Dailey Janet Gwiaździste ranczo


Janet Dailey GWIAŹDZISTE RANCZO

Rozdział 1

Jak to się mówi? Nieszczęścia chodzą parami? Stadami? Eben MacCallister właśnie próbował sobie to przypomnieć, kiedy jego bystre oczy dostrzegły jeepa nadjeżdżającego od strony sąsiedniego rancza, prze­kształconego w turystyczną atrakcję El Regale. Samochód był jeszcze daleko, a nad drogą wznosiły się tumany pyłu, Eben nie mógł więc rozpo­znać kierowcy. Ale biorąc pod uwagę pecha, jaki go ostatnio prześladował, domyślił się, kto to jest. Zacisnął zęby, kiedy sobie przypomniał ten przeklęty list sprzed dziesięciu dni, który zagroził ruiną jego całemu światu. Przypomniał sobie wściekłość, jaka go ogarnęła, kiedy w końcu pojął znaczenie prawniczego bełkotu. Wściekłość i zimny, mdlący strach.

Ściskając list w ręce, Eben zatrzasnął drzwi domu, który od trzech pokoleń był siedzibą MacCallisterów. Wskoczył do swojej starej furgo­netki i wcisnął do oporu pedał gazu. Spod kół prysnął żwir. Kilka sekund później samochód wyjechał z rancza.

Eben nie pamiętał niczego poza furią, która rosła w nim przez całą drogę do banku. Ale wszystko, co zaszło potem, odcisnęło się w jego pamięci, jak wypalone gorącym żelazem...

Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia, Eben przemierzył szyb­ko hol banku, stukając głośno obcasami. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały metalicznie. Siedząca w informacji błękitnooka blondyn­ka, świeżo po szkole średniej, błysnęła swoim najpiękniejszym uśmie­chem.

- Dzień dobry panu. Mogę w czymś...

Minął ją, nawet nie zwalniając. Blondynka patrzyła za nim w osłu­pieniu. Sekretarka prezesa banku dostrzegła go już wcześniej przez oszkloną ścianę biura. Mildred Battles była wysoka i kolczasta, jak saguaro, słynna arizońska odmiana kaktusa. Wyrosła nagle tuż przed Ebenem, zagradzając mu drogę i spoglądając z dezaprobatą na jego zaku­rzone ubranie robocze i brzęczące ostrogi. Otworzyła usta, ale Eben ją ubiegł.

- Nie mów mi, że Wildera nie ma w gabinecie, Mildred. Widziałem pod bankiem jego mercedesa.

- Nie jesteś umówiony - odparła wyniośle.

- Owszem, jestem. - Podniósł dłoń, w której ściskał list, wyminął ją i ruszył prosto do drzwi prywatnego gabinetu Billy'ego Joego Wildera.

- Nie możesz się tak wdzierać! - Mildred, pospieszyła za nim, sapiąc z oburzenia.

- Nie? To patrz! - Eben pchnął drzwi i wszedł do środka.

Niemal całą drewnianą podłogę przestronnego gabinetu przykrywał gruby wielobarwny dywan tkany w tradycyjne wzory Indian Navaho, który natychmiast stłumił stukot obcasów Ebena. Przed lśniącym dębowym biurkiem stały wygodne skórzane fotele. Po drugiej stronie, rozparty na obitym zielonym zamszem krześle, siedział złotowłosy mężczyzna. Nogi trzymał na blacie biurka, do ucha przyciskał słuchawkę telefonu. Ele­gancki garnitur nie pasował do jego kowbojskich butów i błyszczącej krawatki z diamentami i szmaragdami, zamiast tradycyjnych turkusów w srebrze.

Nie wydawał się ani trochę zdziwiony pojawieniem się Ebena, naj­wyżej odrobinę rozbawiony.

- Muszę już kończyć, Fred - powiedział do telefonu. - Ktoś tu na mnie czeka i już się trochę niecierpliwi. - Uśmiechnął się do siebie w odpowiedzi na to, co usłyszał od rozmówcy, wskazał Ebenowi jeden z foteli.

Eben jednak nie skorzystał z zaproszenia. Przy wzroście metr dzie­więćdziesiąt wznosił się nad biurkiem jak wieża i nie spuszczał zimnych, niebieskich oczu z człowieka siedzącego naprzeciw niego. Nie zdjął ka­pelusza, nie zamierzał zawracać sobie głowy manierami. Tam, gdzie w grę wchodzi kontakt z groźnym drapieżnikiem, nie ma miejsca na uprzejmo­ści. A zdaniem Ebena, Billy Joe Wilder był drapieżnikiem.

Wiele lat temu rodzina Wilderów zgromadziła fortunę, kupując wiel­kie obszary ziemi w Arizonie. Teraz właścicielem majątku został Billy Joe, który postanowił pomnożyć dobra przez cztery. Miał zwyczaj żarto­wać, że jego ulubioną grą zawsze był monopol. Bank natomiast należał do jego ukochanych - i potężnych - zabawek.

- Mój samolot przyleci po ciebie dokładnie o ósmej. Nie zapomnij wziąć ze sobą planów, Fred - powiedział Billy Joe na pożegnanie i odło­żył słuchawkę.

Zmierzył Ebena spojrzeniem swoich jasnych oczu. Na chwilę za­trzymał wzrok na liście w jego dłoni.

- Widzę, że dostałeś już wypowiedzenie.

- Nie możesz tego zrobić. - Gorycz i gniew sprawiały, że słowa z tru­dem przechodziły Ebenowi przez gardło. - Mam jeszcze całe pięć lat na spłatę pożyczki.

Billy Joe Wilder założył ręce na piersi i uśmiechnął się przebiegle.

- Chyba powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, którą podpisa­łeś. Po pięciu latach bank ma prawo zażądać zwrotu całej kwoty z dwu­miesięcznym okresem wypowiedzenia. A to wypowiedzenie masz wła­śnie w ręce.

- Możesz to zrobić tylko wtedy, gdybym nie wywiązywał się z płat­ności. A ja spłacałem wszystko w terminie, bez jednego dnia zwłoki. Mam dowody.

Wilder uśmiechnął się szerzej. Zdjął nogi w kowbojskich butach z biurka i sięgnął po duży folder.

- Jak już powiedziałem, powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, MacCallister. Zwłoka w płatnościach to jeden sposób, żeby zażądać spła­ty pożyczki. Wypowiedzenie w terminie sześćdziesięciu dni to drugi sposób. - Wyjął dokument z foldera i pchnął go w stronę Ebena. - Strona trzecia, paragraf 5c.

Starając się opanować przerażenie, Eben chwycił dokument. Otwo­rzył go na trzeciej stronie i przeczytał odpowiedni paragraf. Przeczytał go raz jeszcze, czując na sobie przygniatający ciężar.

- O ile pamiętam - ciągnął Wilder - radziłem ci, żebyś przed podpi­saniem dał tę umowę prawnikowi, ale ty pożałowałeś pieniędzy.

Eben cisnął papiery na biurko.

- Myślisz, że w końcu udało ci się położyć łapę na moim ranczu, co? - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- To piękny kawał ziemi, MacCallister. Dzikiej, surowej. Pełno tam wspaniałych widoków i ślicznych zakątków. Wszystko to pozostanie twoją własnością, jeśli tylko zdołasz zwrócić nam ćwierć miliona dolarów z okła­dem w przeciągu sześćdziesięciu dni. A jeśli ci się to nie uda... - urwał dla zwiększenia efektu i wzruszył ramionami. - Bank nie będzie miał wyboru. Przejmie twoją ziemię, potem sprzeda.

- Tobie, prawda? - powiedział oskarżycielsko Eben. Cały aż zesztywniał ze złości.

Billy Joe zakołysał się w krześle.

- Powiedziałem ci już wtedy, kiedy podpisywałeś umowę, a teraz powtórzę: hodowla to już przeszłość. Kraj wszedł w epokę usług. Musisz wychodzić naprzeciw potrzebom ludzi...

- Tak jak ty, co? - przerwał mu Eben. - Zagarniając cudzą ziemię, żeby wybudować kolejne hotele, pola golfowe, centra handlowe, parkin­gi, korty tenisowe i baseny, no i oczywiście kasyno w pobliżu, na wypa­dek gdyby komuś jednak zostały jakieś pieniądze.

Na myśl o tym, że taki los mógł spotkać Gwiaździste Ranczo, Ebena ogarnęła ślepa furia. To była ziemia jego rodziny od trzech pokoleń. Tam spędził ponad dwadzieścia lat życia, oszczędzając na wszystkim, harując od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Tej ziemi poświęcił całe swoje życie, wszystko - po to tylko, żeby ją utrzymać.

- Cóż, czy ci się to podoba, czy nie, teraz jest popyt na takie rzeczy. Hodowla nie przynosi już zysków. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktoś udzielił pożyczki ranczerowi, który nie ma żadnych dodatkowych źródeł dochodu. Tak jak ty, MacCallister. Co oznacza, że jesteś bez szans na otrzymanie kredytu gdzie indziej.

- Dlaczego? Dałeś już znać swoim kolesiom z innych banków, żeby nie udzielili mi pożyczki?

- W pewnym sensie inteligentny z ciebie facet, MacCallister - po­wiedział Wilder, a Eben zauważył, że nie zaprzeczył jego słowom.

- Myślisz, że już wygrałeś, ale ja mam ciągle jeszcze sześćdziesiąt dni na zebranie pieniędzy. I oświadczam ci, że je oddam. Co do centa.

Wilder zaśmiał się z niedowierzaniem.

- Jasne. A świnie mają skrzydła. Możesz sprzedać wszystkie swoje krowy i woły, i ciągle jeszcze dużo będzie ci brakowało.

Eben w duchu przyznał mu rację. Ale na jego ranczo to nie bydło przedstawiało prawdziwą wartość, ale konie.

Eben dość szybko się zorientował, że choć popyt na bydło maleje, dobre, ranczerskie konie ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem. Przez ostatnich dziesięć lat poświęcał każdą wolną chwilę i każdego zaoszczę­dzonego dolara na stworzenie stadniny. Kupował rasowe konie i stawiał zabudowania. Była to jedna z długoterminowych inwestycji, które dopiero po dłuższym czasie przynoszą zyski. Ale Eben w końcu dopiął swego. Konie były jego najmocniejszą kartą. Ale czy dość mocna,? Nie miał pewności.

- Przekonamy się o tym za dwa miesiące, prawda? - odparł, odwró­cił się na pięcie i ruszył do drzwi.

- Byłbym zapomniał, MacCallister! - zawołał za nim Wilder. - Mi­łego Święta Dziękczynienia.

Eben usłyszał w głosie Wildera sarkastyczną nutę. Zawsze tak było, pomyślał z goryczą. Kiedy tylko coś, na czym mu zależało, znajdowało się w jego zasięgu, komuś zawsze udawało się sprzątnąć mu to sprzed nosa.

Ale nie tym razem.

Tym razem nie może przegrać.

Przez całą drogę na ranczo Eben liczył co sprzedać i za jaką cenę. Wziął pod uwagę najgorszy scenariusz. Nie było sposobu na redukcję wydatków; już i tak zostały obcięte do niezbędnego minimum.

W końcu stało się jasne, że Eben ma jeszcze szansę - a raczej cień szansy.

Niecały tydzień po otrzymaniu z banku hiobowej wieści spadł kolej­ny cios. Eben poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, gdy odebrał telefon i usłyszał, że jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zabronił sobie o tym rozmyślać.

Pustynna poczta pantoflowa działała jednak bez zarzutu. Wiadomość o śmierci Carli rozniosła się natychmiast. Eben oderwał wzrok od biało-granatowego jeepa. Jeśli Maddie Williams przyszła wyrazić swoje współ­czucie, on zdecydowanie sobie tego nie życzył.

W ogóle nie życzył sobie wizyt Maddie Williams.

W górze nad jego głową grudniowe niebo lśniło jasnym, popołu­dniowym blaskiem, oświetlając upstrzony kaktusami pejzaż południowej Arizony. Było ciepło, tylko czasem rześki powiew wiatru przypominał o zimie.

Takim dniem powinno się rozkoszować, wdychając świeże, czyste powietrze i podziwiając błękit bezchmurnego nieba.

Ale Eben MacCallister nie miał na to czasu - ani na przyjmowanie gości. Ujeżdżał właśnie młodego ognistego ogiera, nad którym już długo pracował. Dziki dwulatek nie był zachwycony pobieranymi naukami - drażniła go ciężka opona, którą ciągnął za sobą na sznurze.

Parskając, koń przystanął i spojrzał wrogo na oponę. Eben dał mu chwilę spokoju i znowu lekko ukłuł go ostrogami. Zdenerwowany koń szarpnął ostro. Opona podskoczyła gwałtownie do góry, płosząc konia. Usiłując za wszelką cenę utrzymać się na jego grzbiecie, Eben usłyszał jak jeep wjeżdża na podjazd. Ogier także wyłowił ten dźwięk i odwró­cił głowę w stronę dobiegającego warkotu. Klnąc w duchu, Eben ze złością spojrzał na samochód, który właśnie zatrzymał się tuż przy padoku.

Zacisnął zęby na widok Maddie Williams. Łagodne wieczorne słoń­ce zalśniło w ciemnozłotych włosach kobiety. Na ułamek sekundy jego błękitne oczy spotkały się z jej - ciepłymi, brązowymi. Maddie zdecydo­wanie pchnęła furtkę, która otworzyła się z przeraźliwym metalicznym skrzypnięciem.

I wtedy rozpętało się piekło. Koń rzucił się w panice w bok, sznur zaplątał mu się pod ogonem.

Eben znalazł się pod płotem padoku, rozłożony na łopatki. Oszoło­miony upadkiem, leżał mrugając i potrząsając głową. W końcu doszedł do siebie, spojrzał w górę i zobaczył Maddie - smukłą, elegancką i bar­dzo kobiecą.

Uśmiechnęła się uroczo. Drobne zmarszczki wokół jej ciemnych oczu pogłębiły się na kształt drobnych wachlarzyków.

- Po tylu latach w końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister. - W jej głosie brzmiała nuta rozbawienia, ale oczy wyrażały inne nastroje.

Eben odpowiedział gniewnym spojrzeniem.

- Bardzo śmieszne, Maddie. Naprawdę bardzo śmieszne - mruknął rozzłoszczony. Podniósł się z trudem, nie zwracając uwagi na ból poobi­janego, ponad czterdziestoletniego ciała.

Odsunął się od ogrodzenia padoku. Szybko odnalazł swój kapelusz, który leżał kilka metrów dalej. Ogier parskał nerwowo. Wynajęty do po­mocy Ramon Vargas trzymał zwierzę mocno za uzdę. Koń podrzucał gło­wą, szarpiąc szczupłym ciałem Ramona.

Eben zrobił krok w stronę kapelusza. Poczuł rozdzierający ból w pra­wym biodrze. Skrzywił się i kulejąc podszedł, żeby go podnieść. Schyla­jąc się, znowu wykrzywił twarz.

- Pan w porządku, seńor Mac? - Wyraziste czarne oczy Ramona spojrzały na niego z troską.

Eben tylko kiwnął głową i sięgnął po lejce. Nie zapytał, jak Meksy­kaninowi udało się tak szybko znaleźć na padoku i złapać konia - tak jak dziesięć lat wcześniej nie pytał o nic, kiedy Ramon przyszedł na ranczo w poszukiwaniu pracy. Po dziś dzień Eben nie wiedział, gdzie Ramon mieszka, ile ma lat, czy ma rodzinę - i zieloną kartę. Pojawił się w chwili, kiedy Eben po uszy tonął w długach i nie stać go było na płacenie obo­wiązujących stawek. Ramon zgodził się pracować za mniej. Znacznie mniej. Eben przyjął go bez wahania. Później zatrudnił jeszcze jego kuzy­na, Luisa, na tych samych warunkach.

Ramon podał mu lejce i odsunął się trochę. Ogier, ciągle zdenerwo­wany, rzucał się na boki, próbując uwolnić z uprzęży. Eben zaczął do niego przemawiać cichym, łagodnym głosem.

- Już dobrze, dobrze, ty głuptasie - mruczał. - Lepiej się uspokój, bo dojdę do wniosku, że nie jesteś wart zachodu... A rzeźnik da mi za ciebie z osiemset dolców. - Eben powoli przyciągnął konia do siebie i położył dłoń na jego drżącej szyi. - Nie podoba ci się ten sznur pod zadem, co? Musisz się przyzwyczaić, bo kiedyś na jego końcu znajdzie się dorosła krowa, a nie tylko stara opona.

Skupił się na koniu, całkowicie ignorując wysoką, smukłą blondyn­kę, która ciągle stała przy płocie. Dwadzieścia lat temu nie potrafiłby się tak zachować. Ale wtedy Maddie była jego ukochaną, dziewczyną, z któ­rą chciał się ożenić. Teraz była bogatą wdową po Allanie Williamsie, a Eben miał więcej lat i rozumu.

Nie czuł wzruszenia czy nostalgii i był z tego naprawdę dumny.

Delikatnie głaskał konia. Czekał, aż ogier się uspokoi. Potem posta­nowił go znowu dosiąść. Szukając stopą strzemienia, spojrzał na Maddie. Zauważył lekkie rozbawienie na jej twarzy. Kiedyś patrzyła na niego z nie­skrywanym zachwytem, a on chętnie się przed nią popisywał. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil go zirytowało.

Maddie przyglądała mu się, stojąc przy płocie. Eben zaczął trening od początku, by odzyskać zaufanie konia. Całkowicie skoncentrował się na zadaniu, ani razu nie spojrzał w stronę kobiety. Ignorował ją tak sku­tecznie, jakby zatrzasnął przed nią drzwi.

Maddie patrzyła na niego chłodno. Eben MacCallister był wysoki i smukły. W jego twarzy rysowała się twardość górskich skał, których poszarpane krawędzie wznosiły się na horyzoncie. Oczy miał niebieskie i przenikliwe, włosy ciemne, gdzieniegdzie już przyprószone siwizną. Był człowiekiem pełnym sprzeczności - czasem niewiarygodnie twardym i nieustępliwym, czasem zdumiewająco czułym i troskliwym.

Teraz zgrywał twardziela. Zachowywał się tak lodowato, jakby chciał zmusić kobietę do ucieczki.

Gdyby kiedyś odrzucił ją w taki sposób, Maddie rzeczywiście ucie­kłaby z płaczem. Teraz tylko utwierdziła się w swoim uporze. Wiedziała jednak, że jej cierpliwość nie zostanie nagrodzona. Czuła, że mogłaby stać przy ogrodzeniu do końca świata, a on i tak nie oderwałby się od swojego zajęcia. Miała tylko jedno wyjście z sytuacji - zmusić Ebena, żeby zaczął jej szukać. Ruszyła w stronę domu.

Dom, obłożony piaskową gliną z okolicznych terenów wtapiał się w pustynny krajobraz. Dach nad ciągnącym się wokół gankiem wspiera­ły wąskie, zbielałe od słońca belki.

Podchodząc do drzwi, Maddie zwolniła nieco kroku. Nagle opadły ją wspomnienia, z którymi nie umiała sobie radzić tak dobrze jak Eben. Zresztą nie miała zamiaru uciekać przed Ebenem - ani przed przeszło­ścią.

Ale przeszłość otoczyła ją ze wszystkich stron, kiedy przekroczyła próg domu, który kiedyś omal nie stał się jej domem.

Eben pracował nad swoim ogierem jeszcze przez dziesięć minut. W końcu udało mu się zrobić rundę wokół padoku, holując oponę. Do­szedł do wniosku, że na dziś to wystarczy. Zeskoczył z konia przy furcie i rzucił wodze Ramonowi. Odwrócił się przodem do płotu, przystanął i zdrętwiał. Maddie nie było.

- Ramon, gdzie jest pani Williams? - spytał.

- La seńora, ona pójść do la casa.

Eben spojrzał gniewnie na dom ocieniony od zachodu przez kępę drzew. Nie życzył sobie odwiedzin Maddie, tak samo jak nie chciał, by nawiedziła go zaraza. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył w stronę drzwi. Szybko pokonał niewielki dystans. Przy każdym kroku pobrzękiwał ostro­gami. Drewniana podłoga ganku zadudniła głucho pod butami. Wszedł do wyłożonego terakotą przedsionka i przystanął, żeby rozejrzeć się po pokoju dziennym. Kremowe ściany, kominek wyłożony meksykańskimi kafelkami, belki stropowe. Z kuchni dobiegł go brzęk kostek lodu i szkła. Eben zaklął w duchu i wszedł do kuchni.

Maddie stała przy kuchennym blacie i wyglądała jak wcielenie domowej elegancji. Miała na sobie zieloną bluzkę z grubego jedwabiu, beżowe lniane spodnie i złoty łańcuszek zamiast paska. Złote, sięgające ramion włosy swobodnie okalały jej twarz. Prostota i czysta doskonałość.

- Widzę, że czujesz się jak u siebie w domu - zauważył oschle Eben.

- Kiedyś to był mój dom. W pewnym sensie.

Eben nie chciał, żeby mu o tym przypominano.

- Co tu robisz, Maddie?

- Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, że prędzej osiwieję, niż się do­czekam, aż zaproponujesz mi coś do picia. Więc sama przyrządziłam le­moniadę. - Wdzięcznym ruchem dłoni wskazała wyciśnięte połówki cy­tryn leżące na blacie.

Maddie oczywiście postanowiła przypomnieć mu o czasach, kiedy czekała na niego z dzbankiem lemoniady pod koniec kolejnego dnia jego ciężkiej pracy. Jeszcze jedno wspólne wspomnienie, słodko-gorzkie, jak tysiące innych.

Przygotowała lemoniadę z premedytacją. Chciała przywołać prze­szłość. Pokazać, że pamięta, jaki był kiedyś jego ulubiony napój.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czego chcesz?

- Dawny Eben MacCallister uśmiechał się czasami - powiedziała Maddie, przyglądając mu się uważnie.

- Nie mam czasu na słowne gierki - odparł niecierpliwie Eben. - Zachowaj je dla swoich gości ze Wschodu.

- Jak zwykle interesuje cię tylko praca? - Maddie uniosła dłoń, żeby jej nie przerywał. - To było pytanie retoryczne, MacCallister. Znam od­powiedź.

Upiła łyk lemoniady, podała mu drugą szklankę, a potem odeszła, zostawiając za sobą zapach drogich perfum, dziki i słodki jak woń rzad­kiego pustynnego kwiatu.

Przystanęła w przeciwległym rogu, koło telefonu. Oparła się biodrem o kuchenny blat. Eben poczuł, jak ogarnia go dawne pożądanie. Stłumił je natychmiast.

- Przyjechałam tu w interesach, MacCallister. Ale pewnie już o tym wiesz. Chyba że nie odsłuchujesz wiadomości z automatycznej sekretar­ki. - Postukała długim, koralowym paznokciem w migające czerwone światełko. - Widzę, że ich nie kasujesz. Masz tu nagrania z dwóch dni. Chcesz posłuchać? Pięć ode mnie, dwa od jakiegoś prawnika z Tucson, jedno od kogoś, kto przedstawił się jako H.D. z Teksasu i dwa od Billy'ego Joego Wildera z banku.

- Musiałaś węszyć, co? Nie mogłaś się powstrzymać? - Eben spoj­rzał na nią ostro. - Masz taką elegancką fryzurę, markowe ciuchy, drogie perfumy, ale nie zdążyłaś nabrać odpowiednich manier.

Uśmiechnęła się tylko, słysząc tę obraźliwą uwagę. Pewnie nie zda­wał sobie sprawy, że elegancki strój miał ją tylko chronić przed nim.

- To dlatego, że nieodpowiednich manier uczyłam się od mistrza, czyli od ciebie.

- Te pochlebstwa donikąd cię nie doprowadzą, Maddie - odparł krótko.

- Nic dziwnego. Nigdy mnie nie doprowadziły - powiedziała. - Ale tak naprawdę wcale tu nie węszyłam. - Chciałam tylko sprawdzić, czy twoja automatyczna sekretarka działa.

- Jasne - prychnął Eben i upił łyk zimnej jak lód lemoniady. Jego usta natychmiast wykrzywił grymas. Lemoniada była potwornie kwaśna. - Chryste Panie, nie dodałaś cukru?

- Nie do twojej - odparła, uśmiechając się chytrze. W jej ciemnych oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Ale ciekawe, że sam to za­uważyłeś. Sam jesteś taki skwaszony, jakby cię ochrzczono sokiem z cy­tryny.

- To dziecinada, Maddie. Dorośnij wreszcie. - Eben podszedł do cukiernicy, wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do swojej szklanki i za­mieszał.

- Kiedyś, MacCallister, święcie wierzyłam, że to przeze mnie stałeś się taki zimny i cyniczny. Ale teraz myślę sobie, że ty nigdy nie miałeś poczucia humoru. Uśmiechałeś się tak rzadko. Randka oznaczała dla cie­bie tylko konną przejażdżkę w świetle księżyca. Nie znosiłeś wydawać pieniędzy na nic, nawet na pierścionek zaręczynowy. Interesowała cię tylko praca. Praca, praca, praca.

- A jaki miałem wybór? - powiedział wyzywająco. - To pieniądze zarobione ciężką pracą sprawiały, że na stole był chleb. Bo mój ojciec z całą pewnością go tam nie kładł.

- Jasne, obwiniaj o wszystko swojego ojca - odpaliła Maddie, ziry­towana jego słowami. - Ale on przynajmniej wiedział, jak cieszyć się życiem.

- I tak był tym zajęty, że niemal stracił ranczo.

- Czyż to nie byłoby okropne - mruknęła sarkastycznie Maddie.

Eben zesztywniał.

- Gwiaździste Ranczo należało do naszej rodziny przez sto dwana­ście lat. Dla mnie to coś znaczy.

- Z pewnością znaczyło to dla ciebie więcej niż ja.

- Nie jestem pewny, czy kiedyś tak było - odparł z goryczą Eben.

Maddie sceptycznie uniosła brwi.

- Naprawdę? - mruknęła chłodno. - Jak długo byliśmy zaręczeni?

Eben odwrócił wzrok.

- Nie pamiętam.

- A ja tak - powiedziała, czując w sercu stary ból. - Pięć lat, siedem miesięcy i dwadzieścia jeden dni. Byłam wtedy trochę tępa, dlatego tak dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że w głębi serca nie chciałeś się ze mną ożenić. A nie miałam nawet pierścionka, który mogłabym ci rzucić w twarz.

Eben zacisnął usta.

- Nie mogliśmy się pobrać wcześniej, do cholery. Wtedy nawet nie wiedziałem, czy za miesiąc będę miał dach nad głową.

- Nie zamierzałam wyjść za ciebie, żeby mieć dach, dom, czy ran­czo. Chciałam tylko ciebie - wybuchnęła Maddie. - Chciałam ci poma­gać, pracować razem z tobą. Pragnęłam, żebyśmy razem do czegoś do­szli. Ale ty nie. Ty chciałeś, żebym siedziała cicho w kącie i czekała. Tkwiłabym tam do dziś, pokryta pleśnią i pajęczynami.

Zraniony do żywego Eben stracił panowanie nad sobą.

- Zamiast tego wolałaś dekorować dom jakiegoś starca.

- Nie waż się powiedzieć jednego złego słowa o Allanie - odpaliła z oburzeniem Maddie. - Był dobrym człowiekiem i mężem, najlepszym przyjacielem, jakiego miałam w życiu. - Wycelowała palec w klatkę pier­siową Ebena. - Gdybyś dorównywał mu choć w połowie, może warto byłoby na ciebie czekać.

- A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie zaczekałaś, żeby się przeko­nać.

To ją zaskoczyło. Opanowała się i spojrzała na niego chłodno.

- Oboje wiemy, że gdybym zaczekała, czekałabym po dziś dzień.

- Naprawdę? - odparował.

- Naprawdę. Lepiej posłuchaj wiadomości od Wildera. - Maddie wyminęła Ebena i usiadła na brzegu stołu. - Krążą plotki, że bank zażą­dał od ciebie natychmiastowej spłaty długu. A sądząc z wiadomości, któ­re nagrał Wilder, to nie tylko czcze gadanie. Powinieneś uważniej prze­czytać, umowę, zanim ją podpisałeś.

- Prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę Wilderowi położyć chciwe łapska na moim ranczu - warknął, ale w jego oczach pojawił się niepo­kój.

Maddie natychmiast to zauważyła.

- Co zrobisz, Eben? - zapytała miękko.

- To moja sprawa. - Dopił lemoniadę jednym haustem. - Zdaje się, że ty też miałaś do mnie interes. No więc, czego chcesz?

Rozdział 2

Maddie potrzebowała trochę czasu, żeby przestawić się na inny te­mat.

- Chodzi o konie - zaczęła.

- Przykro mi - przerwał jej Eben. - Nie mam żadnych półżywych koni, na których twoi goście mogliby sobie pojeździć. - Jego słowa ocie­kały sarkazmem.

- To dobrze, bo nie interesuje mnie zakup półżywych zwierząt. Szu­kam koni dla swoich kowbojów - odpaliła. - Może nie pamiętasz, ale w El Regalo ciągle hodujemy bydło - przypomniała mu uprzejmie.

- Domyślam się, że tworzy to atmosferę, jakiej oczekują twoi na­dziani goście - powiedział drwiąco Eben.

Maddie zmrużyła oczy. Prowokował ją, dobrze o tym wiedziała.

- Gdybym cię lepiej nie znała, mogłabym pomyśleć, że zazdrościsz mi pieniędzy, jakie na nich robię - odparowała.

- Też coś - prychnął Eben. - Nie zależy mi na tych ludziach i ich rozwydrzonych dzieciakach.

- Ile masz teraz krów w stadzie? - spytała wyzywająco Maddie.

- Prawie sto. Hodowla nie przynosi dzisiaj dużych zysków - przy­znał. - Masz szczęście, że z tym skończyłaś. Ale dobre, wytrenowane konie sprzedają się po wysokich cenach.

- Zapłacę ci wysoką cenę, pod warunkiem, że istotnie masz wytreno­wane konie - odparła sucho. - Tylko proszę, nie próbuj mi wcisnąć tego narowistego ogiera, którego dzisiaj widziałam. Nie urodziłam się wczo­raj.

- Rzeczywiście, masz na to za dużo zmarszczek. - Eben spojrzał na drobne bruzdki wokół jej oczu i ust. - To chyba znak, że stuknęła ci już czterdziestka, prawda?

- Zawsze mówiłeś to, czego akurat nie należało powiedzieć - rzuciła przez zaciśnięte zęby Maddie.

- Domyślam się, że twój mąż był dżentelmenem i nie zauważał ta­kich rzeczy.

- Mylisz się. Był dżentelmenem, więc nie pozwalał sobie na takie komentarze. Ale ty nigdy nie miałeś taktu, MacCallister. Zawsze byłeś szczery aż do bólu. - Urwała i przekrzywiła głowę, znowu zaskoczona sprzecznościami, jakie tkwiły w jego naturze. - Ilekroć widzę, jak pracu­jesz z młodym koniem, zawsze zdumiewa mnie, że potrafisz być tak cier­pliwy i delikatny. Nigdy się nie wściekasz, kiedy koń zaczyna się pło­szyć. Umiesz szybko odzyskać jego zaufanie. Jesteś stanowczy, ale spokojny i wyrozumiały. Dlaczego nie potrafisz tak samo postępować z ludźmi?

- Dlatego, że nie są tego warci - odparł szybko, z typową dla siebie brutalną szczerością. - A za dobrego, wyszkolonego konia można dostać dużo pieniędzy.

- Pieniądze. Czy ty o niczym innym nie myślisz? - Ciągle nie mogła w to uwierzyć.

- Pieniądze to wszystko, czego potrzebuję. Wszystko, czego potrze­buje człowiek - oznajmił spokojnie Eben.

- Jest w życiu wiele ważniejszych rzeczy, których nie można kupić. - Maddie dobrze wiedziała, że to prawda.

- Na przykład jakich? - spytał wyzywająco.

- Lojalność, uczucie, miłość.

- No, nie wiem. Williams cię po prostu kupił.

Maddie zacisnęła palce na szklance. Niewiele brakowało, a chlusnę­łaby mu w twarz jej zawartością. Wzięła głęboki wdech, zacisnęła zęby, ostrożnie odstawiła szklankę i policzyła do dziesięciu.

- Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek ci współczułam, MacCallister - powiedziała. - Och, tak, miałeś ciężkie dzieciństwo. Matka zmarła, kiedy rodziła twoją siostrę, a ojciec szastał pieniędzmi i pogrążył ranczo w dłu­gach. Cała odpowiedzialność spoczywała na twoich barkach: ranczo, Carla, rachunki. Kiedyś myślałam, że to okropne. Nigdy nie miałeś szan­sy, żeby być naprawdę dzieckiem i marzyć jak dziecko, ale ty zawsze mówiłeś, że marzenia to bzdury. A co gorsza, wierzyłeś w to. Pewnie też dlatego byłeś taki wściekły, kiedy Carla uciekła, bo chciała spełnić swoje marzenie i zostać piosenkarką.

Eben nie miał ochoty rozmawiać o swojej siostrze. Na samą myśl o Carli czuł dawny ból.

- Nie, wkurzyłem się, bo zabrała wszystkie pieniądze, ponad trzysta dolarów, dzięki którym przetrwalibyśmy zimę. To był prezent na Boże Narodzenie od mojej kochanej siostrzyczki.

- Carla miała zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie. - Była młoda. Popełniła błąd. Ale ty nie powinieneś z tego powodu wykre­ślać jej ze swojego życia.

Eben spojrzał na nią zimno, wypił resztę lemoniady i wrzucił kostki lodu do zlewozmywaka.

- Zresztą to już bez znaczenia.

- A cóż to ma znowu znaczyć? - Maddie założyła ręce na piersi.

- To, że Carla nie żyje. - Nie zamierzał Maddie o tym mówić, w ogóle nie chciał rozmawiać o siostrze i dopuszczać do siebie tego, co w związ­ku z tym czuł.

- Co? - Maddie patrzyła na niego z otwartymi ustami, nie wierząc własnym uszom.

Odwrócił się i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu.

- Zginęła wraz z mężem w wypadku samochodowym cztery dni temu. - Podał suche fakty, nie zdradzając, że na tym jego wiedza się kończy.

- Z mężem? Carla wyszła za mąż?

- Najwyraźniej.

Maddie, zatopiona we wspomnieniach, nie dosłyszała cynicznej od­powiedzi.

- Ciągle śpiewała - powiedziała w zamyśleniu. - Cokolwiek robiła: zmywała, sprzątała, doglądała cieląt, zawsze śpiewała... albo grała na taniej meksykańskiej gitarze. Ty ją dla niej kupiłeś, pamiętani. W Nogales, za stary zegarek z pękniętym szkiełkiem.

- I poszedł na marne.

Spojrzała na niego, dotknięta ironiczną nutą.

- Dziwię się, że ktokolwiek zadał sobie trud, by cię poinformować o śmierci Carli. - Maddie odwróciła się, nagle zirytowana.

- W jej dokumentach figurowałem jako najbliższy krewny. Pewnie pomyślała, że zapłacę za pogrzeb - powiedział szorstko Eben, starając się skryć ból, którego nie chciał wcale odczuwać. Ale w uszach ciągle rozbrzmiewał mu głos ze słuchawki telefonu. Mówił jakiś obcy człowiek. Najpierw upewnił się, że Eben jest bratem Carli, potem poinformował krótko, że Carla zginęła w wypadku. Dodał coś jeszcze, ale Eben przestał słuchać. Kiedy mężczyzna - najwyraźniej typ religijnego świra - wspo­mniał, że siostra pragnęła dla Ebena nadziei i radości, coś w nim pękło, uwalniając gniew. Odparł wtedy, że radość i nadzieja będą mu towarzy­szyły tak długo, jak długo nie będzie musiał płacić za pogrzeb. Nawet teraz Eben nie pozwalał sobie na odczuwanie czegokolwiek poza gnie­wem.

- Domyślam się więc, że nie pokryjesz kosztów pogrzebu - powie­działa chłodno Maddie.

- Oczywiście, że nie. - Dezaprobata w jej głosie ani trochę go nie wzruszyła. - Mówiłaś, że chcesz kupić konie. Więc jeśli skończyłaś już swoją podróż w świat wspomnień, pokażę ci, co mam.

- Nie, dziękuję. Zmieniłam zdanie. - Maddie wzięła ze stołu swoją szklankę i w nagłym porywie złości wylała jej zawartość do zlewozmy­waka.

- Przykro mi, ale...Odwróciła się do niego.

- Nie, wcale nie jest ci przykro. Z żadnego powodu. I pomyśleć, że naprawdę ci współczułam, kiedy usłyszałam, co robi Billy Joe. Zda­jesz sobie chyba sprawę, że już uruchomił swoje kontakty we wszyst­kich instytucjach finansowych w tym stanie i dał do zrozumienia, komu trzeba, że udzielenie ci pożyczki byłoby bardzo ryzykowne. A jeśli chcesz utrzymać ranczo, będziesz potrzebował bardzo dużo pienię­dzy.

- Dobrze o tym wiem.

- Więc życzę ci dużo szczęścia, MacCallister. - Maddie odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni.

- Sam zapracuję na swoje szczęście. Zawsze tak było i tak będzie. - Eben powoli poszedł za Maddie.

- Nie masz wyjścia. Na pewno nikt nawet nie kiwnie palcem, żeby ci pomóc. - Zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na niego gniewnie. - Łącznie ze mną.

Eben natychmiast uniósł się dumą.

- Nie przypominam sobie, żebym prosił cię o pomoc.

- Nie prosiłeś. Nigdy nie prosisz. Ale i tak chciałam ci ją zaofero­wać. - To dlatego była zła. Naprawdę przyjechała do niego, żeby mu pomóc. - Potrzebujemy teraz w El Regalo przynajmniej dwóch koni, ale prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż kupię je od ciebie.

Eben przypomniał sobie, jak bardzo potrzebuje gotówki i postanowił na chwilę zapomnieć o dumie. Nie stać go było na to, żeby zmarnować taką okazję.

- Nigdzie nie znajdziesz lepszych koni.

- Zaryzykuję. - Maddie pchnęła drzwi z taką siłą, że aż odbiły się od ściany. Eben zdążył je złapać, zanim uderzyły go w twarz. - Możesz so­bie mówić, co chcesz o swoim ojcu, MacCallister, ale ludzie go kochali. A ty w całym hrabstwie nie masz ani jednego przyjaciela.

- Nie potrzebuję przyjaciół. - Eben wyszedł za Maddie przed dom. - A ludzie kochali mojego ojca tylko dlatego, że szastał pieniędzmi na pra­wo i lewo.

- Czego o tobie nie można powiedzieć, prawda? - odparła drwiąco. - Każdego centa ściskasz tak długo, aż puści krew.

- Nie ma w tym chyba nic złego.

- Ale nie ma też nic dobrego. - Nagle cała dyskusja wydała jej się bez sensu. Był tak zatwardziały w swoich przekonaniach, że trzeba by chyba dynamitu albo łaski boskiej, żeby go wzruszyć.

- Czyżby? Więc skoro nie jest to ani złe, ani dobre, to jakie jest? - spytał wyzywająco.

- Puste. - Spojrzała na niego ze smutkiem. - I taki właśnie sam jesteś. Pusty. Ciułasz, ciułasz, ciułasz i co z tego masz? Nie. Nawet jeśli cudem zdołasz zachować ranczo, w końcu zauważysz, że został ci tylko pusty dom, garść piachu i kilka kolczastych kaktusów. W twoim życiu nie ma żony, dzieci, śmiechu ani miłości. Poświęciłeś to wszystko dla tego. - Szerokim gestem wskazała rozciągającą się przed nimi pustynię i ostre wierzchołki gór na horyzoncie. - Zrobiłeś kiepski interes, MacCallister. Nie rozumiesz?

Eben szybkim spojrzeniem ogarnął surową ziemię, zdradziecką i pięk­ną zarazem, potem znowu odwrócił się do Maddie.

- To ty ode mnie odeszłaś.

- Nie odeszłam; uciekłam. - Odwróciła wzrok i zacisnęła usta z go­ryczą. - Nie czułeś do mnie nic poza pożądaniem.

- A co czuł do ciebie Williams?

- O to chodzi. - Spojrzała gniewnie. - W końcu udało ci się mnie od siebie odepchnąć, tak jak wszystkich innych.

- Mam się czuć źle z tego powodu?

- Przerabialiśmy to już, MacCallister. Ty nie czujesz nic poza zim­nem i gorącem.

- I chyba mi z tym dobrze. - Uśmiechnął się lekko, chcąc ją rozzło­ścić.

- Możesz sądzić, że jesteś szczęśliwy, ale się mylisz. I nawet o tym nie wiesz. Dlatego to takie smutne. Żal mi cię, MacCallister.

- Nie potrzebuję współczucia.

- Tak ci się wydaje - odpaliła Maddie. - Ale jeśli jest na świecie sprawiedliwość, dostaniesz to, na co zasługujesz.

- Czyli... - Nie dokończył, bo właśnie zauważył ciemny samochód na drodze do rancza. - Kto to może być, do diabła?

- Mam nadzieję, że Billy Joe - prychnęła Maddie. - Chętnie popa­trzę, jak wbija ci nóż w plecy.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś żądną krwi wiedźmą - rzucił Eben, schodząc z ganku.

Z tylnego okna granatowego lincolna wyglądała dziecięca buzia z szeroko otwartymi oczami. Eben dostrzegł jeszcze dwie małe główki dzieci siedzących na tylnym siedzeniu. Jakby nie miał już dość kłopo­tów, jacyś turyści zgubili drogę do któregoś z ośrodków wypoczynko­wych, w które zmieniono okoliczne rancza. Zdarzało się to już wcze­śniej.

Samochód zatrzymał się. Z wnętrza dobiegł płacz niemowlęcia i chór dziecięcych głosów.

- To tutaj?

- Jesteśmy na miejscu?

Z auta wysiadł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, typ dobrze sytu­owanego mieszczucha, z charakterystycznym uśmiechem karierowicza na twarzy. Eben nie znosił takich facetów.

- Dzień dobry, nazywam się...

Eben nie pozwolił mu dokończyć.

- To nie jest ośrodek agroturystyczny. - W tej samej chwili z samo­chodu wyskoczyła mała jasnowłosa dziewczynka w różowej sukience, a za nią druga, wyglądająca jak jej lustrzane odbicie.

- Patrz! Koniki, tak jak mama mówiła! - Wyraźnie podekscytowana pierwsza z dziewczynek wskazała pulchnym paluszkiem w stronę koni na padoku.

- Proszę zabrać dzieci z powrotem do samochodu - powiedział cierpko Eben. - Nie przyjmujemy tu gości. To prawdziwe ranczo.

- Zaszło chyba jakieś nieporozumienie... - zaczął znowu mężczy­zna.

- Jeśli tak, to nie moja wina - uciął Eben. Chciał jak najszybciej pozbyć się intruzów.

- Jestem Spencer Davenport z kancelarii prawniczej Hughes, Hughes i Davenport. - Uśmiech na twarzy mężczyzny przygasł, kiedy Eben nie zareagował na jego słowa. - Nie otrzymał pan mojej wiadomości? Pan Eben MacCallister, prawda?

- Owszem, to ja. - Eben zmarszczył brwi, zaskoczony, że mężczyzna zna jego nazwisko. - O jakiej wiadomości pan mówi?

Maddie podeszła do nich powoli.

- Zapewne o tej na twojej automatycznej sekretarce - wyjaśniła i uśmiechnęła się do Spencera Davenporta. - Była trochę niewyraźnie nagrana.

- Tego się obawiałem. Dzwoniłem z lotniska.

Z samochodu wyszedł mały, mniej więcej siedmioletni chłopiec i sta­nął obok dziewczynek. Za jego plecami rozległ się gniewny płacz nie­mowlęcia.

- Tad jest zły - powiedziała dziewczynka stojąca po prawej stronie.

- Bardzo zły - dodała ta po lewej.

Chłopiec milczał, patrząc na Ebena nieufnie i podejrzliwie.

Eben, ze zdenerwowania napięty jak struna, spojrzał twardo na praw­nika.

- Co dokładnie zawierała pańska wiadomość?

- Informację, że odebrałem dzieci pańskiej siostry i przywożę je do pana - odparł rzeczowo mężczyzna.

- Co takiego?! - wykrzyknął Eben ze złością, wytrącony z równowa­gi. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Carla mogłaby mieć dzieci.

- Chodzi o dzieci pańskiej siostry. - Spencer Davenport wyjął z sa­mochodu grubą szarą kopertę. - Tu są wszystkie dokumenty, potwierdza­jące, że zgodnie z życzeniem pańskiej zmarłej siostry zostaje pan ich prawnym opiekunem. Są tu też ich akty urodzenia i wszelkie inne papie­ry, jakich może pan potrzebować.

- To jakaś pomyłka. Na pewno. - Eben chwycił kopertę.

- Mam nadzieję, że nie. - Ciemne oczy Maddie błyszczały rozba­wieniem.

- Pani MacCallister? - zapytał prawnik, podczas gdy Eben niecier­pliwie rozdzierał kopertę.

- Nie, dzięki Bogu. Jestem tylko sąsiadką. - Maddie, uśmiechając się szeroko, odwróciła się do dzieci i pochyliła lekko. - Jak się nazywa­cie?

Chłopiec tylko patrzył na nią w milczeniu, marszcząc jasne brwi.

- Dillon jest najstarszy. Ma siedem lat. - Prawnik podszedł do malu­chów. - Bliźniaczki mają po cztery lata. Jedna to... ale może same się przedstawicie tej miłej pani, dziewczynki?

- Ja jestem Joy - oznajmiła szybko dziewczynka po prawej, bez cie­nia nieśmiałości.

- A ja Hope - powiedziała jej siostra.

- Mamusia tak nas nazwała...

- ...bo urodziłyśmy się w Wigilię...

- ...tak jak Jezus. - Joy uśmiechnęła się z dumą.

- Mamusia mówiła, że Boże Narodzenie to właśnie...

- Hope i Joy.

- I to właśnie my.

Hope i Joy. Pod Ebenem ugięły się nogi, kiedy przypomniał sobie rozmowę przez telefon. Mężczyzna powiedział, że Carla chciała, by na­dzieja i radość zawsze towarzyszyły bratu. Nie była to metafora. Chodzi­ło o imiona.

- Wyglądamy tak samo - dodała Hope.

- Ale tak naprawdę, to nie - dodała Joy, zanim Maddie zdążyła przy­taknąć.

- Joy ma piegi na nosie. - Hope wskazała nos siostry.

- A Hope nie. - Druga dziewczynka potrząsnęła głową. Długie loki zatańczyły nad ramionkami.

- Ale ja mam za to znamię na nodze. Chcesz zobaczyć? - Hope pod­ciągnęła wymiętą sukienkę i zaprezentowała Maddie ciemny znak na pra­wym udzie.

Maddie obejrzała znamię, kątem oka spoglądając na Ebena, który przeglądał papiery i zerkał na prawnika wyciągającego z bagażnika wa­lizki i pudła. W tle ciągle rozlegał się wściekły wrzask niemowlęcia. Sce­na przypominała Sąd Ostateczny. Maddie nie znała jednak nikogo, kto bardziej niż Eben zasługiwałby na zesłanie do piekieł.

- Czy to wasz mały braciszek tam płacze? - spytała dzieci.

Piegowata Joy kiwnęła głową.

- Ma na imię Tad.

- Lecieliśmy samolotem - dodała Hope.

- Tad tego nie lubi - wyjaśniła Joy. Jej jasne loki podskakiwały, kie­dy kręciła głową.

Hope westchnęła, robiąc przy tym dorosłą minę.

- Tad niczego nie lubi.

- Mamusia mówiła, że Tad to skaranie boskie.

W błękitnych oczach Hope natychmiast pojawił się smutek.

- Nasza mamusia i tatuś nie żyją.

Joy kiwnęła głową.

- Są teraz w niebie.

- Są aniołami - dodała szybko Hope.

- Mamusia śpiewa.

- Tatuś nie umie śpiewać - powiedziała wyraźnie zatroskana Hope.

- Ale umie grać na skrzypcach - przypomniała jej siostra.

- I na gitarze, i na banjo - poweselała Hope.

- Na pewno szybko nauczyłby się grać na harfie - oznajmiła Joy z przekonaniem.

- Na pewno tak - zgodziła się Maddie, wzruszona prostą dziecięcą wiarą.

Joy spojrzała ciekawie na Ebena i przyłożyła zwiniętą dłoń do ust.

- To jest wujek Ben? - wyszeptała głośno.

Dillon szturchnął ją w ramię.

- Jak to, nie wiesz? On ma na imię Eben. Głupia gęś.

Joy odwróciła się do niego, wojowniczo opierając ręce na biodrach.

- Nie jestem gęsią.

- Ja też nie. - Hope natychmiast przybrała tę samą pozę.

- I nie wolno ci nas przezywać. - Joy pokazała mu język i znowu spojrzała na Maddie. - To nasz wujek, prawda?

- Oczywiście. - Maddie uśmiechnęła się od ucha do ucha.

Dillon popatrzył na niego nieufnie.

- On nas nie chce - powiedział. - Od razu widać.

Eben spojrzał na bratanka ostro. Nie chciał poddać się współczuciu dla tych osieroconych maluchów. Przy wszystkich swoich problemach i długu, który musiał szybko spłacić, nie miał ani czasu, ani pieniędzy, by zajmować się czwórką dzieciaków. I nie zamierzał udawać, że jest ina­czej. Chłopak najwyraźniej to wyczuł.

- Bystry chłopak - mruknął tylko pod nosem.

Bliźniaczki były jednak innego zdania niż brat.

- Wujek Eben na pewno nas chce - zaprzeczyła Joy.

- To nasz wujek. - Słowa siostry od razu trafiły Hope do przekona­nia.

Prawnik wyjął z bagażnika lincolna składany wózek spacerowy. Oparł go o stos walizek i sięgnął do wnętrza samochodu. Wrzaski niemowlęcia natychmiast umilkły i zapanowała upragniona, błogosławiona cisza.

- Tad nie lubi być sam - wyjaśniła Joy, kiedy prawnik wyciągnął z tylnego siedzenia czerwonego ze złości dzieciaka, trzymając go możli­wie jak najdalej od siebie.

Tad był krzepkim, mniej więcej półrocznym chłopcem. Miał mięk­kie jasnobrązowe włoski i buzię jak bobas z reklamy odżywek Gerbera. Teraz gaworzył już, uszczęśliwiony, wymachując pulchnymi rączkami i nóżkami.

- Zaraz się złości - dodała Hope.

- Tad to skaranie boskie - oznajmiły bliźniaczki chórem.

Ciągle trzymając dziecko daleko od siebie, prawnik podszedł prosto do Maddie, która już wyciągała do malucha ręce, kiedy nagle doleciał ją zapach brudnej pieluchy. Szybko wskazała Ebena, dając Davenportowi do zrozumienia, że to jemu powinien dać chłopca.

Eben ledwo zdążył przełożyć dokumenty z jednej ręki do drugiej, kiedy prawnik wepchnął mu niemowlę w ramiona. Odruchowo objął Tada i przycisnął go do piersi.

Przez chwilę obaj patrzyli na siebie ze zdumieniem. Zaraz potem Eben poczuł zapaszek dolatujący z pieluchy i skrzywił się, na co Tad w prze­raźliwym wrzasku zaprezentował świeżo wyrżnięty przedni ząb.

Widok Ebena z Tadem w objęciach utwierdził bliźniaczki w przeko­naniu, że miały rację. Podeszły do nich natychmiast. Tylko Dillon się nie poruszył. Nadal obserwował wszystko nieufnie.

- Tad narobił w pieluchę - wyjaśniła Joy, choć nie było to konieczne.

- Nie przestanie ryczeć... - powiedziała ostrzegawczo Hope.

- Aż ktoś mu ją zmieni - dokończyła Joy.

Maddie spojrzała na osłupiałą twarz Ebena i wybuchnęła niepoha­mowanym śmiechem. Odrzuciła głowę w tył, a jej śmiech odbił się echem od dalekich gór.

- Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego, bo chętnie zrobiła­bym ci zdjęcie. Masz taką pocieszną minę - powiedziała głosem ciągle łamiącym się od śmiechu.

Eben spojrzał na nią ze złością, szukając w myślach ciętej riposty. Ale w tej samej chwili dziecko wyprężyło się niebezpiecznie do tyłu, próbując się od niego odsunąć. Eben szybko podłożył mu drugą rękę pod plecy, mnąc przy tym kopertę i wyjęte z niej dokumenty.

- Lepiej go teraz za bardzo nie przytulać - ostrzegła Joy z miną ko­goś, kto wie, co mówi.

- Bo inaczej kupa wyleci bokami - wyjaśniła Hope.

- ...i wszystko zabrudzi - dodała Joy, krzywiąc się na samą myśl.

- Tad to prawdziwe... - zaczęły razem.

- Skaranie boskie, wiem - dokończył zirytowany Eben. - Już to sły­szałem.

Maddie znów wybuchnęła śmiechem i odwróciła się do młodego prawnika, który z trudem ukrywał rozbawienie.

- Otto Grimes z Branson zajmuje się nieruchomościami, które nale­żały do pańskiej siostry i jej męża - powiedział do Ebena, starając się zachować powagę. - Gdyby miał pan jakieś pytania, proszę się z nim skontaktować. Adres i telefon znajdzie pan w tych papierach. Życzę po­wodzenia - dodał i ruszył w stronę samochodu.

- Zaraz, zaraz! - wrzasnął Eben, usiłując przekrzyczeć ryk niemow­lęcia. - Nie może pan tak po prostu sobie odjechać i zostawić mnie z ca­łym tym towarzystwem.

- Przykro mi. - Prawnik wzruszył ramionami, również podnosząc trochę głos. - Jak już powiedziałem, jeśli ma pan pytania, proszę się skon­taktować z Otto Grimesem. Nasza firma jest tylko miejscowym oddzia­łem - rzucił na zakończenie, wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwiczki.

Joy zadarła głowę do góry i pociągnęła Ebena za spodnie.

- Wujku, muszę na nocnik - powiedziała, przestępując z nogi na nogę i patrząc na niego błagalnie.

- Na litość boską, nie - jęknął Eben i spojrzał na Maddie. - Mogła­byś...

Maddie podniosła ręce, nie pozwalając mu skończyć.

- O nie, mowy nie ma. Znikam, MacCallister. Jesteś sam.

Odeszła, zostawiając go z rozłoszczonym, płaczącym niemowlęciem, małą dziewczynką, przeskakującą niecierpliwie z nogi na nogę, drugą dziewczynką, która wyglądała tak, jakby zaraz miała zacząć robić to samo co pierwsza, podejrzliwym siedmiolatkiem i dziesiątkami walizek na pod­jeździe.

Maddie była pewna, że Eben sobie poradzi. Żałowała jednak, och, jak bardzo żałowała, że nie może zostać, żeby na to popatrzeć.

Na samą myśl o tym znowu ogarnęła ją wesołość.

Rozdział 3

Wrzask dziecka szybko zagłuszył śmiech Maddie. Eben zazgrzytał zębami. Przez chwilę miał ochotę pójść za nią i zacisnąć palce na jej łabędziej szyi. Zanim jednak zdążył to zrobić, mała rączka znowu pociągnęła go za nogawkę dżinsów.

- Wujku, ja już naprawdę muszę - powiedziała poważnie jedna z bliźniaczek.

- Ja też - zawtórowała jej druga.

Eben spojrzał w dół, ale wtedy zbliżył niebezpiecznie nos do zapa­skudzonej pieluchy. Co gorsza poczuł nagle dziwnie lepką wilgoć na rę­kawie koszuli. Nie miał żadnych wątpliwości - pielucha zaczęła właśnie przeciekać.

- W domu jest łazienka. - Wskazał głową frontowe drzwi.

Dziewczynki zniknęły w ułamku sekundy. Ich nieobecność natych­miast wywołała nową falę krzyków niemowlęcia.

Eben spojrzał na niego gniewnie.

- Przestań natychmiast ryczeć, bo popękają mi bębenki - powiedział stanowczo.

Jego mocny, donośny głos zaskoczył Tada. Niemowlak umilkł na chwilę, popatrzył na Ebena ze złością i uderzył w jeszcze głośniejszy płacz.

- One mają rację. Tad nie przestanie krzyczeć, dopóki ktoś nie zmie­ni mu pieluchy - oświadczył Dillon ze złośliwym uśmieszkiem.

Eben czuł, że to prawda, choć nie chciał się do tego przyznać.

- Gdzieś w waszych bagażach muszą być pieluchy - powiedział tyl­ko. - Znajdź je i przynieś jedną do domu.

Chłopiec nawet nie drgnął.

- Trzeba jeszcze powiedzieć „proszę” - rzucił mimochodem.

Dziecko ciągle darło się wniebogłosy. Eben całkiem stracił cierpli­wość.

- Poszukaj pieluchy, dziecko.

- Nie nazywam się dziecko, tylko Dillon - odpalił chłopiec, ale ob­rócił się na pięcie i poszedł do bagaży.

Zadowolony, że jego rozkaz został wysłuchany, Eben ruszył do domu. W tej samej chwili zauważył Ramona, który stał pod stajnią.

- Chodź tu z Luisem i wnieście te walizy do domu! - krzyknął.

- Wujku! Nie możemy znaleźć łazienki! - rozległ się rozpaczliwy głos w korytarzu.

Eben odwrócił się powoli, wściekły na Maddie, która zostawiła go samego w tym chaosie. Wszedł do domu i zaprowadził bliźniaczki do jedynej łazienki, cały czas czując dolatujący z pieluchy odór i nieprzy­jemną wilgoć na ramieniu.

Kiedy wrócił do salonu zobaczył Dillona. Chłopiec wlókł za sobą wielką torbę, wypchaną pieluchami.

- Zanieś to do kuchni - rzucił przez ramię Eben.

W kuchni cisnął wygniecioną kopertę z dokumentami na blat, wycią­gnął kilka czystych ściereczek z szuflady, wrzucił je do zlewu i odkręcił kurek, żeby je zmoczyć. W głębi domu rozległ się szum spuszczanej wody. Silny strumień z kuchennego kranu natychmiast zmienił się w ciurkający strumyczek. Niemowlę darło się przeraźliwie, zesztywniałe z wściekło­ści.

Dillon wszedł do kuchni. Za nim kroczyła jedna z bliźniaczek. Eben spojrzał na chłopca w przelocie i podszedł do długiego kuchennego stołu, który pozostał z czasów, gdy ranczo przeżywało okres świetności. Wy­mięty i postrzępiony na brzegach obrus z ceraty, niemal tak stary jak sam stół, przykrywał porysowany blat.

- Daj mi czystą pieluchę - zwrócił się do chłopca.

Już miał zamiar położyć niemowlę na stole, kiedy dziewczynka spoj­rzała na niego przerażona.

- Ale nie będziemy mu zmieniać pieluchy na stole, prawda?

- O, fuj. - Dillon skrzywił się z obrzydzeniem. - Nikt już chyba nie chciałby tu potem jeść.

Eben niechętnie przyznał im rację. Schylił się, żeby położyć dziecko na podłodze, co wywołało nową falę protestów.

- Chyba nie będziemy mu zmieniać pieluchy na podłodze?! - wy­krzyknęła druga z dziewczynek, która właśnie wpadła do kuchni.

- Podłoga jest brudna - poparła ją pierwsza.

Eben wyciągnął z kosza ręcznik, rzucił go na podłogę, potem położył na nim dziecko. Obie dziewczynki z uznaniem pokiwały głowami.

Tad, ciągle wrzeszcząc, zaczął machać rączkami i nóżkami. Kosz­marny smród uderzył Ebenowi prosto w nos. Pozostała trójka dzieci ze­brała się wokół, patrząc jak wujek rozwiązuje sztruksowe spodenki nie­mowlęcia, całe w brązowych plamach - takich samych, jak na rękawie koszuli Ebena. Zapach pieluchy obudził w nim wspomnienia z czasów, kiedy musiał przebierać siostrę.

- Tad wszystko zafajdał - zauważyła jedna z dziewczynek. - Patrz­cie tylko.

- Trzeba mu zmienić całe ubranie - powiedziała druga.

- Widzę - mruknął Eben. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył w tej chwili, była publiczność. Złapał wierzgające, mokre nóżki i zaczął szukać agrafek przytrzymujących pieluchę.

- Nie ruszaj się przez chwilę, to zaraz rozepnę agrafki - mruczał pod nosem.

Stojący za jego plecami Dillon prychnął z pogardą.

- Nie ma tam żadnych agrafek. Nigdy nie zmieniałeś nikomu pielu­chy?

Dopiero teraz Eben się zorientował, że była to jednorazowa pielucha zapinana na przylepce. Spojrzał na Dillona.

- Zmieniałem pieluchy twojej matce, kiedy miałem siedem lat. Znam się na tym.

Wyraźnie jednak wyszedłem z wprawy, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Kiedy w końcu rozpiął przylepce, niemowlę zabulgotało z ra­dością. Cisza, która potem nastąpiła, była prawdziwym błogosławień­stwem. Nie trwała jednak długo. Jedna z dziewczynek zaraz przykucnęła przy Ebenie.

- Mówiłyśmy, że Tad nie przestanie płakać...

- ...aż ktoś go nie przebierze - dokończyła druga.

Nie zwracając uwagi na ich szczebiotanie, Eben podniósł pieluchę za czyste końce. Cała podłoga była zachlapana.

- To gorsze niż cielak z biegunką - mruczał do siebie.

- Co to jest biegunka? - zapytała jedna z bliźniaczek.

- To, co właśnie widzisz - odparł cierpko.

Chwycił dziecko za nóżki, uniósł je trochę, wyciągnął pieluchę, po­bieżnie wytarł zabrudzoną pupę, zwinął pieluchę i wręczył ją starszemu chłopcu.

- Wyrzuć to. - Wskazał głową wysoki plastykowy kosz na śmieci przy końcu kuchennego blatu.

Dillon zmarszczył brwi.

- Trzeba powiedzieć „proszę”.

Eben, zirytowany, spojrzał na niego z ukosa.

- To ja uczyłem twoją matkę dobrych manier, więc przestań mnie pouczać, dziecko.

- Mam na imię Dillon, więc przestań mnie nazywać dziecko - od­parł chłopiec, patrząc na wuja ze złością spod zmarszczonych brwi. - I nie martw się, ja też wcale nie chcę tu zostać. - Bez słowa chwycił brudną pieluchę i podszedł do kosza. Eben spojrzał na dzieciaka, zdu­miony złością w jego głosie. Ale chłopak dobrze go wyczuł, Eben nie chciał ich wszystkich tutaj. Współczuł im z powodu śmierci rodziców, nie życzył tego żadnemu dziecku. Ale czy były to dzieci Carli, czy kogoś innego, dla niego pozostawały obce. Po tym, jak potraktowała go siostra, wydawało mu się nie w porządku, że zwaliła mu je na głowę. Eben prze­brał niemowlaka i postanowił, że musi jak najszybciej pozbyć się dzie­ciaków.

- Dillon wcale tak nie myśli, wujku. - Mała rączka poklepała go pocieszająco.

- A właśnie, że tak! - Dillon cisnął pieluchę do kosza na śmieci.

Druga z bliźniaczek zaraz poparła pierwszą.

- On tylko jest zły, bo...

- ...chce do mamy i taty.

- Bardzo za nimi tęskni.

- I my też.

Eben miał wrażenie, że znalazł się między dwoma głośnikami ste­reofonicznego nadajnika, naprzemiennie bombardującymi jego uszy. Chcąc się od tego uwolnić, zwrócił się do dziewczynek:

- Niech no jedna z was przyniesie mi czystą pieluchę.

- Proszę - dodał sarkastycznie Dillon.

Eben rzucił mu ostre spojrzenie. Na szczęście żadna z bliźniaczek nie zwróciła uwagi na brata, a jedna z nich natychmiast pobiegła do tor­by. Eben zaczął ostrożnie wycierać niemowlaka wilgotną ściereczką. W salonie rozległy się ciężkie kroki - to Ramon i Luis wnosili bagaże do domu.

- Trzeba użyć tych chusteczek, wujku - poinstruowała go jedna z bliź­niaczek, wyjmując z torby plastykowy pojemnik.

- Są już namydlone - dodała druga i wyciągnęła wilgotną papiero­wą chusteczkę, której zapach stanowił przyjemną odmianę po smrodzie brudnej pieluchy. Eben przyjął chusteczkę z wdzięcznością i dokończył toaletę Tada. Pierwsza z bliźniaczek cały czas grzebała w torbie z pielu­chami.

- Proszę. - Wyjęła z niej w końcu zieloną ceratkę i podała ją Ebenowi. - Lepiej przykryj tym Tada.

- Tak - zgodziła się druga. - Bo inaczej jeszcze na ciebie nasiusia - dodała, robiąc dorosłą minę.

Argument trafił Ebenowi do przekonania. Nakrył ceratką dziecko, które natychmiast chwyciło jeden róg i wepchnęło go sobie do buzi.

- A tu masz krem. - Dziewczynka podała plastykową butelkę.

- Trzeba posmarować mu pupę - uzupełniła druga.

- Bo inaczej będzie go piekło.

- A jak go piecze, to krzyczy.

- A tego na pewno nie chcemy - powiedział Eben z przekonaniem, zwłaszcza że mały w końcu przestał się drzeć. Wziął butelkę i zaczął smarować gołą pupę.

- Daj mu jeszcze to. - Dziewczynka podała siostrze gryzaczek.

- Lubi to gryźć. - Druga bliźniaczka sprawnie wyciągnęła bracisz­kowi z buzi koniec ceraty i włożyła na jego miejsce gryzak. - Rośnie mu nowy ząb - wyjaśniła.

- Pielucha - ponaglił ją Eben, zamykając butelkę z balsamem.

Zamiast tego dziewczynka wyjęła malutką koszulkę.

- Trzeba go ubrać. - Znów sięgnęła do torby i wyciągnęła jeszcze brązowe śpioszki z misiem na przedzie.

- Jest tam jakaś pielucha, czy nie? - spytał z rozpaczą Eben, przysia­dając na piętach. Natychmiast nadział się na swoje ostrogi, zawył i pod­skoczył.

- Auuu! Cholera!

Dillon zaśmiał się drwiąco.

- Widziałyście? Usiadł na ostrogach. Wbiły mu się prosto w tyłek!

Obie dziewczynki natychmiast ruszyły w stronę Ebena z wyrazem matczynej troski na twarzach.

- Boli cię, wujku?

- Zobaczę, co ci się stało. - Jedna z nich podeszła bliżej, żeby zbadać ewentualne rany.

- Dajcie mi spokój, dobrze? - ofuknął je Eben. - Nic mi nie jest.

Odpiął ostrogi i cisnął je na podłogę.

- Naprawdę są takie ostre? - Joy podniosła ostrogę i krzyknęła ze zdumienia. - Hope, zobacz! - zawołała do siostry podekscytowana. - To gwiazdy! Jak na Boże Narodzenie!

- Aha. - Hope z zachwytem dotknęła metalowej gwiazdy.

- Odłóżcie je - rozkazał ostro Eben. - Nie są do zabawy. I nie mają nic wspólnego z Bożym Narodzeniem.

- Nieprawda. Zobacz. - Pierwsza z bliźniaczek podbiegła do niego z ostrogą w rączce. - Tu jest gwiazdka...

- ...taka sama jak ta, która świeciła nad Betlejem...

- ...kiedy urodził się Jezus.

Eben odebrał dziewczynce ostrogę i rzucił ją z powrotem na podłogę.

- Ostrogi są w kształcie gwiazd, bo to jest Gwiaździste Ranczo. Boże Narodzenie nie ma tu nic do rzeczy.

- Ale mogłoby mieć...

- Ale nie ma. A teraz daj mi w końcu pieluchę, Hope, Joy, czy jak tam się nazywasz?

- Joy. - Dziewczynka zbliżyła swój nos do jego twarzy. - Widzisz piegi?

- A ja jestem Hope - powiedziała druga.

- Świetnie. - Eben dał za wygraną. - Teraz przysuń torbę. Sam znaj­dę tę cholerną pieluchę.

- Znowu powiedziałeś brzydkie słowo - poinformowała Joy, patrząc na wujka z dezaprobatą.

- Mama mówi, że tak nie wolno - skarciła go Hope.

- Właśnie - przyłączył się Dillon, ciągle rozbawiony. - Ktoś, kto powiedział brzydkie słowo, musi umyć sobie buzię mydłem.

- Wszyscy usłyszycie jeszcze wiele brzydkich słów, jeśli się zaraz nie odsuniecie i nie zrobicie tu trochę miejsca. - Eben spojrzał na dzieci ostrzegawczo.

- Ojej - mruknął Dillon z udawanym przestrachem. - Zdaje się, że wujo się rozzłościł.

- Nie chciałyśmy cię rozgniewać, wujku. - Joy natychmiast okazała skruchę.

- Chciałyśmy tylko pomóc - wyjaśniła Hope, a jej usta wygięły się w podkówkę.

- Naprawdę.

- Dziękuję, ale nie wytrzymam już więcej pomocy z waszej strony - wycedził Eben, przerzucając zawartość torby, pełnej zabawek, ubranek i dziecięcych kosmetyków. Ciągle nie mógł znaleźć pieluchy.

- Seńor Mac? - Ramon przeszkodził mu w dalszych poszukiwaniach.

- Co?! - ryknął zniecierpliwiony Eben.

Ramon szybko zdjął kowbojski kapelusz z głowy. Za Ramonem krył się Luis, z przerażoną i zdumioną miną.

- My przynieść już bagaże - wyjaśnił pospiesznie Ramon. - Co teraz robić?

- Nic. Wracajcie do pracy. - Eben machnął ręką. Zaczynał się oba­wiać, że już nigdy nie uda mu się założyć małemu pieluchy.

- My zrobić już wszystko. Teraz pójść do domu - powiedział Ra­mon.

Świetnie. Eben nie zauważył, że mały przekręcił się na brzuszek i pró­bował unieść się niezdarnie na czworaki. Nagle zobaczył przed sobą po­drygującą gołą pupę.

- A ty dokąd? Wracaj tu zaraz. - Złapał dziecko, zanim zdążyło odpełznąć dalej, i położył je z powrotem na ręczniku. Tad wydał radosny bulgot, zachwycony nową zabawą, i natychmiast spróbował znowu prze­kręcić się na brzuch.

- O, nie! - Eben znowu go złapał. Tym razem położył mu dłoń na brzuchu, by zapobiec kolejnym wycieczkom. Tad, zanosząc się gulgoczącym śmiechem, wierzgał i wymachiwał rączkami.

- Uspokoisz się, czy nie? - warknął Eben.

- Tad myśli, że to zabawa - wyjaśniła Joy.

- On ma łaskotki - dodała z uśmiechem Hope.

- To już jego problem, nie mój. - Przytrzymując dziecko jedną ręką, drugą zaczął znowu grzebać w torbie.

- Popilnować Tada? - zaproponowały chórem siostry.

- Nie ma takiej potrzeby - odparł Eben. - Zostawcie nas lepiej w spo­koju. - W końcu udało mu się znaleźć pieluchę. Była na samym dnie.

- Możemy pooglądać kreskówki?

- Róbcie, co chcecie. - Żeby rozwinąć pieluchę, Eben musiał puścić malucha, który natychmiast z tego skorzystał i znowu próbował uciec.

- Gdzie jest telewizor?

- Nie mam telewizora. - Eben złapał radośnie gaworzącego Tada za nogę i wciągnął go z powrotem na ręcznik.

- Nie masz telewizora?! - wykrzyknęły bliźniaczki, zdumione i zgor­szone.

Dillon opadł na krzesło z wyrazem goryczy na twarzy.

- Wiedziałem, że nie powinniśmy tu przyjeżdżać.

- Ale... przecież wszyscy mają telewizory - wyjąkała Joy.

- To dlaczego ty nie masz? - dopytywała Hope.

- Bo to strata pieniędzy - odparł rzeczowo Eben.

- Telewizory wcale nie są drogie - prychnął Dillon.

- Są bardzo drogie, bo trzeba jeszcze zapłacić za talerz do odbioru telewizji satelitarnej, instalację i inne takie rzeczy, nie mówiąc już o abo­namencie - wyliczył Eben, usiłując założyć pieluchę Tadowi, który wier­cił się na wszystkie strony. - Kiedy się wszystko doda, okazuje się, że to bardzo kosztowna impreza.

- Jeśli nie możemy oglądać telewizji, to co mamy robić? - spytała ponuro Joy.

- To, co ja robiłem jako dziecko: wyjść na dwór i bawić się na po­wietrzu. - Eben znowu zaczynał tracić cierpliwość.

- Nic z tego - powiedziała Joy.

- Mamy na sobie nasze najlepsze sukienki - wyjaśniła Hope.

- Nie możemy ich pobrudzić.

Eben był przekonany, że rozwiązanie tego problemu nie powinno nastręczać trudności.

- Więc idźcie się przebrać.

- A gdzie są nasze ubrania? - zapytała bezradnie Joy.

- W walizkach - odparł oschle Eben. - Stoją w salonie.

- W których walizkach mamy szukać?

- Och, na litość boską - mruknął Eben i kiwnął na Dillona. - Zabierz siostry do pokoju i pomóż im znaleźć coś do ubrania.

- Czemu ja? - spytał tonem pretensji Dillon.

- Bo tak każę. - Eben nie był w nastroju do dyskusji. - Zmiatajcie. No już.

Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, Dillon zwlókł się z krzesła i ru­szył do salonu. Bliźniaczki pobiegły za nim w podskokach.

- Dillon, znajdź mi moje fioletowe spodnie - poprosiła Joy.

- A ja chcę koszulkę z Małą Syrenką - wołała Hope.

- Nie - zaprotestowała siostra. - Włóżmy koszulki z Pocahontas.

Hope potrząsnęła głową.

- One nie pasują do fioletowych spodni.

- A właśnie, że pasują.

- Nie pasują. Dillon, powiedz jej!

Głosy ucichły, kiedy dzieci weszły do pokoju. Eben skupił się teraz na zakładaniu pieluchy. Zapiął ją, zdjął z Tada brudną koszulkę i zaczął szukać czystych ubranek. W końcu nie bez trudu udało mu się ubrać dzie­ciaka. Położył go z powrotem na ręczniku i wetknął mu gryzak do rączki.

- Zostań tu - rozkazał i wstał.

Tad gaworzył, zadowolony, wymachując gumowym kółkiem. Eben podszedł do kuchennego blatu, wziął wymięte dokumenty, przejrzał je i w końcu znalazł numer telefonu prawnika z Branson.

Wystukał numer. Czekał ze słuchawką przy uchu, kiedy nagle usły­szał brzęk metalu dobiegający z kuchni. To Tad. Zdążył już zejść z ręcz­nika, chwycił skórzany pasek jednej z ostróg i próbował ją do siebie przy­ciągnąć.

- O, nie, nie, nie. - Eben zerwał się w stronę dziecka, ale zapomniał, że sznur telefonu nie jest dość długi. Szybko rzucił słuchawkę, złapał dziecko i wrócił do telefonu w chwili, gdy w słuchawce rozległ się kobie­cy głos.

- ...kancelaria Grimes, Norris i Brown. Biura czynne od ósmej trzy­dzieści do siedemnastej. Przerwa od dwunastej do trzynastej. Po sygnale proszę podać nazwisko i numer telefonu oraz nagrać wiadomość. Oddzwonimy jak najszybciej - powiedział przeciągle automat, po czym roz­legł się długi sygnał.

Eben rzucił okiem na zegarek. W myślach szybko obliczył różnicę czasu. A więc biuro nie będzie już dzisiaj otwarte.

- Świetnie. Po prostu doskonale - mruknął i cisnął słuchawkę na widełki.

Do kuchni wbiegły bliźniaczki. Jedna miała na sobie jaskrawozielo­ną bluzeczkę i fioletowe spodnie, druga szorty w odcieniu zjadliwego różu i beżowy podkoszulek z indiańską księżniczką. Najwyraźniej w końcu postanowiły ubrać się inaczej.

- Wujku, jesteśmy głodne - powiedziała dziewczynka w fioletowych spodniach.

- Masz jakieś ciastka? - spytała ta w różowych.

- Najbardziej smakują nam oreos.

- Ja lubię ten krem ze środka.

- A ja, jak się je wsadzi do mleka. - Dziewczynka w fioletowych spodniach miała piegi na nosie. Więc była to zapewne Joy.

- A to pech - odparł Eben. - Nie mam ciastek. Ani oreos ani żadnych innych.

- Ale my jesteśmy głodne.

- W samolocie dostaliśmy tylko kanapki.

- Musimy coś zjeść - upierała się Joy.

- Bo inaczej umrzemy. - Hope dramatycznym gestem wyrzuciła obie ręce w powietrze.

- Naprawdę? Tak czy inaczej musicie zaczekać do kolacji - powie­dział twardo Eben.

- A kiedy to będzie?

- A co będzie na kolację? - Hope od razu przeszła do rzeczy.

- Może pizza? - zasugerowała z nadzieją piegowata Joy.

Buzie im się nie zamykały. Nie było od nich ucieczki. Słuchając bliźniaczek, Eben nabrał przekonania, że nie przestają mówić nawet wtedy, kiedy mają usta pełne jedzenia. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy całe to towarzystwo zabierze się z rancza.

- Na kolację będzie chilli.

W lodówce stała pełna miska tej potrawy.

Hope skrzywiła się z odrazą. Różowe szorty odsłaniały znamię na jej udzie.

- Nie lubię chilli - oznajmiła.

- Ja też nie - dodała Joy, potrząsając głową.

Eben już miał powiedzieć, że zjedzą chilli, czy im się to podoba, czy nie, ale ugryzł się w język. Przy jego zezowatym szczęściu małe pewnie zaraz by się pochorowały i jeszcze zapaskudziły cały dom.

Westchnął ciężko. Czuł, że został pokonany.

- A co lubicie?

- Mnóstwo rzeczy - pocieszyła go Joy.

- Nieprawda - odezwał się Dillon, który właśnie stanął w drzwiach. - Lubią tylko pizzę, hot-dogi i hamburgery albo jeszcze makaron z se­rem.

- W takim razie będą hamburgery - oznajmił Eben.

Rozdział 4

Maddie spoważniała, dojeżdżając do eleganckiej bramy El Regalo. Miała dość czasu, by zastanowić się nad swoim spotkaniem z Ebenem i rozmowie, jakąż nim odbyła, zanim pojawiły się dzieci.

Eben zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała. W końcu od początku wiedziała, że nie ucieszy się na jej widok. Sądziła jednak, że kiedy pozna cel wizyty, okaże choć cień wdzięczności.

Myliła się.

Co właściwie chciała uzyskać, jadąc do niego? Zadawała sobie to pytanie co najmniej dziesięć razy. Niestety, im dłużej analizowała swoje motywy, tym bardziej wszystko wydawało jej się pogmatwane.

Wiedziała, że bank, to znaczy Billy Joe Wilder, zażądał spłaty po­życzki, i domyślała się, że w związku z tym Eben będzie potrzebował dużej gotówki, by utrzymać ranczo. Zamierzała kupić kilka koni do El Regalo. Gdyby kupiła je od Ebena, zrealizowałaby swój zamiar, a jedno­cześnie pomogłaby mu zebrać pieniądze. Zwykła sąsiedzka pomoc; w koń­cu wszystko inne należy już do przeszłości.

Żaden złych argumentów nie wyjaśniał jednak, dlaczego postanowi­ła udać się do Ebena osobiście. Kupowaniem koni zajmował się Sam Adams, szef kowbojów, jej zadanie polegało tylko na zaakceptowaniu ilości i ceny, nie na wyborze zwierząt.

Mogła polecić Adamsowi, żeby kupił konie od Ebena. Ale to jej nie wystarczało. Uparła się, żeby do niego pojechać.

Dlaczego? Powód był boleśnie jasny - chciała widzieć jego minę, kiedy mu to zaproponuje. Chciała widzieć, jak bardzo on potrzebuje jej gotówki - a więc pośrednio jej samej. Miała to być słodka zemsta za wydarzenia z przeszłości.

Czy jej się to podobało, czy nie, stare rany ciągle się jątrzyły. Nadal czuła ból odrzucenia. Czas nie przyniósł aż takiej ulgi, jakiej się spodzie­wała.

Przypomniała sobie, jak młody ogier poniósł i Eben wylądował na ziemi. Powiedziała: „W końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister”.

Wtedy wydawało jej się, że to tylko dowcipny komentarz. Nie od razu dostrzegła prawdę ukrytą w tych słowach. Nie od razu zdała sobie sprawę, że w głębi duszy chciała, by Eben leżał u jej stóp i błagał - ale o co? O litość? Pomoc? Przebaczenie?

A gdyby istotnie błagał - odczułaby zadowolenie? A może byłaby to tylko ulotna satysfakcja.

Maddie poczuła się trochę zawstydzona, zwłaszcza że przypomniała sobie czwórkę pozostawionych u Ebena dzieci. Kiedy odjeżdżała, nie­mowlak darł się wniebogłosy, jedna z bliźniaczek ciągnęła Ebena za spodnie, a starszy chłopiec patrzył na niego nieufnie i ze wzgardą.

Tarapaty, w jakich nagle znalazł się Eben, tak ją rozbawiły, że nie pomyślała o dzieciach. Najpierw straciły rodziców, potem zostały zabra­ne daleko od domu i zostawione na łasce obcego człowieka - wszystko zaledwie w ciągu kilku dni. To z pewnością było dla nich traumatyczne przeżycie.

A ona po prostu odjechała. Jak mogła to zrobić?

Półtorej godziny później Eben na czworakach ścierał pod stołem roz­lane mleko i zbierał okruchy szkła z rozbitej szklanki. Tad siedział na kolanach Dillona, piszcząc głośno i waląc łyżką w blat.

Joy wsadziła głowę pod stół.

- Hope nie chciała zbić szklanki. Naprawdę - powiedziała po raz dziesiąty.

- Ona sama wysunęła mi się z ręki - dodała ze łzami w oczach Hope.

- Bo masz za małe ręce, żeby utrzymać zwykłą szklankę - powie­dział Dillon z mądrą miną. - Mówiłem mu, żeby wam dał mniejsze szklan­ki, bo te zaraz potłuczecie. I co?

- Nie mam mniejszych szklanek - wycedził przez zaciśnięte zęby Eben.

- To lepiej kup. Inaczej wszystkie ci wytłuką - poradził mu rzeczo­wo Dillon.

Eben wrzucił duży kawałek szkła do kosza na śmieci.

- Lepiej, żebym się was stąd jak najszybciej pozbył - mruknął do siebie.

- Chcesz jeszcze kawałek papierowego ręcznika, wujku? - Joy zsu­nęła się z krzesła i postawiła jedną stopę na podłodze. - Zaraz ci przynio­sę.

- Wracaj na krzesło! - Eben poderwał się i walnął głową w stół. Jęknął z bólu, a przed oczami zaświeciły mu gwiazdy.

- Auuu! Cholera!

- Dobrze się czujesz, wujku? - Joy znowu wsadziła głowę pod stół, bardzo zaniepokojona.

- Tak. Nie. Dzięki tobie. - Skrzywił się i zaczął rozcierać sobie gło­wę. - Chociaż raz zrób, co mówię, i zostań na krześle. Ile razy mam po­wtarzać, że tu jest pełno szkła? Pokaleczysz się i zabrudzisz wszystko krwią.

- Nie...

- Ona ma buty - przypomniała Hope.

- Nieważne - warknął Eben. - Siadajcie i kończcie hamburgery.

Nastąpiła chwila ciszy, przerywanej tylko brzękiem talerzy i krzyka­mi Tada, który najwyraźniej badał możliwości swojego gardła. Po sza­leństwie ostatnich dwóch godzin cisza wydała się Ebenowi najpiękniej­szym zjawiskiem na świecie. Niemal już zapomniał, jak może być wspaniała. Niestety, nie trwała długo, bo nad jego bolącą głową zaraz wybuchła kłótnia.

- Daj mi ten ketchup, Dillon! - zażądała Hope.

- Ani mi się śni - przekomarzał się z nią brat.

Joy znowu zajrzała pod stół.

- Wujku, Dillon nie chce nam dać ketchupu!

- Nie będę jadła bez ketchupu - oznajmiła Hope.

- Dillon, daj siostrze ketchup. - Eben wrzucił do kubła papierowy ręcznik nasiąknięty mlekiem.

- A jak mam to zrobić? Tad siedzi mi na kolanach? - odparł niewin­nie Dillon.

- No to ja go wezmę - powiedziała z urazą Joy.

Eben wyszedł spod stołu akurat w chwili, gdy Joy stanęła na krześle i zacisnęła paluszki na butli z ketchupem. Ich oczy spotkały się na mo­ment.

- Usiądź, zanim coś stłuczesz - rozkazał.

- Ja niczego nie tłukę. Jestem Joy.

- Siadaj natychmiast! - huknął Eben, doprowadzony do ostateczności.

Dziewczynka, wystraszona, chciała jak najszybciej spełnić rozkaz i puściła butlę, która zachwiała się, przewróciła i wpadła do talerza Ebe­na. Mielona wieprzowina z fasolką rozbryznęła się po całym stole. Ket­chup chlusnął z butli prosto w twarz Tada, a hamburger Ebena wyleciał z talerza. Eben próbował złapać go w powietrzu. Niestety, posmarowany musztardą kotlet wypadł z bułki i potoczył się po podłodze, a kawałki cebuli i marynowanych warzyw prysnęły na wszystkie strony.

Tad zapiszczał z uciechy i zaczął klaskać w umazane ketchupem rącz­ki. Dillon wybuchnął śmiechem. Hope też zachichotała. Rozzłoszczona Joy przyklękła na krześle i ujęła się pod boki.

- To twoja wina! - powiedziała do Ebena, przekrzykując śmiech ro­dzeństwa. - Krzyczałeś na mnie!

- Jasne! - odwrzasnął Eben. - Ale to mój hamburger wylądował na podłodze!

- Możesz zjeść mojego - zaproponowała rozbawiona Hope.

Eben rzucił okiem na obgryzioną dookoła bułkę na talerzu dziew­czynki.

- A kto miałby ochotę na coś takiego?! - ryknął.

- Rodzinna idylla - powiedziała Maddie, stając w drzwiach kuchni. Nie kryła rozbawienia.

Eben, zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, trącił szufelkę i wysy­pał kawałki szkła na swoje krzesło. Zaklął szpetnie.

Maddie cmoknęła z udawaną dezaprobatą.

- No, no, takie wyrażenia przy dzieciach. Wstydź się, MacCallister.

Spokojnie podeszła do zlewozmywaka i wykręciła mokrą ściereczkę do naczyń.

- Co tu robisz? - Eben spojrzał na nią ze złością.

Maddie zatrzymała się w pół kroku i uniosła brew.

- Chcesz, żebym poszła? Bo jeśli tak... - zawiesiła głos.

Eben ogarnął wzrokiem brudną podłogę, zapaskudzony ketchupem stół i śmieci na krześle. Jego gniew minął nagle jak za dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki.

- Dobry Boże, nie - powiedział z przekonaniem.

- Biedny Eben. - Tym razem w jej głosie, poza rozbawieniem, brzmia­ła nuta autentycznego współczucia.

- Uważaj - ostrzegł ją, kiedy go mijała. - Nie nadepnij na hamburge­ra.

Maddie podniosła kotlecik.

- Czyje to było?

- Moje - odparł Eben, a na widok drwiącej miny Maddie oskarżycielsko wskazał palcem Joy.

- Ja tego nie zrobiłem. To ona wrzuciła mi butlę z ketchupem do talerza.

- Bo on na mnie krzyczał - broniła się Joy.

- To Dillon zaczął. - Hope spojrzała ze złością na brata.

- Nie chciał dać Hope ketchupu - poparła ją Joy.

- Akurat. To ty pierwsza upuściłaś szklankę z mlekiem - przypo­mniał Dillon.

- Bo była dla mnie za duża.

- Właśnie. - Joy szybko zgodziła się z siostrą. - Wujek miał nam dać mniejsze szklanki.

- Nie mam mniejszych - powtórzył z rozpaczą Eben. - Ile razy mam to powtarzać?

Maddie uniosła ręce, prosząc o ciszę.

- Dzieci, dzieci - zwróciła się do wszystkich, nie wyłączając Ebena. - Takie rzeczy się zdarzają. Nieważne, kto zawinił. Tak czy inaczej, trze­ba posprzątać. Życie toczy się dalej.

- Przy tych bachorach takie rzeczy wywołują reakcje łańcuchowe - mruknął Eben, zbierając z podłogi kawałki pikli.

- Większość reakcji łańcuchowych zachodzi za pomocą katalizatora - przypomniała mu Maddie, patrząc na niego wymownie.

Joy natychmiast zainteresowała się nieznanym słowem.

- Co to jest kalizator? - spytała, marszcząc brwi.

- Powiedzmy: prowokator - wyjaśniła szybko Maddie.

- A co to jest prokator? - drążyła dalej bliźniaczka.

- Prowokator - poprawiła ją Maddie. - To ktoś, kto wywołuje kło­poty.

- To nie ja - oznajmiła stanowczo Hope, kręcąc głową.

- Nie powiedziałam, że to ty - zapewniła dziewczynkę Maddie. - Może przyniesiesz z łazienki mokry ręcznik? Powycieram Tada.

- Siedź na swoim miejscu i nigdzie się nie ruszaj - wtrącił ostro Eben, zanim Hope zdążyła zrobić ruch. - Na podłodze ciągle może być szkło.

Maddie uśmiechnęła się, widząc jego przesadną ostrożność.

- Eben, przecież ona ma na nogach buty.

- Hope mówiła mu to samo - powiedziała szybko Joy.

Maddie pogroziła jej palcem.

- Żadnego skarżenia.

- Joy jest skarżypytą, Joy jest skarżypytą - zaczął natychmiast pod­śpiewywać Dillon.

- Nie jestem! - Joy znowu oparła ręce na biodrach.

- A właśnie, że jesteś! - zawołał Dillon i pokazał siostrze język.

Joy spojrzała na Ebena.

- Wujku, powiedz mu, żeby przestał!

- Dobry Boże. - Eben wzniósł oczy do nieba.

- A Dillon to prokator, prawda, wujku? - spytała Hope, zadowolona, że udało jej się zapamiętać nowe słowo.

- No dobrze, dość już tego. - Eben kątem oka dostrzegł uśmiech czający się w kącikach ust Maddie, co jeszcze bardziej go zirytowało. - Hope, idź po ręcznik - rozkazał. - Słyszałaś, co powiedziała Maddie. Tylko uważaj i nie przewróć się.

- Nie biegaj! - upomniała ją Maddie.

Za późno. Hope zsunęła się z krzesła, bardzo powoli zrobiła kilka kroków, a potem rzuciła się pędem do drzwi.

Maddie wyjęła butlę z ketchupem z talerza Ebena. Otarła ją z fasolki i sosu. Cerata na stole też była bardzo zabrudzona.

- Joy, podaj mi papierowe ręczniki - poprosiła, wskazując na rolkę, która stała na blacie roboczym.

- Dobrze! - Joy, zawsze chętna do pomocy, zeskoczyła z krzesła i pobiegła po ręcznik.

W ciągu kilku minut sytuacja była opanowana i w kuchni znowu zapanował porządek.

- Widzicie, jakie to łatwe, kiedy wszyscy pomagają? - powiedziała Maddie, patrząc kpiąco na Ebena.

- Jeśli wszystko jest takie proste, panno Pollyanno, to może przygo­tujesz coś do jedzenia. - Eben opadł ciężko na krzesło. - Chciałem za­uważyć, że to ja cały dzień harowałem, ale to oni ciągle mają pełne tale­rze. Moja porcja wylądowała w śmieciach.

- Dogadajmy się, MacCallister. - Zawsze, kiedy ją zdenerwował, zwracała się do niego po nazwisku.

- Co proponujesz? - spojrzał na nią podejrzliwie.

Maddie odebrała niemowlę Dillonowi i posadziła je na kolanach Ebena.

- Jeśli nakarmisz Tada, ja przygotuję ci coś do jedzenia. Zgoda?

- Nie ma więcej rozmrożonych hamburgerów. - Eben posłusznie wsadził łyżkę w słoiczek z przecierem.

- W takim razie będziesz musiał się zadowolić jajkami na bekonie - odparła Maggie, otwierając lodówkę.

Zanim Tad skończył jeść, Maddie postawiła przed Ebenem talerz z trzema sadzonymi jajkami na grubych plastrach smażonego bekonu i z posmarowanym masłem tostem. Nigdy żaden posiłek nie wydał mu się tak apetyczny. Już miał o tym powiedzieć, kiedy dostrzegł na jej twa­rzy uśmieszek, który mówił: „Chyba nie sądziłeś, że zapomniałam, jak przyrządzić dla ciebie jajka na bekonie?” Ugryzł się w język.

- Nareszcie - mruknął tylko i podał jej dziecko.

- Co za wdzięczność, MacCallister. Następnym razem wyleję ci na jedzenie sos tabasco. - Maddie zwilżoną ściereczką otarła buzię i rączki Tada, umazane przecierem z kurczaka i gruszką.

- Oboje wiemy, że nie będzie następnego razu, Maddie. - Eben wbił widelec w żółtko jajka.

Maddie zesztywniała, ale opanowała się szybko.

- Święta prawda - mruknęła chłodno.

- Ja już skończyłam, wujku. - Joy odsunęła od siebie talerz.

- Ja też. - Hope, jak zwykle, nie pozostała w tyle za siostrą.

- Po co mi to mówicie? - Eben zmarszczył brwi.

- Bo chcemy już sobie iść - wyjaśniła Joy.

- To idźcie - odparł i machnął ręką, w której trzymał widelec.

Obie dziewczynki nie ruszyły się z miejsca.

- Co mamy teraz robić? - spytała Joy.

Eben popatrzył na nią pustym wzrokiem.

- Iść sobie. A co innego?

Hope spojrzała na Maddie.

- Wujek Eben nie ma telewizora.

- I nie możemy bawić się na dworze...

- ...bo jest ciemno.

- Jeśli nie możemy oglądać telewizji...

- ...to, co mamy robić?

- No i jest problem - powiedziała poważnie Maddie. Joy westchnęła przeciągle.

- Wielki problem.

- Masz jakiś pomysł? - Hope popatrzyła na Maddie z nadzieją.

- Pomóżcie mi sprzątać naczynia? - zaproponowała Maddie.

- Możemy powkładać je do zmywarki - zaoferowała z zapałem Joy.

- Tak, wiemy, jak to się robi - dodała Hope.

- Świetnie. Niestety tak się składa, że wasz wujek nie ma zmywarki - odparła Maddie.

- Chryste - mruknął z niesmakiem Dillon. - Gdzie my jesteśmy? Ani telewizora, ani mikrofalówki, a teraz okazuje się jeszcze, że zmywar­ki też tu nie ma.

- Tak, ale jest prawdziwy kominek - przypomniała mu Joy.

- Z dużym kominem - dodała pospiesznie Hope.

- W Boże Narodzenie...

- ...możemy tam powiesić nasze skarpety...

- ...a Święty Mikołaj włoży do nich mnóstwo prezentów - dokoń­czyła radośnie Joy.

- Nie licz na to - powiedział Eben. - Święty Mikołaj na pewno się tu nie pojawi.

- Dlaczego? - Joy była naprawdę przerażona.

- Będziemy grzeczne - obiecała Hope, poważnie kiwając głową.

- Święty Mikołaj, Święty Mikołaj - przedrzeźniał siostry Dillon. - Mówiłem wam, nie ma żadnego Świętego Mikołaja - ciągnął, nagle roz­złoszczony. - To mama i tata kładli prezenty pod choinką. A teraz nie żyją, więc nie dostaniecie już żadnych prezentów.

Rozdział 5

Po pełnym goryczy wybuchu Dillona w kuchni nagle zapadła cisza. Maddie spojrzała z ukosa na Ebena. Patrzył na chłopca z aprobatą. Zirytowana odwróciła się do bliźniaczek, chcąc przywrócić im wiarę w Świętego Mikołaja. Ale obie dziewczynki pozostały zupełnie niewzru­szone słowami starszego brata.

Joy popatrzyła tylko na niego i westchnęła, rozdrażniona.

- Myślisz, że wszystko wiesz, Dillon.

- Ale nie wiesz - dodała Hope.

- Mama nam to wytłumaczyła - ciągnęła Joy.

- Czasem mamusie i tatusiowie muszą mu pomagać...

- ...kiedy ma dużo roboty.

- Dawniej wszystko robił sam...

- ...ale teraz na świecie jest za dużo dzieci.

- To ta poplacja - dokończyła Hope.

- Mama tak powiedziała, żebyście dłużej wierzyły w Świętego Mi­kołaja - prychnął pogardliwie Dillon. - Ale to nieprawda.

- Prawda! - zaprzeczyła Joy.

- Nieprawda!

- Prawda!

Maddie postanowiła interweniować.

- No, koniec tego. Żadnych kłótni.

- Ale on nie ma racji - zaprotestowała Joy.

- W takim razie na pewno się o tym przekona.

Dillon jednak postanowił mieć ostatnie słowo.

- To wy się przekonacie, że nie macie racji.

- Dość, Dillon. - Maddie położyła mu dłoń na ramieniu.

Ale Eben wziął stronę chłopca.

- Daj mu mówić.

- Nie wtrącaj się, MacCallister - rzuciła ostrzegawczo Maddie i spoj­rzała na niego ostro.

- Niby dlaczego? - Eben wyzywająco zadarł głowę. - Nie sądzisz chyba, że wyświadczasz dzieciom przysługę, umacniając ich wiarę w mity?

Joy zmarszczyła brwi.

- Co to są mity?

- Czy nie masz żadnych względów dla ich... - zaczęła Maddie.

- Mit to taka historia wymyślona przez ludzi - wyjaśnił uprzejmie Eben. - Boże Narodzenie i Święty Mikołaj to tylko chwyt reklamowy.

Joy popatrzyła na niego przerażona.

- Nie wierzysz w Boże Narodzenie?

- Musisz w to wierzyć, wujku - nalegała Hope.

Eben otworzył usta, ale Maddie była szybsza.

- Jeszcze jedno słowo, MacCallister, i już mnie tu nie ma. Wracam do siebie i zabieram z powrotem łóżeczko.

- Jakie łóżeczko? - Eben spojrzał na nią chmurnie.

- To, które przywiozłam dla Tada. A może nie zastanawiałeś się jesz­cze, gdzie go dzisiaj położysz? - spytała wyzywająco.

Tad akurat ziewnął i potarł buzię rączkami.

Eben puścił pytanie mimo uszu. Nie chciał przyznać, że nie wybiegał myślami tak daleko w przyszłość.

- Po co ci na ranczo dziecięce łóżeczko?

- Mamy kilka na wypadek, gdyby było potrzebne któremuś z na­szych gości. Nie zachęcamy rodzin z małymi dziećmi, żeby do nas przy­jeżdżały, ale to się czasem zdarza. - Niemowlę przylgnęło do Maddie całym ciałkiem, wywołując w niej falę ciepłych, macierzyńskich uczuć, które zawsze tłumiła. Przytuliła je do siebie i zakołysała się lekko. - Jak skończysz jeść, wypakuj łóżeczko i wstaw do swojego pokoju...

- Do mojego pokoju? A niby czemu ma spać u mnie? - spytał Eben, marszcząc brwi.

- Żebyś usłyszał, jak się obudzi w nocy. To chyba jasne.

Eben spuścił głowę i wymruczał coś pod nosem. Ani trochę się nie zmienił, pomyślała Maddie. A jednak zmienił się bardzo. Wiedziała, że to paradoks, ale czuła, że tak właśnie jest.

Przez wiele lat wyprowadzenie rancza na prostą było największym pragnieniem Ebena. Każdy sądził, że nigdy mu się to nie uda, łącznie z Maddie. A jednak zdołał je uchronić przed bankructwem. Pracował cięż­ko i oszczędzał na wszystkim. Odmawiał sobie rzeczy, które inni uważają za niezbędne. Jeszcze teraz duma nie pozwalała mu przyznać, że i on ich potrzebuje.

Na tym polegał problem. Od zbyt dawna Eben udawał, że jest twar­dy, zimny, że na nikim mu nie zależy. W końcu sam w to uwierzył.

Maddie zastanawiała się, czy Eben pamięta, jak opowiadał jej o cza­sach, kiedy Carla była mała i często płakała po nocach, a on wyjmował ją z kołyski i brał do swojego łóżka. To on odprowadził Carlę do szko­ły, kiedy szła tam po raz pierwszy. To on pomagał siostrze w odrabianiu prac domowych, zabierał na zakupy do tanich sklepów, kupował ubra­nia, opatrywał jej chłopaków. Carla zawsze przyznawała, że nikt inny, tylko brat ją wychował. Z tego, co zarówno Carla, jak i Eben opowiada­li o swoim ojcu, Maddie odniosła wrażenie, że Johnny MacCallister - Johnny Mac dla przyjaciół - byłby świetnym wujaszkiem. Zawsze uśmiechnięty, często żartował i przekomarzał się z dziećmi, obsypując je prezentami. Ale jako rodzic zupełnie sobie nie radził z codziennymi obo­wiązkami.

To samo dotyczyło rancza - cieszył się, że jest jego własnością, ale nie potrafił nim zarządzać. Tak więc to Eben musiał się tym zająć. Naj­pierw wziął na siebie odpowiedzialność za siostrę, potem za ranczo.

Maddie nie była zaskoczona, że Carla wyznaczyła na opiekuna swo­ich dzieci właśnie Ebena.

- Gdzie będziemy dzisiaj spać, wujku? - spytała Joy.

- Gdzie będziemy spać? - powtórzyła jak echo Hope, ale zaraz doda­ła własne pytanie: - Z tobą, tak jak Tad?

Eben omal nie udławił się kawałkiem bekonu.

- Mowy nie ma!

- No to gdzie? - Joy, wyraźnie zatroskana, zmarszczyła czoło.

Maddie wyczuła, że niekończący się ciąg pytań mocno już nadwerę­żył cierpliwość Ebena, więc się nad nim ulitowała.

- Zastanowimy się nad tym trochę później. Teraz posprzątajmy ze stołu i weźmy się do zmywania. Niech wujek spokojnie skończy kolację. Dillon, ty możesz zmywać. Joy będzie płukać, a Hope wycierać.

- Ja nie będę pomagać - zaprotestował natychmiast Dillon. - Męż­czyźni nie zmywają naczyń - oznajmił stanowczo.

- Tutaj mężczyźni robią wszystko - poinformował go Eben. - Gotu­ją, sprzątają, zmywają naczynia i ścielą łóżka.

- Założę się, że ty tego wszystkiego nie robisz. To tylko takie gada­nie - przekomarzał się Dillon.

- Przegrałbyś zakład.

- Akurat - mruknął z niedowierzaniem Dillon.

- Widziałeś tu gdzieś gospodynię? - spytał Eben.

- No nie, ale...

- Nie widziałeś, bo jej nie mam. A co więcej, wcale nie jest potrzeb­na.

Maddie uważała, że to dość dyskusyjna kwestia. Jej zdaniem dom prosił się o gruntowne porządki. Owszem, podłogi były zamiecione, me­ble odkurzone, ale zasłony pilnie wymagały prania, przydałoby się też wyczyścić stolarkę, a na półkach położyć świeży papier. Doszła jednak do wniosku, że lepiej nie wspominać o tym Ebenowi w tej chwili.

- Może nie pamiętasz, ale to ja przygotowałem ci hamburgera - cią­gnął Eben, żeby przekonać Dillona. - Więc oczywiście powinieneś po­móc przy sprzątaniu. Bierz się do zmywania. - Wskazał widelcem zlewo­zmywak. - I zabierz od razu swoje sztućce i talerz.

Dillon spojrzał na niego wrogo, niechętnie pozbierał swoje naczynia i zaniósł je do zlewu. Dziewczynki już tam były, pełne zapału do pracy. Okazało się jednak, że jest pewien problem.

- Nie dosięgniemy do zlewu - stwierdziła ze smutkiem Joy.

- Jesteśmy za małe - poskarżyła się Hope.

- Co mamy zrobić, panno Maddie? - zapytała Joy.

- Może staniecie na krzesłach? I proszę, nazywajcie mnie po prostu Maddie. Nie musicie dodawać „panno”. Czuję się wtedy staro.

- Ale mama mówiła, że tak trzeba. - Joy energicznie potrząsnęła głową. Jasne loki zatańczyły wesoło.

- Mówiła, że należy okazywać sza...cunek - dodała Hope.

- Mama miała absolutną rację - zapewniła Maddie. - Ale jeśli sama pozwalam wam mówić do siebie po imieniu, nie będzie to przecież brak szacunku, prawda?

- Prawda - przyznały bliźniaczki chórem i pobiegły po krzesła.

Dillon ku swemu zaskoczeniu odkrył, że i on jest za niski. Cała trój­ka przyciągnęła krzesła do zlewu, by wziąć się do pracy. Maddie, z sen­nym niemowlęciem w ramionach, podeszła zobaczyć, co robią.

Wkrótce do zmniejszającej się powoli sterty brudnych naczyń Eben dodał także swój talerz.

- Nie rozumiem, czemu nie zjedliśmy z papierowych tacek - mruk­nął Dillon. - Moglibyśmy je po prostu wyrzucić, zamiast babrać się z ty­mi głupimi talerzami.

- Bo papierowe tacki kosztują - odparł Eben i odwrócił się do Mad­die. - Twój jeep jest otwarty?

Kiwnęła głową i spojrzała czule na niemowlę, któremu już zamykały się oczy.

- Tad jest bardzo zmęczony. Pójdzie spać, jak tylko przyniesiesz łó­żeczko.

- Mam nadzieję, że wszyscy pójdą spać - mruknął sucho Eben, spo­glądając w stronę pozostałej trójki dzieci. Na gadatliwych bliźniaczkach zatrzymał wzrok trochę dłużej.

- Tad musi dostać butelkę przed zaśnięciem - powiedziała szybko Joy.

- Bo inaczej będzie płakał - dodała Hope.

- Świetnie - mruknął Eben i wyszedł z kuchni. Nagle zatrzymał się w salonie. Na chwilę odjęło mu mowę. - Co się tu stało?! - ryknął, kiedy odzyskał głos. - Tornado przeszło? - Patrzył na wybebeszone walizy i rozwleczone po podłodze ubrania. W posprzątanym uprzednio pokoju panował chaos. Maddie szybko podeszła do drzwi. Trójka dzie­ci deptała jej po piętach. Z mokrych rąk Dillona i Joy na podłogę ście­kała woda.

- Zastanawiałam się, czy już to widziałeś - mruknęła Maddie, po­wstrzymując uśmiech.

- Czy co widział? - Joy niewinnie rozejrzała się po pokoju.

- Ten... - Eben szukał właściwego słowa. - Ten bałagan! Wasze ciuchy są wszędzie!

- Miałyśmy się przebrać - zaczęła beztrosko Joy.

- Ale nie wiedziałyśmy, gdzie są nasze rzeczy - dokończyła Hope.

- Kazałeś nam ich poszukać.

- Nie pamiętasz, wujku?

- Owszem, pamiętam - burknął Eben. - Ale czy musiałyście rozko­pać wszystkie walizki?

Joy wzruszyła ramionami.

- Hope nie mogła znaleźć swoich różowych spodenek.

- Oczywiście nie przyszło jej do głowy, żeby włożyć coś innego - warknął Eben i ze zniecierpliwieniem wskazał zarzuconą ubraniami pod­łogę. - Jak tylko skończycie myć naczynia, posprzątacie to wszystko.

- Posprzątamy, posprzątamy. Jak przyjdziemy poszukać piżam - obie­cała Maddie i zmieniła temat. - Na przednim siedzeniu leży materacyk i pościel. Przynieś je razem z łóżeczkiem.

- Z przyjemnością. - Piżamy, materacyki i pościel wywoływały miłe skojarzenia ze snem. Sen oznaczał ciszę i spokój. Nareszcie. Eben ruszył do drzwi, pewny jak nigdy, że pragnie wrócić do dawnego życia. Jak najszybciej.

Czterdzieści pięć minut później łóżeczko stało już w jego pokoju, zmontowane i pościelone. Przez chwilę Eben zabawiał się myślą o tym, jak wspaniale byłoby teraz po prostu zamknąć za sobą drzwi i zostawić wszystko na głowie Maddie. Wiedział jednak, że ona i tak przyszłaby tu za nim, ciągnąc ze sobą dzieciaki. Ruszył więc z powrotem do salonu, skąd dobiegały ich podniesione głosy. Na moment przystanął w drzwiach. Niezauważony, patrzył na sterty byle jak poskładanych ubrań. Spojrzał przelotnie na rozprawiające bliźniaczki i Dillona, który z ponurą miną siedział na krześle, od niechcenia kręcąc kółkami miniaturowego samo­chodu. W końcu zatrzymał wzrok na Maddie, kołyszącej w ramionach senne niemowlę.

Z zadowoleniem zauważył, że nie sprawiała już wrażenia posągowej damy. Włosy miała w nieładzie, na jej bluzce, która z jednej strony wysu­nęła się spod paska, widniały plamy. Tadowi najwyraźniej ulewało się. Mimo że uśmiechała się promiennie do dziewczynek, wyglądała na zmę­czoną.

Spodobało mu się to, ucieszył go też fakt, że na jego widok ode­tchnęła z ulgą.

- A wy jeszcze tutaj? - spytał, podchodząc do nich. - Sądziłem, że jesteście już w łóżkach i smacznie śpicie.

- Równie dobrze moglibyśmy cały czas leżeć w łóżkach - burknął Dillon, wstając z krzesła. Cisnął samochodzik na siedzenie. - W tym strasz­nym miejscu i tak nie ma co robić.

Zanim Eben zdążył odpowiedzieć, podbiegły do niego bliźniaczki.

- Nie mogliśmy iść spać, wujku - powiedziała z powagą Joy.

- Nie wiemy, które pokoje są nasze - dodała Hope.

- Ale za to znalazłyśmy piżamki. - Joy pokazała mu swój nocny strój w różowe kwiatki.

- I Eloizę. - Hope ściskała w rękach starą, zniszczoną lalkę. Najwy­raźniej Eloizę.

- Ona zawsze z nami śpi - wyjaśniła Joy.

- Szczęściara z niej - mruknął sucho Eben.

Ale lalka wywołała falę wspomnień, których sobie nie życzył. Carla też miała taką, z warkoczykami. Wszędzie ją ze sobą zabierała. Lalka nazywała się Betsy. Carla i Betsy były nierozłączne. Carla spała z nią, kąpała się, jadła i bawiła - pierwszego dnia szkoły też wzięła ją ze sobą. Później przez wiele lat Betsy zawsze siedziała na jej łóżku - aż do dnia, w którym Carla uciekła z domu, zabierając lalkę ze sobą. I zostawiając Ebena samego.

- Gdzie będziemy spać, wujku? - dopytywała Hope, mocno za­troskana. Wpatrywała się w niego oczami tak błękitnymi, jak oczy Carli.

- Maddie wam pokaże. - Bardzo chciał się od nich wszystkich uwol­nić.

Maddie nie zaprotestowała. Podała mu zmęczone niemowlę.

- W takim razie ty połóż Tada. Jego śpiochy leżą na oparciu sofy, razem z nową pieluchą. Podgrzewam butelkę z mlekiem. Zobacz, czy już jest dobre.

Tad spojrzał na Ebena, skrzywił się i zaczął płakać.

- W pełni odwzajemniam twoje uczucia - mruknął Eben i zaczął odruchowo poklepywać dziecko po pleckach, żeby je uspokoić.

- Czy to ma jakieś znaczenie, w których pokojach położę dzieci? - spytała Maddie.

- Połóż je, gdzie chcesz - odparł Eben, choć w głębi duszy wiedział, gdzie Maddie zaprowadzi gromadkę. Nie został, żeby to zobaczyć. Ruszył do kuchni. Chciał jak najszybciej zamknąć niemowlęciu buzię butelką.

Maddie patrzyła za nim przez chwilę, potem odwróciła się do dzieci.

- Chodźcie, pokażę wam sypialnie. - Poprowadziła rodzeństwo do holu.

- Która jest nasza? - zapytała Joy, spoglądając na rząd drzwi.

- Która? - Hope przeskakiwała z nogi na nogę.

- Ta tutaj. - Maddie otworzyła drugie drzwi po lewej stronie. - To był pokój waszej mamy.

- Mama tu spała? - Joy gapiła się na Maddie szeroko otwartymi oczami.

- Naprawdę? - dopytywała nie mniej zdumiona Hope.

- Naprawdę. - Maddie uśmiechnęła się wzruszona, że dziewczynki tak się tym przejęły. Włączyła lampę, która oświetlała łóżko z baldachi­mem.

Staroświeckie stoliki nocne, komoda i toaletka, wszystko pomalo­wane na biało i muśnięte na krawędziach złotą farbą. Wystrój tego poko­ju był jednym z bardziej ekstrawaganckich prezentów, jakie Johnny Mac ofiarował swojej córce wiele lat temu. Wydał na to pieniądze przezna­czone na zakup nowego byka rozpłodowego. Eben omal nie wyszedł z sie­bie, kiedy się o tym dowiedział, ale Carla była wprost wniebowzięta. Która mała dziewczynka nie wpadłaby w zachwyt na widok takiego pokoju?

Bliźniaczki też nie posiadały się ze szczęścia. Zaczęły biegać od łóż­ka do toaletki, ozdobionej falbanką w różowo-fioletowy wzorek.

Tylko Maddie zauważyła brak należących do Carli przedmiotów - fotografii, wstążek i szkolnych pamiątek, które kiedyś stały na toaletce przed lustrem. Ze ściany zniknęło godło szkoły. Nie było też plakatów z Georgem Straitsem, tablicy, na której wisiały zdjęcia, plany lekcji, ko­kardy zdobywane w szkolnych zawodach i obrazki z bohaterami filmów rysunkowych.

Eben pozbył się wszelkich śladów obecności siostry, jakby chciał wymazać z pamięci jej istnienie. Ale teraz dzieci Carli mu to uniemożli­wiły.

- To najpiękniejszy pokój na świecie. - Joy wdrapała się na stojące przed toaletką krzesło, żeby przejrzeć się w lustrze.

Hope wskoczyła na łóżko.

- Dillon, zobacz!

- Tutaj mamusia się czesała. - Joy usiadła przed lustrem i przygła­dziła swoje jasne loki.

Dillon jednak został przy drzwiach.

- A co tu jest do oglądania? - burknął. - To tylko stara sypialnia.

- Ale to był pokój mamy. - Hope czuła się dotknięta jego brakiem zainteresowania.

Chłopiec nie zwrócił uwagi na słowa siostry i spojrzał na Maddie.

- Pokażesz mi teraz mój pokój?

Maddie czuła, że jego niegrzeczne zachowanie wynika z żalu po utra­cie rodziców i chciała go do siebie przytulić. Ale kiedy położyła mu ła­godnie dłoń na ramieniu, odsunął się gwałtownie i spojrzał na nią wrogo. Przypomniała sobie wtedy, że jest dla niego zupełnie obcą osobą. Nie miał zamiaru dzielić się z nią swoimi uczuciami.

- Pomyślałam sobie, że mógłbyś spać w pokoju obok. - Nie dodała, że kiedyś był to pokój Ebena.

- Dobrze. - Dillon odsunął się od drzwi.

- Zaraz ci pokażę, gdzie... - zaczęła, ruszając za chłopcem.

- Sam znajdę - rzucił, najwyraźniej nie życząc sobie jej towarzy­stwa.

- W porządku. Przyjdę później opatulić cię kołdrą.. - Maddie nie dawała za wygraną.

- Jestem już duży. - Spojrzał na nią pogardliwie. - Tylko małe dzieci trzeba opatulać.

Wszedł do pokoju, włączył światło i zamknął drzwi, dając jej jasno do zrozumienia, że nie będzie tam mile widziana. Maddie podejrzewała jednak, że blefował. I tak zamierzała przyjść go otulić, czy mu się to podoba, czy nie.

Ułożenie do snu dziewczynek okazało się prawdziwym wyzwaniem. Częściowo dlatego, że były bardzo podekscytowane swoim pokojem, a częściowo z powodu długiej listy czynności, które należało przedtem wykonać. Kiedy już włożyły piżamki i umyły zęby, po kolei siadały przed lustrem, a Maddie musiała szczotkować im włosy. Bliźniaczki twierdziły zgodnie, że mama zawsze czesała je przed snem.

Maddie szybko zauważyła, że miarowe ruchy szczotki działały uspo­kajająco. Zrozumiała, jak dobry był to zwyczaj. Kiedy wreszcie skończy­ła, obu dziewczynkom zachciało się pić. Później uklękły koło łóżka i zmó­wiły pacierz, pomagając sobie nawzajem, tak jak zwykle. I, jak zwykle, Joy zaczynała.

- Aniele Boże, stróżu mój...

- ...ty zawsze przy mnie stój...

- Rano, wieczór, we dnie, w nocy...

- ...bądź mi zawsze ku pomocy.

- Boże, pobłogosław mamusię...

- ... i tatusia w niebie.

- I Dillona...

- ...i Tada...

- ...i Hope...

- ...i Joy...

- ... i wujka Ebena też - dodały chórem. - Amen.

Wstały. Ale nagle Joy o czymś sobie przypomniała.

- Zapomniałyśmy o Maddie! - wykrzyknęła z przejęciem i chwyciła siostrę za ramię. Obie szybko znowu uklękły. - Boże, i pobłogosław też Maddie.

- Amen - zakończyła Hope.

- Przepraszam - powiedziała Joy, kiedy Maddie nakrywała je koł­drą.

- Nie chciałyśmy o tobie zapomnieć - dodała Hope.

- Wiem - zapewniła je Maddie, rozbawiona i wzruszona.

Joy spojrzała na nią zatroskana.

- Dlaczego wujek Eben nie wierzy w Boże Narodzenie?

Maddie, zaskoczona niespodziewanym pytaniem, szukała jakiejś sen­sownej odpowiedzi.

- Nie chodzi o to, że nie wierzy...

- Tak powiedział - przypomniała Hope.

- Musimy coś zrobić, żeby uwierzył - postanowiła Joy.

- Ale co? - zastanawiała się Hope.

- Może pomyślicie o tym jutro? - zaproponowała Maddie, - Teraz zamknijcie oczy i śpijcie.

- Najpierw musisz przeczytać Eloizie bajkę - poinformowała Joy, przytulając lalę leżącą między nimi na łóżku.

- Tak, mama zawsze czytała jej bajkę na dobranoc - potwierdziła Hope.

- Naprawdę? - Maddie powstrzymała uśmiech. - A co robiła w te wieczory, kiedy Eloiza była zbyt zmęczona, żeby słuchać bajek?

Joy myślała przez chwilę.

- Czasami tylko jej śpiewała.

- Tak? Cóż, nie umiem śpiewać tak jak wasza mama, ale mogę spró­bować. Dobrze?

- Dobrze - zgodziły się bliźniaczki.

- Ale musicie zamknąć oczy - powiedziała Maddie. - Nie mogę śpie­wać, kiedy ktoś na mnie patrzy.

Dziewczynki posłusznie zamknęły oczy. Po drugiej zwrotce Koły­sanki Brahmsa obie mocno spały. Maddie zgasiła światło, wyszła na pal­cach z pokoju i podeszła do drzwi obok, zobaczyć, co robi Dillon.

Leżał w łóżku. Mocno zaciskał powieki, udając, że śpi.

Maddie zaufała swojej intuicji. Obeszła łóżko, poprawiając kołdrę, potem delikatnie odgarnęła chłopcu z czoła kosmyk włosów.

- Dobranoc, Dillon - szepnęła i bezszelestnie wysunęła się z pokoju. Kiedy szła korytarzem, ze swojej sypialni wyszedł Eben. - Tad zasnął? - spytała cicho.

- Tak, nareszcie - wymamrotał Eben, nie zatrzymując się. - W kuch­ni czeka na mnie szklaneczka whisky.

Rozdział 6

Maddie uśmiechnęła się, słysząc w jego głosie nutkę lekkiej paniki. Eben wyjął z szafki butelkę scotcha, zdmuchnął z nakrętki kurz i sięgnął po szklankę. Nagle jednak znieruchomiał i spojrzał na Maddie przez ramię.

- Napijesz się?

- Tak, proszę. - Poszła do lodówki po lód.

- Słyszysz? - Eben nalał do szklanki trochę whisky.

- Co? - Maddie wytężyła słuch. Sądziła, że Tad zaczął płakać.

- Ciszę. - Eben uśmiechnął się szeroko. - Od dawna nie słyszałem niczego równie pięknego.

- Szczerze mówiąc, nie było wcale tak źle. - Maddie zamknęła drzwi lodówki i postawiła kubełek z kostkami lodu na kuchennym blacie.

- Tak uważasz? - Eben zaczął nalewać alkohol do drugiej szklanki. - Te dzieciaki albo gadają, albo krzyczą, albo płaczą, albo się kłócą. Dom wariatów.

- Owszem - zgodziła się Maddie, wrzucając lód do szklanek. - Ale mi się to podobało.

Eben miał już na końcu języka ironiczną odpowiedź, kiedy dostrzegł w jej oczach radosne iskierki. Nigdy jeszcze nie była tak piękna, pełna entuzjazmu. Jej wygląd na chwilę zaparł mu dech w piersiach. Złościł się na siebie, że ciągle robiła na nim takie wrażenie.

- Mówisz poważnie? - spytał i odwrócił wzrok.

- Jesteś zaskoczony. - Maddie oparła się biodrem o blat. - A nie powinieneś. Zawsze planowaliśmy dużą rodzinę.

- Co najmniej sześcioro dzieci - przypomniał sobie Eben. Wróciło do niego jeszcze wiele innych wspomnień, które sprawiły, że krew za­wrzała mu w żyłach. Znowu zapragnął tego, co kiedyś Maddie rezerwo­wała tylko dla niego. Chciał to pragnienie zepchnąć w przeszłość, w nie­pamięć, tam, gdzie było jego miejsce.

- Tak, zgodziliśmy się na szóstkę, ale w ramach kompromisu - po­wiedziała Maddie. - Dlatego, że w tym domu jest tylko siedem sypialni, a ty uważałeś, że każde dziecko powinno mieć swój własny pokój.

Eben pamiętał nawet, dlaczego tak uważał.

- Każdy ma prawo do odrobiny prywatności.

Podała mu szklankę z whisky. Ich palce zetknęły się przelotnie. Eben zadrżał pod wpływem tego dotyku, co wytrąciło go z równowagi. Szybko zabrał szklankę, ale zanim zdążył podnieść ją do ust, Maddie stuknęła w nią swoją.

- Za wspomnienia - powiedziała ciepło, z uśmiechem.

- Jasne. - Pociągnął duży łyk. Fala gorąca spłynęła mu w dół prze­łyku.

Maddie upiła mały łyczek i w zamyśleniu zamieszała kostki lodu.

- Jeśli czegoś w życiu żałuję... - zaczęła powoli - ...to tylko tego, że nie mam dzieci.

Stała bardzo blisko niego. Za blisko. Eben miał ochotę się odsunąć, zwiększyć dystans. Stał jednak w miejscu jak przymurowany. Nie był w stanie się poruszyć. Ani o centymetr.

- Zawsze mnie to dziwiło, że ty i Allan nie macie całej hordy dzieci. - Celowo wspomniał jej zmarłego męża. Sądził, że jego imię położy kres wspomnieniom i uczuciom, które wywołały.

Maddie wbiła wzrok w topniejące kawałki lodu, a z jej twarzy znik­nął wyraz radości i ciepła.

- Niestety, Allan nie mógł mieć dzieci.

Eben odczuł perwersyjną satysfakcję na wieść o tym, że mąż Maddie był bezpłodny.

- Mogliście adoptować.

- Rozmawialiśmy o tym - przyznała i lekko wzruszyła ramionami, jakby chciała dać do zrozumienia, że rozmowę na ten temat uważa za zakończoną. - Myślę, że Dillon bardzo przeżywa śmierć rodziców. Jest zdezorientowany, zły... i przerażony. Musisz zdobyć się na cierpliwość, Eben.

- Chyba ktoś inny będzie musiał zdobyć się cierpliwość, nie ja - odparł, poruszając szklanką. Kostki lodu zagrzechotały cicho. Na samą myśl o dzieciach Carli stawał się nerwowy.

- Eben, on potrzebuje ciebie - powiedziała z naciskiem Maddie. - Jesteś jego wujem.

- To ma chłopak pecha. - Pociągnął kolejny łyk whisky.

Maddie spojrzała na niego z niedowierzaniem i zmarszczyła brwi.

- Chyba nie rozumiesz. Jesteś teraz odpowiedzialny za te dzieci.

- To nie potrwa długo, mam nadzieję.

Maddie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przez chwilę pano­wała cisza.

- Wiem, że nie powinnam pytać, bo chyba nie spodoba mi się twoja odpowiedź - mruknęła w końcu sucho. - Ale co właściwie chcesz przez to powiedzieć, MacCallister?

- Że jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro je spakuję i odeślę gdzie indziej - odparł stanowczo. - Stracę przez to cały dzień pracy, ale tego, niestety, chyba nie da się uniknąć.

- Cały dzień pracy stracony. Straszne - zadrwiła.

- Owszem. - Eben gniewnie zmarszczył brwi.

- To są dzieci Carli, twojej siostry. - Maddie wskazała palcem drzwi sypialni.

- Zgadza się. Mojej siostry, nie moje - odpalił.

- Ale zostałeś ich opiekunem. - Maddie chwyciła wymiętą kopertę. - Zapomniałeś już, co to za dokumenty?

- Nie zapomniałem. Nadają mi pełną władzę nad tymi dziećmi. A to oznacza, że mogę z nimi zrobić, co zechcę.

- Czyli? - zapytała, patrząc na niego gniewnie.

- Zwalić je na głowę innemu krewnemu.

- Jakiemu innemu krewnemu?

- Jeszcze nie wiem - przyznał beztrosko. - Dowiem się jutro, jak porozmawiam z prawnikiem Carli. Przypuszczam, że człowiek, za którego wyszła za mąż, ma jakąś rodzinę: rodziców, siostrę, ciotkę, może też ku­zynkę.

- A jeśli nie ma?

- Na pewno ma. - Eben nawet nie zamierzał rozważać innej ewentualności.

- Nie sądzisz, że gdyby Carla i jej mąż chcieli, by ich dziećmi zajmo­wał się inny krewny, to jego wyznaczyliby na prawnego opiekuna, nie ciebie?

- Nie interesuje mnie, czego chcieli, ani czego nie chcieli. Te dzieci tu nie zostaną! - oznajmił twardo.

- Dlaczego nie?

- Bo ja tak mówię! - wybuchnął. Poniosły go nerwy.

- To nie jest powód, MacCallister. - Maddie również traciła cierpli­wość.

- Chcesz, żebym podał ci powód? - powiedział wyzywająco. - Mogę ci podać sto powodów. Przede wszystkim powinienem zajmować się ranczem. Mam trzydzieści dwulatków i dziewiętnaście trzylatków, któ­re muszę wytrenować i sprzedać do połowy stycznia. A wytrenowane zwierzęta to nie znaczy tylko ujeżdżone. Te konie muszą wygrywać konkursy.

- I co z tego?

- Co z tego? - Eben nie wierzył własnym uszom. - Zastanów się! Przy założeniu, że z każdym koniem będę pracował tylko dwadzieścia minut co drugi dzień, zajmie mi to osiem godzin dziennie. Osiem godzin w siodle. Poza tym ciągle muszę doglądać bydła, zajmować się domem i Bóg wie, czym jeszcze. Chyba sama wiesz, jak wygląda życie na ranczu, Maddie.

- A co to wszystko ma wspólnego z dziećmi? - Maddie delikatnie odłożyła kopertę na kuchenny blat. Starała się zapanować nad ogarniają­cym ją gniewem.

- No nie! - Eben machnął rękami. - Chryste Panie, sama widziałaś, ci się dzisiaj działo! To potwory! Nie dam rady pracować, kiedy ta czwórka będzie mi się plątać pod nogami.

- Chcesz powiedzieć, że te dzieci ci przeszkadzają. I nie zamierzasz zawracać sobie nimi głowy - stwierdziła zimno Maddie. Zabrzmiało to jak oskarżenie.

Eben postawił szklankę na blacie i spojrzał Maddie prosto w oczy.

- Szczerze mówiąc, tak.

- Jesteś pozbawionym serca egoistą, MacCallister. - Maddie patrzy­ła na niego ze złością, mocno zaciskając palce na szklance.

Przez chwilę Eben myślał, że Maddie chluśnie mu whisky w twarz. Ale nie, odwróciła się i wylała alkohol do zlewu, tak gwałtownie, aż bryznął na podłogę. Potem odwróciła się szybko, gniewnie spojrzała Ebenowi w twarz i założyła ręce na piersi. Brakowało tylko tupnięcia nogą.

- Nie sądzę, żebym był bez serca, Maddie - powiedział Eben. - Moim zdaniem to jedyne rozsądne rozwiązanie.

- Nie mów mi o rozsądku - odpaliła. - Gdyby światem rządził rozsą­dek, mężczyźni jeździliby na koniach bokiem, nie okrakiem.

Eben spojrzał na nią, zbity z pantałyku.

- Skąd ten pomysł, na Boga? - zmarszczył brwi.

- Stąd, że przez całe życie obserwowałam mężczyzn - odparła Mad­die. - I wiem, że ilekroć chcą kogoś do czegoś przekonać, zaczynają roz­prawiać o rozsądku. Jakby każdy mężczyzna był mistrzem logiki.

- Dobrze, spróbujmy myśleć po prostu realnie - powiedział. - Nie mam ani czasu, ani pieniędzy, żeby zajmować się dziećmi.

- Nieprawda - odparła Maddie. - Ty tylko nie chcesz im tego po­święcić.

- A czemu miałbym to robić? - spytał. - Kim one dla mnie są?

- Siostrzeńcami i siostrzenicami.

- To obce dzieci, Maddie. Pierwszy raz spotkaliśmy się pięć godzin temu - przypomniał Eben. - Nie znają mnie i ja ich nie znam. Co więcej, nie lubię bachorów.

- Świadomie postanowiłeś, że nie będziesz ich lubić - uściśliła Mad­die. - To więcej niż smutne, MacCallister. To żałosne.

Eben, dotknięty do żywego, odwrócił się, chwycił butelkę i znów nalał sobie whisky.

- Nie wiem, dlaczego w ogóle z tobą o tym rozmawiam - mruknął, rozeźlony. - To nie twoja sprawa.

- Wyrzuty sumienia, MacCallister? - zadrwiła.

- Nie! - zaprzeczył gwałtownie. - Wiem, ile kosztuje utrzymanie dzieci w dzisiejszych czasach. Mnie na to nie stać.

- Znowu mówimy o pieniądzach?

- Tak. Czy ci się to podoba, czy nie, są potrzebne do życia. Może ty nie wiesz, jak to jest, nie mieć na nic pieniędzy. Ale ja wiem, i nie zamie­rzam znowu tego doświadczać.

Zanim jego płomienna mowa dobiegła końca, gniew Maddie stop­niał. Aż do tej chwili nie pamiętała, jak bardzo Eben nienawidził ubó­stwa. Teraz pojęła, że on panicznie się tego boi. Bezpieczeństwo finanso­we było dla niego najważniejsze. Dlatego tak skrupulatnie składał grosz do grosza. Czuła, że żaden argument tego nie zmieni. Dyskusja o pienią­dzach wydawała się bezcelowa.

- Rozumiem cię, MacCallister - powiedziała w końcu. - Ale nie sądzę, żeby opieka nad dziećmi Carli doprowadziła cię do nędzy.

- Maddie, jest ich czworo. Policz sama. - Rozłożył palce. - Raz, dwa, trzy, cztery.

- Aha, zatrzymałbyś, ale tylko troje? - Wiedziała, że nie o to mu chodziło, ale musiała jakoś bronić swoich racji.

- Oczywiście, że nie.

- Więc dwoje?

- Też nie.

- Jedno?

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - wybuchnął Eben, zniecierpliwio­ny. - Jeśli na sprzedaży koni nie zarobię przynajmniej trzystu tysięcy, mogę się pożegnać z ranczem. A jeśli zwierzęta nie będą porządnie wytrenowane, nie dostanę za nie dobrej ceny, nawet jeśli są rasowe. Proszę, powiedz, jak mam przygotować konie przy dzieciach plączących się pod nogami? One nie potrafią nawet same sobie wytrzeć nosa.

- Nie mógłbyś wynająć trenera do koni? - zaproponowała Maddie, choć znała już odpowiedź.

- Wiesz, jakich ci goście żądają teraz pieniędzy? Zresztą nie mam czasu, żeby poszukać kogoś odpowiedniego.

- A Luis i Ramon?

Eben potrząsnął głową.

- Oni i tak są zawaleni robotą. Muszą dbać o klacze, doglądać bydła, uczyć źrebaki chodzenia na postronku. Poza tym nie mają pojęcia, jak dobrze wyszkolić konia. Prędzej udałoby im się go znarowić na amen.

- Rozumiem... - Maddie szukała już innego rozwiązania.

- Spójrz prawdzie w oczy, Maddie - przerwał jej Eben. - Billy Joe Wilder trzyma mnie na muszce. Albo zdobędę pieniądze i spłacę ranczo, albo skończę bez dachu nad głową, bez pracy i grosza przy duszy. A wte­dy wszystkie lata, które ciężko przepracowałem, pójdą na mamę. Nie pozwolę, żeby to się stało. Zwłaszcza, że ciągle jeszcze mogę temu zapo­biec - powiedział poważnie. - Więc dzieci nie mogą tu zostać. Muszą wyjechać jutro rano. Koniec dyskusji. Ja... - Nie dokończył, bo nagle dostrzegł coś nad ramieniem Maddie. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

Maddie odwróciła się szybko i zobaczyła Dillona. Chłopiec stał w drzwiach, z ustami wygiętymi w podkówkę i gniewnie zmarszczonymi brwiami. Był wyraźnie zraniony i rozgoryczony. Musiał sporo usłyszeć z rozmowy i nie miał już wątpliwości, że Eben zamierza odesłać go wraz z rodzeństwem następnego dnia.

- Och, nie - mruknęła Maddie, bardzo zmieszana. Spojrzała błagal­nie na Ebena, który twardo zacisnął usta, choć w jego oczach krył się żal.

- Dlaczego nie jesteś w łóżku? - zapytał ze zniecierpliwieniem.

Dillon miał gotową odpowiedź.

- Pić mi się chciało.

Maddie szybko ruszyła do zlewu.

- Dam ci szklankę wody - powiedziała słodkim głosem, chcąc zała­godzić sytuację.

- Sam sobie wezmę. - Dillon zdecydowanym krokiem podszedł do zlewozmywaka.

Wspiął się na palce, zdjął z półki szklankę, podstawił ją pod kran i odkręcił kurek z zimną wodą. W kuchni panowała nieznośna, pełna na­pięcia cisza. Maddie spojrzała ukradkiem na Ebena. Nadal twardo pa­trzył przed siebie.

Dillon upił mały łyk, wylał resztę do zlewu i postawił szklankę na kuchennym blacie. Potem, nie patrząc na nikogo, ruszył do drzwi. Za­trzymał się jednak na progu i spod zmarszczonych brwi rzucił Ebenowi piorunujące spojrzenie.

- Lepiej nie mów tak głośno, bo obudzisz moje siostry - ostrzegł i wyszedł z kuchni.

Maddie natychmiast zrozumiała, że to wcale nie pragnienie sprowa­dziło chłopca do kuchni, tylko ich podniesione głosy.

- On nas słyszał, Eben - wymamrotała, przepełniona poczuciem winy. - Dillon wie.

- I bardzo dobrze. - Eben spokojnie podniósł szklankę z whisky, ale jakiś mięsień w jego twarzy zaczął nagle drgać.

- To tylko mały chłopiec, który właśnie stracił rodziców - tłumaczy­ła Maddie. - On cierpi, a my jeszcze bardziej go zraniliśmy.

- Nie można było temu zapobiec. - Eben upił łyk whisky. Ale alko­hol nie znieczulił go tak, jak tego oczekiwał. Żal palił go nieznośnie. Podszedł do stołu i opadł na krzesło. Był bardzo zmęczony, fizycznie i psychicznie.

- Przecież sam wiesz, jak on się teraz czuje. - Maddie nie dawała za wygraną. - Byłeś w jego wieku, kiedy straciłeś matkę.

Ebenowi, choć wcale sobie tego nie życzył, stanęły przed oczami obrazy z przeszłości. Mgliste wspomnienia pogrzebu, tłum przyjaciół i są­siadów, którzy potem przyjechali na ranczo, malutkie, łkające rozpaczli­wie dziecko z ciemnymi włosami.

Tylko jedną rzecz z okresu, który nastąpił bezpośrednio po śmierci matki, pamiętał bardzo wyraźnie - tę noc, kiedy nie mógł zasnąć, a ból w jego sercu stał się tak dojmujący, wprost nie do wytrzymania. Miał siedem lat i rozumiał już, że śmierć jest czymś nieodwracalnym, ale roz­pacz była nowym, nieznanym mu dotąd uczuciem. Bolesnym i przeraża­jącym.

Wstał z łóżka i poszedł szukać ojca. Oczekiwał od niego wsparcia i miłości. Znalazł go w kuchni. Siedział na tym samym krześle i zanosił się od płaczu. Eben stał długą chwilę, zanim ojciec go zauważył. A kiedy już dostrzegł syna, zaczął płakać jeszcze rozpaczliwiej.

- Co ja teraz zrobię? - powtarzał. - Dobry Boże, tak bardzo mi jej brakuje, Eben. Jak mam sam zajmować się tym malutkim dzieckiem? Jak sobie radzić? Nie potrafię.

- Ja ci pomogę, tato. - Eben podszedł do ojca, wstrząśnięty cierpie­niem w jego głosie.

- Nic nie rozumiesz. - Ojciec pociągał nosem, przeczesując włosy palcami. Potem chwycił się obiema rękami za głowę. - To dla mnie za dużo. Bez niej sobie nie poradzę. Nie potrafię. Nie potrafię.

Eben, który szukał pocieszenia, musiał znaleźć w sobie dość siły, by pocieszać ojca. Nie miał z kim podzielić się swoim smutkiem i poczu­ciem straty. Wyszedł z kuchni równie zagubiony i samotny, jak wtedy, kiedy do niej wchodził.

Nie po raz ostatni.

- Życie jest ciężkie - powiedział do Maddie. - Ten dzieciak po pro­stu dość wcześnie się o tym przekonał.

- Za wcześnie. - Maddie potrząsnęła głową.

- W pewnym sensie miał więcej szczęścia niż inni. - Eben wpatry­wał się w szklankę. Jego własne wspomnienia uodporniły go na cierpie­nie Dillona. - Prędzej czy później każdy musi się dowiedzieć, że ma tyl­ko dwa wyjścia: stwardnieć albo się ugiąć.

- Ty stwardniałeś, prawda? - Maddie stała blisko niego, obserwując zmiany, jakie zachodziły w jego twarzy.

- Na pewno nie zamierzałem się ugiąć. - Uśmiechnął się chłodno. - Zwłaszcza, że mój ojciec był tak doskonałym przykładem człowieka, który się ugiął.

- Miał też pewne zalety - powiedziała miękko Maddie.

Eben tylko westchnął. Ogarniało go jeszcze większe zmęczenie i roz­drażnienie.

- Nie chcę o nim rozmawiać - odparł. - Nie teraz.

- To był ciężki dzień - mruknęła.

- Bardzo delikatnie powiedziane - skomentował ironicznie.

Maddie stanęła za nim. Zaraz potem Eben poczuł jej dłonie na ra­mionach. Delikatne palce zaczęły wprawnie masować jego zmęczone, napięte mięśnie. W pierwszej chwili zesztywniał, jakby nie chciał, by ręce Maddie przyniosły mu ulgę. Ale dotyk był tak przyjemny, a on po­trzebował ukojenia.

Kiedyś tak wyglądał ich wieczorny rytuał, pierwszy krok, po którym Maddie zawsze lądowała w jego ramionach. Znowu wróciły wspomnie­nia, budząc stare pragnienie. Eben na chwilę nawet zapomniał, że to wszystko należy już do przeszłości.

Tak jak kiedyś, ujął jedną dłoń Maddie i pociągnął ją lekko do przo­du. Przyglądał się długim, smukłym palcom, kształtnym paznokciom, pomalowanym bezbarwnym lakierem.

- Jakie wprawne ręce - powtórzył słowa, które dawniej tak często wypowiadał.

Poczuł, jak Maddie zadrżała. W przeszłości był to znak, że jest goto­wa, by ją przytulić i kochać, sygnał tak dobrze mu znany, jak pożądanie, którego znowu doświadczał. Wiedział, co zawsze się później działo.

Ale tym razem nie przyciągnął Maddie do siebie, żeby usiadła mu na kolanach, jak uczyniłby to dawniej. Wstał. Dłoń Maddie wysunęła się z jego rąk.

- Po co tu wróciłaś? - spytał, patrząc jej twardo w twarz. Wyczytał z niej wiele rzeczy, których wcale nie miał ochoty tam zobaczyć.

- Żeby przywieźć łóżeczko dla dziecka, oczywiście - powiedziała bez tchu, co było reakcją na bliskość jego ciała.

- Nie o to mi chodzi - odparł. - Maddie, dlaczego znowu postano­wiłaś tu zamieszkać? Dlaczego po śmierci Allana nie zostałaś w Scottsdale?

- Mówisz tak, jakbym przyjechała tu wczoraj. - Maddie uśmiechnę­ła się lekko. - A ja mieszkam w El Regalo od półtora roku.

Ebena zirytowała ta wymijająca odpowiedź.

- Ale dlaczego nie zostałaś w Scottsdale? Z tego, co słyszałem, śmie­tanka towarzyska Phoenix przepadała za tobą.

Maddie zaczęła się śmiać.

- Tak naprawdę nigdy mnie specjalnie nie interesowało, czy ci lu­dzie mnie akceptują, czy nie.

Ebena zaczął ogarniać gniew, opanował go jednak... tak jak i inne uczucia.

- Kiedyś odpowiadałaś bardziej bezpośrednio.

Wzruszyła ramionami.

- Cóż, zamieszkaliśmy w Phoenix, ponieważ Allan prowadził tam interesy. Ale ja nie przepadam za życiem w mieście. Sam powinieneś wiedzieć najlepiej, jak bardzo kocham pustynię. Jej surowe piękno i ten niezwykły kolor nieba.

- Ludzie się zmieniają. - Spojrzał wymownie na jej drogą jedwabną bluzkę i niepraktyczne lniane spodnie. - A ty zmieniłaś się bardzo.

- Patrzysz na moje ubranie - odparła Maddie. - To prawda, kiedyś inaczej się ubierałam. Ale osoba, która kryje się pod tym strojem, nie zmieniła się za bardzo. Jest tylko starsza.

- Może. - Eben nie był przekonany.

- Myślisz, że wróciłam dlatego, że ty ciągle tu mieszkasz? - Maddie przekrzywiła głowę, spoglądając na niego z rozbawieniem.

Eben tak właśnie przypuszczał, ale nie zamierzał się do tego przy­znać.

- A czy tak jest? - spytał wyzywająco.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę. Właściwie byłam pewna, że nic już do ciebie nie czuję. A teraz... - Urwała, wędrując pytającym wzrokiem po twarzy Ebena. Potem nagle położyła dłoń na jego policzku.

Eben osłupiał. Chwilę później Maddie wstała i dotknęła ustami jego warg w taki sposób, jakby chciała się o czymś przekonać, znaleźć odpo­wiedź na pytanie, które wyczytał w jej oczach.

Eben bezwiednie przechylił głowę, jakby i on chciał coś sprawdzić, ale niemal natychmiast zrozumiał, że nic się nie zmieniło. Maddie nadal budziła w nim nienasycone pragnienie.

Niewiele brakowało, a byłby zapomniał, że go rzuciła i wyszła za innego mężczyznę. Uchwycił się tego wspomnienia i gniewu, jaki w nim wyzwalało.

Ale zanim zdołał odepchnąć od siebie Maddie, ona zrobiła krok w tył. Patrzyła na Ebena bez tchu, z wyrazem oszołomienia na twarzy.

- Stara magia ciągle działa, co? - powiedziała, zdumiona. - Chyba czułam, że tak będzie. - Jej oczy pociemniały nagle. Pojawił się w nich żal i coś jeszcze. Ból? - Ale to nie wystarczy, Eben. Kiedyś nie wystar­czyło i nadal nie wystarcza.

- Dlaczego? - spytał i natychmiast przeklął się w duchu za to pyta­nie. Znowu niepotrzebnie uchylił drzwi prowadzące w przeszłość.

- Jeśli sam nie wiesz, nie ma sensu ci tego tłumaczyć. I tak byś nie zrozumiał.

Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem odwróciła wzrok i przygła­dziła ręką włosy. Eben wiedział, że robiła tak zawsze, kiedy czuła się zakłopotana.

- No, na mnie już czas - powiedziała i rzuciła mu typowe dla siebie, lekko kpiące spojrzenie. - Odprowadzisz mnie do samochodu, czy też zapomniałeś już o towarzyskich grzecznościach, tak jak o poczuciu hu­moru?

- Na pewno powinienem - burknął, ruszając za nią do drzwi.

- Nie musisz mi towarzyszyć, wiesz o tym - zakpiła, spoglądając na niego przez ramię.

- Chcę się upewnić, że naprawdę odjeżdżasz - skłamał.

Maddie roześmiała się miękko, pchnęła drzwi i wyszła w rześki, pu­stynny wieczór. Przed domem zatrzymała się na chwilę i popatrzyła w roz­gwieżdżone niebo.

- Mogłam zostawić ci łóżeczko i zaraz odjechać. Szkoda, że tak nie zrobiłam. Musiałbyś sam położyć dzieci spać - zażartowała?

Eben posłuchał głosu rozsądku i nie odpowiedział. Przyspieszył kro­ku i dogonił Maddie, wsuwając ręce głęboko w kieszenie dżinsów. Kra­jobraz spowijała tajemnicza ciemność. W górze niebo migotało miliona­mi gwiazd. Piękno otoczenia zapierało mu dech w piersiach, tak jak ta idąca teraz przed nim kobieta. Jej bliskość poruszyła go, choć bardzo tego nie chciał.

- Tak sobie myślę, że chyba masz rację - mruknęła Maddie, bez­wiednie zniżając głos w nocnym bezruchu i ciszy.

Pierwszy raz, pomyślał Eben, ale ugryzł się w język. I on uległ na­strojowi nocy. Wiedział, że jedno ostre słowo nieuchronnie doprowadzi do następnego. Dziwne, ale nie miał ochoty się kłócić.

- Co do czego? - spytał tylko.

- Co do dzieci - odparła po chwili wahania. - Będzie im lepiej gdzie indziej.

- Naprawdę? - Uniósł brew.

- Tak. Chociaż na początku byłam innego zdania. - Jej głos, w któ­rym najpierw brzmiała nuta rozbawienia, nagle spoważniał. - Nie masz czasu, żeby się nimi zajmować. Oczywiście nie masz żadnych zobowią­zań wobec Carli. Nie po tym, jak cię potraktowała. Uciekła z domu bez słowa, zabrała twoje oszczędności. Nie interesowało jej, jak sobie pora­dzisz. Jeśli się nad tym zastanowić, to dziwne, że jeszcze obarczyła cię odpowiedzialnością za swoje dzieci.

- Nawet mi o tym nie mów - prychnął z niesmakiem Eben.

- Teraz, w końcu, nadarzyła się okazja, żebyś wyrównał z nią ra­chunki.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Eben zmarszczył brwi. Ta uwaga wydala mu się dziwnie niesłuszna.

- To chyba jasne? - odparła Maddie. - Carla odwróciła się do ciebie plecami, a teraz ty możesz odwrócić się plecami do jej dzieci. To w pew­nym sensie sprawiedliwe. - Otworzyła drzwi jeepa, usiadła za kierowni­cą i spojrzała na Ebena. - Wpadnę jutro odebrać łóżeczko.

- Pewnie. - Z roztargnieniem kiwnął głową. Słowa Maddie wytrąci­ły go z równowagi.

Odjeżdżając spod domu, Maddie dostrzegła zakłopotanie na twarzy Ebena. Uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. Dobrze pamiętała, jaki potrafi być uparty. Można go było skłonić do zmiany opinii tylko w jeden sposób - przyznając mu rację.

Ta sztuczka zwykle przynosiła oczekiwany efekt.

Maddie zacisnęła kciuki. Jutro się przekona, czy i tym razem stara metoda zadziałała.

Rozdział 7

Nocną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Eben, wyrwany z głębokiego snu, usiadł gwałtownie na łóżku. W pierwszej chwili był zaskoczo­ny płaczem i stłumionymi głosami dobiegającymi z innej części domu.

Przypomniał sobie o dzieciach.

Jęknął cicho, potarł twarz dłońmi i spojrzał na stojący na nocnej szafce budzik. Dochodziła druga nad ranem. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, odrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka. Chciał uciszyć hałasy, zanim Tad się obudzi, a on będzie musiał przez resztę nocy spacerować z brzdą­cem po pokoju.

Chwycił dżinsy z krzesła, wsadził stopę do jednej z nogawek, pod­skoczył parę razy, by odzyskać równowagę, i włożył nogę do drugiej nogawki. Biegnąc korytarzem, szybko zapiął rozporek. Fakt, że płacz i uspokajające głosy dobiegają zza drzwi dawnego pokoju Carli, wcale go nie zaskoczył. Zirytowany wszedł do sypialni bliźniaczek i włączył światło.

- Kto tak zawodzi? - spytał i spojrzał podejrzliwie na Dillona, który mocno obejmował trzęsącą się z płaczu dziewczynkę. - Co ty tu robisz? Ty to wszystko zacząłeś? - Przypomniał sobie podsłuchaną przez chłop­ca rozmowę.

- Hope miała zły sen - wyjaśniła pospiesznie druga z bliźniaczek.

Zanim Eben zdążył jej odpowiedzieć, Dillon popatrzył na niego twardo.

- Idź sobie. Wcale cię nie potrzebujemy - rzucił i przygarnął łkające dziecko do siebie. - Cicho, już wszystko w porządku, Hope. Już dobrze. Jestem z tobą. Nic ci się złego nie stanie.

Te słowa i cała sytuacja przypomniały Ebenowi czasy, kiedy sam często przychodził w nocy do tego pokoju uspokoić siostrę, kiedy obu­dził ją senny koszmar. Podszedł do łóżka.

- Zły sen, tak? - powtórzył, żeby coś powiedzieć. Czuł się dziwnie pusty.

- Aha - potwierdziła Joy. - Naprawdę zły.

- Niedźwiedź mnie gonił - szlochała Hope w piżamę Dillona.

- Chciał ją zjeść - dodała Joy, szeroko otwierając oczy.

- Skąd wiesz? - Eben spojrzał na nią z powątpiewaniem.

Joy wzruszyła ramionami.

- Ja zawsze wiem, co jej się śni. Mama mówiła, że to dlatego, że jesteśmy bliźniaczkami.

- Niedźwiedzia już tu nie ma - zapewnił siostrę Dillon. - Przegoni­łem go.

- Ale może wrócić. - Hope pociągnęła nosem.

- Jeśli wróci, znowu go przegonię - odparł stanowczo Dillon.

- Ale on jest większy od ciebie - przypomniała mu Joy.

Dillon przewrócił oczami.

- Zamknij się, Joy.

- Przecież to prawda. - Hope odsunęła się od brata, ukazując mokrą od łez buzię.

- To był tylko zły sen, nic więcej - wtrącił się Eben. Położył dziew­czynkę i przykrył ją kołdrą. - To nie działo się naprawdę. A teraz zapo­mnij już o tym i spróbuj zasnąć.

- Ale ja nie chcę spać - powiedziała drżącym głosem Hope.

Joy kiwnęła głową.

- Ona się boi, że jak zaśnie, znowu przyśni jej się niedźwiedź.

- W takim razie wprowadź do swojego snu coś większego i gorszego od niedźwiedzia, i spraw, żeby to coś go przegoniło. - Eben powtórzył radę, jaką kiedyś dawał matce dziewczynki.

- Właśnie - zgodził się Dillon ze złośliwym błyskiem w oku. - Wpro­wadź do swojego snu wujka Ebena, Hope. Jest dość duży i zły, żeby wy­straszyć na śmierć tego twojego głupiego niedźwiedzia.

- Naprawdę? - Hope spojrzała na niego pytająco.

- Wujek Eben jest na pewno większy i gorszy od wszystkich niedźwiedzi razem wziętych - potwierdził niemal wesoło Dillon.

W sypialni Ebena rozległ się pierwszy, jakby próbny, krzyk.

- Och, Tad się obudził - mruknęła Joy, spoglądając na Ebena z tro­ską. - On nie lubi być sam - przypomniała wujkowi. - Lepiej do niego idź.

- Ale wy macie teraz spać - powiedział do bliźniaczek. Spojrzał na Dillona i wskazał drzwi. - A ty wracaj do swojego pokoju. Dziewczyn­kom nic nie będzie.

Zanim Eben dotarł do swojej sypialni, Tad darł się już na cały regu­lator. Umilkł, kiedy Eben pochylił się nad łóżeczkiem. Popatrzył na niego i zagulgotał ze śmiechem, zadowolony, że już ma towarzystwo.

- Może ci się wydaje, że to czas na zabawę, ale się mylisz - oznajmił Eben.

Wziął uszczęśliwione, gaworzące niemowlę na ręce, przełożył je so­bie przez ramię i zaczął szukać w łóżeczku smoczka. Tad machnął piąst­ką i uderzył go w usta.

- Au! - Eben skrzywił się, wyprostował i przytrzymał małą rączkę. - Radzę ci ze mną nie zaczynać. Jestem większy od ciebie.

Tad spojrzał na wujka niewinnie, zaśmiał się i zagulgotał coś niezro­zumiale, ale nie próbował już machać rękami. Eben znowu schylił się nad łóżeczkiem. W chwili, gdy wreszcie wymacał plastykowy uchwyt smoczka, Tad zacisnął małe paluszki na włosach na piersi Ebena i szarp­nął mocno. Eben wydał zduszony okrzyk, upuścił smoczek i złapał rącz­kę dziecka, żeby uwolnić włosy z uchwytu.

- Ty mały diable - mruknął. Mógłby przysiąc, że w oczach Tada dostrzegł iskierkę złośliwości.

Podniósł smoczek z podłogi, opłukał go w umywalce i wetknął dziecku do buzi. Tad zaczął ssać, ale kiedy Eben położył go do łóżeczka, maluch natychmiast wypluł smoczek. Eben cierpliwie włożył mu go do ust. Tad zaprotestował gwałtownie.

- Koniec zabawy, mały. Teraz idziesz spać - oznajmił Eben, znacz­nie łagodniej, niż zamierzał.

Ale zanim zdążył się odsunąć, małe paluszki zacisnęły się na jego kciuku, tak zachłannie, jak przedtem na włosach. Eben mógł bez trudu uwolnić rękę. Sam nie wiedział dlaczego, ale nie zrobił tego - stał koło łóżeczka, patrząc na powieki niemowlęcia: opadały, podnosiły się i zno­wu zaczynały sennie opadać. Kiedy wreszcie wysunął palec z małej rącz­ki, Tad już spał.

Eben podszedł do drzwi i nasłuchiwał przez chwilę. W domu pano­wała cisza. Zostawił światło w holu i uchylone drzwi, potem zdjął dżinsy i wszedł do łóżka. Ugniótł pięścią poduszkę, położył się i zamknął oczy. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Kilka sekund później usłyszał przyciszo­ne głosy i kroki bosych stóp w holu. Znowu zaczął nasłuchiwać. Łudził się jeszcze w duchu, że to jedna z sióstr wybrała się do toalety.

Ale kroki zatrzymały się przed drzwiami jego pokoju, a zaraz potem światło z zapalonej w korytarzu lampy wdarło się do sypialni.

- Wujku? - rozległ się przyciszony głosik.

Eben jęknął i uniósł się na łokciu.

- Co znowu? - warknął cicho.

W drzwiach stały obie bliźniaczki. Ich sylwetki były dobrze widocz­ne w padającym zza ich pleców świetle, twarze ginęły w mroku.

- Możemy spać z tobą? - spytała jedna z nich odważnie.

Eben domyślił się, że to piegowata Joy. Kiedy usłyszał następne sło­wa, zrozumiał, że się nie pomylił.

- Hope ciągle się boi, że niedźwiedź ją porwie.

Eben czuł, że jeśli się nie zgodzi, już tej nocy nie zaśnie. Doszedł do wniosku, że to uczciwy układ, ale sam też postanowił uciec się do małego szantażu.

- Dobrze - powiedział. - Ale pod warunkiem, że nie będzie rozmów. Jeśli usłyszę choć jedno słowo, natychmiast wrócicie do swojej sypialni. Umowa stoi?

Obie dziewczynki, jedna energicznie, druga z wahaniem, pokiwały głowami, żadna się jednak nie odezwała w obawie przed wygnaniem do własnego pokoju.

- W takim razie, zgoda. - Odsunął kołdrę. - Możecie spać tutaj.

Joy wzięła siostrę za rękę i pociągnęła ją do łóżka. Policzki Hope cią­gle były mokre od łez i lśniły w świetle wpadającym z holu. Dziewczynka natychmiast wdrapała się na materac, schowała pod kołdrę i przytuliła do Ebena. Zaskoczony, w pierwszej chwili nie zauważył, że Joy szybko przy­mknęła drzwi, podbiegła do łóżka z drugiej strony i podniosła kołdrę. Chwilę później poczuł powiew na swoich nagich plecach i odwrócił głowę.

- Co ty robisz?

Joy znieruchomiała, ale zaraz pokazała zamykanie buzi na kłódkę. W milczeniu dała do zrozumienia, że zamierza spać z drugiej strony.

- Dlaczego nie możesz się położyć obok siostry? - Eben, zirytowa­ny, zmarszczył brwi.

Joy tylko potrząsnęła głową i wskazała miejsce po prawej stronie. Eben już miał zaprotestować, ale w końcu poddał się bez walki.

- No dobrze, wskakuj.

Joy uśmiechnęła się promiennie i wskoczyła do łóżka, ale zamiast od razu nakryć się kołdrą, podpełzła do wujka i pocałowała go w policzek, bezgłośnie wymawiając „dobranoc”.

Wciśnięty między dziewczynki, Eben leżał, patrząc w sufit. Zastana­wiał się, czy dane mu będzie jeszcze tej nocy zasnąć. Pocieszył się myślą, że już jutro cała czwórka zostanie spakowana i odesłana do jakiegoś krew­niaka.

Budzik był nastawiony na piątą. Za pięć piąta Tad zaczął się drzeć.

Eben, zaspany i nieprzytomny, wyciągnął rękę nad jasnowłosą głów­ką i dwa razy trzepnął wyłącznik budzika. Mrucząc coś pod nosem, odsu­nął się od jednej bliźniaczki i przełazi nad drugą. Podszedł do łóżeczka. Tad stał, trzymając się poręczy i wrzeszcząc w niebogłosy. Po jego czer­wonych z wysiłku policzkach płynęły łzy.

Eben podniósł dziecko i natychmiast poczuł odór brudnej pieluchy.

- Na pewno trzeba mu zmienić pieluchę - rozległ się za nim znajomy głosik.

Eben odwrócił się. Joy usiadła na łóżku. Sprawiała wrażenie zmę­czonej i miała zaczerwienione oczy. Wyglądała tak, jak on się czuł.

- Zdążyłem zauważyć. - Eben nie miał ochoty użerać się naraz z nie­mowlęciem i bliźniaczkami. - Śpij, bo obudzisz siostrę.

Dziewczynka bez słowa schowała się pod kołdrę. W połowie drogi do drzwi Eben przypomniał sobie o budziku, wrócił więc, wyłączył go i poczłapał do salonu. Pogrzebał w torbie Tada i znalazł czystą pieluchę.

Sprawniej niż za pierwszym razem przebrał dziecko i zaczął pod­grzewać mleko. Tad niecierpliwił się, łapczywie ssąc własną piąstkę. Przy­gotowanie kawy jedną ręką okazało się wyzwaniem. W końcu jednak się to udało i kiedy Tad głośno sapał przystawiony do butelki, Eben pociągał pierwsze ożywcze łyki porannej kawy.

- Chyba wdałeś się w ojca - mruknął do dziecka. - Mam nadzieję, że reszta z was jest podobna do Carli. Musiałem ją wyciągać z łóżka każde­go ranka - przypomniał sobie z uśmiechem, zaraz jednak odsunął od sie­bie myśli o siostrze.

Minutę później usłyszał w holu kroki bosych stóp. Miał pecha. Do kuchni raźno wkroczyła Joy, a za nią pocierając zaspane oczy, snuła się Hope.

- Chciałam tylko powiedzieć, że Tad... - zaczęła Joy i urwała. - O, dostał już butelkę. To dobrze, bo on lubi jeść, jak tylko się obudzi.

Eben westchnął.

- Mówiłem, że masz iść spać.

- Poszłam, ale Hope się obudziła i przyszłyśmy ci pomóc.

- Nie wydaje mi się, żeby twoja siostra się rzeczywiście obudziła. - Eben spojrzał na drugą z bliźniaczek, która wdrapała się na krzesło i ziew­nęła szeroko.

- Obudziła się, na pewno - zapewniła Joy.

- To czemu się nie odzywa? - Eben pytająco uniósł brew.

- Rano jej buzia jeszcze nie działa - odparła beztrosko Joy.

- Szkoda, że twoja działa - wymamrotał pod nosem Eben.

Joy miała świetny słuch.

- Och, moja zawsze działa.

- Zauważyłem.

Joy podeszła do braciszka, pogłaskała go po głowie i zaczęła do nie­go czule przemawiać. Tad, zachwycony, że ktoś się nim zajmuje, wiercił się i wierzgał, uśmiechając się ze smoczkiem butelki w ustach.

Joy sprawdziła, ile mleka zostało w butli.

- Musi mu się odbić, wujku - poinformowała.

- Zaraz się tym zajmę - burknął Eben, zirytowany, że czteroletnia dziewczynka udziela mu porad dotyczących opieki nad niemowlęciem.

Joy wzruszyła ramionami i podeszła do lodówki.

- Masz jakiś sok, wujku? - Otworzyła drzwiczki, żeby sprawdzić. - Hope chce się napić soku.

- Nie ma żadnego soku - odparł krótko Eben.

- Chcesz mleka, Hope? - spytała Joy. Ale zanim Hope zdążyła pod­nieść głowę, Eben, który wiedział już, co się zaraz stanie, zerwał się na równe nogi.

- Ja podam.

- A ja przyniosę szklanki. - Joy rzuciła się do stołu, chwyciła krze­sło, przyciągnęła je do kredensu i wspięła się na siedzenie.

- Nie bierz szklanek, tylko kubki. - Przytrzymując drzwi lodówki ramieniem, Eben zdjął dzbanek z mlekiem z górnej półki i postawił go na kuchennym blacie.

- Masz owocowe chrapki, wujku? - Joy wzięła z półki dwa kubki, uklękła na blacie i zaczęła otwierać drzwiczki kredensu.

- Co takiego? - Eben nalał mleka do kubków, drugą ręką mocno przyciskając do siebie Tada.

- Owocowe chrapki - powtórzyła Joy.

- To takie płatki śniadaniowe - rozległ się za nim chłopięcy głos, w którym pobrzmiewała nuta wyższości.

Eben spojrzał na Dillona i zrozumiał natychmiast, że nocny wypo­czynek w żaden sposób nie wpłynął na postawę chłopca.

- Nie, nie mam żadnych chrapek - odpowiedział Joy.

Dillon parsknął śmiechem.

- Chodzi o chrupki. Tak jak cheerios, tylko o smaku owoców.

- Chrupek też nie mam. - Eben włożył dzbanek z powrotem do lo­dówki. Tad czknął głośno i uśmiechnął się promiennie.

- To jakie masz płatki? - spytała Joy, przeszukując kredens.

- Tylko owsiane.

- Owsiane - prychnął Dillon. - Ale kanał!

Stanowczość w jego głosie zaniepokoiła Ebena.

- Dlaczego?

- Bo one - Dillon wskazał kciukiem swoje siostry - nie jedzą rano nic poza płatkami śniadaniowymi.

- No to zjedzą owsiankę. - Eben, zadowolony, że tak łatwo udało mu się rozwiązać problem, usiadł na krześle, posadził sobie Tada na kola­nach i wziął butelkę, żeby dokończyć karmienie.

Joy skrzywiła się paskudnie.

- My nie lubimy owsianki.

- Nie mam nic innego.

- Dlaczego? - Hope w końcu przerwała poranne milczenie;

- Bo inne płatki zbyt dużo kosztują. - Uważał, że to wystarczający powód. - Poza tym są niezdrowe.

- Ale myje lubimy! - zaprotestowała Joy.

- I nie cierpimy owsianki. - Hope wydęła usta.

Dillon tylko uśmiechał się złośliwie.

- Nie będziemy jadły owsianki - oznajmiła Joy.

- A jak będziesz nas zmuszać... - zaczęła Hope.

- ...wszystko zwymiotujemy.

W obliczu jawnego buntu Eben dał za wygraną.

- Dobrze już, dobrze. Nie dostaniecie owsianki. W porządku?

- W porządku - zgodziła się Joy, znowu cała w uśmiechach. - To co będziemy jeść?

Eben spojrzał w ciemne okno.

- Słońce jeszcze nie wstało - jęknął.

- Ale my jesteśmy głodne - powiedziała wesoło Joy, ciągle siedząc na kuchennym blacie.

- A co chciałybyście zjeść? Poza chrupkami, oczywiście. - Eben był zły i nie zamierzał tego ukrywać.

- A co masz? - spytała Joy w odpowiedzi na jego pytanie.

Ebena ogarnęło zwątpienie. Poranki były tu zawsze takie spokojne. O tej porze miał czas zastanowić się, co trzeba zrobić w ciągu dnia, ob­myślić plan prac i wypić pierwszą filiżankę kawy. A oto jego kawa, stoi i stygnie. Co do planów na resztę dnia, w tej chwili w ogóle nie był w sta­nie zebrać myśli. Te dzieci całkowicie zaburzyły dotychczasowy rytm jego życia.

Jeszcze tylko kilka godzin, uspakajał się w duchu. Musi je jakoś przetrwać, potem będzie miał dzieciaki z głowy i wszystko wróci do normy.

Ożywiony tą myślą, wziął głęboki oddech.

- Tosty, jajka, bekon...

Joy nie pozwoliła mu skończyć.

- Naleśniki. Umiesz robić naleśniki, wujku?

- Tak, lubimy naleśniki - oznajmiła Hope.

- Mama zawsze robiła nam naleśniki w niedzielę...

- ...i czasem, jak byłyśmy bardzo, bardzo grzeczne.

- To chyba rzadko - mruknął pod nosem Eben.

Tym razem Joy nie dosłyszała jego słów.

- Mama smażyła najlepsze naleśniki na świecie.

- Nie lubię naleśników z resracji. - Hope stanowczo pokręciła gło­wą.

- Umiesz robić naleśniki takie jak mama?

- Mogą być prawie tak samo dobre - próbowała dodać mu otuchy Hope.

- Tak się składa, że to ja nauczyłem waszą matkę robić naleśniki - poinformował je Eben.

- Naprawdę? - Joy, zdumiona i zachwycona, szeroko otworzyła oczy.

- Zrobisz nam naleśniki?

- Proooszę! - dodała Joy.

- Tak, ale... - zaczął Eben, ale nie skończył.

- Naleśniki! Naleśniki! Tak! Naleśniki! - rozległy się uradowane okrzyki, którym towarzyszyło klaskanie w dłonie. Po chwili dziewczynki zaczęły się gorączkowo miotać po kuchni.

Hope zeskoczyła z krzesła i pobiegła do lodówki po syrop. Joy zno­wu wdrapała się na blat i zaczęła wyciągać z kredensu naczynia, żeby nakryć do stołu. Brzęczały talerze, szczękały sztućce, trzaskały drzwicz­ki szafek, skrzypiały przesuwane po podłodze krzesła. Ponad cały ten zgiełk wybijały się głosy bliźniaczek, spierających się o to, która ma zro­bić co i dlaczego. Obie zgodnie poganiały Ebena, żeby jak najszybciej zabrał się do naleśników.

Takiego harmidru Eben jeszcze nie słyszał. Mieszał ciasto przy ku­chennym blacie, stojąc między dwoma krzesłami; kiedy jedna z bliźnia­czek zeskakiwała na dół, druga wdrapywała się na siedzenie. Eben zaczynał z nostalgią wspominać chwile względnego spokoju, gdy Hope jeszcze się nie odzywała i tylko Joy nie zamykały się usta.

- Teraz jajka? Zaraz przyniosę! - Joy zeskoczyła z krzesła, niechcą­cy uderzając nim w nogę Ebena, która ciągle bolała go po wczorajszym upadku z konia.

Eben syknął z bólu. Hope wdrapała się na drugie krzesło i chwyciła puszkę z proszkiem do pieczenia. Spojrzała na obrazek na etykiecie i zmarszczyła brwi.

- Mama tego nie używała - powiedziała, poważnie zaniepokojona. - U nas na obrazku były naleśniki.

- A ja używam tego - odparł Eben i odwrócił się do Joy. - Sam wezmę jajka! Nie... - urwał, widząc, że Joy już niesie karton z jajkami. Zdążył go przechwycić, zanim dziewczynka zaczęła wchodzić na krze­sło.

Hope pociągnęła wujka za rękaw.

- Ja też mogę coś przynieść?

- Nie.

- Ja mogę mieszać - oznajmiła Joy.

- Świetnie. Idź zamieszaj powietrze nad stołem.

- Powietrze? - Joy spojrzała zaskoczona.

- O, nie - jęknął z rozpaczą Dillon. - Dajcie mi jakiś ręcznik. Tad mnie opluł.

- Przyniosę ci. - Joy chwyciła krzesło i zaczęła je ciągnąć w stronę zlewu.

- Nie, ja. - Hope natychmiast złapała swoje krzesło i zaczęła gonić siostrę.

Po raz pierwszy Eben nie zareagował na rozlegające się krzyki, kłót­nie i odgłosy wody chlapiącej na podłogę. Ucieszył się, że ma chwilę spokoju. Skończył mieszać ciasto i wylał pierwszą chochelkę na patelnię, szczęśliwy, że nikt mu nie przeszkadza bezustannym pragnieniem niesie­nia pomocy.

- Dlaczego to ja muszę zawsze pilnować Tada? - spytał z pretensją Dillon. - Czemu one nie mogą się nim zająć? Są dwie.

- Bo my nie jesteśmy jeszcze dość duże...

- ...ani dość silne.

- Jezu, Hope, rozmazujesz tylko - warknął Dillon.

- Ja to zrobię - zaoferowała Joy.

- O nie. Daj mi tę szmatę. - Dillon posadził Tada na podłodze koło krzesła. - Pobaw się z nim i pilnuj, żeby nigdzie nie poszedł.

- A gdzie jest jego kojec?

- Jeszcze go tu nie ma - jęknął Dillon. - Jeżu, czemu on zawsze musi ulać na mnie?

- A dlaczego jego kojca tu nie ma?

- A bo ja wiem? Spytaj pani Evans - burknął Dillon.

Eben spojrzał w ich stronę.

- Kto to jest pani Evans? - zapytał, przewracając naleśnika na drugą stronę.

- Nasza nauczycielka ze szkółki niedzielnej - wyjaśniła Joy. - Jest dość stara.

Hope przerwała zabawę z Tadem.

- Czasem dziwnie pachnie.

Eben puścił tę uwagę mimo uszu.

- Czemu ona miałaby wiedzieć, gdzie się podziewa kojec?

- Bo obiecała spakować nasze zabawki i inne rzeczy, i wysłać je do nas. - Dillon przekrzywił głowę, usiłując przyjrzeć się wielkiej mokrej plamie na swoim ramieniu.

- Jak to wysłać? Przecież nie zmieszczą się do koperty? - Joy zmarsz­czyła brwi.

- Większe rzeczy też można dostarczać, nie tylko listy. Ale z ciebie głupia gęś - odparł z niesmakiem Dillon.

- Powiedziałeś: wysłać.

- Nie powiedziałem...

- Właśnie, że powiedziałeś. Słyszałam - poparła siostrę Hope.

- Powiedziałem, że przyśle nasze rzeczy. Pewnie przyjadą ciężarów­ką.

- No to przyśle, czy przywiezie ciężarówką? - spytała Joy, rozkłada­jąc ramiona.

- Przyśle ciężarówką. Jezu, ale ty jesteś tępa, Joy.

- Nie jestem!

- Jesteś.

- Nie jestem!

- Dość tego - wtrącił się Eben, zsuwając złocisty placek na talerz. - Kto chce pierwszego naleśnika?

Bliźniaczki zerwały się na równe nogi.

- Ja! Ja!

Eben postawił talerz na stole. Liczył, że dziewczynki same rozstrzy­gną spór. Wylał na patelnię kolejną chochlę ciasta. Za jego plecami rozle­gło się głośne szuranie i zgrzytanie krzesłami po podłodze, po czym nagle zapadła cisza. Odwrócił się. Bliźniaczki siedziały przy stole i wpatrywały się w naleśnik z dziwnymi minami.

Piegowata Joy spojrzała na Ebena z wyrzutem.

- Mama robiła inne naleśniki.

- Naleśnik to naleśnik. - Eben zmarszczył brwi i wskazał chochlą talerz. - Ten już inny nie będzie.

Hope z żalem potrząsnęła głową.

- Mama robiła nam takie malutkie.

- Bo wy jesteście takie malutkie - zadrwił Dillon.

Joy zareagowała błyskawicznie.

- Nie jesteśmy!

- Ale mamy małe buzie - upierała się Hope.

- Posłuchajcie - przerwał im Eben, chcąc załagodzić sytuację. - Tu też było najpierw kilka malutkich naleśniczków. Potem połączyły się na patelni w jeden duży naleśnik.

- Ale my wolimy malutkie - poinformowała rzeczowo Joy.

- To macie pecha. Bierzcie się do jedzenia, smacznego. - Odwrócił się i stanął przy kuchni.

- Nie, dziękuję. Weź go sobie, Dillon. - Joy odsunęła od siebie ta­lerz. - Wujek Eben zrobi nam innego naleśnika

- Uch! - Dillon pchnął talerz z powrotem do siostry i wrócił do czysz­czenia swojej bluzy. - Moja piżama ciągle śmierdzi. Nie mogę jeść, kie­dy czuję ten okropny zapach.

- To ją zdejmij - poradził Eben i nagle znieruchomiał. Powędrował wzrokiem po twarzach dzieci siedzących przy stole. - A kto pilnuje Tada? Gdzie on jest?

Joy krzyknęła z przerażeniem, zeskoczyła z krzesła i zajrzała pod stół.

- W porządku. - Wyprostowała się i uśmiechnęła szeroko. - Bawi się pod stołem.

- Jedno z was ma go mieć na oku - nakazał Eben.

- Jasne - mruknął Dillon głosem stłumionym przez bluzę, którą wła­śnie zdejmował przez głowę. Zaraz potem bluza poszybowała w powie­trze i wylądowała w kącie kuchni.

- Czy mój naleśnik jest już gotowy? - Joy wdrapała się na krzesło i stanęła na siedzeniu, żeby zajrzeć na patelnię. Westchnęła, wyraźnie niezadowolona. - Wujku, znowu zrobiłeś wielkiego naleśnika.

- Ten jest dla mnie - odparł szybko Eben. Coś mu mówiło, że nie ma sensu dzieciakom tłumaczyć, iż naleśniki smakują tak samo niezależnie od wielkości. - Teraz zrobię wasze. Ile zjecie tych małych?

- Trzy.

- Ja też trzy - dodała Hope.

Dillon wziął talerz z pierwszym naleśnikiem, chwycił butlę z syro­pem i zaczął udawać, że to rakieta.

- Trzy, dwa, jeden... start! Odpalamy!

Uniósł butlę wysoko, odwrócił do góry dnem i ścisnął mocno, wyda­jąc przy tym przeraźliwe odgłosy. Z butli trysnął syrop. Większość wylą­dowała na naleśniku.

Eben zamknął oczy. Jeszcze tylko kilka godzin, pomyślał.

Te słowa były jak mantra.

Rozdział 8

Tad siedział okrakiem na kolanie Ebena, z zainteresowaniem obserwując skręcony sznur telefonu, który to opadał, to się unosił. Kiedy tyl­ko kabel znalazł się w jego zasięgu, maluch schwycił go, piszcząc z rado­ści. Eben był zbyt wstrząśnięty tym, co właśnie usłyszał, by zwrócić uwa­gę na małą rączkę, szarpiącą sznur.

- Zaraz, zaraz - powiedział do słuchawki. - Mówi pan, że ten czło­wiek nie miał żadnej rodziny? Niemożliwe. Ani matki, ani ojca, albo cho­ciaż kuzyna czy kuzynki?

- Właśnie. Nikogo - potwierdził prawnik. - Jak już mówiłem, mąż pańskiej siostry został porzucony we wczesnym dzieciństwie. Nigdy nie udało się odnaleźć jego rodziców. Dorastał jako sierota. Tak więc jest pan jedynym znanym żyjącym krewnym tych dzieci, panie MacCallister,

- Nie, nie... - wyjąkał Eben tonem człowieka schwytanego w pu­łapkę.

- Ależ tak. - W głosie prawnika zabrzmiała lekka nuta rozbawienia.

- Pan nie rozumie, Grimes - zaczął znowu Eben. - Te dzieci nie mogą tu zostać. Nie mam czasu, żeby się nimi zajmować. Muszę praco­wać na ranczu.

- Na pewno się pan przystosuje do nowej...

Tad z całej siły szarpnął za sznur, wyrywając Ebenowi słuchawkę z ręki.

- Chwileczkę, panie Grimes! - wrzasnął Eben, usiłując wyjąć Tadowi sznur z rączki.

Kiedy wreszcie udało mu się odgiąć dziecięce paluszki, Tad zaczął krzyczeć, miotać się, wierzgać.

- Słyszy pan? - spytał Eben, dając upust swojej złości. - Słyszy pan, co się tu dzieje? Mam wrzeszczące dziecko na kolanach, straciłem cały poranek, a dwóch najętych do pracy ludzi odwala robotę, którą ja powi­nienem się zająć. Proszę się postawić na moim miejscu. Może mi pan powie, jak wyglądałoby pańskie życie, gdyby ktoś nagle zwalił panu na głowę czworo dzieci?

- Na pewno ma pan na ranczu kucharkę czy gospodynię, kogoś, kto...

- To kawalerskie gospodarstwo. Nie ma tu nikogo poza mną i dwo­ma robotnikami. - Eben przemilczał fakt, że do stycznia musi spłacić dług.

- W takim razie radzę poszukać gospodyni albo niańki...

- Wie pan, ile trzeba na to pieniędzy? - wybuchnął Eben. - Samo wyżywienie i ubranie czworga dzieci kosztuje fortunę. A teraz mam jesz­cze płacić komuś, kto będzie się nimi zajmował? Tak się składa, że nie stać mnie, żeby wyrzucać pieniądze w błoto.

- Wyrzucać pieniądze w błoto - powtórzył lodowato prawnik. - Więc taki jest pański punkt widzenia, panie MacCallister?

- A jest jakiś inny? - spytał wyzywająco Eben.

- Najwyraźniej nie ma pan za grosz poczucia obowiązku czy lojalno­ści wobec rodziny, nie będę więc tracił czasu na przypominanie, że mó­wimy o dzieciach pańskiej siostry. Ale zgodnie z prawem, to pan jest teraz za nie odpowiedzialny. Radzę potraktować to bardzo poważnie, bo zapewniam, że sądy także traktują te sprawy bardzo poważnie. Życzę miłego dnia.

Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Połączenie zostało prze­rwane. Eben z wściekłością zerwał się z krzesła, tak gwałtownie, że zaskoczony Tad najpierw wydał lekki okrzyk, potem zapiszczał rado­śnie.

Eben jednym susem znalazł się przy kuchennym blacie i zaczął go­rączkowo przerzucać dokumenty, szukając jakiegoś nazwiska, czy cze­gokolwiek, co pozwoliłoby mu znaleźć wyjście z sytuacji. Spomiędzy papierów wysunęła się mała biała koperta i spadła na podłogę.

Eben schylił się, by ją podnieść. Zachwycony Tad znowu zapiszczał radośnie. Eben nie zwrócił na to uwagi. Koperta była gruba, co pozwala­ło mieć nadzieję, że zawiera dokumenty. Rozdarł ją i wyciągnął ze środka kartki papieru. Tad natychmiast spróbował je złapać, ale Eben szybko odsunął je poza zasięg psotnych rączek. Spojrzał na napisaną odręcznie datę w rogu jednej z kartek i znieruchomiał.

Patrzył na staranne pismo. Zaokrąglone litery gładko przechodziły jedna w drugą - doskonały przykład bezbłędnej kaligrafii, równe linie i wdzięczne zakrętasy. To było pismo Carli. Eben sprawdził kiedyś taką ilość prac domowych siostry i przeczytał tyle pozostawionych dla nie­go wiadomości, że nie mógł się mylić, choć od lat tego pisma nie wi­dział.

Ze ściśniętym gardłem przeniósł wzrok z daty, wskazującej, że list został napisany prawie rok wcześniej, na nagłówek.

Drogi Ebenie - zaczął i poczuł, jak wszystko w nim tężeje - Mam nadzieję, że nigdy tego nie przeczytasz...

Ogarnął go niepohamowany, pełen bólu gniew. Czuł, że nie zniesie ani jednego słowa więcej. Zmiął list i wsadził go z powrotem do koperty, potem wrzuć ił ją do szuflady.

Drżąc z wściekłości, której przyczyn sam dobrze nie rozumiał, spoj­rzał gniewnie gdzieś w górę.

- To wszystko twoja wina, Carlo - wycharczał oskarżycielsko. - Gdybyś wtedy nie uciekła, nie siedziałbym tu teraz z twoimi dziećmi. Gdybyś została w domu... - Szukał właściwych słów, ale do głowy przy­chodziła mu tylko jedna myśl: Gdybyś wtedy została w domu, ciągle byś żyła.

Roznosiła go złość, którą musiał jakoś rozładować. Wypadł z kuch­ni. Nawet nie dostrzegł Dillona, który stał przy ścianie koło drzwi. Wiel­kimi krokami przemierzył salon i wypadł przed dom, z hukiem zatrzasku­jąc za sobą frontowe drzwi. Zbiegł z werandy. Małe kamyczki pustynnego piasku wbijały mu się w bose stopy. Zaklął z furią. Zatrzymał się gwał­townie i zaraz ruszył dalej drobnymi krokami.

Znalazł kawałek gładkiej ziemi, przystanął i zmrużonymi oczami spojrzał na słońce, lśniące już dość wysoko nad horyzontem. Krajobraz pławił się w jasnym, złotym świetle.

- Zobacz tylko - powiedział ze złością do dziecka. - Już prawie dzie­wiąta, a ja nawet nie zdążyłem się jeszcze ubrać. - Przez ciebie i twoje okropne rodzeństwo.

Tad zaśmiał się radośnie i zaklaskał w rączki. Najwyraźniej uznał to za świetny dowcip. Eben odruchowo wsunął drugą rękę pod pupę nie­mowlęcia i podciągnął je wyżej.

Z tyłu otworzyły się frontowe drzwi i ukazała się w nich jasna głowa jednej z bliźniaczek.

- Możemy też wyjść na dwór, wujku?

- Możecie nawet rzucić się z okna w kępę kaktusów - warknął Eben.

- Fajnie! Chodź, Hope, wujek pozwolił nam wyjść na dwór!

Inwazja bliźniaczek zburzyła względny spokój, jaki Eben zdołał osią­gnąć, patrząc w poranny bezruch pustyni. Tad wyraźnie się ucieszył na widok wybiegających z domu dziewczynek. Były jeszcze w piżamach, potargane jasne włosy powiewały na wietrze.

- Możemy pójść do koni, wujku? - Joy tęsknie popatrzyła na padok.

- Masz jakiegoś miłego konika, na którym mogłybyśmy się przeje­chać?

- Nie ważcie się zbliżać do koni - burknął stanowczo Eben.

- Dlaczego? - Joy spojrzała na niego rozczarowana.

- Czy one gryzą?

- Nie, ale ja was ugryzę, jeśli podejdziecie do padoku.

- Dlaczego? - dopytywała Joy.

- Nie zrobimy im krzywdy. Naprawdę.

- Bo jesteście tak głośne, że zaraz je spłoszycie.

- Umiemy być cicho - oznajmiła z godnością piegowata Joy.

- Tak, mama nas tego nauczyła.

- Przy koniach trzeba tak trzymać ręce. - Joy wyciągnęła przed sie­bie dłonie ze złączonymi ciasno palcami, wierzchem na dół. - I nie ruszać się za szybko.

- Konie mają takie miękkie nosy...

- ...jak aksamit.

- Czasem łaskoczą. - Hope zachichotała na samo wspomnienie.

- Mama często nas zabierała, żebyśmy sobie pojeździły.

- Akurat - mruknął z niedowierzaniem Eben.

- Ktoś tu jedzie, wujku. - Joy wskazała samochód zbliżający się do nich drogą.

- Kto to może być? - zastanawiała się Hope.

Eben od razu rozpoznał jeepa.

- To Maddie - powiedział ponuro.

- Maddie! Maddie! - zaczęły nucić bliźniaczki.

Nie bacząc na piasek i kamyki, pobiegły boso na spotkanie z go­ściem. Eben stanął na ganku. Samochód zatrzymał się przed domem i Mad­die wysiadła. Miała na sobie kowbojską bluzę i prostą spódnicę, która rozszerzała się u dołu, falując wokół nóg. Maddie wyglądała olśniewają­co. Eben był zły na siebie, że to zauważył.

Kobieta, zajęta powitaniem z bliźniaczkami, dostrzegła gospodarza dopiero po chwili. Kiedy w końcu zobaczyła stojącą w cieniu na weran­dzie postać w samych dżinsach, na moment odjęło jej mowę. Z trudem oderwała wzrok od jego umięśnionych ramion i spojrzała mu w twarz. Od razu zauważyła, że miał ciężki poranek.

- Nie uwierzysz. Ten prawnik miał czelność mnie pouczać na temat lojalności wobec rodziny!

- Naprawdę? - Maddie od razu polubiła tego prawnika.

- Carla wykazała ogromną lojalność i poczucie obowiązku wobec rodziny, kiedy postanowiła nawiać ze wszystkimi moimi pieniędzmi. Zostawiła mnie na lodzie. Czy nie tak było?

- Miała wtedy zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie.

- Rozumiem, że to wszystko usprawiedliwia.

- Nie. Ale trzeba wziąć na to poprawkę. Wszyscy kiedyś robiliśmy rzeczy, których potem przyszło nam żałować.

- Ty z pewnością wiesz coś na ten temat - odparł z nutą goryczy w głosie.

Maddie postanowiła zignorować cierpką uwagę. Nie chciała, żeby rozmowa przeszła we wzajemne oskarżenia.

- Co zamierzasz zrobić, Eben?

- Według tego prawnika, powinienem teraz nająć na stałe opiekunkę do dzieci - odparł zirytowany. - Oczywiście nie powiedział mi, skąd mam wziąć na to pieniądze.

Maddie nagle zdała sobie sprawę, że tej wymianie zdań przysłuchują się dwie pary małych uszu. Odwróciła się do dziewczynek.

- Może pójdziecie do domu i poszukacie czegoś, co chciałybyście dzisiaj włożyć?

- Musimy? - zaprotestowała Joy.

- Fajnie jest chodzić w piżamie - dodała Hope.

Maddie uśmiechnęła się. Sprytna taktyka.

- Na pewno, ale już czas, żebyście się ubrały.

- Pomożesz nam? - chciała wiedzieć Joy.

- Tak, ktoś musi nas uczesać.

- Ja chcę mieć warkoczyki.

- A ja kucyk.

- Jak tylko się ubierzecie, przyjdę was uczesać - obiecała Maddie. - A teraz zmykajcie.

Bliźniaczki niechętnie ruszyły do domu. Maddie odwróciła się do Ebena. Właśnie patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. Natychmiast zaczęła mieć się na baczności.

- Naprawdę dobrze sobie radzisz z tymi dziećmi, Maddie - zauwa­żył, nie bez powodu. - Może tyje sobie weźmiesz?

- O nie, MacCallister - powiedziała szybko. - Nic z tego.

- Przecież zawsze chciałaś mieć dzieci. - Uśmiechnął się zachęcająco.

Uśmiechał się tak rzadko, że Maddie zdążyła już zapomnieć, jakie to zawsze robiło na niej wrażenie. Zrozumiała, że postanowił pójść na ca­łość.

- Masz tu gotową rodzinę - ciągnął Eben. - Z powodzeniem mogła­byś się zająć dziećmi. Na twoim ranczu są kucyki, jest plac zabaw, do­mek... wszystko.

- Dobrze wiem, co znajduje się w El Regalo, ale odpowiedź nadal brzmi „nie” - odparła stanowczo. - To ty jesteś prawnym opiekunem, MacCallister, nie ja.

- Ale one nie mogą tu zostać, Maddie - odparł z rozpaczą Eben. - Nie mam czasu, żeby się nimi zająć. Dobrze o tym wiesz. Na litość boską, spójrz, nawet nie zdążyłem się ubrać.

- Widzę. - Stojąc tak blisko Ebena, Maddie nie była w stanie prze­stać myśleć o jego umięśnionym, smukłym ciele. - Obawiam się, że masz tylko jedno wyjście.

- To znaczy? - spytał ostrożnie.

Maddie milczała chwilę. Chciała, by to, co powie, zabrzmiało moc­no, ale niezbyt ostro.

- Skoro jesteś za biedny, żeby zająć się dziećmi, powinieneś zwrócić się do opieki społecznej i poprosić, żeby ktoś je zabrał. Wtedy państwo będzie musiało się o nie martwić.

- Nigdy nie mówiłem, że jestem za biedny. - Eben uchwycił się tych słów. Maddie właśnie na to miała nadzieję.

- Sam powiedziałeś, że cię nie stać na zajmowanie się tymi malucha­mi. Na jedno wychodzi. - Wzruszyła ramionami z udawaną obojętno­ścią.

Eben podejrzliwie zmrużył oczy.

- Próbujesz mnie nakłonić do zatrzymania tych dzieciaków, co?

Maddie roześmiała się swobodnie.

- Żartujesz? Za dobrze cię znam. Równie dobrze mogłabym nakła­niać górę, żeby się poruszyła.

- Coś knujesz. Jesteś za bardzo wyrozumiała. Zbyt zgodna.

- Może tak to wygląda, ale po prostu jasno widzę całą sytuację. Sko­ro ty nie zamierzasz zatrzymać dzieci, a ja nie chcę wziąć ich do siebie, jedynym wyjściem jest oddać je opiece społecznej. - Starała się mówić chłodno i rzeczowo. - Oczywiście mało prawdopodobne, by jakaś rodzi­na zechciała wziąć całą czwórkę. Trochę to smutne, że bliźniaczki zosta­ną rozdzielone.

- Nieźle, Maddie. Ale nie ze mną te numery. - Spojrzał na nią uważ­nie, mrużąc oczy.

- Stwierdzam tylko fakt - odparła, patrząc na Ebena niewinnie.

- Jasne. - Uśmiechnął się lekko, jakby chciał pokazać, że nie dał się nabrać.

Tad, znudzony rozmową i bezruchem, zaczął się niecierpliwie wier­cić w ramionach Ebena. Maddie chwyciła małą machającą rączkę, zado­wolona, że może odwrócić wzrok od Ebena, który przyglądał jej się uważ­nie.

- Pewnie na początku dzieci zostaną umieszczone w różnych rodzi­nach zastępczych, do czasu, aż jakieś małżeństwa zdecydują się je za­adoptować. Ze znalezieniem rodziny dla Tada nie będzie problemu. Lu­dzie wolą adoptować niemowlęta. Gorsza sprawa ze starszymi dziećmi - dodała z żalem, ale zaraz postanowiła podejść do tej kwestii bardziej po­zytywnie. - Chociaż z drugiej strony bliźniaczki są takie słodkie. Może ktoś je weźmie. A Dillon? Najprawdopodobniej będzie dorastał w róż­nych rodzinach zastępczych.

- Daj już spokój, Maddie - warknął Eben.

- Nie rozumiem - skłamała.

- Nie bądź taka sprytna. Dobrze wiesz, o co mi chodzi - odparł. - Robisz, co możesz, żebym poczuł się jak ostatni drań.

Maddie już miała na końcu języka, że mu się to słusznie należy, ale się powstrzymała.

- Przepraszam. - Starała się wyglądać na skruszoną. - Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Dzieci czeka taki smutny los, ale skoro cię nie stać, żeby...

- Przestań powtarzać, że mnie nie stać, dobrze? - przerwał zniecier­pliwiony.

- Na litość boską, Eben! Nie zamierzam rozgłosić wszem i wobec, że jesteś na skraju bankructwa...

- Nie jestem na skraju bankructwa! - wybuchnął.

- Nie bądź taki drażliwy - powiedziała niewinnie Maddie.- Nie ty jeden borykasz się z problemami finansowymi. Zresztą oboje wiemy, że bez względu na pieniądze, nie masz obowiązku zajmować się tymi dziećmi. Dziwne, że Carla miała czelność obarczyć cię nimi, po tym, co zrobiła.

- Szczerze wątpię, że moja siostra planowała tak rychłą śmierć - odparł oschle Eben.

- Pewnie nie, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Maddie. Przy­glądała się uważnie jego twarzy, niewzruszonej i obojętnej, jak góry na horyzoncie. Wzięła głęboki oddech i postanowiła wyciągnąć asa z ręka­wa. - Szkoda, że nie możesz zatrzymać siostrzeńców. Może któreś z nich pokochałoby to ranczo tak jak ty i przejęłoby je pewnego dnia. Bo jesteś tu sam i po twojej śmierci to wszystko kupi ktoś pokroju Billy'ego Joego Wildera i jego popleczników.

- To chwyt poniżej pasa, Maddie - wycedził przez zaciśnięte zęby Eben.

- Dlaczego? Przecież to prawda - odparła Maddie. Czuła, że powin­na iść za ciosem. - Chodź do mnie, malutki - wyjęła Tada z ramion Ebena. - Popilnuję go, kiedy będziesz dzwonił do opieki społecznej. Na pew­no zrozumieją, dlaczego chcesz pozbyć się dzieci.

- Nie powiedziałem, że tam zadzwonię - przypomniał.

Maddie spojrzała na niego pytająco.

- Zmieniłeś zdanie? Chcesz je zatrzymać?

- Tego też nie powiedziałem. - Oczy Ebena pociemniały ze złości.

- To co zamierzasz zrobić? - spytała. - Nie możesz porzucić ich przy drodze jak niechciane kocięta, chyba że chcesz wylądować w więzieniu.

- Wiem o tym - warknął Eben.

- Co za ulga - zadrwiła Maddie i podeszła do drzwi. - Jak tylko bliźniaczki się ubiorą, zacznę pakować ich rzeczy. W tym czasie możesz zadzwonić, gdzie trzeba.

- Sam zdecyduję, kiedy i gdzie zadzwonić.

Maddie, zadowolona w głębi duszy, pozwoliła sobie na lekki uśmiech.

- Zrozum, im szybciej tam zadzwonisz, tym szybciej dzieci stąd znikną i będziesz mógł wrócić do pracy.

Eben odwrócił wzrok i nie ruszył się z miejsca. Maddie zacisnęła kciuki i weszła do domu. Zaskoczyła przy tym Dillona, który stał z dru­giej strony i podsłuchiwał. Cofnął się szybko, ale potem zatrzymał się, gwałtownie odrzucił głowę do tyłu i spojrzał na Maddie oskarżycielsko.

- Dillon, to nie tak, jak przypuszczasz - wyjaśniła prędko. Serce jej się ściskało na myśl, co mógł usłyszeć.

- Jasne - odparł drwiąco. - A żółwie mają skrzydła.

Joy przerwała zapinanie guzików białej bluzki i spojrzała na brata z wyższością.

- To głupie, Dillon.

- Żółwie nie mają skrzydeł - poparła ją Hope.

- Tylko ptaki...

- ...i anioły...

- ...i motyle...

- ... i samoloty.

Dillon odwrócił się do bliźniaczek i dał upust złości.

- Wiem o tym. Same jesteście głupie.

- Wcale nie jestem głupia. - Joy jak zawsze była gotowa do kłótni.

- Właśnie, że jesteś.

- To ty jesteś głupi, bo...

- ...ciągle chodzisz w piżamie - dokończyła Hope.

- I co z tego? - spytał wyzywająco Dillon.

- No... - Joy spojrzała na Maddie, szukając u niej wsparcia. - Już czas, żeby się ubrał, prawda?

- Owszem, w zasadzie... - zaczęła Maddie.

Ale Dillon nie pozwolił jej skończyć.

- Chcesz, żebym się ubrał, bo wtedy będziecie mogli nas stąd zabrać i porzucić gdzieś przy drodze.

- To nieprawda...

- Prawda - przerwał jej Dillon. - Słyszałem, jak o tym rozmawiali­ście. Planujecie się nas pozbyć. Ja nie jestem taki głupi jak one. Wiem, że chcecie nas wyrzucić.

Joy spojrzała na brata z naganą.

- Jesteś głupi, Dillon.

- Wujek Eben chce, żebyśmy tu zostali - dodała Hope.

- Wcale nie. Zaraz zadzwoni do kogoś i poprosi, żeby nas stąd zabra­li. Rozdzielą nas po różnych domach i już się nigdy nie zobaczymy! - krzyknął Dillon, pociągając nosem i walcząc ze wzbierającymi w oczach łzami.

- Wujek Eben nigdy by tego nie zrobił - odparła niepewnie Joy, od­ruchowo podchodząc do siostry.

- Ja nie chcę stąd iść! - Hope szybciej uwierzyła bratu i zaczęła płakać.

- Nigdzie nie musisz odchodzić - zapewniła dziewczynkę Maddie.

- Kłamiesz! - krzyknął Dillon. - Chcecie się nas stąd pozbyć! Sły­szałem, co mówiłaś!

- Dlaczego? - spytała Joy ze łzami w oczach. - Myśmy przecież nic nie zrobili!

- Mówiłem ci już, on nas tu nie chce - powiedział ze złością Dillon. - Nie cierpi was, bo jesteście głupie i tępe!

- Ja chcę do mamy! - łkała Hope.

Drzwi wejściowe otworzyły się z takim hukiem, że aż wszyscy pod­skoczyli. W progu stał Eben i przyglądał się im spod groźnie zmarszczo­nych brwi.

- Co tu się dzieje? - spytał. - O co te krzyki i płacze?

- Dillon podsłuchał naszą rozmowę - wyjaśniła Maddie. Wstrzyma­ła oddech i spojrzała na Ebena, ale wyraz jego twarzy pozostał nieodgadniony.

- Dillon powiedział, że chcesz się nas pozbyć - wyłkała Joy.

- I że się już nigdy nie spotkamy - dodała Hope, ocierając łzy.

- Dillon jest w błędzie, jak zwykle - oznajmił Eben.

Maddie odetchnęła z ulgą.

- Kłamiesz! - rzucił szybko Dillon. - Słyszałem, co mówiłeś. Nigdy nas tu nie chciałeś.

- Masz rację. - Eben kiwnął głową. - A wy nie chcieliście tu przy­jeżdżać. Ale jesteście, więc zostaniemy razem, czy nam się to podoba, czy nie.

Joy spojrzała na wujka niepewnie.

- To znaczy, że mamy zostać?

- No przecież mówię, że tak - odparł krótko Eben.

- Hope, zostajemy! - Joy chwyciła siostrę za rękę.

- Hurra! Hurra! - Bliźniaczki zaczęły skakać z radości.

Dillon patrzył na niego z pogardą i niedowierzaniem.

- Po prostu chcesz tylko, żeby przestały się mazać.

Eben spojrzał na chłopca twardo.

- Przekonasz się jeszcze, że ja zawsze mówię dokładnie to, co myślę, dziecko.

- Mam na imię Dillon. Nie cierpię, jak nazywasz mnie dziecko.

- Kiedy przestaniesz się zachowywać jak rozwydrzony dzieciak, za­cznę cię nazywać po imieniu - oznajmił Eben, urwał i powiódł wzrokiem po twarzach dzieci. - Ponieważ teraz będziecie mieszkać ze mną, już czas, żebyśmy sobie wyjaśnili pewne sprawy. W tym domu obowiązują określone zasady, to znaczy: zakazy i nakazy, które...

- Co to znaczy... nakazy? - spytała Hope marszcząc brwi.

- To pewnie coś takiego jak przykazania - wyjaśniła Joy.

- Tak jak mówili w szkółce niedzielnej, że Pan Jezus powiedział...

- ...że trzeba kochać bliźniego swego jak siebie samego - dokończy­ła Joy.

Eben patrzył w podłogę, z rozpaczą potrząsając głową.

Hope spojrzała na niego z powagą.

- My cię kochamy, wujku!

- Szczęściarz ze mnie - mruknął ironicznie Eben. - Póki co, zajmie­my się zasadą numer jeden - podjął. - Nie wolno wam zostawiać ciu­chów w salonie. Tak więc chcę, żebyście teraz pozbierali swoje rzeczy i zabrali je do sypialni. Ja w tym czasie się ubiorę. A kiedy wrócę, będą tu stały tylko puste torby. Jasne?

Joy szeroko otworzyła usta.

- Mamy zabrać to wszystko? - spytała z niedowierzaniem.

- Ale co z tym zrobić? - chciała wiedzieć Hope.

Eben uważał, że to jasne jak słońce.

- Pochować, oczywiście.

- Gdzie? - Joy była zupełnie zdezorientowana.

- Do szuflad w komodzie.

- Do których?

- Do których chcecie. Same zobaczycie, co się w nich zmieści. - Eben uznał, że ma problem z głowy.

- Ale my nie wiemy, jak to zrobić - oznajmiła Joy.

- W domu mama zawsze układała ubrania - wyjaśniła Hope.

- Waszej mamy już nie ma. - Eben znowu poczuł, że coś go ściska w gardle, ale postanowił się temu nie poddawać. - Teraz musicie same wszystko robić, bo ja nie zamierzam was obsługiwać tak, jak wasza mama. Jesteście już dość duże, żeby dbać o własne rzeczy. - Zignorował pełne dezaprobaty spojrzenie Maddie. - No, do roboty. Zabierajcie stąd swoje bambetle.

- Ale Maddie...

- ...ma nas teraz uczesać.

- Uczesze was później, jak już posprzątacie. Pospieszcie się, bo jak nie, to zaraz wszystko wyrzucę.

Zmobilizowane groźbą bliźniaczki gorliwie zabrały się do pracy. Zaczęły szybko zbierać ciuszki i wynosić je do sypialni. Dillon przez chwilę przyglądał się siostrom z pogardą, potem spojrzał gniewnie na Ebena i ostentacyjnie usiadł w fotelu, zakładając ręce na piersi.

- Ta zasada odnosi się także do ciebie, dziecko - powiedział Eben. - Wstań i bierz się do roboty.

- Nie będę sprzątał. A ty nie będziesz mi rozkazywał.

- Chcesz się założyć? - spytał Eben z przerażającym spokojem.

Dillon poruszył się nerwowo.

- Nie jesteś moim szefem - rzucił wyzywająco.

- Tak się nieszczęśliwie dla nas obu składa, że właśnie zostałem two­im szefem - odparł Eben. - Wcale mnie to nie cieszy, ale tak jest. Jeśli ci się nie podoba, możesz mieć pretensje tylko do swojej matki. - Złapał Dillona za ramię i ściągnął go z fotela. - Pozbieraj swoje rzeczy i zanieś do pokoju.

- Nienawidzę cię! - oznajmił Dillon, wyszarpując rękę z uścisku wuja.

Eben tylko wzruszył ramionami.

- Proszę bardzo, ale i tak musisz przestrzegać zasad Jakie tu obowią­zują.

Chłopiec rzucił mu ostatnie, wrogie spojrzenie, chwycił kłąb leżą­cych na podłodze spodni i powłócząc nogami, ruszył do swojego pokoju. Maddie patrzyła za nim z troską na twarzy. Kiedy był już dość daleko, odwróciła się do Ebena.

- Nie sądzisz, że potraktowałeś go trochę za ostro?

Eben uśmiechnął się krzywo.

- O co ci chodzi? Zostają tu, prawda? Powinnaś być zadowolona.

- Ja? - Maddie zamrugała gwałtownie. Starała się wyglądać na bar­dzo zaskoczoną.

- Nie udawaj, Maddie. To do ciebie nie pasuje.

- Nie wiem, o czym mówisz - odparła, grając na zwłokę.

- Akurat - zakpił. - Może i dałbym się nabrać, ale ta twoja akcja była szyta zbyt grubymi nićmi.

- Powiedziałam coś, co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? - zapytała, ciekawa, co to mogło być. Miała nadzieję, że jej powie.

- Nie. Potwierdziłaś tylko to, do czego sam doszedłem. Tak więc zatrzymam dzieci i wychowam, choć nie spodziewam się, że ktoś będzie mi za to wdzięczny - mruknął.

Drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Ramon. Szybko zdjął z głowy wystrzępiony kapelusz.

- Seńor Mac, skończyliśmy poranną robotę - oznajmił. Mówił po angielsku z silnym meksykańskim akcentem. Spojrzał ze zdumieniem na Ebena, który ciągle miał na sobie tylko dżinsy, i zawahał się. - Osiodłać teraz ten gniady koń?

- Nie - odparł Eben i urwał. Do salonu wpadły bliźniaczki, nawołu­jąc się i chichocząc. W jakiś sposób udało im się zmienić sprzątanie w świetną zabawę. - Dzisiaj nie będę pracował z końmi.

- Si, seńor. - Ramon kiwnął głową, znów się zawahał i zaczął mięto­sić w rękach kapelusz. - To co robić?

- Jedźcie sprawdzić, czy z bydłem wszystko w porządku.

- Si, seńor. - Ramon znowu przytaknął i ruszył do wyjścia.

- Zaczekaj chwilę! - zawołał Eben i wskazał palcem bliźniaczki. - Potrzebuję kogoś, kto mógłby tu codziennie przychodzić i zajmować się dziećmi. Może jakaś twoja ciotka albo kuzynka?

- Si, mi prima Sofia... - Ramon urwał i powtórzył swoją odpowiedź po angielsku: - Moja kuzynka Sofia, ona czasem doglądać dzieci z nasza wioska. Zapytam.

- Bueno. Jeśli się zgodzi, przyprowadź ją tu jutro rano.

- Si, seńor. - Meksykanin uśmiechnął się szeroko i wyszedł.

Eben odwrócił się i spojrzał na Maddie.

- Zadowolona? - spytał kpiąco. - Nie tylko zatrzymałem dzieci, ale jeszcze wynajmę opiekunkę.

- Nie patrz na mnie, to nie był mój pomysł - odparła z uśmiechem Maddie, wyraźnie rozbawiona.

- Cóż, chyba nie mam wielkiego wyboru, prawda? - stwierdził cy­nicznie. - Muszę to zrobić, jeśli w ogóle zamierzam jeszcze pracować.

Maddie nie mogła zaprzeczyć.

- Sądzę, że powinieneś się postarać, żeby Ramon i inni dostali zie­lone karty. Pewnego dnia pojawi się tu jakiś urzędnik i co wtedy zro­bisz?

- A kto powiedział, że Ramon nie ma zielonej karty? - spytał wyzy­wająco Eben.

- Widziałeś ją?

- Nie, i nie prosiłem, żeby mi pokazał. On pracuje, ja płacę. Skoro obaj jesteśmy zadowoleni z tego układu, nikomu nic do tego.

- Nie sądzę, żeby władze podzielały twoją opinię - odparła oschle Maddie.

- To już ich problem, nie mój.

- Ale bardzo szybko może stać się twoim problemem - powiedziała Maddie. - Działasz nielegalnie.

- To jakaś nowa krucjata? - Eben zmarszczył brwi. - Najpierw dzie­ci, teraz zielone karty. Nie mam czasu na bzdury, Maddie. Zapomniałaś, że Wilder trzyma mnie na muszce?

- Nie zapomniałam, ale...

- To daj mi spokój, dobrze? Sama wiesz, jak ciężko znaleźć pomoc­nika do pracy na ranczu. Jeśli masz dużo szczęścia, uda ci się zatrzymać kogoś na rok. Później wszyscy wolą poszukać sobie lżejszej roboty. Ra­mon został ze mną. To dobry robotnik, haruje jak wół, poza tym można na nim polegać.

- Tym bardziej powinieneś załatwić mu zieloną kartę - odparła spo­kojnie Maddie. - To nic trudnego. W El Regalo...

- Świetnie - przerwał jej Eben. - Więc ty się tym zajmij, jeśli uwa­żasz, że to takie strasznie ważne.

- Tak uważam. - Maddie odsunęła głowę. Tad właśnie usiłował jej wepchnąć rączkę do ust. - To bardzo ważne dla Ramona i Luisa, ale także ze względu na dzieci.

- Słucham? - Eben pytająco uniósł brwi.

- Ze względu na dzieci - powtórzyła. - Musisz im dawać dobry przy­kład. To istotny element wychowania.

Eben spojrzał na nią przeciągle.

- Cóż, jeśli mam dawać dobry przykład, muszę się w końcu ubrać.

- Dałbyś lepszy przykład, pomagając swoim robotnikom w zdobyciu zielonych kart - upierała się Maddie.

Eben był nieugięty.

- To sama się tym zajmij, do diabła - powiedział ze złością. - Ja nie mam czasu użerać się z urzędnikami. Nie teraz, kiedy tyle kłopotów zwa­liło mi się na głowę, dzięki Billy'emu Joemu Wilderowi i tym dziecia­kom.

Maddie wiedziała, że to prawda.

- Dobrze, mogę się tym zająć. - W przeciwieństwie do Ebena miała więcej czasu i znacznie mniej problemów.

- Świetnie. - Eben z roztargnieniem podrapał się po brodzie. - Nie zdążyłem się nawet ogolić - mruknął do siebie i spojrzał na Maddie. - Pewnie nie zdołam cię namówić, żebyś zajęła się Tadem, kiedy pójdę się umyć?

- Dlaczego nie - odparła. - Ale muszę cię ostrzec, że została już tylko jedna czysta pielucha. - Potrząsnęła prawie pustą plastykową tor­bą.

Eben westchnął ciężko.

- Pojadę do miasta zapisać Dillona do szkoły. Po drodze wstąpię do sklepu. - Spojrzał na Maddie z nadzieją. - Zostań i przypilnuj dzieci do czasu, aż wrócę.

- Proszę - dodała z uśmiechem Maddie.

- Proszę - powtórzył niecierpliwie Eben.

- Skoro tak ładnie mnie prosisz, odpowiedź brzmi „tak”. - Maddie zaśmiała się głośno.

- Dzięki. - Spojrzał na nią z nieudawaną wdzięcznością, a błysk ciepła w jego oczach na moment zaparł jej dech w piersiach.

Maddie zrozumiała, że mimo jego licznych wad, nadal go kocha. Wiedziała jednak, że to nie wystarczy. I nie będzie wystarczało, dopóki Eben nie pojmie, że miłość jest najważniejsza, a wszystko inne ma dru­gorzędne znaczenie. Może dzieci go tego nauczą.

Rozdział 9

Pierwsze promienie wschodzącego słońca zabarwiły horyzont na różowo. Mgliste światło pogłębiło jeszcze mrok ociągającej się z odej­ściem nocy. Eben wyszedł z domu z owiniętym w koc Tadem na jednej ręce i wiadrem z mydlinami w drugiej. Za nim szedł Dillon. Machał pu­stym wiadrem i mamrotał coś pod nosem z niezadowoleniem. Pochód zamykały zaspane bliźniaczki.

- Dlaczego musiałyśmy wstać tak wcześnie, wujku? - spytała sennie Joy.

- Oczy mi się jeszcze nie obudziły - dodała Hope, pocierając powie­ki.

- Bo jesteście jeszcze za małe, żeby pilnować Tada same.

Koń na padoku poruszył się niespokojnie i zaczął parskać z nadzieją.

- Ale Dillon może się nim zajmować - przypomniała Joy.

- On musi iść ze mną, żeby się nauczyć nowych obowiązków - od­parł Eben.

- Co to są obowiązki? - Hope podbiegła, żeby dotrzymać wujkowi kroku.

- No... na przykład wy - odparł szczerze, ale Hope nie zrozumiała dowcipu i nadal patrzyła pytająco. - Obowiązki to zadania, które trzeba wykonać codziennie, bez wyjątku.

- Co zrobimy z tą wodą? - Joy wskazała wiadro w ręce Ebena.

- Muszę umyć krowie wymiona przed udojem.

- Jakie imiona? - Dziewczynka była zaskoczona.

- Nie imiona, tylko wymiona - poprawił Eben, co niczego nie wyja­śniło. - Krowa ma pod spodem taką torbę... - spróbował raz jeszcze.

- Torbę? - Joy omal oczy nie wyszły z orbit.

- Gdzieś wyjeżdża? - dopytywała się Hope, marszcząc brwi.

Eben stłumił jęk rozpaczy. Było zdecydowanie za wcześnie na takie rozmowy.

- Zaczekaj. Zaraz sama zobaczysz.

Choć raz go posłuchały i na moment umilkły.

Kiedy doszli do stajni, Eben postawił wiadro na ziemi, otworzył drzwi i zaświecił światło. Dillon zajrzał do środka i zmarszczył nos.

- Ale śmierdzi.

- Przyzwyczaisz się. - Eben pchnął go lekko i podniósł wiadro.

- Jezus urodził się w stajence - przypomniała sobie Joy, rozglądając się wokół ciekawie.

- Dlatego, że w motelach nie było pokoi - dodała Hope.

Dillon spojrzał na nie pogardliwie.

- Wydaje wam się, że wiecie wszystko o Bożym Narodzeniu, ale nie wiecie nic. Jezus urodził się w żłobie.

- To jest to samo, prawda, wujku? - Joy wyciągnęła szyję, żeby spoj­rzeć na Ebena.

- Mama tak mówiła. - Hope nie miała żadnych wątpliwości.

- Do żłobu farmer wsypuje jedzenie dla zwierząt - wyjaśnił trochę niecierpliwie Eben. - W większości stajni żłób znajduje się z przodu.

Joy spojrzała na Dillona tryumfalnie.

- Widzisz? Jezus urodził się w stajni.

- A kogo to obchodzi? - mruknął Dillon.

Eben w duchu przytaknął mu ochoczo. Posłał chłopca po ziarno, pil­nując, by wziął je z właściwej beczki.

- W tej stajni też jest żłób? - Joy wybiegła do przodu, żeby się rozej­rzeć.

- Możemy włożyć Tada do środka? - spytała z zapałem Hope.

- Właśnie! Pobawmy się w Boże Narodzenie! - zawołała Joy.

Eben zrozumiał, że niestety obie bliźniaczki są już zupełnie rozbu­dzone.

- Nie, nie możecie włożyć Tada do żłoba - odparł martwym głosem. - Macie siedzieć tutaj, a ja pokażę waszemu bratu, jak się doi krowę.

- Ale my też chcemy zobaczyć! - Joy wróciła do nich w podskokach.

- Obiecałeś nam pokazać jej torbę - przypomniała Hope.

Eben przykrył wiązkę słomy kocem i ustawił ją między dwoma klo­cami siana.

- Stąd też będziecie wszystko widziały. - Ułożył Tada na sianie i po­dał Joy jego butelkę. - Może zaśnie. - Chodź tu! - zawołał do Dillona, który wyszedł ze spichlerza, niosąc starą puszkę po kawie. - Pokażę ci, gdzie to wrzucić, potem przyprowadzimy krowę.

- To gdzie ona teraz jest?! - zawołała jedna z bliźniaczek.

Eben miał ochotę puścić pytanie mimo uszu, ale czuł, że to nic nie pomoże. Mała będzie powtarzać je tak długo, aż uzyska odpowiedź.

- Na dworze.

- Możemy pójść z tobą?

- Nie, zostańcie tu i siedźcie cicho - rozkazał Eben. - Bo inaczej wystraszycie krowę - dodał na wszelki wypadek.

Wiedział, że to mało prawdopodobne. Krasula była najspokojniejszą mleczną krową, jaką kiedykolwiek miał. Wydawało się, że nic nigdy jej nie spłoszy.

Otworzył boczne drzwi i przyłożył do ust zwiniętą dłoń.

- Na! Krasula! Na! - zawołał, odwrócił się i spojrzał na Dillona, który stał obok z ponurą miną. - Teraz ty ją zawołaj - polecił.

- Po co? - burknął Dillon. - Już to zrobiłeś.

Gdyby Eben wiedział, że krótkie wytłumaczenie zmieni postawę chłopca, wyjaśniłby, że krowa musi się nauczyć rozpoznawać nowy głos. Ale nie przyszło mu to do głowy.

- Masz ją zawołać, bo tak kazałem - powiedział tylko. - No, już.

W oddali usłyszał powolne, głuche stąpnięcia krowich kopyt. Krasu­la zbliżała się do stajni.

Dillon niechętnie wyjął ręce z kieszeni i podniósł je do ust.

- Na! Krasula! Na! - zawołał, przedrzeźniając Ebena.

W ciemnościach rozległo się niskie muczenie.

- Ona mówi, że musisz jeszcze poćwiczyć - zakpił Eben i wciągnął Dillona z powrotem do stajni.

- Krowy nie mówią - prychnął z pogardą Dillon.

- Owszem, mówią, tylko nie po angielsku.

- A ty oczywiście rozumiesz wszystko - mruknął drwiąco Dillon.

- Nie wszystko.

Kopyta krowy zastukały o betonową posadzkę. Obie bliźniaczki aż jęknęły z zachwytu na widok jasnobrązowego zwierzęcia z krótkimi, wygiętymi rogami. Krowa spojrzała na dzieci przyjaźnie ciemnymi, wil­gotnymi oczami i zajęła swoje miejsce przy żłobie. Wsunęła głowę mię­dzy pręty, w stronę czekającego na nią ziarna.

- Jaka piękna - westchnęła Joy.

- Możemy się z nią pobawić?

- Nie, macie zostać z Tadem. - Eben wziął puste wiadro i odwrócił je do góry dnem.

- Jak ona się nazywa?

- Bessie - odparł Eben i polecił Dillonowi przynieść wiadro z mydli­nami.

- Nie wygląda na Bessie - stwierdziła Joy, nie odgrywając zachwy­conych oczu od krowy.

- Tak, ona wygląda na Annabelle - poparła ją z powagą Hope.

- Możemy ją tak nazywać?

- A nazywajcie, jak chcecie - odparł obojętnie Eben.

Joy zsunęła się cicho z siana, podeszła na palcach do krowy, przyj­rzała jej się uważnie, a potem spod zmarszczonych brwi spojrzała na Ebena.

- Gdzie ona ma torbę?

- Nie przyniosła żadnej torby. - Hope potrząsnęła głową.

- To jest torba. - Eben wskazał wezbrane mlekiem krowie wymię.

- To jest jej torba? - spytała z niedowierzaniem Joy.

- Tak. Tam krowa trzyma mleko. Trzeba ją umyć przed dojeniem. - Eben usiadł na wiadrze i rozejrzał się za Dillonem. Chłopiec stał w bez­piecznej odległości, nieufnie obserwując zwierzę.

- Podejdź tu, mały, żebyś widział, co robię.

Sądził, że Dillon ostro zareaguje na słowo „mały”, ale chłopiec tylko zmarszczył brwi.

- Stąd też wszystko zobaczę.

- Na oglądaniu się nie skończy - poinformował Eben. - To będzie lekcja praktyczna.

- Dlaczego mam się tego uczyć? - spytał Dillon.

- Bo to będzie twoje zadanie - odparł Eben. - Wkrótce sam się tym zajmiesz. Proponuję więc, żebyś tu przyszedł.

- A dlaczego my nie możemy się tego nauczyć? - zapytała Joy.

- Właśnie, dlaczego my nie możemy mieć zadania...

- ...jak Dillon?

- Dostałyście zadanie. Pilnujecie Tada. - Eben pochylił się, wyci­snął szmatę i zaczął obmywać wymiona krowy.

- To nie jest prawdziwe zadanie. - Joy była wyraźnie rozczarowana.

Eben zrozumiał, że nie ustąpią, aż wyznaczy im pracę, której jako czterolatki podołają.

- Dam wam prawdziwe zadanie, jak tylko skończymy doić - powie­dział.

- Fajnie! Co będziemy robić? - Joy radośnie zaklaskała w dłonie.

- Nakarmicie kury. A teraz cicho. Mówiłem, że Bessie może się wy­straszyć hałasu.

- Ona się nazywa Annabelle - poprawiła go Joy i uśmiechnęła się nagle, jakby wpadła na jakiś znakomity pomysł. - Wiem, co możemy zrobić, Hope! Możemy...

- ...zaśpiewać jej piosenkę! - dokończyła Hope, szeroko otwierając oczy.

- Czy ona lubi piosenki, wujku?

- Uwielbia. - W tej chwili Eben powiedziałby wszystko, byle tylko przerwać niekończący się ciąg pytań.

Wprowadzając Dillona w tajniki ręcznego dojenia krowy, słuchał więc kolędy W żłobie leży. W połowie drugiej zwrotki, kiedy dziewczynki do­szły do „bydlęta klękają”, śpiew zmienił się w kłótnię. Joy była przeko­nana, że bydlęta chciały się położyć, a Hope, twierdziła, że się kłaniały.

Eben posłuchał głosu rozsądku i nie włączył się do wymiany zdań.

Po kilku bezowocnych próbach uchwycenia wymion, Dillonowi udało się w końcu wycisnąć trochę mleka do wiadra. Chcąc oszczędzić na cza­sie, Eben sam dokończył dojenia Bessie, świeżo przemianowanej na An­nabelle.

Kiedy wreszcie kurczęta zostały nakarmione, a konie dostały siano, słońce wyszło zza gór. Na niebie pojawiły się smugi złota i purpury. Eben zauważył, że przez trójkę małych pomocników wypełnienie porannych obowiązków zajęło mu dwa razy więcej czasu niż zwykle.

Ruszył do domu z wiadrem mleka w ręce i wiercącym się Tadem na biodrze. Bliźniaczki wesoło podskakiwały po obu jego stronach, a Dillon wlókł się z tyłu w nastroju równie ponurym, jak przedtem.

- Ale było fajnie, wujku - zaszczebiotała uszczęśliwiona Joy.

- Jutro też możemy to wszystko robić? - spytała z zapałem Hope.

- Będziemy to robić codziennie. - Ebenowi jego własne słowa za­brzmiały jak wyrok śmierci.

- Lubię karmić kurczaki - powiedziała Joy, kiwając głową.

- Dlaczego nie zabierzemy ich do domu? - dopytywała ciekawie Hope.

- Czy wy nigdy nie przestajecie mówić? - spytał z rozpaczą Eben.

Joy zachichotała i zatkała sobie usta rączką.

- Mama powiedziała, że ja mówię nawet przez sen.

- A ja nie. - Hope potrząsnęła jasnymi lokami.

- Jestem głodny - odezwał się Dillon.

- Ja też - powiedziała szybko Joy.

- Będą naleśniki?

- Te małe!

Eben jęknął na myśl o przyrządzaniu śniadania i ponownym sprząta­niu koszmarnego bałaganu, jaki już raz przy tym powstał. Ale w tej samej chwili zobaczył coś zachwycającego. Prowadzącą na ranczo drogą szli Ramon i Luis Vargasowie w towarzystwie kobiety w długim, jasnym płasz­czu. Zatrzymał się i uśmiechnął z prawdziwym zadowoleniem.

Ramon dokonał prezentacji.

- Seńor Mac, to moja kuzynka. Sofia Perez.

Dziewczyna była młodsza, niż Eben oczekiwał. Miała najwyżej osiem­naście czy dziewiętnaście lat i piękne ciemne oczy. Spod kolorowej chu­sty wymykało się pasmo czarnych jak heban włosów. Widząc, że została poddana uważnym oględzinom, dziewczyna skromnie spuściła oczy. Do­piero po chwili podniosła wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało.

- Dzień dobry, seńor Mac - powiedziała bardzo powoli, łamaną an­gielszczyzną, co Eben przyjął z pewnym niepokojem.

- Mówisz po angielsku? - spytał, mrużąc podejrzliwie oczy.

- Si. Tak - poprawiła się szybko. - Uczę się w szkole - urwała i spoj­rzała na Ramona. - Ja czasem zapominać słowa.

- Mam nadzieję, że niezbyt często - mruknął sucho Eben. - Dzieci znają tylko angielski.

Sofia kiwnęła głową.

- Ramon mi powiedzieć.

Dillon zmierzył dziewczynę nieufnym spojrzeniem.

- Po co ona tu przyszła? - zwrócił się do Ebena.

- Po to, żebym mógł się w końcu zająć swoją pracą, a nie niańczeniem waszej czwórki. Sofia będzie się wami opiekować.

- Nie potrzebujemy opiekunki - oznajmił Dillon.

- Ciebie to właściwie nie dotyczy - odparł Eben. - Od poniedziałku zaczynasz naukę w szkole.

- Głupia szkoła - burknął Dillon dość głośno, by Eben to usłyszał. - Na pewno mi się nie spodoba - dodał i kopnął ze złością kamień.

Eben nie zwrócił uwagi na protest chłopca i odwrócił się do młodej Meksykanki.

- Zdajesz sobie sprawę, że poza opieką nad dziećmi będziesz mu­siała przygotowywać posiłki i utrzymywać w domu względny porzą­dek?

- Si. Tak, seńor Mac. Wiem, jak to robić - zapewniła pospiesznie, chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie.

- Umiesz smażyć naleśniki? - spytała Joy, która w przeciwieństwie do brata nie miała nic przeciw nowej opiekunce.

- My lubimy naleśniki - dodała Hope.

- Ja mogę zjeść trzy naraz...

- ...jeśli są małe - sprecyzowała Hope.

Sofia wysłuchała ich uważnie i pytająco spojrzała na Ramona.

- Que?

Ramon nachylił się i wyszeptał jej coś do ucha. Sofia natychmiast uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Si, umiem naleśniki.

Dziewczynki dały wyraz radości. Tym razem jednak Tad nie miał zamiaru podzielać entuzjazmu. Poruszył się niespokojnie, kaszlnął kilka razy i zaniósł się przeraźliwym płaczem. Eben próbował uciszyć malu­cha, ale efekt był jeszcze gorszy.

- Seńor mi go dać. - Sofia wyciągnęła ręce.

- Albo jest zmęczony, albo głodny, albo ma mokro - poinformował Eben.

Kiedy dziewczyna brała dziecko na ręce, poły jej płaszcza rozchyliły się i Eben, wstrząśnięty, dostrzegł wyraźnie zaokrąglony brzuch. Zanim jednak odzyskał mowę. Sofia prowadziła już dzieci do domu.

Eben odwrócił się do swojego robotnika.

- Ramon, ona spodziewa się dziecka!

- Si - rozpromienił się Meksykanin. - To ich pierwsze. Sofia i jej mąż Juan, oni mucho szczęśliwi.

- Pewnie są też szczęśliwi, że dostała pracę - mruknął ponuro Eben.

Ramon sprytnie udał, że nie zrozumiał podtekstu.

- Och, si, seńor Mac. Mucho dobrze mieć dodatkowy pieniądze, za­nim dziecko przyjść na świat.

- A jeszcze lepiej, jak dziecko urodzi się po tej stronie granicy, co?

Ramon spojrzał na niego niepewnie, ale zaraz uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami.

- To już w ręce Boga. Dziecko urodzić się za wiele miesięcy.

- Za ile, Ramon? - spytał łagodnie Eben. - Kiedy dokładnie?

- Dopiero w marzec, seńor.

Eben sceptycznie uniósł brew.

- W marcu?

Ramon zawahał się i niepewnie poruszył ręką.

- Marzec, luty. Quien sabe?

- Lepiej, żebyś wiedział - oznajmił Eben. - Bo jeśli nastąpi to wcze­śniej, stracisz pracę.

- Seńor Mac, ja przysięgać na Najświętsza Dziewica Maria, że... - zaczął z powagą Ramon, ale Eben tylko machnął ręką.

- Już dość zmarnowaliśmy dzisiaj czasu na pogawędki. Luis, zabierz mleko do domu i pokaż swojej kuzynce, jak je odcedzić. - Wręczył Mek­sykaninowi wiadro. - A ty złap i osiodłaj tego młodego ogiera - polecił Ramonowi.

Robotnicy ruszyli do zajęć, a na ganku pojawiła się Sofia.

- Seńor Mac?

- Co? - warknął Eben, nagle rozdrażniony.

Dziewczyna cofnęła się trochę, przestraszona.

- Robić naleśniki dla seńor?

- Nie! - odkrzyknął. - Zrób jajecznicę, dodaj do tego trochę sera i zawiń w tortillę, a chłopak niech mi to przyniesie na padok.

Eben zamierzał przez resztę dnia trzymać się z dala od domu. Posta­nowił, że śniadanie i obiad zje na dworze. Kiedy wreszcie skończył pra­cę, było już niemal ciemno. W drzwiach domu spotkał się z Sofią.

- Los nińos, one już zjeść. Kolacja dla seńor jest w piecyk, żeby być ciepła - powiedziała, nieśmiało skinęła głową na pożegnanie i spiesznie dołączyła do kuzynów. Eben patrzył za nią przez chwilę. Myślał, że może znalazł dobre rozwiązanie sytuacji. Sofia nakarmiła dzieci, trzymała je przez cały dzień z dala od niego i jeszcze przygotowała mu kolację. Utwier­dził się w tym przekonaniu, kiedy się okazało, że bliźniaczki są już zbyt zmęczone i senne, by dręczyć go swoją paplaniną.

Maddie wyszła spod prysznica, narzuciła na siebie jedwabny szla­frok w kolorze szampana, ściągnęła go w talii paskiem i odgarnęła mokre włosy z twarzy. Na lustrze osiadła para. Maddie odwróciła się więc od swojego zamglonego odbicia i poszła do sypialni.

Na szklanym blacie stolika, w pobliżu błękitnego szezlongu stała taca ze śniadaniem. Przez otwarte drzwi wychodzące na ogród wpadało świa­tło porannego słońca, co oznaczało, że w sypialni była już gosposia.

Maddie nie spojrzała nawet na szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Nalała sobie filiżankę kawy i wciągnęła w nozdrza gorz­kawy aromat. Niepokój nadal ją gnębił.

Podeszła do drzwi. Dom stał wprawdzie w pewnym oddaleniu od hotelu, domków kempingowych, basenu i kortów tenisowych, ale z okien sypialni widziała niemal całą posesję.

W tygodniu zawsze panowało tu wielkie ożywienie, ale niedzielny poranek był jak zwykle cichy i spokojny. Na wielkim padoku koło stajni pasło się kilka koni. Dziś żaden z gości hotelowych nie wybierał się na konną przejażdżkę.

Przed kilkoma domkami stały spakowane torby i walizki. Wiele osób przyjeżdżało i wyjeżdżało z El Regalo w niedzielę.

Po zachodniej stronie, za zabudowaniami, rozciągała się pustynia. Na horyzoncie widniały błękitne, zamglone góry, jakby wyrastały wprost z wyschłej równiny - wysokie i wyniosłe w swym surowym pięknie. Ale Maddie patrzyła na wschód, gdzie poranne słońce zalewało ziemię zło­tym blaskiem. Trzydzieści kilometrów dalej leżało ranczo MacCallisterów.

Maddie zmrużyła oczy, zerknęła w jego kierunku, potem odwróciła się szybko i podeszła do telefonu. Ciekawość zwyciężyła.

W ciągu kilku ostatnich dni setki razy zastanawiała się, jak też Eben radzi sobie z dziećmi. Wiedziała, oczywiście, że to nie jej sprawa, ale... Rozsądek podpowiadał, że nie powinna zbliżać się ponownie do Ebena, bo może zostać boleśnie zraniona po raz drugi.

Podniosła jednak słuchawkę i wystukała numer. Usiłowała przeko­nać samą siebie, że robi to tylko z troski o dzieci, a Eben nie ma z tym nic wspólnego. Była też trochę zła, że nie przyszło mu do głowy, by do niej zadzwonić i powiedzieć, co słychać u dzieci.

Bezmyślny, nieczuły, zgryźliwy drań, pomyślała. Sama nie mogła uwierzyć, że nadal go kocha.

A jednak - Eben MacCallister potrafił też być zdumiewająco deli­katny i niewzruszenie lojalny. I pewnie właśnie dlatego nie mógł jej wy­baczyć braku lojalności.

Przyciskając słuchawkę do ucha, Maddie pociągnęła łyk kawy. Po czwartym sygnale ktoś odebrał telefon.

- MacCallister, słucham - warknął głos w słuchawce.

Maddie nie zwróciła jednak uwagi na niegrzeczny ton, zaintrygowa­na odgłosami płaczu w tle.

- Eben, co tam się dzieje? - spytała, marszcząc brwi.

- Co mówiłaś? - Eben usiłował przekrzyczeć panujący w domu zgiełk.

- Pytałam...

- Zaczekaj chwilę. Nic nie słyszę - rzucił. Zaraz potem Maddie usły­szała jego stłumiony głos. - Natychmiast przestańcie się wydzierać! - krzyknął. - Nie widzicie, że rozmawiam przez telefon? Nic nie słyszę przez te wasze wrzaski. Zamknijcie się, ale już!

- Nie waż się krzyczeć na moje siostry! - odezwał się inny, ostry głos, z całą pewnością należący do Dillona.

- Jeśli się nie zamkną, zaraz dostaną! - zagroził Eben. Płacz prze­szedł w cichy szloch. - Przepraszam - powiedział Eben do słuchawki. - Jesteś tam jeszcze?

- Tak - odparła Maddie, zastanawiając się, o co ta cała awantura.

- To ty, Maddie, prawda? - spytał gderliwie.

- I ja się cieszę, że cię słyszę - powiedziała ironicznie.

- O co chodzi?

- Właściwie o nic - przyznała uczciwie. - Chciałam tylko zapytać, co tam u was słychać. Ale chyba już znam odpowiedź. A tak przy okazji, o co poszło?

- One chcą iść do szkółki niedzielnej - wyjaśnił wyraźnie zmęczony Eben.

- Niech zgadnę, odmówiłeś - mruknęła Maddie. Starała się nie ulec ogarniającej ją irytacji. - Oczywiście jesteś zbyt zajęty.

- Owszem - odparł sucho. - Muszę podkuć sześć koni i sprawdzić zbiornik w kanionie Serrado. Może ci się wydaje, że to niewiele, ale pil­nowanie tych potworów nie ułatwia mi zadania.

- Skoro chcą pojechać do szkółki, powinieneś je tam zabrać, MacCallister. Będzie to dla nich korzystne.

- Mówiłem ci już, nie mam czasu - uciął ostro Eben.

Maddie zawahała się. Potem, wbrew temu, co podpowiadał jej roz­sądek, wzięła głęboki oddech i powiedziała:

- Mam dla ciebie propozycję, MacCallister.

- Jaką propozycję? - spytał podejrzliwie.

- Wyszykujesz dzieci, a ja zawiozę je do szkółki niedzielnej.

- Dobra - zgodził się szybko Eben.

- Ale musisz je ubrać w odświętne sukienki i wyszczotkować im włosy - dodała Maddie.

- O której po nie przyjedziesz? - spytał Eben bez słowa komentarza.

Maddie spojrzała na zegar.

- Za czterdzieści pięć minut. Ale nie spodziewaj się z mojej strony żadnej pomocy. Jeśli nie będą gotowe, zabiorę się z powrotem, a ty im wytłumaczysz, dlaczego jednak nie jadą do kościoła.

- Spokojna głowa - rzucił Eben i natychmiast się rozłączył.

Uśmiechając się do siebie, Maddie odłożyła słuchawkę. Zaraz jed­nak zdała sobie sprawę, co właśnie zrobiła - znalazła kolejny pretekst, żeby zobaczyć się z Ebenem.

Sama będziesz sobie winna, Madeline Marie, skarciła się surowo w duchu. On znowu złamie ci serce, a tym razem nie licz na to, że jakiś Allan Williams pospieszy ci na ratunek.

Westchnęła, odruchowo przeczesała wilgotne włosy palcami i zno­wu zerknęła na zegarek. Nagle ogarnęła ją panika. Miała niecałe dwa­dzieścia minut, żeby się ubrać i wysuszyć włosy. Szybko postawiła fili­żankę na stoliku i pobiegła do łazienki.

Dokładnie czterdzieści pięć minut po rozmowie z Ebenem podjecha­ła pod dom na Gwiaździstym Ranczu i wysiadła z jeepa. Bliźniaczki wy­biegły jej na spotkanie, stukając czarnymi lakierkami o kamienną po­sadzkę werandy. Wyglądały jak dwie identyczne lalki - miały na sobie takie same sukienki z bordowego aksamitu obszyte białą koronką i bor­dowe kokardy we włosach.

- Czekałyśmy... - zaczęła Joy.

- ...i czekałyśmy na ciebie - dokończyła Hope.

- Myślałyśmy już...

- ...że się spóźnisz.

- No to się pomyliłyście. Już jestem. - Maddie otworzyła tylne drzwiczki i spojrzała w stronę domu, trochę zdumiona. - A gdzie Dillon?

- Już idzie. - Joy wdrapała się na siedzenie. - Wujek Eben kazał mu...

- ...założyć krawat.

- Dillon nie cierpi krawatów. - Hope zajęła miejsce obok siostry.

- Wujek Eben był strasznie na niego zły - powiedziała trochę złośli­wie Joy.

- Bo Dillon ciągle się wiercił - wyjaśniła Hope, kiwając głową.

Joy zrobiła dorosła minę i westchnęła.

- Wujek Eben bardzo się namęczył...

- ...żeby mu ten krawat zawiązać.

- Ale w końcu się udało - zakończyła Joy takim tonem, jakby nigdy nie wątpiła w sukces Ebena.

- Bardzo mnie to cieszy - odparła Maddie. - Zapnijcie pasy. Pomóc wam?

- Nie.

- Poradzimy sobie. - Hope wsunęła klamrę pasa w zatrzask.

Z domu wyszedł Dillon, szarpiąc węzeł krawata na szyi. Za chłop­cem szedł Eben z Tadem na ręku.

- Tylko rusz ten krawat, mały, a przez tydzień będziesz sam czyścił stajnie - powiedział ostrzegawczo do Dillona.

- Dlaczego mam nosić krawat? - burczał Dillon. - W domu nie mu­siałem zakładać krawata, jak szliśmy do kościoła.

- Ale bardzo dobrze w nim wyglądasz - wtrąciła się Maddie.

- A kogo to obchodzi? - odparł obojętnie, ale Maddie zauważyła, że się wyprostował i dumnie uniósł podbródek.

- Może usiądziesz z przodu, Dillon? - zaproponowała.

Eben zmarszczył brwi.

- A nie zamierzasz umieścić Tada na przednim siedzeniu?

- Tada? - spytała zaskoczona. Jej zdumienie szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu, kiedy zobaczyła, że Eben wystroił niemowlę w elegancki błękitny komplecik i czapkę z daszkiem w tym samym kolorze. - Bardzo mi przykro, ale obawiam się, że w szkółce niedzielnej nie mają grup dla niemowlaków.

- No i co teraz? - Eben spojrzał na nią niepewnie.

- Cóż, powiedziałam, że zabiorę dzieci do szkółki. A Tad jest jeszcze na to za mały.

- Ale i tak weźmiesz dzieciaka ze sobą, prawda? Już go ubrałem.

Maddie przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się szelmowsko.

- Czy ja wyglądam na niańkę, MacCallister?

Eben powoli przesunął wzrokiem po całej postaci Maddie, od ele­ganckiej, gładkiej fryzury, przez podkreślającą figurę sukienkę z cienkie­go kaszmiru, do małych stóp. Widok zaparł mu dech w piersiach.

Z tyłu trzasnęły drzwi samochodu.

- Wyglądasz raczej na kochankę - powiedział w końcu, tak cicho, by dzieci nie usłyszały.

Maddie, której serce zaczęło nagle bić bardzo szybko, zaniemówiła na chwilę, zahipnotyzowana pożądaniem, jakie dostrzegła w jego oczach. Ale Eben zaraz zacisnął usta i gniewnie zmarszczył brwi.

- Do diabła, Maddie, kobieta w twoim wieku nie powinna aż tak dobrze wyglądać.

Roześmiała się, ale głos lekko jej drżał.

- Prawienie komplementów nigdy nie było twoją najmocniejszą stro­ną, MacCallister. Kobieta w moim wieku - prychnęła ironicznie. - Na­prawdę, bardzo ci dziękuję. - Obeszła samochód i stanęła przy drzwicz­kach od strony kierowcy. - Zaraz po szkółce niedzielnej odwiozę dzieci do domu.

- No dobrze, a co z Tadem? - zaniepokoił się Eben.

- Zostawiam was razem. - Maddie wsiadła do samochodu. - Zoba­czymy się za parę godzin. Miłej zabawy! - zawołała na pożegnanie.

Patrząc za odjeżdżającym jeepem, Eben zaklął siarczyście. W odpo­wiedzi Tad zaczął radośnie gaworzyć i machać rączkami. Eben spojrzał na niego ponuro i westchnął.

- Zdaje się, że jesteśmy na siebie skazani - powiedział i znów popa­trzył w stronę znikającego w chmurze pyłu samochodu. - Chyba muszę się nauczyć poprzestawać na małym. W końcu mogłem się użerać z całą waszą bandą dziś rano. Problem w tym, że ona to sobie zaplanowała. Wiesz o tym, prawda? - spytał Tada, unosząc brew.

Maluch zaśmiał się i wykonał jeszcze kilka wymachów rękami.

- Widzę, że ty też uważasz to za świetny dowcip. - Ebenowi zdecy­dowanie nie było do śmiechu.

Nagle Tad spoważniał i szeroko otworzył oczy. Eben uśmiechnął się, widząc tę nagłą zmianę nastroju.

- No dobrze, to rzeczywiście dość zabawne - przyznał. - Tak czy inaczej, mamy huk roboty. Już najwyższy czas, żebyśmy się do niej za­brali - powiedział i przyjrzał się dziecku uważnie. - A skoro mam cię wszędzie ze sobą taszczyć, muszę coś wymyślić, żeby mieć wolne ręce.

Wpadł już na pewien pomysł. Ruszył z Tadem do domu wprowadzić plan w życie.

Rozdział 10

Gdzie jest wujek Eben? - Joy spojrzała przez boczną szybę, mocując się z pasem.

Maddie zatrzymała pod domem samochód.

Po drugiej stronie Hope, równie podekscytowana, też wyciągnęła szyję w stronę okna.

- Nie mogę się już doczekać...

- ...żeby pokazać, co dla niego zrobiłyśmy...

- ...w szkółce niedzielnej.

- Na pewno mu się spodoba. - Joy z przekonaniem kiwnęła głową.

- To tylko głupie rysunki - burknął Dillon.

- Nie słuchaj go, Joy - wtrąciła się szybko Maddie. - Wasze prace są śliczne.

Postanowiła, że jeśli Eben nie okaże zachwytu, udusi go własnymi rękami. Spojrzała na stajnię, gdzie Eben zazwyczaj podkuwał konie. Ale tam go nie było, nie zauważyła też narzędzi do podkuwania. Nie wierzy­ła, by zdołał podczas jej nieobecności podkuć sześć koni, zwłaszcza, że musiał jeszcze pilnować Tada.

Koło kurnika stała niebieska furgonetka Ebena, co oznaczało, że je­śli nawet pojechał do kanionu Serrado, zdążył już wrócić.

A skoro tak, to gdzie się podział?

- Widzisz go, Maddie? - Joy odpięła pas.

- Pewnie jest w domu - odparła, wyłączając silnik.

Bliźniaczki wyskoczyły z samochodu i pędem rzuciły się do fronto­wych drzwi. Maddie wysiadła, rozejrzała się wokół raz jeszcze, potem poszła za Dillonem na ganek. Na progu spotkała dziewczynki, głęboko zatroskane.

- Nie ma go tu, Maddie - powiedziała płaczliwie Joy.

- Wołałyśmy i wołałyśmy... - zaczęła z powagą Hope.

- ...ale nie odpowiedział. - Joy potrząsnęła głową i spojrzała na Maddie z przestrachem.

- Nie? - Istotnie, w domu panowała cisza. Maddie sama nie wiedzia­ła, co o tym myśleć. - A jest może...

- Tada też tu nie ma. - Odpowiedziała Joy, zanim Maddie zdążyła skończyć pytanie.

- Na pewno? - Nieprzekonana, Maddie ruszyła do sypialni.

- Zaglądałyśmy do jego łóżeczka - odparła Joy.

Hope powoli pokręciła głową.

- I nie ma.

- Nigdzie go nie ma.

- Myślisz, że coś im się stało? - Oczy Hope powoli wypełniły się łzami.

- Czy oni umarli, jak mama i tata? - spytała Joy, a jej podbródek nagle zaczął drżeć.

- Oczywiście, że nie - uspokoiła je szybko Maddie.

- No to gdzie są? - Hope była naprawdę wystraszona.

- Pewnie w stajni - wtrącił się Dillon. Tym razem, dla odmiany, przyjął optymistyczny punkt widzenia.

Maddie wiedziała, że o tej porze dnia to mało prawdopodobne, ale bliźniaczki były innego zdania. Wyraźnie im ulżyło.

- Na pewno są w stajni - podchwyciła Joy.

- Chodź. - Hope chwyciła siostrę za rękę. - Poszukajmy ich tam.

- Nie w tych sukienkach - powstrzymała dziewczynki Maddie. Sta­rała się nie poddawać panice. - Najpierw musicie się przebrać.

Bliźniaczki bez słowa protestu zmieniły kierunek i pobiegły do swo­jego pokoju. Dillon ruszył za nimi, wściekle szarpiąc znienawidzony kra­wat.

Maddie została sama. Szybko obeszła pokoje w nadziei, że Eben zo­stawił jakąś wiadomość, ale niczego nie znalazła. Wyjrzała na zewnątrz. Pusto. Dillon i bliźniaczki już się przebrali w codzienne stroje, więc po­maszerowała z nimi w stronę stajni. W połowie drogi usłyszeli nagle stu­kot końskich kopyt.

- Patrzcie! - Joy wskazała palcem jeźdźca zbliżającego się do nich od wschodu. - To wujek Eben!

- Ale gdzie Tad? - Hope zmarszczyła brwi.

Maddie też miała ochotę o to zapytać. Poczuła, jak ogarnia ją wście­kłość na myśl, że wyjechał z domu, zostawiając gdzieś niemowlę bez opieki. Ruszyła szybko ku Ebenowi, ale kiedy podeszła bliżej, zauważyła tobołek na jego plecach i roześmiała się z ulgą.

- Gdzie byłeś, wujku? - spytała Joy, kiedy zeskoczył z siodła.

- Myśleliśmy, że jesteś w stajni. - Hope szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w wielkiego siwego konia.

- Wszędzie cię szukaliśmy.

- Co tam masz na plecach? - spytała Hope, kiedy tobołek zaczął się ruszać.

- Waszego brata - odparł Eben i zwrócił się do Maddie: - Pomożesz mi? Zrobiłem nosidełko z koca i pojechałem do zbiornika, żeby je przete­stować.

- Tam siedzi Tad! - wykrzyknęła ze zdumieniem Joy, kiedy ze zwo­jów koca wyjrzała mała buzia.

- Tad jechał na koniu - powiedziała z zazdrością Hope.

- My też chcemy! Posadzisz nas? - spytała Joy, bardzo podniecona tym pomysłem.

- Prosimy! Wujku! Prosimy! - powtarzała błagalnie Hope.

Maddie widziała, że Eben zamierza odmówić, podeszła więc do ko­nia i poklepała zwierzę po szyi.

- To jest Duffy, prawda? - spytała, pewna, że rozpoznała siwego ogiera.

- Wiem, co chcesz powiedzieć - zaczął ostrzegawczo Eben.

- To świetnie. - Maddie uśmiechnęła się przebiegle. - Bo ja wiem, że Duffy nie ma nic przeciwko temu, żebyś pozwolił dziewczynkom sie­dzieć w siodle, kiedy będziesz go odprowadzał do stajni.

Bliźniaczki zaczęły skakać i piszczeć z radości. Eben czuł, że powi­nien być zły, ale nie potrafił się gniewać, kiedy widział ciepły uśmiech Maddie. Zawsze potrafiła go nakłonić do robienia rzeczy, na które wcale nie miał ochoty.

Nie, jednak nie zawsze, poprawił się w myślach. W jednej kwestii pozostał nieugięty - nie zgodził się, by wzięli ślub, dopóki nie zgromadzi odpowiedniej ilości pieniędzy. Sądził, że byłoby nie w porządku prosić dziewczynę, by wraz z nim biedowała i ciułała grosz do grosza.

Teraz, pierwszy raz życiu przyszło mu do głowy, że może popełnił błąd.

- To jak? - zapytała łagodnie, odrywając go od wspomnień.

- Mam dla ciebie propozycję - odparł tymi samymi słowami, któ­rych ona użyła podczas porannej rozmowy telefonicznej.

- Jaką propozycję? - W oczach Maddie błysnęły iskierki rozbawie­nia.

- Pozwolę dziewczynkom pojechać na koniu do stajni, jeśli ty pój­dziesz do kuchni i zaparzysz dzbanek kawy.

- Zgoda - powiedziała szybko Maddie.

Eben posadził na koniu najpierw jedną bliźniaczkę, potem drugą. Upewnił się, czy Joy trzyma się mocno siodła, a Hope siostry, wziął lejce i cmoknął na ogiera. Dillon patrzył za nimi spod zmarszczonych brwi.

Maddie zauważyła to i domyśliła się przyczyny jego posępnego na­stroju.

- Ty też chciałbyś się przejechać, Dillon?

- Takie przejażdżki są dobre dla dzieci - odparł z udawaną pogardą.

Maddie już miała zaprzeczyć, ale zmieniła zdanie.

- Pomożesz mi więc zaparzyć kawę?

- Nie. - Dillon kopnął ze złością kamień i odszedł, wsuwając ręce głęboko w kieszenie spodni.

Maddie ruszyła do kuchni sama. Posadziła Tada na podłodze. Gdy zajęła się przyrządzaniem kawy, niemowlę już raczkowało koło stołu. Po niedługim czasie do kuchni wpadły bliźniaczki, niesłychanie podekscy­towane konną przejażdżką. Najwyraźniej nie mogły się doczekać, kiedy opowiedzą Maddie wszystko ze szczegółami.

- Duffy jest naprawdę słodki - zaczęła Joy.

- Wujek Eben powiedział, że niedługo znowu będziemy mogły na nim jeździć - oznajmiła Hope.

- Może - dodał Eben, stojąc w progu kuchni.

Bliźniaczki spojrzały na siebie znacząco.

- To znaczy... - powiedziała Joy.

- ...musimy być bardzo grzeczne - dokończyła Hope, kiwając gło­wą.

- Nic nie szkodzi, wujku - rzuciła beztrosko Joy i niestropiona, wdra­pała się na krzesło.

- I tak musimy być grzeczne - stwierdziła spokojnie Hope.

- Bo niedługo przyjdzie Święty Mikołaj.

- Nie do tego domu. - Eben przekroczył Tada i sięgnął po dzbanek z kawą.

- Nie mów tak, Eben - mruknęła z wyrzutem Maddie.

- A to dlaczego? - spytał, unosząc brew.

- Dlatego. - Maddie nie miała ochoty omawiać jego poglądów na temat świąt przy dzieciach.

- To rzeczywiście ważny powód - zadrwił.

- Och! - wykrzyknęła nagle Joy. - Prawie zapomniałyśmy...

- Zrobiłyśmy coś dla ciebie, wujku... - przypomniała sobie Hope.

- ...w szkółce niedzielnej.

Dziewczynki wypadły z kuchni, pozostawiając Maddie i Ebena samych z Tadem. Maluch bawił się na podłodze plastykowymi mi­seczkami, które wyciągnął z jednej z dolnych szafek. Ebenowi wyda­ło się nagle, że w kuchni zapanowała bezmierna cisza. Spojrzał na Maddie. Sukienka podkreślała idealne kształty jej ciała. Upił łyk kawy. Ogarnęła go fala gorąca. Wiedział jednak, że to nie skutek ciepłego płynu.

- Napijesz się?

Zauważył, że nie napełniła swojej filiżanki.

- Nie - odparła i zmierzyła go wzrokiem.

Zaczął się zastanawiać, czy ta sytuacja nie wprawiła także Maddie w zakłopotanie. Na myśl o tym nie poczuł się ani trochę swobodniej.

- Widziałeś gdzieś Dillona? - spytała Maddie.

Eben kiwnął głową.

- Rzucał kamieniami w kaktusy.

- Chyba zrobiło mu się trochę przykro, że pozwoliłeś dziewczynkom przejechać się na koniu, a jemu tego nie zaproponowałeś.

- Dziwię się, że nie zaciągnęłaś go do stajni i nie kazałaś mi siodłać dla niego konia.

- Myślałam o tym - przyznała Maddie. - Ale on stwierdził, że takie przejażdżki są dobre dla dzieci.

- Bo tak jest.

- Owszem, ale od czegoś trzeba zacząć.

- Z nami było inaczej. Oboje urodziliśmy się na ranczu. A to są dzie­ci wychowane w mieście. - Wskazał ręką drzwi, za którymi zniknęły bliźniaczki.

- Tym bardziej powinieneś nauczyć je jeździć konno - stwierdziła Maddie.

- Nie mam na to czasu. - Sam nie przypominał sobie, żeby ktoś uczył go jeździć na koniu. Odnosił wrażenie, że umiał to robić od uro­dzenia.

- Nie mówię przecież, żebyś zaczął już jutro - rzuciła Maddie cię­tym tonem, który zazwyczaj wskazywał, że jest gotowa do kłótni.

Eben nie miałby nic przeciwko małej sprzeczce, chętnie rozładował­by jakoś napięcie. Już się szykował do ostrej odpowiedzi, gdy do kuchni wbiegły bliźniaczki.

- Zobacz, co narysowałam dla ciebie w szkółce niedzielnej, wujku. - Joy wyhamowała gwałtownie tuż przed nim i podniosła krzywo pokolorowany obrazek.

- Ja też mam dla ciebie rysunek. - Hope zamachała kartką.

- Mój jest inny - dodała Joy i z powagą pokiwała głową.

- Najpierw pokaż swój.

Joy nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Wyciągnęła przed sie­bie ręce z rysunkiem, unosząc je przy tym do góry, żeby Eben mógł go obejrzeć.

- To Jezus w żłobie. - Joy stanęła koło Ebena, żeby pokazać mu wszyst­ko dokładnie. - To jest Jezus, to Maria, a to Józef. To jest anioł i gwiazda. - Taka jak na twoich ostrogach.

Hope podeszła bliżej.

- Zapomniałaś o chłopcu z owcami.

- Wcale nie - prychnęła Joy i spojrzała na rysunek. - Tu jest chło­piec z owcami. A tu Annabelle. - Uśmiechnęła się tryumfalnie, wskazu­jąc bezkształtnego brązowego stwora na patykowatych nogach.

Eben spojrzał przelotnie na dzieło, po czym skupił się na kawie. Wnikliwa analiza sztuki rodem ze szkółki niedzielnej była ostatnią rze­czą, na jaką miał teraz ochotę. Omal nie udusił Maddie, kiedy przyszła mu z pomocą.

- Kto to jest Annabelle? - zapytała.

- Krowa wujka Ebena - odparła Joy.

- Myśmy ją tak nazwały - dodała Hope, uśmiechając się z dumą.

- Dillon uczy się doić.

- Jak będziemy większe...

- ...wujek Eben nam pokaże...

- ...jak to się robi.

- Pewnie nie możecie się już doczekać. - Maddie spojrzała z ukosa na Ebena ze złośliwym błyskiem w oku.

- Aha! - odparła z zapałem Joy. - Teraz co rano...

- ...karmimy kury.

- Ale nie możemy zbierać jajek. - Joy stanowczo pokręciła głową.

Hope westchnęła z żalem.

- Jak chcemy zabrać jajko...

- ...kury nas dziobią.

- To boli.

- Na pewno. - Maddie ze współczuciem kiwnęła głową.

Eben był bliski apopleksji. Nie rozumiał, po co Maddie podtrzymuje tę idiotyczną rozmowę.

- No dobrze, Hope, teraz twoja kolej. Pokaż wujkowi swój obrazek. - Joy odsunęła się trochę, żeby zrobić miejsce dla siostry.

- Ja narysowałam Trzech Króli. - Hope zaprezentowała swoje dzie­ło.

- Ja nie mogłam ich narysować - wyjaśniła spiesznie Joy.

- Bo wtedy jeszcze byli w podróży. Szli za tą gwiazdą. - Hope wska­zała palcem żółty bazgroł na swoim obrazku.

- Wtedy nie było samolotów... - wtrąciła Joy.

- ...więc narysowałam ich na koniach - dodała Hope, wyraźnie za­dowolona ze swojego pomysłu.

- Dillon mówi, że powinni siedzieć na wielbłądach. - Joy spojrzała pytająco na Ebena.

- Ale chyba mogli przyjechać do Betlejem na koniach, prawda? - drążyła Hope.

- Chyba tak. - Eben uśmiechnął się ze zniecierpliwieniem. Z drugiej strony nie potrafił się na nie złościć, kiedy tak się w niego wpatrywały szeroko otwartymi, ufnymi oczami.

- Narysowałabym Duffy'ego, tak jak Joy narysowała Annabelle, ale wtedy go jeszcze nie znałam - usprawiedliwiła się Hope. - On jest taki miły. Bardzo go lubię.

- Podobają ci się rysunki, wujku? - spytała Joy.

- Piękne, prawda? - ponagliła go Maddie ostrzegawczo, na wypa­dek, gdyby miał ochotę powiedzieć coś, co zraniłoby uczucia bliźniaczek.

- Śliczne. Obydwa - burknął Eben, zły, że Maddie mogła go posą­dzić o taki brak delikatności.

- Są twoje, wujku. - Joy wręczyła mu swój rysunek.

Hope natychmiast poszła w ślady siostry.

- Narysowałyśmy je dla ciebie.

- Dziękuję. - Eben wziął prace i położył je na stole.

- Możesz je powiesić na lodówce - zaproponowała Joy.

- Przynieść taśmę klejącą? - spytała Hope.

- Później - odparł Eben. - Teraz idźcie pobawić się na dworze.

- Dobrze. - Joy ruszyła do drzwi.

Ale Hope ociągała się z odejściem, zerkając nieśmiało na Maddie.

- Pójdziesz się z nami pobawić?

- Nie dzisiaj. - Maddie uśmiechnęła się serdecznie, żeby nie urazić dziewczynki odmową. - Muszę wracać do domu.

- Jeszcze nie. - Eben położył jej dłoń na ramieniu, gdy zrobiła krok w stronę drzwi.

Maddie zatrzymała się i spojrzała na niego, zdumiona, z lekko roz­chylonymi ustami. Eben spojrzał na jej wargi i nagle bardzo wyraźnie przypomniał sobie ich smak.

- Dlaczego nie? - spytała stłumionym, drżącym głosem.

Ucieszył się, widząc zmieszanie Maddie, zwłaszcza że sam czuł się skrępowany, kiedy była tak blisko.

- Musimy porozmawiać - wyjaśnił i zwrócił się do dziewczynek: - No, zmykajcie już.

Bliźniaczki pobiegły do swojego pokoju po lalkę Eloizę. Po chwili rozległo się trzaśniecie frontowych drzwi. Eben nie spuszczał wzroku z Maddie.

- O czym chcesz porozmawiać? - zapytała z ciekawością, pewnym głosem.

Eben wyczuł, że Maddie znowu ma się na baczności.

Zirytowało go to, tak jak i fakt, że ona nadal wzbudzała w nim pożą­danie. Denerwowały go wspomnienia - i te dobre, i te złe - oraz aluzje Maddie, z których wywnioskował, że jej zdaniem, tylko on jest odpowie­dzialny za rozstanie. Wkurzał się też na mnóstwo innych rzeczy.

- O nas - wycedził przez zęby.

Gwałtownie chwycił ją w ramiona i pocałował namiętnie. Maddie opierała mu się przez krótką chwilę, potem nagle uległa jego sile i odpo­wiedziała równie mocnym pocałunkiem.

Eben zapragnął posiąść ją całą, znowu otrzymać to, co kiedyś nale­żało tylko do niego. Ona także wyraźnie tego chciała.

Ale to nie dawało mu satysfakcji. Kiedyś też go pragnęła - a potem odeszła. Zamierzał ją za to ukarać, zranić tak, jak ona zraniła jego. Trzy­mając jednak Maddie w objęciach, czuł, że zemsta jest pusta.

- Dlaczego? - spytał z ustami przy jej ustach. Nadal towarzyszył mu ten sam rozdzierający ból i gniew, że ciągle mu na niej zależy, a ona nie odwzajemnia uczuć. - Dlaczego tu wróciłaś?

Odsunął się trochę, żeby uspokoić oddech i walące mu jak młotem serce. Stała przed nim z głową odrzuconą w tył, ukazując pięknie wygiętą szyję, z pełnymi, wilgotnymi ustami i ciągle jeszcze przymkniętymi po­wiekami.

- Było mi dobrze. Pozbierałem się po twoim odejściu. A teraz... - urwał. Duma nie pozwoliła mu dokończyć zdania.

Ciągle jednak dręczył go ból, fizyczny i psychiczny. Ten pierwszy można było uśmierzyć, tego drugiego nie.

- Po co tu przyjechałaś? - spytał chrapliwie.

- Do diabła, MacCallister - odparła Maddie, głosem drżącym z emo­cji. - Zawsze mnie tylko oskarżasz. Twoim zdaniem to ja jestem wszyst­kiemu winna.

- Bo jesteś. - Zaskoczyło go, że ona może uważać inaczej. - Dlacze­go? Dlaczego ode mnie odeszłaś? - spytał gniewnie.

Maddie odepchnęła go od siebie z nagłą siłą.

- Dlaczego odeszłam? - powtórzyła z niedowierzaniem.

- Tak, dlaczego to zrobiłaś? Cholera, Maddie, mam chyba prawo wiedzieć.

Roześmiała się, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło.

- Nie wiem, jak możesz w ogóle o to pytać. Nawet idiota by to zrozumiał.

- Ach tak, więc jestem idiotą? - wycedził zimno Eben.

- Najwyraźniej nie, skoro zadajesz takie pytania. - Maddie uśmiech­nęła się smutno.

- Więc powiedz, dlaczego mnie zostawiłaś? Dlaczego wyszłaś za Williamsa? Kochałaś go tak, jak twierdziłaś, że kochasz mnie?

- Na początku go nie kochałam - przyznała z zamyśleniem Maddie. - Ale bardzo lubiłam. Allan był taki dobry i czuły. Zawsze umiał mnie rozśmieszyć. - Mimochodem zauważyła, że Eben zacisnął gniewnie usta.

- Pamiętaj, że wtedy nie szukałam miłości. Wiedziałam już, jak bardzo może być bolesna. Myślę, że w pewnym sensie przed nią uciekałam.

- Ale dlaczego? - spytał znowu Eben, w udręce czekając na odpo­wiedź.

Maddie podeszła do niego.

- Bo byłam przekonana, że mnie nie kochasz.

- Że ja nie kocham ciebie? - powtórzył Eben w osłupieniu. - Skąd ci to przyszło do głowy?

- A co miałam myśleć? - odparła. - Ilekroć wspominałam o ślubie, ucinałeś rozmowę. Twierdziłeś, że musimy jeszcze poczekać, że może w przyszłym roku... Ale przychodził następny rok, a twoja odpowiedź była zawsze taka sama. W końcu doszłam do wniosku, że skoro nie chcesz się ze mną ożenić, to znaczy, że nie zamierzasz dzielić ze mną swojego życia, że chodzi ci tylko o zaspokajanie swoich fizycznych potrzeb. Są­dziłam, że nie potrzebujesz żony, tylko kochanki.

- To śmieszne - zaprzeczył Eben. - Nie było mnie stać na żonę.

- Tak. - Maddie uśmiechnęła się drwiąco. - Twoja ulubiona wy­mówka.

- To nie wymówka, to prawda.

- Powiem ci coś, co także jest prawdą, kochanie. - Maddie wspięła się na palce i lekko pocałowała go w usta. - Tak bardzo byłeś skupiony na walce o finansowe bezpieczeństwo, że odrzuciłeś moją miłość.

- Nieprawda - wydusił Eben. - To ty ode mnie odeszłaś.

- Zawsze w końcu wracamy do tego, co ja zrobiłam tobie - stwier­dziła smutno Maddie. - Nawet nie dostrzegasz tego, co ty zrobiłeś mnie.

- Ja ci nic nie zrobiłem - odparł stanowczo Eben.

- Przyznaj, pieniądze zawsze były dla ciebie najważniejsze.

- Bzdura. - Nie mógł uwierzyć, że Maddie rzeczywiście tak myśli.

- Czyżby?

Jej ciemne, łagodne oczy były pełne żalu. To ciche pytanie trochę osłabiło jego niezachwiane dotąd przekonania. Nagle poczuł, jak mała rączka ciągnie za nogawkę jego dżinsów. Spojrzał w dół. Tad usiłował ustać na swoich niepewnych nóżkach, kurczowo trzymając się spodni. Dziecko popatrzyło na niego i zabulgotało wesoło.

- Eben! Tad stoi! - wykrzyknęła Maddie. - Sam się podciągnął?

- A skąd mam wiedzieć? Nie zwróciłem uwagi.

Nadal nie bardzo go to interesowało.

Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że Maddie nie ma już tam, gdzie stała jeszcze przed chwilą. Przykucnęła obok dziecka i podtrzymywała je lekko, na wypadek, gdyby miało się przewrócić.

- Pierwszy raz to zrobił? - spytała z zachwytem.

- Co? - Eben zmarszczył brwi.

- No, podciągnął się.

- Wczoraj przy kolacji złapał się krzesła i wstał. Bo co?

- Bo co? - powtórzyła z politowaniem i potrząsnęła głową. - Staną­łeś na własnych nóżkach, a na twoim wujku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia - zaćwierkała do dziecka.

Tad uśmiechnął się szeroko, puścił spodnie Ebena i wyciągnął rączki do Maddie, która zdążyła go chwycić, zanim stracił równowagę.

- Niesamowite. - Maddie asekurowała malucha, kiedy ruszył przed siebie krokiem przypominającym taniec wojenny. - Jak ty szybko rośniesz! Ledwo nauczyłeś się raczkować, a już próbujesz stawiać pierw­sze kroki.

- Nie do wiary. - Eben patrzył na Maddie, zdezorientowany.

- O co chodzi? - Maddie podniosła Tada, przytuliła do siebie i dmuch­nęła mu w szyję. Tad zapiszczał radośnie.

- O to, że potrafisz tak błyskawicznie przejść od kłótni do szczebio­tów nad dzieckiem. - Eben był ciągle zbyt oszołomiony pocałunkiem i bliskością Maddie, by mógł równie szybko zająć się czymś innym.

- To proste. - Maddie nie przestała się uśmiechać i robić min do dziecka. - Jestem kobietą. A może tego nie zauważyłeś?

- Zauważyłem - odparł sucho. Zawsze dostrzegał kobiecość Maddie bardziej, niżby tego chciał. W przeszłości i teraz.

- Och, och. - Maddie popatrzyła uważnie na Tada, potem zajrzała do jego spodenek. - Tak właśnie myślałam. Najwyższy czas, żeby wujek zmienił ci pieluszkę. - Już miała podać Ebenowi dziecko, ale nagle znie­ruchomiała, po czym jeszcze raz zajrzała w spodenki. - Zaraz, zaraz. Agrafka? To pielucha z tetry?

- Oczywiście.

Maddie westchnęła, rozbawiona.

- Jasne. Nie wydałbyś pieniędzy na jednorazówki.

- Masz pojęcie, ile kosztują? - Eben wziął niemowlaka na ręce. - To dziecko zużywa je w takim tempie, że musiałbym wyrzucić fortunę do kosza na śmieci. A zwykłe pieluchy piorę i już. Potem zawsze można wykorzystać je na ścierki do podłogi.

Maddie parsknęła śmiechem.

- Eben MacCallister, mistrz przetwórstwa surowców wtórnych.

- To źle? - spytał, dotknięty szyderstwem w jej głosie.

- Ależ skąd. - Maddie przyglądała mu się w zamyśleniu. - Tylko jest w tym pewna ironia. Jeśli chodzi o rzeczy, nigdy ich nie wyrzucasz, choć­by były nie wiem jak stare czy zniszczone. Kiedy się psują, naprawiasz je, wymieniasz części. Do ludzi masz zupełnie inne podejście, jeśli raz cię zawiodą, nie dostaną swojej drugiej szansy. Młodzi, starzy, nowi czy dobrze znani, bez znaczenia. Już po nich.

- Czy to jakaś aluzja? - spytał sarkastycznie Eben.

Maddie spojrzała na niego przeciągle i uśmiechnęła się lekko.

- Powiedzmy, że tylko moje przemyślenia. Do zobaczenia, MacCal­lister. - Maddie ruszyła do drzwi.

- Zaczekaj, nie skończyliśmy rozmowy - zaprotestował, chociaż nie miał pojęcia o czym jeszcze mówić.

Maddie zatrzymała się i wdzięcznie oparła jedną ręką o futrynę.

- Jeśli będziesz chciał porozmawiać, zadzwoń do mnie. - Jej ciepły uśmiech nagle stał się kuszący. - Ale tego nie zrobisz, rzecz jasna. Bo wtedy to ty musiałbyś wykonać jakiś ruch. A przecież dajesz każdemu tylko jedną szansę. Ja już swoją zmarnowałam. - Wzruszyła lekko ra­mionami. - Oczywiście z mojego punktu widzenia to ty zaprzepaściłeś swoją szansę.

- Wyczuwam, że to kwestia ambicji - rzucił kpiąco Eben, chcąc od­płacić pięknym za nadobne. - Bardzo chcesz, żeby było jasne, że ode­szłaś, a nie zostałaś odrzucona.

- Pozwól więc, że sprecyzuję - powiedziała zimno. - Nie wróciłam w nadziei, że może zechcesz dać mi drugą szansę, MacCallister. Wręcz przeciwnie, będziesz miał dużo szczęścia, jeśli ja ci ją ofiaruję.

- Doprawdy? - Eben nie umiał ukryć irytacji.

- Doprawdy. - Maddie uśmiechnęła się słodko. - Przemyśl to sobie.

Pomachała mu ręką i wyszła z kuchni. Eben kipiał ze złości.

W tej właśnie chwili Tad zorientował się, że pielucha zaczęła prze­ciekać. Jego wściekły krzyk zagłuszył trzaśniecie frontowych drzwi.

Rozdział 11

Rozmowa z Maddie nie dawała Ebenowi spokoju przez wiele dni, przez co stał się jeszcze bardziej drażliwy i wybuchowy niż zwykle.

W środę rano pod dom zajechała furgonetka. Eben musiał przerwać pracę z dwuletnią klaczą. Kierowca oznajmił, że zasady ustanowione przez związki zawodowe nie pozwalają mu rozładować przesyłki, zawierającej rzeczy należące do dzieci. Niezadowolenie Ebena przeszło w zimną wście­kłość.

Nie miał jednak wyboru. Oderwał Ramona i Luisa od zajęć, żeby pomogli mu opróżnić furgonetkę. Na domiar złego kierowca uparł się, żeby Eben policzył paczki, sprawdził, czy ich ilość zgadza się z tym, co było napisane w liście przewozowym, i upewnił się, czy nic nie uległo uszkodzeniu w czasie transportu, zanim złoży swój podpis na stosownym kwicie.

Eben stracił na tę ceremonię całą godzinę.

Ale na tym się nie skończyło.

Kiedy bliźniaczki zobaczyły pudła, zaczęły kręcić się wokół niego i nie dały mu spokoju tak długo, aż znalazł lalki Barbie. Lalki znajdowały się oczywiście w ostatnim pudle, które otworzył. W czasie szukania wszystkie inne rzeczy zostały wyciągnięte, a to z kolei oznaczało, że trze­ba je było teraz gdzieś pochować.

Zanim się obejrzał, nastało południe.

Co gorsza, podjazd i wnętrze domu zmieniły się w prawdziwy tor przeszkód, zawalony zabawkami, rowerkami na trzech kółkach i mnó­stwem innych przedmiotów, wśród których znajdował się też większy rower, wysokie krzesełko, kojec, huśtawka, chodzik, łóżeczko. Wszyst­kich dziecięcych drobiazgów było więcej, niż Eben mógł sobie kiedykol­wiek wyobrazić.

Dwa razy niemal zadzwonił do Maddie, żeby przyjechała po wypo­życzone łóżeczko. Powstrzymało go jednak wspomnienie ostatniej roz­mowy. Absolutnie nie życzył sobie, by pomyślała, że czeka, aż ona da mu drugą szansę. Bo to on został przecież skrzywdzony.

Poskładane łóżeczko z El Regalo ciągle więc stało pod ścianą w jego sypialni.

W niedzielę rano Eben sam zawiózł dzieci do szkółki niedzielnej. Potem wrócił na ranczo, ustawił płócienny daszek koło padoku, znów pojechał po dzieci do kościoła. Po południu zainstalował kojec pod dasz­kiem. Kazał Dillonowi i bliźniaczkom bawić się w jego pobliżu, tak by siedzący w kojcu Tad miał ich na widoku. Dopiero pod koniec dnia Eben zdołał popracować trochę ze starszymi końmi.

W poniedziałek zaczął widzieć wszystko w jaśniejszych barwach. Poranny trening z trzylatkami poszedł tak gładko, że Eben postanowił wysłać wszystkie, z wyjątkiem dwóch, na pastwisko i sprowadzić je z po­wrotem dopiero na tydzień przed sprzedażą, by dopracować szczegóły. Dzięki temu mógł się skoncentrować na dwulatkach.

W południe szybko zjadł przygotowany przez Sofię obiad, a kwa­drans później wskoczył na narowistego ogiera. Pracował z trzecim ko­niem tego popołudnia, kiedy Sofia wybiegła z domu, mocno wzburzona, przytrzymując brzuch dłonią.

- Seńor Mac! Seńor Mac! - krzyknęła, przystając bez tchu przy pło­cie. - Szybko!

- Co się stało? - Eben rzucił okiem na jej pobladłą z wysiłku twarz i pomyślał o najgorszym. Spojrzał wściekle na Ramona, który czekał przy wjeździe na padok z następnym koniem. - Cholera, uprzedzałem, że jeśli dziecko...

- Jest wiadomość na telefon - uspokoiła go Sofia. - Bardzo importante.

- Ważna wiadomość? Skąd wiesz? - spytał niecierpliwie.

- To nauczycielka ze szkoły. Mówi, żeby pan do niej zadzwonić za­raz. Muy importante. - Sofia zamachała trzymaną w ręce kartką. - Ja zapisać numer.

Szkoła. Dillon. Chłopak zachorował. Miał wypadek. Jest ranny.

Tysiąc myśli przetaczało się Ebenowi przez głowę, kiedy biegł do domu, wystukiwał numer i czekał, aż nauczycielka wreszcie odbierze te­lefon.

- Mówi Eben MacCallister... - zaczął, ale nic więcej nie zdążył do­dać.

- Pan MacCallister - powiedziała z naganą nauczycielka. - Cieszę się, że w końcu znalazł pan czas, żeby się ze mną skontaktować.

- Bardzo przepraszam - odparł Eben, dotknięty nutą sarkazmu w jej głosie. - Ale zadzwoniłem do pani natychmiast, jak tylko otrzymałem wiadomość.

- Owszem, tym razem - powiedziała kobieta z naciskiem. - Niestety, nie raczył pan odpowiedzieć na żaden z listów, które przekazałam przez siostrzeńca. Dillon poinformował mnie, że jest pan zbyt zajęty, żeby so­bie tym zawracać głowę.

- O jakich listach pani mówi? - Eben zmarszczył brwi. - Niczego nie dostałem od Dillona.

- Zapewniam pana, panie MacCallister, że od czterech dni podawa­łam przez chłopca wiadomości dla pana - odparła chłodno.

- A ja zapewniam panią, że ich nie otrzymałem - powtórzył przez zaciśnięte zęby. - A więc, o co chodzi?

Gotując się ze złości, wysłuchał długiej litanii zarzutów pod adre­sem Dillona. Po skończonej rozmowie z nauczycielką cisnął słuchawkę na telefon i chwycił swoje jeździeckie rękawice.

- Zabiję smarkacza - mruknął i wielkimi krokami ruszył do drzwi. Zatrzymał się w połowie drogi, bo do kuchni właśnie wpadły bliźniaczki. Ciągnęły za sobą sznur dużych staroświeckich lampek, jakie kiedyś wy­korzystywano w zewnętrznych świątecznych dekoracjach.

Natychmiast rozpoznał różnokolorowe żarówki, choć nie widział ich od wielu lat. Zdążył już niemal zapomnieć o pudłach z choinkowymi ozdobami, które leżały na strychu i tylko gromadziły kurz.

Jego ojciec zawsze przystrajał cały dom na Boże Narodzenie. Każdy kąt zawalał świątecznymi gadżetami. Carla to uwielbiała i po jego śmier­ci kontynuowała tę tradycję.

Eben natomiast zawsze uważał to za stratę czasu, pieniędzy i energii. Nigdy jednak nie zabraniał siostrze wyciągać tego wszystkiego przed świętami. Upierał się tylko przy jednym - by zewnętrzne lampki paliły się wyłącznie w Wigilię.

- Wujku! Wujku! Zobacz! - krzyczały bardzo podekscytowane dziew­czynki.

- Co robicie z tymi lampkami? Dokąd je zabieracie? - Patrzył ze złością na dziewczynki.

- Znalazłyśmy je... - zaczęła Joy.

- ...w pudle na górze - dokończyła Hope, najwyraźniej zachwycona odkrytym skarbem.

- Na górze? - Zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się, gdy pomyślał, że bliźniaczki buszowały w pokojach na poddaszu. - A co wyście tam robiły?

Joy usłyszała nutę dezaprobaty i spojrzała na niego niewinnie.

- Myśmy... patrzyły.

- Tam jest tyle pokoi... - ciągnęła Hope, która tym razem nie wyczuła zmiany nastroju swojej siostry.

- A w tych pokojach tyle pudeł - dodała ostrożnie Joy.

- Wiem, ale wy nie macie tam czego szukać - oznajmił stanowczo Eben. - Rozumiecie?

- T-tak. - Joy kiwnęła głową i spróbowała zmienić temat. - Zobacz, jakie piękne...

- ...lampki choinkowe. - Hope wyciągnęła przed siebie ręce z po­skręcanym sznurem.

- Na górze jest ich mnóstwo, wujku.

- Możemy je zawiesić wieczorem na dworze? - spytała z zapałem Hope.

- Nie. - Eben wyminął dziewczynki i ruszył do drzwi.

Bliźniaczki osłupiały na moment. Zaraz jednak pobiegły za Ebenem, wlokąc klekoczące po podłodze lampki.

- Ale już prawie Boże Narodzenie!

Eben zatrzymał się i odwrócił gwałtownie. Dziewczynki przystanę­ły. Spojrzały na wujka niepewnie.

- Gdzie Sofia? - Rozejrzał się po salonie w poszukiwaniu młodej Meksykanki. - Miała was pilnować.

- Jest z Tadem - wyjaśniła szybko Joy. Natychmiast wyczuła, że wujek jest zirytowany.

- Powiedziała, że mamy iść się pobawić...

- ...i być cicho.

- Ona próbuje uśpić Tada.

- Ale on nie chce spać. - Joy z żalem potrząsnęła głową.

- Tad to skaranie boskie - westchnęła Hope.

- Może jutro zawiesimy lampki? - zaproponowała Joy.

- Nie. Ani jutro, ani pojutrze, ani popojutrze - uciął krótko Eben.

- Dlaczego? - spytała płaczliwie Joy.

- Niedługo Boże Narodzenie - przypomniała mu Hope.

- A jak jest Boże Narodzenie, wszyscy muszą...

- ...zawiesić mnóstwo...

- ...mnóstwo lampek.

- Ja nic nie muszę - oznajmił zdecydowanie Eben.

- To nie jest trudne - pocieszyła go szybko Joy.

- My ci pomożemy - zawołała ochoczo Hope.

Eben uciszył dziewczynki stanowczym ruchem ręki.

- Nie potrzebuję pomocy, bo nie zamierzam wieszać żadnych lampek.

- Ale to są urodziny Jezusa - upierała się Joy.

- A mamusia mówiła...

- ...że Jezus był Światłością Świata.

- Musisz zawiesić lampki...

- ...żeby ludzie widzieli...

- ...jak On jasno wszędzie świeci. - Hope rozpostarła ramiona, ko­łysząc sznurem z lampkami, który ciągle trzymała w rękach. Omal nie uderzyła nim siostry w głowę.

- Myślę, że On świeci dość jasno i bez jakichś idiotycznych lampek. - Eben zaczynał się już trochę niecierpliwić.

- Ale...

- Żadnych lampek! - ryknął, tracąc panowanie nad sobą.

Dziewczynki drgnęły i spojrzały na niego szeroko otwartymi, prze­straszonymi oczami. Eben zmitygował się i potarł twarz dłonią żeby opa­nować gniew.

- Posłuchajcie, lampki zużywają prąd, a prąd kosztuje. Nie mam na to pieniędzy. - Sklął się w duchu, że opowiada o finansach dwóm czterolatkom. Ale w końcu mówił prawdę. Nie miał czasu na rozwieszanie lam­pek, a już na pewno pieniędzy na opłacenie dodatkowego zużycia energii elektrycznej. - Jasne? - zakończył.

Dwie pary oczu spojrzały na niego ze smutkiem. Dziewczynki poki­wały głowami, chociaż buzie wygięły się im w podkówki. Eben zaczął przypuszczać, że bliźniaczki pobierały nauki u Maddie, która zawsze wiedziała, jak sprawić, żeby się czuł jak ostatni drań. Na myśl o niej znowu ogarnęła go złość.

Spojrzał na sznur z lampkami.

- Zabierzcie to stąd i połóżcie tam, skąd wzięłyście. I nie wchodźcie więcej na strych.

- Dobrze. - Joy wysunęła dolną wargę w wyrazie rozczarowania i od­wróciła się do siostry. - Chodź, Hope.

Wzięły się za ręce i wolno ruszyły do drzwi, wlokąc za sobą sznur lampek, które klekotały na wyłożonej terakotą podłodze. Eben postano­wił nie przejmować się spuszczonymi głowami bliźniaczek i ich przygar­bionymi plecami.

- I nie ciągnijcie tych lampek po podłodze - rzucił. - Żarówki się potłuką i wszędzie będzie pełno szkła. Podnieście je wyżej.

Zirytowany powolnymi ruchami dziewczynek, patrzył, jak usiłują zwinąć sznur i pomieścić zwoje w małych rączkach. Był przekonany, że sobie nie poradzą. Wyszedł. Nie chciał oglądać ich klęski.

Był zły na siebie, zirytowany na bliźniaczki i wściekły na Dillona. Wrócił na padok, chociaż wiedział, że w takim nastroju nie powinien dosiadać młodego konia. Zrobił to jednak. Ogier natychmiast wyczuł stłumiony gniew jeźdźca. Po kilku minutach spokojny zazwyczaj koń był mokry od potu i opierał się wszystkim poleceniom. Eben bał się zniweczyć pracę kilku tygodni, więc w końcu zsiadł i rzucił lejce Ramonowi.

Meksykanin poklepał zwierzę uspokajająco i spojrzał na Ebena spod oka.

- Przyprowadzić następnego, seńor Mac?

- Nie. - Eben popatrzył na słońce, by w przybliżeniu określić godzi­nę. Zbliżał się wieczór. - Na dzisiaj koniec - oznajmił i zdjął rękawice. - Wyprowadź konie i wracajcie z Luisem do pracy.

Zszedł z padoku i ruszył do domu. Przy każdym kroku ze złością uderzał rękawicami po udzie. Był tak spięty i zdenerwowany, że brzęk własnych ostróg działał na niego jak płachta na byka. Miał ochotę coś kopnąć.

W połowie drogi zdał sobie sprawę, że w tym nastroju nie powinien ani ujeżdżać koni, ani siedzieć w domu z Tadem i bliźniaczkami. Zatrzy­mał się i zmienił kierunek. Nagle na drodze poniżej zauważył tuman ku­rzu. Po chwili rozpoznał żółty szkolny autobus, którym Dillon zawsze wracał do domu. Zacisnął gniewnie usta.

Doszedł do wniosku, że jeśli ktoś zasłużył sobie na kilka ostrych słów, to właśnie Dillon. Postanowił więc na niego zaczekać. Autobus wjechał na plac przed domem, zakręcił i stanął, przeraźliwie skrzypiąc hamulcami i wzniecając kłęby pyłu. Eben dostrzegł kobietę za kierow­nicą, a zaraz potem chłopca, który z plecakiem przewieszonym przez ramię przechodził między siedzeniami. Po drodze do wyjścia Dillon zdążył jeszcze uderzyć innego ucznia i wytrącić książki z rąk jakiejś dziewczynce.

Eben wspiął się na stopień.

- Podnieś te książki.

Uśmiech na twarzy Dillona ustąpił miejsca wyrazowi zaskoczenia.

- Co...

- Dobrze słyszałeś. - Eben chwycił chłopaka za ramię i obrócił gwał­townie w stronę rozrzuconych książek. Kobieta za kierownicą spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Ale to nie ja...

- Widziałem, co zrobiłeś - uciął Eben tonem nieznoszącym dyskusji. - A teraz zbieraj.

Powiedział to tak ostro, że ciemnowłosa dziewczynka aż się wcisnę­ła w siedzenie, a Dillon przykucnął i zaczął podnosić z podłogi książki.

Nikt w całym autobusie się nie odezwał. Słychać było tylko szum silnika i szelest papieru.

- A teraz ją przeproś - powiedział Eben, kiedy Dillon podał książki koleżance.

- Przykro mi - mruknął Dillon i ruszył do wyjścia.

Eben zagrodził mu drogę.

- Z jakiego powodu?

- Że twoje książki spadły na podłogę - uzupełnił chłopiec, uśmie­chając się bezczelnie.

Eben zacisnął palce na jego ramieniu.

- Źle. Spróbuj jeszcze raz.

- Przepraszam, że wytrąciłem ci książki - burknął niechętnie Dillon.

- Nic nie szkodzi - odparła z zakłopotaniem dziewczynka.

Ze spuszczoną głową Dillon wyminął Ebena i wysiadł z autobusu. Eben zeskoczył ze stopni.

- Przepraszam, że zabrało to tyle czasu - powiedział do kierowcy.

- Nie ma za co - odparła ze zmęczonym uśmiechem. - Dawno nie było tu tak cicho.

Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus odjechał. Dillon natychmiast puścił się pędem do domu.

- Wracaj tu zaraz! - ryknął Eben.

Dillon przebiegł jeszcze kilka kroków, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku, że ucieczka nie ma sensu, więc przystanął.

- Co znowu? - spytał, odwracając się do wuja.

- A jak sądzisz? - odpalił Eben.

- Skąd mam wiedzieć? - Dillon pogardliwie wzruszył ramionami.

Tym razem Eben postanowił nie zwracać na to uwagi.

- Masz jakieś zadanie domowe na dzisiaj?

- Nie - skłamał Dillon, patrząc mu prosto w oczy.

- Twoja nauczycielka mówiła co innego.

Dillon spuścił wzrok i poruszył się nerwowo.

- No, to znaczy... już odrobiłem.

- Tak? - odparł spokojnie Eben. - Pokaż.

Dillon podniósł głowę. Wróciła mu pewność siebie.

- Zostawiłem w szkole.

Eben zrobił kilka kroków w stronę furgonetki i spojrzał na chłopaka przez ramię.

- To chodź. Pojedziemy po nie.

- No, dobra. Nie odrobiłem zadania - przyznał Dillon. - Wielkie mi rzeczy.

Eben oparł ręce na biodrach.

- Twoja nauczycielka powiedziała mi dzisiaj, że nie odrobiłeś dotąd ani jednej pracy domowej.

- I co z tego? Co cię to obchodzi? - odparł wrogo Dillon.

- Powiedziała też, że przeszkadzasz na lekcjach.

Dillon wzruszył ramionami z udawaną obojętnością.

- Ona ciągle się czepia.

- Powiedziała, że rozmawiasz w czasie lekcji, bijesz się z chłopca­mi, rzucasz papierkami i czym się da w innych uczniów... - wyliczał Eben.

- Ja nigdy nie zaczynam - przerwał Dillon. - Ona mnie nie cierpi. Zawsze ma pretensje.

- Więc to nieprawda, że porysowałeś swój stolik, skleiłeś kartki pod­ręcznika i...

- To było niechcący - bronił się Dillon. - Butelka z klejem się prze­wróciła...

- I w przedziwny sposób klej wylał się na wszystkie kartki - prze­rwał mu ironicznie Eben.

Dillon był dość inteligentny, by zmienić taktykę.

- Inni też to robią, ale im uchodzi na sucho.

- A co się stało z wiadomościami dla mnie, które dawała ci nauczy­cielka? - spytał Eben.

- Wyrzuciłem - odparł buntowniczo Dillon. - I tak nie miałbyś czasu ich przeczytać, więc co za różnica?

- Zaraz się dowiesz - odpalił Eben, gotując się z wściekłości. - Pój­dziesz teraz prosto do domu i nie wyjdziesz, dopóki nie odrobisz pracy domowej. Potem ją sprawdzę. A jutro rano pojedziemy razem do szkoły i w czasie weekendu nadrobisz wszystkie zaległości. Nie będzie żadnych zabaw, jazdy na rowerze, nie, dopóki nie skończysz. Jasne?

- Nie! - krzyknął Dillon ze łzami złości w oczach.

- Zrobisz, co powiedziałem, albo gorzko pożałujesz - ostrzegł Eben.

- Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę! - wybuchnął Dillon. - Żałuję, że musieliśmy tu przyjechać! Nie cierpię ciebie i tego miejsca!

- Proszę bardzo - odparł spokojnie Eben. - Ale i tak musisz odrobić swoje zadania domowe.

Chwycił Dillona za ramię i bez słowa pociągnął go do domu. W kuchni posadził chłopaka na krześle, otworzył plecak i wyciągnął z niego zeszy­ty i ołówki.

- Bierz się do roboty - rozkazał.

- Ani mi się śni - powiedział niewyraźnie Dillon. Oparł łokcie na stole i schował twarz w dłoniach, chcąc ukryć łzy i drżący podbródek.

- Będziesz tu siedział tak długo, aż skończysz - rzucił ze złością Eben i wyszedł z kuchni. Czuł, że jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą.

- Wujku!

- Wujku!

Bliźniaczki wybiegły za nim na dwór.

- Co znowu? - odwrócił się i spojrzał na nie groźnie. Nie miał w tej chwili ochoty na żadne bzdury.

- Kiedy będziemy ubierać choinkę? - spytała radośnie Joy.

- Znalazłyśmy mnóstwo fajnych rzeczy do powieszenia - dodała Hope. W ręce trzymała czerwoną bombkę na metalowym haczyku.

Eben wbił wzrok w ozdobę choinkową.

- Skąd to macie? Mówiłem wyraźnie, żebyście nie wchodziły na strych, prawda?

Joy zamrugała ze zdziwieniem.

- Ale kazałeś nam położyć lampki tam, skąd je wzięłyśmy, wujku.

- A jak je zaniosłyśmy z powrotem na strych...

- ...to pudło spadło i samo się otworzyło - wyjaśniła Joy, patrząc na niego niewinnie.

- Jasne.

Z pomocą czterech małych rączek, dodał w myślach i ruszył przed siebie, zirytowany.

- Kiedy dostaniemy choinkę?! - zawołała Joy. Dogoniła wujka i truch­tała teraz po jego prawej stronie

- W ogóle nie dostaniecie - odparł Eben, nie zatrzymując się. Chciał jak najszybciej uciec od tej paplaniny.

- Ale musimy mieć choinkę na święta. - Hope, która pojawiła się po drugiej stronie, nie dawała za wygraną. Eben znów miał wrażenie, że dostał się między dwa głośniki stereo.

- Nie będzie żadnych lampek i żadnej choinki - uciął niecierpliwie.

- Ale musimy mieć choinkę - powtórzyła z rozpaczą Joy.

- Bo inaczej...

- ...gdzie Święty Mikołaj położy prezenty?

Eben przystanął.

- Rozejrzyjcie się dookoła. To jest pustynia. Tu nie ma ani choinek, ani śniegu...

- Ale... - przerwała mu Joy, mocno zaniepokojona.

- Żadnych „ale” - uciął, zanim Hope zdążyła coś dodać. - Nie mam zamiaru wyrzucać pieniędzy na choinkę. Koniec dyskusji. Jeszcze jedno słowo, a świąt też nie będzie - powiedział i odszedł.

Tym razem bliźniaczki nie poszły za wujkiem. Eben usłyszał za sobą cichy szloch, ale postanowił go zignorować.

Problemy. Same problemy, odkąd dzieci pojawiły się na ranczu, po­myślał.

Maddie, w wysokich butach, jasnoniebieskich dżinsach i krótkiej skórzanej kurtce z frędzlami na ramionach, weszła bocznymi drzwiami do przestronnej kuchni w El Regalo.

Tu nie było belkowanego stropu, cennych indiańskich kilimów ani kaktusów w malowanych donicach - niczego, co przywodziłoby na myśl atmosferę Południowego Zachodu, która panowała w Hotelu El Regalo. Na tle wyłożonych białymi płytkami ścian lśniły w świetle jarzeniówek utensylia z nierdzewnej stali.

Jak zwykle po południu w kuchni panował wielki ruch, brzęczały garnki, w powietrzu unosił się wspaniały aromat pieprzu cayenne, cebuli i ziół. Maddie przystanęła przy długim stole roboczym, przy którym głów­ny cukiernik kończył właśnie dekorować sernik. Maddie poszukała wzro­kiem Guya Bonelle'a, szefa kuchni. Usłyszała jego śmiech, a po chwili wysoka, chuda postać kucharza ukazała się w drzwiach spiżarni.

- Cześć, Maddie! - zawołał i spojrzał na jej strój. - Jak się dziś mie­wa nasza piękna Indianka? - zażartował.

- Jej bystre oczy dostrzegły grupę jeźdźców na horyzoncie - odparła z uśmiechem.

Kucharz spojrzał na zegarek.

- Spóźniłaś się z tą wiadomością jakieś pięć minut. Fran już nas uprze­dziła.

Fran Sawyer od siedemnastu lat pełniła w El Regalo funkcję kierow­nika. Nic na ranczu nie uchodziło jej uwagi.

Maddie natomiast, jako właścicielka, niewiele miała do roboty poza sprawdzaniem miesięcznych sprawozdań finansowych, zatwierdzaniem kampanii reklamowych i podpisywaniem umów dotyczących większych zakupów. Od czasu do czasu pojawiała się na przyjęciach dla gości. Jej obecność jednak z pewnością nie była obowiązkowa.

- Powinnam się domyślić, że Fran już dała ci znać - przyznała Maddie. Miała zamiar powiedzieć jeszcze, że w barze, gdzie goście często przycho­dzili po konnej przejażdżce, zabrakło lodu, ale zauważyła, że jeden z podkuchennych krząta się właśnie przy maszynie, wrzucając kostki do kubełka.

Nie chciała poddać się uczuciu, że jest tu właściwie zbędna, więc poszła popatrzeć na przystawki, które jeden z kucharzy układał na srebr­nych tacach. Zauważyła kilka rodzajów kanapek, często serwowane rulonki z szynki na pumperniklu, bliny z kawiorem, ser z portwajnem na chlebie testowym i roladki z musem z tuńczyka.

Na drugiej tacy znajdowały się tradycyjne zakąski Południowego Zachodu, między innymi małże z kremem serowym, udekorowane listka­mi bazylii.

- Wydaje mi się, że jeden z gości zaznaczył, że jest uczulony na owoce morza - wtrąciła.

Guy Bonelle spojrzał na swego podwładnego.

- Mówiłem przecież, żebyś oznaczył małże, zanim wyłożysz je na tacę.

- Zapomniałem. - Kucharz pospiesznie zdjął małże z tacy i pobiegł po stosowne oznaczenie.

- Dziękuję - powiedział Guy do Maddie, która tylko potrząsnęła gło­wą.

- I tak byś to zauważył, sprawdzając przystawki.

Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Guy sam był uczu­lony na truskawki, więc pamiętał o wszelkich alergiach pokarmowych gości.

- Pewnie - zgodził się. - Ale im wcześniej wyłapie się takie niedo­ciągnięcia, tym lepiej.

- Pani Williams, telefon do pani. - Jeden z pomocników kuchennych podał jej słuchawkę.

Maddie, zaskoczona i zaintrygowana, stanęła we wnęce, zdjęła klips i przyłożyła słuchawkę do ucha.

- Maddie Williams. W czym mogę pomóc?

- Ja chcę do mamusi! - zawołał jakiś drżący głos. W tle rozbrzmie­wał miarowy szloch, przerywany od czasu do czasu gniewnymi wrzaska­mi niemowlęcia.

- Joy? To ty, prawda? - odgadła Maddie i zmarszczyła brwi. - Ko­chanie, co się stało?

Dziecko usiłowało coś wykrztusić, ale zanosiło się od płaczu i Mad­die nie mogła zrozumieć ani słowa.

- Cśś, nie płacz. Wszystko będzie dobrze, tylko powiedz, co się stało - powtórzyła, ale druga odpowiedź była równie niewyraźna, jak pierw­sza. Maddie postanowiła zmienić taktykę. - Gdzie jest wasz wujek?

Pytanie wywołało kolejny wybuch płaczu.

- A Sofia? - spróbowała Maddie.

- N-n-nie w-wiem - wyjąkała Joy.

Czyżby Eben wyjechał i zostawił dzieci same w domu, bez opieki? Jeśli to zrobił, Maddie postanowiła, że zabije go gołymi rękami. Poczuła, jak ogarnia ją zimna wściekłość.

- Joy, posłuchaj. - Ścisnęła mocniej słuchawkę. - Zaraz tam będę. Słyszysz? Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam.

Rzuciła słuchawkę i wybiegła z kuchni.

Rozdział 12

Na trasie między El Regalo a ranczo Ebena Maddie przekroczyła wszelkie ograniczenia prędkości i dotarła na miejsce w rekordowo krótkim czasie. Od razu zauważyła Ebena, który właśnie wykładał siano dla koni.

Na myśl o tym, że zostawił dzieci same w domu, znowu ogarnął ją gniew. A gdyby któreś z nich nagle zrobiło sobie krzywdę?

Maddie zahamowała ostro i wyskoczyła z samochodu, zanim zdążył opaść pył. W ostatniej chwili zauważyła leżący na podjeździe dziecięcy rowerek. Omal nie upadła, potykając się o plastykową ciężarówkę. Odsu­nęła nogą piłkę, otworzyła frontowe drzwi i ruszyła w stronę, z której dobiegał szloch. Po drodze nadepnęła na pluszowego tygrysa i wyminęła wózek dla lalek wyładowany książkami dla dzieci.

- Hope? Joy? Już jestem! - zawołała.

Tad natychmiast zaczął krzyczeć. Zaskrzypiały odsuwane krzesła, rozległo się tupanie małych nóżek i zapłakane bliźniaczki wybiegły jej na spotkanie.

Maddie przykucnęła i przytuliła je do siebie. Podniosła wzrok. W drzwiach stanęła Sofia, kołysząc w ramionach czerwonego ze złości, zanoszącego się od płaczu Tada. Młoda kobieta sprawiała wrażenie kom­pletnie wykończonej.

- Co się tu dzieje? Co się stało? - spytała Maddie.

Sofia sama wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. Zaczęła coś mówić w swoim ojczystym języku, ale szybko się zreflektowała i prze­szła na angielski.

- Los nińos ciągle płakać. Ja pytać dlaczego, one mi nie mówić. Mały, on ząbkować, ale... - Spojrzała bezradnie na dziewczynki.

- Gdzie jest Dillon? - spytała Maddie łagodnym głosem, żeby uspo­koić płaczące bliźniaczki.

- La cocina. - Sofie wskazała głową drzwi.

- Chodźcie. - Maddie wzięła obie dziewczynki za ręce i weszła do kuchni.

Dillon siedział przygarbiony przy stole. Przed nim leżały porozrzu­cane książki i zeszyty, których nawet jeszcze nie otworzył.

- Co się stało, Dillon? Dlaczego dziewczynki płaczą?

Chłopiec potrząsnął głową.

- Przyszły tu całe zapłakane. To na pewno przez niego - dodał jado­wicie.

Maddie nie wątpiła, że miał na myśli Ebena, chciała to jednak usły­szeć.

- Przez kogo? Przez waszego wujka?

Dillon przytaknął. Jej gniew wyraźnie sprawił mu przyjemność.

- Słyszałem, jak na nie krzyczał.

Maddie opanowała się, usiadła na krześle i wzięła bliźniaczki na ko­lana. Obie miały blade, ściągnięte buzie, mokre od łez policzki i zaczer­wienione nosy.

Na stole stało pudełko chusteczek higienicznych. Kilka zużytych chusteczek stanowiło dowód, że ktoś już próbował wytrzeć oczy i nosy dziewczynek. Maddie wyciągnęła dwie chusteczki z pudełka i otarła naj­pierw buzię Hope, potem piegowaty nos Joy. W tym czasie Sofia prze­chadzała się po kuchni, usiłując uspokoić Tada.

- Co wam powiedział wujek? - spytała Maddie. - Jak wam mogę pomóc?

Hope znowu wygięła usta w podkówkę, a Joy spojrzała na Maddie ze smutkiem i powątpiewaniem.

- Wujek... powiedział... - zaczęła urywanym głosem. - Że nie bę­dzie... Bożego Narodzenia...

- Bo tu nie ma... śniegu... ani... choinek... - dodała Hope.

- Powiedział... że to... pustynia... - ciągnęła Joy, rozmazując po policzkach łzy.

- A na pustyni...

- ...nie ma... świąt...

- Tak wam powiedział? - wycedziła przez zęby Maddie.

Zabić go to mało, pomyślała. Zasłużył na najgorsze tortury.

- Aha - dziewczynki zgodnie pokiwały głowami.

- No to słuchajcie. Wujek nie ma racji - oznajmiła Maddie i pogła­dziła rozwichrzone loki Joy. - Wiem na pewno, że się myli.

- Naprawdę? - Hope spojrzała na nią sceptycznie.

- Tak - odparła Maddie bardzo stanowczo.

- Jak to? - Joy nie była przekonana.

- Jezus urodził się w miejscu, które wygląda bardzo podobnie do tego tutaj - powiedziała Maddie.

- Tak? - Hope rozpogodziła się trochę.

- Mhm.

- Skąd wiesz? - Joy przekrzywiła głowę i uniosła brwi z zaciekawie­niem.

- Wiem, bo Boże Narodzenie to święta, które upamiętniają narodzi­ny Jezusa, a Jezus urodził się w...

- Betlejem! - wykrzyknęły dziewczynki chórem.

- Właśnie. A Betlejem leży na Wzgórzach Jerozolimskich. Jest tam su­cho i gorąco, zupełnie jak tutaj, i są takie same skały. - Maddie uśmiechnęła się do dziewczynek, zadowolona, że ich łzy zaczęły w końcu obsychać. - Pamiętacie, na czym jechała Maria, kiedy Józef zabrał ją do Betlejem?

- Na osiołku - odpowiedziała szybko Joy.

- Ja chciałam to powiedzieć - nadąsała się Hope.

- Hope, pamiętasz swój rysunek z Trzema Królami na koniach? Co wtedy powiedział Dillon? Że właściwie powinnaś narysować ich na...

Hope myślała przez chwilę.

- Wielbłądach? - odezwała się niepewnie.

- Właśnie. A gdzie żyją wielbłądy?

Obie zapłakane buzie natychmiast rozjaśnił uśmiech.

- Na pustyni!

- Więc tu też może być Boże Narodzenie... - Joy klasnęła w ręce z radości.

- ...nawet jeśli nie ma śniegu i choinek! - dokończyła Hope, uszczę­śliwiona.

- Zgadza się. Dopilnuję, żeby wasz wujek się o tym dowiedział. - Nie była to obietnica, ale przysięga, choć wypowiadając ją, Maddie uśmie­chała się do siebie złośliwie.

- Święta! - wykrzyknęła Joy.

- Święta! Święta! - podjęła Hope. - Boże Narodzenie!

Bliźniaczki zeskoczyły z kolan Maddie i zaczęły skakać po kuchni, klaszcząc w dłonie. Wyczerpany płaczem Tad poruszył się niespokojnie w ramionach Sofii i natychmiast znowu zapadł w drzemkę. Maddie po­stanowiła teraz rozwikłać kolejną zagadkę.

- Sofio, czy dziewczynki poprosiły cię, żebyś do mnie zadzwoniła?

- One dzwonić? - zdumiała się Meksykanka. - Ja nic o tym nie wie­dzieć, seńora.

Dillon skulił się na krześle, spuścił głowę i odwrócił wzrok. Zacho­wanie chłopca nie uszło uwagi Maddie.

- Wiesz coś na ten temat, Dillon? - spytała podejrzliwie.

- Niby skąd? - odparł, natychmiast zamykając się w sobie.

- No jakkolwiek twoje siostry są bardzo mądre jak na swój wiek, nie dałyby rady same do mnie zadzwonić - odparła. - Ktoś musiał im pomóc. A skoro nie Sofia, to kto?

Dillon poruszył się niespokojnie i wbił wzrok w swoje dłonie.

- Nie mogłem ich uspokoić. Płakały, wołały mamę i... - Urwał i za­wahał się. - W końcu zapytałem, czy chcą porozmawiać z tobą.

Maddie natychmiast przyszło do głowy następne pytanie.

- A skąd wziąłeś mój numer?

- Był na karteczce koło telefonu. Razem z twoim nazwiskiem. - Spoj­rzał na nią niepewnie. - Nie powiesz mu, prawda? Mówił, że gorzko pożałuję, jeśli ruszę się z tego krzesła.

- Nie powiem - odparła Maddie przerażająco spokojnie. Był to ten rodzaj spokoju, jaki zazwyczaj poprzedza tornado.

Dillon patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach pojawił się błysk złośliwości.

- Dasz mu trochę popalić, co? - Uśmiechnął się z satysfakcją.

Maddie także się uśmiechnęła, rozbrojona łobuzerskim spojrzeniem chłopca.

- Myślę, że nie tylko trochę.

Dillon zaczął ukradkiem zsuwać się z krzesła.

- A ty dokąd? - zatrzymała go Maddie. - Gdzie się wybierasz?

- Pomyślałem sobie, że miło będzie na to popatrzeć - powiedział, ciągle uśmiechając się konspiracyjnie.

- To źle pomyślałeś - oznajmiła Maddie. - Jeśli wujek kazał ci tu siedzieć, to powinieneś siedzieć tak długo, aż pozwoli ci wstać.

- O, nie - jęknął Dillon i niechętnie wrócił na swoje miejsce.

Stary traktor zatrzymał się, podrygując i kaszląc, tuż za ostatnim wy­biegiem dla koni. Przytrzymując jedną ręką sfatygowaną kierownicę, a wy­prostowaną nogą wciskając pedał hamulca, Ramon odwrócił się na sio­dełku, żeby spojrzeć na Ebena, który okręcił właśnie snop siana sznurem i zrzucił go z ciągnika za ogrodzenie. Siano wylądowało ciężko na wy­biegu, wzniecając tumany pyłu.

Eben wyprostował się, zdjął kapelusz i otarł usta rękawem. Potem znów założył kapelusz na głowę. Wszędzie miał na sobie źdźbła suchej trawy.

Jeszcze wyraźniej czuł napięcie zmęczonych mięśni. Przerzucanie dziesięciokilogramowych beli siana było jednym z najlepszych znanych mu sposobów na rozładowanie złości, zaraz po rąbaniu drew na opał. Tym razem także zadziałało.

- Gotowe, seńor?! - zawołał Ramon, przekrzykując warkot silnika.

Zanim jednak Eben zdążył przytaknąć, w polu jego widzenia znala­zło się coś, co przypominało powiewające na wietrze skórzane frędzle. Odwrócił się i zobaczył Maddie, ubraną jak Indianka w wełnianą grana­tową kurtkę, obszytą długimi frędzlami.

Uświadomił sobie nagle, że ten widok sprawił mu ogromną przyjem­ność. W pierwszej chwili miał ochotę zeskoczyć z ciągnika i pobiec Mad­die na spotkanie. Ale ona go uprzedziła.

- MacCallister, złaź stamtąd! Mam ci coś do powiedzenia! - zawoła­ła.

Jej gniewne słowa podziałały na niego jak zapałka na benzynę. Ze­skoczył z traktora, machnął na Ramona, żeby dalej robił swoje, i wielki­mi krokami podszedł do płotu.

- Co ty tu robisz? - Jego głos spłoszył ptaka, który poderwał się gwałtownie z ziemi i odleciał w przeciwnym kierunku.

Maddie od razu przeszła do rzeczy.

- Jak śmiałeś powiedzieć dzieciom, że ludzie na pustyni nie obcho­dzą Bożego Narodzenia? Nigdy nie słyszałam czegoś równie okrutnego! - oznajmiła. - Nie dość, że próbowałeś im wmówić, że Święty Mikołaj nie istnieje? A odebrać tym biednym dzieciom święta...

- O czym ty mówisz? - spytał Eben, kompletnie wytrącony z równo­wagi.

- Jakbyś nie wiedział! - rzuciła ze złością Maddie. - Kiedy tu przy­jechałam, dziewczynki były niemal w histerii. Szkoda, że nie widziałeś, jak wypłakiwały sobie oczy. Złamałeś im serca, mówiąc, że święta to jedna wielka bzdura.

- Niczego podobnego nie powiedziałem - zaprzeczył trochę niepew­nie Eben.

- Teraz oczywiście będziesz utrzymywał, że same wszystko sobie wymyśliły. Słuchaj, MacCallister. - Maddie dźgnęła go palcem w klatkę piersiową. - Takie małe dziewczynki nigdy nie wykombinowałyby cze­goś tak potwornego. Nie ma świąt Bożego Narodzenia! - powtórzyła z obu­rzeniem. - Za karę powinno się ciebie związać i posadzić na mrowisku albo...

- Cholera, Maddie! Nigdy niczego takiego nie mówiłem - zaprote­stował Eben. - Męczyły mnie o choinkę, więc im powiedziałem, że cho­inki nie będzie. To wszystko.

Maddie spojrzała na niego nieufnie.

- Nie wierzę ci, MacCallister - odparła w końcu. - Dwie małe dziew­czynki nie przekręciłyby tak twoich słów. A zresztą, dlaczego nie miał­byś im kupić choinki? - podjęła gniewnie.

- Dlaczego? - powtórzył z niedowierzaniem Eben. - Czy ty wiesz, ile to kosztuje? Nie zamierzam wyrzucać pieniędzy na ścięte drzewo.

- To kup choinkę w donicy. Po świętach będziesz mógł ją posadzić przed domem.

- I patrzeć, jak usycha z braku wody? - prychnął Eben, który uznał tę sugestię za absurd. - Żyjemy na pustyni, Maddie. Pomyśl rozsądnie. To byłyby wyrzucone pieniądze.

- Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Tylko to cię interesuje - odparła z niesmakiem Maddie. - Ty i twoje bezcenne pieniądze! Nie zniósłbyś myśli, że można je wydać na głupią choinkę.

- Nie rób ze mnie cholernego skąpca - wybuchnął Eben. - Postaram się, żeby dzieci dostały prezenty na Boże Narodzenie.

- To dobrze. - Maddie z zadowoleniem kiwnęła głową. - Cieszę się, że choć do tego zdołałam cię nakłonić.

Eben zdębiał. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Maddie od­wróciła się napięcie i ruszyła szybko przed siebie. Frędzle jej kurtki mia­rowo powiewały na wietrze.

Eben otrząsnął się, dał nura pod belkę płotu i pobiegł za Maddie. Złapał ją za łokieć i odwrócił do siebie.

- Dla twojej informacji, Panno Wszystkowiedząca: do niczego mnie nie nakłoniłaś - rzucił gniewnie.

- Naprawdę? - Maddie sceptycznie uniosła brew.

- Naprawdę! - odpalił z wściekłością.

- Nie? - Maddie założyła ręce na piersi. - W takim razie, dlaczego dzieci odniosły wrażenie, że w ogóle nie będziecie obchodzić świąt?

- A skąd ja mam wiedzieć, co się dzieje w ich głowach? - spytał z rozpaczą Eben. - Oczywiście, powiedziałem, że mieszkamy na pustyni, że nie pada tu śnieg i nie rosną drzewa, jakie znają z rodzinnych stron. Doprowadzały mnie do szału, bajdurząc o lampkach, ozdobach i choin­kach.

- To tylko dzieci, MacCallister. Musisz wziąć to pod uwagę.

- Łatwo ci mówić - odparł Eben. - Spróbuj z nimi zamieszkać pod jednym dachem.

- Widzę, że chcesz wzbudzić moje współczucie, ale masz pecha. Je­śli ktoś tu zasługuje na litość, to tylko te dzieci, które są na ciebie skaza­ne. - Ciemne oczy Maddie patrzyły na niego z wyrzutem. - Groziłeś Dillonowi, że go zbijesz, jeśli wstanie od stołu. Co z ciebie za człowiek? Jesteś potworem.

- Smarkacz zasługuje na niezłe lanie. - Co do tego Eben nie miał żadnych wątpliwości. - Dzisiaj zadzwoniła do mnie jego nauczycielka. Ten chłopak jest na najlepszej drodze, by zostać nieletnim przestępcą.

- Nie przesadzaj.

- A kto przesadza?! Nie odrobił dotąd ani jednego zadania domowe­go, wszczyna bójki w klasie, wymądrza się, przeszkadza w lekcjach i nisz­czy mienie szkoły. Może nie pamiętasz, ale chodzi tam zaledwie od tygo­dnia!

- Robi to wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę - wyjaśniła Mad­die, choć w głębi ducha była poważnie zaniepokojona tak długą listą wykroczeń.

- Cóż, właśnie mu się to udało - odparł Eben i zacisnął zęby.

- Gdybyś wcześniej okazał mu trochę zainteresowania, nie doszłoby do tego. - Maddie postanowiła bronić chłopaka. - Dillon ma dopiero siedem lat. Nie wystarczy go nakarmić i ubrać. Musisz spędzać z nim więcej czasu, okazać mu trochę uczucia, on tego potrzebuje. Jeśli nadal będziesz ignorował jego potrzeby, nie przestanie się buntować i rozra­biać. Właśnie po to, żebyś go w końcu zauważył.

- Nie mam czasu...

- Jak zwykle - przerwała mu ze zniecierpliwieniem, zirytowana tą od dawna nadużywaną wymówką.

Eben milczał ponuro przez chwilę.

- Nie wiem, po co w ogóle ta dyskusja. To nie twoja sprawa - rzucił w końcu i ruszył do stajni.

Ale Maddie jeszcze nie skończyła.

- Najłatwiej jest odwrócić się i odejść.

- Już dość kłótni - odpalił. - Cokolwiek powiem, ty zawsze się do czegoś przyczepisz. Kiedyś taka nie byłaś, Maddie.

- Masz rację. I to był mój błąd. - Maddie przekroczyła próg tuż za Ebenem. W stajni mocno pachniało zwierzętami, sianem i zbożem. Mad­die jednak ze zdenerwowania nawet tego nie zauważyła. - Już dawno powinnam ci się przeciwstawić, zamiast dusić wszystko w sobie.

Eben odwrócił się gwałtownie i utkwił w niej swoje zimne, niebie­skie oczy.

- Dlaczego więc tego nie zrobiłaś?

- Dlaczego? - powtórzyła drżąc z tłumionego gniewu.

Stali bardzo blisko siebie. Mrok stajni odgradzał ich od reszty świa­ta. Maddie zmierzyła wzrokiem stojącego przed nią mężczyznę, który całym sobą rzucał jej wyzwanie. Ale to nie on sam tak wytrącił Maddie z równowagi. Podobnie jak w przeszłości, była to jej fizyczna i emocjo­nalna reakcja na jego bliskość.

- Tak bardzo mi na tobie zależało, tak cholernie pragnęłam, żebyś był zadowolony, że nie potrafiłam zrobić ani powiedzieć niczego, co mogłoby ci się nie spodobać - przyznała niechętnie, ale w końcu chciała to wszystko wyjaśnić. - Myślałam, że to coś da. Ale nie, bo ty i tak nie kochałeś mnie na tyle, żeby się ze mną ożenić.

- Znowu wracamy do tych bzdur? - odparł Eben, szybko i ostro. - Doskonale wiesz, że cię kochałem. Ile razy trzeba powtórzyć coś kobie­cie, żeby w to uwierzyła?

- Słowa nic nie znaczą, jeśli nie następują po nich czyny - odparo­wała Maddie.

Odkąd weszli do stajni, atmosfera była bardzo naładowana. Teraz ostry głos Maddie zadziałał jak iskra na beczkę prochu. Eben chwycił Maddie wpół i przyciągnął do siebie.

- Więc ja nie popierałem swoich słów czynami? Nawet wtedy, gdy brałem cię w ramiona? - spytał sarkastycznie.

Maddie chciała się od niego odsunąć, ale on ujął jej podbródek swo­ją wielką dłonią. W jego oczach, poza gniewem, kryły się jeszcze inne emocje.

- Nawet wtedy, gdy cię całowałem? - dodał. Przywarł ustami do jej warg w dzikim, gwałtownym pocałunku.

Maddie usłyszała cichy, tłumiony jęk tęsknoty. Po raz pierwszy po­czuła, jak głęboki był ból Ebena.

Eben podniósł głowę, owiewając jej twarz wilgotnym, ciepłym od­dechem.

- Nie popierałem swoich słów czynami, gdy się z tobą kochałem?

Maddie przesunęła palcami po jego policzku.

- Seks nie jest dowodem miłości - powiedziała z łagodnym wyrzu­tem.

Spojrzał na nią zimno.

- Tylko małżeństwo, tak?

W obawie, że znowu odejdzie, położyła mu dłoń na ramieniu. Tyle pytań ciągle jeszcze pozostawało bez odpowiedzi. W przeszłości nie miała odwagi ich zadać. Dlatego zaczynała przypuszczać, że kiedyś zadała Ebenowi tyle samo bólu, ile on jej zadał.

- Tak, małżeństwo też - odparła i urwała. Szukała odpowiednich słów. - Jest coś, czego nigdy nie potrafiłam zrozumieć. Jeśli naprawdę mnie kochałeś, dlaczego pozwoliłeś mi odejść?

- A co mogłem zrobić? Nie miałem wyboru - odparł z goryczą. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że ponosi odpowiedzialność za ich rozsta­nie. - Postawiłaś sprawę jasno: albo ślub, albo do widzenia. A ja wtedy nie byłem gotowy, żeby się z tobą ożenić.

Maddie westchnęła ze zniecierpliwieniem.

- Jasne. Nie zgromadziłeś wystarczająco dużo pieniędzy.

Tak brzmiała jego zwykła odpowiedź. Ale tym razem Maddie liczyła na coś więcej.

- Właśnie, nie było mnie stać na żonę - powiedział z naciskiem. - Nic nie wiedziałaś o mojej trudnej sytuacji. Nie chciałem, żebyś wiedzia­ła. - Podniósł dumnie głowę. - Całymi tygodniami ja i Carla żywiliśmy się tylko fasolą, jajkami i mlekiem. Nie było mnie stać na to, żeby zarż­nąć krowę, chyba że któraś złamała nogę. Naprawdę cię kochałem, Mad­die. Ale nie mogłem od ciebie wymagać, żebyś tak żyła.

- Mogłam ci pomóc, pracować, przynosić dodatkowy dochód... - zaprotestowała.

- Już to przerabialiśmy - powiedział Eben tonem ucinającym dalszą dyskusję na ten temat. - Nic by z tego nie wyszło. Jeśli nawet miałem co do swojej decyzji jakieś wątpliwości, Carla je rozwiała. To był jej dom, a jednak nie wytrzymała. Uciekła przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ty też w końcu miałabyś dość takiego życia. Z czasem byś mnie zniena­widziła. - Spojrzał jej z bólem w oczy. - Nie zniósłbym tego. To bolałoby mnie bardziej niż fakt, że ode mnie odeszłaś.

Mówił szczerze. Maddie widziała to w jego oczach, słyszała w głosie. Nagle, po raz pierwszy, wszystko zaczęło układać się w logiczną całość.

- Dlatego nie próbowałeś mnie odzyskać, kiedy zaręczyłam się z Allanem, prawda? - Teraz widziała to już jasno i wyraźnie.

Jego oczy pociemniały dawnym gniewem i goryczą.

- Jak miałbym się mierzyć z Williamsem? - Odwrócił wzrok. - On mógł ci dać pieniądze, o jakich ja nawet nie marzyłem.

- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - Maddie aż się serce krajało na myśl o głupiej dumie... jego i swojej własnej. - Nie wyszłam za Allana dla pieniędzy. Był bogaty, ale darzył mnie prawdziwą miłością, bo ożenił się ze mną, chociaż nie mogłam mu dać w zamian nic poza samą sobą. Na początku wiedział, że nadal kocham tylko ciebie. - Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Ale Allan kochał mnie bezwarunkowo. Taką, jaką byłam. I chciał zaryzykować. Liczył, że z czasem zacznie mi na nim zale­żeć. Zaufał mi, ty nie.

- Przy jego pieniądzach to nic trudnego - odparł Eben z urazą, która dziwnie nie pasowała do żalu w jego oczach.

Maddie uśmiechnęła się lekko.

- Teraz mnie obrażasz. - Pogłaskała go delikatnie po policzku. - Nie należę do kobiet, które można kupić.

- Wiem - mruknął, zły na siebie, że znowu powiedział coś nie tak.

Spojrzał na Maddie pokornie. Chciał ją w ten sposób przeprosić, ale ona machnęła ręką.

- Oboje zawiniliśmy, nie ufając sobie nawzajem. Cóż, byliśmy wte­dy młodzi i głupi.

- Maddie. - W tym jednym słowie Eben zawarł wszystko, co chciał jej powiedzieć, ale nie wiedział, jak to ująć.

Maddie podeszła i pocałowała go delikatnie. Eben przesunął dłoń­mi po jej ciele z czułością, o jakiej niemal zapomniała. To było drugie oblicze Ebena - delikatny i namiętny mężczyzna, który potrafił dawać i brać.

Maddie, oszołomiona, przylgnęła do niego całym ciałem. To był czło­wiek, którego kochała. Uwielbiała zapach jego potu, pył na ubraniu i mę­skie dłonie. I nigdy nie przestała go kochać. Oddała mu serce wiele lat temu... a odchodząc, zapomniała je ze sobą zabrać.

Czasem potrafił być dumny i nieprzejednany, a nawet brutalny. Ale życie nauczyło Maddie, że nikt nie jest doskonały. Dobrze wiedziała, ile sama popełniła błędów.

Ale miłość pozwoliła jej dostrzec, że mimo wielu wad, Eben ma do­bre serce. I bardzo czułe.

- Drugi raz nie pozwolę ci odejść, Maddie - wyszeptał stłumionym przez emocje głosem.

Maddie zadrżała, słysząc to wyznanie, ale uczciwość kazała jej ostrzec Ebena.

- Ja się zmieniłam. Nie jestem już tą młodą, potulną dziewczyną, którą kiedyś kochałeś. Teraz mówię to, co myślę. Będę się z tobą kłócić, upierać przy swoim zdaniu.

- Zdążyłem zauważyć. - Eben uśmiechnął się. - Ostatnio rzadko się ze mną zgadzałaś.

- Masz coś przeciwko temu? - spytała, wstrzymując oddech.

- Och, owszem. - Kiwnął głową, patrząc na Maddie zachłannie. - Ale nauczę się z tym żyć. To łatwiejsze, niż żyć bez ciebie.

W przypływie pożądania przywarli do siebie w długim, gorącym pocałunku. Maddie zarzuciła Ebenowi ręce na szyję. Kiedy on w końcu oderwał usta od jej warg, stali jeszcze przez chwilę. Obejmowali się cią­gle i uśmiechali do siebie z zakłopotaniem wywołanym przez nagły po­ryw odrodzonej miłości.

- Zostań dziś na noc. - Eben przesunął dłonią po jej plecach. Dener­wowała go gruba indiańska kurtka, a nawet cienka bluzka pod spodem; teraz nie chciał, by cokolwiek ich dzieliło.

Maddie uśmiechnęła się z żalem.

- Organizujemy dziś amatorskie przedstawienie dla naszych gości - wyjaśniła. - Nie mogę się z tego wykręcić.

- Więc jutro - zaproponował Eben, tłumiąc irytację.

Maddie usłyszała nagle swój własny głos:

- Przykro mi, jutro wydajemy uroczystą kolację i bal, a w sobotę będą zawody hippiczne i barbecue.

Eben zaczynał tracić cierpliwość.

- Zatrudniasz tyle osób, że chyba ktoś mógłby cię zastąpić.

Miał oczywiście rację. Obecność Maddie nie była konieczna. Może to duma, może ostrożność, a może po prostu potrzeba utwierdzenia się w poczuciu, że jest wolna i niezależna - dość, że Maddie nie miała za­miaru skorzystać z propozycji. Nie chciała też sprawiać wrażenia, że znowu jest na każde jego zawołanie.

- Chyba nie powiesz, że praca nie jest najważniejsza?- spytała prze­kornie.

Eben natychmiast się zorientował, że omal nie wpadł w pułapkę. Szybko zaczął się wycofywać.

- Nie. Miałem tylko nadzieję, że...

- Więc pewnie się ucieszysz, jeśli ci zdradzę, że mogę wymknąć się w sobotę po barbecue i przyjechać tutaj. - Wygładziła kołnierzyk jego koszuli. - Rozpal ogień na kominku. Uprażymy popcorn, a dzieci będą mogły zrobić z niego girlandy, zanim pójdą spać...

- Girlandy? Po co? - Eben spojrzał na nią podejrzliwie. - Nie kupię żadnej choinki.

- Nawet malutkiej? - przekomarzała się Maddie. - W końcu prze­cież idą święta.

- Nie i koniec - oznajmił stanowczo, choć czuł, że to jeszcze wcale nie jest koniec. - Nie waż się kupić im choinki za moimi plecami, Mad­die. Bo jeśli kupisz...

- To co? - Maddie wsunęła dłonie pod koszulę Ebena, przylgnęła do niego i potarła nosem o jego szyję.

- Wyrzucę ją i tyle - powiedział, walcząc z ogarniającym go podnie­ceniem. Nie wiedział, jak ma sobie radzić z tą nową, agresywną Maddie, która dobrze wiedziała, co robi i jak on to odbiera. - Przysięgam.

- Nie mógłbyś być aż tak okrutny - wymruczała słodko.

- Maddie. - Chciał, by zabrzmiało to jak ostrzeżenie, ale wyszło raczej jak błaganie.

Maddie zaśmiała się cicho, tryumfalnie.

Eben objął ją mocniej, jakby pragnął na zawsze zamknąć w tym uści­sku. Szumiało mu w uszach, nie usłyszał więc chrzęstu pustynnego pia­sku przed stajnią i nawoływań dzieci.

Skrzypnęły zardzewiałe zawiasy. Zaraz potem przez uchylone drzwi do środka wdarło się światło.

- Wujku? - rozległ się głos małej dziewczynki.

Eben i Maddie odskoczyli od siebie gwałtownie. Joy i Hope stały przed nimi z szeroko otwartymi ustami. Joy pierwsza odzyskała mowę.

- Całowaliście się...

- ...tak jak mama i tatuś - dokończyła Hope, wyraźnie zaintrygowa­na swoim odkryciem.

- Mamusia mówiła, że całuje tatę...

- ...bo go bardzo kocha.

- Czy ty kochasz Maddie, wujku? - Joy przekrzywiła głowę.

Eben czuł, że się czerwieni.

- Co wy tu robicie? - zignorował pytanie. - Miałyście się nie odda­lać od domu.

- Sofia pozwoliła nam przyjść. - Joy przyglądała mu się z ciekawo­ścią.

- Tak, a Dillon pyta... - zaczęła Hope, która właśnie przypomniała sobie cel wizyty w stajni.

- ...czy ma iść wydoić Annabelle...

- ...czy siedzieć przy stole.

- Siedzi tam już bardzo długo. - Joy wstawiła się za bratem.

- Sam ją dzisiaj wydoję - odparł Eben. - Powiedzcie Dillonowi, że ma skończyć zadanie domowe do mojego powrotu.

- W porządku. - Joy westchnęła z żalem.

- Czy Maddie mówiła ci już, że będą święta? - spytała Hope trochę nieśmiało, jakby się bała, że Eben zaraz zacznie się sprzeciwiać.

- Nigdy nie twierdziłem, że nie będzie świąt - odparł defensywnie Eben.

Joy już otwierała usta, żeby mu zaprzeczyć, ale Maddie ją ubiegła.

- To było nieporozumienie, dziewczynki.

- Więc dostaniemy choinkę? - rozpromieniła się Joy, składając ręce jak do modlitwy.

- Nie - uciął krótko Eben. A spodziewając się, że Maddie podniesie krzyk, spojrzał na nią ostro. - Już raz wam to powiedziałem i nie zmienię zdania.

- Ale my musimy mieć choinkę...

- ...żeby położyć pod nią prezenty - upierały się bliźniaczki.

Joy nie dała mu czasu na odpowiedź. Czuła, że pozostanie głuchy na ich prośby, więc postanowiła zwrócić się do Maddie.

- Proszę, powiedz wujkowi...

- ...że musimy mieć choinkę.

Maddie, rozbawiona sytuacją, spojrzała z ukosa na Ebena. Potrafiła dokładnie określić stopień jego zniecierpliwienia.

- To nie jest odpowiednia chwila, żeby rozmawiać z wujkiem na temat choinki - odparła. - Kiedy się go do czegoś zmusza, robi się bardzo uparty.

Joy z namysłem zmarszczyła brwi.

- Ale my go nie zmuszamy, Maddie.

- Tylko prosimy - dodała niewinnie Hope, szeroko otwierając oczy.

- Odpowiedź nadal brzmi: nie - wtrącił się Eben.

- Ale, wujku... - zaczęła błagalnie Joy.

- Powiedziałem...

Maddie łagodnie ujęła go za rękę.

- Wiemy, wiemy. I nie zamierzamy się już dzisiaj o to spierać, praw­da, dziewczynki?

Bliźniaczki westchnęły ciężko i niechętnie pokiwały głowami.

Maddie lekko uścisnęła dłoń Ebena.

- Do zobaczenia w sobotę - szepnęła. Spojrzała na niego przeciągle, odsunęła się i wyprowadziła dzieci ze stajni.

Eben natychmiast zapomniał o choince. W tej chwili potrafił myśleć tylko o obietnicy, jaką dostrzegł w oczach Maddie. Od wielu lat nie cze­kał na weekend tak niecierpliwie. Zaczął liczyć dni dzielące go od sobo­ty. Ale wydała mu się bardzo odległa, kiedy wrócił z wiadrem mleka do domu i odkrył, że Dillon nie zaczął jeszcze odrabiać lekcji. W tej walce nie zamierzał ulec komuś, kto ma zaledwie siedem lat.

Rozdział 13

Jasne jak zboże włosy lśniły w świetle lampy. Eben przycupnął niepewnie na staroświeckim stołku przy toaletce i rozczesywał jedwabiste loki Joy, która siedziała mu na kolanach ubrana w liliową koszulkę noc­ną. Przy każdym pociągnięciu szczotką pochylała głowę lekko do przo­du.

Hope przysiadła na podłodze i uczyła Tada zabawy „idzie kominiarz po drabinie”. Tad machał rączkami, usiłując naśladować, ruchy siostry. Od czasu do czasu udało mu się odpowiednio spleść paluszki, ale nie potrafił utrzymać ich wszystkich we właściwej pozycji. Niezrażony po­rażką śmiał się radośnie, pokazując nowo wyrżnięte ząbki.

Eben przerwał na chwilę czesanie i obrócił Joy, by wyszczotkować jej włosy po drugiej stronie. Już niemal kończył, kiedy szczotka nagle zaplątała się w kołtun. Niechcący szarpnął dość mocno, tak że Joy krzyk­nęła:

- Auuu! To boli, wujku.

- Wytrzymaj chwilę - powiedział. - Zaraz skończymy.

Zaczynając od końcówek włosów, rozplatał kołtun, tak jak to robił, gdy koniom splątały się grzywy.

Ten wieczorny rytuał nieuchronnie przywodził mu na myśl czasy, kiedy układał włosy małej Carli. Warkocze, kucyki, koki - kiedyś potra­fił zrobić każdą fryzurę. A teraz znowu musiał się ich wszystkich na­uczyć. O dziwo, nie miał już nic przeciwko temu.

Starał się tylko nie dopuszczać do siebie uczucia dziwnego ciepła, jakie ogarniało go zawsze, gdy czesał włosy bliźniaczek. W głębi duszy wiedział, że jest ono związane ze wspomnieniem Carli. Czy mu się to podobało, czy nie, dostrzegał czasem swoją siostrę w jej córkach.

Poza tym, że obie miały jej błękitne oczy, nie były właściwie do niej podobne. Ich okrągłe buzie nie przypominały kanciastej twarzy matki. Jasne loki dziewczynek oczywiście wyglądały zupełnie inaczej niż ciem­ne, proste włosy Carli.

Ale Joy emanowała takim samym optymizmem, jak Carla. Reago­wała równie spontanicznie. Wszystko wokół budziło jej entuzjazm i ży­wiołową radość. Trudno byłoby wybrać dla Joy bardziej odpowiednie imię.

Hope odziedziczyła po matce inne cechy - wrażliwość, lekką rezer­wę i skłonność do fantazjowania. Tak jak Carla żyła marzeniami, z któ­rych nie zawsze się zwierzała.

Eben zastanawiał się czasami, o czym marzyła jego siostra.

Choć bardzo się starał, coraz trudniej było mu pielęgnować w sobie stary gniew. Głównie za sprawą bliźniaczek.

Poczuł się dziwnie nieswojo. Trochę obcesowo zdjął Joy z kolan i po­stawił ją na podłodze.

- Gotowe - oznajmił. - Czas do łóżka.

- Jeszcze nie - zaprotestowała Joy, dokładnie tak, jak się spodzie­wał.

- Prosimy, wujku! - dodała natychmiast Hope.

- Nie. Obie marsz do łóżka. - Eben wziął na ręce Tada, który zapisz­czał, zaskoczony.

Joy westchnęła z niezadowoleniem.

- Dlaczego Dillon może jeszcze siedzieć?

- Bo ma pracę domową do odrobienia - odparł Eben, podciągając Tada wyżej.

- Ale on jutro idzie do szkoły - przypomniała mu surowo Hope.

- Właśnie dlatego musi odrobić lekcje - wyjaśnił cierpliwie. Tad sko­rzystał z okazji i złapał go paluszkami za dolną wargę, zadrapując ją przy tym lekko. Eben odsunął małą rączkę i postanowił w najbliższym czasie przyciąć Tadowi paznokcie. - A wy bierzcie swoją lalkę i idźcie spać.

Joy, z miną zirytowanej dorosłej osoby, pokręciła głową.

- Najpierw musimy zmówić paciorek, wujku. Zapomniałeś?

- Więc zróbcie to szybko - odparł Eben. - Już późno.

Bez najmniejszego pośpiechu bliźniaczki uklękły przy łóżku, złoży­ły dłonie i zamknęły oczy, po czym zaczęły wieczorną modlitwę, która w dziwny sposób z dnia na dzień stawała się coraz dłuższa.

Tym razem prosiły Pana Boga o błogosławieństwo nie tylko dla człon­ków własnej rodziny, ale także dla Sofii, Ramona, Luisa, krowy Annabelle i konia Duffy'ego. Wspomniały też nauczycielkę Dillona, co Eben uznał za bardzo stosowne. Spodziewając się już sakramentalnego „amen”, zaczął zaganiać dziewczynki do łóżka, ale okazało się, że to jeszcze nie koniec. Joy spojrzała na niego spod oka.

- I prosimy cię, Boże, spraw, żeby wujek Eben kupił nam choinkę na święta - dodała do wyjątkowo rozbudowanej tym razem listy próśb i po­dziękowań.

- Naprawdę musimy mieć choinkę - poparła ją z przekonaniem Hope, ciągle mocno zaciskając powieki.

- Amen - zakończyły chórem, szybko wdrapały się na łóżko i przy­kryły kołdrą.

Eben poczuł lekkie wyrzuty sumienia, ale postanowił je zwalczyć. Żadna z dziewczynek nawet na niego nie spojrzała. Dopiero kiedy Eloiza została usadowiona wygodnie w środku, podniosły na niego niewinne błękitne oczy.

- Sprytnie. - Eben, bardziej rozbawiony niż zirytowany, przysiadł na łóżku i przytrzymując Tada na kolanie jedną ręką, drugą otulił dziew­czynki kołdrą. - Ale choinki i tak nie będzie - oznajmił, żeby utwierdzić w tym przekonaniu zarówno bliźniaczki, jak i samego siebie.

- Jeszcze nie ma świąt - przypomniała Joy.

- Panu Bogu zostało jeszcze trochę czasu - dodała z uśmiechem Hope.

To był szantaż emocjonalny. Eben za nic nie zamierzał mu ulec.

- Nie róbcie sobie nadziei - ostrzegł.

- Ale przecież Boże Narodzenie to właśnie... - zaczęła Joy.

- ...radość i nadzieja - dokończyła jej siostra, kiwając głową.

- A to przecież my - stwierdziła z dumą Joy, usiadła na łóżku i poca­łowała Ebena. - Dobranoc, wujku.

Hope natychmiast się poderwała i pocałowała go w drugi policzek.

- Dobranoc, wujku.

- Dobranoc.

Pocałunki dziewczynek obudziły w Ebenie czułość, do której nie chciał się przyznać. W połowie drogi do drzwi usłyszał nagle hałas. W holu nikogo nie było. Nasłuchiwał przez chwilę. Podejrzany szelest dobiegał z kuchni.

- Ciekawe, co robi twój starszy brat - mruknął do Tada, który odpo­wiedział mu sennym spojrzeniem i szerokim ziewnięciem. - Pójdziemy po twoją butelkę i zobaczymy, dobrze?

Dillon siedział w kuchni na krześle z ponurą miną. Sprawiał wraże­nie, że był tam przez cały czas.

- Odrobiłem lekcje. Zadowolony? - burknął sarkastycznie, unikając wzroku Ebena.

- Pokaż. - Eben spojrzał przelotnie na stół i podszedł do lodówki.

- Proszę. - Dillon wskazał dłonią zeszyt. - Mogę już iść?

- Nie, pójdziesz, jak sprawdzę - odparł Eben.

Wyjął butelkę z lodówki, włożył ją do stojącego na piecyku garnka z wodą i włączył palnik. Dopiero potem podszedł do stołu sprawdzić za­danie domowe Dillona. Spodziewał się, że będzie odrobione byle jak, ale przeczytał je uważnie i stwierdził, że wszystkie odpowiedzi, z wyjątkiem dwóch, są poprawne.

- W porządku. - Usatysfakcjonowany kiwnął głową. - Możesz iść do łóżka.

- Skoro już odrobiłem lekcje, to chyba nie zamierzasz odwozić mnie jutro do szkoły? - Dillon spojrzał na wuja niepewnie.

- Oczywiście, że zamierzam.

Woda w garnku zaczęła się gotować. Butelka zabrzęczała cicho.

- Przecież mogę pojechać autobusem - zaprotestował Dillon.

Eben sprawdził temperaturę mleka.

- Nic z tego.

- Ale ja nie chcę, żebyś mnie odwoził - upierał się Dillon, wyraźnie niespokojny.

- Szkoda - odparł Eben. - Ale ja chcę dostać wszystkie twoje zaległe prace domowe.

- Pani wcale nie mówiła, że mam je odrabiać.

- Zgadza się. To ja powiedziałem, że uzupełnisz zadania.

Eben wylał kilka kropel mleka na nadgarstek. Było ciepłe, ale nie gorące.

- To nie w porządku!

- W porządku czy nie, i tak je odrobisz. - Eben wsunął smoczek butelki do buzi Tada, który zaczął łapczywie ssać, przymykając z zado­woleniem oczy.

Dillon nie podzielał uczuć brata.

- Nie będę odrabiał tych głupich zadań domowych! - zawołał, zebrał ze stołu swoje rzeczy i wybiegł z kuchni.

Kilka sekund później drzwi jego pokoju zamknęły się z hukiem.

Wojna o zaległe prace domowe rozpętała się na dobre.

W piątek Dillon spędził cały wieczór przy kuchennym stole ze wzro­kiem wbitym w stertę zadań, ale żadnego z nich nawet nie zaczął odra­biać.

Sądząc po upartej minie chłopca, sobota zapowiadała się podobnie.

- Bierz się do roboty. - Eben spojrzał na siostrzeńca groźnie.

- Ani mi się śni! - odparł butnie Dillon.

Zakłopotana Sofia sprzątała ze stołu po śniadaniu.

- Cóż, twój wybór, mały...

- Nie nazywam się mały! - krzyknął ze złością Dillon. - Nienawi­dzę, jak tak do mnie mówisz!

Eben zignorował wybuch złości chłopaka.

- Bez względu na to, będziesz tu siedział tak długo, aż zrobisz, co do ciebie należy.

- Nie. - Dillon wojowniczo założył ręce na piersi i tupnął mocno nogą.

- Ja ci pomóc - zaproponowała szybko Sofia, która wyraźnie współ­czuła dzieciakowi. - Razem my to zrobić prędko, nie?

- Nie! - Spojrzał na nią oczami pełnymi łez. - Są ferie świąteczne. Idę do szkoły dopiero za dwa tygodnie. Nawet nie tknę tych głupich za­dań domowych!

- Gdybyś odrobił je wtedy, kiedy były zadane, nie musiałbyś sie­dzieć nad nimi teraz - przypomniał mu Eben. - No, przynieś tu swoje rzeczy.

- Nie! - krzyknął z wściekłością Dillon. - Nigdy!

Zerwał się z krzesła i wybiegł z kuchni. Eben ruszył za nim.

- Wracaj, bo... - ryknął, ale w tej samej chwili usłyszał trzaśniecie frontowych drzwi. Zatrzymał się w pół kroku. W oknie przelotnie do­strzegł zalaną łzami twarz Dillona, który biegł, potykając się i płacząc, na tył domu. Eben westchnął, odwrócił się i natychmiast napotkał pełne wyrzutu spojrzenie bliźniaczek.

- Co mu jest? - spytała Joy. Wyraz jej twarzy nie pozostawiał wąt­pliwości, kogo dziewczynka uważa za winnego zaistniałej sytuacji.

- Nic. Po prostu jest zły. - Eben sam kipiał wściekłością.

Była sobota, wieczorem miała przyjechać Maddie. Eben dobrze wie­dział, jak ona zareaguje, kiedy zobaczy Dillona pokutującego nad zada­niami domowymi.

- Mam za nim pójść, seńor Mac? - spytała z wahaniem Sofia.

Eben myślał nad tym przez chwilę. W końcu westchnął ciężko i po­trząsnął głową.

- Nie. Niech się wypłacze. Nic mu nie będzie.

- Ale to tylko mały chłopiec - zaprotestowała Sofia. Mówiła dokład­nie jak Maddie. - Może się zgubić. On nie znać pustyni.

- Nie odejdzie daleko - odparł Eben z pewnością, której nie odczu­wał.

Wyszedł na zewnątrz i ukradkiem spojrzał na skaliste zbocze za do­mem. Przy zwalisku wielkich, obłych głazów dostrzegł niewielki błękit­ny punkcik, w tym samym odcieniu, jaki miała bluza Dillona.

Eben zapamiętał to miejsce i ruszył na padok zająć się szkoleniem koni. Kiedy dosiadał drugiego z kolei, błękitnego punkciku już nigdzie nie było widać.

Po pewnym czasie za dom wyszła Sofia z bliźniaczkami. Zaczęła wołać Dillona. Jej głos dźwięczał czysto w pustynnym powietrzu.

Ale nikt na wołanie nie odpowiedział.

Uparty, głupi smarkacz, pomyślał Eben. Nie zdaje sobie sprawy, że ktoś się o niego martwi? A może to część jego planu? Pewnie postanowił nastraszyć wszystkich i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Jeśli dzieciak wkrótce się nie pojawi, osiągnie swój cel, pomyślał Eben i zdecydował spuścić urwisowi tęgie lanie. Zakładając, oczywiście, że chłopak wróci cały i zdrowy.

Nadeszła pora obiadu, a Dillona ciągle nie było.

Zaniepokojona Sofia krzątała się po kuchni. Stanęła za krzesłem Ebena z dzbankiem kawy, choć filiżanka na stole była pełna po sam brzeg.

- Dillon, może on się zgubić? - spytała z niemal namacalnym stra­chem.

- Może. - Eben włożył łyżkę do talerza z zupą. Czuł na sobie oskarżycielski wzrok bliźniaczek. Dziewczynki patrzyły na wujka szeroko otwartymi oczami znad swoich nietkniętych porcji. W kącie kuchni Tad złapał się siatki kojca i podciągnął na nogi, potem zapiszczał wesoło, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę.

Ale nikt nawet nie spojrzał na uradowanego malucha.

Tad wydał więc jeszcze jeden okrzyk i klapnął na miękko wyściełaną podłogę kojca. Chwycił wypchanego lwa, potrząsnął nim gwałtownie i we­pchnął sobie do buzi jego ogon.

Sofia odstawiła dzbanek z kawą na piecyk i wyjrzała przez okno.

- Dillon nie zjeść rano naleśników. Na pewno teraz on być głodny - powiedziała, głęboko zatroskana.

- Na pewno. - Eben unikał wzroku bliźniaczek.

Pomyślał, że jedzenie w ciszy, bez ich bezustannej paplaniny to wielka ulga, ale już po chwili przedłużająca się cisza zaczęła mu grać na ner­wach.

- A jeśli on upaść, seńor Mac. - Oczy Sofii pociemniały z przeraże­nia. - Leżeć ranny? Wąż go ugryźć?

Eben sam zdążył już opracować w myślach całą listę ponurych moż­liwości.

- O tej porze roku grzechotniki rzadko wypełzają z nor.

Wiedział jednak, że Dillon mógł nadepnąć na takiego, który akurat wygrzewał się w słońcu.

- Wujku? - zaczęła Joy, cicho i z wahaniem.

- Co? - Podniósł wzrok na jej przestraszoną buzię.

- Czy Dillon poszedł do nieba...

- ...jak tatuś i mamusia? - dokończyła drżącym głosem Hope.

- Oczywiście, że nie - odparł Eben, celowo dość szorstko. - No, dlaczego nie jecie? - spróbował zająć bliźniaczki czymś innym.

Joy odsunęła od siebie talerz z zupą.

- Nie jestem głodna.

- Ja też - mruknęła Hope i spuściła głowę.

Prawdę mówiąc, Eben także nie miał apetytu. Czuł jednak, że powi­nien coś zjeść, bo będzie potrzebował dużo sił.

Joy spojrzała na niego smutno.

- Ja chcę do Dillona - powiedziała drżącym głosikiem.

- On wkrótce wróci.

Nawet gdybym miał go tu przywlec za włosy, dodał w myślach.

- Może pan pójść go poszukać - zaproponowała nieśmiało Sofia.

- Mam zamiar to zrobić. Jak tylko skończę jeść.

Znowu zanurzył łyżkę w zupie, chociaż nie spodziewał się, że będzie w stanie jeszcze cokolwiek przełknąć.

- Naprawdę? - Sofia odetchnęła z ulgą, zaskoczona i uradowana.

- Oczywiście. - Zirytowało go, że się tego nie spodziewała. - Luis i Ramon powinni tu być lada chwila. Kazałem im osiodłać konie zaraz po obiedzie.

- Ja się bardzo cieszyć, seńor Mac - oznajmiła Sofia. - Ja się mar­twić, czy coś złego Dillon się nie przytrafić.

- A smarkacz pewnie się śmieje w głos z kłopotów, które narobił - burknął Eben.

Zupa rosła mu w ustach. Odłożył łyżkę i wstał od stołu.

Dziesięć minut później pod dom podjechali Ramon i Luis. Prowa­dzili ze sobą Duffy'ego. Eben dał im strzelby i kazał wystrzelić trzy razy, gdyby któryś odnalazł Dillona. Jedną lornetkę wręczył Ramonowi, drugą przywiązał sobie do siodła. Upewnił się, czy wszyscy mają wodę w bu­kłakach, wskoczył na szarego ogiera i chwycił lejce. Spojrzał w stronę zbocza, na którym ostatni raz widział błękitną bluzę Dillona.

- Gdzie mamy najpierw szukać, seńor Mac? - spytał Ramon. Jego twarz przypominała pozbawioną wyrazu maskę. Tylko z oczu wyzierał niepokój, który wszyscy odczuwali.

Eben nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią. Wiedział już, skąd zaczną poszukiwania.

Zakładając, że Dillon nie zawrócił od strony pastwisk i stajni, Eben doszedł do wniosku, że powinni skupić się na skalistym obszarze za do­mem. Wysłał Luisa w lewo, w labirynt niskich pustynnych skał, a Ramona na prawo, gdzie ciągnęła się kamienista równina, poznaczona gdzienie­gdzie kępami kaktusów i rzadkiej, wyschłej trawy. Sam postanowił ruszyć na wzgórze, gdzie wcześniej dostrzegł błękitny punkt. Nie miał pewności, czy rzeczywiście widział bluzę Dillona, ale pamiętał, że jako chłopiec tam właśnie uciekał z domu, kiedy był zły na ojca. Tylko raz w takiej sytuacji wybrał się do miasta. Zazwyczaj wspinał się na smagane wiatrem skały, wysoko, jakby chciał w dole zostawić wszystkie swoje problemy.

Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że Dillon zrobił to samo.

Dźgnął lekko ostrogą szarego konia. Ogier ruszył stępa, omijając sze­rokim łukiem rozłożyste kolczaste drzewo, które rosło tuż za domem. Spod podkutych kopyt pryskały cząstki żwiru i drobne kamienie. Eben, skupiony na przepatrywaniu wznoszących się przed nim skał, nie odwró­cił się nawet w stronę Sofii i bliźniaczek. Meksykanka z dziećmi stała na werandzie i odprowadzała wzrokiem trzech oddalających się jeźdźców. Po kilku minutach Eben był już za daleko, by usłyszeć dzwonek telefonu, który nagle rozległ się wewnątrz domu.

Twarzyczka Joy pojaśniała.

- Może to Dillon! - zawołała dziewczynka i pobiegła do kuchni.

Hope natychmiast ruszyła za siostrą. Razem przysunęły krzesło do kredensu. Joy wdrapała się na siedzenie, chwyciła słuchawkę i przyci­snęła ją do ucha.

- Halo? Dillon?

- Nie, kochanie, to ja. Maddie.

Joy, rozczarowana, odwróciła się do Hope.

- To tylko Maddie - powiedziała. - Myślałyśmy, że może Dillon - dodała do słuchawki.

- Dlaczego? - Maddie zaśmiała się z zakłopotaniem.

- Bo on sobie poszedł. - Joy zaczęła skręcać sznur telefonu w pal­cach.

- Poszedł? A dokąd?

- Nie wiemy. - Broda Joy zaczęła lekko drżeć.

- Jak to... - zaczęła Maddie i urwała. - Jest tam gdzieś wasz wujek?

- Nie, pojechał szukać Dillona. Razem z Ramonem i Luisem.

- A kiedy Dillon sobie poszedł? - spytała Maddie. - Od jak dawna go nie ma?

- Od rana - odparła Joy z oczami pełnymi łez. - Był zły na wujka Ebena i wybiegł z domu. Nawet nie zjadł naleśników. Nie widziałaś go, Maddie?

- Nie, przykro mi, ale...

- Myślisz, że poszedł do nieba, tak jak mama i tatuś? - Joy zaczęła płakać.

- Jestem pewna, że nie...

- Wujek też tak powiedział. Ale ja wiem, że Dillon za nimi bardzo tęskni - wyszlochała Joy.

- Oczywiście, ale...

Hope wybuchła płaczem i Joy całkiem straciła panowanie nad sobą.

- Chcę mojego brata! - zawołała do słuchawki.

- Ćśś, uspokój się, skarbie. Wasz wujek odszuka Dillona. Naprawdę - zapewniła ją szybko Maddie. - A teraz idźcie do Sofii. Ja zaraz przyja­dę. Dobrze?

- ...brze - odparła Joy zduszonym głosem i odwiesiła słuchawkę.

Poszukiwania trwały już od trzech godzin, ale Eben nie znalazł ni­gdzie ani śladu chłopca. W końcu pozwolił koniowi iść własną drogą wśród skał.

Nad ich głowami krążył sokół. Ale Eben nawet go nie zauważył. Ciągle rozglądał się uważnie dookoła. Czekał na jakiś ruch czy dźwięk.

Od czasu do czasu przykładał dłoń do ust i wołał Dillona. Potem wstrzymywał na moment konia i nasłuchiwał, choć już przestał spodzie­wać się odpowiedzi.

Gdyby dzieciak chciał, by go odnaleziono, już dałby o sobie znać. Chyba że nie chciał - to zupełnie inna sprawa.

W okolicy było mnóstwo kryjówek. Dillon mógł bez końca bawić się w chowanego. Wystarczyło ukrywać się za skałami.

Niewykluczone jednak, że chłopak leżał gdzieś ranny i nieprzytom­ny. Myśl o tym sprawiała, że Eben nie zaprzestał poszukiwań.

Kolejny raz wyjął lornetkę z futerału i rozejrzał się wokół. Potem spojrzał na słońce. Dał sobie jeszcze jedną godzinę. Postanowił, że jeśli w tym czasie nie odnajdzie chłopca, powiadomi władze i sprowadzi śmi­głowiec - dopóki jeszcze jest jasno. Może z góry uda im się dostrzec Dillona.

Eben wolał nie myśleć, co będzie, jeśli chłopiec nie znajdzie się do wieczoru. Dillon nie miał nawet kurtki, a o tej porze roku po zmierzchu robiło się już bardzo chłodno. Zresztą noc w skalistych wzgórzach nigdy nie należy do przyjemności.

Nagle za plecami Ebena rozległ się stukot spadających kamieni. Eben odwrócił się szybko. Kątem oka zdążył dojrzeć błękitną bluzę i jasne włosy chłopca, zanim ten zniknął za wysoką, ostro wystrzępioną skałą.

Dillon żył. Był cały i zdrowy.

Ulga, jaką odczuł Eben, natychmiast ustąpiła miejsca wściekłości. Chłopak napędził wszystkim sporego strachu.

- Dillon! - ryknął Eben, wbił ostrogi w boki konia i ściągnął lejce, żeby zawrócić.

Kiedy ogier zbliżył się do wysokiej skały, Dillon przeskoczył na wielki gładki kamień leżący poniżej, ześlizgnął się jeszcze trochę w dół i stanął na wąskiej skalnej półce. Przytulił do głazu odwróconą twarz i zaczął powoli przesuwać się wzdłuż skalnego występu. Niżej zaczynało się stro­me, najeżone odłamkami skał urwisko, o wysokości co najmniej siedmiu metrów.

- Dillon, wracaj tu natychmiast! - krzyknął Eben i wstrzymał konia, który i tak nie byłby w stanie pójść dalej.

Chłopiec rzucił mu trochę wystraszone spojrzenie, zrobił kolejny krok i zniknął za skałą. Eben zeskoczył z konia i ruszył za siostrzeńcem, prze­skakując z jednej skały na drugą. Nagle usłyszał krótki, urwany krzyk dziecka i odgłos osuwających się kamieni. Z przerażenia serce podeszło mu do gardła.

- Dillon? Dillon! - zawołał. Wyjrzał za skalny występ, ale zobaczył tylko lawinę kamieni spadających w dół zbocza. - Dillon, wszystko w po­rządku? Co z tobą?

W odpowiedzi usłyszał tylko przyspieszony oddech chłopca.

Bardzo ostrożnie zszedł trochę niżej. Wtedy zobaczył, co się stało. Wąska półka skalna zarwała się pod ciężarem Dillona. Został zaledwie niewielki fragment, tak wąski, że Dillon mógł oprzeć na nim tylko palce stóp.

Chłopiec stał przyklejony do skały. Eben wyraźnie widział jego po­bladłą twarz i oczy pełne strachu, ale za nic nie zdołałby dosięgnąć dzie­ciaka.

- Trzymaj się, mały - powiedział. - Idę po sznur. Zaraz wracam.

Dillon był zbyt przerażony, by odpowiedzieć.

Eben wspiął się na górę, gdzie zostawił konia, zdjął zwój liny i przy­wiązał jeden koniec do siodła. Potem wrócił na dół, rozwijając linę po drodze. Obwiązał sznurem najbliższą sterczącą skałkę, złapał za jego luźny koniec i pociągnął. Kiedy sznur się napiął, Eben dał znak koniowi, by stał w miejscu. Potem powoli zsunął się jeszcze niżej. Zrównał się z chłop­cem i zaczął bardzo ostrożnie posuwać się w jego stronę. Ale sznur oka­zał się za krótki. Eben mógł dosięgnąć zaledwie nadgarstka chłopca.

- Dillon, posłuchaj mnie - powiedział z naciskiem. - Złapię cię za prawą rękę. Wtedy spróbuj przesunąć się odrobinę w moim kierunku.

- Nie - odparł Dillon ze szlochem i mocno zaciśniętymi powiekami.

- Nie dam rady podejść bliżej - wyjaśnił Eben. Ze wszystkich sił starał się opanować ogarniające go zniecierpliwienie. Nie wiedział, jak długo jeszcze chłopcu uda się utrzymać na wąskim występie. - Musisz mi zaufać.

- Puścisz mnie i spadnę - wyjąkał Dillon.

- Nie puszczę - obiecał Eben. - Przysięgam na Boga, mały.

Dillon spojrzał na Ebena. Teraz z oczu dziecka oprócz strachu wy­zierał także gniew.

- Ty nie wierzysz w Boga. Ty w nic nie wierzysz!

Eben mógł powiedzieć w tej chwili wiele rzeczy, wiedział jednak, że Dillon i tak mu nie uwierzy. I pewnie miał powody.

Wyciągnął nogę trochę do przodu i znalazł oparcie dla stopy. Spraw­dził wytrzymałość podłoża, potem jeszcze bardziej naprężył linę i kilka­krotnie okręcił ją sobie wokół ramienia.

Eben rzadko się modlił, tym razem jednak zmówił krótką modlitwę. Zakołysał się i w końcu zdołał objąć chłopca. Zdecydowanym ruchem oderwał go od skały. Dillon krzyknął. Eben poczuł rozdzierający ból w ob­wiązanej liną ręce. Musiał teraz utrzymać na niej podwójny ciężar. Poru­szył się lekko, żeby poluzować ucisk.

- Obejmij mnie za szyję - rozkazał Dillonowi przez zaciśnięte z wy­siłku zęby. - I trzymaj mocno.

Chłopiec opasał go mocno rękami i nogami, drżąc ze strachu. Eben chwycił sznur obiema dłońmi i zaczął powoli, mozolnie wspinać się po skale.

Po kilku długich jak cała wieczność sekundach byli bezpieczni.

Na górze Eben oparł się o głaz. Cały dygotał z wysiłku. Czuł, jak opuszcza go napięcie. Puścił linę, potem oderwał zaciśnięte kurczowo ręce Dillona od swojej szyi.

- Udało się, mały - powiedział urywanym głosem. - Już wszystko dobrze.

Ale Dillon nie odpowiedział. Spuścił głowę jeszcze niżej i odwrócił wzrok.

Eben, zaniepokojony, spojrzał na blade, brudne i zalane łzami po­liczki chłopca.

- O co chodzi? Jesteś ranny? - spytał, choć nie dostrzegał na ciele chłopca żadnych obrażeń.

- Nie - odparł Dillon dziwnie cicho.

- No to w porządku. - Eben odepchnął się od skały, zadowolony, że dzieciak tylko najadł się strachu. Odwrócił się i zaczął zwijać sznur. Chciał dać chłopcu czas na uspokojenie.

Dillon siedział bez ruchu na ziemi.

- Teraz pewnie chcesz mnie zbić za to, że uciekłem - mruknął.

Eben odwrócił się gwałtownie.

- Co takiego? - wybuchnął.

- Powiedziałem, że... - zaczął z wahaniem Dillon.

- Wiem, co powiedziałeś - rzucił Eben. - Ale nie wiem, jak mogłeś pomyśleć, że... - urwał, zbyt zaskoczony i rozgniewany, by ciągnąć swój wywód.

Szybko dokończył zwijanie liny i zdenerwowany, wielkimi krokami ruszył w stronę konia. Starannie przymocował linę do siodła i odwrócił się do Dillona.

- Wracam na ranczo - oznajmił krótko. - Idziesz ze mną, czy nie? Chłopiec powoli pokiwał głową.

- Idę.

Eben, ciągle bardzo zły, stanął do niego tyłem i zajął się koniem. Słyszał jednak chrzęst żwiru pod stopami chłopca. Kiedy już wyszli na ścieżkę, Eben rzucił chłopakowi bukłak. Dillon, zaskoczony, uchylił się, ale bukłak uderzył go w rękę. W ostatniej chwili złapał za skórzany pa­sek.

- Masz tu wodę, jeśli chce ci się pić - powiedział oschle Eben i wyjął strzelbę.

Dillon spojrzał na lśniącą lufę i szeroko otworzył oczy.

- Co chcesz zrobić?

- Muszę dać znać Ramonowi i Luisowi. Oni też cię szukają - odparł szorstko Eben.

Wycelował w górę i wystrzelił trzy razy w równych odstępach. Huk szerokim echem odbił się od skał.

Rozdział 14

Maddie słyszała wystrzały, ale odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, kie­dy na własne oczy zobaczyła, że Dillon jest cały i zdrowy. Sie­dział w siodle przed Ebenem ze spuszczoną głową i trochę niepewną, ale zaciętą miną. Przyjrzała się chłopcu uważnie. Na szczęście nie miał ran ani obrażeń. Przytuliła do siebie Tada i uśmiechnęła się z ulgą do Joy, która poklepała ją po nodze.

- Patrz, Maddie! - Wskazała dwóch jeźdźców na jednym koniu.

- To Dillon! - wykrzyknęła Hope.

Sofia przeżegnała się i wymruczała pod nosem krótką modlitwę dzięk­czynną.

- Widzę - odparła Maddie. Teraz skupiła wzrok na Ebenie.

Jego ponure, kamienne oblicze sprawiło, że znowu odczuła niepo­kój. Domyśliła się, że cała ta sprawa nie pomogła Ebenowi i Dillonowi znaleźć wspólnego języka. Wydawało się raczej, że tylko pogłębiła dzie­lącą ich przepaść.

A Maddie miała taką nadzieję, że... właściwie sama nie bardzo wie­działa na co. Westchnęła ciężko. W głębi duszy była przekonana, że Dillon chciał zmusić Ebena, do okazania troski i miłości - tak samo jak ona, kiedy wiele lat temu odeszła. Sądząc jednak po zniechęconej minie Dillona, i on poniósł sromotną klęskę.

Koń zbliżył się do domu. Bliźniaczki, z zapuchniętymi od płaczu oczami, wybiegły na spotkanie. Maddie poszła wolno za dziewczynkami. Eben zeskoczył z konia, zdjął z siodła Dillona i postawił go na ziemi. Siostry rzuciły się, żeby objąć brata, ale on odgiął zaciśnięte na swoim ubraniu paluszki i ruszył szybko do domu. W ogóle nie zwracał uwagi na radosne okrzyki.

Eben, równie milczący, zajął się koniem. Kiedy spostrzegł Maddie, jego wzrok złagodniał trochę.

- Nie spodziewałem się, że przyjedziesz. - Spojrzał znacząco na bliźniaczki. - Domyślam się, że znowu do ciebie zadzwoniły.

- Nie, tym razem to ja zadzwoniłam - odparła Maddie. Powód, dla którego to zrobiła, nie wydawał jej się już istotny. - Gdzie znalazłeś Dillona?

Na dźwięk imienia siostrzeńca Eben gniewnie zacisnął usta.

- Bawił się w chowanego na skałach. Tak bardzo chciał wystrychnąć mnie na dudka, że omal nie skręcił sobie karku - mruknął. - Gdybym go w porę nie zauważył, leżałby teraz na dnie wąwozu. Miał dużo szczęścia, że zdołałem go w porę złapać.

- Dzięki Bogu - westchnęła po chwili. Odruchowo mocniej przytuli­ła do siebie Tada. - Biedny Dillon - powiedziała współczująco. - Pewnie był śmiertelnie przerażony.

- Nawet jeśli nie, to na pewno powinien być - rzucił twardo Eben.

Maddie wyczuła, że wydarzyło się coś jeszcze.

- Nie rozumiem, Eben. - Maddie spodziewała się najgorszego. - Chyba nie zbiłeś go za to, że uciekł?

- Jesteś taka sama, jak Dillon. - Popatrzył na nią z niesmakiem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała zdezorientowana.

- Po tym, jak wreszcie udało mi się go zdjąć ze skały, ten smarkacz też sądził, że zaraz dostanie lanie! - odparł Eben ze szczerym oburze­niem. - Dobry Boże, przecież nigdy nawet nie podniosłem na niego ręki.

- Za to wiele razy podniosłeś na niego głos - przypomniała Maddie, która patrzyła na sytuację z punktu widzenia Dillona.

- Ale nigdy nie uderzyłem - powtórzył z uporem Eben.

- Założę się, że nigdy też nie powiedziałeś ani jednego dobrego sło­wa - rzuciła oskarży cielsko Maddie.

- A co to ma do rzeczy?

Maddie spojrzała, zdumiona, że w ogóle mógł zadać takie pytanie.

- Naprawdę nic nie rozumiesz, MacCallister? Przecież gdybyś cią­gle tylko krzyczał na młodego konia, on by się ciebie bał, bez względu na to, czy go kiedykolwiek uderzyłeś, czy nie. Dlaczego mały chłopiec miał­by reagować inaczej?

Twarz Ebena stężała. Nie zamierzał przyjąć do wiadomości, że po­nosi część winy za to, co się stało.

- Uważasz, że powinienem pochwalić dzieciaka za problemy, jakich nam przysporzył? Zastanów się, Maddie.

- Niczego takiego nie powiedziałam. Ale myślę, że mógłbyś go cza­sem pochwalić za to, co zrobił dobrze.

- Maddie... - zaczął niecierpliwie, ale urwał i odwrócił wzrok. - Posłuchaj, szukałem Dillona cztery godziny na skałach, ryzykowałem własne życie, żeby wyciągnąć go z opresji, w którą się wpakował. Jeśli chcesz wiedzieć, bałem się bardziej niż on. Więc teraz naprawdę nie mam sił, żeby się z tobą kłócić. Odczytywanie listy skarg i żądań zostaw na później, dobrze?

Po raz pierwszy Maddie spostrzegła, że jego gniew jest tylko maską skrywającą niepokój i ból.

Eben MacCallister nie był typem człowieka, który by przyznał, że zachowanie Dillona bardzo go zraniło - na pewno też nigdy nie powie­działby, że martwił się o chłopca. A jednak tak właśnie było, choć tego nie okazywał.

Eben głęboko skrywał swoje uczucia. Otwarcie potrafił wyrażać wyłącznie gniew. Maddie zawsze to irytowało, ale przypuszczała, że taka jest jego strategia samoobrony - chybiona, niestety.

- Przepraszam - powiedziała wspaniałomyślnie. - Chyba tak bardzo niepokoiłam się o Dillona, że w końcu wyładowałam się na tobie.

Eben spojrzał na nią przeciągle. Zimne niebieskie oczy złagodniały.

- Cieszę się, że tu jesteś, Maddie.

Jego niski głos był jak pieszczota. Maddie zadrżała lekko i uśmiech­nęła się z zakłopotaniem. W przeciwieństwie do Ebena nigdy nie umiała ukryć swoich uczuć. Doświadczenie nauczyło ją jednak, jak sobie z tym radzić.

- Ja też się cieszę, że tu jestem - odparła i zaraz dodała trochę prze­kornie: - Jednak nadal uważam, że ponosisz część odpowiedzialności za ucieczkę Dillona. - Na widok błysku zniecierpliwienia w jego oczach uśmiechnęła się szerzej. - Ale o to możemy pokłócić się później. Teraz najważniejsze, że obaj wróciliście cali i zdrowi.

Eben spojrzał na nią, rozbawiony, i potrząsnął głową.

- No tak, powinienem pamiętać, że nowa Maddie nie podda się tak łatwo.

- To prawda - przyznała miękko. - Mam nadzieję, że to nie problem.

- Cóż, myślałem, że to może być problem, ale... nie jest - odparł z niezwykłą łagodnością i odwrócił się, dziwnie tym skrępowany. - Co oczywiście nie znaczy, że się z tobą zgadzam - dodał szorstko.

- Boże broń! - Zaśmiała się głośno.

Tad zawtórował Maddie radosnym piskiem.

Eben rzucił okiem na dziecko w jej ramionach i znów przeniósł wzrok na Maddie. Atmosfera zrobiła się nagle bardzo intymna. Maddie jak za­hipnotyzowana patrzyła na Ebena.

W końcu to on odwrócił wzrok.

- Muszę się zająć Duffym. Po tej przejażdżce trzeba go porządnie wyszczotkować - stwierdził i pociągnął za sobą szarego konia.

Maddie odprowadziła go wzrokiem. Niespodziewanie mała rączka złapała ją za podbródek. Odwróciła głowę i chwyciła paluszki Tada, któ­ry najwyraźniej zamierzał włożyć jej swoją piąstkę do ust. Uśmiechnęła się do rozbawionego dziecka.

- O co chodzi? Uważasz, że już za długo nie zwracam na ciebie uwa­gi? - spytała głosem stłumionym jeszcze przez emocje.

Tad odpowiedział uśmiechem, a wyraz oczekiwania w jego oczach wyraźnie dawał do zrozumienia, że czas na zabawę. Maddie roześmiała się i spełniła życzenie malucha. Przytuliła twarz do mięciutkiej szyi i dmuchnęła. Tad zachichotał radośnie, czekając na więcej.

Ale Maddie potrząsnęła głową.

- Myślę, że powinniśmy teraz zobaczyć, jak się czuje twój brat. - Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę odchodzącego Ebena i ruszyła do domu.

Dillon siedział w kuchni. Wiercił się i odwracał głowę, gdy Sofia usiłowała otrzeć mu twarz zwilżoną ściereczką. Po obu stronach krzesła stały bliźniaczki i przyglądały się bratu z troską.

- To nic, tylko trochę się pobrudziłem - burczał ze złością, zakłopo­tany zamieszaniem wokół swojej osoby. - Sam mogę się umyć.

Sofia nie zwracała uwagi na kaprysy Dillona.

- Policzek - mruknęła, kiedy na oczyszczonej skórze ukazało się czerwone zadrapanie. - Ja przynieść coś na rany.

Odłożyła ściereczkę i ruszyła do drzwi. Joy natychmiast złapała mo­krą szmatkę.

- O nie, tylko nie to! - Dillon zerwał się z krzesła.

- Ale ja chcę pomóc! - powiedziała płaczliwie Joy.

- Nie potrzebuję twojej pomocy. - Odsunął siostrę. - Idźcie sobie - rzucił ze złością. W tej samej chwili dostrzegł Maddie. Spojrzał na nią, zawstydzony. - Zostawcie mnie wszyscy w spokoju.

- Martwiliśmy się o ciebie, Dillon - powiedziała Maddie i postawiła Tada na podłodze. Dziecko natychmiast na czworakach ruszyło do brata, gaworząc coś wesoło.

- Niepotrzebnie. Nic mi nie jest - odparł gniewnie Dillon. Przede wszystkim jednak wydawał się smutny i zraniony.

- Ale myśmy o tym nie wiedzieli - przypomniała mu łagodnie Maddie.

- Myśleliśmy... - poparła ją Joy, ciągle bliska płaczu. - Myśleliśmy, że...

- ...że się zgubiłeś. - Hope złapała go za ramię.

- Ale się nie zgubiłem, jasne? - rzucił niecierpliwie i odepchnął jej rękę.

Bliźniaczki były zupełnie zdezorientowane.

- Jeśli się nie zgubiłeś... - zaczęła Joy.

- ...to dlaczego nie wróciłeś do domu?

- Bo mi się nie chciało - burknął Dillon. Był oszołomiony i roztrzę­siony.

- Dlaczego? - spytała Joy. Jej broda zaczęła lekko drżeć.

- Właśnie. Dlaczego uciekłeś i nas zostawiłeś? - Hope odsunęła się i spojrzała na niego nieufnie.

- Bo mnie wkurzacie. Włóczycie się za mną bez przerwy, nie mam chwili spokoju - odparł ze złością, ale sam był już bliski łez.

Jeszcze chwila, a wszyscy wybuchnęliby płaczem. Maddie postano­wiła się wtrącić.

- Nie słuchajcie go, dziewczynki. On wcale tak nie myśli. Prawda, Dillon? - Popatrzyła na niego znacząco.

- Nieprawda! - zawołał chłopak i pociągnął nosem.

- Prawda - powiedziała Maddie. - Dillon tylko udaje, żebyście nie zobaczyły, że sam jest wystraszony i zagubiony, tak samo jak wy - wyja­śniła bliźniaczkom.

- Wcale nie jestem wystraszony - zaprzeczył Dillon. Do oczu napły­nęły mu łzy, choć bardzo starał sieje powstrzymać. - Ja się niczego nie boję.

Maddie nie chciała się z chłopcem sprzeczać, z ulgą powitała więc Sofię, która wróciła do kuchni z tubką maści w ręce. Skorzystała z okazji, by zmienić temat.

- Dillon nie zjadł obiadu. Na pewno jest głodny. Zrób kanapki, So­fio, a ja posmaruję mu policzek - zaproponowała. - Pomóżcie Sofii, dziew­czynki - dodała i odwróciła się do Dillona. - Usiądź tutaj. - Wskazała krzesło.

- Nie potrzebuję żadnych maści. - Spojrzał podejrzliwie na tubkę.

- Pewnie masz rację - odparła spokojnie Maddie. - Ale na wszelki wypadek zdezynfekujemy zadrapanie. - Położyła chłopcu rękę na ramie­niu i pchnęła go lekko w stronę krzesła.

Dillon usiadł niechętnie. Maddie przysunęła drugie krzesło, usiadła i odkręciła nakrętkę. Wycisnęła trochę maści na palec i delikatnie odwró­ciła głowę Dillona do światła.

- Dobrze, że nie spotkało cię nic gorszego - powiedziała.

- Uhum - mruknął Dillon, uparcie unikając jej wzroku.

- Miałeś dużo szczęścia, że nie spadłeś z urwiska i nie połamałeś sobie wszystkich kości.

Dillon spojrzał na Maddie zbolałym wzrokiem i skrzywił się, kiedy zaczęła smarować zadrapane miejsce.

- Powiedział ci, prawda? - spytał, jak zwykle nie używając imienia wuja.

- Tak. - Maddie rozsmarowała maść wzdłuż skaleczenia. - To mu­siało być okropne, tak wisieć nad urwiskiem.

Kiwnął głową i przymknął oczy.

- Bałem się - przyznał szeptem i zadrżał na wspomnienie tej strasz­nej chwili.

- Wiem - odparła. Intuicja podpowiadała jej jednak, że Dillon potrze­buje czegoś więcej, niż tylko słów. Z trudem podniosła chłopca i posadziła go sobie na kolanach. Opierał się przez chwilę, ale potem z wdzięczno­ścią wtulił się w jej ramiona.

Maddie objęła Dillona i oparła policzek o jego głowę.

- Kiedy uciekłeś, wszyscy byliśmy przerażeni, tak samo jak ty. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Martwiliśmy się, czy nie przytrafiło ci się coś złego - powiedziała cicho.

- On na pewno się o mnie nie martwił - mruknął Dillon ze złością, która jednak skrywała cierpienie.

- Nie masz racji. - Maddie odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. - Twój wujek martwił się o ciebie tak samo, jak wszyscy.

Dillon z niedowierzaniem pokręcił głową.

- On mnie nienawidzi.

- Nieprawda, kochanie - odparła z przekonaniem Maddie.

- Prawda. - Dillon wbił wzrok w podłogę. Wyglądał na bardzo nie­szczęśliwego.

- Gdyby twój wujek cię nienawidził, byłby zadowolony, że ucie­kłeś - dowodziła. - A on pojechał cię szukać. Jak myślisz, dlaczego to zrobił?

Dillon miał na to gotową odpowiedź.

- Chciał się upewnić, że już nie wrócę.

- No dobrze. - Maddie stwierdziła, że chłopiec potrzebuje bardziej przekonywających dowodów. - Więc dlaczego pomógł ci zejść ze skały? To było bardzo niebezpieczne, prawda?

- Chyba tak. - Dzieciak wzruszył ramionami, ale słowa Maddie naj­wyraźniej go zastanowiły.

- Gdyby cię rzeczywiście nienawidził, pozwoliłby ci spaść, nie są­dzisz?

Dillon w zamyśleniu zmarszczył brwi.

- Sam nie wiem - przyznał w końcu.

- Myślę, że wujek nie pozwolił ci spaść, bo nie chciał, żebyś zrobił sobie krzywdę. - Maddie przytuliła go do siebie mocniej. - A nie chciał, żebyś zrobił sobie krzywdę, bo naprawdę mu na tobie zależy.

Dillon myślał nad tym przez chwilę.

- Może - powiedział w końcu z wahaniem. - Ale i tak jest na mnie wściekły.

- No, trochę się złości z powodu pewnych rzeczy, które zrobiłeś - odparła Maddie.

- Chodzi o lekcje? - domyślił się Dillon i spuścił głowę jeszcze ni­żej.

- Tak, i o to, że byłeś niegrzeczny w szkole, i uciekłeś, przez co wszyscy się o ciebie martwili. - Maddie uzupełniła listę przewinień. - To nie było w porządku, prawda?

- Prawda. - Dillon westchnął ciężko.

- Wszyscy popełniamy błędy - stwierdziła Maddie. - Ale najważ­niejsze, żeby ich w przyszłości nie powtórzyć.

Do stołu podeszła Joy. Dumnie niosła przed sobą talerz z kanapkami.

- Zrobiłyśmy ci kromkę z masłem orzechowym...

- ...i z piklami. - Hope postawiła na stole szklankę mleka.

- Taką, jak kiedyś...

- ...robiła dla nas mama.

- Sofia podgrzewa jeszcze...

- ...zupę dla ciebie.

Joy zmarszczyła brwi i przekrzywiła głowę, przyglądając się bratu z uwagą.

- Dlaczego siedzisz u Maddie na kolanach?

Hope spojrzała na twarz Dillona i otworzyła usta w wyrazie nagłego zrozumienia.

- Płakałeś? - spytała z niedowierzaniem.

Dillon zaczął spiesznie ścierać z policzków ślady łez.

- Ta maść bardzo szczypie - powiedziała Maddie.

- Podmuchałaś? - zapytała Joy, przekonana o skuteczności tego spo­sobu.

Hope kiwnęła głową.

- Mama zawsze dmuchała.

- Podmuchałam, oczywiście. Właśnie dlatego Dillon musiał mi usiąść na kolanach - skłamała Maddie. Podtrzymała go lekko ręką, kiedy zsu­wał się na podłogę.

Gdy tylko chłopiec usiadł na swoim krześle, dziewczynki natych­miast zasypały go pytaniami. Chciały wiedzieć, dokąd poszedł i czy wi­dział węże. Ciągle wracały też do tego, jak bardzo czuły się porzucone i samotne, kiedy uciekł. Dopytywały, dlaczego to zrobił.

Dillon unikał bezpośrednich odpowiedzi, wzruszał ramionami i na siłę zajadał się kanapkami. Starał się mieć ciągle wypchane usta. W ten sposób właściwie nie musiał się odzywać.

Był w połowie posiłku, kiedy do kuchni wszedł Eben z trzema strzel­bami pod pachą. Dillon zesztywniał, spojrzał ukradkiem na wuja, potem szybko znowu skoncentrował się na zupie.

Eben popatrzył na niego równie przelotnie i podszedł do kuchenne­go blatu. Maddie zauważyła jednak, że z oczu Ebena zniknął wyraz irytacji, choć twarz pozostała surowa. Poza tym wydawał się zupełnie opanowany.

- Czy mogłabyś zaparzyć kawę? - spytał. - Chętnie bym się napił.

- Ja to zrobić. - Sofia spiesznie podeszła do ekspresu.

Eben podziękował ruchem głowy i ruszył do swojej sypialni, żeby schować strzelby. Wrócił po chwili, a przy każdym jego kroku ostrogi brzęczały melodyjnie. Nalał sobie kawy.

Ku niezadowoleniu Dillona postawił filiżankę na stole i usiadł do­kładnie naprzeciw niego. Powiesił kapelusz na oparciu krzesła i zwichrzył sobie włosy palcami. Niesforny kosmyk opadł mu na czoło. Maddie uśmiechnęła się, bo zauważyła, że Dillon w bardzo podobny sposób prze­czesuje włosy ręką.

- Wujku? - zaczęła Joy. W przeciwieństwie do brata nie czuła się w obecności Ebena ani trochę nieswojo. - Pytałyśmy Dillona, dlaczego uciekł...

- ...i dlaczego nie chciał wrócić - dokończyła Hope.

- Ale on nie chce nam powiedzieć. - Joy zmarszczyła czoło.

Eben upił łyk kawy, popatrując na Dillona znad brzegu filiżanki.

- Odpowiedz siostrom, Dillon.

- Ale właśnie jem, a nie wolno mówić z pełnymi ustami - odpalił Dillon. Natychmiast znowu chwycił kanapkę i wbił w nią zęby.

- Bardzo dogodny moment, żeby przypomnieć sobie o manierach przy stole - zauważył sucho Eben. Schylił się i podniósł Tada, który przy­pełzł do jego krzesła i spróbował stanąć.

- Kiedy już przełkniesz, możesz na chwilę przerwać jedzenie i odpo­wiedzieć na pytania sióstr.

Dillon grał na zwłokę. Powoli przeżuwał odgryziony kęs, w nadziei, że jeśli będzie to robił dostatecznie długo, wszyscy zapomną, że w ogóle go o coś pytali. Taktyka mogłaby się okazać skuteczna w przypadku bliźniaczek, które natychmiast skupiły uwagę na Ebenie, dopytując, dlacze­go tak długo szukał Dillona i czy widział po drodze węże. Ebena jednak znacznie trudniej było zwieść.

Obserwując całą scenę, Maddie dostrzegła to, co zauważyłby każdy - że przy stole siedzi rodzina. Tad i dziewczynki dobrze o tym wiedzieli. Tylko Eben i Dillon wydawali się nie do końca przekonani. Z tego same­go powodu - obaj się bali.

Dillon skrycie łaknął poczucia bliskości i bezpieczeństwa, które zo­stało mu odebrane wraz ze śmiercią rodziców; ale Eben pragnął zacho­wać swoją niezależność i nie przywiązywać się do nikogo. Jego zniecier­pliwienie i irytacja stanowiły rodzaj skorupy, która miała trzymać dzieci na dystans. W przypadku Dillona osiągnął swój cel.

Dillon szybko otworzył usta, żeby ugryźć kolejny kęs kanapki, za­nim ktokolwiek się zorientuje, że już przełknął poprzedni. Ale bystre oczy Ebena natychmiast to dostrzegły.

- Zaczekaj - rzucił ostrzegawczo. - Najpierw musisz odpowiedzieć na kilka pytań.

- Zapomniałem. - Dillon odłożył kromkę na talerz i wbił w nią wzrok. - No więc, schowałem się za skałami - stwierdził lakonicznie. - I nie wróciłem, bo nie chciałem.

- Dlaczego? - Joy spojrzała na brata zaskoczona.

- Bo zamierzałem być sam - odparł krótko.

- Ale dlaczego się nie odezwałeś, kiedy Sofia cię wołała? - Hope zmarszczyła brwi.

- Bo nie chciałem, żeby wiedziała, gdzie jestem. Mówiłem wam, że się schowałem - dodał trochę niecierpliwie.

- Nie bałeś się? Na skałach, całkiem sam? - Joy szeroko otworzyła oczy.

- Widzisz? - Dillon spojrzał z rozpaczą na Ebena. - Odpowiadam na jedno pytanie, a one zaraz zadają następne. Jak mam skończyć kolację?

- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim uciekłeś - odparł Eben bez cienia współczucia. W końcu jednak ulitował się nad chłopcem. - Może któraś z was wie, gdzie jest kubek Tada? Wydaje mi się, że wasz braci­szek ma ochotę na mleko.

- Koło zlewu - odparła Joy.

- Sofia go umyła - wyjaśniła Hope.

- Przyniosę go! - poderwała się Joy.

- Nie, ja przyniosę! - zaprotestowała Hope i rzuciła się w stronę zlewu.

Podczas gdy bliźniaczki walczyły o kubek. Sofia wyjęła z lodówki dzbanek z mlekiem, a Eben posadził Tada w wysokim krzesełku. Dillon tymczasem robił wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi. Całkowicie koncentrował się na zupie i kanapkach. Jadł bardzo powoli, ale i tak uwa­żał, że skończył posiłek zdecydowanie za wcześnie.

- Ty się najeść? - Sofia sprzątnęła ze stołu miseczkę i talerzyk.

- Tak. - Dillon kiwnął głową, zawahał się i popatrzył z ukosa na Ebena. Natychmiast napotkał spojrzenie bystrych oczu wuja. - Muszę jeszcze dzisiaj odrabiać zadania?

Eben uniósł brew ze zdziwieniem.

- Najpierw narozrabiałeś w szkole, potem zrobiłeś awanturę w domu i uciekłeś, a wszyscy odchodzili od zmysłów, bo postanowiłeś nie wracać - powiedział spokojnie. - Ramon, Luis i ja spędziliśmy pół dnia na po­szukiwaniach. A teraz pytasz, czy masz odrabiać lekcje. Naprawdę są­dzisz, że zasłużyłeś na nagrodę?

Dillon zwiesił głowę.

- Nie.

- Cieszę się, że to słyszę. - Eben patrzył na siostrzeńca twardo przez chwilę.

Maddie znieruchomiała, gotowa interweniować, gdyby okazał się zbyt surowy dla chłopca. Dillon dostał już dziś za swoje. Może nie zasłużył na nagrodę, ale nie potrzebował też dodatkowej kary.

- Cóż, to szczególny dzień - odezwał się w końcu Eben. - Więc zrobisz jeszcze tylko jedno zadanie.

Joy nadstawiła uszu.

- Dlaczego dziś jest szczególny dzień?

Eben spojrzał na Maddie z uśmiechem.

- Dlatego że Maddie zostanie u nas na kolacji.

Bliźniaczki podbiegły do niej z radosnym piskiem. Dillon nie po­dzielał entuzjazmu sióstr. Popatrzył ponuro na książki, westchnął z rezy­gnacją i sięgnął po zeszyt.

- Nie teraz - powstrzymał go Eben, co zaskoczyło i Dillona, i Mad­die. - Niedługo trzeba będzie nakrywać do stołu. To wyjątkowa okazja, więc stół powinien wyglądać odświętnie. Odrobisz zadanie, jak już zje­my - powiedział do chłopca. - Na razie zabierz stąd książki.

Przez chwilę Dillon nie wierzył własnym uszom, potem błyskawicz­nie uprzątnął swoje rzeczy, jakby się bał, że Eben może jeszcze zmienić zdanie.

- Postawimy na stole kwiaty i świece... - zaczęła z zapałem Joy.

- ...jak mama i tatuś...

- ...kiedy mama robiła dla niego ro...roman...tyczną kolację?

Eben spojrzał z ukosa na Maddie zachłannym, pełnym czułości wzro­kiem. Maddie zadrżała lekko.

- Jakieś świece na pewno się znajdą, ale kwiatów raczej nie będzie. Pora roku nam nie sprzyja.

Maddie poczuła znajomy przypływ pożądania i uśmiechnęła się do Ebena.

- Dzisiaj możemy darować sobie kwiaty.

Joy rozjaśniła się pod wpływem nagłego olśnienia. Chwyciła siostrę za rękę i wyszeptała jej coś do ucha. Hope też natychmiast się rozpogo­dziła. Razem wybiegły z kuchni.

- Gdzie one poleciały? - spytał Eben.

Tad walnął pustym kubkiem o poręcz krzesełka i pisnął przecią­gle.

- Nie wiem. - Maddie wzięła niemowlaka na ręce.

- Idź, zobacz, co kombinują twoje siostry - polecił Eben Dillonowi.

- Dlaczego zawsze ja muszę za nimi łazić? - spytał gderliwie chło­pak i spojrzał z ukosa na Ebena w oczekiwaniu reprymendy.

Nie przeliczył się. Wuj zmarszczył brwi.

- Bo to twój obowiązek.

- Ja zobaczę, co robią dziewczynki - powiedziała Maddie. - I tak muszę iść do pokoju - wyjaśniła. - Tadowi trzeba zmienić pieluchę.

- No dobrze - zgodził się Eben po chwili wahania. - W takim razie mały pomoże mi przy zwierzętach.

Dillon nie zaprotestował tym razem, co było bardzo rozsądne z jego strony. Maddie zauważyła jednak, że nie okazał także cienia entuzja­zmu.

- Nie traktuj go zbyt surowo - mruknęła do Ebena i od razu do­strzegła błysk zniecierpliwienia w jego oczach. - Proszę - dodała mięk­ko.

Eben uważał, że do tej pory był raczej zbyt pobłażliwy dla chłopaka, ale tego nie powiedział. Milczał, dopóki nie wyszli przed dom. Słowa Maddie ciągle dźwięczały mu w uszach, więc hamował irytację.

- Już czas, byś zrozumiał, Dillon, że spoczywa na tobie większa od­powiedzialność, bo jesteś najstarszy - zaczął. - Oznacza to, że musisz opiekować się rodzeństwem i zawsze dawać im dobry przykład.

- Wiem. Ale to niesprawiedliwe - mruknął Dillon i kopnął wystają­cy z ziemi kamień.

- Owszem, ale tak już jest. - Eben spojrzał na siostrzeńca surowo. - Tad i twoje siostry bardzo cię podziwiają. Liczą, że zawsze im pomożesz. Zwłaszcza teraz, kiedy nie ma już mamy i taty. Wasi rodzice także na ciebie liczą i oczekują, że będziesz się troszczył o brata i siostry.

Słowa te nagle wydały się Ebenowi dziwnie znajome. Próbował so­bie przypomnieć, kiedy je słyszał. Nagle uświadomił sobie, że jego oj­ciec wiele lat temu mówił to samo do niego.

Eben pamiętał też ten okropny ciężar, który wtedy czuł na swoich barkach - odpowiedzialność, ból i samotność.

- Na pewno sobie poradzisz - powtórzył słowa swego ojca.

Eben wtedy rozpaczliwie pragnął w to uwierzyć, ale wiedział, że to zbyt wiele, że jest jeszcze za młody. A jego ojciec nigdy nie dodał do tego trzech bardzo ważnych słów, które mogły całkowicie zmienić sytuację. Postanowił, że Dillon je usłyszy.

- Ja ci pomogę.

Chłopiec podniósł głowę i spojrzał na wuja z niedowierzaniem i na­dzieją.

- Naprawdę?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewnił Eben. - Ale ty też musisz się nimi zajmować.

- Chyba dam sobie radę - stwierdził Dillon i wzruszył ramionami z miną dojrzałego mężczyzny. - Właściwie i tak dużo się nimi zajmowa­łem, więc jestem przyzwyczajony.

- Zauważyłem - odparł Eben. Pamiętał, jak chłopiec tulił siostrę zbu­dzoną koszmarnym snem albo stanął w obronie bliźniaczek.

Dillon spojrzał na Ebena, zaskoczony, potem szybko odwrócił wzrok. Nic nie powiedział, ale wyprostował się lekko i dumnie pod­niósł głowę.

Rozdział 15

Na kominku, wśród skaczących płomieni, wesoło trzaskały polana. Migotliwe światło spowiło cały pokój ciepłym blaskiem. Eben roz­parł się na starej skórzanej sofie, wyciągnął przed siebie nogi i leniwie patrzył w ogień. Odwrócił głowę, gdy usłyszał odgłos kroków w koryta­rzu. Po chwili w drzwiach pojawiła się Maddie. Światło ognia ozłociło jej brązowobeżowy sweter. Ebenowi podobało się, że miękka dzianina łagodnie opływa kształty Maddie, uwydatniając smukłą figurę. Jeszcze bardziej podobał mu się jej ciepły wyraz twarzy.

- Bliźniaczki już śpią? - spytał i podciągnął nogi, żeby zrobić miej­sce między kanapą a stolikiem do kawy.

- Leżą w łóżku. Nie sądzę jednak, żeby spały - odparła z trochę ironicznym uśmiechem. - A jak tam Tad?

- Ledwo włożyłem mu smoczek od butelki do buzi, od razu zamknął oczy. - Eben pstryknął palcami.

- Szczęściarz z ciebie - mruknęła zazdrośnie Maddie i spojrzała na drzwi do kuchni, w której nadal paliło się światło. - Dillon ciągle jeszcze pracuje, jak widzę.

- Chyba już prawie skończył.

Maddie z wdziękiem opadła na sofę. Eben wziął ze stolika dwa kie­liszki i jeden podał Maddie.

- Przygotowałem dla nas drinki.

- Cudownie. - Upiła łyk whisky z wodą sodową, westchnęła z zado­woleniem i leniwie rozejrzała się po tonącym w intymnym półmroku po­koju, oświetlonym tylko przez ogień na kominku. - Jak miło. Idealne zakończenie wspaniałego dnia.

Eben uśmiechnął się krzywo, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Kolacja nie upłynęła tak idealnie.

- Jestem innego zdania - sprzeciwiła się Maddie - Może nie była zbyt spokojna, ale...

- Tak, przy czwórce dokazujących dzieciaków trudno mówić o spo­koju - wtrącił sucho Eben.

- ...ale były świece, kwiaty i biały obrus - dokończyła.

- No, niedługo pozostał biały - mruknął Eben i pytająco uniósł brwi. - Ale skąd dziewczynki wytrzasnęły te okropne sztuczne róże?

Maddie położyła palec na ustach.

- Prosiły, żebym ci nie mówiła - szepnęła konspiracyjnie, jakby dzie­liła się z nim bardzo poufną informacją. - Joy i Hope oderwały róże od swoich letnich kapelusików. Kiedy odkryłam, co spryciule zamierzają, było za późno. Zdążyły już odpruć jeden z kwiatów. Próbowałam je prze­konać, że nie potrzebujemy aż takich ozdób, ale one twierdziły uparcie, że bez kwiatów na stole nie można mówić o romantycznej kolacji - powiedziała Maddie, naśladując dziecinną wymowę bliźniaczek.

- Nie wiem, na ile ta kolacja była roman...tyczna, ale z pewnością godna zapamiętania. - Eben westchnął z rozbawieniem.

- Mnie się podobała. Wszystkie inne wypadają na jej tle strasznie blado - odparła Maddie, która ostatnio brała udział w wielu spokojnych i dość nudnych spotkaniach przy stole.

Eben spojrzał na nią z ukosa.

- Pewnie chodziłaś na bardzo różne przyjęcie - mruknął. Dobrze wiedział, że Allan Williams wprowadził Maddie w wielki, elegancki świat, gdzie nakryte tylko na dwie osoby stoliki lśnią od kryształów i świec na białych lnianych obrusach.

- Owszem - spojrzała mu w oczy. Dobrze wiedziała, o czym pomy­ślał. Na chwilę ogarnęło ją lekkie poczucie winy, postanowiła jednak mu się nie poddać. - Nie powinnam tego mówić, ale najbardziej lubię takie kolacje, jak dzisiejsza.

- Chyba oszalałaś - powiedział, zdumiony i zadowolony.

- Może. - Przewróciła oczami. Tak czy inaczej, mówiła prawdę. Kolacja, którą zjedli tego wieczoru, była wydarzeniem wyjątkowym i na pewno zostanie najmilszym wspomnieniem. Wiele czasu minęło, odkąd Maddie czuła się potrzebna i użyteczna... a przede wszystkim upragnio­na i kochana przez siedzącego obok mężczyznę.

Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich ciepły błysk pożądania. Eben patrzył tak na nią od chwili, kiedy przyjechała. Gdy pochylił ku niej gło­wę, uniosła się lekko. Ich usta spotkały się... w tym samym momencie w kuchni rozległ się zgrzyt przesuwanego po podłodze krzesła i szelest zamykanych zeszytów.

Eben skrzywił się lekko i odsunął od Maddie.

- Coś mi mówi, że Dillon zaraz nas nakryje - mruknął.

Maddie zaśmiała się cicho.

- Co cię tak śmieszy? - Eben uniósł brwi.

- Czuję się jak nastolatka przyłapana na ściskaniu się z kolegą na kanapie - wyjaśniła z rozbawieniem.

Eben także się uśmiechnął. Do pokoju nonszalanckim krokiem wszedł Dillon, wykazując trochę ze swej dawnej butności.

- Skończyłeś? - spytał Eben, choć znał już odpowiedź.

- Tak. Wszystko zrobiłem, zobacz. - Chłopak podsunął wujowi ze­szyt pod nos. Starając się zachować obojętny wyraz twarzy patrzył, jak Eben przerzuca kartki.

- Dobra robota! - Eben uśmiechnął się z zadowoleniem i oddał mu zeszyt.

Dillon spuścił głowę. Chciał ukryć twarz, która cała aż pojaśniała z dumy.

- To łatwe. - Wzruszył ramionami. - Prawie wszystko z tego już miałem w starej szkole.

- Więc dokończenie tych zadań nie powinno ci jutro zabrać zbyt wiele czasu.

- Chyba nie. - Dillon znowu wzruszył lekko ramionami. - Muszę iść do łóżka? - spytał z wahaniem.

Eben kiwnął głową.

- Tak, jest późno.

- Dobrze. - Dillon westchnął z rezygnacją, spojrzał na wuja i prawie się uśmiechnął. - Dobranoc.

- Dobranoc.

Maddie, która uważnie przyglądała się tej scenie, usłyszała ciepłą nutę w głosie Ebena i zauważyła, że jego oczy złagodniały, chociaż wy­raz twarzy pozostał nieprzenikniony.

- Jaka niezwykła przemiana - mruknęła, kiedy chłopiec się oddalił.

Eben spojrzał na nią, trochę zaskoczony, i lekko zmarszczył brwi, ale zaraz się rozpogodził.

- Mówisz o Dillonie? Rzeczywiście, można to tak określić.

Maddie właściwie miała na myśli ich obu, ale postanowiła nie wy­prowadzać Ebena z błędu.

- Musiałeś mu chyba coś powiedzieć - domyśliła się. - Ledwie sprząt­nęłam z dziewczynkami ze stołu, kiedy wyjął swoje książki.

- Tak, w drodze do stajni pogadaliśmy sobie trochę jak mężczyzna z mężczyzną - wyjaśnił, choć wiedział, że nie było to najbardziej precy­zyjne określenie ich rozmowy. W rzeczywistości rozmawiali raczej jak chłopiec z chłopcem.

Wolał jednak nie mówić o tym teraz, kiedy Maddie siedziała u jego boku, a dzieciaki w końcu poszły spać.

Postawił szklankę na stoliku i spojrzał na Maddie z ukosa, trochę wyzywająco, trochę z rozbawieniem i rosnącym pożądaniem.

- Coś wspomniałaś o ściskaniu się na kanapie? - mruknął.

Maddie parsknęła niskim, gardłowym śmiechem i pochyliła się tro­chę, by odstawić na stolik swojego drinka. Eben skorzystał z okazji i przy­ciągnął ją ku sobie.

Śmiech zamarł na jej ustach, kiedy Eben delikatnie dotknął ich war­gami. Pocałunek nie był gwałtowny. Oboje czuli, że mają przed sobą mnóstwo czasu i że nie muszą się spieszyć.

Wsunęła palce w jego włosy, sypkie i lśniące czystością. To nie spo­cony, pokryty pyłem i drapiący kilkudniowym zarostem kowboj trzymał ją teraz w objęciach - Eben wziął prysznic i przebrał się przed randką. Drobiazg, być może, ale stanowił dowód, jak wiele ten wieczór znaczył.

Dla obydwojga.

Maddie czuła się tak podekscytowana i rozdygotana jak wtedy, kiedy jeszcze wszystko to było dla niej nowe. Ale tym razem czuła też uniesienie i radość, nie mające nic wspólnego z pieszczotą jego dłoni i zmysłowym dotykiem.

Teraz nie liczyło się to, co zaszło między nimi w przeszłości. Dla Maddie istniały już tylko silne ramiona i gorące usta Ebena.

Czuła się tak szczęśliwa, że miała ochotę ogłosić to całemu światu. Oboje dostali od losu drugą szansę, choć nie śmiała o tym marzyć.

Zadrżała pod wpływem emocji, które wypełniały ją ciepłem i świa­tłem. Z każdym oddechem coraz bardziej.

- Kocham cię - wyszeptała. Nie potrafiła dłużej tego przed nim skry­wać.

Nagle zdała sobie sprawę, że teraz kocha Ebena nawet bardziej niż kiedyś. Dawniej była zaślepiona tym uczuciem i przekonana, że miłość nieuchronnie pociąga za sobą szczęśliwe zakończenie. Życie nauczyło ją jednak, że nie zawsze tak bywa.

- Lepiej, żebyś mnie kochała. - Eben uniósł lekko głowę, żeby spoj­rzeć na Maddie. - Bo ja kocham cię za bardzo, by pozwolić ci odejść po raz drugi - dodał drżącym głosem.

- To dobrze, bo nigdzie się nie wybieram - szepnęła Maddie.

Eben przylgnął wargami do jej ust w namiętnym pocałunku.

- Pobierzmy się - powiedział, z trudem chwytając oddech.

Serce Maddie gwałtownie podskoczyło ze szczęścia. Otworzyła usta, żeby wyrazić zgodę, ale nie zdążyła tego zrobić.

- Jak tylko spłacę ranczo - dodał Eben

- Nie - odparła spokojnie. Starała się nie okazywać bólu i gniewu, jaki ją ogarnął.

- Co? - spytał z niedowierzaniem Eben, zmrożony odpowiedzią, którą usłyszał.

Maddie skwapliwie wysunęła się z jego objęć i usiadła prosto.

- Tak. Dobrze słyszałeś. Albo pobierzemy się natychmiast, albo wcale.

- Zaczekaj...

- Nie, nie zaczekam. - Wstała, żeby zwiększyć dystans między nimi, zanim bliskość jego ciała osłabi jej determinację.

- Chodzi o jeden miesiąc! - Eben zerwał się na równe nogi i patrzył na Maddie gniewnie.

- Nie zaczekam nawet jednego tygodnia! Wykluczone!

- A cóż to za głupie nastawienie?

- Wcale nie głupie - rzuciła z bólem i złością, i odwróciła się do niego: - Jak w ogóle mogło mi przyjść do głowy, że ty się choć trochę zmieniłeś, MacCallister? Nigdy nie słuchałeś tego, co mówię.

- Oczywiście, że słuchałem - odparł. - Przedtem, kiedy cię prosi­łem, żebyś zaczekała, myślałaś, że cię nie kocham. Teraz wiesz, że to nieprawda.

- Powiedz mi jedno. - Co zamierzasz zrobić, jeśli jednak nie uda ci się zebrać pieniędzy? - spytała wyzywająco. - Co się stanie, jeśli stracisz ranczo?

- Zbiorę pieniądze - obiecał. - Uwierz we mnie choć trochę.

- Dlaczego miałabym w ciebie wierzyć? - odpaliła Maddie. - Ty we mnie nie wierzysz ani trochę!

- Nieprawda...

- Nieprawda? Ile razy mam ci powtarzać, że to za ciebie chcę wyjść za mąż? Nic mnie nie obchodzi ranczo.

- Ale mnie obchodzi! To część mnie samego. Tego, kim jestem. Całe życie harowałem, zbierałem grosz do grosza, byle tylko zachować tę zie­mię. A teraz mam rzucić wszystko w diabły, tylko dlatego, że ciebie to nie obchodzi?

- Nigdy niczego podobnego nie powiedziałam - zaoponowała gniewnie Maddie i zamilkła. Czuła, że dalsza kłótnia jest zupełnie bez­celowa.

Miała dość funduszy, by od ręki wypisać czek na sumę, która pozwo­liłaby Ebenowi spłacić ranczo, ale była pewna, że on nigdy nie przyjąłby od niej pieniędzy. Częściowo z powodu uporu i męskiej dumy, a częścio­wo dlatego, że jego poczucie własnej wartości było tak silnie związane z Gwiaździstym Ranczem. Maddie patrzyła na Ebena z mieszanymi uczu­ciami - żalem, złością, goryczą - i miłością, która nie chciała umrzeć, nawet teraz.

- Nigdy dotąd nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jesteś podob­ny do swojego ojca - powiedziała ze smutkiem.

- Bzdury - zaprzeczył gwałtownie.

- Niestety, to prawda. - Pokręciła głową. - Tak samo jak twój ojciec myślisz, że ludzie będą cię cenić tylko ze względu na to, co uda ci się posiąść. Twój ojciec wydawał pieniądze, których nie miał, kupował pre­zenty i żył na cudzy rachunek. A ty dusisz każdy grosz, by zachować ranczo. Nie dlatego, żeby pozbyć się długów, tylko po to, by ludzie pa­trzyli na ciebie z szacunkiem i podziwem. Bo nie wierzysz, że będziesz dla nich coś znaczył, jeśli stracisz tę ziemię. Ale to nie pieniądze i rzeczy są naprawdę ważne, tylko ludzie.

Eben patrzył na nią z kamienną twarzą, zimnymi jak lód oczami.

- Skończyłaś?

Maddie spojrzała na niego przeciągle.

- Nie. Ale z nami koniec - odparła. Z trudem powstrzymując łzy wybiegła z domu.

Eben nie ruszył się z miejsca. Kiedy dobiegł go trzask zamykanych drzwi, odwrócił się do ognia. Czuł narastający gniew. W holu rozległy się ciche kroki bosych stóp. Do pokoju wszedł ubrany w piżamę Dillon. Za­trzymał się na progu.

- Miałeś być w łóżku - warknął Eben.

Chłopiec spuścił głowę i spojrzał na wuja spod oka.

- Wiem, ale... Czy to prawda? Stracisz ranczo?

- Nie - odparł Eben krótko i twardo. - Jeśli tylko zdołam spłacić pożyczkę - dodał z przyczyn, których sam do końca nie rozumiał.

- Musielibyśmy się stąd wyprowadzić, tak? - spytał Dillon. - To dlatego ciągle martwisz się o pieniądze.

- Nigdzie się nie wyprowadzamy i nie stracimy rancza. Maddie nie wie, co mówi. Zapomnij o tym wszystkim i wracaj do łóżka - rozkazał szorstko Eben, z trudem nad sobą panując.

Dillon zawahał się, spuścił wzrok i powoli wyszedł z pokoju. Eben znowu został sam. Chwycił pogrzebacz i wsadził go z furią w płonące na kominku drwa. Chciał, żeby ogień jak najszybciej zgasł.

Ale płomienie, które rozpaliła w nim Maddie, nie dały się tak łatwo unicestwić. Ciągle paliły go i raniły jak tysiąc ostrych noży.

Przecież ona nie miała racji. Zupełnie nie miała racji.

Był głupi, że pozwolił jej znowu wejść w swoje życie. Otworzył się przed nią i po raz kolejny dał się zranić. W odpowiedzi na oświadczyny otrzymał gorzką lekcję. A oczekiwał od niej tylko zrozumienia i wspar­cia.

Dopalające się na kominku polana trzaskały cicho. Eben pociągnął łyk whisky. Ale tym razem alkohol nie przytępił bólu. Eben zacisnął pal­ce na szklance, aż zbielały mu kostki. Poruszył nią lekko, patrząc na od­blask żaru w złotawym płynie. Nagle zauważył Dillona. Chłopiec niósł niewielką cynową puszkę.

- Chyba mówiłem, żebyś wracał do łóżka - burknął ze złością Eben. Chciał w samotności lizać swoje rany.

Unikając wzroku wuja, Dillon podszedł prosto do stolika i postawił na nim blaszane pudełko.

- Możesz to wziąć - powiedział i podważył wieko. W puszce znaj­dowała się garść monet i kilka zmiętych banknotów. - Tu jest dwadzie­ścia jeden dolarów i czterdzieści cztery centy. Chciałem za to kupić pre­zent dla sióstr, ale... im się tu podoba. Wiem, że nie chciałyby się stąd wyprowadzać.

Eben, całkiem osłupiały, wpatrywał się w zawartość puszki. Przypomniał sobie czasy, kiedy jako mały chłopiec wręczał ojcu swoje oszczęd­ności, żeby zapłacić zaległy rachunek.

- Nie chcę twoich pieniędzy - rzucił szorstko.

Dillon spojrzał na niego ze zrozumieniem.

- To żaden problem. Zwrócisz mi, jak będziesz miał, wujku. Mama i tatuś też czasami ode mnie pożyczali, jak im nie starczyło na czynsz. - Uśmiechnął się, wyraźnie dumny z siebie. - Dobranoc.

Właśnie ten uśmiech i duma na twarzy siostrzeńca powstrzymały Ebena przed zwróceniem cynowej skarbonki. Kiedyś sam postępował równie bezinteresownie, bo czuł, że oddaje swoje pieniądze na ważny cel. Było to na długo przed tym jak odkrył, że ojciec wydaje je na coś zupełnie innego.

Nie chciał pieniędzy Dillona, ale nie wiedział, jak zwrócić je chłop­cu żeby nie zranić jego uczuć. Na pewno istniał jakiś sposób. Eben nie umiał jednak w tej chwili zebrać myśli. Oczywiście przez Maddie.

Ten dzieciak w niego wierzył. Ufał mu. Dlaczego ona tego nie potra­fiła?

Zły, przygnębiony i zraniony dopił whisky i wbił wzrok w pustą szklankę. Miał wielką ochotę się upić. Ale zanim zdążył poddać się tej pokusie, zerknął raz jeszcze na cynową puszkę. Po chwili wahania odsta­wił szklankę, zamknął wieko i poszedł do kuchni. Tam wysypał całą za­wartość skarbonki na stół.

Wiedział, że pod żadnym warunkiem nie weźmie od Dillona ani centa. Później, w odpowiednim momencie, odda chłopcu całą sumę, a do tego czasu pieniądze będą schowane w bezpiecznym miejscu. Otwo­rzył szufladę koło telefonu. Zaczął przeglądać zgromadzone tam stare rachunki i inne papiery. Szukał pustej koperty. Na pierwszej, która wpa­dła mu w ręce, widniało jego imię i nazwisko, wypisane wprawną ręką Carli.

Eben już miał ją odłożyć na bok, kiedy coś go przed tym powstrzy­mało. Może oskarżenie Maddie, że jest taki sam jak jego ojciec? A może fakt, że nie potrafił już wzbudzić w sobie dawnej nieprzejednanej urazy do siostry? Albo szczodry gest Dillona, który przypomniał mu jego wła­sne dzieciństwo? Eben sam nie wiedział, dlaczego wyjął kopertę i rozło­żył odręcznie napisany list. Nie był nawet pewien, czy zrobił to świado­mie.

Tak czy inaczej trzymał teraz w ręce list Carli.

Drogi Ebenie!

Mam nadzieję, że nigdy tego nie przeczytasz. Jeśli jednak stanie się inaczej, to wiesz już, dlaczego napisałam ten list.

Wiem, że moje dzieci nie mogłyby trafić pod lepszą opiekę niż Twoja. Byłeś zawsze najwspanialszym starszym bratem, o jakim mogłaby marzyć mała dziewczynka. Zastępowałeś mi też matkę i ojca.

Żałuję, że nie powiedziałam Ci tego osobiście. Dzwoniłam wiele razy, ale zawsze odkładałam słuchawkę, zanim zdążyłeś odebrać. Pi­sałam listy, wszystkie jednak w końcu podarłam.

Miałam takie śmiałe marzenia i plany, kiedy opuszczałam ranczo. Wzięłam pieniądze, ale sądziłam, że zwrócę Ci je w ciągu kilku mie­sięcy wraz z procentem...

Eben zacisnął palce na kartce. Wzmianka o pieniądzach obudziła w nim dawny gniew. Czuł przemożną chęć wyrzucenia listu do śmieci. Zmusił się jednak, by czytać dalej.

...ale szybko się okazało, że nie zostanę wielką gwiazdą. Nie po­jawię się pewnego dnia w lśniącej limuzynie i nie ofiaruję Ci tylu pie­niędzy, byś mógł spłacić ranczo.

Szczerze mówiąc, wiedziałam, że tak będzie, już kilka miesięcy po tym, jak wyjechałam do Nashville. Postanowiłam się jednak nie pod­dawać. Ciągle pukałam do różnych drzwi i śpiewałam, gdzie tylko mogłam.

To ty mnie tego nauczyłeś, ty dałeś mi odwagę, by realizować ma­rzenia i trzymać się ich nawet wtedy, kiedy idzie źle, kiedy wszyscy powtarzają, że lepiej będzie z nich zrezygnować. Ale ja pamiętałam, jak walczyłeś o to, żeby utrzymać ranczo, jak ciężko pracowałeś i ile poświęciłeś, i zawsze, gdy miałam ochotę schować się gdzieś w kącie i użalać nad sobą, myślałam o Tobie i próbowałam znowu.

Mała, szalona dziewczynka, pomyślał Eben.

A jednak po raz pierwszy zrozumiał, co nią kierowało. I po raz pierw­szy poczuł podziw dla siostry.

Nie odniosłam sukcesu, ale domyślam się, że już o tym wiesz. Przykro mi, że zabrałam Ci pieniądze, ale nie żałuję, że pojechałam do Nashville. Tam właśnie poznałam Nolana Rogersa, mojego męża. Na pewno byś go polubił. To cudowny człowiek, świetny muzyk i wspaniały ojciec. Pod tym względem jest równie zwariowany, jak ja - nie umie wytrzymać z dala od dzieci dłużej niż jeden dzień. Zaraz po tym, jak przyjechaliśmy z Dillonem ze szpitala, Nolan znalazł so­bie pracę w Branson, żeby co wieczór wracać do domu, a nie jeździć z występami.

Pewnie poznałeś już dzieci. Nie martwię się o bliźniaczki. Hope i Joy kochają wszystko i wszystkich. Odkąd im powiedziałam, że wy­chowałam się na ranczu, chcą, żebyśmy Cię odwiedzili. Uważaj, praw­dopodobnie oszaleją na punkcie koni. Wiem, że potrafią być prawdzi­wym utrapieniem, ale to takie słodkie utrapienie. Cokolwiek się stanie, dziewczynki na pewno szybko się z tym uporają. To błogosławieństwo, że są bliźniaczkami - zawsze mają siebie nawzajem.

A jeśli chodzi o Dillona - och, bardzo przypomina mi Ciebie! Jest taki dojrzały jak na swój wiek, odpowiedzialny. Opiekuje się siostrami tak samo, jak Ty mną się opiekowałeś. Martwi mnie czasem, że bar­dziej interesuje go rozwiązywanie cudzych problemów niż zabawy z ró­wieśnikami.

Niewiele mogę ci powiedzieć o naszym najmłodszym dziecku, poza tym, że zdaniem lekarza, to chłopiec. Mam nadzieję, że będzie zdrowy i silny.

Jak przychodzą na świat dzieci, wszystko się zmienia. Mam na­dzieję, że coś o tym wiesz. Wtedy nie myślisz już tyle o sobie. Nagle okazuje się, że jesteś odpowiedzialny za inną istotę ludzką. W moim przypadku, za cztery takie istotki.

Zaczynasz się zastanawiać, co się stanie, jeśli spotka cię coś złe­go. Albo, co gorsza, jeśli coś niedobrego przytrafi się i tobie, i twoje­mu partnerowi.

W tym miejscu pismo Carli zmieniło się trochę. Pociągnięcia pióra wydawały się pewniejsze, bardziej zdecydowane, jakby każde słowo zo­stało dobrze przemyślane.

Może to nie w porządku z mojej strony, bo i tak jestem już Twoją dłużniczką. I nie myślę tylko o pieniądzach. Rozmawiałam ostatnio wiele z Nolanem na temat wyznaczenia opiekuna dla naszych dzieci na wypadek, gdyby coś się nam stało. Znamy wielu dobrych ludzi - ale ja wiem, jaki dom znalazłyby u Ciebie. Właśnie taki, jakiego bym dla nich pragnęła.

Mam nadzieję, że do czasu, kiedy przeczytasz ten list, uda mi się zaoszczędzić dość pieniędzy, by zwrócić Ci dług. Jeśli jednak tak się nie stało, myślę, że zrozumiesz, iż oddaję Ci coś znacznie cenniejsze go - moje dzieci.

Kochaj je tak, jak mnie kochałeś.

Twoja siostra Carla

Eben patrzył na podpis przez długą, długą chwilę. Czuł, jak coś ściska go w gardle. Potem powoli, starannie złożył kartkę, wsunął ją z powrotem do koperty i jeszcze patrzył na nią wilgotnymi ze wzruszenia oczami.

Duma. Oboje byli tacy dumni.

To właśnie było coś, czego Maddie ciągle nie rozumiała.

Rozdział 16

Dwuletni kasztanek strzygł uszami, popatrując na stojącą samotnie na padoku krowę. Eben podprowadził go do niej ostrożnie. Łaciata cofnęła się i odeszła trochę dalej. Cały czas trzymała się blisko ogrodze­nia. Eben pozwolił koniowi zatrzymać się i obrócić, tak by znowu stanął równolegle do krowy.

Dla konia była to zabawa. Eben zaś przeprowadzał trening, przy czym rolę instruktora odgrywała głównie krowa. Uczyła młodego ogiera ko­nieczności nagłych zwrotów i zmian kierunku.

Eben siedział w siodle i poddawał się ruchom kasztanka. Przy tej pracy nie musiał wiele myśleć. I dobrze, bo od czasu ostatniej rozmowy z Maddie nie potrafił się na niczym skupić.

W sercu czuł pustkę, choć robił wszystko, by przekonać samego sie­bie, że nie potrzebuje Maddie i sam świetnie sobie radzi. Żył bez niej przedtem i nadal może tak żyć. Potem przypominał sobie list Carli. Zno­wu dopadł go ból.

Krowa zatrzymała się i stanęła przodem do konia. Przez chwilę Jeź­dziec i zwierzęta stali tak, oko w oko. Czekali w napięciu na kolejny ruch. Koń zastrzygł uchem, bo pierwszy dosłyszał skrzypienie i stukot czerwonej ciężarówki, którą ciągnął za sobą Dillon. Eben spojrzał w tam­tą stronę. Zobaczył chłopca na czele małej procesji. Dziewczynki pod­skakiwały po obu stronach ciężarówki. Jedna przez drugą mówiły coś do Sofii, która niosła na ręku Tada. Na przyczepie chybotało się wiadro. Dillon ciągnął za sobą coś jeszcze, ale Eben nie zdołał dostrzec, co to jest. Niezwykła kawalkada zniknęła mu z oczu.

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co zobaczył. Potem szybko wrócił do swojego zajęcia, bo koń skoczył za krową, która nagle skręciła w prawo. Cóż, cokolwiek dzieciaki zamierzają, jest z nimi Sofia. Nie powinny więc zrobić sobie krzywdy.

Zaraz jednak przyszło mu do głowy, że Maddie na pewno poszłaby za dziećmi i dowiedziała się, co planują i dlaczego. Zacisnął zęby, zły, że znowu o niej myśli. W końcu Maddie ma mnóstwo czasu na takie rzeczy, a on musi wykonać pracę.

Przypomniały mu się słowa Maddie: „Praca. Ty zawsze myślisz tyl­ko o pracy.” Wspomnienie podziałało na niego jak ostroga. Ostro wziął się do roboty, jakby w ten sposób zamierzał przekonać Maddie, że się myliła. Jednocześnie był na siebie wściekły, że chce komukolwiek cokol­wiek udowadniać. Carla mu zaufała, to wystarczy.

Cały czas jednak spoglądał w stronę, gdzie zniknęły dzieci, i niecier­pliwie czekał na ich powrót. Skończył wreszcie trening, a dzieci nadal się nie pojawiały.

Zaniepokojony ich przedłużającą się nieobecnością, poddał się i zszedł z padoku. Wtedy dostrzegł jedną z bliźniaczek. Biegła w stronę domu, dopadła drzwi i zamknęła je za sobą z hukiem. Eben przyspieszył kroku. Postanowił jak najszybciej się dowiedzieć, co się dzieje. Zanim dotarł do ganku, dziewczynka wyskoczyła z domu, przyciskając do siebie zwiniętą kurtkę. Eben zmarszczył brwi. Było południe, słońce stało wysoko i pra­żyło niemiłosiernie.

- Po co ci ta kurtka?! - zawołał.

Piegowata Joy zwolniła trochę.

- To dla Dillona, żeby go nie pokłuło - wyjaśniła.

Zmarszczka między brwiami Ebena pogłębiła się jeszcze.

- A cóż miałoby go pokłuć?

- Kaktus - odparła dziewczynka takim tonem, jakby było to oczywi­ste, i ruszyła pędem przed siebie.

Eben, zupełnie zdezorientowany, poszedł jej śladem. Niedługo po­tem znalazł się za wysoką kępą zielonych krzewów.

Sofia stała w cieniu zielonych liści, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę i odruchowo poklepywała trzymanego na rękach Tada po plecach. Hope siedziała na ziemi obok czerwonej ciężarówki. Uważnie patrzyła na spoconego, pokrytego pyłem brata. Dillon miał na sobie impregnowane rękawice Ebena, które sięgały mu do połowy ramion. U jego stóp, przy płytkiej dziurze, wykopanej w piaszczystej glebie, leżała łopata. Ale uwa­gę Ebena przyciągnął przede wszystkim wysoki, podobny do drzewa kaktus. Korzenie rośliny zostały już częściowo wykopane i przycięte.

- Co tu się dzieje? - spytał Eben, zaskoczony.

Dillon spojrzał na wuja. Zdjął rękawice, żeby założyć kurtkę.

- Nie bardzo umiem wsadzić go do wiadra. Strasznie kłuje.

- Co chcesz zrobić z tym kaktusem? - Eben zmarszczył brwi.

- To prezent na nasze urodziny - odparła Joy z promiennym uśmie­chem.

- Prezent? - Eben osłupiał.

- Tak - potwierdził Dillon z dumą, ale i lekkim zakłopotaniem. - Wiedziałem, że one najbardziej chciały dostać choinkę na święta. A ty nie masz pieniędzy, żeby ją kupić. Więc pomyślałem sobie, że mógłbym dać im kaktusa zamiast choinki. W końcu mieszkamy na pustyni - zakoń­czył, przekonany, że to logiczne rozwiązanie.

- Jak na choinkę ma bardzo ostre igły - zauważył Eben.

- Nic nie szkodzi - zapewniła Joy.

- Jezus nosił koronę z cierni - przypomniała Hope.

- Ale nie wtedy, kiedy był dzieckiem - odparł Eben, choć w głębi ducha był zachwycony jej tokiem rozumowania.

- Pomyślałem, że przytnę je trochę nożyczkami - oznajmił Dillon. Zapiął już kurtkę i teraz sięgał po rękawice.

W pierwszej chwili Eben zamierzał powiedzieć chłopcu, że pod żad­nym pozorem nie pozwoli ściągnąć kaktusa do domu. Zanim jednak zdą­żył otworzyć usta, Joy spojrzała na niego rozpromienionym wzrokiem.

- Piękny. Prawda, wujku?

Hope z przekonaniem pokiwała głową.

- To najlepszejsza choinka...

- ...na całym świecie.

Zapał dziewczynek powstrzymał Ebena. Było z dziesięć powodów, dla których ustawienie w domu kaktusa w charakterze drzewka bożona­rodzeniowego Eben uważał za kiepski pomysł. Żaden z nich jednak nie chciał mu w tej chwili przejść przez gardło. Oczyma duszy zobaczył Carlę, zachwyconą tym przedsięwzięciem.

- W ten sposób nigdy nie wsadzisz go do wiadra - poinformował Dillona i podszedł bliżej. - Zawołaj Ramona. I powiedz, żeby przyniósł brezent ze stajni.

Godzinę później wielki, rozgałęziony kaktus stał w salonie. Część ostrych kolców została wcześniej usunięta gazową opalarką. Mogłoby się wydawać, że poczerniałe badyle ze zwęglonymi końcówkami będą wyglądać dziwacznie, jednak zdaniem Ebena kaktus prezentował się świetnie na tle pobielonych ścian i indiańskich, ręcznie tkanych kilimów. W głębi ducha musiał przyznać, że bardzo mu się spodobał.

Bliźniaczki nie posiadały się z radości. W końcu dostały „choinkę”. Nie odstępowały starszego brata na krok, głośno wyrażając swoją wdzięcz­ność. Dillon, zażenowany, odsunął je od siebie.

- Wujek Eben i Ramon też pomagali - przypomniał siostrom.

Zanim Eben zdążył dać nogę, dziewczynki rzuciły się na niego. Złapały go za spodnie i dziękowały wylewnie. Ramon przyglądał się temu z szerokim uśmiechem. Podobnie jak Dillon, Eben czuł się trochę zakło­potany.

- Ależ proszę... nie ma za co... nie przesadzajcie - powiedział szorst­ko co w najmniejszym stopniu nie zraziło żadnej z dziewcząt.

Joy zadarła głowę, żeby spojrzeć na wujka. Obiema rękami ciągle mocno obejmowała go za nogę.

- Na pewno nikt inny...

- ...na całym świecie... - dodała z naciskiem Hope.

- ...nie ma takiej choinki...

- ...jak nasza.

Eben uznał, że mają rację.

- Chyba tak. Jest jedyna w swoim rodzaju.

- Wiedziałyśmy, że dasz nam choinkę - oznajmiła Joy.

- Bo prosiłyśmy o to Pana Boga.

- I On nas wysłuchał! - dodały chórem.

Odwróciły się obie, żeby spojrzeć na kaktusa.

- Teraz mamy gdzie położyć prezenty - stwierdziła Joy.

Prezenty. Eben uświadomił sobie, że jest Wigilia, i zmartwiał. Wie­dział, że musi się bardzo spieszyć.

- Chodź, Hope. - Joy złapała siostrę za rękę i pociągnęła ją do holu. - Przyniesiemy ozdoby.

- Nie! - krzyknął ostro Eben.

Dziewczynki, zaskoczone, odwróciły się do wujka.

- Muszę teraz pojechać do miasta - dodał spokojniej Eben. - Kiedy mnie tu nie będzie, nie wolno wam zbliżać się do kaktusa. Ciągle są na nim kolce. Nie chcę, żebyście zrobiły sobie krzywdę. Udekorujemy go wieczorem.

- Wszyscy? - spytała Joy.

- Zgadza się - potwierdził Eben.

Joy uśmiechnęła się radośnie.

- Jak prawdziwa rodzina?

- Noo... tak - odparł miękko Eben.

Bliźniaczki, podekscytowane ubieraniem kaktusa i oczekiwaniem na świąteczny poranek, ociągały się z pójściem do łóżka. Później, kiedy Eben już wyszedł z ich pokoju, przez uchylone drzwi ciągle słyszał szepty dziew­czynek.

Cicho ruszył korytarzem i zajrzał do Dillona. Chłopiec leżał w łóżku z zatroskaną miną.

- Idziesz spać? - spytał.

Eben potrząsnął głową.

- Nie, najpierw muszę posprzątać w salonie.

- Chcesz, żebym ci pomógł?

- Nie, chcę, żebyś już zasnął.

Dillon uporczywie patrzył w kołdrę. Po chwili znowu podniósł wzrok na Ebena.

- One myślą, że jutro znajdą pod choinką prezenty. Są za małe, żeby zrozumieć, że nie ma na to pieniędzy.

Słowa Dillona brzmiały bardzo dojrzale, ale w oczach kryła się dziecięca troska.

- Będą i prezenty - powiedział Eben. Widział, że siostrzeniec wyraź­nie wątpi, czy świąteczny poranek coś mu przyniesie. - Dobranoc, Dillon.

Eben ciągle widział spojrzenie Dillona. Wrócił do salonu, przeszedł między rozłożonymi na podłodze pudłami na ozdoby i zatrzymał się przed przerobionym na choinkę kaktusem. Łańcuchy z papieru pocięte­go w nierówne paski i zwoje choinkowych lampek oplatały grube gałę­zie. Gdzieniegdzie zwisały kolorowe bombki, które niemal ginęły w spły­wających miękko srebrzystych anielskich włosach. Na najwyższej z gałęzi chwiała się niepewnie tekturowa gwiazda, obłożona folią alu­miniową. Wiadro z pustynnym piaskiem zostało owinięte kolorową bi­bułą.

Wiele lat minęło od czasu, kiedy w tym domu stała choinka. Teraz im dłużej Eben przyglądał się temu dziwactwu, tym bardziej mu się podoba­ło. Czysty absurd. W ogóle wszystko to graniczyło z groteską.

Ale nie dla bliźniaczek, pomyślał. Przypomniał sobie ich rozpromie­nione twarze podczas ubierania kaktusa. I nie dla Carli - ona też byłaby tym zachwycona.

Stwierdził, że Maddie jednak nie miała racji - rzeczy też są ważne.

Myśl ta zmobilizowała Ebena do działania. Podniósł leżące u jego stóp pudło i zabrał się do pracy.

Ostry, nieustępliwy dzwonek telefonu rozdarł ciszę i wyrwał Maddie z głębokiego snu. Obróciła się z jękiem i rzuciła okiem na stojący obok budzik.

Dochodziła czwarta rano.

Już miała nakryć głowę poduszką, pewna, że to pomyłka. Ostatecz­nie jednak sięgnęła po słuchawkę.

- Ha...lo - wymamrotała sennie.

- Maddie? Mówi Eben.

Znajomy głos sprawił, że natychmiast oprzytomniała. W pierwszej chwili jej serce zatrzepotało z nadzieją, ale zaraz potem wróciła uraza.

- Wiesz, która godzina? - spytała ostro.

- Tak. Przepraszam, ale... chodzi o dzieci - powiedział przy wtórze rozpaczliwego płaczu Tada. - Coś się stało. Mogłabyś tu zaraz przyje­chać?

Maddie postanowiła, że tym razem będzie twarda.

- Nie.

- Maddie, błagam. Potrzebuję cię... to znaczy dzieci cię potrzebują - poprawił się szybko. - Pospiesz się, na litość boską.

Rozległ się kolejny krzyk Tada, przerwany w pół przez trzask odkła­danej słuchawki. Maddie przez chwilę patrzyła na telefon. Czuła jak ogar­nia ją niepokój. Znała Ebena MacCallistera. Wiedziała, że po ostatniej wymianie zdań nie zwróciłby się do niej po pomoc, gdyby miał inne wyj­ście.

Musiało się więc stać coś bardzo złego.

Zerwała się z łóżka, podbiegła do szafy i chwyciła dżinsy z wiesza­ka. Zdjęła z półki sweter. Pięć minut po telefonie Ebena siadała już za kierownicą jeepa.

O tej porze drogi były prawie puste. Podświadomie oczekiwała, że napotka karetkę pogotowia. Kiedy w końcu skręciła w aleję prowadzą­cą na ranczo zauważyła w oddali dziwną poświatę. Pomyślała, że to pożar, ale światło jaśniało równym, jednostajnym blaskiem. W miarę, jak zbliżała się do rancza, stawało się coraz wyraźniejsze. Wreszcie Maddie zrozumiała, że źródłem blasku są setki lampek oplatających dom. Podkreślały linię dachu i okapu nad werandą. Spływały wzdłuż słupów. Były czerwone, zielone, żółte i niebieskie - lśniły wszystkimi kolorami.

Zdezorientowana zatrzymała samochód i patrzyła na tę wielobarwną feerię świateł. Kiedy wysiadła z jeepa, z domu wypadły bliźniaczki. W po­śpiechu naciągnęły kurtki na piżamki. Biegły do Maddie z powitalnymi okrzykami.

- Przyjechałaś! Przyjechałaś! - wołały chórem i podskakiwały wokół niej radośnie. - Powiedział, że na pewno przyjedziesz.

Maddie złapała za ramiona Hope.

- Wszystko w porządku? Co tu się stało?

Joy zachichotała wesoło.

- Nabraliśmy cię.

- Ale Tad był naprawdę zły - powiedziała Hope, ogarnięta wyrzuta­mi sumienia.

- Bo musiałyśmy go szczypać...

- ...żeby naprawdę głośno krzyczał.

Maddie odetchnęła z ulgą, ale zaraz potem wpadła w złość.

- Więc mnie nabraliście?

Joy pokiwała radośnie głową, zupełnie niezrażona zmianą wyrazu twarzy Maddie.

- Chcieliśmy, żebyś przyjechała i zobaczyła nasze lampki! - Wska­zała ręką dom.

- Święty Mikołaj to zrobił - wyjaśniła Hope.

W drzwiach stanął Eben. Na ręku trzymał Tada, który z zadowole­niem łapczywie ssał mleko z butelki.

- Święty Mikołaj? - Maddie spojrzała przeciągle na Ebena.

- Wesołych Świąt - odpowiedział jej niskim, zmysłowym gło­sem.

Maddie aż zadrżała. Zwłaszcza, że słowom MacCallistera towarzy­szył ciepły uśmiech.

Na szczęście, zanim Maddie całkiem uległa jego czarowi, do rozmo­wy wtrąciła się Joy.

- Słyszałyśmy renifery na dachu - oznajmiła.

- Tupały i skakały - dodała Hope.

- Wujek Eben wyszedł na dwór sprawdzić, co się dzieje...

- ...i zobaczył, jak odlatują.

- Tak wam powiedział? - spytała z niedowierzaniem Maddie i spoj­rzała spod oka na Ebena.

- Aha. - Joy energicznie pokiwała głową. - Święty Mikołaj zostawił też dla nas prezenty.

- Dostałyśmy kowbojskie buty.

- Zobacz. - Joy podciągnęła nogawkę piżamy.

- A Bilionowi przyniósł kowbojski kapelusz. - Hope wskazała pal­cem, na brata, który stał koło Ebena w słomkowym stetsonie zsuniętym na tył głowy.

- W domu jest też prezent dla ciebie, Maddie - wtrącił Dillon.

- Tak. - Joy chwyciła ją za rękę i pociągnęła do drzwi. - Musisz go otworzyć.

- Właśnie, musisz go otworzyć - powtórzył Eben uśmiechając się szeroko.

Nie mogła odmówić, żeby nie zranić uczuć dzieci. Eben miał nadzie­ję że tak będzie. Maddie podejrzewała, że tylko na to liczył.

Zżymając się w głębi ducha, pozwoliła się zaciągnąć do środka. Za­trzymała się na progu salonu. Ciągle była zbyt zagniewana, by zauważyć niezwykłą choinkę przy kominku. Eben stanął obok, bardzo z siebie za­dowolony, a bliźniaczki pobiegły po prezent.

- To nie w porządku, wykorzystywać dzieci... - skarciła po cichu Ebena.

- Nie przyjechałabyś inaczej - odparł szeptem. - A Bóg jeden wie, że robiłem już w życiu gorsze rzeczy.

- Cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę - mruknęła oschle.

- Tak, dziś wieczorem zrozumiałem na przykład, że się mylisz. - Spojrzał na Maddie w taki sposób, że serce nagle zaczęło jej bić szybciej. - Przynajmniej częściowo. Rzeczy są ważne... właśnie dlatego, że ważni są ludzie.

- Wcale się z tym nie zgadzam. - Maddie z trudem zachowywała spokój.

- Popatrz tylko na dzieciaki, na ich twarze, i powiedz mi, że to drzewko i lampki, i prezenty, są bez znaczenia.

- A czego się spodziewałeś po dzieciach, MacCallister? - zaopono­wała.

- Nie doceniasz ich, Maddie. One doskonale zdają sobie sprawę z te­go, że rzeczy są darem serca. Tak jak ten kaktus. Dillon go wykopał, bo wiedział, że dziewczynki rozpaczliwie pragnęły mieć swoją choinkę na święta.

Maddie, zaskoczona, jeszcze raz spojrzała na dziwaczne drzewko, skryte pod błyszczącymi ozdobami i papierowymi łańcuchami. Dillon podszedł do niej, wyciągając rękę, w której trzymał białą kopertę z wypi­sanym na czerwono imieniem.

- Proszę, to prezent dla ciebie, Maddie.

- Dziękuję. - Przez chwilę obracała kopertę w palcach. Spojrzała na bliźniaczki, które podeszły, stukając kowbojskimi butami.

- Zobacz, co Święty Mikołaj nam przyniósł, Maddie.

Hope zamachała pudełkiem z płatkami śniadaniowymi.

- Dostałyśmy chrapki owocowe...

- ...i czekoladowe...

- ...i mrożoną pizzę...

- ...ale jest już w zamrażarce...

- ...bo inaczej by się roztopiła.

- Nie otworzysz swojego prezentu, Maddie? - wtrącił niecierpliwie Dillon.

- Tak, chcemy...

- ...zobaczyć, co masz - ponagliła Hope.

- Ja też jestem ciekawy. - Eben uśmiechnął się lekko.

Drżącymi ze zdenerwowania rękoma Maddie rozerwała kopertę. Spodziewała się, że w środku znajdzie wypisaną odręcznie kartkę świą­teczną albo zakładkę do książki. Ale w rogu lśnił złoty pierścionek z bry­lantem. Maddie szeroko otworzyła oczy.

- Co tam jest? - Joy wspięła się na palce.

- Możemy zobaczyć? - Hope podeszła bliżej.

- Właśnie, możemy? - Eben wyjął Maddie kopertę z rąk, obrócił się nagle i szybko wcisnął jej Tada w ramiona. - Potrzymaj go przez chwilę - powiedział i sięgnął do wnętrza koperty. - No, no, pierścionek. Cieka­we, czy będzie pasował.

Chwycił Maddie za lewą rękę, choć próbowała ją cofnąć.

- Jeśli to znowu jakiś kawał, MacCallister... - zaczęła i urwała. Głos drżał jej zbyt mocno. Spróbowała raz jeszcze. - Wczoraj mówiłam po­ważnie. Pierścionek niczego nie zmieni. I tak nie będę czekać.

- Wiem. - Eben wsunął pierścionek na smukły palec. - Należał do mojej matki. Zawsze planowałem, że dam ci go w dniu naszego ślubu.

Joy szeroko otworzyła oczy.

- Wujku, czy ty chcesz ożenić się z Maddie?

- Zaraz po śniadaniu - odparł, nie odrywając wzroku od ukochanej kobiety. - Pomyślałem, że moglibyśmy wszyscy załadować się do jeepa i pojechać do Meksyku. Pewnie nie będzie łatwo znaleźć kogoś, kto ze­chce udzielić nam ślubu, ale podoba mi się pomysł, żebyśmy się pobrali w Boże Narodzenie. Co ty na to, Maddie? - spytał ciepłym, czułym gło­sem.

- A ranczo? - spytała. Ciągle bała się uwierzyć w to, co usłyszała.

- Rzeczy są ważne, Maddie - powtórzył Eben. - Takie jak pierścio­nek i akt ślubu.

- Mówię poważnie. Co masz zamiar zrobić z ranczem?

Eben lekko wzruszył ramionami.

- Jeśli nie uda mi się samemu zebrać pieniędzy, pożyczę trochę od ciebie. Ale to będzie tylko pożyczka - dodał z naciskiem. - Zwrócę wszyst­ko, co do centa.

- Jasne. - Maddie śmiała się i płakała.

Eben wziął ją w ramiona i pocałował. Bliźniaczki zaczęły tańczyć wokół całej trojki. W końcu udało im się wciągnąć do kółeczka także Dillona.

Nikt nie powiedział już ani słowa. Ale wszyscy wiedzieli, że choć w czasie świąt bardzo ważne są nadzieja i radość, najważniejsza jest za­wsze miłość.

Hope and joy (ang.) - nadzieja i radość.

79



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet Gwiazdziste Ranczo
Dailey Janet Gwiazdziste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
1996 03 Gwiazdka miłości 2 Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet alaska
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Splatana winorosl
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet Złudzenia

więcej podobnych podstron