naczynie trafiło ją w rękę. Usłyszała trzaśnięcie i niemal równocześnie przeraźliwy ból przeszył jej ramię wyrywając z gardła krzyk. Zatoczyła się do tyłu i oparła o blat przy kuchence. Potem nogi ugięły się pod nią i osunęła się na podłogę. Z bólu aż zahuczało jej w głowie.

- Moja ręka - jęknęła. Przyciskała do ciała stłuczone ramię. - Złamałeś mi rękę.

- Szkoda, że nie skręciłem ci karku.

Kpiący głos zabrzmiał tuż obok. Otworzyła oczy i ujrzała go nad sobą, z twarzą wykrzywioną szyderstwem.

- No wstawaj, ty wredna flądro.

Pokręciła przecząco głową, przerażona, że jeżeli się ruszy, zwymiotuje.

_ Wstawaj, albo jeszcze ci przyłożę, flejtuchu. - Groził nie na żarty; uświadomiła to sobie natychmiast, gdy zobaczyła, jak bierze nogą zamach,

żeby ją kopnąć.

Nie może już znieść więcej bólu. Po prostu nie może.

Kopnęła go w samą kostkę. Stracił równowagę i upadł na kuchenny stół wyjąc z bólu. Rozległ się trzask przewracanych krzeseł. Leżał zaplątany

w nich, ohydnie przeklinając.

Teraz miała szansę, być może jedyną, żeby uciec. Przycisnęła mocniej do piersi złamaną rękę i jakoś udało jej się pozbierać z podłogi. Przeszła przez kuchnię do tylnych drzwi. Słaniając się wybiegła w ciemną noc, by ukryć się w przyjaznym jej mroku.


Dopiero teraz zorientowała się, że przez cały czas nieświadomie pociera dłonią złamaną wtedy rękę. Rano wytrzeźwiał na tyle, żeby zawieźć ją do szpitala, gdzie złożono jej złamaną kość. Na wspomnienie godzin bólu, które przeżyła tamtej upiornej nocy, przeszedł ją dreszcz.

Z trudem oderwała się od wspomnień i skupiła na nagranym wywiadzie.

To było tak dawno. Liczyła się tylko teraźniejszość.

Katherine skończyła właśnie mówić, gdy spoza planu rozległ się głos DeeDee:

_ Jeden z pani pracowników zginął w makabrycznym wypadku. Czy może nam pani opowiedzieć o tym wydarzeniu, Katherine?

Często zdarzało się, że producent przerywał nagrany już wywiad, by zadać od siebie pytanie,' ale wybór DeeDee zdziwił Kelly. Na planie była zbyt zaskoczona, by zaobserwować reakcję Katherine. Teraz, gdy oglądała taśmę, miała tę możliwość.

Katherine zamilkła, a później posłała DeeDee lodowate spojrzenie.

_ To wydarzyło się dawno temu. Będzie już prawie sześćdziesiąt lat.

_ Ale on zginął w piwnicach - nalegała DeeDee. - Czy to stało się gdzieś tutaj?

_ Niedaleko stąd - przyznała Katherine z malującym się na twarzy napięciem. - Wszyscy przeżyliśmy ciężko to tragiczne wydarzenie.

- Co wtedy zaszło?

_ Nikt tego nie wie. Obok ciała ofiary znaleziono beczkę• Szeryf przypuszczał, że poluzowała się i stoczyła śmiertelnie uderzając. Jak sama po¬wiedziałaś, to był wypadek. Okropny wypadek.

DeeDee głośno westchnęła, gdy jeszcze raz usłyszała odpowiedź Katherine.

_ Wydaje mi się, że ta scena zostanie wycięta. Miałaś rację, Kelly, że nie pytałaś jej o to wydarzenie. Miałam nadzieję, że kryje się za tym jakaś interesująca historia. No, cóż, myliłam się. - Znów westchnęła, uniosła się na kolanach, wcisnęła przycisk magnetowidu i przewinęła szybko taśmę do przodu.

Ponieważ nikt nie oczekiwał uwag ze strony Kelly, nie zabierała głosu.

DeeDee zwolniła przycisk, pozwalając, by taśma wróciła do normalnego tem¬pa i na ekranie ukazała się Katherine, w jasnym słonecznym świetle, w win¬nicy ciągnącej się równymi rzędami przypominającymi zielony sztruks.

Kelly usłyszała swój własny głos:

- Jest pani kobietą, która odniosła sukces w biznesie zdominowanym przez mężczyzn. Prowadziła pani interesy w czasach, kiedy miejscem kobiety był dom. A jednak stworzyła pani Rutledge Estate. Jak to było możliwe przy piętrzących się przeszkodach?

Jeszcze zanim usłyszała Katherine, poczuła na ramionach gęsią skórkę, bo wiedziała, jak będzie brzmieć odpowiedź.

- W życiu wciąż pojawiają się jakieś przeszkody - mówiła Katherine. ¬Można je obejść, przeskoczyć lub przejść przez nie i zawsze się znajdzie sposób, by osiągnąć to, do czego się zmierza. Ale same marzenia bez pracy, poświęceń i chęci walki nie wystarczą do osiągnięcia celu. Wtedy szuka się usprawiedliwienia, twierdzi, że zadanie było niemożliwe do wykonania.

Katherine na pewno tego nie pamiętała, ale były to dokładnie te same słowa, które Kelly usłyszała z jej ust, gdy była nalaną nastolatką w okularach.

Teraz, gdy usłyszała je ponownie, miała uczucie, że zatoczyła koło i wróciła do miejsca, z którego rozpoczęła swoją wędrówkę. Od przeszłości do teraźniejszości i z teraźniejszości znów w przeszłość.


Jaskrawe lampy oświetlały kompleks szarych budynków posiadłości Cloisters. Te, w których znajdowały się pomieszczenia winiarni i biur, za¬projektowano z klasztorną prostotą, nadającą im imponujący wygląd surowej okazałości. Len Dougherty stał pod zadaszeniem głównego biura i oglądał czek. Stary Gil Rut1edge wynajął go na strażnika. Miał pilnować, żeby turyści płacący pięć dolarów za bilet, nie włóczyli się po terenie winiarni, dokąd wstęp mieli wzbroniony. Płaca nie była nadzwyczajna jeśli weźmie się pod uwagę, że każdego dnia tłumy waliły. oglądać posiadłość.

Dougherty starannie złożył czek na pół i zaczął planować, co kupi za otrzymane pieniądze. Może coś nowego z ubrania, a może zapłaci rachunek za telefon i włączą mu go z powrotem. Na pewno musi kupić duży bukiet i położyć go na grobie Rebeki. Ona zawsze lubiła kwiaty.

Wsunął czek do kieszeni koszuli. Za plecami usłyszał mocarny pomruk silnika mercedesa. Obejrzał się i zobaczył, jak na parking pędem wjeżdża lśniący szaroniebieski wóz, którym zawsze poruszał się Gil Rutledge.

Ciekawe, czemu się tak śpieszy? Pomyślał Dougherty. Patrzył z zainteresowaniem, jak mercedes zahamował gwałtownie i wjechał na zarezerwowane dla niego miejsce.

Gil Rutledge wyskoczył zza kierownicy i z hukiem zatrzasnął drzwi samochodu. Dougherty' emu wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że Gil jest wściekły. Nie wpadł jednak do biura, jak oczekiwał Len, lecz pod¬szedł prosto do czerwonego ferrari zaparkowanego dwa miejsca dalej.

Wtedy Dougherty zobaczył syna Gila Rutledge'a wychodzącego z budynku. Ojciec zatrzymał go, zanim Clay zdążył wsiąść do swego, nisko zawieszonego, sportowego samochodu.

Najwyraźniej coś nie było w porządku. Dougherty wyczuwał kłopoty.

Co gorsza, miał niemiłe przeczucie, że nie układa się umowa Gila z baro¬nem. Jeżeli faktycznie tak było, miał prawo o tym wiedzieć. Opuścił miejsce pod chroniącym go od słońca dachem i pośpieszył dowiedzieć si~, co w tra-

wie piszczy.

_ ... zadzwonił niecałe pół godziny temu - głos Gila był pełen furii. - Dlaczego do cholery nie powiedziałeś mi, że sprawy się komplikują? Twierdziłeś, że wiesz o wszystkim, co się dzieje.

_ Bo tak było! _ wykrzyknął zdumiony Clay Rudledge. - To niemożliwe. Grałem rano z Natalie w tenisa i według niej wszystko szło jak należy. _ Jak jasna cholera! - wybuchnął Gil. Przerwał, gdy zobaczył Lena skra¬dającego się za maską ferrari. - A ty czego tu szukasz? - ryknął.

_ Tu chodzi o barona, prawda? - zapytał Dougherty. - Umowa przepadła, mam rację? Tym razem to ona, Katherine, wystrychnęła cię na dudka. _ To się jeszcze zobaczy - sucho rzucił Gil.

- A co z forsą? Potrzebuję jej.

_ Wspomnę o tym baronowi. Z pewnością zrobi to na nim wrażenie. - Głos Gila zabrzmiał drwiną. Machnął na Lena ręką• - Wynoś się stąd.

Dougherty zawahał się przez chwilę, a potem poszedł, a raczej podbiegł do buicka zaparkowanego w cieniu. Gil patrzył za nim, żeby upewnić się, że

odjechał, po czym zwrócił się do Claya:

_ Jak to możliwe, przecież Fougere już jadł mi z ręki. Nie mam wątpliwości, że tak było. - Gil zacisnął pięść i potrząsnął nią•

_ Dlaczego zmienił zamiar? Czy powiedział ci, co go do tego skłoniło? _ zapytał Clay z miną pełną niedowierzania.

_ Nie, gdy go zapytałem o to, powiedział tylko, że jego decyzja ma wyłącznie związek z interesami. Przez telefon nie mogłem wycisnąć z niego dokładniejszych wyjaśnień.

_ Chyba wybiorę się tam. Może Natalie powie mi, o co chodzi. - Clay sięgnął do klamki drzwi ferrari.

_ Nie wysilaj się. Opuścili hotel- poinformował go Gil. - Właśnie stamtąd przyjeżdżam.

- Opuścili hotel?

- Tak. - Gil wykrzywił się. - Baron polecił recepcjoniście, żeby przysyłano mu korespondencję i przekazywano wiadomości do Rutledge Estate.

Clayowi opadły ręce.

- Chyba żartujesz?

- Ależ skąd. - Westchnął głęboko. - Tylko jedna osoba żartuje sobie teraz do woli, a jest nią Katherine. Ale obiecuję ci, to nie potrwa długo.

- A co z dzisiejszym przyjęciem? - przypomniał Clay. - Chyba tam nie pójdziesz?

Gil wykrzywił usta w nieszczerym uśmiechu.

- Za nic w świecie nie chciałbym stracić takiej okazji.

- Mówisz serio, idziesz? - upewniał się Cliły.

- Jak najbardziej. I chcę, żebyś ty też tam był. - Wycelował palcem w Claya. - Znajdź okazję do porozmawiania z jego żoną. To Katherine prze¬kabaciła barona. Dowiedz się, w jaki sposób.

- Dobrze.

- Muszę mieć tę umowę, Clay, i dostanę ją. W ten czy w inny sposób

dopnę swego - powiedział i odszedł do swojego samochodu.

Clay stał obok ferrari. Uczucie szoku, którego początkowo doznał, prze¬rodziło się we wściekłość. To wszystko przez Katherine. Odkąd pamiętał, był przez nią nieszczęśliwy. Boże, jak on nienawidzi tej kobiety!


13

łagodne światło rozwieszonego nad tarasem baldachimu lampionów stwarzało przytulny nastrój. Pod nimi, na ustawionych w podkowę, przykrytych białymi obrusami stołach, lśniły porcelana i kryształy, przygotowane na przy¬jęcie pięćdziesięciu pięciu zaproszonych gości.

W ogrodzie, w starannie dobranych miejscach płonęły latarnie; ich pło¬mienie tańczyły w takt utworów Mozarta, wykonywanych przez kwartet smyczkowy i tworzących odpowiednie tło dla szmeru przyjacielskich rozmów. Panowała typowo kalifornijska, lekka atmosfera. Ciepła wrześniowa noc narzuciła styl ubioru: przewiewne, sportowe marynarki i koszule z wykładanymi kołnierzykami dla mężczyzn; suknie z szyfonu, krepdeszynu i na ludowo haftowane, muślinowe szale dla kobiet. Atłasy, tafty i lamy zostały w domu wraz z brylantami, rubinami i szmaragdami, dając pierwszeństwo perłom, srebrnym naszyjnikom i złotej biżuterii. .

W śród tłumu gości błądził z kamerą na ramieniu Steve Gibbons i uwieczniał na taśmie co ciekawsze sceny z przyjęcia. Kelly posuwała się za nim,

żeby być pod ręką, gdyby nadarzyła się okazja przeprowadzenia ciekawego wywiadu.

Znaczną część gości stanowili przedstawiciele branży winiarskiej i ich żony. Znaleźli się tu także: uznany krytyk win, światowej sławy mistrz kucharski, dwóch reporterów zajmujących się na co dzień wszystkim, co łączyło się z produkcją wina, i dla urozmaicenia dwie sławne osobistości ze świata sztuki. Zdaniem Kelly, pikanterii przyjęciu dodawała obecność Gila Rutledge' a i jego syna, Claya. Wszystko to składało się na interesującą mozaikę. Najważniejsi aktorzy - Katherine, baron i Gil- pojawili się na scenie niemal równocześnie.

Gdy Steve przystanął, by sfilmować grupkę rozbawionych gości, Kelly rzuciła okiem na Gila Rutledge'a. Widać było, że czuje się swobodnie wśród osób z winiarskiej branży. Pełen czaru pochylał się, by na powitanie pocałować kogoś w policzek, przytrzymać czyjąś dłoń. Od czasu do czasu przystawał i, popijając z kieliszka wino, prowadził lekką rozmowę•

Kelly zastanawiała się, co mogliby usłyszeć od Gila na temat Katherine i gdy odwróciła się, by spytać DeeDee, co o tym sądzi, zobaczyła obok Sama Rutledge' a. Z całych sił starała się ukryć wrażenie, jakie zrobiła na niej jego bliskość.

_ Dobry wieczór - powiedziała z uśmiechem. Widziała go na początku przyjęcia, gdy wraz z Katherine, baronem i jego żoną witał przybywających gości. - Czy przyszli już wszyscy zaproszeni? - zapytała.

_ Jeżeli nie zjawi się ktoś niepożądany, to mamy komplet - Sam dyskretnie przyglądał się jej. Miała na sobie sukienkę z delikatnego jedwabiu, który zdawał się zapraszać do pieszczot; materiał koloru akwamaryny podkreślał zieleń jej oczu. Kasztanowe włosy upięła wysoko, tylko kilka niesfornych kosmyków wymykało się na czoło. Zastanawiał się, ile wsuwek potrzeba, by ułożyć fryzurę z takiej obfitości.

_ Chyba nie wierzysz, że ktoś niepowołany mógłby się dostać na przyjęcie? - Zdawała się być rozbawiona nieprawdopodobieństwem tego przypuszczenia.

Sam wzruszył ramionami.

- Nigdy nie wiadomo.

Przychodziła mu na myśl tylko jedna osoba - Len Dougherty. Brygadzista Ramón Rodriguez dzisiaj rano powiedział mu, że Dougherty jest strażnikiem w Cloisters. Trzeźwy nie stanowił żadnego problemu. Wywoływał burdy tylko wtedy, gdy był pijany.

Samowi wydało się dziwne, że na tyle winnic w okolicy Dougherty za-

trudnił się właśnie w majątku Cloisters. Zastanawiał się, czy Gil o tym wie, czy to czysty przypadek. Popijając ze szklanki wodę Calistoga badawczo spojrzała na wuja.

_ Czy ostatnio latałeś swoim samolotem? - wyrwała go z rozmyślań Kelly.

Spojrzał na nią, a w jego uśmiechu widoczny był smutek.

- Byłem bardzo zajęty przez ostatnie dwa tygodnie. - Wydawał się być zachwycony, że pamiętała o jego hobby. - Pomyślałem sobie, że mógłbym się wyrwać na kilka godzin w niedzielę i przelecieć się Cubem. Jest wolne miejsce pasażera, a widok Napa Valley z lotu ptaka jest cudowny.

- Muszę uwierzyć ci na słowo - odpowiedziała z uśmiechem. - W lowa byłam raz na pokazach lotniczych. Brało w nim udział kilka małych dwupłatowców, pewnie bardzo podobnych do twojego. Objeżdżali z nimi cały kraj; nie zabrakło chodzenia po skrzydłach, pozorowanych walk powietrznych, smug dymu. Pamiętam, jak patrzyłam na maleńkie samolociki wykonujące korkociągi, nurkujące, przelatujące na plecach tuż nad kukurydzianymi polami. Mam raczej mocny żołądek, ale nie sądzę, żebym zniosła kołysanie i nurkowanie, pętla za pętlą.

- A jeżeli obiecam, że będę prowadzić skrzydła równiutko przez cały lot? - mówił żartobliwym tonem, ale patrzył z powagą, aż trochę się zmieszała.

Chętnie przyjęłaby jego zaproszenie, ale było to niemożliwe, jutro wyjeżdża. Nie wiedziała, dlaczego nie wyjaśniła przyczyny swojej odmowy. Rzuciła jedynie:

- Może skorzystam innym razem - i natychmiast zmieniła temat. - Piloci z tamtych samolotów nosili gogle w czasie lotu. Czy ty też je zakładasz?

Pamiętała, że na tamtych pokazach orkiestra grała bez końca melodię z filmu Ci wspaniali mężczyźni na swych latających maszynach. Wtedy rozbawiło ją to. Teraz, gdy patrzyła na Sama, wybór melodii wydawał jej się nad wyraz trafny.

- Przy otwartym kokpicie gogle są absolutną koniecznością - odrzekł.

W następnej sekundzie błysk rozbawienia ukazał się w jego oczach. _ Czasami zakładam nawet długi, biały, jedwabny szal, jak asy przestworzy z l wojny światowej.

- Naprawdę? - Nie wiedziała, czy mówi serio, czy żartuje sobie z niej. Skinął głową.

- Gdy czuję nostalgię lub chcę zrobić wrażenie na atrakcyjnym pasażerze.

- Oczywiście rodzaju żeńskiego.

- Jakżeby inaczej. - Wykrzywił usta w uśmiechu.

- Myślę, że zabierałeś całe tłumy kobiet do swojego samolotu - powiedziała Kelly i poczuła gwałtowny przypływ niechęci do wszystkich tych ko¬biet.

- Tak naprawdę, to nie. Tak się składa - poszukał wzrokiem jej oczu _ że jesteś pierwszą, której to zaproponowałem.

Żałowała, że to powiedział. To tylko pogarszało sprawę. Zdobyła się jednak na uśmiech i w miarę obojętną odpowiedź:

- W takim razie czuję się zaszczycona.

- Mam taką nadzieję. - Wśród gości pojawił się kelner ze srebrnym

trianglem w ręce i uderzał w niego co chwilę. - To znak, że należy zasiąść do kolacji - zauważył Sam.

- A dla nas, że czas zwijać sprzęt. Przepraszam cię. - Odeszła, by dołączyć do ekipy. Przy kolegach czuła się bezpieczna.


Liście winorośli wykonane ze srebra przytrzymywały karteczki wyzna¬czające gościom miejsce przy stole. Kelly znalazła swoje nazwisko i usiadła. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że przy nakryciu po jej prawej stronie widnieje nazwisko DeeDee Sullivan. Prowadzenie towarzyskich rozmów z nieznajomymi nie było jej ulubionym zajęciem, ani najmocniejszą stroną.

- Przepięknie - wyszeptała DeeDee i wskazała ruchem głowy na wazon stojący przed nimi, identyczny z porozstawianymi na innych stołach. Ze srebrnej czary zdawały się wylewać kaskady winogron, a purpurowoczarne kiście Cabernet Sauvignon mocno kontrastowały ze złotawozielonymi pękami Pi¬not Chardonnay.

- Rzeczywiście piękne. - Kelly podziwiała dekorację stołu. - Hugh pew¬nie by się tu podobało. Nie uważa za stosowne ozdabiania stołów kwiatami na czas posiłku. Uważa, że ich zapach nie tylko psuje smak jedzenia, ale także nie pozwala właściwie ocenić podawanego wina.

- To podobne do Hugh - przyznała DeeDee.

Kelly przytaknęła ruchem głowy. Przebiegła wzrokiem po gościach siedzących przy stole, przez moment zatrzymała spojrzenie na Samie. Siedział obok Katherine, u szczytu podkowy. Po jej prawej stronie znalazł się baron, a dalej, obok niego, zajęła miejsce jego żona. Ale Kelly widziała tylko Sama.

Słońce pobrązowiło jego skórę i rozjaśniło włosy na kolor jasnego kar¬melu. Brwi były tylko o odcień ciemniejsze. Zabawiał rozmową siedzącą obok niego kobietę, a Kelly po raz kolejny zauważyła spokój i pewność widoczne w każdym jego geście. Cechy, które oprócz innych przymiotów, tak mocno ją u niego pociągały. Nagle ogarnęła ją chęć wyrwania się, opuszczenia przy¬jęcia, ucieczki z tej doliny raz na zawsze.

Już jutro. Jutro wyjedzie stąd.

Kelner nalewający wino o złocistej barwie do lampki DeeDee, zasłonił jej widok. Po chwili stał po lewej stronie krzesła Kelly i napełniał jej kieliszek. Jego gesty jak w lustrzanym odbiciu powtarzali inni, również ubrani w wytworne czarne marynarki, kelnerzy obsługujący pozostałych gości.

Ponad stołami rozległ się szmer, gdy z miejsca powstała Katherine. Po¬czekała, aż głosy ucichną, i zaczęła mówić:

- Zaprosiłam was tu dzisiejszego wieczoru, by uczcić przybycie do doli¬ny wyjątkowego gościa. Przez ostatnie dwieście lat rodzina Fougere wytwa-

rzała wspaniałe wina w swoim zamku w Medoc. Wina, którymi rozkoszowaliśmy się, pomimo że pozostawiały gorzki smak zawiści. - Jej uwaga wywołała przyciszone chichoty. - Baron Emile Fougere kontynuuje dumną tradycję swej rodziny produkując wytworne wina bordeaux. - Uniosła kieliszek w toaście. - Na cześć barona Fougere. Niech odtąd będzie częstym gościem w Napa Valley.

Szmer aprobaty rozległ się między stołami. Goście wstawali, unosili kie. liszki z Chardonnay w stronę barona i pili jego zdrowie. Emile Fougere pod¬niósł się z krzesła i stał przed nimi wyprostowany, a potem gestem poprosił, by usiedli.

- Uważam, że już czas - powiedział patrząc na Katherine - by ogłosić, że dwie rodziny winiarzy, Fougere z Francji i Rutledge z Kalifornii, postano¬wiły połączyć się i produkować wspólnie wyśmienite wino z winogron z Na¬pa Valley. - Na te słowa goście wstrzymali oddech. Baron uniósł kieliszek.¬Za Fougere i Rutledge.

Kelly obserwowała Gila Rutledge' a. Sądząc z wyrazu jego twarzy i swobody, z jaką podniósł lampkę, wywnioskowała, że wiadomość nie była dla niego niespodzianką. Dziwne, ale jedyną zaskoczoną osobą wśród zaangażowanych w tę sprawę był Sam. Czyżby wcześniej o tym nie wiedział? Czy po prostu nie spodziewał się, że nowina zostanie ogłoszona dzisiejszego wieczoru? Na to pytanie Kelly nie umiałaby odpowiedzieć. Zresztą zmarszczka na czole Sama szybko się wygładziła, gdy dziękował gratulującej mu blondynce, a na jego twarzy zawitał uśmiech. Kelly w zamyśleniu wypiła łyk wina. Tymczasem baron z powrotem zajął swoje miejsce.

- Jak nazwiecie wasze wino? - zapytał reporter renomowanego magazynu poświęconego sprawom wina. - Czy już pan zdecydował, baronie? - Będzie się nazywało Fougere-Rutledge - odpowiedział. Uśmiechnięta Katherine natychmiast dorzuciła:

- Lub Rutledge-Fougere.

- Myślę, Ed, że zrobisz lepiej, jeżeli wstrzymasz się z opublikowaniem tej wiadomości - wtrącił Gil - dopóki się nie dowiesz, które nazwisko ma być pierwsze.

Clay zaśmiał się, ale w przeciwieństwie do pozostałych wiedział, że oj¬ciec nie miał na myśli nazwy wina, lecz samą umowę. Według ich informacji, niczego jeszcze nie sporządzono na piśmie. A więc walka nie jest jeszcze zakończona.

Clay zajął się przystawką - małżami przyprawionymi cytryną i kolendrą. Od początku przyjęcia, dotychczas bezskutecznie, usiłował pochwycić spojrzenie Natalie. Przed kolacją nie udało mu się porozmawiać z nią w cztery oczy. Zbyt wiele osób mogłoby podsłuchać ich rozmowę. Ale zrozpaczony wyraz jej ciemnych oczu powiedział mu, gdy się witali, że decyzja męża była dla niej całkowitym zaskoczeniem.

Niepokoiło go, że nawet nie popatrzyła w jego kierunku; przecież musiała wiedzieć, gdzie go posadzono.

Ale dopiero, gdy usunięto talerze po przystawkach i podano medalion z jagnięcia z sosem oliwkowo-sardelowym i smażonymi karczochami, odnalazła go wzrokiem i na kilka sekund przylgnęła do niego pełnym rozpaczy spojrzeniem.

Całe napięcie minęło jak ręką odjął. Z pewnością wymknie się z przyjęcia, żeby się z nim spotkać, zrobi wszystko, o co ją poprosi. Ta naiwna kobieta najwyraźniej go kocha.

Z zadowoloną miną Clay jadł swoją porcję jagnięcia, ale nie tknął kie¬liszka z Cabernet Sauvignon. Było to wino madame, z prywatnych zapasów Rutledge Estate. Jeśli szło o niego, równie dobrze mogły to być pomyje. Wypił za to do ostatniej kropli słodkie i silnie schłodzone Chiiteau d'Yquem, poda¬ne pod koniec deseru.

Po kolacji goście przenieśli się do ogrodu. Miejsce kwartetu smyczkowego zajął swingujący kwintet.

Clay odnalazł Natalie stojącą z dala od męża. Czekał na tę chwilę. Pod¬szedł i stanął tuż obok niej. Zwrócony twarzą do zespołu udawał, że przysłuchuje się muzyce.

- Natalie, muszę z tobą porozmawiać. Nie patrz w moją stronę - szepnął ostrzegawczo, gdy zobaczył, że chce odwrócić głowę. - Teraz słuchaj. Po drugiej stronie domu zaczyna się wąska ścieżka, która prowadzi do kępy drzew. Tam się spotkamy.

- Nie mogę - szepnęła - nie dzisiaj.

- To pilne - powiedział stanowczo. - Może to nasza ostatnia szansa. -

Usłyszał, że głęboko westchnęła i dodał pośpiesznie: - Jeżeli mnie kochasz, przyjdziesz tam. - Frazes był niewątpliwie wytarty, ale nigdy nie zawodził. Kobietami dawało się łatwo manipulować, wystarczyło umiejętnie grać na ich uczuciach. Odszedł, zanim zdążyła mu odpowiedzieć.

U śmiech pojawił się na twarzy Katherine, gdy patrzyła na swoich gości.

Wszyscy rozprawiali o nowinie, którą usłyszeli przy kolacji. Panowało ogól¬ne poruszenie. Spod oka spojrzała na Emile'a.

- Wywołaliśmy małą burzę - powiedziała do barona półgłosem. - Nie wszystkich zaskoczyła sensacyjna wiadomość, lecz bardzo niewielu spodziewało się ogłoszenia jej dziś wieczorem.

- Sądzę, że pani wnuk nie był zachwycony. Dobrze, że może pani na niego liczyć.

- Co ma pan na myśli? - spytała zaciekawiona.

- Przyznaję, że kiedyś wątpiłem w jego zdolności. Myślałem, że jest zanadto ustępliwy, że brakuje mu twardej ręki do prowadzenia winiarni. Te¬raz widzę, że się myliłem.

- Co spowodowało, że zmienił pan zdanie? - Patrzyła na niego z zainteresowaniem zaskoczona pewnością jego tonu.

- Uwaga, którą poczynił tego dnia, gdy oprowadzał mnie po majątku ¬odpowiedział Emile, a Katherine cierpliwie czekała na dalsze wyjaśnienia. Wyjawił swą niechęć do dzielenia się z rodziną Fougere zaszczytami, które spadłyby na Rutledge'ów po wyprodukowaniu wysokiej klasy wina. Nie dbał o to, czy mnie obrazi. - Pokiwał w zamyśleniu głową. - Na pewno jest człowiekiem, który nie cofnie się z raz wytyczonej drogi. O niewielu ludziach można powiedzieć to samo.

Katherine nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Gdy usłyszała Emile'a przytaczającego opinię Sama, poczuła gniew. Po chwili ogarnęły ją wątpliwości, a wraz z nimi rosnące uczucie niezadowolenia. Czyżby przez cały czas nie doceniała Sama?

Wróciła w myślach do rozmowy z wnukiem sprzed kilku dni na temat zbliżającej się wizyty Emile'a. Przypomniała sobie nieoczekiwaną zuchwałość, z jaką Sam robił jej wymówki o to, że nie ma do niego dość zaufania. Wtedy potraktowała zachowanie wnuka jak dziecinne fanaberie i nie chciała wysłuchać do końca jego argumentów. Czyżby nie miała racji?

A ten incydent z Doughertym, gdy Sam nie posłuchał jej rady, by pozwolić szeryfowi załatwić sprawę, tylko zajął się nią osobiście? Uważała, że kieruje nim fałszywie pojęta męska duma i że chce dowieść zdecydowania w obliczu niebezpieczeństwa. A może pojechał tam kierowany lojalnością wobec swoich ludzi?

A ten proces przeciwko winiarni w Sonorna zeszłej zimy; rozzłościła ją słabość Sama, którą okazał szybko dogadując się ze stroną przeciwną i rezygnując ze sprawy w sądzie. Gdy się o tym dowiedziała, natychmiast cofnęła mu swoje pełnomocnictwo. Według niej był za słaby, żeby walczyć. A jednak ... wybawił ich z długiego, kłopotliwego i kosztownego procesu.

Jeśli popatrzeć wstecz, czy nie znalazłaby wielu podobnych posunięć Sama, z którymi trudno było jej 'się pogodzić? Przecież wiek nie przyćmił jasności jej umysłu, nie pozbawił ostrości widzenia ludzi i motywów ich po¬stępowania. Ale nie była już tego taka pewna. Natłok myśli powodował, że poczuła się zagubiona.

- Słyszysz tę piosenkę, Katherine? - spytał cicho Emile. - Natalie i ja tańczyliśmy w rytm tej melodii w wieczór naszych zaręczyn. Chyba poszukam żony i zobaczę, czy zechce znów ze mną zatańczyć.

Katherine odpowiedziała mu skinieniem głowy. Słyszała jego głos, ale nie rozumiała słów. Nawet nie zauważyła, kiedy odszedł.


Kelly miała ochotę uściskać Steve'a, gdy podszedł i poprosił ją do tańca przy wolniejszej melodii, którą akurat grał zespół. Uwolnił ją od towarzystwa gadatliwego winiarza, który przez ostatnie dwadzieścia minut plótł jej do ucha bardzo nieciekawą historię swego jeszcze mniej ciekawego życia, w nadziei, że zachęci ją do przeprowadzenia z nim wywiadu.

- Z przyjemnością. - Kelly pochwyciła dłoń Steve'a i posłała wymuszony uśmiech nudziarzowi. - Przepraszam.

- Wróć dziecinko, jak skończysz. Mam więcej historyjek - zawołał za nią mężczyzna.

Pomachała mu ręką i podążyła za Steve'em na parkiet pośrodku trawnika, przed udrapowanym winoroślami pod podium swingującego kwintetu. Pochwycił ją w ramiona i zakręcili się w tańcu.

- Wspaniałe przyjęcie, nie sądzisz? - Uśmiechnął się do niej beztrosko.

- Tak, wspaniałe - odpowiedziała z bladym uśmiechem, przekonana, że jest jedyną osobą, która bawi się nie najlepiej. Widziała DeeDee żartującą z parą Teksańczyków. Rick wdał się w rozmowę z nieco przywiędniętą gwiazdą rocka. A co do Steve' a, była przekonana, że bawiłby się świetnie nawet na własnym pogrzebie.

- Podoba mi się ta piosenka, a tobie? - spytał Steve i zaczął wyśpiewywać do ucha Kelly. Szczęśliwie się składało, że miał niezły głos.

Gdy zaczynali trzeci taniec, podszedł Sam z oczami utkwionymi w Kelly i poklepał jej partnera w ramię.

- Mogę odbić partnerkę?

- Czemu nie? - odpowiedział Steve.

W następnej chwili jej dłoń spoczęła na ramieniu Sama, a druga znalazła się w mocnym uścisku jego palców. Poruszali się płynnie, ale Kelly nie zauważała nawet, że tańczą. Nigdy dotąd nie odbierała tak silnie obecności mężczyzny. Co gorsza, czuła się jak tamta niezgrabna i wiecznie spięta nastolatka, którą kiedyś była.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - Sam przygarnął ją mocniej ramieniem, a w jego głosie zabrzmiał cieplejszy ton.

- Nie, przyjemnie mi z tobą. - Patrzyła ponad jego ramieniem na inne pary kręcące się w tańcu.

Nie potrafiła poddać się nastrojowi chwili i poczuć się swobodnie w je¬go ramionach, choć bardzo się starała. Był blisko, a ucisk jego dłoni na plecach odbierała, jakby wziął ją w posiadanie. Przypomniała sobie chwilę, gdy ją całował i budził jej pragnienia ... nadal je budzi. Kelly oddała się marzeniom, kocha się z Samem, poznaje pieszczoty jego dłoni, doświadcza rozkoszy, ulgi. Ale to nie wydarzy się nigdy; nie może do tego dopuścić.

- Jesteś dzisiaj bardzo milcząca - powiedział wreszcie.

- To był długi dzień - wykorzystała pierwszą wymówkę, jaka przyszła jej dó głowy. Uśmiechnęła się do niego. - Obawiam się, że jedzenie i wino do końca mnie rozłożyły .

Bruzdy koło jego ust pogłębiły się.

- Mówiąc inaczej: "Pokaż mi drogę do domu. Jestem zmęczona i chcę do łóżka."

Roześmiała się i dokończyła:

- "Godzinę temu trochę wypiłam i kręci mi się w głowie." - Jednak, gdy popatrzyła na Sama, stwierdziła, że coś więcej niż wino zawróciło jej w głowie. Wysunęła się z jego objęć i powiedziała cicho: - Rzeczywiście jestem zmęczona.

- Nie wygląda na to, żeby ktoś z twojej ekipy miał zaraz opuścić przyjęcie. Kelly popatrzyła na Steve'a krążącego z czyjąś żoną po parkiecie i uśmiechnęła się.

- Oni mogliby chyba bawić się przez całą noc.

- Jeżeli chcesz wyjść wcześniej, odwiozę cię do domu.

- Nie kuś mnie - ostrzegła go lekkim tonem. - Mogę trzymać cię za słowo.

- W takim razie co byś powiedziała•, gdybym po tym tańcu przyprowadził samochód?

Kelly wahała się tylko przez chwilę.

- Nie powiedziałabym nie.

- Dobrze, zrobione. - Jego uśmiech był rozbrajający.

Emile z podniesioną głową wędrował pomiędzy gośćmi. Niektórych pozdrawiał skinieniem głowy, w swój trochę nieobecny sposób, innym przyglądał się uważnie. Szukał Natalie. Zobaczył ją wreszcie spacerującą samotnie po ścieżkach ogrodu.

- Słyszysz tę muzykę, Natalie? - zawołał, jeszcze zanim do niej pod¬szedł. Zaskoczona odwróciła się gwałtownie, a jej czerwona sukienka zafalowała jak płomień. - Tańczyliśmy w rytm tej melodii na naszych zaręczy¬nach. Zapomniałem, jaki ma tytuł. Myślałem, że może ty sobie przypomnisz.

Wyglądała blado; przygnębiona, nerwowym ruchem dotykała pereł na szyi. - Ja ... zapomniałam.

- Zatańczymy? - zapytał z powagą.

Zrobiła lekki, przeczący ruch głową.

- Chyba melodia już się kończy. Może zatańczymy innym razem. - Pra¬wie udało jej się uśmiechnąć.

Emile uchwycił drżenie głosu żony i popatrzył na nią niezwykle, jak na niego, uważnie.

- Czy coś się stało? Jesteś taka blada ...

- Nie, tylko boli mnie głowa. - Lekceważąco machnęła ręką. - Wszystko to razem, przyjęcie, hałas, muzyka sprawiły, że czuję w głowie szum. Po¬myślałam, że wyjdę tu, między róże, i odetchnę w ciszy.

- Czy powiedzieć kelnerowi, żeby przyniósł ci jakieś lekarstwo?

- Już zażyłam. Proszę, nie martw się o mnie. Jestem pewna, że zaraz mi przejdzie. Wróć do gości, nie powinieneś ich zaniedbywać.

- Masz rację. - Ruszył w kierunku sali bankietowej. Ale zaskoczyło go jej zachowanie, jej niecodzienne poruszenie. Myślał o tym, gdy wracał do gości, bardziej zaniepokojony, niż chciałby się do tego przyznać. To było przyczyną, dla której nie spuszczał oka z różanego ogrodu. I Natalie.


Katherine zatrzymała kelnera.

- Gdy zobaczysz mojego wnuka, powiedz mu, że chcę się z nim widzieć.

- Dobrze, proszę pani. - Skinął głową i odszedł.

- O co chodzi, Katherine? - rozległ się szyderczy głos Gila. - Czy Sam zrobił znowu coś, czym cię rozczarował?

Obróciła się lekko, żeby stanąć Z nim twarzą w twarz. Stał tuż obok, ze szklanką brandy w ręku. Usta wykrzywił w uśmiechu, ale oczy miał przepełnione nienawiścią.

- Na szczęście Sam nie jest taki jak ty - odpowiedziała mierząc syna chłodnym spojrzeniem.

Patrzył na nią z wściekłością; głęboka czerwień pokrywała mu twarz, . żyły na karku nabrzmiały. Pociągnął duży łyk brandy, widać było, że stara się opanować gniew.

- Twoje dzisiejsze przyjęcie znajdzie się z pewnością na ustach całej okolicy. Ale jeszcze nie masz niczego na piśmie, prawda? Mam zamiar uciąć sobie krótką rozmowę z baronem dzisiaj wieczorem. Kto wie? To przyjęcie może stać się w dolinie tematem dowcipów.

- Nie jestem w nastroju do bawienia się z tobą w słowne potyczki, Gil ¬powiedziała Katherine nie kryjąc irytacji. - Dla ciebie ta sprawa• zawsze była osobistą rozgrywką, a przecież tak nie jest. Zazdrość, jaką żywiliście z twoim bratem wobec siebie, niszczyła was. Jak filoksera niszczy nasze winnice, zżera korzenie, powoduje, że z czasem umiera cała roślina. Nie mogłam pozwolić, żeby taka sytuacja wciąż trwała. Miałam nadzieję, że jak się usamodzielnisz, zrozumiesz to. Ale widzę, że się myliłam. - Poczuła się zmęczona i smutna. I bardzo stara. - Jonathon już nie żyje, a ty nadal jesteś chory z nienawiści.

- A więc tak usprawiedliwiasz fakt wyrzucenia mnie z domu? - zapytał niskim, gniewnym głosem.

- Ty biedny, zły, stary człowieku - powiedziała cicho i odeszła, tym razem opierając się na lasce.

Omijając gości ruszyła w kierunku tarasu, na którym stały porozstawiane stoliki. Niektóre zsunięto w kąt, a pozostałe przeznaczono dla gości, którzy woleli siedzieć i plotkować niż tańczyć. Ale nie było ich wielu. Zatopiona w myślach, omal nie minęła Sama, który szedł wykładaną kamieniami ścieżką w stronę drzwi tarasu.

- Sam! Sam, chcę z tobą porozmawiać - zawołała i przyśpieszyła kroku. Przystanął i rzucił jej poirytowane spojrzenie.

- Odwożę Kelly Douglas do miasta, do hotelu "Darnell". Wrócę za jakieś pół godziny.

- Nic jej się nie stanie, jeśli poczeka kilka minut - odpowiedziała ostro.

Najwyraźniej traciła cierpliwość.

- Wejdź do środka.

Sam zesztywniał na dźwięk jej apodyktycznego tonu. Zacisnął mocno szczęki. Rozsunął przed nią drzwi. Zatrzymali się wewnątrz wykładanego marmurem hallu. Stanął przed Katherine nieświadomie przybierając wojowniczą postawę.

- A co to takiego, że nie może poczekać?

- Rozmawiałam z Emile'em ...

- I we dwójkę zawarliście układ. Wiem. Słyszałem o tym przed chwilą, przy kolacji. - Sam nawet nie starał się złagodzić ostrego tonu, wspomnienie upokarzającej wiadomości utkwiło w nim głęboko. - Mogłaś powiedzieć mi o tym wcześniej, Katherine, zanim ogłosiłaś nowinę całemu światu. Myślę, że na tyle zasłużyłem.

- Chciałam to zrobić, ale Emile i ja zgodziliśmy się, że ta wiadomość nie ... - przerwała niecierpliwie nie kończąc zdania. - Nie o tym chcę z tobą rozmawiać. Emile powiedział mi przed chwilą, że nie podoba ci się pomysł, żeby wino Rutledge miało w nazwie Fougere. Czy to prawda?

- Prawda. - Miał zamiar poprzestać na tej krótkiej odpowiedzi, ale zmienił zdanie. - Nie mogę pojąć, Katherine, dlaczego tobie to nie przeszkadza. Odkąd pamiętam, zawsze powtarzałaś, że pewnego dnia nazwa Rutledge Estate będzie wymawiana z takim samym szacunkiem jak Petrus, Mouton-Rotschild i Margaux. Temu poświęciłaś całe swoje życie. Winorośle, winogrona, wino; nic poza nimi nie miało dla ciebie znaczenia. A teraz chcesz to zaprzepaścić. - Patrzył na nią i z niedowierzaniem kręcił głową. - Nie ma już Rutledge Estate, nie ma, po dzisiejszym wieczorze. Tylko Fougere-Rutledge lub Rutledge-Fougere. Ale nie Rutledge Estate.

- Nie wiedziałam, że to dla ciebie tyle znaczy. - Popatrzyła na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy.

- Mój Boże, Katherine, przecież jestem Rutledge. - Zaśmiał się krótko, gorzko. - My wszyscy mamy w żyłach wino, a nie krew. - Odwrócił się i od¬szedł zostawiając ją stojącą samotnie w hallu.


Gdy Kelly wyszła z rezydencji, spodziewała się, że na podjeździe zobaczy dżipa, ale Sam stał obok jaguara z opuszczonym dachem, w kolorze angielskiej zieleni. Sięgnął do klamki i otworzył przed nią drzwi.

- No, to wygląda bardziej na wóz odnoszącego sukcesy winiarza - po¬wiedziała półżartem.

- Wyciągam go z garażu, gdy chcę kogoś olśnić. - Zaczekał, aż usiądzie wygodnie, i zamknął drzwi.

- Jestem pod wrażeniem - zapewniła go Kelly. Obszedł wóz i usiadł za kierownicą.

- To dobrze. Jak chcesz, mogę podnieść dach. Potrząsnęła głową.

- Jest piękna noc, zostaw, jak jest. - Kelly pomyślała, że w czasie jazdy warkot silnika i szum powietrza nie pozwolą na swobodną rozmowę, a to było jej na rękę.

Gdy oddalili się od rezydencji i zniknęły światła, spostrzegła, że na niebie ukazały się gwiazdy, a sierp księżyca rozpycha się pomiędzy nimi. Na Silverado Trail ruch o tej porze był niewielki. Sportowy samochód Sama pędził jak strzała, pokonując zakręty miękko i bez wysiłku. Zapachniało doliną. Owiewający ich prąd powietrza przynosił ze sobą przygłuszony ryk silnika. Wy¬stawiła twarz na podmuchy wiatru i nie myślała o niczym, zniknęło gdzieś wewnętrzne napięcie.

Wkrótce samochód zwolnił i Sam skręcił w boczną drogę prowadzącą na przedmieścia St. Helena. Ostatnie dwie mile przejechali w okamgnieniu. Kelly prawie zrobiło się żal, kiedy Sam wjechał na podjazd i zatrzymał się. Zgasił silnik i wyłączył światła.

- To nie trwało długo - powiedział.

Odwrócił twarz do Kelly, a ramię przełożył za oparciem jej fotela.

- To prawda, bardzo krótko. - Rozpięła pas i sięgnęła do klamki. - Dziękuję za podwiezienie. Ja ... - W dali płynęły ciche dźwięki muzyki, z których wyłowiła znajome nuty; słyszała już kiedyś tę melodię. - Hiszpańskie gitary - wyszeptała.

Sam uniósł głowę i przez chwilę nasłuchiwał.

- To pewnie cudzoziemscy robotnicy.

- Chyba masz rację - powiedziała cicho, wciąż z napięciem wsłuchując się w egzotyczną melodię.

- Jak długo zostaniesz w Napa Valley? - zapytał, choć wcześniej nie miał takiego zamiaru.

- Wyjeżdżam jutro.

- Jutro? - Ze zdziwieniem uniósł brwi. - Myślałem, że zostaniesz tu przez kilka dni.

- Reszta ekipy zostaje. Muszą nakręcić jeszcze kilka ujęć doliny. Imigranci przy pracy w winnicach, pełne winogron ciężarówki na szosach, pra¬ce w winiarni podczas wyciskania owoców i tego typu obrazki. Ja nie jestem im przy tym potrzebna - wyjaśniła. - Swoje już zrobiłam.

- W takim razie, to pożegnanie. - Sam zbliżył dłoń do jej twarzy, palca¬mi odsunął wymykające się z upięcia ciemne kosmyki włosów, a potem delikatnie musnął kciukiem jej podbródek.

- Chyba tak - głos Kelly zadrżał, jakby zabrakło jej tchu, jakby opuściła ją cała pewność siebie, gdy Sam nie odrywał wzroku od jej twarzy. Spostrzegła, że wyraz jego oczu zmienił się, źrenice stawały się ciemniejsze, bardziej przepastne. Spojrzenie Sama wzbudziło jej namiętność, obudziło wszystkie nie spełnione pragnienia. Uniosła dłoń, żeby powstrzymać jego rękę; wmawiała sobie, że tego nie chce, lecz była to próba oszukania samej siebie.

- Muszę się spakować, muszę już iść - wyszeptała. Ale nie zrobiła nic, żeby oderwać się od niego.

- Chyba już pora - zgodził się. Pochylił się w jej stronę, wolną ręką pogładził ją po karku.

Dotykiem palców wyczuwał przyśpieszone pulsowanie, szybkie jak bi¬cie jego serca. Jej uległość sprawiła, że przestał panować nad zmysłami.

Przytulił wargi do jej ust, które okazały się rozkosznie wilgotne. Fala podniecenia spłynęła na nią. Kelly odpowiedziała mu namiętnym pocałunkiem. Zapragnął więcej. Przyciągnął ją bliżej, palcami wysupłując wsuwki z jej włosów. Przekraczali bariery, które lepiej było zachować nietknięte.

Ich usta rozchyliły się i języki poszukały siebie. Jej smak był czysty i świeży jak deszczowa woda. Wiedział, że mógłby pić z tego źródła i nigdy nie miałby dość. Pożądanie stało się wszechobecne, gorące jak ta noc, jak dolatujące z oddali, pulsujące rytmy hiszpańskich gitar, jak domagający się spełnienia dotyk jej ust na jego wargach. Czuł, że w jej ramionach znajdzie spokój i ukojenie.

Kelly odsunęła się i opuściła głowę, by ukryć twarz przed jego badawczym spojrzeniem. Starała się uciszyć burzę bezsensownych pragnień. Rano wyjeżdża, ta historia nie mogłaby zakończyć się happy endem.

Odetchnęła głęboko, wciągnęła ciepły zapach ziemi, który nieodparcie kojarzył jej się z Samem. Przytuliła dłonie do jego piersi. Przez materiał wyczuwała grę jego mięśni, jego siłę; I nagle, jakby przejęła część tej siły, podjęła ostateczną decyzję.

- Żegnaj, Sam. - Wysiadła z samochodu i szybko poszła w stronę domu. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła za frontowymi drzwiami. Potem otworzył zaciśniętą dłoń i spojrzał na leżące na niej spinki. Ponownie ścisnął je palcami i wsunął do kieszeni. Włączył silnik. Warkot sportowego wozu za¬głuszył dobiegające z daleka dźwięki samotnej gitary.


Katherine stała przy oknie i obserwowała podjazd jeszcze długo po tym, gdy czerwone światła jaguara zniknęły w mroku. Nie pamiętała już o przyjęciu ani o swych obowiązkach pani domu, obsesyjnie wracała myślami do rozmowy z wnukiem. Ogień w jej oczach zgasł, ramiona pochyliły się. Ci꿬ko wsparta na lasce wyglądała na osobę, którą w istocie była - na starą, zagubiona kobietę.

_ Co ja najlepszego zrobiłam? - wyszeptała w noc.

W cieniu obok podjazdu mignęła jakaś sylwetka. Katherine patrzyła z roztargnieniem i dopiero po chwili dotarło do niej, że znikająca postać mężczyzny to Emile.

Co tu robił, sam jeden? Dlaczego nie bawił gości? Zmarszczka na jej czole pogłębiła się, gdy dostrzegła, że skręca w stary koński szlak i znika w tunelu drzew.

Postanowiła z nim porozmawiać, ale minęła jeszcze długa chwila, zanim zdecydowała się za nim pójść. Przy akompaniamencie stuku laski o podłogę opuściła salon, przeszła przez hall i wyszła z budynku. Przecięła pod¬jazd, a potem oddzielający go od szerokiej ścieżki wąski pasek trawnika. Z chwilą gdy znalazła się poza zasięgiem świateł padających od strony rezydencji, zawiódł ją wzrok. Od dawna wiedziała, że ma trudności z widzeniem w mroku. Teraz ciemność wydała jej się nieprzenikniona, tworzyła wokół niej czarny, wysoki mur.

Zawahała się, czy nie wrócić do domu, ale przecież musiała pomówić z Emile'em; w tej chwili to było najważniejsze, coś, czego nie można było odkładać. Czy nie powiedziała Kelly Douglas, że zna tę starą końską ścieżkę tak dobrze, że mogłaby po niej chodzić z zawiązanymi oczami? Przecież nie kłamała! Wiedziona intuicją, pamięcią i laską, posuwała się powoli i ostrożnie do przodu.

Stopniowo odgłosy rozmów gości na tarasie ucichły, a ściany drzew zamknęły się wokół niej. Dwa razy wydało jej się, że słyszy przed sobą ludzkie głosy i zatrzymywała się nasłuchując. Za każdym razem stwierdzała, że to tylko szept nocnego wiatru poruszającego liśćmi gałęzi nad jej głową•

Kamień potoczył się spod jej stóp. Straciła równowagę i omal nie upadła, ale w ostatniej chwili zdążyła oprzeć się na lasce. Przycisnęła rękę do serca, które biło jak oszalałe.

_ Ty głupia, stara kobieto - szepnęła do siebie. - Włóczysz się po nocy bez latarki i zasługujesz na to, żeby upaść i skręcić kark.

Szła jednak dalej, choć teraz z większą ostrożnością. W ciemnościach szlak wydawał się o wiele dłuższy niż w świetle dnia. Zaczęła się niepokoić, że z niego zeszła. Przystawała coraz częściej. Usiłowała przeniknąć wzrokiem mrok i zobaczyć, co jest przed nią. Spodziewała się, że ciemność lada

chwila rozjaśnią nocne światła winiarni.

Nagle ukazały się przed nią, mrugające do niej przez gałęzie drzew.

Odetchnęła z ulgą; już nie musiała się martwić, że pomyliła drogę. Dopiero teraz zaczęła zastanawiać się nad przyczyną nocnej wizyty Emile'a w winiarni i nad tym, skąd wiedział o ścieżce. Postanowiła nie zawracać sobie głowy domysłami; odpowiedź pozna już wkrótce.

Szła dalej, teraz pewna drogi, a światła winiarni wiodły ją niczym latarnia morska. Kilka metrów dalej Katherine usłyszała ludzkie, zduszone głosy.

- Emile? - zawołała. Zapadła cisza. Katherine zmarszczyła brwi pewna, że się nie przesłyszała. - Kto to? Kto tam jest? - zapytała, lecz odpowiedziało jej milczenie.

Obok ścieżki zaszeleściło, ale nie dostrzegła niczego, poza jeszcze większą ciemnością• Poczuła się nieswojo. Cicho szła dalej nasłuchując jakiegoś odgłosu.

Zza rogu budynku rozległo się stłumione przekleństwo. Podeszła krok dalej i zobaczyła sylwetkę przykucniętego człowieka.

- Emile, czy to ty? - zawołała. Człowiek wyprostował się i w jasnym świetle lampy Katherine zobaczyła dokładnie jego twarz. Zaskoczona, za¬trzymała się. - Co ty tu robisz? - zapytała.

Na dźwięk jej głosu mężczyzna odrzucił trzymany w ręce przedmiot i zniknął w mroku za budynkiem. Szybkie uderzenia jego stóp przerwały panującą wokół ciszę.

Podeszła bliżej i omal nie potknęła się o duży czarny kształt, prawie ukryty w głębokim cieniu budynku. To wyglądało jak ... Katherine uniosła dłoń do gardła.

Dobry Boże, to wyglądało jak ciało!

Zamarła z wrażenia na ten widok; obrazy przesuwały się błyskawicznie w jej pamięci, nawet w chwili, gdy zmusiła się, żeby podejść bliżej. Było to ciało nieprzytomnego mężczyzny leżące twarzą do ziemi. Uklękła i dotknęła ramienia w czarnej marynarce, gdy je uniosła, opadło bezwładnie.

- Emile! - krzyk zamarł jej w gardle. On nie był nieprzytomny. Był martwy.

Wiedziała o tym, zanim zbadała mu puls. Uniosła wzrok. Rzeczywistość okazała się gorsza od obrazu przywołanego w pamięci.


14

Stukanie do drzwi, głośne i natarczywe, nie ustawało. Kelly nakryła głowę poduszką i udawała, że to tylko sen. Zza drzwi dobiegał przytłumiony głos wołający ją po imieniu. Odrzuciła poduszkę i niepewnie uniosła głowę odsuwając z oczu kosmyki włosów. Zmrużyła oczy, żeby przeczyścić szkła kontaktowe i niezbyt przytomnie popatrzyła w kierunku okna, przez które wpadało perłowe światło świtu.

- Kelly! Rany boskie, obudź się! - Znów rozległo się dobijanie do drzwi, tak silne, że niemal zadrżała solidnie osadzona futryna.

Poznała głos DeeDee i z trudem zdobyła się na odpowiedź. - Już idę.

Wygramoliła się z łóżka, złapała jedwabny szlafrok leżący w nogach i narzuciła go na ramiona. Poirytowana podeszła do drzwi. Nienawidziła takich gwałtownych przebudzeń. Przekręciła klucz i do środka wtargnęła DeeDee.

_ Szybko, ubieraj się - powiedziała. - Nie mamy czasu do stracenia.

W nocy zamordowano barona.

_ Co? - Kelly odruchowo odgarnęła włosy, w jednej chwili całkiem oprzytomniała.

_ Słyszałaś, co powiedziałam, baron został zabity. Zamordowany. - Dee-

Dee podeszła do walizki, którą Kelly już spakowała, i zaczęła wyciągać jej rzeczy. - Zatrzymano podejrzanego. Nasi chłopcy pojechali do aresztu. Roz¬mawiałam z Hug. Chce, żebyśmy zajęli się sprawą• - Rzuciła na łóżko brzoskwiniową, jedwabną koszulkę ozdobioną koronką i majtki do kompletu.

_ Kiedy to się stało? Gdzie? Jak? Dlaczego? - Nie było czasu na prze¬sadną wstydliwość, więc Kelly zrzuciła z siebie szlafrok i koszulę nocną, pozostawiła je na podłodze, tam gdzie upadły, i szybko wciągnęła na siebie bieliznę• .

_ Zeszłej nocy. Niedługo po tym, jak opuściłaś przyjęcie. - DeeDee wyciągnęła z walizki beżową spódnicę oraz złotawą bluzkę i położyła je na łóż¬ku. - Katherine znalazła jego ciało obok winiarni. Został uderzony w głowę "nie zidentyfikowanym, twardym, tępokrawędzistym narzędziem". A co do motywu, to trzeba będzie zapytać o to tego, kto to zrobił. - Wyciągnęła z worka z bielizną rajstopy i rzuciła je; Kelly, a następnie upuściła u jej stóp parę beżowych pantofelków na wysokim obcasie. - Wóz transmisyjny jedzie do nas z Bay Area. Czekam przy samochodzie. - Była już za drzwiami, a gdy szła, długa spódnica, ta sama, w której wystąpiła na przyjęciu poprzedniej nocy,

zawijała się jej wokół kolan.

Po pięciu minutach ubrana Kelly zbiegła po schodach do frontowych

drzwi. Rozpuszczone włosy powiewały wokół jej głowy, z ramienia zwisała ciężka, płócienna torba pełna przyborów do makijażu, szczotek, grzebieni,

lakierów do włosów.

DeeDee czekała na nią w samochodzie z włączonym silnikiem; Kelly usiadła obok niej.

_ Podaj mi resztę szczegółów. - Ustawiła na kolanach lusterko i zaczęła

nakładać makijaż. Pracując w telewizji nauczyła się robić to w każdych wa¬runkach, szybko i dokładnie. - Czego baron szukał w winiarni?

_ Albo nikt nie wie, albo ktoś wie, ale nie chce powiedzieć. - DeeDee wycofała samochód z podjazdu i wyjechała na ulicę•

_ Katherine musi wiedzieć - zastanawiała się na głos Kelly pudrując twarz pokrytą kremem i różem. - Powiedziałaś, że go znalazła, więc mu¬siała spodziewać się, że tam będzie. To nie mógł być przypadek, że oboje tam poszli.

- Punkt dla ciebie. Ale Katherine rozmawia tylko z policją. Na miejscu zdarzenia jeden z oficerów prawie się wygadał, że to ona zidentyfikowała faceta, którego zatrzymali.

- Kto to jest? - Kelly obrysowała kontury warg koralowym ołówkiem, pociągnęła je szminką i zaczęła malować oczy.

- Jeszcze nie podali nazwiska - odrzekła DeeDee ..

- Nie zrobią tego, dopóki oficjalnie go nie oskarżą. Czy to któryś z uczestników przyjęcia? - Przeczesała rzęsy szczoteczką i równo rozprowadziła tusz, przyciemniając ich brązowy kolor.

- Nie. Ktoś inny. Policja przesłuchała wszystkich gości, potem pozwoli¬li im się rozejść. Jestem pewna, że to nie był nikt z nich.

- Jaki mógł być motyw zbrodni? - Zwinnymi palcami Kelly zaplotła pasma włosów we francuski warkocz. - Dlaczego ktoś chciał śmierci barona Fougere?

- Może to był zwykły napad rabunkowy, który nieszczęśliwie się skończył? - zasugerowała DeeDee wzruszając ramionami.

- Rabunek. - Kelly bez przekonania rozważała tę możliwość.

- Dlaczego nie? W dolinie jest cały tłum biednych imigrantów.

- Wiem. - Intuicja podpowiadała jej, że rozwiązanie musi być inne.

Nie miały już czasu na rozmowę, bo DeeDee dojechała do ratusza, w którym znajdowało się więzienie miejskie. Kelly naliczyła przynajmniej trzy ekipy telewizyjne kręcące się po chodniku. Sądząc z napisów na samochodach zaparkowanych przy krawężniku, wszystkie przyjechały z Bay Area.

DeeDee szła tuż za nią. Kelly zauważyła Steve'a i Ricka, przepychających się do nich.

- Coś nowego? - zapytała, z notatnikiem i piórem w ręce.

- Tak jakby - powiedział Steve i ruchem głowy wskazał za jej plecy.

Kelly odwróciła się. Linda James szybkimi krokami zbliżała się do nich.

Wręcz biła od niej wrogość.

- Co tu robicie? - zapytała ze złością. - Zachodnie Wybrzeże to moja działka.

- Kręcimy film o Rutledge Estate, a tam właśnie dokonano morderstwa - odpowiedziała Kelly nie starając się ani przez chwilę, żeby jej głos za-

brzmiał pojednawczo. Dla Kelly pora była stanowczo za wczesna, najpierw papieros i więcej niż jeden łyk kawy, dopiero później porcja obłudy.

- To trzymaj się swego filmu, bo ja robię reportaż z tej historii - zażądała Linda.

- Rób swoje, a nam pozostaw nasze sprawy - odpowiedziała Kelly. Linda obrzuciła ją palącym spojrzeniem.

- Baw się swoim show... dopóki możesz. - Odwróciła się na pięcie i odeszła.

- Suka - powiedziała półgłosem DeeDee.

Kelly w duchu powtórzyła ten epitet. Zauważyła dżipa podjeżdżającego do krawężnika. Wysiadł z niego Sam. Na widok dziennikarskiej ciżby zawahał się, ale, poza Kelly, chyba nikt nie zwrócił na niego uwagi. Przeprosiła kolegów i podeszła do niego. Z cieniem zarostu na zapadniętych policzkach wyglądał na wymizerowanego i zmęczonego, jak ktoś, kto nie spał przez całą

noc.

_ Powinienem się spodziewać, że tu będziesz. - Napięcie ostatniej nocy dawało o sobie znać, bo jego słowa zabrzmiały posępnie i ostro. - Jak się czuje Katherine? - zapytała.

- Dobrze.

- A baronowa?

_ Nie wyciągaj ze mnie informacji, Kelly - zaprotestował dając jej jasno do zrozumienia, że nie jest w nastroju do odpowiadania na następne pytania. Potrafiła sobie wyobrazić tłum dziennikarzy szturmujących Rutledge Estate od chwili, gdy rozeszła się wiadomość, że baron został zamordowany.

- Pytam z sympatii, Sam - powiedziała cicho.

Popatrzył jej prosto w oczy. Potem skinął głową i cicho westchnął.

_ Lekarz dał jej środki na uspokojenie. Mocno przeżyła śmierć męża. ¬Zamilkł, a po chwili dorzucił ponurym głosem. - To nie powinno się w ogóle wydarzyć.

Usłyszała w jego głosie pretensję, jakby obwiniał samego siebie o to, że

nie zapobiegł tej śmierci. Położyła mu dłoń na ramieniu; po raz pierwszy fizyczny kontakt wyniknął z jej inicjatywy.

- Nawet gdybyś tam był, nic byś nie pomógł.

Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się i popatrzył na nią z nieufnością w oczach skierowaną zarówno przeciwko jej profesji, jak i niej samej. To ją zabolało. Chciała, żeby Sam jej ufał. Nie wiedziała dlaczego, ale nagle stało się to dla niej bardzo ważne.

Wreszcie powiedział:

- Bóg jeden wie, czy mogłem temu zapobiec.

Podjechał brązowy samochód i zatrzymał się na miejscu zarezerwowanym dla wozów służbowych. Wysiadł w niego mężczyzna w ciemnym ubraniu i krawacie, z aktówką pod pachą. Tłum reporterów natychmiast ruszył w jego kierunku.

- Kto to? - Kelly patrzyła z ciekawością.

Gdy mężczyzna wyprostował się, światło wschodzącego słońca zabłysło na oprawce jego okularów. Kosmyk brązowych włosów opadł mu na czoło. Odgarnął go i zwrócił się twarzą w stronę nadbiegających dziennikarzy, zanim Kelly zdążyła przyjrzeć mu się dokładniej.

_ Zelinski, prokurator okręgowy - odpowiedział Sam.

Kelly spojrzała zaskoczona i natychmiast odwróciła się w stronę prokuratora. Zelinski, znała to nazwisko. To chyba nie mógł być Ollie Zelinski?

Ollie był kiedyś jej najlepszym przyjacielem, jej jedynym przyjacielem w latach, gdy dorastała. Mówił wtedy o studiach prawniczych.

Nogi same poniosły ją bliżej i nareszcie mogła mu się przyjrzeć dokładniej. Nawet nie zauważyła, że Sam podszedł razem z nią. Całą uwagę skupiła na wysokim, szczupłym mężczyźnie w garniturze i krawacie.

Wreszcie dojrzała jego twarz. To był Ollie, wysoki i kościsty. Jak kiedyś, gdy mówił, sterczące na szyi jabłko Adama poruszało się w górę i w dół. W ciąż nosił grube, korekcyjne szkła powiększające jego piwne oczy, co po¬wodowało, że wyglądały, jakby były okrągłe.

Ależ byli parą, Ollie Sowa i Lizzie Kluska! Omal nie uśmiechnęła się na wspomnienie ich dwojga; jedno chude, drugie grube, przedmiot kpin całej klasy, zjednoczeni potrzebą obrony. W rezultacie dwójka najlepszych przyjaciół.

A teraz proszę popatrzeć, pomyślała Kelly, Ollie został prokuratorem okręgowym, a ona wkrótce poprowadzi własny program w sieci ogólnokrajowej. Poczuła się dumna - dumna z nich obojga.

Ollie świetnie sobie radził podczas zaimprowizowanej konferencji prasowej. Wokół unosił się las mikrofonów, ze wszystkich stron padały pytania, na niektóre odpowiadał, inne ignorował. Przestała myśleć o przeszłości i skupiła się na jego stanowczym barytonie.

- ... został oskarżony o morderstwo.

- Czy rozmawiał pan z nim? - zapytał reporter zza jego pleców. - Czy powiedział, dlaczego zabił barona?

- Jakiekolwiek rozważania nad motywem zbrodni, w obecnej fazie śledztwa, będą czystą spekulacją - odpowiedział Ollie. - A wracając do pierwszego pytania, nie rozmawiałem z nim osobiście. - Przebiegł wzrokiem po twarzach reporterów, zatrzymując na krótko spojrzenie na Kelly. Czekał na kolejne pytania.

Linda James zadała pierwsze:

- Czy podejrzany ma jakąś rodzinę?

- Podejrzany ... - Ollie przerwał, jego wzrok pośpiesznie odszukał twarz Kelly i nagle ciepły, jasny błysk rozświetlił mu oczy. Rozpoznał ją. Tego się nie spodziewała, chociaż nikt inny nie znał jej tak dobrze jak on. Gdy pod¬niósł głowę, patrzył na nią wzrokiem przepojonym smutkiem. Poczuła nie¬przyjemne ssanie w żołądku. - Ma córkę, która opuściła tę okolicę wiele lat temu. O ile wiem, nie ma innych krewnych.

Gdzieś z tyłu rozległ się płaczliwy głos:

- Przestańcie mnie popychać, sam pójdę.

- To on – zawołał jakiś reporter zagłuszając cichy okrzyk protestu, który wyrwał się z ust Kelly.

Tylko Sam był wystarczająco blisko, żeby go usłyszeć. Popatrzył na nią, gdy oczy pozostałych zwróciły się na siwowłosego mężczyznę prowadzone¬go do samochodu przez trzech policjantów. Sam utkwił wzrok w jej twarzy¬poszarzałej, z szeroko otwartymi oczami.

Inni tłumnie pobiegli w stronę skutego kajdankami więźnia, tylko Kelly stała jak skamieniała, niezdolna do ucieczki, do jakiegokolwiek ruchu.

Linda James energicznie przecisnęła się przez tłum dziennikarzy i po¬między głowami eskortujących policjantów podsunęła zatrzymanemu mikrofon.

_ Jaka jest pana odpowiedź na zarzut morderstwa, panie Dougherty?

_ Ja tego nie zrobiłem. Jestem niewinny, słyszycie? - Len Dougherty wykrzyczał te słowa w stronę wszystkich obecnych równocześnie broniąc się przed rękami policjantów, którzy popychali go w kierunku samochodu. ¬Zostałem wrobiony. Chcą mnie skazać za coś, czego nie zrobiłem. Nigdy nikogo nie zabiłem i każdy kto twierdzi inaczej, jest kłamcą•

_ Może pan to udowodnić, panie Dougherty? - Linda James chciała sprowokować dalsze odpowiedzi.

_ Ja ... - jego głos urwał się. Wyglądał teraz na chorego, przestraszone¬go, starego człowieka. Gniew i brawura powróciły, gdy zobaczył w tłumie Sama. - To przez tych Rutledge'ów. Chcą mnie uziemić i dlatego mnie oskarżają. To kłamstwo. Nie jestem zabójcą. - Teraz dostrzegł Kelly i wyciągnął głowę, żeby nie stracić jej z oczu. - Powiedz im to, Lizzie-girl. Ciebie posłuchają. Powiedz im, że twój stary ojciec nie jest mordercą. Ty wiesz, że jestem niewinny, Lizzie-girl. Ty wiesz. .

Reszta słów została stłumiona, bo policjanci zmusili go, żeby wsiadł do samochodu. Głowy reporterów zwróciły się w jej stronę, za późno na ucieczkę•

_ On mówił do ciebie, prawda Kelly? - stwierdziła Linda James z zadowolonym wyrazem twarzy. - Ty jesteś córką Leonarda Dougherty' ego - po¬wiedziała oskarżycielskim tonem.

Przez dłuższą chwilę Kelly nie odpowiadała czując na sobie niedowierzające spojrzenie DeeDee i wzrok Sama. Ale wiedziała, że nie ma ucieczki od prawdy, teraz, gdy Linda James podchwyciła trop. Żadne kłamstwa nie mogły już jej pomóc, żadne udawanie nie miało sensu. Musi stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością.

_ Tak - zabrzmiał jej drewniany głos. Zniknęły strach, gniew, niechęć, zostało tylko przygniatające poczucie nieodwracalności.

Nagle została zasypana lawiną pytań, które spadały na nią ze wszystkich stron. Obiektywy kamer kierowano na jej osobę. Była to gorzka ironia. Jesz¬cze przed chwilą sama była częścią otaczającego ją tłumu, a teraz znalazła się w centrum widowiska.

- Od jak dawna nie widziałaś ojca?

- Czy wierzysz, że jest winny?

_ Jakie to uczucie, gdy własny ojciec oskarżony jest o morderstwo? W odpowiedzi kręciła przecząco głową unikając wzroku reporterów.

_ Nie mam nic do powiedzenia. - Chciała odejść, ale szli za nią krok w krok.

Obojętnie, w którą stronę ruszyła, natrafiała na kogoś z mikrofonem lub kamerą, z notatnikiem lub magnetofonem. Otoczona i popychana ze wszystkich stron Kelly próbowała wydostać się z tego zaklętego kręgu, ale nie po¬trafiła.

Nagle czyjaś ręka chwyciła ją za ramię, czyjaś postać osłoniła ją przed napierającymi zewsząd dziennikarzami; ta sama ręka torowała jej przejście, a należący do Sama głos zażądał:

- Odsuńcie się, przepuśćcie nas.

Ollie dołączył do nich, osłaniając Kelly z drugiej strony. Razem prze~ pchnęli się przez tłum, prosto do dżipa. Sam usiadł za kierownicą, a Ollie pomógł Kelly wsiąść do wozu.

- Zabierz ją stąd, Sam - powiedział Ollie, a potem ścisnął jej dłoń. ¬Przykro mi, że tak wyszło - powiedział półgłosem i odwrócił się, by po¬wstrzymać ciągnących za nimi reporterów.

Sam ruszył. Kelly nie rozumiała co do niej mówił. Było jej wszystko jedno. Patrzyła przed siebie nie widzącymi oczami, a wiatr hulający po dżipie owiewał jej twarz. Nie czuła tego. Niczego nie czuła, jeszcze nie.

Gdzieś przy krętej drodze wijącej się serpentyną poprzez łańcuch May¬acamas, Sam wjechał na wyłożony kamieniami parking, przy łagodnie szemrzącym potoku, wzdłuż którego rosły wysokie drzewa obrośnięte mchem. Zgasił silnik; zapadła cisza. Kelly siedziała bez ruchu, z kamiennym wyrazem twarzy, z mocno splecionymi dłońmi.

Gdy wyobraził sobie, jakim ojcem musiał być Len Dougherty, zawsze pijany, zawsze w kłopotach, zachciało mu się zakląć głośno i paskudnie. Jego rodzice nigdy nie zadali sobie trudu przyjścia na spotkanie z nauczycielami czy na mecz, w którym brał udział. Ale też nigdy nie musiał się ich wstydzić. To porównanie wystarczyło, żeby znienawidzić Dougherty'ego.

Dlaczego u diabła pozwolił na zmniejszenie nadzoru nad majątkiem?

Dougherty nie powinien zbliżać się do winiarni na odległość mniejszą niż trzydzieści metrów. Za długo zachowywał się spokojnie i to uśpiło czujność Sama. Powinien przewidzieć, że Len tylko się przyczaił. Ale wtedy inne sprawy zaprzątały Samowi głowę. A Kelly z pewnością najwięcej.

- Dokąd go zabrali? - przerwała milczenie.

Wziął głęboki oddech, zanim jej odpowiedział. Tak bardzo chciałby oszczędzić jej przykrości, chronić ją, ale w tym przypadku było to niemożliwe.

- Do więzienia w Napa.

Skinęła obojętnie głową, jakby rozmawiali o pogodzie. Na jej twarzy nie było znać śladów szoku, który przeżyła: oczy miała jasne i ożywione, kolory powróciły na jej policzki. W krótkim czasie całkowicie opanowała się i trzymała na wodzy swoje uczucia. Było to częścią siły, którą w niej wyczuwał; wiedział, że będzie musiała zmobilizować wszystkie rezerwy.

_ Co zamierzasz zrobić? - Pomyślał, że jest piękna. Piękna i samotna. Ledwo dostrzegalnie wzruszyła ramionami.

_ Nie mogę uciekać. Nie mogę udawać, że to się nie wydarzyło. Już nie. - Między gałęziami sekwoi, jak błysk szkarłatu na tle ciemnej zieleni, przeleciał kardynał. - Kiedyś ojciec zamienił moje życie w piekło i robi to znowu.

_ Nie jesteś za niego odpowiedzialna. - Ciemne oczy Sama patrzyły na

nią z czułością.

_ Nie jestem. Ale będę przez niego cierpieć, tak było zawsze. - Kelly

pomyślała, że to nie jest w porządku. Dorastała wiedząc, co znaczy być sądzoną, być uważaną za kogoś gorszego z powodu wybryków ojca. - Odpowiadam tylko za własne zachowanie. Jednak ... - Nie dokończyła myśli, bo ogarnęły ją zapiekły gniew i głęboki żal. - Co wydarzyło się zeszłej nocy? ¬spytała Sama.

Ile to razy zadawała w przeszłości identyczne pytanie? Ile razy chciała znać okoliczności kolejnego wyskoku ojca? Zastanawiała się nad tym tak często, że wreszcie przestało ją to obchodzić. Tym razem było inaczej; tym razem oskarżono go o morderstwo.

_ Niewiele mogę ci powiedzieć - przyznał Sam. - Katherine zobaczyła Emile' a, gdy szedł w kierunku ścieżki prowadzącej do winiarni. Chciała z nim porozmawiać, więc poszła za nim. Z wiekiem jej zdolność widzenia w ciemnościach bardzo się pogorszyła i pewnie szła do winiarni o wiele dłużej niż Emile. Nocne światła na budynku były włączone. Usłyszała hałas i zobaczyła pochylającego się nad Emile'em Dougherty'ego, który na jej widok upuścił trzymany w ręce drewniany młotek i uciekł.

_ Uciekł - powtórzyła. Poczuła gorący ciężar warkocza na szyi. - Chyba zostałby na miejscu, gdyby był niewinny.

Instynktownie potarła lewą rękę, tę samą, którą kiedyś ojciec złamał jej w pijackim szale. Przypominała sobie inne zdarzenia - razy spadające na jej twarz, pozostałe po nich sińce. Wiedziała, że potrafił być gwałtowny. Gdyby zabił kogoś w bójce, uwierzyłaby w to bez wahania. Ale morderstwo? Już samo słowo brzmiało jak przekleństwo. Mimo, że nienawidziła ojca, nie mogła jakoś uwierzyć, że był do tego zdolny.

- Więc dokąd teraz, Kelly?

Odetchnęła głęboko, by stłumić w sobie ogarniający ją gniew. - Chyba z powrotem do miasta. Do pensjonatu.

- Będą tam na ciebie czekać.

_ Masz na myśli moich kolegów po fachu? - powiedziała z goryczą, a potem rozejrzała się po leśnym ustroniu. - Chociaż wokół jest tak spokojnie, nie mogę zaszyć się tu na zawsze. Prędzej czy później będę musiała stawić im czoło. Potem sprawy nabiorą rozmachu. Bardzo potrzebowałam tej chwili wytchnienia. - Spojrzała mu w oczy. - Dziękuję ci, Sam.

- Zawsze możesz na mnie liczyć. - Przekręcił kluczyk w stacyjce. Hałas silnika i powiewy wiatru uniemożliwiły dalszą rozmowę. Wracali do miasta w milczeniu.


15

VeeDee rzuciła się w kierunku Kelly, gdy ta tylko pojawiła się w drzwiach. - Gdzie byłaś? Hugh dzwonił już kilkanaście razy. Wychodzi ze skóry, żeby dowiedzieć się, co tu zaszło. Co się dzieje, Kelly?

- Byłaś tam przecież. Mój ojciec został oskarżony o zamordowanie barona Fougere. - Szorstkość w jej głosie była spowodowana lękiem przed kolejnymi pytaniami, a tylko w ten sposób mogła uciszyć niespokojną Dee¬Dee.

Przeszła obok niej do telefonu stojącego w eleganckim, wiktoriańskim saloniku i wykręciła prywatny numer Hugh, w duchu przygotowana na naj¬gorsze. Odpowiedział już po drugim sygnale, a jego głos brzmiał chłodno, bardzo po brytyjsku.

- Cześć, Hugh, mówi Kelly. - Starała się pokazać, że jest spokojna i że¬by się opanować, ściskała w palcach spiralnie zwinięty sznur telefonu.

Zapanowała chwila ciszy, zanim odezwał się, tym razem głosem przesadnie spokojnym:

- Kelly, jak to dobrze, że dzwonisz. Zdajesz sobie chyba sprawę, że twoje nazwisko znalazło się w nagłówkach wszystkich wiadomości w całym kraju.

- Tak przypuszczałam. - Była profesjonalistką, wiedziała, jaką sensacyjną wiadomością stało się to wydarzenie; bogaty francuski baron zamordowany w znanej posiadłości winiarzy przez ojca telewizyjnej redaktorki. Ktoś może wypłynąć na tej historii.

- Czy pomyślałaś o tym? - Robił, co mógł, by ukryć gniew, ale emocje brały górę• - To może będziesz uprzejma wytłumaczyć mi, o co w tym wszystkim chodzi? Czy ten człowiek naprawdę jest twoim ojcem? Coś sobie przypominam, chyba mówiłaś, że twój ojciec nie żyje.

- Wtedy łatwiej mi było skłamać niż powiedzieć prawdę. - Nie liczyła na to, że ją zrozumie.

- Kelly, Kelly, Kelly - Hugh wyszeptał w łagodnej formie gniewną naganę• - Sprawa właśnie nabiera rozgłosu. A jest wielu ludzi w tym budynku, którym, delikatnie mówiąc, nie podoba się to. Czy on jest winny?

- Prawdopodobnie. Nie wiem. - Serce zaczęło bić jej mocniej. Potarła skronie.

Ze słuchawki dobiegło do jej uszu westchnienie żalu i rezygnacji.

- W tych okolicznościach chyba najlepiej będzie, jeżeli od zaraz weźmiesz urlop.

- Nie! - zaprotestowała gwałtownie.

- To nie była propozycja, Kelly.

- Ale ja muszę pracować, Hugh. Inaczej zwariuję ...

- To módl się, by wydarzyła się jakaś katastrofa, która zepchnie twoją sprawę z tytułowych stron gazet - rzucił ostro, a potem dodał oficjalnym tonem. - Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić, ale ...

Rozważał zastąpienie jej kimś innym i Kelly usłyszała to w jego głosie.

Jeżeli to zrobi, będzie skończona; koniec jej kariery. Poświęciła tej pracy całe życie i nie wyobrażała sobie, żeby mogła bez niej żyć. Ludzie, z którymi pracowała, operatorzy kamer, producenci, scenarzyści, aktorzy, stali się jej prawdziwą rodziną, jej przyjaciółmi. A Hugh ... Spodziewała się, że będzie zdenerwowany, nawet zły, ale była też przekonana, że ujmie się za nią i sta¬nie na czele kampanii mającej przypomnieć światu, że grzechy jej ojca nie są jej grzechami. A jednak odwrócił się od niej. Odcinał się od jej osoby. A jeśli idzie o program ... lepiej nie mówić.

Poczuła silny ucisk w piersi. Nawet po tym, co przeszła, nie uodporniła

się na ból zadany przez zdradę i odrzucenie.

Jak z zaświatów, dobiegł ją głos Hugh:

- Kelly, pytałem, czy jest tam DeeDee?

Odwróciła się i zobaczyła, że DeeDee stoi w drzwiach salonu i przysłuchuje się ich rozmowie.

- Tak, jest obok mnie - odpowiedziała.

- Chcę z nią porozmawiać. Oddaj jej wszystkie swoje notatki i materiały do wywiadu z Johnem Travisem. Będzie musiała go przeprowadzić. I wiesz, Kelly, będzie lepiej, jeśli trochę odsuniesz się w cień. Linda James jest strasznie napalona, żeby cię dopaść.

Kelly podała słuchawkę DeeDee.

- On chce z tobą rozmawiać.

Gdy DeeDee zaczęła rozmowę, Kelly udała się mahoniowymi schodami na górę, do pokoju, który opuszczała w takim pośpiechu zaledwie kilka godzin temu. Rzuciła torbę na nie zasłane łóżko i podeszła do okna.

W winnicy pod dębami widziała sylwetki cudzoziemskich robotników, którzy obrywali winogrona. Był wczesny ranek, a że mieli przed sobą długi dzień pracy, nie śpieszyli się zachowując część sił na później. Czy to któryś z nich grał na gitarze zeszłego wieczoru? - zastanawiała się. Wydawało jej się, że od tego czasu minęła cała wieczność, że tamte chwile istniały tylko w jej wyobraźni, że tylko w marzeniach przeżyła pełen żaru pocałunek Sama.

Zamknęła oczy broniąc się przed potrzebą wsparcia na mocnym, męskim ramieniu. Była już bardzo zmęczona samotną walką z przeciwnościami losu. Ale czy nie działo się tak zawsze, odkąd umarła jej matka? Czy nic nauczyła się, że może liczyć tylko na siebie i na nikogo więcej? Poczuła pod powiekami ukłucie łez i szerzej otworzyła oczy. Płacz niczego nie zmieni; tego też się nauczyła.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi, a po nim odezwała się DeeDee:

- Kelly, to ja. Mogę wejść? .

Otrząsnęła się z resztek żalu nad sobą i wzięła w garść. Wyprostowała ramiona i odeszła od okna.

- Drzwi są otwarte. - Rozległo się szczęknięcie zamka. Kelly podeszła do walizki i wyjęła z niej grubą teczkę z notatkami o Johnie Travisie. - Hugh polecił mi, żebym ci to przekazała.

DeeDee zawahała się, ale w końcu wzięła teczkę.

- Przykro mi, Kelly. Hugh martwi się o program. Mnóstwo ludzi przy nim pracuje.

- Pewnie, czym jest jedna osoba w porównaniu z całym zespołem? To logiczne. Tylko że to moja praca i moja kariera.

- On jedynie chce, żebyś chwilowo wzięła urlop, Kelly. Cały ten harmider ucichnie za kilka dni i będziesz mogła wrócić do pracy. Nie straciłaś posady. - I nie mam takiego zamiaru - oświadczyła stanowczo Kelly. Energicznie zaczęła przekładać ubrania w walizce.

- To musi być dla ciebie okropne. - W oczach DeeDee widać było współczucie, co tylko rozgniewało Kelly, bo nienawidziła, gdy się nad nią litowa¬no. - Co zmierzasz teraz robić? - zapytała DeeDee.

Wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Hugh chce, żebym na jakiś czas zniknęła.

- Zrobisz to?

Kusiło ją, żeby tak postąpić. I to bardzo.

- Przez większą część życia musiałam ukrywać się, udawać kogoś inne¬go. I dokąd mnie to zaprowadziło? - Czuła się jak złapana w pułapkę, na granicy nerwowej wytrzymałości.

- Jeżeli zamierzasz zostać w okolicy, to lepiej nie zatrzymuj się tutaj. Teraz wszyscy myślą, że pojechałaś do więzienia odwiedzić ojca. - Za "wszystkich" DeeDee uważała przedstawicieli środków przekazu, oddelegowanych do sprawy morderstwa. - Jak tylko się połapią, że jest inaczej, zaczną koczować przed domem.

Kelly już o tym pomyślała.

- Potrzebny mi samochód - powiedziała.

DeeDee przerzuciła teczkę do drugiej ręki i poszukała w kieszeni kluczyków.

- Dokąd pojedziesz?

- Jeszcze nie wiem - przyznała Kelly. - Na razie muszę mieć czas na zastanowienie. - Zacisnęła mocno palce na kluczykach, świadoma, że w dłoni zamyka swoją wolność. Ale czy to na pewno wolność, czy tylko kolejna ucieczka?


Wiatr poruszał końce jasnobrązowych włosów Sama. Ciepłe podmuchy, które odczuwało się w dżipie, przynosiły ze sobą ostry zapach fermentujących winogron, wymieszany z ledwo uchwytną wonią morskiego powietrza. Żelazna brama - główny wjazd do Rutledge Estate - była zamknięta broniąc wstępu reporterom i ekipom telewizyjnym. Skręcił w alejkę i wjechał na te¬ren posiadłości boczną bramą.

Znużony po nieprzespanej nocy, zaparkował przed budynkiem i wszedł prosto do domu. Schody znajdowały się po lewej stronie hallu i półkoliście wznosiły się na drugie piętro. Skręcił w ich stronę, chciał przede wszystkim wziąć prysznic i przespać się choć kilka godzin.

Był w połowie drogi, gdy pani Vargas zatrzymała go.

- Madame jest w pokoju porannym. Prosiła, by pan do niej przyszedł. Zmęczony i rozdrażniony, już chciał coś odburknąć, ale wziął głębszy oddech i powiedział:

- Proszę jej przekazać, że będę u niej, tylko wezmę prysznic i przebiorę się•

Gdy znalazł się na piętrze, ruszył korytarzem w stronę swojego pokoju.

W szedł do łazienki i odkręcił kran. Trysnęła woda, w pierwszej chwili lodo¬wato zimna, a potem, stopniowo, cieplejsza.

Sam ściągnął z siebie ubranie i rzucił je na wyłożoną terakotą mozaikę podłogi. Sprawdził temperaturę wody; była gorąca. Wszedł pod prysznic i za¬sunął za sobą szklane drzwi. Stał pod rytmicznie pulsującymi uderzeniami i pozwalał im wypędzać zmęczenie z mięśni. Strugi ściekały po jego szerokich ramionach, po plecach i klatce piersiowej, ku wąskim biodrom i mocnym nogom.

Krople bębniły o ścianę kabiny; otaczały go kłęby unoszącej się w powietrzu pary. Natarł mydłem ramiona i pierś, a woda natychmiast zmyła z nich pianę, pozostawiając jego opaloną skórę czystą i błyszczącą.

Złapał się na tym, że myśli o Kelly i o sposobie, w jaki zareagowała na wiadomość, że jej ojciec został aresztowany pod zarzutem zamordowania barona; o tym, jak wyglądała, gdy pierwszy szok pozbawił kolorów jej twarz teraz nagą i bezbronną, jak jej ręce zacisnęły się w pięści, gdy usiłowała za¬panować nad swoimi emocjami na widok ruszających w jej kierunku repor¬terów. Była bardziej wzruszająca, a może nawet bardziej pociągająca, niż gdyby wpadła w histerię i uciekła ze szlochem.

Poirytowany uniósł twarz pod spadający deszcz kropel ciepłej wody, przymknął oczy i próbował wyrzucić obraz z pamięci. Nie udawało się. Teraz widział ją w dżipie, z tymi wspaniałymi włosami zaplecionymi w warkocz.

Przebiegł palcami po własnych włosach i odgarnął je z czoła. Jej warkocz był czymś tak intymnym, jak koronkowa bielizna, którą nosiła pod surowo skrojonym ubraniem.

Stał bez ruchu pod chłoszczącym ciało strumieniem, a erotyczne wizje wciąż nie dawały mu spokoju. Usiłował oszukiwać się, że tak długo nie miał kobiety, iż każda mogłaby go podniecić. Tylko on jeden wie, że tam, w dżipie, chciał wziąć ją w ramiona, przytulić, pocieszyć.

Nie zrobił tego, bo czuł, że nie byłby to koniec, tylko początek. Nie skończyłoby się tylko na pocałunku, a przecież ostatnią rzeczą, jakiej teraz od niego oczekiwała, była erotyczna przygoda.

Nie zrobił tego, bo nigdy dotąd nikt nie budził w nim tak tkliwych uczuć, nikt nie potrafił przebić się przez barierę jego egoizmu. Sam odkrył w sobie emocje, których istnienia nie podejrzewał. Nie wiedział jeszcze, czy jest gotów na ich przyjęcie, ale nie potrafił wyrzucić ich ze swego serca.

Dziesięć minut później wkroczył do saloniku ubrany w spodnie koloru khaki oraz koszulę z samodziału, z gładko ogoloną twarzą i wilgotnymi jesz¬cze włosami. Katherine siedziała przy stole świeża i wypoczęta, z nienagannie ułożoną fryzurą. Tylko lekkie cienie pod oczami świadczyły o tym, że nie spała tej nocy.

- Dzień dobry. - Sam podszedł do kredensu, przeszedł obojętnie obok srebrnej zastawy do kawy i nalał sobie szklankę soku wyciśniętego ze świeżych pomarańczy. - Jak się czuje Natalie? - zapytał. Sięgnął po krzesło i usiadł.

Z lekkim wyrazem rozbawienia w kącikach ust Katherine wypiła łyk kawy.

- Clay dzwonił godzinę temu i pytał dokładnie o to samo. - Odłożyła filiżankę. - Jest wciąż w łóżku. Pani Vargas zaniosła jej tacę ze śniadaniem, ale niczego nie tknęła. Przypuszczam, że Natalie spędzi w łóżku resztę dnia.

Z żalu czy z poczucia winy? - tego Katherine wolała nie dochodzić. Policjantom wypytującym ją, dlaczego Emile opuścił przyjęcie i poszedł do winiarni, również nie zwierzyła się ze swoich wątpliwości. Miała jednak podejrzenia i obawy, ale jedne i drugie postanowiła zachować wyłącznie dla siebie.

- Śmierć Emile'a unieważnia oczywiście wszelkie układy, jakie zawarliśmy. Może tak i lepiej. Nasze wina będą nadal nosić nazwę Rutledge Estate - stwierdziła Katherine. - To smutne, że coś dobrego może wyniknąć z takiej okropnej tragedii.

- Bardzo smutne - zgodził się Sam. Wypił duszkiem swój sok i teraz, z twarzą bez wyrazu, patrzył w pustą szklankę.

Gdybym wiedziała wcześniej, że Sam czuje się tak mocno związany z Rutledge Estate! - pomyślała Katherine. Gdyby dał jej to wyraźniej do zrozumienia, nigdy nie zwróciłaby się do Emile'a. Baron nie przyjechałby do Rutledge Estate, nie byłoby tego przyjęcia, a on żyłby nadal. Na tym polegała przewrotność losu. Ale przecież do niczego nie prowadziło rozpamiętywanie na nowo wydarzeń ostatniej nocy, więc Katherine zmusiła się, by zająć się bieżącymi sprawami.

_ Czy policjanci mówili, kiedy zniosą blokadę? - zapytała. - Dokładnie

przeszukali całą okolicę. Z pewnością zebrali już wszystkie dowody i poro¬bili zdjęcia, jakie im były potrzebne.

_ Nie miałem możliwości z nikim porozmawiać. Gdy przyjechałem na

posterunek, stał przed nim tłum reporterów - wyjaśnił i zamilkł na moment. _ Dougherty'ego przeniesiono do aresztu okręgowego.

_ Słyszałam w radio, że został oficjalnie oskarżony o to morderstwo. - Więc musiałaś słyszeć też o Kelly.

Katherine skinęła głową.

_ W sprawozdaniu bardzo długo rozwodzili się nad tym, że Dougherty jest jej ojcem.

_ To twarda dziewczyna, z charakterem. - Sam potrząsnął szklanką i obserwował, jak sok spływa po jej ściankach. - Trudno uwierzyć, że jest jego córką.

_ Z charakterem - Katherine jakby bawiła się tymi słowami. - To świetnie określa Evana Dougherty'ego,jej dziadka. Po nim z pewnością odziedziczyła też inteligencję i zdecydowanie. Te zielone oczy, rude włosy, powinnam zauważyć podobieństwo. Choć to, kim jest jej ojciec, nie ma żadnego znaczenia.

_ Pewnie, że nie. - Nic go nie obchodziło, kim byli rodzice Kelly, ale

zapamiętał, z jaką traktowała go nieufnością. Jej ojciec nienawidził każdego, kto miał cokolwiek wspólnego z Rutledge Estate. Czy dla Kelly on też był wrogiem? Niech to diabli, przecież robił, co mógł, żeby mu zaufała.

_ Czy ci już mówiłam, że w prognozie pogody zapowiedzieli deszcze

w naszej części kraju przez najbliższe dwa dni? - spytała Katherine.

_ To ostatnia rzecz, jakiej nam teraz trzeba - wyszeptał z niepokojem. _ Niestety przepowiedzieli to z siedemdziesięcioprocentową pewnością.

Westchnął ciężko na jej słowa.

_ Wyślę rano ludzi, którzy przerzedzą liście, żeby powietrze mogło swobodnie krążyć wokół kiści. To powinno trochę pomóc.

_ Masz rację, Jonathonie. Samie - natychmiast się poprawiła. - Na wilgotnych gronach bardzo szybko może pojawić się pleśń, zwłaszcza gdy za¬raz po deszczu przychodzą upalne dni.

Dobrze wiedział, jakie straty mogą z tego wyniknąć.

_ Lepiej wezwę Murphy' ego i załatwię, żeby trzymał dla nas swoje helikoptery w pogotowiu.

_ Helikoptery - powtórzyła ostro Katherine. - A na co nam się mogą przydać?

_ Gdy deszcze ustąpią, matka natura może nie przynieść nam dość wiatru, potrzebnego do osuszenia winogron. Planuję użycie helikopterów, żeby trochę jej w tym pomóc.

- Ależ, Sam – powiedziała z dezaprobatą. - Wiem, że zawsze interesowałeś się samotami. Może to i ciekawe hobby, ale winnica nie jest miejscem do przeprowadzania eksperymentów.

- To nie ma nic wspólnego z moimi lotniczymi zainteresowaniami, Katherine.

- Proszę, nie obrażaj mnie. - Obrzuciła go zimnym, złym spojrzeniem. ¬Gdyby nie twoje upodobanie do awiacji, ten idiotyczny pomysł nie przy¬szedłby ci do głowy.

- Nie ma w tym nic idiotycznego - Sam starał się nie wybuchnąć. ¬Wręcz przeciwnie, ten pomysł jest tak rozsądny, jak praktyczny. Obracające się śmigła helikoptera unoszącego się nad winnicą, działają jak olbrzymi wiatrak nawiewający powietrze wprost na rośliny. Przyznaję, że dotąd nieczęsto stosowano helikoptery w podobnych przypadkach, ale tam, gdzie to zrobiono, okazały się bardzo skuteczne, zwłaszcza w winnicach, w których wcześniej przycięto liście wokół kiści winogron.

- Być może. - Wyraz twarzy Katherine dowodził, że nie udało mu się jej przekonać. - Ale nigdy dotąd nie używaliśmy helikopterów i nie widzę powodu, byśmy mieli zrobić to tym razem.

- A ja widzę - upierał się Sam. W stał z krzesła i podszedł do telefonu.

- Co robisz? - zapytała Katherine, gdy podniósł słuchawkę.

- Dzwonię do Murphy'ego. - Zaczął wybierać numer.

- Czy nie dotarło do ciebie, co mówiłam?

- Słyszałem. - Przyłożył słuchawkę do ucha.

- I z rozmysłem chcesz postąpić wbrew mej woli? - zapytała oburzona.

- Owszem. Nie mam zamiaru stracić połowy zbiorów przez pleśń, tak jak kilka lat temu, tylko dlatego, że nie rozumiesz zalet nowoczesnych metod.

Dotknięta do żywego jawnym nieposłuszeństwem wnuka, Katherine zareagowała ostro.

- Natychmiast odłóż słuchawkę.

- Zaczekaj chwilę, Murphy - powiedział Sam i położył słuchawkę na stoliku zasłaniając dłonią mikrofon. - Czy to rozkaz, Katherine? - Patrzył na nią twardo, ani przez chwilę nie spuszczając wzroku. - Bo jeżeli tak, to nie licz na moje posłuszeństwo. Moim obowiązkiem jest działanie dla dobra win¬nic i jeżeli nie zgadzasz się na użycie helikopterów, to twoja sprawa.

Dla dobra winnic, słowa będące echem z przeszłości. Popatrzyła na

wnuka przez dłuższą chwilę, a potem machnęła ręką.

- Załatwiaj te helikoptery, jeśli koniecznie musisz. Zobaczymy, co potrafią. Podniósł słuchawkę.

- Murphy, tu Sam Rutledge. Wygląda na to, że będziemy potrzebować twoich maszyn.


Szkoła średnia, tani sklepik, w którym kupowała prawie wszystkie swoje ubrania; rozpadająca się ceglana tawerna, gdzie jej ojciec spędzał większość czasu; restauracja, w której zmywała talerze - nigdy wystarczająco szczupła i ładna, by podawać do stołów - Kelly wolno jechała obok miejsc swojego dzieciństwa. Tym razem nie uciekała przed wspomnieniami, lecz stawiała im czoło. Pamiętała dobrze, jak cierpiała czując się inna, źle ubrana, brzydka, nie lubiana, przez nikogo nie zapraszana na randki. Czuła się gorsza. Wstydziła się tego, kim i jaka była, ona i jej ojciec; pamiętała docinki i złośliwe uśmieszki.

Ale była też biblioteka miejska z półkami pełnymi książek, którym zawdzięczała wiele godzin wolności; była redakcja gazety, w której opublikowano jej artykuł o historii wina w Napa Valley; dom nauczycielki angielskie¬go; no i przyjaźń z Ollie. Jasne punkty w korowodzie złych wspomnień.

Gdy wspominała lepsze chwile, od razu czuła się raźniej. Skręciła z głównej ulicy na zachodnią Spring Street. Prosta i pusta droga zachęcała do szybszej jazdy, ale jej nie śpieszyło się - powoli przemierzała trasę, którą kiedyś

tak często pokonywała pieszo.

W końcu dojechała do cmentarza znajdującego się na krańcach miasta.

Na siedzeniu obok niej leżała przepasana żółtą wstążką wiązanka z tuzina róż o długich łodygach, kwiatów czerwonych jak rubinowe wino z Napa Valley. Kelly zaparkowała obok wejścia, wzięła bukiet i wysiadła z auta. Mogła wjechać w cmentarną aleję, wolała jednak przejść ostatnie metry drogi prowadzącej na grób jej matki.

Cmentarz był równie stary jak miasto i był mieszaniną kamieni nagrobnych i okazałych rodzinnych grobowców. Tu i ówdzie Kelly przystawała, by odczytać znajome nazwiska wyryte w granicie czy w marmurze.

Zwolniła kroku, gdy zbliżała się do grobu matki. Obok tablicy z imieniem "Rebeka Ellen Dougherty" i krótkim epitafium poniżej "ukochana żona", stał wazon pełen stokrotek i goździków.

_ Pewnie on je przyniósł! - Kelly gniewnie popatrzyła na kwiaty. Aż za-

trzęsła się z wściekłości. Miała ochotę je podnieść i rzucić daleko, nie widzieć ich. Chciała, lecz nie zrobiła tego. Pomyślała, że matce nie spodobałoby się to.

Przykucnęła i delikatnie położyła róże obok nagrobka.

_ Mamusiu! - głos jej się załamywał. - Jak on mógł nam to zrobić? Jak mógł?

W chwili gdy wypowiadała te słowa, już wiedziała, jak musi postąpić. Nie dla niego. Dla matki - i dla siebie.

Dyplomy prawnicze oprawione w ramki wisiały na ścianie obok zdjęcia gubernatora i stanowego godła Kalifornii. Na zatłoczonym biurku leżały w nieładzie spisy telefonów instytucji prawniczych i grube teczki z dokumentami. Pomiędzy papierzyskami stał czarny aparat telefoniczny, a obok niego stało, oprawione w szkło, zdjęcie dwóch ciemnowłosych dziewczynek w okularach. Pośrodku leżała torebka z białego papieru, a na niej nadjedzony sandwicz z razowego chleba z szynką i serem. Obrotowe krzesło zaskrzypiało, gdy Ollie wstał, żeby przywitać się z Kelly. Pośpiesznie wytarł ręce w papierową serwetkę.

Zobaczyła sandwicza i zawahała się.

- Czy to już pora na lunch?

- Jem dzisiaj wcześniej. - Włożył kanapkę z powrotem do torebki i położył ją na rogu biurka, obok komputera. - Nie miałem czasu na śniadanie.

Jego uwaga przypomniała jej, po co tu przyszła, poczuła się niepewnie i odwróciła wzrok.

- Nie chciałam przeszkadzać.

- Nic nie szkodzi. Naprawdę. - Uśmiechnął się przekonująco przypominając jej chłopca, który kiedyś był jej przyjacielem. - Siadaj, Liz. O przepraszam, teraz nazywasz się Kelly, prawda?

Usiadła naprzeciw biurka, na obitym skórą krześle, jedynym, na którym nie leżały sterty akt.

- Zmianę imienia przeprowadziłam sądownie dziewięć lat temu.

- Wspaniale wyglądasz, Kelly. - Znów zaskrzypiało pod nim krzesło.

- Dziękuję. Ja ... - Przez chwilę szukała słów, które sprawiłyby, że poczuje się swobodniej. - Poznałeś mnie od razu, prawda?

- To przez twój głos - powiedział z lekkim wzruszeniem ramion. - Nie da się go zapomnieć. Może dlatego, że słuchałem go tak często.

- Kiedyś wiele rozmawialiśmy ze sobą, pamiętasz? - Uśmiechnęła się do wspomnień. - Nawet nie wiesz, ile razy myślałam o tobie, zastanawiałam się, gdzie jesteś i co porabiasz. Sądziłam, że dawno stąd wyjechałeś. Gdy zobaczyłam cię dzisiaj przy ... - nie dokończyła zdania. To nie była właściwa pora ani miejsce na wspomnienia, na próbę cofnięcia minionych lat - Ollie, czy będę go mogła zobaczyć?

- Załatwię to. - Skinął głową i przyglądał się jej badawczo. - Jeżeli tego chcesz.

- W cale nie chcę. Ale muszę to zrobić. - Popatrzyła na swoje splecione dłonie, a potem uniosła głowę. - Czy ma adwokata?

- Nie. Sąd wyznaczy kogoś z urzędu.

- No tak, ale postawiono mu zarzut morderstwa. - Kelly nie mogła już dłużej usiedzieć na miejscu; wstała z krzesła i podeszła do okna. - Będzie potrzebował kogoś dobrego, Ollie. Wiem, że nie jest w zwyczaju zwracanie się do prokuratora, żeby polecił dobrego obrońcę, ale nie wiem, do kogo mogłabym z tym pójść - powiedziała nerwowo.

Kelly odwróciła się. Przez dłuższą chwilę Ollie nie powiedział ani słowa i nie wiedziała, jak przerwać jego milczenie. Wreszcie sięgnął po notatnik na biurku.

_ Podam ci kilka nazwisk. - Zaczął pisać w trochę dziwaczny sposób, w jaki robią to ludzie leworęczni. Gdy skończył, wyrwał kartkę i podał Kelly. Zawahała się, ale podeszła i wzięła ją od niego.

_ Dziękuję. - Złożyła papier i schowała do torebki. Poprawił na nosie okulary.

_ Wiesz, zawsze zastanawiałem się, czy się jeszcze kiedyś spotkamy. Naprawdę nie sądziłem, że nastąpi to w takich okolicznościach.

_ Ani ja. - Kelly sprawdziła, czy torebka jest zamknięta, i z powrotem usiadła na krześle. - Czy złożył jakieś oświadczenie?

-Nie.

_ Czy jesteś pewien ... - zaczęła, a potem przerwała kręcąc głową. - Musisz być pewien, inaczej nie oskarżyłbyś go.

_ Chcesz poznać fakty, Kelly? - zapytał łagodnie. - Naoczny świadek widział go na miejscu zabójstwa z narzędziem zbrodni w ręce. W odległości metra od ciała znaleziono kanister z benzyną• Był pełny, a na spodniach two¬jego ojca, gdy go aresztowano, widniały plamy benzyny. Trzy następne kanistry znaleziono w bagażniku jego samochodu. Rachunek za szesnaście litrów paliwa miał w kieszeni tych samych spodni. W dolinie jest publiczną tajemnicą, że nienawidzi Rutledge'ów.

Powoli układała sobie w głowie fragmenty informacji.

_ Sądzisz więc, że poszedł podpalić winiarnię, a gdy baron zaskoczył go, zadał śmiertelny cios. Nie była to więc zbrodnia z premedytacją. To wygląda lepiej.

- Ja tego nie powiedziałem.

Ale nie zaprzeczył, pomyślała.

_ Rozumiem. - Mocniej ścisnęła torebkę. - Kiedy mogę go zobaczyć? Popatrzył na nią przez chwilę, potem odłożył pióro i zakołysał się na

krześle.

_ Nie daj się w to wciągnąć. Nic mu nie jesteś winna. Wyjedź stąd.

Gorzki uśmiech pojawił się na ustach Kelly.

_ Żeby na pierwszych stronach gazet ukazał się tytuł: Sławna córka opuszcza ojca oskarżonego o morderstwo. - Kelly zamilkła. Chwilę walczyła ze sobą, żeby odzyskać spokój. - Ale nie .dlatego zostanę• Gdybym odeszła, nie różniłabym się wiele od niego. Aja nie jestem taka.

_ Nie, nie jesteś - zgodził się Ollie. Sięgnął po telefon. - Jak szybko chcesz zobaczyć się z ojcem?

Nigdy, zakołatało jej w głowie, ale odpowiedziała:

- Jak tylko będzie to możliwe.

Ollie potraktował życzenie Kelly dosłownie. Piętnaście minut później zaprowadzono ją w głąb budynku, do małego pokoju bez okien. Śmierdziało w nim potem i zatęchłym dymem papierosowym; powietrza było mało. Usiadła przy podniszczonym, poczerniałym ze starości, chromowanym biurku i czekała. Nie trwało to długo.

Po krótkiej chwili umundurowany strażnik wprowadził jej ojca i stanął koło drzwi. Len wyciągnął spod biurka drewniany stołek i usiadł twarzą do niej. Po raz pierwszy od lat mogła mu się lepiej przyjrzeć.

Miał dopiero sześćdziesiąt lat, ale wyglądał dziesięć lat starzej. Mocno przerzedzone włosy, kiedyś ciemnokasztanowe jak jej, przyprószyła siwi¬zna. Zielone oczy wyblakły i stały się wodniste, a cera nabrała ziemistego, niezdrowego wyglądu. Policzki i nos pokryły się siatką popękanych żyłek. Wydawał się mniejszy i chudszy niż dawniej, jakby w ciągu tych lat, przez które go nie widziała, skurczył się.

- Masz papierosa, Lizzie-gid? - Zaczął się niespokojnie wiercić na krześle i szybko zrozumiała, że bardziej zależy mu na wypiciu whisky niż na paleniu. Zapaliła papierosa i podała mu ustnikiem w jego stronę. Sama też zapaliła i wypuściła dym cienką smużką.

- Teraz nazywam się Kelly - powiedziała oschle.

Twoja mama, zanim wyszła za mnie, nosiła nazwisko Kelly. Rebeka Ellen Kelly - Uśmiechnął się, choć nieco krzywo.

- Miło usłyszeć, że go używasz. Byłaś na jej grobie?

-Byłam.

- Wczoraj zaniosłem jej trochę kwiatów.

Chciała krzyknąć, żeby przestał mówić o matce; nie miał do tego prawa. Ale nie przyszła tu, by z nim walczyć.

- Mam tu nazwiska kilku adwokatów - powiedziała. - Porozmawiam z nimi dzisiaj po południu i załatwię, żeby któryś zajął się twoją sprawą.

- Nie ma potrzeby. - Jego ręka trzęsła się, gdy strzepywał popiół do plastikowej popielniczki na biurku. - Mogę dostać obrońcę z urzędu. Będziemy potrzebować twoich pieniędzy, żeby nie pozwolić Rutledge' om ukraść mojej winnicy. Nie wydawaj ich na adwokata.

- Tu nie chodzi o byle burdę. Tym razem nie skończy się na grzywnie i kilku dniach spędzonych w areszcie.

- Myślisz, że tego nie rozumiem? - odparował ze złością.

- Wynajmę adwokata, żeby cię bronił. - Kelly mocno zaciągnęła się papierosem. - Winnica na nic ci się nie przyda, gdy będziesz w więzieniu, a właśnie tam wylądujesz.

Jego przekrwione oczy zwęziły się.

- A więc myślisz, że to zrobiłem, co? Myślisz, że zabiłem barona - po¬wiedział oskarżycielskim tonem.

Strażnik przyglądał się im z twarzą pozbawioną wyrazu, ale słyszał nie¬wątpliwie każde wypowiedziane słowo. Nie powstrzymało to Lena, a Kelly nie zrobiła nic, by mówił ciszej.

- No to może powiesz mi prawdę - prowokowała go bezlitośnie, przypominając sobie, że to przez niego, jeszcze jako dziecko, uciekała z domu, by uchronić się przed jego pijackim okrucieństwem.

_ Nie zrobiłem tego. - Badawczo patrzył na jej twarz, lecz po chwili coś się w nim załamało. Opuścił głowę i pogładził dłonią swoje rzadkie, siwieją¬ce włosy. - Nie wierzysz mi. Nikt mi nie wierzy - zaśmiał się pogardliwie. ¬Możesz być pewna, że ona na to liczyła. Dlatego powiedziała glinom, że ja to zrobiłem. W areszcie nie mam sposobu na zdobycie pieniędzy i nie mogę przeszkodzić jej w położeniu łapy na mojej ziemi. Ona jest sprytna, naprawdę. - Pokiwał głową, a popiół z jego papierosa posypał się na zniszczony blat biurka. - Przebiegła jak lis i zimna jak góra lodowa. Chce odebrać moją ziemię. Co ją to obchodzi, że jestem niewinny.

- To dlaczego uciekłeś?

_ Dlaczego? - Podniósł rękę, patrząc na Kelly ze zdziwieniem. - A co ty byś zrobiła, gdybyś się potknęła o czyjeś ciało, a ktoś inny zacząłby na ciebie krzyczeć? Zostałabyś tam, żeby miło spędzić dzień?

- Nie uciekałabym, gdybym była niewinna.

Pocierał wierzchem dłoni usta unikając jej wzroku.

_ No cóż, po tylu kłopotach z policją, nie bardzo miałem ochotę wpaść im w ręce. Więc uciekłem stamtąd, jak mogłem najszybciej. - Kelly przyzna¬ła w duchu, że on, tak jak i ona, został skazany na ucieczkę. - Jezu, jak mi sucho w ustach! Masz coś do żucia? Może owocową? Kilka czekoladek też by nie zaszkodziło. Jedzenie dają tu okropne. - Popatrzył tęsknie na jej torebkę. - Zawsze lubiłaś słodycze.

_ Teraz już nie. - Przypomniała sobie czasy, kiedy jej kieszenie pełne

były snickersów, pastylek czekoladowych i batoników mlecznych. Nagle jego prośba przywołała inne wspomnienie, po wielkim piciu zawsze miał ochotę na słodycze. - Piłeś dzisiejszej nocy, prawda? - Zapomniała zapytać o to Ollie, ale nie musiała, znała już odpowiedź.

- Tylko kilka kieliszków - rozzłościł się•

_ Dałabym głowę, że znacznie więcej. - Boże, jak go nienawidziła!

Nienawiść ścisnęła jej gardło.

_ Zgoda, może i więcej niż kilka kieliszków. - Zgasił papierosa trzęsącą się ręką. Wyglądał jak stary, słaby człowiek, zbyt słaby, by zadać śmiertelny cios. - Wcześniej przez całe dwa tygodnie nie miałem kropli w ustach. Słowo, dwa tygodnie. - Dla Kelly była to stara śpiewka. - Ale wczoraj wszystko się zaczęło walić - ciągnął Len. - Spodziewałem się pieniędzy, którymi chciałem ją spłacić. Ale nie wyszło i ...

_ I upiłeś się - przerwała mu z pogardą. - Tak się upiłeś, że pewnie nie pamiętasz połowy z tego, co się wydarzyło. Mogłeś zabić barona i nawet nie wiesz o tym, tak jak nie pamiętałeś przez te wszystkie lata, że mnie biłeś.

Gdy zaczęła odsuwać krzesło, żeby wstać, wyciągnął rękę i długimi, chu¬dymi palcami pochwycił ją za ramię z zadziwiającą siłą. Odruchowo uniosła rękę, żeby zasłonić się przed policzkiem, ale on rzucił szybkie spojrzenie na strażnika, zwolnił uchwyt i odsunął się do tyłu.

- To nie było tak - mówił gorączkowo. - Nie zeszłej nocy. Kilku rzeczy nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że nie zabiłem go. Nie byłem aż tak pija¬ny, żeby nie pamiętać czegoś takiego.

Gdyby nie zniżył głosu, Kelly sądziłaby, że słowa przeznaczone są dla strażnika.

- Pewnie, że nie - przedrzeźniała go. - Dlatego się potknąłeś. Ze złością pochylił się w jej stronę.

- Nie dlatego. To przez te przeklęte kanistry. - W jego oczach pojawił się złośliwy błysk. Przysunął się bliżej, jeszcze bardziej zniżył głos. - Wymyśliłem sobie świetny sposób na urządzenie jej za to, że kradnie moją zie¬mię. Lizzie-girl, czy wyobrażasz sobie drogocenne wino madame o smaku benzyny? - Wykrzywił się i pokręcił głową z szyderczym wyrazem twarzy.¬Gdybym tylko mógł się dostać do jej piwnic, to wystarczyło polać po wierz¬chu dębowe beczki, pokropić trochę korki, i całe wino szlag by trafił.

Kelly zrozumiała, że nie zamierzał podpalić winiarni; jego plan był bar¬dziej podstępny. Chciał skazić każdy gram wina przechowywanego w piwnicach Rutledge Estate, zniszczyć roczniki mające po dziesięć i więcej lat.

- Jak mógłbyś coś takiego zrobić? - powiedziała z trudem łapiąc powie¬trze.

Len skrzywił się, gdy zobaczył, jakie wrażenie zrobiło na niej jego wy¬znanie. Wzruszył ramionami.

- Jeżeli ona zabierze moją winnicę, nie zostanie mi już nic. Chciałem, żeby wiedziała, jak to smakuje.

Ściany więzienia zdawały się napierać na nią, powietrze stawało się gę¬ste, nie do zniesienia. Nie mogła oddychać. Musiała stąd wyjść. Chwyciła torebkę, wstała i skierowała się do drzwi.

- Już skończyłam - powiedziała do strażnika.

- Dokąd idziesz? - zawołał za nią ojciec.

- Załatwić adwokata.

- Powiedz mu, że jestem niewinny. Chodziło mi o wino, po to tam poszedłem. Przysięgam, że go nie zabiłem. Musisz mi uwierzyć.

Ale dlaczego tym razem miała mu wierzyć? Dlaczego?


16

Promienie popołudniowego wrześniowego słońca oświetlały taflę basenu wyrażnymi, rytmicznymi uderzeniami ramion Gil Rutledge przemierzał ko¬lejne długości basenu. Dotknął, brzegu i zatrzymał się, gdy naliczył swoje codzienne dwadzieścia nawrotów. Otarł twarz z wody i spojrzał na syna.

Clay stał na brzegu basenu. Nerwowo obgryzał paznokcie, czego nie robił od czasu dojrzewania, od kiedy odkrył, na czym polega seks. Gil pomyślał, że to nerwy, albo, nazywając rzecz po imieniu, strach; uczucie, którego żaden z nich nie powinien teraz okazywać.

- Na stole jest dzbanek z martini. Może nalejesz do szklanek? - zaproponował. Wyszedł na brzeg.

Wycierał ciało ręcznikiem i przez cały czas obserwował syna. Zauważył z zadowoleniem, że Clayowi nie trzęsą się ręce, nie rozlał ani kropelki alko¬holu. Ta paskudna sprawa z pewnością mogła rozstroić mu nerwy, ale nie załamała go. Całe szczęście.

W tych okolicznościach toast nie byłby na miejscu. Gil pociągnął łyk martini, ale nie uniósł szklanki w stronę Claya. Usiadł na leżaku; popatrzył z dumą na swoje muskularne, opalone ciało bez grama tłuszczu. Był w lepszej formie niż większość o połowę od niego młodszych mężczyzn i wie¬działo tym.

- Coś nowego? - Uniósł srebrnosiwą brew.

- Nie słyszałem o niczym. - Clay usiadł na krawędzi krzesła. Ręce oparł na poręczach, w dłoniach trzymał szklankę. - Policja nie przyjeżdżała tu więcej, żeby zadawać kolejne pytania?

_ Nie. Dlaczego mieliby to robić? - odparł Gil obojętnym tonem i pociągnął łyk martini.

Clay przeczesał palcami swoje blond włosy i wzruszył ramionami.

_ Gdy zeznawaliśmy wczoraj wieczorem, mówili, że mogą tu wpaść, gdyby chcieli jeszcze o coś spytać.

- Nic więcej nie wiemy oprócz tego, co już im powiedzieliśmy - rzekł Gil. Potem popatrzył na Claya i powiedział stanowczo: - Mniej więcej w tym czasie, kiedy Emile został zamordowany, ja i ty byliśmy razem. Widziało nas kilkanaście osób. Poza tym policja złapała już winnego.

_ Ale w południowych wiadomościach pokazali Dougherty'ego, upiera się przy swojej niewinności.

- W San Quentin też siedzą sami niewinni.

_ Masz rację. - Clay uśmiechnął się podziwiając spokój ojca, jego chłodną pewność siebie. Trochę z tego nastroju udzieliło się i jemu, odetchnął swobodniej.

_ Pomyślałem sobie, że powinniśmy jutro odwiedzić zrozpaczoną wdowę i złożyć jej wyrazy współczucia. - Gil leniwie wystawił twarz do słońca. ¬Z moich informacji wynika, że droga Natalie jest jedyną spadkobierczynią Emile'a. Katherine ma pecha, że nie dostała niczego na piśmie. Może Natalie da się przekonać do wybrania innego partnera do wspólnego przedsięwzięcia.

_ Sądzę, że to bardziej niż prawdopodobne. - W duchu Clay zastana¬wiał się, odjak dawna ojciec rozważał takie rozwiązanie. Ale mieli niepisaną umowę, żadnych zbędnych pytań. Tak było najlepiej.

- Też jestem tego zdania. - Tym razem Gil podniósł szklankę w milczą¬cym toaście, wypił spory łyk i odetchnął z ulgą.

Ale to wcześniejsza uwaga ojca dała Clayowi do myślenia. W stał z krzesła i stanął na wyłożonym polnymi kamieniami brzegu basenu.

- Mówisz, że jest jedyną spadkobierczynią. - Spojrzał na ojca, czekając na potwierdzenie.

- Jeżeli okaże się, że Emile nie wprowadził do testamentu zmian w ciągu ostatnich miesięcy. Dlaczego pytasz? Co ci przyszło do głowy? - dopytywał się Gil.

- Rozwód. Barbarę dałoby się przekonać, że tak będzie najlepiej. - W za¬myśleniu popijał martini.

- Macie wspólnotę majątkową. To cię zrujnuje, Clay. - Gil wstał i spojrzał z dezaprobatą.

Clay uśmiechnął się.

- Chętnie oddam połowę z tego, co mam, żeby dobrać się do Chateau Noir. W końcu Natalie będzie potrzebowała kogoś do pomocy.

Gil patrzył na niego przez chwilę zaskoczony, a potem odrzucił w tył głowę i roześmiał się serdecznie.

- Na Boga, podobają mi się twoje kombinacje. - Podszedł i poklepał syna po ramieniu. - Tworzymy fantastyczny duet, Clay. Fantastyczny.

Uśmiechając się do siebie unieśli szklanki i wypili resztę trunku. Oby¬dwaj zrozumieli, że dopóki trzymają się razem, nie mają się czego obawiać.


Samochód Kelly podskakiwał na koleinach traktu wiodącego na zarośnięte chwastami podwórko. Zatrzymała się zaraz za stojącym koło domu buickiem. Choć wydawało się to niemożliwie, budynek wyglądał jeszcze gorzej niż wtedy, gdy stąd uciekła.

Popękana i obłażąca wówczas farba teraz zniknęła zupełnie, odkrywając gołe deski. Dach, z jednej strony zapadnięty, musiał zdrowo przeciekać. Kurz i brud oblepiały szyby, z których jedna była pęknięta, pozostałe, o dziwo, pozostały nietknięte.

Bezużyteczne części do maszyn, stare opony i kawałki bliżej nie określonych sprzętów sterczały wśród wysokich chwastów porastających podwórko. Po klombie, kiedyś przez nią zrobionym obok frontowych schodów i otoczonym kamieniami, nie było śladu.

Na pierwszy rzut oka winnica nie wyglądała lepiej, stanowiła dziką plątaninę winorośli. Gdy przyjrzała się jej z bliska, dostrzegła miejsca, w których przycięto pędy, by sprawić wrażenie, że krzewy rosną w rzędach.

Kelly zgasiła silnik i wpatrzyła się w zielono-białego buicka stojącego przed domem; jego chromowana powierzchnia lśniła w słońcu. Cały czysty i lśniący, z nawoskowaną karoserią pomalowaną metalicznym lakierem, zupełnie nie pasował do zachwaszczonego podwórka i zrujnowanego starego domu.

Zawsze tak było; ojciec wyjątkowo troszczył się o samochód. To zapamiętała dokładnie, ubranie musiał mieć czyste i wykrochmalone, a wóz bez jednej plamki. Do niej należało utrzymywanie go w idealnej czystości. Naj¬gorszy był stary chevrolet kupiony przez ojca, gdy jeszcze chodziła do szkoły podstawowej; na jego niebieskiej karoserii widać było każdy pyłek kurzu, najdrobniejsze zabrudzenie. Zapamiętała długie godziny spędzone na wycieraniu mokrych plam i swój pośpiech, by zdążyć, zanim zaschną w promieniach gorącego słońca ...

- Prawie zrobione - odetchnęła z ulgą, wspięła się na zderzak i wyciągnęła na palcach, by dosięgnąć irchą dachu samochodu. Jej niebieski fartuch był zupełnie przemoczony i ściśle przylegał do ciała, podkreślając wałeczki tłuszczu. Gumowa opaska przytrzymywała jej proste włosy związane w koń¬ski ogon, pot spływał strugami po twarzy i karku, okulary zsunęły się na koniuszek nosa.

Usłyszała trzaśnięcie drzwi i dźwięk ten sprawił, że zamarła przerażona.

W jednej chwili zapomniała o upale poranka i zmęczeniu. Pośpiesznie wycierała schnące na karoserii plamy wody, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia w kierunku drzwi.

Ze zmrużonymi od słońca oczami, na szczycie schodów pojawił się oj¬ciec. Na jego twarzy widać było ślady wieczornego pijaństwa. W ręce trzymał szklankę w połowie wypełnioną jasnobrązowym płynem. Wiedziała do¬brze, że to nie mrożona herbata; na okrągło pił whisky.

- Jeszcze nie skończyłaś? - zapytał z irytacją w głosie.

- Prawie. - Zeszła z karoserii z uczuciem, że stąpa po rozżarzonych węglach.

- Spójrz na to. - Zszedł z ganku i wycelował palcem w maskę samochodu. - Zostawiłaś wszędzie smugi. Co z tobą, do cholery? Kupiłem ci nowe okulary, a ty dalej jesteś ślepa jak kret.

- Przepraszam. - Pośpiesznie przetarła szmatką miejsca, które wskazał.

- Zawsze przepraszasz - powiedział zgryźliwie. - Proszę cię o tak prostą rzecz jak umycie samochodu, a ty jesteś za tłusta i za leniwa, żeby chociaż to zrobić jak należy.

- Będę się starała - obiecała.

- Co do tego nie mylisz się, bo będę stał nad tobą tak długo, aż wypolerujesz auto porządnie. Słyszysz, czy jesteś tak samo głucha jak ślepa?

- Słyszę. - Jego pogardliwe słowa odebrała jak policzek; pod powieka¬mi poczuła piekące łzy.

- Lepiej słuchaj, co mówię - ostrzegł ją i zaraz wybuchnął: - Rany bo¬skie, uważaj co robisz. Zostawiasz ślady palców na chromowanych częściach.

Wyczyść je! - rozkazał, a ona natychmiast zajęła się polerowaniem klamek i zderzaków. - Nie mam zamiaru jechać do miasta takim wozem. Co ludzie sobie pomyślą?

Nie wytrzymała.

- Co pomyślą? Dlaczego nie martwiłeś się, co ludzie pomyślą, gdy wczoraj wieczorem wytoczyłeś się z baru pijany jak bela? Albo miesiąc temu, czwartego lipca, w czasie pokazów sztucznych ogni, gdy zacząłeś ryczeć hymn i wywijać butelką jakbyś był kompletnie pijany.

Krzyknęła, gdy grzbietem dłoni z całej siły uderzył ją w policzek. - Nie pyskuj, dziewczynko. - Uderzył jeszcze raz. Mocniej.

Zatoczyła się na samochód biodrem zahaczając o błotnik. W plecach poczuła paraliżujący ból. Gdy znowu zamachnął się, w rozpaczliwym geście obrony rzuciła mu w twarz mokrą szmatę.

Na chwilę powstrzymało go to - zaklął i zerwał irchę z twarzy. Tyle czasu potrzebowała na ucieczkę z zasięgu jego rąk. Nie zdążyła jednak uciec przed szklanką z whisky. Rzucił i choć odskoczyła, nie zdołała uniknąć uderzenia w czoło.

Strach był silniejszy od bólu, więc zaczęła biec kierując się ku rzędom winorośli. Nie zwracała uwagi na jego wrzaski ani na piekący ból biodra i twarzy. Słyszała zbliżający się odgłos kroków ścigającego ją ojca. W pani¬ce skoczyła w gęstwinę latorośli i popełzła dalej, a z jej krtani z każdym oddechem wydobywał się przerażony szloch. Nie zwolniła, dopóki nie dotarła do ogrodzenia.

Za płotem rosła kępa szkarłatnej manzanity. Zanurkowała pod drutami i wczołgała się w krzaki. Wreszcie bezpieczna, zatrzymała się ciężko łapiąc oddech. Po jej twarzy spływały strugi potu, miała wrażenie, że uderzenia serca czuje w gardle. Biodro jej ścierpło, a głowa pulsowała bólem. Delikatnie do¬tknęła twarzy. Okolica kości policzkowej zaczynała puchnąć - na czole wy¬czuła wypukłość, zaczątek rosnącego guza. Ale przynajmniej skóra była cała, nie przecięta. Szczęściara. Na tę myśl rozpłakała się cicho i gorzko.

- Wychodź stamtąd, słyszysz mnie? - rozległ się jego głos. Struchlała, pośpiesznie ocierała policzki ze śladów łez. - Rusz dupę i skończ czyścić samochód!

Mijały sekundy, a ona nawet nie drgnęła w swojej kryjówce.

- Żadnego z ciebie pożytku! - znów krzyczał. - Tłusta, leniwa flądra.

Nic dziwnego, że twoja matka umarła. Jak widziała, że taki tłuścioch do ni¬czego jest jej córką, umarła ze zgryzoty. Nie mogła już na ciebie patrzeć i umarła, ty kocmołuchu.

Zakryła uszy, żeby nie słyszeć tego znienawidzonego głosu, słów, które bolały bardziej niż otrzymane razy.

Ich dźwięk wciąż rozbrzmiewał w głowie Kelly, gdy wolno wysiadała z auta i rozglądając się wokół zastanawiała się, co tu robi.

Powinna zająć się wyszukaniem jakiegoś pokoju, bo o tej porze roku turyści zajęli większość hoteli. Ale nie miała się co oszukiwać, doskonale wiedziała, po co tu przyjechała: musiała stawić czoło duchom przeszłości. Za długo przed nimi uciekała; za długo udawała, że przeszłość pozostała daleko poza nią.

Kamieniste podwórko nie najlepiej nadawało się do chodzenia na wysokich obcasach, ale Kelly, ostrożnie stawiając stopy, odnalazła drogę prowadzącą do wejścia. Równie ostrożnie - wszędzie sterczały oderwane deski, spróbowała otworzyć drzwi. Ustąpiły po naciśnięciu klamki; zamek był wciąż zepsuty.

Gdy weszła do środka i zatrzymała się w dusznym salonie, owionął ją znajomy odór - mieszanina rozlanej whisky, wymiocin i niedopałków. Jasne promienie popołudniowego słońca na próżno usiłowały przebić się przez brud¬ne szyby w oknach i wnieść trochę światła do salonu; ledwo udało im się rozjaśnić go mętnymi smugami.

Koniec stołu przy fotelu jej ojca był pełen brudnych kieliszków i przesypujących się popielniczek. Obok kłujących w oczy dowodów degrengolady ojca stała oprawiona w ramki fotografia jej matki. Pusta butelka po whisky leżała na podłodze obok fotelu, reszta znajdowała się pewnie pod mm.

Patrzyła na kanapę, na której umarła matka. Jak wtedy leżał tam stary indiański koc, a jego niegdyś jaskrawe pasy były brudne i wyblakłe. Przypadkiem wzrok jej zatrzymał się na podłodze, na splecionym ze szmatek dywaniku. Nieoczekiwanie przypomniała sobie, jak bawiła się na nim z ojcem, zanosząc się od śmiechu pod łaskoczącymi ją palcami; słyszała jeszcze głośniejszy jego śmiech.

Wspomnienie to oszołomiło ją. Zazwyczaj nie kojarzyła z radością ani tego domu, ani dzieciństwa, a tym bardziej ojca. Aż do tej chwili.

Weszła do kuchni. W zlewie piętrzyły się sterty brudnych naczyń, jesz¬cze więcej leżało na blacie obok. Nieumyte linoleum, popękane i pożółkłe ze starości, odstawało od pokrytej rysami podłogi. Ale stała tam też kuchenka z piekarnikiem, który kiedyś napełniał dom cudownymi zapachami ciast, ciastek, a zwłaszcza czekoladowych ciasteczek, które były specjalnością jej matki.

Jeszcze tylko jedno wspomnienie, jej sypialnia. Potem na zawsze opuści to miejsce.

Odkąd odeszła nic nie zostało tu ruszone. Gruba warstwa kurzu pokrywała każdy centymetr pomieszczenia - tanią sosnową komódkę, którą sama pomalowała na biało, narzutę w kwiaty na żelaznym łóżku, stare radio na nocnym stoliku. Kelly ruszyła pokrętłem i z pudła wydobyła się muzyka

zakłócana szumem. Uśmiechnęła się zdziwiona, że grat jeszcze działa, i po krótkiej chwili wyłączyła go.

Jej stara lalka Babs leżała na łóżku oparta na poduszce. Gdy Kelly ją podniosła, zabawka zapłakała jak dziecko. Starła wierzchnią warstwę kurzu z plastikowej twarzyczki i przechyliła lalkę tak, by zamrugała ładnymi oczami. Dotknęła rąbka niebieskiej sukienki uszytej własnoręcznie przez matkę•

Babs była specjalnym prezentem od świętego Mikołaja, gdy Kelly miała siedem lat. Tego roku w domu pojawiła się choinka. Ojciec przyniósł ją przed samym Bożym Narodzeniem i cały wieczór spędzili we trójkę - ojciec, mat¬ka i Kelly - na przygotowywaniu ozdób: nawlekali na nitki prażoną kukurydzę, sklejali papierowe łańcuchy, wycinali gwiazdki, zawijali w kolorowy celofan laseczki cukierków i robili z waty płatki śniegu. Na wierzchołku cho¬inki zaczepili wielką gwiazdę z folii aluminiowej. Ojciec podkradał kukurydzę, a matka śmiała się i biła go po rękach. Mrugał wtedy do Kelly i ukradkiem podawał jej kilka ziarenek. Następnego ranka pod choinką znalazła Babs.

Kelly oparła policzek o czubek zakurzonych, jasnych włosów lalki i za¬mknęła mocno oczy wytrącona z równowagi tymi niespodziewanymi wspomnieniami. Kiwała się z boku na bok, bezwiednie kołysząc lalkę. Nagle usłyszała samochód wjeżdżający na podwórko.

Policja, pomyślała. Przyjechali z nakazem rewizji. Chcą zdobyć więcej dowodów przeciw ojcu. Pośpiesznie wróciła do saloniku i rozsunęła wypłowiałe od słońca zasłony, akurat w chwili, gdy Sam Rutledge wysiadał z dżipa. Na moment zamarła przerażona, że mógłby dowiedzieć się wszystkiego o jej pochodzeniu. Co by sobie o niej pomyślał?

Było za późno, żeby martwić się o to. Sam właśnie podchodził do drzwi.

Doszła do nich pierwsza i otworzyła je na oścież, wciąż z lalką w ramionach. Zdjął z głowy miękki, podniszczony kapelusz i zatrzymał się w progu.

- Miałem przeczucie, że cię tu znajdę. - Brązowe oczy łagodnie badały jej twarz.

- Chciałam się trochę rozejrzeć. - Z zakłopotania mocniej przycisnęła lalkę. Zdenerwowana jego obecnością starała się zachowywać naturalnie.

Skinął głową przyjmując jej wyjaśnienia.

- Przed chwilą rozmawiałem z Oliverem Zelinskim. Powiedział mi, że widziałaś się z ojcem.

Przez moment znów zobaczyła siebie w dusznym pokoiku, na krześle naprzeciwko ojca.

- On nienawidzi Katherine. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że aż tak bardzo.

- Wiem o tym. - Podszedł do niej bliżej i dotknął czubkami palców nylonowych włosów zabawki. - To pewnie twoja stara lalka.

- Nie mogłam jej zabrać, gdy się stąd wyprowadzałam. Miałam za mało miejsca w walizce. - Odsunęła się od drzwi wpuszczając go do środka i wy¬dało jej się, że w saloniku natychmiast zrobił się okropny tłok. Zmusiła się, żeby nie uciekać przed jego wzrokiem. - Nie zapytałeś mnie, dlaczego cię okłamałam i nie powiedziałam kim jestem.

Zanim na nią popatrzył, przez chwilę rozglądał się po pokoju. - Myślę, że znam przyczynę•

- Tu nie zawsze tak było. Gdy żyła moja matka, wciąż sprzątała i odkurzała, malowała ściany i zszywała kawałki perkalu na narzuty i firanki. Po jej śmierci próbowałam ją zastąpić, ale ...

-Ile miałaś lat, gdy umarła?

- Osiem. Tu powiedziałam prawdę. - Kelly odwróciła twarz. - Lubiła także piec ciasta, wtedy w domu ładnie pachniało. - Nieświadomie uniosła lalkę w ramionach, tuląc ją obiema rękami. Rozejrzała się po pokoju, zatrzymała wzrok na starej kanapie, oknach, lampie, zobaczyła je takimi, jakimi zachowała w pamięci. - Czasem matka chodziła od okna do okna i patrzyła, czy ojciec nie wraca do domu. Bywało, że pozwalała mi czekać razem z sobą, wtedy przynosiłam mój koc i poduszkę i kładłam się na kanapie. Gdy podjeżdżał pod dom, matka wyganiała mnie do łóżka i mówiła, żebym się nie pokazywała, bo tatuś źle się czuje.

Sam bardziej wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu niż w słowa. Przypominał mu cicho szemrzącą rzekę, pozornie spokojną, ale z silnym nurtem ukrytym pod powierzchnią, wirem, który wciągał w głębiny i w przeszłość. Stała bezbronna i samotna, tuląc do siebie lalkę.

_ Wtedy też pił - opowiadała Kelly. - Może nie tak dużo i nie tak często, ale pił. Gdy byłam mała, nie rozumiałam, o co mamie chodzi, gdy mówiła, że ojciec nie czuje się dobrze. Pamiętam tylko, że nie lubiłam, gdy wracał do domu z zaczerwienioną twarzą, nieprzyjemnym oddechem, bełkoczący, w jednej chwili czuły i kochający, a zaraz potem zły. Mama robiła, co mogła, by przestał pić. Błagała i prosiła, a on ciągle tylko obiecywał, że z tym skończy. Przez jakiś czas było lepiej, a potem zaczynało się od nowa.

Nie oczekiwała od niego odpowiedzi i Sam milczał. Obserwował, jak bez celu podchodzi do kanapy i muska palcami jej oparcie. Zapragnął zabrać Kelly z tego brudnego, dusznego pokoju, ale czuł, że ona potrzebuje tej chwili wspomnień.

Uniosła głowę i popatrzyła w przestrzeń przed siebie.

_ Czasami z mamą chodziłyśmy po niego do pracy, zwłaszcza w dni wypłaty. Myślę, że robiła to, żeby uniemożliwić mu zaglądanie do baru na drinka z przyjaciółmi. U niego jeden kieliszek zawsze pociągał za sobą następne. Kilka razy strasznie wściekł się, że na niego czeka, oskarżał ją, że mu nie wierzy i że go kontroluje. - Przerwała, przestała błądzić wzrokiem i po¬patrzyła na Sama. - Pracował wtedy w Rutledge Estate.

Sam powiedział to, co chciała usłyszeć:

- A więc stąd znał tak dobrze położenie winiarni.

- Tak.

Zatrzymała na nim wzrok. Uwielbiał tę ciemną, prawie czarną zieleń jej oczu, zacienioną i głęboką jak gęsty sosnowy las. Nie wiedział, co kryło się w jej duszy. Czuł żal do swoich rodziców i Katherine, że nie pozwolili mu się do siebie zbliżyć, że trzymali się od niego z daleka. Gdyby postępowali inaczej, może teraz umiałby dostrzec to, co przeżywała Kelly, umiałby ją zrozumieć.

- Później, gdy byłam starsza, mama wysyłała mnie, żebym przyprowadziła go do domu - przypominała sobie. ~ Zapewne uważała, że z małą dziewczynką u boku nie będzie wstępował do baru. Lubiłam mieć go tylko dla siebie, sama jechać z nim do domu i rozmawiać przez całą drogę. ¬Kelly urwała, na jej czole pokazała się niewielka zmarszczka. - Ale czasami nie udawało mi się go powstrzymać i lądowaliśmy w zadymionym, hałaśliwym barze, gdzie patrzyłam, jak stopniowo zamienia się w kogoś całkiem obcego.

Sam dostrzegł, jak wraz ze wspomnieniami robi się coraz smutniejsza.

Zamyślona podniosła głowę, rzucając mu wymuszony uśmiech.

- Lubiłam chodzić do Rutledge Estate. Fascynowały mnie winiarnia i chłodne piwnice. Gdy nikt nie widział, wkradałam się do środka i włóczy¬łam po korytarzach. - Ciepłe spojrzenie Kelly powędrowało po twarzy Sama. - Widziałam cię kilka razy.

- Naprawdę? - Wiedział, że Dougherty kiedyś pracował w winiarni, ale wtedy niewiele o nim słyszał. Ani o jego rodzinie. - Nawet nie pamiętam, czy wiedziałem, że ma córkę.

- To dobrze. - Posadziła lalkę na kanapie. - Cieszę się, że mnie nie pamiętasz z tamtych czasów. Byłam brzydka; wysoka, tłusta dziewczynka w okularach, z długimi, prostymi jak badyle włosami. - Zamilkła i popatrzy¬ła na niego, potem potrząsnęła głową i cicho roześmiała się, jak się domyślał Sam, z samej siebie. - Po co ja ci to wszystko opowiadam?

- Może dlatego, że już czas, żebyś o tym z kimś porozmawiała. ~ Stał z ręką na biodrze, drugą trzymał w tylnej kieszeni spodni. Patrzył na nią spokojnie, a w jego postawie nie było nic świadomie prowokującego, tylko peł¬na swobodnej siły męskość.

- Może nie powinnam rozmawiać o tym akurat z tobą.

- Ja tak nie uważam.

Mówił poważnie. To, co zobaczyła w jego oczach, nie było współczuciem, lecz chęcią wysłuchania jej, dzielenia jej przeszłości. Dotąd nikt nie chciał niczego z nią dzielić, a już na pewno nie tego, co mogło okazać się nieprzyjemne. Była wytrącona z równowagi. Dała się ponieść emocjom i wspomnieniom, które, tu w tym domu czyhały na nią w każdym kącie.

Za wszelką cenę chciała zapanować nad nimi, odzyskać dawną pewność siebie.

_ Opowiadaj dalej, Kelly - nalegał zaskoczony uczuciem tkliwości, które go ogarnęło.

_ Nie ma już wiele do opowiadania. - Podeszła energicznie do stołu

i pozbierała brudne szklanki, a pewność jej ruchów podszepnęła Samowi, że w przeszłości nieskończoną ilość razy sprzątała po ojcu. Tym razem wyglądało na to, że próbowała rozładować napięcie. - Po śmierci mamy pił coraz więcej. Nie było jej i nie miał go kto powstrzymać. Tylko ja próbowałam. Gdy pracował, wychodziłam po niego pod koniec dnia. Albo czekałam w do¬mu, wędrując od okna do okna, przestraszona każdym dzwonkiem telefonu. Wyrzucałam wszystkie znalezione w domu butelki whisky. Robiłam to, co

ona, ale to nie było to samo.

Gdy niosła szklanki do zlewu, Sam poszedł za nią• Starał się nie zwracać uwagi na jej kołyszące się biodra - nie całkiem mu się to udawało. W zlewie przewalała się sterta brudnych naczyń. Kelly przystanęła i popatrzyła na nie bezradnie. Wciąż trzymała szklanki w ręku i nie widziała miejsca, na które mogłaby je położyć. Wreszcie upchnęła je na blacie, razem z resztą naczyń.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.

_ Zawsze miał powód do picia - szepnęła, a Sam zauważył, że nigdy nie nazwała Dougherty'ego ojcem ani tatusiem, zawsze mówiła "on". - Pił, bo mama umarła. Pił, bo czuł się źle; pił, bo był w dobrym humorze. Gdy było gorąco, pił dla ochłody; gdy zimno, pił, by się rozgrzać. Nigdy nie mieliśmy pieniędzy, bo wszystkie przepijał. A gdy już był na wysokich obrotach, lubił uderzać, w coś lub kogoś.

- Bił cię. - Sam przyjrzał się jej badawczo. Wzruszyła ramionami z udanym lekceważeniem.

_ Kilka razy. Najczęściej udawało mi się uciec, zanim zdążył naprawdę zrobić mi krzywdę.

Ale Sam zauważył w jaki sposób pocierała ramię, jakby ją bolało,jakby pamiętała dawny ból. Zacisnął mocno usta. Nie potrzebowała teraz jego

gn1ewu.

_ Gdy już wytrzeźwiał, zawsze był skruszony. Prosił mnie o wybaczenie, błagał, żebym go nie znienawidziła. Przyrzekał, że to się nigdy nie po¬wtórzy, że przestanie pić. To było prawie jak życie z dwoma różnymi osoba¬mi. Trzeźwy, zachowywał się jak prawdziwy ojciec: Czy odrobiłam zadanie? Dlaczego wróciłam późno ze szkoły? Dlaczego spędzam tak dużo czasu z chłopcem Zelinskich? A gdy się upił, zazwyczaj bezpieczniej było zejść mu z oczu. Chyba że przyprowadził ze sobą kobietę. Ale wtedy to ja ni chciałam tu być. - Kelly popatrzyła w sufit, opanowując dreszcz obrzydzenia. - Ściany tego domu są takie cienkie ...

Nie chciała mówić o dźwiękach, które słyszała, o ciężkich oddechach i jękach, skrzypieniu sprężyn łóżka i o nieprzyzwoitych słowach, które szeptali do siebie. Później, przez długi czas, akt seksualny pozostawał dla niej czymś wstrętnym i obrzydliwym.

- Raz zdarzyło się, że wytrzymał bez picia sześć miesięcy i dwanaście dni. - Kelly próbowała przybrać lekki ton, ale drżenie głosu zdradzało ją. ¬Tym razem będzie inaczej, zobaczysz, przyrzekał, a ja mu wierzyłam. Chciałam mu wierzyć. Chciałam, żeby było inaczej. - Usłyszała, że głos jej chryp¬nie, nie potrafiła mówić dalej spokojnie. - Wciąż myślałam, że gdyby na¬prawdę mnie kochał, przestałby pić. Ale on nie przestawał i bił mnie ... Aja go nienawidziłam. Nienawidziłam go jak nikogo na świecie.

W głosie Kelly zabrzmiały ból i gniew. Kochała kiedyś ojca, ale on nie odwzajemniał tej miłości. Sam potrafił zrozumieć jej uczucia. Nie była jedyna z niezaspokojoną potrzebą rodzinnego ciepła. On wiedział, co znaczy czuć się niechcianym i niekochanym, co znaczy krzyczeć w nocy i nie mieć nikogo, kto ukoiłby strach.

Niemal zapomniała o obecności Sama w kuchni. Gdy położył dłoń na jej ramieniu, była zaskoczona. Dlaczego musiał dotknąć jej właśnie teraz, gdy była słaba i bezbronna?

Odwróciła się do niego.

- Co tu robisz? - zapytała dziwnie ochrypłym głosem. - Po co tu przyjechałeś?

Delikatnie przejechał palcami po jej policzku.

- Bo nie chciałem, żebyś była sama. - Pragnęła uwierzyć w to, co zobaczyła w jego oczach, ale odezwał się w niej dawny instynkt obronny i odsunęła twarz od jego dłoni. Wtedy wyciągnął ręce ku jej ramionom i mocno ją objął. - Przecież nie chciałaś być sama.

- Nikt nie chce - powiedziała. - Może on, jeżeli ma przy sobie butelkę.

- Nie myśl o ojcu, Kelly. - Przytulił ją mocniej. - Myśl o mnie. - Ustami musnął jej czoło, później kącik oka i policzek. - Tutaj. - Na ustach czuła jego ciepły oddech. - Teraz. - Przywarł ustami do jej warg. - Tylko o mnie.

Kelly nie przypuszczała, że pocałunek mężczyzny może być pełen współczucia. To było coś więcej niż czułość, niż tkliwość; jego usta koiły i ogrze¬wały, jego dłonie rozpędzały napięcie, stres i ból. W jego wargach, błądzących po jej twarzy, nie było pożądania, lecz zrozumienie.

Jakże proste stało się myślenie o nim, o niczym więcej. Sprawił, że się poddała jego Ciepłu i sile. Tak bardzo tego potrzebowała, od dawna, od za¬wsze. Odprężyła się w jego ramionach. Wyszeptała jego imię i szukała ustami Jego warg.

Gdy Sam poczuł, że jej ciało stało się uległe, z trudem zapanował nad zmysłami. Przypomniał sobie, że Kelly potrzebuje pociechy, a nie pożąda¬nia. Ale myśl ta nie powstrzymała wędrówki dłoni od jej piersi do bioder, pozwalającej odczuwać przedsmak spełnienia, nie powstrzymała warg przed smakowaniem jej ust.

Szybko zapomniał, co przedtem postanowił, gdy zareagowała na pieszczoty i przyciągnęła jego głowę, ustami wymagając coraz więcej. Chciała by jej dotykał, domagała się tego z całym zapamiętaniem.

Przebiegł palcami w dół jej szyi, odszukał pulsujące miejsce i pochylił ku niemu twarz. Poczuł gładkość bluzki i ciasno zapinające ją, obszyte płótnem guziki. Rozpiął je, wsunął dłoń pod materiał. Prawie uśmiechnął się rozczulony brzoskiwiniową koszulką obszytą koronką.

Sam mocniej przy przylgnął ustami do jej ust; wchłonął jej westchnienie. Gładził dłońmi ciało przykryte jedwabną mgiełką• Palcem potarł koniuszki ma¬łych piersi; poczuł, jak twardnieją; tulił prężące się ciało.

Odsunął się chcąc zobaczyć wyraz jej oczu. Przez chwilę wędrował wzrokiem po jej twarzy. Zamglone oczy pociemniały, a pragnienie, które w nich dostrzegł, dorównywało jego żądzy. Przeniósł wzrok niżej, na ostro sterczące pod materiałem piersi i zapragnął ich posmakować.

Przechylił ją przez ramię i objął wargami brunatny sutek, a wtedy po¬czuł, jak jej palce wbijają mu się w plecy, jak traci oddech. Z cichym jękiem wdychał czysty, gorący zapach piersi.

Jej dłonie przyciągały do warg jego usta. Zatracił się całkowicie. Prysły

resztki opanowania, a im bardziej się przed nim otwierała, tym bardziej jej pożądał. Pieścił, gładził, przytulał, chciał dotykać jej wszędzie, gdy drżeniem odpowiadała na pieszczoty.

Nagle oderwała usta, jej dłonie zesztywniały jakby stawiając opór, a oddech stał się szybki i nieregularny. .

_ O Boże, nie. Nie tutaj. - Niepewny protest zabrzmiał jak szloch.

Sam zamarł, w jednej chwili porażony brudem tej kuchni i tego domu.

Od razu przypomniał sobie o wcześniejszym postanowieniu - jego pieszczoty nie miały być pełne żądzy, lecz ukojenia. Odsunął się nieco, ale nie wypuścił jej z objęć.

_ Masz rację - zgodził się cicho. Nie tutaj i nie teraz.

Patrzyła na niego niepewnie i nieufnie, ale oczy miała zamglone pożądaniem, które w sobie wzajemnie rozbudzili. Sam rzucił okiem na wilgotne kółko pozostawione przez jego wargi na brzoskwiniowej koszulce, i na wy¬raźną plamę sutka rysującą się pod materiałem. Wiedział, że dzisiejszy dzień

był obietnicą tego, co miało nastąpić.

_ Ale to się stanie - powiedział. - Obydwoje tego chcemy i wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Nie potrafiła zaprzeczyć. poczuła, jak jego palce zapinają guziki bluzki.

Nagły skurcz żołądka pozbawił ją tchu.

Pragnęła go; nie tylko uścisków, gorących pocałunków; słów pociechy,

które przyjęła z wdzięcznością. Chciała go mieć w łóżku. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek tak mocno pragnęła innego mężczyzny. Patrzyła na jego zuchwałe dłonie, szeroką pierś, mocne ciało i wyobraziła sobie, jak kochają się, splątani w miłosnym uścisku, zespoleni w jedno.

To były wariackie i szalone myśli. Nie mogła sobie pozwolić, żeby teraz zaprzątały jej głowę. Jej świat rozpadał się; kariera legła w gruzach, a starannie wypracowany image został zbrukany przeszłością, nazwiskiem ojca. Tym powinna się teraz zająć. Nie Samem.

Ale gdy cofnął się, pozbawiając ją dotyku swych dłoni, ucisk w żołądku nie ustąpił. Starała się opanować i wyrównać oddech, lecz przychodziło jej to z trudem.

- Nie planowałaś zostać tu dzisiaj na noc?

Kelly uniosła głowę i wciągnęła gwałtownie powietrze, odruchowo od¬suwając z czoła wymykające się z warkocza kosmyki włosów.

-Nie.

- No to chodźmy stąd. - Wyciągnął do niej dłoń. - Tu nie masz już nic do roboty.

Zawahała się, a potem wzięła go za rękę. Już zapomniała, jaką przyjemność może sprawić ciepły uścisk. Gdy przystanęli przed jego samochodem, ich dłonie musiały się rozłączyć - niemal tego żałowała. Nie chciała, by Sam działał na nią tak silnie, ale nie była w stanie zapanować nad swoimi uczuciami od momentu, gdy się poznali.

Po półmroku i zaduchu panującym w domu promienie zachodzącego słońca zdawały się oślepiająco jasne, a powietrze odurzało świeżością. Nie¬bo było błękitne, bez jednej chmurki. Wokół rozciągały się winnice, pod ich stopami drzemała prastara ziemia, góry tajemniczo milczały. Kelly zasłoniła dłonią oczy i popatrzyła na Sama, na jego męską twarz o wyrazistych rysach; wydał jej się częścią tej krainy, człowiekiem zrodzonym z gorącego słońca, morskiej mgły, dzikich gór.

- Jak długo tu pozostaniesz? - wyrwał ją z rozmyślań głos Sama.

- Jak długo zechcę.

- Myślałem, że musisz wkrótce stąd wyjechać. - Zaskoczony zmarszczył brwi.

- Oficjalnie dostałam urlop. - Usiłowała udać, że nie sprawiło jej to przykrości.

- Co znaczy oficjalnie?

- W ciągu najbliższych kilku dni prawnicy z telewizji będą rozmawiać z moim agentem o wykupieniu kontraktu, żeby można było zastąpić mnie kimś innym.

- Dlaczego? - zapytał ostrym tonem, domagającym się odpowiedzi. - Co takiego zrobiłaś? .

- Popełniłam niewybaczalny grzech trafiając na pierwsze strony gazet najgorszego pokroju. Moje nazwisko kojarzy się teraz ze sprawą o morderstwo. - Powiedziała to wszystko bardzo lekko, ale przez jej głos przebijał żal zabarwiony goryczą•

_ Przecież nie miałaś z tym nic wspólnego. Nie mogą obarczać cię winą za grzechy ojca.

Kelly spojrzała na niego. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni

ktoś rozgniewał się z powodu spotykającej ją niesprawiedliwości. A Sam był najwyraźniej wściekły i to sprawiło, że zrobiło jej się lżej na duszy.

_ Tu nie chodzi o to, co on zrobił. To przez ten cały rozgłos. - Rozumiała, że tak być musi, ale równocześnie dostrzegała niesprawiedliwość, z jaką ją potraktowano. - W oczach społeczeństwa jestem córką człowieka oskarżonego o morderstwo. To na pewno spowoduje, że widzowie będą spoglądali na mnie podejrzliwie, a w sieci nie chcą, żeby charakter i uczciwość gospodarza nowego, głośnego programu podawano w wątpliwość. Ta osoba musi być poza wszelkim podejrzeniem, a ja już nie jestem. To

proste.

- Zapomną. - powiedział Sam z przekonaniem.

_ Z czasem - przyznała mu rację. - Ale sprawa będzie się ciągnąć bardzo długo. Nawet nie wyznaczono terminu rozprawy, a to znaczy, że znów będzie o nim głośno. Proces też krótko nie potrwa. On nie ma zamiaru się przyznać, twierdzi, że jest niewinny.

- Wierzysz mu?

Sam nie wierzył. Usłyszała to w jego głosie. Odwróciła wzrok wpatrując się w dżunglę winorośli i przypomniała sobie chwile, gdy ojciec nosił ją na barana. Siedziała wysoko ponad rzędami krzewów, a jego ręce przyciskały mocno jej nogi, żeby nie spadła.

_ Tu nie chodzi o to, czy mu wierzę - powiedziała miękko. - Chciałabym uwierzyć, że nikogo nie zabił.

- Wiem.

Poczuła się niewypowiedzianie zmęczona, wyczerpana walką z samą sobą, walką o zerwanie więzów łączących ją z przeszłością. Łzy napłynęły jej do oczu, ale nie poddała się nastrojowi. Nienawidziła słabości.

_ Gdzie się dzisiaj zatrzymasz? - pytanie Sama oderwało ją od ponurych myśli.

_ W jakimś motelu. Może w Napa albo w Vallejo.

- Znajdą cię. - Miał na myśli reporterów.

- Prawdopodobnie.

- Chcesz tego?

-Nie.

_ To jedź ze mną. Postawiłem przed frontową bramą strażników, żeby nie wpuszczali prasy do środka. Nie będą cię niepokoić, a w domu jest pełno pustych pokoi. - Dla Sama nawet bogato umeblowane pomieszczenia pozostawały puste.

Kelly pokręciła przecząco głową.

- Nie sądzę, by był to dobry pomysł. Znowu ucieczka ...

- Żadna ucieczka. Po prostu przebywanie w cieniu, a nie kreowanie się na główną gwiazdę cyrku mediów.

Miał uśmiech, któremu trudno było się oprzeć. Zaśmiała się cicho i skapitulowała.

- Dobrze. Jadę z tobą.

- Wjedziemy boczną bramą. Pamiętasz, gdzie jest? - spytał Sam.

- Chyba tak.

- To ruszaj przodem, pojadę za tobą.

Powinna była rozważyć jego propozycję, zanim zobaczyła w lusterku odbicie dżipa. Lecz szybko zapomniała o rozterkach, zadowolona, że nareszcie nie jest sama. Dopiero gdy zatrzymała wóz przed rezydencją, zawahała się. Zaczęła się zastanawiać co powie ;Katherine, gdy dowie się, że Sam zaproponował jej gościnę.

Katherine nawet nie mrugnęła okiem. Spojrzała na stojącą obok niej tęgą gospodynię i powiedziała:

- Pani Vargas, proszę zaprowadzić pannę Douglas do różanego apartamentu w południowym skrzydle. - Po wydaniu polecenia zwróciła się do Kelly. - Kolację podajemy o siódmej. Wiem, że chcesz się najpierw odświeżyć, ale przebierać się nie musisz. Nie jesteśmy tu oficjalni.

- Dziękuję - odpowiedziała Kelly. Pamiętała jednak, że od kilku dni chodzi w tej samej spódnicy i bluzce. Uśmiechnęła się do Sama i poszła za gospodynią po marmurowych schodach na drugie piętro.

Ledwo zdążyła przebrać się do kolacji w białą bluzkę i brązowe spodnie z grubego jedwabiu, a już pojawiła się wszechobecna pani Vargas i wskazała jej drogę do małego saloniku sąsiadującego z jadalnią. Na widok siedzącej przy stole Katherine Kelly zawahała się. Na obrusie leżały tylko dwa nakrycia.

Katherine zauważyła jej reakcję.

- Natalie nie będzie nam dzisiaj towarzyszyć. Zaniesiono jej kolację do pokoju.

Baronowa. Kelly zupełnie zapomniała o jej obecności w tym domu.

- A co z Samem?

- Przypuszczam, że wciąż jest w winiarni. - Katherine rozwinęła serwetę i rozłożyła ją sobie na kolanach. - Były jakie,ś kłopoty z dwoma fotografa¬mi, którzy wkradli się na teren posiadłości. Policja też tu jest, przesłuchują mieszkających w majątku robotników. Myślę, że Sam będzie zajęty jeszcze dość długo.

- Rozumiem. - Kelly usiadła na wolnym krześle, zdjęła ze stołu różową serwetę i położyła ją na kolanach.

Katherine nie robiła żadnych aluzji do śmierci barona i ani słowem nie wspomniała o ojcu Kelly. Idealna pani domu, pilnowała, aby rozmowa obracała się wokół bezpiecznych tematów. W jakiś sposób sprawiła, że temat tak nieciekawy, jak pogoda, stał się interesujący. Omawiały skutki suszy w Kali¬fornii i rozprawiały o tym, czy deszcz może zaszkodzić zbiorom winogron w dolinie.

Kelly była zadowolona, że rozmowa przy kolacji dotyczyła codziennych spraw. Nie czuła się na siłach podołać rozmowie na bardziej skomplikowane lematy.

Zaraz po kolacji przeprosiła Katherine i wróciła do pokoju. Jeżeli nawet Sam wrócił do domu, zanim poszła na górę, nie widziała go. W śliznęła się do łoża z różanego drewna i naciągnęła pod brodę perkalową narzutę, starała się nie myśleć ani o Samie, ani o tym, że jej ojciec spędza tę noc w więziennej celi.


17

Różowa satynowa maseczka do spania leżała na nocnym stoliku obok łóż¬ka Katherine. Zdjęła ją, zaraz gdy się obudziła, na długo przed świtem. Nie wstawała, lecz nadal leżała w łóżku. Miała na sobie piżamę męskiego kroju, podobną do tych, które wkładała jako młoda mężatka, co w owych czasach uważano za obyczaj nader śmiały.

Ale gdy patrzyła na poranne promienie słońca przedzierające się przez muślinowe zasłony sypialni, nie myślała o zadowoleniu, jakie wówczas od¬czuwała szokując i podniecając swego męża. Niebieskie oczy Katherine pociemniały.

Zmarszczki wywołane zmartwieniem przecinały jej czoło, a palce bez celu przewracały strony leżącej na kołdrze książki. Zupełnie zapomniała o niej i o palącej się bez potrzeby lampce na nocnym stoliku.

Głośne pukanie do drzwi wyrwało Katherine z niespokojnych rozmyślań.

Pośpiesznie zamknęła książkę i schowała ją pod wielkimi poduchami, na których się opierała. Z równym pośpiechem wygładziła puchową kołdrę obleczoną różowym brokatem, żeby zatrzeć ślady niespokojnie spędzonej nocy.

Wreszcie zgasiła lampę i zawołała:

- Proszę wejść, pani Vargas.

Oparła się na poduszkach i podwinęła po bokach kołdrę. Gospodyni weszła z tacą, na której stały jak zwykle szklanka świeżo wyciśniętego, pomarańczowego soku, umieszczona w czarze z pokruszonym lodem, dzbanek z kawą i mały talerzyk suszonych śliwek.

- Dzień dobry, madame. - Pani Vargas podeszła wprost do łóżka i ułożyła tacę na kolanach Katherine.

- Dzień dobry - Wzięła podaną przez gospodynię serwetkę. - Jak się dzisiaj czuje madame Fougere?

- Nie wiem, proszę pani. - Gospodyni zabrała dzbanek z wodą i szklankę, pozostawione na stoliku wieczorem.

- A dlaczegóż to? - Katherine spojrzała na nią badawczo. - Zaniosła jej pani przecież poranną kawę.

- Nie chciała jej. Drzwi były zamknięte.

Minęła chwila milczenia, po której Katherine gwałtownie odepchnęła tacę, by wstać. Zaskoczona pani Vargas szybko przyszła jej z pomocą niemal rozlewając wodę z dzbanka, gdy Katherine odrzuciła przykrycie i wyskoczyła z łóżka.

- Gdzie mój szlafrok? - zapytała. Niebieskie oczy rzucały błyskawice.

- Na krześle, madame. - Gospodyni bezradnie wskazała nakrycie ruchem głowy, bo zajęta tacą nie mogła go podać. Katherine pochwyciła piko¬wany, atłasowy szlafrok i wsunęła w niego ramiona. - Dokąd pani idzie, ma¬dame?

- Przerwać ten nonsens. - Wsunęła stopy w parę płaskich pantofli bez pięt i pomaszerowała w stronę drzwi rzucając przez ramię: - Proszę przy¬nieść dla madame Fougere poranną kawę.

- Tak, madame. - Pani Vargas obrzuciła spojrzeniem pokój, odłożyła tacę Katherine z powrotem na łóżko i pobiegła za nią.

Katherine nie zatrzymała się aż do drzwi apartamentu Natalie, który prze¬znaczyła na sypialnię dla niej i Emile'a. Zapukała mocno dwa razy.

- Natalie? To ja, Katherine. Otwórz natychmiast! - Nie była to prośba, lecz rozkaz wymagający natychmiastowego wykonania.

Niemal od razu rozległ się ruch po drugiej stronie drzwi, a potem zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.

- Proszę - zabrzmiał przytłumiony głos.

Katherine bez ceregieli wkroczyła do pokoju pogrążonego w kompletnym nieładzie. Nietknięte tace z jedzeniem, otwarte walizki, porozrzucane ubrania, wieczorowa suknia leżąca na podłodze. Niewiele słonecznego światła przedostawało się przez zaciągnięte story z adamaszku. Katherine pode¬szła do okna i rozsunęła zasłony, potem obróciła się na pięcie i skinęła na gospodynię.

- Proszę wnieść tacę, a stare zabrać - powiedziała szorstko. - Później przyjdzie pani posprzątać ten bałagan.

Pani Vargas zebrała stare nakrycia i wyszła zamykając za sobą drzwi.

Dopiero wtedy Katherine zwróciła się do Natalie. Baronowa miała na sobie wąską jak halka koszulę nocną z jedwabiu koloru kości słoniowej. Ręce skrzyżowała na piersiach rozcierając dłońmi ramiona. Jej ciemne włosy opadały w nieładzie. Twarz miała poszarzałą. Opuchnięte od płaczu oczy natychmiast uciekły przed badawczym spojrzeniem Katherine.

- Nie możesz dalej zamykać się w pokoju, Natalie. - W głosie Katherine zabrzmiała irytacja. Nie złagodziła tonu nawet gdy zobaczyła, że Natalie wzdrygnęła się na dźwięk jej słów.

- Nie rozumiesz - słabo zaprotestowała Natalie.

- Wprawdzie straciłam męża, mężczyznę, którego bardzo kochałam, ale nie zamierzam twierdzić, że rozumiem twój ból po śmierci Emile'a - zaczęła Katherine, teraz już tonem bardziej stanowczym niż ostrym. - Musisz zapomnieć o bólu i zająć się należącymi do ciebie obowiązkami.

- Nie mogę - zaszlochała Natalie. Pochyliła głowę zasłaniając twarz

dłonią, ciałem wstrząsnęło tłumione łkanie.

- Choć zabrzmi to brutalnie, nie masz wyboru.

- Byłoby lepiej, gdybym to ja umarła.

- Ale żyjesz. To Emile jest martwy.

- Czy musisz być aż taka okrutna? - spytała z gniewem Natalie.

- Tak, jeżeli to konieczne - odpowiedziała Katherine zadowolona, że nareszcie udało jej się przebić przez apatię gościa. - Popatrz na tę stertę listów i telegramów. Twój prawnik dzwonił z Paryża już pięć razy. Trzeba podjąć różne decyzje, popodpisywać dokumenty, jest mnóstwo spraw do załatwienia i ... - przerwała, by złagodzić ton swego głosu - ... musisz zacząć myśleć o przygotowaniach do pogrzebu.

- O Boże! - Natalie wstrzymała szloch i dłonią przysłoniła usta.

- Nie da się odkładać tych rzeczy w nieskończoność i czekać, aż poczujesz się na siłach im podołać, Natalie. Nie możesz sobie pozwolić na ten luksus. Masz przed sobą całe życie. Czeka na ciebie winiarnia, którą trzeba poprowadzić.

Natalie pokręciła przecząco głową.

- Nie znam się na winach.

- Nauczysz się. Ja się nauczyłam. - Katherine znów straciła cierpliwość. Przerwała i westchnęła. - Emile zostawił ci swoje dziedzictwo. Jeżeli zależało ci choć trochę na mężu, to dopilnujesz, by Chateau Noir dalej produkowało wspaniałe wina. - Gdy Natalie nie odpowiadała, Katherine ruszyła w stronę drzwi. - Oczekuję cię na dole jeszcze przed południem - rzuciła na odchodnym.


Kelly obudziła się późno, co dawno jej się nie zdarzyło. Na stoliku we wnęce zobaczyła tacę, ale kawa była już zimna, a sok ze świeżych owoców zdążył zmętnieć. Westchnęła rozczarowana, wzięła tacę i zniosła na dół.

Pani Vargas czekała już przy schodach. Popatrzyła na Kelly i powie¬działa:

- W saloniku jest świeża kawa i sok, proszę za mną.

- Dziękuję pani.

Gospodyni zaprowadziła ją do jasnego pokoju z oknami wychodzącymi na wschód, umeblowanego w przytulnym stylu francuskiej prowincji. Na wprost wejścia przyciągało wzrok poczerniałe palenisko kominka. Pośrodku znajdował się stół z kutego żelaza, a pod ścianami porozstawiano ręcznie zdobione stoliki i krzesła. Gospodyni wskazała srebrny dzban z kawą i ka¬rafkę z sokiem stojące na bogato rzeźbionym kredensie.

- Jeżeli zechce się pani sama obsłużyć~ .. - powiedziała oficjalnym to¬nem i zaraz dodała: - Na stole jest koszyczek z rogalikami i konfitury. Ma¬dame już zjadła' śniadanie. Czy chciałaby pani coś jeszcze? Może omlet? A może jajka na miękko?

- Jeżeli można, proszę o grzankę.

- Tylko grzankę? - spytała pani Vargas.

- Jeżeli można, z gruboziarnistego chleba.

- Bardzo proszę.

'Gdy została sama w pokoju, Kelly podeszła do kredensu i nalała sobie szklankę soku. Postawiła ją na szklanym blacie stołu i wróciła po kawę. Sta¬ła przy kredensie, gdy do pokoju wszedł Sam. Zatrzymał się, by spojrzeć na nią, wysoką i smukłą, w spodniach koloru myśliwskiej zieleni i plecionym, bawełnianym swetrze; stroju, który podkreślał jej długie nogi, szczupłe biodra i jeszcze szczuplejszą talię. Wolał ją z rozpuszczonymi włosami i zauważył, z lekkim niezadowoleniem, że spięła je złotą klamrą na karku. Przez moment wyobraził sobie, że Kelly jest tu tylko z jednego powodu; przyje¬chała do doliny wyłącznie dla niego.

Zdjął z głowy kapelusz i rzucił na plecione krzesło. Przeszedł przez pokój.

- Dzień dobry. - Spojrzał na jej twarz jeszcze lekko opuchniętą od snu. Wziął dzbanek z kawą. - Dopiero wstałaś?

- Przyznaję się do winy. - Wyciągane spod stołu krzesło zaszurało po podłodze. Usiadła i patrzyła na Sama, który zajął miejsce obok niej. Z trzymanej przez niego w ręce filiżanki parowała kawa.

- Ty pewnie wstałeś skoro świt? - W jego wyglądzie odkryła rześkość mówiącą o tym, że Sam spędził ten ranek na świeżym powietrzu. Wydawało się jej, że gdyby przysunęła się do niego bliżej, poczułaby zapach zalanych słońcem winnic. - Myślę, że już od dawna jesteś na nogach - powiedziała.

- Mniej więcej od świtu - przyznał i ,usiadł, łokcie oparł na stole, objął swymi dużymi dłońmi kubek z kawą. Był na całkowitym luzie, czego mu zazdrościła. - Byłem w winnicy. Zapowiadają deszcze, więc chciałem się upewnić, czy wycięto dostateczną ilość liści, żeby dopuścić do winogron powietrze, które je osuszy gdyby padało. Inaczej mogłaby się pojawić pleśń i zniszczyć większość owoców. Kilka lat temu, w porze wyciskania soku, musieliśmy poświęcić mnóstwo czasu na oddzielenie zdrowych gron od zapleśniałych. I wierz mi, to nie było zabawne.

- Czy nikt ci nie powiedział, że dzisiaj jest niedziela? To podobno dzień odpoczynku - skarciła go żartobliwie.

- Cóż, winogronom nic o tym nie wiadomo, a matka natura też nie zwraca na to uwagi. - Podniósł filiżankę i popatrzył na Kelly, a w jego oczach ukazał się błysk rozbawienia.

- Pewnie masz rację. - Uśmiechnęła się blado i natychmiast dostrzegła, że Sam przeniósł wzrok na jej usta. Czuła, prawie namacalnie, że zatrzymał na nich spojrzenie. W odpowiedzi żywiej zabiło jej serce. Usiłowała się uspokoić, ale bezskutecznie, drżała nawet wtedy, gdy Sam podniósł wzrok i po¬patrzył jej w oczy.

- Wyglądasz na wypoczętą. Dobrze spałaś?

- Wyśmienicie.

- Cieszę się, że chociaż jedno z nas mogło się wyspać. - Nie odrywał od niej oczu, dając jasno do zrozumienia, że to ona była przyczyną jego bezsenności i że ma nadzieję, już niedługo, na spokojny sen.

To, że wzajemnie się pociągali było oczywiste. Ale przecież nic więcej ich nie łączyło. Teraz miała za dużo problemów, rozstrzygała się jej przyszłość. Nie potrzebowała dodatkowych komplikacji, więc udała, że nie dostrzega aluzji.

- Tak. Katherine wspomniała wczoraj przy kolacji, że jakimś reporte¬rom udało się wedrzeć na teren posiadłości i że będziesz zajęty do późna. ¬Zauważyła na stole, koło jego łokcia, rzucone luzem strony Sunday. Na górze tytułowej strony zobaczyła swoją podobiznę, obok znajdowała się inna fotografia, ale tej nie zdołała z daleka rozpoznać. - Co ciekawego znalazłeś w Sunday? - Piła mocną kawę i patrzyła na gazetę. Chciałaby wiedzieć, co o niej napisano, ale równocześnie obawiała się zbytnich "rewelacji".

- To, czego można się było spodziewać - odpowiedział. Pozbierał stro¬ny gazety i odrzucił na puste krzesło. - Jeżeli koniecznie chcesz przeczytać, nalegam, żebyś poczekała, aż wypijemy kawę.

Rysy twarzy Sama nabrały ostrości, a Kelly szybko zrozumiała przyczynę jego irytacji, nie chciał, by jakakolwiek wzmianka o śmierci barona zakłócała im wspólne chwile. Ale usunięcie gazety sprzed jej oczu nie wymazywało sprawy z pamięci. W przeciwieństwie do Sama, widziała bezskuteczność tego ge¬stu, chociaż nic nie powiedziała.

- Tak jest - żartobliwie zasalutowała. Akurat weszła gospodyni z grzanką dla Kelly.

- To wygląda na bardzo pożywne - zakpił Sam, gdy Kelly uniosła do ust trójkącik przypieczonego chleba.

- Bo jest pożywne. - Ale skubała bez zainteresowania jeden róg i w za¬dumie słuchała cichnącego odgłosu grubych, gumowych podeszew wychodzącej z pokoju gospodyni.

- A więc, co masz dzisiaj w planie? - Pytanie Sama miało sprawiać wrażenie, że sprawy toczą się normalnie. A przecież jej świat był daleki od normalności.

- Jaki plan? - Popatrzyła obojętnie na ciemną grzankę w ręce, odgryzła kawałeczek z jej rogu i obracała w palcach. - Dwa dni temu każda moja mi¬nuta była zapełniona. Teraz nie mam nic oprócz wolnego czasu i nie za bardzo wiem, jak go wypełnić. - Nieświadomie zaczęła kruszyć kawałeczek grzanki. - Już wynajęłam adwokata, nazywa się John MacSwayne. Podobno jest dobry.

- Słyszałem o nim - przytaknął Sam. Ściągnął usta okazując niezado¬wolenie z obrotu, jaki przybrała rozmowa.

- Musi jeszcze złożyć wizytę w więzieniu, żeby uzyskać pełnomocnitwo i ma zamiar zrobić to jak najszybciej. Zanim spotkam się z nim w naj¬bliższy wtorek - dodała relacjonując swoje myśli, jakby nie do końca świadoma, o czym i do kogo mówi. - Gdy z nim rozmawiałam, powiedziałam mu wszystko, co wiem o sprawie. Chociaż niczego nowego się ode mnie nie dowiedział, jest przekonany, że można się starać o zmianę kwalifikacji czy¬nu. Uważa, że Ollie nie będzie w stanie dowieść Lenowi premedytacji. ¬Kelly popatrzyła na swoje dzieło, górę okruszków, i strzepnęła z palców kil¬ka drobin. - Po spotkaniu z adwokatem nie będę miała powodu do zostawania tu dłużej. Całą resztę mogę załatwić przez telefon.

- A gdzie chcesz pojechać?

- Z powrotem do Nowego Jorku.

Patrzył na nią dłuższą chwilę, wreszcie uniósł filiżankę do ust i zapytał.

- Co będziesz tam robić?

- Mnóstwo rzeczy.

- Wymień chociaż dwie. - Złagodził ton głosu uśmiechem.

- Po pierwsze, mogę walczyć, żeby nie utracić pracy - odpowiedziała

Kelly i wykrzywiła usta w niezbyt wesołym uśmiechu. - W telewizji przy¬musowa nieobecność rzadko budzi współczucie. O wiele częściej oznacza "co z oczu, to z myśli". Będąc tam, przynajmniej mogę się wykłócać o swoje. Na odległość byłoby to raczej trudne, jeżeli w ogóle możliwe.

- Dobrze, a drugie? - zapytał Sam nie mogąc podważyć logiki jej wyjaśnień.

- Odkąd przyjechałam do Nowego Jorku, związałam się z ruchem na rzecz maltretowanych dzieci. Gdzie tylko mogłam, pomagałam zdobywać fundusze i budzić ludzkie sumienia. Teraz mogłabym poświęcić temu więcej czasu, bardziej się zaangażować. Te dzieci potrzebują przecież każdej możliwej pomocy. - Usłyszała jak jej własny głos łamie się ze wzruszenia i zamilkła. Rzuciła spojrzenie Samowi, żeby zobaczyć, czy to zauważył.

Jego oczy stały się ciemne, prawie czarne od gniewu, ale gdy przemówił, głos miał bardziej miękki i łagodny niż kiedykolwiek przedtem.

- Tak, potrzebują pomocy, zupełnie jak kiedyś ty.

Jego reakcja niemal zniweczyła jej wysiłki, by się opanować. Walczyła teraz, żeby się nie rozpłakać.

- Sądzę, że gdybym mogła pomóc choć jednemu dziecku - mówiła przy¬tłumionym głosem - gdybym mogła oszczędzić choć jednemu dziecku fizycznych i psychicznych cierpień, których sama doświadczyłam, to ta praca miałaby sens.

- Obydwoje wiemy, że jednemu to za mało. Dla ciebie to zajęcie na całe życie.

Była niezadowolona, że znowu nawiązała do własnego dzieciństwa i po¬ruszyła temat, który wciąż był dla niej bolesny. Odetchnęła głęboko i z zażenowanym uśmiechem powiedziała:

- Oprócz tych dwóch rzeczy jest jeszcze jedna, brentwoodzki bujany fotel, który kupiłam na pchlim targu. Ma na sobie ze dwadzieścia warstw farby, a na razie udało mi się zedrzeć dopiero połowę z nich.

- To może poczekać. Nic się nie stanie, jeżeli wszystkie te sprawy po¬czekają kilka dni. Nie musisz wyjeżdżać natychmiast.

Pokręciła głową.

- Muszę pracować. Nie z powodu pieniędzy - dodała pośpiesznie, bo nie chciała, żeby Sam źle ją zrozumiał. - Zaoszczędziłam dość, wystarczy, żeby przez jakiś czas płacić rachunki.

- Udawaj, że masz wakacje - przekonywał ją Sam. - Odpoczywaj. Poczekaj, aż sprawy ucichną•

Choć jego słowa brzmiały rozsądnie, Kelly wciąż nie była przekonana.

- Sama nie wiem.

- Chcę, żebyś została, Kelly.

Pragnął więcej niż tylko tego. Usłyszała w jego głosie pożądanie. Była zaniepokojona tym i ... własnymi pragnieniami.

- Nie jestem jeszcze gotowa, Sam - powiedziała, a potem uświadomiła sobie, że nie jest całkiem szczera i dodała: -- Nie jestem gotowa, jeśli chodzi o ciebie.

- Ja też nie sądzę, żebym był już gotowy. Ale co to zmienia? Nic.

-A powinno.

- Jeżeli nawet ... Może niektórych rzeczy nie da się zmienić i trzeba je po prostu przyjąć?

- Nie wierzę w to.

- Nie? To uwierz w jedno, właśnie teraz cię potrzebuję. I myślę, że ty potrzebujesz mnie.

- O nie - zaprotestowała szybko.

_ Zaprzeczaj, ile chcesz, Kelly. Ale między nami nie chodzi o to czy, ale kiedy. - Odsunął filiżankę i wstał. - Choć bardzo bym chciał nadal z tobą rozmawiać, muszę wracać i zobaczyć, jak chłopcy sobie radzą. - Zatrzymał się przy jej krześle i pogładził ją palcem po policzku. - Zobaczymy się później.

- Dobrze - wyszeptała wyprowadzona z równowagi pewnością brzmiącą w jego głosie.

Dopiero gdy kroki umilkły, trochę się uspokoiła. Podniosła z krzesła gazetę i zaczęła czytać.

Sprawa śmierci barona zajmowała nie tylko pierwszą stronę, ale rozciągała się na dwie następne. Cały artykuł składał się z trzech powiązanych ze sobą historii. Pierwsza była sprawozdaniem z obecnych wydarzeń, opisem okoliczności śmierci barona Emile'a oraz późniejszego aresztowania jej ojca pod zarzutem morderstwa. Druga, opowiadająca o baronie Fougere, zawierała wypowiedzi rozmaitych osób o nim i jego wkładzie w rozwój przemysłu winiarskiego, łącznie ze słowami Gila Rut1edge'a: "Świat utracił wielkiego producenta win i szlachetnego człowieka".

Choć trzecia historia głównie dotyczyła Lena, a jej karierze w telewizji poświęcono zaledwie nieduży fragment, obok widniała także jej fotografia. Niektóre informacje brzmiały jak żywcem wzięte z protokołu policyjnego _ opisane beznamiętnym językiem fakty w połączeniu z wypowiedziami osób, które Lena znały, a ją ledwie pamiętały. Szczegółowa lista jego dawnych wy¬bryków potwierdzała fakt, że w małym miasteczku ludzie pamiętają długo.

Kelly westchnęła i odsunęła gazetę. Sam miał rację, napisali mniej więcej to, czego się spodziewała. Pocieszała się myślą, że w jutrzejszym wydaniu nie poświęcą temu wydarzeniu więcej niż jedną kolumnę zagrzebaną gdzieś w środku numeru.

Kawa zdążyła wystygnąć i Kelly wstała, by dolać trochę gorącej z dzban¬ka. Usłyszała lekkie kroki zbliżające się nieśmiało do saloniku. Spodziewa¬jąc się Katherine, z uśmiechem popatrzyła w stronę drzwi.

Ale, ku jej zaskoczeniu, do pokoju weszła baronowa Fougere. Przystanęła rozglądając się niepewnie. Na sobie miała prostą czarną sukienkę i żadnej biżuterii, poza obrączką ślubną. Ciemne włosy zaczesała do tyłu w gładki kok. Na twarzy widać było starania, by przy pomocy makijażu zamaskować bladość i usunąć sińce pod oczami. Ale nic nie było w stanie ukryć zrozpaczonego spojrzenia. Gdy zobaczyła Kelly, cofnęła się zaskoczona.

- Jesteś reporterką z telewizji - zabrzmiał oskarżycielsko głos Natalie.

- Byłam - zaczęła Kelly, lecz baronowa przerwała jej.

- Jak się tu dostałaś?

- Mieszkam tu. Sam mnie zaprosił. - Kelly nie mogła pozwolić, by ta kobieta brała ją za jedną z szukających sensacji reporterek. - Proszę mi wy¬baczyć, baronowo, ale musi pani wiedzieć, że jestem córką Lena Dougherty'ego.

Na czole Natalie ukazała się zmarszczka.

- Nie rozumiem.

W Kelly narastało poczucie winy, z którym starała się walczyć. - Mój ojciec został oskarżony o zabicie pani męża.

Twarz Natalie lekko pobladła.

- Wiedziałam, że kogoś aresztowano, ale nie podano mi jego nazwiska ...

Żadnej histerii, burzy oskarżeń, ataku szlochu, tylko głęboki, cichy żal, którego Kelly nie mogła znieść. Dotąd wahała się, czy powinna stąd wyjechać; teraz była tego pewna.

- Moja obecność tylko sprawi pani przykrość - powiedziała. - Wyjadę natychmiast. - Postawiła filiżankę na kredensie i szybko skierowała się w stronę drzwi.

Zanim zdołała zrobić trzy kroki, baronowa zatrzymała ją ruchem ręki. - Proszę nie odchodzić.

Do pokoju weszła Katherine bystrym wzrokiem ogarniając sytuację.

- Natalie! Jak dobrze, że do nas przyszłaś. Oczywiście pamiętasz Kelly Douglas ...

- Dawniej Dougherty - nie ustępowała Kelly. - Powiedziałam jej, kim jestem.

Katherine uśmiechnęła się pogodnie, nie okazując najmniejszego zaskoczenia.

- Kelly padła ofiarą zainteresowania mediów, za sprawą czynu popełnionego przez jej ojca. Sam zaproponował, żeby się u nas schroniła, a ja się zgodziłam.

- I jestem naprawdę wdzięczna - wpadła jej w słowo Kelly. - Myślę jednak, że w tych okolicznościach lepiej będzie, gdy stąd wyjadę.

- Nonsens. - Katherine zareagowała zdecydowanie. Chciała natychmiast urwać rozmowę na ten temat i pewnie by jej się to udało, gdyby nie Natalie Fougere.

- Nie ma potrzeby, by pani wyjeżdżała - odezwała się łagodnym głosem.

Kelly potrząsnęła przecząco głową.

- To bardzo uprzejme, ale moja osoba będzie ciągle przypominać to, co się wydarzyło.

Baronowa była wyraźnie zaskoczona.

- Jak może pani przypominać mi coś, czego nie mogę zapomnieć? Mój ból po śmierci Emile'a nie słabnie, wciąż żyje we mnie. Pani obecność ni¬czego nie zmieni, a przykro by mi było, gdyby z mojego powodu miała pani opuścić ten dom.

Kelly usiłowała oponować, ale wmieszała się Katherine: - Natalie ma rację. Zostajesz. Nie mówmy o tym więcej.

Kelly nie mogła już znaleźć żadnej wymówki. W końcu pogodziła się z sytuacją. Z uśmiechem przeprosiła obie panie i oświadczyła, że chce pójść do

pokoju, a jako pretekst podała chęć napisania listu do przyjaciółki. W sypialni poczuła się jak w więziennej celi. Niezmordowanie chodziła od ściany do ściany, dopóki nie poproszono jej na lunch.


Złowieszcze chmury ukazały się od zachodu na widnokręgu, a ich granatowa ciemność niechybnie zapowiadała deszcz. Słońce unosiło się wysoko na niebie i radosnym blaskiem oświetlało winnice ignorując nadciągającą nawałę•

Poprzez przeszklone drzwi głównego salonu Katherine przypatrywała się płynącym po niebie chmurom, których barwa kojarzyła się jej z własnym nastrojem. Znajdowały się jeszcze daleko i zawsze można było liczyć na to, że ominą dolinę. Jak inne kłopoty, pomyślała Katherine, ale przestała w to wierzyć.

Starzeję się, myślała. Zaczynała widzieć rzeczy, które istniały tylko w jej wyobraźni. Nachodziły ją zjawy przeszłości, Natalie też pewnie będzie od¬tąd je spotykać. Współczuła wdowie po Emile'u, która teraz, w bibliotece, musiała odbierać przygnębiające telefony, zajmować się, oprócz spraw istotnych, masą dokuczliwych drobiazgów, wszystkim, czym ona sama musiała zająć się wiele lat temu.

Wydało jej się, że w salonie zrobiło się duszno nie do wytrzymania. Roz¬sunęła szeroko drzwi i wyszła na taras. Plusk wody oderwał jej uwagę od ciemnej linii chmur nad Mayacamas. Rozejrzała się za źródłem tego dźwięku i dostrzegła smukłą sylwetkę Kelly Douglas przecinającą taflę basenu, długie nogi mocno kopały wodę i wraz z silnymi uderzeniami ramion sprawiały, że szybko posuwała się naprzód. Wyścig z demonami, pomyślała Katherine, nagrodą będzie wyczerpanie. Kiedyś ona także rzucała się w wir pracy, harowała do momentu, aż była zbyt zmęczona by myśleć, by cokolwiek od¬czuwać.

Patrzyła, jak Kelly w zabójczym tempie pokonuje kolejne długości basenu. Dziewczyna zatrzymała się i wyszła na brzeg. Wysoka, zdumiewająco smukła kobieta; ramiona i nogi połyskujące wilgocią, pierś dysząca ze zmęczenia. Złocisty niczym słońce kostium kąpielowy, jeden z tych, które Katherine trzymała dla gości, okrywał jej ciało. Kelly odsunęła do tyłu swoje długie włosy. Spadały jej na ramiona czarną, delikatnie połyskującą czerwienią zasłoną.

Z daleka dobiegł Katherine odgłos dzwonka do drzwi. Odwróciła się z niezadowoleniem marszcząc brwi. Nikogo nie oczekiwała tego popołudnia. Kto mógł przyjść bez uprzedzenia?

Zaciekawiona wróciła do salonu i przeszła przez wyłożony marmurem hall. Zbliżyła się do drzwi wejściowych w momencie, gdy pani Vargas już je otwierała. Katherine zesztywniała na widok charakterystycznej srebrno siwej czupryny, która mogła należeć jedynie do jej syna Gila. Chwilę później usłyszała głos Claya, pytającego o Natalie.

_ Proszę wprowadzić, pani Vargas - poleciła i przeszła przez hall do drzwi, a każdy jej krok zaznaczało stuknięcie laski o podłogę.

Skinieniem głowy odprawiła gospodynię. W oczach syna zobaczyła czujność.

_ Przyszliście zobaczyć się z Natalie. Czy to rozsądne? - spytała.

Gil uniósł brwi.

_ Uznaliśmy, że uprzejmość tego wymaga. Chcemy złożyć jej wyrazy współczucia i zaproponować naszą pomoc.

_ Jeśli tak ... - nie dała się nabrać na gładkie słówka.

_ Jak się czuje baronowa? - zapytał Clay, a na jego przystojnej twarzy pojawił się wyraz troski.

_ Doszła do siebie po pierwszym szoku - odpowiedziała Katherine. - Czas zabliźni rany.

_ Możesz jej powiedzieć, że przyszliśmy? - spytał Gil z wyzywającym wyrazem oczu i umiejętnie skrywaną wrogością. Katherine pragnęła powiedzieć mu, że wysila się na próżno, aie wiedziała, że nie przekona go, tak jak nie przekonała podczas rozmowy na przyjęciu.

_ Jest w bibliotece. - Przez chwilę stała ciężko oparta na lasce, potem odwróciła się i poszła przodem, wsłuchując się w odgłos kroków za sobą; jedne szybkie i zdecydowane, drugie wolne i ostrożne; a jednak w jakiś sposób podobne do siebie.

Próbowała sobie przypomnieć, jak brzmiało to banalne powiedzenie. Jaki

ojciec, taki syn? Ale Gil w niczym nie przypominał swego ojca, jej ukocha¬nego Claytona. Ambicję i bezkompromisowe dążenie do celu na pewno odziedziczył po niej. Przekazał je swemu synowi. Obydwaj - syn i wnuk - posiadali cechy, które mogły okazać się zaletami, gdyby nie zostały wypaczone. Czyżby Gil miał rację i wina leżała po jej stronie?

Cicho westchnęła zatrzymując się przed zamkniętymi drzwiami biblio¬teki. Delikatnie zapukała i weszła do środka. Natalie siedziała w obitym skó¬rą fotelu przy wygasłym kominku, jakby szukała w nim ciepła. Spojrzenie wbiła w jego poczerniałe wnętrze. Jej twarz była blada i zmęczona, w dłoniach trzymała plik faksów.

_ Natalie. - Katherine zatrzymała się w drzwiach i obserwowała, jak baronowa z przestrachem obraca głowę. Po chwili na jej twarzy wyraz po¬czucia beznadziejności z powrotem zajął miejsce chwilowego zmieszania. - Masz teraz gości.

_ Gości? - Niepewnie podniosła się z fotela. Jej zmieszanie wzrosło, a na policzkach pojawiły się kolory, gdy zobaczyła Claya i Gila czekających w hallu. - Ja ... - zaczęła nerwowo przekładać papiery. Przysłoniła dłonią usta, a potem oparła dłoń na szyi. - Proszę, wprowadź ich.

Katherine, z ręką wspartą na miedzianej klamce, odsunęła się, żeby zro¬bić nim przejście. Nie śpieszyła się z odejściem. Obserwowała ukradkiem, jak Gil pierwszy podszedł do Natalie, ujął obie jej dłonie i przycisnął do swej piersi, szepcząc słowa współczucia. Jednak Clay był tym, do kogo pobiegło jej spojrzenie. Katherine wyszła, ale drzwi biblioteki umyślnie zostawiła uchy¬lone.

Obok znajdował się pokój muzyczny. Przyciągnięta widokiem czarnego pudła fortepianu, Katherine weszła do środka i powoli podeszła do instrumentu. Usiadła na twardym taborecie i przesunęła dłonią po gładkiej, drewnianej powierzchni klapy przykrywającej klawisze.

Uśmiechnęła się na wspomnienie niezliczonych lekcji gry, które pobierali obydwaj synowie. Już od wielu lat nikt fortepianu nie używał. Z pewnością był okropnie rozstrojony, czego Jonathon nawet by nie zauważył; na ustach Katherine ukazał się uśmiech rozbawienia i czułości. Ten biedny chłopiec zupełnie nie miał słuchu i nie potrafił wyłowić fałszywych tonów. Gil szydził z brata bezlitośnie. Był uzdolniony muzycznie, grał na fortepianie z naturalną lekkością.

- Czy madame miałaby ochotę na herbatę i ciastka? - głos gospodyni przerwał myśli Katherine, rozproszył wspomnienia.

- Z przyjemnością, dziękuję. - Katherine niecierpliwym gestem odprawiła ją. Potem z powrotem położyła dłoń na kolanach; jej palce niespokojnie gniotły materiał sukienki.

Wpatrywała się w fortepian, a jej oczy znów pociemniały i nabrały zatroskanego wyrazu, zmarszczki niepokoju i niepewności powróciły na jej czoło. Zapragnęła uwolnić się od tych myśli. Powinna zapytać wprost, sta¬wić im czoło, ale przecież nie miała pewności ... i bała się, że nie potrafiłaby odróżnić prawdy od fałszu.

Nienawidziła swej starości: ciała, któremu nie mogła już ufać; umysłu, który raz po raz błądził w ciemnościach; oczu, które patrząc na teraźniejszość, widziały obrazy z przeszłości.

Z dźwięków rozmowy dobiegających z biblioteki udało się Katherine wyłowić głos Gila. Po chwili usłyszała jego kroki na korytarzu. Nawet po tylu latach umiała rozpoznać charakterystyczne, szybkie i mocne stąpnięcia. Zawsze się śpieszył, zdecydowany dojść przed innymi tam, dokąd się

wybierał. .

Gdy dotarł pod drzwi pokoju muzycznego, pomyślała, że może przy¬chodzi zobaczyć się z nią. Wstała z krzesła.

- Gil? - zawołała z nadzieją w głosie.

Zajrzał do środka pokoju. Irytacja, którą ujrzała w jego oczach, z miej¬sca ochłodziła jej uczucia.

- Czy masz coś przeciwko temu, żebym zatelefonował z głównego salo¬nu? Mam ważną sprawę do załatwienia.

- Ważną sprawę? - powtórzyła i dodała pod nosem: - Ku zadowoleniu N atalie i Claya.

Gdy dostrzegła rumieniec gniewu na policzkach syna, wiedziała, że jej podejrzenia były uzasadnione. "Ważny" telefon był niczym więcej jak tylko pretekstem do zostawienia Claya sam na sam z Natalie. Katherine nie znalazła satysfakcji w zdemaskowaniu tej gry i gdy kroki Gila oddaliły się, natychmiast przestała o nim myśleć.


Gdy Gil opuścił bibliotekę, Natalie podeszła do kominka i stała tam wpatrując się w poczerniałą czeluść. Opuściła głowę. Była odwrócona plecami do Claya, jakby chciała się od niego odgrodzić, otoczyć skorupą, która nie pozwoliłaby mu dowiedzieć się, co dzieje się w jej sercu. Ale Clay miał nadzieję, że skorupa okaże się tak krucha, na jaką wygląda.

- Natalie ... - zaczął i zrobił krok w jej stronę. Zatrzymała go w miejscu nieco szorstkim głosem: - Nie powinieneś tutaj przychodzić.

- Już nie mogłem wytrzymać z dala od ciebie. Myśl o tym, jaka jesteś

samotna, jak cierpisz, to ponad moje siły. Ja ...

- On wiedział - przerwała, jakby nie słuchała słów Claya. Zaskoczony zastanawiał się, czy właściwie ją oceniał. Natalie odwróciła twarz w jego stronę, posyłając mu niespokojne spojrzenie. - Musiał wiedzieć. Inaczej nie śledziłby nas.

- Zastanawiałem się nad tym samym. - Gdy podszedł bliżej, odskoczyła w popłochu w stronę kominka. - Musimy pogodzić się z myślą, że nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę. - Delikatnie położył dłonie na jej ramionach. Zadrżała, lecz nie cofnęła się i Clay już wiedział, że nie ma się czego obawiać. - Chciałem, żebyśmy byli wolni. I zawsze razem. Ale na pewno nie dzięki śmierci Emile' a. Za żadne skarby świata! - Pochylił głowę i delikatnie musnął ustami jej włosy. - Kocham cię ponad wszystko i nie zniósłbym, gdybyś mnie znienawidziła. - Z cichym jękiem odwróciła się i wtuliła w jego ramiona. Przy¬tulił ją mocno i czule. Nie musi się śpieszyć. Później, gdy już będzie pewien, że pozbyła się wyrzutów sumienia, porozmawia z nią o połączeniu firm.


Drzwi wychodzące na taras z głównego salonu stały otworem. Kelly zawahała się chwilę, ale weszła do środka. Chłód domu przynosił ulgę po palącym słońcu. Zatrzymała się i przesunęła słoneczne okulary na czubek głowy, osadzając je mocniej na prawie już suchych włosach. Poszukała wzrokiem Katherine, ale w pokoju nie było nikogo.

Czyjeś głosy dochodziły z hallu. Poszła zobaczyć, kto tam jest. Jej bose stopy stąpały prawie bezszelestnie po perskim dywanie. Zanim dotarła do

drzwi, do pokoju weszła pani Vargas. Na widok Kelly zrobiła zdziwioną minę, zaskoczona jej obecnością w salonie.

- Czy mogę w czymś pomóc? - Obrzuciła wzrokiemjej bose stopy i go¬łe nogi, krótką sukienkę narzuconą na złocisty kostium kąpielowy.

- Chyba nie. - Kelly miała wrażenie, że gospodyni uważa jej strój za wysoce nieodpowiedni do przebywania w salonie. - Szukałam Katherine - odpowiedziała krótko. .

- Madame jest w pokoju muzycznym. Jeżeli ...

- Nie - przerwała pośpiesznie. - Zastanawiałam się tylko, o której godzinie jest dzisiaj kolacja.

-O siódmej.

- Dziękuję. - Minęła gospodynię i skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. Doszła do nich akurat w chwili, gdy weszła Katherine.

- Czy przyjemnie się pływało? - zapytała widząc Kelly. Uprzejmymi słowami, tonem głosu, uśmiechem okazywała, że ani przez chwilę nie uważała jej za intruza.

Kelly odpowiedziała krótkim "tak", ale wnet zorientowała się, że to nie wystarczy.

- Odkąd tu przyjechałam, całymi dniami pracowałam w terenie i nie miałam czasu na rozrywki. - Miała dodać coś jeszcze, ale zauważyła, że Katherine nie słucha. Jej uwagę przyciągnęły przytłumione głosy dobiegają¬ce od strony hallu. - Czy ktoś tam jest? - spytała Kelly. Odruchowo ściągnęła sukienkę na piersiach.

- Gil i Clay, właśnie wychodzą. Przyszli zobaczyć się z Natalie i złożyć jej kondolencje.

Kelly usłyszała, jak frontowe drzwi otwierają się, i wyszła z salonu, rzU¬cając ukradkowe spojrzenie za wychodzącymi. Była zaciekawiona dość nie¬oczekiwaną wizytą, bo pamiętała o niezbyt przyjaznych stosunkach między Katherine i jej synem. Obydwaj mężczyźni wyszli już na zewnątrz. Gil znikał jej z pola widzenia za drzwiami, a Clay żegnał się właśnie z baronową. Coś do niej powiedział, a potem wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał po policzku. Kelly zapatrzyła się, zaskoczona tym gestem, który można było określić tylko w jeden sposób: intymny. Spojrzała niepewnie w stronę Ka¬therine.

- To sposób Claya na wyrażanie współczucia - zauważyła tamta ironicznie, z chłodnym blaskiem w oczach i Kelly zrozumiała, że nie myliła się co do tych dwojga.

Clay i Natalie Fougere byli więcej niż znajomymi czy przyjaciółmi. Kelly myślała o tym, gdy szła po schodach na górę, by przed kolacją wziąć zimny prysznic.


18

Ociekający kryształem żyrandol, broniąc wstępu nocnym ciemnościom, oświetlał olbrzymi hall. Wypolerowany marmur posadzki i schodów błyszczał łagodnie, dawał ciepło i wrażenie bogactwa zaskakująco kontrastując z chłodnym i surowym wyglądem, jaki pomieszczenie przybierało w ciągu dnia.

Sam przyzwyczajony do otoczenia, nie zwracał uwagi na ten przepych.

Przez hall przeszedł długimi krokami, a schody pokonał prawie biegiem. Teraz myślał wyłącznie o dwóch rzeczach: szybkim prysznicu i o Kelly. Od samego ranka ani przez chwilę nie mógł o niej zapomnieć. Niecierpliwie czekał na koniec dnia i początek nocy. W końcu nastał długo oczekiwany

wieczór.

Na szczycie schodów przestał oświetlać go blask odbity od wykładanej mosiądzem poręczy. Zrobił jeszcze dwa kroki i skręcił korytarzem w stronę swojego pokoju. Gdy przechodził obok drzwi Kelly, zwolnił i po chwili wahania delikatnie zapukał.

_ Proszę wejść. - Grube drzwi przytłumiły barwę jej głosu, lecz nie znaczenie słów.

Położył dłoń na klamce i nacisnął ją. Pchnął drzwi i wszedł w panujący

w pokoju półmrok. We wnęce paliła się lampa, ale spełniała funkcję raczej dekoracyjną i bardziej pogłębiała mrok, niż rozpraszała go.

Wtedy ją zobaczył. Stała zamyślona przy oknie, z twarzą blado połyskującą na tle nocy czerniejącej za szybami. Miała na sobie jedwabny szlafrok i, jak zauważył, włosy znów zaplotła w ten przeklęty warkocz. Była zbyt daleko, zbyt daleko od niego. Gdy drzwi zatrzasnęły się cicho, ruszył

w jej stronę•

_ Lubisz tak stać w ciemnościach? - odezwał się pierwszy.

- Nie zawsze - odpowiedziała.

Ale dziś wieczór Kelly zapragnęła zgubić się w cieniu, ukryć w ciemnościach, nareszcie poczuć się bezpiecznie ... bo właśnie ciemności nieraz rato¬wały ją przed pijackimi, dzikimi awanturami ojca.

Patrzyła na zbliżającą się ciemną sylwetkę. Potem odgłos jego kroków ucichł i Sam znalazł się przy oknie, bardzo blisko niej. Za blisko. Powinna zapalić światło, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie ...

_ Bardzo żałuję, że nie udało mi się przyjść na kolację. - Głos miał niski, świadoma była niemego pytania obecnego w jego oczach. - Chciałem zdążyć na czas, lecz za każdym razem, gdy już miałem się urwać, wy¬padało znowu coś nowego. Obawiam się, że nie sprawdziłem się w roli

gospodarza.

- Nic podobnego. Przecież wypiliśmy razem poranną kawę. - Postano¬wiła zachowywać się naturalnie, lekko i obojętnie. Nie było to jednak łatwe, gdy stał tak blisko, pachnący ziemią, słońcem i ... mężczyzną.

- To prawda - powiedział równie obojętnym tonem. - A jak ty spędziłaś dzień?

Wolno odwróciła się w stronę okna i dłonią dotknęła chłodnej szyby. - Pływałam, prażyłam się na słońcu. I myślałam.

- O czym? - Sam myślał o niej przez cały dzień i zastanawiał się teraz, czy ona myślała o nim.

- O wielu sprawach. Choć głównie o mojej pracy. - Oparła się o futrynę okna i przyłożyła czoło do szyby wpatrując się w ciemność. - Nie mogę stracić posady. Nie teraz. Za ciężko harowałam, by ją dostać. Musi być jakiś sposób. Zastanawiam się wciąż, jakich użyć argumentów, co zrobić, żeby mnie nie zwolnili.

- Nie uważasz, że sama sobie szukasz problemów? Jeszcze nie straciłaś pracy.

- Ale jestem tego blisko. Po tym przymusowym urlopie ... Jeżeli nie będę walczyć, to mnie wyleją. Dlatego muszę obmyślić plan działania.

- A mianowicie? - Sam patrzył, jak usta Kelly wykrzywiają się w uśmiechu, który tylko udawał wesołość.

- Jeszcze nie wiem - przyznała. Ciężko westchnęła. - Myślałam, żeby pójść do dziennikarzy z moją historią, poprosić o publiczne poparcie. Ale jak mogę opowiedzieć moje życie komuś, kto sam przez to wszystko nie przeszedł? Jak mogę wytłumaczyć, co oznacza dorastanie pod opieką pijaka krzywdzącego własne dziecko?

- Mnie wystarczyło to, co opowiedziałaś mi wczoraj - przypomniał jej.

- Ale ty widziałeś ten dom, ten brud i te butelki. A może zobaczyłeś

nawet więcej - dodała. - Nie jestem dobra w przelewaniu uczuć na papier, Sam. Przed chwilą próbowałam napisać list otwarty do New York Times 'a. Był do niczego. - Odsunęła się od okna. - To ćwiczenie tylko pogłębiało moją frustrację.

- Pozwolisz, że przeczytam?

- Jeżeli potrafisz poskładać razem strzępy papieru. Podarłam moje wypociny i wrzuciłam do kosza.

- Na pewno nie było tak źle. - Niemal kusiło go, by wygrzebać kawałki listu i poskładać je.

- Ale też nie za dobrze. Moim medium jest telewizja, w świecie słowa pisanego jestem mniej przekonująca. Potrafię przekazać, co chcę, jeżeli połowę opowiedzą zdjęcia.

- No to zwróć się do telewizji.

- Ale w jaki sposób mam zilustrować gniew, nienawiść i ból tłumione

przez tyle lat? - zaprotestowała, rozładowując bezsilność w nagłym wybuchu złości. - Przecież nie zamontuję kamery we wnętrzu głowy, by pokazać moje najwcześniejsze wspomnienia. Hałasy w środku nocy, trzaskanie drzwi, podniesione gniewne głosy, brzęk rzucanych talerzy i butelek. Jak oddać panikę i strach dziecka samego w ciemnym pokoju, chowającego się pod kołdrą, bojącego się otworzyć drzwi, przerażonego tym, co dzieje się w kuchni?

- Wiem, Kelly, to było piekło.

Gdy wyciągnął do niej rękę, cofnęła się, ale jego spokojny głos i gest

pocieszenia pozwoliły jej opanować się.

_ Moje dzieciństwo można nazwać piekłem. - Jej głos był znów spokojny, choć zabarwiony goryczą. Odwróciła twarz w stronę okna. - Czy opowiadałam ci, jak pierwszy raz mnie uderzył? Czy mówiłam, jak się czułam, gdy pierwszy raz dowiedziałam się, jak okrutny potrafi być ojciec, gdy, jak to mówiła mamusia, ,jest chory"?

- Nie. Nie opowiadałaś mi o tym.

_ Można by pomyśleć, że zdołałam wyrzucić z pamięci to wydarzenie.

Aja zapamiętałam je wyrażnie,jakby wypaliło piętno w moim mózgu. Chodziłam wtedy do klasy przedszkolnej. Mamusia uszyła mi nową, żółtą sukienkę. Nazywała ją słoneczną sukieneczką• Byłam bardzo podekscytowana, gdy pozwoliła mi ją nałożyć do szkoły. A więc pojechałam, mała dziewczynka gotowa pochwalić się wszystkim swą słoneczną sukienką• By¬łam przekonana, że wyglądam w niej cudownie, ale widać inaczej myślały starsze dzieci jadące ze mną w szkolnym autobusie. Gdy mnie zobaczyły, zaczęły się ze mnie naśmiewać i nazywać mnie małym tłuściochem. Próbowałam im przerwać, ale im głośniej protestowałam, tym bardziej mi dokuczały Jeszcze gorzej było podczas powrotnej jazdy. Tonęłam we łzach, gdy mama otwierała mi furtkę. Chciała wiedzieć, co się wydarzyło. Powie¬działam jej.


_ Nie płacz, słoneczko. - Kochające palce otarły łzy z jej policzków. ¬Zapomnij o tym, co mówili ci chłopcy. Oni się tylko z tobą drażnili. To śliczna sukienka, a ty ślicznie w niej wyglądasz.

_ Powiedzieli, że jestem tłuścioch - żaliła się ze szlochem.

- W cale nie. Jesteś moim maleńkim promyczkiem. - Przytuliła ją, wzięła na ręce i zaniosła na kanapę. Teraz posiedź sobie tutaj, a ja przyniosę czekoladowe ciasteczka, które upiekłam specjalnie dla ciebie. Dobrze?

_ Dobrze. - Ale jej głos znów się załamał, a bródka zaczęła się lekko trząść.

Patrzyła za matką idącą do kuchni i znów łezki potoczyły się po policzku. Głośno pociągała nosem, gdy w drzwiach sypialni pojawił się ojciec w podkoszulku niedbale wepchniętym za pasek spodni.

- Co się dzieje? - Patrzył na nią lekko się zataczając. - Płaczesz? Kiwnęła potakująco głową i uroniła kilka łez.

- W autobusie Jimmy Tucker i ten chłopak o imieniu Carl naśmiewali się ze mnie i przezywali mnie.

- Powiedziałaś im, żeby tego nie robili?

- Tak, ale nie chcieli mnie słuchać.

- To trzeba było ich zbić.

- Są za duzi - zaprotestowała, z przejęcia wydymając dolną wargę.

- To nie jest wytłumaczenie. - Podniósł ją i postawił przed kanapą, potem ukląkł przed nią. Jego twarz była blisko, owiewał ją dziwnie pachnący oddech. - No chodź, nauczę cię walczyć. Podnieś ręce, tak.

Spojrzała na jego zaciśnięte pięści i potrząsnęła przecząco głową. - Ale ja nie chcę się bić, tatusiu.

- Cóż, będziesz musiała. A teraz rób, co ci mówię. Trzymaj przed sobą

pięści i odbij moją rękę, gdy będę chciał cię uderzyć.

Próbowała zrobić to, o czym mówił, ale gdy jego ręka zbliżyła się do jej twarzy, nie zdążyła się zasłonić i palce uderzyły ją bardzo mocno w po¬liczek.

- Musisz być szybsza, Lizzie-girl. - Znów machnął ręką boleśnie uderzając ją w twarz.

- Oj, boli! - Przyłożyła dłoń do piekącego policzka.

- No dalej, walcz, uderz mnie! No, jazda!

- Nie chcę - powtórzyła, coraz bardziej zagubiona i przestraszona.

- Lepiej walcz, bo jak nie, to oberwiesz.

Uderzył ją w podbródek; najpierw jedną dłonią, a potem poprawił drugą, mocno, piekąco. Gdy uniosła ramiona, by zasłonić twarz przed dalszymi razami, dźgnął ją pięścią prosto w żołądek. Krzyknęła i zwinęła się wpół, przyciskając obiema rękami brzuch. Wtedy wymierzył jej kolejny palący policzek.

Przerażona, krzyknęła: - Przestań!

- Zaczynasz się wściekać, co? - szydził. - No to oddaj mi.

Znów ją trafił, tym razem mocniej. Upadła do tyłu, na poduszki kanapy i rozszlochała się na dobre.

Z kuchni wybiegła matka.

- Mój Boże, Len! Co jej zrobiłeś?

- On mnie uderzył, mamusiu - poskarżyła się przez łzy.

- Niewielki klaps. Uczę ją, jak się walczy.

- Jest jeszcze małą dziewczynką, Len! - Wzięła ją na ręce i wyniosła pośpiesznie z salonu do sypialni.

- Dlaczego tatuś mnie uderzył, mamusiu? - płakała. - Co ja takiego zrobiłam?

Niczego nie zrobiłaś, kochanie. Czasami. .. - Mama urwała. Przytuliła ją mocniej, opierając brodę na czubku jej głowy. - Czasami tatuś zapomina, że jest taki silny. Nie chciał cię skrzywdzić.

- Co ja takiego zrobiłam? - powtórzyła cicho Kelly. - Gdy jest się małym dzieckiem, trudno zrozumieć niektóre sprawy. Jak na ciebie krzyczą bez powodu, tracisz głowę i masz poczucie winy, zwłaszcza gdy zwykłe poszturchiwanie zamienia się w sadystyczne bicie bez opamiętania. Jak pomyślę, ile razy mama ratowała mnie przed nim! - Zamilkła i wzruszyła ramionami. - Ale umarła i zostawiła mnie. Samą. Nagle musiałam doro¬snąć, i to jak najszybciej, żeby przeżyć. Tak naprawdę, to nie miałam dzieciństwa. Byłam mała i od razu stałam się duża. Duża i przerażona. Nie tylko z jego powodu - dodała pośpiesznie. - Nie mniej bałam się, że ktoś odkryje, jak wygląda moje życie. Dlatego nikomu nie mówiłam prawdy o siniakach i podbitych oczach. Nie zniosłabym, gdyby ludzie dowiedzieli się, co się dzieje u mnie w domu. Za bardzo się wstydziłam, za bardzo by¬łam upokorzona. .

- Wstydziłaś się! - wybuchnął Sam nie mogąc dłużej milczeć. - Nie miałaś najmniejszego powodu, żeby odczuwać wstyd czy winę. Nie zrobiłaś nic złego. To on. To on cię bił, poniewierał.

- Co mam zrobić, żebyś to zrozumiał? - zapytała kręcąc z zakłopotaniem głową. - Jeżeli powtarzają ci na okrągło, że jesteś wszystkiemu winien, zaczynasz w to wierzyć. Zaczynasz myśleć, że coś w tym musi być. I to jest właśnie najgorsze. Nie chodzi tylko o cielesne razy, ale także o krzywdę wy¬rządzoną psychice. A tego nie uchwycisz na taśmie filmowej.

To Dougherty był za to odpowiedzialny. Sam nigdy dotąd nie czuł takiej pogardy wobec innego człowieka.

- Przez chwilę - ciągnęła Kelly - rozważałam pomysł wystąpienia w pro¬gramie Minuty szczerości, ale jak sam wiesz, kłopot w tym, że moja historia nie jest wystarczająco brutalna. Nie byłam wykorzystywana seksualnie. Bił mnie, ale nie zostałam kaleką. Jedynym, co czyni moją historię interesującą dla prasy, jest oskarżenie go o morderstwo. Ale gdyby nawet udało mi się dopchać do programu, to co mi to da? Uzyskałabym mnóstwo rozgłosu jako skrzywdzone dziecko, a później córka mordercy. To na pewno nie zagwarantowałoby mi utrzymania posady.

- Czy naprawdę tak bardzo byś się zmartwiła, gdybyś straciła tę pracę? Kelly poczuła się dotknięta tym, że mogło mu przyjść do głowy podobne pytanie.

- To moje całe życie. Wszyscy moi przyjaciele są z telewizji. - Gdy wypowiadała te słowa, przypomniała sobie zaraz niezwykle krótką telefoniczną rozmowę z DeeDee dzisiejszego popołudnia. Kelly zadzwoniła, żeby poinformować ją, gdzie się zatrzymała, i dowiedzieć się, czy ma jakieś pyta¬nia do materiału o Travisie.

Ale tak naprawdę zadzwoniła, bo chciała porozmawiać z kimś, kto jak nikt inny rozumiał fatalny wpływ, jaki miały na jej karierę ostatnie wydarzenia, pogadać z kimś, kto by jej współczuł, a może nawet razem z nią ponarzekał na sposób, w jaki ją potraktowano. Spotkała ją przykra niespodzianka, bo DeeDee była chłodno uprzejma, jak gdyby chciała się odciąć od Kelly, tak jak zrobił to Hugh, gdy szefowie firmy zaczęli spoglądać na nią jak na zbędny balast, a nie wartościowy nabytek.

Wspomnienie tego telefonu spowodowało, że ostatnie zdanie kończyła

zdławionym głosem:

- Posada w sieci ogólnokrajowej była od zawsze moim marzeniem.

- Z pewnością nie jedynym - z nadzieją podsunął jej Sam.

Dawniej, pomyślała Kelly. Kiedyś marzyła o miłym domu, dzieciach i mężu, który by ją kochał i troszczył się o nią. Ale było to dawno temu, w czasach, gdy jeszcze snuła romantyczne marzenia.

- Prawdę mówiąc jedynym. Poza dziecięcymi mrzonkami, nie miałam innych marzeń - odpowiedziała Samowi. Spojrzała przez okno. Srebrny księżyc zawisł nisko na czarnym niebie, obsypanym gdzieniegdzie anemicznie świecącymi gwiazdami, tak niewyraźnymi, że niemal ginącymi w ciemnościach. - W ciąż zapowiadają deszcz - powiedziała.

Usłyszała szelest materiału, gdy Sam przesunął się do okna i wyjrzał na zewnątrz.

- Jeśli nadejdzie, będziemy przygotowani - powiedział. Zrozumiał, że pragnęła zmienić temat rozmowy na mniej osobisty. On również tego potrzebował. - A przynajmniej przygotowani na tyle, na ile się dało. Powycinaliśmy liście wokół wszystkich kiści, żeby powietrze miało do nich dostęp. Helikoptery także są w pogotowiu.

- Helikoptery?

- Żeby krążyć nad winnicami i wytwarzać prąd powietrza potrzebny do

osuszenia owoców - wyjaśnił Sam. Spojrzał na nią i już nie odrywał od niej oczu. - Mam nadzieję, że latorośle nie dostarczą za dużo wilgoci owocom i nie rozcieńczą ich soku; za kilka dni owoce dojrzeją do zerwania. Zanim zapowiedzieli deszcze, wszyscy uważali, że ten rocznik może być najlepszy od wielu lat. Teraz nie jest to takie pewne. "

- Może nie będzie padało. - Kelly nie rozumiała, dlaczego jego kłopoty obchodziły ją, choć miała dość własnych. A jednak tak było.

Uśmiechnął się, białe zęby błysnęły na tle ledwo widocznej w ciemnościach twarzy.

- Może nie, ale winiarz nauczony doświadczeniem powinien zawczasu troszczyć się o sprawy, którym może zapobiec i radzić sobie z tymi, na które nie ma wpływu. I nigdy się nie poddawać.

- Mądre słowa - przyznała Kelly. Zrozumiała przeznaczone dla niej prze¬słanie. - Ale ty możesz stracić tylko jeden rocznik, a nie za jednym zamachem całą winnice.

- Posłuchaj Kelly; życie już niejednego zmusiło do zmiany zawodu. Może znajdziesz coś, co będzie ci się bardziej podobało; inne miejsce, może po¬znasz nowych ludzi, których polubisz.

- Być może. - Czuła się jednak samotna jak palec, i znikąd żadnej po¬mocy. Poza tym pokojem i tą chwilą świat przestawał być realny.

-Kelly?

Chciała zaprotestować, powiedzieć mu, żeby nie wymawiał jej imienia w taki sposób. Ciepło jego głosu czyniło ją bezbronną.

- Tak, Sam - szepnęła.

Nie zdobył się, żeby powiedzieć jej o swoich pragnieniach. O tym, że oddałby wszystko, by spędzić z nią tę noc. W milczeniu odsunął się od okna i musnął palcami jej twarz.

Dotyk jego dłoni sprawił, że przymknęła oczy i zamarła w bezruchu.

Bliskość Sama, emanujące od niego ciepło, jego siła sprawiły, że przestała się przed nim bronić. Poczuła ulgę, że tej nocy nie będzie już samotna. Za¬pragnęła uścisku jego silnych ramion, jego pieszczot, jego miłości.

Dotknęła twarzy Sama i przesunęła palcami po wyraźnej linii podbródka wyczuwając całodzienny zarost. Dłoń Sama zsunęła się z jej szyi na ra¬mię. Spod przymkniętych powiek obserwowała, jak delikatnie gładzi jej rękę, obejmuje nadgarstek, unosi jej dłoń, aż wreszcie ich palce splotły się w namiętnym uścisku.

Poczuła ogarniające ją drżenie. Czy to pożądanie? Wiedziała, że pra¬gnie od niego więcej, o wiele więcej.

-Sam.

- Nic nie mów - powiedział ze spokojem, którego wcześniej u siebie nie podejrzewał. - Nic nie mów. Nie myśl o niczym.

Kelly spojrzała mu w oczy i wyszeptała:

- Nie chcę myśleć.

- To powiedz, czego pragniesz. - Ujął jej dłoń. - Czy tego? - Wolną ręką przejechał w dół jej szyi, aż dotarł do pagórków piersi. Serce załomotało w niej jak oszalałe. Szalały zmysły, oddech ... wszystko. - A może tego? ¬Powędrował dłonią niżej, do bioder i przyciągnął ją do siebie mocniej, by poczuła jego żar i pożądanie.

Jego oddech w jej włosach, muśnięcie szeptu na skroniach i policzkach sprawiły, że straciła głowę. Zapłonęła dzikim, nieokiełznanym ogniem. Wciąż jeszcze nie pocałował jej w usta, choć pragnęła tego, ale nie po¬wstrzymywała warg wędrujących po jej ciele. Stała nieruchoma, pochło¬nięta rozkoszną pieszczotą dłoni, ciepłym powiewem oddechu i obietnicą czegoś więcej. Nie było powodu do pośpiechu - czasu wystarczy im na wszystko - pragnęła czerpać z każdego dotknięcia, z każdego szeptu, z każdej sekundy tej nocy.

Gdziekolwiek dotknął, natrafiał na gładkość jedwabiu ... rękaw szlafroka,jej skóra, włosy. Cała była jedwabiem, gorącym jedwabiem. Sam nie mógł się nią nacieszyć. Pragnął jej i to nie tylko dlatego, że w jego życiu tak długo nie było kobiety. Odczuwał coś więcej niż żądzę. O wiele więcej. Uczucie, które dławiło go w piersi, ogarniało ogniem nie tylko lędźwie.

Odsunął się nieco, palcami pogładził podbródek i spojrzał jej głęboko w oczy.

- Czy chcesz tego samego co ja, Kelly? - zapytał ochrypłym głosem.

Patrzył na jej usta, na rozchylające się, nabrzmiałe wargi. - Czy chcesz tego?

Uniósł górę jej szlafroka i zsunął z ramion. Jedwab ześliznął się z niej i opadł z szelestem na podłogę. Kelly drżącymi palcami dotknęła guzików jego koszuli. Powstrzymał ją i nie wypuszczając z objęć poprowadził w stronę łóżka.

Zdjął koszulę i Kelly przytuliła dłonie do jego owłosionej piersi; nareszcie mogła go dotknąć, poczuć siłę muskularnego ciała. Odnalazł wargami jej usta, wtulił się w nie, a ona nie umiała ani nie chciała mu się oprzeć.

Żądza i pragnienie zapaliły się jak iskra; rządziły ustami, zmuszały do pośpiechu. Chciała go czuć w sobie, by stał się jej, by zmienił ją w kogoś innego. Przywarła do niego gorączkowo; pragnęła dowiedzieć się o nim wszystkiego i chciała, by on wiedział o niej wszystko.

To działo się szybko. Niewystarczająco szybko, a równocześnie za szyb¬ko. Sam pragnął smakować, badać każdy centymetr jej cudownego ciała. Ale teraz nie było już w nim delikatności ani cierpliwości; jej palce natarczywie wbijały się w jego ciało, cała była pragnieniem. Pragnieniem, które chciał zaspokoić równie mocno jak własne.

Ciemność niczym kokon odcinała ich od reszty świata. Ciszę przerywały tylko przyśpieszone oddechy i szalone uderzenia serc. Palcami szarpnęła pasek jego spodni, poczuła jak drży. Zrzucił resztę ubrania, które teraz stawało się zawadą; patrzył, jak Kelly zsuwa ramiączka koszuli i wyślizguje się z niej. Stała przed nim naga, piękna jak marzenie, szczupła i blada w łagodnym świetle lampy.

Sycił nią wzrok. Zatrzymał spojrzenie na warkoczu opadającym na ramię•

- Pozwól mi - wyszeptał i wyciągnął rękę.

Zręcznymi palcami rozplótł warkocz i Kelly poczuła, jak włosy spadają łagodną falą. Potrząsnęła głową, by odrzucić je na plecy. Sam pochwycił kosmyk jej włosów i wolno przesunął po nim palcami do samego końca. Ten powrót czułości i delikatności po szale pożądania, ogarniającego ich jeszcze przed chwilą, był cudowną niespodzianką. Kelly trudno było złapać oddech.

- Dlaczego zawsze je chowasz? - Sam ponownie pogładził jej włosy.

- To praktyczne i bardziej profesjonalne.

- Ale teraz wyglądasz naprawdę pięknie.

Kelly poczuła leciutki pocałunek na włosach, zanim znów zaczął muskać ustami jej ramiona. Jego dłonie były wszędzie; gładziły jej ręce, biodra, talię i piersi. Odkrywała, jak cudowna może być miłosna udręka. Zaczęła odwzajemniać pieszczoty, chcąc, by przeżywał to samo, co ona.

Chwilę później, wciąż trzymając ją w objęciach, jedną ręką odrzucił prześcieradła, położył Kelly na łóżku całując ją długo i gorąco. Nie kryła przed nim, że chce więcej i więcej, a Sam zaspokajał jej pragnienia dłońmi i ustami.

Wydawało się jej, że całe wieki minęły, zanim dotarł do piersi i posmakował językiem sutki, jakby ignorując napięcie nie ukrywającego swych pragnień, prężącego się ciała, a także mowę jej palców, które z żarliwością zanurzała w jego włosach. Ssał czubki jej piersi, językiem pieścił stwardniałe koniuszki. Kelly wiła się pod ciężarem jego ciała, aż wreszcie spełnił jej pragnienie. Czuła narastające w rytm jego pocałunków podniecenie, napięcie które rosło, nawarstwiało się, gotowało ...

Słabe światło lampy igrało na jej rzęsach. Jego gorąca i wilgotna skóra smakowała cudowną męskością. Gwałtownie objęła go ramionami przekonana, że nawet gdyby to miało trwać wiecznie, skończy się i tak za wcześnie.

Przez długą chwilę Sam walczył z pokusą, by wziąć ją pośpiesznie i gwałtownie, jak domagało się jej ciało. Aż przestał kontrolować swe zmysły, gdy jej natarczywe dłonie ponaglały go, a ciało domagało się każdą cząstką, by zaspokoił pragnienie. Znów wtulił wargi w jej usta i wchłonął jęk, który wy¬dała, gdy w nią wszedł.

To było jak zatopienie się w ogniu: czystym, gorącym i dzikim. Wie¬dział, że ich zbliżenie będzie właśnie takie - bez zahamowań, bez granic. Nikt i nic się nie liczyło, tylko ich dwoje, podążających wyżej i wyżej.


Lampa rzucała na pokój plamę światła i pogłębiała cienie kryjące się po kątach. Rzeźbione z różanego drewna filary - czarne sylwetki w rogach łóż¬ka - stały, jakby pełniły straż. Sam, syty rozkoszą, nie próbował uwolnić ramion i nóg z miłosnego uścisku Kelly; czuł gorący bezwład jej ciała, wilgotną jedwabistość skóry zroszonej potem po miłosnym akcie.

Gdzieś w głębi duszy wiedział, że nie przyjdzie mu łatwo zamknąć swych uczuć w ich dawnym, zgrzebnym, ciemnym pomieszczeniu; Kelly poruszyła się i przytuliła do niego, nie pozwalając mu zapomnieć o żywotności jej ciała i jego cudownej miękkości.

Przeciągnął się leniwie jak kot, pogładził ręką małą pierś.

- Gdybyś mnie zapytała przed dzisiejszą nocą, to powiedziałbym, że wolę kobiety z dużym biustem. Sprawiłaś, że zmieniłem zdanie.

- Ja? - Jeszcze senna potarła policzkiem o jego plecy, a potem wycią­gnęła szyję, by na niego spojrzeć.

- Tak, ty. - Już miał się uśmiechnąć, zachował j ednak powagę i spojrzał na nią z podziwem. - Jak ty to robisz? - Przesunął dłonią po konturze jej warg.

- Co robię? - Przytrzymałajego dłoń i wciągnęła w usta koniec kciuka.

- Sprawiasz, że jestem mocny i w jednej chwili staję się słaby. Opróżniasz mnie do cna, a potem jednym dotknięciem napełniasz na nowo.

- Naprawdę? - Zdawała się zdziwiona, ale i zadowolona.

- Tak, naprawdę. - Przyciągnął ją i posmakował tego, co palec wcześniej zbadał, jej ust.

Tej nocy kurtyna snu długo jeszcze nie miała opaść.


Kelly przewróciła się na plecy i zobaczyła, że druga połowa łóżka jest pusta. Sprawdziła dłonią - prześcieradła były już chłodne. Sam odszedł. Musiał wstać dawno temu. Marszcząc czoło usiadła. Starała się odegnać sen z oczu i twarzy powtarzając sobie, że to nie ma znaczenia, że jest przyzwy­czajona do przebudzeń w samotności. Ale tym razem było inaczej, tym ra­zem poczuła się opuszczona. Podciągnęła kolana i oparła na nich brodę. Sta­rała się opanować dławiące uczucie ... porzucenia?

Rozległo się pukanie do drzwi, mocne i natarczywe. Dopiero teraz Kel­ly uprzytomniła sobie, że właśnie ten dźwięk ją obudził.

- Kto tam? - zawołała i nagle zorientowała się, że jej nocna koszula leży na podłodze, tworząc błyszczącąplamęjedwabiu, a cienkie prześcieradło le­dwo przysłania jej nagość. ­- To ja - zabrzmiał głos pani Vargas. - Przyniosłam kawę i sok.

Kelly pochwyciła kapę i narzuciła na okrywające ją prześcieradło.

- Proszę wejść.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wsunęła się nieśmiało gospodyni z tacą w rękach.

- Czy mam postawić na stoliku? - wskazała głową w kierunku wnęki.

- Proszę. - Kelly poczuła się nieswojq na myśl, że Sam mógłby nadal

być z nią w łóżku.

Gdy gospodyni wyszła, wstała i podniosła z podłogi szlafrok. Przez no'c chmury pokryły całe niebo zasnuwając poranek mętną szarością. Jeszcze'nie pada, pomyślała. Narzuciła szlafrok i podeszła do tacy.

Gdy podniosła pokrywkę, z dzbanka rozszedł się po pokoju aromat świe­żo zaparzonej kawy. Nalała nieco czarnego płynu do filiżanki i uniosła do ust, wdychając jego ożywczy zapach.

W tym momencie przypomniał jej się gorący dotyk jego warg wycho­dzących na spotkanie jej ustom i głos: "Już rano. Muszę iść". Czy dotknął wtedy jej policzka? Kelly nie była pewna, śniła czy naprawdę się to wydarzy­ło. Powiedział, żeby spała dalej?

Coś jeszcze zakołatało jej w głowie. Zmarszczyła brwi starając się sobie przypomnieć. Patrzyła na czarno połyskującą w kubku kawę. Kawa. Tak, Sam na pewno powiedział: "Gdy wstaniesz, przyjdź na kawę do mojego biura. Będzie na ciebie czekała". To nie mogło jej się przyśnić, to wydarzyło się naprawdę.

Uśmiechnęła się. Zrobiło jej się przyjemnie na myśl, że Sam nie odszedł po tej nocy bez słowa, nie zlekceważył tego, co razem przeżyli. Zdecydowa­ła, że pierwszą kawę wypije z Samem i odstawiła filiżankę na porcelanowy talerzyk.

Przez lata pracy nauczyła się brać prysznic i niemal równocześnie ubie­rać, ale tym razem udało jej się pobić wszelkie możliwe rekordy. Wymknęła się z domu niepostrzeżenie, nie spotykając przy tym ani Katherine, ani go­spodyni.

Przystanęła we frontowych drzwiach i popatrzyła na niebo, na przykry­wającąje grubą warstwę chmur. Powietrze było nieruchorne, ciężkie, lekko pachniało deszczem. Niedaleko rozległ się dźwięk wirującego śmigła heli­koptera. Kelly domyśliła się, skąd dobiega, ale nie zobaczyła niczego oprócz chmur, drzew i szczytów gór.

Na razie nie zaspokajała ciekawości, poszła wzdłuż podjazdu do miej­sca, gdzie rozpoczynał się stary szlak - skrót do winiarni i biura Sama. Za­wahała się tylko przez chwilę i ruszyła nim przed siebie.

Obydwie strony szerokiej ścieżki były gęsto porośnięte drzewami, a splą­tane gałęzie nie dopuszczały zbyt wiele światła. Chmury potęgowały ponurą atmosferę tego miejsca i wrażenie odcięcia od świata. Wsłuchując się w od­głos pojazdów jadących pobliską drogą, Kelly usiłowała sobie wyobrazić, o ile ciemniej, bardziej głucho i ponuro było tu tamtej nocy.

Zastanawiała się, co sprawiło, że baron poszedł wtedy do winiarni i dla­czego wybrał tę drogę. Czy chciał po prostu chwilę odetchnąć od gości? To możliwe. Spotkała go tylko dwa razy, ale odniosła wrażenie, że baron Fo­ugere nie był zbyt towarzyski, że wolał przebywać wśród książek. Więc dla­czego nie poszedł do biblioteki w głównej rezydencji? Tam znalazłby spo­kój; byłby sam, a otoczenie z pewnością bardziej by mu odpowiadało niż ponure ciemności panujące wokół ścieżki.

Chyba że coś go zaniepokoiło. Kelly natychmiast pomyślała o intymnej scenie, której przypadkiem była świadkiem, pomiędzy baronową i Clayem Rut1edge'em. Czy baron przyłapał ich na czymś, co sprawiło, że zaczął po­dejrzewać żonę o romans? Czy dlatego poszedł ciemną i odludną ścieżką aż do winiarni, gdzie mógł zaskoczyć jej ojca? Czy to był czysty przypadek, że baron znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie? Czy tak właśnie było?

Pytanie to nie dawało jej spokoju. Kelly z westchnieniem potrząsnęła głową. Ostatnie dziesięć lat spędziła - najpierw w college'u, gdzie pracowała w gazecie uniwersyteckiej, a potem w telewizji - na ciągłym zadawaniu pytań i znajdowaniu na nie odpowiedzi, zajęciu, które stało się jej drugą na• turą, przyzwyczajeniem zbyt silnym, by tak łatwo mogła się z niego wyzwolić. Zwłaszcza gdy ta konkretna sprawa dotyczyła jej własnego ojca, a w nią boleśnie uderzyła rykoszetem.

Przed nią ukazał się budynek winiarni, królujący na podwórku, w miejscu, gdzie kończył się koński szlak. Pozbawione promieni porannego słońca cegły budowli wyglądały matowo i bezbarwnie. W przeciwieństwie do nich, długie pasma plastikowych, żółtych taśm używanych przez policję do oznaczenia miejsca przestępstwa, ostro kontrastowały z otoczeniem. Kelly była zaskoczona, że policja jeszcze się tu kręci.

Nie znajdzie nic ciekawego; wszelkie dowody już dawno zabrano. Wie¬działa o tym doskonale, jednak podeszła bliżej, żeby się rozejrzeć.

Ziemia wokół pełna była odcisków ludzkich stóp. Zobaczyła słaby ob¬rys miejsca, w którym znaleziono ciało. Obok jeszcze dwa inne ślady oznaczono w ten sam sposób. Pomyślała, że jeden z nich to miejsce znalezienia narzędzia zbrodni, a w drugim musiał leżeć kanister z benzyną upuszczony przez ojca, ale nie mogła wiedzieć, gdzie leżał który przedmiot.

Przypomniała sobie krótką i nieprzyjemną wizytę u ojca. Choć zachowywał się wyzywająco, widziała, że jest spięty i zagubiony. Tej nocy musiał być wystraszony, dlatego dla kurażu sporo wcześniej wypił. Zaskoczony przez barona, uderzył - pewnie ze strachu.

Ale dlaczego młotkiem, nie kanistrem? Co robił w tym miejscu, jeżeli zamierzał zniszczyć zapasy wina w piwnicach? Przecież wejście znajduje się z tyłu. Kelly zmarszczyła brwi i popatrzyła na lampy zamontowane wysoko na budynku. Dlaczego miałby podchodzić od tak jasno oświetlonej strony? Czy był aż tak pijany, że tego nie zauważył, czy nie przejmował się tym?

Małe boczne drzwi do winiarni otworzyły się i pojawiła się w nich krzep¬ka postać Claude'a Broussarda. Rzucił spojrzenie na żółtą taśmę. Chciał za¬wrócić, ale zauważył Kelly i utkwił w niej swoje czarne oczy.

- Halo! - Z uśmiechem zrobiła krok w jego stronę.

Z wyrazem wściekłości na twarzy, natychmiast pogroził jej swą olbrzymią dłonią.

- Nie ma wstępu dla reporterów. Wtargnęła pani bezprawnie na prywat¬ny teren. Proszę odejść natychmiast!

Znów zmuszono Kelly, by wytłumaczyła swoją obecność. - Monsieur Broussard, jestem córką Lena Dougherty' ego.

_ Pani? - Podejrzliwie przymrużył oczy, a jego gęste brwi zlały się w jedną krzaczastą linię.

_ Ja. Z pewnością widział pan moje zdjęcie w telewizji albo w gazecie, w artykułach o śmierci barona.

_ Nie mam ochoty oglądać ani czytać takich historii. - Podszedł do niej bliżej, wciąż spoglądając nieufnie. - Pamiętam jego córkę• Wysoką, tłustą dziewczynę w okularach.

_ Która nieraz wkradała się do winiarni - dodała Kelly. - Raz złapał mnie pan, gdy ukrywałam się w piwnicach.

_ To prawda - przytaknął skinieniem głowy, powoli dając się przekonać.

_ Byłam śmiertelnie przerażona, pewna, że mnie pan zbije - przypomniała sobie Kelly.

Stary Claude pokręcił przecząco głową.

_ Nigdy nie uderzyłbym dziecka. - Potem powiedział z uśmiechem: - Dałem ci skosztować wina.

_ Tak było - szepnęła. - Myślałam, że będzie miało smak soku z winogron, a było kwaśne.

_ Nie kwaśne - poprawił ją. - To wino było młode. No, może trochę cierpkie.

_ O ile pamiętam, to bardziej niż trochę - odpowiedziała z uśmiechem.

Claude Broussard odwzajemnił uśmiech, ale za chwilę spoważniał i smutek pojawił się w jego oczach.

_ Twój ojciec nie był dobrym człowiekiem. Zaczął pić. Nawet w pracy. Znalazłem przy nim ukrytą butelkę whisky i nie mogłem pozwolić, by to trwało. Musiałem go wyrzucić.

_ Wiem. - Kelly pochyliła głowę na wspomnienie upokorzenia, które ją spotkało, gdy wyszła po ojca tamtego dnia i dowiedziała się, że go zwolniono. Następnego ranka wtoczył się do domu kompletnie pijany. Gdy wreszcie wytrzeźwiał, powiedział jej, że miał już dość pomiatania przez Rutledge' ów i odszedł sam. Ale ona znała prawdę. Mimowolnie popatrzyła na miejsce zbrodni.

- Był zawsze pijany i zawsze sprawiał kłopoty.

_ Chodźmy stąd. - Sucha dłoń pochwyciła jej ramię• - To nie jest dobre miejsce - powiedział i odeszli kilka kroków.

Wzruszona tym gestem przeniosła 9CZY na twarz starca. Przyglądała się z uwagą siatce zmarszczek wyrytej przez wiek na wysuszonej twarzy.

_ Ile pan ma lat? - Gdy była małą dziewczynką, już wtedy wydawał jej się stary.

Zatrzymał się, zesztywniał i odrzucił w tył potężne ramiona.

_ A jakie to ma znaczenie? - Najwyraźniej uraziła go swym pytaniem.

Starała się naprawić błąd.

- Żadnego. Zwykła ciekawość. Z dumą popatrzył jej w oczy.

- Mam ponad siedemdziesiąt. Mój dziadek był tutaj maitre de chai do osiemdziesiątego czwartego roku życia. Jego ostatnie lata były wyśmienite, a wina spod jego ręki wspaniałe. Co młodzi ludzie z uniwersyteckimi dyplomami, z tymi ich probówkami i menzurkami, mogą wiedzieć o produkcji wina? Stary - pokręcił głową z niesmakiem. - Będę pracował tak długo, jak mój dziadek. Mam przed sobą dużo dobrych lat. Jeszcze nie jestem gotowy do emerytury.

- Wcale nie miałam tego na myśli.

- Nie? - Popatrzył na nią wyzywająco, a potem odwrócił wzrok. W jego oczach wciąż widoczne były ślady irytacji.

- No więc czego tu pani szuka?

- Przyszłam zobaczyć się z Sa~em.

- Wyszedł jakieś pięć minut temu.

- Naprawdę? - Kelly nie spodziewała się, że poczuje tak bolesne ukłucie w sercu. Spojrzała w stronę biur winiarni i dopiero teraz zauważyła, że przed budynkiem nie ma dżipa. - Czy wie pan, dokąd pojechał?

-Nie.

Skinęła głową udając, że nie ma to dla niej większego znaczenia.

- Zobaczę się z nim później, w domu. - Ale to nie będzie to samo, Kelly wiedziała o tym dobrze. Pomachała starcowi ręką na pożegnanie i ruszyła w drogę powrotną do domu.


19

Nareszcie drzewa przerzedziły się i Kelly zobaczyła samochód zaparkowany na podjeździe przed domem - srebronoszary bronco. Pomyślała, że jak na gości pora jest zbyt wczesna. Dopiero gdy wyszła zza drzew, zobaczyła inne samochody: oznakowany wóz policyjny, obok duże auto bez żadnych znaków i dżipa Sama.

Coś musiało się wydarzyć. Poczuła silniejsze bicie serca, a na ciele gę¬sią skórkę. Zawahała się tylko przez chwilę, a potem długimi krokami prze¬szła trawnikiem pod frontowe wejście. Gdy otwierała drzwi, usłyszała głos Katherine.

- Nie ma jej w domu, musiała wyjść.

Kelly weszła do środka. Dwóch umundurowanych policjantów, Ollie Zelinski, adwokat John MacSwayne oraz Sam stali przed marmurowymi schodami obok Katherine i rozmawiali z nią. John MacSwayne miał około czterdziestki. Był średniego wzrostu, średniej tuszy i średniej budowy ciała. Skronie

przyprószyła mu siwizna. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że mężczyzna ten, na co dzień ocierający się o zło, nie utracił wiary w dobro i potrafił się go doszukać niemal w każdym. Na odgłos kroków Kelly odwrócił się w jej kierunku, a pozostali, jak na komendę, zrobili to samo.

_ Szukaliście mnie? - zapytała. Szła wolno, by mieć czas przygotować się na złe wiadomości. Ponury wzrok Sama i jego wyraźnie hamowany gniew potwierdzały to, co podpowiadała jej intuicja.

Ruszył w jej stronę ze słowami:

_ Twój ojciec uciekł z aresztu. Usłyszałem tę wiadomość w radio i przy¬szedłem, żeby ci o tym powiedzieć. Ledwo zdążyłem zamknąć drzwi, pojawił się Zelinski z resztą towarzystwa.

_ Kiedy to się stało? - spytała bezbarwnym głosem. Beznamiętny ton miał ukryć gniew, a raczej wściekłość.

Dobrze rozumiała, co oznacza ucieczka jej ojca; poszukiwania na olbrzymią skalę, łącznie z policyjną blokadą dróg, przeczesywaniem okolicy, helikopterami krążącymi nad głową; oznaczała sensację, która natychmiast przyciągnie tłumy reporterów. A jej nazwisko znowu trafi na pierwsze strony, akurat teraz, kiedy rozgłos zdawał się przygasać.

_ Dzisiaj rano, przed świtem - wtrącił się Ollie. W jego oczach dostrzegła współczucie.

_ Jak? Jak to było możliwe? - Odsunęła się od Sama, jakby odrzucała wsparcie, które jej dawał. Bała się, że gdy jej dotknie, może się rozkleić, a nie chciała, by ktoś z obecnych zauważył, jak silnie wstrząsnęła nią ta wiadomość. Mocno skrzyżowała ramiona, jakby w geście obrony przed tym, co działo się w jej wnętrzu.

_ Udał chorego. Akurat służbę miał nowy strażnik. Próbujemy wyjaśnić tę sprawę. - Ollie mocniej wcisnął okulary na nos, jak zawsze, kiedy był czymś zdenerwowany.

Kelly poznała ten gest, ale nie miała czasu na ckliwe wspominki.

_ Dlaczego przyjechaliście tutaj? Chyba nie tylko po to, żeby mi przekazać nowinę?

Ollie nie wytrzymał jej spojrzenia, ale po chwili znów patrzył jej prosto w oczy, może nawet zbyt pewnie.

_ Nie powinniśmy do tego dopuścić. Jego aresztowanie przysporzyło ci już dość kłopotów i chciałem, żebyś wiedziała, jak mi przykro. - Zamilkł na chwilę. - Czy wiesz, dokąd mógł pójść?

_ A sprawdziliście w najbliższym barze lub w sklepie alkoholowym? - nie potrafiła ukryć goryczy.

_ Czy myśli pani, że może próbować przedostać się do Bay Area? Albo Oakland czy San Francisco? - zapytał jeden z policjantów.

Obserwowali ją. Wszyscy patrzyli w oczekiwaniu na odpowiedź, której nie znała.

- Nie wiem. - Ledwie widocznie potrząsnęła głową i poczuła, jak ko¬smyki włosów uderzają o policzek: Odsunęła je z twarzy, żałując, że rano nic zaplotła warkocza. - Nie mam pojęcia, dokąd mógł się udać. Łatwiej mu będzie zgubić się w wielkim mieście. Jest tam więcej kryjówek, ale nie wiem, czy tak będzie rozumował.

- A co z górami? - zapytał drugi policjant. Czy pani ojciec zna góry'? Może polował?

-Nie.

- Czy zdarzyło się, że koczował w górach?

Kelly potrząsnęła przecząco głową.

- Dla niego jedyną formą rekreacji było picie.

- A przyjaciele?

- Wyjechałam stąd wiele lat temu. Nie wiem, z kim się przyjaźnił i czy w ogóle ma przyjaciół. Będziecie musieli sprawdzić bary, do których chodził, ustalić kim są jego kolesie od kieliszka.

Zadawali jej więcej pytań, na które nie umiała odpowiedzieć. Z każdym następnym jej napięcie rosło, aż w pewnej chwili nie wytrzymała.

- Gdybym coś wiedział, cokolwiek, czy nie sądzicie, że dawno bym wam powiedziała? - zapytała ostro. - Nie mniej niż wy chcę, by go złapano. Dopóki przebywa na wolności, dopóty sprawa będzie się ciągnąć ... - urwała żałując swego wybuchu.

Sam podszedł i opiekuńczym gestem położył dłoń na jej plecach.

- Myślę, że na razie wystarczy tych pytań - powiedział, a Kelly z trudem powstrzymała się, by nie paść mu w ramiona.

- W porządku, kończymy - zgodził się Ollie. - Przykro mi, że musiałaś przez to przejść, Kelly, ale nie dało się tego uniknąć. Jeżeli przypomnisz sobie cokolwiek ...

- Zadzwonię - obiecała.

Podczas gdy inni zadawali pytania, MacSwayne w milczeniu obserwował przesłuchanie. Czekał cierpliwie, aż Ollie i obydwaj policjanci pożegna¬ją się i odejdą. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, zwrócił się do Kelly.

- W tej sytuacji, mam niewiele do powiedzenia. Proszę tylko, panno Douglas, by porozmawiała pani z ojcem, jeżeli nawiąże z panią kontakt.

- Na pewno tego nie zrobi - odrzekła Kelly. - Nawet nie wie, gdzie jestem.

- Niestety już wie. Widzi pani, powiedziałem mu - rzekł MacSwayne ze skruszoną miną.

Sam zaklął wściekle pod nosem, a głośno zażądał wyjaśnień:

- Dlaczego pan to zrobił? Nie widzę powodu, dla którego Len Doughrty miał wiedzieć, gdzie jest Kelly.

- Wtedy wydawało mi się to rozsądnym posunięciem. - Adwokat wzruszył ramionami, jak by chciał powiedzieć, że już się stało i dalsza rozmowa

na ten temat nie ma sensu. - Gdy odwiedziłem Dougherty'ego w więzieniu, bez przerwy narzekał na Rutledge' ów, a zwłaszcza na panią, madame Rutledge. - Popatrzył na Katherine, lecz na jej twarzy nie widać było najmniejszego poruszenia. - Wysuwał masę oskarżeń i myślałem, że zmieni zdanie, gdy się dowie, że ofiarowaliście gościnę jego córce.

- No i co? - zapytał Sam ironicznie.

- Niestety, nie udało się. Nabrał przekonania, że chcecie nastawić córkę przeciwko niemu. Ale urojenia są jednym ze skutków alkoholizmu ¬odrzekł MacSwayne i zwrócił się do Kelly: - Właśnie o tym chciałem z pa¬nią pomówić.

Ujął ją pod ramię i odprowadził na bok, gdzie mogli swobodnie porozmawiać. Nie rozumiała, co może dać dyskusja o pijackich obyczajach ojca. Czekała zniecierpliwiona na wyjaśnienia adwokata.

- Jeżeli przypadkiem z panią się skontaktuje - zaczął MacSwayne cichym, pewnym siebie głosem - to proszę zrobić wszystko, by go przekonać do oddania się w ręce sprawiedliwości.

- Nie sądzę, żeby mnie posłuchał.

- Proszę spróbować. Będzie lepiej, jeżeli zrobi to sam. - Wytłumaczył prawnik i ciągnął dalej. - Gdy go aresztowano, rano, w dniu przestępstwa, miał sporo alkoholu we krwi. Przyznał się, że pił tej nocy. Całkiem możliwe, że był zbyt pijany, żeby cokolwiek pamiętać. Mógłbym się starać udowodnić, że nie był w pełni świadom swych czynów, doprowadzić do oskarżenia go o zabójstwo nieumyślne. Ale żebym mógł działać, pani ojciec musi zgło¬sić się na policję. Wtedy wyciągniemy go za kaucją, a on podda się kuracji w ramach programu odwykowego. Musimy dowieść, że w jego przypadku alkoholizm jest chorobą, a on jej ofiarą.

- Proszę nie mówić mi o ofiarach - zabrzmiał gniewny głos Kelly. - To ja byłam ofiarą! To ja musiałam żyć z jego ciągłymi kłamstwami. To mnie bił, gdy się upił. To ja zapłaciłam za jego pijaństwo. I płacę dalej.

Kelly walczyła, by powstrzymać gromadzące się pod powiekami łzy.

Odwróciła się i szybkim krokiem odeszła. Nic do niej nie docierało, nawet głos wołającego ją Sama.

Zanim zdążył ruszyć się z miejsca, adwokat powstrzymał go.

-Zostaw ją.

- Co do diabła jej powiedziałeś? - natarł na niego Sam.

- Przykro mi, że wyprowadziłem ją z równowagi. Myślałem, że zdążyła się już pogodzić z alkoholizmem ojca i zrozumiała, że to choroba, do której ona się nie przyczyniła, której nie mogła zaradzić. - Zamyślony wzrok MacSwayne'a podążył w kierunku miejsca, gdzie zniknęła Kelly, potem wrócił do Sama. - Podjęto kompleksowe działania pomocy ludziom, których rodzi¬ce są lub byli alkoholikami. Grupa Anonimowych Alkoholików realizuje program dla dorastających dzieci nałogowców. Przekonaj ją do wzięcia udziału

w czymś takim. Przynajmniej zaczęła walczyć ze swoimi kompleksami i wy¬zwalać gniew tłumiony od lat. To krok we właściwym kierunku.


Łzy zatrzepotały na końcach rzęs Kelly. Pośpiesznie otarła je, gdy usłyszała mocne, miarowe kroki Sama. Była w bibliotece, dokąd uciekła z hallu.

Wszedł do środka. Nie odwróciła się, lecz dalej wpatrywała się w skórzane obicie krzesła, na którym oparła rękę.

- Kelly? - usłyszała jego głos.

Gdy poczuła ciepły dotyk na ramionach, wysunęła się spod jego czułych rąk.

- Nic mi nie jest. - Miała dość czasu na dojście do równowagi. Przeje¬chała dłonią po fałdkach abażuru lampy stojącej obok krzesła, by zająć palce i przestać nerwowo je wykręcać. - Z przyjemnością zapaliłabym. Nie masz przypadkiem papierosa? Zostawiłam swoje na górze.

- Niestety, nie.

- W porządku. - Zaświeciła lampę, rozjaśniając obity boazerią pokój, pociemniały teraz za przyczyną ciężkich, szarych chmur nie przepuszczających promieni słońca. - Aż się dziwię, że nie zaczęłam więcej palić przy takim natłoku zdarzeń.

Koło lampy leżał pilot do zdalnego sterowania telewizorem. Kelly podniosła go, wcisnęła przełącznik i na ekranie pojawił się obraz.

- Kelly, mówią o twoim ojcu ... - zaczął Sam.

Uciszyła go ruchem ręki i utkwiła wzrok w ekranie.

- To wiadomości, może go już złapali. - Opadła na krzesło i pochyliła się do przodu, skupiona na słowach reportera.

Ale tylko odwoływano poprzednią informację o tym, że widziano zbiega w pobliżu przystani promu do San Francisco, co okazało się nieprawdą. Potem została powtórzona wiadomość o ucieczce podejrzanego z więzienia i jeszcze raz przypomniane okoliczności śmierci barona.

- Chodź, napijemy się kawy - zaproponował Sam, gdy zaczęto relacjonować codzienne wydarzenia.

Potrząsnęła przecząco głową.

- Wolę zostać tu i czekać, może pokażą coś nowego.

- Nawet jeżeli coś się zdarzy i tak nie będziesz miała na to wpływu.

- Wiem, ale chcę poczekać. Muszę. Spróbuj mnie zrozumieć.

Resztę dnia spędziła przed telewizorem, przeskakując z kanału na kanał. Łapała wiadomości jednej stacji i porównywała z informacjami innej. Wciąż z wielu miejsc donoszono, że widziano tam podejrzanego, ale jedne doniesienia okazywały się fałszywe, innych nie udawało się potwierdzić. Po¬licja była nadal przekonana, że Dougherty ukrył się gdzieś w Napa, bo blokadę dróg zarządzono w dziesięć minut po ucieczce.

Na ekranie widoczne były grupy policjantów przeszukujących opustoszałe domy, helikoptery wolno przelatujące nad okolicą, patrole przy drogowych blokadach, otwierające bagażniki aut i sprawdzające dokumenty pasażerów, korki samochodowe na autostradach. Nadawano wywiady z osobami odpowiedzialnymi za złapanie Dougherty'ego, z mieszkańcami domostw leżących na odludziu, obawiającymi się napadu, z turystami i przypadkowymi przechodniami. "Zbiegowi z Napa" poświęcono mnóstwo czasu antenowego.

l wszystkie reportaże zaczynały się od słów: Ojciec reporterki telewizyjnych wiadomości, Kelly Douglas, oskarżony o zabójstwo barona Emile 'a Fougere z Francji, przebywa wciąż na wolności ... dziś rano ... dziś po południu ... dziś wieczorem ... Prawie w każdym programie pokazywano jej zdjęcie, dawano skrót wiadomości dotyczących sprawy lub ukazywano pejzaż więzienia w St. Helena.


Następny ranek nie przyniósł,deszczu ani nowych wydarzeń. Len Dugherty wciąż był na wolności. Około południa temperatura przekazów wy¬raźnie się podniosła. Relacjonowano na żywo obławę policji w małej winni¬cy w okręgu Carneros, gdzie, jak przypuszczano, ukrył się zbieg. Kamera telewizyjna z helikoptera uchwyciła niewyraźną sylwetkę skuloną pod krze¬wami winorośli. Po dwudziestu pełnych napięcia minutach, człowiek ten został złapany.

Mężczyzna wypełznął spod latorośli, uniósł ręce nad głowę i Kelly poznała od razu, że to nie jej ojciec. Czarne włosy, ciemna cera - wyglądał na Meksykanina. Obecny na miejscu reporter doszedł do tego samego wniosku i na ekranie pokazano przez chwilę fotografię jej ojca.


W południowych wiadomościach wyjaśniono, że zatrzymany w winnicy mężczyzna okazał się nielegalnym imigrantem. Pokazano także dom, znaj¬dujący się w odległym zakątku doliny, w okręgu Stag's Leap. Ktoś włamał się do niego, ale nic nie skradziono. Policja przyznała, że podejrzanemu, być może, udało się jakoś przemknąć przez blokadę i znajduje się teraz poza gra¬nicami Napa, więc zwiększono obszar poszukiwań.

Późnym popołudniem zaczął padać drobny deszcz. Nisko wiszące chmury otuliły wyższe szczyty łańcuchów gór. W czesnym wieczorem wiadomości ukazywały reporterów pod mokrymi parasolami, przekazujących informacje z ostatniej chwili i własne sugestie co do miejsca, w którym uciekinier mógł się ukryć.

Filia NBC przekazała relację nakręconą wcześniej, zanim zaczęło padać. Gdy Kelly usłyszała wprowadzenie, od razu wiedziała, że to ona będzie

bohaterką programu. Ale osłupiała na widok swej rywalki i nieprzejednane go wroga, Lindy James, stojącej przed walącą się ruderą ojca i wyjaśniającej widzom, że w tym właśnie domu wychowała się Kelly Douglas.

Na drugim planie, pośród wysokich chwastów i porozrzucanych rupie ci, widać było zielono-białego buicka. Linda weszła po schodach i otworzyła drzwi. Następne ujęcie to Linda w saloniku. Zręczny montaż podkreślił panujące tam brud i bałagan, a na zbliżeniu widać było sterty niedopałków obok fotografii matki Kelly.

O Boże! Zakryła dłonią usta, z trudem powstrzymując krzyk. Kamera pokazała jej lalkę na brudnej kanapie. Potem przyszła kolej na oblepioną brudem kuchnię, brudne talerze w zlewie, zapleśniałe wnętrze lodówki. Dla¬czego nie posprzątała, gdy była tam ostatnim razem?

Linda James usiadła na łóżku. Na jej łóżku! Przeciągnęła placem po warstwie kurzu na komódce, po żelaznych oparciach łóżka. Teraz stanęła przy oknie i popatrzyła w ołowiane niebo - ta scena kończyła relację z wnętrza domu.

Finał dwuipółminutowej relacji nastąpił na zewnątrz. Linda wyraziła współczucie dla Kelly, by zakończyć słowami:

- Nie udało nam się skontaktować z panną Douglas i poprosić jej o komentarz, choć wiemy, że przebywa w okolicy. Niewątpliwie jest zajęta śledzeniem obecnej sytuacji, przebiegiem poszukiwań jej ojca. Jak przypuszczam, z mieszanymi uczuciami. Linda James, Napa Valley.

Z zawodowego punktu widzenia musiała przyznać, że reportaż był zrobiony doskonale, ale równocześnie poczuła się wyszydzona, wystawiona na widok publiczny. Jej prywatne życie zostało pokazane wszystkim! Wściekła i zawstydzona wyskoczyła z biblioteki. Postanowiła, że to już się więcej nie powtórzy. Nigdy!

Zatrzymała się tylko na chwilę, gdy drzwi otworzyły się i wszedł Sam, w przemoczonej koszuli. Mokra bawełna oblepiała ciało podkreślając muskulaturę klatki piersiowej. Także na spodniach widniały mokre plamy, szczególnie u dołu nogawek. Otrzepywał kapelusz, rozpryskując krople wody na marmurowej posadzce i nie zauważył jej od razu. Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić; wreszcie ją dostrzegł.

- Zaczęło naprawdę lać - powiedział z lekkim grymasem.

- Na to wygląda. - Ruszyła w stronę schodów.

- Idziesz na górę?

- Tak.

- Pójdę z tobą• Muszę wziąć gorący prysznic i przebrać się. - Podszedł do schodów, za każdym stąpnięciem zostawiając mokre ślady. Wchodzili razem na górę. - Czy powiedzieli coś nowego w wiadomościach? - zapytał.

- Nic nowego. On wciąż się ukrywa.

Sam westchnął.

- Przykro mi. Naprawdę byłem przekonany, że szybko go złapią.

- Ja też - przyznała.

Zatrzymał się, gdy dotarli do drzwi jej pokoju.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał.

Kelly pomyślała, że sama nie wie, jak naprawdę wyglądają jej sprawy, ale z przekonaniem odpowiedziała:

- Poradzę sobie.

- Wiem, że dasz sobie radę. - Uśmiechnął się. - Zobaczymy się za chwilę.

Skinęła głową, ale tym razem nic nie odpowiedziała. Weszła do pokoju, a Sam poszedł dalej korytarzem. Nie tracąc czasu chwyciła torebkę i wyciągnęła z szafy swój trencz. Za chwilę była już za drzwiami i zbiegała po schodach.

Piętnaście minut później samochód Kelly rozpryskiwał kałuże na drodze wiodącej do jej starego domu. Deszcz zamoczył nie konserwowane de¬ski, które teraz były niemal czarne, a szyby zamienił w ciemne, błyszczące lustra. Przez chwilę przyglądała się domowi, potem zgasiła reflektory i wyłączyła silnik.

Wyszła z auta i nie zważając na deszcz i kałuże podbiegła do drzwi.

W saloniku panowała kompletna ciemność. Na ścianie poszukała kontaktu, natrafiła na niego i nacisnęła; pokój zalała mętna poświata. Ściągnęła płaszcz i rozejrzała się wokół. Postanowiła, że zacznie od śmieci.

W szafce pod zlewem z trudem odszukała plastikowe worki. Zapełniła jeden z nich zepsutymi resztkami żywności z lodówki i pojemników na kredensie. Do drugiego wysypała śmieci z kosza i dopełniła go pustymi tekturowymi opakowaniami, porozrzucanymi po całej kuchni. Trzeci nosiła z po¬mieszczenia do pomieszczenia, opróżniając popielniczki, zbierając puste butelki. Upychała do niego stare gazety i magazyny, i wszystko, co nadawało się do wyrzucenia. Gdy skończyła, przy frontowych drzwiach stały cztery worki, każdy załadowany do pełna.

Przyszła kolej na zlew i brudne naczynia. Na ile się dało, zeskrobała zaschnięte resztki jedzenia, a potem, po kolei, brała talerze i na zmianę moczyła je i szorowała, szorowała i moczyła. Po pół godzinie wycierała już ostatni garnek i wstawiała do szafki. Napełniła zlew czystą wodą, dodała płynu do zmywania i zabrała się do stołu, do stojaka na naczynia, do blatu. Wytarła drzwiczki szafek i lodówki, wyczyściła je od środka.

Gdy skończyła porządki, piąty worek na śmieci był także prawie pełny.

Zaciągnęła go do drzwi i ustawiła obok pozostałych. Skorzystała z chwili, gdy deszcz przeszedł w mżawkę, pobiegła do auta i włączyła światła. Wynosiła po kolei worki na zewnątrz i ładowała na stojącą obok komórki zardzewiałą przyczepę•

W blasku reflektorów wyszukiwała w chwastach co większe rupiecie.

Te, które mogła unieść, wrzuciła do przyczepy; resztę zostawiła na miejscu.

Wróci tu jutro i zobaczy, co się da zrobić z większymi gratami. Z chwastami też - jeżeli przestanie padać.

Należało jeszcze odkurzyć meble, pozamiatać i wymyć podłogi, posprzątać w łazience. Zgasiła światła w samochodzie i wróciła do domu. Już miału zamknąć drzwi, ale zmieniła zdanie - przewietrzy zatęchłe wnętrza.

Właśnie rozpinała ostatni guzik płaszcza, gdy usłyszała dobiegający z kuchni hałas. Marszcząc brwi zdjęła trencz i powiesiła go na krześle. Po¬tem poszła zobaczyć, co się tam dzieje.

Zamarła w drzwiach na widok ojca. Siedział na kuchennym stołku i ze spokojem napychał się kukurydzianymi płatkami prosto z pudełka. Jego przerzedzone, mokre włosy, przylepione do głowy, wyglądały jak ciemnosiwy czepek. Ale ubranie miał suche.

Gniew, który powstrzymywała przez ostatnie dni, wybuchł ze zdwojoną, siłą•

- Co tu robisz?

- Jem. - Wsypał do ust następną garść Frosted Flakes i ze smakiem hałaśliwie chrupał. - Zimne parówki, ser i krakersy, kilka batoników i trochę ciasteczek czekoladowych, to wszystko, co jadłem przez ostatnie dwa dni. Widzę, że trochę tu posprzątałaś. Nieźle. - Włożył dłoń do pudełka. - Może byś zrobiła kawę? Zmarzłem na kość. Długo musiałem obserwować dom, zanim się upewniłem, że jesteś sama. Chyba pamiętasz, że lubię bardzo słodką.

Kelly miała ochotę wytrącić mu z ręki pudełko z płatkami, ale bez słowa podeszła do zlewu, umyła ręce i napełniła elektryczny ekspres wodą.

- Pytałam, po co tu wróciłeś?

- Po jedzenie, suche ubranie, koce i wszystko, czego mogę jeszcze potrzebować.

Wsypała dwie miarki mielonej kawy do pojemnika i włożyła wtyczkę do gniazdka. Potem, stojąc plecami do ojca, oparła się rękami o blat.

- Dlaczego uciekłeś z więzienia?

- A czego się po mnie spodziewałaś? Że zostanę, żeby mnie skazali za coś, czego nie zrobiłem? Mowy nie ma. - Znów rozległo się chrupanie. Musiałem się stamtąd wydostać i znaleźć jakiś sposób na zdobycie forsy, żeby nie pozwolić Rutledge'om ukraść mi ziemi. Chytrze zwalili na mnie winę. Winogrona powinny być zebrane już wczoraj. Przy takim deszczu, przez tę przeklętą pleśń, stracę pewnie wszystko. Nie dostanę ani grosza, a to oznacza, że będę potrzebował jeszcze więcej. - Zjadł następną garść płatków. Pomóż mi, Lizzie-girl. Muszę zdobyć tyle forsy, żeby spłacić tę sukę, zanim zabierze mi ziemię.

- Zgłoś się na policję, to ci pomogę. - Kelly wbiła wzrok w wyszczerbione miejsce na drzwiach kredensu. - Mówiłeś, że potrzebujesz trzydzieści pięć tysięcy. Mam tyle, nawet więcej. Oddaj się w ręce policji, a spłacę dług. Ziemia będzie twoja, wolna od wszelkich zobowiązań.

- To ci Rut1edge'owie cię napuścili, co? Kelly odwróciła się gwałtownie.

- Nie, to mój pomysł. Wyłącznie mój. - Pudełko z płatkami stało na stole, na rękach miał pełno okruszków. Spoglądał na Kelly z nieufnością w oczach. - Pójdę z tobą, jeżeli się zgodzisz. Odwiozę cię na policję.

- O nie, nie mam zamiaru wracać do więzienia.

- Złapią cię prędzej czy później - przekonywała.

- Nie uda im się. Pod warunkiem, że mi pomożesz.

- Mam ci pomóc? Jak?

- Możesz ukradkiem przynosić mi jedzenie i inne potrzebne rzeczy.

Nie wierzyła własnym uszom.

- Żądasz ode mnie, żebym została wspólnikiem przestępstwa udzielając pomocy zbiegłemu więźniowi?

- Do cholery, jestem niewinny! - Popatrzył na nią z wściekłością. - Gdyby żyła twoja matka, na pewno by mi pomogła. I chciałaby, żebyś też to zrobiła.

- Nie waż się o niej mówić! - Wzburzona do żywego i ogarnięta bólem Kelly chwyciła naj bliżej stojące krzesło. Nieświadomie wbiła palce w plastikowe oparcie. - Mam już dość słuchania, jak o niej mówisz! Opowieści o tym, jak bardzo ją kochałeś i jak ci jej brak! To tyją zabiłeś. Zabiłeś, jakbyś udusił ją własnymi rękami. - Kelly ledwo patrzyła na piekące od łez oczy. - Mówi¬łam, że jest chora. Ale ty twierdziłeś, że nie masz pieniędzy na opłacenie lekarza. Powiedziałeś, że to zwykłe przeziębienie. Ale na whisky ci wystarczyło, prawda? Poszedłeś sobie i zostawiłeś nas same. Aja nie wiedziałam, jak jej pomóc! Nie wiedziałam, co robić!

Kelly z trudem powstrzymała szloch. Zdawało jej się, że nie może oddychać. Ciężko łapała powietrze. Ojciec oparł ramiona na stole i opuścił głowę. Kawa bulgotała w ekspresie coraz mocniej, jakby chciała nadążyć za bolesnymi uderzeniami serca Kelly. Choć bardzo chciała opuścić to miejsce, nie mogła się na to zdobyć. Musiała dokończyć tę rozmowę.

- Byłeś tamtej nocy tak pijany, że jak wróciłeś do domu, z trudem trafiłeś do drzwi. Ona chciała, jak zawsze, przygotować dla ciebie jedzenie, ale była zbyt chora i słaba, żeby wstać. Spałam na podłodze obok jej łóżka, gdy się obudziłam, była martwa.

- Wiem. - Położył obie ręce przed sobą na stole. Głos mu drżał. - Za¬wiodłem ją. Zawsze ją zawodziłem. Bóg mi świadkiem, że ją kochałem, ale co ze mnie był za mąż. - Jego przepity głos był zachrypły z żalu, a gdy uniósł głowę, zobaczyła oczy lśniące od łez. Unikał jej wzroku. - Ojciec też nie był "e mnie najlepszy.

- Nie najlepszy? Boże, to chyba najdelikatniejsze określenie w historii Ameryki! - oświadczyła Kelly, a niedowierzanie walczyło w niej z gniewem. Górę wziął gniew. - Zapomniałeś już, jak złamałeś mi rękę i często mnie biłeś? Ile razy musiałam iść do szkoły z podbitym okiem, siniakami na twarzy? Ile razy zostawałam sama w nocy i bałam się, że możesz nie wrócić, a jeszcze bardziej, że wrócisz? Prawda jest taka, że nie miałam ojca. A w tym domu mieszkałam razem z pijakiem. Z człowiekiem, który znęcał się nad dzieckiem.

- To przez whisky.

- To dlaczego jej nie odstawiłeś? Dlaczego nie przestałeś pić?

- Nigdy tego nie rozumiałaś. Beka, twoja matka, zawsze potrafiła mnie zrozumieć.

Rozczulał się nad sobą. Ile to razy słyszała ten ton w jego głosie? Tak często, że ogarnęło ją dawne obrzydzenie.

- Więc dlaczego nie starałeś się mi tego wytłumaczyć?

- Bo jestem słabym człowiekiem, bo nigdy nie byłem taki silny jak twoja matka. Albo jak ty. - Wbił wzrok w dłonie złożone przed sobą na stole. - Ona wiedziała, że nie jestem nic wart. Ja też nie miałem o sobie najlepszego zdania, a whisky sprawiała, że czułem się silny i wspaniały. Mogłem się przechwalać, że pewnego dnia zbiorę winogrona z naszej win¬nicy i będę robił własne wino. Najlepsze w całej dolinie. Z whisky płynącą we krwi potrafiłem w to uwierzyć. A potem trzeźwiałem. I wiedziałem, że to nigdy nie nastąpi, bo nie potrafię wziąć się w garść. Brakowało mi siły, tam, w środku.

Kelly stała i patrzyła na niego: na jego sztywne, przerzedzone włosy, obwisłą, pożółkłą od nadmiaru alkoholu, skórę na policzkach. Wyglądał na o wiele starszego, niż był w istocie. Kiedyś szerokie i muskularne ramiona, teraz pochyliły się i wychudły. Ten zmęczony, stary człowiek był uciekinierem, którego szukała policja z bronią gotową do strzału, z helikoptera¬mi i psami.

- Ta ziemia to jedyna rzecz, dzięki której czułem się kimś - mówił dalej niskim, gardłowym głosem. - Dlatego muszę się jej trzymać i nie pozwolę, by Rutledge'owie mi ją odebrali. - Uniósł głowę i popatrzył jej błagalnie w oczy. - Nie rozumiesz tego? Gdy ją utracę, wszyscy zobaczą, że jestem nikim.

- Rozumiem - wyszeptała Kelly. Sięgnęła do kredensu, wyjęła dwa czy¬ste garnuszki i nalała do nich kawy. U siłowała powstrzymać szaleńczą gonitwę myśli.

Jak w kalejdoskopie widziała wspólnie spędzone lata bólu, gniewu i. .. strachu, lata, gdy nienawidziła go i równocześnie potrzebowała. Teraz chciała tylko, by to się skończyło, a on na zawsze zniknął z jej życia.

Sięgnęła po pojemnik z cukrem. Wsypała trzy łyżeczki do jego garnuszka, zaniosła kubki na stół i jeden postawiła przed ojcem.

- Napij się kawy, rozgrzeje cię. Wyciągnęła spod stołu krzesło i usiadła naprzeciw niego. - Nie możesz wciąż uciekać - powiedziała wreszcie patrząc, jak bierze garnuszek w dłonie i siorbie gorący płyn. - Rozmawiałam wczoraj z MacSwayne'em. To dobry prawnik. Pomoże ci, jeżeli tylko od¬dasz się w ręce policji.

- Chciałaś powiedzieć, że pomoże mi trafić do więzienia - gderał oj¬ciec. - Rutledge'owie mnie wrobili. Jeżeli usłyszą jej i moje słowa, to komu uwierzą?

- Ale jeżeli jesteś niewinny ...

- Jeżeli. - Urwał na chwilę i zaśmiał się gorzko. - Widzisz? Nawet ty mi nie uwierzyłaś. Moja własna córka uważa, że zabiłem tego gościa.

Kelly chciała mu wierzyć, ale to oznaczałoby zaufać mu, pozwolić sobie na luksus uczucia, które zawsze kończyło się bólem i rozczarowaniem.

Westchnęła głęboko i powiedziała:

- To odpowiedz mi na kilka pytań.

- Jakich znowu pytań? - W jego wzroku również nie było śladu zaufania.

~ Powiedziałeś, że tamtej nocy poszedłeś do Rutledge Estate, żeby do¬stać się do piwnic i zniszczyć zgromadzone tam wino. - Kelly przykryła palcami kubek i czuła, jak gorąca para ogrzewa jej dłoń. - Jeżeli chciałeś dostać się do piwnic, to co robiłeś za rogiem budynku?

- Usłyszałem głosy. Wiedziałem, że w rezydencji odbywa się przyjęcie.

Zmartwiłem się, bo pomyślałem, że to przyszła stara i przyprowadziła ze sobą grupę gości, żeby oprowadzić ich po piwnicach i pochwalić się winami. Wo¬lałem się upewnić i, jeżeli będzie trzeba, zaczekać, aż sobie pójdą.

To trzyma się kupy, pomyślała Kelly niechętnie. - Co zobaczyłeś?

- Nic. A w każdym razie dopóki nie pojawił się ten gość, który później upadł.

Znów zaczęło padać; usłyszała, jak krople miarowo uderzają o dach.

- Powiedziałeś, że ciało już tam było.

- Bo leżało, jak podszedłem - upierał się oburzony.

Niuanse językowe, pomyślała Kelly. Tylko politycy i urzędnicy potrafią wykorzystywać takie drobne różnice na swoją korzyść.

- Dobrze. - Wzięła głęboki oddech i ciągnęła dalej. - A co widziałeś przedtem?

- Nic. Już mówiłem. Słyszałem tylko głosy; jacyś ludzie kłócili się.

- O co?

Podmuchał na kawę i wypił łyk.

- Nie wiem. Nie mogłem zrozumieć, co mówili. - Zmarszczył brwi, poirytowany pytaniami. - I tak pewnie bym nie zapamiętał. Piłem wcześniej. Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni: Jak mi nie wierzysz, zajrzyj do szafek, nie schowałem tam żadnych butelek - powiedział prowokującym tonem.

- A ile było tych głosów? Dwa, trzy, może cztery? Więcej?

- Na litość boską, nie pamiętam! - Wstał i podszedł do kredensu, żeby dosłodzić kawę.

- Spróbuj sobie przypomnieć - nalegała Kelly. Przez chwilę nie odpowiadał.

- Nie jestem pewien - dwa, może trzy.

- To były głosy mężczyzn czy kobiet? Może jedne i drugie?

- Jeden na pewno należał do mężczyzny, nie mylę się? - parsknął zadowolony, iż zapamiętał, że ofiarą zbrodni padł mężczyzna. - A co z tym innym? Czy innymi?

- Nie wiem. - Zajrzał do lodówki w poszukiwaniu jedzenia, a potem zdjął z szafki puszkę brzoskwiń. - Ten, który się wściekał i mówił głośno, był z pewnością mężczyzną. - Przeszukał szufladę i wyjął otwieracz do puszek. - Chyba wtedy wydawało mi się, że to mężczyźni. .. ale już nie jestem pewien. Może była z nimi też kobieta.

Mogło to być równie dobrze prawdą, jak i wypływać z chęci przekonania jej o obecności innych osób na miejscu zdarzenia. Kelly potarła palcami czoło. Nie zwróciła uwagi, kiedy zaczęła boleć ją głowa, ale teraz odczuwała stałe, narastające łomotanie w skroniach.

- Czy po dojściu do ciała dostrzegłeś kogoś?

Widelcem wyjętym z szuflady zaczął łapczywie wyjadać połówki brzoskwiń.

- Tylko wielmożną Katherine Rutledge we własnej osobie, patrzącą na mnie jak na jakiegoś nędznego robaka. - Popił plasterek brzoskwini gorącą, słodką kawą. - Kto wie, może sama załatwiła tego gościa?

Niedorzeczna sugestia. Katherine była, co prawda, niezwykłe żywotną osobą, ale nawet ona, przy jej dziewięćdziesięciu latach nie miała dość siły, by uderzyć mężczyznę, na dodatek wyższego od niej niemal o trzydzieści centymetrów, tak mocno, żeby zabić.

- Czy wcześniej nie widziałeś ani nie słyszałeś nikogo?

- O ile pamiętam, to nie. - Wbił widelec w następny plasterek brzoskwini.

- Żadnych kroków? - nalegała Kelly. - Nie słyszałeś, żeby ktoś uciekał?

- Ile razy mam ci mówić, że niczego dokładnie nie zapamiętałem? _ zapytał ze złością. - A może chcesz, żebym skłamał i powiedział, że coś słyszałem? Myślisz, że nie chciałbym sobie przypomnieć, że nie zastanawiałem się, co zrobić, żeby ktoś mi wreszcie uwierzył? Do diabła! Mam na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że jeżeli złapią mnie na kłamstwie, na jednym kłamstwie, to nikt nie uwierzy w ani jedno moje słowo.

Strugi deszczu uderzały nieprzerwanie o szyby, a milczenie, które zapadło w kuchni, stało się nie do zniesienia. Kelly już nie wiedziała, o co pytać. Nie mogła się zdecydować - ma mu wierzyć czy nie? Z roztargnieniem ob¬serwowała, jak wypija sok z puszki. Garnuszek z kawą dawno był już pusty.

Wstał z krzesła.

- Muszę pozbierać trochę rzeczy do jedzenia - powiedział. Wyjął spod zlewu czysty, plastikowy worek na śmieci i zaczął pakować do niego wszystkie konserwy i pudełka z jedzeniem, jakie wpadły mu w ręce. - Przynieś mi jakieś spodnie i kilka koszul- poprosił.

- Dokąd pójdziesz? Policja przeszukuje całą okolicę, nie znajdziesz bezpiecznej kryjówki. Gdzie się ukryjesz?

- Pewnie chcesz wiedzieć, żebyś mogła dać cynk glinom! - zakpił i teraz bardziej przypominał jej dawnego ojca niż ten obcy, załamany mężczyzna, który przed chwilą siedział z nią przy jednym stole. Już otwierała usta, żeby zaprzeczyć oskarżeniu, ale uświadomiła sobie, że to prawda, natychmiast dałaby znać policji, gdzie się ukrył. Musiał wyczytać to z jej twarzy, bo powiedział: - Wiedziałem, że ci Rutledge'owie nastawią cię przeciwko mnie.

- Daj im wreszcie spokój! - Kelly, rozgniewana, zerwała się z krzesła, dłonie zacisnęła w pięści. - Zawsze starałeś się zwalić na kogoś winę za swoje niepowodzenia. Ale tym razem nie nabierzesz nikogo, sam się wpakowałeś w tarapaty. A jeżeli nie wierzę w to, co mówisz, to dlatego, że w przeszłości nieraz okłamałeś mnie, nie dotrzymałeś żadnej obietnicy. Ty, nie Rutledge' owie!

Spuścił oczy.

- Poszukam sobie ubrania - wymamrotał.

Poprzez szum deszczu doleciał do nich przytłumiony pomruk. Kelly pomyślała, że to odgłosy odległych piorunów, ale dźwięk nie cichł i stawał się donośniejszy, wtedy zrozumiała, że hałas wywołuje silnik zbliżającego się samochodu.

- Chyba ktoś nadjeżdża - szepnęła ostrzegawczo i rzuciła się do saloni¬ku, w samą porę, by zobaczyć, jak wiązka świateł samochodowych reflektorów, przebijając się przez zasłonę deszczu, oświetla prowadzącą do domu dróżkę.

Podeszła do nadal uchylonych, frontowych drzwi. Auto zatrzymało się koło samochodu, którym przyjechała. Przez chwilę reflektory oślepiały ją. Za jej plecami trzasnęły drzwi. Niemal równocześnie zgasły światła samo¬chodu.

Zapanowała cisza, przerywana jedynie przez spadające krople deszczu.

Kelly czekała, aż drzwi wozu otworzą się i wewnętrzne oświetlenie pozwoli zauważyć, czy przybysz jest w mundurze.

Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyła prostokątny, ciemny kształt samochodu. To był dżip Sama. Przez chwilę poczuła ulgę, lecz zaraz napięcie powróciło ze zdwojoną siłą. Z gołą głową, Sam, rozpryskując po drodze kałuże, przebiegł w strugach deszczu pod dom. Kelly cofnęła się i zrobiła mu przejście.

Zatrzymał się już za progiem, w pokoju i strząsnął wodę z rąk: i ramion.

Popatrzył na Kelly z nie skrywaną irytacją.

- Mogłaś komuś powiedzieć, dokąd się wybierasz.

- Nie pomyślałam o tym - przyznała Kelly i zapytała. - Skąd wiedziałeś, że tu będę?

- Nie wiedziałem. Ale to było pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy. - Westchnął głęboko, ujął się pod boki i spytał: - Może powiesz mi, co tu robisz?

- Sprzątam. - Pomyślała, że powinna mu powiedzieć o ojcu, że tu był, że rozmawiała z nim, ale nie mogła się na to zdobyć. Słowa uwięzły jej w gardle, czyżby z powodu idiotycznej, fałszywie pojętej lojalności? - W dzisiejszych wieczornych wiadomościach, jedna ze stacji nadała krótką relację z te¬go domu. Ekipa weszła do środka ... Wyglądało tu jak w chlewie. - Spojrzała na salonik. Wciąż nie było nadzwyczajnie, ale lepiej niż przedtem. - Nie chciałam, żeby następni nakręcili podobne zdjęcia. .

- Nie nakręcą. Postawię tu straż, by to się więcej nie powtórzyło. Żałuję, że wcześniej o tym nie pomyślałem - powiedział teraz już łagodnym głosem. - Więc? Jesteś gotowa wrócić do domu?

- Muszę jeszcze odkurzyć i umyć podłogi. Ja ...

- Przyślę kogoś jutro, żeby dokończył sprzątać. - Położył dłoń na jej ramieniu, odwrócił twarzą w głąb pokoju i wskazał ręką na krzesło. - Bierz swój trencz, a ja zgaszę w kuchni światło.

W ostatniej chwili przypomniała sobie o kubkach po kawie i paczce płatków na kuchennym stole.

- Idź już, sama to zrobię - powiedziała. Szybko pobiegła do kuchni.

Czuła się winna, że zataiła przed nim pobyt ojca.

Ruszył za nią. Kelly była pierwsza, ale za późno, by ukryć ślady pobytu drugiej osoby. Zaskoczony patrzył na kubki, które wrzucała do zlewu. - Kto tu był? - Patrzył na nią podejrzliwie.

- Twój ojciec? Wzięła głębszy oddech i skinęła głową.

- Tak - przyznała.

- Kiedy? Jak dawno temu?

- Wyszedł tylnymi drzwiami, gdy podjeżdżałeś pod dom.

Zaklął pod nosem i gwałtownym szarpnięciem otworzył kuchenne drzwi, prowadzące na zewnątrz. Ale po ojcu Kelly nie było śladu. Sam zatrzasnął drzwi i odwrócił się do niej z wściekłym wyrazem twarzy.

- Dlaczego, do cholery, nie powiedziałaś mi, że go tu przechowujesz? ¬rzucił przez zaciśnięte zęby. Z furią, odsuwając na boki krzesła, przeszedł przez kuchnię z powrotem do frontowego pokoju.

- A co miałam zrobić? - Szarpnęła sznur od ekspresu i wyrwała go z gniazdka. - Miałam go schwytać i przytrzymać, aż wejdziesz? Nawet nie wiedziałam, że to ty. Nie wiedziałam, kto podjeżdża pod dom.

Weszła za nim do pokoju i patrzyła, jak podnosi słuchawkę czarnego, przedpotopowego aparatu stojącego na stole obok fotelu, na którym zwykle siadał ojciec. Kelly wiedziała, że telefon nie działa, ale nie powiedziała mu o tym. Gdy nie usłyszał sygnału, wściekły rzucił słuchawkę na widełki.

- Trzeba zgłosić, że tu był.

Nigdy dotąd nie widziała tyle zaciętości w jego twarzy, oczach, linii pod-

bródka, w całej postawie.

- Wiem - powiedziała cicho.

Szybkim ruchem porwał płaszcz z krzesła i wepchnął jej do rąk, potem ścisnął mocno jej ramię i poprowadził do wyjściowych drzwi. Zwinęła trencz pod pachą. Krople deszczu ochłodziły jej rozpaloną twarz. Sam nadal mocno zaciskał palce na jej ramieniu.

_ Dlaczego mi nie powiedziałaś, że tu był? - zapytał gniewnym głosem.

Wciąż unikał jej wzroku i patrzył przed siebie.

_ Bo nie wiedziałam, jak mam ci to powiedzieć - tłumaczyła bezradnie jak dziecko i przez chwilę tak się właśnie czuła.

_ Nie wiedziałaś jak? Gdy zobaczyłaś, że to ja, wystarczyło zawołać, że ucieka tylnymi drzwiami. Mogłem go złapać. - Uwolnił jej ramię z uścisku i otworzył przed nią drzwi samochodu. Przyglądał się jej uważnie. ¬Myślałem, że chcesz, żeby go złapano. Że chcesz, żeby to się wreszcie

skończyło.

_ Ależ chcę. - Spojrzała na niego poprzez zalewające ich twarze strugi deszczu.

_ To dlaczego milczałaś? Czy sądziłaś, że uda ci się zachować jego obecność w tajemnicy?

- Oczywiście, że nie!

- Dokąd się wybierał?

- Nie chciał mi powiedzieć.

- A widziałaś, w którą stronę uciekł?

_ Nie. Poszłam zobaczyć, kto przyjechał. Wtedy usłyszałam trzaśnięcie tylnych drzwi.

_ Co on ci powiedział, Kelly? Policja będzie cię o to pytać.

Zaczęła jej się trząść broda. Spuściła głowę, by to ukryć. Poczuła spadające z czubka nosa krople deszczu.

_ Powiedział mi, że nie był najlepszym ojcem. Powiedział, że tego nie zrobił, że nie zabił barona Fougere, i że był tam ktoś oprócz nich.

_ A ty mu uwierzyłaś? - Na dźwięk szyderstwa, które zabrzmiało w je¬go głosie, odsunęła się, gwałtownie. - Czy już zapomniałaś, ile krzywd ci wyrządził? Ile cię kosztowało życie razem z nim?

_ Nie zapomniałam, ani przez chwilę, i nigdy nie zapomnę•

Usiadła za kierownicą i wyszarpując mu z ręki drzwi, zatrzasnęła je. Silnik zapalił za pierwszym razem. W świetle reflektorów mignęła jej sylwetka Sama

wsiadającego do dżipa. Potem światła poprowadziły ją w ciemnościach wąską, błotnistą alejką.

Na jej policzkach łzy zmieszały się z kroplami deszczu. Przetarła mokrą twarz i gwałtownie przyśpieszyła. Jechała szybciej, niż powinna. Nie wie¬działa nawet, przed czym ucieka: przeszłością czy teraźniejszością.


20

Przemoczona do suchej nitki Kelly wbiegła do domu kierując się wprost ku schodom. Była w połowie drogi na górę, gdy usłyszała za sobą odgłos otwieranych frontowych drzwi. Obejrzała się i zobaczyła wchodzącego do środka Sama, z telefonem komórkowym w ręce.

- Kelly, zaczekaj. - Jego szorstki głos spowodował, że tylko przyśpieszyła kroku.

Ruszył za nią, przeskakując po dwa schodki naraz. Dotarł do jej pokoju akurat w chwili, gdy zamykała drzwi. Przytrzymał je i wszedł do środka. Cofnęła się, a wtedy zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę. Przystanął, gdy ujrzał strach w jej oczach. Był zły. Nawet wściekły. Rzucił na krzesło tele¬fon. W końcu trochę się opanował.

- Musimy porozmawiać, Kelly - powiedział, starając się mówić spokojnym głosem. Stali oddaleni od siebie co najmniej o półtora metra, a on, widząc jej lęk, nie robił nic, by się przybliżyć.

- Nie teraz, jestem mokra i przemarznięta. Muszę się przebrać w suche rzeczy. Zresztą ty też. - Skrzyżowała ramiona przed sobą mocno oplatając je dłońmi, ale gest ten zdawał się bardziej służyć obronie niż rozgrzewce.

- Właśnie, że teraz - upierał się Sam. - Tego wieczoru zostawiłem cię samą, ale to już się nie powtórzy.

- Czego oczekujesz, przeprosin? Dobrze. Przykro mi, że ci nie powie¬działam, że on tam jest. I nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Powiedzmy, że mnie zaskoczył, dobrze? I nie umiem tego wytłumaczyć . .:.- Była wyraź¬nie zdenerwowana. - Nawet sobie nie potrafię wytłumaczyć własnego za¬chowania.

- A więc nic ci nie zrobił ani nie groził ci?

- Nie .. - Potrząsnęła głową, a potem spojrzała w sufit, przez chwilę mocno zaciskając usta. - Rozmawialiśmy, a raczej kłóciliśmy się. Próbowałam przekonać go, żeby oddał się w ręce policji, ale szkoda było moich słów. - Spuściła głowę i ciężko westchnęła. - Bez przerwy zaklinał się, że jest niewinny, powtarzał, że nie ma zamiaru iść do więzienia za coś, czego nie zrobił. I nie pytaj mnie, czy mu uwierzyłam. Przecież lepiej niż ty wiem,

jak potrafi kłamać. Tyle, że ... męczy mnie jedna myśl. A jeżeli on jest jak ten mały chłopiec, który krzyczał o wilku? A jeżeli tym razem rzeczywiście mówi prawdę?

_ Kelly ... - zrobił krok w jej kierunku. Natychmiast odskoczyła do tyłu.

_ Boże, po co ja ci to wszystko mówię? Co cię to może obchodzić? Absolutnie nic.

- A jednak obchodzi.

Żachnęła się. Jej oczy, teraz wilgotne, lśniły silniej niż zwykle.

_ Może przestaniesz, Sam? Przestań, proszę! Nie chcę twojego współczucia. Nie oczekuję go od ciebie ani kogokolwiek innego.

Jej gniew spowodował, że i on stracił nad sobą kontrolę•

_ Chciałem ci jednak powiedzieć, że to nie współczucie. Do diabła, za- leży mi na tobie!

_ A to czemu? - Nie wyglądała na przekonaną•

Sam z powagą popatrzył na nią•

_ Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogłem się w tobie zakochać? _ Była całkowicie zaskoczona. Zbladła i cofnęła się o krok. - Widzę, że moje słowa nadzwyczajnie cię poruszyły - wyszeptał.

_ Skąd możesz wiedzieć, co myślę. Nie znamy się wystarczająco długo.

_ A jak długo trzeba kogoś znać, żeby go pokochać? - zapytał prowokująco. - Dzień, tydzień? Miesiąc, a może dwa? Ile, twoim zdaniem, potrzeba

na to czasu?

- Nie wiem. Myślę tylko, że ...

Chciała odwrócić się do niego plecami, ale on zamierzał kontynuować rozmowę. Dwoma szybkimi krokami pokonał dzielącą ich odległość i chwycił ją za nadgarstek, zmuszając, by patrzyła mu prosto w oczy.

_ Nie mów mi, o czym myślisz, ale powiedz, co czujesz.

Zderzyły się ich spojrzenia, starły osobowości.

_ Chcesz wiedzieć, co czuję? - rzuciła ostro, a jej ciało zesztywniało w obronnej postawie. - Nie chcę, by mi na tobie zależało, i uważam, że błędem było angażowanie się w tę historię. I jeżeli nawet istnieje teraz cokolwiek między nami, nie potrwa to długo.

_ Tak sądzisz? To może wykorzystalibyśmy to coś, póki trwa. - Przytulił ją mocno do siebie. Wsunął dłonie w wilgotne włosy, przyciągnął jej głowę, aż ustami napotkał jej wargi.

Kelly usiłowała go odepchnąć, ale walczyła tylko z siłą jego ramion, bo jej wargi szukały już jego ust. Chciała mu się oprzeć, ale po chwili walczyła już z samą sobą. Jeszcze nikomu i nigdy przegrana bitwa nie przyniosła tyle

zadowolenia.

Wiedziony gniewem i namiętnością Sam raz po raz miażdżył w pocałunku jej wargi. Choćby to miało trwać tylko tę jedną noc, udowodni jej, że to, co zaistniało między nimi, jest czymś wyjątkowym, rzadkim i wspaniałym. Od tej chwili będzie myśleć tylko o nim, o nikim innym.

Jej poddanie było absolutne i całkowite. Nie cofnęła się przed jego wargami; jej usta rozchyliły się. Usłyszał bezradne, pełne kapitulacji westchnie¬nie. Za oknami sypialni rozlegały się grzmoty piorunów i błyskawice rozjaśniały niebo, ale prawdziwa burza była w nich, zostali wciągnięci w jej wir.

Poczuł,jak jej palce gorączkowo szarpią przód jego koszuli. Zaczął zrywać z siebie i z niej warstwy mokrego ubrania nie zważając na trzask rozdzierającego się materiału. Ogarnięci żądzą padli na łóżko. Jego niecierpliwe usta wędrowały po jej mokrej twarzy, niezmordowane ręce, nienasycone w ciekawości dotykania, pieściły jej ciało. Spletli się w niecierpliwym uścisku, spragnieni spełnienia.

Z pożądaniem, którego intensywność zaskoczyła ją samą, Kelly legła na nim i w szaleńczym pośpiechu przebiegała ustami jego ciało. Ale to przecież nie wystarczyło. Usadowiła się na nim, jęcząc z rozkoszy; Sam mocno przy¬trzymał jej biodra i wsunął się w nią, wypełniając ją całą. Stanowili jedno, nie tylko cieleśnie. W chwili największego z możliwych fizycznego zbliżenia Kelly zrozumiała to.

Odrzuciła w tył głowę, naprężyła ciało w łuk mocno, cudownie. Coś w głębi jej świadomości przypominało, że przecież nie chce go kochać, że nie chce, by stał się dla niej kimś niezastąpionym. Jej ręce opadły na jego pierś i pochyliła się nad nim, szukając ust.

Zamknęła oczy i pozwoliła, by unosił ją do miejsca, gdzie rzeczywistość traciła znaczenie, a słowo "miłość" nie było tylko pustym dźwiękiem.

Po ostatnich spazmach rozkoszy Kelly odpoczywała przy jego boku.

Leżąc z głową wspartą na jego piersi jak na poduszce, poruszającej się w rytm serca, czuła, jak z wolna uspokaja się jej oddech. Ale niepokój i niepewność, które odeszły w niepamięć w czasie miłosnego zapamiętania, teraz znowu powracały. Tylko na chwilę uspokoiła ją pieszczota dłoni głaszczącej jej wilgotne włosy.

- A teraz, co czujesz? - zamruczał Sam. Jego niski głos zawirował jej w uszach.

- Uspokojenie - przyznała Kelly. - Cudowne.

Przez chwilę zapanowało milczenie i słychać było tylko ciche uderzenia kropel deszczu o szyby. Pomyślała, że zadowala go jej odpowiedź.

- Ale? - Sam nalegał wciąż zdenerwowanym głosem. - Wydawało mi się, że na końcu twojej odpowiedzi zawisło "ale".

- Pieszczoty, pocałunki, akt miłosny. Może tylko to nas łączy - odpowiedziała. Jego dłoń, dotychczas błądząca po jej głowie, znieruchomiała. Kelly podniosła się na łokciu i odgarnęła z czoła włosy, żeby spojrzeć mu w twarz. W jego oczach zobaczyła niecierpliwość i zawód. Mimo to mówiła dalej łagodnym głosem: - Może między nami nie ma nic więcej.

_ Mów za siebie. - Delikatnie odwrócił ją na plecy i pochylił się nad nią. - Co do mnie, to nie przeczę; kocham twoje ciało. Kocham twoje wspaniałe piersi. _ Pogłaskał czule jedną. - Uwielbiam, jak oplatają mnie twoje długie nogi. - Przeniósł dłoń z jej bioder na udo. - Wystarczy, żebym spojrzał na ciebie, a już cię pragnę. Ale to, co skrywasz tam, w środku, kocham

bardziej.

Wszystko w nim: jego oczy, głos, wyraz twarzy, wyrażało przekonanie, że się nie myli.

_ Jak możesz być taki pewny swego uczucia? - zdziwiła się Kelly, lekko marszcząc brwi.

Z czułością pogłaskał palcem niewielką zmarszczkę na jej czole i uśmiechnął się smutno.

_ A jak ty możesz być aż taka niepewna?

_ Bez trudu, Sam. W zeszłym tygodniu moje życie legło w gruzach. Nie jestem pewna, czy nadal mam pracę, jak wygląda moja zawodowa przyszłość. I nagle pojawiasz się ty. - Przesunęła dłonią po jego podbródku, z przyjemnością wyczuwając siłę, która zdawała się go rozpierać. - Mogłabym szukać bezpieczeństwa i zapomnienia w twoich ramionach. Ale nic by to nie dało. Muszę uporządkować własne życie. Muszę sobie z tym wszystkim sama poradzić.

_ Porządkuj sobie. - Ujął jej rękę i musnął ustami wnętrze dłoni. Ani przez chwilę nie spuszczał oczu z twarzy Kelly. - Tylko nie zapomnij, że musisz znaleźć w nim miejsce dla mnie.

_ Zapamiętam. - Uśmiechnęła się; czuła obecność jego ciała, przytulonego do jej boku.

_ To dobrze. Ale chcę, żebyś wiedziała o czymś jeszcze.

- Co takiego?

_ Chcę mieć dzieci i przekonać się, czy potrafię wychować je lepiej, niż moi rodzice mnie. Chcę, żebyś została ich matką• Chcę, żebyś była w moim życiu, a ja chcę znaleźć się w twoim. Więc lepiej przygotuj tam dla mnie miejsce.

Kelly zadrżała.

- Przerażasz mnie. Pocałował ją w usta.

_ No to obydwoje jesteśmy przerażeni, bo ja też strasznie się ciebie boję. _ Odsunął się od niej i wstał z łóżka, muskularny i opalony.

_ Chyba nie oczekujesz, że twoje słowa potraktuję serio? - Usiadła na pościeli.

Ich ubrania tworzyły na podłodze mokrą stertę• Sam pozbierał je, a potem spojrzał na Kelly.

_ Właśnie tego się spodziewam. Nigdy dotąd nie pozwoliłem sobie na poważniejsze uczucie i nikt nie był mi tak bliski. Zawsze wyznawałem de


wizę: nie angażuj się zbytnio. Jeżeli nie pozwolisz sobie na głębsze uczucia, nic cię nie zrani. Jeżeli nie liczysz na zbyt wiele, nie rozczarujesz się. Tak było bezpieczniej i spokojniej. - Przerwał na chwilę, wciąż wbijając w nią wzrok. - Może pod tym względem nie różnimy się. Przecież nie chciałem, żeby mi na tobie zależało. Broniłem się przed tym uczuciem, za każ¬dym razem, gdy byłem blisko ciebie. Pochłonięty tą walką nawet nie zauważyłem, kiedy się zakochałem ... i dałem ci nad sobą władzę, pozwalającą mnie zranić. - Chwilę milczał, a potem poprosił z uśmiechem. - Bądź dla mnie dobra.

Ale Kelly nie zdobyła się na uśmiech. Była oszołomiona tym, że tak zwyczajnie wyjawił ukryte myśli i odkrył swoje uczucia. Sam Rutledge bezbronny! Samo zestawienie tych słów wydawało się absurdalne. A jednak po¬czuła wewnętrzne ciepło, prawie spokój.

Zaniósł mokre ubrania do łazienki. Przystanął na widok damskich drobiazgów poustawianych na półce obok porcelanowej umywalki. Kosmetyki do makijażu, szczotki, lakier do włosów, grzebienie, mleczka do zmywania twarzy - znajdowało się tam wszystko. Jego była żona musiała pozostawiać kosmetyki w ich sypialni, ale Sam nie przypominał sobie, żeby zwrócił na nie uwagę. Uniósł słoiczek oczyszczającego kremu i powąchał skraj wieczka. Tak, to był zapach Kelly - świeży, jedwabisty, subtelnie seksowny.

Z mokrej sterty, którą trzymał w rękach, spłynęła mu po udzie strużka wody, Nie zastanawiając się długo wrzucił ubrania do wanny. Pani Vargas może sobie rano myśleć, co zechce! Dostrzegł wystający strzęp koronki i uśmiechnął się. Cokolwiek sobie pomyśli, będzie miała rację. Zerwał ręcznik z wieszaka i wrócił do pokoju.


Kelly nie zaskoczył widok Ollie i porucznika z grupy poszukiwawczej, którzy przybyli następnego ranka, by ją przesłuchać. Spodziewała się tej wizyty, dlatego spisała szczegółowo na kartce, o czym rozmawiała z ojcem ostatniego wieczoru. Pominęła tylko część rozmowy dotyczącą śmierci jej matki, i tę, w której próbował usprawiedliwiać swoje pijaństwo. Skończyła pisać na krótko przed przyjściem Sama na poranną kawę.

- Czy mogę zostać? - zapytał Sam na widok Ollie i porucznika, wprowadzonych przez panią Vargas do saloniku. "

- Oczywiście - odpowiedział porucznik, Lew Harris, mężczyzna po pięć¬dziesiątce, z wydatnym brzuszkiem i wyrazem zmęczenia na twarzy. - Do pana będę miał również kilka pytań.

- W dzbanku jest kawa - powiedział Sam. - Nalejcie sobie. Porucznik skorzystał z zaproszenia, Ollie od razu usiadł.

- Przykro mi z powodu tego zamieszania - zwrócił się do Kelly.

_ Wiem, że to rutynowe przesłuchanie. Byłam wystarczająco długo reporterką, żeby poznać policyjne procedury. - Kelly domyślała się, że 01¬lie zjawił się z porucznikiem nie po to, by dodać jej otuchy i udzielić moralnego wsparcia. W przeszłości ona i Zelinski byli przyjaciółmi, przypuszczała więc, że jest przekonany, że zaufa mu na tyle, by powiedzieć to, czego nie chciałaby wyjawić komuś innemu. Cóż, wypełniał swoje obowiązki.

Rozumiała to.

_ Proszę. - Podała mu plik notatek, które sporządziła. - Spisałam na

świeżo, póki jeszcze pamiętałam co powiedział, co jadł,jak był ubrany w momencie wyjścia; wszystko, co moim zdaniem może mieć znaczenie.

Ollie przejrzał notatki i podał porucznikowi. Harris automatycznie sięgnął pod bluzę i wyjął okulary z kieszeni koszuli. Włożył je na nos i uśmiechnął się.

_ Oczy to druga rzecz, która się sypie - powiedział. Poklepał się po brzuchu i dodał: - Wcięcie w pasie było pierwsze.

Stary dowcip, pomyślała Kelly, ale udało jej się zmusić do uśmiechu.

Siedziała i patrzyła, jak porucznik czyta notatki, świadoma narastającego w niej napięcia. Wreszcie odłożył kartki na stół i rozprostował je wyrównując brzegi. Popatrzył na Ollie spod oka.

_ W końcu dowiedzieliśmy się, jaka będzie linia obrony Dougherty'ego _ powiedział. - Uprze się, że ktoś był wtedy na miejscu zdarzenia i kłócił się z baronem Fougere.

- Czy to niemożliwe? - wtrąciła się Kelly.

_ Niemożliwe? Nie sądzę. Ale mało prawdopodobne. Jedyne, co mnie dziwi, to brak w jego opowieści opisu tej bliżej nieokreślonej, trzeciej osoby.

Padać przestało już w nocy. Przez okna wpadały promienie słoneczne, którym udało się przebić przez pokrywę chmur. Kelly słyszała przytłumiony, monotonny warkot helikopterów przelatujących nad winnicą. Łopaty śmigieł tworzyły fale powietrza, co miało osuszyć mokre grona, zanim pojawi się na nich pleśń.

- A więc uważacie, że jest winny?

Nie musiała długo czekać na odpowiedź.

_ To jasne jak amen w pacierzu ... - zaczął porucznik. Ale zaraz wzruszył ramionami i powiedział niepewnie: - Przepraszam, wiem, że Dougherty jest pani ojcem, lecz taka jest moja zawodowa opinia.

_ Lew brał udział w oględzinach miejsca śmierci barona - wyjaśnił Ollie.

- Rozumiem - wyszeptała.

Sam przeniósł się na krzesło obok niej.

_ Kelly nie chce uwierzyć, że jej ojciec byłby zdolny do popełnienia morderstwa. Myślę, że żadna córka nie uwierzyłaby w to, niezależnie od tego, jakim człowiekiem jest jej ojciec.

- Powiedzmy, że wciąż mam wątpliwości - dodała Kelly, świadoma, żewśród obecnych jest jedyną osobą, która nie jest całkowicie przekonana owi. nie Lena Dougherty'ego.

- Panno Douglas, pani ojciec miał motyw, okazję, no i przysłowiową "dymiącą broń". - Harris strzelił palcami i wyjaśnił, co miał na myśli: - Zła. pano go z narzędziem zbrodni w rękach.

- Czy na uchwycie znaleziono inne odciski palców? .. .

-Owszem.

- Ustaliliście, czyje?

- Mamy jedne, których nie udało się zidentyfikować. - przyznał Ollie. _ Pozostałe należą do dwóch robotników zatrudnionych w Rutledge Estate; młotek jest ich narzędziem pracy.

- Przecież jest możliwe, że właśnie te trzecie odciski należą do prawdziwego zabójcy -zasugerowała Kelly, bardziej dla zasady, niż wierząc we własne słowa.

- Kelly,• posiadamy inne poważne dowody świadczące o winie twego ojca - tłumaczył Ollie cierpliwie.

- Ale to tylko poszlaki. Macie,świadka, który przyłapał go obok ciała, z narzędziem zbrodni w ręku. Nikt nie widział, żeby mój ojciec popełnił tę zbrodnię. Wasz tak zwany motyw oparty jest na przekonaniu, że baron Fougere przyłapał Lena w chwili, gdy ten zamierzał spowodować znaczne szkody majątkowe. W takim razie, dlaczego nie uderzył barona jednym z kanistrów, które niósł? Dlaczego położył je na ziemi i złapał za młotek? I skąd go wziął?

- Może przyniósł go Fougere - snuł przypuszczenia porucznik. - Wdali się w bójkę, Dougherty odebrał mu młotek i uderzył.

- A może był tam ktoś trzeci. Pokłócił się z baronem, a potem uderzył go. - Kelly wracała z rosnącym uporem do wersji wydarzeń podanej przez ojca. - Czy określiliście miejsce pobytu każdego z gości w chwili popełnienia zbrodni? Czy ktoś oddalił się wówczas z tarasu?

- My odeszliśmy - przypomniał jej Sam. - Odwiozłem cię do domu.

- Ale nie mogłabym przysiąc, że byłeś ze mną wtedy, gdy zabito barona - odparła. - Nie pamiętam, o której godzinie wyszliśmy z przyjęcia. Tamtej nocy nie miałam przy sobie zegarka ani nie popatrzyłam na budzik po powrocie do domu. Wiem tylko, że mogłeś udać się do winiarni zamiast do domu, później spotkać się z baronem, pokłócić się z nim i zadać śmiertelny CIOS.

- Snujesz niedorzeczne przypuszczenia - powiedział szorstko Sam. _ Po co miałbym go zabijać?

Ale ona była zdecydowana dowieść swojej teorii.

Sam wiesz najlepiej. Gdy -baron Fougere ogłosił tego wieczoru, że wasze firmy połączą się, nie wyglądałeś na uszczęśliwionego.

- Byłem zaskoczony. - Jego rysy stwardniały. - Wiedziałem, że Katherine prowadzi rozmowy, ale nie powiadomiono mnie o zawarciu umowy.

- I nie spodobało ci się to - upierała się Kelly.

- Powiedzmy, nie ucieszyło. - Odpowiedź była krótka, równie oschła jak pytanie, które po niej nastąpiło. - Do czego ty u diabła zmierzasz, Kelly?

- Usiłuję czegoś dowieść. - Przeniosła wzrok na Ollie i porucznika. ¬Można znaleźć innych, którym śmierć barona mogła być na rękę i którzy skorzystaliby na niej. Ale najprościej oskarżyć pijaka, nieprawda? - zapytała zaczepnym tonem.

- Sąd rozstrzygnie o jego winie lub niewinności - odpowiedział dyplomatycznie Ollie.

-Ponad wszelką wątpliwość - dokończyła. - Ale ja, w tej chwili, mam wszelkie podstawy, żeby wątpić w to, że ojciec zabił barona Fougere.

- Przykro mi Kelly, że do takich wniosków doprowadziła cię nasza rozmowa - powiedział szczerze zmartwiony Ollie. Odsunął się od stołu. - My¬ślę, że już skończyliśmy, Lew.

- Zgadza się. - W głosie porucznika zabrzmiała ulga. Szybko pozbierał swoje papiery.

Kelly wstała, już żałując niektórych pochopnie wypowiedzianych słów.

Sam poszedł za nią, gdy odprowadzała przybyłych do hallu.

- Bez urazy? - wyciągnęła rękę do Ollie, bardziej w geście zgody niż pożegnania.

- Wszystko w porządku. - Serdecznie uścisnął jej dłoń ..

- Myślę, że ktoś musi zostać adwokatem diabła - powiedziała. Chciała

choć trochę wytłumaczyć, dlaczego upiera się przy swoim, jakże niepopularnym, stanowisku.

- Dlaczego by nie córka diabła? - dorzucił Ollie z uśmiechem.

- Dzięki. Powinnam wiedzieć, że zrozumiesz. - Odwzajemniła uśmiech,

zadowolona, że nie zraziła do siebie przyjaciela z dzieciństwa.

Gdy Sam pożegnał gości i zamknął za nimi drzwi, odwrócił się w stronę Kelly. Stała pośrodku lśniącej, marmurowej posadzki pogrążona w myślach. A jednak, pomimo pozornego spokoju, widać w niej było niespożytą energię; niespokojną, z trudem tłumioną, którą zdawała się emanować i ożywiać dom.

- Może mi powiesz, o co tu chodzi?

- Nie rozumiesz? - Wyrwana z rozmyślań, rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie. - Chyba nie myślałeś, że na serio oskarżałam cię o zabicie baro¬na. Starałam się jedynie udowodnić, że można znaleźć inne osoby, posiadające zarówno motyw, jak i możliwość popełnienia zbrodni. Ani przez chwilę nie pomyślałam, że to mogłeś być ty.

- Bardziej mnie niepokoi, że zaczynasz wierzyć w niewinność twojego ojca. To się może dla ciebie źle skończyć, Kelly - ostrzegł ją.

- Nie o to chodzi, czy wierzę, że jest niewinny. Po prostu muszę si« dowiedzieć, czy naprawdę jest mordercą; bardziej dla siebie samej, żeby nic oszaleć. Cały czas myślę o tej sprawie.

- Czego jeszcze potrzebujesz, przyznania się do winy?

- Nie wiem. - Zniecierpliwiona machnęła ręką. - Dotarło do mnie wreszcie, że istnieją luki w oskarżającej go wersji wydarzeń.

- Przecież wyszukałaś mu obrońcę. To sprawa dla MacSwayne'a, nie dla ciebie.

- Czy przyjrzałeś się kiedyś dokładnie rzeźbie przedstawiającej Temidę, Sam? - zapytała z bladym uśmiechem. - Ma nie tylko zawiązane oczy; szale wagi też nie są równo ustawione, Obydwoje wiemy, że on będzie dla siebie beznadziejnym świadkiem obrony. A jak ja zostanę wezwana, będę musiała zeznać, że po pijanemu stawał się gwałtowny. Jaki sąd na świecie uwierzy, że taki raptus jest niewinny?

- No więc, co chcesz przez to powiedzieć? - Patrzył na nią uważnie.

- To, że był złym człowiekiem i okropnym ojcem jest prawdą, ale nie chcę, żeby tylko dlatego został uznany za winnego. Jeżeli ma iść do więzienia, to niech wcześniej okaże się, że popełnił morderstwo. Czy to tak trudno zrozumieć? - Była na niego zła i zniecierpliwiona, że nie rozumie oczywistych spraw.

- To akurat pojąłem. Natomiast nie mogę zrozumieć, w jaki sposób zamierzasz zabrać się do tej sprawy i dlaczego uważasz, że właśnie ty masz to robić? - odpowiedział równie ostrym tonem.

- A kto inny? Jedynym sposobem na udowodnienie czegokolwiek jest wykluczenie innych ewentualności, a jedyną dostępną dla mnie metodą jest zadawanie pytań.

Katherine zatrzymała się na szczycie schodów.

- Zadawanie pytań, na jaki temat, po co? - zaczęła schodzić, delikatnie przytrzymując się poręczy.

- Żeby ustalić, kto mógł zabić barona Fougere. - Zwracając się do Katherine, Kelly opanowała gniew, co trudniej przychodziło jej w rozmowie z Samem.

Odpowiedź sprawiła, że Katherine przystanęła na chwilę, zanim zaczęła schodzić dalej.

- Ciągłe wypytywanie nie ma sensu. W prawdzie powstała nad wyraz bolesna dla ciebie sytuacja, ale musisz się z nią pogodzić, zrozumieć, że twój ojciec ...

- On się upiera, że tego nie zrobił. Mówi, że ktoś był z baronem. Kłócili się•

W oczach Katherine pojawił się błysk, 'ale gdy przemówiła, jej głos był zimny jak lód.

- To śmieszne.

- Wszyscy mi to powtarzają. - Wciąż rozgniewana Kelly chciała zburzyć jej spokój. - A jeśli on tego nie zrobił, to kto jest winny? Może ktoś o nazwisku Rutledge?

Katherine zesztywniała.

- Mam nadzieję, że nie spodziewasz się mojej odpowiedzi na tak absurdalne pytanie.

- Jesteś teraz zadowolona? - spyta1' półgłosem Sani.

W tym momencie poprzednia niepewność i zamęt ogarnęły Kelly ponownie. Co do diabła najlepszego zrobiła? Z westchnieniem pokręciła głową•

- Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Sam ma rację, powinnam panią prze¬prosić.

- Nonsens. - Katherine dotknęła jej ramienia. - Przez ostatnie kilka dni żyłaś w silnym stresie. W takich sytuacjach działamy nieroztropnie, a pod wpływem rozpaczy wygadujemy niestworzone rzeczy.

Kelly zastanawiała się, czy Katherine wie, jak mocnym bodźcem może być rozpacz. Ona sama już to wiedziała. W jej życiu zbyt wiele zależało od tego, co wydarzy się w ciągu najbliższych dni. Rozstrzygało się wszystko ¬jej praca, a może nawet cała przyszłość. Nie może siedzieć i czekać. Musi działać.


21

Figlarny wiatr poderwał spódnicę Kelly, gdy wysiadała z samochodu na trawiasty skraj drogi. Jej obcasy ugrzęzły w piaszczystym poboczu, zanim stanęła na twardszym gruncie i z głośnym trzaskiem zamknęła drzwi, przerywając majestatyczną ciszę winnicy.

Potem znów zapadła cisza, zakłócona tylko przez wiatr szeleszczący w liściach winorośli i dochodzący z oddali warkot przejeżdżających szosą aut. Para dużych okularów słonecznych chroniła jej oczy przed jaskrawym blaskiem porannego słońca. Włosy miała przykryte chustą z surowego jedwabiu w złote, rdzawe i zielone wzory, a długie końce materiału obwiązała wokół szyi, tworząc na karku węzeł.

Przeciągnęła palcem po wewnętrznej krawędzi chustki, tam gdzie jedwab dotykał policzków, i zwróciła się twarzą w stronę falującego morza winorośli; wyglądały jak olbrzymi ocean, wygrzewający się w jaskrawych promieniach padających z błękitnego nieba, odcięty od reszty świata grzbietami gór. W samym środku najbliżej położonej winnicy stał Sam, w swoim starym kapeluszu z brązowego filcu.

Sięgnęła do kierownicy przez otwarte okno samochodu i zatrąbiła: jeden, drugi, a później trzeci raz. Gdy popatrzył w jej stronę, pomachała do niego, a potem ruszyła przez pole, ostroźnie stąpając po płytkim rowie irygacyjnym, biegnącym aż do miejsca, gdzie stał. Wyszedł jej naprzeciw długim, swobodnym krokiem.

- Dzień dobry - dotarł do niej jego głos, serdeczny i głęboki. - Coś sic.; stało? Jakieś nowe wiadomości?

- Nie. On 'wciąż się ukrywa. Nikt go nie widział. - Ojciec stał się dla nich drażliwym tematem i Kelly czym prędzej zaczęła mówić o czym innym. - Co z winogronami? Mam nadzieję, że już są suche.

- Te, które sprawdziłem, zdążyły wyschnąć. - Sam uniósł gałązkę wino-

rośli i odsłonił kiść ciasno przylegających do siebie jagód o purpurowoczarnej skórce.

W poszukiwaniu resztek wilgoci palcem przebił się do środka kiści.

Owoce były tak ściśnięte, że wydawało się, że powietrze nie miało którędy pomiędzy nimi przeniknąć. Oderwał jedno i zmiażdżył w palcach. Roztarł jagodę, sprawdzając gęstość soku świadczącą o zawartości cukru.

- Muszę się jeszcze upewnić, ale już jestem prawie przekonany, że za kilka dni w winnicy będzie można rozpocząć zbiory. - Zmarszczki w kącikach jego oczu pogłębiły się, gdy przebiegał wzrokiem rzędy winorośli.

- A to oznacza, że rozpocznie się okres wyciskania owoców i będziesz bardziej zajęty niż zwykle - zauważyła Kelly.

- Na pewno bardziej, niż bym sobie tego akurat teraz życzył. - Patrzył na nią, a ciepły błysk, który pojawił się w jego oczach, spowodował, że połączyła ich na powrót niewidzialna nić intymności. - Chcesz spróbować?

Nie czekał na odpowiedź. Przez chwilę zatrzymał wzrok na jej wargach, zerwał owoc i podniósł do jej ust. Na widok jego gwałtownie pociemniałych oczu serce zabiło jej mocniej. Posłusznie otworzyła usta; włożył owoc po¬między jej rozwarte wargi, przez moment przytrzymując na nich oblane sokiem koniuszki palców.

Kelly przegryzła jagodę i poczuła ostry, a zarazem słodki smak soku.

Owinęła palce wokół dłoni Sama i przytrzymała ją przy wargach. Nie zrobiła tego świadomie, lecz za podszeptem instynktu, pod wpływem tej czarownej chwili.

Soczysty miąższ, a po nim wyciśnięta skórka spłynęły jej do gardła.

- Jakie pyszne - wyszeptała. Przyciągnęła jego palce do ust i zlizała krople soku, jak dziecko wylizujące lody z łyżeczki.• Dopiero gdy spojrzała mu w oczy, niewinny gest nabrał innego znaczenia; zdumiała ją własna śmiałość, ale nie była nią zawstydzona.

- A niech cię - powiedział z uśmiechem Sam. - Czy przyszłaś tu specjalnie po to, żeby doprowadzić mnie do szaleństwa?

- Zrobiłam to mimowolnie, niechcący - przyznała i po raz ostatni ucałowała jego palce, a potem uwolniła je z uścisku.

- Dlaczego tu przyszłaś?

- Nie mogłam już wysiedzieć w domu i bezczynnie czekać na kolejne wiadomości. - Właśnie nastrój wyczekiwania męczył ją najbardziej, ale Sam nie potrafił lub nie chciał tego zrozumieć.

- Wczoraj byłem pewien, że go lada moment złapią - zauważył. - Nie mógł przecież pieszo oddalić się zbytnio. Wprawdzie na wschód od jego winnicy znajduje się dziki, nie zamieszkany obszar, ale słyszałem, że dzisiaj mają zamiar przeczesać, właśnie tam, każdą piędź ziemi. Może go wykurzą.

- Może - przytaknęła Kelly. - Przecież w końcu muszą go złapać. ¬I zaraz zmieniła temat. - Przyjechałam, żeby cię uprzedzić, że na kilka godzin wyjeżdżam. Nie chciałam, żebyś się denerwował, jeżeli nie zastaniesz mnie po powrocie do domu. Wrócę, więc mnie nie szukaj. Dobrze?

- Jeżeli musisz, jedź.

- No to do zobaczenia. - Wykorzystała moment i skierowała się w stronę samochodu.

- Nie powiedziałaś, dokąd się wybierasz - zawołał za nią Sam. Kelly odwróciła się i zmusiła do uśmiechu.

- Pewnie, chciałbyś wiedzieć! - Pomachała mu ręką i przebiegła kilka ostatnich metrów modląc się w duchu, żeby nie nalegał i nie prosił o odpowiedź. Nie chciała go okłamywać.

- Zajrzyj do mnie, jak wrócisz.

- Dobrze - obiecała i wsiadła do samochodu. Zanim ruszyła, po raz ostatni pomachała mu na pożegnanie.

Nie ujechała nawet półtora kilometra, gdy natrafiła na blokadę. Kolejka samochodów była krótka, więc Kelly czekała nie dłużej niż pięć minut. Gdy podeszli do niej dwaj umundurowani policjanci i stanęli po obu stronach samochodu, z trudem opanowała drżenie rąk, gdy sięgała po dokumenty wozu i swoje, nowojorskie, prawo jazdy. Papiery leżały przygotowane na siedzeniu obok.

Jeden z policjantów pojawił się przy drzwiach wozu. Był wysoki, z maską urzędowej powagi na twarzy, a jego ciemne okulary odbijały postać Kelly, zniekształcając ją jak lustra w gabinecie śmiechu.

- Moje prawo jazdy i papiery wozu. - Kelly podała mu dokumenty, zanim o nie poprosił.

Wziął je i polecił:

- Proszę otworzyć bagażnik.

Świadoma obecności drugiego policjanta, zaglądającego przez tylną szybę, sięgnęła do przycisku zwalniającego zamek bagażnika.

- Pani Kelly Douglas? - zapytał policjant.

- Tak. - Wiedziała, że ją rozpoznał i z pewnością orientował się, że jest córką zbiega.

- Proszę zdjąć okulary.

Bardzo zdenerwowana wykonała polecenie. Czekała nieskończenie długo, aż policjant porówna jej twarz z fotografią na prawie jazdy.

- Dokąd się pani wybiera, panno Douglas? - zapytał pozornie spokojnym głosem, ale usłyszała brzmiącą w nim nutę podejrzliwości.

- Do winiarni Cloisters - odparła. Starała się, by jej dłonie spokojnie leżały na kierownicy i przestały ją kurczowo ściskać. - Jestem umówiona na spotkanie z właścicielem, panem Gilem Rutledge'em.

W milczeniu przeżuwał jej odpowiedź. Miała nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy zatelefonować do Cloisters, żeby sprawdzić prawdziwość jej słów, bo na spotkanie umówiona była Elizabeth Duncan, a nie Kelly Douglas. Klapa bagażnika zatrzasnęła się z hukiem, aż auto zadrżało. We wstecznym lusterku zobaczyła, jak drugi policjant daje znak pod¬niesionym kciukiem, że nie znalazł niczego podejrzanego i można ją przepuścić.

Otrzymała z powrotem dokumenty.

- Może pani jechać, panno Douglas - usłyszała.

- Dziękuję. - Rzuciła papiery na siedzenie obok i włączyła silnik.

W lusterku zobaczyła jeszcze, że policjanci wymieniają między sobą uwagi. Potem jeden z nich podszedł do policyjnego samochodu, uchylił drzwi i sięgnął do środka.

Mogła się tylko domyślać, o co chodziło; ma zamiar poinformować przez radio swojego szefa, że minęła ich punkt kontrolny. Wszystko na wypadek, gdyby skłamała, podając Cloisters jako cel wyprawy, a skręciła w boczną drogę i spotkała się z ojcem.

Przy następnej blokadzie odniosła wrażenie, że jej tam oczekiwano; policjanci nie przejęli się specjalnie dokumentami, a samochód sprawdzili po¬bieżnie. Przybyła do Cloisters minutę przed umówionym terminem.

Subtelny luksus wnętrza kontrastował z surowym, klasztornym wyglądem budynku, w którym mieściły się biura winiarni. Przepych był szczególnie widoczny w obszernym gabinecie Gila.

Prawie całą kamienną podłogę przykrywał perski dywan w przygaszpnych barwach burgunda, złota i błękitu. Ścianę zdobił antyczny kilim i stare obrazy ze scenami z winobrania. Przeciwległą ścianę pomieszczenia zajmowały, sięgające od podłogi prawie do samego sufitu, wychodzące na winnicę, gotyckie okna. Pomiędzy nimi stało masywne, antyczne biurko ze lśnią¬cego mahoniu. Przy nim, na wysokim, rzeźbionym, przypominającym tron krześle siedział Gil Rutledge.

- Panna Duncan. - Uśmiechnął się z typowym dla niego wdziękiem.

Wstał i obszedł biurko, by ją powitać. - O ile sobie przypominam, pani Darcy mówiła, że jest pani z Sacramento, z Departamentu Zdrowia, czy dobrze zrozumiałem?

- Niezupełnie. Tak naprawdę, to nie pracuję dla żadnej rządowej instytucji i nie nazywam się Elizabeth Duncan. - Zdjęła okulary. - Jestem Kelly Douglas.

- Oczywiście. Teraz panią poznaję. - Uśmiech lekko przygasł na jego twarzy, która przybrała wyraz niepewności przemieszanej z ciekawością.

- Przykro mi, że musiałam okłamać pańską sekretarkę. Nie byłam pew¬na, czy mnie pan przyjmie. Poza tym nie chciałam, by moje nazwisko figurowało w pańskim terminarzu spotkań, bo ktoś z pracowników mógłby je zobaczyć i wiadomość o. naszym spotkaniu przekazać prasie. Myślę, że ani pan, ani ja nie chcielibyśmy oglądać hordy reporterów koczujących przed biurem.

- Ma pani rację. Proszę usiąść. - Wskazał na parę rzeźbionych, drewnianych krzeseł, wyłożonych welwetem. Kelly wybrała stojące bliżej niej, a Gil powrócił za biurko. - Z czym pani przychodzi? - I natychmiast po¬wstrzymał jej odpowiedź gestem dłoni. - Jeżeli chodzi o należność za pracę pani ojca, pracował tu kilka dni, to zgodnie z naszym systemem wynagrodzeń, będziemy mogli dokonać wypłaty dopiero pod koniec tego tygodnia. Nie sądzę, by z prawnego punktu widzenia powstały jakieś trudności i chyba będziemy mogli przekazać pieniądze pani. Na wszelki wypadek sprawdzę to.

A więc ojciec tu pracował? Kelly z trudem powstrzymywała się od okazania zdziwienia. Pamiętała, co jej powiedział podczas odwiedzin w więzieniu. Twierdził, że miał pracę w winiarni, ale nie wymienił jej nazwy, a żadna z prasowych agencji nie wywęszyła tego.

- Zdaje się, że pracował tu jako strażnik - odezwała się po chwili milczenia.

- Nazwa nieco przesadzona. Powiedziałem już policji, raczej spełniał rolę niańki turystów, a pilnował jedynie tego, żeby nie włóczyli się po terenie zamkniętym dla zwiedzających - wyjaśnił Gil. - Muszę powiedzieć, opierając się na naszych sprawozdaniach, że nigdy nie mieliśmy z nim kłopotów. ¬Westchnął ciężko. - A to czyni wypadki, które potem nastąpiły, tym bardziej zaskakującymi.

- Rzeczywiście, chyba ma pan rację. - Coś tu nie grało, czegoś nie rozumiała. - Był pan na tym przyjęciu, prawda? - Znała już odpowiedź, ale przy¬jęła tę taktykę, by mieć więcej czasu do zastanowienia się nad dalszymi pytaniami.

- O tak. Poszedłem razem z Clayem. Przyznam, że nie spodziewałem się zaproszenia. Nie jest tajemnicą, że od wielu lat stosunki między mną i Katherine nie układają się najlepiej. Myślę, że z jej strony był to tylko mało znaczący, grzecznościowy gest. W końcu ja pierwszy zaprosiłem barona Fougere do naszej doliny. Dobre maniery wymagały dołączenia mojego nazwiska do listy gości, a co by powiedzieć o Katherine, surowo przestrzega wymogów etykiety. Pewnie nie sądziła, że się pojawię. Poszedłem tam właśnie dlatego. - Posłał Kelly łobuzerski uśmiech.

- Jak sobie przypominam, pan i Katherine rywalizowaliście o pozyska¬nie barona Fougere do wspólnego przedsięwzięcia. Jego oświadczenie pod¬czas kolacji tamtego wieczoru musiało być dla pana niespodzianką.

- Ależ skąd. Emile zadzwonił do mnie wcześniej, po południu, i poinformował o swojej decyzji. Przypuszczałem, że w czasie przyjęcia ogłoszą tę wiadomość. Oczywiście, nie mieli czasu na spisanie umowy. A potem ta tragiczna śmierć... .

- Więc nie załatwiono do końca sprawy od strony formalnej?

- Prawdę mówiąc, nie. - Wzruszył ramionami. - Ostateczną decyzję

podejmie wdowa. Może podtrzymać postanowienie Emile'a ... - Przerwał i ze współczującym uśmiechem powiedział: - Ta zbrodnia musiała zrobić na pani przygnębiające wrażenie.

- O tak. - Kelly pośpiesznie kiwnęła głową. - Też byłam na tym przyjęciu, musiałam wcześniej wyjść ... Pan zdaje się został dłużej?

- Tak. Choć już chcieliśmy z Clayem wracać do domu. W istocie to pani przyśpieszyła naszą decyzję, panno Douglas. - Jego oczy zdawały się promieniować. - Nie chciałem opuszczać przyjęcia jako pierwszy, ale gdy zobaczyłem, że pani wychodzi, nie było sensu dłużej się ociągać. Wtedy zaczęliśmy obchodzić gości i żegnać się. A to trwa bardzo długo na przyjęciu, na którym zna się wszystkich. Pamiętam, że rozmawiałem przez chwilę z Fergusonem. Omawialiśmy zbliżające się zawody krokieta w Meadowwood - dodał. - Baronowa siedziała wtedy samotnie w różanym ogrodzie. Żegnaliśmy się ze wszystkimi po kolei i jeszcze nie doszliśmy do Emile'a. Akurat rozmawialiśmy z Clyde' em Williamsem i jego żoną, gdy usłyszałem syreny policyjne. Wówczas po raz pierwszy pomyślałem, że coś złego musiało się wydarzyć.

Pomimo licznych nazwisk, które wymienił, potwierdzić jego alibi mógł tylko syn i vice versa. Kelly pomyślała, że to nad wyraz wygodne, ale i wysoce podejrzane. Nawet bardziej niż wysoce podejrzane.

- Pewnie zaraz potem dowiedział się pan, że baron został zabity. Czy policjanci mówili, kogo podejrzewają? - Z zamyślonym wyrazem twarzy oparł się mocniej o poręcz krzesła i przez chwilę wpatrywał w stojący na biurku srebrny puchar na wino. - Pomyślałem wtedy, że to ironia losu, obydwa śmiertelne wypadki, które wydarzyły się w Rutledge Estate, wiążą się z nazwiskiem Dougherty. Poza przedwczesną śmiercią mojego brata; według raportu koronera zabił go tętniak.

- Ja niestety, aż do rana nic nie wiedziałam o nieszczęściu. - Kelly starała się nawiązać do poprzedniego wątku rozmowy. W ciąż męczyło ją uczucie, że coś przeoczyła, o czymś powinna pamiętać.

- To musiał być okropny cios, zwłaszcza dla kogoś wykonującego pani zawód - powiedział współczująco Gil.

- Czasem wydaje mi się, że nie mogę po nim dojść do siebie - przyznała gorączkowo szukając pretekstu do dalszej rozmowy.

- To naturalne.

- Z pewnością słyszał pan, że on zarzeka się, że nie zabił barona. Jest przekonany, że został wrobiony przez Katherine, żeby nie mógł zdobyć pieniędzy na spłacenie jej. Zastawił swoją ziemię. Jeżeli nie spłaci długu, ona ją dostanie.

Pieniądze. To było to. Ojciec powiedział jej przecież, że ktoś miał mu dać pieniądze na spłacenie Katherine, i że nic z tego nie wyszło. Dlatego zaczął pić tamtej nocy. Więc co nie wyszło - pożyczka, czy umowa Gila z baronem?

Zaryzykowała.

- Był pewien, że pożyczy mu pan pieniądze na spłacenie Katherine ¬strzeliła na oślep.

- Tak powiedział? - Gil Rutledge bardzo się postarał, by wyglądać na zaskoczonego. I z pewnością Kelly uwierzyłaby mu, gdyby na tym poprzestał. Ale on zaśmiał się krótko, nerwowo i powiedział: - Prosił mnie o pożyczenie jakiejś absurdalnie dużej kwoty. Nawet gdybym się zajmował pożyczaniem pieniędzy, długo rozważałbym jego prośbę. Nie chcę pani urazić, ale pożyczka udzielona pani ojcu to nie najlepsza inwestycja. Nie pamiętam, być może zbyłem go odpowiedzią "przemyślę to" lub tej podobną. Ale zapewniam, że nigdy nie miałem zamiaru pożyczenia mu choćby centa. Jeżeli spodziewał się otrzymać ode mnie jakieś pieniądze, jego nadzieję należy uznać za urojenia.

- Ale mógł mieć pan ochotę na capnięcie kawałka ziemi sprzed nosa Katherine.

- Gdybym mógł otrzymać na własność winnicę Dougherty'ego za trzydzieści pięć tysięcy, może bym rozważał taką możliwość. Ale cena była za wysoka, bo jedynym zyskiem mogła być w tym przypadku tylko satysfakcja.

Kelly zauważyła, że wymienił dokładną kwotę potrzebną ojcu. Dlaczego miałby pamiętać jej wysokość, jeśli nie rozważał poważnie możliwości udzielenia pożyczki? Może nawet obiecał ją, a potem, gdy okazało się, że baron zawarł umowę z Katherine, wycofał się.

- Ta satysfakcja drogo by kosztowała. - Dalej starała się zyskać na czasie i przypomnieć sobie, o czym jeszcze mówił ojciec.

- Bardzo drogo. Jak już powiedziałem, pani ojciec musiał uroić sobie, że dostanie ode mnie pieniądze.

Przyszło jej coś do głowy.

- Powiedział mi, że w noc przyjęcia poszedł do winiarni, by w piwnicach polać benzyną beczki z dojrzewającym winem. Wiedział, że benzyna przesiąknie przez drewno i zniszczy zawartość.

- Boże, co za diabelski pomysł! Nigdy nie przypuszczałem, że pani oj¬ciec byłby do tego zdolny.

- Przyjmując, że to jego własny pomysł. .. - Kelly rozmyślnie zamilkła

chcąc zwiększyć efekt swej wypowiedzi - ... a nie pana.

Twarz Gila pociemniała z gniewu.

- Czy pani sugeruje, że ja go nasłałem?

- A nasłał pan?

- To niewątpliwie Katherine za tym stoi? - W jednej chwili zerwał się

z krzesła, ze zmienioną z wściekłości twarzą; żyły nabrzmiały mu na karku. - Ta obłudna suka! Nie uda jej się wciągnąć mnie w sprawę morderstwa! Jeżeli myśli, że może mnie zniszczyć i zniweczyć szanse na zawarcie umo¬wy z wdową po Fougere, to się myli. - Krzyczał, coraz gniewniej. _ Znam prawdę o madame. Znam sekrety, które przez te wszystkie lata trzymała zamknięte na siedem spustów w bibliotece win. Wiem o wypadku, nie będą¬cym wypadkiem. Jeżeli spróbuje mnie wrobić, to, na Boga, przysięgam, że na zawsze zniszczę reputację jej i jej win! - Uderzył pięścią w biurko z taką siłą, że Kelly aż podskoczyła. - A teraz wynoś się stąd. Wynoś się, zanim własnoręcznie cię wyrzucę!

Bez chwili wahania wstała i szybko wyszła z gabinetu, przerażona jego furią bardziej, niż by się chciała przyznać.

Gil Rutledge stał za biurkiem i długo nie mógł się uspokoić. Ciężko dysząc podniósł trzęsące się ręce i otarł pot z czoła, a potem przeniósł dłonie na szyję i ścisnął kark. W końcu opanował gniew. Sięgnął po telefon i wystukał numer Claya.

Gdy syn podniósł słuchawkę, Gil nie tracił czasu na owijanie spraw w ba-

wełnę.

- Katherine próbuje wciągnąć nas w sprawę zabójstwa.

- Mój Boże, czy ona ...

Jak na razie próbuje tylko wykazać, że mamy powiązania z Doughertym. Musisz przycisnąć wdowę Fougere. I wydostać ją z domu Katherine. Nie ufam żadnej z nich. - Rzucił słuchawkę, potem podszedł do okna i spojrzał na zieleń winnicy.

Przez całą powrotną drogę do majątku Kelly analizowała scenę, do której doszło w Cloisters. Starała się zrozumieć coś z tajemniczych słów, a raczej oskarżeń rzucanych przez Gila Rutledge'a. Wreszcie zaczęła rozważać je punkt po punkcie.

"Znam prawdę o legendzie madame". Co sprawiło, że powstała legenda Katherine Rutledge? Czy to, że realizowała marzenie swoje i męża; wyprodukowania w Kalifornii win, które dorównywałyby najlepszym francuskim? Czy to, że na nowo obsadziła swoje winnice sadzonkami winorośli wtedy,

gdy inni w dolinie zaorywali swoją ziemię, by obsadzić ją odmianą winogron o twardszej skórce lub orzechami albo śliwami? Czy to, że nie przerwała produkcji w czasach prohibicji, wytwarzając wino mszalne i do celów medycznych? Czy to, że sprawiła, że imię jej męża nie zostało zapomniane? Czy to wreszcie, że spełniła marzenie swego życia, wina z Rutledge Estate uznawane są przez ekspertów za równe najlepszym winom z Bordeaux?

Tak wyglądała owa legenda, ale słowa Gila sugerowały, że nie jest pra­dziwa. Cała, czy tylko jej część? Chyba część. Zbyt wiele zostało udokumentowane: winnice rzeczywiście obsadzono nowymi sadzonkami; wielu ekspertów opublikowało swoje opinie o winach z Rudledge Estate; Katherine w istocie poświęciła życie produkcji win; sprzedawała wina sakralne i lecznicze w czasach prohibicji. Gdzie więc kryło się kłamstwo? Kompletnie zagubiona Kelly przeszła do następnego oskarżenia. "Znam sekrety, które przez wszystkie te lata trzymała zamknięte na siedem spustów w bibliotece win". Zapewne miał na myśli bibliotekę win mieszczącą się w piwnicy, zawierającą zbiór próbek wszystkich win, produkowanych w RuIedge Estate. "Sekret" oznaczałby, że coś tam ukrywano. "Wszystkie te lata", że stało się to dawno temu. Ale o co mogło chodzić? Zaglądała tam przecież. Od podłogi do sufitu półki wypełnione były butelkami. Nic nie dałoby się tam schować. A może jednak? Ostatnie było najprostsze. "Wiem o wypadku, który nie był wypadkiem". Kelly słyszała tylko o dwóch, zakładając, że Gil użył tego słowa w takim znaczeniu, jak ona je rozumiała. Mąż Katherine, Clayton Rudledge, stracił życie w katastrofie samochodowej we Francji, a dziadek Kelly, Evan Dougherty, zginął w wyniku makabrycznego wydarzenia w wytwórni. Jeżeli jedno z tych nieszczęść nie było wypadkiem, musiało być przez kogoś z rozmysłem spowodowane. A jeżeli śmierć jest spowodowana działaniem innej osoby, mamy do czynienia z morderstwem. O czyją śmierć mogło chodzić i przez kogo została zawiniona? Przez Katherine? Dlaczego doprowadzała się do szaleństwa, próbując poukładać tę łamigłówkę? To nie miało nic wspólnego z jej ojcem ani śmiercią barona. A może jednak? Z pewnością łączyło się z Katherine, a to ona była osobą, która widziała ojca Kelly pochylającego się nad ciałem barona Fougere. Omijając zagrodzoną główną bramę posiadłości, Kelly podjechała boczną drogą wprost do wytwórni. Biblioteka win to jedyny ślad, który posiadała. Zaparkowała w cieniu drzew mandrony o cynamonowej barwie. Nigdzie nie widziała śladu Sama ani jego dżipa. Recepcjonistka, zwykle siedząca za biurkiem, gdzieś się zapodziała. Kelly zawahała się tylko przez chwilę, potem sięgnęła do małej, metalowej szafki umieszczonej na ścianie. Wisiały tam duplikaty wszystkich kluczy używanych w majątku. Szybko odszukała ten od biblioteki win, zdjęła z haczyka i nie zauważona przez nikogo wyszła na zewnątrz.

Z kluczem w ręce obeszła budynek wytwórni i skierowała się do piw¬nic. Weszła do zacienionego, chłodnego pomieszczenia i na chwilę przystanęła, by zdjąć okulary i zsunąć chustkę z głowy. Panowała tu niesamowita, tajemnicza cisza. Żadnych dźwięków, głosów robotników, zupełny spokój. Tylko światło lamp migotało na ścianach ręcznie wyciosanych tuneli, pełnych stojaków z baryłkami, podkreślając olbrzymie kształty beczek, w których dojrzewało wino.

Jej kroki rozbrzmiewały głośnym echem, gdy szła w kierunku czarnej, żelaznej kraty, ozdobionej stylizowaną literą R. Za tą przegrodą znajdowała się biblioteka win; leżące na półkach warstwy butelek.

Kelly włożyła klucz do zamka i przekręciła go. Szarpnięciem otworzyła kratę, osadzoną na dobrze naoliwionych zawiasach. Po wejściu do środka przystanęła. Rozejrzała się po długiej i wąskiej piwnicy. Butelki, całe ich setki, od samej podłogi po łuk stropu, zapełniały ścianę naprzeciw drzwi. Znajdowały się tam jeszcze: stół i krzesło, puste stojaki, przygotowane na przyjęcie kolejnych roczników i solidnie wyglądająca drabina; poza tym po-

mieszczenie było puste. .

Obeszła je wkoło, żeby stwierdzić, że ściany wyglądają solidnie. Nie było w nich ukrytych schowków, żadnych sekretnych zagłębień. Kelly po raz kolejny zlustrowała wzrokiem rzędy butelek i westchnęła. Jeżeli coś zostało tu ukryte, musi być niewielkich rozmiarów. Może jakieś dokumenty schowa¬no pomiędzy butelkami? Ale to byłoby ryzykowne, wręcz niebezpieczne. Prawdopodobnie kilku pracowników związanych z wytwarzaniem wina miało powód do przychodzenia tutaj. Nie wspominając o zwiedzających, których przyprowadzano tu często, by podziwiali zbiory. Każdy z nich mógłby przypadkiem natrafić na ukryte dokumenty. Dlaczego więc zainteresowana oso¬ba ich nie zniszczyła, jeżeli wiedziała, że zawarte w nich informacje obciążają ją?

Po co w ogóle chować coś akurat tutaj? To pomieszczenie przeznaczono wyłącznie do przechowywania zbiorów win produkowanych w majątku. Gdyby cokolwiek innego znaleziono pomiędzy butelkami, wzbudziłoby to podejrzenia.

A jednak coś tu ukryto. Kelly zaczęła się zastanawiać; gdyby chciała tu cokolwiek schować, gdzie by to umieściła? Z pewnością nie pomiędzy butelkami. Ludzie często wyciągali je, by popatrzeć na etykiety. Do butelek? Tak.

- Zamknięte przez te wszystkie lata - zamruczała Kelly, powtarzając słowa Gila. - Ile mogło być tych lat? Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt?

Usiłowała przypomnieć sobie niektóre daty - Katherine wyszła za Clay¬tona Rutledge'a gdzieś pod koniec I wojny światowej, a Gil opuścił dom z początkiem lat sześćdziesiątych. Te dwa wydarzenia dzieliło około czterdziestu lat.

Przeszła do półek, na których znajdowały się wina butelkowane pod koniec I wojny światowej. Zaczęła je wyciągać, patrzeć pod światło, co zawierają. Gdy dotarła do tych z okresu prohibicji, zwolniła, a intuicja podpowiedziała jej, że tutaj znajdzie rozwiązanie.

Przeszła do końca lat dwudziestych, do okresu po śmierci Claytona.

Wyciągnęła butelkę i przyjrzała się jej . Wyglądała jak pozostałe. Ale czy była taka sama? Postanowiła to sprawdzić.

Postawiła ją na stole i odkorkowała. Powąchała i zmarszczyła z obrzydzeniem nos, czując mocny odór skwaśniałego wina. Otworzyła następną butelkę - rezultat był ten sam. Niepewna powróciła do stojaka. A jeżeli się myli? Nie miała odwagi ruszyć kolejnych butelek.

Sprawdzi jeszcze jedną, ostatnią•


Skórzany pasek torby wrzynał jej się w ramię pod ciężarem dwóch bute¬lek, które w niej schowała. Gdy wchodziła do domu, przytrzymała torbę mocniej, by szkło nie zadźwięczało. Gospodyni znajdowała się po drugiej stronie hallu, bezszelestnie oddalając się od drzwi tarasu.

_ Pani Vargas - zawołała za nią. - Gdzie jest Katherine?

Gospodyni zatrzymała się•

- Madame je lunch na tarasie.

- Czy Natalie jest z nią?

_ Pani Fougere otrzymała wcześniej zaproszenie i wyszła z wizytą.

- A Sam?

_ Jest przy stole. Czy panienka dołączy do nich?

_ Tak, ale teraz nie jestem głodna. Czy może pani przynieść kieliszki do wina?

- Oczywiście.

Sam wstał, gdy Kelly weszła na taras.

_ Zaczynałem się zastanawiać, co ci się przytrafiło. - Wysunął spod stołu krzesło i postawił obok swojego.

_ Mówiłam, że wrócę. - Usiadła, torbę trzymała na kolanach.

_ Mam nadzieję, że wycieczka była udana. - Katherine z sympatią uśmiechnęła się do niej.

- Miałam bardzo pracowity ranek.

_ Co robiłaś? - Sam spojrzał na nią zaciekawiony.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, weszła gospodyni z kieliszkami do wina.

Zobaczyła pytający wzrok Katherine i wyjaśniła:

_ Panna Douglas prosiła, bym je przyniosła. _ Pomyślałam, że powinniśmy mieć wino do obiadu. - Kelly wyjęła butelki z torby. - Przed powrotem do domu wstąpiłam do piwnic i zabrałam stamtąd te dwie. - Postawiła je na stole etykietami w stronę Katherine.

N a ich widok madame lekko zbladła.

- Bardzo zły wybór. Proszę je zabrać, pani Vargas.

- O nie. - Kelly przytrzymała szyjkę butelki. - Myślę, że powinniśmy spróbować tego wina. Możesz otworzyć, Sam?

- Nie mam zamiaru go próbować i nie widzę powodu, by je otwierać ¬oświadczyła ostro Katherine. - Znam wina z Rutledge Estate tak dobrze jak własne dzieci. Ten rocznik skwaśniał wiele lat temu.

Sam spojrzał 'na etykietkę.

- Katherine ma rację, Kelly. To jest mieszane, czerwone wino, które nadawało się do picia, gdy byłem całkiem młody. Jak każde beaujolais, ma bardzo krótki żywot. Teraz to już sam ocet.

- No to otwórzmy i zobaczmy. Co to szkodzi? - przekonywała Kelly. ¬Jeżeli nie będzie dobre, nie będziemy pić.

- To bez sensu - upierała się Katherine.

- Myli się pani. To ma sens. - Kelly patrzyła jej prosto w oczy. - Wiemy o tym obydwie.

Sam przenosił wzrok z jednej na drugą.

- O co tu chodzi?

- Powie mu pani, czy ja mam to zrobić? - zapytała Kelly. Katherine ledwie widocznie skinęła trzęsącą się głową. - To dotyczy okresu prohibicji, Sam - zaczęła Kelly - i wypracowania na koniec semestru, które pisałam w szkole, przed laty, o historii produkcji wina w Napa Valley. Było na tyle dobre, że lokalna gazeta wydrukowała je. Aby napisać ten artykuł, przeprowadziłam wywiady z ludźmi, którzy pamiętali tamten okres. Opowiedzieli mi wiele historii o handlarzach alkoholem i ich metodach; historie o szalonych nocnych jeźdźcach, o transportowaniu wina w trumnach. Nieliczne działające wówczas wytwórnie wciągnięte w ten proceder, też znajdowały sposoby na oszukanie agentów federalnych. Jeden właściciel oświadczał, że pękł gumowy wąż i setki litrów wylało się, inny, że pożar zniszczył beczułki z winem, czasem ... czasem beczki napełniano pokolorowaną wodą i podczas opu¬kiwania przez agentów brzmiały one jak pełne. Jak otworzysz tę butelkę, Sam, zobaczysz, że jest w niej woda.

- Czy to prawda, Katherine? - Popatrzył surowym wzrokiem na swoją babkę•

- Tak - wyszeptała ledwo dosłyszalnie, .blada, z jasnoniebieskimi oczami pełnymi bólu. Choć udawało jej się trzymać głowę prosto, wyglądała staro, bardzo staro. - Jak ... - zaczęła. Jej głos załamał się.

- Jak to odkryłam? - dokończyła Kelly. - Dziś rano rozmawiałam z pani synem. Wiem także o tym tak zwanym wypadku.

- To był wypadek - powiedziała Katherine kategorycznym tonem. Uniosła pokrytą żyłkami dłoń, zaciskając palce w pięść. - Musisz mi uwierzyć. Śmierć Evana była okropnym, tragicznym wypadkiem.

Evan. Jej dziadek. Kelly zatrzymała wzrok na swoich dłoniach.

_ Może jednak powinna pani podać prawdziwą wersję tego, co się wydarzyło?

_ To było tak dawno temu, tak dawno ... - Katherine lekko potrząsnęła głową. - Nie wiedziałam, że nasze wino sprzedawano nielegalnie ... nie wie¬działam aż do tamtej nocy.

Mówiła zrezygnowanym, pozbawionym wyrazu głosem, wyglądała na załamaną•

- Evan Dougherty był zarządcą majątku. Kierował całością prac, prowadził rachunki, decydował o zatrudnianiu pracowników, zajmował się zakupami i sprzedażą, jednym słowem, wszystkim. Dopóki żył Clayton, Evaniemu przedstawiał sprawozdania, a po jego śmierci, mnie. - Opuściła dłoń na ko¬lana. - Czy zrobiono mu kiedykolwiek zdjęcie? - spytała.

_ Nigdy nie widziałam żadnego - odparła Kelly. Katherine ciągnęła dalej swą opowieść.

_ Evan był przystojnym mężczyzną, muskuły, zawadiacki wdzięk, inteligencja. Do tego arogancki, prawie brutalny sposób bycia. Gdy nadeszła prohibicja, mógł bez trudu wywozić wino z majątku i sprzedawać je na czar¬nym rynku, a potem zacierać ślady fałszywymi wpisami, nierzetelnymi statystykami. Nawet teraz nie mam pojęcia, czy zaczął swoje nielegalne interesy, zanim z Claytonem pojechaliśmy do Francji, czy w czasie naszej, przeszło dwuletniej, nieobecności. Gdy wróciłam z Girardem Broussard i jego wnukiem, Claude'em, obchodziły mnie wyłącznie nowe winnice. Niewiele interesowałam się kłótniami pomiędzy Evanem a monsieur Broussardem. Najprościej było powiedzieć dziadkowi Claude'a, że ma zostawić Evanowi zarządzanie majątkiem. Broussaard prawie nie mówił po angielsku, więc jak mógł poradzić sobie z inspektorami, z formularzami? I po co miałby się tym zajmować, jeżeli całość spraw mógł załatwiać Evan?

Westchnęła z żalem. .

_ Nigdy nie miałam podejrzeń co do sposobu prowadzenia wytwórni. Co najwyżej zastanawiało mnie kilka drobnych rzeczy, jak spore ilości wino¬gron skupowanych w innych winnicach, ale nie rozmawiałam o tym z Eva¬nem. Wolałam unikać jego towarzystwa. W przeszłości pozwalał sobie na poufałości, a czego nie wyrażały słowa, mówiły jego oczy. Evan Dougherty był zwyczajnym kobieciarzem. Gdy niania moich chłopców zaszła w ciążę i dowiedziałam się, że on jest ojcem, byłam oburzona i zażądałam, by się z nią ożenił. Zrobił to, ale nic się nie zmienił. Myślę, że każda kobieta interesowała go tylko dotąd, dopóki jej nie zdobył. - Głos Katherine całkiem ścichł, wzrok utkwiła w jakimś odległym wydarzeniu z przeszłości.

Sam postawił butelkę na stole.

_ Co się wydarzyło tamtej nocy, Katherine? - zapytał. Od tej chwili rozmowa przestała być konfrontacją jedynie pomiędzy Kelly a Katherine.

- Tej nocy? - Popatrzyła na niego niewidzącym wzrokiem, a potem za¬dumała się, wiedząc, że Sama zadowoli wyłącznie prawda. - Było późno, gdy wybrałam się na spacer. Tej nocy czułam się wyjątkowo źle, zagubiona, samotna, niespokojna. Do tej pory zawsze miałam pieniądze. Nigdy nie mu¬siałam zastanawiać się, na co mnie stać. Ale gdy nastał kryzys, zostało mi ich niewiele. W ciągu pierwszego roku było mi trudno, nie mogłam się przyzwyczaić do nowych warunków ... Oszukiwałam się, że nic się nie zmieniło, ale myślę, że tamtej nocy ostatecznie zrozumiałam, że muszę zacząć żyć bar¬dziej oszczędnie.

Słońce przesłoniła chmura, rzucając na taras cień. Wietrzyk poruszył chustką, luźno zawiązaną na szyi Kelly.

Gdy zobaczyłam w ciemności Claude'a, idącego w stronę domu, wie¬działam, że pragnę towarzystwa, choćby tylko młodego chłopca. Zawołałam na niego i zapytałam, gdzie tak późno chodził. Odpowiedział, że był na spa¬cerze. Dostrzegłam, że jest czymś poruszony. Pomyślałam, że może mieć w szkole jakieś kłopoty i zapytałam o to. Z początku wzbraniał się z odpowiedzią, ale wreszcie wyznał, że widział Evana ładującego wino z piwnic na swoją ciężarówkę. Nie wiedział, co o tym myśleć. Pamiętam, że spytał: "Czy pan Dougherty powinien to robić?" Usiłowałam dociec przyczyny, dla której Evan miałby ładować wino po nocy, bez pomocy robotników. Powiedziałam chłopcu, by wracał do domu, do dziadka i nie martwił się. Obiecałam, że ja pójdę porozmawiać z Evanem. No i znalazłam Evana w piwnicach ... Zanim go zobaczyłam, usłyszałam, jak zawadiacko pogwizduje. Akurat niósł gąsiory z winem ...

- A gdzie się z tym wybierasz? - Katherine zatrzymała się w przejściu zapełnionym po bokach baryłkami z winem.

- No, no, no! - jego usta wykrzywił obleśny uśmiech. Zuchwałe, zielone oczy przyglądały jej się z bezczelną ciekawością. Poczuła, jak pomimo chłodu panującego w piwnicy oblewa ją żar. - Czy to nie wdowa we własnej osobie? I do tego samiuteńka. W końcu zaczęła doskwierać ci samotność i szu¬kasz towarzystwa, co?

- Zadałam ci pytanie - powiedziała chłodno Katherine.

- W piwnicach jest bardzo zimno. Powinnaś mieć na sobie coś cieplejszego niż ta cienka bluzka. - Postawił gąsiory z winem na podłodze. - Lepiej włóż moją kurtkę, bo przeziębisz się na śmierć.

Gdy zrzucał kurtkę z ramion, tweed koszuli naprężył się na jego piersi, podkreślając muskulaturę. Katherine starała się nie patrzeć na niego.

- Nie potrzebuję twojego ubrania - powiedziała rozmyślnie zimnym głosem i obrzuciła go nie mniej chłodnym spojrzeniem.

Evan nie zwracał na to uwagi i ruszył w jej kierunku.

_ Naturalnie, że potrzebujesz. - Katherine nie cofnęła się. Uznała, że gdyby to zrobiła, zyskałby nad nią przewagę• - No, daj spokój, zarzucimy ci ją tylko na ramiona, by cię rozgrzać.

Gdy wyciągnął ręce w jej stronę, poczuła silną pokusę ucieczki. Opanowała się i stała nieruchomo, gdy okrywał ją kurtką i ściągał kołnierz pod szyją. Okrycie zachowało ciepło jego ciała i mocny, męski zapach piżma. Czuła, że nie może złapać oddechu.

_ O tak. Teraz lepiej, prawda? - Okrył ją dokładniej, a później pogłaskał lekko po podbródku.

Katherine zachowała lodowaty wyraz twarzy.

_ Chcę wiedzieć, co zamierzałeś zrobić z tymi gąsiorami i winem, które masz na ciężarówce. - Nie mogła pozwolić, by wyprowadził ją z równowagi.

_ Sprzedać, oczywiście. - Uśmiechał się bezczelnie, wzrokiem błądził po jej twarzy.

-Komu?

_ Jednemu gościowi z San Francisco. - Puścił poły i pogładził palcem jej policzek. - Zawsze wiedziałem, że twoja skóra będzie gładka jak atłas. Założę się, że wszędzie.

Tym razem uderzyła go po ręce.

Co za człowiek z San Francisco?

Uśmiechnął się•

_ No wiesz, zapomniałem, jak się nazywa.

_ Sprzedajesz wino nielegalnie. Wywozisz z majątku i upłynniasz na czarnym rynku. Powinnam była się domyślić. - Była wściekła.

_ No, no, nie ma czym się tak denerwować - strofował ją szyderczo. ¬Za duży ciężar bierzesz na swoje wątłe ramiona, za ciężko pracujesz. Wiem, że to sposób na samotność. Noce bez mężczyzny muszą być okropne. Pew-

nie za tym tęsknisz.

Przesunął ręce na jej ramiona.

_ Przestań. - Katherine gniewnym ruchem ciała wyrwała się i stanęła do niego bokiem. - Wplątałeś mnie w czarnorynkową aferę• Czy wiesz, co będzie, jak cię złapią?

_ Nie zaprzątaj tym swojej ślicznej główki. To się nie może zdarzyć. Przez cały ten czas nabrałem wprawy. - Zrobił dwa kroki i stanął przed nią.

_ Ten cały czas? - Poczuła gniew, a potem strach przed konsekwencja¬mi jego nielegalnych interesów. Cofnęła się, nie przed nim, ale na myśl, co by się mogło stać. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jeżeli cię złapią, cofną mi licencję i skonfiskują wytwórnię? Stracę wszystko, co mam.

_ Jestem ostrożny i przyrzekam, że nadal będę uważał - mówił głosem słodkim jak miód. - Możesz wierzyć, że Evan załatwi wszystko jak należy. Chyba wiesz o tym? Jak sądzisz, jakim sposobem uzyskiwaliśmy dochód przez ostatnie lata? Na pewno nie ze sprzedaży wina kościołom. A ty zawsze mia¬łaś udział w zyskach.

- Musisz z tym skończyć. Ryzyko jest za duże. - Cofała się przed nim, aż plecami natrafiła na ścianę beczek.

- Martwisz się o mnie, podoba mi się to. - Oparł ręce na dębowej becz¬ce, po obu stronach Katherine, przytrzymując ją jak w kleszczach. - Więcej rzeczy mi się w tobie podoba.

Odpychała go, opierając ręce na jego piersi.

- Nie martwię się o ciebie - powiedziała, znów wściekła. - Martwię się o siebie.

- Twoje oczy wyglądają jak błękitne płomienie. Zawsze wiedziałem, że pod tym lodem płonie żar. - Przyłożył jej dłoń do policzka.

Usiłowała odwrócić od niego twarz, ale bez powodzenia.

- Przestań. Zostaw mnie w spokoju. - Chciała go odepchnąć, odsunąć, sprawić, żeby znów stał w przyzwoitej odległości. Ale on nie przejmował się protestami, tylko objął ją ramieniem.

- Tak naprawdę, to chyba nie chcesz, żebym cię zostawił w spokoju, co? - wyszeptał, pewny swego.

- Właśnie że tak! - Odsunęła twarz patrząc na niego z wściekłością, ale ręką przytrzymał jej głowę i przylgnął do jej ust.

Pomimo że mocno zaciskała wargi, wpijał się w nie nie zważając na odpychające go dłonie i wysiłek jej ciała, by się uwolnić. Gdy zaczęła bić go pięściami, zaśmiał się gardłowo.

- Dzika kotka, co? Takie zawsze najgłośniej mruczą. - Bez trudu przy¬trzymał jej dłonie, przeniósł twarz niżej i językiem przesuwał po szyi.

Jęcząc z bezsilności, Katherine zamknęła oczy; nienawidziła go i pogardzała nim równocześnie za to, że przypomniał jej o tym, co z Claytonem robili z miłości, chwile, gdy jego podniecające usta wędrowały po jej twarzy i szyi, budziły pragnienia, a ręce tuliły, przygotowując jej kobiecość na przy¬jęcie jego męskości. Pragnęła znowu zaznać uczucia gorączki pożądania; bólu przynoszącego niewypowiedzianą rozkosz.

Zagubiona we wspomnieniach nie zauważyła nawet, kiedy przywarła do niego całym ciałem domagającym się zbliżenia. Ale gdy poczuła dotyk dłoni obejmującej jej pierś, przyszło opamiętanie.

- Nie! - Uderzała, biła i kopała, próbowała drapać. - Zostaw mnie, słyszysz? Zostaw mnie! .

- Słyszałeś, co powiedziała madame - rozległ się za nimi głos chłopca.

Ze wszystkich sił starał się nadać mu męskie brzmienie.

- Claude! - wykrzyknęła Katherine czując ulgę i omal nie rozpłakała się, gdy zobaczyła go, wysokiego dryblasa ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.

Evan obejrzał się przez ramię.

- Widzę, że twój szczeniak znów się za tobą przybłąkał. Lepiej zro¬bisz, jeśli odeślesz go do domu, nie sądzisz? Jest za młody, żeby to zrozumieć - zwrócił się do Katherine z szyderczym śmiechem. Naparł na nią biodrami, by poczuła gwałtowność jego żądzy. - Wynoś się stąd, chłopcze - powiedział, nie spuszczając z niej oczu. - Dama nie pragnie twojej po¬mocy.

Katherine zaskoczyła całkowita obojętność Evana na obecność Claude'a. Opanowała się i rzuciła:

- To ciebie nie chcę. - Znów spróbowała uwolnić się z uścisku, ale jej wysiłki tylko go rozśmieszyły.

Nagle Claude znalazł się pomiędzy nimi. Chciał ją wyrwać z uścisku Evana, ale ten odwrócił się i jednym ciosem powalił chłopca na twardą podłogę piwnicy. Zanim Katherine zdążyła uciec, złapał ją za rękę.

- Wynoś się stąd - rzucił do Claude'a - zanim spuszczę ci manto! ¬Roześmiał się. Chłopiec podnosił się z twarzą pociemniałą z gniewu. - A te¬raz będziemy mieli chwilę dla siebie. - Pchnął Katherine do tyłu i powiedział z uśmiechem: - Twój strach jest całkiem normalny, bo już dawno tego nie robiłaś. Nie będę się śpieszył.

Jej "nie" zabrzmiało jak nieartykułowany dźwięk. Usiłowała odgrodzić się rękami.

Nagle rozległ się tępy odgłos uderzenia i Evan znieruchomiał z wyrazem zdumienia na twarzy. Zobaczyła jeszcze, jak jego oczy zasnuwają się mgłą, a ciało pada bezwładnie na ziemię. Claude patrzył na Katherine z prze¬rażeniem.


- Claude go uderzył, w mojej obronie - wyjaśniła Katherine. - Evan nie żył, choć Claude nie zamierzał go zabić. To był okropny wypadek i wiedziałam, że muszę sprawić, by tak to wyglądało.

- Dlaczego? - Próbował zrozumieć Sam. - Dlaczego nie mogłaś we¬zwać policji?

- I przeżyć skandal związany z dochodzeniem? - Katherine potrząsnęła głową. - Nie potrafiłabym wytłumaczyć, po co poszłam do piwnic o tak późnej porze. Nie mogłam powiedzieć, że chciałam, w środku nocy, porozmawiać z Evanem Doughertym o sprawach winiarni. Wiedziałam, co ludzie pomyślą. Teraz też uznano by sytuację za dwuznaczną, a w tamtych czasach było jeszcze gorzej. No i nie mogłam ryzykować, że policja odkryje jego brudne interesy. Oznaczałoby to utratę wszystkiego. A Claude ... Claude miał tylko szesnaście lat. Sprawa zrujnowałaby mu życie.

- A więc stoczyła pani beczkę ze stojaka, żeby śmierć Evana wyglądała na wypadek - rzuciła Kelly. Pomyślała o ojcu i zastanawiała się, czy Katherine choć jedną myśl poświęciła tym, których życie na zawsze zmieniło się po tamtej nocy. Śmierć Evana Dougherty'ego oznaczała, że Len wychował się bez ojca, a jej odebrano dziadka.

- Tak, zrobiłam to. Zatroszczyłam się o to, by śmierć Evana uznano za przypadkową - powiedziała Katherine. Nagle jakby się postarzała. Ciągnęła dalej. - Odwróciłam się i zobaczyłam w piwnicy Gila patrzącego na mnie zimnymi, oskarżycielskimi oczami. - Potarła ramiona, jakby to wspomnie¬nie owiało ją chłodem. - Nigdy się nie dowiedziałam, jak się tam dostał. Lubił śledzić ludzi, szpiegować ich. Może tego wieczoru bawił się w ten sposób. Nigdy nie chciał o tym rozmawiać. - Popatrzyła na Kelly z pokorą w oczach, spojrzeniem błagającym o zrozumienie. - Śmierć Evana była wypadkiem.

- Tak - zgodziła się łagodnie Kelly. Żałowała, że przyszło jej do głowy dociekanie prawdy o legendzie madame.

- Wybaczcie mi - wyszeptała Katherine sięgając po laskę. - Jestem bardzo zmęczona. Pójdę się położyć.

Sam już był przy niej. Odsuwając krzesło wziął ją pod ramię i pomógł wstać z troskliwością, jakiej Kelly nigdy przedtem u niego nie zauważyła.

- Czy wszystko w porządku? - spytał zaniepokojony.

Katherine uniosła do góry swoją białą głowę, nikłe odbicie dawnej pewności siebie, i powiedziała:

- Oczywiście.

Kelly pomyślała, że zrobiła tyle zamętu, a sprawa udowodnienia winy lub niewinności jej ojca ani trochę nie posunęła się naprzód.

- Katherine ... - Czekała, aż starsza kobieta odwróci się w jej stronę. ¬Dotychczas o to nie pytałam ... Czy w noc przyjęcia zobaczyła pani jeszcze kogoś przy wytwórni win?

- Jeszcze kogoś? - Jej oczy zabłysły bólem. A może strachem?

- Widziała pani kogoś, prawda?

Oczy Katherine zasnuły się mgłą.

- Gdy sprawdzałam, czy Emile jeszcze żyje, popatrzyłam w górę i ujrzałam ducha. Małego chłopca o oskarżycielskim spojrzeniu. Gdy chciałam mu się przyjrzeć, zniknął.

Kelly zauważyła ostre spojrzenie, jakie rzucił jej Sam, gdy Katherine

powoli szła w stronę drzwi tarasu.

- Czy musiałaś pytać? - Powrócił do .stołu.

Lekkie wzruszenie ramion nie było jasną odpowiedzią. - Czy nie sądzisz, że tej nocy widziała Gila? - zapytała.

- Myślę, że widziała dokładnie to, o czym wspomniała, ducha.

Mówił z pełnym przekonaniem. Kłopot polegał na tym, że Kelly nie wierzyła w duchy, chyba że w te z krwi i kości.

22

Wyłożone boazerią ściany biblioteki błyszczały w świetle wpadających przez okno promieni porannego słońca. Kelly kręciła się bez celu. Od czasu do czasu nerwowo przeciągała palcem po grzbietach oprawionych w skórę dzieł literackiej klasyki. Ciszę przerwał dzwonek telefonu. Odbierze go pani Vargas lub Katherine, pomyślała. Podeszła do okna. Z każdą chwilą ogarniał ją silniejszy niepokój, nie mogła znieść myśli, że jest bezradna.

Westchnęła zrezygnowana. Wczoraj nie udało jej się niczego dokonać.

Wydęła wargi; to niezupełnie prawda. Poznała rodzinne sekrety, ale co to pomogło? Zrobiło jej się tylko ciężej na duszy.

- Telefon, panno Douglas - usłyszała głos stojącej w drzwiach gospodyni.

- Dziękuję, pani Vargas. - Podeszła do biurka i podniosła słuchawkę. ¬Tu Kelly Douglas.

- Witaj Kelly, mówi Hugh.

- Hugh! - Przez głowę Kelly przeleciało tysiące pomysłów, które wcześniej nie przyszły jej do głowy. - Jak wyglądają sprawy? Jak DeeDee wyszedł wywiad z Johnem Travisem?

- Doskonale. Dzwonię dlatego, że ...

- Tak?

- Powinnaś skontaktować się ze swoim agentem, Kelly. Aktualnie prowadzone są dotyczące ciebie rozmowy i wiem, że on nie chce się wypowiadać, dopóki nie porozumie się z tobą.

- Co za rozmowy? - Kelly uniosła wyżej brodę. Była przekonana, że zna już odpowiedź.

- Kelly - wypowiedział jej imię z wymówką i żalem. - Chyba nie wymagasz, żebym ci przeliterował, o co chodzi.

- Właśnie tego chcę.

Na chwilę w słuchawce zapanowała cisza, a później z westchnieniem powiedział:

- Dobry Boże. "Prędko, przynieście mi puchar wina, bym mógł nasączyć umysł i powiedzieć coś mądrego".

- Przestań się wymądrzać, Hugh i mów prawdę.

- Myślałem, że to dla ciebie oczywiste, Kelly.

- I jest. Jasne jak słońce - odpowiedziała ostro. - Chcą mi zabrać program, zgadłam? - Nie czekała na potwierdzenie. - Możesz im powiedzieć, że będę walczyć. Bez pardonu. Ojciec był przyczyną zbyt wielu zmartwień w moim życiu i nie mam teraz zamiaru tracić przez niego pracy ani kończyć zawodowej kariery.

- To nic osobistego, Kelly.

- Mylisz się, Hugh. Uważam tę sprawę za bardzo osobistą.

- Spróbuj zrozumieć. Twój image, twoja wiarygodność zostały mocno nadwerężone.

- Świetnie cię rozumiem, ale wiem także, że można to naprawić.

- Jak? - w jego głosie zabrzmiał sceptycyzm.

Nie miała na poczekaniu gotowej odpowiedzi.

- Może gdyby mniej uwagi poświęcono na wyszukiwanie nowej twarzy na moje miejsce, a więcej na rozwiązanie problemu, sposób dawno by się znalazł. Nie jestem jedyną osobą cierpiącą psychicznie i fizycznie z powodu ojca alkoholika. Może mogłabym przeprowadzić wywiad ze znaną osobistością, której udało się osiągnąć życiowy sukces pomimo podobnego do moje¬go dzieciństwa. W ten sposób mój image mógłby zostać poprawiony. Na pew¬no znalazłby się jakiś sposób, Hugh.

- Być może - wyszeptał, ale już mniej sceptycznym tonem, jakby roz¬ważał jej słowa.

- W każdym razie, zadzwonię do agenta, Hugh, żeby wynajął firmę, która zacznie pracować nad poprawą mojego wizerunku. Jeżeli szefowie zechcą ze mną omówić tę kwestię, zgoda. Ale nie będę rozmawiać o niczym innym. -Rozumiem.

- Mam nadzieję, Hugh. Mam nadzieję. - Odłożyła słuchawkę i w tej

samej chwili poczuła ogromną potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza.

Przeszła przez drzwi prowadzące na taras i znalazła się na zewnątrz.

W poszukiwaniu ciepła i słońca przekroczyła granicę rzucanego przez budy¬nek cienia. Policyjna syrena przerwała ciszę poranka. Kelly nie chciała na¬wet myśleć, że ten dźwięk ma związek z jej ojcem.

Zeszła z kamiennej tafli tarasu. Gęsta trawa sprężyście uginała się pod jej stopami. Gdy znalazła się w połowie drogi dzielącej ją od kamiennej balustrady, odgradzającej ogród od stromego urwiska, usłyszała głosy dochodzące z ogrodu różanego. Stanęła jak wryta na widok Natalie Fougere w ra¬mionach Claya Rutledge' a.

Nagle baronowa odepchnęła go, strząsając obejmujące ją ramiona. Te¬raz Clay zdawał się ją o czymś przekonywać. Natalie potrząsnęła przecząco głową i szybkim krokiem ruszyła w stronę tarasu. Minęła Kelly nawet jej nie zauważając; Clay ze złością odwrócił się i ruszył przez ogród w stronę domu.

Natalie zauważyła Kelly dopiero wtedy, gdy dzieliła ich odległość nie większa od jednej stopy. Przestraszona uniosła głowę, obejrzała się w stronę ogrodu i popatrzyła na nią, blada i zalękniona.

- Widziałaś - wyszeptała.

- Widziałam was razem, ciebie i Claya. I nie byłam zaskoczona. Od dawna podejrzewałam, że macie romans. - Obserwowała zmieszanie i poczucie winy odbijające się na twarzy Natalie, próbującej unikać jej wzroku.

- To nie jest tak, jak myślisz. Już się skończyło. Teraz nie mogę znieść jego dotyku. - Otrząsnęła się z niechęcią. - Powiedziałam mu, że z nami koniec, a on nie chce się z tym pogodzić.

- Czy nie byłaś przypadkiem w różanym ogrodzie, gdy zabito twojego

męża? - strzeliła na oślep Kelly. - Wymknęłaś się na spotkanie z Clayem ... - Tak, byliśmy razem. - Natalie pocierała nerwowo ramię.

- A Emile pośpieszył za wami, czyż nie?

Natalie nie odpowiadała; spoglądała na nią brązowymi, wystraszonymi oczami.

- Nie powinnam się była z nim spotykać. Popełniłam błąd.

- Co się wydarzyło? Czy mąż przyłapał was razem? - Kelly zadawała pytania jedno po drugim. - Czy doszło do kłótni? Do bójki? Czy Clay go uderzył?

-Nie! Nie!


- Była przerażona, Sam. - Kelly siedziała na szerokim, kamiennym ogrodzeniu, skąd mogła dojrzeć najniżej położoną część doliny.

Zachodzące słońce dosiadło grzbietu zachodniego łańcucha gór, rozświetlając bursztynową poświatą całą okolicę; porozrzucane w dolinie winnice, dęby i budynki mieniły się złotawymi barwami. Sam, z jedną nogą na trawie, drugą wspartą o poręcz, z rękoma skrzyżowanymi na uniesionym kolanie, stał tuż obok Kelly.

- Czym przerażona? - zapytał, bo wiedział, że tego pytania oczekuje.

- Nie wiem. - Odłupywała kawałki sypiącego się cementu z krawędzi balustrady - Może boi się dlatego, że to Clay zabił barona, a może sama jest morderczynią. A może po prostu obawia się, że ludzie dowiedzą się o jej romansie. Chyba rzeczywiście żałuje wplątania się w tę przygodę. ¬Kelly uniosła głowę i przymrużonymi oczami patrzyła na czerwieniejące na niebie słońce. - Kto wie, jakie ma powody? Ale ktoś kłamie, Sam. Ona twierdzi, że była z Clayem. Gil utrzymuje, że też był z Clayem. A jeżeli okaże się, że Clay nie był z żadnym z nich, gdy zabito barona? Jak mam tego dowieść?

- Ty nie będziesz udowadniać. - Sam patrzył na nią z poważnym wyrazem twarzy. - Powiesz policji, czego się dowiedziałaś, i pozwolisz, że oni przeprowadzą dochodzenie. To ich sprawa.

- A ich "dyskretne" działania dorzucą seks i niewierność do historii, która bez tego jest wystarczająco sensacyjna - sprzeciwiła się Kelly. - I co powiem policji? Że N atalie Fougere przyznała mi się, że miała romans z Clayem Rutledge'em i w trakcie przyjęcia wymknęła się na spotkanie z nim, a Emile ich śledził? Wystarczy, że wszystkiemu zaprzeczy. Clay ma już alibi. Będą tylko moje słowa, bo nie mam żadnego dowodu.

Sam nie nalegał.

- Policjanci twierdzą, że wiedzą, gdzie ukrywa się twój ojciec, w paro¬wie, obok starego młyna. Człowiek szeryfa odkrył obozowisko, gdy zwiedzający okolicę turysta zgłosił mu, że widział tam dym.

- Skąd się dowiedziałeś? Nic nie mówili o tym w wiadomościach.

- Rozmawiałem dzisiaj po południu ze strażnikiem z parku. Powiedział mi o tym. Tu w okolicy jest mnóstwo zapadlisk i pagórków. Policjanci chcą otoczyć teren i wykurzyć go. Sprowadzili psy, które mają wytropić miejsce, w którym się ukrywa.

- Czy są pewni, że to on?

- Znaleźli plastikowy worek na śmieci, a w nim kilka puszek i koszulę

taką, jak opisałaś. Myślą, że opuścił kryjówkę w pośpiechu, gdy usłyszał kroki strażnika. Przy odrobinie szczęścia do jutra powinni go mieć pod kluczem. - Chciałeś delikatnie powiedzieć "z powrotem w więzieniu". Pod za¬rzutem morderstwa. - Kelly popatrzyła na północ, gdzie szczyt St. Helena królował na tle widnokręgu.

- Powinnaś się cieszyć - powiedział Sam spokojnym, chłodnym głosem.

- Cieszę się - powiedziała obojętnie.

- Nie wygląda na to.

- Będę świętować dopiero, jak go schwytają. Wtedy ... - Kelly otrzepała palce z cementowego pyłu - ... pozostanie jeszcze kwestia jego winy. No i ustalenia, kto i dlaczego kłamie. Muszę sprawę przemyśleć i dojść prawdy. - Daj spokój, Kelly.

- I mam nic nie robić? Sam, przecież on może być niewinny ...

- A może jednak ... - Zdjął nogę z balustrady i wyprostował się. - Nie ty masz dociekać prawdy.

- Ale poza mną nikt nie próbuje. Oni już zdecydowali, że jest winny.

- To i tak nie twoja sprawa. Nie mieszaj się do dochodzenia, bo znowu zrobi się koło ciebie głośno.

- Dlaczego? - Kelly oburzyła się dotknięta do żywego. - Bo jest pijakiem i bez powodu wszczyna burdy? .

- Ty to powiedziałaś. Świat się nie zawali, jeżeli pójdzie do więzienia za coś, czego nie zrobił - rzekł bezlitośnie. - Po tym piekle, przez które musiałaś przejść, należy mu się. A to, czy go zamkną, nie powinno ciebie obchodzić. Trzymaj się od tego z daleka.

- Nie mogę. Len Dougherty jest moim ojcem. Popatrzył na nią uważnie.

- Po raz pierwszy tak o nim powiedziałaś.

- A jakie to ma znaczenie? Nie zmienia niczego.

- A powinno. Przecież ty najlepiej wiesz, Kelly, że on niewiele jest wart. Zostaw sprawy swojemu biegowi.

_ Nie mogę i nie chcę. - Chciała przejść obok niego, ale zagrodził jej drogę•

_ A to dlaczego? - zapytał ostro. - Czy spodziewasz się podziękowań, jeżeli dowiedziesz jego niewinności? Jak tylko opuści więzienie, pierwsze kroki skieruje do baru, czyżbyś o tym nie wiedziała? Może sądzisz, że jeżeli mu teraz pomożesz, wreszcie cię pokocha?

Przeszła obok niego, łzy napływały jej do oczu. Walczyła z nimi przez całą drogę do domu, trudność sprawiał jej każdy oddech. Ciężar emocji sta¬wał się nie do zniesienia, ale nad wszystkim górował gniew. Wbiegła po schodach do hallu i rzuciła się w stronę biblioteki.

W szufladzie biurka znalazła książkę telefoniczną. Otworzyła ją na literze R, przejechała palcem wzdłuż kolumny nazwisk i gdy odszukała właściwe, zatrzymała się. Podniosła słuchawkę, wystukała błyskawicznie numer i czekała na połączenie.

_ Chcę rozmawiać z panem Rutledge' em - powiedziała, gdy po drugiej

stronie odezwał się czyjś głos.

- Kto dzwoni?

_ Kelly Douglas. - Usiadła na krawędzi biurka i czekała na efekt swoich słów.

Wreszcie usłyszała głos Gila Rutledge'a:

_ Czym mogę służyć, panno Douglas? Ale proszę się streszczać, mam gości.

_ Nie zabiorę panu dużo czasu. - Starała się mówić rzeczowym, chłodnym tonem i nie zdradzać ogarniającego ją gniewu. - Po pierwsze, Katherine nie wie, że dzwonię. To sprawa wyłącznie między panem a mną•

- O co chodzi? - zapytał krótko.

_ Wiem, że nie był pan z synem w chwili, gdy został zabity baron. Jeżeli mój ojciec ma być kozłem ofiarnym, przynajmniej powinien otrzymać jakąś rekompensatę.

- Co pani wygaduje?

_ Na razie nie powiedziałam o tym nikomu. Oczywiście sytuacja może ulec zmianie.

Zniżył głos do niskiego, gniewnego szeptu:

- To szantaż.

_ Ostre słowa, panie Rutledge. Miałam na myśli tylko interes. Proszę to przemyśleć. Jeszcze porozmawiamy. - Odwiesiła słuchawkę i poczuła, jak miejsce ustępującego gniewu zajmuje przygnębienie. Przesunęła palcami po apara¬cie. - Znalazłam kłamcę, Sam - wyszeptała. - Teraz kolej na prawdę. - Za długo żyła wśród kłamstw: o spowodowanych przez ojca siniakach, o złamanej ręce. A przede wszystkim miała dość jego nie kończących się łgarstw. Musi spraw¬dzić, czy znowu ją oszukuje. Dowie się, czy jest winny. To jedyny sposób, żeby wreszcie przestała być jego ofiarą i uwolniła się od cieni przeszłości.

Szukała prawdy dla siebie, nie dla ojca. Ale nie wiedziała, jak sprawić, żeby Sam ją zrozumiał. I bolało ją, że zdawał się nie pojmować, o co jej chodzi - bolało bardziej, niż chciała się do tego przyznać.


Było późno, gdy Sam wszedł na górę. Przez cały wieczór miał nadzieję, że Kelly przyjdzie i pogodzi się z nim. Był pewien, że jak przemyśli całą sprawę, zrozumie, że nie chciał, by znów się sparzyła oczekując od Dougherty'ego zbyt wiele - tego, czego ojciec nie mógł jej dać.

Gdy przechodził obok jej drzwi, zatrzymał się. Gdyby się nie pokłócili, tę noc spędziliby razem. I wciąż nie było na to za późno. Wystarczyło tylko zapukać.

Nie. Nie miał zamiaru przepraszać za ani jedno słowo. Miał rację. Dougherty sprawiał jej tylko ból. Do tej pory powinna zrozumieć, że się nie zmienił. Ten człowiek był nałogowym kłamcą i pijakiem. Najwyższy czas, żeby to zobaczyła.

Długimi krokami ruszył w stronę swojej sypialni.


23

Gdy Kelly zeszła do hallu następnego ranka, niemal tuzin sztuk bagażu¬walizki z błyszczącej, czarnej skóry, torby z kwiecistego płótna - stało na marmurowej podłodze, przy frontowych drzwiach. Popatrzyła na nie i natychmiast zrozumiała, co to oznacza.

- Dzień dobry. - Powitaniu towarzyszył znajomy stukot laski Katherine.

- Dzień dobry. - Kelly wskazała ręką na bagaże. - Widzę, że Natalie wyjeżdża.

- Tak. Za jakąś godzinę przyjedzie po nią samochód. Koroner wydał wreszcie pozwolenie na pochowanie Emile'a. Natalie zamierza towarzyszyć trumnie w drodze na lotnisko, później poleci do Nowego Jorku i stamtąd do Francji.

- Aha, rozumiem. - Kelly nie przewidziała, że Natalie wyjedzie tak prędko.

- Czy mogłabyś podejść do winiarni i powiadomić Sama? Akurat zakładają nowe telefony w biurach i chwilowo nie można się tam dodzwonić. Wiem, że chciałby pożegnać się z Natalie.

Oczywiście - odparła Kelly, choć nie była pewna, czy jest już gotowa na spotkanie z Samem. A może właśnie bardzo chce go zobaczyć?

W drodze do drzwi uświadomiła sobie, że ona też powinna się stąd zbierać. Nie z doliny, ale z pewnością z tego domu. Sam nie rozumiał ani nie aprobował tego, co robiła. Jeżeli tu pozostanie, to znów będą się kłócić, sprawiać sobie przykrości. I tak ich przygoda nie mogła trwać wiecznie. Czy nie lepiej samej z tym skończyć?

Trzask drzwi samochodu wyrwał Kelly z rozmyślań. Zanim ruszyła na skróty, starą ścieżką, obejrzała się. Zobaczyła Gila Rutledge'a. Ubrany był swobodnie, w jasnoniebieskie spodnie i koszulkę polo; wyglądał jak uosobienie zdrowia. Lwia grzywa srebrzystych włosów trzymała się bez zarzutu.

Jej wczorajszy telefon zrobił swoje. Czy inaczej zjawiłby się tutaj? Właśnie taką sytuację chciała sprowokować, ale nie spodziewała się, że Gil skon¬taktuje się z nią tak szybko.

Uniósł dłoń w powitalnym geście i podszedł do niej z beztroskim uśmiechem.

_ Na poranny spacer, panno Douglas?

_ Wybieram się do winiarni. - Gorączkowo starała się opanować; wiedziała, że w rozmowie z nim musi zachować całkowitą jasność umysłu.

_ Jak pani radziła, przemyślałem naszą wczorajszą rozmowę• Pora, byśmy pogadali.

- Dobrze. Kiedy?

- Teraz.

_ Akurat idę do winiarni. Może m! pan towarzyszyć, albo zaczekać, aż wrócę. - Rozłożyła ręce, dając mu tym do zrozumienia, że wybór należy do niego.

- Pójdę z panią•

Przeszli kawałek w milczeniu. Wreszcie odezwała się Kelly:

_ Zadziwia mnie pan, panie Rutledge.

_ Naprawdę? - Uśmiech miał gładki, a równocześnie prowokujący.

_ O tak. Doświadczony biznesmen, jak pan, powinien wiedzieć, że nie najlepiej wygląda okazywanie zbytniej chęci zawarcia umowy. To oznaka słabości. - Ogarnął ich głęboki cień drzew wokół ścieżki, przerywany, od czasu do czasu, plamami słońca.

_ A może zdecydowałem, że nie chcę z panią żadnych układów?

_ Decyzja należy do pana. - Czuła narastające napięcie i ogarniające ją zdenerwowanie. .

_ A może uważam, że zarzuca pani wędkę na ślepo i próbuje, czy weźmie?

_ I coś się chwyciło na haczyk, prawda? - Uśmiechnęła się na widok wiewiórki skaczącej wśród gałęzi. - W końcu jest pan tutaj.

_ Zadzwoniłem dziś rano w kilka miejsc, panno Douglas. Wiem, że boi się pani utraty pracy.

- Nie jest tak źle. Wciąż mam jeszcze kontakty w mediach, panie Rutledge.

- Aja mam prawników specjalizujących się w sprawach o zniesławienie. Na pani miejscu nie wysuwałbym fałszywych oskarżeń.

- Sęk w tym, że są prawdziwe - powiedziała Kelly z równie gładkim uśmiechem.

Przystanął.

- Proszę to udowodnić ..

Z pobłażliwym uśmiechem skarciła go:

- Nie tędy droga, panie Rutledge. Mój ojciec, jeżeli zostanie skazany, trafi do więzienia na długie lata.

- Nie zawieram umów, dopóki nie dowiem się, co zyskam ja, a co mój partner. Osobiście nie sądzę, panno Douglas, żeby pani dysponowała jakimiś dowodami.

- Wystarczającymi, żeby narobić panu kłopotów. - Szła dalej zmuszając \ go, by dotrzymywał jej kroku.

- Nie mam ochoty bawić się w chowanego. - Jego twarz zasępiła się.

- Ja również. - Usłyszała odgłos jadącego drogą samochodu, ale gęste zarośla zasłaniały widok

- Myślę, że najwyższy czas, żeby powiedziała pani, o co chodzi.

- Co pan woli? Mam zacząć od romansu baronowej z pana synem? A może od tego, jak Natalie wymknęła się z przyjęcia, żeby się z nim spotkać w zacisznym miejscu? Niestety, baron Fougere musiał coś zauważyć, bo poszedł za mą.

- Czcze spekulacje.

- O wiele więcej, panie Rutledge. Fakty.

- Pani rewelacje nie są warte mojego czasu. Jeżeli nie ma pani mocniejszych dowodów, że ...

- Mam - dochodzili do zakrętu niedaleko winiarni - osobę, która widziała zdarzenie.

Katherine?

Sam wysiadł z dżipa. Na widok szaroniebieskiego mercedesa zaparkowanego na podjeździe, na jego czole pojawiła się niewielka zmarszczka. Lekko wbiegł na podest przed ciężkimi, solidnymi drzwiami z honduraskiego mahoniu. Gdy wszedł do wykładanego marmurem hallu, ujrzał schodzącą po schodach Katherine.

- Sam - uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Dobrze, że już jesteś. Czy Kelly przekazała ci moją wiadomość?

- Kelly? - Przystanął, a zmarszczka na jego czole pogłębiła się. - Nie widziałem jej.

- Naprawdę? Wysłałam ją do winiarni jakieś dziesięć minut temu. Może poszła starym szlakiem i minęliście się. Chciałam się upewnić, że pamiętasz o wyjeździe Natalie.

- To dlatego Gil tu jest? - Sam rzucił okiem na bagaże stojące przy wyjściu. - Odwozi ją na lotnisko?

- Gil? - Katherine wyglądała na zaintrygowaną. - Skąd ci to przyszło

do głowy? Nie ma go tu.

- Jego mercedes stoi przed domem.

- To dziwne, nie wszedł do środka. Pewnie jest z Kelly.

Gdy wymawiała te słowa, Sam był już pewien, że tak właśnie jest.

- Co za kobieta - wyszeptał ze złością i mocniej ścisnął w dłoni samo¬chodowe kluczyki. - Powiedziałem jej, żeby się od tego trzymała z daleka. Żeby przestała zadawać pytania.

- Pytania? Dotyczące śmierci Emile'a? Czy myślisz, że o to wypytuje Gila?

- Prawdopodobnie. - Zirytowany gwałtownie ruszył w stronę drzwi. ¬Wracam do winiarni i sprawdzę, czy tam są. Muszę z nią koniecznie porozmawiać.

- Zaczekaj, pójdę z tobą.

- Po co? - Zamilkł i zatrzymał się w drzwiach na widok zmartwionej i zaniepokojonej twarzy Katherine.

- Ponieważ ... - nie dokończyła zdania i niecierpliwym gestem nakazała mu pośpiech.

- Do licha, Katherine! Czy tamtej nocy widziałaś koło winiarni jeszcze kogoś? - rozzłościł się nie na żarty. - Widziałaś Gila, prawda?

Zawahała się.

- Ja ... Być może ...

Klnąc pod nosem gwałtownie otworzył na oścież drzwi i wybiegł na zewnątrz.


- Katherine? - powtórzyła Kelly i potrząsnęła głową. - Ona twierdzi, że widziała Dougherty' ego, mojego ojca ... i ducha małego chłopca o zimnych, oskarżycielskich oczach.

Gil lekko zesztywniał i zapytał:

- Więc kto jest tym tajemniczym świadkiem?

- Czy wspominałam już, że zanim ojciec uciekł z więzienia, odwiedziłam go? - Mijali zakręt. Na końcu tunelu drzew słońce poranka jasno oświetlało różowy, ceglany budynek winiarni. - Naturalnie rozmawialiśmy o wy¬darzeniach tamtej nocy. Powiedział mi, że słyszał czyjąś kłótnię. Podkradł się bliżej, by zobaczyć, co się dzieje.

- Chce pani powiedzieć, że świadkiem jest jej ojciec?

Kelly udała, że nie słyszy pogardy w jego głosie.

- Był pijany tamtej nocy. Może mieć kłopot z przypomnieniem sobie tego, co zobaczył.

- I na tym chce pani zrobić interes? - Gil Rudlege pokręcił głową rozbawiony. - Nic pani nie ma, panno Douglas. I pani, i ja wiemy, że żaden na świecie sąd nie oskarży mojego syna o morderstwo na podstawie zeznań pijaka.

Więc chodzi o Claya! Musiała mocno się starać, by opanować ogarnia¬jące ją podniecenie. Od chwili, gdy dziś rano zobaczyła Gila, była pewna, że jej ojciec jest niewinny. Ale chciała to usłyszeć. Nieświadomie przyśpieszyła kroku.

- Ale skazaliby go, gdyby istniał dowód potwierdzający jego winę, praw¬da, panie Rutledge?

- Jaki dowód? - spytał przez zaciśnięte zęby.

- Nie tak prędko, panie Rutledge. Muszę wiedzieć, co ma pan w zamian do zaoferowania. Nie będę zachłanna.

Wyszli spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń. Róg winiarni był od nich nie dalej niż cztery metry.

- Czekam na propozycję - powiedziała Kelly. Zatrzymał się.

- Nie stać mnie na więcej niż dwadzieścia tysięcy gotówką. Kelly odwróciła się twarzą w jego stronę.

- Więc syn niewiele dla pana znaczy.

- Później zdobędę więcej.

- A więc na raty. Może być - skinęła obojętnie głową. Czuła, że przesadziła. Widziała, że wzbiera w nim gniew, a nie miała ochoty po raz drugi patrzeć, jak Gil traci nad sobą panowanie.

- Zaraz panu powiem, jak to rozegramy.

- Nie, teraz moja kolej! - Przytrzymał ją za rękę, gdy chciała się od niego odsunąć. - Dowód. Co to jest?

- Najpierw gotówka. - Miała nadzieję, że przed następnym spotkaniem z Gilem Rutledge'em namówi Ollie, by dał jej sprzęt do nagrywania. Może taśma nie jest wystarczającym dowodem, ale przynajmniej przekona Ollie, że jej ojciec jest niewinny.

- To nie wystarczy, muszę wiedzieć więcej - upierał się.

- Trudno. - Kelly spróbowała uwolnić rękę. - Tylko tyle mogę na razie. powiedzieć.

- Zobaczymy! - Szarpnięciem przyciągnął ją do siebie.

- Proszę mnie puścić! - rzuciła ostro. - Sprawia mi pan ból, a tego akurat nie lubię.

- Złamię ci tę przeklętą rękę, jeżeli zaraz nie powiesz wszystkiego. _ Wykręcił jej dłoń i Kelly aż stęknęła z bólu przeszywającego jej ramię.

- Puść ją!

Zaskoczona, popatrzyła w kierunku, skąd dobiegł głos. Ujrzała krzepką postać Claude'a Broussarda. Ale palce wokół jej nadgarstka ani na chwilę nie poluzowały uchwytu.

- Panna Douglas i ja prowadzimy prywatną rozmowę. Przeszkadzasz nam. Wynoś się stąd, no już! - Gil niecierpliwym ruchem głowy wzmocnił wymowę swych słów.

- Puść ją. Wtedy odejdę.

- Słuchaj no, ty stary głupcze!

- Stary? - nie krzyknął, lecz zaryczał. - Mówisz, że jestem stary? Ja? Claude Broussard? - Wyrzucając z siebie moc francuskich zdań, Claude po¬woli zbliżał się do nich.

Kelly wlepiła wzrok w drewniany młotek, który ściskał w ręce, przy¬gotowany do ciosu. Nie widziała dżipa jadącego w ich stronę przez po¬dwórko. Głosy ... Jej ojciec słyszał kłótnię, ale twierdził, że nie rozumiał słów. Nie mógł, uświadomiła sobie Kelly, bo kłótnia była prowadzona po francusku.

Młotek ... Ollie powiedział, że dwie pary odcisków należały do pracowników majątku. Jeżeli jedne z nich były Claude'a ... Dobry Boże, miała wreszcie dowód! Silnik dżipa zgasł i na podwórku nagle zapadła cisza.

- A więc to ty - szepnęła Kelly, a potem powiedziała głośno, unosząc wzrok na twarz Claude' a. - To ty kłóciłeś się z baronem Fougere tamtej nocy, prawda?

- Co takiego? - rozległ się przytłumiony głos Gila. Poczuła, że puścił jej

rękę•

- To byłeś ty, prawda, Claude? - nalegała Kelly. Patrzyła, jak stary

człowiek chwieje się, a jego twarz przybiera szary odcień. Kątem oka do¬strzegła szybko zbliżających się Sama i Katherine, ale nie odrywała oczu od Claude' a.

- On powiedział ... Że jestem za stary. - W czarnych oczach starca dojrzała zmieszanie, żal, a nawet ból. - Powiedział, że przywiezie kogoś młodszego na moje miejsce. Nie chciał mnie słuchać. Próbowałem ...

- Zabiłeś go, prawda? - powiedziała łagodnie, starając się uzyskać przy¬znanie do winy. Ktoś wciągnął głośno powietrze, ale Kelly nie obejrzała się. - Powiedział, że to już postanowione. Nie chciał ze mną rozmawiać. Próbował mnie odepchnąć i ja ... - Słowa utknęły mu w gardle.

- I wtedy uderzyłeś go? - dokończyła Kelly.

Skinął głową. Oczy błyszczały mu od łez, gdy zwrócił się do Katherine:

- To był wypadek, madame. Nie chciałem uderzyć tak mocno ...

- Nie mów nic więcej, Claude.':'" Katherine podeszła, położyła mu dłoń na ramieniu, a jej oczy także zalśniły łzami. - Nic już nie mów, dopóki nie znajdę ci adwokata - powiedziała rozkazującym tonem.

A więc skończone. Kelly poczuła, jak opada z niej napięcie i nadchodzi ulga. Odwróciła się i jej oczy napotkały wzrok Sama. Zapadło długie, męczące milczenie.

- Wygląda na to, że twój ojciec mówił prawdę - odezwał się wreszcie Sam. - Tym razem jest niewinny.

- Musiałam się o tym przekonać, Sam. Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz, ale nie mogłabym dalej żyć wśród kłamstw. - Zrobiła krok w stronę biurowego budynku. - Idę wezwać policję.

- Kelly. - Wyciągnął rękę, jakby chciał ją zatrzymać. - Byłem w domu, żeby ci powiedzieć, że kilka minut wcześniej usłyszałem w radio o zatrzymaniu twojego ojca.

- Czy nic mu się nie stało? - Popatrzyła na niego uważnie, gdyż wydawało jej się, że słyszy w jego głosie niedomówienie.

- Poza tym, że jest brudny, zmęczony i podrapany od ukrywania się w krzakach, nic mu nie jest.

Skinęła głową i popatrzyła na Claude'a.

- Muszę zobaczyć ojca i powiedzieć mu o wszystkim. No i dopilnować, żeby go zwolniono.

- Nie ma najmniejszego powodu, żebyś do niego szła, Kelly - przekonywał Sam. - Policja bez tego wypuści go, MacSwayne dopilnuje formalności. Nie musisz tam iść.

- Właśnie, że muszę.

- On ci nie podziękuje, Kelly - zawołał za nią Sam, zły, że nie rozumiała, że znów naraża się na przykrości.

Policjanci przybyli w ciągu kilku minut. Sam, gdy tylko złożył oświadczenie, ruszył na poszukiwanie Kelly. Postanowił, że jeżeli nie przekona jej do zmiany zdania, będzie jej towarzyszył.

Ale spóźnił się, już odjechała.

Podszedł do dżipa w chwili, gdy policyjny wóz z Claude'em na tylnym siedzeniu wyjeżdżał z podwórka. Katherine i Gil w milczeniu patrzyli za samochodem, dopóki nie znikł za zakrętem.

Gil wciąż wyglądał ma oszołomionego.

- A więc to stary Claude - wyszeptał, jakby musiał usłyszeć te słowa, by móc w nie uwierzyć. - Przez cały czas myślałem, że to Clay ... - Ugryzł się w język.

- Niewiele się różnimy, Gil. - Katherine obrzuciła go zamyślonym, smutnym spojrzeniem. - Ja byłam przekonana, że to ty. Wydawało mi się, że cię tam widziałam.

Wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu.

- I widziałaś. Poszedłem ostrzec Claya, że Emile ruszył za nim. Prze¬szedłem przez las, żeby go znaleźć przed baronem. Gdy dotarłem na miejsce, zobaczyłem obok ciała ... ciebie.

Gil z niedowierzaniem pokręcił głową. Przypomniał sobie, że gdy spotkał Claya, powiedział tylko: "Emile nie żyje". Clay pobladł, a on, nie pytając o nic, przyjął jego winę za oczywistą. Omal nie roześmiał się, gdy zrozumiał, że syn podejrzewał go o to samo.

Otrząsnął się z rozmyślań i spojrzał na Katherine podejrzliwie.

_ Jeżeli wydawało ci się, że mnie widziałaś, to dlaczego nie wspomniałaś o tym policji?

_ A dlaczego ty nie powiedziałeś im o Clayu?

- Jest moim synem.

- No właśnie.

Na twarzy Gila przez moment malował się wyraz niepewności. Potem, lekko uśmiechnięty, skinął jej głową. Wreszcie odwrócił się i odszedł, odruchowo wybierając stary szlak.

Sam popatrzył na Katherine. Widać było po niej wiek i zmęczenie.

- Zabierz mnie do domu - powiedziała.

W milczeniu pomógł j ej- wsiąść do dżipa i usiadł za kierownicą• Kluczyki tkwiły w stacyjce, lecz nie uruchomił wozu. Popatrzył na babkę•

_ Myślałaś, że to Gil zabił barona, a nie powiedziałaś o tym policji. Dla- czego, Katherine?

_ Sądziłam, że tylko wyobraziłam sobie obecność Gila tam, na miejscu

zbrodni - zaczęła, ale szybko przerwała. - Nie mówię ci prawdy, chciałam, żeby ten obraz istniał tylko w mojej wyobraźni, żeby Dougherty okazał się zabójcą, a nie mój syn.

_ Twój syn nienawidził cię i pewnie nadal nienawidzi. Odkąd pamiętam, panowała między wami wojna. Dlaczego chciałaś go bronić, Katherine? _ Gdybyś miał dzieci, nie zadawałbyś takich pytań.

- Czy myślisz, że wykazałby taką samą lojalność?

_ Należy sądzić, że nie. - Bagatelizująco machnęła ręką• - Przecież to nie ma znaczenia. - Przez prześwit między drzewami popatrzyła na winnicę. _ Zdaje się, że winogrona pięknie wysychają. Wygląda na to, że helikoptery przydały się. Nawet bardzo.

- To nie ulega wątpliwości.

_ Jestem konserwatywna i uparta ... Sam. - Rozmyślnie zawiesiła głos przed jego imieniem. - Przypuszczam, że wpływa na to mój wiek. Już czas, żebym się wycofała, czas, żebyś ty przejął zarządzanie całością spraw Rutledge Estate.

Popatrzył na nią kątem oka lekko się uśmiechając.

_ Nie dasz rady Katherine, nie potrafisz się wycofać.

_ Mogę cię jeszcze zadziwić. W końcu sprawa Claude'a zajmie większość mojego czasu, najbliższe tygodnie, a może miesiące.

Nie opuści starego; powinien o tym wiedzieć. Słusznie czy nie, Katherine stanie u jego boku. A jego zabrakło przy Kelly! Nie miał racji, a nawet najlepsze intencje nie liczą się. Jak to wytłumaczyć? Jak sprawi, by go zrozumiała? - myślał Sam.


24

Było późne popołudnie, gdy Kelly podjechała pod swój stary dom. Chwasty wycięto, pousuwano rupiecie. To, co nadawało się jeszcze do użytku, zostało schowane do komórki. Przegniłe deski schodów zastąpiono nowymi. Te niewielkie naprawy nie zmieniły zbytnio wyglądu domu, ale od razu rzuciły się Kelly w oczy.

Strzeliły drzwiczki od strony pasażera.

- Popatrz no! - zawołał ojciec wskazując ręką na winnicę. - Cały zbiór szlag trafił! Pleśń jest na każdej kiści. Gdyby ci przeklęci Rutledge'owie nie próbowali wrobić mnie w morderstwo, mógłbym zebrać winogrona, zanim zaczęło padać. A teraz będę miał szczęście, jeżeli cokolwiek za nie wezmę.

Kelly zignorowała tę tyradę. Sięgnęła na tylne siedzenie samochodu i po-

dała ojcu torbę z zakupami.

- Nie wejdziesz? - spytał.

-Nie.

- A ja myślałem, że dlatego zatrzymaliśmy się przy sklepie - wziął torbę marszcząc czoło - byłem przekonany, że wracamy tu na kolację, by świętować moje zwolnienie.

Świętować. Aż za dobrze znajome słowo wyprowadziło ją z równowagi. - Jak? Przy butelce whisky? - zapytała zaczepnym tonem. - Jesteś wolnym człowiekiem. A to świetny pretekst, by schlać się jak świnia, prawda? Ale ja też jestem wolna. Od ciebie i twojego pijaństwa.

Oburzony zaprotestował:

- Powiedziałem kolacja, nic nie mówiłem o piciu.

- Rzeczywiście, nie mówiłeś. Ale to bez znaczenia. Jest mi zupełnie obojętne, czy się upijesz czy nie. Już niczym nie możesz mnie zranić. - Sta¬rając się o tym pamiętać, przerwała, zanim doszło do kłótni. Sięgnęła do torebki i podała mu wizytówkę. - MacSwayne dał mi to dla ciebie – powiedziała oschłym głosem.

- Co to? - Wciąż poirytowany, usiłował odczytać napis.

- Adres i numer telefonu miejscowego oddziału AA.

- Po co mi to dajesz? Ja nie jestem alkoholikiem.

- Ależ jesteś - powiedziała ostro, a jej głos stał się gniewny. - Dlaczego nie przestaniesz się oszukiwać i nie pogodzisz się z tym? Może będą mogli ci pomóc. Ja nie potrafię. - Podeszła do samochodu i usiadła za kierownicą.

- Dokąd jedziesz?

- Nie wiem jeszcze. Jutro porozmawiamy. - Zamknęła drzwi i włączyła silnik. Gdy wyjeżdżała z podwórka, jej ojciec wciąż stał przed domem.

Do Rudledge Estate wróciła spięta i zmęczona i jakby tego było mało, rozbolała ją głowa. Zobaczyła zaparkowanego dżipa i w duchu przygotowała się na następną rundę z Samem, przysięgając sobie, że ta będzie ostatnia.

Ledwo się zatrzymała, już otwierał przed nią drzwi samochodu. - Wróciłaś - powiedział.

- Tak, wróciłam.

- A więc wypuścili twego ojca - rzekł Sam.

- Nareszcie. - Kelly minęła go i weszła do hallu. - I nie podziękował mi, jeżeli to chciałeś usłyszeć - rzuciła przez ramię idąc w kierunku schodów.

- Nie to chciałem usłyszeć i nie o tym chciałem porozmawiać. - Szedł za nią krok w krok.

Szybko pokonała schody.

- Wszystko już zostało powiedziane.

- Do licha, nie ułatwiasz mi sprawy.

- Trudno. Dlaczego miałabym to robić? Mnie nic nie przychodziło łatwo. Bądź rozsądny, Sam. Nie jestem kobietą, jaką sobie wymarzyłeś, taka jest prawda. - W swoim pokoju Kelly od razu podeszła do szafy i wyciągnęła walizkę,

Chwycił ją za ramię.

- Może posłuchasz mnie choć przez chwilę?

- Już dość cię słuchałam - rzuciła gniewnie. - Przez całe życie musiałam kogoś słuchać. Od teraz będę słuchać tylko siebie.

- Popełniłem błąd, powinienem był cię wysłuchać i spróbować zrozumieć.

Bardziej powstrzymana miękkim tonem jego głosu niż przytrzymującą ją za ramię dłonią, Kelly popatrzyła podejrzliwie.

- Co by to zmieniło?

Zwolnił uścisk, a jego oczy patrzyły na nią z czułością i żalem.

- Te rzeczy, które wygadywałem o twoim ojcu ... Wiem, jak bardzo cię zranił w przeszłości i wcale nie myślę o fizycznych cierpieniach. Nie chciałem, żeby znów się to powtórzyło. Chciałem cię chronić.

- Od tych spraw nie można uciec.

- Nie można. - Zamilkł i zdawał się szukać właściwych słów. - Niewiele wiem o życiu rodzinnym, Kelly. Moi rodzice nigdy się mną zbytnio nie zajmowali. Nauczyłem się nie obdarzać innych uczuciami, tak było łatwiej. - Jak ci nie zależy, nic cię nie zrani - przypomniała jego słowa.

- Może to nie jest właściwy sposób postępowania. Może nie należy na-

śladować tych, którzy nie potrafili okazywać nam miłości. Może czasem trzeba postępować tak, jak się uważa za słuszne.

- Chyba masz rację. - Bała się, że zbyt wiele można doszukać się w jego słowach.

- Może nie jestem ideałem, Kelly.

Odsunęła się poza zasięg jego rąk. Wiedziała, że gdyby tego nie zrobiła, pierwsza wyciągnęłaby ramiona.

- Nikt nie jest doskonały. - Otworzyła leżącą na łóżku walizkę. . - Dokąd jedziesz? Z powrotem do Nowego Jorku?

- Tak, za dzień lub dwa. - Skinęła głową. - Nie zapominaj, że mam tam pracę. - Podeszła do szafy i zdjęła ubrania z wieszaków. - Zatelefonowałam do Hugh gdy w biurze MacSwayne'a czekałam na zwolnienie ojca. Jego niewinność pomogła uratować moją wiarygodność ... i karierę. - Przeniosła ubrania na łóżko. - Na tyle, iż szefowie uznali, że porządna kampania wy¬starczy, by uratować mój telewizyjny wizerunek.

- Cieszę się. - Za jej plecami głos Sama zabrzmiał jakby bliżej. - Wiem, jak wiele to zajęcie dla ciebie znaczy.

Dawniej uważała, że liczy się tylko praca - snuła wspomnienia zajęta układaniem ubrań na łóżku. Ale w ciągu ostatnich dni dowiedziała się o sobie wie¬lu zaskakujących rzeczy. Była przekonana, że do pełni szczęścia wystarczy jej zawodowa kariera. Teraz rozumiała, że tak nie jest. Choć nadal fascynowała ją praca w telewizji, zapragnęła mieć męża, dzieci i dom. Rodzinę.

Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze.

- Musisz wiedzieć, że będę spłacać dług ojca. MacSwyane sporządza właśnie umowę, którą ojciec jutro podpisze. - Złożyła zdjętą z wieszaka bluzkę. - Zakładając oczywiście, że przestanie pić. Wydzierżawię jego winnicę, wynajmę•robotników, by tej zimy doprowadzili ją do porządku. Jeżeli się o nią zadba, przyniesie przyzwoity dochód i zainwestowane pieniądze zwrócą mi się z nawiązką.

- A więc będziesz tu wracać? - Sam stał tuż za nią.

- Przypuszczalnie co weekend. - Kelly wiedziała, o czym myśli, ale nie zamierzała brać tego pod uwagę w swoich planach. Skupiła się na porządnym ułożeniu bluzki na dnie walizki, potem wzięła do ręki spódnicę. - Sądzę, że mogłabym łapać wycieczkowe loty w piątek, w sobotę sprawdzać, co z winnicą, załatwiać niezbędne sprawy, a w niedzielę wracać do Nowego Jorku lub tam, gdzie będziemy nagrywać show.

- Chcę cię widywać, Kelly.

Poczuła pod powiekami łzy i zamknęła oczy, by je powstrzymać. - Wątpię, czy znajdę na to czas.

- Musisz go dla mnie znaleźć. Teraz, gdy Katherine wycofuje się, ja

przejmę winiarnię. Również będę miał mnóstwo pracy, ale dla ciebie zawsze znajdę wolną chwilę.

Sam był zniecierpliwiony. Usłyszała to w jego głosie. Ale z rozmysłem skupiła się na ostatnich słowach.

- Katherine przechodzi na emeryturę?

-Tak.

- Moje gratulacje.

- Nie zmieniaj tematu. - Chwycił ją za ramię i zmusił, by odwróciła się do niego twarzą i spojrzała mu w oczy. - Powiedziałem ci już kiedyś, że jak zaczniesz układać sobie życie, musisz znaleźć w nim miejsce dla mnie. Mó¬wiłem poważnie, Kelly.

- Wiem, ale sądzę, że rozsądniej postąpimy, jeżeli przez jakiś czas nie będziemy się widywać. Może nawet przez dłuższy czas. - Starała się, ale nie potrafiła mówić spokojnym głosem. Czy mógł wiedzieć, ile kosztowało ją każde wypowiedziane słowo? Jak ciężko jej było nie reagować na ciepły ciężar jego rąk, patrzeć na ból i niepokój w jego oczach? - Nie rozumiesz, Sam? Za wiele się wydarzyło. Wciąż jest mnóstwo spraw, które muszę uporządkować. Muszę poradzić sobie z własnymi problemami. Mam adres nowojorskiej grupy skupiającej ludzi, którzy mieli rodziców alkoholików. Może pomogą mi w zrozumieniu niektórych uczuć ... mojego gniewu. Może kiedyś będę umiała wybaczyć ojcu krzywdę, jaką mi wyrządził.

- Co to ma wspólnego z nami? Z tym, czy będziemy się widywać?

- Wiele - upierała się, a potem spróbowała mu to wytłumaczyć. - Muszę znów nauczyć się ufać. Tak często mnie raniono, że zajmie mi to wiele czasu. A bez zaufania niczego nie da się zbudować. Spróbuj to zrozumieć.

- Zrozumieć? - Niespodziewanie uśmiechnął się, ciepło i serdecznie. ¬Mówisz do winiarza, Kelly. Wiem wszystko o szczepieniu winnego pędu. Z góry nie da się nigdy przewidzieć, czy się przyjmie. Trzeba o niego dbać, podlewać i nawozić, i nawet wtedy nie ma gwarancji, że zakwitnie. Ale wszystko, o co proszę, to czas, żebyśmy się poznali i przyzwyczaili do siebie. Dasz nam go, Kelly? Musimy spróbować, czy nam się uda.

Przyglądała mu się z uwagą, aż w końcu uśmiech rozpromienił jej twarz.

- Tak - powiedziała. Zrozumiała, że pragnie tego równie mocno jak Sam.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet alaska
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet Gwiaździste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
Dailey Janet Złudzenia
Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet Przyrodnie Siostry
Dailey Janet Tęcza po burzy