Dailey Janet alaska


Dailey Janet

ALASKA

Czy byłeœ kiedyœ w Wielkiej Samotni Oœwietlonej białym blaskiem księżyca, Gdzie

oblodzone chmwy otaczały cię Krzyczšca^ ciszš... I tylko wycie północnych wilków

Towarzyszyło biwakowi na mrozie... Półżywy kształt w umarłym œwiecie Goršczki

złota

The Shooting ofDan McGrex Robert Service

??

Wstęp

? odczas gdy Ameryka zasiedlała nowe tereny kierujšc swš ekspansję na zachód,

Rosja rozszerzała terytorium posuwajšc się na wschód. Od najdawniejszych czasów

jedynym towarem, którego Rosja miała nadmiar i mogła nim handlować, zarówno z

Europš, jak i Chinami, były futra - sobole, gronostaje, lisy, skóry niedŸwiedzie,

z wilków i rosomaków. Wszystko przeliczano wówczas na futra: podatki, pensje,

grzywny i nagrody w ten sposób właœnie wypłacano.

To promyszlennik lub raczej promyszłennicy - plemię coureurs des bois - których

porównać można do amerykańskich traperów, zajmowali się eksploatacjš tych

naturalnych bogactw. Mimo że w kraju panowało wówczas poddaństwo, a chłopi

zmuszeni byli do pańszczyŸnianej uprawy ziemi dla swoich panów, owi wybrańcy

mogli swobodnie poruszać się podróżujšc w grupach, wybierajšc własnych

przywódców, dzielšc pomiędzy siebie zyski z polowań, a ich wyprawy finansowane

były przez kupców. Opanowywali kolejno nowe tereny łowieckie, aż dotarli do

najbogatszej w futra, niezmierzonej, prawie bezludnej Syberii.

Promyszłennicy, jak zwiadowcy, przeprowadzali rekonesans; za nimi szli Kozacy.

Ci wojownicy ze stepów nad Morzem Czarnym najwyżej cenili sobie wolnoœć,

rabowali równie często, jak handlowali, stanowišc raczej klasę społecznš niż

grupę etnicznš.

Dotarli do Pacyfiku w XVII wieku i usłyszeli pogłoski o wielkiej ziemi za wodš,

na wschodzie. W tym samym czasie naukowcy w Europie głosili poglšd, że Azja i

Ameryka stykajš się w jakimœ punkcie na północy.

Piotr Wielki wysłał na nie znane wówczas wody północnego Pacyfiku

8 Janet Dailey

i Oceanu (Morza) Arktycznego pierwszš ekspedycję, która miała zbadać, czy

kontynenty te sš połšczone. W lipcu 1728 roku Duńczyk Vitus Bering

- służšcy w rosyjskiej flocie - wyruszył statkiem o nazwie Œwiaty Gabriel na

morze, które w przyszłoœci nosić miało jego imię. Podróż rozpoczšł ze zbudowanej

przez siebie stoczni u ujœcia rzeki Kamczatki. Powrócił już po dwóch miesišcach

przekonany, że żaden lšd nie łšczy obu kontynentów. Nie miał jednak na to

dowodów.

Znacznie większš, bardziej wszechstronnš wyprawę zarzšdziła caryca Elżbieta.

Przetransportowanie wszystkich ludzi, wyposażenia i zapasów żywnoœci przez

Syberię zajęło osiem lat. Trzeba też było wybudować dwa rejowce Œwięty Piotr,

póŸniej pod komendš Vitusa Beringa, i Œwięty Paweł, którym dowodził Rosjanin,

Aleksiej Czirikow. W czerwcu 1741 roku oba statki wypłynęły z Zatoki

Awaczyńskiej na półwyspie Kamczatka. Po dwóch tygodniach żeglugi Œwięty Piotr i

Œwięty Paweł zostały rozdzielone przez deszcze i mgły.

Przypuszcza się, że załoga Œwiętego Pawła pierwsza dostrzegła na dalekim

południu Alaski wyspę, zwanš dzisiaj Wyspš Księcia Walii. Zawróciwszy na północ,

płynęli wzdłuż poszarpanej linii brzegowej, w labiryncie kanałów, zatok,

przesmyków, okršżajšc większe i mniejsze wyspy Archipelagu Aleksandra. Dwa dni

po tym, kiedy po raz pierwszy dostrzegli stały lšd, rzucili kotwicę przy wejœciu

do wielkiej zatoki, prawdopodobnie w miejscu obecnego portu Sitka. Czirikow

kazał spuœcić jednš z dwóch dużych szalup

- barkasów i wysłał niš oficera pokładowego oraz dziesięciu ludzi, by

dokładniej zbadać wody zatoki. Nigdy już tej łodzi nie zobaczono. Upłynęło kilka

dni, zanim Czirikow wysłał bosmana i szeœciu ludzi w drogiej łodzi na

poszukiwania zaginionych. Ta łódŸ także zniknęła. Œwięty Paweł pozostał w tym

rejonie jeszcze kilka dni, ale wobec braku szalup i kończšcego się zapasu wody

pitnej, Czirikow, po konsultacji ze swoimi oficerami, zdecydował się na jak

najszybszy powrót na Kamczatkę.

Œwięty Paweł dopłynšł do macierzystego Pietropawłowska w paŸdzierniku 1741 roku.

Powracajšcy żeglarze opowiadali o bogactwie zwierzyny, którš oglšdali podczas

wyprawy - o wydrach morskich, fokach i morsach, widocznych na skalistych

brzegach.

BliŸniaczy statek Œwięty Piotr, gdy stracono z oczu Œwiętego Pawła, przyjšł kurs

północno-wschodni. Jego załoga również dostrzegła lšd - wysokie szczyty Gór

Œwiętego Eliasza na Alasce.

Alaska 9

Podczas drogi powrotnej na Kamczatkę cierpišca na szkorbut załoga musiała

walczyć z mgłš i deszczem, huraganowymi wiatrami i gwałtownym sztormem, który

zniósł statek setki mil na Pacyfik. Dopiero pierwszego listopada dotarli

wreszcie do lšdu, jak się okazało do jednej z Wysp Komandorskich przy

syberyjskim brzegu Kamczatki. Kapitan Bering umarł i został pochowany na wyspie,

której nadano jego imię. Reszta załogi ocalała i odzyskawszy siły zbudowała łódŸ

ze szczštków statku strzaskanego podczas przybijania do brzegu. W sierpniu 1742

roku czterdziestu szeœciu członków siedemdziesięciosiedmioosobowej załogi

pożeglowało do Pietropawłowska z cennym ładunkiem futer z wyspy.

Było to oczywistym dowodem dla promyszlenników i Kozaków, że lšd na wschodzie

obfitował w zwierzęta. Wydra morska, tak rzadko widywana na brzegu syberyjskim,

występowała tam w ogromnych iloœciach. Nie zrażeni odległoœciš - w końcu

przebyli już dotychczas około pięciu tysięcy mil - odczuwali magnetycznš siłę

przycišgania tego dalekiego lšdu. Przemożna była ciekawoœć poznania, co

rzeczywiœcie znajduje się za nieznanymi wodami, ciekawoœć tak silna jak

pragnienie podbicia nowego lšdu i zaanektowania go dla Imperium. Rosja

obejmowała już swym obszarem Europę i Azję. Dlaczegóż by nie pomyœleć o Ameryce?

Do 1742 roku Anglia miała blisko tuzin kolonii wzdłuż atlantyckiego wybrzeża

Ameryki Północnej. Francja uzurpowała sobie prawa do terytorium nad rzekš

Missisipi, od jej Ÿródeł do ujœcia. Hiszpania podbiła Meksyk i wybrzeże

Kalifornii. Rosja szykowała się do sięgnięcia po swój udział w terytorialnych

zyskach na bogatym kontynencie północnoamerykańskim.

GENEALOGIA

?

Łuka Karakow (1717-1746) Zimowy ŁabędŸ (1726-1768)

Tasza Tarakanowa (1746-1818)

_____________________ I_____________________

------------------- zp -------------------

?

Andriej Tołstych (1722-1769)

I Zachar Tarakanow (1762-1808)

1

bezimienny Rosjanin

I

Michał Tarakanow (1776-1843)

zm------------------

Katia (1767-1792)

I

Larissa (1790-1821)

zm

CalebStone (1775-1836?)

I Matthew Stone (1811-1885)

zp bezimienna Eskimoska

córka Matty (1874-1945)

zm

Billy Townsend (1868-1945)

? zp

Córka Kruka (1786-1836)

I

Wilk Tarakanow (1802-1877)

zm

Maria (1805-1867)

Anastazja (1834-1890)

zm

Nikołaj Politowski (1827-1886)

Lew (1827-1870)

zm

Aila (1830-1869)

I

Nadia (1851-1889)

zm

Gabe Blackwood (1842-1900)

Marisza/Glory St. Clair (1878-1974)

zm

Deacon Cole (1870-1915)

I

??? Cole (1901-

zm

Trudy Hannighan (1906-

I

Wylie Cole (1921-

zm

Anita Lockwood (1924-

córka Dana (1945-

Ewa (1860-1915)

Stanisław (1829-1875)

zm

Dominika (1832-1873)

I

Dymitr (1849-1907)

zp - zwišzek pozamałżeński zm - zwišzek małżeński

Prolog

Pietropawłowsk na Kamczatce, Syberia Sierpień 1742 roku

Przytłumione krzyki z zewnštrz wyrwały ze snu Łukę Iwanowicza Karakowa.

Wygrzebał się z pryczy i sięgnšł po strzelbę, którš poprzedniego dnia położył

obok. Twarz przecięta postrzępionš ranš, która nikła dopiero w gęstej brodzie i

powodowała, że lewe oko było zawsze półprzymknięte, drgała nerwowo. W pełni już

rozbudzony i czujny znieruchomiał na moment, by ustalić kierunek nadchodzšcego

ataku, lecz w dobiegajšcych z zewnštrz odgłosach nie było nic alarmujšcego.

Jednoczeœnie uœwiadomił sobie, że znajduje się za bezpiecznš palisadš ostrogu w

Pietropawłowsku, a nie w zimnej, odludnej chacie na dzikiej Syberii.

Kiedy twarz przestała drgać, Łuka poczuł silne łomotanie w głowie, niewštpliwy

skutek nocy spędzonej na piciu raki z innymi promydziennikami. Podniecone

okrzyki i szczekanie psów nadal dochodziły z zewnštrz. Wcišgnšł przez głowę

opończę obramowanš skórš, nie œcišgajšc jej nawet pasem. Na rozczochrane włosy

nasunšł zgrzebny kaptur i wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Dokuczliwy,

przenikajšcy mgliste powietrze deszcz padał z ołowianych chmur, zawieszonych nad

zielonymi w sierpniu pagórkami otaczajšcymi Pietropawłowsk. Nie baczšc na

okropnš pogodę, mieszkańcy pospieszyli w stronę portu położonego u wlotu Zatoki

Awaczyńskiej.

Łuka podšżył za nimi. Statki wyjštkowo rzadko przybijały do tego najbardziej na

wschód wysuniętego południowego krańca rosyjskiego imperium Romanowów. Ukazanie

się statku było prawdziwym wydarzeniem.

Dopiero kilka tygodni temu Łuka dowiedział się o wyprawie Czirikowa z tego

właœnie portu w kierunku Ochocka. Stacjonujšcy w ostrogu Kozacy zrelacjonowali

mu zasłyszane od załogi Œwiętego Pawła opowieœci o podróży

12 Janet Dailey

na północne wybrzeże kontynentu amerykańskiego. Potwierdzili lokalne pogłoski o

bolszoj ziemli - wielkim lšdzie za ciemnymi wodami, a także o podróży, z której

ich bliŸniaczy statek Œwięty Piotr nigdy nie powrócił. Może silny sztorm zmusił

załogę Œwiętego Pawła do zawrócenia z rejsu?

Łuka bardzo chciał się dowiedzieć czegoœ więcej o tych niezliczonych wyspach,

gdzie -jak mu mówiono - wydra morska, tak rzadka na Kamczatce, oraz inne

zwierzęta futerkowe występujš w wielkiej obfitoœci.

Promyszlennik -łowca futer - on znał ich wartoœć, a już szczególnie wartoœć

skóry wydry morskiej. Może ona osišgnšć cenę dziewięćdziesięciu rubli, a nawet -

jak twierdzono - na chińskiej granicy o wiele więcej. Zbliżajšc się do nabrzeża,

Łuka nie dostrzegł żadnego większego statku zakotwiczonego w zatoce, prócz

zacumowanej w doku topornej jednostki, długoœci najwyżej trzydziestu stóp.

Skrzeczšce mewy kršżyły nad głowami, powiększajšc hałaœliwe zamieszanie

spowodowane przybyciem obcego statku. Wszędzie dookoła ludzie obejmowali dziko

wyglšdajšcych mężczyzn, ubranych w skóry.

Łuka rozpoznał spieszšcego z powrotem do ostrogu Kozaka, z którym pił zeszłej

nocy, i zatrzymał go.

- Skšd to zamieszanie? Kim sš ci mężczyŸni?

- To Œwięty Piotń Oni nie zginęli!

Łuka wpatrywał się w obdartš gromadę czterdziestu mężczyzn, z długimi,

niechlujnymi brodami, odzianych w zwierzęce skóry; wielu z nich uœmiechało się

bezzębnymi ustami. Statek nie zaginšł na morzu wraz z załogš, jak powszechnie

uważano. Niektórzy przeżyli. Mogli teraz opowiedzieć historię wielkiego lšdu,

którš Łuka tak pragnšł usłyszeć. Zmieszał się z ocalałymi, wyłapujšc strzępy

rozmów i wpatrujšc się w ich futrzane okrycia ze skór wydry morskiej, lisa i

foki.

- Liny nam zerwało i statek uderzył o skały...

- ...myœleliœmy, że to Kamczatka...

- Nie. Bering nie żyje. Również Łagunow. My...

- Okazało się, że to była wyspa...

Przystajšc Łuka zwrócił się do mówišcego. Nie miał on połowy zębów, a te, które

zostały, były czarne od szkorbutu. Nie zważajšc na przykrš woń bijšcš od

mężczyzny, Łuka wpatrywał się w jego lisie futro.

- Gdzie jest ta wyspa? - dopytywał się.

- Na wschód stšd, nie wiem, jak daleko - odpowiedział zagadnięty, z widocznš

przyjemnoœciš kontynuujšc opowieœć o niefortunnych przygodach, które szczęœliwie

miał już za sobš.

Alaska

13

- Wypłynęliœmy dziesięć dni temu, ale już na trzeci dzień nasza łódŸ zaczęła

przeciekać. Musieliœmy wyrzucić za burtę większoœć obcišżenia i amunicji, żeby

nie nabierać wody. To cud, żeœmy tu dotarli. - Przeżegnał się pospiesznie, z

prawej strony na lewš zwyczajem prawosławnych. - Sami zbudowaliœmy ten statek ze

szczštków Œwiętego Piotra. Wszyscy cieœle okrętowi zginęli i...

Łuka Iwanowicz Karakow to promyszlennik, a nie żeglarz, interesowało go futro,

jakie nosił ten człowiek, i skšd pochodziło, a nie sposób, w jaki dotarł on

tutaj.

- Czy były lisy na tej wyspie?

- Wszędzie. - Nieprzyjemny grymas twarzy rozmówcy odkrył bezzębne dzišsła. -

Kiedy po raz pierwszy wyszliœmy na brzeg wyspy, jedynym zwierzęciem, jakie

zobaczyliœmy, był lis arktyczny. Były odważne, aż bezczelne - stwierdził, klnšc

je siarczyœcie. - Gdy któryœ z nas umierał, nie mieliœmy szans go pochować, bo

lisy rzucały się na zwłoki. Nie można ich było odpędzić, a nie mieliœmy doœć

prochu, żeby do nich strzelać. Byliœmy też słabi. Na poczštku tylko kilku z nas

miało doœć siły, by polować.

- A co z wydrš morskš? - Łuka wskazywał na jednego z ocalonych, ubranego w

długi strój zszyty ze skór wydry. - Czy ich też było dużo?

- Było ich pełno w wodach otaczajšcych wyspę. - Mężczyzna uœmiechnšł się

triumfalnie, złapał Łukę za ramię szponiastymi palcami i poprowadził do nabrzeża.

- Patrz!

Na ziemi leżały stosy futer, rosnšce w miarę opróżniania ładowni. Pomiędzy

belami skór lisa i foki Łuka rozpoznał ciemne, połyskliwe futra wydry morskiej.

Przyklęknšł przy jednym ze stosów. Przecišł nożem skórzane sznury i uwolnione

futra rozsypały się na ziemię. Podniósł jedno z nich przecišgajšc dłoniš po

prawie czarnej sierœci i obserwujšc jej opalizujšcy, migotliwy blask. Zagłębił

palce w miękkiej gęstwinie włosów prawie na cal głęboko, zanim dotknšł skóry.

Pięć stóp długoœci i dwie stopy szerokoœci - była prawie trzy razy większa od

skóry sobola. To było futro pierwszej jakoœci, warte swojej wagi w złocie.

Prawdziwe „miękkie złoto". Wszędzie dookoła leżały bele, każda po czterdzieœci

skór.

Rok, może dwa lata temu sam zabił dziesięć wydr morskich na ogromnej krze, która

dotarła do wybrzeża Kamczatki. Wtedy Łuka uważał się za szczęœciarza. Teraz

patrzył na setki skór chciwie i z podziwem.

- ...jakieœ dziewięćset skórek. Nie liczšc lisa i uchatek - dosłyszał Łuka

przechwałki mężczyzny. Poczuł ucisk w gardle ze złoœci i oburzenia. To on był

myœliwym. Czy ci żeglarze doceniajš fortunę, jakš stanowiš te futra? To

14

Janet Dailey

on każdej zimy zagłębiał się w dzikie tereny, łapišc sobole w pułapki, ryzykujšc

życie w bezlitosnym zimnie Syberii, pomiędzy nieucywilizowanymi szczepami

wrogich tubylców; to od Czukczów właœnie otrzymał pamištkę w postaci szramy na

twarzy. Powracał z tych wypraw, przywożšc coraz mniej skór, ledwo wišżšc koniec

z końcem.

- Czy zabiliœcie wszystkie wydry morskie na tej wyspie, zanim odpłynęliœcie?

Czy jeszcze jakieœ zostały? - Wpatrywał się ze złoœciš w mężczyznę, który aż

cofnšł się pod przenikliwym spojrzeniem ciemnych, głęboko osadzonych oczu i

przykrym widokiem bladej, poszarpanej szramy, biegnšcej od brwi do brody.

- Tak. Powiedziałem ci, że sš na całej wyspie. - Mężczyzna w poœpiechu zwišzał

belę na nowo. Szybko oddalił się, by znaleŸć innego rozmówcę, łaknšcego wieœci o

ocaleniu.

Łuka wcišż czuł miękkie, grube futro pod palcami, mimo że jego ręce były już

puste. Chciał zadać więcej pytań, ale nie zdobył się na żaden gest, by

powstrzymać odchodzšcego. Stosy bezcennych futer piętrzyły się przed nim, a szum

rozmów wokół wcišż trwał. Jednak uwagę jego zaprzštało już coœ zgoła innego.

Oczy utkwione miał w dalekim horyzoncie, gdzieœ poza krótkim cyplem Zatoki

Awaczyńskiej, usiłujšc dojrzeć, co się kryje poza nim. To dawała znać o sobie

krew promyszlennika, burzšca się w pragnieniu poznania nieznanego, tam dalej, za

jeszcze jednš górš. Ale Łuka Iwanowicz Karakow nie miał żadnej góry przed sobš.

Otaczało go morze. Dziœ uœwiadomił sobie, że za szarš, wzburzonš wodš leżał

„wielki lšd" nie kończšcych się gór i rzek, kraina nieocenionych bogactw.

Kiedy wpatrywał się w to nieznane, poczuł dojmujšcš, głębokš - typowo rosyjskš-

tęsknotę za miejscem, które go wołało. Jego przodkowie przemierzali niziny

Syberii i Góry Stanowe, by w pogoni za sobolem dotrzeć do Kamczatki.

Stare tereny łowieckie były już prawie wyeksploatowane, ale przed nim

rozpoœcierały się nowe. Nie było powodu bać się odległoœci. Wrogiem był czas.

Miał dwadzieœcia pięć lat i młodoœć poza sobš. Bogactwo, którego szukał, dopiero

na niego czekało.

Skrzeczšce mewy kršżyły nad głowš, podrywane silnym wiatrem, który owiewał mu

twarz morskš mgłš. Niskie chmury pędziły w głšb lšdu. Wpatrywał się -jak w

transie - w miejsce, gdzie ciemnoszare niebo stapiało się z ciemnoszarym morzem.

To niewštpliwie dobra wróżba, że znalazł się tutaj w dniu, w którym mógł na

własne oczy zobaczyć dowody istnienia wyspy obfitujšcej w wydry morskie.

Alaska

15

Jeszcze wczoraj był zdecydowany nie spędzać nocy w Pietropawłowsku, lecz udać

się na miejsce zbiórki członków tegorocznego artelu myœliwskiego. Zamierzał

zatrzymać się tutaj tylko po to, by otrzymać błogosławieństwo batiuszki na

pomyœlne polowanie. Poprzedniego roku zaniedbał tę sprawę i upolował niewiele

soboli.

Łuka Iwanowicz Karakow nie zastanawiał się nad motywami nagłego impulsu

religijnego, który niewštpliwie miał swoje Ÿródło w przesšdach, a do pewnego

stopnia nawet w chciwoœci. Podobnie nie czuł nic niewłaœciwego w pójœciu na

popijawę z Kozakami po pobożnej modlitwie w pietropawłows-kiej cerkwi.

i ? ? ? owrót marynarzy ocalałych z rozbitego statku Vitusa Beringa zachęcił

Łukę do pozostania w wiosce jeszcze jeden dzień i do uczestniczenia w

uroczystoœci. Ten prazdnik był jednym z najlepszych, wjakich kiedykolwiek brał

udział. Jeszcze wczoraj wydawało się, że nie ma tu w nadmiarze mięsa, wódki i

tytoniu, a na uroczystoœci było tego w bród. Gęœle grały do tańca, a opite

alkoholem kobiety i dziewczęta z tubylczych chat chętnie towarzyszyły mężczyznom.

Podczas zabawy Łuce udało się nawišzać kontakt z wieloma członkami pechowej

załogi. Wszyscy, choć w różnym stopniu, potwierdzali opowieœci jego pierwszego

rozmówcy. Dowiedział się wiele nowego o skalistych, bezdrzewnych wyspach,

wyrastajšcych z morza jak gigantyczna zapora i o otaczajšcych je wodach

obfitujšcych w morskie zwierzęta futerkowe.

I ej zimy polował na sobole na jałowych, suchych nizinach Syberii i w niektóre

pogodne dni obserwował zjawisko trzech pozornych słońc, tworzšcych łuk ponad

słońcem prawdziwym. Miał czas, żeby rozmyœlać nad zasłyszanymi opowieœciami i

przywoływać widok stosów skór złożonych na nabrzeżu. Daleki lšd wzywał go. W

czasach swojej młodoœci przewędrował Kamczatkę wzdłuż i wszerz, a teraz jego

dusza wyrywała się na wezwanie lšdu poza horyzontem. Poprzysišgł sobie, że tam

dotrze - to było jego przeznaczenie. Bogactwo futer, które wymknęło mu się tutaj,

na Kamczatce, odnajdzie na tamtych wyspach koło Ameryki.

? Vi

-

Czeœć pierwsza

Aleuci

V

Wrzesień 1745 roku

Wydęte przez wiatr rejowe żagle z nie wyprawionych skór renifera nacišgały

mocujšce je rzemienie. Pozatykane mchem szpary zbudowanego z zielonkawego drewna

żaglowca prawie nie przepuszczały wody, gdy jego dziób, prujšc fale, najpierw

unosił się ku niebu, a potem znikał w ich zagłębieniu. Płaskodenna łódŸ,

skonstruowana na wzór statków przeznaczonych do przewożenia towarów na Wołdze,

była prawie pozbawiona kilu, dzięki czemu zachowujšc stabilnoœć na wodzie łatwo

dawała się wycišgnšć na brzeg. Z powodu stałego braku żelaza na gwoŸdzie jej

zielone deski były umocowane lub raczej „zszyte" skórzanymi rzemieniami, co

nadało jej nazwę szytik, od rosyjskiego czasownika szyt', co znaczy szyć.

Z zatłoczonego pokładu widać było jedynie wzburzone i posępne Morze Beringa.

Stojšcy w lekkim rozkroku, co pomagało mu utrzymać równowagę przy bocznym

kołysaniu szytika, Łuka Iwanowicz Karakow obserwował płaski horyzont na

południowym wschodzie.

Nie obchodziło go, że szytik nigdy nie był przeznaczony do żeglowania po oceanie.

Podobny statek, pod komendš sierżanta kozackiego z garnizonu na Kamczatce,

wyruszył przed dwoma laty z ekspedycjš na Wyspy Komandorskie, tam gdzie zmarł

Bering. Powrócił szczęœliwie ubiegłego lata z bogatym ładunkiem futer,

udowadniajšc wštpišcym swojš przydatnoœć do żeglugi morskiej. Łuka nie należał

wtedy do sceptyków. Odmówiono mu szansy dołšczenia do załogi szytika Kapiton,

dajšc jš ocalałym marynarzom z załogi Beringa.

Nie przeszkadzało mu również, że jego szytik zbudowali ludzie nie majšcy

20 Janet Dailey

wiedzy o budowie statków. Jego własne doœwiadczenie w tej dziedzinie ograniczało

się do konstruowania małych łodzi pływajšcych po rzekach Syberii lub

wykorzystywanych do przepraw przez jeziora. Jedynym, który miał do czynienia z

morzem, był nawigator i dowódca szytika. Złotnik z zawodu, Michaił Niewodczikow,

przybył na Syberię w poszukiwaniu bogactw. Na Kamczatce okazało się, że nie miał

paszportu, został więc zmuszony do służby dla rzšdu jako członek załogi na

Œwiętym Piotrze - statku Beringa. Niektórzy twierdzili - chociaż nie było to

całkiem pewne - że Niewodczikow odkrył grupę wysp w pobliżu Ameryki. W kierunku

tych właœnie wysp płynšł szytik przyjmujšc południowo--wschodni kurs.

Szeœć dni wczeœniej opuœcili ujœcie rzeki Kamczatki i minęli Wyspy Komandorskie,

te same, które już poprzednio były celem wyprawy szytika Kapiton pod wodzš

garnizonowego sierżanta. Przychylne wiatry niosły statek w kierunku jego

przeznaczenia, ku dziewiczym terenom myœliwskim, czekajšcym wyłšcznie na nich.

Belki statku trzeszczały pokonujšc wysokie fale. Po następnych szeœciu dniach te

złowrogie odgłosy stały się czymœ zwyczajnym i nie wzbudzały niepokoju.

Poczštkowo Łuka wyobrażał sobie, że przepastne wšwozy pomiędzy falami pochłonš

statek, ale to on pokonywał ich strome œciany, a następnie w przyprawiajšcy o

mdłoœci sposób sięgał dna wodnej doliny i wynurzał się z niej cało. Łuka czuł

lekkie nudnoœci, ale z czasem kołysanie statku przestało mu przeszkadzać.

Inni uczestnicy wyprawy nie byli tak odporni. Odór wymiotów mieszał się z

cuchnšcym zapachem nie mytych ciał. Podczas któregoœ z silniejszych przechyłów

szytika ktoœ jęknšł głoœno. Łuka spojrzał obojętnie na mężczyznę na wpół

opartego o reling. Podtrzymywał on brzuch omdlałymi rękami, głowę miał

przechylonš na bok, a z półotwartych ust mazista ciecz sšczyła się na brodę i

ubranie.

Bez specjalnego zainteresowania obserwował Łuka Kozaka, Władimira Szekurdina,

przechodzšcego między chorymi i zwilżajšcego im wargi mokrš szmatkš. Łuka

rozejrzał się po swych towarzyszach łowieckiej wyprawy. Byli to wszystko

brutalni, nieokrzesani mężczyŸni - w sumie około pięćdziesięciu - zawodowi

myœliwi, lecz o różnym pochodzeniu. Niektórzy z nich byli kryminalistami:

złodziejami, mordercami, œciganymi przez prawo przestępcami podatkowymi. Inni to

zesłańcy lub chłopi pańszczyŸniani, uciekajšcy przed

Alaska

21

tyraniš swych panów. Jeszcze inni, tacy jak on, synowie promyszlenników

opanowani żšdzš przygody. Przeszłoœć tych ludzi nie miała dla niego znaczenia.

Jego własne życie, pełne brutalnoœci i przemocy, też miało swe ciemne strony.

Spojrzenie Łuki padło na wyraziste rysy Kamczadala - oczy pod ciężkimi powiekami

i uwydatnione koœci policzkowe typowe dla rasy mongolskiej. Dotknšł rękš szramy

na policzku i poczuł, jak opanowuje go zimna nienawiœć do tego pobratymca

Czukczy. To właœnie Czukcza zaszlachtował jego ojca i trwale oszpecił jego

samego. Garstka Kamczadali należała do wyprawy łowieckiej; przyjęli oni chrzest

w cerkwi i tym sposobem stali się równi każdemu mieszkańcowi guberni

moskiewskiej. Ale nie dla Łuki - nigdy dla Łuki.

Niespodziewanie potršcony z tyłu Łuka obrócił się ze złoœciš, lecz pohamował się

widzšc Jakowa Pietrewicza Czuprowa, który właœnie próbował odzyskać równowagę na

rozkołysanym pokładzie. Wytrzymał długie spojrzenie jego mšdrych oczu i krótko

skinšł mu głowš. Reputacja Czuprowa jako myœliwego była mu dobrze znana i Łuka

wolał nie zadzierać z mężczyznš o płowej brodzie, który mógł być wybrany na

dowodzšcego polowaniem. Chwilę przedtem widział, jak Czuprow rozmawiał z

nawigatorem.

- Kiedy dotrzemy do wyspy? Czy Niewodczikow powiedział? - spytał Łuka. Od czasu

minięcia Wysp Komandorskich nie widzieli żadnego lšdu, wcišż tylko ciemnoszare

morze i niebo, z chwilowymi przebłyskami słońca przez chmury.

- Myœli, że nastšpi to szybko. - Mewa przemknęła nisko nad dziobem statku.

- Według niego ptaki morskie wskazujš bliskoœć lšdu. - Łuka zauważył ptaki w

powietrzu, ale rozpoznawał tylko niektóre. Znał się przecież na zwierzętach

lšdowych, a nie mieszkańcach powietrza i wód.

Bliska perspektywa ujrzenia lšdu, o którym tak uporczywie myœlał przez ostatnie

lata, potęgowała emocje.

- Czy ty wierzysz temu, co mówi?

- Wiatry sš stałe i pogoda jest ładna. - Promyszlennik wzruszył ramionami. - On

był tutaj przedtem. Ja nie.

Na prawej burcie jeden z Kamczadali cierpišcych na morskš chorobę wołał o wodę.

Wyprostowana, wysoka postać Kozaka Szekurdina torowała sobie

22 Janet Dailey

drogę przez zatłoczony pokład. Łuka popatrzył lekceważšco na dumnš, szczupłš

twarz Kozaka i jego porzšdnie przystrzyżonš brodę.

- Czy masz zamiar marnować naszš wodę dla niego Władimirze And-rejewiczu? -

zaatakował go Łuka, używajšc dwóch imion zgodnie z rosyjskim zwyczajem.

- Ten człowiek ma pragnienie. - Szekurdin spokojnie szedł dalej. Drogę

zablokował mu jednak inny promyszlennik, wielki, mocno zbudowany

mężczyzna.

- Możesz jš równie dobrze wylać za burtę. I tak się tam w końcu znajdzie.

Uœmiech Bielajewa odsłaniał szerokš szparę między przednimi zębami, co

nadawało mu głupi wyglšd, mimo że małe i przebiegłe czarne oczy nakazywały

ostrożnoœć. Szekurdin bezskutecznie próbował przejœć obok.

- On nie dostanie wody.

- Widziałem niejeden raz, jak rzygałeœ za burtę. - Kozak nie dał się zastraszyć.

- Ale sam chodziłem po wodę, kiedy chciało mi się pić. - Bielajew wcišż się

uœmiechał, co wraz z wyglšdem jego niechlujnej czarnej brody i okalajšcych usta

wšsów przycišgało uwagę do ciemnej szpary między zębami. - Jeżeli ten Kamczadal

nie może obsługiwać się sam, wyrzuć go za burtę. Będziemy mieli więcej skór do

podziału.

Łuka zgadzał się z tym. Wszyscy mężczyŸni zaangażowani do tej wyprawy mieli

odnieœć korzyœci wynikajšce z podziału łupów. Połowa uzysku z polowania należeć

miała do dwóch kupców, którzy sfinansowali podróż. Drugš połowę postanowiono

podzielić między załogę w równych częœciach, z wyjštkiem nawigatora, któremu

należeć się miała trzykrotna częœć, i pieriedowifa - czyli przywódcy -

pobierajšcego dwukrotny przydział; jednš częœć przeznaczono dla koœcioła. Jeœli

polowanie będzie pomyœlne, częœć każdego promyszlennika stanowiłaby małš fortunę,

wystarczajšcš na kupienie farmy czy założenie przedsiębiorstwa - lub też, gdy

taka byłaby jego wola, na upijanie się przez okršgły rok.

- Patrzcie! - ktoœ krzyknšł. - Co to za czarny kształt na horyzoncie?

Zapowiadajšca się kłótnia na pokładzie nagle przestała być ważna. Łuka

obrócił się gwałtownie, by zbadać horyzont to ukazujšcy się, to znikajšcy za

falujšcym dziobem szytika. Ktoœ wdrapał się po olinowaniu na maszt. Wszyscy

czekali w napięciu, słyszšc na razie tylko trzeszczenie kołyszšcego się statku.

Alaska 23

- Czy widzisz coœ? - Łuka przepchnšł się w kierunku relingu na dziobie.

Nieskończenie długie sekundy upłynęły, zanim wycišgnięta ręka wskazała kierunek

za prawš burtš - lšd!

Wszyscy stłoczyli się po jednej stronie pokładu. Minutę póŸniej wybuchły radosne

okrzyki na widok górzystego przylšdka. Nawet najsłabsi z chorych znaleŸli w

sobie doœć siły, aby przywlec się na dziób i popatrzeć na błogosławiony lšd.

Wolno, lecz pewnie, żaglowiec zbliżył się do wyspy. Łuka, jak zwykle przy

wkraczaniu na nowe terytorium, czuł wzrastajšce podniecenie, rodzaj wyostrzonego

postrzegania zarówno zmysłowego, jak i umysłowego. Znajdowali się wystarczajšco

blisko lšdu, aby usłyszeć, jak ogromne fale rozbijajš się o skalisty brzeg wyspy.

Płynšc wzdłuż jej północnej strony Łuka obserwował bezdrzewny teren, gęsto

pokryty niskš roœlinnoœciš. Nawet spomiędzy skał wyrastały trawiaste warkocze. W

głębi lšdu poszarpane góry układały się w przedziwne kształty, wskazujšce na

wulkaniczne pochodzenie wyspy. Wyłaniały się ponure i nagie, kontrastujšce z

dolinami o soczystej zieleni, gdzie wiatr poruszał wysokimi pędami życicy.

Wysłano człowieka, aby wysondował dno, podczas gdy nawigator, Niewod-czikow,

starajšc się uniknšć ukrytych od strony północnego brzegu mielizn, opływał na

wpół pogršżone w wodzie skały.

Skierowali się na południe przepływajšc obok najdalej na wschód wysuniętego

cypla, osłaniajšcego rozległš zatokę. Pomiędzy wodorostami przy skalistym brzegu

widać było bogactwo fauny morskiej. Wiedziony niecierpliwoœciš, by przyjrzeć się

wydrom morskim wychylajšcym głowy ponad wodę, Łuka tłoczył się wraz z innymi

mężczyznami przy relingu. To był widok przyprawiajšcy o dreszcz podniecenia

każdego łowcę futer.

Chmury przesłoniły słońce; Łuka zauważył niewielkš zmianę temperatury. Jakby to

miejsce, gdzie zimne wody Morza Beringa łšczyły się z cieplejszymi pršdami

Pacyfiku, promieniowało dodatkowym ciepłem. Piskom ptaków towarzyszyły odgłosy

łopotania żagli na wietrze i rytmiczne uderzenia fal o kadłub statku. Poszarpane

skalne urwiska bieliły się od ptasich odchodów. Obserwujšc osłoniętš zatokę i

jej brzegi Łuka nie zauważał żadnych œladów obecnoœci człowieka, mimo że miał w

pamięci opowieœci nawigatora o dzikich mieszkańcach tych wysp.

24 Janet Dailey

- Sšdziłem, że tutaj żyjš krajowcy - Łuka podzielił się swoimi wštpliwoœciami

ze stojšcym obok Szekurdinem.

- Może nie na wszystkich wyspach - odpowiedział Kozak. - Wyspa Beringa nie była

zamieszkana, ta również może być bezludna.

- To jest duża wyspa-jakieœ siedemdziesišt wiorst długoœci. Wioski mogš • być z

innej strony. - Łuka nie tracił czujnoœci. Nie podobała mu się pewnoœć

siebie Szekurdina.

Ten mężczyzna miał wszelkie cechy przywódcy. Był inteligentny i doœwiadczony,

jego wysoki wzrost i szczupła budowa ciała wcale nie wskazywały na to, że w

rzeczywistoœci był bardzo silny. Bezspornš odwagę wykazał reagujšc na wyzwania

Bielajewa. Jednak sposób, w jaki traktował Kamczadali na pokładzie, nie dawał

Łuce spokoju.

Miękkie, skórzane żagle wydęły się na wietrze i statek zaczšł oddalać się od

wyspy.

- Dlaczego się oddalamy? - zabrzmiał szorstki głos Bielajewa. - Tu sš wydry.

Powinniœmy się zatrzymać.

- To typowe dla ciebie, Bielajew - kpił Łuka. - Gdy czegoœ chcesz, łapiesz to

nie zastanawiajšc się, czy obok nie ma czegoœ lepszego.

Komentarz ten powitały wybuchy œmiechu, lecz zaraz przycichły w obawie, że

wojowniczy Bielajew może się obrazić. Ale jego brodata twarz przybrała swój

zwykły pogodny wyraz.

- Jeœli będzie coœ lepszego, też to wezmę! - stwierdził. - Przynajmniej to

pierwsze nie przeleci mi między palcami, kiedy będę czekał na coœ więcej.

Szytik oddalał się od mijanej wyspy w poszukiwaniu następnej z łańcucha. Łuka

obserwował znikajšcy lšd, pierwszy, jaki widział od wielu dni. Morze nie było

jego żywiołem, więc z niecierpliwoœciš, podobnie jak reszta załogi, oczekiwał

momentu, gdy wysišdzie z tego zatłoczonego statku i postawi stopę na stałym

lšdzie. Mitygował jednak swš niecierpliwoœć, zainteresowany wszystkim co nowe

wokół niego.

- Tym razem zgadzam się z Bielajewem - powiedział Szekurdin, kiedy Łuka znów

wpatrywał się usilnie w morze, by dostrzec kawałek lšdu. - Ja rzuciłbym kotwicę

w jednej z tych zatok.

Łuka spojrzał na dumny profil Szekurdina, cienki, prosty nos, tak smukły jak

cała postać właœciciela.

- Jest rano. Mamy mnóstwo czasu, aby poszukać następnej wyspy.

- Zakładajšc oczywiœcie, że taka istnieje. Mamy na to tylko słowa

Alaska 25

Niewodczikowa - wieœniaka, złotnika, którego jedynym doœwiadczeniem była żegluga

z tym Duńczykiem Beringiem. - Szekurdin mówił półgłosem, rzeczowo. - Musimy

uzupełnić zapasy wody pitnej. Ta wyspa stwarzała do tego okazję, zanim

popłynęliœmy dalej. Mogliœmy też zaopatrzyć się na niej w œwieże mięso. Nie mamy

tak wiele zapasów.

Jego rozumowanie było trafne i Łuka nie zamierzał otwarcie się z nim kłócić.

Zawsze można było znaleŸć argumenty popierajšce ten czy inny punkt widzenia.

Wyruszyli w tę podróż z niewielkim zapasem żywnoœci: trochę szynek, zjełczałego

masła, żytniej i pszennej mški, by upiec z niej chleb - na prosforę, suszony

łosoœ i - co najważniejsze - duży zapas zakwasu do wypieku chleba chronišcego

przed szkorbutem. Upolowane zwierzęta i złowione ryby miały uzupełniać ich

jadłospis.

- Jeœli o mnie chodzi, to chcę zobaczyć więcej tych wysp - stwierdził Łuka. -

Dobry myœliwy wybiera najlepsze tereny łowieckie, zamiast zatrzymywać się w

pierwszym lepszym miejscu.

Szekurdin, ocišgajšc się jeszcze parę minut, opuœcił swoje miejsce przy relingu

i wmieszał się pomiędzy innych członków załogi. Szytik nadal trzymał się

południowo-wschodniego kursu, mewy kršżyły nad nim, a kormorany nurkowały w

ołowianym morzu łowišc ryby.

Niedługo potem Łuka usłyszał niezadowolone pomruki promyszlenników. Jednš wyspę

minęli, a następnej nie było widać. Pochwycił urywki zdań o zmniejszajšcym się

zapasie wody i zrozumiał Ÿródło niezadowolenia.

Gdzieœ w południe dostrzeżono drugš wyspę. Tym razem - w miarę zbliżania się do

niej - załoga obserwowała nie tylko lšd, ale i nawigatora. Łuka czuł napięcie

wiszšce w powietrzu - mężczyŸni czekali, jaka zapadnie decyzja.

Ta wyspa wydawała się mniejsza od pierwszej, ale statek zbliżał się w ten sam

sposób, płynšc równolegle do poszarpanego brzegu. Kiedy znaleŸli się u wejœcia

do podkowiastej zatoczki, z łachš białego piasku w œrodku jej łukowatego brzegu,

Łuka zobaczył Czuprowa rozmawiajšcego z nawigatorem. Kilka sekund póŸniej wydano

rozkaz opuszczenia jednego z grotżagli.

Napięcie wœród załogi wyraŸnie zmalało, gdy szytik skierował się ku zielonemu

urwisku za białš plażš, słychać było œmiechy i pomruki zadowolenia. Posłano

człowieka na dziób, by doglšdał sondowania dna i baczył na podwodne skały.

26 Janet Dailey

- Tu rzucimy kotwicę na noc - powiedział Niewodczikow podnoszšc głos, by

wszyscy mogli go usłyszeć.

- Czy zejdziemy na brzeg? - zakrzyknšł jeden z mężczyzn.

- Dopiero rano. Czuprow weŸmie ludzi, żeby poszukać wody. Wykorzystamy dzień,

aby zbadać okolicę i wybrać dogodne miejsce do rzucenia kotwicy na noc. Potem

poszukamy najlepszej lokalizacji na przezimowanie.

Łuka dostrzegł, że twarz Szekurdina tężeje z gniewu - nie został wybrany do

prowadzenia grupy penetrujšcej brzeg. Łuka aprobował jednak zarówno ostatniš

decyzję, jak i wybór przywódców; bardziej szanował doœwiadczenie i osšd Czuprowa

niż tego Kozaka.

Kiedy szytik wprowadzono do zatoczki, żagle zostały zwinięte, a drewniana

kotwica, obcišżona kamieniami, rzucona za burtę. Na goœcinnie wyglšdajšcym

kawałku plaży nie było œladów obecnoœci tubylców. Popołudniowe godziny nie

zostały przeznaczone na leniwy odpoczynek ani na oglšdanie lšdu. Pamiętajšc o

wyprawie najbliższego ranka, robiono przeglšd łodzi, czyszczono strzelby i

przygotowywano zbiorniki na wodę. Statek kołysał się na kotwicy pod gromadzšcymi

się chmurami, fale uderzały o jego boki, by następnie sunšc ku plaży rozbić się

o skaliste wybrzeże.

Zj nadejœciem œwitu zaczšł się ruch na pokładzie. Łuka przyłšczył się do

krótkiej kolejki czekajšcych na swojš dziennš rację wody, chcšc jak najszybciej

pozbyć się obezwładniajšcego uczucia sennoœci. Wœród ziewajšcych,

przecišgajšcych się, drapišcych po brodach mężczyzn słychać było tylko œciszone

rozmowy zagłuszane przez fale i wiatr.

Kiedy przyszła jego kolej, zanurzył kubek w zbiorniku i podniósł go do ust. Po

pierwszym łyku nieœwieżej wody spojrzał leniwie w kierunku brzegu, na którym

miał już niedługo wyruszyć z porannš ekspedycjš Czuprowa. Plaża nie była pusta.

- Gdzie jest Czuprow? - krzyknšł, cały czas wpatrujšc się w plażę.

- A bo co? - burknšł ktoœ.

- ZnajdŸ go. Mamy goœci. - Łuka wskazał rękš trzymajšcš kubek na dużš grupę

tubylców zgromadzonych na plaży.

Zapominajšc, że wcišż czuje suchoœć w ustach, wetknšł ria pół opróżniony kubek w

rękę następnego w kolejce mężczyzny i przesunšł się do relingu.

Alaska 27

Reszta zaskoczonej załogi znieruchomiała wpatrujšc się w lšd, ktoœ krzyknšł, by

zaalarmować promyszlenników.

- Ilu ich tam jest? - spytał jeden z nich.

- Wyglšda na to, że około setki - zgadywał inny.

Tubylcy mieli na sobie przedziwne płaszcze i jeszcze dziwniejsze kapelusze na

głowach. Z tej odległoœci wydawało się, że długie do kostek płaszcze były

zrobione z piór i ukazywały tylko bose nogi. Kapelusze miały kształt

asymetrycznych stożków, z wysuniętš przedniš częœciš osłaniajšcš oczy.

Widzšc obserwujšcych ich z pokładu mężczyzn, tubylcy zaczęli wołać w jakimœ

niezrozumiałym języku, wymachiwać włóczniami, łukami i strzałami. W tym samym

momencie Łuka usłyszał bicie w bębny. DŸwięk ten przeleciał mu dreszczem po

plecach i zjeżył włosy na karku.

- Skšd oni się wzięli? - mężczyzna obok Łuki zastanawiał się głoœno. Nikt nie

próbował zgadywać. Czuprow wyszedł na pokład, wszyscy

rozstšpili się, umożliwiajšc mu dojœcie do relingu. Przez małš lunetę obserwował

dużš grupę tubylców tańczšcych na plaży i przebijajšcych powietrze dzidami.

Bielajew wepchnšł się obok Łuki.

- Myœlę, że będš atakować. Powinniœmy być przygotowani... Czuprow obniżył

lunetę ogarniajšc teraz wzrokiem całš scenę.

- Rozdać strzelby i proch - rozkazał nie odwracajšc się.

Bielajew uœmiechnšł się i odszedł od relingu, żeby wykonać rozkaz. Lubił rzeczy

i sytuacje, które rozpalajš ciało - kobiety, wódkę i walkę. Łuka odczuwał

podobnš żšdzę krwi, ale miała ona swe korzenie w głębokiej, zapiekłej nienawiœci.

Szekurdin szybko zajšł miejsce przy relingu.

- Według Niewodczikowa ci tubylcy mieli być przyjacielsko nastawieni, Michaile

Aleksandrowiczu - zawołał do nawigatora stojšcego za promyszlen-nikami. - Czy

nie mówiłeœ, że tubylcy na tych wyspach pomogli ci w powrotnej podróży?

Łuka obrócił się, żeby usłyszeć odpowiedŸ nawigatora, chociaż Czuprow nie

wykazał zainteresowania.

- Tak - potwierdził Niewodczikow. - Zabrakło nam wody do picia. Zdołaliœmy

wytłumaczyć nasze położenie jakimœ krajowcom w łodzi i oni przywieŸli nam dwa

pojemniki z foczych pęcherzy.

28 Janet Dailey

Patrzšc znów na plażę Szekurdin obserwował taneczne ruchy tubylców w kolorowych

kostiumach.

- Wydaje mi się, że chcš, żebyœmy zeszli na lšd. Patrzcie, w jaki sposób do nas

machajš. W żadnym wypadku nie sš to groŸby. - Odwrócił głowę w stronę Czuprowa,

lecz było coœ wyzywajšcego w tym geœcie. - Gdyby nasza grupa zeszła na brzeg z

pustymi pojemnikami, mogliby zaprowadzić nas do wody.

- Oni sš uzbrojeni i majš przewagę liczebnš. - Łuka odrzucił tę sugestię.

- Kozacy zawsze byli w mniejszoœci w stosunku do swoich wrogów, ale to nie

powstrzymało ich przed marszem przez Syberię i zajęciem jej dla cara. Nasza broń

ma ogromnš wyższoœć nad ich uzbrojeniem. Strzelby zawsze zwyciężš włócznie.

Każdy promyszlennik na pokładzie walczył kiedyœ z wrogimi tubylcami i zawsze był

tym, który miał niniejsze szanse. Ale Łuka uważał, że co innego jest znaleŸć się

w takiej sytuacji, a co innego jej szukać.

- Zaczekamy - odpowiedział niewzruszony Czuprow. - Starczy czasu na walkę,

jeœli będzie ona konieczna.

Nadal słychać było bicie w bębny, ich łomotanie towarzyszyło dzikim tańcom.

Wyglšdały na spontaniczne, jeden rozbawiony tubylec rozpoczynał taniec, a inni

przyłšczali się do niego. Kiedy ci byli już zmęczeni, natychmiast zaczynało

kilku innych. Cały czas słychać było œpiew, sprawiajšcy raczej wrażenie

przekrzykiwania się podniesionych głosów. Wydawało się, że tubylcy celowo

doprowadzajš się do szaleństwa.

- Czy ktokolwiek może ich zrozumieć? - Łuka spytał Czuprowa.

- To nie jest język Kamczadali. A może koriacki? - zasugerował, myœlšc o innym

syberyjskim plemieniu.

- Nie. Ja rozumiem koriacki, Czukczów też - odpowiedział ktoœ z grupy.

- Może to sš Aleuci. - Ktoœ inny wspomniał plemię tubylców z Syberii, które

mieszkało na wybrzeżu i zdecydowanie opierało się płaceniu Rosji daniny.

Uwaga ta wywołała odgłosy trwogi w całej kompanii. Wszyscy pospiesznie odbierali

strzelby, naboje i proch, które rozdzielał Bielajew. Łuka zaczšł ładować i

przygotowywać swš skałkowš strzelbę, a Czuprow skierował się do ładowni, skšd

szybko wrócił niosšc kilka paczek. Z niewielkiej liczby towarów, jakie wiózł

statek, na handel przeznaczone były tanie szklane paciorki, materiały na ubrania,

narzędzia cynowe i miedziane, marnej jakoœci noże i igły. Paczki Czuprowa

zawierały te dwa ostatnie.

Alaska 29

- Co masz zamiar z nimi zrobić? - spytał Łuka.

- Dać im w podarunku i może w ten sposób odwieœć ich od wrogich zamiarów. -

Uœmiech wykrzywił usta Czuprowa, chociaż - jak zwykle - nie odbił się w jego

oczach.

- Smak ołowiu prędzej zmieni ich zamiary. - Bielajew uniósł z lekka swojš

strzelbę, jego grube palce silnie obejmowały lufę.

- Jesteœ bardziej żšdny krwi niż te dzikusy, Nikołaju Dimitrowiczu

- pogardliwie skonstatował Szekurdin. - Oni pewnie tu przyszli, żeby handlować.

A jeœli majš skóry wydr?

Argument ten nie zrobił wrażenia na Bielajewie. Tym razem jego usta wykrzywił

paskudny grymas. Uważał, że zabicie krajowców będzie najłatwiejszym i najtańszym

sposobem odebrania im skór wydr morskich

- jeżeli w ogóle je majš. Takie okrucieństwo ani nie szokowało, ani nie

oburzało Łuki. Wystarczajšco długo przebywał w dzikich ostępach Syberii, by

wiedzieć, że jedynš drogš ocalenia we wrogim œrodowisku jest zastraszenie

tubylców. Łuka uważał to za konieczne. Poza tym nie ufał żadnemu z nich. Wszyscy

oni byli podstępni, Aleuci bardziej niż inni. Handlował z nimi, bo musiał, ale

wolał, aby żaden z nich nie stał nigdy za jego plecami.

Czuprow pozdrawiał tubylców na plaży i wymachiwał paczkami nad głowš, aby

zwrócić ich uwagę. Wysiłki te odnosiły zamierzony skutek i podniecenie rosło.

Bębnienie towarzyszšce dzikim skokom stawało się coraz głoœniejsze, a przyjazne

gesty zapraszajšce na brzeg coraz wyraŸniejsze. Ignorujšc zaproszenie Czuprow

rzucił paczki w kierunku plaży. Kiedy fale wyniosły je na piasek, kilku

bosonogich tubylców rzuciło się w ich kierunku. Tworzyli dziwnie ukształtowane

skupisko bogato zdobionych kapeluszy. Zawartoœć paczek wzbudziła podziw grupy -

poszczególne przedmioty podawano z ręki do ręki, aby każdy mógł je obejrzeć i

wypróbować. Już po chwili krajowcy odwzajemnili się, rzucajšc na pokład szytika

œwieżo zabite ptaki.

- Oni chcš handlować! - Szekurdin natychmiast próbował przekonać swoich

rosyjskich towarzyszy, że od poczštku właœciwie ocenił przyjacielskie intencje

tubylców.

Krajowcy nadal wykonywali gesty zapraszajšce do zejœcia na lšd. Kołyszšc swojš

strzelbš Łuka spojrzał z ukosa na Czuprowa. Promyszlennik nadal sceptycznie

przyglšdał się dzikim harcom tubylców.

30 Janet Dailey

- My naprawdę potrzebujemy wody - powiedział cicho.

- Tak - ponuro przytaknšł Łuka. Czuprow odszedł od relingu.

- Opuœcić szalupę - rozkazał.

Łuka znalazł się w grupie pięciu mężczyzn majšcych towarzyszyć Czuprowowi na

brzeg. Uzbrojeni w strzelby wzięli jeden pojemnik na wodę i weszli do drewnianej

łodzi wiosłowej. Czekali na dowódcę. Czuprow wkrótce wskoczył do łodzi

zabierajšc ze sobš większš iloœć artykułów handlowych - tytoń i fajki. Łuka i

inni chwycili za wiosła: wyruszyli w kierunku plaży.

Kilka jardów od brzegu, już na płytkiej wodzie, wcišgnęli wiosła i płynęli na

grzbietach fal. Ze strzelbš w ręku Łuka przerzucił nogi przez burtę i brnšł

dalej w wodzie po pas, aby wycišgnšć łódŸ na piasek. Kilku tubylców ruszyło ku

niemu. Łuka znieruchomiał na moment, ale szybko okazało się, że krajowcy chcieli

mu pomóc.

Przyjrzał się dokładnie ich broni, składajšcej się z prymitywnych włóczni

zakończonych kamiennymi ostrzami i strzał. Szybko podszedł do Czuprowa, gdy ten

stanšł na piasku. Aleuci, mimo przewagi liczebnej, pojedynczo nie byli groŸni,

ale w grupie mogli stać się niebezpieczni.

Było chłodno. Łuka czuł jednak pot oblewajšcy ciało, kiedy pełni podniecenia,

rozgadani w swym dziwnym języku, krajowcy tłoczyli się wokół nich. Oblizał suche

wargi i silniej œcisnšł strzelbę trzymajšc palec blisko spustu. Napięta uwaga

powodowała pulsowanie krwi w skroniach.

Długie płaszcze tubylców zrobione były z ptasich skór - głównie kormoranów,

maskonurów i nurzyków - noszonych piórami na wierzch i obramowane futrem morsa.

Ich dziwne kapelusze skonstruowane z cienkich pasków drewna, wygiętych i

połšczonych ze sobš, były jaskrawo pomalowane w pokrętne wzory geometryczne,

niektóre nawet przystrojone piórami albo rzeŸbionymi figurkami z kłów morsa.

Łukę bardziej interesowały jednak twarze przesłonięte kapeluszami. Miały te same

co u wielu szczepów syberyjskich mongolskie rysy - grube fałdy oczne, lekko

spłaszczone nosy i bršzowe oczy. Wielu tubylców nosiło cienkie wšsy i rzadkie

brody, ale żaden nie miał gęstej, dużej brody wyróżniajšcej Rosjan.

Tłoczyli się dokoła Łuki i jego towarzyszy jak podniecone dzieci. Tubylcy byli

ciekawi wszystkiego. Trajkoczšc niezrozumiale wskazywali na jego

Alaska

31

ubranie, nóż i buty. Stojšc ramię w ramię w grupie z promyszlennikami Łuka cały

czas bacznie obserwował krajowców, uważajšc na każdš zmianę ich zachowania.

Kštem oka zauważył, że Czuprow oferuje gromadzie tytoń i fajki. Oglšdali je

uważnie, mimo że - co było oczywiste - nie wiedzieli, do czego służš. Jeden z

tubylców dał Czuprowowi laskę z głowš foki wyrzeŸbionš w koœci i wykonał gest w

stronę jego strzelby.

- Nie - odmówił chłodno Czuprow.

Łuka dostrzegł gasnšce uœmiechy i wyczuł zmianę atmosfery. Twarze Aleutów

pociemniały z gniewu. Zobaczył z daleka kilku tubylców gromadzšcych się przy

łodzi na plaży.

- Szalupa! - ostrzegawczo krzyknšł Łuka do towarzyszy.

Stanęli wokół łodzi, zabezpieczajšc w ten sposób swój jedyny œrodek transportu

zapewniajšcy odwrót. Częœć krajowców natychmiast zaczęła obrzucać włóczniami

drewniane boki łodzi, reszta skierowała zaostrzone kamienne groty ku otoczonym

promyszlennifam.

Łuka wiedział, że sš pozostawieni sami sobie, a ludzie na pokładzie szynka nie

mogš im pomóc. Statek zakotwiczono w dużej odległoœci od brzegu, a jedyna łódŸ

wiosłowa była w ich posiadaniu. Oczywiste, że chcšc dostać się z powrotem na

szytik będš musieli utorować sobie drogę siłš. Łuka słyszał złowrogi dŸwięk

włóczni uderzajšcych o drewniane boki lodzi i zastanawiał się, jak długo

wytrzyma ona ten atak.

- Ognia! - krzyknšł Czuprow.

Nie trzeba było szukać celu. Tubylców było wielu i stali blisko. Łuka nacisnšł

spust i zielone pagórki przy zatoce odbiły echo wystrzału. Krew buchnęła z ręki

tubylca stojšcego obok Łuki, plamišc biały piasek. Większoœć odskoczyła,

przestraszona hukiem. Podczas gdy trzech innych promyszlenników szybko ładowało

broń, Łuka pomógł dwóm pozostałym wcišgnšć łódŸ do wody i skrzyknšł towarzyszy.

Tubylcy zaatakowali biegnšcych przez fale przyboju ludzi. Padły kolejne strzały

i ponownie ich grzmišcy odgłos wywołał krótkš chwilę wahania. Nie było czasu na

powtórne załadowanie broni, więc mężczyŸni w wielkim poœpiechu gramolili się do

łodzi obsypani gradem spadajšcych włóczni. Łuka chwycił za wiosła kierujšc łódkę

w poprzek fali w stronę szytika. Cudem dotarli na pokład prawie bez obrażeń,

tylko z drobnymi skaleczeniami.

32 Janet Dailey

Natychmiast wydano rozkaz podniesienia kotwicy i rozwinięcia żagli. Łuka starał

się utrzymywać równowagę na kołyszšcym się statku, a słona woda opryskiwała mu

twarz. Obserwował chmury nisko pędzone przez wiatr i myœlał, kiedy znowu zobaczy

wyspę, cel ich podróży.

Tej nocy rzucili kotwicę w jednej z zatok przy pierwszej napotkanej wyspie.

Wrogie spotkanie z tubylcami nauczyło ich ostrożnoœci. Wystawiono straż.

*

Następnego ranka Czuprow zszedł na lšd z uzbrojonš gromadš. Spostrzegli œlady

potwierdzajšce obecnoœć krajowców na wyspie, ale nie spotkali nikogo. Nie

znaleŸli również Ÿródła wody pitnej w najbliższym sšsiedztwie zatoki. Szytik

pożeglował znowu, trzymajšc się brzegu tak blisko, jak na to pozwalały ostre

rafy i skały podwodne, a załoga wypatrywała dogodnego miejsca lšdowania.

Wraz z zapadnięciem nocy niezadowolenie promyszlenników narastało. Zapas wody

pitnej skurczył się do jednej małej beczułki. MężczyŸni, jak to majš w zwyczaju,

zaczęli rozmawiać o straconych okazjach, o sprawach, które powinny być

załatwione inaczej. Gdyby od razu zatrzymali się na pierwszej wyspie... Gdyby

wzięli krajowca jako zakładnika... Gdyby... Nazwisko Szekurdina wymieniano

równie często jak Czuprowa.

O œwicie następnego dnia wyznaczono Łukę do grupy udajšcej się na lšd, ponieważ

jego umiejętnoœć porozumiewania się na migi mogła okazać się przydatna. Tym

razem przewodził Szekurdin. Wiatr, omiatajšcy porywistymi podmuchami skaliste

góry, był tak silny, że uderzajšc w brodatš twarz Łuki utrudniał mu oddychanie.

Wokół nie było drzew, bo wiatr nie dawał im szansy zakorzenienia się.

Gdzieniegdzie Łuka dostrzegał rachityczny krzew, rosnšcy nisko przy ziemi, z

gałęziami rozpostartymi blisko skał, chronišcych go przed porywistym wiatrem.

Chodzenie sprawiało trudnoœć. Ostre skały wulkaniczne wbijały się w podeszwy

butów i kaleczyły, gdy ktoœ potknšł się lub upadł. Doliny poroœnięte były

wysokimi chwastami, ostrymi trawami i paprociami. Ta bujna roœlinnoœć maskowała

gšbczastoœć tundry - grzšskiego, zbitego kompostu

34 Janet Dailey

z cienkš warstwš wulkanicznego piasku, który przylegał do butów. Każdy krok

wymagał wysiłku. Nieliczna grupa zwiadowcza trzymała się na tyle blisko brzegu,

na ile pozwalało ukształtowanie terenu, aby nie tracić z oczu wolno płynšcego

szytika i w razie potrzeby wezwać pomoc.

PóŸnym popołudniem Łuka wdrapał się na czubek bocznej krawędzi wystajšcej na

kształt gigantycznych szponów z poszarpanego łańcucha gór i zatrzymał się na

chwilę, żeby złapać oddech. Po tylu dniach spędzonych na pokładzie szytika nie

był w dobrej kondycji, brakowało mu tchu i sapał z wysiłku. Wybrał miejsce

osłonięte od wiatru, gdzie mógł odpoczšć. Za skalistym grzebieniem schroniła się

też reszta grupy zwiadowczej, gdy po ucišżliwej wspinaczce, wyczerpana,

osišgnęła szczyt.

Poniżej widać było zatokę z połyskujšcymi grzywami fal oraz cišgnšcš się za

plażš dolinę. Rozglšdajšc się po okolicy Łuka zauważył biały strumień wody

spadajšcy z wysokiej, zielonej skały, który wił się dalej schowany w wysokich

trawach doliny, zanim znalazł swe ujœcie w wodach zatoki.

- Patrz. Jest woda - wskazał Szekurdinowi. Zgarbione plecy Kozaka wyprostowały

się.

- ChodŸmy - rozkazał szorstko czujšc przypływ nowych sił na myœl, że jego

wyprawa zakończyła się sukcesem.

Łuka westchnšł ciężko i podniósł swojš strzelbę. Zmusił obolałe nogi do dalszego

marszu, potem poprawił wpijajšce mu się w ramiona sznury, którymi drewniana

beczułka była przywišzana do pleców. Zaczšł schodzić ze stromego grzebienia

skalnego za Szekurdinem. Mokra trawa była œliska, kiedy mozolnie opuszczali się

w dół.

Na płaskim terenie ruszyli dolinš poroœniętš wysokš trawš, gdzie każdy krok

powodował uginanie się bagnistego gruntu, a ziemia szczelnie przykryta zieleniš

falowała jak morze. Łuka jak rasowy myœliwy wypatrywał wokół œladów życia,

obecnoœci lisa lub wydry morskiej w skalistej zatoce. Dwa razy natknęli się na

œlady stóp krajowców, ale szybko ustalili, że pochodziły one z wczesnych godzin

rannych.

U podnóża wystajšcego cypla, który zamykał z jednej strony zatokę, coœ

niezwykłego przykuło jego uwagę. Zwalniajšc krok zauważył jakiœ ruch pomiędzy

nierównoœciami terenu. Zatrzymał się i uważnie obserwujšc starał się odgadnšć,

czy był to człowiek czy zwierzę.

- Aleuta. - Łuka nie spostrzegł, że Szekurdin również przystanšł za-

Alaska

35

uważywszy jego zainteresowanie tš widocznš z daleka postaciš. Reszta zmęczonej

gromady wytężyła wzrok.

- Czy coœ jeszcze widzisz?

- Jesteœmy za daleko - potrzšsnšł głowš Łuka. Trudno było coœ zobaczyć zza tych

pagórkowatych nierównoœci.

- Nie sšdzę, żeby on nas już zauważył. - Oczy Kozaka rozbłysły na myœl o

nadarzajšcej się szansie.

- Chcę go złapać i zabrać na szytik.

Branie zakładników, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo u krajowców, było

pospolitš praktykš Kozaków. Zwykle starali się chwytać dzieci wodzów lub ważnych

członków szczepu, ale Szekurdin pragnšł za wszelkš cenę schwytać kogokolwiek.

Nisko pochyleni posuwali się przez bagno w kierunku trawiastych wzniesień, wœród

których zobaczono krajowca. On jednak zniknšł im już z oczu za jednym z niskich

pagórków.

Kiedy znaleŸli się w odległoœci stu jardów od pierwszego wzgórza, jakaœ postać

zamajaczyła na szczycie. Łuka zamarł w bezruchu, żeby nie zwracać na siebie

uwagi. Wysoka postać okazała się kobietš ubranš w futrzany strój. Miała gołš

głowę. Łuka widział czarny połysk jej włosów zebranych z tyłu w węzeł. Przez

chwilę trwała nieruchomo jak posšg, po czym Łuka zorientował się, że patrzy

prosto na niego. W sekundę póŸniej krzyknęła na alarm i zbiegła z pagórka.

Szekurdin ruszył do przodu, wzywajšc gestem, żeby inni szli za nim. Łuka był o

krok z tyłu. Gšbczasta tundra uniemożliwiała szybkie poruszanie się. Kiedy

dotarli do trawiastych kopców, zobaczyli małš grupę krajowców, głównie kobiet i

dzieci, biegnšcych wzdłuż skał i kierujšcych się w głšb lšdu, do skalistych

kryjówek w górach.

- To nie ma sensu. - Łuka zatrzymał się, dyszšc ciężko. - Przed nocš nie

dogonimy ich.

Szekurdin niechętnie przyznał mu rację i odwołał poœcig.

- Ilu mężczyzn było w grupie?

- Ja widziałem tylko pięciu - odpowiedział jeden z promyszlenników.

- To jest z pewnoœciš ich wioska. - Kozak wskazał na koszyki leżšce na ziemi i

stojaki do suszenia ryb. - Oni na pewno mieszkajš w podziemnych barabara jak

Kamczadale.

Łuka spojrzał na trawiasty szczyt pagórka, skšd wyłoniła się kobieta.

36 Janet Dailey

- Może ktoœ jeszcze chowa się w œrodku. - Trzymajšc strzelbę w pogotowiu zaczšł

wchodzić na zaokršglone podwyższenie.

Wzmógł czujnoœć zbliżajšc się do otworu wejœciowego na szczycie kopca. Uklęknšł

przy wejœciu i zajrzał do ciemnego wnętrza. Nic nie poruszało się wewnštrz; nie

słyszał żadnego dŸwięku poza szumem wiatru w trawach i hukiem fal rozbijajšcych

się o brzeg. Sękata kłoda służyła jako drabina. Łuka opuszczał się po niej

ostrożnie, na pół oœlepiony dymem lampy, która wysyłała migoczšce œwiatło do

cienistego wnętrza pod nim i wydzielała dużo ciepła.

Kiedy postawił stopę na klepisku z ubitej ziemi, pokrywajšca podłogę sucha trawa

zaszeleœciła mu pod nogami. Łuka odszedł nieco od drabiny, potem, obracajšc się

wolno, zlustrował wszystkie ciemne kšty. Barabara była duża, około czterdziestu

stóp długoœci i dwudziestu szerokoœci. Koœci wieloryba jak krokwie podpierały

dach z darni, a pionowe słupy wyciosane z drewna wyrzuconego przez morze

wzmacniały œciany. Dłuższe stanowiły oparcie dla poprzecznych belek, z których

zwisały utkane z trawy maty dzielšce wnętrze na częœci. Łuka zbliżył się

ostrożnie, odchylajšc jednš za drugš matę lufš strzelby. W œrodku było pusto.

Uspokojony zaczšł oglšdać przedmioty pozostawione w tej ziemiance. Stojšca na

specjalnej podstawie kamienna lampa w kształcie misy miała knot z płonšcego mchu

pływajšcego w tłuszczu wieloryba i służyła do gotowania oraz ogrzewania wnętrza.

Zobaczył kołyskę, naczynia kuchenne, drewniane talerze i kamienne garnki, wiele

sprzętów zrobionych z koœci i żadnych - co stwierdził ze zdziwieniem - naczyń

glinianych. Było też wiele koszyków różnych wielkoœci - od bardzo maleńkich, z

koœcianymi igłami w œrodku, do bardzo dużych. Wszystkie zrobione z trawy i tak

mocno splecione, że wyglšdały jak wykonane z tkaniny. Większoœć miała pokrywki z

tego samego tworzywa. Łuka podniósł jeden na pół wykończony, cienkie ŸdŸbła

trawy sterczały jak frędzelki; po chwili odrzucił go na bok. Przewracajšc

koszyki zaczšł szperać w poszukiwaniu jedzenia.

- Łuko Iwanowiczu - zawołał Szekurdin z włazu w dachu - czy znalazłeœ coœ?

- Nie. - Łuka ruszył w kierunku prymitywnej drabiny. Nagle ujrzał stojšcy w

cieniu duży kosz, którego przedtem nie zauważył. Kiedy podniósł pokrywę,

Alaska 37

zobaczył, że jest tam tłuszcz foczy. DŸwigajšc kosz, wdrapał się po drabinie.

Wychyliwszy się na zewnštrz, wypchnšł kosz na darniowy dach. - To wszystko, co

tam było - powiedział Szekurdinowi.

- Będziemy tu biwakować przez noc - stwierdził Szekurdin, nie wykazujšc

większego zainteresowania zawartoœciš kosza. - Rano zasygnalizujemy, żeby szytik

wysłał łódŸ na brzeg.

Korzystajšc z resztek œwiatła tego pochmurnego popołudnia, napełnili pojemniki

wodš ze strumienia i zanieœli je do wioski. Potem szukali na plaży drewna

wyrzuconego przez morze. Kiedy zapadł zmierzch, ogień zapłonšł w kuchennym dole,

w miejscu gdzie barabara była osłonięta od wiatru - mężczyŸni skupili się przy

nim i żuli tłuszcz.

Obejmujšc pierwszš wartę, Łuka obserwował ciemniejšcy krajobraz ze swojego

punktu widokowego w połowie pagórka. Poniżej błyskał ogień i słychać było

chrapanie œpišcych. Morze połyskiwało pocięte białymi grzywami, a wiatr poruszał

trawy akompaniujšc szumowi fal. Od czasu do czasu słyszał uderzenia skrzydeł

jakiegoœ nocnego ptaka i dziwne, przeœmiewcze wołania petrela.

Chmury rozstšpiły się i Łuka zobaczył poœwiatę pyłu gwiezdnego na niebie.

Siedział w ciszy, zatopiony w intymnych myœlach, które często nachodzš człowieka

w samotnoœci. Podobne rozmyœlania ukształtowały kiedyœ jego charakter i

spowodowały, że teraz, w wieku dwudziestu oœmiu lat, przepełniony był marzeniami

o przyszłoœci. Swobodnie wędrujšce myœli nasuwały mu cišg skojarzeń - pieœni

wiatru w żaglach szytika, skwierczenie płatka œniegu w goršcym popiele, ciepło

letniego słońca, a także wysoki z przestrachu dŸwięk głosu tej tubylczej kobiety.

Zmienił pozycję. Myœl o kobiecie podrażniła go do tego stopnia, że zaczšł

zastanawiać się nad przyczynš tej irytacji. Czuł się samotny i doszedł do

wniosku, że sytuacja ta w naturalny sposób kieruje uwagę mężczyzny ku kobiecie.

Wywołał jej obraz przed oczami i zadawał sobie pytanie, dlaczego wcišż jest przy

nim.

Już przedtem sypiał z tubylczymi kobietami, które budziły w nim nie tylko żšdze,

lecz również jakieœ nienawistne odczucia. Znał tylko takie kobiety. Wyjštkiem

była jego matka, która była mglistym wspomnieniem czegoœ miękkiego i ciepłego.

Delikatnoœć. Teraz nie było w jego życiu nic przypominajšcego tę miękkoœć, z

wyjštkiem futer - błyszczšcych skór wydry morskiej; to było to, czego teraz

poszukiwał.

Alaska

39

się włócznię i natychmiast uderzył kolbš w brzuch napastnika. Kiedy krajowiec

zgišł się, Łuka przewrócił go uderzeniem lufy w głowę. Mężczyzna potoczył się po

ziemi, by po chwili stanšć niepewnie na nogach, kiwajšc się jak pijany i

szukajšc swojej broni.

Łuka ruszył w jego kierunku chcšc dosięgnšć i unicestwić znienawidzonego

przeciwnika, gdy w ostatnim momencie zauważył skierowane ku sobie ostrze włóczni

uderzajšcej z boku. Obrócił się i stanšł do walki wręcz. Czuł w żyłach żar walki,

bojowy nastrój, który ożywił wszystkie jego zmysły. Jednak siła fizyczna tego

mężczyzny była przeważajšca i Łuka zmienił pozycję próbujšc przewrócić się na

plecy, by przerzucić napastnika przez głowę. Zanim jednak zdołał wykonać swój

plan, krajowiec zerwał się i zaczšł biec za kobietami i dziećmi. Łuka rozpoczšł

poœcig.

- Zostaw go - krzyknšł rozkazujšco Szekurdin - mamy naszego zakładnika.

Zdyszany Łuka obrócił się i zobaczył młodego mężczyznę, młodzieńca nie

więcej niż piętnastoletniego, walczšcego zaciekle w zwarciu z dwoma

promyszlennikami.

Po skończonej potyczce Łuka i pozostali członkowie grupy otoczyli zakładnika,

którego twarz wykrzywiona była z bólu, a ręce wykręcone do tyłu. Nagły okrzyk z

lewej strony zaalarmował Łukę. Obrócił się szybko.

Przy rumowisku głazów, gdzie zapewne ukrywała się w czasie ataku, stała stara

kobieta kulšc ramiona, jak gdyby była ranna. Zaawansowany wiek przygišł jej

niegdyœ wysokš sylwetkę i nadał jej włosom kolor szarych chmur, ale jej opalona

twarz była gładka z wyjštkiem linii dokoła oczu. Łuka przyglšdał się sznureczkom

kropek wytatuowanych na jej policzkach i równoległym liniom biegnšcym przez

brodę. Tuż pod kšcikami ust wystawały ze skóry dwa kawałki koœci wielkoœci

guzików. Wreszcie wzrok Łuki padł na długi płaszcz z wydry morskiej.

- Skšd się wzięła ta stara kobieta? - pytanie Szekurdina zaostrzyło czujnoœć

wszystkich; jej nagłe ukazanie się mogło być zapowiedziš niespodziewanego ataku

większej grupy krajowców ukrytych w pobliżu.

- Obróciłem się, a ona tam stała - powiedział Łuka. - Na pewno schowała się w

tych skałach.

Szekurdin gestem nakazał, by dwaj myœliwi przeszukali teren i sprawdzili, czy

ktoœ się nie ukrywa. W tym czasie kordon straży dokoła zakładnika zacieœnił się.

Łuka zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że stara kobieta zamiast uciekać spieszy w

ich stronę. Młody tubylec wykrzykiwał coœ, co - sšdzšc

40 Janet Dailey

z tonu jego głosu - musiało być ostrzeżeniem. Najbliżej ?? promyszlennik

uspokoił go niezbyt mocnym uderzeniem kolby w głowę. Oszołomiony chłopak upadł

na ziemię. Stara kobieta krzyknęła, przycisnęła rękę do głowy, jakby to ona

została uderzona, i pobiegła w kierunku chłopca. Szekurdin powstrzymał jš i

odepchnšł do tyłu.

- IdŸ - machnšł rękš, wskazujšc jej uciekajšcych współplemieńców. Patrzyła na

zakładnika nie ruszajšc się z miejsca. - IdŸ! IdŸ z innymi!

- nakazywał szybkimi gestami ršk i zniecierpliwonym głosem. Stara kobieta

spojrzała na chłopca, potem powiedziała coœ do Szekurdina w swym dziwnym języku.

- Postawcie go na nogi, żeby zobaczyła, że nic mu się nie stało

- rozkazał mężczyznom pilnujšcym jeńca. Chłopak stanšł o własnych siłach.

- Widzisz - powiedział Szekurdin do kobiety, pomagajšc sobie gestami ršk w

nadziei, że pojmie jego słowa. - Nic mu nie jest. IdŸ i powiedz to swoim

ludziom.

Stała cicho i chyba nic nie zrozumiała. Szekurdin chwycił jš za ramiona, obrócił

i popchnšł w kierunku oddalajšcych się krajowców. Pchnięcie odrzuciło jš o kilka

kroków, ale zatrzymała się i znów zbliżyła. Rozdrażniony jej głupotš Kozak

odprawił jš gestem ręki.

- Ruszamy - rozkazał.

Zanim stanšł w szeregu z innymi promyszlennikami, Łuka jeszcze raz rzucił okiem

na starš kobietę. Uważał, że jest raczej uparta niż głupia, chociaż nie wiedział,

skšd taka myœl przyszła mu do głowy. Nie był zdziwiony, kiedy ruszyła za nimi.

- Może to jego matka - zasugerował ktoœ.

- Jest za stara - odpowiedział inny.

Kilka razy usiłowali jš odpędzić, ale za każdym razem cofała się tylko o kilka

kroków i zatrzymywała, by dalej za nimi iœć. W końcu wszyscy, z wyjštkiem Łuki,

przestali zwracać na niš uwagę. Jak zwykle czuł się nieswojo majšc tubylca za

plecami, nawet jeœli była to stara kobieta. Wcišż wlokła się za nimi, aż dotarli

do miejsca, gdzie miała przybić łódŸ. Kiedy czekali, aż ukaże się szytik, stała

trochę z boku, niezmiennie - jak wydawało się Łuce - obserwujšc chłopaka.

Domyœlił się, że œledziła, dokšd go zabierajš.

Gdy pojawił się szytik, Szekurdin zasygnalizował proœbę o łódŸ. Łuka nie znalazł

się w pierwszej grupie promyszlenników wracajšcych na statek z zakładnikiem i

stojšc z boku widział; jak zmuszano chłopaka, aby wszedł do łodzi. Kobieta

podbiegła do niego jak najbliżej.

Alaska

41

- OdejdŸ, stara wariatko! - Szekurdin odepchnšł jš mocno, aż potoczyła się na

piasek. Nie spuszczajšc z niej wzroku Kozak zajšł miejsce na dziobie towarzyszšc

jeńcowi i nakazał mężczyznom na brzegu, by zepchnęli ich na wodę.

Kobieta podniosła się, ale Łuka przytrzymał jš, zanim zdołała wbiec do wody i

chwycić się krawędzi. Wybełkotała coœ i wskazała na pozbawiony żagli szytik

zakotwiczony przy brzegu. Potrzšsnšł głowš i zdecydowanie odsunšł jš od siebie,

nakazujšc podniesionš rękš, by została na brzegu. Miała zaciœnięte w

determinacji usta, ale już nie ponawiała bezskutecznych prób. Obserwował jš

przez chwilę, potem upewniwszy się, że nic nie knuje, podszedł do szeœciu

pozostałych promyszlenników czekajšcych na powrót łodzi. Jednak, gdy rozmawiali

o wspaniałych możliwoœciach polowania na wyspie, nie spuszczał starej kobiety z

oczu.

Gdy szalupa dotarła z powrotem do plaży, Łuka wyszedł jej na spotkanie. Ledwie

dziób dotknšł płycizny, stara kobieta przebiegła obok niego i wdrapała się do

łodzi, zanim ktokolwiek zdołał jš powstrzymać. Opadła na jedno z siedzeń i

złożyła przed sobš ręce, wykazujšc całš postawš stanowczš odmowę ruszenia się z

miejsca.

Łuka obserwował jš z surowš powagš.

- Jeœli byłaœ tak zdeterminowana, żeby dostać się na pokład szytika, stara

kobieto, to zabierzemy cię ze sobš. - Dał znak promyszlennikom nakazujšcy

zostawienie jej w spokoju.

Z pomocš drugiego mężczyzny zepchnšł łódŸ na wodę i zajšł wolne miejsce obok

kobiety. Patrzył na niš, zdziwiony, że nie wykazywała żadnych objawów strachu

majšc wzrok utkwiony w szytiku, na który zabrano chłopaka. Łuka szacował jej

połyskujšcy ciemny strój z wydry morskiej. Futro miejscami było wytarte, ale

skórki ocenił bardzo wysoko.

Po przywišzaniu łodzi do szytika Łuka wspišł się na pokład i czekał przy relingu

na nowš pasażerkę. Zobaczywszy starš kobietę Szekurdin wybuchnšł gniewem.

- Co ona tutaj robi? Dlaczego nie zostawiliœcie jej na wyspie?

- Upierała się, żeby przypłynšć - odpowiedział Łuka. - A ja myœlałem, -

kontynuował wypychajšc starš kobietę do przodu - że może będziecie mieli ochotę

obejrzeć jej płaszcz zrobiony ze skór wydry morskiej.

Bielajew nie mogšc pohamować ciekawoœci zbliżył się, by ocenić futro. Potem

wzišł kobietę pod brodę patrzšc jej w twarz.

42 Janet Dailey

- Brzydka stara jędza - uœmiechnšł się. - Ciekawe, czy ma jeszcze zęby?

- Włożył kciuk i palec rozwierajšc usta kobiety i wtedy ona ugryzła go mocno,

sšdzšc po tym, jak Bielajew zaskowyczał i cofnšł skaleczonš rękę.

- Ach ty stara czarownico - podniósł dłoń chcšc jš uderzyć, ale stalowy uœcisk

Czuprowa, który chwycił go za nadgarstek, powstrzymał ten zamiar.

- Żadnemu z zakładników nie może stać się krzywda. - Rozkaz skierował do

wszystkich. - Nic nie zyskamy, jeœli tubylcy dowiedzš się, że Ÿle traktowaliœmy

zakładników.

Bielajew z trudem pohamował się i opuœcił rękę. Uœmiechnšł się pogardliwie do

kobiety, a zaraz potem z kpišcym wyrazem twarzy zwrócił się do Łuki:

- Następnym razem, kiedy przyprowadzisz krewkie zakładniczki, Łuko Iwanowiczu,

upewnij się, że sš młode. Stara czarownica, jak ta, nie sprawia mi żadnej

przyjemnoœci.

- Kobieta jest kobietš. Noce sš ciemne. Nie widać twarzy - odparł Łuka i dodał:

- A może boisz się, że odgryzie ci coœ ważniejszego?

Na tę uwagę słuchacze wybuchnęli œmiechem, aż Bielajew zaczerwienił się rzucajšc

piorunujšce spojrzenie w stronę Łuki i odwracajšc się z lekceważšcym

prychnięciem. Stara kobieta skorzystała z tego incydentu i szybko przeszła przez

pokład, zbliżajšc się do chłopaka.

*

Tkaczka, jak jš zwano w wiosce, szybko obejrzała Małš Włócznię, żeby sprawdzić,

czy nie jest poważnie zraniony. Miał guz na skroni wielkoœci jajka mewy, ale

jego oczy były jasne i czyste. Odbijało się w nich zadowolenie, że była tutaj,

aby dzielić jego los.

Tak właœnie być powinno. Anaašisagh. Znaczyło to: zależni od siebie. To był

zwyczaj ich szczepu: kiedy rodziło się dziecko, starsza osoba była wyznaczana

anaašisagh wobec niego. Od dzieciństwa Małej Włóczni Kobieta Tkaczka dbała o

jedzenie, ubranie i odpowiednie szkolenie chłopca. Wszystko układało się na

zasadzie równoœci. Nigdy nie krytykowano jego nie krytykujšc jej. Kiedy on

odczuwał ból, ona za niego płakała.

Kobieta Tkaczka przeżyła już szeœćdziesišt lat, a Mała Włócznia tylko szesnaœcie,

ale byli mocno złšczeni węzłem współzależnoœci. Jej koœci sztywniały z wiekiem,

palce były zdeformowane, jednak zmuszała bolšce ręce do plecenia pięknych

koszyków z traw, które œwiadczyły o jej zdolnoœciach. Wkrótce, za niewiele już

lat, Mała Włócznia pomoże jej opuœcić ten œwiat, tak jak ona pomagała mu w

poznawaniu go, przy czym będzie tak dbał o niš, jak ona dbała o niego.

Tak to właœnie było. Ten obowišzek przywiódł jš na drewniany statek, pomiędzy to

dziwnie wyglšdajšce męskie plemię. Wszystko, co przydarzy się Małej Włóczni,

musi przydarzyć się i jej. Nie dopełniłaby swojej powinnoœci w stosunku do niego,

gdyby tego nie zrobiła.

Miała zmęczone nogi, więc usiadła na deskach. Mała Włócznia przyłšczył się do

niej. Każde z nich wiedziało z doœwiadczenia, kiedy można zbliżyć się

44 Janet Dailey

do drugiego człowieka, a kiedy należy zejœć mu z drogi. W przypadku tej grupy

mężczyzn, wszystkie znaki widoczne dla wyćwiczonego oka wskazywały na to drugie

- wyraz ich twarzy, pulsujšce żyły na skroniach, zaciskajšce się wargi.

Siedzieli więc cicho.

Kobieta Tkaczka zauważyła, że parka Małej Włóczni została rozdarta w czasie

walki. Rozcięcie biegło po zewnętrznej, skórzanej stronie, gdyż strona pierzasta

skierowana była do œrodka, blisko ciała, tak jak to było w zwyczaju, gdy pogoda

była ciepła i nie planowano żadnej uroczystoœci. Żałowała, że nie ma

pozostawionych w chacie igieł, żeby jš zreperować.

Niebo było zachmurzone. Nadchodził sztorm. Kobieta Tkaczka ukradkiem obserwowała

mężczyzn kršżšcych po łodzi i zastanawiała się, dlaczego nie dostrzegajš zmiany

pogody. Jej wzrok zatrzymał się z niechęciš na wielkim mężczyŸnie z czarnym

zarostem, tym który wkładał jej palce do ust. Miał zimne, okrutne oczy orła z

ciemnymi punkcikami Ÿrenic. Nie ufała mu.

Ten, który nie pozwolił jej uderzyć, z włosami koloru małej foki, musi być tu

dowódcš, pomyœlała. Jeszcze nie wyrobiła sobie o nim opinii. To właœnie jego

opisywał mšż córki, który wczoraj przypłynšł z wysp Agattu, aby ich ostrzec

przed najeŸdŸcami uzbrojonymi w grzmišce kije. To jego wioska odtańczyła

powitalny taniec na czeœć cudzoziemców, ale kiedy ten mężczyzna sprowadził

swoich wojowników na plażę i otrzymał w prezencie bardzo cenny, pięknie

rzeŸbiony kij z kłów morsa, nie chciał oddać w zamian swojego żelaznego kija.

Był to zły znak. Według męża jej córki on wykrzykiwał coœ głoœno i jego groŸne

kije czyniły wtedy okropny hałas - głoœniejszy niż grzmot. A kuzynowi, który

stał za blisko, zrobiła się od tego dziura w ręce. Kobieta Tkaczka uważała, że

ten jasnowłosy mężczyzna nie szanuje zwyczajów jej plemienia.

Zastanawiała się ze strachem nad dalszym losem. Prawdopodobnie statek popłynie

do wioski porywaczy, którzy uczyniš ich oboje niewolnikami. Mała Włócznia był

młody i silny, ale ona czuła się stara i niewiele było już z niej pożytku. Może

nie zatrzymajš jej u siebie. Kiedy ta myœl przemknęła jej przez głowę, spojrzała

na mężczyznę ze szramš. Blizna przecinajšca jego twarz nadawała mu złowrogi

wyglšd. Mimo widocznej żšdzy mordu w jego oczach pamiętała, że nie wyrzucił jej

z łodzi. Dzięki niemu również inni mężczyŸni nie protestowali przeciwko jej

obecnoœci.

Alaska

45

Wiatr przybrał na sile, Kobieta Tkaczka skuliła ramiona i wcisnęła głowę w

kołnierz parki. Sztorm zbliżał się do tego obcego statku czarnš œcianš. Dopiero

teraz ci dziwnie ubrani mężczyŸni zauważyli niebezpieczeństwo.

Słuchajšc okrzyków i nie rozumiejšc słów, wyczuwała desperację w ich głosach i

patrzyła, jak w panice biegajš po statku. Zastanawiała się, czy oni nie przybyli

z Alyeska - stałego lšdu Alaski. Na pewno nie pochodzili z tych wysp;

wiedzieliby wtedy, jak szybko uderza sztorm, i mogliby przewidzieć jego

nadejœcie, zanim wiatr zmieni morze w kipiel.

Fale rzucały statkiem na wszystkie strony. Drewno wydawało œmiertelne jęki.

Usłyszała krzyk i zobaczyła odpływajšcš małš drewnianš łódkę, za którš cišgnęły

się po wodzie liny. Deszcz spadł tak ulewny, że przemoczył wszystkich i wszystko.

Kilku mężczyzn sprowadziło jš i Małš Włócznię pod pokład.

Sztorm szalał nadal i szytik kołysał się bezradnie po wzburzonym morzu, pędzony

przez huraganowy wiatr coraz dalej od łańcucha wysp. Tylko nawigator, jego

zastępca i Czuprow zostali na pokładzie, starajšc się kontrolować statek.

Zielone belki kadłuba szytika trzeszczały i drgały bezustannie. Cały czas ktoœ

pracował przy pompach. Małe pomieszczenia we wnętrzu statku œmierdziały suszonš

rybš, nie mytymi ciałami i wymiotami. Jednak nikt nie oœmielił się wyjœć na

pokład, żeby nie zmiotły go za burtę rozszalałe fale.

Kiedy w cišgu dnia siła sztormu nie zmniejszała się, nerwy załogi były napięte

do ostatecznoœci. Łukę ogarnęło poczucie bezradnoœci, wœciekłoœci na to piekło,

które wydawało się nie mieć końca. Nie mógł uwierzyć, że po tak dalekiej podróży

nie wydrze tej ziemi bogactw, których poszukiwał. Do szaleństwa doprowadzała go

niemożnoœć działania. Nie wytrzymywał siedzenia w ciemnej, œmierdzšcej ładowni,

słuchania drżenia i jęków statku, myœlenia o tym, ile jeszcze trzeba będzie

wycierpieć, zanim usłyszy trzask drewna i poczuje, jak fale zamykajš mu się nad

głowš.

Wstajšc przytrzymał się poprzecznej belki, aby zachować równowagę przy dzikim

kołysaniu szytika. Kierujšc się w ciemnoœci do beczułki z suszonym łososiem

potknšł się o jakieœ ciało. Noga w wysokim bucie kopnęła go w odwecie. Łuka ze

złoœciš oddał kopniaka i ruszył dalej.

46 Janet Dailey

- Czy ktoœ jest głodny? - podniósł pokrywę i wyjšł garœć suszonej ryby. Jakiœ

głos odpowiedział twierdzšco i Łuka rzucił kawałek ryby w tym kierunku. Dobiegł

go cichy jęk. - Chcesz? - zaproponował Łuka, podajšc suszonego łososia na wpół

leżšcemu człowiekowi.

Mężczyzna otworzył oczy, popatrzył na rybę i jęknšł znowu. Jego brzuch drgał

konwulsyjnie, wyrzucajšc z siebie resztki zawartoœci spływajšce wolno po brodzie.

Łuka parsknšł szyderczo i poszedł dalej. Zatrzymał się przy Szekurdinie, który

wyglšdał o wiele lepiej niż reszta kompanii. Wzrok jego spotkał się z pustym

spojrzeniem zapadniętych oczu Kozaka. - Lepiej jedz coœ, jeœli jesteœ w stanie -

poradził mu Łuka.

Szekurdin wycišgnšł rękę, wzišł kawałek łososia i podniósł go do ust. Odgryzł

suchy, długi pasek.

- Daj trochę zakładnikom.

Łuka buntował się wewnętrznie przeciwko obdzielaniu dzikusów skšpymi zapasami

żywnoœci, ale pamiętajšc o zasadzie, że należy dobrze opiekować się zakładnikami,

z irytacjš skinšł głowš.

Zauważył dwójkę tubylców skulonš w kšcie i szedł w ich kierunku manewrujšc

między leżšcymi ciałami. Mocno oparty o belkę podawał im kawałki suszonego

łososia. Chłopak odwrócił od widoku ryby chorobliwie bladš twarz, walczšc z

atakiem mdłoœci. Łuka rzucił mu kawałek na kolana. Kiedy usiłował podać jedzenie

starej kobiecie, nagle zachwiał się i poleciał przed siebie przy nagłym

przechyle bocznym szytika. Upadajšc uderzył o coœ głowš i przewrócił się na bok.

Pociemniało mu w oczach.

- Ta kobieta jest stara - wyrosła przed nim postać Bielajewa. - I tak umrze,

więc po co jš karmić?

- Głupi jesteœ, Bielajew - zadrwił Łuka. Szytik zaczšł płynšć bokiem do fali i

woda wlewała się do luku.- Prawdopodobnie wszyscy umrzemy.

Błysnšł metal, kiedy Bielajew wycišgnšł nóż z pochwy przy pasie.

- To zabijmy ich teraz. Jeœli my mamy umrzeć, to niech oni umrš pierwsi. Łuka

zobaczył w twarzy Bielajewa szaleństwo osaczonego zwierzęcia,

dzikš gwałtownoœć wywołanš strachem przed zbliżajšcš się œmierciš. Chociaż

uważał, że nie był to właœciwy czas na zabijanie zakładników, nie miał zamiaru

ryzykować życia, aby ich chronić. Ci tubylcy nie byli niezastšpieni, można było

wzišć innych zakładników. Stał nieruchomo, kiedy Bielajew rzucił się w kierunku

kobiety i chłopca.

Alaska

Al

Z mroku wyłonił się nagle Szekurdin i stanšł pomiędzy Bielaje-wem a zakładnikami.

- To sš moi więżniowe i ja zdecyduję, kiedy majš umierać.

- Z drogi Kozaku - Bielajew chciał go odepchnšć.

Z nieoczekiwanš szybkoœciš Szekurdin rzucił się na Bielajewa sięgajšc po jego

nóż. Obaj upadli. Łuka usłyszał stukot noża skaczšcego po deskach i zorientował

się, że Bielajew został rozbrojony. Ciała przewalały się po podłodze w

ciemnoœciach.

Ciasnota ładowni dawała przewagę większemu, bardziej umięœnionemu Bielajewowi i

nie pozwalała Szekurdinowi na wykorzystanie jego wspaniałego refleksu. Po kilku

minutach Bielajew pokonał go i usiadł na nim okrakiem, œciskajšc mu gardło

rękami. Żšdza mordu wykrzywiła twarz Bielajewa, kiedy duszšc Szekurdina starał

się wydrapać mu oczy rozczapierzonymi palcami.

Łuka nie mógł siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak siły opuszczajš Kozaka. Zabicie

kolegi promyszlennika równało się morderstwu. Podniósł się i łapišc Bielajewa

rękš za szyję wygišł go do tyłu, usiłujšc odcišgnšć od gardła ofiary. Wreszcie

poczuł palce Bielajewa wpijajšce się w jego ramię zamiast w gardło Szekurdina.

Łuka rzucił Bielajewa na ziemię, a gdy ten usiłował wstać, posłał go kopniakiem

z powrotem na podłogę.

- Kozak ma przyjaciół, którzy chętnie zobaczš twojego trupa - ostrzegł Łuka i

uklškł. Jego palce wyczuły słabe uderzenia pulsu pod bršzowš brodš. - Masz

szczęœcie, Bielajew. On żyje.

Odzyskawszy przytomnoœć Szekurdin poruszył się i masujšc gardło usiłował złapać

powietrze. Łuka wstał i schylił się po nóż Bielajewa. Szekurdin siedział ze

zgarbionymi ramionami, usiłujšc oddychać.

Mijajšc go, Łuka podszedł do Bielajewa i oddał mu jego własnoœć.

- Schowaj to.

Niechęć zabłysła w oczach Bielajewa, ale włożył nóż do skórzanej pochwy.

- Zapłacisz za to, Bielajew - odezwał się ochryple Szekurdin.

- Cały się trzęsę ze strachu - przedrzeŸniał zaczepiony. Rzucił złe spojrzenie

na Łukę i wymamrotał ze złoœciš: - Powinieneœ pozwolić mi go zabić.

Odwracajšc się, Łuka zobaczył nienawiœć w oczach Szekurdina, pełznšcego z

powrotem na swoje poprzednie miejsce. Domyœlił się, że pokonany w walce Kozak

wolałby œmierć niż upokorzenie porażki. Teraz już promyszlennicy nie

48 Janet Dailey

wybiorš go pieriedowikiem, przepadła okazja zdobycia syberyjskiej sławy jako

przywódcy polowania.

W ciemnoœci ktoœ szeptał modlitwę, ale jej dŸwięki nie miały dla Łuki znaczenia.

Pamiętał wprawdzie ikony w cerkwi w Pietropawłowsku i duchownych w czarnych

sutannach, wiedział, że Bóg mieszka w œwištyni, ale nie czuł jego bliskoœci

tutaj, na tym piekielnym statku. Byli osamotnieni i zdani na siebie. Jeœli ten

sztorm nie skończy się szybko, prawdopodobnie zwariujš i pozabijajš się

wzajemnie. Nawet on sam nie był pewien, czy zniósłby jeszcze jeden taki dzień.

W nocy wiatr stracił swój impet i Łukę zbudził deszcz, po prostu deszcz. Wyszedł

na pokład, aby zmyć z siebie smród luku - smród, który również miał w sobie

zapach szaleństwa.

Nawigator przyjšł kurs na wyspę. Czuprow przystanšł przy nim.

- Nie mamy wyboru. Jeœli znajdziemy wyspę, będziemy musieli poszukać zimowiska,

aby wycišgnšć szytik na brzeg. Straciliœmy kotwicę i szalupę-Zaœmiał się krzywo.

- Dostaniemy się tam z bożju pomoszcziu.

Łuka spojrzał na dwoje Aleutów na pokładzie w momencie, gdy stara kobieta

obróciła się z uœmiechem na twarzy. Jej palec wskazywał coœ za lewš burtš.

- Attu - powiedziała.

Daleko na horyzoncie Łuka zobaczył górzysty cypel tej wyspy.

Dotarli do niej po parogodzinnym żeglowaniu. Kiedy przedtem badali wyspę, którš

Tkaczka nazywała Attu, widzieli zatokę nadajšcš się do zimowania. Odszukali jš,

zaczekali na przypływ i wycišgnęli swój płaskodenny statek na piasek.

Nawigator Niewodczikow był niekwestionowanym autorytetem na morzu. Teraz, kiedy

byli na lšdzie, promyszlennicy wybrali swojego własnego przywódcę - Jakowa

Pietrewicza Czuprowa.

Już pierwszego wieczoru Czuprow odprawił modły do œwiętego patrona ich wyprawy,

a potem nakazał upieczenie chleba z racjonowanych zapasów maki i cennego zakwasu.

Wœród załogi kršżyły dzbanki z odwarem zrobionym ze sfermentowanego ziarna.

Kiedy mieli już pełne żołšdki i zaróżowione od alkoholu oczy, życie znowu

nabrało kolorów; pili więc wychylajšc toasty na czeœć morza, przez które nie

będš musieli płynšć aż do następnego roku, do powrotu z lukami wypełnionymi

skórami wydry morskiej. Pijšc œpiewali i tańczyli po kozacku, wyrzucajšc nogi do

przodu i kręcšc się dookoła.

Alaska 49

Następnego ranka Czuprow wraz z Łukš poprowadzili starš kobietę w kierunku

przeciwnym do miejsca postoju statku. Ofiarowali jej chustkę, metalowe igły i

naparstek, pokazujšc, jak używać tego ostatniego. Łuka wytłumaczył jej na migi

proœbę Czuprowa.

- Wracasz do swojej wioski - dotknšł jej ramienia, potem wykonał palcami gest,

jakby szedł w stronę gór. - Powiedz swoim ludziom - rękę skierował do ust - że

nasz przywódca chce z nimi mówić. On chce z nimi wymieniać towary.

Łuka wštpił, czy kobieta zrozumiała go, mimo że potakujšco kiwała głowš. Starał

się wyjaœnić, tak prosto jak potrafił, że chłopak tymczasem zostanie z nim i

będzie uwolniony, kiedy ona wróci z ludŸmi z wioski. Nie znajšc dystansu, który

dzielił wioskę od zatoki, dał jej trochę zabranego z chaty tłuszczu foczego i

pojemnik wody. Obserwował, jak szybko szła w stronę poszarpanych skał.

- Czy myœlisz, że ona wróci? - spytał Czuprow.

- Mamy chłopaka. Ktoœ po niego przyjdzie - stwierdził Łuka. - To tylko kwestia,

czy oni przybędš z włóczniami, czy bez nich.

Z<e swojego stanowiska na zboczu pagórka Wšsaty przepatrywał okolicę wioski,

obejmujšc wzrokiem niebo, morze i lšd. Szukał wielu rzeczy - łodzi najeŸdŸców,

drewna wyrzuconego przez morze, wielorybów lub morsów pływajšcych blisko wyspy,

stad kaczek, obserwował jednoczeœnie, co się dzieje w wiosce.

Podczas gdy jego oczy były skupione, myœli wędrowały swobodnie. Nad wieloma

sprawami należało się zastanowić. To nie był szczęœliwy okres w jego wiosce.

Wystarczyło tylko spojrzeć na kobiety tkajšce całun do owinięcia ciała jego syna,

Małej Ręki, i ciała jego kuzyna, Księżycowej Twarzy. Obaj zmarli od ran

odniesionych w walce z najeŸdŸcami, w której porwano Małš Włócznię i Kobietę

Tkaczkę. Szedł za tymi obcymi mężczyznami i widział, jak brali jego matkę i

kuzyna do dużej drewnianej łodzi. To była ciężka strata - matka i syn, zabrali

mu przeszłoœć i przyszłoœć.

Poœród członków jego plemienia kršżyło wiele opowieœci o rozbijajšcych się na

brzegach ich wyspy obcych statkach pełnych mężczyzn należšcych do innej rasy.

Statki te były zrobione z drewna łšczonego trwałš, twardszš niż

50 Janet Dailey

skała, substancjš. Wšsaty wiedział, że opowieœci te sš prawdziwe. Jego brat,

Silny Wojownik, zamienił wiele skór za kawałek, wielkoœci dłoni, tej substancji

twardszej niż skała. Dzięki swojej sile i długotrwałemu kuciu Silny Wojownik

ukształtował z niej grot do swojego harpuna. Wšsaty nie tylko widział, ale i

dotykał go. A najeŸdŸcy, którzy zabili jego syna i zabrali matkę, Kobietę

Tkaczkę, mieli długie, wydršżone kije z tego samego materiału. Spostrzegł je w

walce, chociaż nie słyszał ich dŸwięku podobnego do grzmotu, jak to opisywał mšż

jego siostry z wyspy Agattu.

Żył już trzydzieœci osiem lat, ale mimo że włosy nad jego wargami stwardniały i

okalały wyraŸnš liniš szczękę i brodę, nie stał się mędrcem. Stwórca nie

kierował jego myœlami tak jak myœlami Silnego Wojownika i nie obdarzył go

rozumem. Wiedział tylko, że na życie składajš się narodziny i œmierć. Ci obcy

najeŸdŸcy z grzmišcymi, twardszymi od skały kijami, niepokoili go jednak od

poczštku.

Odczuwał lekkie podmuchy powietrza. Może wiatr nie przywieje już najeŸdŸców na

wyspę tego spokojnego dnia, a może nigdy ich już nie zobaczy. Może ten ostatni

wypadek stanie się tylko jednš z opowieœci Bajarza słuchanych wieczorami.

Zauważył jakiœ kształt poruszajšcy się w zatoce. Wšsaty od razu zidentyfikował

go jako jednoosobowy kajak. Wiedział, że Silny Wojownik opuœcił wioskę i udał

się na połów. Patrzył więc, czy to on właœnie powraca, czy ktoœ z innej wioski

płynie w odwiedziny. Kiedy kajak zbliżył się do brzegu, płynšc na fali,

rozpoznał swojego brata, Silnego Wojownika, wiozšcego na pokładzie złowione

halibuty.

Przenoszšc wzrok na wioskę zauważył starš kobietę pokonujšcš z trudem szlak,

który biegł zielonym pagórkiem za osadš. Wyglšdała jak Kobieta Tkaczka. Przetarł

oczy i spojrzał znowu. To była ona. Z krzykiem zbiegł do wioski, żeby zawiadomić

innych.

Słyszšc alarmujšcy okrzyk, Zimowy ŁabędŸ była pewna, że powrócili najeŸdŸcy.

Zerwała się na równe nogi porzucajšc na wpół wykończone okrycie, które zszywała

ze skór maskonurów. Jej mały syn, Prosty Chód, siedział na ziemi parę jardów

dalej, rzucajšc strzałki do umocowanej na kiju tarczy w kształcie wieloryba.

Zimowy ŁabędŸ podbiegła i złapała go na ręce. Jej serce waliło trwożnie. Nie

wiedziała, którędy ma uciekać, z której strony zbliżajš się napastnicy.

Spojrzała na Wšsatego, brata

Alaska 51

swojego męża, szukajšc rady. Właœnie wchodził do wioski zaalarmowanej jego

okrzykiem. Na jego twarzy nie widać było jednak trwogi, tylko zdumienie.

- Kobieta Tkaczka. To ona idzie - powiedział i wskazał na cypel skalny.

Kobieta Tkaczka. Przez chwilę Zimowy ŁabędŸ zastanawiała się, czy Wšsatego nie

opadło jakieœ szaleństwo lub czy w czasie walki z napastnikami nie został

uderzony w głowę. Przycisnęła syna mocniej do siebie. Jednak postać zbliżajšca

się do nich była naprawdę Kobietš Tkaczkš. Wytrzeszczajšc oczy Zimowy ŁabędŸ

postawiła syna na ziemi, potem, jak w transie, poszła z innymi, aby powitać

starš kobietę. Milczenie - unikanie niepotrzebnych rozmów, czasem trwajšce

całymi dniami, było zwyczajem mieszkańców wioski - teraz zostało przerwane

huraganem pytań padajšcych ze wszystkich stron.

- Jak uciekłaœ od napastników?

- Widziałem, jak zabierali ciebie i Małš Włócznię do wielkiej łodzi, zanim

nadszedł sztorm i odepchnšł łódŸ od brzegu. - Wšsaty patrzył na kobietę

błyszczšcymi oczami.

- Myœleliœmy, że już nigdy cię nie zobaczymy. - Wielokrotnie w cišgu ostatnich

dni Zimowy ŁabędŸ patrzyła ze smutkiem na nie dokończony koszyk, nad którym

pracowała Kobieta Tkaczka, zanim została porwana. Myœlała, że już nigdy nie

zobaczy jej zniekształconych, lecz niezwykle zręcznych palców zwijajšcych trawy

w ciasno utkany wzór.

- Gdzie sš napastnicy?

- Co się stało z Małš Włóczniš?

- On jest z nimi. - Siwowłosa kobieta odzyskała oddech i wszyscy uciszyli się,

żeby wysłuchać jej opowieœci. - Wypuœcili mnie po sztormie. Morze było bardzo

złe i rzucało ich statkiem na wszystkie strony, aż płakał i trzšsł się z bólu.

Wiele razy myœlałam, że morze go połknie.

Kilku mężczyzn pokiwało głowami ze zrozumieniem, przypominajšc sobie swoje

doœwiadczenia w kajakach.

- Gdzie jest teraz statek? - zapytał jeden z nich.

- Wycišgnęli go z wody na brzeg. - Kobieta Tkaczka opisała zatokę, w której

wylšdowali cudzoziemcy. - Myœlę, że chcš zostać na wyspie i polować. Ich wódz

dał mi te rzeczy i pozwolił odejœć. - Pokazała im cudowny materiał z nitkami tak

cienkimi i tak mocno utkanymi, że ona, mimo

52 Janet Dailey

swojego talentu, nie potrafiłaby go wykonać. -1 patrzcie na te igły zrobione z

cieniutkich paseczków twardszych niż kamień. I to - podniosła naparstek

pokazujšc im, jak go używać.

- Mała Włócznia?

- On żyje - zapewniła matkę chłopca. - Nie wiem, dlaczego wódz go zatrzymał.

Myœlę, że on chce, żebyœcie przyszli po niego. - Jej wzrok objšł wszystkich

zgromadzonych. - On chce, żebyœcie przyszli wszyscy.

Poczuli się nieswojo po tym zaproszeniu. Wšsaty oznajmił swojej matce, że

Księżycowa Twarz i Mała Ręka zostali ciężko ranni w walce i umarli od ran.

- Czego oni od nas chcš? - Kamienna Lampa, przywódca wioski i ojciec Małej

Włóczni, zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

- Może to jest podstęp, żeby nas wszystkich złapać, zabrać do ich wioski za

wodami i zrobić z nas niewolników - zasugerował Bystre Oko i zwrócił oczy w

stronę brzegu. - Zapytajmy Silnego Wojownika, co on o tym myœli.

Zimowy ŁabędŸ z ulgš zobaczyła swojego męża zbliżajšcego się dużymi krokami w

ich stronę - dŸwigał trzy duże halibuty, jak gdyby niósł koszyk kaczych piór.

Drewniane półkole na głowie ocieniało jego wšskie oczy. Włosy miał proste,

czarne i cienkie, a wšsy sterczšce. Widzšc go uspokoiła się natychmiast i

poczuła dumę, że jest jej mężem. Jego masywne, umięœnione ciało przykrywała

nieprzemakalna parka, zrobiona z otrzewnej morsa. Zimowy ŁabędŸ wiedziała, że

liczyła się przede wszystkim jego siła duchowa, majšca swe Ÿródło w potędze

fizycznej, dzięki której starszyzna wioski często zasięgała jego rady.

Silny Wojownik wysłuchał uważnie opowiadania Kobiety Tkaczki i obejrzał

podarunki, które dostała od napastników. Skończyła swš opowieœć wspominajšc o

zaproszeniu. Jednak, mimo że Kobietę Tkaczkę potraktowano bardzo dobrze, Małej

Włóczni nie stała się krzywda, a prezenty były naprawdę wspaniałe, Zimowy ŁabędŸ

nie wierzyła tym dziwnie wyglšdajšcym cudzoziemcom. Teraz, jak inni, czekała na

opinię Silnego Wojownika.

Po rozważeniu sprawy oœwiadczył:

- Porozmawiamy z nimi. Jeœli przyjechali polować na Attu, musi być pokój między

nami.

Alaska

53

Koniecznoœć przesšdzała o pokojowym nastawieniu wyspiarzy. Myœliwi musieli

poœwięcić całš swojš energię, aby utrzymać się z morza. Jeœli wioska miała być

syta, nie było czasu na walki.

- A co z zabójstwem Małej Ręki i Księżycowej Twarzy?

- Gdybyœmy w odwecie zabili dwóch cudzoziemców, czy przywróciłoby to pokój? -

pytanie to zadane przez Silnego Wojownika uœwiadomiło im, że nie tędy droga.

Może te zabójstwa zaspokoiły już gniew cudzoziemców i nie podejmš więcej wrogich

kroków. W każdym razie zdali sobie sprawę, że na pewno nic nie zyskajš

utrzymujšc wrogie stosunki.

0

Duża, zrobiona ze skór wioskowa łódŸ, na której pokładzie zmieœcili się wszyscy

mieszkańcy, ponad trzydziestu łšcznie z dziećmi, wypłynęła ku zatoce na

spotkanie cudzoziemców. Kobieta Tkaczka, tak jak pozostali, miała na sobie swój

najlepszy strój, z wyjštkiem naszyjnika z bursztynu, który pożyczyła Zimowemu

Łabędziowi. Żona jej syna była jeszcze młoda i nie miała tylu ozdób co ona.

Dawno, kiedy Pogromca Wielu Wielorybów przywiózł jš do wioski, aby zamieszkała w

jego rodzinnym domu i rodziła mu dzieci, też nie miała żadnych ozdób. Jej mšż

zmarł przed laty, zabity przez takie same zwierzęta, jakie przyniosły mu

myœliwskš sławę. Naszyjnik z bursztynów dostała od niego w prezencie w roku jego

œmierci.

Spojrzała na ten naszyjnik z twardych, żółtych kamyków wiszšcy na ciemnym futrze

płaszcza Zimowego Łabędzia, a potem na młodš kobietę. Koœciane kolczyki w

kształcie kwiatów zdobiły jej uszy, a ich biały kolor pięknie kontrastował z

kruczoczarnymi włosami. Cienkie kršżki z koœci przymocowane poniżej kšcików ust

przycišgały uwagę do pełnego wykroju warg, a jej lekko opalona skóra z różowym

cieniem na policzkach była równie gładka jak powierzchnia wody w kamiennym

naczyniu. Wewnętrzne œwiatło spokojnej siły biło z jej rysów. Kobieta Tkaczka

wysoko ceniła żonę swojego syna, Silnego Wojownika, czuła bowiem, że byli

podobni do siebie i to ich łšczyło.

Mały pięcioletni chłopiec wdrapał się na ławkę, żeby móc coœ zobaczyć ponad

wysokimi burtami łodzi i zasłonił jej Zimowego Łabędzia. Gęste, proste włosy

pokrywały mu głowę jak błyszczšca czarna czapka. Trzymał się

Alaska 55

tak prosto, że wydawał się być małym mężczyznš. Jego widok podziałał kojšco na

Kobietę Tkaczkę. Był kontynuacjš jej ciała - młodš i witalnš, a nie starš i

zmęczonš.

- Czy już dopływamy? - Wnuk Kobiety Tkaczki spytał swojš matkę tonem dorosłego

mężczyzny.

- Już wkrótce - zapewniła Zimowy ŁabędŸ.

Siedzšca z przodu młoda kobieta obróciła się, żeby popatrzeć na Kobietę Tkaczkę.

W jej ciemnych oczach błyszczała ciekawoœć, twarz miała ciepły i pocišgajšcy

wyraz.

- Jeœli ci obcy mężczyŸni nie sš najeŸdŸcami, dlaczego nie przywieŸli swoich

kobiet? - odważnie zapytała Kobieta o Słonecznej Twarzy.

- Ponieważ przyjechali, żeby polować. Zwierzęta morskie wyczułyby kobiety i

uciekły. - Kobieta Tkaczka nie miała cierpliwoœci ani do niej, ani do jej pytań.

Żałowała swojego wnuka, Chodzšcego po Skałach, że wybrał kobietę, której oczy

zawsze patrzyły gdzieœ w bok. Po chwili Kobieta Tkaczka zwróciła się do

Bystrookiego, swojego najstarszego syna: - Myœlę, że ci mężczyŸni będš prosić o

pozwolenie polowania na naszym terytorium.

Chrzšknšł potakujšco, ale nic nie powiedział. To zależało od decyzji wodza

wioski. Przenikliwym spojrzeniem ogarnšł wejœcie do zatoki, szukajšc przesmyku

wolnego od ukrytych skał. Jak inni mężczyŸni ubrany był w parkę z ptasich skór

finezyjnie strzyżonych, z piórami na zewnštrz. Długie wšsy morsa zdobiły wierzch

jego drewnianego kapelusza, pomalowanego we wzór mienišcy się barwami. Wszystko

po to, by zrobić wrażenie na przybyszach i nawišzać z nimi dobre stosunki. Byli

przecież pokojowo nastawionymi ludŸmi, chcšcymi nawet przyjšć na siebie winę za

ostatnie wydarzenia. Jeœli morze, które karmiło ich w swojej szczodroœci,

zabrało komuœ życie - nie szukali pomsty. Konieczne było utrzymanie harmonii.

Kiedy duża łódŸ krajowców - zrobiona ze zszytych skór morsa na drewnianym

szkielecie - wpłynęła do zatoki, jej pasażerowie zobaczyli wielki drewniany

statek siedzšcy na piasku jak wieloryb wyrzucony na brzeg. Przypominał im

nieznany gatunek monstrualnego wieloryba już wówczas, gdy zobaczyli go po raz

pierwszy. Dopiero póŸniej, kiedy zbliżył się do brzegu, obserwatorzy rozpoznali

w nim statek należšcy do obcych ludzi.

56 Janet Dailey

MężczyŸni z zaroœniętymi twarzami obserwowali zbliżajšcych się tubylców w

milczeniu.

- Czemu nie tańczš na powitanie? - Bystrooki spytał Kobietę Tkaczkę.

- To nie jest ich zwyczajem.

- Oni sš goœćmi - powiedział Kamienna Lampa, wódz wioski. - To my musimy ich

przywitać.

- Majš przy sobie swoje grzmišce kije - zauważył jeden z mężczyzn. - Nie sš tak

potężni, żeby Silny Wojownik nie mógł ich pokonać - stwierdziła Słoneczna Twarz,

rzucajšc pełne podziwu spojrzenie na męża Zimowego Łabędzia.

Parka ze skórek maskonura zakrywała muskularne ramiona i tors Silnego Wojownika,

dzięki którym otrzymał swoje imię. Już będšc małym chłopcem przechodził

specjalne szkolenie, by osišgnšć niepospolitš tężyznę fizycznš. Niewielu było

chętnych, by poddać się tak surowym wymaganiom, a jeszcze mniejsza ich liczba

kończyła trening. Każdy wiedział, że posiadanie takiej wielkiej siły oznaczać

może przedwczesnš œmierć, a życie było w cenie.

Jednak ci godni tytułu Silnego Wojownika osišgali również moc ducha i wielkš

mšdroœć. Silny Wojownik nie odwrócił więc głowy, aby otuliło go ciepło

spojrzenia Kobiety o Słonecznej Twarzy. To byłoby oznakš słaboœci, nietrwałš

chwilš - jak krótki blask słońca, zanim zasłoniš go chmury czy ciepłe dni, kiedy

rozkwitajš dzikie kwiaty - po której nastajš długie, burzliwe miesišce zimna i

deszczu. Kobieta Tkaczka była zadowolona, że jej syn o tym wie.

Kiedy zobaczono łódŸ krajowców wchodzšcš do zatoki, wszyscy promyszlennicy byli

w pogotowiu, trzymajšc strzelby w rękach. Pół tuzina mężczyzn towarzyszyło

Czuprowowi do samego brzegu, żeby stawić czoło pasażerom łodzi, reszta strzegła

wycišgniętego na brzeg szytika. Już trzy dni upłynęły od czasu, kiedy uwolnili

starš kobietę. Chociaż mieli zakładnika, poprzednie spotkania z krajowcami z

wysp wzmogły ich ostrożnoœć. Łuka był podwójnie czujny i nieufny, mięsień

policzka z widocznš szramš drgał mu konwulsyjnie.

- Czy majš broń? - Luneta pozwoliła Czuprowowi dostrzec to, czego Łuka nie był

w stanie rozróżnić gołym okiem z tej odległoœci.

Alaska

57

- Nie. Majš ze sobš kobiety i dzieci. - Czuprow opuœcił lunetę z wyrazem

zadowolenia na twarzy. - Oni w żadnym wypadku nie wystawiliby ich na

niebezpieczeństwo. Myœlę, że możemy się odprężyć.

Łuka doszedł to tego samego wniosku, zmienił więc pozycję, a jego napięte

policzki rozluŸniły się. Kiedy duża skórzana łódŸ przybliżyła się do brzegu,

Czuprow wyznaczył dwóch ludzi, żeby pomogli tubylcom wylšdować.

- Ich łódŸ jest podobna do bajdarek, jakie krajowcy budujš na Syberii -

zauważył Czuprow. - Taki bajdar, jak ten, mógłby być bardzo użyteczny dla nas,

przecież straciliœmy łódŸ w czasie burzy. Zastanawiam się, za co by go nam

przehandlowali.

Koniecznoœć zdobycia łodzi gnębiła Łukę. Wydry morskie żyły w wodach

przybrzeżnych, rzadko opuszczajšc swoje naturalne siedlisko, żeby wyjœć na lšd.

Aby odnieœć sukces w polowaniu, łódŸ była konieczna. Jedynym Ÿródłem drewna na

wyspie było to, które morze czasami wyrzucało na brzeg. Bajdar rozwišzałby ten

problem. Łuka obserwował tubylców wychodzšcych ze skórzanej łodzi. Z dorosłych

mężczyzn na pokładzie tylko siedmiu nadawało się do walki, inni byli za młodzi

albo za starzy i nie stanowili poważniejszego zagrożenia. Gdyby krajowcy okazali

się niechętni wymianie handlowej, można ich łatwo pokonać i zabrać im łódŸ. Łuka

uważał, że potrzeba jej posiadania byłaby wystarczajšcym usprawiedliwieniem

takiej akcji. Jeœli łodzi nie zdobędš dzisiaj, to dostanš jš jutro.

Zauważył siwowłosš kobietę w grupie kolorowo ubranych tubylców wychodzšcych z

bajdarki.

- Stara kobieta jest z nimi.

- Dobrze - mruknšł Czuprow i szybko zidentyfikował jš pomiędzy innymi

mieszkańcami wioski zbierajšcymi się na plaży. Kiedy usłyszał pierwsze uderzenie

bębna, podniósł brwi z minš cierpiętnika. - Czuję, że zostaniemy uraczeni

następnym pokazem plemiennego tańca.

Prymitywne przedstawienie przycišgnęło uwagę promyszlenników, którzy strzegli

szytika. Wysunęli się do przodu zwabieni obecnoœciš dzieci. Ci często okrutni

rosyjscy myœliwi, zachowujšcy się czasami jak barbarzyńcy, mieli wrodzone

uczucie czułoœci wobec dzieci. Harce tych czarnowłosych i czarnookich istot,

usiłujšcych naœladować taniec dorosłych, przemawiały nawet do Łuki, mimo jego

głębokich uprzedzeń.

58

Janet Dailey

Kiedy ostatnie echa bębnów i œpiewów odbiły się od zielonych skał, stara kobieta

przyprowadziła wodza swojej wioski, aby powitał Czuprowa. Mężczyzna był wysoki,

o typowo szerokiej twarzy i gładkiej skórze, z nielicznymi pasemkami siwizny we

włosach przypominajšcymi o jego wieku.

Na rozkaz Czuprowa rozdano krajowcom prezenty w postaci chustek, igieł i

naparstków, a gdy skończyło się zamieszanie, wezwano Łukę, żeby na migi

przetłumaczył słowa Czuprowa wodzowi tubylców.

- Powiedz mu, że pochodzimy z ziemi daleko za wodami, wiele dni na zachód.

Naszym władcš jest wielka i potężna kobieta, która jest bardzo mšdra i bardzo

hojna dla tych, którzy sš jej przyjaciółmi.

Żywa reakcja na wiadomoœć, że przywódcš Rosjan jest kobieta, zadowoliła Łukę -

jego sposób przekazywania informacji okazał się zrozumiały.

- On uważa, że dziwne jest, iż mężczyŸni pozwalajš, aby rzšdziła nimi kobieta -

powiedział do Czuprowa.

- Podkreœl jeszcze raz, jak jest potężna, jak ogromnš ziemiš rzšdzi, ilu

plemionom przewodzi - poinstruował Czuprow, czekajšc, aż Łuka to przekaże.

- Powiedz wodzowi, że podobnie jak kobiety z jego wioski, caryca ceni najwyżej

futro wydry morskiej. Powiedz mu, że widzieliœmy mnóstwo wydr morskich w wodach

okalajšcych tę wyspę i że przyjechaliœmy, żeby na nie polować.

Patrzšc na ręce tubylca i interpretujšc jego ruchy, Łuka tłumaczył:

- On mówi, że to prawda, wydra morska... wydra morska... - Łuka zawahał się -

wydaje mi się, że mówił o wydrze morskiej jak o swoim bracie. Jego brat, wydra

morska, żyje w wodach dokoła zatoki w wielkich iloœciach. I wódz daje nam

zezwolenie na polowanie na terytorium jego wioski.

- Powiedz mu, że jeżeli jego myœliwi przyniosš nam skóry wydry morskiej, to

dokonamy wymiany. - Czuprow wskazał na rozmaitoœć towarów rozłożonych na kocu:

naszyjniki z tanich paciorków, miedziane i cynowe naczynia, noże marnej jakoœci.

Wódz Aleutów spojrzał na zgromadzone towary z zainteresowaniem, po czym dał

odpowiedŸ znakami.

- On mówi, że powie swoim myœliwym o twojej propozycji. Zabicie wydry morskiej

wymaga jednak ciężkiej pracy wielu myœliwych. MężczyŸni z jego wioski mogš nam

przynieœć trochę skór na wymianę, ale - jak mówi

- mięso wydry morskiej nie jest smaczne, a jego myœliwi muszš stale zdobywać

żywnoœć, aby napełnić brzuchy swoich rodzin.

Alaska

59

- Powiedz mu, że rozumiem. - Czuprow przerwał i spojrzał na Łukę z chytrym

błyskiem w oku. - I powiedz też, że nasza caryca oczekuje daniny z tej wioski -

dziesięciu skór wydry morskiej od każdego myœliwego. Kiedy nasz statek odpłynie

następnego lata, zawieziemy jej te dary.

Łuka przekazał te słowa wodzowi Aleutów, będšc œwiadom, że prawo nakładajšce

daniny na krajowców nie sięga tych wysp. Podejrzewał, że gdyby jednak otrzymali

tę daninę, Czuprow dałby jej częœć agentom rzšdowym na Syberii, a resztę

włšczyłby do puli myœliwskiej i każdy myœliwy skorzystałby na tej transakcji.

Wódz nie zareagował na próbę wymuszenia daniny. Zmienił temat.

- Chce wiedzieć, co się dzieje z chłopcem - powiedział Łuka.

- Bielajew, przyprowadŸ go tutaj - rozkazał Czuprow.

Tubylcy obserwowali czarnobrodego myœliwego idšcego w kierunku drewnianego

statku osadzonego na piasku za liniš przypływu. Œledzili go z napięciem. Widzšc

chłopca, idšcego wolno obok powracajšcego Bielajewa, tubylcy zaczęli szeptać

między sobš, a napięcie ustšpiło z ich twarzy. Czuprow doprowadził chłopca do

wodza.

- Powiedz mu, że nie skrzywdziliœmy jego młodego myœliwego i że jego brzuch był

zawsze pełny.

- On mówi, że cieszy się widzšc swojego syna. - Łuka podkreœlił to ostatnie

słowo. Okazało się, że przez przypadek mieli wartoœciowego zakładnika.

Czuprow uœmiechnšł się blado.

- Wytłumacz wodzowi, że chcielibyœmy zatrzymać jego syna i że on jest

inteligentnym chłopcem. - Przerwał na chwilę. - Wiesz sam, co powiedzieć, Łuka

Iwanowicz. Przekonaj go, że chcemy, żeby jego syn nauczył się naszego języka.

Powiedz cokolwiek, żebyœmy tylko mogli go mieć w ręku.

Nieoczekiwanie wódz tubylców zgodził się na tę propozycję bez dalszej dyskusji.

Atmosfera na plaży stała się przyjacielska, a Czuprow zaprosił mieszkańców

wioski, żeby bliżej przyjrzeli się towarom do wymiany. Potem odcišgnšł wodza na

bok.

- Powiedz wodzowi, że z przyjemnoœciš wzięlibyœmy od niego tę bezwartoœciowš

łódŸ ze skór - Czuprow poinstruował Łukę - i spytaj go, co chciałby w zamian.

- Wódz mówi, że to jest ich jedyny bajdar. Gdyby go sprzedali, ludzie nie

60

Janet Dailey

mogliby powrócić do swojej wioski. - Łuka uważnie obserwował zręczne ruchy ršk

wodza. - On mówi, że jego wioska jest daleko i przedzieranie się przez góry jest

niebezpieczne. Ziemia często trzęsie się i spadajš duże skały.

- Powiedz, żeby to sobie przemyœlał - nalegał Czuprow - podpowiedz mu, że jego

ludzie mogš sobie zbudować lepszš łódŸ.

- On obiecuje, że to rozważy.

Czuprow wskazał na przedmioty do wymiany: niech obejrzy nasze towary i zastanowi

się, co chciałby za niš dostać.

Korzystajšc z zaproszenia, wódz przyłšczył się do swoich ludzi i przejrzał

wystawione rzeczy. Niektórzy promyszknnicy przemieszali się z krajowcami, ale

Łuka pozostał z boku, wcišż czujny. Wkrótce tubylcy zabrali prezenty, które

ofiarował im Czuprow, i zgromadzili się w bajdarze, gotowi odpłynšć.

- A co z łodziš? - zapytał Łuka.

- Jest jeszcze mnóstwo pracy do zrobienia, zanim zaczniemy polowanie. Mamy dużo

czasu - stwierdził Czuprow ze słabym uœmiechem. - Wódz wydaje się chętny do

współpracy i myœlę, że przekonamy go co do łodzi.

Podczas następnych dwóch tygodni promyszknnicy założyli obóz-bazę i

skoncentrowali się na gromadzeniu zapasów żywnoœci. Wody dostarczały obfitoœci

ryb, a niebo ptactwa. Ku ich szczególnej radoœci w dolinie rosły różne gatunki

trawy turówki, zapewniajšce zimowy zapas napitku. Słońce rzadko pokazywało się,

ale za to częstym goœciem był wiatr i gęsta mgła. Jednak łagodny klimat wyspy

wydawał się prawie balsamiczny w porównaniu z brutalnym zimnem Syberii.

W trzecim tygodniu Czuprow podzielił promyszknników na pięć grup. Największa

miała pozostać w bazie pod jego osobistym kierownictwem, aby polować, nadzorować

wydawanie zapasów i pilnować zakładnika, syna wodza szczepu. Zadaniem

pozostałych czterech grup było spenetrowanie wyspy, nawišzanie kontaktu z innymi

wioskami i założenie obozów łowieckich.

Czuprow wyznaczył czterech mężczyzn jako dowodzšcych każdš z grup myœliwskich.

Kiedy Czuprow miał podać imię promyszknnika - dowódcy grupy, w której był Łuka,

Kozak Szekurdin wyprostował ramiona i uniósł się. Nie było wštpliwoœci, że

oczekiwał jej przewodnictwa. Padło jednak

Alaska

61

nazwisko - Nikołaj Dmitriewicz Bielšjew. Szekurdin zesztywniał i zacisnšł

opuszczone dłonie w pięœci. Łuka uœmiechnšł się lekko, wiedzšc, jak bardzo Kozak

nienawidził Bielajewa i jak bolesna była dla Szekurdina przegrana z nim.

- Wy, których wyznaczyłem na przywódców grapy... - zaczšł Czuprow - ...chcę,

żebyœcie zwracali bacznš uwagę na waszych ludzi. Niech będš uczciwi. Musicie być

pewni, że nic nie schowajš dla własnego użytku. Miejcie baczenie, żeby nie

najadali się w skrytoœci. A wy, promyszknnicy, pilnujcie waszych przywódców i

czuwajcie, by postępowali według obowišzujšcych reguł. Macie mnie zawiadomić po

powrocie o każdym naruszeniu prawa.

Zgromadzenie zakończono modlitwš o pomyœlne polowanie, po czym promyszknnicy

rozproszyli się, by zebrać rzeczy i zapasy potrzebne do przejœcia przez wyspę i

do założenia baz wypadowych.

PóŸnym rankiem cztery grapy myœliwych wyruszyły w kierunku wyznaczonych częœci

wyspy. Grapa Łuki poszła na południowy wschód, kierujšc się ku znanym już

terenom. Jego plecak był ciężki i niewygodny. Wszystko, czego potrzebowali,

musieli nieœć na plecach. Poza rzeczami osobistymi, ładunek każdego mężczyzny

składał się z czterodniowego zapasu żywnoœci, w tym woreczka mški do zrobienia

chleba na œwięta cerkiewne, pułapek na lisy, harpunów i siatek na wydry morskie.

Uzbrojenie stanowiły strzelby, szable, lance i pistolety. Bielšjew miał pod

swojš osobistš opiekš najważniejszy produkt - zaczyn na chleb.

Około południa Bielšjew zatrzymał grapę na krótki odpoczynek. Łuka zdjšł ciężki

plecak i postawił go na ziemi uwalniajšc obolałe od wysiłku mięœnie. Usiadł obok,

starajšc się rozruszać zdrętwiałe członki. Patrzšc na przebyty szlak rozpoznał

skałę, na której złapali chłopaka.

- To gdzieœ tutaj złapaliœcie syna wodza, prawda? - Słyszšc to pytanie Łuka

odwrócił się i zobaczył Bielajewa.

- Na tej wysokiej skale. - Łuka wskazał kierunek ruchem głowy.

- Jak daleko jest stšd do wioski?

- Dwie, może trzy godziny drogi. - Rozejrzał się po linii brzegowej, starajšc

się zidentyfikować punkty orientacyjne. - Widzisz tę wyniosłoœć? To jest po

drugiej stronie, wzdłuż brzegu zatoki.

Bielšjew spoglšdał na zachmurzone niebo oceniajšc, ile godzin pozostało do

zmroku.

62 Janet Dailey

- Powinniœmy tam dotrzeć, zanim się œciemni - doszedł do wniosku i uœmiechnšł

się do Łuki. - To będzie dobre miejsce na nocleg i może ktoœ inny nam będzie

gotował.

- W wiosce jest również bajdar - przypomniał mu Łuka. - Będziemy go potrzebować.

- Tak - uœmiechnšł się szeroko.

Bielajew dał rozkaz wymarszu. Z plecakami na ramionach grupa ruszyła w szybszym,

nadanym przez dowódcę tempie, chcšc dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed

zapadnięciem zmroku.

Po wejœciu na skałę za wioskš Łuka zatrzymał się, żeby obejrzeć jej położenie i

ocenić siłę tubylców. Naliczył piętnastu mężczyzn w różnych punktach; niektórzy

siedzieli i patrzyli w kierunku morza, dwóch było na plaży przy wycišgniętych na

brzeg kajakach, znanych na Syberii jako bajdarki.

Wielkie stado wrzeszczšcych mew walczyło o wnętrznoœci rozrzucone przez

czyszczšce ryby kobiety. Wiatr przyniósł ostrzegawczy okrzyk z wioski. W sekundę

póŸniej Łuka dostrzegł, jak z ziemnego kopca, pokrywajšcego tubylczš chatę,

zbiega mężczyzna spieszšcy zawiadomić współplemieńców o zbliżaniu się Rosjan.

Z/imowy ŁabędŸ z drżeniem obserwowała grupę obcych mężczyzn, którzy schodzili

skalnš œcieżkš w kierunku wioski. Instynktownie mocniej chwyciła rzeŸbionš w

koœci rękojeœć wachlarzowatego noża, zapominajšc o czyszczonym halibucie,

którego właœnie krajała na kawałki. Silny Wojownik stanšł za jej plecami,

bezszelestnie stšpajšc bosymi, stwardniałymi stopami po piasku. Obróciła się,

żeby na niego spojrzeć, ale on skoncentrowany był na zbliżajšcych się goœciach.

- Dlaczego oni przyszli? - zastanawiała się.

- W odwiedziny. Może na handel. - Nie wydawał się zaniepokojony. Instynkt nie

pozwalał jej ufać przybyszom. Zimowy ŁabędŸ patrzyła, jak

jej mšż odchodzi, aby przyłšczyć się do wodza i powitać nowo przybyłych.

Pracujšca obok niej Kobieta o Słonecznej Twarzy, zręcznie oddzielajšca paski

białego mięsa halibuta od oœci, przyspieszyła ruchy ršk.

- Musimy przygotować ryby, żebyœmy mogły nakarmić naszych goœci - powiedziała i

uœmiechnęła się z podnieceniem - będzie dużo œpiewów i tańców dziœ wieczór.

Alaska 63

- Tak. - Zimowy ŁabędŸ starała się skupić uwagę na rybie, ale bez tego

entuzjazmu, który wykazywała Kobieta o Słonecznej Twarzy.

- Może któryœ z cudzoziemców ofiaruje dary, żeby mógł spać ze mnš tej nocy. -

Ciemne oczy Kobiety o Słonecznej Twarzy błyszczały, kiedy rozważała tę możliwoœć.

Zimowy ŁabędŸ wiedziała, że gdyby jej zrobiono takš propozycję, to mimo prawa do

własnej decyzji, nigdy by się na niš nie zgodziła. Mšż nie był posiadaczem ciała

swojej żony. Mogła ona spać z innym, jeœli tego pragnęła. Ale Zimowy ŁabędŸ

nigdy nie znajdowała takiej przyjemnoœci w ramionach innego mężczyzny, jakš

odczuwała z Silnym Wojownikiem. A już z pewnoœciš nie podzielała ciekawoœci

Kobiety o Słonecznej Twarzy wobec któregoœ z tych cudzoziemców.

Kštem oka widziała, jak obcy mężczyŸni z innego kraju wchodzš do ich wioski.

Witali ich wszyscy wojownicy z wyjštkiem Wšsatego i trzech innych, którzy byli

na polowaniu. Po pokrajaniu ryb Zimowy ŁabędŸ wraz z pozostałymi kobietami

pospiesznie przygotowywała we wspólnej chacie miejsca dla nieoczekiwanych goœci.

Podczas przyrzšdzania posiłku Zimowy ŁabędŸ i Kobieta Tkaczka zajęły się

usuwaniem warstwy suchej trawy z terenu przeznaczonego na tańce. Kiedy już

skończyły, wódz zszedł po drabinie z włazu w dachu, by osobiœcie towarzyszyć

goœciom do domu. Zimowy ŁabędŸ natychmiast wyczuła w powietrzu napiętš atmosferę

i zauważyła, że cudzoziemcy rozglšdajš się podejrzliwie, trzymajšc swoje

grzmišce kije w pogotowiu. Ich zachowanie niepokoiło jš i starała się usunšć im

z drogi.

Wkrótce barabara była zatłoczona przez mieszkańców wioski i goœci. Napięcie

zmalało, gdy kobiety podały posiłek składajšcy się z surowej ryby przyprawionej

pastš z jagód. Dajšc znaki dłońmi, Silny Wojownik i jego krewni z niemałym

trudem usiłowali porozumieć się z cudzoziemcami, ale rozmowa nie kleiła się.

Ziemne œciany barabara tylko do połowy wystajšcej ponad poziom gruntu

zatrzymywały ciepło wydzielane przez kamienne lampy i ciała tak wielu ludzi

zgromadzonych w œrodku. Zimowy ŁabędŸ, idšc za przykładem innych mężczyzn i

kobiet, zdjęła swojš długš parkę ze skór wydry, pozwalajšc, by powietrze

chłodziło jej nagš skórę. W œrodku barabara rzadko noszono ubrania, z wyjštkiem

bardzo chłodnych dni zimowych; czasami, kiedy letni dzień był wyjštkowo ciepły,

na zewnštrz również przebywano bez żadnych okryć.

64

Janet Dailey

Przechodziła pomiędzy nimi, by zebrać opróżnione miski. Czuła na sobie

spojrzenia cudzoziemców, gdy powoli przyzwyczajała się do odmiennoœci tych

mężczyzn o okršgłych oczach i mocno zaroœniętych twarzach, ale nadal nie mogła

się nadziwić ich ubraniom tak szczelnie okrywajšcym ciało, że niemal

pozbawiajšcych kontaktu z powietrzem. Widzšc pot spływajšcy z ich twarzy

pomyœlała o tym, jak musi im być goršco w tych pancerzach, których nikt jednak

nie próbował z siebie zrzucić.

Po zakończeniu uczty nadszedł czas na tańce. Zimowy ŁabędŸ z dumš spoglšdała,

jak Silny Wojownik zdjšł swojš parkę ze skór ptaków i schował jš do ich

osobistego pomieszczenia w barabara. Jego nagie ciało pęczniało od potężnych

muskułów. Ręce i nogi były silne jak pnie, a szeroka klatka piersiowa i ramiona

jak skała wygładzona przez ocean. Ciała mężczyzn z jej wioski słynęły z tego, że

były mocno umięœnione i o cienkiej warstwie tłuszczu. Jednak w porównaniu z

Silnym Wojownikiem jego współplemieńcy przypominali samiczki fok obok potężnego

samca, władcy kolonii. Zimowy ŁabędŸ słyszała, jak cudzoziemcy szepczš w swoim

języku, i wiedziała, że sš pod wrażeniem siły jej męża.

Kiedy Łuka zobaczył krajowców zdejmujšcych swoje parki, zainteresował go jasny

kolor ich skóry. W przeciwieństwie do miedzianego koloru twarzy i ršk, częœciej

wystawionych na działanie powietrza, ich ciała miały kremowy odcień. Przyglšdał

się kobietom chodzšcym pomiędzy nimi z odkrytymi piersiami, wreszcie zatrzymał

wzrok na muskularnym, potężnym mężczyŸnie.

- Popatrz na niego - powiedział cicho do siedzšcego obok Bielajewa. Rosyjski

myœliwy niechętnie odwrócił wzrok od nagich kobiet. - On wyglšda na

niebezpiecznego.

- Nie chciałbym z nim zaczynać - zgodził się Bielajew.

- Założyłbym się, że on może przetršcić kark każdemu mężczyŸnie jednš rękš i

zadusić go.

- Trzeba go obserwować. - Bielajew chrzšknšł potakujšco. - Czy zauważyłeœ

kobiety? Miło na nie popatrzeć nawet mimo tych koœcianych guziczków koło warg.

Obawiałem się, że wszystkie będš wyglšdać jak ta stara jędza, którš

przyprowadziłeœ na szytik. Zastanawiam się, czy któraœ nie dałaby się namówić na

ogrzanie naszych łóżek dziœ w nocy.

Alaska

65

- Na twoim miejscu nie próbowałbym się tego dowiadywać, dopóki sš tu tacy

mężczyŸni jak ten - zauważył Łuka sarkastycznie. - Chyba, że będziesz miał stale

strzelbę w pogotowiu.

- Czy żyłeœ kiedyœ z Aleutkš, Łuko Iwanowiczu?

- Nie. - Taka sytuacja oznaczałaby dla Łuki zaufanie komuœ z obcej rasy do tego

stopnia, żeby ten mógł zobaczyć jego plecy, a na to Łuka nigdy by sobie nie

pozwolił. Zawsze ograniczał swój kontakt z tubylczymi kobietami do krótkiego

stosunku seksualnego, a potem wykopywał je z łóżka.

- Ja miałem kiedyœ jednš. Dużo przemawia za tym, żeby mieć przy sobie kobietę.

- Bielajew uœmiechnšł się krzywo. - Ona przydaje się do czegoœ więcej niż tylko

do ogrzewania twojego łóżka. Gotuje, szyje i dba o ciebie. W końcu one wszystkie

zaczynajš stawiać żšdania, ale wtedy odsyłasz je do wioski i bierzesz sobie nowš.

- Tak. - Łuka obserwował czterech nagich mężczyzn stojšcych w miejscu, gdzie

ziemna podłoga została oczyszczona z trawiastej warstwy. Dołšczyli do nich inni

krajowcy z bębnami ze skóry. Nie czuł się dobrze, uwięziony w tej barabara z

tyloma tubylcami. Nie starczało tu miejsca do walki. Prawie niemożliwe było

wydostanie się stšd, gdyby krajowcy zaatakowali. Walka odbywałaby się pierœ w

pierœ, strzelby byłyby nieprzydatne. Uczta, tańce, okazywanie goœcinnoœci mogły

być przebiegłš sztuczkš, aby uœpić czujnoœć promyszlenników i napaœć ich

znienacka.

- Pomyœlałem sobie... - Bielajew patrzył na nagš kobietę przechodzšcš obok, na

ruchy jej bioder - ...że to byłoby dobre miejsce na nasz obóz zimowy. Skały

osłaniajš dolinę od wiatru, strumień dostarcza œwieżej wody, a w zatoce sš ryby.

Jest mnóstwo wydr wodnych w tej okolicy. Jeœli zbudujemy nasz obóz obok wioski,

będziemy mieli dostęp do łodzi krajowców - a także do ich kobiet.

- I będzie im łatwo zamordować nas we œnie - dodał Łuka.

- Również o tym myœlałem. - Uœmiechnšł się szeroko, pokazujšc jak zwykle szparę

między przednimi zębami. - I nie mogłem domyœlić się, jaki pożytek możemy mieć z

tych krajowców. Oni nie płacš daniny. Nie chcš polować na wydrę morskš. 1 nie

chcš sprzedać nam swoich łodzi. Zachowujš się przyjacielsko, ale tacy sami byli

krajowcy na poprzedniej wyspie. A musieliœmy walczyć, żeby się stamtšd wydostać.

Wydaje mi się, że

66 Janet Dailey

gdybyœmy pozbyli się pewnych przeszkód tutaj, to nie mielibyœmy żadnych

problemów.

Łuka rozejrzał się dokoła, oceniajšc sytuację. On nie czułby się bardziej winny

zabijajšc tubylca niż rozgniatajšc pszczołę. W końcu sprowadza się to do tego,

że albo ty zabijesz, albo zostaniesz zabity.

- Nie tutaj. Nie teraz - powiedział Bielajew. Ale Łuka jasno zrozumiał, że

jeżeli promyszlennky nie dostanš tego, czego chcš, wezmš to sobie siłš.

Dłonie wybijały pierwotny rytm na bębnach, a nadzy tancerze skakali po ubitej

podłodze. Łuka spojrzał na krzepkiego tubylca, jego mięœnie i błyszczšcš skórę.

To on właœnie reprezentował siłę tego szczepu, był symbolem jego potęgi - i

największym zagrożeniem dla promy-szlenników.

9

Podczas gdy Zimowy ŁabędŸ przygotowywała pierwszy posiłek tego dnia, Silny

Wojownik odbywał ze swoim synem, w formie zabawy, poranne ćwiczenia. Aby stawy

Prostego Chodu stały się giętkie, Silny Wojownik delikatnie przecišgał jego rękę

przez ramię i z powrotem za głowš. Zwykle te zajęcia prowadził z chłopcem Wšsaty,

jego wujek, ale nadal nie było go w wiosce. Był na polowaniu.

Zerknęła i zobaczyła, jak jej mšż masuje kolana syna. Prosty Chód siedział ze

stopami opartymi na skrzynce, a Silny Wojownik lekko ugniatał mu kolana,

wyginajšc stopę do przodu i do tyłu, najdalej jak było można. Za pięć lat Prosty

Chód będzie mógł siedzieć wygodnie w kajaku z wycišgniętymi nogami i nie

odczuwać skurczów. Ta zaprawa przyda mu się w przyszłoœci. W tej chwili

obserwowanie ojca i syna sprawiało Zimowemu Łabędziowi po prostu przyjemnoœć.

Wkrótce jedzenie było gotowe i matka chłopca przerwała ich zajęcia. Idšc na

posiłek Prosty Chód maszerował za swoim ojcem. Zawsze jš bawiło - chociaż nigdy

tego nie okazywała - że tak dumnie się nosił. Niezrozumiały język cudzoziemców

gwałtownie wdarł się do barabara przez otwór w dachu.

- Czy oni dzisiaj odchodzš? - spytała męża.

- Nie, zostanš tutaj.

- Jak długo?

- Do następnego lata. Wtedy odpłynš do swojego kraju za wodami. Zachmurzona,

rozglšdała się po chacie, przypominajšc sobie, jak tłoczno tu

było poprzedniego wieczoru.

- Oni nie mogš mieszkać tutaj. Nie ma dosyć miejsca.

68 Janet Dailey

Ale coœ innego niż brak miejsca martwiło jš bardziej. Sposób, w jaki spoglšdali

na niš, sprawiał, że czuła się nieswojo w ich obecnoœci. Nigdy nie doœwiadczała

tego uczucia wobec patrzšcych na niš mężczyzn z innych wiosek, choć wiedziała,

że ich wzrok wyrażał chęć przespania się z niš. Nie potrafiła tego wytłumaczyć,

ale była pewna, że jej się to nie podoba.

- Zbudujš coœ dla siebie.

Ale przecież to, że będš spać gdzie indziej, nie wystarczało również. Chciała,

żeby opuœcili wioskę i nigdy tu nie powrócili. Pamiętała œmierć Małej Ręki i

Księżycowej Twarzy. Ludzie na Agattu, którzy zaatakowali tych cudzoziemców i

odpędzili ich od wyspy, nie będš tak skłonni jak rodzina Silnego Wojownika, aby

zapomnieć o tych wydarzeniach.

- Dlaczego ufasz tym cudzoziemcom? - martwiło jš, że mšż spokojnie akceptował

tę sytuację. - Ja nie mogę. Kiedy patrzš na mnie, majš coœ niedobrego w oczach.

- To tylko dlatego, że ich twarze sš inne niż nasze.

- I oni sš inni - argumentowała Zimowy ŁabędŸ. - Czy zapomniałeœ, że zabili

Małš Rękę i Księżycowš Twarz? Byli wrogo nastawieni do ludzi z mojej wioski na

Agattu. Ja myœlę, że oni sš Ÿli. Nie powinniœmy im pozwolić zostać. Powinniœmy

ich zmusić do opuszczenia wyspy... i - jeœli odmówiš - walczyć z nimi, jak to

zrobili moi ludzie. Porozmawiaj z wodzem i ostrzeż go o niebezpieczeństwie, na

jakie się narażamy pozwalajšc tym ludziom mieszkać pomiędzy nami. On ciebie

posłucha.

- Przecież oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby polować na naszego brata

wydrę morskš. Jak możemy z nimi zaczynać wojnę? - Silny Wojownik zmarszczył

twarz. - To byłoby niewłaœciwe.

- Oni œcišgnš nieszczęœcie na naszš wioskę. Czuję to - upierała się.

- Jak długo będš żyć z nami w pokoju, my też będziemy żyć z nimi w pokoju.

Cierpienie nadejdzie, gdy zaczniemy z nimi walczyć.

Patrzšc na jedzšcego męża Zimowy ŁabędŸ desperacko pragnęła zawierzyć jego

mšdroœci.

Łuka patrzył na Aleutę wychodzšcego z otworu w dachu barabara. Pokryta ochrš

parka z ptasich skór sięgała do kostek i ukrywała jego potężnš budowę. Z pozoru

wyglšdał jak każdy inny mężczyzna w wiosce, ale Łuka wiedział swoje - aby go

ocenić, wystarczyło spojrzeć na jego gruby kark.

Alaska

69

Poprzedniego wieczoru zauważył giętkoœć i zręcznoœć tego tubylca w tańcu. Teraz,

kiedy mężczyzna schodził z kopca, a mały chłopiec idšcy przy nim zabawnie

naœladował jego ruchy, wczorajszy obraz powrócił.

Łuka obliczył, że w wiosce jest piętnastu młodych i starych mężczyzn. Zerknšł na

Bielajewa, zastanawiajšc się nad prawdziwymi zamiarami tego promyszlennika. W

tej chwili uwaga Bielajewa skoncentrowana była na tubylczej kobiecie. Łuka

pochwycił pełne zainteresowania spojrzenie jej ciemnych oczu, gdy Bielajew

powoli zbliżał się do niej. Łuka już dawno przekonał się, że seks jest

niewybrednym instynktem.

- Podoba mi się twoja parka - uœmiechnšł się Bielajew, udajšc, że podziwia jej

odzież. Przecišgnšł palcem po grubym futrze wydry wzdłuż jej ramienia. Poruszyła

się, ale nie uchyliła od dotyku. Zachęcony Bielajew posuwał się dalej. - To

futro jest miękkie. Zastanawiam się, czy twoja skóra pod parkš jest tak samo

miękka. - Dotknšł futra z przodu i zatrzymał dłoń nad jej piersiš. - Założyłbym

się o to. - Zaniepokoiły jš jego sugestywne gesty i ton głosu. Odsunęła się

kilka kroków i obróciła z zamiarem ucieczki. Bielajew złapał jš za rękę. - Nie

uciekaj, po prostu zawieramy znajomoœć.

Przestraszona starała się wyzwolić z jego uœcisku. Jeden z tubylców wystšpił i

powiedział coœ ostro do Bielajewa w swoim aleuckim języku. Tłumaczenie tego

ostrzeżenia nie było konieczne -jego wojownicza postawa mówiła sama za siebie.

Łuka obserwował z napięciem całš scenę, ciekaw, czy wyniknie z tego bójka.

- Ona należy do ciebie, nieprawda? - Bielajew uœmiechnšł się zimno do tubylca i

puœcił kobietę. - Ja tylko podziwiałem jej parkę - wyjaœnił gestem i wpatrywał

się w krajowca, dopóki ten nie cofnšł się. Wtedy zawołał go z powrotem. - Może

twoja żona będzie zainteresowana wymianš swojego futra na trochę œwiecidełek. -

Wezwał mężczyznę gestem, aby podszedł z nim do plecaka leżšcego na ziemi.

Kiedy otworzył plecak i wysypał zawartoœć bocznej kieszeni na stratowanš trawę,

krajowcy zgromadzili się dookoła. Najpierw Bielajew podniósł sznurek czerwonych

korali, ale jeden z mężczyzn wypatrzył w kupce towarów inny przedmiot i porwał

go, mamroczšc coœ z przejęciem. Zaciekawiony Łuka przybliżył się i zmarszczył

brwi. Mimo że wyglšdało to jak zardzewiały żelazny bolec, żaden inny przedmiot

nie wywołał takiego poruszenia wœród krajowców. Z podnieceniem pokazywali go

Silnemu Wojownikowi i obserwowali jego reakcję. Potakujšce skinięcie ożywiło

wymianę zdań. Gdy

70

Janet Dailey

Bielajew zażšdał zwrotu żelaznego bolca, oddano mu go niechętnie. Na propozycję

wymiany potrzšsnšł przeczšco głowš i spakował swój plecak. - Czemu on nie

zamieni tego bezużytecznego kawałka żelaza na bajdarkę?

- Szekurdin skrzywił się z niezadowoleniem.

_ ifo swoje powody - zastanawiał się Łuka, nie znajdujšc odpowiedzi.

_ ? jaki jest powód, że marnuje nasz czas? Powinniœmy budować obóz i gromadzić

żywnoœć. Nie wysłał ludzi, żeby znaleŸli dobre tereny łowieckie. Trzyma icn

wszystkich tutaj w bezczynnoœci. Dobrego mamy przywódcę

- powiedział Kozak pogardliwie.

_ Może spodziewa się kłopotów.

_ Ale nie z powodu tych krajowców. Czuprow ma syna wodza jako zakładnika- A wódz

ofiarował pomoc swoich ludzi przy budowie naszej bazy. Nie mamy się czego

obawiać z ich strony.

Łuka nie w pełni zgadzał się z tš opiniš. Zostawiajšc plecak, Bielajew schowa!

coœ za koszulę i podszedł do nich. Gdyby Łuka nie widział, jak Bielajew wkłada

ten kawałek żelaza do plecaka, to przysišgłby, że właœnie schował go pod koszulš.

_ wydaje mi się, że oni sprzedaliby własnš matkę za kawałek żelaza

- uœmiechnšł się Bielajew.

_ Czemu by nie spróbować? - zaatakował Szekurdin.

_ Masz mało handlowego doœwiadczenia, nieprawda? - wyraz jego twarzy wyrażał

pogardę dla Kozaka. - Z tymi krajowcami nie należy się spieszyć- Im dłużej

czekasz, tym bardziej ich zachęcasz do tego, co masz, i tym wyższa jest cena.

- Jesteœmy kupcami czy myœliwymi? - odparował Szekurdin.

_ Nie wiem, kim ty jesteœ, Kozaku - kpił Bielajew. - Wiem tylko, że masz

szczęœcie, że jeszcze żyjesz. Jeœli nie chcesz być martwy, zejdŸ mi

z oczu.

Twarz Kozaka wykrzywił bezsilny gniew, lecz po chwilowym wahaniu szybko odwrócił

się i odszedł. Pokonany w niedawnej walce nie chciał zaczynać kłótni od nowa.

Łuka jednak wiedział, że jeœli tylko mu się uda, będzie szukał innych sposobów

pokonania Bielajewa.

_ Hej, odsuńcie się od mojego plecaka. - Słyszšc nagły okrzyk Bielajewa Łuka

spojrzał na Aleutów. Jeden z nich stał bliżej plecaka niż inni. Bielajew

podszedł do swoich rzeczy i szybko je przeszukał. - Nie ma go - krzyknšł

oskarżycielko stajšc przed krajowcem, który pierwszy wzišł do ręki żelazny

Alaska

71

bolec. - Tyœ go ukradł. Ty złodziejski dzikusie! Gdzie on jest? - złapał Aleutę

za nadgarstki i siłš otworzył mu dłonie, które okazały się puste. - Gdzieœ to

schował? Któremu ze wspólników to oddałeœ?

Bielajew chwycił podejrzanego za stojšcy kołnierz parki i zaczšł go zaciskać,

gniotšc pięœciš jego gardło. Przestraszony tubylec usiłował się uwolnić z

uœcisku, gdy Bielajew pchnšł go w kierunku niepewnie spoglšdajšcych towarzyszy.

- On ukradł żelazo - powiedział Bielajew promyszlennikom. - Jeœli mu to ujdzie

na sucho, to inni rozkradnš wszystko, co mamy. Trzeba go przykładnie ukarać -

zwrócił się do myœliwego po lewej stronie. - Zastrzel go.

Cel był łatwy. Kiedy myœliwy przyłożył drewnianš kolbę do ramienia, Łuka

przygotował się na huk wystrzału. Strzelba zagrzmiała, błysnšł ogień i uniósł

się dym z prochu. Kobieta krzyknęła, a uderzenie ołowianej kuli przewróciło na

ziemię œmiertelnie rannego krajowca. Usłyszano płacz dziecka. W tym samym

momencie potężny mężczyzna, zamiast cofnšć się ze strachu, skoczył do przodu,

zbyt szybko, aby Łuka mógł zareagować. Wyrwał strzelbę z rd^promyszlennifa i

zgišł długš lufę w podkowę. Ten pokaz siły sprawił, że wszyscy jakby wroœli w

ziemię. Rozbrojony myœliwy wycišgnšł nóż i zaatakował potężnego Aleutę.

- Nie! - krzyknšł Łuka, wiedzšc, że ostrze noża nie powstrzyma krajowca. Ale

promyszlennik albo go nie usłyszał, albo na niego nie zważał. Aleuta

złapał nóż i złamał go jak gałšzkę, a potem zacisnšł palce na gardle myœliwego.

Inni tubylcy, zachęceni tym sukcesem, ruszyli do ataku.

- Zabić ich! Zabić ich wszystkich! - ryk rozkazu poderwał Rosjan do akcji. Łuka

szybko znalazł pozycję do najlepszego strzału w kierunku Aleuty

i wypalił. Zobaczył jak mała, okršgła dziurka pojawia się na skroni trafionego,

a jego ciało drga konwulsyjnie. Gdy Łuka kštem oka dostrzegł atakujšcego i

rzucił się, by odparować uderzenie noża, nie było już czasu na powtórne

naładowanie broni. Unikajšc ostrza wygišł się wykręcajšc nadgarstek krajowca i

pakujšc mu jednoczeœnie w brzuch nóż, głęboko po rękojeœć, by dokończyć akcję.

Czerwona fontanna krwi trysnęła z ust tubylca, oblewajšc Łukę. Huk strzelb,

piski i krzyki, wrzaski przestraszonych dzieci dochodziły z oddali.

Najgłoœniejszy wydawał się Łuce szum własnej krwi w uszach i gwałtowne bicie

serca. Te dŸwięki zamazywały inne odgłosy bitwy. Rozpoczęło się zabijanie i nie

było już sposobu, żeby je powstrzymać.

72 Janet Dailey

Zimowy ŁabędŸ wyszła z barabara wkrótce po Silnym Wojowniku. Aby uniknšć

niemiłych jej cudzoziemców, nie przyłšczyła się do kobiet z wioski. Wzięła

koszyk i poszła na trawiaste łški za wioskš zbierać jagody.

Nie odeszła daleko, kiedy usłyszała huk i krzyk kobiety. To musiał być grzmišcy

kij. Zaskoczona upuœciła koszyk. Widziała zamieszanie w wiosce, ludzi

biegajšcych we wszystkich kierunkach jak maskonury. Dotarło do niej łkanie

wystraszonych dzieci. Bojšc się o syna, pobiegła do wioski.

W samym œrodku walczšcych dostrzegła Silnego Wojownika z rękami na gardle

jednego z cudzoziemców i twarzš stężałš z wœciekłoœci. W sekundę póŸniej

dostrzegła Prosty Chód, jak Ÿ powagš obserwował ojca. Płaczšc, trzymała go w

ramionach, chcšc osłonić przed ogłuszajšcym hukiem wystrzałów. Postanowiła

uciekać z wioski, aby ocalić syna od niebezpieczeństwa, gdy Prosty Chód krzyknšł.

Zimowy ŁabędŸ zobaczyła, że Silny Wojownik z twarzš zastygłš jak œmiertelna

maska powoli osuwa się na ziemię. Krew płynęła z dziury w jego skroni. Z trudem

łapała powietrze z przerażenia widzšc zakrwawione ciała leżšce na ziemi, wœród

których nie było żadnego cudzoziemca. Opór Aleutów został złamany. Pozostali

przy życiu mężczyŸni w panice zaczęli uciekać, ale przeœladowcy gnali za nimi.

Widziała, jak trzech z nich złapało Kamiennš Lampę, starzejšcego się wodza

wioski, i rzuciło się na niego z nożami.

Przerażona obawiała się, że wszyscy zostanš zabici. Chciała dobiec do skalnej

œcieżki i ukryć się w górach, ale zatrzymała jš Kobieta Tkaczka.

- Nie. Tędy nie ma drogi ucieczki. - Łzy spływały po policzkach starej kobiety,

chociaż w jej oczach nie było paniki. - Oni goniš każdego i zabijajš nożami.

- Prosty Chód. - Wzięła za głowę chłopca i mocno przycisnęła do siebie.

- Muszę go ukryć przed nimi.

- ChodŸ! - Kobieta Tkaczka spiesznie wdrapała się na pokryty ziemiš bok

barabara, do otworu dachowego, i popchnęła Zimowego Łabędzia w kierunku drabiny,

żeby zeszła pierwsza. Jej stare nogi nie były tak sprawne i wolniej schodziła po

wšskich stopniach. - Schowaj go w dziurze w œcianie.

- Wykonała niecierpliwy gest w kierunku niszy.

- Tak - ffozumiała wreszcie Zimowy ŁabędŸ.

Pobiegła wzdłuż œciany do wydzielonej niszy, przesłoniętej matš z trawy. Gdy

podniosła matę, zobaczyła wykopane w ziemnej œcianie pomieszczenie, które

służyło jako składzik. Przytuliła mocno Prosty Chód, myœlšc, że może

Alaska

73

ostatni raz trzyma swojego chłopca w ramionach, po czym posadziła go w

zagłębieniu niszy. Było tam mało miejsca. Musiał siedzieć z podkurczonymi nogami,

głowš dotykajšc ziemnego dachu.

- Słuchaj mnie uważnie. - Jej głos załamał się. W oczach chłopca było

zdziwienie i trwoga. Zimowy ŁabędŸ opanowała się z trudem. - Musisz tu zostać w

ukryciu. Nie wydawaj żadnego dŸwięku. Bez względu na to, co się stanie - bez

względu na to, co usłyszysz, zostań tutaj, aż ci wszyscy obcy odejdš.

- Kiedy przyjdziesz?

- Nie martw się o mnie - uœmiechnęła się, żeby dodać mu otuchy. - Zostań tutaj.

- Krzyki i piski przerażenia dochodzšce z zewnštrz nie były już tak głoœne. -

Wkrótce cudzoziemcy przyjdš sprawdzać, czy ktoœ nie schował się w œrodku.

Odrywajšc wzrok od twarzy syna, Zimowy ŁabędŸ opuœciła matę. Kobieta Tkaczka

pomogła jej wygładzić przesłonę, żeby wisiała prosto. Potem szybko odsunęły się

od niej na œrodek barabara.

W otworze dachu ukazała się pokryta zarostem twarz z okršgłymi oczami. Zimowy

ŁabędŸ cofnęła się, ale nie było gdzie uciekać. • Instynktownie przysunęła się

do Kobiety Tkaczki. Mężczyzna krzyknšł coœ, potem zaczšł schodzić z drabiny

niosšc swój grzmišcy kij, a za nim następny cudzoziemiec pochylał się już nad

otworem w dachu.

Pierwszy mężczyzna zszedł do połowy drabiny i zeskoczył na ziemię. Poruszał się

ostrożnie po barabara, przeszukujšc nisze mieszkalne i stale oglšdajšc się na

znieruchomiałe kobiety. Zimowy ŁabędŸ wstrzymywała oddech, a mięœnie jej gardła

były naprężone w niemym okrzyku do syna, by siedział cicho w swej kryjówce.

Wreszcie mężczyzna zbliżył się do nich i dał znak, żeby weszły na drabinę.

Zimowy ŁabędŸ przepuœciła starš kobietę przodem i posuwajšc się za niš czuła

twarde dotknięcie strzelby na plecach. Nie oœmieliła się jednak krzyknšć z obawy,

żeby Prosty Chód nie zapomniał jej instrukcji i nie wybiegł zobaczyć, co się

stało.

Z wierzchołka domu mieszkalnego widziała pobojowisko, porozrzucane, poskręcane w

œmiertelnych skurczach ciała mężczyzn, płaczšce kobiety poruszajšce się między

nimi, błškajšce się dzieci o zatrwożonych i zalanych łzami twarzach. Wszyscy

mężczyŸni byli nieżywi, co do jednego. Cudzoziemcy oszczędzili tylko kobiety i

dzieci. Zimowy ŁabędŸ przypuszczała, że będš chcieli je zabrać do swoich wiosek

za wodami i zrobić z nich niewolników.

74 Janet Dailey

Nogi same zaniosły jš do ciała Silnego Wojownika. Cudzoziemcy nie próbowali jej

zatrzymać. Uklękła przy nim, patrzšc w jego pozbawione życia oczy. Cicho płaczšc,

łagodnym ruchem zamknęła mu powieki.

Ramiona jej ugięły się pod ciężarem winy. To ona chciała wypędzić cudzoziemców z

wyspy, chciała, żeby mężczyŸni z wioski walczyli i pozbyli się intruzów. Teraz

wszyscy sš nieżywi, łšcznie z Silnym Wojownikiem, jej niezwyciężonym mężem.

Przesunęła palcami po jego szerokich policzkach - skóra była wcišż ciepła, ale

bez oznak życia.

lvobišc przeglšd pola walki Łuka naliczył piętnaœcie trupów - wszyscy doroœli

mężczyŸni z wioski. Spojrzał na swoich towarzyszy promyszlenników i zauważył, że

ich twarze majš dziki, zacięty wyraz. Ich rany były lekkie, kilka szram i

złamana ręka Kmietewskiego. Odwracajšc się wzišł głęboki oddech, żeby uspokoić

roztrzęsione nerwy, i poczuł zapach swojego ubrania - krew, proch i pot. Nie

czuł ani satysfakcji, ani żalu z powodu eksterminacji tubylców. Po prostu

skończyło się zabijanie, potencjalna groŸba została wyeliminowana. Poszedł

zameldować się Bie-lajewowi.

- Wszyscy nie żyjš - potwierdził. - Co chcesz zrobić z ciałami?

- Niech kobiety zajmš się nimi tak, jak chcš. To da im zajęcie - uœmiechnšł się

zimno.

Łuka kiwnšł głowš, potem zobaczył kobietę klęczšcš przy ciele potężnego

mężczyzny, którego zabił. Widział, jak zamyka mu oczy. Jej mokre od łez policzki

wywołały w nim nieokreœlone uczucie wstydu. Nie trwało ono długo, bo idšc dużymi

krokami ukazał się Szekurdin w koszuli splamionej krwiš. Wydawał się chory

patrzšc na pole walki i trzšsł się z wœciekłoœci podchodzšc do Bielajewa.

- Ty nie jesteœ myœliwym, Bielajew. Ty jesteœ żšdnym krwi mordercš, który

zabija dla zabijania.

- Wyglšdasz blado, Kozaku.

- Zmasakrowałeœ tych ludzi dla bezwartoœciowego kawałka żelaza. - Zęby miał tak

œciœnięte, że słowa wydobywały się z trudem. - Gdzie on teraz jest, Bielajew?

Gdzie jest ten kawałek metalu, dla którego kazałeœ zamordować tych wszystkich

mężczyzn?

Bielajew sięgnšł za koszulę i wyjšł żelazny bolec.

Alaska

75

- Mam go tutaj.

- I domyœlam się, że miałeœ go przez cały czas - powiedział oskarżycielsko

Szekurdin. - Chciałeœ mieć powód, żeby ich zabić. Tego właœnie chciałeœ, prawda?

- Tak. Teraz mam łodzie, które nas nic nie kosztujš, schronienia na zimę już

wybudowane, kobiety do gotowania, szycia i ogrzewania naszych łóżek.

- To z powodu kobiet. Wszystko po to, żebyœ mógł mieć kobietę. To dlatego nie

kazałeœ zabić kobiet. - Szekurdin z obrzydzeniem wykrzywił usta.

- No, Szekurdin, czy nie życzysz sobie towarzystwa jednej z tych kobiet? -

szydził Bielajew. - Może nie jesteœ mężczyznš?

- Ty nie masz mózgu. Ty myœlisz kutasem! Czy nie zdajesz sobie sprawy, co tutaj

narobiłeœ? Zakładnik, którego ma Czuprow, jest teraz dla nas bezużyteczny.

- Czuprow może sobie znaleŸć innego. - Wzruszył obojętnie ramionami.

- Ty głupcze! Czy krajowcy będš mieli do nas teraz zaufanie?

- Co mnie obchodzi, czy majš do mnie zaufanie? Niech się mnie bojš

- stwierdził Bielajew.

- Odpowiesz za masakrę bez powodu, Bielajew - zagroził Szekurdin.

- Mam zamiar donieœć o twoim działaniu ze szczegółami.

- Zrób to. - Szyderczy uœmiech nie opuszczał twarzy Bielajewa. - Kto się

przejmie œmierciš piętnastu dzikusów? Bóg jest wysoko na niebie, a caryca daleko.

Powiedz Czuprowowi. To nic nie zmieni.

- Powiem mu. A jeœli on nie każe cię wychłostać, to powiem urzędnikowi

rzšdowemu w Bolszerecku.

- Twoje groŸby przerażajš mnie, Kozaku - zażartował Bielajew, potem odrzucił

głowę i zaœmiał się głoœno. - IdŸ. IdŸ i donieœ o moich przestępstwach

Czuprowowi.

- Zrobię to. Potem będę patrzył, jak bat odziera ci skórę z pleców

- powiedział Szekurdin, szykujšc się do odejœcia.

- WeŸ dwóch ludzi ze sobš, Kozaku - Bielajew krzyknšł za nim. - Żeby nieœli

proch i amunicję, którš przyœle Czuprow.

9

Mgła zasnuła miejsce masakry. Jej smużki dostawały się do na wpół ukrytego domu

przez nadziemny dach, ale migotliwe płomienie kamiennych lamp powstrzymywały jš,

wysyłajšc spirale czarnego dymu z palšcych się knotów z mchu, zanurzonych w

tłuszczu foczym. Hałaœliwi promyszlennicy siedzieli w œwietle, na podłodze,

jedzšc z apetytem posiłek przygotowany dla nich przez aleuckie kobiety, które

kuliły się w ciemnoœciach.

Bielajew patrzył błyszczšcymi, ciemnymi oczami, jak młoda kobieta wybiegła do

przodu na jego zawołanie o wodę, przynoszšc mu jš w pojemniku zrobionym z

osierdzia morsa. Wzišł go, nalał sobie wody do ust, potem wypluł prawie wszystko.

- Mężczyzna potrzebuje czegoœ mocniejszego - powiedział do swoich ludzi. -

Jutro wyœlemy kobiety, żeby nam nazbierały trawy turówki i zrobimy na niej

spirytus. Mężczyzna potrzebuje swojej codziennej dawki, żeby rozgrzać koœci.

Rosyjscy myœliwi przytaknęli ochoczo. Bielajew wycišgnšł rękę z pojemnikiem w

kierunku kobiety. Spojrzał na niš, a jego zainteresowanie wyraŸnie wzrosło,

kiedy w œwietle lampy uwydatniły się rysy jej twarzy. Chwycił jš za kostkę,

uniemożliwiajšc odejœcie.

- Już dosyć jedzenia. - Odstawił drewniany talerz z lubieżnym uœmiechem. - Czas,

żebyœmy popróbowali naszych innych zdobyczy.

Przesunšł rękš po jej nodze, podnoszšc długš futrzanš parkę i odkrywajšc

umięœnionš łydkę. Wyrwała mu się i cofnęła do gromady cicho siedzšcych w ciemnej

częœci pomieszczenia kobiet. Bielajew podniósł się i powoli idšc

Alaska

11

za niš starał się odcišć jej drogę do współtowarzyszek. Podkradał się jak kot do

myszy, to posuwajšc się do przodu, to cofajšc, robišc jej przejœcie, a potem

skaczšc i blokujšc drogę.

Łuka obserwował tę zabawę wybierajšc rękš resztki jedzenia z miski, potem

oblizał palce zabrudzone rybami. Gdy skończył, wytarł usta i brodę dłoniš,

podczas gdy kobieta aleucka wcišż udawała, że skrada się w jednym kierunku, a

rzucała się w innym.

- Złap jš, Nikołaju Dmitriewiczu. - MężczyŸni zaœmieli się, kiedy kobiecie

udało się kolejny raz umknšć ich przywódcy.

Bielajew złapał jš, zanim zdšżyła dotrzeć do innych kobiet, i przycisnšł do

siebie. Starała się bronić, ale jej opór natychmiast ustał, gdy poczuła lekkie

uderzenie w głowę. Włożył palce w czarny węzeł jej włosów, odginajšc jej głowę

do tyłu, tak by spojrzała na niego.

- Dziœ rano chętnie na mnie patrzyłaœ - przypomniał jej z uœmiechem. - Teraz

mnie masz. - Odwrócił się i popatrzył na innych. - Na co czekacie? ChodŸ, Łuko

Iwanowiczu. - Wcišż trzymajšc swojš zdobycz, złapał najbliżej stojšcš kobietę za

rękę i rzucił jš do przodu. - WeŸ tę.

Potknęła się i upadła obok Łuki na zasłanš trawš podłogę. Leżała pokornie nie

starajšc się podnieœć ani spojrzeć na niego. Łuka popatrzył na jej czarne jak

smoła włosy i błysk białej koœci w uchu. Nie odczuwał specjalnego pożšdania, ale

wiedział, czego inni spodziewali się po nim.

Wstajšc, wzišł jš za rękę, którš osłaniała się od strony podłogi, i pocišgnšł za

sobš. Trzymała głowę opuszczonš i odwracała twarz, ale on i tak nie miał ochoty

na niš patrzeć. Z nisz usytuowanych wzdłuż œcian barabara wybrał najbliższš.

Kiedy zbliżał się do niszy, kobieta zaczęła stawiać opór, lecz silne szarpnięcie

położyło kres jej usiłowaniom i posłusznie weszła pierwsza do œrodka.

Łuka opuœcił wewnętrznš zasłonę, nie majšc zamiaru dostarczać rozrywki swoim

towarzyszom. Obróciwszy się, zobaczył kobietę skulonš na macie do spania, w

pewnym oddaleniu od œciany wykopu. Teraz ona patrzyła na niego. Pomimo półmroku

rozpoznał kobietę, którš widział klęczšcš przy ciele wioskowego mocarza -

mężczyzny zabitego przez niego.

Po krótkim wahaniu dał jej znak, żeby zdjęła parkę z wydry morskiej. Niechętnie

poddała się jego rozkazowi, co zauważył po sposobie, w jaki podnosiła parkę,

żeby jš zsunšć przez głowę. Pobudził go widok jej bladej

78 Janet Dailey

skóry, błyszczšcej jak koœć słoniowa w ciemnoœci. Przypomniał sobie swojš

pierwszš wizytę w barabara, kiedy stosunki z tubylcami były jeszcze

przyjacielskie. Wtedy kobiety zdejmowały parki i chodziły nago, bo było im

goršco.

To ciało było ciałem kobiety, ale koœciane ozdoby i tatuaże na jej twarzy

przypominały, że była z innego plemienia. Leżała na macie z odwróconš głowš i

zamkniętymi oczami. Łuka wzišł jš bez żadnej gry wstępnej. Długie tygodnie

abstynencji seksualnej przyspieszyły wytrysk. Zimowy ŁabędŸ leżała nadal

nieporuszona, z zaciœniętymi wargami.

Przywarł do niej całym ciałem powoli odzyskujšc siły. Poczuł pot spływajšcy spod

kołnierza koszuli, bicie własnego serca i swój ciężki oddech, ale zaspokojenie

seksualne nie przyniosło mu prawdziwej przyjemnoœci. Wyprostowujšc się, by

podcišgnšć spodnie, Łuka widział, że nadal leżała nieporuszona. Nie patrzšc na

kobietę, szybko opuœcił pomieszczenie i powrócił do wspólnej izby.

Spokojnie zapalił fajkę, nie zwracajšc uwagi na rozgoršczkowanš atmosferę

rozpustnej zabawy, wybuchy ordynarnego œmiechu i wykrzykiwane sproœne słowa.

Teraz promyszlennicy byli panami całej wioski i nie musieli się z nikim liczyć

ani nikogo bać. Silny Wojownik już nie żył.

Skulony pod œcianš swojej kryjówki Prosty Chód był przerażony odgłosami

dochodzšcymi z zewnštrz. Jeszcze przed chwilš słyszał hałas w niszy rodziców -

ciężki oddech mężczyzny i rytmiczne ruchy ciał uprawiajšcych seks. Nie były to

jednak miękkie, kwilšce dŸwięki, które zwykle wydawała jego matka leżšc w

ramionach ojca. Mężczyzna już wyszedł, ale ona - jak przypuszczał - wcišż tam

była.

Czuł się wystraszony i głodny. Pamiętał, że matka kazała mu pozostać w tym

ciemnym zagłębieniu, ale on już nie chciał dłużej być sam. Cicho, ostrożnie

Prosty Chód odepchnšł przedzielajšcš matę, żeby zajrzeć do niszy. Po

atramentowej ciemnoœci jego kryjówki œwiatło przenikajšce przez boczne rozcięcia

maty wydawało się jasne. Matka leżała naga na macie do spania, patrzšc

niewidzšcymi oczami na pokryty trawš sufit. Była tak samo nieruchoma jak jego

ojciec, kiedy upadł.

Zaniepokojony Prosty Chód zapomniał o ostrożnoœci i wyœlizgnšł się z ziemnej

dziury. Trawiasta mata zachrzęœciła i Zimowy ŁabędŸ podniosła

Alaska 79

głowę w jej kierunku. Chłopiec zatrzymał się w poczuciu winy, wiedzšc, że

powinien był pozostać w tej ciemnej, dusznej dziurze, ale ona szybko podniosła

się i rzucajšc przestraszone spojrzenie przez ramię wycišgnęła do niego ręce.

Zaczęła wpychać go gwałtownie z powrotem do kryjówki, potem jednak zawahała się

i wzięła w ramiona, mocno przytulajšc do siebie.

Stało się coœ bardzo niedobrego, ale on nie wiedział, co to było. Przytulała go

mocno, przyciskajšc swoje pełne, twarde piersi do jego ciała. Nie przyniosło mu

to uspokojenia ani zadowolenia, lecz jeszcze bardziej wystraszyło.

Zasłona z trawy oddzielajšca niszę od dużego, wewnętrznego pomieszczenia

barabara uniosła się nagle. Prosty Chód zamrugał odzwyczajonymi od œwiatła

oczyma i zobaczył wynurzajšcš się postać mężczyzny - jednego z cudzoziemców -

która zasłoniła œwiatło. Matka przytuliła go mocniej i osłoniła swoim ciałem,

podczas gdy Prosty Chód patrzył na twarz tego mężczyzny z poszarpanš białš

bliznš, która powodowała, że miał przymknięte jedno oko.

Ręka mężczyzny poruszyła się i kobieta cicho krzyknęła ze strachu, ale ręka

ominęła ich kierujšc się ku skręconej macie, za którš była kryjówka. Mężczyzna

spojrzał przecišgle na chłopca, potem odwrócił się i opuœcił niszę mieszkalnš.

Minęło kilka długich minut, zanim Prosty Chód poczuł, że ciało matki nie jest

już tak napięte i że nie przyciska go do siebie z takš siłš.

Słońce błysnęło przez szparę w chmurach, a fale odbijały jego blask. Dwóch

rosyjskich myœliwych stało po uda w wodzie zatoki i trzymało bajdarkę, by Łuka

mógł wejœć do wysmukłej, wygładzonej łodzi aleuckiej, odmiany jednoosobowego

kajaka. Wycišgajšc nogi, poczuł napięcie mięœni pleców. Ktoœ podał mu wiosło.

Dał znak swoim pomocnikom, że jest gotów.

Wioska miała tylko jeden bajdar. Nie było najlepszym rozwišzaniem dla dziesięciu

promyszlenników polowanie na wydrę morskš z tej samej dużej łodzi ze skór. Tuzin

bajdarek zgromadzonych na plaży dostarczał dodatkowych œrodków transportu dla

myœliwych i pozwalał na polowanie w różnych miejscach. Ale bajdarki były małymi,

lekkimi łódkami i myœliwi obawiali się, czy poradzš sobie z nimi na wzburzonym

morzu. Łuka zdecydował się wypróbować łódkę na osłoniętych wodach zatoki.

80 Janet Dailey

Promyszlennicy wypchnęli bajdarka na fale i Łuka umoczył wiosło w wodzie. Prawie

natychmiast łódka ze skór wywróciła się i znalazł się pod wodš, głowš w dół, w

zielonej głębinie przeszywanej błyskami słońca. Bezładnie młócił wiosłem na

oœlep, starajšc się wydobyć na powierzchnię i wyprostować łódŸ, ale nic nie

pomagało. Płuca rozsadzał mu brak tlenu. Wbił koniec wiosła w dno, ale udało mu

się tylko zmšcić wodę podnoszšc muł i wzniecajšc pełno pęcherzyków powietrza.

Nagle bajdarka zaczęła się prostować, a jakieœ ręce złapały go i wydostały z

kipieli razem z łódkš. Kaszlšc i krztuszšc się wodš patrzył na dwóch mężczyzn,

którzy uratowali go, a teraz popychali bajdarka na płyciznę.

- Bym się, cholera, utopił - zaklšł łapišc powietrze.

- Czy nie jesteœ na tyle mężczyznš Łuko Iwanowiczu, żeby dać radę takiej małej

łódce? - szydził Bielajew stojšc na brzegu.

Łuka spojrzał na niego twardo i powiedział do swoich dwóch zbawców:

- Spróbuję znowu, jak tylko złapię oddech.

Tym razem nie brał się tak szybko do wiosła, czekał, aż wyczuje stabilnoœć łodzi.

Poczštkowo tylko muskał wiosłem powierzchnię, ale kiedy zanurzył je głębiej,

œrodek ciężkoœci przesunšł się i bajdarka wywróciła się znowu. Promyszlennicy

musieli go ratować. Za trzecim razem wypłynšł dalej na głębokš wodę - i wywrócił

się jak poprzednio. Gdy udało mu się wyprostować łódŸ, opity wody, poczuł zimny

strach przed morskim grobem, który omal go nie pochłonšł.

Siedział skulony, wypluwajšc wodę i wymiotujšc, bojšc się poruszyć, żeby znowu

nie wywrócić bajdarki i nie znaleŸć się na otwartym morzu, wyniesiony przez

zbliżajšcy się przypływ. Łuka dosłyszał œmiech dochodzšcy z brzegu i zobaczył,

jak dziesięcioletni chłopiec aleucki wiosłuje w bajdarce. Chłopak zręcznie

wmanewrował swojš łódŸ wzdłuż łodzi Łuki i zwišzał je razem. Chociaż na jego

twarzy nie było cienia uœmiechu, Łuka przysišgłby, że ten dzieciak wyœmiewa się

z niego. W milczeniu znosił wstyd, gdy mały wioœlarz prowadził jego łódŸ na

brzeg.

Wydłużony ostry dziób dotknšł dna na płytkiej wodzie i Łuka natychmiast opuœcił

bajdarka, brnšc do brzegu. Nie zwracał uwagi na żartobliwe poszturchiwania

swoich towarzyszy. W tej chwili czuł, że nic nie mogłoby go zmusić do

wypłynięcia, żeby jeszcze raz znaleŸć się w tej œmiertelnej pułapce.

Alaska 81

Zbierajšc jeżowce i mięczaki z miejsc, z których ustšpił już przypływ, Zimowy

ŁabędŸ widziała, co działo się w zatoce. Całš sobš pragnęła, aby morze napełniło

płuca tego mężczyzny swojš słonš wodš. Ale mężczyzna, którego stała się

niewolnicš, szedł po plaży bezpieczny. Jej nadzieja umarła. Nic już nie mogło

uwolnić ani jej, ani reszty wioski. Grzmišce kije dawały cudzoziemcom wielkš

potęgę; wiedziała, nauczona gorzkš lekcjš, że jej ludzie nie mogli walczyć i

zwyciężać.

Coœ zwróciło jej uwagę przy ujœciu zatoki, nad którš chmury zwarły się znowu,

zasłaniajšc słońce. Zobaczyła dwie bajdarki zmierzajšce do plaży. Bała się tego

dnia, kiedy Wšsaty, brat Silnego Wojownika, powróci z innymi myœliwymi z wioski.

Cudzoziemcy zabili przecież wszystkich mężczyzn, więc i ich również zabijš.

Zimowy ŁabędŸ krzyknęła, żeby ich ostrzec, ale wiatr zniósł jej okrzyk w stronę

cudzoziemców. Zobaczyli bajdarki i wzięli do ršk swoje grzmišce kije. Zimowy

ŁabędŸ spoglšdała bezsilnie, jak Wšsaty i jego towarzysze zbliżajš się do brzegu,

nieœwiadomi niebezpieczeństwa.

Łuka obserwował wiosłujšcych krajowców ustawiajšcych swoje bajdarki tak, żeby

pokonać fale i nie dostać się na ich grzbiet. Niechętnie, ale z uznaniem

podziwiał ich zręcznoœć, wiedzšc już, jakie muszš pokonywać trudnoœci. Kiedy

zobaczył ciała morsa i wydry przywišzane do pokładu, ocenił ich umiejętnoœci

jeszcze wyżej. Błyszczšce futro było jedynym magnesem mogšcym zmusić go do

wejœcia do bajdarki.

- Czy ich zabijemy? - spytał ktoœ Bielajewa.

- Nie - powiedział Łuka. - Niech nas nauczš pływać swoimi łodziami. Bielajew

już otworzył usta, żeby wyrazić sprzeciw, potem jednak rozważył

tę propozycję i wolno skinšł głowš na znak zgody.

- Masz rację. Oni mogš nam się jeszcze przydać. Poza tym cóż czterech myœliwych

może nam wszystkim zrobić? Mamy ich kobiety i dzieci. Muszš robić to, co im

każemy.

Kiedy myœliwi aleuccy wyszli na brzeg, spodziewajšc się przyjacielskiego

przyjęcia, zostali znienacka pozbawieni broni i wzięci do niewoli przez

promyszlenników. Poprowadzono krajowców do wioski. Po drodze spotkali Szekurdina

powracajšcego z dwoma myœliwymi z głównego obozu artelu.

- No? - zaatakował Bielajew Kozaka, kiedy ten składał mu raport. - Co

powiedział Czuprow?

- Nic - odpowiedział Szekurdin odsłaniajšc zęby.

82 Janet Dailey

- Przysłał wam kule i proch - powiedział jeden z powracajšcych myœliwych,

uœmiechajšc się do Kozaka.

- A co, nie mówiłem? - triumfował Bielajew.

Z/imowy ŁabędŸ nie miała możliwoœci porozumienia się z Wšsatym aż do wieczora,

kiedy przyniosła mu jedzenie. Wiedział już o œmierci innych mężczyzn. Patrzšc na

niš miał w oczach rozpacz i desperację.

- Co powinniœmy zrobić? - pytał z niepokojem. - Zadaję sobie pytanie, co

zrobiłby Silny Wojownik. Czy uciekłby i dotarł do innych wiosek na wyspie,

zebrał wojowników i rozpoczšł wojnę z cudzoziemcami? Czy to właœnie powinniœmy

zrobić?

- Nie. - Przedtem chciała walki, teraz widziała jej bezcelowoœć. - Ci ludzie

pokonajš nas swoimi grzmišcymi kijami. Oni nas wszystkich zabijš. Patrz. -

Pokazała mu częœciowo spłaszczonš ołowianš kulę. - To jest to, co zabija.

Wycišgnęłam to z dziury w czaszce Silnego Wojownika. Myœlę, że to zostało

wyrzucone z grzmišcego kija. Widziałam, jak oni wkładali to do jego pustego

końca.

- Moje serce zwraca się przeciwko nim - stwierdził Wšsaty.

- Tak samo jak moje. Ale Silny Wojownik mšdrze doradzał utrzymanie pokoju. -

Zimowy ŁabędŸ usiłowała myœleć tak jak jej mšż i obstawać przy jego

przekonaniach. Jej rady przyniosły udrękę całej wiosce i ból niewoli. - Nie

oprzesz się im. A przecież ciebie nie zabili. Gdyby inni nie walczyli, może

cudzoziemcy oszczędziliby ich. Nie zabiliby Silnego Wojownika, gdybym go nie

namawiała do wystšpienia przeciwko nim. Muszę teraz nieœć ten ciężar.

Łuka zobaczył dwie skulone obok siebie postacie i podszedł do spiskujšcych.

Złapał rękę kobiety, którš uczynił swojš konkubinš, i pchnšł jš w przeciwnym

kierunku.

- Mylisz się, jeœli myœlisz, że zamordujesz mnie we œnie, kobieto! W jego

głosie grzmiała pogróżka, więc poddańczo schyliła głowę.

tf

Ten incydent zwrócił uwagę Łuki na tubylca z mocno owłosionš twarzš. Wybrał

właœnie tego Aleutę, żeby nauczył go sztuki kierowania bajdarkš. Jeœli planowali

jakšœ zdradę, to wolał mieć tego tubylca na oku. Mężczyzna ten wydawał mu się

jednak potulny z natury. Bez względu na to, jak go poganiał, myœliwy nigdy nie

wykazywał gniewu i ani razu nie stracił cierpliwoœci z powodu nieCTęcznoœci Łuki

w bajdarce.

Przy końcu miesišca Łuka z powodzeniem pływał po zatoce i wyprawiał się na

otwarte morze. Przy okazji nauczył się trochę języka aleuckiego, a tubylec

poznał parę rosyjskich słów. Porozumiewali się więc ze sobš mieszaninš języka

rosyjskiego i aleuckiego, a trochę na migi.

Przez ten czas promyszknnicy zaznajomili się z tš częœciš wyspy i zgromadzili

zapas żywnoœci, co dziwiło Aleutów. Morze było ich farmš, z której zbierali

żniwo, kiedy zaszła potrzeba, a chude okresy tylko niekiedy trwały długo. Znali

głód, ale nigdy nie zaznali klęski głodu. Największym problemem Rosjan było

przekonanie tubylczych kobiet, że oni wolš gotowane jedzenie od surowego.

Łuka wyruszył w morze z wielkš niecierpliwoœciš i nadziejami na zdobycie jak

największej iloœci futer. Jego oczekiwania jednak spełzły na niczym. Po pierwsze

zorientował się w ograniczeniach, jakie stwarza polowanie w dużej, otwartej

łodzi ze skór. W bajdarze mieœciła się, co prawda, spora grupa myœliwych, ale

jego rozmiar utrudniał zbliżenie się do *ydry morskiej oraz uniemożliwiał

manewrowanie przy poœcigu. Rzadko udawało im się podejœć na tyle, żeby rzucić

harpun. Usiłowali strzelać do

84 Janet Dailey

wydry ze strzelb, ale szybko przekonali się, że martwy ssak morski natychmiast

tonie. Łuka widział wiele tych cennych zwierzšt znikajšcych mu z oczu w ciemnych

wodach morza.

Długa, gładka bajdarkš najlepiej nadawała się do polowania na tę zdobycz. Znowu

Łuka skorzystał z usług Aleuty, którego imię brzmiało, jak się dowiedział,

Wšsaty. Tym razem wzišł go jako przewodnika. Najpierw polowali w dwuosobowej

bajdarce z Łukš na tylnym siedzeniu, żeby mógł mieć krajowca na oku.

Łuka był zawsze dumny ze swoich zdolnoœci łowieckich. Ale pomiędzy polowaniem na

lšdzie a polowaniem na morzu była ogromna różnica. Ziemia jest stabilna, można

po niej chodzić, jeœli jesteœ zmęczony, możesz położyć się i odpoczšć. Podczas

burzy myœliwy ma się gdzie schronić i przeczekać jš. Zwierzę zostawia na ziemi

tropy. A morze jest bez przerwy w ruchu, burzy się, opada i wznosi ogromnymi

falami. Jego powierzchnia rzadko bywa spokojna, szczególnie w zimie, kiedy wiatr

wieje z huraganowš siłš, rozbijajšc morze na pianę pyłu wodnego, odpychajšc

œnieg i lód na boki. Morze jest również niebezpieczne, bo usypia czujnoœć, a kto

nie ma się na bacznoœci, ryzykuje, że wpadnie w odmęty. Łuka był stale œwiadomy,

że znalezienie się w lodowatej wodzie oznacza œmierć w cišgu kilku minut.

Nie było również punktów orientacyjnych na otwartym morzu. Łuka wiele razy czuł

się kompletnie zdezorientowany, nie majšc pojęcia, w którym kierunku leży wyspa.

Najpierw myœlał, że Wšsaty specjalnie myli kierunek, że to jest częœć spisku

majšcego na celu zabicie go. Ale Aleuta nigdy się nie zgubił i zawsze przywoził

go bezpiecznie na wyspę. Kiedy pytał o to krajowca, ten odpowiadał, że pamięta

drogę, kierunek, jaki obrał, jak długo płynšł, kiedy zawrócił, w którym miejscu

- przy zmianie wiatru - odwracał kolejnoœć manewrów.

Przy polowaniu na wydrę morskš trzeba było jš najpierw znaleŸć, potem podpłynšć

wystarczajšco blisko, żeby rzucić harpunem. Żadne z tych zadań nie było łatwe.

Należało stale obserwować falujšcš wodę, a potem godzinami cierpliwie przybliżać

się do zwierzęcia. Według Wšsatego najlepiej było polować w pól tuzina bajdarek,

wtedy zwierzę mogło być otoczone za każdym razem, kiedy wypływało na

powierzchnię. W ten sposób szybciej się męczyło.

Łuka również odkrył, że broń Aleuty przewyższała jego własnš, gdyż

Alaska 85

harpun krajowca miał większy zasięg. Z goryczš uœwiadomił sobie, że nie potrafi

kierować jednoosobowš bajdarkš^ i jednoczeœnie polować. Odnosił sukces jedynie

wtedy, gdy robił to razem z Aleutš.

Na zewnštrz barabara szalała lutowa zadymka œnieżna, ale w pomieszczeniu

krajowców było ciepło i zacisznie. Pół tuzina promyszlenników siedziało na

pokrytej trawš podłodze, grajšc w karty. Słychać było na przemian niezadowolone

pomruki i wybuchy rechotliwego œmiechu. Inni myœliwi siedzieli dokoła,

obserwujšc leniwie grę lub bawišc się z aleuckimi dziećmi, a kilku stało przy

miedzianym kotle samogonu z dodatkiem trawy turówki, której naturalny proces

fermentacji został przyspieszony przez cenny kwaœny zaczyn.

Siedzšc samotnie ze zgasłš fajkš w zębach Łuka bezmyœlnie patrzył na lufę

strzelby wystajšcš z drewnianej pokrywy kotła. Ta celowo zniszczona broń, użyta

do odcišgania alkoholu, była oznakš bezpieczeństwa i pokoju panujšcego we wsi.

Nie mieli czego się obawiać ze strony krajowców. Łuka przeniósł wzrok na

Wšsatego, który zajęty był rzeŸbieniem nowej głowicy harpuna. Ten Aleuta miał

wprawdzie broń w ręku, ale Łuka już nie uważał, że powinien z tego powodu sięgać

po swojš. W cišgu ostatnich miesięcy Wšsaty miał wiele okazji, aby go zabić i

wrzucić ciało do morza. Łuka nie mógł zrozumieć tych tubylców, pozbawionych

uczucia nienawiœci. Oni zabili ich ludzi i zabrali im kobiety, a Aleuci nie

wykazywali chęci odwetu.

Łuka potarł szramę na policzku i popatrzył na wcišż powiększajšcy się stos

zwiniętych skór wydry morskiej przy œcianie barabara. Jego zdobycz tej zimy była

równa zdobyczy innych promyszlenników, ale największy jej procent dostarczyli

czterej Aleuci, zmuszeni do polowania z nimi. Przygryzł cybuch fajki w napadzie

złoœci.

Szelest suchej trawy zwiastował przybycie Kozaka Szekurdina z kubkiem w ręku.

Łuka rzucił na niego okiem, potem wyjšł fajkę z ust i wytrzšsnšł jš, uderzajšc o

drewnianš podstawę i rozsypujšc zimny popiół.

- Dlaczego nie siedzisz tam, nie pijesz i nie przegrywasz w karty częœci swojej

zimowej zdobyczy, Łuko Iwanowiczu? - przykucnšł koło niego Szekurdin. - A może

jesteœ zajęty obliczaniem swojej częœci łupu? - Wskazał na stos błyszczšcych

skór, który tak przykuwał uwagę Łuki.

??????^^^?????^??^^^^^????^?

86

Janet Dailey

- Może. - Łuka postanowił nie zwracać uwagi na zaczepny ton Kozaka.

- Tv przyjechałeœ tylko po futra, ty i inni. Musicie być bardzo zadowoleni. -

Podniósł kubek i wypił łyk samogonu.

Uwagi Kozaka powiększyły tylko frustrację Łuki, ponieważ on był daleki od

zadowolenia.

- Aleuci nazywajš wydrę morskš swoim bratem. Czujš się jak w domu na tym dzikim

morzu, jedzš to, co żyje w jego wodach, robiš ubrania, broń i łodzie ze stworzeń

morskich. Żyjš z morza, a nie z wyspy. Czasem myœlę, że oni wracajš na wyspę

tylko dla odpoczynku. Znajš te wody i ich bogactwa tak, jak ja znam lšd.

- Nigdy -nie spodziewałem się, że siedzšc tu i patrzšc na futra warte fortunę

wygłosisz pochwałę gromady tubylczych łowców - szydził Sze-

kurdin.

- Tak, tutaj jest bogactwo, ale stale zastanawiam się, o ile więcej skór

moglibyœmy zdobyć, nie zabijajšc tamtych Aleutów. Gdyby tamtych piętnastu

polowało dla nas, musielibyœmy zbudować następnš chatę tylko do przechowywania

skór. - Łuka wspominał masakrę pełen gorzkich wyrzutów. Œrodki do zdobycia

fortuny, większej niż mógł sobie wyobrazić, zostały unicestwione tamtego dnia.

Wiedzšc, co stracił, nie mógł być zadowolony

z tego, co miał.

- Tak- To prawda - szepnšł Kozak, jakby do siebie.

Łuka wstał i zostawił Szekurdina z jego myœlami. Nie majšc ochoty przyłšczyć się

do grajšcych w karty hałaœliwych promyszlenników zatrzymał sie przy drabinie.

Poczuł powiew zimnego powietrza z włazu. Zastanawiał się jak długo będzie trwała

zadymka. Chciał jak najszybciej rozpoczšć polowanie i nadrobić straty.

Dwóch małych chłopców, walczšc o strzałę, mocowało się na podłodze. Łuka

rozpoznał w młodszym z nich Prosty Chód, syna swojej konkubiny. Obserwował, jak

inni promyszlennicy podjudzali do walki tych przyszłych łowców morskich.

Zmagania małych chłopców nie trwały długo i Prosty Chód wstał z dumnie

podniesionš głowš trzymajšc strzałę.

Nagle Bielajew stanšł za chłopcem, wyrwał mu zdobycz i zaczšł machać niš w

powietrzu. Œmiejšc się głoœno, przekomarzał się z małym, który skakał, chcšc

złapać strzałę. Prosty Chód szybko zrozumiał nieskutecznoœć swoich wysiłków i

rzucił się na udajšcego przestrach Bielajewa, okładajšc go pięœciami po nogach.

Alaska

87

Łuka uznał to za zabawne widowisko, ale zaniepokojona matka odcišgnęła chłopca i

złajała za to, że atakował swojego dręczyciela. Chłopiec wydawał się

przygnębiony i posępny. Kiedy Bielajew chciał mu zwrócić strzałę, Prosty Chód

nie wzišł jej i odsunšł się sztywno. Oddał więc strzałę kobiecie, ale ona

spojrzawszy na minę chłopca nie podała mu jej. Łuka dowiedział się od Wšsatego,

że nazywała się Zimowy ŁabędŸ i że imię to wzięła od łabędzia, który przybywał

na wyspy tylko wczesnš zimš. Łuka widział tego pełnego wdzięku ptaka, kiedy

przyfrunšł tu z dorocznš wizytš - krzykliwy łabędŸ z jego ojczystej Rosji. W tej

kobiecie był ten sam wdzięk, ale i stłumiona energia, jakaœ wewnętrzna godnoœć,

pomimo często pochylonej głowy. Patrzył, jak powróciła do szycia parki z ptasich

skór, którš robiła dla niego.

Tej nocy, leżšc spokojnie obok niej w ciemnoœci, Łuka rozmyœlał o tym, jak łatwo

przyzwyczaił się do jej dziwnych ozdób. Kawałki koœci w ciele i tatuaże nie były

już mu wstrętne. Nie szpeciły jej bardziej niż jego szrama na twarzy. Gotowała,

szyła, czyœciła jego skóry i była posłuszna. Jak na Aleutkę była dobra.

Myœlał o jej ciele chłodnego koloru koœci, ale ciepłym i żywym. Przewrócił się

na bok, żeby popatrzeć na' niš i zobaczyć, czy spała. Ogarnęło go podniecenie,

którego przed chwilš jeszcze nie odczuwał. Wsunšł dłoń pod skórzanš suknię i

położył na jej brzuchu, czynišc tym gestem wyłom w rytuale ich intymnego

obcowania, które dotychczas ograniczało się do prymitywnego aktu seksualnego.

Chciał w ten sposób przekazać jej swoje pożšdanie. Poczuł wypukłoœć w miejscu

zazwyczaj płaskim, więc z wahaniem zaczšł wodzić palcami wokoło. Automatycznie

przyjęła pozycję, którš lubił uprawiajšc z niš seks, ale on powstrzymał jej

ruchy naciskiem dłoni.

- Czy będziesz miała dziecko? - Łuka zmarszczył brwi i po chwili zorientował

się, że nie zrozumiała. Jej nowy, ograniczony słownik rosyjski nie znał tego

wyrażenia. - Dziecko - powtórzył Łuka i wskazał na jej brzuch.

- Tak - skinęła głowš.

Wyczuł rękš lekki ruch, jak gdyby dziecko w łonie potwierdzało swojš obecnoœć.

Zabierajšc rękę z jej brzucha, Łuka przewrócił się na plecy. Nie brał pod uwagę

możliwoœci, że ona może nosić jego dziecko. Ten chłopak będzie wspaniałym

myœliwym, pomyœlał leniwie, a ten nowy lšd mógł

88 Janet Dailey

dostarczyć łowcom wielkich bogactw. Rozmarzył się o fortunie, która umknęła mu

sprzed nosa. Poruszył się niespokojnie, klnšc cicho mizerne œwiatło w cišgu

zimowego dnia i gwałtowne burze, uniemożliwiajšce polowania. Z drugiej strony

tutaj morze nie zamarzało jak przy brzegach północnej Syberii, a wydra morska

była w tych wodach przez cały rok.

Każdego dnia słońce pozostawało dłużej na niebie, ale tylko czasami

przebłyskiwało przez stale obecne chmury i mgłę, aby zaœwiecić na wyspie Attu.

Zdławione lodem Morze Beringa, które atakowało skaliste brzegi przez całš zimę,

niechętnie pozwalało dotrzeć do wyspy ciepłym pršdom Pacyfiku. Stopniowo w

bezdrzewnym krajobrazie pojawiła się obfita zieleń życicy, wrzosów i dzikiego

selera putske, na przemian z dużymi polami łubinu, kaczeńców i mnóstwa innych

polnych kwiatów.

Promyszlennicy polowali w goršczkowym tempie, œwiadomi upływu czasu. Już wkrótce,

zbyt szybko, myœleli, będš musieli wyruszyć w powrotnš podróż, a tyle jeszcze

wydr morskich, fok i morsów do upolowania. Popychała ich chciwoœć - im więcej

skór, tym większy będzie ich udział. Każdej godziny, gdy tylko pozwalała pogoda,

wypływali łodziami uzbrojeni w harpuny

i pałki.

Dla kobiet tubylczych był to również pracowity sezon. Oprócz czyszczenia skór,

które przywozili myœliwi, trzeba było zbierać jagody oraz suszyć trawy na

koszyki i maty, a strumienie pełne były łososi w okresie tarła. Łapanie łososi

należało do kobiet, dzieci i starców. W całej wiosce rozstawione były stojaki z

suszšcym się łososiem. Oprócz tego kobiety cały czas musiały

gotować i szyć.

Wracajšc z udanego polowania, Łuka pomógł swojemu aleuckiemu partnerowi,

Wšsatemu, wycišgnšć dwuosobowš bajdarke na plażę, uważajšc na ostre skały, które

mogłyby przebić boki łodzi, zrobione ze skóry morsa. Miał sztywne i obolałe nogi

od wielogodzinnego klęczenia na dnie łodzi; nie umiał siedzieć w bajdarce z

wycišgniętymi nogami jak Aleuci, bo jego mięœnie nie były do tego przyzwyczajone.

Wyładowali krwawišce futra z wnętrza kajaka. Już przedtem przybili do brzegu,

żeby oskórować zwierzęta i pozbyć się w ten sposób zbyt ciężkiego ładunku,

zyskujšc więcej czasu na samo polowanie. Razem zanieœli skóry do wsi. Łuka

zerkał na niebo, by oszacować, ile zostało godzin dnia i zdecydować,

Alaska 89

czy podjšć jeszcze polowanie po posiłku. To rozstrzygnięcie wymagało jednak zbyt

wielkiego wysiłku z jego strony, więc odłożył je na póŸniej, myœlšc, że goršce

jedzenie przywróci mu siły.

Z prawej strony zauważył trzech promyszlenników wolno podšżajšcych do sauny,

którš sobie zbudowali. Może póŸniej, pomyœlał, odkładajšc również tę decyzję na

potem, i powlókł się do wioski. Zauważył Zimowego Łabędzia, która klęczała przy

skórze foki zdrapujšc z niej resztki mięsa. Przerwawszy na chwilę pracę,

wyprostowała plecy, dotykajšc rękš krzyża. Jej brzuch uwypuklał się, jakby

nosiła dużš kulę pod parkš. Kiedy zgięła się znowu, brzuch jej prawie dotykał

ziemi. Ona niedługo będzie rodzić - skonstatował Łuka, ale nie skojarzył tej

myœli z długimi godzinami jej pracy. Przecież nigdy nie narzekała. Tubylcze

kobiety były mocne, przyzwyczajone do wysiłku. Podszedł i rzucił przy niej skóry.

- Jestem głodny. Przygotuj coœ do jedzenia - rozkazał i odszedł, żeby uniknšć

smrodu mięsa foki. Osunšł się zmęczony na ziemię i obserwował jej nieudolne

wysiłki, żeby w poœpiechu spełnić jego żšdanie.

- Idš mężczyŸni - Wšsaty wskazał œcieżkę skalnš.

Podnoszšc głowę, Łuka zobaczył postacie ubrane z rosyjska i po chwili rozpoznał

płowš brodę jednego z mężczyzn - Czuprowa. Przezwyciężajšc znużenie wstał, żeby

powitać przywódcę artelu.

- Powiedz innym myœliwym w obozie - poinstruował Aleutę.

Kiedy Czuprow dotarł do wioski, reszta promyszlenników była już w pogotowiu, aby

go powitać. Napełniono kubki samogonem z ostatniego pędzenia i podano wszystkim.

Bielajew zaczekał, aż podróżni ugasili pragnienie i odpoczęli parę minut, zanim

zapytał o cel ich wizyty.

- Co sprowadza cię do naszego obozu, Jakowie Pietrewiczu?

- Niewodczikow mówi, że musimy odpłynšć za dwa tygodnie - stwierdził Czuprow. -

Tyle czasu potrzebujemy na przetransportowanie futer do obozu-bazy i

przygotowanie szytika do podróży.

- Nie. - Łuka zaprotestował trochę wbrew swojej woli i teraz musiał obronić

swój punkt widzenia. - Polowanie jest dobre. Pogoda też nam sprzyja. Dlaczego

mamy odpływać teraz? Dlaczego nie można zaczekać jeszcze kilka tygodni?

- Niewodczikow twierdzi, że o tej porze roku wiatry sprzyjajš żegludze. Podróż

będzie łatwa.

90 Janet Dailey

_ co to ma za znaczenie, czy wiatry sš dla nas pomyœlne? - Łuka wystšpił z tym

argumentem odwołujšc się do całej grupy. - Cóż będzie wam przeszkadzać wzburzone

morze i podróż przedłużona o kilka dni, jeœli ładownie szytika będš pełne futer?

Czy po to podjęliœmy tak długš wyprawę, żeby powrócić z mniejszym łupem niż z

takim, jaki moglibyœmy mieć, gdybyœmy zostali kilka tygodni dłużej? Pomyœlcie, o

ile więcej wydr i fok możemy upolować w cišgu dwóch tygodni. Z łatwoœciš

pięćdziesišt, a może sto. To stanowi dziewięć tysięcy rubli w handlu z Chinami.

Uważam, że jest to coœ dla czego warto zostać.

_ zgadzam się!

-Tak!

_ zostańmy!

- Łuka Iwanowicz ma rację!

Chóralny krzyk wyrażał aprobatę. Łuka uœmiechnšł się lekko z zadowoleniem.

Wiedział, że jeœli Czuprow będzie nalegał na szybki powrót, promysz-lennky będš

głosować, żeby mu odebrano dowodzenie.

- Co powiedzieli w innych obozach? - zaatakował Łuka.

- Nie majš ochoty odjeżdżać teraz - przyznał Czuprow. Rosyjscy myœliwi znowu

hałaœliwie zgodzili się z mówišcym.

_ Xy jesteœ pieriedowikiem - stwierdził Bielajew. - Ty wydajesz rozkazy. Powiedz

nawigatorowi, kiedy popłyniemy do domu.

Czuprow ogarnšł wzrokiem grupę myœliwych i zgodził się z opiniš większoœci:

- Odpłyniemy w połowie sierpnia, nie póŸniej.

Głoœne buczenie trzmieli dochodziło z dużej kępy tojadów. Ciemno-szafirowe

kwiaty chwiały się na wietrze, rywalizujšc kolorem z granatowym niebem- Zimowy

ŁabędŸ poszukujšc jadalnych korzeni nie schyliła się po tę silnie trujšcš

roœlinę, ale nie zmniejszyło to coraz bardziej odczuwanego bólu w plecach. Kiedy

chciała podnieœć koszyk, poczuła pierwszy silny skurcz. Minšł szybko, ale

wiedziała już, że nadszedł czas porodu. Zawołała Kobietę Tkaczkę, która zaraz do

niej przybiegła. Bardzo wolno wracały do wioski. Skurcze były silne, w równych

odstępach czasu. Zawołały Mały Kwiat, wdowę p° Kamiennej Lampie, która była

wioskowš akuszerkš, a także inne kobiety, by pomogły jej wejœć do barabara.

Nigdy żadna matka ani noworodek

Alaska

91

nie stracili życia, odkšd Mały Kwiat asystowała przy porodzie. Wiedziała, co

zrobić, nawet jeœli dziecko rodziło się w niewłaœciwej pozycji; kiedyœ

przecinała kobiecie brzuch, by wyjšć niemowlę, i wszystko skończyło się

szczęœliwie. Zimowy ŁabędŸ nie odczuwała strachu przy tej akuszerce, chociaż

bóle były tak silne, że omal nie rozerwały jej brzucha.

- Widać już główkę - Mały Kwiat zapewniła Zimowego Łabędzia.

Za chwilę sama poczuła, jak nowe życie wynurza się z niej. Z uœmiechem radoœci i

ulgi powitała płacz dziecka. Zobaczyła, jak Mały Kwiat podaje czerwonego i

pomarszczonego noworodka Kobiecie Tkaczce do obmycia.

- To jest dziewczynka - powiedziała Zimowemu Łabędziowi. - Silna jak jej matka.

Wkrótce potem oddano jej dziecko i Zimowy ŁabędŸ mogła z miłoœciš spojrzeć na

malutkiego noworodka. Główkę okrywały czarne włosy tak gęste i miękkie jak puch

kaczki. Zimowy ŁabędŸ wiedziała, że czerwony kolor skóry i zmarszczki szybko

zniknš. Patrzyła zadziwiona na małe usteczka, nosek i paluszki, każdy z wyraŸnie

uformowanym paznokietkiem. Oczy jednak były okršgłe, jak u tego mężczyzny o

imieniu Łuka. Ale Zimowy ŁabędŸ nie miała nic przeciwko temu. Miała szczęœcie,

że ma tak dobrego pana, powtarzała sobie. Traktował jš po ludzku, nigdy nie bił

w złoœci, jak to robili inni mężczyŸni. Jeœli czasem jej serce płakało za

szczęœliwszymi dniami, przypominała sobie swój błšd, kiedy to namawiała do walki

z cudzoziemcami.

Jednak z tym dzieckiem w ramionach czuła się znowu szczęœliwa. Była zadowolona,

że to jest dziewczynka, chociaż zdawała sobie sprawę, że wioska potrzebuje

myœliwych. Dziewczynka mogła jej pomóc w pracy i zrozumieć pewne rzeczy, których

chłopiec nigdy nie pojmie. Córka to było coœ specjalnego.

Dziecko drgnęło, a jego małe usteczka otworzyły się jak u głodnego pisklęcia.

Zimowy ŁabędŸ podała mu pierœ. Wygładzała palcem czarny puszek na główce swojej

córeczki, kiedy dziewczynka ssała.

Kobieta Tkaczka przyprowadziła Prosty Chód, aby zobaczył swojš małš siostrzyczkę.

Zerknšł niepewnie na dziecko w drewnianej kołysce, zrobionej przez Wšsatego.

Mała pišstka uniosła się w powietrze, a przy dotknięciu mikroskopijne paluszki

owinęły się dokoła jego wskazujšcego palca. Uœmiechnšł się zaskoczony. Zimowy

ŁabędŸ patrzyła z dumš na dwójkę swoich pięknych dzieci.

92

Janet Dailey

Kiedy Łuka powrócił z polowania, chmury były zaróżowione zmierzchem. Rozglšdał

się za Zimowym Łabędziem z pewnš irytacjš, ponieważ chciał jedzenia i kubka

samogonu - i może także kojšcego masażu bolšcych mięœni

pleców.

- Zimowy ŁabędŸ mieć dziecko - powiedział Wšsaty.

Przez chwilę Łuka nie mógł go zrozumieć i patrzył w osłupieniu na uœmiechnięte

oczy Aleuty. Jego dziecko urodziło się. Zaraz został otoczony przez

promyszlenników, słyszał gratulacje, czasem grubiańskie, czasem przeœmiewcze.

Klepali go po plecach i popychali w kierunku barabara. Poczštkowo Łuka czuł się

trochę głupio, ale wchodzšc na kopcowaty dach lekko przyspieszył kroku. Ledwo

zdawał sobie sprawę, że wszyscy mężczyŸni idš za nim, aby spojrzeć na noworodka

urodzonego zaledwie kilka godzin wczeœniej.

Już w połowie drabiny zobaczył Zimowego Łabędzia siedzšcš przy kołysce, z nogami

podkulonymi pod parkš, z jednš bosš stopš na wierzchu. Jej głowa była zwrócona w

kierunku skrytego w głębi noworodka, a blask kamiennej lampy odbijał się we

włosach. Kobieca postać przywołała podobny obraz w jego pamięci - ikonę Dziewicy

w cerkwi. Gdy podniosła głowę, iluzja prysła na widok kawałków koœci w kšcikach

jej ust.

Łuka szybko podszedł do kołyski i uklškł, aby po raz pierwszy spojrzeć na

swojego syna. Ta kruszynka była taka malutka, kiedy leżšc krzywiła buzię w

czasie snu. Łuka nie spodziewał się, że tak będzie wyglšdać. W gruncie rzeczy

noworodek był raczej brzydki. Ostrożnie dotknšł końcami palców włosów

pokrywajšcych główkę, czarnych jak niebo o północy, a miękkich jak puch kaczki-

edredona. Dziecko zmarszczyło czoło.

- Jakie to jest uczucie, kiedy się jest tatusiem, Łuko Iwanowiczu? - Wargi

Bielajewa rozcišgnęły się w uœmiechu, który ukazał przerwę między przednimi

zębami.

Łuka wyprostował się nad kołyskš.

- On będzie kiedyœ dobrym myœliwym - powiedział szorstko, żeby nie okazać

wzruszenia, a potem odsunšł się, dajšc innym szansę zobaczenia swojego syna.

- Nie myœliwy - powiedziała Zimowy ŁabędŸ i odkryła dziecko - to

dziewczynka.

Po pierwszym szoku przyszło silne uczucie niezadowolenia. Nigdy nie brał pod

uwagę faktu, że jego dziecko może nie być synem. Szyderczy œmiech

Alaska 93

promyszlenników dobił go jeszcze bardziej. Co dobrego można mieć z dziewczyny,

myœlał ze wstrętem.

- Jak nazwiesz swojš córkę? - złoœliwie pytał Bielajew. Kiedy Łuka rzucił mu

złe spojrzenie, ten uœmiechnšł się. - No, Łuko Iwanowiczu. Dziecko musi mieć

imię.

Łuka zawahał się, ale wiedział, że jeœli jej jakoœ nie nazwie, ci mężczyŸni nie

dadzš mu spokoju. Tasza, to było doœć pospolite imię.

- Tasza Łukiejewna - powiedział, dajšc dziewczynce status swojej córki.

- Tasza. - Zimowy ŁabędŸ wymówiła to imię, potem spojrzała na swojš córkę i

delikatnie otuliła jš miękkim okryciem. - Tasza - wyszeptała.

Š

Utrzymujšca się dobra pogoda i udane polowanie przedłużały postój szvtika na

wyspie Attu. Dopiero w końcu sierpnia promyszlennicy zaczęli ładować upolowane

futra do dużego bajdaru, żeby je przetransportować

do bazy.

Przez cały tydzień Zimowy ŁabędŸ słyszała ich rozmowy o odjeŸdzie, a potem

widziała, jak znoszš zwoje skór do bajdaru. Stała teraz w hałasie i zamieszan'u

barabara, silnie przyciskajšc swojš córkę Taszę i trzymajšc syna za rękę, żeby

mieć go blisko siebie. Dokoła niej mężczyŸni przetrzšsali nisze mieszkalne,

zabierajšc swoje rzeczy i wišżšc je w tobołki.

Widziała, jak Łuka zawišzywał swój węzełek, i czekała z niepewnoœciš na jakieœ

wskazówki od niego. Była jego niewolnicš. Na pewno więc zabierze jš do swojej

wsi za wodami. Ale on nie kazał się jej pakować. Nagle Zimowy ŁabędŸ

przestraszyła się, że wsadzi jš do bajdaru, zanim zdšży zebrać swoje rzeczy. Nie

mogła znieœć myœli, że miałaby zostawić wszystko. Szybko położyła Taszę do

kołyski i zaczęła gromadzić konieczne przedmioty - mały koszyczek z igłami, swój

nóż w kształcie półksiężyca do czyszczenia i skórowania, przyrzšd do wykopywania

korzeni i kilka innych drobiazgów.

Kiedy przechodziła obok Łuki, żeby zabrać swojš najlepszš parkę i woreczek z

ozdobami; złapał jš za rękę.

_ Co ty robisz?

_ My jedziemy do twojej wsi - powiedziała i zobaczyła, jak marszczy się

zdziwiony. - Ty nas zabierasz?

_ Nie - schylił głowę, unikajšc jej spojrzenia i szybko wišżšc swój tobołek. -

Ty zostaniesz tutaj. Nie ma dla ciebie miejsca.

Alaska 95

Przysiadła na piętach, zdziwiona.

PóŸniej stała na plaży z innymi kobietami i dziećmi, patrzšc, jak Wšsaty i inni

trzej Aleuci, jedyni doroœli mężczyŸni w wiosce, pchajš mocno obcišżony bajdar

na głębokš wodę. Wiatr pryskał jej w twarz drobinami wody, mšcšc widok mężczyzn

w łodzi.

Kiedy bajdar odpływał w morze, Zimowy ŁabędŸ zdała sobie sprawę, że wioska jest

wolna. Ich panowie odjeżdżali. Ale jej radoœć nie trwała długo. Byli wolni, ale

jak mieli żyć, kiedy tylko czterech mężczyzn mogło polować i zaopatrywać całš

wioskę. Przycisnęła niemowlę mocniej do piersi.

M inęły dwa tygodnie, odkšd promyszlennicy zebrali się w obozie-bazie, usunęli

szkody, jakie zima wyrzšdziła ich szynkowi, poutykali jego „szwy", zebrali

zapasy na podróż powrotnš, zwodowali statek i załadowali swój cenny ładunek

futer. W połowie wrzeœnia wycišgnęli nowš drewnianš kotwicę z wody, podnieœli

żagle ze skóry renifera na drzewcach bliŸniaczych masztów szytika i wyruszyli do

Rosji. Osierocony zakładnik towarzyszył im jako wychowanek nawigatora

Niewodczikowa, który w cišgu tego roku bardzo przywišzał się do tubylczego

chłopca.

Ciężkie szare chmury zakrywały wulkaniczne szczyty wyspy, a wœciekłe fale waliły

w skalisty brzeg. Łuka stał na rafie płaskodennego statku i patrzył, jak wyspa

robiła się coraz mniejsza i mniejsza. Z rozstawionymi nogami dla utrzymania

równowagi kołysał się w rytm szytika.

Bielajew przeszedł po rozbujanym pokładzie w kierunku rafy.

- Jak myœlisz, ile może być wart nasz ładunek, Łuko Iwanowiczu? - To pytanie

stale powracało w rozmowach mężczyzn.

- Sto tysięcy rubli, jak przypuszczam. - Wštpił, żeby cena skór zmieniła się

znacznie podczas roku ich nieobecnoœci.

- Co masz zamiar zrobić ze swojš częœciš?

Każdy robił plany, jak wydać swojš fortunę, w sposób rozsšdny czy raczej jš

przehulać. To był sposób na spędzanie czasu. Większoœć z nich, podejrzewał Łuka,

przepije pienišdze lub przegra je w karty. Nie bardzo było na co wydawać w

ponurych, odizolowanych od œwiata miastach Syberii. Ten, kto się dorobił, zwykle

wyjeżdżał. Ci, co zostawali, rzadko zatrzymywali pienišdze przy sobie.

96 Janet Dailey

- Nie mam zamiaru przegrać moich pieniędzy w karty w jakichœ spelunkach

- stwierdził Łuka.

Bielajew rozeœmiał się. Oni wszyscy tak mówili.

- Więc co zrobisz?

Patrzšc w kierunku wyspy, Łuka zauważył wydrę morskš obserwujšcš szytik z

bezpiecznej odległoœci, głowa wydry wyskakiwała z wody jak korek.

- Może tu wrócę - powiedział. - Może użyję swoich pieniędzy na zbudowanie

własnego statku i sfinansowanie następnej podróży w te strony.

- Zdawał sobie sprawę, że zysk z takiej eskapady byłby kolosalny, zważywszy na

iloœć wydr morskich żyjšcych w tych wodach. Dla nich mógłby tu stale wracać.

- Dobrze było na wyspie - pełno zwierzšt futerkowych. A kobiety też nie były

złe, co? - Bielajew uœmiechnšł się i serdecznie klepnšł Łukę po plecach.

Łuka przypomniał sobie wysokš, pełnš godnoœci kobietę, Zimowego Łabędzia. Znowu

odczuł żal, że ich dziecko nie jest chłopcem.

Od poczštku podróży każdy z nich był œwiadomy, że opóŸnienie może ich narazić na

niepomyœlne warunki atmosferyczne. Drugiego dnia morze wzburzyło się, wiatr i

deszcz siekły w statek. Poprawa pogody nigdy w tych rejonach nie trwała długo.

Przy końcu czwartego tygodnia zapas wody pitnej wyczerpał się i korzystano ze

zbieranej wody deszczowej, kończyły się też zapasy żywnoœci. Zaczęły im krwawić

dzišsła, oddech nabrał silnego zapachu i mężczyŸni słabli z powodu szkorbutu.

Dręczyła ich obawa, że wypłynęli zbyt póŸno.

Przez dwa następne tygodnie szytik walczył z falami i przeciwnym wiatrem będšc w

poważnych opałach, mimo że mężczyŸni robili wszystko, żeby utrzymać go na wodzie,

reperujšc podarte żagle, podtrzymujšc maszty, naprawiajšc pęknięcia i modlšc się,

żeby szczęœcie ich nie opuœciło. Nikt nie pracował ciężej niż Łuka.

Zataczajšc się przy gwałtownych ruchach statku, podszedł do dwóch myœliwych

obsługujšcych pompę i dotknšł ramienia najbliższego z nich, aby zastšpić go przy

pracy. Chociaż często zmieniali się, ledwie udawało im się zapobiec poważnym

przeciekom wody.

Stłumiony okrzyk doszedł z pokładu. Chwilę póŸniej mężczyzna wrzasnšł do luku,

histerycznym głosem, lecz z nutš radoœci:

Alaska

97

- Lšd! Lšd!

Aż do tego momentu Łuka nie zdawał sobie sprawy, jak bliski był utraty nadziei.

Teraz opanowała go euforia, dajšc mu siły dziesięciu mężczyzn oraz pozwalajšc

zapomnieć o krwawišcych ustach i bólu. Porzucił swoje stanowisko przy pompie i

wdrapał się na pokład, żeby samemu zobaczyć ten widok.

Fala wtargnęła na pokład szytika i omal nie zmyła Łuki. Przytrzymał się mocno

relingu, woda œciekała z jego ciała, włosów i brody. Kawałek żagla łopotał luŸno,

rzemień, który miał go przytrzymywać, powiewał na wietrze. Mrugajšc, żeby pozbyć

się piekšcej, słonej wody z oczu, Łuka wpatrywał się w horyzont. Poczštkowo nie

widział nic oprócz nawały czarnych chmur. Szytik zatrzšsł się złowróżbnie przy

następnej fali, która wdarła się na pokład, moczšc go znowu. To był lšd, nie

chmury, zdał sobie teraz sprawę Łuka.

- Kamczatka! To na pewno jest Kamczatka! Uda się nam! - wykrzyknšł radoœnie.

Odrzucił głowę i wybuchnšł rechotliwym œmiechem, nie zważajšc na następnš falę,

która szła wprost na niego.

Przedni żagiel zerwał się i trzepotał przy drzewcu bezużytecznie jak złamane

skrzydło. Robili szaleńcze wysiłki, żeby umocować żagiel, zanim wiatr go zedrze

całkowicie. Łuka oprzytomniał i dołšczył do innych, aby złapać ciężkš mokrš

skórę i przywišzać jš do rei. Koniecznie trzeba było przybić do lšdu, mimo

sztormu, który znosił przechylajšcy się szytik w nieokreœlonym kierunku.

Ze swoimi prostokštnymi żaglami szytik nie był łatwy do manewrowania nawet przy

dobrej pogodzie, podczas sztormu stawało się to wręcz niemożliwe. Kiedy statek

zbliżał się do linii brzegowej, Łuka słyszał grzmot fali przyboju. Od czasu do

czasu widział pióropusz piany, kiedy poszarpane skały za wczeœnie łamały falę i

kierowały jš wstecz. Płaskodenny statek z wysiłkiem starał się utrzymać kurs

wzdłuż linii brzegu, ale nie mógł stawić czoło potędze morza. Pchany był coraz

bliżej i bliżej lšdu.

Łuka zobaczył wynurzajšcy się z wody przed dziobem spiczasty wierzchołek

lœnišcej czarnej skały i krzyknšł, by ostrzec nawigatora. Szytik jęknšł,

starajšc się odpowiedzieć na rozkaz steru, jego dziób odwrócił się trochę od

skały, ale nie wystarczajšco. W sekundę póŸniej nastšpiło fatalne zderzenie i

rozległ się dŸwięk pękajšcego drewna. Szytik zatrzšsł się gwałtownie i zatrzymał,

kiedy klepki poszycia puœciły. Wstrzšs rzucił Łukę na kolana.

- Spuœcić łódŸ! On się rozpada! - ktoœ krzyknšł.

Zaczšł się dziki zamęt, usiłowano opuœcić statek, podczas gdy woda

98 Janet Dailey

morska wlewała się przez rozdarcie kadłuba. Łuka przedzierał się przez tłum

mężczyzn. Kiedy Szekurdin starał się przepchnšć obok niego, aby wsišœć do łodzi,

Łuka złapał go.

- Futra. Musimy ocalić futra!

- Ty się tym zajmij, Karakow - warknšł Kozak. - Ja wolę ocalić siebie.

Pozwalajšc mu przejœć, Łuka ogarnšł spojrzeniem masę ludzi pędzšcš

w panice do relingu.

- Bielajew! - krzyknšł do promyszlennika z czarnš brodš. - Futra! Musimy wzišć

je na łódŸ!

Barczysty myœliwy zawahał się.

- Szybko. Musimy działać szybko - popędzał.

Otworzyli na wpół zatopionš ładownię. Łuka rzucił się do jej wnętrza i zaczšł

podawać zwoje skór Bielajewowi. Pracowali goršczkowo, œwiadomi każdego wstrzšsu

ginšcego szytika. Bielajew łapał pojedyncze zawiništka skór i wrzucał je do

łodzi. MężczyŸni na pokładzie przełazili przez reling i skakali do burzliwej

wody, aby dopłynšć do brzegu oddalonego o trzydzieœci jardów. Fale wcišż rzucały

unieruchomionym szynkiem o czarnš skałę.

Brodzšc w zimnej, słonej wodzie ładowni, Łuka wyjmował z niej kolejne zwoje skór

i podawał je do góry. Słyszał głoœne, złowieszcze trzaskanie belek i czuł, jak

statek chwieje się pod jego nogami.

W luku ukazał się Bielajew.

- Już dosyć! WychodŸ! - Gwałtownie dawał znaki Łuce, aby ten zostawił resztę

futer. - ŁódŸ odcumowuje. Oni nie będš czekać.

Bielajew zniknšł. Łuka ruszył za nim, potem zawahał się i wrócił po jeszcze

jeden tobołek skór. W tym momencie ogromna fala uderzyła w szytik, łamišc go na

dwoje, tak jak mężczyzna łamie gałšŸ na kolanie.

Bielajew skoczył z relingu i zanurkował. Szybko wypłynšł na powierzchnię i

skierował się do barkasu. Ktoœ rzucił mu linę. Złapał jš, owinšł dokoła ręki i

trzymał, kiedy cišgnięto go do łodzi.

Gdy znalazł się już na pokładzie, jeden z promyszlenników zapytał:

- Gdzie jest Karakow?

- Tam - ciężko dyszšc Bielajew wskazał miejsce, gdzie przed chwilš był szytik,

ale nic już po nim nie zostało z wyjštkiem kilku oderwanych od statku kawałków

drewna.

?

Przez pięć lat żadne obce statki nie przypływały na wyspę Attu, więc życie

Aleutów biegło jak zwykle, a ich brat, wydra morska, igrała w wodzie rzadko

niepokojona. Czasem, w długi zimowy wieczór, bajarz przypominał czasy, kiedy

brodaci cudzoziemcy przebywali na ich wyspie. Prawie w każdej barabara rosło

dziecko z okršgłymi oczami - dowód ich pobytu. Po jakimœ czasie przypłynšł

jednak na Attu następny statek pełen mężczyzn, mówišcych tym samym językiem, co

ich pierwsi goœcie. Nazywali siebie Kozakami. Powiedzieli myœliwym aleuckim, że

muszš płacić daninę swojej wielkiej i potężnej władczyni za wodami, a wysokoœć

opłat równać się miała okreœlonej liczbie skór wydry morskiej. Obiecali również

wymieniać kawałki żelaza na futra. Kiedy Aleuci udawali się na polowanie, Kozacy

korzystali z ich kobiet.

Wkrótce przybyło więcej statków, jeden odpływał, a dragi przypływał na jego

miejsce. Niektórzy traktowali Aleutów sprawiedliwie, inni nie, ale każda próba

sprzeciwu była szybko i brutalnie dławiona.

Dowódca statku, który właœnie przybił do brzegu, nazywał się Andriej

Nikołajewicz Tołstych. Miał oczy koloru nieba, kiedy nie zakrywały go chmury, a

jego ubranie było w innym stylu niż prostackie odzienie Kozaków. Na palcu miał

pierœcień z dwugłowym ptakiem.

Andrieja Nikołajewicza Tołstycha nie tylko wyglšd zewnętrzny różnił od tych,

którzy lšdowali przedtem w miejscu, zwanym teraz Zatokš Masakry. Traktował

Aleutów sprawiedliwie i karał swoich ludzi, gdy chcieli ich oszukiwać. Płacił za

usługi tym krajowcom, którzy dla niego polowali, i często wymieniał żelazo na

skóry wydry. Pomiędzy dziećmi, które miał pod

100 Janet Dailey

opiekš, był Prosty Chód i jego przyrodnia siostra Tasza, a wszystkie otoczone

serdecznoœciš i uczone języka Kozaków. Wodzowie przybyłych poprzednio mężczyzn

też obiecywali, że nauczš ich swojego języka, ale rzadko który z tubylców poznał

więcej niż parę słów.

Od Andrieja Nikołajewicza Tołstycha Aleuci z Zatoki Masakry dowiedzieli się, że

wielka władczyni jego kraju była bardzo wzburzona, kiedy usłyszała o

morderstwach popełnionych przez Kozaków, którzy pierwsi wylšdowali na Attu, i że

zostali ukarani za zbrodnie wobec ich współplemieńców. Powiedział też Aleutom,

żeby przychodzili do niego, jeœli któryœ z jego ludzi będzie ich Ÿle traktował

lub wyzyskiwał, a on sam dopilnuje wówczas, żeby winni zostali ukarani.

Aleuci polowali dla niego z ochotš, a na wyspie panował spokój. Kiedy jego

statek odpłynšł następnego lata, wyładowany przeszło pięcioma tysišcami skór

wydry morskiej, krajowców opanował szczery smutek. Taszy też było przykro, kiedy

odjeżdżał, ale ona wiedziała, że Kozacy zawsze odchodzili; wielu z nich mówiło,

że tu powróci, ale rzadko który dotrzymywał słowa.

Jak zwykle inni Kozacy przypływali, aby zajšć miejsce tych, którzy opuœcili

wyspę. I tak to szło.

Jak daleko Tasza sięgała pamięciš, na wyspie zawsze byli Kozacy, chociaż matka

opowiadała jej o dniach, kiedy tak nie było. Historię œmierci Silnego Wojownika

słyszała wiele razy. Wiedziała, że był on ojcem jej przyrodniego brata. Myœlała,

że Kozacy, którzy zabili Silnego Wojownika, musieli być zupełnie inni od tych,

których znała. Musiała przyznać, że niektórzy oszukiwali aleuckich myœliwych i

bili kobiety, ale dla niej byli zawsze mili, zafascynowani jej okršgłymi,

czarnymi, lekko skoœnymi oczami. Pamiętała œmiechy i zabawy z nimi. Wspomnieniom

tym dodawał blasku mężczyzna, który nazywał się Andriej. Uważali jš za Metyskę -

pół Kozaczkę, pół Aleutkę. Teraz, majšc piętnaœcie lat, była wysoka jak matka i

miała równie silnie zarysowane koœci policzkowe obcišgnięte gładkš skórš. Jej

twarz była jednak szczuplejsza i rysy nie tak grube. Przy kšcikach ust widniały

dwie ledwie dostrzegalne szramki, gdzie w dzieciństwie miała założone ozdoby z

koœci. Dawno, dawno temu jakiœ Kozak nalegał, żeby jej matka, Zimowy ŁabędŸ,

usunęła je i pozwoliła skórze zarosnšć.

Tasza weszła do wioski z koszykiem jeżowców, które zebrała po przypływie.

Alaska

101

Grupa Kozaków siedziała przed barabara, którš zbudowali już inaczej

- z wejœciem z boku, a nie z góry. Zobaczyli jš i obrócili się, żeby na niš

popatrzeć.

- Co masz w koszyku, Tasza? - zawołał jeden z nich.

- Jeżowce. Młode i miękkie - odpowiedziała.

- Czy właœnie takie lubisz, Fiedorze Pietrewiczu? Młode i łagodne?

- jeden z nich rozeœmiał się i szturchnšł Kozaka, który najintensywniej się w

niš wpatrywał. Ten, którego nazywali Fiedor, zamachnšł się na żartownisia. Tasza

poszła do swojej barabara. Zdawała sobie sprawę z zainteresowania, jakie

okazywał jej Fiedor, chociaż do tej pory nie dal jej jeszcze żadnych prezentów.

Spodziewała się, że wkrótce to nastšpi, bo była już w wieku właœciwym do

zamšżpójœcia.

- Dlaczego rozmawiasz z tymi Kozakami? - nagłe pytanie jej przyrodniego brata

zaskoczyło jš. Nie zauważyła go leżšcego na osłoniętym od wiatru stoku barabara.

- Zadali mi pytanie, więc odpowiedziałam - tłumaczyła się.

Prosty Chód zerwał się szybko i zgrabnie na nogi. Dumna, smukła sylwetka zawsze

wyróżniała tego dwudziestojednoletniego młodzieńca spoœród jego rówieœników. Pod

jego parkš z ptasich skór uwydatniały się rozwinięte mięœnie ramion i klatki

piersiowej młodego myœliwego, rezultat wiosłowania bajdarkš przez wiele godzin

po morzu. Proste włosy, czarne jak skrzydła kruka, zwisały do kołnierza parki i

okalały jego płaskš, opalonš twarz. Miał bystre oczy myœliwego, któremu nie

umknie żaden szczegół, w tym i to - jak łapczywie Kozacy patrzyli na jego

siostrę. Był to jeszcze jeden powód, żeby ich nie tolerować. Gdy przyjeżdżali,

zawsze coœ Aleutom zabierali. Pełen młodzieńczej dumy czuł się tym obrażony i

nie mógł zrozumieć, dlaczego jego ludzie przyjmowali wszystko tak potulnie.

- Za dużo z nimi rozmawiasz, Tasza. - Szedł za niš obok stojaków z suszšcym się

łososiem.

- Oni sš moimi przyjaciółmi.

Zatrzymała się obok swojej matki i starej, siwowłosej Kobiety Tkaczki. Te dwie

kobiety wygładzały skrobaczkami skóry kormoranów od wewnętrznej strony, uważajšc,

żeby nie uszkodzić piór na zewnštrz. Skóry te przeznaczone były na nowš parkę

dla Kozaka. To jeszcze bardziej rozdrażniło Prosty Chód.

- Oni nie sš naszymi przyjaciółmi. Patrz, jak nasza matka haruje dla nich.

- Widział karcšcy wzrok matki, ale starał się go unikać.

102 Janet Dailey

- Oni za to płacš. - Tasza usiadła na ziemi przy pracujšcych kobietach i

zaczęła czyœcić jeżowce, wyjmujšc ze œrodka delikatne mięso.

- Może zapłacš. Powiedzieli, że dadzš mi kawałek żelaza za skóry dziesięciu

wydr morskich. Polowałem cały tydzień. Ale kiedy przyniosłem im dzisiaj skóry,

odmówili mi żelaza. Powiedzieli, że chcš dwanaœcie. - Zacisnšł szczęki,

przypominajšc sobie ten incydent. - Wzięli moje dziesięć skór i powiedzieli, że

muszę przynieœć jeszcze dwanaœcie, żeby dostać żelazo. Kiedy starałem się

wytłumaczyć, że powinienem przynieœć tylko o dwie więcej, œmiali się ze mnie.

Powiedzieli, że muszę mieć dwanaœcie skór naraz - teraz majš moje skóry i żelazo.

Oszukali mnie, a ja nie mogę nic zrobić.

- Nie wszyscy Kozacy sš tacy sami - stwierdziła Tasza. - Przypomnij sobie

Andrieja Tołstycha, który był uczciwy.

- On zbierał daninę - odparował Prosty Chód. - Dlaczego mamy dawać skóry

jakiejœ władczyni, która jest daleko za wodami? Mówiš, że jeżeli będziemy to

robić, to ona nas ochroni. A według mnie to następna sztuczka, żeby nam odebrać

nasze futra.

- Oni w ten sposób żyjš - wtršciła cicho jego matka, starajšc się go uspokoić.

- Musimy to szanować.

Prosty Chód chciał gwałtownie zaprotestować, ale powstrzymał się patrzšc na siwe

pasma w jej włosach. Czasami sprawiało mu ból, że nie rozumiała jego niechęci do

Kozaków. Zawsze dŸwięczały mu w głowie słowa bajarza, przypominajšce wielkš siłę

jego ojca i dzień wielkiej bitwy, kiedy Silny Wojownik złamał gołymi rękami

żelazny grzmišcy kij Kozaka. Jego ojciec zginšł stawiajšc opór Kozakom i Prosty

Chód był z tego dumny. Jego matka myœlała o tamtych czasach bez gniewu, tylko ze

smutkiem, a on nie chciał sprawiać jej więcej bólu swoim stosunkiem do Kozaków.

Musiał jednak mówić to, w co wierzył, jeœli miał czcić pamięć swojego ojca. Ze

względu na matkę złagodził swoje słowa:

- Czy możemy szanować ich sposób życia i szanować siebie samych? Nasi ludzie

żyli na tej wyspie na długo przed ich przybyciem. Powinniœmy zmusić ich do

odejœcia.

- Już zaakceptowaliœmy tych przybyszy - przypomniała mu.

- Goœci, którzy nas okradajš? - zaatakował Prosty Chód. - Tańczšcy Chłopak

wzišł naszyjnik korali, a oni wychłostali go do krwi. Dlaczego my pozwalamy im

zabierać to, co jest nasze?

Alaska

103

- Nic w tym dobrego, żeby karać kogoœ, kto Ÿle robi - mocno potrzšsnęła głowš.

- To nie przywróci pokoju.

- Wiem, że nasi ludzie nie karzš za jedno przestępstwo, ale jeœli ktoœ cišgle

nas atakuje, to należy go powstrzymać. - Zobaczył, że jego matka z lekka skłania

głowę, jakby w duchu przyznawała mu rację. - Powinniœmy ukarać Kozaków za ich

złe czyny.

Zimowy ŁabędŸ przerwała pracę, trzymajšc skrobaczkę w ręku.

- Kozaków jest zbyt wielu i sš zbyt silni. Nie mamy broni równej grzmišcemu

kijowi, który oni nazywajš strzelbš. Musimy utrzymać pokój.

- Gdybyœmy mieli ich broń, moglibyœmy ich pokonać. Wiem, jak strzelać okršgłymi

pociskami. Obserwowałem ich wiele razy i nauczyłem się, ile trzeba czarnego

prochu, żeby broń wypaliła.

- Nigdy ci nie pozwolš mieć strzelby - stwierdziła Tasza. - Bez względu na to,

ile skór chciałbyœ za niš dać. Inni już próbowali.

Prosty Chód wiedział o tym.

- Któregoœ dnia będę miał strzelbę.

- Robisz coœ niemšdrego, mój synu. - Zimowy ŁabędŸ spojrzała na niego z troskš.

Zdał sobie sprawę, że nie było sensu sprzeczać się, kobieta inaczej niż on

pojmowała różne rzeczy.

- Nie - powiedział w końcu.

Morze przycišgnęło jego uważny wzrok myœliwego. Para żagli przecięła właœnie

płaski horyzont. Prosty Chód zesztywniał, buntujšc się przeciwko obecnoœci

kolejnego statku Kozaków na swoich wodach. Patrzył, jak statek wpływa do zatoki.

- Następni przybywajš. Kiedy wreszcie przestanš? - zastanawiał się. Inni w

wiosce również obserwowali, jak szytik skręca w zatokę. Ciekawoœć

oraz zwyczaj witania goœci na wyspie sprowadził Kozaków i Aleutów na plażę.

Skóry kormoranów i jeżowce zostały porzucone, Tasza biegła przodem, a Prosty

Chód trzymał się z tyłu za swojš matkš i starš, powolnš Kobietš Tkaczkš.

Tasza patrzyła na opadajšce żagle i rozpryskujšcš się fontannę wody, kiedy

rzucano kotwicę. Wkrótce opuszczono łódŸ i kilku Kozaków wsiadło do niej,

wiosłujšc w stronę brzegu. Mężczyzna siedzšcy na dziobie jak gdyby kogoœ Taszy

przypominał. Wpatrywała się w niego, kiedy łódka zbliżała się do plaży. Było coœ

w jego wyrazistych rysach i twarzy pozbawionej brody, co

104 Janet Dailey

pobudziło jej pamięć, ale mężczyzna ten miał wyraŸne srebrne pasma w bršzowych

włosach, a ona nie przypominała sobie nikogo z takimi włosami.

Kiedy łódŸ dotknęła dziobem płytkiej wody, dwóch Kozaków wyskoczyło, żeby

wycišgnšć jš na brzeg z pomocš dwóch Aleutów. Ludzie zasłaniali Taszy widok, tak

że nie mogła przyjrzeć się temu mężczyŸnie. Gdy wstał, wyrastajšc na chwilę

sponad innych głów, Tasza zauważyła jego oczy

- błękitne jak niebo.

- Patrz! - krzyknęła i szybko przecisnęła się przez tłum do matki. - Patrz, kto

to jest! Andriej Tołstych. On wrócił!

Z ledwoœciš hamujšc podniecenie pobiegła do przodu, przepchnęła się przez tłum,

aż dotarła do pierwszego rzędu widzów. Poza srebrzystymi pasmami we włosach,

przypominajšcymi skrzydła mewy, Andriej Tołstych mało się zmienił przez te pięć

lat, kiedy go nie widziała. Jego ciało było wysokie i smukłe, chociaż nie tak

umięœnione jak Aleuty. Wyróżniał się ubiorem. Zamiast opończy, kaptura i spodni,

jakie nosili inni kozaccy myœliwi, miał na sobie czarny płaszcz z kwadratowymi

połami, zapinany w pasie, obcisłe spodnie do kolan, które uwydatniały jego

muskularne nogi. Była w nim spokojna siła, kiedy wyszedł do przodu, aby

przywitać mieszkańców wioski.

- Gdzie jest wasz wódz? - zapytał w języku aleuckim.

- Zmarł dwa lata temu - odpowiedział Wšsaty. - Ja jestem Wšsaty, teraz

przywódca wioski.

Tołstych przeszedł na swój język.

- On był moim dobrym przyjacielem. Przykro mi słyszeć, że już go nie ma na

œwiecie. Pięć lat temu dał mi zezwolenie na polowanie na Attu. Obaj rozumieliœmy,

co to jest pokój.

- Pamiętam was, Andrieju Tołstych - skinšł głowš Wšsaty. - Wyœcie żyli z nami w

pokoju i sprawiedliwie handlowaliœcie skórami.

- Przypłynšłem znowu na waszš wyspę, aby prosić o pozwolenie na polowanie,

żebyœmy znowu mogli żyć razem w braterstwie i pokoju.

Wšsaty wolno potrzšsnšł głowš.

- Nie mogę dać wam zezwolenia na polowanie, sš już trzy statki Kozaków na Attu.

Nie mamy tutaj miejsca, musicie więc popłynšć na innš wyspę.

Tasza z przerażeniem przysłuchiwała się rozmowie. Wiedziała bowiem, że

- jak mówił Prosty Chód - coraz trudniej było znaleŸć i upolować wydrę

Alaska

105

morskš. Większa liczba myœliwych oznaczała jeszcze większe współzawodnictwo. Ale

w niczym nie zmniejszało to jej niezadowolenia z faktu, że Wšsaty odprawia

Kozaka, który był niegdyœ dla niej taki miły.

Chociaż Andriej Tołstych próbował przekonywać, Wšsaty pozostał nieugięty.

- Czy pozwolisz nam rzucić kotwicę w waszej zatoce na kilka dni? - zapytał

Andriej. - Moi ludzie sš zmęczeni po długiej morskiej podróży i potrzebujš

odpoczynku. Mamy również mało żywnoœci i wody pitnej. Jeœli mamy płynšć na innš

wyspę, musimy uzupełnić zapasy.

- Możecie zostać i możecie zgromadzić żywnoœć. Ale nie wolno wam polować -

podkreœlił Wšsaty.

- Proszę o przyjęcie darów, które przywiozłem jako dowód mojej dobrej woli -

Andriej dał znak swoim ludziom, żeby przynieœli prezenty.

Poza dużym żelaznym czajnikiem i butami z koŸlej skóry dla Wšsatego była wœród

nich wystarczajšca iloœć materiału, aby każdy Aleuta miał z niego dwie koszule,

piętnaœcie funtów mški ryżowej, igły, cztery ciężkie kurtki, rękawice zimowe i

letnie, a także szarfa dla każdego mężczyzny w wiosce. '

Taka hojnoœć ze strony Kozaków była rzeczš niezwykłš. Zazwyczaj kiedy odmawiano

proœbie, prezenty były odbierane. Wšsaty był więc poruszony tym gestem. Tasza

wolałaby, żeby odesłano inny statek i pozwolono zostać Andriejowi Tołstychowi,

ale inni dawno już otrzymali zgodę i nie można było jej cofnšć.

- Żałuję, że nie władam dobrze językiem aleuckim, podobnie jak żaden z moich

ludzi. Ponieważ będziemy płynšć na inne wyspy, gdzie krajowcy również nie znajš

naszego języka, będę potrzebował aleuckich tłumaczy. Może mógłbyœ pozwolić dwóm

lub trzem mieszkańcom wioski, aby nam towarzyszyli i tłumaczyli nasze słowa

waszym sšsiadom.

- Wezmę pod uwagę waszš proœbę - ostrożnie odpowiedział Wšsaty.

- Chcemy powiedzieć krajowcom, że przybywamy w pokojowych zamiarach - aby

handlować i polować z nimi. Tłumacze bardzo nam się przydadzš.

Andriej Tołstych skłonił głowę.

- Będę czekał na twojš odpowiedŸ. Tymczasem powrócę na statek i przyœlę tu

ludzi po wodę.

- Zapraszam was do mojej barabara, abyœmy mogli œwiętować wasz

106 Janet Dailey

powrót, Andrieju Tołstych. - Taka goœcinnoœć obowišzywała przywódcę wioski. -

Moje kobiety przygotujš jedzenie. Będš tańce i œpiewy.

- Czuję się zaszczycony - skłonił się Tołstych.

Kiedy Wšsaty asystował Andriejowi w drodze do wspólnej chaty, Zimowy ŁabędŸ

powiedziała do Taszy:

- ChodŸ. Mamy dużo pracy.

- Chcę z nim porozmawiać - powiedziała Tasza szczerze.

Zanim matka zdołała zaprotestować, Taszy już nie było. Spieszyła się, żeby

przecišć drogę Tołstychowi. Czekała, żeby jš zauważył. Kiedy na niš spojrzał,

Tasza ukłoniła się, tak jak jš uczono.

- Witajcie na Attu, Andrieju Tołstych.

Oszołomiony widokiem tak uderzajšco pięknej i niezwykłej Aleutki, zagadnięty

zatrzymał się. Widzšc okršgłe czarne oczy i szczupłš twarz, doszedł do wniosku,

że musi być Metyskš. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że mówiła do

niego po rosyjsku. Spojrzał jeszcze raz na jej parkę z foczego futra, obramowanš

wydrš, jej bose stopy i smo-listoczarne włosy œcišgnięte miejscowym zwyczajem w

węzeł. Była w niej niewštpliwie mieszanina ras, a z każdej przejęła to co

najlepsze, zdecydował Andriej.

- Nie pamiętacie mnie? - spytała z niepokojem. Marszczšc brwi jeszcze raz

przypatrzył się jej twarzy. - Ja jestem Tasza. - Zza kołnierza parki wycišgnęła

naszyjnik ze srebrnym prawosławnym krzyżem. - Dostałam to od was.

- Tasza - powtórzył z niedowierzaniem. Jakim cudem ta uderzajšca pięknoœć mogła

kiedyœ być chudš, wielkookš dziewczynkš, jednš z jego zakładniczek pięć lat temu.

- Tak urosłaœ, że nie mogłem cię poznać. Jesteœ pięknš kobietš.

Zachwycił się tš przemianš. Jej wyglšd zawsze był niezwykły i pocišgajšcy,

urzekajšcy gładkoœciš skóry, głębiš koloru czarnych włosów i oczu. Tym razem

jednak zauważył w spojrzeniu Taszy coœ nowego - skrywane pragnienia młodej

dziewczyny, które bezskutecznie starała się maskować ugrzecznionym wyrazem

twarzy.

- Miło mi, że mnie pamiętacie.

- Jak można by cię zapomnieć, Tasza? - Im dłużej na niš patrzył, tym częœciej

zadawał sobie to pytanie. Było coœ egzotycznego w jej oczach, wykrojonych w

kształcie migdału, i wysokich koœciach policzkowych. Żaden

Alaska

107

mężczyzna nie mógł na niš spojrzeć i nie być poruszonym tš mieszaninš dzikoœci i

cywilizacji. On miał przeszło czterdzieœci lat, ale nie był na tyle stary, żeby

nie odczuwać pożšdania. - Ile ty masz lat, Tasza? Piętnaœcie? -Tak.

- Na pewno masz męża.

- Nie. Nie ma wielu Aleutów na wyspie, których mogłabym poœlubić. A mężczyŸni z

sšsiednich wsi rzadko przyjeżdżajš z wizytš, ponieważ cały czas sš tutaj Kozacy.

- Znajdziesz męża - powiedział Andriej z przekonaniem. Zaczęła się wycofywać.

- Muszę teraz iœć. Jest wiele pracy przed tym œwiętowaniem. Obserwował, jak

przemykała zręcznie do wioski, potem niechętnie odwrócił

vmck i przyłšczył się do przywódcy krajowców. Liczył, że dobre stosunki, które

miał uprzednio z wyspiarzami z Attu, ułatwiš mu pobyt, wiedział, jak cenna jest

ich współpraca. Teraz będzie musiał odbyć podróż na nowe terytorium. Powinien

przekonać wodza o potrzebie aleuckich tłumaczy - zakładników, aby zapewnić

bezpieczeństwo i sukces swojej wyprawie.

Na drugi dzień po œwištecznych obchodach Tasza siedziała na osłoniętej od wiatru

œcianie barabara i pracowała nad tkaniem koszyczka, tak małego, że mieœcił się w

jej dłoni. Palce Kobiety Tkaczki straciły już zręcznoœć potrzebnš do tej pracy,

ale to ona kierowała rękami Taszy.

Wiotkie ŸdŸbła życicy leżały w płaskim koszyku. Każde z nich było odpowiednio

długo na słońcu, aby otrzymać pożšdany odcień: jasny lub ciemny. Tasza wybrała

jedno ŸdŸbło, długimi paznokciami, specjalnie hodowanymi w tym celu, ostrożnie

przedzieliła ŸdŸbło wzdłuż na cienkie pasemka, prawie tak cienkie jak nić. Kiedy

moczyła trawę, spojrzała na swojš matkę, zajętš zszywaniem skór kormorana na

parkę.

- Lubię Andrieja Tołstycha. On jest dobrym człowiekiem - powiedziała.

- Ty jesteœ głupiš kobietš - gwałtownie sprzeciwił się Prosty Chód. Wstał,

porzucajšc swój punkt obserwacyjny.

Tasza spojrzała na swojego aleuckiego brata. Duma jego była wcišż zraniona po

ostatnim spotkaniu z Kozakami, toteż myœlał o nich wrogo. Tłumaczenia nie

odnosiły rezultatu, ale ona zachowała swoje zdanie. Wracajšc do plecenia koszyka

oznajmiła stanowczo:

108 Janet Dailey

- Żałuję, że Wšsaty nie dał Andriejowi Tołstychowi zezwolenia na polowanie.

- Chciałbym, żeby on odesłał wszystkie statki i zmusił Kozaków do odjazdu -

odpowiedział jej brat i poszedł w kierunku plaży.

Jego słowa martwiły Taszę i rodziły wštpliwoœci słusznoœć własnych, ale ponieważ

ona nie ucierpiała od Kozaków, nie umiała nienawidzić ich tak jak Prosty Chód.

Znała krzywdy wyrzšdzone jej bratu, kiedy jednak myœlała o Andrieju, wiedziała,

że on nie popełniłby żadnej niesprawiedliwoœci.

- Ty masz młode nogi, Tasza - powiedziała Kobieta Tkaczka. - Przynieœ mojš

skrobaczkę. Ta skóra jest jeszcze szorstka.

Zniekształconymi palcami wygładzała wewnętrznš stronę skóry kormorana, ale

przerwała tę czynnoœć i patrzyła, jak młoda dziewczyna odkłada nie dokończony

koszyk, z którego zwisajš długie pasma żółtawej trawy, i odchodzi, by spełnić

jej proœbę. Ręce miała już tak obolałe, że każdego dnia musiała wbijać igły w

wybrane punkty na swoim ciele, aby uwolnić się od cierpienia.

- Jestem już starš kobietš i moje oczy wiele widziały - powiedziała do Zimowego

Łabędzia. - Kiedy patrzę na twojego syna i córkę, widzę, jak nadchodzi

nieszczęœcie, wielkie nieszczęœcie.

Zimowy ŁabędŸ zawahała się, zanim przecišgnęła igłę przez skórę kormorana.

- Dlaczego tak mówisz?

- Twój syn nosi gniew w sercu przeciwko Kozakom.

- Prosty Chód nie będzie działał głupio. On wie, że jest ich zbyt wielu i sš

zbyt silni. Jest młodym mężczyznš. Nigdy nie zgodzi się, by go lekceważono.

- Kobieta Tkaczka wolno pokiwała głowš. - On zaatakuje Kozaków. Zimowy ŁabędŸ

odrzuciła tę sugestię potrzšsajšc głowš.

- Wie, że wtedy go zabijš.

- Młodzi ludzie nie myœlš o œmierci. Tylko starzy odczuwajš jej bliskoœć.

- Patrzyła na wyraŸnie zmartwionš twarz Zimowego Łabędzia, niechętnš dalszej

rozmowie. Szanujšc jej wolę, Kobieta Tkaczka podjęła inny temat.

- Jeœli masz oczy, Zimowy Łabędziu, to widzisz, w jaki sposób Kozacy oglšdajš

się za twojš córkš. Patrzš na niš inaczej niż na resztę swoich kobiet, chyba

dlatego, że ma okršgłe oczy. Jeszcze z niš nie spali. Ale wkrótce wezmš jš do

swojej barabara i zmuszš do tego.

- Kozacy zawsze biorš kobiety. - Teraz, kiedy była starsza, żaden jej nie

Alaska

109

chciał, ale pamiętała swoje bolesne doœwiadczenie i nie chciała tego samego dla

córki. Cierpiała na myœl o takiej możliwoœci. - Nic na to nie poradzimy.

- Niebieskooki był sprawiedliwy dla Aleutów. On nas nie oszukuje, nie zabiera

naszych bajdarów ani nie pozwala swoim ludziom zmuszać nas do robienia parek bez

zapłaty. Dobrze traktował Aleutów, których uczył języka, jakim mówiš Kozacy.

- To prawda. - Zimowy ŁabędŸ powróciła do szycia skór.

- Słyszałam, jak prosił Wšsatego, żeby wysłał Aleutów jego statkiem, jako

tłumaczy na inne wyspy. Byłoby najlepiej, żeby Tasza i Prosty Chód pojechali z

nim. Oboje umiejš mówić jak Kozacy.

- Oboje? - Zimowy ŁabędŸ nie potrafiła ukryć szoku i niezadowolenia z powodu

tej sugestii. Chciała mieć dzieci przy sobie, mimo że były dorosłe. Kiedyœ Tasza

pojedzie ze swoim mężem do jego rodzinnej wsi, ale jeszcze nie teraz. - Nie.

- To byłoby najlepsze - nalegała Kobieta Tkaczka. - Sprawiedliwie traktowany

Prosty Chód ugasi swój gniew. Jeœli ma znaleŸć sobie żonę, będzie musiał

odwiedzić wioski na innych wyspach.

Ta logika przekonała Zimowego Łabędzia.

- To może być dobre dla Prostego Chodu, ale Tasza nie potrzebuje jechać.

- Zapytaj swojego serca. Zapytaj siebie, co będzie najlepsze. Co by radził

Silny Wojownik, gdyby żył?

- To nie jest moja decyzja. - Zimowy ŁabędŸ szukała ucieczki. - Wšsaty musi

zdecydować, czy wysyłać kogokolwiek z naszej wioski z Niebieskookim.

- On jest teraz twoim mężem, więc możesz z nim o tym porozmawiać. Ponieœliœmy

już wiele ofiar dla utrzymania pokoju.

Kobieta Tkaczka obejrzała skórę kormorana jeszcze raz i położyła jš na innych

przeznaczonych na parkę.

- Ta jest wystarczajšco gładka dla Kozaka. - Walczšc ze starczym zesztywnieniem

stawów podniosła się. - Moje ciało jest zmęczone i potrzebuje odpoczynku.

Ciężko suwajšc nogami wchodziła na kopiec barabara. Kierujšc się do wejœcia w

dachu przeszła obok Taszy. Wkrótce przestanie samodzielnie używać sękatej kłody

służšcej za drabinę i będzie musiała korzystać z pomocy swojego syna, Wšsatego.

Zadanie noszenia jej przypaœć powinno jej anaaqisagh, Małej Włóczni, ale on już

dawno odpłynšł z pierwszymi Kozakami i nigdy nie powrócił na Attu. Prawie każdy

statek kozacki

110 Janet Dailey

opuszczajšcy te wody zabierał na pokład jednego, dwoje lub troje Attuanów,

przeważnie dzieci urodzone z kobiet, z którymi Kozacy spali podczas pobytu na

wyspie. Kobieta Tkaczka wiedziała, że synowa jej miała szczęœcie, mogšc mieć

dzieci przy sobie przez te wszystkie lata. Teraz nadszedł czas, żeby pozwolić im

odejœć.

Minšł przeszło tydzień od czasu, kiedy Andriej Nikołajewicz Tołstych zakotwiczył

swój statek Andreian i Natalia w zatoce. Większoœć czasu spędzał studiujšc mapy

tych wysp, wykonane przez admirała Nagajewa na podstawie dzienników Beringa i

Czirikowa. Z zawodu kupiec, Andriej miał w sobie silnš żyłkę hazardzisty. Zyski

z wypraw na te wyspy były tak ogromne, że kompensowały z nawišzkš ryzyko

żeglowania po burzliwym morzu. Jednak, mimo że już trzykrotnie zbił fortunę,

przyjechał jeszcze raz - typowy gracz, który jeszcze raz chciał wygrać.

Andriej był właœciwie zadowolony, że wódz odmówił mu zezwolenia na polowanie na

Attu. Ostatnimi dniami rozmawiał z kilkoma Kozakami na wyspie i z niektórymi

tubylcami. Chociaż wydra morska nadal żyła w wodach Attu, jej liczebnoœć spadła.

Zwierzę stało się ostrożniejsze, nurkujšc natychmiast na widok łodzi. Im dłużej

patrzył na mapy tego łańcucha wysp, tym bardziej kusiło go nieznane. Został po

prostu zmuszony do wybrania wschodniego kierunku i robił to z ochotš,

wydobywajšc wszelkie informacje od tubylców o wyspach tam położonych. Aleuci

byli wytrawnymi podróżnikami morskimi, gdyż pokonywali duże odległoœci w swoich

bajdarkach, aby odwiedzać znajomych lub handlować z innymi wyspiarzami na tym

liczšcym przeszło tysišc mil archipelagu. Jeœli tubylec nie odwiedził jakiegoœ

miejsca osobiœcie, nie powtarzał wiadomoœci z drugiej ręki - cecha ta bardzo

frustrowała Andrieja.

Zdajšc sobie sprawę, że nie może już odwlekać chwili opuszczenia Attu, Andriej

zszedł na brzeg, aby poszukać Wšsatego i ponownie porozmawiać z nim o tłumaczach.

Stosunki panujšce między wyspiarzami wskazywały na koniecznoœć posiadania

zakładników. Byliby jego jedynš nadziejš, gdyby spotkał wrogich tubylców na

wschodzie, a oprócz tego potrzebował ich do porozumiewania się z krajowcami.

Zbliżajšc się do barabara wodza, Andriej zauważył dziewczynę idšcš przez

nasłonecznionš łškę czerwonš od kwitnšcego łubinu. Głowę trzymała

Alaska 111

wysoko, a twarz odwracała do rzadko widywanego słońca. Zatrzymał się, żeby

popatrzeć na tę kobietę-dziecko. Wesoło machała koszykiem, którego rytmiczny

ruch podkreœlał jej długi, swobodny krok.

Kolorowš, jedwabnš chustkę, przeznaczonš na prezent dla niej, miał schowanš pod

marynarkš. Nosił jš już od kilku dni, za każdym razem, kiedy schodził na brzeg,

chciał jej dać, ale ważniejsze sprawy zwišzane z wyprawš zawsze mu w tym

przeszkadzały. Teraz zastanawiał się, jak mógł tak długo zwlekać.

Dał znak dwóm promyszlennikom, którzy mu towarzyszyli, żeby zaczekali, i poszedł

na spotkanie Taszy. Zauważył jej pojaœniałš na jego widok twarz. Zachęta w jej

oczach była prawie bezczelna i pochlebiło mu to. Przez chwilę żałował, że ona

jest kobietš. Mężczyzna miałby większy wpływ na wodza, gdyby Andriej zdobył jego

zaufanie i nakłonił do przeforsowania swojej proœby. Ale jej obecnoœć wkrótce

zdominowała jego myœli.

- Dzień dobry, Tasza - spoglšdał w jej okršgłe, skoœne oczy, czarne jak onyks.

- Dzień dobry, kapitanie Tołstych - ukłoniła się głęboko. Zrobiła to tak

naturalnie, że nie kłóciło się to z jej tubylczym strojem.

Jego wzrok padł na koszyk, który trzymała w ręku.

- Widzę, że zbierałaœ jagody.

- Jest ich bardzo dużo tego lata. Może chcielibyœcie trochę?

- Nie. Dziękuję. - Przypomniał sobie o chustce i sięgnšł do marynarki. - Mam

coœ dla ciebie.

Chustka była z chińskiego jedwabiu, jaskrawopurpurowa. Kiedy wręczał jej

kwadracik złożonego materiału, œliski jedwab rozwinšł się i wypadł mu z ręki.

Tasza złapała go. Na jej twarzy pojawił się wyraz podziwu.

- To jest piękne. - Postawiła koszyk na trawie, żeby dotknšć materiału dwiema

rękami. - Co to za materiał taki gładki jak pióro?

- To nazywa się jedwab. Pochodzi z Chin.

Andriej znał się dobrze na handlu z Chinami. Jedynym towarem z Rosji, jaki

interesował Chiny, była wydra morska. Popyt na niš przewyższał możliwoœci

rosyjskich dostaw, więc skóry te były tym bardziej w cenie. Chińczykom nie

zależało na najwyższej jakoœci skór, ponieważ doprowadzili do perfekcji technikę

farbowania ich i utrzymywania naturalnego wyglšdu. Żadne z ich farbowanych futer

nie różniło się od skór pierwszej jakoœci. Jedna

112 Janet Dailey

skóra na chińskiej granicy przynosiła aż trzysta złotych rubli zysku; jedwab dla

Andrieja to były Chiny, a handel z Chinami oznaczał skóry wydry morskiej warte w

złocie więcej niż ważyły.

- Jedwab - szepnęła i przyłożyła chustkę do policzka. Jaskrawa czerwień

materiału przy jej czarnych włosach i kolorze skóry tworzyły pięknš harmonię

barw.

- Zaraz. - Andriej wzišł chustkę i udrapował na jej głowie, a skrzyżowanymi

końcami zakrył ramiona. Przeobrażenie było niesłychane. Wydawało mu się, że

patrzy na rosyjskš kobietę, która ma niesłychanš, egzotycznš siłę przycišgania.

Wolno puszczał końce chustki.

- Czy w ten sposób się jš nosi? - spytała Tasza.

- Tak. - Andriej, poruszony, nadal się w niš wpatrywał.

- Czy idziecie do wioski?

- Tak. Muszę porozmawiać z waszym wodzem.

- Pójdę z wami. - Zdjęła chustkę i usiłowała złożyć œliski materiał w mały

kwadracik, co udało jej się po kilku próbach. Wzięła swój koszyk dojrzałych

jagód.

Kiedy ruszyli w stronę barabara, Andriej zobaczył, że Wšsaty czeka, aby go

powitać. Domyœlił się, że uprzedzono wodza o jego wizycie. Zasadniczš sprawš

było przekonanie Aleuty, aby pozwolił mu wzišć kilkoro ludzi ze sobš. Słyszšc

stšpanie bosych stóp obok siebie, Andriej z lekka odwrócił głowę, żeby popatrzeć

na dziewczynę. Jej profil podniecał jego zmysły, chociaż uwaga skoncentrowana

była na majšcym nastšpić spotkaniu. W pewnym momencie pomyœlał, że mężczyzna

mógłby się w niej zatracić, ale już po chwili zastanawiał się nad czymœ innym.

Przedtem nie brał pod uwagę użytecznoœci tej dziewczyny, teraz zmienił zdanie.

- Tasza, muszę omówić z waszym wodzem ważnš sprawę. Chcę mieć pewnoœć, że on

mnie dobrze zrozumie. Czy pomożesz mi? - uœmiechnšł się Andriej.

- Z przyjemnoœciš będę dla was tłumaczyć - zgodziła się. Jej ciemne oczy

patrzyły na niego bystro. - Chcecie rozmawiać z Wšsatym o tym, żeby ktoœ z

naszej wioski towarzyszył wam na inne wyspy i tłumaczył dla was.

- Ty wiesz o mojej proœbie? - Andriej był lekko zdziwiony.

- Słyszałam, jak Wšsaty radził się mojej matki i innych w tej sprawie.

Zmarszczył brwi ze zdziwieniem.

Alaska 113

- Dlaczego miałby pytać o radę twojš matkę?

- Zanim została drugš żonš Wšsatego, jego brat, Silny Wojownik, był jej mężem.

Odznaczał się wielkš siłš fizycznš i duchowš. Myœlę, że Wšsaty chciał się

dowiedzieć od mojej matki, co w tej sprawie postanowiłby Silny Wojownik, którego

mšdroœć bardzo szanował.

- Co twoja matka mu powiedziała? - Andriej nie wiedział przedtem, że Tasza

należała do rodziny wodza, ale bez skrupułów starał się teraz wycišgnšć od niej

informacje.

- Nie wiem.

- A co myœlisz, że mogła powiedzieć? - nalegał na odpowiedŸ, mimo że dostrzegał

jej wahanie. - To jest ważne, Tasza. Inaczej bym nie pytał. Muszę zyskać pomoc

wodza, żebym mógł polować i handlować z innymi wyspiarzami w pokoju i przyjaŸni.

Zastanowiła się przez chwilę.

- Bajarze mówiš, że Silny Wojownik zawsze nakazywał żyć w pokoju z Kozakami.

- On był mšdrym mężczyznš. - Zadowolony z tego, co usłyszał, odprężył się i

uœmiechnšł ciepło do Taszy konstatujšc, że jej obecnoœć może być cenna przy

spotkaniu z wodzem.

Jego ludzie szli z tyłu, kiedy grupš zbliżali się do przywódcy wioski. Po

powitaniu Wšsatego Andriej wytłumaczył przyczynę obecnoœci Taszy, bojšc się, że

Aleuta może oponować przeciwko włšczeniu kobiety do ich rozmów, ale wódz skinšł

potakujšco głowš.

- Wkrótce mój statek wypłynie z waszej zatoki w stronę wysp na wschodzie. Ty

jesteœ ważnym szefem na Attu. Twoje imię jest wymawiane z szacunkiem na innych

wyspach. - Andriej nie miał pojęcia, czy to było prawdš, ale trochę pochlebstwa

nigdy nie zaszkodziło. Zaczekał, aż Tasza skończy tłumaczyć i mówił dalej. -

Chciałbym przekazywać pozdrowienia od ciebie, kiedy będę odwiedzał wsie na

wschodzie, żeby tamtejsi ludzie wiedzieli, że żyliœmy razem w pokoju i uczciwie

handlowaliœmy.

Andriej domyœlał się, że wódz rozumie dużo z tego, co mówił po rosyjsku, ale

czekał cierpliwie, aż Tasza to przetłumaczy. Jego znajomoœć aleuckiego była

wprawdzie ograniczona, ale Andriej wyłowił parę upiększeń dodanych przez Taszę i

zdał sobie sprawę, że ma w niej sojusznika.

- Imię Andrieja Nikołšjewicza Tołstycha jest również znane na wyspach

114

Janet Dailey

jako imię człowieka, który nie oszukuje Aleutów. - Tasza przetłumaczyła na

rosyjski odpowiedŸ wodza, którš i tak w dużej częœci zrozumiał. - Tego nie można

powiedzieć o wielu Kozakach, którzy przyjeżdżajš polować i handlować

na naszš wyspę.

Andriej już wczeœniej zetknšł się ze złš atmosferš stworzonš przez innych Rosjan

znanych z chciwoœci.

- Dla Aleutów na innych wyspach, które będę odwiedzał, ważne będzie, że

przyjeżdżam z pokojowymi i przyjaznymi zamiarami. Jeœli Wšsaty zgodzi się wysłać

ze mnš tłumaczy z tej wyspy, oni nie tylko przełożš moje słowa, ale również

zaœwiadczš o uczciwoœci w handlu i chęci utrzymania pokoju

z Aleutami.

- Podjšłem decyzję w tej sprawie. - Tasza przetłumaczyła odpowiedŸ Wšsatego i

czekała na dalszy cišg. Andriej postanowił nie okazywać na razie żadnej reakcji.

- On wybrał mojego brata, Prosty Chód, aby wam towarzyszył. - Odczuł ulgę, ale i

niezadowolenie z tej decyzji. Jeden tłumacz był lepszy niż żaden, jednak wolałby

mieć dwóch Aleutów ze sobš. - On żałuje, że nie może sobie pozwolić, żeby posłać

z wami więcej myœliwych.

- Powiedz mu, że rozumiem.

- Wšsaty mówi, że mój brat jest dobrym myœliwym i pomoże ci znaleŸć wyspy,

gdzie jest pełno wydr morskich. Rozumie też słowa waszego języka o wiele lepiej

niż sam Wšsaty. - Powstrzymała się od dosłownego tłumaczenia dalszego

wyjaœnienia. - Wiadomo również, że on nie lubi Kozaków. Przemówienie w twojej

sprawie będzie dla niego rzeczš wielkiej wagi.

Andriej wyrażał podœwiadomš aprobatę, podziwiajšc przenikliwe rozumowanie przy

tym wyborze. Kiedy wódz mówił dalej, Andriej już nie nadšżał za nim i musiał

czekać, aż Tasza mu to przełoży.

- Wšsaty również mówi, że będziesz potrzebował kobiety, żeby gotowała i szyła

dla ciebie, a kobiety na wschodnich wyspach nie wiedzš, jak przygotowywać

posiłki lubiane przez Kozaków. - Nagle wydała się zaskoczona. Zamiast

koncentrować się, jak dotychczas, na wodzu, zwróciła się wprost do niego, a jej

ciemne oczy wyrażały zdziwienie. - On mówi, że twoja kozacka żona nie

przypłynęła z tobš, że została tam za wodami. Ponieważ będziesz potrzebował

kobiety, proponuje mnie jako drugš żonę. Jako dowód przyjaŸni. Nie żšda żadnych

prezentów w zamian.

Alaska

115

Równie zaskoczony Andriej wpatrywał się w Taszę. Wódz musiał wiedzieć, że on nie

mógł mieć nic przeciwko obecnoœci tubylczej kobiety w swoim łóżku. Podczas

pierwszej wizyty na wyspie miał takš kobietę w zamian za parę prezentów dla jej

rodziny; zgodnie ze zwyczajem Aleutów - była jego żonš. Nie było żadnego

obrzšdku œlubnego, a kontrakt został przypieczętowany wręczeniem podarunków.

Andriej również wiedział, że odmowa równałaby się w tym przypadku obrazie. Był

wdzięczny, że wódz mówił dalej, dajšc mu czas na zebranie myœli.

- On mówi, że robię dobre parki i wiem, jak gotować jedzenie na sposób kozacki.

Mówi również, że mogę ci się przydać tłumaczšc twoje słowa krajowcom na

wschodnich wyspach. Wšsaty wie, że będziesz mnie dobrze traktował i będziesz

dobrym mężem. - Zaczerwieniła się lekko. - On również mówi, że kobiety na Attu

sš milsze dla oka niż kobiety na innych wyspach.

Okreœlenie „miłe dla oka" wydawało się Andriejowi o wiele za skromne, kiedy

patrzył na Taszę. Z trudnoœciš skupił ponownie uwagę na wodzu, starajšc się nie

myœleć o długich miesišcach i nocach, jakie miał przed sobš.

- Powiedz swojemu wodzowi, że jestem zawstydzony jego hojnoœciš i bardzo

zadowolony. Robi mi wielki zaszczyt. Proszę poinformuj go, że chcę odpłynšć

jutro.

?

Nad głowami płynšcych kršżyły kwilšce ptaki morskie, a ich skrzydła jaœniały

bielš na tle szarych chmur. Skaczšc i nurkujšc płynšł wzdłuż statku morœwin, jak

gdyby eskortujšc go po wodach zatoki. Wiatr wydymał żagle. Tasza zwracajšc twarz

pod wiatr patrzyła na szeroki pas piasku i bajdarki stojšce rzędem na brzegu. Z

tej odległoœci zarys jej wioski był ledwo rozpoznawalny, ale ona wiedziała,

gdzie patrzeć.

Serce jš bolało, że zostawia wszystko, co było jej bliskie - wyspę, dom, rodzinę,

swojš matkę, a przede wszystkim starš Kobietę Tkaczkę. Ale podniecenie było

większe niż smutek. Myœliwi często płynęli na inne wyspy, żeby handlować albo z

wizytš, jednak kobiety rzadko jeŸdziły, czasem z rodzinš albo nawet z całš

wioskš. Tasza nie opuszczała wyspy od czasu, kiedy była małš dziewczynkš.

Popłynęła wtedy na pobliskie Agattu, aby odwiedzić rodzinę jej matki. Teraz była

w drodze do nieznanego miejsca, a Andriej Tołstych, jej nowy mšż, powiedział

Wšsatemu, że mogš upłynšć aż dwa lata, zanim powróci na Attu.

Obracajšc się, spytała swojego brata:

- Dokšd popłyniemy?

- Powiedziałem Kozakowi o wyspie Adak i małych wysepkach jš otaczajšcych, gdzie

roi się od wydr morskich. - W jego głosie dała się słyszeć niechęć, z jakš

przekazywał tę wiadomoœć. Prosty Chód nie podzielał entuzjazmu Taszy dla

czekajšcej ich przygody.

- Polowanie będzie tam dobre.

- Jeœli wioska da mu pozwolenie, żeby polował na jej terytorium - dodał Prosty

Chód.

Alaska

117

- Dadzš. W zamian za prezenty. Powiemy im, że on chce z nimi handlować i żyć w

pokoju. - Zauważyła jego sceptyczne spojrzenie. - Ty wiesz, że to prawda. On nie

jest jak inni.

- Nie - przyznał niechętnie. - Ale to Kozak. Nie ufaj mu zanadto. Przypominał

sobie niejasno czasy, kiedy jego matka płakała przez Kozaka

ze Szramš na Oku. Teraz Tołstych był mężem siostry. Nie chciał, żeby jej stała

się podobna krzywda, ale nie mógł temu zapobiec. Nienawidził Kozaków za to, że

czuł się przy nich bezbronny. Zgodził się towarzyszyć temu wodzowi o gładkiej

twarzy po częœci dlatego, żeby uszanować wolę Wšsatego i matki, ale głównym jego

celem była nadzieja, że kiedy zaprowadzi Kozaków na nowe łowiska, oni wszyscy w

końcu opuszczš rodzinnš wyspę.

Prosty Chód wywnioskował z wyrazu dużych, ciemnych oczu Taszy, że siostra nie

przywišzuje wagi do jego ostrzeżeń. Wpatrzona w niebieskie oczy Kozaka nie

dostrzegała samolubnej chciwoœci jego towarzyszy. Aleuci nigdy nie zabijali

zwierzšt tylko po to, żeby dostać ich skórę. Kozacy zabijali wydrę, zabierali

jej futro, a ciało rzucali rekinom. To nie był właœciwy sposób polowania i za to

byli odpowiedzialni cudzoziemcy.

Jego siostra była kobietš i nie mogła zrozumieć, że życie myœliwego jest

zwišzane z życiem jego zdobyczy. Jeszcze raz spróbował jš przekonać.

- Dla Kozaków Aleuta jest jak wydra morska. Kiedy wezmš od niego to, co chcš,

wyrzucš resztę.

Morze było wzburzone, a fale były na szeœć stóp wysokie. Kiedy pierwsza rozbiła

się o dziób statku, Tasza poczuła przypływ radoœci. Rozpoczęła się podróż. Stała

przy relingu, słuchajšc bolesnych jęków belek statku, kiedy ten uderzał w fale.

Po godzinie odczuwała już tylko tępy ból w głowie. Stałe wznoszenie się i

opadanie statku, monotonne falowanie horyzontu wywoływało mdłoœci. Odczuwała je

w żołšdku, zaczęło jej być goršco i pot wystšpił na czoło. Zbliżajšc się do

dziobu wystawiała twarz na chłodne rozbryzgi wody, ale nie osłabiło to

wzrastajšcego napięcia w jej ciele. Kolana uginały się pod niš.

Powoli dotarło do niej, że zaczyna się choroba morska. Objawy były takie same,

jak opisywała kiedyœ Kobieta Tkaczka, która opowiadała o dwóch aleuckich

myœliwych na Attu, cierpišcych na tę chorobę. Tasza starała się skoncentrować na

jakimœ nieruchomym przedmiocie i opanować potęgujšce się mdłoœci, ale nie mogła

zapomnieć o falujšcym pokładzie. Nie spostrzegła nawet, że ktoœ nadchodzi.

118 Janet Dailey

Kiedy już oddalili się od przybrzeżnych raf i wypłynęli daleko w morze, Andriej

rozkazał oficerowi pokładowemu obrać wschodni kurs. Znał niebezpieczeństwa tego

morza - szybko opadajšce mgły, silne wiatry i burze - wymagajšce skupionej uwagi,

więc starał się odpoczšć, kiedy tylko miał do tego okazję. Przekazujšc oficerowi

ster, Andriej zauważył Taszę stojšcš na dziobie, upozowanš jak figurynka, z

twarzš zwróconš w kierunku rozprysków wody. Widok ten wzniecił w nim uœpione

ognie. Podszedł do niej.

- Mamy pomyœlne wiatry. - Na dŸwięk jego głosu Tasza obróciła się. Andriej

zobaczył, że jest bardzo blada.

Tasza wychyliła się za reling. Myœlšc, że chce wyskoczyć za burtę, Andriej

złapał jš gwałtownie. Wyczuł konwulsyjne drganie ciała. Ataki wymiotów

następowały jeden po drugim, aż wreszcze opadła na poręcz, zbyt słaba, żeby

utrzymać się na nogach.

Starał się przytrzymać jš tak, żeby mniej odczuwała kołysanie statku. Wyjšł

chustkę ze swojego grubego płaszcza, wytarł jej usta i brodę. Cała zlana była

potem, mimo że skórę miała zimnš, gdy mamrotała coœ niezrozumiale w podzięce.

Nagle zobaczył parę stóp o zrogowaciałej skórze, wystajšcych spod długiej parki

koloru ochry. Andriej spojrzał na Prosty Chód i napotkał jego oskarżajšcy wzrok.

- Ona cierpi na chorobę morskš - powiedział Andriej.

Aleuta rzucił okiem na pobladłš twarz Taszy szukajšc potwierdzenia, potem

mruknšł coœ i odszedł, wyraŸnie nie zainteresowany jej chorobš. Słaniajšca się

dziewczyna wzbudziła w Andrieju opiekuńcze, męskie instynkty.

Skinšł na jednego z promyszlenników na pokładzie, aby przyszedł mu pomóc, i

powiedział do Taszy:

- WeŸmiemy cię na dół, żebyœ mogła się położyć. Poruszyła głowš, ale nie był

pewien, czy usłyszała.

Wznoszenie się i opadanie statku utrudniało utrzymanie równowagi, kiedy Andriej

i promyszlennik stawiali Taszę na nogi. Kiedy szli przez kołyszšcy się pokład,

jęczała cicho, wspierajšc bezwładne ciało na Andrieju.

Zejœcie było zbyt wšskie dla trzech osób, więc Andriej odprawił rosyjskiego

myœliwego.

- Sam jš wezmę - powiedział i zniósł jš ze schodów.

Otworzył nogš drzwi swojej kajuty. Jej głowa opierała się o jego brodę,

Alaska 119

a jedwabiste włosy muskały mu skórę. Spojrzał na niš, gdy znowu jęknęła, i

ułożył w swojej koi.

Andriej pragnšł mieć jš w łóżku, ale nie w takich okolicznoœciach. Miała

kropelki potu na czole i nad górnš wargš, kiedy usiadła na koi ledwo mogšc

utrzymać równowagę. Popatrzył na długš, futrzanš parkę, którš miała na- sobie,

dziwnym trafem zupełnie czystš po przebytej chorobie.

- Trzeba to zdjšć - wymamrotał do siebie wštpišc, czy w tym stanie może go

zrozumieć.

Z trudnoœciš udało mu się podnieœć parkę powyżej bioder. Potem już łatwo zdjšł

jš przez głowę. Przez chwilę oglšdał nagie ciało dziewczyny i młode, sterczšce

piersi. Gdy nie podtrzymywana zachwiała się, wycišgnšł rękę, żeby mogła się

oprzeć, wyczuł wówczas jędmoœć jej ciała. Jego dłonie od dawna nie dotykały tak

pięknej, młodej skóry. Ciało jego żony było już zwiotczałe, a syberyjskie

prostytutki były albo grube, albo zarażone, a czasami zagłodzone i wychudzone

jak szkielety. Na Syberii kobiety wczeœnie się starzały, więc bogaty mężczyzna,

taki jak on, nie miał wielkiego wyboru.

Tasza jęknęła znowu. Patrzyła na niego oczami wielkimi jak spodki. Nagle

przyłożyła rękę do ust. Andriej szybko złapał nocnik i ledwo zdšżył unieœć

pokrywkę, aby mogła do niego zwymiotować.

Położył jš potem w koi i z ocišganiem przykrył kołdrš jej nagie ciało. Odszedł

na chwilę, żeby zmoczyć szmatkę wodš i wytrzeć jej wilgotnš twarz. Leżała

nieruchomo, z zamkniętymi oczami, czarne rzęsy rzucały długie cienie na bladš

skórę. Andriej zauważył, że musiało być jej niewygodnie, bo leżała na węŸle

włosów, toteż delikatnie wsunšł jej rękę pod głowę, żeby je rozluŸnić. Odsuwajšc

jej włosy od twarzy, rozgarniał palcami ich delikatne pasma.

- Czuję się taka chora - wyszeptała cichutko.

- Wiem. - Andriej złożył wilgotnš szmatkę i położył jej na czole. Wstajšc

popatrzył na niš jeszcze przez chwilę, potem podszedł do stołu,

gdzie były rozłożone mapy tego łańcucha wysp. Studiował je, usiłujšc znaleŸć

innš grupę wysp - tę, którš opisywał Prosty Chód.

Tasza znów wymiotowała kilka razy, dopóki nie pozostało jej w żołšdku nic poza

żółciš - w końcu wyczerpana zasnęła. Andriej wyszedł na pokład sprawdzić kurs

statku, ale pozostał tam niedługo; myœl o dziewczynie leżšcej w jego koi nie

dawała mu spokoju.

120 JanetDailey

Wieczorem zaczęły niš wstrzšsać dreszcze. Andriej miał dla niej przygotowany

rosół i karmił jš łyżeczkš co kilka minut. To nie współczucie ani litoœć

zatrzymywały go w kabinie. Nieomylnie wyczuwał rosnšcš fascynację tš Metyskš,

gdy długo patrzył na zarys jej koœci policzkowych lub brodawki odkrytych piersi

i wyobrażał sobie wszystko, co chciał.

Usłyszał stukanie do drzwi kabiny.

- Tak. O co chodzi? - spytał Andriej.

- Mgła, kapitanie, gęsta jak bita œmietana.

- Już idę.

Andriej zaczekał, aż kroki ucichły, podszedł do koi i otulił Taszę kołdrš.

Zajęczała cicho przez sen. Poruszyła się, gdy dotknšł palcem jej policzka,

czujšc gładkš i chłodnš skórę. Niechętnie odwrócił się i wyszedł z kabiny.

Na pokładzie gęsta mgła ogarniała statek, zacierajšc zarysy dziobu i zakrywajšc

szczyty masztów. Widocznoœć była ograniczona do kilku jardów. Niesamowita cisza,

jaka panowała wokół, potęgowała każdy dŸwięk. Kiedy Andriej szedł do steru,

stukot jego butów odbijał się głucho od gładkiego pokładu. Szedł we mgle i

kapišcej z żagli wodzie. Tylko niespokojny pokład i uderzenia fal o drewniany

kadłub przypominały, że sš nadal na morzu, a nie unoszš się w jakiejœ upiornej

chmurze.

Kompas wskazywał, że statek trzymał wschodni kurs, ale widocznoœć była zerowa.

Według map wszystkie wyspy leżały dalej na południe, ale szczegółowoœć tych map

była wštpliwa. Andriej nie potrzebował ostrzegać marynarzy przed falami przyboju

lub wałami wodorostów, które wskazywałyby bliskoœć lšdu, bo z powodu mgły

wszyscy i tak byli wyjštkowo czujni.

Dopiero wczesnym rankiem Andriej powrócił do swojej kajuty, uspokojony, że jego

statkowi nie zagraża bezpoœrednie niebezpieczeństwo. Tasza leżała w koi odkryta

do pasa. Widok jej ciała wyzwolił w nim nowe zasoby energii. Pokusę, żeby

położyć się przy niej, powstrzymał zapach wymiocin.

Jej nagoœć nie dawała mu jednak spokoju. Wyjšł jednš ze swoich bawełnianych

koszul z szafki i usiłował dziewczynę ubrać. Kiedy jš podnosił, wkładajšc rękę

do rękawa, otworzyła oczy. Po zapięciu kilku guzików, pozwolił swojej ręce

pozostać na wypukłej okršgłoœci piersi, która wypełniała mu dłoń. Jęknęła i

odwróciła głowę. Zorientował się szybko, że ten gardłowy dŸwięk nie ma Ÿródła w

doznawanej przyjemnoœci, lecz wyraża cierpienie.

Wstał i zabrał drugš kołdrę z koi. Podszedł do lampy kołyszšcej się pod belkš i

przykręcił knot, zostawiajšc tylko mały płomień, rzucajšcy mętne

Alaska

121

œwiatło. Przyczajone cienie natychmiast wypełzły z kštów. Owinięty w kołdrę

rozcišgnšł się na krzeœle, pozwalajšc rozbujanemu statkowi kołysać go do snu.

Długo jednak nie mógł zasnšć patrzšc na kobietę leżšcš w koi - jego tubylczš

pannę młodš.

Przez cały tydzień Andriej spędzał większoœć czasu w swojej kajucie przy Taszy,

która miewała albo gwałtowne ataki choroby morskiej, albo pogršżała się w

odrętwieniu. W chwilach jasnoœci umysłu protestowała przeciwko karmieniu jej

rosołem z łyżeczki lub kaszš, które Andriej dla niej przygotowywał, i starała

się jeœć sama, mimo że nie miała jeszcze doœć siły. Dwa razy kapał jš, a ruchy

jego ršk były zawsze pieszczotliwe.

Kilka razy jej aleucki przyrodni brat przychodził nie zapowiedziany do kabiny,

żeby dowiedzieć się o jej zdrowie. Andriej zawsze spostrzegał nieufnoœć w oczach

młodego człowieka, ale Aleuta nigdy nic nie mówił, po prostu zostawał kilka

minut i wychodził. Nie było wštpliwoœci, że Prosty Chód nie lubił Rosjan.

Podczas całej podróży chłopak trzymał się z daleka od wszystkich. Czasem Andriej

zastanawiał się, do jakiego stopnia może mu zaufać, ale wiedzšc, jak bardzo

Aleucie zależy na przyrodniej siostrze, mógł nad nim sprawować kontrolę, majšc

jš przy sobie.

Woda gotowała się w miedzianym samowarze, a Andriej wrzucał listki chińskiej

herbaty do małego garnuszka. Podstawił go pod kurek samowara i przekręcił ršczkę.

Wrzšca woda chlusnęła na herbaciane listki na dnie, wyzwalajšc ich mocny aromat

w kajucie przesiškniętej nieprzyjemnym zapachem choroby morskiej. Andriej

poczekał parę minut, aż herbata się zaparzy, potem nalał jš do dwóch szklanek w

metalowych uchwytach. Jednš z nich zaniósł do koi, gdzie siedziała Tasza oparta

o wezgłowie, i podał jej. Mankiety bawełnianej koszuli miała podwinięte, opadły

jednak, kiedy podnosiła szklankę do ust dwiema rękami. Upiła mały łyczek, potem

z trudnoœciš postawiła szklankę na kolanach.

- Myœlę, że czuję się lepiej - powiedziała słabym głosem.

Andriej uœmiechnšł się przekonany, że przez ostatnie dwa dni jej ciało

zatrzymywało więcej płynów.

- Czy jak skończysz pić herbatę, chciałabyœ pójœć na pokład i zaczerpnšć

œwieżego powietrza?

- Tak, chciałabym.

122 Janet Dšiley

Otulonš w kołdrę wyniósł jš na górę i posadził na beczułce w miejscu osłoniętym

od wiatru. Jego stosunek do niej nie był ani czuły, ani pożšdliwy, był raczej

stosunkiem posiadacza, nie pozostawiajšcym wštpliwoœci u innych mężczyzn, że ich

dowódca roœci sobie do niej wyłšczne prawa.

Oddychajšc głęboko, Tasza napełniała płuca słodkim, œwieżym powietrzem. Ruchy

szytika nie przeszkadzały jej już tak bardzo. Miała nadzieję, że się w końcu do

nich przyzwyczai. Nie chciała być znowu chora, ponieważ zawstydzała jš myœl o

kłopotach, jakie sprawiła Andriejowi, aczkolwiek miła jej była pamięć

niezliczonych chwil, kiedy otwierajšc oczy znajdowała go przy sobie,

opiekuńczego i bliskiego.

Szukała go wzrokiem pomiędzy myœliwymi na pokładzie. Doszła do wniosku, że

równie podoba się jej jego ostry profil, jak i oczy. Była w nich siła i

determinacja oraz duża inteligencja. Dotknęła jego koszuli, którš miała na sobie.

Przyzwyczaiła się już do obecnoœci tego materiału na swojej skórze i do ochrony,

jakš jej dawał przed drapišcš kołdrš. Ten mężczyzna był dla niej dobry. Nawet

Prosty Chód musiał to przyznać. Zobaczyła swojego brata stojšcego samotnie przy

relingu, wpatrzonego w morze. Zdała sobie nagle sprawę, że on nigdy nie

zaprzyjaŸni się z Kozakami, nawet z jej nowym mężem.

Pobyt na pokładzie szybko jš zmęczył, bo najmniejszy nawet wysiłek wyczerpywał

siły. Z przerażeniem stwierdziła, jaka teraz jest słaba - ona, zawsze taka silna.

Oparła się o złšczenie grodziowe i zamknęła oczy, żeby chwilę odpoczšć. Ktoœ

dotknšł jej ramienia. Tasza zobaczyła, jak Andriej schyla się nad niš.

- Czy dobrze się czujesz?

- Jestem zmęczona - przyznała.

Nic nie mówišc, podniósł jš i przeniósł do koi w swojej kabinie. Zasnęła, gdy

tylko drzwi się za nim zamknęły.

Następnego dnia po południu Tasza leżała w koi. Miała miłe uczucie sytoœci po

zjedzeniu miski zupy. Andriej zapewniał jš, że potrzebuje tylko jedzenia i

odpoczynku, aby odzyskać dobrš kondycję. Teraz, kiedy czuła się lepiej,

niepokoiła jš bezczynnoœć.

Usłyszała jakieœ zamieszanie na pokładzie, zduszone okrzyki i tupot butów.

Alaska

123

Starała się zrozumieć przyczynę tego podniecenia, ale mogła uchwycić tylko

fragmenty słów. Drzwi kabiny otworzyły się i bezszelestnie wszedł jej brat.

- Co się dzieje? Czy zobaczyli wieloryba? - Nic innego w jej wiosce nie

spowodowałoby takiego zamieszania.

- Spostrzegli wyspy. Wysoki, wyniosły szczyt Adaku wystaje ponad chmurami.

Statek kieruje się teraz w tamtš stronę.

- A więc dotarliœmy do celu - powiedziała Tasza.

- Wkrótce zobaczš, jakie dobre jest tutaj polowanie, i będš wiedzieli, że nie

kłamałem.

Spojrzała na brata.

- Czy oni myœleli, że kłamałeœ?

- Słyszałem, jak niektórzy z nich zastanawiali się, czy nie wyprowadzam ich na

œrodek morza. Jeden z nich wycišł nawet dziurę w mojej bšjdarce, żebym nie mógł

w niej uciec - odpowiedział gorzko.

- Czy to jest duża dziura? - Bez bajdarki myœliwy jest bezsilny.

- Przechodzi prawie przez dwie skóry.

- Zreperaję ci łódŸ - obiecała Tasza i zaraz spytała: - Czy Andriej wie o tym?

- To by nic nie pomogło. Kozacy twierdzš, że coœ na niš spadło, ale ja wiem,

jak wyglšda skóra przecięta nożem. - Żywił wcišż głębokš urazę, a ten incydent

podziałał jak woda morska na otwartš ranę. Tasza zrozumiała również, że Prosty

Chód mówił to, aby jš ostrzec. - Czy czujesz się lepiej? - spytał w końcu.

- Tak - kiwnęła głowš.

- To dobrze. - Patrzył jeszcze na niš przez chwilę, potem odwrócił się i

wyszedł z kabiny.

Osamotniona Tasza słuchała słabnšcych odgłosów z pokładu. Wyspa była w zasięgu

wzroku i Andriej będzie wkrótce potrzebował, żeby przemówiła do mieszkańców

wioski w jego sprawie. Przerzuciła nogi przez brzeg koi i stanęła, aby

wypróbować siły. Zachwiała się niepewnie, ale utrzymała się na nogach. Tasza

podeszła wolno do stołu i oparła się na nim, walczšc z zawrotem głowy. Usłyszała

kroki zbliżajšce się do kajuty i rozpoznała chód Andrieja. Drzwi otworzyły się,

więc spojrzała w ich kierunku, trzymajšc się stołu, aby utrzymać równowagę.

- Tasza - na widok pustej koi zatrzymał się w pół kroku. Szybko rozejrzał

124 Janet Dailey

się i zobaczył jš stojšcš przy stole. Zmarszczył czoło. - Tasza, dlaczego

wstałaœ?

- Musiałam sprawdzić, czy potrafię sama chodzić. Leżšc nie będę ci pomocna.

Poły jego koszuli luŸno zwisały na jej udach, ukazujšc gołe nogi. Andriej

zobaczył jej zgięte kolana i zdał sobie sprawę, że ona stoi mniej pewnie, niż to

się wydaje. Podszedł szybko i objšł jej talię rękami, unoszšc nieco luŸne końce

koszuli. Ona, szukajšc oparcia, złapała go za ramiona i przechyliła się ku niemu.

- Teraz ja będę decydować, jak mi możesz pomóc. - Aż do tej pory Andriej nie

zdawał sobie sprawy, jaka jest wysoka. Sięgała mu do brody. Kiedy zwalniał

uchwyt, jej twarz przybliżyła się jeszcze bardziej. Był œwiadom jej nagiego

ciała pod bawełnianš koszulš i jędrnoœci jej skóry.

Ostatnio wiele razy trzymał jej osłabłe, nagie ciało w ramionach i pragnšł, żeby

wróciło mu życie. Zbyt wiele razy jego dłonie pieœciły jš bez żadnego odzewu.

Teraz jej ręce wpijały się w niego z powodu słaboœci, ale przyczyna nie była

ważna. Patrzył na jej pełne, z lekka rozchylone wargi.

Tasza widziała już przedtem taki sam ogień w oczach mężczyzn, którzy chcieli

spać z kobietš. Oblała jš fala goršca. Andriej przycišgnšł jš do siebie. Czuła

jego ciało przy swoim.

Słyszała też o dotykaniu się ustami, które Kozacy nazywali całowaniem. Ciekawoœć

nie pozwoliła jej się poruszyć, kiedy zasłonił jej wargi swoimi ustami. Najpierw

ten ucisk wydawał jej się przykry, szybko jednak odkryła, że nie powinna

zaciskać ust. Już zaczynało jej to sprawiać przyjemnoœć, kiedy on nagle odsunšł

się, trzymajšc jš na odległoœć ramienia. Ten nagły ruch spowodował u niej zawrót

głowy.

- Niech mnie szlag trafi, jeœli będę się kochał z kobietš, która jest zbyt

słaba, żeby wstać z koi - wymamrotał. - Zostań tutaj, dopóki nie nabierzesz sił.

- Ruch doda mi siły, nie leżenie - powiedziała Tasza, ale sama wiedziała, jak

niepewnie trzyma się na nogach.

- Już dosyć się ruszałaœ - powiedział i przerwał. - Dlaczego tak na mnie

patrzysz?

Tasza mogła winić tylko chorobę za swoje gapiostwo - wreszcie zorientowała się,

że on chciał z niš spać. Wšsaty po prostu jš podarował, ale Andriej jej pożšdał.

Spojrzała na niego z nowym zainteresowaniem, jako na

Alaska 125

potencjalnego kochanka. Pomimo swojego wieku wyglšdał energicznie i zdrowo.

- Nie żałujesz, że Wšsaty dał mnie tobie. Ty mnie chciałeœ - powiedziała.

- To jest mało powiedziane, Tasza - westchnšł.

- Słyszałam, że Kozacy sš brutalni wobec kobiet. Długo na niš patrzył, zanim

odpowiedział.

- Czasami potrzeby mężczyzny sš tak wielkie, że wykorzystuje on swojš przewagę

fizycznš. Zostań w łóżku i odpoczywaj, zanim ja się zapomnę.

Odwrócił się i wyszedł z kajuty. Tasza uœmiechnęła się, zadowolona ze swojego

odkrycia.

?

Bezdrzewne, wulkaniczne wyspy leżały przytulone do siebie, z mnóstwem zatoczek,

przesmyków i raf. Wzrok Andrieja wędrował po wysokich, stożkowatych górach,

dominujšcych w tej panoramie, potem studiował skomplikowanš linię brzegowš -

gołe skały, urwiska i piaszczysto-kamieniste plaże. Ale najbardziej

zainteresował go układ raf i cieœnin. Wodorosty rosły przy rafach, zapewniajšc

pożywienie jeżowcom, œlimakom i skorupiakom, które z kolei były pożywieniem

wydry morskiej. A przesmyki pomiędzy wyspami były kanałami dla migrujšcych

ssaków - uchatek i wielorybów. Pożywienia było więc pod dostatkiem, a duża iloœć

wydr morskich, które już zdołał zauważyć, gwarantowała udane polowanie.

- Ten teren to był wspaniały wybór. - Andriej wyprostował się przy relingu i

popatrzył na Aleutę stojšcego obok.

_ Jest tak, jak mówiłem.

- Tak. - Ale Andriej zastanawiał się nad jego motywami. Wštpił, czy Aleuta

skierował ich na te wyspy z chęci pomocy i współpracy.

Jakikolwiek był powód, najważniejsze, że osišgnęli cel. Uwagę Andrieja znowu

przycišgnšł skalisty brzeg. Po pierwszym rzucie oka na skupione blisko siebie

wyspy zaczšł obmyœlać strategię. Aby wykorzystać w pełni potencjał futer na tym

terenie, będzie musiał podzielić promyszlenników na małe grupy, działajšce na

różnych wyspach. Trzy- lub czteroosobowe zespoły stanowić będš za małš siłę, by

oprzeć się ewentualnej wrogoœci ze strony tubylców. Zasadniczym zadaniem było

więc nawišzanie przyjacielskich stosunków z tymi wyspiarzami.

Kiedy szytik płynšł koło największej wyspy, załoga przyglšdała się

Alaska 127

rozlicznym zatokom w poszukiwaniu miejsca na zimowanie. Przy samym brzegu, po

zachodniej stronie wyspy, zobaczyli leżšce na plaży dwa małe wieloryby. Ich

mięso i tłuszcz zapewniały żywnoœć dla całej wyprawy. Andriej nakazał więc, aby

częœć ludzi udała się na brzeg i powiedział Aleucie, żeby im towarzyszył. Na

wszelki wypadek rozdano strzelby szeœciu promysz-lennikom wyznaczonym do zejœcia

na lšd. Nieoczekiwanie siódma para ršk wycišgnęła się po następnš strzelbę.

Andriej spojrzał zdziwiony i napotkał twarde spojrzenie przyrodniego brata Taszy.

Andriej przytrzymał strzelbę w ręku.

-Nie.

- Powinienem mieć strzelbę. Idę na brzeg z innymi - stwierdził Prosty Chód.

- Nie. - Było niepisanym prawem na rubieżach Rosji, sięgajšcych teraz tych wysp,

nie będšcych jeszcze prawowitš częœciš imperium Romanowów, że ani strzelby, ani

szable nie mogły znaleŸć się w rękach krajowców. Tylko głupcy uzbrajali

prymitywnych ludzi, których ziemie mieli okupować. Zbyt wielkie istniało

prawdopodobieństwo, że ta sama broń zostanie użyta przeciwko nim. - Nie

potrzebujesz strzelby. - Odchodzšc rozkazał, żeby opuszczono łódŸ.

Skoro tylko promyszlennicy poršbali oba wieloryby, załadowali mięso i tłuszcz na

szytik, po czym kontynuowali na wyspie poszukiwanie miejsca na zimowisko.

Spotkali wyspiarza w bajdarce, mężczyznę, którego Prosty Chód poznał kiedyœ,

odwiedzajšc tę wieœ parę lat temu. Ofiarowali mu trochę mięsa wielorybiego.

Skierował ich do zacisznej zatoki, gdzie był strumień z wodš pitnš, i obiecał,

że przyprowadzi swoich ludzi w odwiedziny. Wszystko poszło gładko, przerastajšc

najœmielsze oczekiwania Andrieja.

Wyspa mieniła się kolorami ostatnich dni lata, falujšce czerwonofioletowe łubiny

i pomarańczowe jaskry wyróżniały się na bujnie ukwieconych łškach i bagnach.

Gęste chmury przewalały się po niebie, przeganiane silnym wiatrem, ale na plaży,

gdzie spacerowała Tasza, tylko lekki powiew rozwiewał jej włosy. Była to jej

pierwsza wyprawa na brzeg od czasu, jak zatrzymali się w zatoce dwa dni temu.

- Dziwnie chodzi się po ziemi - powiedziała do Andrieja. - Ona nie chwieje się

jak statek.

- Przyzwyczaisz się.

128 Janet Daiłey

Tasza zatrzymała się, aby obejrzeć i oszacować wybrane miejsce. Odpływ odsłonił

rafę, gdzie można było wybierać oœmiornice z ich kryjówek, zbierać jeżowce i

wodorosty. Rozlewiska pełne były skorupiaków i kaczek. Osłonięta zatoka

pozwalała na łowienie ryb, nawet w czasie sztormu. Kormorany i maskonury miały

gniazda na pobliskich skałach, co obiecywało obfitoœć jajek i skór na parki.

Było też prawdopodobne, że łosoœ pokaże się w strumieniu. Leżšce w pobliżu łški

zapewniały jadalne roœliny i trawy na koszyki.

- To jest dobre miejsce. - Jedynš wadš była mała iloœć drewna wyrzucanego przez

morze.

Stała odwrócona do niego plecami, futrzana parka osłaniała jej delikatne, młode

ciało. Andriej przybliżył się i wsuwajšc ręce pod ciemnobršzowe futro

pieszczotliwie, choć może zbyt gwałtownie, nieœwiadom swej męskiej siły, dotykał

jej ramion. Drgnęła lekko, zdziwiona, ale przytrzymał jš mocno, odbierajšc

swobodę ruchów. Jej œwieżo umyte włosy połyskiwały kruczš czerniš. Nachylił się

muskajšc wargami ten kuszšcy czarny blask.

- Chcę dziœ wieczór spać we własnej koi z mojš żonš - głos jego był gardłowy, o

ton niższy, zmieniony podnieceniem na myœl o spełnieniu. Kiedy wyczuł jej

wahanie, zrozumiał, jak łatwo żšdza mężczyzny może doprowadzić do gwałtu.

Szorstko obrócił jš twarzš do siebie, ale promienne œwiatełka tańczšce w jej

oczach zatamowały mu oddech.

- Będę szczęœliwa leżšc z tobš, mój mężu - usłyszał jej słowa wypowiedziane w

nienagannym rosyjskim języku. Wydała mu się jakšœ czarodziejskš zjawš. Od

poczštku zafascynowany był jej urodš, jej włosami i skórš Aleutki oraz rysami

Rosjanki, jej dużymi, ciemnymi, lekko skoœnymi oczami.

Poruszały go głęboko również jej słowa, zawarta w nich treœć.

- Andriej - usłyszał - Andriej Nikołajewicz. Będę szczęœliwa œpišc z tobš,

Andrieju Nikołajewiczu.

Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. W tym momencie uwierzył, że ona, tak jak i

on, czekała na tę chwilę. Większoœć kobiet, z jakimi miał dotšd do czynienia,

pozbawiona była wszelkich odruchów namiętnoœci, zamiast której oferowały

mężczyŸnie swe mniejsze lub większe umiejętnoœci, miłosne sztuczki. Doszedł do

wniosku, że w przypadku Taszy zadecydowało to niezwykłe połšczenie płynšcej w

jej żyłach krwi - pierwotnej indiańskiej z rosyjskš.

Alaska

129

Tej nocy, przy słabym blasku lampy, pieœcił jej mlecznobiałe ciało. Nie była już

słaba ani obojętna, ale ożywiona i w pełni reagowała na każde jego dotknięcie.

Odwlekał spełnienie aktu miłosnego, przedłużajšc doznawanš przyjemnoœć,

zaintrygowany sposobem, w jaki odpowiadała na jego pieszczoty. Zbyt wiele

bezsennych nocy spędził na krzeœle, wpatrzony w jej nieruchome ciało, marzšc o

tej chwili, żeby teraz miał się spieszyć. Wiedział, że darzy go uczuciem.

Cieszyła go reakcja młodej dziewczyny na pierwszš noc, którš spędzała z

mężczyznš. Œwiadomoœć, że jest pierwszym i jedynym dla niej, napawała go dumš.

Wreszcie podniecenie obojga dosięgło szczytu i nastšpił ten długo oczekiwany

moment.

Zgrzany i spocony, z głoœno walšcym sercem, zsunšł się z niej. Andriej usiłował

przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek doznał równie wielkiej rozkoszy. Zwrócił

głowę w stronę Taszy i zobaczył, że gładzi swój brzuch, jakby kontrolujšc zaszłe

w nim zmiany. Przeczuwał, że kiedy już raz jš posiadł, nigdy nie będzie chciał

się z niš rozstać.

W następnych miesišcach założono na wyspie Adak obóz-bazę i Andriej - zawsze w

towarzystwie Taszy - często jeŸdził do sšsiednich wiosek. Wszędzie napotykał

przyjacielskie przyjęcie ze strony tubylców. Natychmiast rozmieœcił małe grupy

promyszlenników na pozostałych wyspach, aby założyć tam nowe obozy. Prawie

wszyscy krajowcy, z którymi się zetknęli, wyrazili wiernopoddańczš gotowoœć

służenia imperatorowej Rosji i płacenia daniny skórami wydr.

Wszystkie te pomyœlne wydarzenia przekraczały jego pierwotne oczekiwania.

Szczególnie zaœ w przypadku jego zwišzku z Taszš. Andriej całkowicie i bez

pamięci się w niej zakochał. W łóżku nie miała żadnych hamulców, nic nie

wydawało się jej zbyt œmiałe, chętnie okazywała swojš œwieżo odkrytš namiętnoœć.

Zauważył ze zdziwieniem, że bystroœć jej umysłu i chęć uczenia się wszystkiego

pobudza go nie mniej niż jej ciało. To, co on uważał za zwyczajne, dla niej było

nowe. Kiedy zaczšł patrzeć na œwiat jej oczami, ponownie odkrywał jego uroki.

Była dla niego eliksirem młodoœci, czasem Andriej czuł się przy niej jak pijany.

Nagle przestały mu przeszkadzać drugie zimowe noce tak przykre w tej częœci

œwiata, a nawet żałował, że wraz z nadejœciem wiosny dzień się wydłużał, mimo że

pozwalało to intensywniej polować jego ludziom.

130 Janet Dailey

Powracajšc z podróży inspekcyjnej do oddalonej bazy, Andriej wpłynšł bajdarem do

osłoniętej zatoki i skierował się w stronę plaży, gdzie Andreian i Natalia

wycišgnięta była na brzeg. Długi, zgrabny kajak aleucki leżał niedaleko statku.

Kiedy bajdar zbliżał się do plaży, Andriej zauważył dwóch tubylczych myœliwych

stojšcych razem z trzema promyszlennikami z bazy. Zauważywszy jego łódkę ze skór,

podeszli na sam brzeg czekajšc na jego przybycie. Dwóch Aleutów stało z boku,

kiedy promyszlennicy weszli do wody i wycišgali szalupę na piasek. Andriej

przyjrzał się tubylcom nie rozpoznajšc żadnego.

- Czego oni chcš? - Zabrał swoje rzeczy i przerzucił strzelbę przez ramię.

- Myœlę, że przyszli handlować - odpowiedział promyszlennik Popów. - Przynieœli

skóry, ale nie mogę zrozumieć wszystkiego, co mówiš, i nie wiem, czego chcš.

- Gdzie jest Tasza? - Andriej zmarszczył czoło. Ponieważ była to jednodniowa

wyprawa, nie zabrał jej tym razem ze sobš.

- Wyszła około południa. Myœlę, że poszła do goršcych Ÿródeł. - Promyszlennicy

dobrze wiedzieli, że nie należy za niš chodzić. Rozkazy Andrieja dotyczšce

tubylców były surowe, a już szczególnie gdy chodziło o Taszę.

- Czy Prosty Chód wrócił? - Ponad tydzień temu przyrodni brat Taszy prosił o

pozwolenie na samodzielne polowanie.

-Nie.

- W porzšdku. Postaram się dowiedzieć, czego oni chcš.

Po mozolnej rozmowie z Aleutami, wspomaganej gestami, Andriej zrozumiał, że

skóry były daninš. Poczštkowe nieporozumienie wynikało z ich nalegania, aby

otrzymać coœ w zamian. W końcu domyœlił się, że chcš pokwitowania. Bez dowodu,

że już została zapłacona, inny Kozak mógłby ponownie żšdać dorocznej daniny.

Zaraz po otrzymaniu pokwitowania zanieœli bajdarkę na wodę, wskoczyli do niej i

zapięli wodoszczelne fartuchy z otrzewnej morsa. Andriej obserwował, jak

zręcznie pokonujš fale przyboju, potem popatrzył w kierunku ogrzewanych goršcymi

Ÿródłami rozlewisk, powstałych po przypływie, które znajdowały się w niewielkiej

odległoœci od wybrzeża. Po krótkim wahaniu wyruszył w tamtym kierunku.

Chociaż był już kwiecień, tylko lekka mgiełka zieleni przesłaniała ponury

krajobraz wyspy. Œcięte stożkowate wierzchołki wulkanów pokrywał œnieg porywany

przez wiatr i rozrzucany po stokach. Idšc wzdłuż brzegu Andriej

Alaska

131

pilnie obserwował cieœniny. Za miesišc uchatki będš przepływać tymi przesmykami

w swojej dorocznej, wiosennej wędrówce na północ. Powrócš jesieniš, kierujšc się

wraz ze swoimi młodymi na południe. Nikt nie wiedział dokładnie, dokšd one

płynęły. Według aleuckiej legendy miały zwyczaj gromadzić się setkami tysięcy na

północnej wyspie.

Panorama poszarpanej linii brzegowej zmieniła się nagle, przerwana -jakby

szerokš rzekš- pasem skał skierowanym ku morzu. Dawno temu płynęła tędy lawa z

tamtejszego wulkanu. Potem morze ochłodziło jš i utwardziło na kształt

skalistego wodospadu, którego nierównoœci były stale wygładzane przez fale.

Miejsca leżšce poniżej stały się rozlewiskami. Zbierały wodę morskš i mieszały

jš z goršcymi Ÿródłami, które brały poczštek gdzieœ z pobliża wulkanicznego

kanału. Cieplejsze od powietrza wody tworzyły mgliste opary.

Kiedy Andriej wspinał się po wygładzonych wulkanicznych skałach, odbicie słońca

od wody prawie go oœlepiło. Zatrzymał się osłaniajšc oczy rękš i szukał obłoków

pary, które unosiły się nad niżej położonymi rozlewiskami. Zamiast nich zobaczył

nagš postać kobiety, jakby wyrzeŸbionš z koœci, patrzšcš w słońce z

podniesionymi ku niebu rękami. Dopiero po chwili zorientował się, że jest to

Tasza. Oœwietlona od tyłu wyglšdała nierealnie.

Wdrapywał się po gładkich skałach, a jego kroki zagłuszały fale przyboju.

- Tasza, co ty robisz? - spytał, kiedy się do niej zbliżył. Zauważył, że ma

gęsiš skórkę na ciele. Złapał futrzanš parkę, którš rzuciła na skały, i okrył jš.

- Widziałem, jak szłaœ po œniegu na bosaka, żeby nie niszczyć butów, ale to jest

bezsensowne. Wiatr jest zimny. Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Otulił jš ciasno

parkš, ale udało mu się okryć tylko górnš częœć jej ciała.

- Kiedy kobieta spodziewa się dziecka, powinna pokazać swoje ciało słońcu -

odpowiedziała spokojnie Tasza. Zaskoczony, puœcił parkę, którš Tasza zrzuciła.

Podeszła do skalistego brzegu rozlewiska. -Woda jest ciepła. ChodŸ, wykšpiemy

się.

- Czy ty mówisz... że będziesz miała dziecko? - Andriej szedł za niš, nie mogšc

uwierzyć własnym uszom.

- Tak. - Weszła do wody po szyję. On chciał pójœć za jej przykładem.

- Andrieju Nikołajewiczu, zamoczysz sobie ubranie. Zdejmij je.

Szybko rozebrał się i wszedł do ciepłej kšpieli. Zbliżajšc się do niej, zapytał

znowu:

132 Janet Dailey

- Będziesz miała dziecko? - Kiedy kiwnęła potakujšco głowš z rozeœmianymi

oczami, przesunšł rękš po jej brzuchu, który był tak płaski jak zawsze. - Czy

jesteœ pewna?

- Dziecko jest jeszcze małe. Ono przyjdzie w końcu roku. - Wzrokiem badała jego

twarz. - Czy jesteœ szczęœliwy?

„Szczęœliwy". Już stracił nadzieję posiadania własnego dziecka, kiedy jego syn

umarł w niemowlęctwie, a żona Natalia nigdy już nie zaszła w cišżę. To, że Tasza

- kobieta, która dostarczyła mu tyle radoœci - miała jeszcze dać mu dziecko,

przerastało wszystko, czego mógł się ten mężczyzna spodziewać.

- Nigdy się nie domyœlisz, jaki szczęœliwy jestem w tej chwili. - Objšł jš

łagodnie i pocałował, mocno i długo. Ciepła woda chlupotała dokoła.

Potarła czołem jego wargi.

- Jestem również szczęœliwa.

Andriej odchylił głowę, żeby na niš popatrzeć.

- On będzie pięknym dzieckiem. - Poczuł się bardzo silny i bardzo dumny. To

była zasługa Taszy.

- To może być dziewczynka - ostrzegła go Tasza.

- Dziewczynka. Chłopiec. Nie ma znaczenia. To będzie piękne dziecko majšc takš

matkę.

- I majšc takiego ojca. - Spojrzała na szorstkš, opalonš twarz, którš

uwielbiała. Mokrymi palcami przeczesała szeroki, srebrny pas włosów na jego

skroni. - Jest zwyczajem mieszkanie we wsi męża - powiedziała. - Opowiedz mi

jeszcze o twojej wsi - tym mieœcie zwanym Irkuck, w którym mieszkasz.

- Czy chciałabyœ je sama zobaczyć? - Już od dłuższego czasu Andriej zastanawiał

się, czy byłby w stanie jš opuœcić. Im więcej o tym myœlał, tym mocniejszego

nabierał przekonania, że nie było żadnego powodu, dla którego nie mógłby jej

zabrać ze sobš. Ta ekspedycja miała mu przynieœć kolejne pięćset tysięcy rubli

czystego zysku lub nawet więcej. Stać go było na umieszczenie jej w jakimœ domu

i utrzymywanie jako kochanki, szczególnie teraz, kiedy nosiła jego dziecko. Nie

było powodu, żeby Natalia o tym się dowiedziała. Żony zresztš i tak przymykały

oko na takie sytuacje.

Słuchała podniecona, kiedy opisywał domy ze œcianami z kamienia i otworami,

które nazywał oknami, zrobionymi ze szkła, pozwalajšcymi widzieć to, co jest na

zewnštrz, œcieżki pokryte drewnianymi deskami, aby

Alaska

133

ludzie mogli po nich wygodnie chodzić albo jeŸdzić na czworonożnym zwierzęciu

zwanym koniem; o takich budynkach, w których ludzie odgrywali różne zdarzenia,

jakby w nich brali rzeczywisty udział. Zachwycała się opisem jego mieszkania

podzielonego na pokoje: jeden do odpoczywania, drugi do jedzenia, jeszcze inne

do gotowania i do spania.

- To miejsce, gdzie mieszkasz, wydaje się takie dziwne.

- Może odwiedzimy Sankt Petersburg. Możemy się tam przejechać trojka.

- TrojM Co to jest?

Andriej rozeœmiał się i zaczšł opisywać pojazd cišgnięty przez trzy konie. W tej

chwili nie mógł wyobrazić sobie nic przyjemniejszego jak oglšdanie Rosji jej

oczami.

To wszystko brzmiało dla Taszy tyleż fascynujšco, co przerażajšco. Ale wiedziała,

że dopóki będzie z Andriejem, może czuć się bezpieczna. Tyle dobrych rzeczy

przydarzyło się jej, od kiedy jest z nim, również to dziecko rosnšce w niej.

- Kiedy pojedziemy? - Poruszała rękami w wodzie, czujšc jej ciepło.

- Nie tego roku. Polowanie jest zbyt dobre. I nie chciałbym ryzykować, żeby coœ

ci się przytrafiło w podróży. Morze potrafi być bardzo burzliwe. Poczekamy do

następnego roku.

- Prosty Chód będzie bardzo zdziwiony, kiedy dowie się, że zostanie wujkiem. -

Tasza nie mogła doczekać się momentu, kiedy powie swojemu bratu, że zamieszka w

kozackiej wiosce, chociaż wiedziała, że on nie będzie z tego zadowolony.

- On nadal gdzieœ poluje - powiedział Andriej.

Spojrzała bystro, wyczuwajšc coœ niepokojšcego w jego głosie. Kiedy chodziło o

jej brata, zawsze była w defensywie.

- Myœlisz, że odpłynšł i nie wróci? Wróci! Zgodził się przyjechać z wami,

żebyœcie przy jego pomocy mogli rozmawiać z mieszkańcami wiosek. On nie odpłynie,

dopóki wy tu jesteœcie. Czasem wyrusza sam na dalekie polowania, bo ma dosyć

Kozaków. Mówi, że nie sš dobrymi myœliwymi.

- Nie tak dobrymi jak Aleuci - przyznał Andriej. - Prosty Chód już bardzo długo

jest nieobecny. Martwiłem się, że coœ mogło mu się przydarzyć.

- On wkrótce wróci. - Chmury przykryły słońce. Woda przestała się wydawać

ciepła. - Powinniœmy wyjœć. Skóra pomarszczy się nam jak u małża. - Tasza

przeœlizgnęła się przez wodę do brzegu i wspięła na gładki występ skalny. Wiatr

przyprawiał jš o dreszcze, kiedy wkładała swojš parkę.

134

Janet Dailey

Prosty Chód wrócił dopiero po upływie następnego tygodnia. Dwa tuziny skór wydry

morskiej, wszystkie długoœci prawie szeœciu stóp, zostały wyładowane z jego

dwuosobowej bajdarki, ale nie wyglšdał na szczęœliwego mimo odniesionego sukcesu.

Kiedy Andriej usiłował zgotować mu powitanie w obozie, Prosty Chód spojrzał na

niego dumnie i wyzywajšco, nalegajšc przy tym'na natychmiastowš sprzedaż swoich

skór.

Targi nie trwały długo. Taszy wydawało się, że Andriej był bardzo hojny dla jej

brata. W zamian za dwa tuziny skór Prosty Chód otrzymał siekierę, szklane

paciorki i trochę tytoniu, ale nadal wydawał się niezadowolony.

Andriej poszedł ze swoimi ludŸmi do drewnianego budynku, gdzie przechowywano

futra, a Tasza przyniosła bratu jedzenie. Usiadła na ziemi naprzeciwko niego i

patrzyła, jak je, czekajšc na zachęcajšcy do rozmowy wyraz twarzy. W

społeczeństwie aleuckim ta forma zachowania była œciœle przestrzegana; nie

przerywano nikomu jego skupienia, co umożliwiało trzydziestu lub czterdziestu

osobom wspólne przebywanie w jednym pomieszczeniu, z zachowaniem prywatnoœci i

spokoju. Tasza wiedziała, że Kozacy nie sš tak delikatni. Prosty Chód prawie

kończył swój posiłek, zanim zaakceptował jej obecnoœć spojrzeniem, które

wyrażało chęć do rozmowy.

Chciała opowiedzieć nowiny, ale powstrzymała się, widzšc, że to nie jest

właœciwa pora. Postanowiła wypytać go i pozwolić mówić o tym, co go

gnębiło.

- Miałeœ dobre polowanie. Czy byłeœ daleko?

Skinšł głowš, wkładajšc surowš rybę do ust swoimi krótkimi, grubymi palcami.

Pogryzł i przełknšł rybę.

- Popłynšłem na wyspy Umnak i Unalaska. Tam sš również Kozacy, trzy statki -

Spojrzał na kawałki ryby w rzeŸbionej drewnianej misie, jak gdyby stracił apetyt,

i odstawił jš na bok. - Oni oszukujš Aleutów. Kradnš ich skóry, bajdary i

bajdarki i wszystko, czego potrzebujš. Zmuszajš mężczyzn z wioski, aby dla nich

polowali, a kiedy mężczyŸni sš daleko, Kozacy biorš ich kobiety i œpiš z nimi,

bijšc je, gdy odmawiajš.

- Tak nie powinno być. Ci Kozacy zostanš ukarani, kiedy ich przywódcy w Rosji

dowiedzš się o tym - zaprotestowała. To Andriej powiedział jej, że jego władcy

chcš, by krajowców traktowano sprawiedliwie i że ci, którzy ich

krzywdzš, będš ukarani.

- Kiedy to będzie? - Prosty Chód drwił z tak nieefektywnej sprawiedliwoœci. -

To nie pomoże naszym ludziom teraz.

Alaska

135

- Nie. - Tasza pochyliła głowę pokonana tš logikš.

- Musimy ich powstrzymać.

Spotkała jego stanowczy wzrok i nagle poczuła się nieswojo.

- Jak możemy to zrobić? - Jej oczy przesunęły się po krótkich czarnych włosach

opadajšcych na czoło i cienkim czarnym wšsie pod szerokim nosem, zatrzymujšc się

na jego oczach pod ciężkimi powiekami.

- Niektórzy wodzowie na Umnaku i Unalasce mówiš, że nasze wioski muszš

zjednoczyć się, powstać przeciwko Kozakom i pozabijać ich.

- Nie wszystkich Kozaków.

- Staraliœmy się żyć w pokoju z Kozakami od czasu, jak przybyli na nasze wyspy.

Ale oni krzywdzili nas od poczštku, odkšd zabili mojego ojca i wszystkich

mężczyzn w wiosce - przypomniał jej Prosty Chód. - Nie ukaraliœmy ich za

przestępstwa, więc nadal je popełniali. Starszyzna wioski na Umnaku i Unalasce

uradziła na zebraniu, że Kozaków trzeba zabić, bo inaczej nadal będš popełniać

te zbrodnie. Jeœli mamy zaznać pokoju, musimy nasze wyspy uwolnić od Kozaków.

- Jeœli starszyzna wioski tak zdecydowała, musi to być jedyne wyjœcie, ale na

pewno nie mieli na myœli wszystkich Kozaków. Andriej Nikołajewicz żyje w zgodzie

z Aleutami. Jego ludzie również. Oni nie zrobili nic złego.

- Starszyzna mówi, że danina jest niesprawiedliwa. Kozacy sš mocni i majš

potężnš broń. Ale nas jest więcej niż ich. Wszyscy mężczyŸni z wszystkich wiosek

i wysp muszš się zjednoczyć. Powinniœmy ich zaatakować razem, nagle, bez

ostrzeżenia. W ten sposób możemy ich pobić. - Chociaż mówił spokojnie, w głosie

jego dŸwięczało nieprzejednanie. - Obiecałem Temu co Zabija Dużo Kaczek, że

porozmawiam z mieszkańcami wiosek tutaj, żeby wszyscy powstali przeciwko Kozakom.

- Nie zabijesz Andrieja Nikołajewicza - zaprotestowała. - Jego dziecko roœnie w

moim brzuchu. Jest dobrym, sprawiedliwym człowiekiem. Dlaczego miałbyœ z nim

toczyć wojnę?

- Kiedy się dowie, że zabijamy Kozaków, rozpocznie z nami wojnę. - Prosty Chód

wstał i stanšł nad niš. - Twoje myœli sš samolubne, Tasza. Wielu naszych ludzi

cierpi pod okrutnš rękš Kozaków. Oni nie znajš pokoju. I nie poznajš, dopóki

choć jeden Kozak żyje.

Prosty Chód poszedł do bajdarki, żeby zabrać swój sprzęt. Tasza zdała sobie

sprawę, że to, co powiedział o niej, było prawdš - myœlała tylko o własnym

szczęœciu z Andriejem Nikołajewiczem. Nie doœwiadczyła ucisku,

136 Janet Dailey

jaki cierpieli jej ludzie, była rozdarta pomiędzy miłoœciš do Kozaka a

lojalnoœciš wobec swoich.

Podkręcony do góry knot lampy rzucał œwiatło na szachownicę stojšcš poœrodku

stołu. Tasza patrzyła na regularny wzór jasnych i ciemnych kwadratów, ale nie

widziała wszystkich figur; białe i czarne stapiały się z polami szachownicy.

Ledwie zauważyła, kiedy Andriej zabrał jej czarnego skoczka, pamiętała tylko, że

teraz ruch należy do niej.

Patrzyła na swoje figury i starała się obmyœlić następne posunięcie, ale nie

mogła się skupić. Wreszcie zrobiła ruch pionkiem. Oparła łokcie o stół czekajšc

na posunięcie Andrieja, które nastšpiło szybko.

- Szach, mat - ogłosił i Tasza musiała uważnie spojrzeć na szachownicę, zanim

zauważyła gońca trzymajšcego w szachu jej króla, którego w żaden sposób nie

można już było ocalić. - Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu udało mi się z

tobš wygrać. Czy dobrze się czujesz?

- Tak. - Patrzyła, jak Andriej ustawia znowu figury po obu stronach szachownicy.

- Czy pragniesz odwetu?

To pytanie dokładnie wyrażało jej myœli.

- Czy pragnšłbyœ odwetu, gdybyœ został pobity?

- Oczywiœcie. Chciałbym mieć szansę wyrównania rachunku.

- Moi ludzie nigdy nie majš szansy wyrównania rachunku, kiedy sš pokonywani

przez Kozaków.

Andriej przerwał ustawianie figur i zmarszczył się.

- Skšd ci to przyszło do głowy?

Tasza nie mogła wcišgać w tę rozgrywkę swojego brata.

- Bo to prawda. Na Attu Kozacy oszukujš myœliwych na futrach albo każš im

płacić daninę po kilka razy. Moi ludzie nic na to nie mogš poradzić. Ty tego nie

robisz, ale robiš to inni.

- To jest złe. Kiedy o takich przypadkach dowiaduje się przedstawiciel carycy,

winni sš karani.

- Kto mu o tym donosi?

- Inni Kozacy, tacy jak ja, którzy się z tym nie zgadzajš. Nie o każdym złym

uczynku dowiaduje się generalny gubernator, ale o większoœci z nich - tak. -

Obserwował jš pilnie zmrużonymi oczami. - A co? Czy coœ się wydarzyło?

Alaska

137

- Myœlałam o domu i o tym, jak się wiedzie mojej rodzinie. - To była połowa

prawdy, ale nie mogła powiedzieć mu o przestępstwach na Umnaku i Unalasce nie

zdradzajšc swojego brata. - Ale ty wystšpiłbyœ przeciwko innemu Kozakowi, gdyby

Ÿle potraktował Aleutę?

- Tak. Gdyby to był jeden z moich ludzi, dopilnowałbym, żeby został ukarany. W

innym przypadku doniósłbym o tym odpowiednim władzom po powrocie na Syberię.

- Ale tymczasem nie możesz nic zrobić.

- Nie jest mojš sprawš kontrolowanie działań innych ludzi. Ja sam nie jestem

prawem. - Jego głos stawał się ostry i zniecierpliwiony.

- A jeœli Kozak skrzywdzi Aleutę, a ten będzie chciał się zemœcić? Gdyby on

zaatakował Kozaka, co byœ zrobił?

- Musiałbym go powstrzymać.

- Nawet gdybyœ wiedział, że Aleuta ma rację?

- Jak utrzymalibyœmy pokój na tych wyspach, gdyby takie rzeczy się tu zdarzały?

To by tylko spowodowało zamieszanie. - Odsunšł krzesło. - Ta rozmowa jest

bezprzedmiotowa. Nic nie osišgniemy dyskutujšc dłużej. Ty nie rozumiesz sytuacji,

Tasza. Inaczej nie zadawałabyœ tak głupich pytań. - Wzišł fajkę i tytoń i

wyszedł z kabiny.

Patrzyła na dwukolorowe figury na szachownicy, poustawiane naprzeciwko siebie i

umacniała się w przekonaniu o błędnej argumentacji Andrieja. Kozak mógł popełnić

przestępstwo bez obawy odwetu ze strony innych Kozaków, ale Aleuta już nie.

Andriej nie reagowałby, gdyby Kozak krzywdził Aleutę, ale nie dopuœciłby do

odwrotnej sytuacji. Nie był więc tak sprawiedliwy, jak jej się wydawało. Tasza z

ciężkim sercem zdała sobie sprawę, że Prosty Chód miał rację. Gdyby Aleuci

rozpoczęli wojnę z Kozakami, Andriej walczyłby z jej współplemieńcami. Była to

dla niej bardzo bolesna wiedza, ponieważ go kochała.

JSJedy wiosna przeszła w lato, a brzuch powiększał się wraz z dzieckiem w jej

łonie, Tasza znalazła pewnš pociechę w fakcie, że jej bratu nie udawało się

namówić wieœniaków na tych wyspach, aby zjednoczyli się przeciwko Kozakom.

Niebieskooki był sprawiedliwy w handlu i nie widzieli powodu, aby powstawać

przeciwko niemu tylko dlatego, że inne wsie miały problemy ze swoimi Kozakami.

138 Janet Dailey

Prosty Chód wyruszył na następnš pozorowanš wyprawę łowieckš, lecz zamiast niej

popłynšł na Unalaskę, aby donieœć jej mieszkańcom o swoim niepowodzeniu. Kiedy

powrócił, Tasza miała nadzieję, że przestanie mówić o wojnie, ale tak się nie

stało.

- Oni zdecydowanie chcš pozbyć się Kozaków - powiedział jej. - Mówiš, że pokażš

swoim aleuckim braciom, że nie ma powodu bać się Kozaków. Wszystkie wioski na

Umnaku i Unalasce sš jednomyœlne. Teraz planujš, jak

tego dokonać.

- Co ty zrobisz? Przyłšczysz się do nich?

- Nie wiem - odrzekł, ale Tasza dostrzegła zapał w jego oczach. - Oni chcš,

żebym pozostał tutaj. Może kiedy aleuccy myœliwi zobaczš, że Kozaków można pobić,

też będš z nimi walczyć.

- Nie. - To był słaby, ledwie słyszalny protest.

- Czy powiesz Andriejowi Nikołajewiczowi o naszych planach? - spytał

ostro. Potrzšsnęła głowš bez słowa.

<P

N a niebie ukazały się orły z ciemnymi, rozpostartymi skrzydłami, kršżšc coraz

wyżej i wyżej nad wyspš. Poniżej wiatr poruszał bršzowymi trawami łški. Wyższe

tereny pokryte porostami i mchem barwiły się na czerwono, żółto i pomarańczowo,

całš kolorowš paletš jesieni. Jeszcze odczuwało się ciepło mijajšcego lata.

Przed ziemiankš Kozaków, której górna częœć obłożona była kłodami drewna

wyrzuconymi przez fale, zebrało się na uroczystoœć kilkunastu promyszlenni-ków.

Andriej odebrał tygodniowe niemowlę z ršk Taszy ostrożnie podtrzymujšc mu główkę

i niezbyt zręcznie umieœcił to zawiništko w zgięciu ręki. Tasza poprawiła

kołderkę, nie zwracajšc uwagi na krzyki protestu niemowlęcia, a ojciec

łagodnieje kołysał. Jego pierœ rozpierała duma, gdy patrzył na swojego nowo

narodzonego syna. Zauważył wystrzępione końce wełnianej kołderki.

- Powinieneœ mieć sukienkę do chrztu - szepnšł do niemowlęcia. Jego syn

zasługiwał na wszystko, co najlepsze.

Uœmiechnšł się, kiedy wiatr zdmuchnšł kawałek materiału okrywajšcy główkę syna i

odsłonił miękkie, czarne włosy. Andriej był pewien, że żadne dziecko nie jest

tak piękne jak to. Spojrzał na promyszlenników o ponurych twarzach i zwrócił się

do Taszy.

- Oni na nas czekajš.

- Myœlę, że może ja też powinnam być ochrzczona?

Podniósł głowę z uczuciem wewnętrznego sprzeciwu. Nigdy nie uważał siebie za

człowieka nadmiernie religijnego i nigdy też zwišzek z Taszš nie był dla niego

cudzołóstwem. Większym grzechem byłoby sypianie z chrzeœcijankš, a ona to

mieszaniec, poganka.

140 Janet Dailey

- Nie ma potrzeby - powiedział. - Chrzest zapewni naszemu synowi zwolnienie od

płacenia daniny, kiedy doroœnie. Daniny nie zbiera się od kobiet. - Trzymajšc

dziecko na jednej ręce, drugš położył na plecach Taszy, lekko popychajšc jš w

stronę oczekujšcej grupy.

Promyszlennicy mieli pierwszš okazję, żeby zobaczyć syna swojego komendanta.

Kiedy Andriej podszedł do nich, otoczyli go, ciekawi, jak wyglšda dziecko.

Komentarze, komplementy i gratulacje trwały parę minut. W końcu Andriej poprosił

o ciszę i na oczach zebranych œwiadków ochrzcił swojego syna.

- Sługa Boży, Zachar Andriejewicz, jest ochrzczony w imię Ojca, Amen, Syna,

Amen, i Ducha Œwiętego, Amen. - Zrobił znak krzyża z prawej strony do lewej,

zgodnie z tradycjš swojej wiary.

Po skończonej ceremonii rozpoczęła się uczta. Kubki samogonu kršżyły dokoła

wœród toastów na czeœć Zachara Andriejewicza. Okrzyki, œmiechy i ogólna wesołoœć

sprawiały więcej hałasu, niż młody Zachar kiedykolwiek słyszał, więc kiedy jego

ciche protesty nie dawały rezultatu, zaczšł krzyczeć co sił.

- Zabiorę go. - Tasza pospieszyła na ratunek Andriejowi, a ten z wdzięcznoœciš

wręczył jej wrzeszczšcego syna.

Oparła sobie dziecko o ramię, podtrzymujšc mu główkę, i kołysała łagodnie, aby

uciszyć krzyki. Andriej patrzył na niš, gdy odchodziła od hałaœliwej grupy

rosyjskich myœliwych. Była teraz jakby piękniejsza niż przedtem, podniecała go

bardziej i widok jej sprawiał mu więcej przyjemnoœci niż kiedykolwiek. Jednak

jego plany zabrania jej ze sobš do Rosji budziły w nim ostatnio coraz więcej

zastrzeżeń.

Patrzył na jej czarne włosy, zwišzane w węzeł na sposób tubylców, na jej długš

futrzanš parkę lamowanš wydrš i wyszywanš paciorkami, na jej gołe stopy ze

stwardniałymi podeszwami. Służšce, krawcowe i szewcy mogli gruntownie zmienić

jej wyglšd zewnętrzny, ale nie mógł wyobrazić jej sobie grajšcej w wista w domu

gubernatora, na obiedzie w domu kupca lub idšcej do teatru. Jego kultura była

jej całkowicie obca. Bez względu na to, jak była piękna i jak mogłaby być modnie

ubrana, nie pasowałaby do życia towarzyskiego w Irkucku.

Martwiło go to bardzo, chociaż nie mniej dręczyła myœl o pozostawieniu jej tutaj.

Ale przecież był jeszcze jego syn, wobec którego miał okreœlone obowišzki.

Andriej zbyt długo czekał na dziecko. Nie mógł z niego

Alaska

141

zrezygnować, tak jak nie chciał zrezygnować z Taszy. To był problem, z którym

zmagał się wiele razy podczas długich jesiennych i wczesno-zimowych nocy.

Wirujšce płatki œniegu pokrywały ziemię cienkš warstwš, na której wyraŸnie

odbijały się œlady dwóch par bosych stóp odchodzšcych od wioskowej barabara,

skšd dochodziło stłumione bicie bębnów.

Tasza szła szybko po œwieżym œniegu, starajšc się dorównać długim krokom swojego

brata. Lata chodzenia boso zahartowały jej stopy na zimno i teraz bardziej niż

chłód dokuczał jej bolesny ucisk w piersiach pełnych mleka.

Œwięto dziękczynienia za dary morza, obchodzone w wioskowej wspólnocie, na

zebraniu, z którego właœnie wracała, dało jej dużo duchowego zadowolenia.

Rytualne jedzenie i tańce zaspokajały jej potrzebę ponownego zbliżenia do

tradycji swojego ludu. Była zadowolona, że Prosty Chód skłonił jš do zostawienia

Zachara pod ojcowskš opiekš i pójœcia z nim na dorocznš ceremonię. Gdyby wzięła

dziecko ze sobš, mogłaby zostać dłużej, ale Andriej z uporem nie zgadzał się,

żeby wynosić syna na œnieg i zimno nawet na krótkim odcinku pomiędzy barabara a

ich mieszkaniem.

- Mały Zachar musi być teraz bardzo głodny. Powinnam była wyjœć wczeœniej, ale

nie chciałam opuœcić tańców w maskach - z każdym słowem z ust Taszy wydobywał

się kłšb pary, którš rozwiewał wiatr.

- Słuszne jest podziękowanie Stwórcy za obfitoœć Jego morza, bo inaczej On może

nas jej pozbawić w następnych sezonach. A dla Zachara krótki czas głodu też może

być dobry - przekonywał jš brat.

- Tak, ale Andriej Nikołajewicz nie lubi, kiedy on płacze. Kiedy Zachar wydaje

najcichszy dŸwięk, zaraz bierze go na ręce. Nigdy nie widziałam ojca tak

dbajšcego o dziecko - powiedziała to z dumš.

Andriej spędzał niezliczone godziny z synem. Od czasu urodzenia dziecka jego

pożšdanie seksualne wzrosło, a miłoœć była bardziej żarliwa. Wszystko tak dobrze

się układało. Ustały nawet szepty o wojnie, a przynajmniej Prosty Chód więcej o

tym nie mówił.

Kiedy dotarli do drzwi małej chaty, częœciowo wpuszczonej w œcianę wzgórza,

Tasza zwróciła się do brata:

- Czy wejdziesz, żeby zobaczyć małego Zachara? On tak szybko roœnie. Ale brat

potrzšsnšł tylko głowš i zniknšł w mroku, otulony parkš z piór,

142 Janet Dailey

wtapiajšc się w wirujšcy œnieg i ciemnoœć. Weszła do chaty i szybko zamknęła

drzwi za sobš, żeby nie tracić ciepła, jakie dawała lampa. Obróciła się słyszšc

łkanie. Andriej chodził nerwowo po pokoju, kołyszšc swojego rozkapryszonego syna.

Kiedy Tasza zbliżyła się, zobaczyła, że mały Zachar ssie własnš pišstkę.

- On jest głodny - powiedział ojciec.

- Wiem. - Zdjęła parkę i położyła jš na szerokiej pryczy.

Mokre plamy mleka naznaczyły przód jej koszuli. Odpinała guziki, gdy Andriej

przyniósł jej głodnego syna i położył na kolanach. Jego usteczka szukały piersi,

zanim zdšżyła go podnieœć, a kiedy już jš znalazł, ssał hałaœliwie i zachłannie,

wpatrujšc się w matkę niebieskimi oczami o długich rzęsach.

Siedzšcy na krzeœle Andriej obserwował ich. Gdyby byli w Rosji, jego syn miałby

mamkę. Wychylił się do przodu, opierajšc łokcie o kolana i składajšc ręce.

Przechylił lekko głowę, żeby włosy Taszy, na których błyszczały kropelki

roztapiajšcego się œniegu, nie zasłaniały mu dziecka.

Jego syn był skarbem o niewyobrażalnej cenie. Andriej pragnšł dla niego różnych

dobrodziejstw, mógłby mu je dać i wiedział, że on je dostanie - chociaż miałoby

to oznaczać, że musi zostawić Taszę.

- Co cię martwi, Andrieju Nikołajewiczu?

Uniósł nieco głowę, ale nie chciał napotkać jej pytajšcego wzroku.

- Myœlałem o domu. Ona potaknęła.

- Już nadchodzi czas twojego œwięta.

- Boże Narodzenie. - Wreszcie domyœlił się, o co jej chodziło.

- Opowiedz mi znowu o swoim mieœcie - Irkucku, jestem go wcišż bardzo ciekawa.

Andriej zawahał się. To mógłby być poczštek rozmowy na dręczšcy go temat i

chociaż nie chciał go zaczynać, wiedział, że kiedyœ musi to zrobić.

- Zmieniłem zdanie. Tam by ci się nie podobało, Tasza - powiedział wreszcie i

szybko mówił dalej, zanim zdšżyła zadać jakieœ pytanie. - Syberia nie jest

podobna do wysp. Jest szara i ponura. - Nie wspomniał o cerkwiach z kopułami z

miedzi błyszczšcymi w słońcu. Czerwony był kolorem szczęœcia w Rosji. - Nasze

domy, nasze jedzenie, nasz sposób życia sš różne od tego, co znasz. To byłoby ci

zupełnie obce. Teraz to rozumiem. Nie miałabyœ tam rodziny ani przyjaciół. Tam

jest zimno, Tasza. Bardzo zimno.

Alaska

143

- To by mi nie przeszkadzało. - W jej szeroko otwartych oczach widać było chęć

lepszego zrozumienia go.

- Co byœ tam robiła, Tasza? Tam nie ma trawy do wyplatania koszyków, skór do

czyszczenia, skórek ptasich do szycia parek, łososi do łapania w strumieniu,

jeżowców do zbierania na rafach - nic. Tam byłyby tylko pokoje - pokoje, w

których się siedzi, œpi, gotuje i je. To wszystko. Byłabyœ bardzo nieszczęœliwa.

A mnie za bardzo na tobie zależy, żeby cię uczynić nieszczęœliwš.

- A co z tańcami i budynkami, gdzie ludzie opowiadajš różne wymyœlone historie?

- To zajmuje tylko małš częœć dnia. Szybko znudziłabyœ się tym również. Andriej

wiedział, że ma rację. Nawet gdyby nauczyła się akceptować te

rzeczy, pozostałby problem jego syna i prawdziwej żony Natalii. Natalia mogłaby

przymknšć oczy na samš Taszę, ale głęboko by jš dotknęła obecnoœć Zachara, syna

urodzonego przez innš kobietę, którego ona sama tak bardzo chciała mu dać. A on

nigdy nie umiałby ukryć dumy z tego dziecka. Wiedział również, że Natalia

chętnie wychowywałaby jego syna. Łatwiej zaakceptowałaby samš Taszę lub samego

Zachara, ale nie ich oboje razem.

- Z naszym synem to inna sprawa - szybko mówił dalej. - On może nauczyć się

zwyczajów moich ludzi. Chcę, żeby zdobył wykształcenie, nauczył się pisać i

czytać - robić znaczki na papierze - i uczył się innych mšdrych rzeczy. Wiem, że

mogę to dla niego zrobić.

Jej ręce opiekuńczo otoczyły dziecko ssšce pierœ.

- Zabrałbyœ mi Zachara?

- Tylko na krótko, Tasza - zapewnił jš szczerze. - Inne dzieci aleuckie

pojechały już do Rosji, aby nauczyć się naszego języka i sposobu życia, posišœć

naszš wiedzę. One wróciły. - Znał przypadki zabierania Aleutów do Rosji jako

synów chrzestnych, których potem adoptowano. Jego syn musiałby pozostać

nieœlubnym dzieckiem, lecz mógłby stać się prawowitym spadkobiercš. - Zachar

również powróci. Ja też, Tasza. Muszę zabrać ten ładunek futer do Rosji tego

lata. Jestem kupcem, handlowcem. To jest to, co umiem robić - tak samo jak

Prosty Chód umie polować. Wrócę po więcej futer i Zachar przyjedzie ze mnš.

Przynajmniej do szkolnego wieku będziemy znowu razem, tutaj na wyspach, gdzie

jesteœ szczęœliwa. Czy rozumiesz?

Tasza długo patrzyła na niego swoimi ciemnymi, tym razem pozbawionymi wyrazu

oczami. Potem powiedziała:

144

Janet Dailey

- Rozumiem.

Andriej odprężony wyprostował się na krzeœle. Nie był pewien, jakiej oczekiwał

reakcji - może wœciekłoœci. Ale jej bystra, tubylcza inteligencja słuchała głosu

rozsšdku.

Uœmiechnšł się.

- Teraz nie musimy się o to martwić. Jeszcze daleko do lata.

- Daleko - wyszeptała Tasza i pogłaskała miękkie czarne włosy na główce swojego

syna.

Kiedy słońce zbliżało się do zimowego przesilenia, dni stały się krótsze.

Aktywnoœć w obozie i pobliskiej wiosce była w tym czasie największa. Nikt nie

zwracał uwagi na Taszę biegnšcš błotnistš œcieżkš przez œnieg. Zimowy krajobraz

był mieszaninš bieli œniegu i czerni skał, szarych chmur i szarozielonej wody.

Stado nurzyków przyćmiło niebo jak smuga dymu, kierujšc się ku morzu. Tasza

wypatrywała swojego brata. Skulony przy swojej bajdarce sprawdzał jej pokrywy ze

skór. Wstał, kiedy zobaczył, że nadchodzi.

Dwa dni czekała na okazję, żeby porozmawiać z nim w samotnoœci. Nie tracšc czasu

od razu przeszła do rzeczy.

- Muszę wyjechać. Zachar i ja musimy opuœcić wyspę - poprawiła się szybko. -

Czy nas stšd zabierzesz?

- Dlaczego? - Jej brat spojrzał w kierunku chaty. - Czy zrobił ci krzywdę?

- Nie. On chce zabrać mojego syna. - Opanowało jš podniecenie i ból z powodu

zdrady kogoœ, komu ufała. - Następnego lata on chce zabrać Zachara ze sobš do

swojej wsi. Ja mam zostać tutaj. Mówi, że powinnam zostać i że on wróci.

Nie wierzyła mu. Z tego, co mówił jej poprzedniego wieczoru, jedno było jasne:

chce ukraœć dziecko.

- Nigdy nie można wierzyć Kozakom. - Prosty Chód skrzywił się patrzšc na grupę

promyszlenników przygotowujšcych się do sprawdzania pułapek.

- Muszę wzišć Zachara i opuœcić wyspę, kiedy Andriej Nikołajewicz będzie spał.

Nie mogę czekać.

- Dokšd pójdziesz?

Tasza potrzšsnęła bezradnie głowš.

- Nie mogę jechać do domu na Attu. On nas tam znajdzie.

Alaska

145

- Moi przyjaciele na Unalasce zaproszš nas do swojej wioski. On nie będzie cię

tam szukać. Będziemy bezpieczni. - Jego twarz wygładziła się, kiedy podjšł

decyzję. - Musimy odpłynšć dziœ w nocy.

- Zebrałam swoje rzeczy i schowałam je. Kiedy on zaœnie, wyjmę je ze schowka i

wymknę się ze swoim synem.

- Wezmę bšjdar Kozaków i spotkamy się tam, gdzie woda płynie pod półkš skalnš.

Po ustaleniu planów Tasza powróciła do chaty i œpišcego dziecka, aby oczekiwać

nadejœcia nocy.

Chichy szum morza towarzyszył płynšcemu nocš bajdarowi. Opatulone dziecko na

rękach Taszy wydało parę okrzyków protestu, ale nikt ich nie słyszał z wyjštkiem

jej brata. Wyspa Adak była już daleko za nimi. W chacie pozostała tylko kołyska

Zachara. Resztę ich dobytku złożono w dużej skórzanej łodzi, łšcznie z

bajdarkšfy brata i przyborami łowieckimi. Prosty Chód zrobi Zacharowi nowš

kołyskę, kiedy dotrš do Unalaski.

Falujšca woda miała srebrzysty połysk. Przesuwajšce się chmury odsłaniały

gwiazdy na nocnym niebie, których rozkołysany blask to ginšł, to wynurzał się z

biało-zielonych fal.

?

Na wyspie Unalaska robiono ostatnie przygotowania do walki z Kozakami. Wieœniacy

œciœle przestrzegali wszystkich rytuałów i zwracali się z proœbš o opiekuńczš

obecnoœć Stwórcy. Ustalono strategię. Miała to być skoordynowana akcja wiosek na

Wyspie Czterech Gór, Umnak, Unalaska i innych pomniejszych. Siły nieprzyjaciela

na tym obszarze oszacowano na mniej niż dwustu Kozaków, a wojowników aleuckich

było ponad trzy tysišce.

Przez całe lato i jesień zachowywano się przyjaŸnie w stosunku do Kozaków, aby

ich sprowokować do podzielenia się na małe grupy myœliwskie, jak to było w ich

zwyczaju, kiedy nie czuli się zagrożeni. Aleuci uważnie obserwowali rutynowe

zajęcia Kozaków, aby zaplanować zasadzki.

Słuchajšc tych planów Tasza zrozumiała, że wspaniali Kozacy mogš być pokonani i

zabici. Była zadowolona, że stwardniało jej serce. Oni powinni być ukarani za

zło, jakie wyrzšdzili, i cierpienia, jakie spowodowali, cierpienia, dla których

teraz była pełna współczucia.

Wieœ, w której Tasza schroniła się z bratem i synem, była położona na wyspie w

dużej zatoce, która wcinała się w północny kraniec Unalaski. To była mała wioska,

składajšca się z dwudziestu myœliwych, mieszkajšcych razem w jednej barabara. W

niewielkiej odległoœci grupa jedenastu Kozaków zbudowała chatę z drewna

wyrzuconego przez morze. Przybyli tu na zakotwiczonym teraz w zatoce statku,

który przy dobrej pogodzie był widoczny z wyspy.

Zachar skończył ssać i Tasza położyła go w nowej kołysce. Prosty Chód wszedł do

barabara w towarzystwie dwóch innych myœliwych. Z triumfem

Alaska

147

pokazał noże, które otrzymał w handlu wymiennym z Kozakami, i dał je myœliwym.

- Jutro Kozacy dowiedzš się, dlaczego potrzebowaliœmy tylu noży - oœwiadczył, a

Aleuci uœmiechnęli się i pokiwali ze zrozumieniem głowami. Prosty Chód podszedł

do niszy, gdzie siedziała Tasza, Oczy jego błyszczały chęciš walki, kiedy usiadł

w kucki obok niej. - Zacznie się rano. Zanim słońce wzejdzie, weŸmiesz małego

Zachara i schowasz się w górach razem z innymi. Starcy zgodzili się zostać, żeby

nie wzbudzać podejrzeń Kozaków.

- Ja też zostanę. - Tasza znała te plany. Każdego ranka połowa Kozaków

opuszczała chatę, żeby sprawdzić założone na wyspie pułapki na lisy. Jeden z

mieszkańców wioski miał ich zwabić w zasadzkę. Ci Kozacy, którzy zostawali w

chacie, zawsze przychodzili do barabara. Reszta myœliwych miała ich zaatakować,

kiedy będšjuż w œrodku. - Mała Muszla zaopiekuje się Zacharem.

Jej propozycja sprawiła mu przyjemnoœć. Wreszcie byli po tej samej stronie.

- Zostaniesz na dworze rano. Kiedy rozpocznie się atak, dołšczysz do innych

kobiet w górach.

- Tak zrobię.

Po zgaszeniu płomienia przesunięto kamiennš lampę na sam koniec barabara, żeby

jej nie przewrócić w czasie bitwy i żeby nie wylał się olej. Pomimo œwiatła

dziennego przenikajšcego przez właz większa częœć barabara tonęła w półmroku.

Dwóch myœliwych aleuckich stało w smudze œwiatła, pałki i noże mieli schowane w

fałdach parki. Prosty Chód krył się w mroku razem z innymi, blisko sękatej kłody,

po której niedługo mieli tu zejœć Kozacy. Nerwy miał napięte, zmysły wyostrzone,

krew pulsowała mu w żyłach. Mocniej œcisnšł pałkę.

Chwilę przedtem Miedzianolicy, wystawiony jako czujka na dachu barabara, dał im

znać, że pierwsza grupa Kozaków opuœciła chatę i poszła sprawdzać pułapki. Jeœli

będš się trzymać swoich codziennych zwyczajów, to wkrótce druga grupa Kozaków

zjawi się tu z wizytš.

Nagle usłyszano głosy i kroki przy włazie. Prosty Chód zobaczył Miedziano-licego

schodzšcego po sękatej belce i dosłyszał cicho wyszeptane ostrzeżenie.

- Idzie trzech. Jeden ma siekierę.

Cofnšł się głębiej, zajmujšc pozycję nie budzšcš podejrzeń, że obserwuje

148 Janet Dailey

Kozaków schodzšcych, jeden za drugim, z trzeszczšcej pod ich ciężarem drabiny.

Ten z dużym nosem, niosšcy siekierę, zszedł ostatni. Kiedy zbliżał się do końca

drabiny, wydawało się, że dwaj pierwsi Kozacy wyczuli niebezpieczeństwo.

- Agghh! - Prosty Chód dał sygnał do ataku i potężnym ciosem swojej pałki

uderzył najbliższego Kozaka pomiędzy łopatki, rzucajšc go na ziemię.

Natychmiast przyskoczył do niego i raz po raz wbijał mu nóż w plecy. Wokół

słychać było łomot pałek i mieszajšce się aleuckie i kozackie okrzyki. Dragi

Kozak upadł i dwóch Aleutów rzuciło się na niego z nożami. Kozak z wielkim nosem,

mimo że ciężko już ranny, zaczšł wymachiwać siekierš jak wariat, w przód i w tył,

trzymajšc Aleutów na dystans, by w ten sposób utorować sobie drogę do drabiny.

Prosty Chód usiłował zablokować mu wyjœcie z barabara, ale zakrwawione ostrze

siekiery Kozak skierował na niego. Odskoczył czujšc piekšcy ból - ostrze

przebiło jego parkę i zraniło w pierœ. Nie zważajšc jednak na ranę, wspišł się

za Kozakiem na drabinę, ale nie udało mu się złapać go za buty i œcišgnšć na dół,

ponieważ ten wcišż wymachiwał siekierš.

Wszyscy, z wyjštkiem dwóch Aleutów, których ciężko zranił mężczyzna wywijajšcy

siekierš, rzucili się œladem Prostego Chodu za uciekajšcym Kozakiem. Kiedy

Prosty Chód wydostał się z włazu, długonosy mężczyzna biegł z wysiłkiem w dół,

krzykiem ostrzegajšc pozostałych w chacie Kozaków. Jeden wyskoczył właœnie z

krzaków kolo chaty, zapinajšc spodnie. Prosty Chód zorientował się, że nie zdoła

dopaœć mężczyzny uzbrojonego w siekierę, zanim dotrze on do chaty, ale ten dragi

Kozak nie miał broni. Pobiegł więc szybko, aby mu odcišć drogę.

Okršżyli go kilka jardów dalej. Prosty Chód, gdy rzucał się na bezbronnego z

nożem, widział panikę w jego oczach. Mimo że Kozak złapał go za rękę, Prosty

Chód starał się pokonać przeciwnika, nie zważajšc na krew spływajšcš z rany na

piersi. Niektórzy Aleuci zdšżyli złapać włócznie jeszcze przed wyjœciem z

barabara. Jeden z nich przebił niš Kozaka, który w szoku i przerażeniu puœcił

rękę Prostego Chodu. Ten szybko wtedy wbił nóż w jego ciało. Kozak upadł na

kolana, a reszta dobijała go włóczniami.

Jednoczeœnie ogłuszajšcy huk przeszył powietrze i jakaœ niewidzialna siła

odrzuciła dwóch Aleutów na bok. To wypaliły strzelby Kozaków. Mężczyzna na ziemi

jeszcze się poruszał. Wiedzšc, że Kozacy potrzebowali trochę czasu,

Alaska

149

żeby ponownie naładować broń, wojownicy pozostali na miejscu i zadawali kolejne,

œmiertelne ciosy swojej ofierze. Jeden z Kozaków wybiegł z chaty z wielkim nożem

i uderzył Prosty Chód w bok, rozdzierajšc mu skórę. Była to powierzchowna, ale

silnie krwawišca rana. Prosty Chód cofnšł się chwiejšc i œciskajšc rozciętš

skórę, aby zatamować krew. Kolejny Aleuta padł pod nożem tego samego mężczyzny.

Kozak podniósł z ziemi swojego towarzysza i zaczšł odwrót w kierunku chaty, gdy

następna salwa zagrzmiała w powietrzu.

Aleuci wycofali się z zasięgu ognia, poważnie osłabieni na skutek odniesionych

ran. Prosty Chód zatrzymał się dla złapania oddechu, czujšc zapach krwi i potu.

Był œwiadom ogarniajšcej go słaboœci, drżenia zmęczonych mięœni.

- Sš w pułapce. - Prosty Chód usiadł ciężko oddychajšc. - Ich strzelby mogš nas

powstrzymać od wejœcia do œrodka, ale sami będš musieli wkrótce wyjœć po

jedzenie i wodę. Będziemy wtedy gotowi.

- Tylko czterech żywych i dwóch ciężko rannych - stwierdził Miedziano-licy. -

Nie mamy wiadomoœci od reszty naszych. Czy myœlisz, że udało im się pozabijać

Kozaków?

- Wkrótce się dowiemy, kiedy powrócš do wsi. - Prosty Chód wstał, trzymajšc się

za zranione miejsce, a krew plamiła jego parkę. - ChodŸcie. Musimy pozbawić mocy

ciała tych, których zabiliœmy, i zabrać naszych rannych do obozu letniego, gdzie

czekajš kobiety.

Trzech wojowników aleuckich pozostało przy chacie, na wypadek gdyby Kozacy

usiłowali uciec do swojego bajdaru. Reszta powróciła do barabara. Jedni pomagali

swoim rannym wojownikom wejœć na drabinę, a inni wyjęli noże i zaczęli odcinać

ręce i nogi zabitych Kozaków. Następnie rozcięli oddzielone kończyny w stawach

na drobniejsze częœci i wynieœli z barabara, by wrzucić do morza, zabezpieczajšc

się w ten sposób przed grożšcym œmierciš spotkaniem z duchami zabitych.

Tak jak inni poszkodowani Prosty Chód obmył rany w morzu i przewišzał ranę ciętš

na boku, ale nie towarzyszył już pięciu innym myœliwym w drodze do letniego

obozu. Ci, którzy mogli chodzić, pomagali tym, którzy byli zbyt słabi. Pozostał

z innymi Aleutami, żeby pilnować oblężonych w chacie Kozaków.

Wkrótce grupa z zasadzki wróciła do wsi. Prosty Chód patrzył z zazdroœciš na dwa

pistolety i strzelby, które zdobyli po zlikwidowaniu nieprzyjaciela.

Alaska

151

bajdary i bajdarki. Od starszych nauczyła się, jak osłabiać ból przez nakłuwanie

igłami odpowiednich miejsc na ciele człowieka.

Podczas pracy dowiedziała się, że niektórzy jej pobratymcy zostali ranni podczas

ataku na Kozaków we wsi, a pozostali w zasadzce na tych, którzy sprawdzali

pułapki na zwierzęta. Jeden mężczyzna powiedział jej, że Prosty Chód ocalał i

został, aby pilnować czterech Kozaków uwięzionych w chacie.

Mały Zachar zbudził się i krzyczał z głodu, ale jego potrzeby musiały ustšpić

koniecznoœci opatrywania rannych, więc pozwoliła mu płakać. Jednemu wojownikowi

ostrożnie rozcięła brzuch w miejscu, gdzie kula zrobiła okršgłš dziurę. Kiedy

starała się wyczuć tę ołowianš grudę, zobaczyła soki wydostajšce się z

przebitego żołšdka. Wiedziała, że mężczyzna ten na pewno umrze, ale wycišgnęła

kulę, zaszyła dziurę w żołšdku, a potem ranę. Odsunęła się od niego, wiedzšc, że

umiejętnie wbita igła zniesie bóle konania.

Bolały jš pełne mleka piersi. Podeszła do swojego kwilšcego syna i karmišc go

poczuła ulgę. Kołysała się wolno, kiedy on ssał.

Wcišż oczekiwano ponowienia walki, toteż dzieci, starcy, kobiety i ranni

pozostali w letnim obozie, a wojownicy nadal oblegali domostwo Kozaków.

Po czterech dniach przyszła wiadomoœć, że można już bezpiecznie wrócić. Czterech

Kozaków uciekło z wyspy nocš, dotarło do bajdaru pod osłonš ciemnoœci i opuœciło

zatokę.

- Nie próbowaliœmy ich zatrzymać - przyznał Prosty Chód. - Nie oœmieliliœmy się

stawić czoła ich strzelbom w ciemnoœci. Było nas zbyt mało.

- Uciekli i teraz ostrzegš innych. - Wiedziała, że najskuteczniejszš broniš

Aleutów było działanie przez zaskoczenie.

- Nie ma kogo ostrzegać. - Twarz Prostego Chodu wyrażała zadowolenie. - Wszyscy

Kozacy mieszkajšcy w obozie na sšsiedniej wyspie zostali zabici. I nie ma już

ich statku zakotwiczonego w zatoce. Nie żyjš mężczyŸni, którzy na nim byli.

Zbiegowie nie majš się gdzie ukryć. Wysłaliœmy wiadomoœć do innych wsi, aby

wypatrywali tych czterech Kozaków.

- A co z innymi Kozakami i pozostałymi czterema statkami? - Bała się, że jeżeli

jacyœ Kozacy ucieknš, to zawiadomiš o rebelii swoich towarzyszy na innych

wyspach. Martwiła się, że Andriej może przybyć na Unalaskę. Gdyby znalazł jš

tutaj, na pewno odebrałby jej Zachara.

- Niektórzy już zostali zaatakowani. Reszta będzie zaatakowana wkrótce.

152 Janet Dailey

- Zawahał się, ale mówił dalej. - Jadę do wsi Makuszyn na Unalasce, gdzie

zbierajš się wojownicy majšcy napaœć na osady Kozaków na brzegu zatoki. Tasza

wiedziała, że wolałby pozostawić jš z synem tutaj, ale tutejsi Aleuci, chociaż

życzliwi i dobrzy, byli obcy. Prosty Chód to brat, na którym zawsze mogła

polegać w potrzebie.

- My pojedziemy z tobš, Zachar i ja.

- Tam będzie niebezpiecznie - ostrzegł jš.

- Tak długo jak Kozacy sš na wyspach, zawsze będzie niebezpiecznie, a jeœli

niektórzy z nich ucieknš, zrobi się jeszcze gorzej. - Dziwnie brzmiały te słowa

w jej ustach.

Kiedyœ chciała, aby wszyscy Kozacy byli tak dobrzy i sprawiedliwi jak Andriej

Nikołajewicz Tołstych. Ale nie było ani sprawiedliwe, ani dobre kraœć kobiecie

dziecko. Prosty Chód ostrzegał jš, że Andriej weŸmie, co będzie chciał, i

zostawi jš w rozpaczy. Tasza żałowała, że nie posłuchała go wtedy. Teraz

dojmujšcy ból uczynił jš twardš, pragnęła odwetu, mimo że serce tęskniło za tym,

co straciła.

- Wyruszymy ze wschodem słońca - powiedział Prosty Chód.

Bojowa grupa siedemdziesięciu Aleutów zebrała się, żeby zaatakować pomieszczenie,

gdzie, jak dowiedzieli się od swoich wysłanników, mieszkało piętnastu Kozaków.

Statek Kozaków w zatoce kołysał się na kotwicy. Wszyscy wojownicy nieœli zwoje

skór wydry morskiej, aby upozorować, że przybyli w celach handlowych. Dowódca

Kozaków coœ jednak podejrzewał.

- Mówił, że jeżeli chcemy handlować, to nie więcej niż dziesięciu z nas może

kolejno zbliżyć się do chaty. Ani jeden więcej. - Prosty Chód relacjonował Taszy

zaszłe wydarzenia, kiedy siedzieli blisko siebie w zatłoczonej tego wieczoru

barabara. Był zdenerwowany i zły. - Dziesięciu przeciwko piętnastu Kozakom ze

strzelbami, pistoletami i szablami. Nic nie mogliœmy zrobić. Nie było okazji do

zaskoczenia ich, do rzucenia się na nich w przeważajšcej liczbie. Musieliœmy

dobić handlu i iœć.

- Co zrobicie teraz? - Patrzyła, jak prostuje plecy, a potem krzywi się z bólu

z powodu rany w boku, której nie pozwolił jej zobaczyć.

- Myœliwy, który pozostał, aby obserwować chatę, niedawno powrócił do wsi i

powiedział, że trzej mężczyŸni, którzy polujš z Kozakami, dołšczyli do nich. -

Tasza przypuszczała, że jej brat mówił o ludziach zwanych Kam-

Alaska

153

czadalami, którzy byli takim samym szczepem jak Aleuci, ale mieszkajšcym w Rosji.

- Mówił, że byli bardzo przestraszeni i podejrzewał, że mogli uciec z jednego ze

statków, który zniszczyliœmy.

- Oni ostrzegli Kozaków. Nie będzie już okazji, żeby ich zaskoczyć

- powiedziała Tasza. - Będš gotowi, kiedy przyjdziecie.

- Posłano wieœci do innych wsi. Potrzebujemy większej liczby wojowników, żeby

ich pokonać - przyznał Prosty Chód.

Zgromadzenie większych sił przed ruszeniem do ataku na kozackš wieœ zabrało

Aleutom dwa dni. Uzbrojeni we włócznie, łuki i strzały, rozpoczęli natarcie, ale

strzelby szybko ich powstrzymały. Znowu zostali zmuszeni do oblegania obozu, od

czasu do czasu następowała wymiana strzał i kul ołowianych, po czym odnoszono

rannych na tyły. Kozacy, jak poprzednio, uciekali na bezpieczny szytik w zatoce,

ale nie rozwijali żagli.

Wracajšc do barabara w wiosce, która ich przyjęła, Prosty Chód był niezadowolony.

Przeszedł obok swojej siostry bez słowa i usiadł na macie, gdzie jego

siostrzeniec leżał na brzuchu wymachujšc rękami i nogami. Słuchał beztroskiego

gaworzenia i patrzył, jak chłopiec stara się wypróbować siłę swoich małych ršk.

Prosty Chód wzišł jednš ršczkę i œcisnšł cztery palce, aż zbielały stawy. To

było ćwiczenie, które trzeba było regularnie powtarzać, żeby dziecko miało

ciepłe ręce, kiedy doroœnie. Prosty Chód œcisnšł palce drugiej ręki, wiedzšc, że

Tasza czeka, kiedy przemówi.

- Większoœć wojowników powróciła do swoich wsi - powiedział jej. - Ich rodziny

sš głodne, toteż muszš polować, żeby je nakarmić.

- Kozacy martwiš się tylko o siebie. Nie majš rodzin do wyżywienia.

- Tasza zdawała sobie sprawę, jakim ciężarem sš kobiety i dzieci podczas wojny.

- Kamczadalowie mówiš też, że dopóki Kozacy sš na statku, niebezpieczne jest

atakowanie ich od strony wody. Mogš zabić wielu z nas, zanim dostaniemy się na

ich statek.

Tasza pokiwała głowš.

- Dlaczego Kozacy stšd nie odpłynęli? Dlaczego zostali? Prosty Chód potrzšsnšł

głowš i dodał po zastanowieniu:

- Może wierzš, że inni z ich grupy przeżyli. Może myœlš, że nie zabiliœmy

tamtych, więc czekajš na nich.

154 Janet Dailey

Przez resztę zimy i wczesnš wiosnę szytik pozostał w porcie, blisko brzegu.

Aleuci stale pilnowali statku, strzelajšc z łuków, jeœli jakiœ Kozak był na tyle

nierozsšdny, żeby pokazać się na dłużej. W czasie kiedy dorosłe samce uchatek

przepływały przez cieœniny wyspy podšżajšc do swojej nieznanej kolonii na

północy, Kozacy podnieœli żagle i opuœcili zatokę. Prosty Chód obserwował

odpływajšcy statek i z satysfakcjš zauważył oznaki nadchodzšcego sztormu.

Następnego dnia huragan uderzył w Unalaskę, silny wiatr bił w morze i popychał

fale deszczu w stronę wyspy.

Potem przyszła wiadomoœć z wyspy Umnak, że kozacki statek rozbił się u brzegu, a

tamtejsi wojownicy zaatakowali rozbitków i zanim zostali odparci, zabili pięciu

i ranili resztę. Kozacy nie byli jednak stanie zapobiec grabieży wraku statku.

Teraz zdobyte rzeczy stały się przedmiotem handlu. Prosty Chód otrzymał strzelbę

z małš iloœciš prochu i ołowiane kule w zamian za bajdar, którym z Taszš uciekli

z Adaku. Tasza obserwowała w czasie wielu wieczorów tego lata, jak czyœcił swój

cenny nabytek, pamiętajšc, jak robili to Kozacy.

Podczas lata dochodziły do ich wioski wieœci o kolejnych potyczkach pomiędzy

Aleutami a garstkš Kozaków ukrywajšcych się na wyspie Umnak. Ale dominowała

atmosfera pokoju, kiedy wyzwoleni od kozackiego ucisku ludzie na wyspach podjęli

swój dawny sposób życia.

Dojrzewały już jagody, a wieloryby wpływały do zatoki. Tasza, patrzšc na swojego

małego syna, przypominała sobie, że to właœnie w tym czasie Kozacy zwykle

odpływali, aby powrócić na swoje ziemie za morzem.

Pewnego dnia zobaczono u wybrzeży wyspy Unalaska żagle statku kozackiego. Bojšc

się, że może być to statek Andrieja, Tasza nagliła brata, aby dowiedział się,

kim sš przybysze i gdzie wylšdowali. Prosty Chód wyruszył z małš grupš

rozpoznawczš, aby ocenić siły nieprzyjaciela.

Wiele kozackiej broni palnej było teraz w rękach Aleutów, ale mniej więcej setka

strzelb i pistoletów była w rękach krajowców mieszkajšcych na różnych wyspach, a

zapas amunicji był niewielki. Chociaż mieli broń Kozaków, Aleuci nie byli w

stanie walczyć z większš grupš nieprzyjaciela. Zdali sobie sprawę, że będš

musieli pozwolić Kozakom wylšdować na swojej wyspie.

Wywiadowcy zlokalizowali statek zakotwiczony w jednej z zatok.

- Patrzcie. - Pogromca Wielorybów zwrócił ich uwagę na mężczyznę na pokładzie. -

Jest Sołowiej.

Alaska 155

- Kto to jest Sołowiej? - zapytał Prosty Chód.

- Kozak, który kiedyœ przywiózł swoich ludzi na naszš wyspę, aby polowali i

zbierali daninę.

Po obejrzeniu statku i jego załogi Prosty Chód orzekł, że trzeba z nimi pomówić,

poszli więc na plażę i machajšc do Kozaków na pokładzie namawiali ich, żeby

zeszli na brzeg. Wkrótce wysłano kilku mężczyzn w drewnianej łodzi. Pogromca

Wielorybów pokazał Prostemu Chodowi Sołowieja. Wysoki, barczysty mężczyzna z

czamš brodš i dużym zakrzywionym nosem siedział na przodzie. Oczy miał twarde i

mšdre. Kiedy stanšł na piasku, najpierw pozdrowił Pogromcę Wielorybów, a potem

dał wszystkim tytoń.

- Jesteœ odważny, że przypłynšłeœ na tę wyspę, Sołowieju. - Kiedy Prosty Chód

odezwał się w jego języku, Kozak szybko odwrócił się w jego stronę.

- Odważny? - Jedna z jego krzaczastych brwi była uniesiona wyżej. - Dlaczego

tak mówisz?

- Czy widziałeœ jakieœ statki Kozaków? -Nie.

- Żadnego tutaj nie znajdziesz - poinformował go Prosty Chód. - Zniszczyliœmy

wszystkie statki kozackie na Unalasce, Umnaku i Wyspie Czterech Gór. - Patrzył,

jak krew odpływa z twarzy Sołowieja i potem powraca czerwienišc policzki.

- Jak je zniszczyliœcie? - zapytał.

- Niektóre zostały wyrzucone na brzeg i rozbiły się o skały, inne spaliliœmy.

- Gdzie sš ludzie z tych statków?

- Zabiliœmy ich.

Sołowiej patrzył na niego z niedowierzaniem.

- Jak ich zabiliœcie?

Prosty Chód opowiedział szczegółowo o zasadzkach, mówišc Kozakowi, jak Aleuci

zwabili jego rodaków w góry, potem napadli na nich z nożami i poprzecinali im

œcięgna, żeby nie mogli biec. Opisywał, jakich używali podstępów, na przykład

przynoszšc skóry na sprzedaż tak mocno zwišzane rzemieniami, że Kozacy musieli

je przecinać nożami albo szablami, a wojownicy wykorzystywali ten moment, żeby

podrzynać im gardła.

Chociaż twarz Sołowieja stawała się coraz bardziej czerwona, a on sam trzšsł się

z wœciekłoœci, nadal patrzał na krajowca z powštpiewaniem w oczach.

- Gdzie sš ciała tych, których, jak twierdzisz, zabiliœcie?

156 Janet Dailey

Wskazujšc na morze Prosty Chód powiedział:

- Pocięliœmy ich ręce i nogi na kawałki, po czym wrzuciliœmy do wody, żeby już

nam nie mogli zagrozić.

Sołowiej zaklšł tak szybko w swoim języku, że Prosty Chód nie mógł tego

zrozumieć. Natychmiast zaczšł wypytywać innych Aleutów, oczekujšc potwierdzenia,

że to, co usłyszał, było prawdš. Kiedy wojownicy przytakiwali, Prosty Chód

zauważył niepokój i wzmożonš czujnoœć Kozaka. Miał pistolet za pasem, a wszyscy

pozostali byli uzbrojeni w strzelby, podczas gdy Aleuci mieli tylko noże. Ich

było czterech, a Kozaków siedmiu. Jednak Sołowiej patrzył na nich jak wydra

czujšca zbliżajšce się niebezpieczeństwo; przeniósł wzrok na wzgórza, jakby

spodziewał się, że tam kryjš się inni Aleuci.

Takš właœnie reakcję Prosty Chód chciał osišgnšć. Pragnšł, by ci Kozacy mieli

serca pełne strachu. Dlatego szczegółowo opowiedział Sołowiejowi, jak zabijano

jego rodaków. Kiedy dowiedzš się o okrutnym losie swoich towarzyszy, będš się

bali Aleutów i nie będš chcieli pozostać na wyspie. Nie było potrzeby walczyć z

Kozakami, jeœli można ich było pokonać

strachem.

Wracajšc na Œwiętego Piotra i Pawła Iwan Sołowiej zauważył, że niejeden z jego

ludzi oglšda się z lękiem na Aleutów stojšcych na plaży. Strach Kozaków pogłębił

tylko jego wœciekłoœć.

- Czy myœlicie, że oni mówili prawdę? - zapytał jeden zpromyszlenników.

- Przechwalajš się - zapewnił zagadnięty, obawiajšc się że jego ludzi ogarnie

strach i panika. - Zabili może dwóch lub trzech Rosjan. Ale żeby zniszczyć ludzi

z pięciu statków? Niemożliwe!

- Czemu mieliby mówić, że tak zrobili?

Sam zastanawiał się, w jakim celu Aleuci przyznawali się do takich okropnych

czynów. _ T0 Sš dzikusy. Nie można wierzyć ich kłamstwom.

- A jeœli to prawda?

- Dowiemy się, czy to prawda - odpowiedział pewnym głosem.

Kiedy dotarli do statku, opowieœć o rzezi Rosjan szybko rozchodziła się między

promyszlennikami na pokładzie. Sołowiej tolerował goršczkowe rozmowy na ten

temat tylko przez jakiœ czas.

- Cisza! - zawołał i przekrzykujšc hałas stanšł na œrodku pokładu, gdzie

wszyscy go widzieli. Zgiełk przycichał stopniowo, w miarę jak po kolei spoglšdał

na każdego z mężczyzn. Jego wzrok zatrzymał się na Kozaku

Alaska

157

Korieniewie, który był przydzielony na statek jako rzšdowy poborca daniny.

- Jutro weŸmiesz dwudziestu ludzi uzbrojonych w strzelby i pistolety i zrobisz

rekonesans wzdłuż wybrzeża. Staraj się znaleŸć jakiœ dowód potwierdzajšcy te

dzikie przechwałki Aleutów.

Ta akcja przywróciła na nowo porzšdek i dyscyplinę w jego grupie. Ale tak samo

jak inni promyszlennicy, Sołowiej oczekiwał z niecierpliwoœciš na powrót Kozaka

i jego sprawozdanie. Trudno było uwierzyć, żeby dwustu dobrze uzbrojonych Rosjan

mogło być zamordowanych przez garstkę dzikusów uzbrojonych tylko w łuki, strzały

i włócznie.

Wszyscy zebrali się na pokładzie, kiedy łódŸ z Korieniewem i jego ludŸmi

zbliżała się do statku. Kiedy wszedł na pokład, Sołowiej podszedł do niego.

- Czego się dowiedziałeœ?

- Napotkaliœmy tylko trzy mieszkania tubylców. Wszystkie były puste. Myœlę, że

Aleuci poszli w góry, kiedy zobaczyli, że płyniemy ku wyspie

- odpowiedział.

Tchórze, pomyœlał Sołowiej.

- Czy znalazłeœ coœ, co by potwierdzało ich opowieœć? - spytał. Kozak wzruszył

ramionami.

- Zabraliœmy z barabara rosyjskie ubrania, dwa pistolety i szablę. Myœlę, że

jacyœ Rosjanie zostali zabici przez tych dzikusów, inaczej te przedmioty nie

wpadłyby w ich ręce.

<p

Nikt nie œmiał zbliżyć się do Andrieja Tołstycha stojšcego na rufie swojego

statku. Wszyscy unikali jego lodowato niebieskich oczu, które patrzyły na

człowieka, jak gdyby chciały go przebić i wywoływały dreszcze. Żaden z

promyszlenników nie odważył się komentować zmiany, jaka w nim zaszła, od czasu

kiedy metyska dziewczyna uciekła z jego nowo narodzonym synem. Tołstych był

ogolony i jak zwykle starannie ubrany, ale policzki miał zapadnięte, oczodoły

ciemne i wargi zaciœnięte, a oddech przesišknięty zapachem samogonu, choć nie

był pijany.

Kilku promyszlenników, którzy byli w bazie tego zimowego ranka, kiedy Tołstych

odkrył, że dziewczyna zniknęła, pamiętali jego rozkaz drobiazgowego przeszukania

wyspy. Wieœniacy zostali wypędzeni ze swoich barabara, a ich mieszkania

zdemolowane, kiedy nie udało się znaleŸć pomiędzy nimi ani jej, ani dziecka.

Wiele razy opisywali swoim towarzyszom myœliwym z odległych baz wyraz twarzy

Tołstycha, gdy dowiedział się, że nie ma bajdara ani aleuckiego brata dziewczyny;

stał nieruchomy, a każdy instynktownie cofał się przed nim, wyczuwajšc jego

furię i nie chcšc mu wchodzić w drogę. Nie sposób opisać strasznego wrażenia,

jakie robił ten mężczyzna, który o mało nie postradał zmysłów z gniewu i

rozpaczy.

W ostatnich miesišcach Tołstych niezmordowanie przetrzšsał wszystkie okoliczne

wyspy, gdzie polowali promyszlennicy, był w każdej wiosce i przepytywał

wszystkich krajowców, żšdajšc skór wydry i informacji o dziewczynie. Ładownia

statku była przepełniona, gdy jeden z pytanych poradził udać się w kierunku

wschodnim, oddalajšc Kozaków od uprag-

Alaska

159

nionego domu, od Rosji. Krajowiec twierdził, że brat dziewczyny dwa razy

odwiedzał wioskę na wyspie Unalaska.

Nie zważajšc na niesione wiatrem strugi deszczu, który osiadał mu na twarzy,

Andriej przyglšdał się niewyraŸnej linii brzegowej wyspy z masš wšskich

przesmyków i rozległych zatok. Mówiono, że pięć statków rosyjskich działa na tym

terenie, ale on nie widział żadnego i nic na brzegu nie wskazywało na obecnoœć

obozów myœliwskich. Przeczucie, rodzaj pierwotnego instynktu, kierujšce go ku

tej wyspie, nasilało się. Jego syn był gdzieœ tutaj. Andriej nie starał się

zrozumieć ani dociekać Ÿródeł tej pewnoœci. Gdyby miał rozwalić wyspę na kawałki,

skała po skale, i tak znajdzie Zachara. Poza cyplem lšdu szeroka zatoka wbijała

swoje wody w głšb wyspy. Posłuszny swojemu wewnętrznemu głosowi, Andriej nakazał

skierowanie statku do tego naturalnego portu, œwiadom, że już minęli kilka zatok,

które byłyby równie bezpieczne.

Zobaczyli szytik dryfujšcy na spokojniejszych wodach ze zwiniętymi żaglami i

gołymi masztami. Na widok statku zapanował ruch na pokładzie. Po trzech latach

podróży mieli dosyć własnego towarzystwa, spragnieni byli nowych twarzy, może

znajomych, ciekawi wieœci z ojczyzny. Ale zainteresowanie Andrieja koncentrowało

się wyłšcznie na tych tylko informacjach, które mogłyby zaprowadzić go do syna.

MężczyŸni na pokładzie napotkanego szytika, osłonięci kocami przed deszczem,

głoœno pozdrawiali Andreiana i Natalię, kiedy ten przepływał obok nich i rzucał

kotwicę. Andriej nie odpowiadał na te okrzyki, bacznie przyglšdajšc się

uzbrojonym myœliwym i tymczasowo zainstalowanym umocnieniom na pokładzie. Kozak,

Maksym Lazariew, odpowiedział na pozdrowienia. Ludzie na szytiku wydawali się

niezadowoleni na wieœć, że nowy statek przypływa z niedalekiego Adaku. Ich

dowódca, Iwan Sołowiej, był na brzegu z większoœciš myœliwych; chcšc jak

najszybciej go spotkać i kontynuować poszukiwania Andriej kazał opuœcić łódŸ.

- BšdŸcie dobrze uzbrojeni - doradził ktoœ z szytika. - Tu sš problemy.

Kiedy wylšdowali na wyspie, dwóch mężczyzn wyszło na spotkanie łodzi eskortujšc

Andrieja i jego małš grupę do ufortyfikowanego obozu. Wyczuł napięcie w obozie,

które wzrosło, gdy wszedł do zimowej chaty, a mężczyŸni znajdujšcy się w œrodku

z wyraŸnym niepokojem zareagowali na skrzypnięcie drzwi. Andriej od razu

rozpoznał Iwana Sołowieja. Znał go głównie z jego nie najlepszej reputacji w

Ochocku, jako tego, który przegrał w karty, przepił

160 Janet Dailey

i wydał na dziwki w cišgu jednego roku cały zysk z gromadzonych przez trzy

lata futer.

Soiowiej po rosyjsku znaczy słowik. Nic w tym szorstkim mężczyŸnie z czarnš

brodš nie przypominało słodko œpiewajšcego ptaka. Mówiono, że jego ludzie dali

mu przezwisko Straszliwy Słowik.

- Jestem Andriej Nikołajewicz Tołstych, kapitan Andreiana i Natalii.

- Andriej lekko skinšł głowš, co miało wystarczyć za uprzejmy ukłon. Dobrze

wiedział, że jego nazwisko jest znane Sołowiejowi - tak jak wszystkim, którzy

żeglowali z Ochocka.

- Jestem Iwan Pietrowicz Sołowiej, dowodzšcy Œwiętym Piotrem i Pawłem. Witaj na

Unalasce, Andrieju Nikołajewiczu. - W serdeczny, koleżeński sposób objšł oburšcz

dłoń Andrieja. - Myœleliœmy już, że na tym terenie nie ma żadnych statków

rosyjskich.

- Słyszałem, że jest ich pięć przy tej grupie wysp.

Sołowiej nagle zdał sobie sprawę, że inni przysłuchujš się rozmowie. Kiedy

odezwał się znowu, jego głos był pełen serdecznoœci.

- Co ze mnie za gospodarz, że pozwalam ci stać tutaj, mokremu i zmarzniętemu? -

Wzišł płaszcz Andrieja i rzucił go jednemu z mężczyzn.

- ChodŸ ze mnš - powiedział - mam coœ, co ci rozgrzeje krew.

Andriej dał znak swoim ludziom, żeby pozostali na miejscu, i poszedł za

Sołowiejem do prywatnej kwatery z tyłu chaty. Nie było tam krzeseł, tylko prycza

i kilka drewnianych beczułek. Na jednej z nich stał samowar. Sołowiej zamknšł

drzwi z surowych desek, podszedł do pryczy i wyjšł spod kołdry butelkę taniej

brandy.

- Siadaj - wskazał na beczułkę. Andriej nadal stał.

- Pływam pod specjalnš ochronš carskiego dekretu wydanego przez imperatorowš

Jelizawietę Pietrownš.

- Więc jesteœ w podróży już od dłuższego czasu, Andrieju Nikołajewiczu.

- Sołowiej nalał równe iloœci brandy do dwóch kubków i dolał do tego trunku

goršcej wody z samowara. Podał jeden kubek Andriejowi. - Ona umarła. Jej

siostrzeniec, Piotr, objšł tron, na krótko - na bardzo krótko. Teraz jego żona,

Katarzyna II, rzšdzi Rosjš. Mówi się, że to ona ukartowała zamordowanie Piotra.

- Podniósł kubek w szyderczym toaœcie: - Tylko głupiec ufa kobiecie.

- To prawda - szepnšł Andriej patrzšc na swój kubek i podnoszšc go do ust.

Alaska

161

Czuł się chory na myœl, jak bardzo zauroczony był Taszš, jaki ufny.

- Dwoje zakładników uciekło spod mojej opieki. Mam powód, aby podejrzewać, że

przebywajš tutaj, na Unalasce. Byłbym wdzięczny za jakškolwiek pomoc, której

mógłbyœ mi udzielić przy przeszukiwaniu wiosek na tej wyspie.

- Widzę, że nie rozumiesz tutejszej sytuacji. - Twarz Sołowieja stężała.

- Sam nie jestem pewien, czy jš rozumiem.

- Jeden z twoich ludzi powiedział, że były problemy.

- To może być o wiele poważniejsze. - Sołowiej spojrzał na drzwi i zniżył głos.

- Krajowcy na wyspie przechwalajš się, że zabili wszystkich Rosjan, którzy tutaj

byli. Mówiłeœ o pięciu statkach? Nie znaleŸliœmy ani jednego.

- Może odpłynęli do domu - zasugerował Andriej.

- Może. A może zostali zmasakrowani, ich ciała pocięto na kawałki i wrzucono do

morza, jak twierdzš Aleuci, a szytiki spalono albo zatopiono. Wiem, że krajowcy

majš strzelby i ubrania Rosjan. I wiem, że ostrzeżono nas, żebyœmy opuœcili

wyspę, bo inaczej podzielimy los naszych towarzyszy.

- Sołowiej wypił alkohol ze swojego kubka i podszedł do stojšcej przy samowarze

butelki, żeby go powtórnie napełnić. - Na poczštku wštpiłem w to. Ale słyszałem

tę samš historię od innych Aleutów - niektórych znałem z poprzednich podróży. Z

małymi odchyleniami relacja jest zawsze taka sama. - Ręka trzymajšca cynowy

kubek trzęsła się. - Oni wszyscy opowiadajš ze szczegółami, jak przecinali

Rosjanom œcięgna, żeby nie mogli uciekać, a potem cięli ich na kawałki.

- Jeœli to, co sugerujesz, jest prawdš, to kilka wiosek musiało się zebrać

razem - zmarszczył brwi Andriej.

- Tak. - Sołowiej spojrzał mu prosto w oczy. - Teraz oni się z nami bawiš,

rozprzestrzeniajš pogłoski budzšce strach wœród moich ludzi. Obiecujš zaczekać

do zimy, kiedy podzielę moje siły na grupy myœliwskie, wtedy zastawiš zasadzki

na każdš z nich i zabijš nas wszystkich, jak zabili tamtych. Ale tak łatwo nas

nie dopadnš. Teraz moja kolej, żeby prosić ciebie o pomoc w pomszczeniu œmierci

naszych rodaków. Nie możemy pozwolić, żeby te morderstwa uszły bezkarnie.

To stwierdzenie przypomniało Andriejowi, co mówił Taszy poprzedniego roku

- krajowiec musi być ukarany za każde przestępstwo w stosunku do Rosjan, bez

względu na to, jak został sprowokowany. Teraz jeszcze mocniej w to wierzył.

- Nie ma znaczenia, czy masowe powstanie Aleutów rzeczywiœcie się

162

Janet Dailey

odbyło - stwierdził Andriej. - Czy to jest prawdš czy wymysłem dla nabrania

odwagi, ich głosy trzeba uciszyć. Musimy zgnieœć ziarno rebelii, zanim

przeniesie się na inne wyspy.

- Ja też tak uważam, Andrieju Nikołajewiczu. - Sołowiej uœmiechnšł się bioršc

butelkę brandy i dolewajšc do kubka goœcia. - Nie wystarczy, żeby schylali głowy

na nasz widok. Chcę im postawić nogę na karku.

- Czy byłeœ w stanie ocenić siły w różnych wioskach na wyspie?

- Dla mnie najważniejsze było zainstalowanie się na wyspie oraz zaprowadzenie

porzšdku i dyscypliny wœród moich ludzi.

Ponieważ krajowcy wykazujš takš chęć do rozmów, trzeba ich wypytać o różne

rzeczy. Jeżeli, jak podejrzewał, Tasza i jej brat uciekli na tę wyspę z jego

dzieckiem, mieszkańcy Unalaski będš wiedzieć o ich obecnoœci. To uproœciłoby

poszukiwania i zmniejszyło zagrożenie jego syna, gdyby wiedział, gdzie się

ukrywajš.

Zanim Andriej powrócił na statek, butelka brandy była pusta, a opowieœci o

rzekomej masakrze ponad dwustu Rosjan rozchodziły się wœród jego ludzi, którzy

dowiedzieli się o tym od promyszlenników Sołowieja. Słyszšc o okropnoœciach

popełnianych przez Aleutów, Andriej poczuł się tym bardziej zdeterminowany, aby

znaleŸć swojego syna i zabrać go od tych dzikusów.

Kiedy Aleuci na Unalasce zorientowali się, że Sołowiej nie ma zamiaru opuœcić

wyspy, starszyzna wioskowa i przywódcy wojenni zdecydowali przypuœcić atak na

obóz Kozaków. Jego lokalizacja na otwartej przestrzeni, blisko plaży, zapewniała

obrońcom szeroki zasięg ognia z broni palnej. Nie było tu żadnych miejsc do

ukrycia się, żadnego sposobu zbliżenia się ukradkiem, co znaczyło, że będš

wystawieni na silny ostrzał Kozaków. Chyba że, jak sugerował Prosty Chód,

zaczekajš na gęstš mgłę, która często okrywała wyspę, i wtedy rozpocznš atak.

Zgodzono się na tę taktykę.

Przybycie drugiego kozackiego statku wprawiło wodzów w zakłopotanie. Wiedzieli

już, że mogš pokonać Kozaków z zaskoczenia i dzięki przewadze liczebnej. Teraz

nie byli pewni, ilu przeciwnikom będš musieli stawić czoło w ataku. Gęsty deszcz

nie pozwalał zorientować się, czy Kozacy wyszli ze statku na lšd. Dwa razy

widziano mężczyzn w małej łódce blisko plaży.

Alaska

163

Ponieważ Prosty Chód mówił językiem Kozaków, został wyznaczony, razem z Pogromcš

Wielorybów, do odwiedzenia obozu przeciwnika pod pretekstem handlu, ale w celu

oceny ich sił. Prosty Chód niósł zwój pół tuzina skór wydry morskiej pod pachš i

razem z Pogromcš Wielorybów wyruszył z tymczasowego obozu, gdzie zebrali się

wojownicy przed atakiem na Kozaków. Jak zwykle kobiety i dzieci, również Tasza z

synem, zostały wysłane do dobrze zabezpieczonej wsi, gdzieœ na wyspie.

Kiedy zbliżali się do siedziby Rosjan, będšc jeszcze poza zasięgiem kul, Prosty

Chód usłyszał okrzyk wartownika kozackiego, oznajmiajšcy innym ich przybycie.

Przedtem już kilkakrotnie szukali okazji spotkania z Kozakami, więc ta

okolicznoœć nie powinna być dla nich niezwykła. Idšc dalej w tym samym tempie

zaobserwowali zwiększony ruch w obozie i czujnoœć Kozaków.

- Przyszliœmy handlować! - zawołał Prosty Chód w ich języku i podniósł skóry

tak, żeby strażnik mógł je zobaczyć.

Kozak pokazał im lufš strzelby, żeby szli dalej. Zaczekał, aż minęli go o kilka

kroków, potem poszedł za nimi, a inny strażnik zajšł jego miejsce. Prosty Chód

nie zauważył żadnych nieznanych twarzy pomiędzy mężczyznami, którzy byli na

zewnštrz, kiedy razem z Pogromcš Wielorybów zbliżali się do chaty. Sołowiej stał

przy drzwiach, czekajšc na nich.

Prosty Chód zatrzymał się w odpowiedniej odległoœci od niego.

- Przyszliœmy handlować - powtórzył.

Wzrok Sołowieja przeœlizgnšł się po skórach wydr i zatrzymał na dwóch Aleutach.

- Wejdziemy do œrodka, jest wiatr. - Otworzył drzwi i wszedł do chaty pierwszy.

Wszystkie dotychczasowe spotkania odbywały się na zewnštrz, nigdy przedtem nie

wpuszczano ich do œrodka. Prosty Chód zamierzał skorzystać z okazji, żeby

policzyć Kozaków będšcych wewnštrz i ocenić wytrzymałoœć chaty.

Œwiadom wielu par oczu obserwujšcych go czujnie, szybko objšł wzrokiem długi,

słabo oœwietlony pokój, patrzšc na brodate twarze obrócone w jego stronę i

szukajšc obcej osoby. Nie było nieznajomego pomiędzy ponad szeœćdziesięcioma

mężczyznami w pokoju. Zamknięto drzwi, odcinajšc szare œwiatło deszczowego dnia.

Prosty Chód poczuł się jak w pułapce i rozluŸnił napięte mięœnie dopiero, kiedy

podszedł do niego Sołowiej.

164

Janet Dailey

- Pokaż mi, co masz - wskazał na skóry zwišzane w węzeł. Kiedy Prosty Chód

podawał mu je, Kozak potrzšsnšł głowš. - Ty je rozwišż.

Prosty Chód wiedział, że Sołowiej pamięta opowiadania o przecinaniu gardeł

Kozakom podczas rozwišzywania zwojów futer. Dawało mu satysfakcję, że Sołowiej

trzyma się na bacznoœci, chociaż tylko on i Pogromca Wielorybów

przebywali w jego obozie.

Po odwišzaniu rzemieni Prosty Chód położył skory na beczce i cofnšł się, żeby

Sołowiej mógł je obejrzeć. Ciemny pokój pełen był zapachu tytoniu i szczególnej

woni kozackich ciał. Błotnista woda skapywała z przykrytego darniš dachu.

Przysłuchiwał się gwizdaniu wiatru, którego dŸwięk umożliwiał mu zlokalizowanie

przykrytych deskami otworów wzdłuż œcian, przydatnych

jako punkty

strzelnicze.

. ,

- Te skóry sš bardzo mało warte. Patrz, jak sš podrapane - powiedział

Sołowiej. ,

.

Chociaż wiedział, że skóry sš podrzędnej jakoœci, Prosty Chód me zgadzał się z

ocenš ich wartoœci i przedłużał targi, żeby Pogromca Wielorybów miał więcej

czasu na przyjrzenie się nieprzyjacielowi.

- Powinieneœ mi dać mojš cenę, Sołowiej. Te skóry mogš być jedynymi futrami

jakie jeszcze zobaczysz. Boisz się wysłać swoich myœliwych za wydrš morskš. -

Patrzył, jak Kozak czerwienieje reagujšc na to szyderstwo.

- Za dużo

chcesz.

,

- Gdzie sš Kozacy z tamtej łodzi w zatoce? - Prosty Chód zwišzał z powrotem

skóry. - Może oni będš mieli na nie większš ochotę?

- IdŸ na ich statek i spytaj ich.

- Czy żadnego z nich tutaj nie ma? - Prosty Chód przyglšdał się mężczyznom w

pomieszczeniu, tym razem nie starajšc się ukryć swojego zainteresowania.

Wszystkich widział już przedtem lub rozpoznawał z opisu.

- Nie. Nasze pomieszczenie ledwo wystarcza dla nas. - Sołowiej pytajšco

przekrzywił głowę. - Hu was mieszka razem w barabaral

- Czterdzieœci dwie osoby - podniósł futra i wzišł je pod pachę.

- Razem z kobietami i dziećmi?

- Tak.

Usłyszał głosy dochodzšce spoza chaty, odgłos stóp brnšcych w błocie i

zbliżajšcych się do wejœcia. Dzienne œwiatło oœwietliło na krótko ciemnš

sylwetkę człowieka, który właœnie wszedł i zamknšł za sobš drzwi. Prosty Chód

zobaczył wyraŸne pasma białych włosów na skroniach mężczyzny

Alaska 165

i zesztywniał. Wpatrujšce się w niego niebieskie oczy niewštpliwie należały do

Tołstycha. Tasza stale martwiła się, że Kozak kiedyœ przypłynie, aby ich

odnaleŸć, ale Prosty Chód nigdy nie wierzył, że Tołstych mógłby ich szukać tutaj.

Krew tętniła mu w skroniach. Musiał się stšd jak najprędzej wydostać i ostrzec

Taszę. Szybko chwycił skóry i rzucił nimi w głowę Tołstycha, skaczšc w kierunku

drzwi.

- Zatrzymajcie go! - krzyknšł Tołstych.

Prosty Chód prawie zdołał dotrzeć do wyjœcia, gdy ktoœ złapał go od tyłu. Kiedy

wyrywał się napastnikom, Pogromca Wielorybów przemknšł obok niego i wydostał się

na wolnoœć.

Wiele ršk przytrzymywało go i Prosty Chód ledwie dŸwigał ciężar wszystkich

trzymajšcych mężczyzn. Walczył desperacko chociaż wiedział, że nie było nadziei

na ucieczkę. Wreszcie ustšpił.

- Zwišżcie mu ręce. - Andriej patrzył na niego z boku, jakby nie wierzšc, że

brat Taszy został naprawdę złapany. Poszukiwanie było prawie zakończone. Już

czuł smak zwycięstwa, kiedy będzie odbierał swojego syna. Andriej poczekał, aż

ręce dzikusa ciasno zwišzano na plecach, potem wydał rozkaz otaczajšcym go

promyszlennikom. - OdejdŸcie od niego.

Po chwili wahania stanęli po bokach więŸnia. Andriej wysunšł się do przodu.

- Gdzie oni sš? - Jego pytanie spotkało się z milczšcym wyzwaniem. - Ty mi to

powiesz - zagroził Andriej.

Zabłocony promyszlennik ukazał się w drzwiach.

- Ten drugi uciekł - zameldował Sołowiejowi - jest ranny. Czy mamy go gonić?

- Nie - powiedział Sołowiej, patrzšc na więŸnia. - Ten nam powie wszystko, co

chcemy wiedzieć.

- WsadŸcie go do łodzi - rozkazał Andriej. - Biorę go na Andreiana. -

Spodziewajšc się protestu Sołowieja zwrócił się do niego. - Ten Aleuta jest moim

zakładnikiem. Możesz być obecny, kiedy będę go przepytywał.

Przez chwilę wydawało się, że Sołowiej sprzeciwi się, ale nic takiego nie

nastšpiło. Tołstych był bogatym kupcem, majšcym dużš władzę i wpływy na Syberii,

żeglujšcym z carskim dekretem.

Pod silnš strażš prowadzono wysokiego Aleutę na linie uwišzanej do szyi.

Wsadzono go do łodzi ze statku Andreian i Natalia. Nie rozmawiano ani przy

spuszczaniu łodzi na wodę, ani kiedy płynęli do statku zakotwiczonego blisko

166

Janet Dailey

Œwiętego Piotra i Pawła. Słychać było jedynie głosy ptaków morskich i uderzenia

wioseł.

Z przedniego siedzenia w łodzi Andriej patrzył na czarnš głowę siedzšcego przed

nim brata Taszy. Odchylone do tyłu ramiona œcišgnięte linš, którš miał zwišzane

ręce, podkreœlały jego wyprostowanš sylwetkę. Duma i godnoœć w postawie chłopaka

irytowały Andrieja.

Postępował sprawiedliwie z Aleutami. Za każdym razem, kiedy sobie ???????????

jak zależało mu na uczuciach Taszy, opanowywała go złoœć i gorycz. Jakim był

starym głupcem myœlšc, że jej na nim również zależało. Zapomniał o tym, że była

na wpół dzikuskš. To oczywiste, że go nie akceptowała, tak jak wszyscy Aleuci

nie akceptowali Rosjan. Jej brat nigdy nie maskował swoich uczuć. Sama jego

obecnoœć na Unalasce była dla Andrieja dowodem, że Prosty Chód zagrzewał

tubylców do buntu.

Nawet gdyby nie chodziło o jego syna, żyjšcego gdzieœ w pobliżu, Andriej

zostałby na Unalasce, aby zdusić tę rewoltę, zanim się rozprzestrzeni na cały

łańcuch wysp. Żaden Rosjanin, promyszlennik czy kupiec, nie brał pod uwagę

zostawienia jakiejkolwiek częœci tego archipelagu pod kontrolš tubylczej

ludnoœci. Zbyt wiele fortun można było zbić na tych wodach, aby pozwolić

nieokrzesanym Indianom stanšć temu na przeszkodzie. Podbili już dwa kontynenty,

podporzšdkowali sobie pół tuzina plemion i nauczyli się uciszać lokalne protesty

za pomocš szabli.

Kiedy znaleŸli się na pokładzie statku, zaczęło się przesłuchanie. Poczštkowo

Andriej koncentrował się w swoich pytaniach na rozmiarze i sile oporu,

lokalizacji wiosek, liczbie wojowników i rosyjskiej broni palnej, która wpadła w

ręce Aleutów. Pytanie o miejsce pobytu swojego syna zachował na

póŸniej.

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W głębi duszy Andriej był zadowolony, że Prosty

Chód odmawia współpracy - oczekiwał przyjemnoœci, jakiej spodziewał się doznać

przymuszajšc brata Taszy do wyznań. Patrzył przez chwilę w ciemne oczy bez

wyrazu, potem uœmiechnšł się.

_ Ty mi powiesz to, co chcę wiedzieć. Ty mi powiesz wszystko, co chcę wiedzieć -

wyszeptał Andriej i zwrócił się do otaczajšcej straży. - Rozbierzcie go,

przywišżcie do masztu i przynieœcie knut.

Knut był potwornym biczem. Wysuszone i utwardzone rzemienie prze-

Alaska 167

plštane ostrymi, zakrzywionymi drutami rozdzierały skórę ofiary. W Rosji był to

popularny instrument kary cielesnej. Niewielu mogło przeżyć wyrok stu dwudziestu

uderzeń.

Promyszlennicy przywišzali nagiego więŸnia do masztu z rękami wysoko nad głowš.

Jego jasna klatka piersiowa i szerokie, umięœnione ramiona stanowiły dobry

obiekt do wypróbowania okrutnego rosyjskiego bicza.

- Zakneblujcie mu usta - rozkazał Andriej. - DŸwięki niosš się daleko po wodzie.

Nie ma powodu, żeby jego przyjaciele usłyszeli krzyki.

Kiedy już włożono więŸniowi chustę do ust, Andriej dał znak kozackiemu oficerowi,

żeby rozpoczšł chłostę. Przy pierwszym uderzeniu bicza ciało Aleuty konwulsyjnie

drgnęło. Utwardzone rzemienie pozostawiły wiele œladów na szerokich plecach.

Krew ciekła z ran na skórze. Kozak znowu uderzył mocno, rzemienie bicza siekły

ramiona, ostre haczyki rozdzierały ciało.

Po pół tuzinie uderzeń plecy były we krwi. Andriej patrzył, jak brat Taszy

przyciskał się do masztu, kiedy słyszał œwist knuta w powietrzu, zanim ten go

dosięgnšł. Mięœnie jego ršk kurczyły się, nadgarstki naprężały pod zawišzanymi

na nich linami. Wtedy spadały na niego tnšce skórę rzemienie, rozpryskujšc krew

i kawałki skóry. Knebel tłumił krzyki, zmieniajšc je w nieludzkie jęki.

Uwaga Andrieja skoncentrowana była na plecach ofiary; nie mógł oderwać wzroku od

spadajšcego na nie bicza, ze skórzanymi pasami nasiškniętymi krwiš.

Potem ciało przestało drgać z bólu. Prosty Chód zwisał z masztu z głowš

przechylonš na bok, ze zgiętymi kolanami, podtrzymywały go tylko liny, a krew

spływała z poranionych ršk.

W nagłej panice Andriej zdał sobie sprawę, że Prosty Chód stracił przytomnoœć.

Nie pamiętał, ile uderzeń otrzymał. Tuzin? Dwa razy tyle? Stracił rachubę.

Szybko złapał rękę Kozaka, zanim ten zdšżył uderzyć ponownie zakrwawionym knutem.

- Jeœli go zabiłeœ, to knut pokosztuje teraz twojej krwi. - Andriej trzšsł się

z wœciekłoœci.

Kozak cofnšł się, podniecenie znikło mu z twarzy.

- On żyje - stwierdził Sołowiej po obejrzeniu wychłostanego krajowca i wyjęciu

mu z ust brudnej chustki, która służyła za knebel.

- Woda go ocuci - powiedział Andriej maskujšc uczucie ulgi. Spojrzał z

wœciekłoœciš na Kozaka. - Przynieœ wiadro.

168 Janet Dailey

- Wody morskiej - wtršcił Sołowiej, uœmiechajšc się ze zwierzęcš przebiegłoœciš.

Patrzšc na czerwone, zmasakrowane biczem ciało, Andriej wolno pokiwał głowš.

- Tak, napełnij wiadro wodš morskš.

Kozak wzišł drewniany kubełek i napełnił go zimnš, słonš wodš z zatoki, podszedł

do nieruchomego ciała i wylał jego zawartoœć kubła na poranionš skórę. Powietrze

przeszył agonalny jęk, a ciało Aleuty wyprężyło się.

- Odetnijcie go - rozkazał Andriej.

Dwóch promyszlenników z obozu Sołowieja przecięło liny, którymi Prosty Chód był

przywišzany do masztu. Wydał kolejny jęk opadajšc na kolana. Rosyjscy myœliwi

podnieœli go na nogi i przywlekli przed swojego przywódcę. Ale Prosty Chód był

tylko na wpół przytomny, nisko opuszczonš brodš prawie dotykał piersi.

Andriej złapał garœć czarnych włosów podnoszšc mu głowę tak, żeby mógł widzieć

twarz Aleuty. Patrzył obojętnie na łzy spływajšce ze szklanych oczu.

- Ilu wojowników jest na tej wyspie?

- Cztery - wychrypiał - może pięć setek.

- Gdzie? - spytał Andriej.

- Większoœć... rozproszona... wioski... - Każde słowo wydobywało się z wielkim

wysiłkiem.

- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - nalegał Andriej, ale brat

Taszy patrzył na niego tępo i zamknšł usta w niemym oporze, poruszajšc wolno

głowš w geœcie przeczenia. - Polejcie mu słonš wodš plecy - rozkazał Andriej

kozackiemu oficerowi puszczajšc włosy Aleuty i odsuwajšc się. - Ale róbcie to

wolno.

Kiedy woda ponownie dostała się do ran na plecach, zduszony krzyk bólu przeszył

powietrze, a ciało wygięło się konwułsyjnie. Andriej obserwował skręcajšce się

członki, gdy przedłużano tę torturę. Uœmiechnšł się lekko z zadowolenia słyszšc

wyszeptanš proœbę - nie... nie - połšczonš z długim jękiem. Znakiem ręki nakazał

Kozakowi, aby przestał polewać więŸnia.

- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - powtórzył pytanie Andriej.

Drganie przebiegało przez ciało Aleuty. Tym razem, kiedy spotkał wzrok Andrieja,

jego oczy wyrażały strach.

Alaska

169

- Niedaleko... tymczasowy obóz... - Oddychał ostro i płytko. - ...Dwustu...

dwustu pięćdziesięciu wojowników.

- Tak blisko - szepnšł Sołowiej.

- Dlaczego jest tak wielu w jednym miejscu? - spytał Andriej. Złamany bólem nie

do zniesienia i groŸbš dalszych tortur, w końcu zdradził

im wszystko - powód przybycia do obozu, plan zaatakowania ich pod osłonš mgły,

iloœć broni palnej w posiadaniu Aleutów, nie zataił już żadnego szczegółu.

Kiedy stwierdzono, że niczego więcej nie wycišgnš od torturowanego, Sołowiej

wyruszył ze swoimi ludŸmi do obozu, aby przygotować się do majšcego nastšpić

ataku. Andriej obiecał wspomóc ludŸmi ze swojego statku, ale posiłki miały być

przetransportowane na brzeg, dopiero kiedy przyjdzie mgła, żeby Aleuci nie

dowiedzieli się o zwiększonej sile obronnej obozu.

Po odpłynięciu łodzi z Sołowiejem i jego ludŸmi w kierunku Andreiana i Natalii

Andriej zwrócił się do na wpół przytomnej postaci, rozcišgniętej na pokładzie.

Ani cal skóry na jego plecach nie pozostał nietknięty. Nie poruszony tym

okropnym widokiem, Andriej przykucnšł przy nim i złapał go ponownie za włosy,

żeby mu unieœć głowę.

- Gdzie jest Tasza? Gdzie jest mój syn?

Jej brat wymamrotał niezrozumiałš odpowiedŸ w swoim języku. Andriej mocniej

odchylił mu głowę.

- Po rosyjsku - rozkazał.

Chociaż odpowiedŸ była nieskładna, Andriej zrozumiał wystarczajšco dużo. Palce

rozluŸniły uchwyt, pozwalajšc głowie ofiary opaœć na pokład. Wyprostował się i

popatrzył na północ. Drobny deszcz ograniczał widocznoœć, zasłaniajšc drugš

stronę zatoki. Jego syn był tam, w dużej wsi, gdzie wysłano kobiety i dzieci.

Wkrótce będzie go znów trzymał w ramionach.

- Co mamy zrobić z więŸniem? - spytał Kozak niepewnym głosem.

- Zwišżcie go. - Andriej odszedł.

?

Oęsta, białoszara mgła wydawała się tłumić wszystkie dŸwięki. Gromada widmowych

postaci posuwała się ukradkiem do przodu w niesamowitej ciszy, okršżajšc w

milczeniu niedbale zbudowanš chatę. Kilku krajowców miało na sobie ochronne

kamizelki zrobione z pionowych prętów drzewnych zwišzanych zwierzęcymi œcięgnami.

Ubrania takie nosili wioskowi wodzowie. Grupa podpełzła niedostrzegalnie na

odległoœć trzydziestu stóp od budynku. Nagle, bez ostrzeżenia, Rosjanie będšcy w

œrodku otworzyli ogień. Majšc tak łatwy cel, siali spustoszenie wœród

napastników. Aleuci usiłowali szarżować na chatę, ale salwa ze strzelb zmusiła

ich do cofnięcia się. Rezygnujšc z dalszej bitwy, uciekli zostawiajšc stu

zabitych.

Na pokładzie Andreiana i Natalii grzmot wystrzałów wyrwał na chwilę Prosty Chód

z otępienia. Słyszał krzyki umierajšcych wojowników. On ich zdradził. Nie mógł

znieœć tego bólu. Wolałby już nie żyć. Leżał z otwartymi oczami, patrzšc

bezmyœlnie na wirujšcš mgłę. Zamknšł oczy, ale nie odczuł ulgi w cierpieniu. Nie

tylko zhańbił siebie, ale i imię jego sławnego ojca, Silnego Wojownika. Strzały

umilkły, pewnie pozabijali wszystkich. Cierpienie przenikało jego ciało i duszę.

Kiedy mgła zrzedła, uniemożliwiajšc krajowcom podjęcie następnego skrytego ataku,

Rosjanie wyszli z chaty. Ranni, których znaleŸli na polu bitwy, zostali

bezlitoœnie zabici, a ich ciała wrzucone do wspólnego grobu. Po dotarciu do

opuszczonego obozu aleuckich wojowników zdewastowali go, podobnie jak kilka

bajdarów.

Zdenerwowany Sołowiej patrzył na zdemolowany obóz.

- Ci żšdni krwi krajowcy prawdopodobnie rozproszyli się teraz po całej

wyspie.

Alaska 171

- Myœlę, że nie - powiedział Andriej i skinšł na dwóch promyszlenników, którzy

pilnowali więŸnia, aby go przyprowadzili. Osłabionego utratš krwi i niezdolnego

do poruszania się z powodu potwornego bólu w plecach, musieli wlec po ziemi. -

Gdzie mogli pójœć wojownicy po opuszczeniu tego obozu? - Z trudem można było

zauważyć, jak potrzšsnšł głowš na znak, że nie wie. - Czy mogli pójœć do wsi,

gdzie sš kobiety i dzieci? - Andriej pytał cicho i zauważył z zadowoleniem, że

więzień przytaknšł.

- Zastanawiałem się, czemu zostawiłeœ tego bękarta przy życiu? - Sołowiej

uœmiechnšł się aprobujšco. - Ta wieœ? Jak to daleko stšd?

- Godzina drogi. - Andriej wiedział, że więzień nic już więcej nie ma do

powiedzenia.

Sołowiej był z natury okrutny i skłonny do przesady w zadawaniu bólu. Zemsta za

masakrę jego ziomków dawała temu Rosjaninowi usprawiedliwienie takiego

postępowania. Sołowiej zwołał ludzi i poinformował ich o nowym zadaniu.

- Zanim dzień się skończy, te dzikusy dowiedzš się, jak drogo kosztuje rosyjska

krew.

Ostrzeżenie zwiadowcy przyszło zbyt póŸno, aby ewakuować kobiety, dzieci i

rannych ze wsi. Wszyscy schowali się w ziemnej barabara, która była zbudowana w

celach obronnych. Wewnętrzne słupy podtrzymywały drewniany pomost, aby wojownicy

mogli wyrzucać strzały przez otwory w dachu. MężczyŸni wdrapali się tam po

sękatej belce, zajmujšc pozycje i czekajšc napaœci Kozaków.

Tasza z synem przyłšczyła się do matek, które zebrały wszystkie dzieci po jednej

stronie barabara, aby inne kobiety były wolne i mogły opatrywać rannych. Dokoła

niej dzieci krzyczały i płakały, zdezorientowane i przerażone panikš wyczuwanš u

dorosłych. Tasza przyciskała czyjeœ niemowlę mocno do piersi, jednoczeœnie

starajšc się utrzymać Zachara przy sobie. Jakaœ dziesięcioletnia dziewczynka

uniosła Zachara i mocno przytuliła, jakby szukajšc u niego opieki, tak samo jak

on szukał jej u niej.

Huknęła strzelba, dzieci zakrzyczały trwożliwie, ale to był dopiero poczštek.

Jęk cięciw łuków ginšł w huku broni rosyjskiej, a na deszcz strzał odpowiedziš

był grad kul wpadajšcych przez otwory obronne. W hałas walki i płacz dzieci

wdarły się okrzyki rannych, którzy spadali z górnego pomostu na zatłoczonš

172

Janet Dailey

podłogę barabara. Jeden z odstrzelonš połowš twarzy upadł tuż przed Taszš.

Patrzyła w przerażeniu na krwawš miazgę w miejscu policzka i oka.

Pozostali przy życiu wojownicy szybko zorientowali się w beznadziejnoœci

położenia i opuœcili pozycje na pomoœcie, œcišgajšc również w dół sękate drabiny.

Usiedli na podłodze i czekali, osłonięci œcianami tego półpodziemnego

pomieszczenia, a ołowiane kule nadal uderzały o krokwie.

Huk strzelb powoli zamierał, aż nastšpiła kompletna cisza, w której Tasza

słyszała bicie własnego serca. Usiłowała wychwycić jakieœ dŸwięki poza

pochlipywaniem dzieci i cichymi jękami rannych. Wtuliła się głębiej w utkanš z

trawy matę, opiekuńczo osłaniajšc trzymane w ramionach niemowlę. Spojrzała na

swojego syna, żeby się upewnić, czy jest bezpieczny pod opiekš młodej dziewczyny.

W przedłużajšcej się ciszy, gdy żaden odgłos nie dochodził z zewnštrz, Tasza

zwróciła uwagę na dach pomieszczenia. Otwór wejœciowy był jedynš drogš wyjœcia,

a także jedynš, którš mogli się tu dostać Kozacy. Patrzyła, czy nie sypie się

kurz z pokrytego darniš dachu, co byłoby znakiem ostrzegawczym. Jej strach rósł

wraz z oczekiwaniem. Nie wierzyła, jak inni, że Kozacy mogli odejœć.

Ciche drapanie, przypominajšce zwierzę kopišce w ziemi, było tak słabe, że Tasza

nie dosłyszała go od razu. Kiedy w końcu dotarło do jej œwiadomoœci, ogarnęła jš

panika, odsunęła się od œciany, potem spojrzała na niš raz jeszcze, starajšc się

odkryć, skšd ten dŸwięk pochodził. Kiedy już miała ostrzec innych, że Kozacy

robiš dziurę w œcianie, drapanie ustało. Tasza czekała, ale nie powtórzyło się.

Przestała tak mocno przyciskać niemowlę i znowu oparła się o œcianę.

Nagle jakaœ ogromna siła popchnęła jš, wyrzucajšc do przodu. Obróciła się,

instynktownie przyjmujšc impet wybuchu na plecy, żeby osłonić sobš dziecko. Nie

słyszała eksplozji, odczuła tylko szok i ogarniajšcš jš ciemnoœć.

Kiedy doszła do przytomnoœci, pierwszymi dŸwiękami, jakie do niej dotarły, były

oszalałe lamenty, potem okrzyki przerażenia i paniki. Usiłowała się poruszyć,

ale poczuła ciężar przygniatajšcy jej nogi. Twarz, oczy i usta niemowlęcia

pokrywała warstwa pyłu. Tasza pochyliła się nad dzieckiem, by oczyœcić je z

piasku i dopiero wtedy spostrzegła, że w œcianie jest dziura, a odłamki drewna i

masa ziemi unieruchomiły jej nogi.

Kozacy wciskali się przez dziurę w œcianie, koncentrujšc uwagę na wojownikach i

nie interesujšc się kobietami i dziećmi. Trzymajšc dziecko

Alaska

173

jednš rękš, a drugš rozgarniajšc przygniatajšcš jš ziemię, zdołała uwolnić nogi

i przepełznšć przez rumowisko do ciemnego kšta. W ogólnym rozgardiaszu ludzie

biegali w różnych kierunkach starajšc się uciec przed opanowujšcš pomieszczenie

ciżbš Kozaków. Tasza usiłowała nie poddać się panice i patrzyła na przemieszanš

plštaninę ludzkš, starajšc się znaleŸć syna. Była wcišż oszołomiona po wybuchu i

w głowie jej huczało.

Pod belkš, która spadła podczas eksplozji, zobaczyła leżšce bez ruchu ciało.

Była to młoda dziewczyna, która opiekowała się Zacharem. Taszę przeszył dreszcz.

Szybko położyła niemowlę na podłodze, ukrywszy je pod kawałkiem maty, i zaczęła

przedzierać się przez rumowisko do ciała dziewczyny w obawie, że jej syn mógł

również zostać przygnieciony.

Zrzuciła kawały drewna z nieruchomej postaci, ale Zachara nie znalazła.

Rozglšdajšc się jak oszalała dokoła, wypatrzyła dwie grube nóżki.

- Zachar - krzyknęła Tasza i rzuciła się do rozgarniania okrywajšcej go ziemi.

Skupiona na ratowaniu syna, Tasza nie wiedziała, co dzieje się wokół niej. Nagle

została gwałtownie odrzucona na bok. Nad niš stał Andriej. Przez chwilę patrzyła

na niego zmartwiała ze strachu, œwiadoma, że przybył po swojego syna. Zawsze

wiedziała, że tak będzie, że odbierze jej Zachara.

Rzuciła się na niego zapamiętale bijšc i szarpišc, starajšc się odcišgnšć od

małego, ale nie zwracał na niš większej uwagi. Na wpół przytomna widziała, jak

Andriej kopie rękami tunel dokoła ciała dziecka. Kawałki ziemi jeszcze spadały z

małego chłopca, kiedy go podnosił. Tasza zaprzestała walki na widok sinych warg

i bladej twarzy dziecka, oznak œmierci przez uduszenie. Ale chłopiec ten nie był

Zacharem. Wstrzšsnšł niš dreszcz ulgi.

- Nie -jęknšł ochryple Andriej.

Widzšc potwornš rozpacz na jego twarzy, Tasza chciała zabrać mu nieżywe dziecko

i powiedzieć, że to nie jest ich syn. Wyprzedził ruch jej ršk i rzucił się na

niš. Zauważyła szaleństwo w jego oczach. Uderzył jš z rozmachem w twarz

wierzchem dłoni. Poczuła okropny ból, a siła uderzenia powaliła jš na podłogę.

Zszokowana leżała tak majšc krew w ustach i czarne kręgi przed oczami.

Para butów przesunęła się obok niej. Jak przez mgłę Tasza spostrzegła Andrieja

delikatnie kładšcego martwe dziecko na macie, a potem potykajšcego się

nieprzytomnie, gdy wynosił je przez dziurę w œcianie barabara. Uwierzył, że ich

syn nie żyje. Teraz ona musi znaleŸć Zachara i uciec.

174

Janet Dailey

Mimo bólu podniosła się i zaczęła szukać syna. Cofnęła się jednak widzšc

brodatego Kozaka, który stanšł przed niš z zakrwawionš szablš w ręku i żšdzš

mordu w oczach. Złapał jš za ramię i mocno popchnšł w kierunku wyprowadzanych na

zewnštrz, wystraszonych mieszkańców wioski. Znalazła się w pułapce razem z

innymi.

Kiedy wyszła z barabara, Kozak dał jej znak, żeby dołšczyła do grupy kobiet i

dzieci zbitych w gromadę. Biegła szybko, rzucajšc przerażone spojrzenia dokoła,

ale Andrieja nigdzie nie było. Patrzyła z obawš na barabara, myœlšc o Zacharze.

Zauważyła, że mężczyzn oddzielano od kobiet i dzieci. Pamiętała opowieœć o

masakrze na Attu, gdzie został zabity Silny Wojownik i poczuła, jak żołšdek

kurczy się jej ze strachu.

Wtedy stara kobieta wyszła z barabara niosšc Zachara na rękach. Radosc, jakš

Tasza poczuła widzšc, że jej syn żyje i jest zdrowy, pchała jš do niego, ale

bała się, że Andriej może być gdzieœ w pobliżu. Byłoby lepiej, zęby wierzył, że

Zachar zginšł. Już nie czuła cienia współczucia, które przedtem ogarnęło jš na

krótko. Stara kobieta dołšczyła do grupy, a Tasza stanęła za mš. Ze œrodka

barabara dobiegł zduszony krzyk. - Dobijajš naszych rannych - lamentowała stara

kobieta.

Wkrótce mężczyzna, którego wyspiarze nazywali Sołowiej, wyprowadził swoich

kozackich morderców z pomieszczenia. Tasza rozpoznała jego zakrzywiony nos i

błyszczšce czarne oczy, takie jak opisywał jej Prosty Chód. Przywódca Kozaków,

nie zwracajšc uwagi na kobiety, podszedł od razu do kordonu mężczyzn pilnujšcych

wojowników.

Na rozkaz Sołowieja wycišgano pojmanych pojedynczo z grupy i zabijano. Jednych

szablš, innych kulš. Wydawało się, że Kozacy znajdujš w tym przyjemnoœć.

Okropnoœć tej sceny przykuła uwagę Taszy, tak że me była w stanie odwrócić oczu,

nawet kiedy nakazywał jej to rozsšdek. Dreszcze przechodziły jej po plecach od

lamentów i okrzyków rozpaczy kobiet, kiedy wybierano na œmierć ich syna lub

ukochanego. Wiatr niósł zapach œmierci, a ona starała się powstrzymywać oddech.

Była zadowolona, że Prosty Chód nie powrócił z bitwy i nie zazna strachu

oczekiwania na œmierć.

- To zabiera za dużo czasu i przestaje być zabawne - powiedział Sołowiej swoim

ludziom. - Tracimy cenny proch i ołów na te wyspiarskie szumowiny.

- Czy mamy ich wszystkich pozabijać szablš?

- Nie - wykrzywił się dowódca Kozaków. - Mam lepszy pomysł. Kto się

Alaska 175

założy, ilu mężczyzn może zabić jedna kula? Daję dwadzieœcia rubli, że

dziesięciu.

Tasza gorzko żałowała, że rozumie ich język i wie, o czym mówiš, wykrzykujšc

swoje zakłady. Ze stale zmniejszajšcej się grupy mężczyzn wywleczono tuzin

wojowników i zwišzano razem, jednego za drugim. Zauważyła, że czynnoœci te

przycišgały uwagę Kozaków, którzy przesuwali się do przodu, żeby mieć lepszy

widok. Stwarzało to szansę niepostrzeżonej ucieczki. Szybko wzięła Zachara od

starej kobiety i przesuwała się powoli na tyły grupy. Żaden z Kozaków tego nie

zauważył.

Kiedy usłyszała huk strzelby, obróciła się i zaczęła biec w stronę małego

grzbietu górskiego, trzymajšc Zachara na biodrze. Wiedziała, że jej ucieczka

powiedzie się, jeœli przejdzie na drugš stronę nie zauważona. Słychać było

jakieœ głosy z tyłu, ale nie odnosiły się do niej. Przebiegajšc przez trawiasty

grzbiet usłyszała okrzyk Kozaka, że jest dziewięciu zabitych.

Z wysiłkiem schodziła w dół po przeciwnej stronie wzgórza, aż padła na kolana.

Brakowało jej tchu, a ręce bolały od dŸwigania syna. Patrzyła w kierunku gór w

œrodku wyspy, gdzie były jaskinie dajšce doskonałš kryjówkę. Wiedziała, że nie

powinna pozostawać długo blisko Kozaków. Odpoczšć mogła póŸniej, w bezpiecznej

od nich odległoœci.

1 asza szukała schronienia przed zimnym wiatrem w jaskini, w której natknęła się

na zmumifikowane szczštki kobiety aleuckiej. Wszystkie zgromadzone tutaj

przedmioty należšce do zmarłej - drewniane talerze, noże, koszyki i inne rzeczy

- były œwietnie zachowane. Samo ciało zawinięte w skóry morsa, owišzane

splecionymi jelitami zwierzęcymi, leżało na platformie, w obramowanej drzewem

kolebce. Mumifikowanie zmarłych było praktykowane przez Aleutów mieszkajšcych na

wschodnich wyspach, ale ludzie z Attu i pobliskich wiosek nie mieli tego

zwyczaju. Weszła do jaskini bez obawy.

W œrodku było ciepło i przytulnie, a ona była skrajnie wyczerpana wchodzeniem

pod górę. Mięœnie jej ršk drżały ze zmęczenia, kiedy sadzała Zachara na

kamiennej posadzce. Od razu poraczkował, żeby obejrzeć koszyki stojšce pod

platformš. Tasza podniosła ciasno owišzane zawiništko z mumiš. Dotykała go z

szacunkiem i ostrożnie postawiła na podwyższeniu z ociosanych desek, żeby

wykorzystać kołyskę dla swojego syna. Kiedy ukryła Zachara

176 Janet Dailey

w jej skórzanym zagłębieniu, usiadła, żeby odpoczšć. Ale za każdym razem, kiedy

zamykała oczy, makabryczne sceny ukazywały się jej pod powiekami.

Była sama, daleko od swojej rodzinnej wyspy, po raz pierwszy w życiu bez opieki

krewnych i niepewna, czy którykolwiek z jej nowych przyjaciół ze wsi jeszcze

żyje. Spojrzała na Zachara, nagle przestraszona odpowiedzialnoœciš, która teraz

spadała tylko na niš.

Tego wieczoru karmiła syna piersiš, a jej własny żołšdek kurczył się z głodu.

Wiedziała, że nie wytrzyma długo bez jedzenia. Kiedy zdejmowała matę z platformy

mumii, aby nakryć siebie i Zachara do snu, żałowała, że mieszkańcy Unalaski nie

zostawiali zapasów żywnoœci swoim zmarłym.

Następnego dnia najważniejszš sprawš było zdobycie pożywienia. Tasza nie mogła

ryzykować powrotu do wsi dopóty, dopóki istniała możliwoœć, że jest tam Andriej.

Niedaleko jaskini morze ofiarowywało obfitoœć żywnoœci. Z Zacharem w kołysce na

plecach wyruszyła na brzeg.

Był właœnie odpływ. Zatrzymała się przed głazami strzegšcymi krótkiego pasa

odsłoniętego piasku i uważnie się rozejrzała. Kawałek plaży był otoczony skałami.

Tasza zostawiła tam Zachara, a sama poszła zdobyć jedzenie. Wykopywała małże i

zbierała wodorosty w płytkiej wodzie, używajšc noża wziętego z jaskini i

wkładajšc swojš zdobycz do koszyka.

Stado ptaków nagłe poderwało się do lotu z ostrzegawczym szumem skrzydeł. Tasza

obróciła się gwałtownie. Przez piasek szedł chwiejšc się stary człowiek z głowš

białš jak głowa orła. Był nagi, miał zwišzane z przodu ręce, a łokcie i kolana

zakrwawione od częstych upadków.

Przestraszona, że mogš iœć za nim Kozacy, pobiegła do miejsca, gdzie zostawiła

Zachara. Stary mężczyzna potknšł się i upadł, potem znów starał się podnieœć, aż

padł nieruchomo. Tasza zawahała się, niepewna, nasłuchujšc odgłosów pogoni. Ale

jedyne, co słyszała, to szum morza.

Ostrożnie podeszła do starego człowieka. Jego plecy pokryte były skorupš

zaschniętej krwi, z pęknięć wypływała zielonkawa ropa. Miała pusty żołšdek i

widok ten przyprawił jš o mdłoœci. Przełknęła żółć, która podchodziła jej do

gardła, i dotknęła ręki uwięzionej pod leżšcym na brzuchu ciałem mężczyzny. Jego

skóra była potwornie goršca. Kiedy obrócił głowę, Tasza zobaczyła jego twarz.

- Prosty Chód. - Patrzyła nie dowierzajšc, potem przecišgnęła palcami po białych

włosach na jego głowie. Te siwe włosy należały do jej brata - nie

Alaska

177

mogła zrozumieć, skšd się tu wzišł. Kiedy minšł pierwszy szok, podłożyła rękę

pod jego piersi i starała się go unieœć.

Podnoszšc go na kolana myœlała, że jš poznaje, ale jego wodniste oczy z

czerwonymi obwódkami były bez wyrazu.

- Pomóż mi - prosił ochrypłym głosem.

- Pomogę ci - obiecała, cicho płaczšc.

Z trudem udało się jej wcišgnšć go na górę do jaskini. Potem zajęła się jego

plecami; na szczęœcie jej brat zemdlał, kiedy œcišgała strupy. Po żadnej z

krwawych bitew nie widziała takich ran. Zwymiotowała na widok nagiego,

zaropiałego ciała, potem płakała rozpaczliwie, zanim zapanowała nad sobš.

Ponieważ szaman wioskowy został zamordowany przez Kozaków, nie miała do kogo

zwrócić się o pomoc. Musiała leczyć go sama.

Bez przerwy przemywała mu plecy i okładała zebranymi przez siebie ziołami.

Poszukiwała żywnoœci, karmiła Zachara i Prosty Chód, przynosiła wodę, wiele nocy

płakała z wyczerpania i strachu siedzšc przy bracie; gdy nawiedzały go ataki

szału, rzucał się i bredził.

Pewnej nocy zaczšł mówić przytomnie. Tasza ocierała mu pot z twarzy mokrš

chustkš i z roztargnieniem słuchała jego błagań o zaoszczędzenie mu bólu; do

takich żšdań zdšżyła się już przyzwyczaić. Potem wydawało się jej, że wymówił

imię Andrieja.

- Co się stało? Kto to zrobił? - Zadawała pytania, na które dotychczas nie

otrzymywała odpowiedzi.

- Tołstych. On mnie bił. - Ból wykrzywił mu twarz. - Skóra... w niej były

zęby... ja nie chciałem powiedzieć - łkał jak mały chłopiec.

- Powiedzieć co? - Tasza zmarszczyła brwi.

- Czy ich słyszysz? - Otworzył szeroko oczy z przerażenia. - Ja nie chciałem,

żeby oni umarli. On mnie zmusił, żeby powiedzieć.

Stopniowo cała historia została opowiedziana, chociaż Tasza musiała składać jš z

osobnych kawałków. Była wstrzšœnięta jego opowieœciš o zdradzie, nie tylko

wojowników, ale również jej samej. W miarę upływu dni zaczynała jednak pojmować,

jak wielki ból mu zadano. Mogła go zrozumieć i przebaczyć mu.

- Okryłem hańbš Silnego Wojownika - płakał rozpaczliwie Prosty Chód.

- On umarł dzielnie, bronišc swoich ludzi. Ja... ja byłem zbyt słaby.

- Zatrzšsł się i zaczšł coœ mamrotać. Tasza przepełniona była litoœciš dla

niego, ale również dla siebie.

178 Janet Dailey

Ciało Prostego Chodu goiło się powoli. Nawet kiedy jš rozpoznał, rzadko się

odzywał. Nie potrafił zdobyć się na mówienie jej o swojej hańbie, a ona obawiała

się powiedzieć, że już wie o wszystkim. Żadne z nich nie wspominało ostatnich

wydarzeń. Wcišż obolały, większoœć czasu spędzał leżšc na brzuchu i patrzšc w

ziemię. Nawet zabawy Zachara nie wzbudzały jego zainteresowania.

Tasza odczuła ulgę, kiedy zaczšł wracać do zdrowia. Nie musiała już wyłšcznie

nim się zajmować, dawało jej to więcej możliwoœci szukania pożywienia. Teraz

mogła już z bratem zostawiać Zachara i wyruszać na dalsze wyprawy. Ale i tak

nigdy nie przynosiła dosyć, żeby zaspokoić głód

w jaskini.

Podczas zawiei œnieżnej œcieżka górska zrobiła się œliska, więc Tasza zeszła na

pobliskš łškę, aby poszukać nor gryzoni i zabrać ich zimowy zapas jadalnych

korzeni. Była już tam kobieta z wioski, którš Tasza, patrzšc na tę koœcistš, z

zapadłymi policzkami twarz, z ledwoœciš poznała. Zbliżyła się do niej z wahaniem.

- Czy Kozacy odeszli? - spytała. Kobieta kiwnęła głowš.

- Sołowiej mieszka w swoim zimowym obozie. Drugi statek odpłynšł. Uczucie ulgi

ogarnęło Taszę. Andrieja więc już nie było i nie musiała się

bać, że utraci swojego syna. Mogła bezpiecznie powrócić. Myœl o spaniu w ciepłej

barabara i posiłku ze œwieżej ryby lub foczego tranu przyprawiła jš o zawrót

głowy. Jakby czytajšc w jej myœlach, kobieta powiedziała:

- Jest wielki głód we wsi.

- Czy nie ma żadnych myœliwych?

- Niektórzy jeszcze żyjš. Kozacy zabili dwustu. - Twarz kobiety była spokojna,

ale pełna rozpaczy. - Teraz wszyscy powoli umieramy. Przed opuszczeniem wsi

Kozacy zniszczyli wszystko - bajdarki, harpuny, łuki i strzały. MężczyŸni nie

mogš polować.

Wiadomoœci te wstrzšsnęły Taszš. Ssaki morskie, które zabijali myœliwi, dawały

mieszkańcom wioski nie tylko pożywienie. Robiono z ich skór kajaki, a z koœci i

kłów broń. Bez możliwoœci polowania mężczyŸni nigdy nie odzyskajš tego, co

stracili. Byli zamknięci na lšdzie, a całe bogactwo morza było poza ich

zasięgiem. Tasza zrozumiała, że jej małej rodzinie nie będzie lepiej po powrocie

do wsi.

Alaska

179

Powiedziała Prostemu Chodowi o swoim spotkaniu z kobietš, ale nie wspomniała o

zniszczeniu tego wszystkiego, co pozwalało wsi na przeżycie. On by tylko jeszcze

bardziej się oskarżał za doprowadzenie Kozaków do tego miejsca. Podkreœlała

jednak nieobecnoœć Kozaków we wsi i odpłynięcie Andrieja.

- Teraz jest bezpiecznie - powiedziała mu. - Już nie musimy ukrywać się w tej

jaskini.

Ale jej brat siedział bez ruchu, ze zwieszonymi ramionami i spuszczonš głowš.

- WeŸ Zachara i wracaj do wsi.

Jego białe włosy wyraziœcie odbijały się na tle ciemnej jaskini. To była

najbardziej widoczna zmiana w jego wyglšdzie, ale Tasza zauważyła również wiele

innych. Mężczyzna siedzšcy przed niš nie przypominał już jej dawnego brata.

Ramiona miał stale zwieszone, a cała sylwetka była zgarbiona. Rzadko trzymał

głowę do góry. Nie było już w nim wyzwania, jego odwaga została zduszona, a duma

złamana. Czasem Tasza miała wrażenie, że posklejała tylko zewnętrznš skorupę,

ale brakowało czegoœ w œrodku, co czyniłoby z niego mężczyznę. Był jak ta mumia

na platformie z nietkniętš skórš i koœćmi, ale o pustym wnętrzu. Nie musiał

mówić, że wolałby nie żyć. Gdyby mógł, najchętniej zamieniłby tę jaskinię w swój

grobowiec. Nie mogła mu na to pozwolić.

- Nie mam ochoty wracać do wsi. Zbyt wiele złego tam się wydarzyło. - Teraz,

kiedy miała więcej czasu, żeby o tym pomyœleć, Tasza doszła do wniosku, że dla

Prostego Chodu będzie najlepiej, jeœli tam nie wrócš. - Jak będziesz doœć silny,

żeby iœć tak daleko, przeniesiemy się do wsi na północy wyspy, tam gdzie na

poczštku mieszkaliœmy. - Postawiła przed nim drewniany talerz z korzonkami,

które zebrała i oczyœciła. Patrzył bez zainteresowania i nie uczynił żadnego

ruchu.

- IdŸ i zostaw mnie - powiedział.

Tasza starała się nie okazać, jak bardzo te słowa jš wzburzyły.

- Co będziesz jadł? Jak będziesz żył?

- Będzie lepiej, jeœli umrę!

Chociaż wiedziała, że to właœnie było jego życzeniem, kiedy usłyszała tę myœl

wyrażonš słowami, coœ w niej pękło.

- Nie! - zaprotestowała. Przez te wszystkie dni i noce opiekowała się nim nie

po to, by wszystko, co przetrzymała, zostało zmarnowane. Należało się jej

180 Janet Dailey

coœ w zamian. - Ja ciebie potrzebuję. On ciebie potrzebuje! - Gestem ręki

wskazała swojego syna. - Kto się nami zaopiekuje? Kto nauczy Zachara polować? Ty

umrzesz i nie będziesz odczuwać bólu ani głodu, ale co stanie się z nami? Ty

jesteœ jego wujem! - Szybko odwróciła się od niego, trzęsšc się ze złoœci.

Przez długi czas jedynym dŸwiękiem w jaskini było gaworzenie Zachara. Tasza

wzięła jakiœ korzonek i zaczęła go gryŸć, chociaż był bez smaku. Dla dobra

swojego syna musiała jeœć.

- Pójdę z wami - powiedział wreszcie Prosty Chód obojętnym tonem.

Tasza nie zareagowała. Czuła się zbyt wyczerpana.

Podczas następnych dni Prosty Chód czynił wysiłki, żeby podnieœć się na nogi i

być użyteczny. Tasza widziała, że on tylko pozornie wraca do życia, ale nie

zajmowała się już jego brakiem woli. Poszła do wsi zabrać trochę swoich rzeczy,

które tam zostawiła. Dostała też starš parkę dla swojego brata.

Powrócili więc do północnej wsi. Znowu nie byli głodni i mogli spać w ciepłej

barabara. Podczas tej długiej zimy Tasza widziała, jak jej syn robi się pulchny,

a brat odzyskuje siły. Zaczšł polować - zawsze sam, nie szukał już towarzystwa

mężczyzn, którzy planowali powstanie przeciwko Kozakom. Bawił się z Zacharem,

wyrabiajšc mu przy okazji tych zabaw mięœnie, tak potrzebne myœliwemu, ale Tasza

nigdy nie widziała, żeby się uœmiechnšł. Nigdy też nie brał udziału w œpiewach,

tańcach czy pogawędkach.

Wszyscy na wyspie wiedzieli, co zrobili Kozacy. Ci, którzy ocaleli, a mieli

krewnych w innych wsiach, zostali zabrani przez rodziny. Tasza była pewna, że

jej brat słyszał o okrutnych cierpieniach ludzi, mimo że nigdy o tym nie mówił.

Wœciekłoœć, jakš barbarzyństwo Kozaków wywołało u krajowców, była przytłumiona

obawš, że zbyt głoœny protest wzbudzi znowu gniew wrogów. Kilka wiosek nawet

nawišzało pokojowe stosunki z Sołowiejem.

Zimowe noce minęły i słońce œwieciło coraz dłużej. Pewnego dnia sztorm zmusił

myœliwego z innej wsi do schronienia się w ich obozie. Tej nocy, kiedy deszcz i

wichura szalały na zewnštrz, wszyscy zgromadzili się dokoła goœcia, żeby

usłyszeć ostatnie nowiny z innych częœci wyspy.

Zachar spał w kołysce zawieszonej na belce w niszy sypialnej, a Tasza siedziała

blisko œwiatła kamiennej lampy i szyła z otrzewnej morsa nie-

Alaska

181

przemakalnš parkę dla brata. Prosty Chód siedział obok niej strugajšc kawałek

koœci, żeby zrobić odpowiedni trzonek do haczyka na ryby. Ktoœ spytał myœliwego

o zniszczonš wieœ.

- Oni majš bardzo mało jedzenia. Wielu osłabło i umarło.

Tasza spojrzała niespokojnie na brata, ale zdawał się nie słyszeć ani pytania,

ani odpowiedzi.

- Kozacy też cierpiš tej zimy - cišgnšł myœliwy. - Zęby im wypadajš, a usta

krwawiš. Jedenastu umarło. Wielu jest bardzo słabych. Niektórzy nie mogš

utrzymać się na nogach. Teraz byłby czas, żeby ich zaatakować. - To z wahaniem

wypowiedziane zdanie kryło w sobie oczekiwanie na aprobatę reszty zgromadzonych.

W pomieszczeniu rozległy się niepewne szepty, rozważajšce słowa zachęty do buntu.

Prosty Chód przerwał struganie. Wstał i przemknšł się do niszy sypialnej, co

zauważyła tylko Tasza. Rozwišzał zrolowanš matę, a kiedy opadła, ukrył się za

niš odizolowany od wspólnego pomieszczenia.

Tasza rozejrzała się, czy nikt nie patrzy i poszła za nim. Kiedy odsunęła matę,

zobaczyła, że leży na boku twarzš do œciany. Uklękła przy nim.

- Co się stało? O co chodzi?

Cisza trwała tak długo, że Tasza zastanawiała się, czy w ogóle ma zamiar jej

odpowiedzieć.

- Nigdy nie uwolnimy się od Kozaków - powiedział wreszcie.

- Dlaczego? Nasi wojownicy odnosili już nad nimi zwycięstwa. Zniszczyli pięć

statków i zabili Kozaków z tych statków. Dlaczego nie można tego zrobić znowu? -

pytała, starajšc się wykrzesać z niego jakšœ wolę oporu. - Jeœli wygrali jednš

bitwę, czy to znaczy, że mamy zaniechać oporu?

- Sš dla nas za silni.

- Ponieważ majš strzelby?

- Ponieważ dysponujš potęgš strachu - odpowiedział beznamiętnie. Tasza zdała

sobie sprawę, że ma rację. Strach był najsilniejszš broniš

Kozaków. Wystarczyło popatrzeć, co uczynił z jej bratem.

Wyspa zazieleniła się, samice uchatek płynęły przesmykami w swojej corocznej

migracji na północ, a miejsce przeznaczenia było znane tylko im samym. Na

Unalasce następnych szeœciu Kozaków zmarło na szkorbut. Dodało to odwagi

niektórym krajowcom, więc zaczęli namawiać innych, aby

182 Janet Dailey

zjednoczyli się do wspólnego powstania, ale napotkali znaczny opór, szczególnie

ze strony tych, którzy doznali najwięcej krzywd. Niektórzy jednak słuchali.

Ilekroć taka rozmowa odbywała się w obecnoœci Prostego Chodu, on po prostu

oddalał się. Nie chciał wiedzieć o ich planach czegokolwiek, co można by od

niego wydobyć torturami.

Chociaż nastšpiło kilka potyczek z Kozakami, krajowcy nie mieli zamiaru

doprowadzać do poważniejszych zajœć. Rosnšce zagrożenie wystarczyłoby, żeby

Sołowiej ze swoimi Kozakami napadł na wieœ. Większoœć krajowców uciekała przed

nimi bez walki, ale po powrocie znajdowali swoje mieszkania splšdrowane, futra

skradzione, zniszczone bajdarki i porozbijanš broń. Przy stosunkowo małym

rozlewie krwi Sołowiejowi udawało się zgnieœć

wszelki opór.

Tasza patrzyła na bršzowiejšce trawy. Zimny wiatr z północnego zachodu

przysłaniał chmurami szczyty górskie. Nie było już jagód do zbierania, jadalnych

korzonków do wykopywania, jajek, które można było ukraœć z ptasich gniazd na

skałach. Suszony łosoœ też już został zjedzony.

Tasza z niepokojem przyglšdała się chudym nogom swojego czteroletniego syna.

Żywnoœci było coraz mniej, ponieważ zmuszano Aleutów do szukania jedzenia na

jałowej ziemi zamiast na morzu. Pożywienie, które przedtem tylko uzupełniało

dietę z ryb i ssaków morskich, stało się podstawowym pokarmem. Teraz i tego nie

było. Wkrótce brzuch Zachara będzie wzdęty z głodu.

Zwróciła się do brata.

- Miałeœ rację. Kozacy sš silniejsi. Zanim skończy się zima, setki ludzi umrš z

głodu. Najpierw starzy i chorzy, potem najmłodsi. - Popatrzyła na Zachara. -

Jeœli mamy żyć, musimy opuœcić wieœ.

- Dokšd pójdziemy? - Byli uwięzieni na wyspie i nie mieli możliwoœci jej

opuszczenia.

- Do obozu Kozaków - odpowiedziała. - Oni majš żywnoœć, majš bajdarki i broń do

polowania. Będziemy żyć z nimi.

- Nie pozwolš nam.

- Pozwolš. - Tasza musiała w to wierzyć i musiała przekonywać samš siebie, że

wie, jak do nich podejœć. Życie z Andriejem nauczyło jš, że Kozacy szanowali i

bali się tylko jednego - Stworzyciela Wszystkich Rzeczy, którego nazywali Bogiem.

Kiedy podjęła decyzję, nie traciła czasu, aby wprowadzić jš w czyn. Prosty

Alaska

183

Chód już nie protestował. Zapakowali swoje rzeczy osobiste, wzięli Zachara i

wyruszyli do obozu Kozaków.

Kiedy zbliżali się do chaty, wyszło z niej pięciu mężczyzn uzbrojonych w

strzelby. Tasza rozpoznała Sołowieja i jego widok przypomniał jej wszystkie

okropne przeżycia, ale zdusiła w sobie uczucie niepokoju. Nie bała się też, że

może on rozpoznać jej brata. Zgarbiony, siwowłosy człowiek bardzo mało

przypominał młodego mężczyznę, którym kiedyœ był Prosty Chód.

- Czego chcecie? - zapytał ostro Sołowiej.

- Chcemy otrzymać chrzest - odpowiedziała Tasza. Zobaczyła zdumiony wyraz jego

oczu i jej pewnoœć siebie wzrosła. - Doœwiadczyliœmy potęgi waszego Boga. Chcemy

być ochrzczeni i móc żyć z wami.

- Mówisz bardzo dobrze. - Sołowiej wcišż na niš patrzył.

- Mój ojciec był Kozakiem. Mam na imię Tasza. A to jest mój syn, Zachar -

wskazała na niebieskookiego chłopca w ramionach brata. Nie wspominała o

pierwszym chrzcie syna, ponieważ nie sšdziła, żeby powtórny mógł mu zaszkodzić.

- Kim jest ten mężczyzna? - Sołowiej wskazał na Prosty Chód.

- Jest moim bratem. On też będzie potrzebował kozackiego imienia, kiedy go

ochrzcicie.

Szybko odbyła się zaimprowizowana uroczystoœć. Dano im wszystkim nazwisko

Tarakanow, należšce do jednego z tamtejszych Kozaków, a Prosty Chód dostał

kozackie imię Paweł: Paweł Iwanowicz Tarakanow.

Nowo nawróconej rodzinie pozwolono na zbudowanie małej barabara przy chacie

Kozaków. Tasza Łukiejewna Tarakanowa miała dla nich gotować, a Paweł Iwanowicz

polować na wydry morskie.

?

Jesień 1778 roku

Przez następne kilka lat Aleuci sporadycznie stawiali opór Kozakom, pamiętny

odwet Sołowieja i innych położył kres dšżeniom do masowej rewolucji. Prawie

połowa Aleutów wymarła, częœć w bitwie, większoœć z głodu i chorób. Pozostali

współżyli z Kozakami na wyspach polujšc na morskie zwierzęta futerkowe,

wymieniajšc je na jedzenie lub inne towary i płacšc daninę w futrach. Zdarzały

się wcišż przypadki okrucieństwa ze strony Kozaków, ale Aleuci wiedzieli od

swoich współziomków, zabranych do kozackiej ojczyzny za wodami, że popełniajšcy

te czyny byli karani przez przywódców kozackich w ich odległych wsiach. To była

jedyna pociecha.

Prosty Chód, zwany przez Kozaków Pawłem Tarakanowem, pogodził się z nowš

sytuacjš, mimo że przygnębiała go, tak samo jak wielu innych.

Nadchodzšca fala wdarła się na plażę. Prosty Chód skończył reperować małe

rozdarcie w pokrytej skórš bajdarce i patrzył na swojego siostrzeńca, Zachara.

Obserwował, jak ten szesnastoletni chłopak oglšdał łódkę, którš sam zbudował,

sprawdzajšc jej wytrzymałoœć przed swoim pierwszym długim polowaniem na morzu.

Delikatny męski zarost ukazywał się już na jego twarzy. Tak jak proste włosy na

głowie, zarost nie był kruczoczarny, ale miał szarobršzowy kolor tundry. Jego

oczy były niebieskie - bystre i dalekosiężne oczy myœliwego. Pod parkš z ptasich

piór nosił kozackie spodnie. Prosty Chód trzymał się starych zwyczajów swych

ojców, ale Zacharowi nie były one już znane. Przyzwyczaił się do Kozaków, którzy

przypływali statkami i przebywali na

Alaska 185

wyspie przez jakiœ czas. Spali z aleuckimi kobietami, tak jak i z jego matkš, i

byli ojcami ich dzieci. Jego mały brat Michaił był również synem Kozaka. Potem

wreszcie odpływali, a na ich miejsce przybywali inni z nowych statków.

Duża skórzana łódŸ z kilkoma Kozakami zwróciła uwagę Prostego Chodu. Gdy tylko

dotarli do brzegu, mężczyŸni szybko wycišgnęli jš na piasek. Prosty Chód

obserwował ich wielkie podniecenie, kiedy wyruszali w stronę chaty swojego

dowódcy, i poszedł za nimi, żeby dowiedzieć się, jaka była tego przyczyna.

Zachar szybko znalazł się przy nim.

- Co ich tak wzburzyło?

- Może zobaczyli wieloryba? - Wieloryb zapewniłby jedzenie na całš zimę.

Chociaż już było trochę za póŸno, ale niewykluczone, że jakiœ samotnik błškał

się po okolicy - może nawet ranny lub nieżywy.

Gierasim Grigoriewicz Ismaiłow, dowódca wszystkich Kozaków na wyspie i kapitan

statku Œwięty Paweł zakotwiczonego w zatoce, wyszedł przed chatę. Była to surowa,

wzbudzajšca respekt postać w mundurze i grubym płaszczu. Biła od niego arogancja

kapitana, patrzšcego z góry na wszystkich niższej rangi.

- Z jakiego powodu zawracacie mi głowę? - pytał zaroœniętych, niechlujnych

promyszlenników.

- Dwa brytyjskie statki, te same, które widziano niedaleko wyspy wczesnym latem,

stojš od dwóch dni na kotwicy w zatoce na północnym krańcu wyspy.

Ismaiłow zesztywniał usłyszawszy te nowiny. Ostatnim razem, kiedy doniesiono, że

dwa statki brytyjskie żeglujš w tej okolicy, wysłał list do ich kapitanów przez

jednego z Metysów, ale nie otrzymał odpowiedzi.

- W jakim celu? Czy dowiedzieliœcie się? - Ismaiłow wiedział, że dowódcy

brytyjskich statków sš œwiadomi okupowania tych wysp przez Rosjan. Wiedział

również, że Brytyjczycy byli mocno zaangażowani w handel futrami na kontynencie

północnoamerykańskim prowadzšc szerokie działania na obszarze Zatoki Hudsona.

- Jak donoszš tamtejsi krajowcy, oni reperujš uszkodzenia na statkach i

odnawiajš zapas wody pitnej na brzegu. Wyładowali również jakieœ towary - dodał

ostrożnie jeden z promyszlenników, nie będšc pewnym, czy intencje Brytyjczyków

sš rzeczywiœcie czyste.

Jak do tej pory niezmierzone bogactwo futer na tym łańcuchu wysp znane było

tylko Rosjanom. Rosyjscy kupcy, sprzedajšc swoje wartoœciowe skóry

186 Janet Dailey

na rynkach europejskich i chińskich, nigdy nie zdradzali, gdzie je zdobyli. Stšd

też handlowa rywalizacja toczyła się tylko między nimi. Ismaiłow musiał się

dowiedzieć, dlaczego brytyjskie statki sš na tych wodach.

- Spróbujemy skontaktować się z naszymi zagranicznymi goœćmi - powiedział.

Odprawił promyszlenników i wrócił do swojej prywatnej kwatery, umeblowanej

kilkoma przedmiotami z jego kabiny na statku.

Spojrzał na dwuletniego bękarta jego konkubiny, chłopca urodzonego z nasienia

innego mężczyzny, potem przyjrzał się kobiecie. Tubylcza kobieta i prywatna

destylarnia były dla Ismaiłowa jedynymi przyjemnoœciami, które czyniły znoœnym

pobyt na tych obrzydliwych wyspach. W tej chwili jednak miał ważniejsze sprawy

na głowie.

Rozpišł swój ciężki płaszcz i poczuł pomocne ręce. Jego konkubina, Tasza,

obsługiwała go dobrze, zaspokajajšc nie tylko jego potrzeby seksualne, ale i

przygotowujšc smaczne posiłki, prawidłowo parzšc herbatę w samowarze,

naprawiajšc jego ubrania. Była inteligentna, prawie cywilizowana.

- Przynieœ mi papier i przybory do pisania - rozkazał, potem podszedł do

drewnianego stołu i usiadł na krzeœle. Kiedy podała cynowy kałamarz i

pergaminowy papier, Ismaiłow wzišł dobre rosyjskie gęsie pióro i zanim umoczył

je w kałamarzu, Zwrócił się do Taszy. - Chcę, żebyœ upiekła z żytniej mški

pieróg z łososiem. - Witanie nowych przybyszy chlebem i solš było starodawnym

rosyjskim zwyczajem, symbolizujšcym życzenie, żeby nowo przybyłemu niczego nie

brakowało z rzeczy koniecznych do życia.

Ismaiłow miał nadzieję, że gdyby jego listy nie znalazły odzewu u kapitanów

brytyjskich, towarzyszšce im dary zdobędš ich przychylnoœć.

Po napisaniu do obu kapitanów listy zapieczętował i przyciskajšc swój sygnet do

ciepłego wosku, odbił na nim dwugłowego orła, symbol imperium Romanowych.

Następnego dnia wysłał jednego ze swoich oficerów, aby dostarczył Brytyjczykom

listy i pieróg z łososiem.

Kiedy bieżšce sprawy wezwały Ismaiłowa na innš częœć wyspy Unalaska, jego

kozacki wysłannik powrócił z jednym z oficerów z brytyjskiego statku. Tasza już

parę razy miała okazję widzieć tego dziwnie mówišcego człowieka podczas jego

krótkiego pobytu w ich osadzie. Nikt nie mógł go zrozumieć, więc porozumiewali

się na migi. Wydawał się zupełnie inny niż Kozacy - zawsze wesoły i ciekaw

wszystkiego.

Alaska

187

Zła pogoda zatrzymała cudzoziemca w obozie o dzień dłużej, a Prosty Chód i

Zachara zmusiła do odłożenia zaplanowanego wczeœniej długiego morskiego

polowania. Chociaż Tasza wiedziała, że jej syn czekał niecierpliwie na swojš

pierwszš przygodę, odetchnęła z ulgš. Wierzyła, że Prosty Chód będzie się nim

opiekował, ale mimo wszystko martwiła się o chłopca. Tyle rzeczy mogło się

wydarzyć. Zachar był już zręcznym myœliwym, jednak jego doœwiadczenie

ograniczało się do przybrzeżnych wód wyspy. Wyprawa na otwarte morze miała być

sprawdzianem jego umiejętnoœci i wiedzy, pasowaniem jej syna na mężczyznę.

Gdy pogoda poprawiła się, cudzoziemiec wrócił na statek w towarzystwie

pieriedowifa i dwóch innych Kozaków, ale Prosty Chód nadal opóŸniał wyprawę

czekajšc, aż zła pogoda minie na całej planowanej trasie. Tasza, wdzięczna za

kilka dni zwłoki, nie miała jednak czasu cieszyć się nimi. Kiedy Ismaiłow wrócił

i dowiedział się, że Brytyjczycy zapraszajš go na swój statek, aby wymienić

informacje na podstawie map tych terenów, a zaproszenie to poparli kilkoma

butelkami dobrego alkoholu, wszyscy, łšcznie z Taszš, brali udział w

przygotowaniach. Jednomasztowiec Œwiaty Paweł musiał być gotowy do żeglugi,

pokłady wyszorowane od dziobu do rufy, żagle połatane, dodatkowe zapasy

załadowane, a całe umeblowanie z powrotem w kajucie Ismaiłowa. Trzeba było

również nanosić wody do łaŸni parowej, nazbierać drewna wyrzuconego przez morze

i nacišć trawy do wyłożenia podłogi. Ismaiłowowi nawet do głowy nie przyszło,

żeby iœć pieszo pół dnia lšdem do zatoki, gdzie zakotwiczony był statek

brytyjski. On był nawigatorem, panem swojego żaglowca i miał zamiar pokazać to

Brytyjczykom.

Tego dnia, kiedy jednomasztowiec pożeglował na północ wyspy, Prosty Chód i

Zachar również wyruszyli w podróż. Tasza stała na plaży, a mały Michaił biegał

za mewš kršżšcš w górze. Żałowała, że nie sprawdziła jeszcze raz fomlejki

Zachara, aby upewnić się, że to nieprzemakalne ubranie jest całe. Patrzyła, jak

dwa kajaki malejš, zbliżajšc się do ujœcia zatoki i otwartego morza. Nie mogła

już odróżnić, który był brata, a który syna, ale pozostała na plaży, dopóki nie

zniknęły jej z oczu.

zachar już od dłuższego czasu niecierpliwie wyczekiwał tej długiej wyprawy. Był

pewien swoich umiejętnoœci i uważał, że jest do niej w pełni przygotowany.

Podniecenie, że wreszcie wypływa, zwielokrotniło jego siły

188 Janet Dailey

i szybko znalazł się daleko na otwartym morzu. Bezmiar falujšcej ciemnoszarej

wody wydawał się coraz większy i większy, rozpostarty po horyzont. Powoli jednak

zaczęło go ogarniać uczucie osamotnienia. Patrzšc na jednostajnš powierzchnię

morza, nagle poczuł się bardzo mały. Zdał sobie sprawę, jak niewielka była jego

rodzinna wyspa, jak ogromne jest morze i jak łatwo myœliwy może stracić

orientację.

Spojrzał na bajdarkę obok, szukajšc potwierdzenia, że nie jest sam. Jego wuj,

Prosty Chód, nie założył kaptura kamlejki na głowę, toteż wyraŸnie widać było

jego białe włosy. Nic w tej muskularnej twarzy nie pozwalało Zacharowi poznać,

co jego wuj myœli czy czuje. Tak było zawsze.

- Czy wiatr zmienił kierunek? - Zacharowi wydawało się, że tak, chociaż nie

pamiętał, z której strony wiał przedtem, a takie fakty miały zasadniczš wagę.

-Tak.

Żałował, że wuj nic więcej nie powiedział, potrzebował przecież wsparcia

ludzkiego głosu.

Po jakimœ czasie Zachar zauważył, że Prosty Chód patrzy uparcie w kierunku

południowym, gdzie niebo pokryły czarne chmury. Zbliżał się sztorm, szybko

posuwajšc się prosto na nich. Zachar wiedział, jak zachowywać się podczas

nawałnicy na otwartym morzu i tak manewrował swojš bajdarkš, żeby jej dłuższy

bok znalazł się przy bajdarce wuja. W takiej sytuacji zawsze wišzano dwie łodzie,

ponieważ dwukadłubowa jednostka mogła łatwiej stawić czoło sztormowi niż

pojedyncza łódŸ.

Wiatr chłostał morze i podnosił fale. Zacharowi wydało się nagle, że połknęła

ich ciemnoœć. Ulewny deszcz walił w nieprzemakalny kaptur, który miał ciasno

zwišzany przy szyi, żeby woda nie dostała się pod ubranie. Morze rzucało ich

dwukadłubowcem w różnych kierunkach. Ryk sztormu zagłuszał wszystkie inne

dŸwięki, łšcznie z łomotaniem serca Zachara. Kadłub bajdarki stał się

przedłużeniem jego ciała i za każdym razem, kiedy uderzała w niego fala, Zachar

trzšsł się pod jej przygniatajšcš siłš.

Upływ czasu stracił jakiekolwiek znaczenie. Nie miał pojęcia, czy dzień

przeszedł w noc, czy noc przeszła w dzień. Istniał tylko sztorm, wszystko inne

wydawało się odległe i nierealne - jego dom, matka, mały brat. Był zamknięty w

samym sercu sztormu, niesiony... nie wiadomo dokšd.

Kiedy nasilenie wiatru zmalało, w głowie Zachara huczało nadal. Jego zmysły były

otępiałe. Nie zauważył, że morze było o wiele mniej wzburzone, a deszcz już

tylko kropił. Jakaœ ręka złapała go za ramię i dopiero to dotarło

?

Alaska

189

do jego œwiadomoœci. Mrugajšc oczami, żeby zrzucić krople deszczu z powiek,

Zachar zwrócił wzrok na spokojnš twarz wuja.

- Sztorm minšł.

Słowa dochodziły gdzieœ z daleka, ale on je słyszał, a patrzšc na drobny deszcz

i falujšce morze przekonywał się, że to prawda. Czuł się wyczerpany.

- Gdzie jesteœmy? - spytał, ale Prosty Chód tylko potrzšsnšł głowš. Woda

otaczała ich ze wszystkich stron, a nisko wiszšce chmury i mżawka

zmniejszały widocznoœć. Podczas gdy zwišzane razem bajdarki dryfowały po morzu,

Prosty Chód szukał wskazówek w ruchu fal, wysokoœci ich opadania, fakturze wody,

we wszystkim, co mogłoby pomóc w ustaleniu kierunku.

- Słyszysz? - zapytał Prosty Chód i Zachar wytężył słuch, wstrzymujšc oddech,

żeby złapać nieznany dŸwięk. Stopniowo zaczynał odróżniać od szumu morza niski

dŸwięk fali przyboju, rozbijajšcej się o skały. Gdzieœ blisko musiała być wyspa.

Szybko rozwišzali swoje bajdarki i zaczęli wiosłować w tym kierunku. Szara

mżawka przesłaniała brzeg, ale hałas stawał się coraz głoœniejszy, aż przeszedł

w ogłuszajšcy ryk. Zachar zmarszczył się stropiony, z lekka przestraszony tym

dziwnym dŸwiękiem, który nie przypominał żadnej fali przyboju, jakš kiedykolwiek

słyszał, Złożył wiosła na pokładzie łódki.

- To nie może być fala przyboju - zawołał do wuja, ale Prosty Chód wiosłował

dalej. Zachar podšżył za nim.

Mżawka zmniejszyła się i odsłoniła ciemnš œcianę lšdu. Stopniowo ten jeden

donoœny ryk rozdzielił się na poszczególne odgłosy - ochiypłe głosy ptaków na

brzegu, uderzenia fal i potężnš wrzawę.

Zbliżajšc się do wyspy, Zachar patrzył i nie wierzył własnym oczom. Na wyspie

pełno było uchatek. Wydawało się, że jest to wielka, srebrnobršzowa, poruszajšca

się masa, trzęsšca się i falujšca. Musi ich tu być miliony, pomyœlał Zachar.

Zgiełk ich ochrypłych głosów przyprawiał o zawrót głowy.

Prosty Chód wylšdował na małym kawałku piasku nie zajętym przez samce. Zachar

skierował się do tego samego miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od setek tysięcy

zwierzšt - ogromnych samców, dorosłych samic, dorastajšcej młodzieży. Wszystko

to pełzało w chaosie. Kiedy zbliżał się do pasa piasku, coœ uderzyło w bok jego

skórzanej łodzi. Spojrzał w dół, bojšc się, że trafił na podwodnš skałę, ale

zobaczył dorosłš wydrę morskš, leżšcš na grzbiecie i zajadajšcš jeżowca. Wydra

nie reagowała na jego obecnoœć. Wiedzšc, ile taka skóra jest warta, Zachar

złapał harpun.

190

Janet Dailey

- Nie! Nie! - Prosty Chód biegł przez wodę ku brzegowi. Ten okrzyk i głoœno

rozpryskujšca się woda zaskoczyły zarówno Zachara, jak i wydrę, która szybko

zanurkowała. Zachar odłożył harpun, patrzšc ze złoœciš na wuja, kiedy fala

pchała jego bajdarkę do brzegu.

- Dlaczego to zrobiłeœ?

- Rozejrzyj się. One sš wszędzie - powiedział wuj i wrócił na brzeg. Zachar

obrócił się i zobaczył wystajšce głowy wydr w odległoœci nie

większej niż długoœć dwóch łodzi. Obserwowały go bez strachu. Stropiony zarówno

zachowaniem wuja, jak i wydr wbił bajdarkę dziobem w piasek, rozwišzał

nieprzemakalny fartuch i zaniósł łódŸ dalej od brzegu.

- Dlaczego wyszedłeœ na brzeg? Patrz na futra, jakie możemy mieć. - Zachar

pokazywał wielkie skupisko wydr pływajšcych w przybrzeżnych wodach.

- Czy nie domyœlasz się, gdzie jesteœmy? - powiedział cicho Prosty Chód,

patrzšc na Zachara.

- Nie. - Zachar zmarszczył czoło, zbity z tropu tym pytaniem.

- To jest wyspa, o której mówiš bajarze, że dawno temu odnalazł jš syn wodza

wioski. Tak jak my został zdmuchnięty przez sztorm z obranego kursu i znalazł tę

wyspę daleko na północ od swojego domu. Tutaj przybywajš wszystkie uchatki, aby

rodzić i wychowywać małe. Ta wyspa jest ich domem.

Kiedy Prosty Chód patrzył na kłębišcš się masę ciał, Zachar zauważył w oczach

swojego wuja ciepły błysk, którego nigdy przedtem nie widział.

- Od tamtych dawnych czasów nikt nie postawił nogi na tej wyspie. My jesteœmy

pierwsi.

- Jak myœlisz, ile ich tu jest? - Zachar wpatrywał się w ten tłum zwierzšt,

myœlšc o ich błyszczšcych skórach.

- Miliony. - Prosty Chód patrzył na igrajšce w wodzie wydry. - Sš tu dziesištki

tysięcy naszych braci, wydr morskich. - Jedna wyszła z wody na pobliskš skałę, a

on podszedł na odległoœć wycišgniętej ręki do zaciekawionego zwierzęcia, które

wcišgało powietrze, aby poznać nowy zapach.

Zachar patrzył zdziwiony, potem podszedł do wuja. Wydra nadal nie uciekała do

wody.

- One sš tak oswojone jak mewy, które miałem w dzieciństwie.

- Tak było w czasach mojego ojca. Wydra morska nie czuła przed nami strachu.

Ona była naszym bratem. Pływała w przybrzeżnych wodach naszej wyspy. Potem

przyszli Kozacy - zakończył opowieœć beznamiętnie Prosty

Alaska

191

Chód. Popatrzył na Zachara dziwnie rozjaœnionym wzrokiem. - Przyjrzyj się dobrze

i zapamiętaj, jak to kiedyœ było.

Podniecony Zachar rozejrzał się, ale zafascynowany był zachowaniem wuja i nie

postrzegał wielu szczegółów wokół siebie. Prosty Chód rzeczywiœcie zachowywał

się dziwnie.

- To jest ostatnie miejsce, gdzie wydra morska może żyć w pokoju

- zaczšł. - Mówił teraz o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem. - Kozacy

polowali na wszystkich naszych wyspach. Zabili tysišce, może miliony wydr

morskich. Nie mogš dowiedzieć się o tym miejscu. - Przerwał, a w chwilę póŸniej

zatrzšsł się gwałtownie i jęknšł z rozpaczy na samš myœl o tym. - Nie wolno,

żeby się dowiedzieli - znowu jęknšł i obrócił się, żeby popatrzeć na pulsujšcš

życiem kolonię uchatek. -Nie mogę pozwolić, żeby się dowiedzieli!

- krzyknšł. Histeryczny ton jego głosu przeszył dreszczem Zachara.

Przestraszony, nie wiedzšc co robić, patrzył na doprowadzonego nagle do rozpaczy

i szaleństwa wuja, wbijajšcego sobie paznokcie w twarz. - Zmuszš mnie, żebym im

powiedział. Zmuszš mnie, żebym im powiedział - mamrotał nieprzytomnie, a potem

dodał wyraŸniejszym głosem: - Nie, tym razem nie.

Zachar nic z tego nie rozumiał. Z wahaniem zrobił krok w jego kierunku, ale nie

wiedział, co powiedzieć ani jak mu pomóc. Nagle Prosty Chód podbiegł do swojej

bajdarki i zaczšł jš znosić na wodę.

- Dokšd idziesz? - Ani przez chwilę Zachar nie mógł uwierzyć, że wuj ma zamiar

odpłynšć bez niego.

- Oni mnie zmuszš, żebym powiedział! Nie mogę im na to pozwolić!

- krzyknšł Prosty Chód, wszedł do łódki i zaczšł jš kierować na fale przyboju.

- Zaczekaj! - Zachar pospieszył do swojego kajaka i wcišgnšł go do wody, ale

nie miał doœwiadczenia ani biegłoœci wuja w operowaniu tš długš łodziš.

Dzieliła ich już odległoœć kilku długoœci bajdarki. Nagle zobaczył, że wuj

przestał wiosłować, gdy znalazł się na głębokiej wodzie. Zachar pomyœlał, że

czeka na niego. Wtedy Prosty Chód wzišł harpun do ręki. Zachar patrzył z

przerażeniem, jak przebija harpunem skórzane boki łodzi. Ręka trzymajšca harpun

wznosiła się i opadała równomiernie. Silnymi uderzeniami wiosła Zachar prowadził

swojš bajdarkę, starajšc się dosięgnšć chwiejšcej się skórzanej łodzi wuja,

zanim zatonie. Ale kajak szybko zniknšł z oczu w zagłębieniu fali.

Zachar wiosłował szaleńczo, aby dotrzeć do tego miejsca. Nic. Ani œladu

192 Janet Dailey

wuja, ani skórzanego kajaka. Będšc pewien, że jest we właœciwym punkcie,

zatrzymał się. Oddychajšc ciężko z wysiłku pozwolił bajdarce dryfować, od czasu

do czasu zanurzajšc skrzydło wiosła w wodzie, aby utrzymać pozycję.

- Prosty Chodzie! - krzyknšł, nie wierzšc, że jego głos zostanie usłyszany.

Chwilę potem, na prawo od kajaka, zobaczył pęcherzyki powietrza na

powierzchni wody, wskazujšce, gdzie Prosty Chód poszedł na dno. Wpatrywał się w

niknšce pęcherzyki, nieœwiadom łez spływajšcych mu po twarzy.

- Dlaczego? - wyszeptał załamujšcym się głosem.

Wydra morska, połyskujšc lœnišcym futrem, płynęła koło jego bajdarki,

przeŸlizgujšc się bez wysiłku przez fale. Okršżała łódŸ, tak samo blisko jak

poprzednia. Zachar obrócił bezsilnš wœciekłoœć, jakš czuł po œmierci wuja, na to

stworzenie. Wydra morska była winna szaleństwa Prostego Chodu. Ale kiedy sięgnšł

po harpun, usłyszał znowu głos wuja, powstrzymujšcy go: nie! nie!

I nie mógł tego zrobić. Nie mógł zabić wydry. Oœlepiony przez łzy, zwrócił swojš

bajdarkę w kierunku ogromnej kolonii uchatek.

_ Dlaczego? - krzyknšł, ale w tej ogłuszajšcej wrzawie ryku nie usłyszał

odpowiedzi.

Powiosłował w kierunku pustego kawałka plaży i wcišgnšł swojš łódkę wysoko na

piasek. Zebrał trochę drewna wyrzuconego przez morze i rozpalił małe ognisko,

aby odpędzić od siebie chłód œmierci. Kiedy żar wygasł, nadal siedział przy

sczerniałym popiele. W nocy przyszła gęsta mgła, potęgujšc uczucie kompletnej

samotnoœci.

Gdzieœ na południu był dom. Zachar patrzył w tamtym kierunku zastanawiajšc się,

czy kiedyœ jeszcze go zobaczy i wiedzšc, że nie może tutaj pozostać. Gdyby

został, zwariowałby tak samo jak Prosty Chód. Rano będzie musiał opuœcić tę

wyspę. Podjšwszy tę decyzję, położył się przy swojej bajdarce i zamknšł oczy.

Ale we œnie przeœladował go siwowłosy wuj, wcišż przebijajšcy harpunem skórzane

boki swojej łodzi, aby jš zatopić.

Po siedmiu dniach nieobecnoœci Ismaiłow przypłynšł swoim jednomaszto-wcem Œwiaty

Paweł z powrotem na kotwicowisko w zatoce. Tasza była znowu zajęta, tym razem

przywracajšc jego kwaterze poprzedni wyglšd. Zawsze gadatliwy, szczególnie jeœli

mówił o sobie, Ismaiłow był wyjštkowo rozmowny tego wieczoru, w czym pomogła

butelka alkoholu otrzymana od Brytyjczyków.

Alaska 193

Tasza nauczyła się już dawno, że wysłuchiwanie go należało do jej obowišzków.

Nie miało znaczenia, co mówił, ani czy wszystko rozumiała. Pewnego razu usiłował

jej wytłumaczyć, że prawdziwy kapitan statku nie pije ani nie rozmawia z

pospólstwem. Ponieważ wiedziała, jak ważnš jest osobš, nawet dla kozackich

oficerów, była zdziwiona, że opowiadał jej o wszystkim, ale doszła do wniosku,

że widocznie rozmowa z kobietš to co innego.

- Miałem duże trudnoœci, żeby mnie zrozumieli - stwierdził Ismaiłow, popijajšc

alkohol ze szklanki i ocierajšc mokre wšsy. Będšc próżnym mężczyznš dbał o brodę

i włosy, zawsze schludnie przycięte, i rzadko rozstawał się z mundurem. - Ja nie

mówię po angielsku, a oni nie znali rosyjskiego. Nikt nie znał niemieckiego, a

francuski tego kapitana Cooka był okropny. Czy mówiłem ci, z jakim głupim

poleceniem wysłał go jego król Jerzy? - Tasza skinęła głowš, ale Ismaiłow i tak

jej powtórzył: - On szuka północno-zachodniego przejœcia, aby statki brytyjskie

nie musiały okršżać Przylšdka Hora po drodze do Chin. Bering i Czirikow już

udowodnili, że takie przejœcie nie istnieje. Ci Anglicy myœlš, że wiedzš więcej

od Rosjan o nawigacji i odkryciach.

Kiedy przerwał, żeby pocišgnšć ze szklanki, Tasza rzuciła niespokojnym okiem na

niszę sypialnš, oddzielonš matš. Słyszała dochodzšce stamtšd gaworzenie Michaiła.

- Udało mi się uzyskać dużo informacji od Cooka, ale byłem ostrożny z

przekazywaniem tego, co ja wiem, chociaż muszę przyznać, że z przyjemnoœciš

pokazałem mu, że ma niewłaœciwie zaznaczonš wyspę Unimak jako częœć półwyspu

należšcego do głównego lšdu - przechwalał się spoglšdajšc na swojš szklankę. -

Naniósł już na mapy dużš częœć wybrzeża. To może się przydać. - Ismaiłow

rozeœmiał się nagle. - Pozwolił załodze prowadzić z tubylcami handel skórami

wydry morskiej, ale nikt zdawał się nie mieć pojęcia o ich wartoœci. Być może

nigdy jej nie poznajš- zadumał się. - Majšc teraz rewoltę w swoich amerykańskich

koloniach, Anglicy mogš zapomnieć o tej głupiej podróży Cooka.

Po opróżnieniu szklanki Ismaiłow dolał sobie resztkę z butelki. Odstawiajšc jš,

zrzucił plik papierów ze stołu. Tasza zauważyła je wczeœniej. Znaczki na nich

nie były podobne do pisma Kozaków.

- Przesyłki od Cooka - powiedział. - Mam je wysłać do Ochocka na wiosnę, żeby

mogły być dostarczone Brytyjskiej Admiralicji. Zaraz też zapomniał o listach

podejrzliwie obserwujšc Taszę, czy go uważnie słucha.

?

194 Janet Dailey

- Gdzie jest Cook? - spytała.

- Jest wcišż w północnej zatoce. Gdy tylko skończš prace przy statku i będš

mieli zapasy na pokładzie, odpłynš. Planuje spędzić zimę na jakichœ tropikalnych

wyspach, które odkrył na Pacyfiku i nazwał Sandwich. Ma zamiar powrócić wiosnš i

szukać owego przejœcia północno-zachodniego, które przecież nie istnieje.

Ismaiłow mówił bez końca, nawet kiedy skończył się już alkohol. Wreszcie

podszedł chwiejnym krokiem do pryczy, a Tasza pomogła mu zdjšć mundur. Jš też

zawlókł na łóżko. Wielu Kozaków nie było zdolnych do niczego po alkoholu, ale

nie Ismaiłow. Było to Ÿródłem jego dumy. Tasza bez sprzeciwu poddawała się jego

wymaganiom, a on był zbyt pijany, żeby zauważyć brak odzewu z jej strony. Akt

kopulacji nie miał dla niej już żadnego znaczenia, był po prostu częœciš

życiowej

rutyny.

W nocy zbudził jš hałas. Słuchała, czy to nie Michaił, podczas gdy Ismaiłow

odwrócił się i zaczšł głoœno chrapać jej do ucha. Wyœlizgnęła się z łóżka i

owinęła kołdrš. Kiedy szła przez ciemny pokój, żeby zobaczyć, co się dzieje z

jej małym synem, drzwi otworzyły się. Zaskoczona Tasza patrzyła na wchodzšcš

ciemnš postać.

- Zach - wyszeptała i podbiegła do niego. Ale on nie odezwał się. Dotknęła jego

ręki i usiłowała zobaczyć twarz w ciemnoœci. - Jestem szczęœliwa, że jesteœ w

domu. Ale... dlaczego tak póŸno?

Potrzšsnšł słabo głowš.

- Zgubiłem się - szepnšł, a Tasza wyczuła zmartwienie w jego głosie i wiedziała,

że stało się coœ złego. - Kiedy rozpoznałem tę wyspę, ja... ja nie zatrzymywałem

się, aż dotarłem tutaj.

- Gdzie jest Prosty Chód?

Kiedy wreszcie na niš spojrzał, poruszył bezdŸwięcznie wargami. Znowu potrzšsnšł

głowš, potem jš opuœcił.

- On nie żyje.

Szybko zasłoniła usta rękš powstrzymujšc okrzyk rozpaczy, żeby nie obudzić

œpišcego synka. Ból przeniknšł jej piersi, doszedł do gardła, zatamował oddech.

Odwróciła się i ciaœniej zawinęła w kołdrę.

- Jak? Co się stało? - wyszeptała.

Z wahaniem Zachar opowiedział jej o legendarnej wyspie uchatek.

- Wuj nie pozwolił mi zabić żadnej wydry. Stale powtarzał, że tak żyły

Alaska

195

zwierzęta, zanim przyszli Kozacy. Potem... potem oszalał i zaczšł mówić dziwne

rzeczy... mówił, że oni go zmuszš żeby powiedział.

- Och, nie -jęknęła Tasza.

- Potem wypłynšł w swojej bajdarce i wzišł harpun. - Łkanie przerwało opowieœć.

Wytarł rękš twarz i powtarzał: - Próbowałem dopłynšć do niego. Próbowałem! -

Czuła jego wzrok na sobie. - Dlaczego? Dlaczego on to zrobił?

- On się bał. - Czuła pustkę w œrodku... była bardzo samotna. A jednoczeœnie w

jakiœ sposób odczuwała ulgę, że męka jej brata skończyła się wreszcie.

- Dlaczego? - Zachar wcišż nie rozumiał.

Po raz pierwszy Tasza powiedziała mu prawdę o jego narodzinach, o tym jak ona i

Prosty Chód uciekli z nim z Adaku, jakim silnym, dumnym mężczyznš był jej brat.

Powiedziała mu o powstaniu, o przybyciu Sołowieja i Tołstycha, o torturach

zadawanych Prostemu Chodowi i o tym, jak zniszczyli jego dumę.

- Bał się, że Kozacy dowiedzš się, że zna położenie wyspy i będš go znowu

torturować, aby uzyskać informacje. - Spojrzała w oczy swojego syna. - On umarł,

żeby utrzymać tę tajemnicę. Ty też musisz jš zachować. Nikt nie może wiedzieć,

gdzie byłeœ i co widziałeœ.

- Oni będš pytać o Prosty Chód.

- Powiedz im, że utonšł. Nie jest pierwszym myœliwym, którego połknęło morze. -

Tasza odsunęła się i wróciła na pryczę.

Ogarnšł jš smutek, kiedy leżała obok chrapišcego mężczyzny, ale nie był to

smutek wyciskajšcy łzy. To był głęboki żal, że wszystko musiało się tak skończyć.

?

Lato 1784 roku

Trudy życia odbiły się już na twarzy Taszy. Wiatr zniszczył jej skórę,

pomarszczył delikatne półkola pod oczami i pogłębił bruzdy w kšcikach ust. Żyła

już trzydzieœci osiem lat i nie przycišgała, tak jak dawniej, uwagi Kozaków

przybywajšcych na Unalaskę. Woleli młodsze kobiety - w wieku dziewczyny, którš

Zachar wzišł ostatniej zimy za żonę.

Tasza przecišgnęła igłę przez kolejny niebieski koralik i spojrzała na swojš

młodš synowš, Katię, Metyskę jak ona sama. Miała zaledwie siedemnaœcie lat

- odpowiedni wiek dla jej dwudziestodwuletniego syna. Ale Katia, chociaż była

pracowita i zręczna do igły, nie była dziewczynš, którš Tasza wybrałaby dla

Zachara. Szukałaby dziewczyny bystrzejszej, nie tak spokojnej i pospolitej. Ale

ponieważ Zachar tak często polował, może to i dobrze, że nie wybrał żony, która

wzbudzałaby pożšdanie będšcych we wsi Kozaków. Hamujšc westchnienie, Tasza

powróciła do nawlekania koralików.

- Statek! Statek! - Michaił biegł do nich, krzyczšc z podniecenia. Zatrzymał się

przy Taszy i wskazał na zatokę. Był zdyszany, ale szybko mówił dalej.

- Zobaczyłem ich pierwszy. Zachar pozwolił mi wyprowadzić bajdarkę z zatoki.

Wtedy ich zobaczyłem. ChodŸcie. - Biegł z powrotem na plażę, nie chcšc nic

stracić z rzadkiego wydarzenia. - Wkrótce wyœlš łódŸ na brzeg.

Tasza odłożyła swojš pracę i wstała, jej stawy trochę zesztywniały od długiego

siedzenia. Synowa szła razem z niš, a Michaił biegł z przodu. Przybycie każdego

statku było œwiętem dla wyspiarzy - zarówno Kozaków, Metysów, jak i Aleutów.

Tym razem okazało się wydarzeniem bardziej doniosłym, niż Tasza mogła to

przewidzieć.

Alaska

197

Jednym z nowo przybyłych był statek Trzech Œwiętych, zbudowany w stoczni w

Ochocku, na Syberii. Nazywano go galiotem, chociaż niewiele przypominał statek

œródziemnomorski noszšcy tę samš nazwę.

W jego dużej ładowni było bydło domowe, owce, ptactwo, materiały budowlane,

metale i wszelkiego rodzaju narzędzia. Kapitanem statku był poprzedni mężczyzna

Taszy, Ismaiłow - starszy, tęższy, z pasmami siwizny we włosach i brodzie, ale

nadal próżny, arogancki, lubišcy kobiety i alkohol.

Najważniejszymi pasażerami na statku byli Grigori Iwanowicz Szelechow, bogaty

kupiec z Irkucka i wspólnik tej kolonizatorskiej wyprawy, oraz jego żona,

arystokratka, Natalia Aleksiejewna Szelechowa. Para ta, kiedy znalazła się na

brzegu, wzbudziła powszechne zainteresowanie.

Grigori, Grisza Szelechow był potężnym mężczyznš w œrednim wieku, bez zarostu,

zgodnie z Ówczesnš europejskš modš. Wzbudzał respekt. Poruszał się z godnoœciš,

ale zewnętrzny spokój nie maskował jego ogromnej ambicji i niewyczerpanej

energii. Bystre spojrzenie ruchliwych, wšskich oczu, które obserwowały wszystko

dokoła, zdradzało te cechy.

Kilka lat wczeœniej Szelechow dowiedział się o wyprawie Cooka i o sprzedaży

kilkuset skór wydry morskiej Chińczykom w Kantonie za dziesięć tysięcy dolarów,

co prawie doprowadziło do buntu załogi. Cook zginšł z ršk krajowców na jakiejœ

wyspie na Pacyfiku. W raportach, które pisał przed œmierciš, nie przywišzywał

wagi do obecnoœci Rosjan na tym terenie.

Kiedy rozeszły się wiadomoœci o zasobnoœci tej okolicy w futra, zaczšł się

gwałtowny najazd brytyjskich statków, a za nim okrętów z Ameryki, która właœnie

odzyskała niepodległoœć. Apele o interwencję rzšdowš, składane przez rosyjskich

kupców zaangażowanych w handel futrami, w tym również Szelechowa, były

ignorowane przez Katarzynę Wielkš. Stosowała ona zasadę laissez-faire. Szelechow

dobrze zdawał sobie sprawę, że rosyjskie prawa do nowego lšdu na północy miały

kruche podstawy. Były tam tylko tymczasowe bazy promyszlenników. To jego

przewidujšca żona zasugerowała, żeby wykorzystali prawo, jakie Katarzyna nadała

kupcom do zakładania stałych osiedli.

Natalia była przystojnš, wysokš kobietš, z lekko tatarskimi rysami, odważnš i

agresywnš, przy tym bardzo pobożnš, podobnie jak jej mšż. Miała głowę do

interesów, lubiła władzę i intrygi. Dawniej Szelechow często zostawiał pod jej

opiekš swoje biura w Irkucku. Wielu uważało, że popełniła mezalians, wychodzšc

za mšż za kogoœ spoza swojej sfery, ale ta ambitna dwójka dobrze

?????I

198

Janet Dałley

się dobrała. Oboje uważali swojš odważnš wyprawę za pierwszy etap większego

przedsięwzięcia.

Pomimo znacznego bogactwa, nie byli w stanie sami pokryć ogromnych kosztów

założenia stałej osady i musieli wzišć wspólników, aby zdobyć fundusze. Kupili i

wyposażyli trzy statki: jednomasztowiec Œwiaty Simeon oraz galioty Trzech

Œwiętych i Œwięty Michał, który odłšczył się w czasie sztormu, a jego los był

nadal nieznany. Postój w porcie Unalaski miał służyć naprawom statków i

uzupełnieniu zapasów żywnoœci przed dalszš drogš na wschód. Zwierzęta ze statku

zostały przetransportowane na tratwach, żeby się mogły paœć na wyspie.

Od czasu, kiedy te ociężałe czworonogi znalazły się na wyspie, Tasza nie musiała

się już zastanawiać, dokšd pobiegło jej najmłodsze dziecko. Michaił był nimi

zafascynowany i zawsze wymykał się, żeby na nie patrzeć. Przestał interesować

się naukš samodzielnego kierowania bajdarkš i sztuki łowieckiej pod kierunkiem

Zachara.

Tasza zatrzymała się na skraju łški, trzymajšc się z dala od zwierzšt.

Przypominała sobie czasy, gdy Andriej usiłował jej wytłumaczyć, jak wyglšda koń.

Zastanawiała się czy jest on podobny do tych zwierzšt z rogami, które nazywano

krowami. Obserwowała, jak krowa wycišga swój długi, gruby język i oblizuje

nozdrza. Taszy wydawało się to ohydne. Rozglšdała się za swoim synem.

- Michaił! - Zobaczyła go obok jednego z niskich zwierzšt o włochatej wełnie,

zwanych owcami. - ChodŸ. Musisz coœ zjeœć.

Niechętnie odsunšł się od zwierzęcia i przybiegł do niej. Wiatr rozwiewał mu

grzywkę.

- Powinnaœ dotknšć ich włosów - powiedział - sš grube i gęste. Całe palce

wcisnšłem między włosy, zanim dotknšłem skóry - powiedział, demonstrujšc to na

swoim wskazujšcym palcu. - Mężczyzna, który ich strzeże, powiedział, że te włosy

nazywajš się wełnš. Oni przędš jš i robiš z niej ubrania.

Przez całš powrotnš drogę do barabara Michaił raczył Taszę różnymi informacjami

o dziwnych zwierzętach, tym co sam zaobserwował lub czego się dowiedział.

Mieszkanie ich było zbudowane w stylu kozackim, z drzwiami z boku. Kiedy

podchodzili do wejœcia, Tasza spostrzegła Ismaiłowa. Towarzyszyli mu duży

mężczyzna o gładkiej twarzy i wysoka kozacka kobieta. Cała

Alaska

199

trójka zbliżała się do jej mieszkania. Nigdy przedtem nie widziała takiej

kobiety z bliska, teraz więc zatrzymała się i wpatrywała w okrywajšce jš obfite

zwoje materiału, spływajšce do ziemi i szeleszczšce przy każdym ruchu. Miała też

na sobie luŸne przykrycie z kapturem, które osłaniało górnš częœć ciała, a ręce

schowane w okršgłym zwitku futra.

Tasza spojrzała na niš, wiedzšc, że cudzoziemka też przyglšda się jej uważnie.

Potem spojrzała na Ismaiłowa i zgięła kolano w ukłonie, jakiego nauczono już

dawno temu.

- Capitainel

Skinšł jej głowš, ale zwrócił się do towarzyszšcej mu pary ludzi. - To jest

matka tego mężczyzny, o którym wam mówiłem. Tasza Tarakanowa. Jest Metyskš.

Kobieta uœmiechnęła się i skinęła głowš Taszy.

- Jestem Natalia Szelechowa.

- Madame. - Tasza ukłoniła się i zauważyła, że kobieta lekko uniosła brwi.

- Czy to jest również twój syn? - Ton chłodnego dystansu pobrzmiewał w głosie

kobiety, kiedy wskazywała na odważnie patrzšcego chłopca stojšcego obok Taszy.

-Tak.

- Przyszliœmy, żeby porozmawiać z Zacharem - wtršcił Ismaiłow. - Czy on jest

tutaj?

- Tak. - Tasza spojrzała na synka. - Powiedz bratu, żeby wyszedł. Michaił

cofnšł się o parę kroków, potem obrócił i pobiegł do drzwi. Wpadł

do œrodka. Ledwie drzwi się zamknęły, kiedy wypadł znowu, za nim szedł spokojnie

Zachar i nieœmiała, zaciekawiona Katia.

Po przedstawieniu Zachara Szelechowom Ismaiłow wytłumaczył cel ich wizyty.

- Powiedziałem im, że bardzo dobrze mówisz po rosyjsku. Szelechow przerwał mu.

- Za kilka dni pożeglujemy na wschód, aby odnaleŸć miejsce, gdzie zbudujemy

stałš osadę dla rodziny. Będziemy potrzebowali do pomocy silnych, młodych ludzi,

takich jak ty. Ludzi, którzy wytłumaczš krajowcom, że chcemy żyć z nimi w pokoju,

zbudować rosyjskie domy, koœcioły i szkoły. Ismaiłow polecał ciebie na tłumacza

naszej wyprawy.

„Rosyjskie domy". Te słowa przypomniały Taszy dawne czasy, gdy

200

Janet Dailey

Andriej opisywał swojš rodzinnš wieœ. Domy z wieloma pokojami, z których każdy

służył innemu celowi. To wydawało się już jak na

wpół zapomniany sen. ......

- Czuję się zaszczycony, że capitaine tak pochlebnie się o mnie wyrażał -

odpowiedział płynnie po rosyjsku Zachar. - Ale gdybym popłynšł z wami, nie

miałby kto polować dla mojej rodziny. Mój brat jest jeszcze za młody.

- Poszukujemy właœnie takich odpowiedzialnych mężczyzn jak ty - skinšł z

uznaniem głowš Szelechow.

- Czy mogę coœ zasugerować, Grigori Iwanowiczu - wtršcił lsmaiłow.

- Tak proszę - powiedział zachęcajšco Szelechow.

- Wydaje mi się że madame Szelechowa będzie potrzebowała kobiety do pomocy.

Osobiœcie mogę poręczyć za matkę Zachara. Ona umie przygotowywać różnorodne

potrawy, odpowiednie dla rosyjskiego podniebienia. Jest czysta i schludna, czego

nie można powiedzieć o wszystkich tubylczych kobietach. I jest wspaniałš

szwaczkš. Gdyby madame Szelechowa zechciała spojrzeć na wyszywany koralikami

kołnierz jej parki. Tasza mówi płynnie po rosyjsku, nie będzie więc trudnoœci

językowych.

- Czy zrozumiałaœ, co on mówił? - madame Szelechowa spytała Taszę.

- Tak - odpowiedziała Tasza, a potem nie mogła powstrzymać się od pytania. -

Czy będziecie budowali domy z wieloma pokojami? Jeden do siedzenia, jeden do

gotowania, a jeden do spania?

- Tak - Szelechow wymienił porozumiewawcze spojrzenie z żonš i oboje

uœmiechnęli się z zadowoleniem - tak będziemy budować.

Cała czwórka rodziny Tarakanowów znalazła się na pokładzie Trzech Œwiętych, gdy

wypływał on z portu Unalaski, kierujšc się do dużej wyspy Kodiak. Oprócz nich

Szelechowowie zabrali jeszcze dziesięciu aleuckich myœliwych i drugiego tłumacza.

Tasza stała przy relingu i patrzyła, jak wulkaniczne szczyty wyspy Unalaska

znikajš jej z oczu, wspominajšc swojš pierwszš podróż na kozackim statku, który

zabrał jš z domu na Attu, oraz noc na bajdarce, kiedy płynęła z Zacharem na tę

wyspę. Nie odczuwała żalu, że jš opuszcza. Jej wspomnienia stšd zawsze będš

kojarzyły się z bólem i cierpieniem.

?

Usytuowana niedaleko lšdu Aleyeska wyspa Kodiak była zamieszkana przez szczep

zwany Koniaga, należšcy do kultury Inuitów, czyli Eskimosów. Kiedy statek

Szelechowa rzucił kotwicę w dużej zatoce na południowo--wschodnim brzegu wyspy,

krajowcy przyjęli wrogo jego propozycje pokojowe. Kilka lat wczeœniej udało im

się wypędzić statek rosyjski ze swoich wód, ale zaćmienie słońca, dwa poważne

zwycięstwa Rosjan w bitwie i wzięcie zakładników szybko poraziły i w końcu

upokorzyły krajowców, których Szelechow nazywał Aleutami.

Zatokę, nad którš zbudował swojš stałš siedzibę, Szelechow nazwał, zgodnie z

nazwš swojego statku, Zatokš Trzech Œwiętych. Większa częœć linii brzegowej była

skalista i stroma, ale płaski pas lšdu otaczał zatokę tworzšc podkowę. Żwirowy

brzeg był dobrym miejscem do wycišgnięcia statków na lšd oraz właœciwym placem

pod budowę. Jednym słowem miejsce to, ochraniane z trzech stron wodš, idealnie

odpowiadało potrzebom. Nie było drzew po tej stronie wyspy, która miała przeszło

sto pięćdziesišt wiorst długoœci i około osiemdziesięciu wiorst szerokoœci.

Trawiaste pagórki przy zatoce nadawały się na pastwiska dla bydła i owiec, a

ziemia była odpowiednia pod uprawę warzyw.

Promyszlennicy, prawie stu pięćdziesięciu mężczyzn, szybko rozpoczęli pracę przy

budowie osiedla. Stanęło pół tuzina domków, z dachami i szczytami w stylu

rosyjskim. Budowali baraki, kuŸnię, biuro, obory, sklep, pomieszczenie do

skręcania lin, magazyn na futra i typowo rosyjskš łaŸnię.

Po roku osada rosyjska w Zatoce Trzech Œwiętych była już solidnie

202

Janet Dailey

zagospodarowana. W ogrodach posadzono ziemniaki, rzepę i posiano rozmaite

warzywa, których nasiona Szelechow przywiózł z Rosji. Bydło i owce pasły się na

œwieżej trawie pokrywajšcej pagórki, tylko wielkie, bršzowe niedŸwiedzie

zamieszkujšce wyspę robiły szkody.

Ale Szelechow nie był w pełni zadowolony. Jeœli mieli roœcić sobie prawa do tej

ziemi przez zasiedlenie i uniemożliwić Brytyjczykom lub Amerykanom zabranie jej,

musieli być ekspansywni. Były tu ogromne nietknięte obszary. Na całym zachodnim

wybrzeżu kontynentu północnoamerykańskiego była tylko jedna jeszcze osada, mały

hiszpański fort San Francisco, założony dziewięć lat wczeœniej. W 1776 roku

Szelechow przybył na Kodiak nie po to, żeby zakładać osadę, ale by założyć

podwaliny imperium.

Wczesnym latem Szelechow zorganizował wyprawę około pięćdziesięciu

promyszlenników i kilku Ajeutów, wyznaczajšc Zachara na jej tłumacza. Wypłynęli

z Zatoki Trzech Œwiętych w czterech dużych bajdarach, w towarzystwie przeszło

stu Aleutów Koniaga w bajdarkach. Celem ich było spenetrowanie pobliskich wysp,

nawišzanie kontaktu z krajowcami, zbadanie stałego lšdu Alaski i zbudowanie

ufortyfikowanej strażnicy w Zatoce Cooka.

Wyprawa ta powróciła pod koniec lata. Rodzina Tarakanowów zgromadziła się dokoła

migoczšcego płomienia lampy olejowej w swoim domu z bali, aby słuchać opowieœci

Zachara z podróży. Katia siedziała ze skrzyżowanymi nogami na macie pokrywajšcej

podłogę z desek, a Tasza na podłodze blisko lampy, żeby lepiej widzieć rozdarcie

sukni madame Szelechowej, które zszywała drobnym œciegiem. Zachar usadowił się

na krzeœle, tak że wszyscy mogli go widzieć, a Michaił u jego nóg.

- Góry otaczały nas ze wszystkich stron, ich białe wierzchołki sięgały nieba. -

Zachar opisywał podróż do wielkiego morskiego ramienia, które Rosjanie nazywali

Zatokš Cooka. - Wszędzie biała woda spływała ze stromych zboczy gór i wpadała do

morza. Towarzyszšcy temu dŸwięk przypominał odległy grzmot. Były tam, rosnšce

nawet przy brzegu wody, drzewa z pniami pięć razy grubszymi niż mężczyzna w

pasie. Chodziłem w ich gšszczu, sš wysokie - dwadzieœcia razy wyższe od

mężczyzny - gałęzie ich spotykajš się w górze i zasłaniajš niebo jak ten dach.

- Czy tam jest cały czas noc? - pytał Michaił.

Alaska

203

- Sš przeœwity, przez które wpada œwiatło - zapewnił go Zachar i mówił dalej. -

Wiele ptaków mieszka na tych drzewach. Widziałem kruki i gęsi - bernikle

białolice, a także małego ptaszka bijšcego skrzydełkami tak szybko, że nie można

ich zobaczyć, przy tym wydajšcego dŸwięki jak pszczoła.

- A krajowcy, których spotkałeœ? Jacy oni sš? - Tasza dowiedziała się od

Aleutów Koniaga, że krajowcy ze stałego lšdu należeli do wojowniczej rasy.

Zachar wzruszył ramionami.

- Większoœć z nich nie lubi Aleutów. Ale handlowaliœmy z nimi skórami. Kilka

wiosek dało nam zakładników. Przy zatoczce Prince William spotkaliœmy Czugaczy i

Kenajów. Tam wiele rodzin mieszka w domach zrobionych z bali. Sš spokrewnieni z

Indianami Kołoszami - niezwykle wojowniczym szczepem mieszkajšcym na wybrzeżu

bardziej ku południu. Był to dziki ludek, którego przebiegłoœć i podstępnoœć

znana była prawie wszystkim północno-zachodnim plemionom. Kołoszy nazywano też

niekiedy Tlinkitami.

Kiedy Michaił słuchał opowieœci starszego brata, opisujšcego spotkanie z

krewniakami niebezpiecznych Kołoszy, przenikał go dreszcz podniecenia. Był

zazdrosny o męskie przygody Zachara, o nowe miejsca, które brat widział i o

dziwnych ludzi, których spotykał. Wszystko, co przydarzyło mu się tego lata i o

czym tak chciał opowiedzieć - o szkole, recytowaniu słów o Œwiętym Bogu, których

nauczył się na pamięć, o tym, że umie poprawnie zrobić znak krzyża - to wszystko

nagle wydało się nieinteresujšce. Michaił westchnšł. Jego brat prawie wszędzie

był i prawie wszystko robił. Wydało mu się, że już nigdy nie będzie miał nic

ciekawego do opowiedzenia.

Następna zima była ciężka dla rosyjskiej kolonii. Wielu myœliwych z oddalonych

obozów cierpiało na szkorbut, a kilku umarło, chociaż Aleuci Koniaga

zaopatrywali ich w œwieżš żywnoœć. Wprawdzie w domu Szelechowa nie brakowało

pożywienia, ale on sam był przytłoczony problemami, które na niego spadły. Tasza

usiłowała wytłumaczyć, że zima zawsze oznacza głód, ale Rosjanin nalegał, żeby

pewna iloœć żywnoœci została zmagazynowana w lecie na zimowe zapasy.

Jeœli Szelechow miał jakieœ wštpliwoœci dotyczšce swojego ryzykownego

204 Janet Dailey

przedsięwzięcia, to zniknęły one wczesnš wiosnš, wraz z przybyciem do Zatoki

Trzech Œwiętych dawno straconego Œwiętego Michaiła, siostrzanego statku Trzech

Œwiętych. Uszkodzony przez burzę, która go oddzieliła od pozostałych, galiot

dotarł do Unalaski poprzedniego roku, Tam, rzucony na skały, poniósł dalsze

szkody, które uniemożliwiły mu żeglugę.

Wkrótce po przybyciu Œwiętego Michaiła Szelechowowie rozpoczęli przygotowania do

powrotu do Rosji, a było to zadanie, które polegało nie tylko na pakowaniu i

przenoszeniu rzeczy na pokład. Trzeba było ustanowić nowego dowódcę osady.

Szelechow wybrał na to stanowisko nowo przybyłego pieriedowika, Samojłowa.

Musiał, on zaznajomić się z całym systemem funkcjonowania kolonii. Pisano

nieskończonš iloœć rozkazów dotyczšcych przyszłych zadań. Tasza słyszała wiele

rozmów, które Szelechow prowadził na ten temat, w tym również o planach zbadania

miejsca zwanego Kaliforniš.

- Tasza - wezwała jš z głównego pokoju madame Szelechowa.

Zanim Tasza odpowiedziała, szybko sprawdziła wodę w samowarze, czy jest

wystarczajšco goršca na herbatę. Potem weszła do głównego pokoju i zatrzymała

się w drzwiach, czekajšc, aż madame Szelechowa zauważy jš. Wysoka, ciemnowłosa

kobieta była odwrócona plecami i stała przed swoim mężem, siedzšcym przy ciężkim

drewnianym stole, na którym leżały papiery i gęsie pióro przy srebrnym kałamarzu.

- Grisza, jeœli zabierzemy tych krajowców, aby pokazać, jakie postępy

zrobiliœmy w cywilizowaniu ich i nauczaniu prawdziwej wiary, łatwiej będzie

przekonać carycę, aby przyznała nam wyłšczne prawo do handlu na tej nowej ziemi.

Wszystkie jej poprzednie informacje o tych obszarach pochodziły z raportów

donoszšcych o bogactwie futer oraz o wykorzystywaniu i uciskaniu krajowców,

przez nieodpowiedzialnych promyszlenników, co bardzo jš rozgniewało -

stwierdziła madame Szelechowa. - Ale z pomocš naszych tubylców możemy pokazać,

co tu można osišgnšć.

- Również doskonałym argumentem sš angielskie statki żeglujšce po tych wodach.

Oni roszczš sobie prawa do wysp, które dawno temu odkryli promyszlennicy. Gdyby

je przejęli, tak jak zamierzajš przejšć amerykańskie wybrzeże, dotarcie do

Syberii nie będzie dla nich problemem. - Szelechow zatrzymał się, kiedy wreszcie

dostrzegł Taszę stojšcš w drzwiach. Szybko przybrał miły wyraz twarzy. - A,

jesteœ, Tasza. WejdŸ.

Alaska

205

- Herbata nie jest jeszcze gotowa - powiedziała, nie rozumiejšc znaczenia ich

planów ani tego, co mieli nadzieję osišgnšć.

- Herbata? Tak... napijemy się póŸniej - zlekceważył jej propozycję.

- Madame Szelechowa i ja chcieliœmy przedyskutować z tobš innš sprawę.

- Jak wiesz, bierzemy ze sobš do Rosji małš grupę tubylców. - Madame Szelechowa

przejęła inicjatywę. - Chcemy, żeby zobaczyli, jak wielkie sš nasze miasta i

wsie i w jaki sposób żyjemy.

- Wiem o tym. - Tasza słyszała, jak mówili o tym przedtem. Dla Aleutów nie było

to rzeczš niezwykłš. Wielu z nich przez ostatnie lata odwiedzało ten kraj,

przywożšc wiadomoœci i dzielšc się wrażeniami.

- Twój syn, Michaił, jest bardzo zdolnym chłopcem i szybko się uczy

- powiedział Szelechow, a Tasza poczuła dreszcz niepokoju. - Chcemy go zabrać ze

sobš, żeby mógł kształcić się w naszych szkołach.

- Do Rosji? On jest za młody - Tasza protestowała w panice - ma dopiero

dziesięć lat.

- Właœnie w tym wieku nasze dzieci idš do szkoły, gdzie uczš się czytać i pisać

- tłumaczyła cierpliwie madame Szelechowa. - Michaił może się nauczyć rozmaitych

rzeczy - nawigacji, handlu, budowy statków - co będzie z wielkš korzyœciš dla

osady, kiedy powróci.

- Nie. Powiedzieliœcie, że dziecka nie można zabrać do Rosji. Ono należy do

matki. - To było jedno z pierwszych zarzšdzeń wydanych przez Szelechowów, kiedy

zakładali osadę na Kodiaku. Kobieta nie musiała się bać, że jej dziecko będzie

odebrane przez rosyjskiego ojca. Tak mówili.

- On nie jedzie tam na zawsze, tylko aby się uczyć - odpowiedział Szelechow. -

Madame Szelechowa i ja dopilnujemy, żeby powrócił.

- To jest tylko tymczasowe, jak powiedział Grisza - dodała madame.

- Podróż do Rosji będzie wspaniałym doœwiadczeniem dla Michaiła. Z pewnoœciš

zgodzisz się z tym, Tasza. - Ale Tasza rozumiała tylko, że jej młodszy syn

opuœci jš i powróci nie wiadomo kiedy. Usłyszała jakiœ dŸwięk za sobš. Odwróciła

się i zobaczyła Michaiła stojšcego za framugš.

- Michaił. Miałeœ polować z Zacharem - skarciła go.

Wszedł z minš winowajcy, zerkajšc na Szelechowów. Ale nie wytłumaczył swojej

obecnoœci, tylko spojrzał na Taszę błyszczšcymi oczami.

- Ja chcę jechać.

206

Janet Dailey

- To jest tak daleko - szepnęła.

- Ja chcę tam jechać - nalegał Michaił, potem opuœcił głowę, jak gdyby czuł się

winny, że sprawia jej ból.

Tasza wyprostowała się i popatrzyła na Szelechowów.

- Jak długo go nie będzie?

- Pięć lat - Madame Szelechowa uœmiechnęła się z zadowoleniem. - Tyle czasu

będzie trwała edukacja Michaiła.

Popołudniem wczesnego jata Tasza stała na długim języku piasku, który zakręcał

do Zatoki Trzech Œwiętych i patrzyła na galiot kierujšcy się na otwarte morze.

Jej wzrok przylgnšł do małej figurki na pokładzie, a serce było ciężkie.

?

Zatoka Trzech Œwiętych, Kodiak Lato 1790 roku

Kjedy po osadzie rozniosła się wieœć o wpływajšcym do zatoki statku, Tasza

porzuciła skóry wydry, które właœnie czyœciła, i pospieszyła na plażę. Żona

Zachara szła za niš z kołyskš na plecach, w której niosła czteromiesięcznš córkę,

Larissę. Razem z zebranym tłumem Tasza z niecierpliwoœciš czekała na ukazanie

się statku, majšc nadzieję, że tym razem przybędzie nim Michaił.

Od czasu jego wyjazdu osada mało się zmieniła. Nie budowano nic nowego, chociaż

duże zbiorowisko Aleutów Koniaga mieszkało teraz w najbliższym sšsiedztwie.

Wiatry morskie spatynowały belki pierwszych budynków, a dowództwo objšł Grek,

Jewstrat Delarow.

Wreszcie Tasza dojrzała żagle na tle tak rzadko teraz niebieskiego nieba. Statek

wolno wszedł do zatoki i manewrował w ustronnym basenie, obwiedzionym

zakrzywionym pasem piasku. Miedziane armaty na pokładzie błyszczały w słońcu.

Kiedy statek rzucił kotwicę, Tasza z niepokojem œledziła krzštajšcych się

mężczyzn, szukajšc między nimi Michaiła, ale nie mogła go dostrzec.

Stary Ismaiłow, oficjalny przedstawiciel rosyjskiego rzšdu w Zatoce Trzech

Œwiętych, szedł plażš w pełnej gali, z guzikami munduru ledwie dopinajšcymi się

na wydatnym brzuchu. Władczo zażšdał łodzi, żeby popłynšć na statek.

Widzšc Zachara pomiędzy mężczyznami spychajšcymi łódŸ na wodę, Tasza podbiegła

do niego.

- Płyń z Ismaiłowem i zobacz, czy Michaił jest na statku - mówišc szybko,

starała się dotrzymać mu kroku. - Jeœli go nie ma, spytaj, czy może coœ o nim

wiedzš.

208 Janet Dailey

Zachar skinšł głowš. Woda zatoki obmywała stopy Taszy, która zatrzymała się, gdy

Ismaiłow wchodził do łodzi. MężczyŸni wiosłowali w kierunku statku, a Ismaiłow

stał na dziobie łodzi, wcišż ten sam arogancki nawigator, chętny do przebywania

w kompanii równych sobie, chociaż lata hulanek postarzyły go mocno.

Mimo że nie wierzyła w szybki powrót Ismaiłowa na brzeg, Tasza czekała

cierpliwie na jakiœ znak od Zachara, potwierdzajšcy obecnoœć Michaiła na

pokładzie. Ale on nie dał żadnego znaku i, jak zwykle, była głęboko rozczarowana.

Odwróciła się i poszła z powrotem do chaty, wiedzšc, że Zachar przyjdzie tam po

powrocie ze statku.

Po upływie dłuższego czasu, kiedy zeskrobywała cuchnšce mięso ze skóry wydry,

zobaczyła Zachara idšcego wolno w jej kierunku. Wyprostowała się i usiadła na

piętach, nieœwiadomie œciskajšc mocniej w ręku drewnianš rękojeœć noża ulu.

Szedł ciężko, z opuszczonš głowš i obwisłymi ramionami. Tasza poczuła, że strach

łapie jš za gardło. Stało się coœ złego. Upuœciła nóż w kształcie półksiężyca,

wstała i zacisnęła mocno ręce, czekajšc, kiedy do niej podejdzie.

- Czego dowiedziałeœ się o Michaile? - spytała.

Spojrzenie jego niebieskich oczu zrazu spoczęło na jej twarzy, potem powędrowało

w dal.

- Oni nic nie wiedzieli. Wypłynęli z Ochocka w zeszłym roku, ale nie sš od

Szelechowa.

Jej zmarszczone czoło drgało.

- A więc o co chodzi? Co się stało?

Kiedy Zachar podniósł głowę, zobaczyła głęboki smutek w jego oczach.

- Oni je odnaleŸli - powiedział. - Człowiek na statku mówił mi, że cztery lata

temu nawigator Pribyłow odkrył wyspy uchatek.

Ze œciœniętym gardłem Tasza odwróciła się i uklękła na ziemi. Podniosła nóż ulu

i zaczęła ponownie czyœcić skórę wydry. Serce miała złamane myœlšc o swoim

bracie i o dawnym trybie życia jej ludu.

Statek zakotwiczony w Zatoce Trzech Œwiętych nazywał się Sława Rosiji. Była to

wyprawa naukowa pod komendš kapitana Josepha Billingsa, który pływał z Cookiem

po tych wodach, a teraz badał je znowu w służbie carycy. Ekspedycji towarzyszył

prawosławny duchowny, ubrany w czarnš sutannę i wysoki kapelusz.

Alaska 209

Obecnoœć na statku duchownego wprawiła myœliwych rosyjskich w wielkie

podniecenie. Kilku pospieszyło na plażę, żeby czekać, aż mężczyzna w czarnej

szacie zejdzie na brzeg. Kiedy pop stanšł na piasku, niosšc złoty krzyż, uklękli

i przeżegnali się. Duchowny odmówił modlitwę za dusze promyszlenników i pogan,

których serca nie znały jeszcze Ewangelii Chrystusowej.

Przez następne dwa dni Zachar wydawał się Taszy podejrzanie spokojny, coraz

bardziej pogršżony w smętnym milczeniu. Wiedziała, że wiadomoœć o odkryciu wysp

uchatek przez Pribyłowa była dla niego ciosem. Zniknšł miraż powrotu do dawnego

trybu życia, zarówno dla niego, jak i dla wszystkich innych.

Kilka razy widziała, jak stojšc przed swojš chatš, patrzył na rozstawione

namioty na plaży, szczególnie na ten, do którego Boży Człowiek zwoływał

myœliwych i żeglarzy na modlitwę. Dużo też czasu spędzał wpatrujšc się w Katię i

ich córkę, z wyrazem zmartwienia na twarzy.

Pewnego ranka szybko podszedł do chaty z radoœciš w jasnych i czystych oczach.

Zwrócił się wprost do swojej żony Katii, bioršc jš za rękę. Jego uœmiech wydawał

się opromieniać wszystko.

- Rozmawiałem z duchownym - powiedział. - Zgodził się ochrzcić naszš córkę i

ciebie... i dać nam œlub.

- Dać œlub? - zmarszczyła się Katia. - Co to słowo znaczy? Zachar szukał

właœciwego wyjaœnienia.

- To znaczy, że złożymy Œwiętš Przysięgę przed Bogiem, a ty obiecasz, że ja

będę jedynym mężczyznš, z którym będziesz żyła do końca życia. Ja też obiecam,

że ty będziesz jedynš kobietš... I że będziemy żyć zawsze razem. - Patrzył na

niš z napięciem. - Czy rozumiesz?

- Tak. - Wydawała się jednak niezbyt tego pewna.

Tasza niewiele wiedziała o tym rosyjskim zwyczaju zwanym małżeństwem, ale

rozumiała, co chce zrobić jej syn. Zachar zrozumiał, że jeœli jego rodzina ma

przetrwać, to musi współżyć z Rosjanami. Umiał mówić ich językiem, nosił ich

ubrania i mieszkał w chacie w rosyjskim stylu. Teraz chciał przyjšć ich wiarę w

Stwórcę, którego nazywali Bogiem.

Następnego dnia poszli do popa. Najpierw Katia i Larissa zostały ochrzczone, a

potem Zachar i Katia zawarli formalne małżeństwo.

O ile Tasza mogła się zorientować, wspólne życie dla Rosjan nie oznaczało tego

samego co małżeństwo. Dwoje ludzi mogło umówić się, że będš żyć

210

Janet Dailey

razem, ale z błogosławieństwem Bożym miało to większe znaczenie. Rosyjski sposób

życia był bardzo odmienny.

Patrzšc, jak Sława Rosiji wypływa z portu, zastanawiała się nad zmianami, jakie

znajdzie w Michaile, kiedy on wreszcie powróci.

Minšł rok i żaden statek od Szelechowa nie pojawił się, aby przywieŸć zapasy i

wymienić ludzi, którzy już odbyli swojš pięcioletniš służbę. Ostatni statek z

zapasami do wsi Trzech Œwiętych przybył trzy lata wczeœniej. Pomimo ostrożnego

wydzielania produktów, nie było już herbaty w magazynie i zostało tylko tyle

żytniej mški, żeby piec chleb w niedziele i dni œwišteczne. Ludzie coraz

częœciej narzekali, że Szelechow zapomniał o nich.

Po powrocie z wyprawy na ryby Zachar oddał połów matce do oczyszczenia i

wycišgnšł swojš bajdarke poza linię przypływu. Kiedy jš przewracał, żeby

skórzane boki mogły wyschnšć, zauważył zbliżajšcy się do plaży bajdar z

płóciennymi żaglami.

To była obca łódŸ. Wyprostował się z lekka mrużšc oczy, zainteresowany, kto nim

płynie. Widok zasłaniały mu mewy, które walczyły o wnętrznoœci ryb, czyszczonych

obok przez jego matkę. Bicie ich skrzydeł i skrzeczenie powodowały ogłuszajšcy

hałas.

Przeszło tuzin Rosjan płynęło skórzanš łodziš, ale żadnego z nich Zachar nie

znał, chociaż zauważył, że ich wodoodporne kamlejki nosiły znaki Aleutów z

Unalaski. Kiedy zbliżali się do brzegu, widział ich wynędzniałe twarze i

skołtunione brody. Wszyscy byli obcy, nie było wœród nich myœliwych z oddalonych

obozów na wyspie.

- Kim oni sš?

Zachar spojrzał na matkę, która stała teraz obok niego, trzymajšc pod pachš

koszyk wypatroszonych ryb, i bezradnie potrzšsnšł głowš. Inni ludzie z osiedli

też œcišgali na plażę. Kiedy bajdar był już na płytkiej wodzie, kilku mężczyzn

wyskoczyło z niego i przecišgnęło łódŸ na piasek.

- Dzięki Œwiętej Matce, udało nam się - powiedział jeden z nich łamišcym się

głosem.

Potem wszyscy zaczęli mówić naraz. Byli załogš Trzech Œwiętych, statku z

zapasami, który Szelechow wysłał poprzedniego roku. Galiot został zniszczony

przy Unalasce podczas sztormu i większoœć towarów przepadła. Dwa następne

bajdary z ludŸmi ze statku powinny być tu wkrótce.

Alaska

211

- Pomóżcie nam. Mamy chorego.

Kiedy Zachar pomagał wynosić z łodzi nieprzytomnego, rozpalonego goršczkš

mężczyznę, ktoœ powiedział:

- BšdŸcie ostrożni. Baranów jest nowym zarzšdcš przysłanym przez Szelechowa...

jeœli jeszcze żyje.

Umyœlny pobiegł zanieœć wiadomoœci do wsi, a Zachar i dwóch promysz-lenników

niosło chorego na zapalenie płuc mężczyznę do osady. Grek Delarow, sprawujšcy

obecnie władzę, rozkazał, żeby zanieœć Baranowa do chaty, którš przedtem

zajmowali Szelechowowie. Idšca za nimi Tasza również tam weszła. Jeœli ten

Baranów jest nowym zarzšdcš wysłanym przez Szelechowa, na pewno będzie coœ

wiedział o jej synu, Michaile. On musi wyzdrowieć.

Nikt nie protestował, kiedy pomagała zdjšć choremu nieprzemakalnš parkę i buty

mukluk. Jego rozpalona skóra pokryta była potem, więc szybko przykryła go

futrami.

Przez kilka następnych dni Tasza opiekowała się przybyszem, słuchajšc

rozdzierajšcego kaszlu i chrapliwego oddechu, pilnujšc go podczas napadów

dreszczy i majaczeń i wlewajšc łyżeczkš bulion przez spękane wargi. Wiele osób w

wiosce nie spodziewało się, że chory wyzdrowieje, ale Tasza nie ustawała w

wysiłkach, aby utrzymać go przy życiu.

Siedziała przy łóżku, bacznie obserwujšc tego mężczyznę, który był głównym

tematem rozmów w obozie. Fizycznie Aleksander Andriejewicz Baranów nie

prezentował się okazale. Był niski, chudy i żylasty, z ziemistš cerš. Miał

czterdzieœci pięć lat, dokładnie tyle co Tasza. Wiek przemieszał jej czarne

włosy siwymi pasmami, ale i jego płowe włosy z rudawym odcieniem tak

przerzedziły się na czubku głowy, że œwiecił łysinš. Nie wyglšdał na wodza

mężczyzn, szczególnie takich jak muskularni, szorstcy promyszlennicy.

Wiadomoœci o Baranowie znosił do chaty Zachar. Ismaiłow wyrażał głębokš pogardę

dla wyboru dokonanego przez Szelechowa. Ten człowiek był pospolitym kupcem, nie

zaliczał się do uprzywilejowanego grona nawigatorów jak Delarow. Nie miał też

doœwiadczenia w życiu na Wyspach Aleuckich. Co gorsza, przedtem nigdy nie był na

morzu, a przez cały czas podróży cierpiał na chorobę morskš. Inni mówili, że

jest za stary na tak trudne warunki. Patrzcie, od razu się rozchorował po

podróży w otwartym bajdarze, jedzeniu surowych ryb i spaniu na powietrzu.

Jak twierdzili rozbitkowie, miał jednak niespożytš energię. Kiedy zimowali

212

Janet Dailey

na Unalasce, robił wyprawy odkrywcze, nauczył się języka aleuckiego,

posługiwania się bajdarkš, polowania na wydrę morskš. Był inteligentny i miał

mnóstwo pomysłów.

Te sprzeczne opinie nie robiły wrażenia na Taszy, która słuchała ich tylko w

nadziei, że dowie się czegoœ o Michaile. Baranów poruszył się pod futrami i

uniósł ciężkie powieki. Skupiła na nim uwagę, kiedy otworzył oczy i usiłował

zwilżyć spękane wargi.

- Wody. - Głos był cichy i ochrypły.

Tasza wzięła cynowy kubek, podparła chorego ramieniem i przyłożyła mu kubek do

ust, pozwalajšc pić małymi tylko łykami. Kiedy skończył, położyła go z powrotem

na łóżku. Przez półprzymknięte oczy tępo rozglšdał się po otoczeniu.

- Gdzie jestem?

Tasza zauważyła, że oczy znowu nabrały wyrazu, nie tak jak dotšd. - Jesteœ w

chacie Delarowa, we wsi Trzech Œwiętych.

- A - wyjškał z zadowoleniem i natychmiast zaczšł kasłać. Posadziła go znowu,

żeby mógł wykrztusić flegmę. Kiedy atak kaszlu minšł, osłabł, posyłajšc jej

jednak spojrzenie pełne wdzięcznoœci.

- Czy nie wiesz, gdzie jest mój syn? Szelechow wzišł go do Rosji szeœć lat temu,

a on jeszcze nie powrócił. Nazywa się Michaił Tarakanow. Czy Szelechow wspominał

o nim w rozmowie z tobš?

Nie majšc siły odpowiedzieć, Baranów potrzšsnšł przeczšco głowš i zamknšł oczy.

Tasza opadła na krzesło czujšc, że znowu opuszcza jš nadzieja. Inni wrócili

poprzednim statkiem aprowizacyjnym, ale gdzie był jej syn? Wydawało się, że nikt

tego nie wie.

r o miesišcu Baranów czuł się na tyle dobrze, że mógł wstać i chodzić po osadzie,

która była jego nowš posiadłoœciš. Wczesnš jesieniš dotarły na Kodiak dwa

bajdary wiozšce resztę rozbitków. Zostawiajšc opiekę nad osadš w rękach Delarowa,

Baranów w towarzystwie Zachara i kilku Aleutów wyruszył, żeby poznać wyspę i

zaznajomić się z krajowcami, którzy nazywali go Nanuk - wielki, biały przywódca

polowania.

Z nastaniem wiosny wodowano Œwiętego Michaiła. Delarow wraz z promy-szlennikami,

którym skończył się kontrakt i którzy nie mieli długów w sklepie tutejszej

Kompanii, wsiedli na statek i pożeglowali do Rosji.

Alaska 213

Po odjeŸdzie Delarowa Baranów energicznie zajšł się swoimi obowišzkami i

wprowadził ostrš dyscyplinę. Flaga rosyjska z dwugłowym orłem imperium Romanowów

była opuszczana z masztu każdego wieczora, z towarzyszeniem salwy z dział, a

mężczyŸni stali przy tym na bacznoœć. Zabroniono gier hazardowych. Pić wolno

było tylko poza godzinami służby, i to tylko kwas robiony głównie z żurawin. Nie

pozwolono również wykorzystywać tubylczych dziewczyn w charakterze prostytutek,

mężczyzna wybierał kobietę i pozostawał z niš. W niedziele i dni œwišteczne

czytano modlitwy, organizowano uroczystoœci, ze œpiewami i tańcami, w których

brał udział sam zarzšdca.

W lecie morze było spokojniejsze, co ułatwiało polowania na wydrę morskš.

Baranów zgromadził w Zatoce Trzech Œwiętych tubylczš flotę myœliwskš, złożonš z

szeœciuset dwuosobowych bajdarek, obiecujšc Aleutom Koniaga pewnš iloœć żelaza

za każdš skórę i zapewnił ich, że rosyjski promyszlennik będzie przydzielony do

każdego zespołu bajdarek. Jego plany nie ograniczały się tylko do wypraw

łowieckich. Na południe i wschód od Kodiaku angielskie i amerykańskie statki

pływały po wodach Archipelagu Aleksandra i zatoczki Prince William, odbierajšc

Rosjanom zyski z handlu. Instrukcje, które dał mu Szelechow, były jasne: oprócz

ufortyfikowanej strażnicy przy Zatoce Cooka, należało zbudować również inne przy

Prince William i na południowo-wschodnim wybrzeżu. Caryca nie dała Szelechowowi

monopolu na eksploatację całego terenu. Dostał jednak wyłšczne prawa do ziem,

które obecnie zajmował lub mógł jeszcze skolonizować. Baranów miał zamiar przy

okazji swojej wyprawy myœliwskiej zbadać te tereny i wybrać miejsca na nowe

strażnice.

Długie bajdarki pokrywały pas piasku, na którym stała osada. Było to wielkie

zgromadzenie tubylczych myœliwych. W półœwietle letniej nocy postacie leżšce

między nimi wyglšdały jak ciemnobršzowe zjawy. Tasza stała przed chatš i

patrzyła na lœnišcš wodę zatoki. Zestarzałam się, pomyœlała. Sen często jš

odbiegał.

Usłyszała za sobš ciche kroki. Był to Zachar.

- Słyszałem, jak wychodziłaœ z chaty - powiedział.

- Lato nie sprzyja spaniu. - W cichym powietrzu bezwietrznej nocy słyszała

niespokojny ryk bydła na pobliskich pagórkach. - Myœlę, że niedŸwiedzie też nie

œpiš.

- Myœlałaœ o Michaile - powiedział Zachar. Tasza nie przeczyła.

214

Janet Dailey

- Zastanawiam się, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. - Bolesna tęsknota nie

opuszczała jej nigdy.

- Nie jesteœ samotna - powiedział Zachar. - Masz Katię, Larissę i mnie.

- Tak. - Oni również byli z jej ciała i krwi. Ale Michaił był jej najmłodszym.

Jak mogła powiedzieć Zacharowi, który również był jej synem -jej pierworodnym -

że Michaił był dla niej kimœ szczególnym? Nie mogła. Więc uœmiechnęła się słabo

do niego, pozwalajšc mu wierzyć, że jš pocieszył. - To prawda. - Jej wzrok

przeniósł się na zatłoczonš plażę. - Przy tak wielkiej liczbie myœliwych

przywieziecie dużo skór wydry w tym sezonie. Będziesz mógł kupić dużo tytoniu. -

Będšc Metysem Zachar pracował dla Kompanii na zasadzie udziału, jak wszyscy

promyszknnicy, i miał swój własny rachunek w kantorze.

- Jest niewiele tytoniu. Wszyscy dodajš kory wierzbowej, żeby im tytoniu

starczyło na dłużej - powiedział.

- Kiedyœ muszę spróbować zapalić twojš fajkę, żeby sprawdzić, na czym polega ta

przyjemnoœć - stwierdziła.

Zachar zaœmiał się cicho.

- Kupię ci fajkę.

Ochrypłe ptasie krzyki, dochodzšce z kolonii petreli, wypełniły ciszę nocnš,

zagłuszajšc słabsze głosy alk, nurzyków i innych ptaków. Patrzyła na stado

przecinajšce niebo niby długi pas ciemnego dymu.

Nagle poczuła, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, co w tych rejonach

zdarzało się często. Czekała, aż to słabe drganie ustanie, i ziemia będzie znowu

pewnym oparciem. Wstrzšsy były jednak coraz silniejsze i straciła równowagę.

Zachar złapał jš i pocišgnšł na falujšcy piasek.

Dokoła słychać było hałas, brzęk spadajšcych przedmiotów i paniczne krzyki ludzi

zbudzonych ze snu gwałtownym trzęsieniem ziemi. Drewniane belki budynków jęczały

tršc o siebie, a domy drżały w posadach. Tasza, której serce biło gwałtownie,

przytulała się do wibrujšcego żwiru. Usłyszała złowieszczy dŸwięk pękajšcego

drewna i spojrzała z niepokojem na obsuwajšcš się właœnie chatę.

- Katia! - Zachar pełznšł do drzwi, ale Tasza powstrzymała go.

- To zbyt niebezpieczne.

W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły. Katia wyszła chwiejnym krokiem,

trzymajšc w ramionach Larissę. Futryna pękła. Belki skrzypiały i rozpadały się.

Alaska

215

Larissa popłakiwała. Katia szła przed siebie, przy każdym kroku tracšc równowagę,

bo ziemia wibrowała coraz gwałtowniej. Upadła, zakrywajšc opiekuńczo ciałem

Larissę. Zachar dotarł do nich z trudem i uklškł obok.

W całej wsi panował chaos. Ludzie potykali się idšc chwiejnie po drżšcej ziemi.

Wszędzie toczyły się beczki, stale spadało coœ z dachów i wzniesień. W zatoce

fale o małych białych grzbietach tańczyły poruszane trzęsšcym się dnem morskim.

Powoli wstrzšsy uspokoiły się. Wszystko trwało bardzo krótko, ale Taszy wydawało

się, że minęły godziny. Nie wiedzšc, czy to na pewno już koniec wstrzšsów,

leżała wcišż na ziemi, czujšc jej zanikajšce drgania.

Inni również przezornie odczekali, zanim podnieœli się na nogi. Zachar pomógł

Taszy wstać. Trzęsła się nadal w œrodku, kiedy ostrożnie szła po żwirze, nie

wierzšc jeszcze w stabilnoœć gruntu.

Katia siedziała, starajšc się uspokoić swojš płaczšcš córkę. Larissa nie była

jedynym przestraszonym i płaczšcym dzieckiem we wsi, wtórowało jej wiele innych.

- Nic ci się nie stało? - Katia z niepokojem spojrzała na Taszę. Wstała i

kołysała Larissę na rękach.

-Nie.

Tasza patrzyła na zniszczenia wywołane wstrzšsami. Nic nie pozostało na miejscu.

Budynki stały przekrzywione, jedne pochylone na bok, inne wygięte od fundamentów.

Różne przedmioty, duże i małe, były porozrzucane dokoła. Ludzie, jeszcze

oszołomieni, poruszali się pomiędzy nimi ostrożnie wybierajšc drogę.

- Patrzcie! Patrzcie! - Po tym okrzyku zewszšd zaczęły się rozlegać rozpaczliwe

wrzaski.

Tasza obróciła się, żeby spojrzeć na zatokę, nagle zdajšc sobie sprawę, że ciche

dudnienie przeszło w głoœny szum. Wysoka, czarna œciana, która przysłoniła

horyzont, była coraz wyższa i coraz bliżej. Woda. To była woda, gigantyczna fala

nadcišgajšca z niebywałš szybkoœciš w stronę tego kawałka lšdu.

- Biegnij! - krzyknšł Zachar, łapišc Taszę wpół i cišgnšc za sobš. Histeryczne

krzyki przerażenia mieszały się ze spotęgowanym rykiem fal. Biegli razem z

ogarniętym panikš tłumem. Tasza chciała uciekać prędzej, ale nie mogła.

Spojrzała z przestrachem przez ramię. Szczyt fali, pokryty białš pianš, zawisł

wysoko nad pasmem piasku, pięć lub dziesięć razy wyższy od

216

Janet Dailey

budynków na jego drodze. Czuła ruch nadchodzšcej fali, zapach morza w powietrzu

i smak wody morskiej w ustach. Nie było ucieczki.

W chwilę póŸniej była w zasięgu fali, której siła rzuciła jš o piasek. Ledwie

spostrzegła, że Zachar łapie jej rękę. Czuła tylko nacierajšcš wodę, wbijajšcš

jej ciało w ziemię. Wstrzymywała oddech, a jej płuca niemal pękały. Woda wcišż

waliła.

Walczyła z pochłaniajšcš jš potęgš morza usiłujšcego zmyć jš z piasku i wcišgnšć

w głšb. Kurczowo trzymała rękę Zachara, a siła wody rzucała jej nogami na

wszystkie strony. <

Zderzyła się z Zacharem, potem fala œcišgnęła ich oboje z piasku, wlokšc do tyłu.

Zaczęło brakować jej sił, powietrza i woli, żeby oprzeć się temu ciemnemu,

wodnemu œwiatu. Następna fala przewaliła się ponad jej głowš i Tasza

instynktownie zaczerpnęła powietrza. Powłóczyła kolanami po żwirowym dnie zatoki.

Walczyła, żeby dotrzeć do brzegu, wbrew pršdowi. Straciła kontakt z Zacharem.

Chciała poszukać syna, ale wcišż cała jej energia skierowana była na to, żeby

nie dać się wcišgnšć morzu. Rzucała krótkie spojrzenia dokoła, ale w wodzie

kłębiło się zbyt wiele głów, zbyt wiele ciał. Na wpół idšc, na wpół pełznšc

Tasza dotarła do płytkiej wody, gdzie mogła wreszcie stanšć, trzęsšc się z

wyczerpania.

Oddychajšc z trudnoœciš, obróciła się ku morzu, szukajšc syna. Zewszšd dobiegały

krzyki i wołania o pomoc. Tylu ludzi było w wodzie; niektórzy nieporadnie

grzęŸli, inni brnęli w kierunku plaży. Wielu starało się im pomóc, mimo ogromnej

iloœci przedmiotów przewalajšcych się po falach - kawałków dachów, drewna,

beczek, kajaków.

- Zachar. - Zobaczyła, jak klęczał w wodzie starajšc się doczołgać do bliskiego

brzegu, kaszlšc i krztuszšc się.

Przed chwilš nie miała siły na uczynienie kroku. Teraz biegła przez wodę do

swojego syna. Złapała go za ramię i starała się docišgnšć do plaży, ale był zbyt

ciężki. Ktoœ biegł obok rozpryskujšc wodę.

- Pomóż mi - zawołała Tasza.

Baranów brnšł w jej kierunku. Sam zaczšł cišgnšć Zachara, żeby go bezpiecznie

doprowadzić na plażę. Tasza była tuż za nimi. Woda morska wydobywała się z ust

Zachara, który zaczšł kasłać i wreszcie złapał oddech. Tasza otarła mu œlinę z

ust, potem usiadła obok niego na piasku z trudem chwytajšc powietrze.

Alaska

217

- Czy widziałeœ Katię? - spytała. -Nie.

Tasza patrzyła na gotujšce się morze. Dostrzegła błyszczšcš łysš głowę Baranowa.

Brnšł w wodzie do bioder, starajšc się dotrzeć do bezradnej kobiety - Katii.

Zostawiajšc Zachara, Tasza pospieszyła w tamtym kierunku. Słyszała, jak jej

synowa wołała o pomoc.

Kiedy Baranów znalazł się przy Katii, wcisnęła mu córkę w ramiona.

- WeŸ moje dziecko.

Tasza zobaczyła, jak fala podnosi ciężkš, drewnianš belkę i obraca niš.

- Katia! - krzyknęła, ale na nic się to nie zdało. Już jej nie było. - Nie! -

Tasza nie mogšc uwierzyć weszła głębiej do wody.

Baranów oddał jej Larissę i pospieszył ratować innych. Tuliła płaczšce dziecko

do piersi, nie zważajšc na fale rozbijajšce się o nogi i pršd cišgnšcy jej stopy,

patrzyła na miejsce, gdzie po raz ostatni widziała żonę swojego syna. Długo

patrzyła.

Łkania wnuczki przywróciły jš do rzeczywistoœci. Spojrzała na trzęsšcš się z

zimna dziewczynkę i potarła policzkiem jej czoło, mocno zamykajšc oczy. Po

chwili podniosła głowę i brnęła przez wodę do brzegu, gdzie czekał Zachar.

Przez resztę nocy siedzieli przytuleni do siebie, ogrzewajšc się własnymi

ciałami.

Dopiero o brzasku można było zobaczyć pełny obraz zniszczenia. Żaden budynek nie

pozostał nietknięty. Fala z całš siłš przeszła nad domami rozwalajšc je na

kawałki i rozrzucajšc na piasku. Niektóre towary i zapasy zaginęły lub zostały

uszkodzone, podobnie jak większoœć bajdarek, zniszczonych lub zabranych przez

morze. Strat w ludziach było niewiele. Ocalał także zakotwiczony w basenie

jednomasztowiec Œwięty Simeon, ponieważ pas lšdu osłabił siłę fali, która

oszczędziła statek.

W osadzie straty materialne były ogromne, zarówno Rosjan, jak i krajowców.

Aleuci Koniaga uznali kataklizm za przejaw gniewu bóstw morza. Tasza próbowała

przeszukać rumowisko w swojej chacie, ale nie mogła się do tego zmusić.

Przybiegła do niej płaczšca Larissa, szukajšc matki.

- Utopiła się w morzu - powiedziała po prostu Tasza.

- Gdzie ona jest? - œmierć była pojęciem przerastajšcym zdolnoœć rozumienia

dwuletniego dziecka.

- W morzu. - Tam gdzie umarł brat Taszy, Prosty Chód.

- Nie - odezwał się Zachar. - Ona jest w niebie. Powinniœmy modlić się za

218 Janet Dailey

niš. - Schylił głowę i wyrecytował kilka luŸnych zdań zasłyszanych od duchownego,

potem przeżegnał się i wzišł rękę córki, żeby zrobić niš znak krzyża.

Nieco póŸniej Baranów zwołał wszystkich i ogłosił, że wieœ nie będzie

odbudowywana, lecz przeniesiona na wschodniš stronę wyspy Kodiak, gdzie było

drewno i wysoki brzeg. Poza tym wyznaczył grapę mężczyzn, którzy mieli

natychmiast wypłynšć z Ismaiłowem na Œwiętym Simeonie. W miejscu, które wybrał,

mieli rozpoczšć ršbanie drzew na budulec potrzebny do wzniesienia nowej osady.

Aleutów Koniaga wysłał do domów, polecajšc im zebrać się za miesišc we wsi, aby

wyruszyć na polowanie. Bez względu na przeszkody, zdecydowany był znaleŸć

lokalizację na nowe strażnice, zgodnie z rozkazem Szelechowa. Jego energia i

determinacja ożywiły obóz, zastępujšc apatię i biernoœć ludzi entuzjazmem w

dšżeniu do realizacji nowych celów. Nawet stary Ismaiłow nie miał nic przeciwko

jego planom. Ci, którzy pozostali w osadzie, zajęli się ratowaniem resztek

dobytku ocalałych po trzęsieniu ziemi.

Nowe miejsce otoczone było lasem dostarczajšcym gotowy budulec. Naturalny port

nie był tak duży jak w Zatoce Trzech Œwiętych, ale głębszy i bardziej osłonięty.

Baranów nazwał to miejsce Œwięty Paweł i pracował tam siekierš razem ze

wszystkimi. Żeby nie stracić sezonu myœliwskiego, chciał najpierw postawić

œciany. Dachy można było położyć póŸniej, po powrocie z polowania. Kiedy Aleuci

Koniaga w liczbie około stu pięćdziesięciu bajdarek przybyli w wyznaczonym

czasie, Baranów zostawił w Œwiętym Pawle małš grupę mężczyzn i wyruszył razem z

myœliwymi.

Było to długie i pracowite lato dla Taszy. Nie miała czasu na rozpacz, ponieważ

musiała wychowywać dziecko. Zycie na tej ziemi było zawsze walkš.

Kiedy pierwsza bajdarka wracajšca z wyprawy wpływała do portu, Tasza wzięła

Larissę i dołšczyła do tłumu rosyjskich myœliwych, kobiet i dzieci czekajšcych

na brzegu. Zachar płynšł w dwuosobowej łodzi. Wiosłował Aleuta siedzšcy z przodu.

Mnóstwo ršk wycišgało się, żeby pomóc w lšdowaniu. ŁódŸ Zachara przybiła do

brzegu i Tasza z radoœciš w sercu powitała swojego najstarszego syna. Larissa

plštała się jej przy nogach.

Alaska

219

Odbierajšc od Zachara strzelbę Tasza zauważyła bladoœć na jego twarzy i wyraz

cierpienia w oczach. Spojrzała na niego z troskš. Trzymał lewš rękę blisko ciała

i nie poruszał niš wcale.

- Jesteœ ranny - powiedziała.

Zatrzymał się przed niš i wzišł swojš strzelbę.

- Kołosze zaatakowali nas kilka dni temu, kiedy rozbiliœmy obóz na brzegu.

Jedna z ich strzał utkwiła mi w ramieniu. - Zachar schylił się, aby porozmawiać

ze swojš córkš.

- ChodŸ - powiedziała Tasza. - Chcę zobaczyć ranę.

W nowej, prymitywnej kwaterze Tasza obejrzała ramię Zachara, zadowolona, że nie

było œladów infekcji. Rana była wysoko, co upewniło jš, że tylko skóra i mięœnie

zostały przebite, ale płuca sš nie uszkodzone. Zrobiła okład z ziół, owišzała

zranione miejsce i pomogła Zacharowi włożyć jego czerwonš koszulę.

- Opowiedz, jak to było.

- Zaatakowali nasz obóz tuż przed œwitem, kiedy mgła jest najgęstsza

- powiedział Zachar. - Straże zasnęły, ale ja usłyszałem krzyki i zbudziłem się.

Wypadli na nas z wrzaskiem z ciemnej mgły. Mieli na głowach hełmy i dziwne,

obrzydliwe maski na twarzach, kamizelki i tarcze zrobione z drewna. Kule strzelb

nie mogły przebić drewna, chyba że z bardzo bliskiej odległoœci.

- Zatrzymał się i potrzšsnšł głowš. - Aleuci zbyt bali się Kołoszy, żeby walczyć.

Zabiliby nas wszystkich, gdyby komuœ nie udało się uruchomić małego działa.

- Czy wielu zginęło? - Tasza zdała sobie sprawę, że mało brakowało, a

straciłaby następnego członka rodziny. Michaił był daleko, może nigdy nie wróci.

Jej brat nie żył. Nie miała już nikogo oprócz Zachara i wnuczki Larissy.

- Tylko dwóch Rosjan i dziewięciu Aleutów.

Wstrzšsnšł niš dreszcz, kiedy pomyœlała, że Zachar z łatwoœciš mógłby być jednym

z nich.

- Kołosze sš zbyt niebezpieczni. Może teraz Baranów nauczy się unikać ich

terytorium.

- Wydra morska żyje również w tamtych wodach, a załogi statków angielskich i

amerykańskich z Bostonu handlujš z Kołoszami. Ten atak z ich strony nie

powstrzyma Baranowa od powtórnej wyprawy.

To stwierdzenie otrzeŸwiło Taszę. Rosjanie nie dopuszczali, by coœ stało na ich

drodze, kiedy chodziło o wydrę morskš- nie bali się ani dużych odległoœci, ani

krajowców. Jej brat walczył z nimi na Unalasce. Wielu Rosjan zginęło, ale

jeszcze więcej zajęło ich miejsce. Kołosze nie zatrzymajš ich również.

220 Janet Dailey

Sprzed chaty doszedł ich okrzyk: statek!

To nie był stary i zniszczony Œwięty Simeon, ale zgrabny szkuner Orzeł. Znowu

mieszkańcy wsi stłoczyli się na wybrzeżu. Byli tam również Tasza, Zachar i

Larissa. Mówiono, że jest to statek dostawczy od Szelechowa. Tytoń, mška, broń,

poczta, nowiny z domu, wódka - nareszcie to wszystko przybyło.

Tasza pilnie przyglšdała się twarzom mężczyzn na pokładzie. Jej wzrok zatrzymał

się na wysokiej, szczupłej postaci z ciemnymi oczami i włosami. Z wahaniem

dotknęła ramienia Zachara, nie spuszczajšc wzroku z młodego mężczyzny na statku.

Wstrzymała oddech, wzbierała w niej nieprawdopodobna nadzieja.

- Michaił - szepnęła. Ale czy to był jej syn? Czy mógł aż tak się zmienić? Nie

wiedziała. Nie była pewna. Silniej œcisnęła ramię Zachara. Tyle czasu trzeba

było czekać, aby pierwsza łódŸ dotarła do brzegu. Wreszcie wylšdowała. Teraz

była pewna. - Michaił!

Zobaczył jš. Uœmiech rozjaœnił mu twarz i zaczšł biec w jej kierunku. Tasza

płakała ze szczęœcia, kiedy obejmowała syna, który odjechał od niej jako

chłopiec, a wrócił jako szesnastoletni mężczyzna. Drżšcymi palcami dotykała jego

krótkiego zarostu. Mimo że twarz syna rozpływała się w jej załzawionych oczach,

mogła dostrzec œlady chłopięcej miękkoœci w jego rysach.

- Wróciłeœ. - Ledwie mogła w to uwierzyć. Prawie straciła nadzieję, że

kiedykolwiek go znowu zobaczy. - Myœlałam, że tam jest tyle nowych miejsc i

rzeczy do zobaczenia, że zostaniesz na zawsze.

Michaił zaœmiał się z jej obaw głębokim męskim œmiechem.

- Mam wiele do opowiadania o tym, co widziałem. - Spojrzał na Zachara.

- A zobaczę jeszcze wiele innych miejsc. Byłem w szkole nawigatorów i nauczyłem

się sztuki żeglarskiej. - Obejmujšc Taszę, obrócił się, żeby powitać swojego

starszego brata. Potem spostrzegł małš dziewczynkę stojšcš koło Zachara i

schylił się do niej. - Kto ty jesteœ? - uœmiechnšł się do Larissy, która szybko

schowała się za spódnicę Taszy.

- Moja córka - odpowiedział za niš Zachar. - Ma na imię Larissa.

- Uważnie przyglšdał się Michaiłowi.

Tasza opowiedziała krótko o utonięciu swojej synowej. Michaił posmutniał, ale

nie trwało to długo. Okazja jego powrotu dawała im wszystkim zbyt wiele powodów

do radoœci, aby pozwolić, żeby œmierć rzuciła na niš swój cień.

Teraz było tak dużo do opowiadania, tyle przygód, tyle niewiadomych do

Alaska

221

wyjaœnienia - wszak tyle się przydarzyło każdemu z nich w czasie, kiedy byli

rozdzieleni. Większš częœć dnia wypełniły opowieœci o tych latach.

Tego wieczoru Michaił i Zachar brali udział w prazdniku, który urzšdził Baranów

dla uczczenia przybycia tak długo oczekiwanego statku dostawczego. Na nowym

placu wioski rozpalono ogniska i pieczono œwieże mięso. Wielka kadŸ

fermentujšcego kwasu została uzupełniona kubłami wódki z ładunku statku. Każdy

miał kubek i paczkę tytoniu, tym razem bez kory wierzbowej.

Stale wznoszono toasty na czeœć honorowego goœcia, kapitana Orła, Jakowa

Jegoriewicza Szilca. Tak nazywano krzepkiego Anglika, Jamesa Shieldsa, którego

rude włosy i ciało pokryte tatuażem odróżniały go od innych. James Shields,

konstruktor statków i porucznik w carskiej flocie, zawsze odpowiadał na ich

toasty, kaleczšc przy tym język rosyjski ku wielkiej uciesze promyszlenników.

Fala w Zatoce Trzech Œwiętych zniszczyła nieliczne instrumenty muzyczne, jakie

były w osadzie, ale dwóch mężczyzn ze œwieżo przybyłych posiłków miało gęœle,

więc prazdnik rozbrzmiewał muzykš. Promyszlennicy powycišgali dziewczyny

aleuckie z chat na swoje œwięto. Nalewali wódkę w filiżanki swoim wybrankom i

okręcali je dokoła w tańcu. Œpiewali smutne ballady syberyjskie, swojej ziemi

rodzinnej.

Michaił opuœcił zabawę jako jeden z pierwszych, idšc niepewnym krokiem do baraku

i obejmujšc ramieniem aleuckš dziewczynę. Zachar wkrótce poszedł w jego œlady.

Dopiero o œwicie ostatni mężczyŸni dowlekli się do swoich łóżek.

W tym czasie Baranów czytał pocztę i długš listę instrukcji od Szelechowa, który

ponawiał polecenie założenia nowych kolonii, szczególnie na południowo-wschodnim

wybrzeżu. Po to Szelechow przysłał Shieldsa. Baranów będzie musiał przystšpić do

budowania nowych statków, aby osišgnšć ten cel.

Czeœć druga

Południowo-wschodnia Alaska

Cieœnina Sitka PóŸna wiosna 1802 roku

? okryty œniegiem szczyt charakterystycznego œciętego stożka góry Edgecumbe,

oznaczajšcego wejœcie do cieœniny Sitka, spowijały ciężkie chmury. Brzegi Sitki,

głównej wyspy Archipelagu Aleksandra, poroœnięte były cedrami, jodłami i

œwierkami. W ich cieniu przeciskała się ku słońcu masa paproci i krzewów. Usiane

wieloma wyspami wody wybrzeża tworzyły labirynt zatok, fiordów i ujœć rzecznych.

Wysoko na niebie unosiły się majestatycznie orły, dzielšc przestrzeń ze stadami

morskich ptaków.

Amerykański bryg Sea Gypsy o miedzianym poszyciu, pochodzšcy z Salemu w stanie

Massachusetts, oparł się dziobem o piasek. Po roku żeglowania jasnożółty kolor

kadłuba nabrał ciemnozielonej barwy i tylko pomarańczowe wykończenie rufy i

dziobu pozostało nie zmienione, pomimo ciężkich przejœć brygu przy okršżaniu

przylšdka Horn. Był to mały, szybki, dobrze zbudowany statek, a jego rozmiary i

łatwoœć manewrowania sprawiały, że idealnie nadawał się do żeglugi wzdłuż

skomplikowanego północno-zachodniego wybrzeża. Niektórzy znawcy zawiłych

problemów handlu morskiego uważali takie brygi jak Sea Gypsy za idealne statki

pirackie.

Przywiezione z kalifornijskiego wybrzeża wysuszone skóry wołów osłaniały pokład,

chronišc załogę przed strzałami z łuków. Tylko kawałek odsłoniętego miejsca na

rufie przeznaczony był do celów handlowych. Poza obrotowymi działkami na

nadburciu Sea Gypsy miała dziesięć armat, a załoga uzbrojona była w strzelby,

pistolety, noże myœliwskie i piki. Ładownię wypełniał szeroki asortyment towarów

- błyszczšce miedziane œwiecidełka, pudła koralików,

226 Janet Dailey

bele ubrań, czerwonego i niebieskiego sukna, ale ładunek składał się głównie z

rumu i starych flint, zakupionych tanio od rzšdu amerykańskiego.

Znajdowali się w samym sercu krainy Kołoszy - Tlinkitów. Jedna z wiosek położona

była na krótkim półwyspie, tuż pod poszarpanym wzniesieniem. Wielkie, wspólne

domy, zbudowane z solidnych bali, stały rzędem na brzegu, frontem zwrócone do

wody. Nawet z dużej odległoœci widać było ich wysokie słupy, rzeŸbione w postaci

groteskowych zwierzšt i ptaków, pomalowanych na jaskrawe kolory - symbole

barbarzyńskiego dostojeństwa tego kraju. Chata z bali, charakterystyczna dla

amerykańskiego interioru, wyglšdałaby nędznie i prowizorycznie przy tych dużych,

solidnie zbudowanych domach.

Caleb Stone obserwował z pokładu rufowego trzy kajaki zbliżajšce się do statku.

Każdy z nich wyżłobiony był zjednego kawałka drewna cedrowego. Wojownicy

siedzšcy w łodziach mieli twarze pomalowane na czarno i czerwono, a włosy

œcišgnięte w węzeł z tyłu głowy, przysypane puchem i udekorowane czarnym i

żółtym piórem.

Caleb musiał przyznać, że Indianie Tlinkici robili wrażenie swojš mocnš posturš.

MężczyŸni byli wysocy, często ich wzrost dochodził do szeœciu stóp, muskularni,

o bršzowej skórze. Cechowała ich bystroœć, ale i podstępnoœć. Poruszali się jak

prawowici władcy tej ziemi, zresztš nie bez powodu.

Kiedy łodzie zbliżyły się do statku, Caleb zerknšł niespokojnie na swojš załogę,

ale nie było potrzeby przypominania im, żeby zachowali czujnoœć i uważali, czy

łodzie wojenne nie podpływajš również z innego kierunku. Był to ulubiony manewr

tych podstępnych dzikusów, którzy woleli brać siłš to, na co mieli ochotę,

zamiast handlować. Ale większoœć załogi Caleba to byli weterani znajšcy się na

rzeczy.

Sam Caleb Stone odbył już pól tuzina takich podróży, pierwszš jako chłopiec

okrętowy w wieku dwunastu lat, potem jako zwykły marynarz pokładowy na dziobówce.

W ostatniej podróży był już pierwszym oficerem, potem po œmierci kapitana na

morzu przejšł komendę i doprowadził do macierzystego portu w Salem statek

wypełniony wartoœciowymi chińskimi towarami z Kantonu, gdzie sprzedał futra za

ładnš sumę. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, był niekwestionowanym panem

statku, człowiekiem, który przemknšł się „przez oko sieci", jak mawiali

marynarze. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, o opalonej twarzy i skórze koloru

drewna tekowego. Drugie bokobrody były

Alaska

227

równie ciemne jak jego włosy, a szare oczy, na wpół schowane pod opuszczonymi

powiekami, nigdy nie traciły wyrazu czujnoœci.

- Cholernie dużo czasu zajmuje im oglšdanie naszej łajby - powiedział pierwszy

oficer, Asa Hicks, podejrzliwym głosem. Caleb nie odezwał się.

- Boston men\ - zawołał do nich jeden z wojowników o cynobrowoczarnej twarzy,

używajšc zwrotu stosowanego wobec wszystkich Amerykanów, ponieważ wiele statków

handlujšcych na tych wodach było zarejestrowanych w Bostonie. (Kierujšc się tym

samym skojarzeniem nazywali Anglików ludŸmi króla Jerzego.) - ChodŸcie handlować!

- Ruchem ręki zapraszał statek do wejœcia w usianš wysepkami zatokę.

Potrzšsajšc odmownie głowš, Caleb poinformował przybyłych, że zamierza z nimi

handlować dopiero następnym razem. Łodzie nadal płynęły obok Sea Gypsy i

zaproszenie do handlu było kilkakrotnie powtarzane, ale kapitan nie zwracał już

na nie uwagi.

Podczas zimowego postoju na Hawajach w celu odnowienia zapasów, Caleb dowiedział

się od kapitanów statków, powracajšcych do macierzystego portu, że poprzedniego

roku Rosjanie zbudowali na Sitka prowizoryczne fortyfikacje, aby rozcišgnšć

swoje roszczenia terytorialne na przybrzeżny teren i wyeliminować obcš flotę.

Caleb miał zamiar uczynić to miejsce, nazywane przez Rosjan Twierdzš Œwiętego

Michaiła, portem swojego pierwszego postoju i przekonać się naocznie, jak

poważnym zagrożeniem byli tu ci Rosjanie.

W odległoœci mniej więcej szeœciu mil od wejœcia do cieœniny Sea Gypsy napotkała

osadę zbudowanš na pasie odkrytej plaży. Forteca ta, otoczona palisadš z wieżami

strażniczymi na szczytach, wzniesiona została z wyciętych z pobliskiego lasu

bali, grubych na dwie stopy. Spoza palisady otaczajšcej osadę widać było również

dachy kilku budynków. Na wietrze powiewała rosyjska flaga.

Natychmiast po zarzuceniu kotwicy Caleb rozkazał przygotować łódŸ. Grupa Rosjan

oczekiwała na jego szalupę przy brzegu. Zapišł dwurzędowš kurtkę marynarskš,

postawił kołnierz, żeby uchronić się przed silnym wiatrem, i wsiadł do łodzi.

Kiedy marynarze wzięli się do wioseł, Caleb nie spuszczał wzroku ze stojšcych na

lšdzie postaci.

Chłopca w turbanie znał z opowieœci innych kapitanów, którzy zetknęli się z

mówišcym po angielsku Bengalczykiem, służšcym zarzšdcy Baranowa. Sam Baranów był

niskim, krępym mężczyznš, noszšcym na głowie groteskowš

228 •' Janet Dailey

czarnš perukę, przymocowanš kolorowš chustkš. Już przedtem mówiono Calebowi, że

Baranów w ten œmieszny sposób pragnie dostosować się do mody, ale Caleb uważał

te opowieœci za zbyt fantastyczne, żeby mogły być prawdziwe. Zastanawiał się

teraz nad innymi legendami, które słyszał o Baranowie, na przykład o tym, jak

niesłychane iloœci alkoholu może on wypić na jednym posiedzeniu. Spoœród

mężczyzn stojšcych przy rosyjskim zarzšdcy tylko jeden zwrócił jego uwagę -

niebieskooki mężczyzna z ciemnobršzowymi włosami.

Zachar obserwował spotkanie Baranowa z kapitanem z Bostonu i słuchał, jak

Bengalczyk Richard przedstawiał Stone'a i przekazywał jego proœbę o zezwolenie

na wysłanie załogi na brzeg w celu uzupełnienia zapasu wody pitnej.

Dwa lata temu Zachar zostawił swojš małš córkę Larissę pod opiekš matki i brata,

a sam wypłynšł z wyspy Kodiak jako członek ekipy kolonizatorskiej wybranej przez

Baranowa do założenia ufortyfikowanej osady tutaj, na południowo-wschodnim

brzegu stałego lšdu - w sercu wrogiego kraju Kołoszy. Ponieważ ta tymczasowa

twierdza została zbudowana nad cieœninš, zawijało tu wiele statków zarówno z

Bostonu, jak i z Anglii. Zachar nauczył się wielu słów w obcym języku od

schodzšcych na lšd marynarzy, ale nie był w stanie zrozumieć całej rozmowy.

Jak zwykle, Baranów udzielił zezwolenia i zaprosił mężczyznę z Bostonu do osady.

Kapitan Stone przyjšł zaproszenie, wykazujšc takš samš ostrożnoœć połšczonš z

ciekawoœciš, jakš Zachar widywał już przedtem przy tego typu okazjach. Teraz

szedł za zarzšdcš Kompanii, eskortujšcym swojego goœcia do wnętrza wysokiej

palisady. Była ona umocniona wałami, po których - pomiędzy lufami dział

skierowanych na otaczajšcy las - spacerowały straże. Na centralnym placu osady

znajdowała się kuchnia, kuŸnia, magazyn, obory dla bydła oraz piętrowe baraki.

Uwagę Zachara przycišgnęła jedna z kobiet ze szczepu Kołoszy. Była wysoka, o

długich, błyszczšcych, czarnych włosach, z miedzianymi bransoletkami na nagich

kostkach nóg. Sięgajšcy ziemi ubiór z długimi rękawami, zrobiony z delikatnie

farbowanych skór zszytych na bokach, uwydatniał jej zaokršglone biodra. Na nim

nosiła coœ w rodzaju skórzanego fartucha.

Dobrze wiedział, że żadnej z tych Kołoszek, czy też Tlinkitek - jak siebie

nazywały - nie można ufać, bez względu na to jak chętnie szły do łóżka w rewanżu

za otrzymane prezenty. Ale kiedy chodziło o tę dziewczynę,

Alaska 229

zwanš Córkš Kruka, Zachara opuszczał instynkt samozachowawczy. Widzšc jš, za

każdym razem odczuwał pożšdanie, bez względu na cenę, jakš przychodziło mu za to

płacić. Dzisiaj było tak samo.

Zostawiajšc Baranowa i resztę eskorty przeszedł przez plac w jej kierunku. Kiedy

zobaczyła zbliżajšcego się mężczyznę, podniosła głowę pewna jego zainteresowania.

Jej czarne włosy, uczesane z przedziałkiem poœrodku, opadały na ramiona. Oczy

miała równie czarne jak włosy.

Zatrzymał się przed niš. Miał œciœnięte gardło i ledwo wydobywał słowa.

- Nie było cię we wsi przez długi czas, Kruku. - Zachar nigdy nie używał jej

pełnego imienia.

- Zachar tęskni za Krukiem? - Jej oczy pociemniały z zadowolenia, kiedy

uœmiechała się do niego swoimi pełnymi i miękkimi wargami. Jej dolna warga nie

była zniekształcona, tak jak u niektórych starszych Kołoszek o ustach nadmiernie

rozcišgniętych przez umocowany w nich na stałe kawałek drewna w kształcie łyżki.

- Tak - przyznał. Spał z niš tydzień temu, ale wydawało mu się, że to było

bardzo dawno. - Czy przyjdziesz do mojego łóżka dziœ wieczór?

Przechyliła głowę na bok, patrzšc chytrze na niego.

- Kruk chce lusterko.

Zdumiony tym żšdaniem Zachar na chwilę stracił mowę. Zwykle za swoje towarzystwo

żšdała sznurka niebieskich paciorków. Lusterko było o wiele droższe. Już teraz

miał długi w sklepie Kompanii, których nie był w stanie spłacić z zarobków w

bieżšcym sezonie.

- Dwa sznurki paciorków - powiedział z wahaniem, nie chcšc się z niš dłużej

targować.

Wzrok miała zimny.

- Nie. - Odwróciła się.

Zachar przytrzymał jš za rękę, żałujšc swoich prób targu i widzšc, że jš obraził.

- Lusterko - zgodził się. Spojrzała na niego wynioœle.

- Zachar chce Kruka, więc lusterko i koraliki.

Rozsšdek toczył walkę z namiętnoœciš, mówišc mu, że powinien odrzucić jej

propozycję i pozwolić odejœć. Jeœli zapłaci teraz, następnym razem będzie żšdała

więcej. Raz jeszcze spojrzał na jej twarz, prosty nos i zaróżowione policzki.

Skinšł potakujšco głowš, zły na własnš słaboœć.

230 Janet Dailey

- Lusterko i koraliki - zgodził się i dodał próbujšc ocalić swojš dumę: jeœli

Kruk nie da Zacharowi przyjemnoœci dziœ w nocy - nie będzie koralików.

Rozchyliła wargi w drwišcym uœmiechu, szydzšc z wštpliwoœci.

- Kruk zrobi Zachara szczęœliwym - powiedziała i odeszła. Patrzył za niš z

uczuciem pogardy dla siebie, a zarazem przejmujšcego dreszczu oczekiwania.

Przez dziesięć lat, które upłynęły od œmierci jego żony Katii, Zachar nigdy nie

żył z innš kobietš. W tym czasie matka przejęła większoœć obowišzków żony,

szyjšc mu ubrania, reperujšc łódŸ ze skór, gotujšc posiłki i opiekujšc się jego

małš córkš, Larissš. Jego potrzeby seksualne chętnie zaspokajały aleuckie

dziewczyny z sšsiednich wiosek.

Jednak do momentu spotkania Córki Kruka żadna kobieta, łšcznie z jego żonš, nie

była w stanie mieć go na własnoœć. Nowe silne uczucie wobec pięknej Kołoszki

odmieniło go zupełnie, przynoszšc mu niespotykanš satysfakcję, ale i niepokój.

Czasem Zachar żałował, że nie pozostał na Kodiaku, że powrót Michaiła zwolnił go

od rodzinnych obowišzków. Już przed zjawieniem się brata zaniedbywał Larissę,

zostawiajšc jš najczęœciej pod opiekš matki. Był tylko surowym, prostym myœliwym

i nie umiał radzić sobie z wychowywaniem dziecka. Wykształcony w Rosji Michaił

zapewniał jej lepszš opiekę.

Teraz, kiedy jego brat był na Kodiaku i mógł zajšć się ich starš matkš, Zachar

nie widział powodu, żeby tam wracać. Jego rodzina nie potrzebowała go. Ale

prawda leżała gdzie indziej - myœl, że mógłby już nigdy więcej nie zobaczyć

Córki Kruka, wprawiała go w panikę.

Lampa olejowa kołysała się lekko w takt falowania brygu zakotwiczonego w zatoce.

Blask jej odbijał się w rzeŸbionym mahoniowym stole, z którego uprzštnięto już

talerze i sztućce. Zostały tylko dwa kieliszki do brandy i butelka. Oparty na

krzeœle Caleb obserwował Baranowa palšcego cygaro, do którego ogień podał mu

służšcy i stały towarzysz, młody Bengalczyk Richard.

Po południowym spotkaniu Caleb zaprosił Rosjanina na obiad na pokład swojego

statku. Steward Dawson, starajšc się dorównać szkolonemu w Anglii Bengalczykowi,

z lekkim ukłonem podawał Calebowi pudełko cygar. Ta rywalizacja stewarda z jego

rosyjskim odpowiednikiem bawiła Caleba. Ruchem ręki odmówił. Dawson wyprostował

się, bezszelestnie zamknšł pudełko, położył je na bocznym mahoniowym stoliczku i

bez słowa zajšł miejsce za krzesłem swojego kapitana.

Alaska

231

Kiedy œniady Richard zdmuchiwał płomień z nasšczonego woskiem knota, Baranów

wyjšł cygaro z ust i zaczšł mówić. Tłumaczšc słowa Baranowa, chwalšcego

doskonały posiłek i œwietnš brandy, Richard mówił w pierwszej osobie, bez

wtršcania zwrotów takich, jak „on powiedział", czy „on chce panu przekazać".

- Ciekaw jestem, jakie towary pan wiezie, kapitanie - spytał w końcu. Caleb

oczekiwał, że rozmowa zejdzie w końcu na temat zawartoœci jego

ładowni.

- Zwyczajne - powiedział Caleb patrzšc cały czas na swego rozmówcę. Podejrzewał,

że ten Rosjanin lepiej rozumiał po angielsku, niż chciał się do tego przyznać. -

Czerwone sukno, guziki, koce, wyroby z miedzi i żelaza, ciepłe płaszcze.

Podczas gdy Richard tłumaczył jego odpowiedŸ, Caleb wzišł kieliszek brandy,

obrócił go w palcach, podniósł do ust i sponad jego krawędzi popatrzył w czujne

oczy Baranowa. Rozmyœlnie nie wspominał o strzelbach ani o rumie.

- A broń i amunicja?

Caleb z uœmiechem opuœcił kieliszek i wpatrywał się w jego bursztynowš zawartoœć.

- Mam je również, a także rum z Nowej Anglii - przyznał podnoszšc oczy. Surowy

wykład, jaki wygłosił Baranów, prawie nie wymagał tłumaczenia.

- Sprzedawanie broni i alkoholu dzikusom jest zabronione na rosyjskim

terytorium Ameryki. Nie jest mšdre wyposażanie krajowców w broń, której mogš

użyć przeciwko tobie. Musi pan natychmiast zrezygnować ze sprzedaży tych

artykułów.

- Przepłynšłem piętnaœcie tysięcy mil, żeby handlować z Tlinkitami czy też

Kołoszami, jak wy ich nazywacie. Ja chcę skór wydry, a oni chcš strzelb. Mam

strzelby, a oni majš skóry. Jeœli taka jest ich cena - zapłacę jš. Jestem

przecież kupcem.

- Chcę jeszcze raz podkreœlić, jak ostro się temu sprzeciwiam. Broni nie wolno

sprzedawać tubylcom. Musi pan zrozumieć, że tutaj chodzi o bezpieczeństwo tych

wszystkich, którzy znajdš się na naszym wybrzeżu.

- Czy mogę coœ zasugerować, panie Baranów? - spytał gładko Caleb i otrzymał

potwierdzajšce skinienie głowš od Rosjanina w peruce, zanim Richard zdšżył

przełożyć jego pytanie. - Ponieważ uważa pan całe północno--zachodnie wybrzeże

za terytorium rosyjskie, to znaczy, że krajowcy podlegajš pana władzy. Dlaczego

pan po prostu nie zabroni im handlować z nami?

232 Janet Dailey

W oczach Baranowa zapaliła się iskierka podziwu, kiedy Richard tłumaczył słowa

Caleba. Obaj dokładnie zdawali sobie sprawę, że nie można tu było wyegzekwować

żadnych zakazów ani w stosunku do amerykańskich i brytyjskich statków handlowych,

ani w stosunku do Tlinkitów. Baranów pozostał jednak niewzruszony w swoim

proteœcie przeciwko sprzedaży broni i alkoholu tubylczej ludnoœci.

W cichoœci ducha Caleb podziwiał taktykę tego dziwnie wyglšdajšcego Rosjanina,

który rozpoczšł od przyjacielskich stosunków, a potem tak ostro wyraził swój

protest. Wiedział od innych kapitanów statków handlowych, że Rosjanie prowadzili

bardzo ograniczony handel z Tlinkitami, odmawiajšc im tego jedynego towaru,

którym byli najbardziej zainteresowani. Do polowań na wydrę morskš mieli

aleuckich myœliwych, których już dawno zniewolili. Ponieważ Baranów potwierdził,

że Rosjanie nie stanš do konkurencji w sprzedaży broni, więc pole działania było

otwarte. Rosyjski zarzšdca nie miał również ani dosyć statków, ani dosyć ludzi,

żeby mu w tym przeszkodzić. Handlujšc skórami można było zbić fortunę i to

właœnie było zamiarem Caleba. Zysk z wiezionego towaru, a szczególnie tej jego

częœci, jakš otrzyma z tytułu funkcji kapitana i poœrednika, wystarczy mu na

kupienie własnego statku. W następnej podróży zarobi jeszcze więcej.

Kiedy Caleb sięgnšł po butelkę brandy, Dawson skoczył, żeby jš podać i napełnił

oba kieliszki, rzucajšc złe spojrzenie na bengalskiego służšcego. Wyjaœniwszy

już swój stosunek do handlu broniš, Baranów nie podnosił więcej tego tematu i

zaczšł dopytywać o nowiny ze œwiata, jak to robi człowiek żyjšcy w izolacji.

Odprężony Caleb opowiadał Baranowowi o wojnach napoleońskich w Europie, które

spowodowały spadek liczby statków angielskich handlujšcych na Północnym

Zachodzie i w Chinach. Baranów dopytywał się o króla Kameha-meha z Hawajów i o

mały hiszpański fort San Francisco, odległy co prawda dwa tysišce mil, ale

nabliższy osadzie rosyjskiej. Na koniec dowiedział się, że car Paweł nadal

sprawował władzę, przejšwszy tron po matce, Katarzynie Wielkiej.

Dwóch mężczyzn rozmawiało i piło wymieniajšc różne informacje i opowieœci.

Historie, które Caleb słyszał o iloœciach alkoholu, jakie mógł pochłonšć Baranów,

były prawdziwe. Kiedy wreszcie ten przebiegły Rosjanin zdecydował się udać na

brzeg, jego czarna peruka była przekrzywiona, ale szedł prawie bez pomocy

służšcego. Caleba natomiast musiał na koję zacišgnšć Dawson.

Alaska

233

Córka Kruka zatrzymała się na skraju lasu, ukryta w jego cieniu. Spostrzegła

Zachara czekajšcego na niš przed bramš palisady. Liczyła wartowników na wieżach

strzelniczych - zawsze było ich tyle samo. Od strony statku z Bostonu dobiegł jš

tubalny œmiech rosyjskiego szefa, zwanego tu Nanukiem. Była pewna, że na statku

znajdowały się strzelby i proch.

Inne klany mieszkajšce wzdłuż wybrzeża miały za złe jej kołoskiemu klanowi Sitka,

że za cenę małej iloœci koralików, mosišdzu i butelek pozwolił Rosjanom zbudować

wieœ na wyspie. Nalegano też, żeby jej kwan wypędził Rosjan. Załoga Baranowa

była jednak stale w pogotowiu, chociaż Kołosze Sitkowie udawali, że chcš żyć z

Rosjanami w pokoju. Córka Kruka podejrzewała, że Nanuk był bardzo bystry. Jej

klan miał już wprawdzie dużo strzelb, ale potrzebował ich więcej.

Ktoœ krzyknšł do Zachara. Nie zrozumiała wszystkich słów, ale rozpoznała

szyderstwo w głosie i wiedziała, że się z niego - jak zwykle - naœmiewajš.

Wyszła z gęstwiny leœnej i podeszła do bramy, poruszajšc się wolno, œwiadoma, że

Zachar jš obserwuje. Wiedziała, że tym bardziej będzie jej pragnšł, im dłużej

będzie czekał. Kiedy była na tyle blisko, żeby dojrzeć jego twarz w wiosennym

zmierzchu, zauważyła malujšce się na niej pożšdanie. Władza, jakš nad nim miała,

sprawiała jej przyjemnoœć. Uœmiechnęła się, liczšc, ile był gotów za niš

zapłacić.

Wysokie œciany z bali, otaczajšce rosyjskš wioskę, rzucały długie cienie. Córka

Kruka podeszła do jaœniejszego kwadratu utworzonego przez otwartš bramę i

zatrzymała się w jego œwietle, żeby Zachar mógł się jej przyjrzeć.

- Przyszłam, tak jak Zachar chciał - powiedziała wreszcie.

Powietrze było chłodne i wilgotne, ale ona widziała kropelki potu na jego górnej

wardze pod cienkim, czarnym wšsem. Kiedy wzišł jš za rękę, Córka Kruka wyczuła

drżenie. Szybko przeprowadził jš przez bramę, kierujšc się do wysokich baraków.

Rozglšdała się przez cały czas, żeby zorientować się, co o tej porze dzieje się

w osadzie.

Zachar przeprowadził jš przez œrodek baraku, obok pokoi zajętych przez Rosjan,

którzy przywieŸli ze sobš żony Aleutki, siedzšce w kucki i jedzšce ryby. Wszedł

do małego pomieszczenia i wcišgnšł jš do œrodka. Wzišł jš w ramiona i przycisnšł

swoje goršce, wilgotne wargi do jej ust.

Córka Kruka podniosła ręce i silnie go odepchnęła.

- Moje lusterko i paciorki.

Spojrzał na niš, trochę zły, potem poszedł do rop pokoju. Kiedy powrócił,

234 Janet Dailey

niósł gładkie lusterko i dwa sznurki niebieskich korali. Córka Kraka wzięła je z

jego ršk, przyjrzała im się przez chwilę, potem położyła na podłodze przy

œcianie. Rozwišzała fartuch i zakryła nim swoje nowe zdobycze, potem zdjęła

suknię z koŸlej skóry i stanęła przed Zacharem. Miedziane bransoletki dŸwięczały

na kostkach jej nóg.

- Teraz Kruk zrobi, żeby Zachar był szczęœliwy - szepnęła ochryple i poszła w

stronę łóżka.

Bezustanny deszcz padał z niskich szarych chmur, uderzajšc miękko o pokład

rufowy, gdzie skulony w swojej pelerynie stał Caleb. Skronie mu pulsowały.

Starajšc się nie przechylać głowy zbyt mocno, spojrzał do góry, żeby zobaczyć,

czy żagle sš podniesione, i z niechęciš odwrócił wzrok od marynarza, który

schodził z olinowania pewnie jak kot. To był wyjštkowy ranek, ponieważ nie

odczuwał tęsknoty za fizycznš pracš na pokładzie ani nie brakowało mu

towarzystwa kolegów.

- Żagle podniesione, kapitanie. - Głęboki, dudnišcy głos Asy Hicksa wydawał się

poruszać wszystko dookoła niego.

Caleb spojrzał spode łba.

- Obsadzić windę kotwicznš.

- Obsadzić windę kotwicznš! - ryknšł Hicks, a Caleb ledwo powstrzymał dreszcz

bólu. Był pewien, że jego pierwszy oficer doskonale wie, że on ma kaca, i celowo

pogarsza jego samopoczucie. Ale - u diabła - on robił to samo, kiedy był

oficerem pokładowym i również sprawiało mu to mnóstwo przyjemnoœci.

Woda zaczęła mu spływać po szyi. Caleb œcišgnšł mocniej pelerynę i podniósł

wyżej ramiona, starajšc się osłonić uszy.

- Cišgnij! - wrzasnšł Hicks do marynarzy, którzy obsadzali kołowrót,

przygotowujšc się do podniesienia kotwicy. - Cišgnij i pilnuj hamulca!

Mówiło się, że przy pracy na morzu œpiew zastępuje dziesięciu ludzi. Caleb

wzdrygnšł się na głoœnš i żwawš interpretację pieœni Cheerify, Men! w wykonaniu

swojej załogi, która pracowała przy windzie kotwicznej. Łoskot łańcucha kotwicy

dołšczył do ogólnego hałasu.

Mniej więcej w dwadzieœcia minut póŸniej, po podniesieniu kotwicy do wysokoœci

pokładu, postawieniu żagli i przebrasowaniu, Sea Gypsy wyruszyła w drogę. Caleb

patrzył na rosyjski fort Œwiętego Michaiła, na wpół zasłonięty

Alaska 235

nisko wiszšcymi chmurami i szarš mżawkš. Jeœli o niego chodziło, to Rosjanie

mogli zatrzymać sobie ten okropny kraj. Jego interesowały tylko futra.

Bryg przeœlizgiwał się przez wody kanału z postawionym bombramżaglem, topżaglem

i grotżaglem. Caleb patrzył na ciemny brzeg, wysokie jodły i cedry, na gšszcz

poszycia, schodzšcy prawie do wody.

Przed nimi rozpoœcierały się otwarte wody cieœniny, a z boku - urwisko, górujšce

nad całym tym terenem. Długi rzšd domów z totemicznymi godłami wyznaczał obszar

wioski, kolorowo malowane słupy były teraz przyciemnione deszczem. Dym

wydobywajšcy się z tych ogromnych domów łšczył się z mgłš w mokrej mżawce.

Bez względu na kaca należało rozpoczšć handel. Caleb rozkazał sklarować lekkie

żagle, a wyluzować żagiel główny. Sea Gypsy rzuciła kotwicę w sporej odległoœci

od brzegu, gdzie stała wioska. Załoga gotowa była podnieœć kotwicę i wybrać

szoty natychmiast, gdyby zaszła taka potrzeba.

Marynarze ruszali się żwawo, starajšc się przekształcić bryg nie tylko w statek

handlowy, ale również w obronny bastion. Dwukrotnie sprawdzano liny

podtrzymujšce skóry, które miały służyć za tarcze i chronić załogę przed

strzałami z łuków, częœć dziobowš statku odgrodzono zasłonami z żagli. Działa

postawiono na dziobie, a ich lufy skierowano na pokład rufowy. Dwie strzelby o

krótkich lufach zostały umieszczone na obrotowych podporach na relingu rufowym.

Tam też rozłożono towary przeznaczone do wymiany.

Zaczšł się ruch na brzegu. - Uwaga, chłopcy! - ostrzegł załogę Hicks.

- Dwóch na top - powiedział Caleb do swojego oficera. Wszystkie rozkazy dla

załogi były przekazywane przez niego.

- Aye, sir - powiedział Hicks i wysłał dwóch uzbrojonych marynarzy na grotmaszt.

Trzy łodzie z Indianami zbliżyły się do brygu. Caleb zauważył, że wojownikom

towarzyszyły dwie kobiety, Tlinkitki. Wiedział z doœwiadczenia, że ile razy

tubylcza kobieta była obecna przy przeprowadzaniu transakcji, jej słowo miało

największš wagę. One również najbardziej się targowały.

Kiedy łodzie znalazły się przy statku, Caleb poprosił jednego z wojowników na

pokład, żeby mu wytłumaczyć reguły, według których będš prowadzili handel.

Wysoki, muskularny Tlinkit miał twarz bez zarostu, pomalowanš na czarno. Bršzowy

wełniany koc, który okrywał mu ramiona, był tak ułożony, że pozostawiał obie

ręce wolne. Spojrzał na Caleba arogancko i z lekceważeniem, wzrokiem kogoœ, kto

ma do czynienia z niższym od siebie.

236 Janet Dailey

Caleb zwrócił uwagę Tlinkita na uzbrojenie statku - strzelby, działa i na dwóch

marynarzy pod broniš, którzy z wysoka strzegli pokładu rafowego - powiedział

również, że za zasłonami z żagli skrywało się jeszcze wielu mężczyzn. Wreszcie

oznajmił wojownikowi, że tylko trójka jego ludzi może znajdować się na pokładzie

równoczeœnie i ostrzegł go, że jeœli ktokolwiek z tej trójki oddali się na

więcej niż dziesięć kroków od relingu - zostanie zastrzelony, przy czym tego

aktu nie należy rozumieć jako zerwania stosunków pokojowych.

Wojownik kiwał głowš na znak zrozumienia i wrócił do swojej łodzi, aby

poinformować towarzyszy o regułach wyznaczonych przez człowieka z Bostonu.

Wkrótce powrócił razem z drugim wojownikiem i z jednš squaw. Była to starsza

kobieta, chociaż jej natłuszczone włosy nie były siwe. Wojownicy traktowali jš z

uszanowaniem, ale Caleb ledwie przemógł obrzydzenie na widok jej obwisłej dolnej

wargi. Drewniany przedmiot o kształcie łyżki, mniej więcej rozmiarów tabakierki,

tkwił w przeciętej skórze i wydłużał wargę oraz obcišgał w tym miejscu skórę,

odsłaniajšc zęby i dzišsła. Dla Caleba był to obrzydliwy widok i wcale nie

zmniejszał dolegliwoœci z powodu kaca. Nazwał jš w duchu Warzęcha - ponieważ ten

bocianowaty ptak ma dziób podobnie długi i płaski, a na końcu łyżkowate

rozszerzony.

Wojownicy rozłożyli swoje skóry wydry oraz kawałki wycięte ze skór. Caleb

sortował je, oceniajšc ich wartoœć, a Tlinkici oglšdali jego towary. Wreszcie

rozpoczęły się targi.

Handlowanie z Tlinkitami zawsze zajmowało dużo czasu i często nie dochodziło do

transakcji, o czym Caleb już wiedział. Bez końca targowali się o cenę swoich

futer, liczšc na wyczerpanie cierpliwoœci kupca, i chytrze wykorzystywali

obecnoœć innych statków do podbicia ceny. Jeœli jej nie otrzymali, po prostu

zabierali swoje skóry i odchodzili, bez względu na to, ile godzin zmarnowali na

targi.

Caleb wiedział, że społeczeństwo Tlinkitów było wysoce zmaterializowane. Status

mężczyzny w wiosce zależał od jego stanu posiadania. Tak jak w œwiecie białych

ludzi, byli tu biedni, bogaci i ci poœrodku. Jako kupiec Caleb liczył na ich

chciwoœć.

W pewnym momencie zorientował się, że w toku negocjacji nastšpił przełom i

postęp. Potem Warzęcha powiedziała coœ do wojowników. Nastšpiła cisza. Nie

podobało się to Calebowi.

- Boston man da strzelbę i cztery funty prochu za jednš skórę wydry

Alaska 237

- wojownik o czarnej twarzy powtórzył ostatniš ofertę Caleba, potem wskazał rękš

na coœ za jego plecami: - Duża strzelba to ile strzelb?

Caleb zmarszczył czoło i spojrzał przez ramię na stojšce z tyłu działo. Na co,

do cholery, tym diabłom potrzebne jest działo - zastanawiał się. Potem,

specjalnie nie spieszšc się z odpowiedziš, oœwiadczył:

- Wiele strzelb, o wiele więcej niż macie skór. Wojownik o czarnej twarzy

wyprostował się urażony. -Ile?

- Czterdzieœci skór wydry. Całych skór, nie kawałków, a futro ma być gęste i

miękkie. - Jeœli w Kantonie skóry wydry utrzymały się w cenie, to wynosiłoby to

więcej niż trzy tysišce dolarów za jedno małe działko. Niewštpliwie duża okazja.

- Boston man czeka! Wrócimy ze skórami - oœwiadczył Tlinkit. Wyprawa handlowa

powróciła do wioski w swoich łodziach. Caleb

chuchał na ręce, żeby je rozgrzać i zwrócił się do pierwszego oficera:

- Powiedz kucharzowi, żeby mi zrobił kawy.

- Aye, sir.

Po kilku minutach Hicks wrócił z parajšcym kubkiem w ręku. - Czy pan naprawdę

sprzeda tym synom szatana jedno z naszych dział, kapitanie?

- Aye. - Caleb objšł goršcy kubek dwiema rękami. Działo czy strzelba, nie

widział różnicy. Równie nie obchodziło go, co Tlinkici zrobiš z działem, jak to,

co zrobiš ze strzelbš. Powštpiewał, czy Indianie będš w ogóle umieli naładować

działo i odpalić, nie mówišc już o trafieniu do celu.

W chwilę póŸniej Tlinkici wrócili na statek, przywożšc belę skór o wiele wyższej

jakoœci niż te, które oferowali na poczštku. Caleb z zadowoleniem dobił targu i

małe działko zostało opuszczone na jednš z łodzi.

Mżawka zamieniła się w mokrš mgłę, która zasłoniła zalesiony brzeg. Caleb

obserwował z pokładu rafowego, jak obcišżona działem łódŸ dobija do lšdu.

Radosne okrzyki i œpiewy mieszkańców wioski odbijały się szerokim echem.

g>

Kilka przeœwietlonych słońcem chmur płynęło po niebieskim niebie, a wody zatoki

odbijały i pogłębiały ten kolor aż do barwy głębokiego błękitu. Wyspy wzdłuż

cieœniny pokryte były bujnš letniš zieleniš. Pracujšcy w pobliżu kamienistej

plaży Zachar przerwał swoje zajęcie i otarł pot z czoła patrzšc na nie

dokończonš łódŸ.

Cisza aż dzwoniła w uszach. Zachar spojrzał w kierunku zniszczonych pali

ostrokołu wysokiego fortu i nie zauważył dużego ruchu. Fort wydawał się teraz

opustoszały, gdyż prawie wszyscy z dwustu Aleutów wyjechali, aby rozpoczšć

letnie polowanie na wydry.

Zgrzany i spragniony podszedł do kubła i zaczerpnšł wody. Wypił połowę, a resztę

wylał sobie na kark, pozwalajšc, by spływała pod jego muœlinowš koszulš i

chłodziła mu skórę. Trochę odœwieżony zawiesił czerpak na drewnianej krawędzi

kubła i rozprostował zmęczone mięœnie ramion i pleców.

Potem jš zobaczył. Bezszelestnie, z cichym brzękiem miedzianych bransoletek na

kostkach nóg, szła przez plażę do niego. Wydawało się, że na chwilę stracił

władzę w całym ciele, potem jednak wszystkie jego zmysły zbudziły się naraz.

Czuł nawet, jak serce pompuje krew.

Córka Kruka stanęła tuż przed nim trzymajšc prosto głowę i spojrzała w górę na

jego twarz.

- Zachar jest zajęty?

- Nie. Odpoczywałem. - Spojrzał w stronę fortu, ale nie było tam nikogo, kto

mógłby zobaczyć, że próżnuje. Strumień energii przepłynšł przez jego ciało,

wypierajšc zmęczenie. - Cały czas czekałem, żeby się z tobš zobaczyć.

Alaska

239

- W ostatnich tygodniach często jš widywał, ale dla niego nigdy tych spotkań nie

było za wiele.

Z uœmiechem spojrzała na rozporek w jego spodniach.

- Zachar jest jak młody wojownik. Zawsze gotów.

Objšł jš poufale i zaœmiał się. Zawsze tak się czuł przy niej.

- ChodŸ. Usišdziemy w cieniu - powiedział, prowadzšc jš ku ciemnej smudze.

Kiedy usiedli, Córka Kruka przesunęła się na bok i oparła ramieniem o łódŸ, ale

wcišż była bardzo blisko niego, tak blisko, że Zachar czuł jej zaokršglonš pierœ

na swojej ręce. Zaczšł głębiej oddychać przypominajšc sobie jej nagie ciało, te

giętkie ruchy, ten żar, te podniecajšce wymagania.

- Wieœ Zachara jest spokojna. Czy wszyscy zjadacze ryb odpłynęli, żeby polować

na wydry?

- Tak. - Gładził jej rękę pod szerokim rękawem ubrania ze skóry kozła.

- Czy Zachar idzie polować?

- Czy brakowałoby ci mnie, gdybym odpłynšł?

- Tak. Zachar daje mi dużo ładnych rzeczy. - Naszyjniki z koralików, miedziane

bransoletki i srebrne kolczyki - to wszystko były prezenty od niego.

Podarunki. Tyle tylko dla niej znaczył. Zachar wiedział o tym i nie łudził się,

że usłyszy innš odpowiedŸ. Ale przykre były to słowa. Jego ręka automatycznie

zaprzestała pieszczot.

- Czy Zachar odjedzie? - Córka Kruka obserwowała go uważnie.

Jej baczny wzrok uœwiadomił mu, że przez cały czas się w niš wpatruje.

- Nie. - Uœmiechnšł się blado. - Nie będę polował tego lata. Zostanę w osadzie

z innymi. - Oparł głowę o nie dokończonš łódŸ i objšł kolana rękami, patrzšc

obojętnie na wolno przesuwajšce się chmury.

- Zachar wyglšda smutny. Czy jesteœ nieszczęœliwy z powodu Kruka?

- Oparła się o niego i przesuwała rękę po jego nodze, coraz wyżej i wyżej.

Zachar złapał jej rękę i przykrył swojš. Obrócił się do niej twarzš,

z wzrokiem pełnym pożšdania.

- Jeœli chcesz mnie zrobić szczęœliwym, Kruku, to zacznijmy żyć razem. Chcę,

żebyœ była mojš kobietš. - Teraz, kiedy już wyartykułował myœli, które od tak

dawna kršżyły mu po głowie, Zachar wiedział, że właœnie tego chce.

- Jakie zwyczaje panujš u twojego ludu? Czy mam zanieœć podarunki twoim rodzicom?

Jestem gotów zrobić to zaraz. Co mam im przynieœć?

Ona cofnęła rękę i odsunęła się z lekka.

240 Janet Dailey

- Nanuk będzie zły, kiedy wróci na swoim statku.

- Nanuk prędko nie wróci. Dopiero następnego lata, gdyż popłynšł na Kodiak. Nie

miałby nic przeciwko temu, żebyœ była mojš kobietš.

Córka Kruka wiedziała, że wiadomoœć o nierychłym powrocie Nanuka zainteresuje

jej ojca i innych wodzów klanu. Baranów był odważny i dzielny. Nie mieliby

ochoty spotkać się z nim w bitwie.

Ani przez chwilę nie brała poważnie propozycji Zachara. Gdyby była jego kobietš,

przestałby jej dawać prezenty. Jej obowišzkiem byłoby spać z nim, a żyjšc z

obcym, straciłaby pozycję w swoim szczepie. Nic nie zyskiwała zgadzajšc się na

to.

Ale co ważniejsze, Córka Kruka znała plany swoich ludzi. Przed końcem lata

rosyjska wieœ miała być zniszczona. Inne szczepy przyłšczyłyby się do jej klanu,

aby zaatakować razem. Wystarczajšca iloœć strzelb i prochu, pochodzšcych z

handlu z Boston men, była już ukryta w domach. Czekali tylko, aby uderzyć z

zaskoczenia. Ona i inne kobiety Tlinkitów, którym Rosjanie pozwalali swobodnie

wchodzić do fortu, aby z nimi spać, donosiły o wszystkim, co tam widziały i

słyszały.

Patrzyła na tego głupiego Metysa, na jego głodne spojrzenie, z rozbawieniem i

pogardš. Już wkrótce będzie nieżywy, a jego głowa zatknięta na słupie wbitym w

ziemię.

- Kruk nie może być kobietš Zachara - poinformowała go chłodnym głosem. - Kruk

będzie przychodziła odwiedzać Zachara, tak jak przedtem.

Powoli skinšł głowš i odwrócił wzrok, ale ona dostrzegła grymas jego ust, znak

hamowanych silnych emocji. Szybko i zręcznie podniosła się.

- Zachar nie chce być z Córkš Kruka. Córka Kruka nie zostaje. Słyszała szuranie

jego butów o ziemię, kiedy wstawał.

- Nie idŸ. - Złapał jš za ramię. Spojrzała na niego zuchwale.

- Córka Kruka nie lubi takiego Zachara jak dzisiaj. Córka Kruka wróci, kiedy

Zachar szczęœliwy.

Przez chwilę myœlała, że zaraz rozpocznie kłótnię, potem jednak chęć walki

opuœciła go.

- Za dwa dni będzie uroczystoœć, obchody Œwiętego Dnia. - Puœcił jej ramię. -

Nikt nie będzie wtedy pracował. Będzie prazdnik, œpiewy i tańce. Czy przyjdziesz,

Kruku?

Uœmiechnęła się zagadkowo. - To będzie za dwa dni - powtórzyła.

Alaska 241

-Tak.

- To szczęœliwy moment - powiedziała, a on skinšł głowš. - Może Córka Kruka

przyjdzie.

Odchodzšc od niego Córka Kruka ostentacyjnie nie okazywała poœpiechu. Kiedy

dotarła do lasu, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znaleŸć się w letnim

obozie swojego klanu i powtórzyć, czego się dowiedziała. Czy mógłby być lepszy

moment do zaatakowania rosyjskiej wsi niż dzień ich œwięta.

zachar szedł wolno przez plac machajšc pustym kubłem, który obijał mu się o nogi.

Skierował się ku otwartej bramie i oborom za zatoczkš. Drzwi i okna baraków

stały otworem, ich zabezpieczenia podniesiono do góry. Ze œrodka dochodziły

głoœne chichoty kobiet aleuckich, radoœnie przygotowujšcych się do œwięta.

Zachar widział dziecinne kołyski wiszšce na œcianie. Przy kuchni kilku

promyszlenników opierało się na swoich strzelbach, œmiejšc się i głoœno

rozmawiajšc.

Kiedy zbliżył się do bramy, pomachał strażnikowi siedzšcemu na wysokim wale

fortu. Z powodu rany ten Rosjanin był tymczasowo zwolniony od ciężkich prac i

miał łatwe zajęcie strażnika. Podniósł rękę w odpowiedzi na pozdrowienie Zachara.

Widać było dym unoszšcy się z fajki, którš trzymał w ręku, i broń leżšcš na

kolanach. Wychodzšc poza ostrokół, Zachar rzucił okiem na bajdar z trzema

promyszlennikami, który zaraz zniknšł za jednš z małych wysepek. Ta trójka

stanowiła częœć wyprawy myœliwskiej, wysłanej po œwieże mięso focze i dzikie

gęsi na potrzeby uczty.

Zachar skinšł głowš na powitanie innemu ze swoich towarzyszy, który brodził w

płytkiej wodzie zatoczki, aby sprawdzić sieci rybackie. Szedł dalej w kierunku

obór. Skšpany w słońcu dzień prowokował do lenistwa. Zachar i wszyscy dokoła

czuli się odprężeni i w wesołych nastrojach. Każdy cieszył się dobrze zasłużonym

dniem wypoczynku. Przeszedł obok Aleutki zajętej zbieraniem jagód. Przed nim

biało-czarne cielę skakało po wybiegu, ale na widok Zachara uciekło do matki.

Cętkowane bydło nie zwracało na niego uwagi, kiedy przechodził obok ogrodzenia z

dršgów.

Stukanie dzięcioła gdzieœ w głębi lasu nagle ustało. Usłyszał krzyk z oddali, po

którym natychmiast zabrzmiały uderzenia w żelazny pierœcień na osiedlu

ogłaszajšce alarm. Zawracajšc, Zachar rzucił pusty kubełek i pobiegł w kierunku

fortu. Huk wystrzałów przerwał ciszę.

242 Janet Dailey

Zatrzymał się na widok Kołoszy zgrupowanych przy osłoniętych palisadš barakach.

Wyglšdali okropnie w swoich groteskowych maskach zwierzšt o błyszczšcych oczach,

zakrzywionych dziobach i długich kłach. Zanim zdołano opuœcić ochronne

zamknięcia, strzelby Kołoszy były już w otworach okiennych i coraz więcej

wojowników wyłaniało się z lasu z zapalonymi smolnymi pochodniami, które rzucali

na dachy. Kiedy Zachar pobiegł w stronę skórzanych łodzi na brzegu, zobaczył

łodzie wojenne z następnymi Kołoszami, tym razem noszšcymi maski demonów.

Nie uzbrojony, bez szans na dostanie się do zabarykadowanego teraz fortu lub

ucieczkę wodš, Zachar odwrócił się i pognał z powrotem w kierunku obór.

Zwierzęce okrzyki wojenne rozdzierały powietrze, mieszajšc się z wrzaskami

dochodzšcymi zza palisady.

Z gęstwiny wyszła Aleutka z dzieckiem na rękach, jej twarz wyrażała przerażenie

i bezradnoœć.

- Kołosz! - krzyknšł Zachar. - Biegnij! Schowaj się w lesie!

Wrzasnęła wskazujšc na coœ za jego plecami i pognała w gęstwinę. Zachar spojrzał

przez ramię i zobaczył gonišcych go czterech Kołoszy z włóczniami. Omijajšc

krzaki, gdzie zniknęła kobieta, rzucił się w kierunku mocno zaroœniętego skraju

lasu, usiłujšc dostać się tam, zanim dosięgnš go napastnicy. Czuł, że serce mu

niemal pęka.

Zanurkował w gęstym poszyciu, przedzierajšc się na czworakach przez kolczaste

krzewy i gęste paprocie. Jego przeœladowcy wpadli w gęstwinę za nim. Zachar

szukał goršczkowo kryjówki, aż zobaczył powykręcane korzenie dawno zwalonego

œwierku. Wpełznšł szybko do czarnej dziury u podstawy ogromnego pnia,

uniesionego do góry przez szeroko rozpostarte korzenie. Przywarł do ziemi. Będšc

już bezpieczny, leżał bez ruchu i przełykał œlinę, aby nie zdradził go zbyt

głoœny oddech. Słyszał hałas w zaroœlach. Byli blisko, bardzo blisko. Wstrzymał

oddech, gdy nagle usłyszał odbijajšcy się echem wystrzał armatni z fortu.

Szelest zaroœli był coraz słabszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Zachar odczekał

jeszcze chwilę, zanim wychylił się z przejmujšco wilgotnej jamy. Wystrzały

armatnie słyszał jeszcze kilkakrotnie. Cicho przedzierał się ku skrajowi lasu

stykajšcemu się z osadš i ostrożnie wyjrzał, żeby zobaczyć, czy atak został

odparty.

Ciemny dym wydobywał się ze wszystkich budynków, a żółte języki ognia tańczyły

na dachach. Zachar widział, jak trzech promyszlenników zeskoczyło

Alaska

243

z pierwszego piętra. Jeden z nich, był to ranny już wartownik, został przeszyty

włóczniš Kołosza. Drugiego otoczono i przecięto mu gardło. Ostatni promyszlennik

wylšdował szczęœliwie i biegł w stronę lasu, ale goniony przez Kołoszy, potknšł

się i upadł. Rzucili się na niego, zanim zdšżyć wstać, i odcięli głowę.

Dwadzieœcia przerażonych Aleutek z dziećmi uciekało z płonšcych baraków i wpadło

prosto w objęcia Kołoszy. Dzieci brano za nogi i rozbijano im głowy o twardš

ziemię, a ciała wrzucano do wody. Jeden z wojowników krzyknšł coœ i wskazał

drzewa, wœród których schował się Zachar. Zobaczono go.

Szybko cofnšł się w głšb lasu i raz jeszcze udało mu się umknšć przeœladowcom.

Przypadkiem natknšł się na kobietę aleuckš z dzieckiem. Powiedział jej, żeby

schowała się w gęstwinie. Uciekajšc razem, coraz dalej zagłębiali się w las.

Gnani strachem wspinali się na górujšce nad fortem wzgórze.

Po wypłynięciu z Sitki Sea Gypsy żeglowała w labiryncie wysp na północ od

cieœniny, rzucajšc kotwicę w pobliżu wiosek, handlujšc i płynšc dalej. Okrężna

trasa brygu przywiodła go wreszcie z powrotem do cieœniny.

Caleb zdecydował zatrzymać się przy forcie Œwiętego Michaiła, uzupełnić zapas

wody pitnej i dowiedzieć się, jakie konkurencyjne statki pływajš w tej okolicy.

Jako kapitan nigdy nie spoufalał się ze swoimi oficerami ani z załogš. Tak

naprawdę, to był już zmęczony swoim własnym towarzystwem i wyczekiwał

wieczornego pijaństwa z tym chytrym rosyjskim łajdakiem, Baranowem.

Możliwoœć spotkania wprawiła go w dobry humor. Z uœmiechem na twarzy wyglšdał z

pokładu, czekajšc na widok barw rosyjskich powiewajšcych na maszcie fortu.'

Słońce grzało go w plecy, a wiatr był korzystny.

- Kapitanie, wzywajš nas z brzegu. - Pierwszy oficer Hicks wręczył mu lunetę. -

Trzy stopnie od prawej burty, tam przy ujœciu tej małej rzeczki. Wyglšda, że to

biały człowiek.

Caleb podniósł lunetę do oczu i zlokalizował postać machajšcš w stronę jego

statku. Ubranie tego mężczyzny było w strzępach, ale wydawało się, że to biały,

a nie przebrany Indianin. Pewnie dezerter z jakiegoœ statku, pomyœlał Caleb i

opuœcił lunetę.

- Położyć się w dryfie i spuœcić łódŸ. Ludzie niech będš dobrze uzbrojeni. To

może być pułapka.

244 Janet Dailey

- Aye, sir. - Hicks zaczšł wykrzykiwać rozkazy dla załogi.

Wysłana na brzeg łódŸ szybko powróciła z mężczyznš na pokładzie. Kiedy zbliżyła

się do brygu, jakiœ marynarz zawołał. - To jeden z tych Ruskich.

Był to mężczyzna około czterdziestki, jak ocenił Caleb, wysoki i bardziej smukły

niż większoœć znanych mu Rosjan, ciemnowłosy i niebieskooki. Koszulę i spodnie

miał w opłakanym stanie, zadrapania na ciele, co wskazywało na to, że

przedzierał się przez las. Kucharz okrętowy, Old Swede, przyniósł mu kubek kawy

i trochę twardego chleba - morskiego suchara. Mężczyzna rzucił się najedzenie.

Było widoczne, że głodował przez dłuższy czas.

- Mamrotał coœ o kobiecie - powiedział jeden z załogi.

- Kobieta - powtórzył Rosjanin i patrzył proszšco na Caleba. - Kobieta, tak. -

Pokazał na brzeg, potem ułożył ręce naœladujšc kołysanie dziecka.

- Wydaje się, że jest jeszcze kobieta i dziecko, Hicks - powiedział Caleb.

- Wyœlij znowu łódŸ. Może jš znajdš. - Zwrócił się z powrotem do Rosjanina. -

Czy jesteœ z fortu Œwiętego Michaiła? - Rosjanin zmarszczył się, nie rozumiejšc.

- Jak u diabła oni to nazywajš? - mruczał Caleb do siebie.

- Michajłowsk?

- Kołosz - ponuro powiedział mężczyzna. Na migi dał Calebowi do zrozumienia, że

fort został zaatakowany przez Tlinkitów kilka dni wczeœniej, a on od tamtej pory

chował się w lasach. Nie był pewien, czy ktokolwiek jeszcze ocalał.

Załoga łodzi znalazła w nadbrzeżnych skałach Aleutkę z małym dzieckiem i

przywiozła jš na statek. Kobieta była równie wygłodniała i przestraszona. Caleb

wysłał całš trójkę do kuchni na posiłek i rozkazał Hicksowi trzymać nadal kurs

na rosyjski fort.

Zastali tam jedynie pogorzelisko. Ocalały mężczyzna wytłumaczył Calebowi, że

Baranów odpłynšł przed przeszło miesišcem do swojej głównej kwatery na wyspie

Kodiak. Około trzydziestu Rosjan pozostało w forcie. Razem z nimi było

dwadzieœcia ich aleuckich squaw. Caleb rozkazał rzucić kotwicę przy brzegu.

- Okręt na horyzoncie! - krzyknšł ktoœ z załogi Sea Gypsy, gdzieœ z wysoka.

Wkrótce ujrzeli statek z dwudziestoma działami, pod brytyjskš flagš. Caleb

przeczytał na dziobie Unicom i rozpoznał w nim jednego z weteranów północno-

zachodniego handlu, pod komendš znanego kapitana Henry Barbera, który miał

reputację najbardziej brutalnego i nieuczciwego kupca na całym

Alaska

245

tym wybrzeżu. Wielu twierdziło, że wrogi stosunek Tlinkitów do cudzoziemców to

jego zasługa, bo zdarzało mu się ich okradać, a czasem zabijać.

Z pokładu rufowego Caleb słyszał złorzeczenia brytyjskiego kapitana, który

wœciekły na widok spalonego fortu przeklinał „morderczych sukinsynów"

odpowiedzialnych za ten czyn.

W otoczeniu uzbrojonych po zęby ludzi Caleb zszedł tego popołudnia na brzeg.

Towarzyszył mu ocalony mężczyzna, który nazywał się Zachar Tarakanow. Zniszczone

ubranie zamieniono mu na obwisłe spodnie i ogromnš kraciastš koszulę.

To co zobaczyli, było przerażajšce. Opuchłe ciała niemowlšt, wyniesione na brzeg

przez przypływ, leżały wzdłuż plaży. Za nimi głowy Rosjan, nadziane na kije,

suszyły się w słońcu, ciemne brody pełne zaschniętej krwi, otwarte usta,

wyszczerzone białe zęby, wytrzeszczone oczy. Wielkie czarne, padlinożerne kruki

skakały dookoła pozbawionych głów ciał, które już się rozkładały. Wysiłki, aby

odpędzić ptaki, nie dały efektu. Rozzłoszczone kruki biły dużymi czarnymi

skrzydłami i wydajšc ostre głosy przenosiły się tylko o kilka jardów dalej do

następnego ciała. Obrzydliwy odór powodował mdłoœci.

Z fortu otoczonego mocnš palisadš pozostał tylko popiół i na wpół stopiona lufa

działa. Znajšc chciwoœć Tlinkitów, Caleb podejrzewał, że dokładnie zrabowali

magazyn, zanim zniszczyły go płomienie. Kazał załodze pochować ciała tam, gdzie

leżały.

Zachar patrzył na błyszczšce w słońcu czarne kruki. Kruk był dla Kołoszów

bóstwem uważanym przez nich za Stwórcę. W cišgu oœmiu dni, kiedy ukrywał się

przed tymi dzikusami, setki razy ogarniała go wœciekłoœć, że tak tramie wybrali

porę na atak - gdy cała załoga zatraciła czujnoœć w radosnym oczekiwaniu na

prazdnik, œwišteczny dzień.

Przecież to on powiedział o œwięcie Córce Kruka! Zachar odwrócił się od zwłok,

nie mogšc patrzeć na swoich nieżywych towarzyszy. On ich zdradził, tak samo jak

ona zdradziła jego. Ogarnšł go gniew, gniew i ból. Wrócił na plażę i usiadł w

łodzi, odwrócony plecami do miejsca masakry, z dłońmi zaciœniętymi w pięœci.

1 rzeci statek, Alert z Bostonu, pod komendš kapitana Johna Ebbetsa przybył

również na to miejsce. Kiedy Ebbets dowiedział się o tragedii, postanowił

naradzić się z kapitanami Barberem z Unicorna i Calebem z Sea Gypsy.

246

Janet Dailey

Tego wieczora trzej kapitanowie siedzieli dookoła stołu w kwaterze Ebbetsa na

statku Alert i dyskutowali na temat zaistniałej sytuacji. Przysłuchujšc się

pełnym żšdzy zemsty słowom Brytyjczyka i Amerykanina Caleb nabrał wielkiej

ochoty napicia się czegoœ mocniejszego. Niestety Ebbets nie tolerował żadnych

diabelskich trunków, a jedynym napojem, jaki podano, była wyjštkowo kwaœna

czarna kawa. Nie pił więc niczego, obojętnie przysłuchujšc się rozmowie.

- Mówię, że musimy działać razem - stwierdził Ebbets i skinšł rękš w kierunku

Caleba. - Według Rosjanina, którego wzišłeœ na pokład, trzydziestu mężczyzn

stanowiło załogę fortu. Ale twoi ludzie pogrzebali tylko dwadzieœcia trzy ciała.

Wiemy, że jeden człowiek ocalał, ale jeszcze pozostaje szeœciu mężczyzn i

kobiety.

- Aleutki i Metyski - powiedział Caleb.

- W każdym razie - kontynuował Ebbets -jest bardzo możliwe, że zostali wzięci

jeńcy. Nie możemy pozwolić, aby te dzikusy sšdziły, iż pozwolimy na takie

okrucieństwo. Proponuję, abyœmy podjęli wspólnš akcję i żšdali wydania nam

wszystkich, którzy ocaleli.

- A jeœli odmówiš, z przyjemnoœciš poœlę tych diabłów do ich cholernego piekła

- przytaknšł angielski kapitan.

- Kiedy Tlinkici przyjdš z nami handlować, proponuję, żebyœmy wzięli kilku jako

zakładników, najlepiej wodza lub jakiegoœ innego ważnego członka szczepu i

odmówili zwolnienia ich, dopóki nie dostarczš nam ludzi z fortu pozostałych przy

życiu.

- Jeœli odmówiš, wystarczy tylko powiesić para sukinsynów na rei. I tak to

zrobimy - Barberowi coraz bardziej podobała się ta myœl.

- Pan nic nie powiedział na ten temat, kapitanie Stone - zauważył Ebbets. - Co

pan o tym myœli?

Caleb opuœcił dłoń, którš przyciskał w zamyœleniu do ust.

- Uważam, że to nie nasz interes.

- Pan nie mówi poważnie - zmarszczył się Ebbets.

- Do jasnej cholery... - wybuchnšł Barber.

- Tak jak ja to widzę, pochowaliœmy Rosjan - nie Anglików ani Amerykanów. To

jest ich sprawa, nie moja - stwierdził Caleb. - W przeciwieństwie do was nie

uważam się za stróża mojego brata.

- Jeœli natychmiast nie podejmiemy akcji odwetowej, ci krwiożerczy krajowcy

wezmš się za nas. - Kapitan Barber uderzył pięœciš w stół. - Ja handluję na tych

wodach.

Alaska 247

- Właœnie o to mi chodzi - przerwał Caleb. - Ja handluję z tymi Indianami z

Sitki i nie mam zamiaru narażać moich interesów z tego powodu. Nie mamy pojęcia,

co sprowokowało ten atak. Wydaje mi się, że Rosjanie dostali to, na co zasłużyli.

- A więc nie jest pan z nami. - Kapitan z Bostonu o surowej twarzy patrzył

chłodno na Caleba.

- Nie. - Caleb odsunšł krzesło i wstał. - Róbcie co chcecie, ale nie liczcie na

mnie. Sea Gypsy odpływa rano.

- A co z ocalonymi, których ma pan na pokładzie? Jakie ma pan plany w stosunku

do nich? - prowokował Ebbets. - Może ma pan zamiar oddać ich poganom, żeby

dokończyli swojego dzieła?

Wiedzšc, że kapitan chce go doprowadzić do wœciekłoœci i w rezultacie do zgody

na ich propozycje, Caleb zignorował obrażliwe pytanie i nasunšł daszek czapki

niżej na czoło.

- Za pozwoleniem, panowie, wracam na swój statek.

- Płynę stšd na Kodiak, kapitanie Stone - stwierdził Barber. - Z przyjemnoœciš

zwrócę pańskich ocalonych rosyjskiej osadzie.

Caleb pomyœlał chwilę. Byli dla niego dodatkowym ciężarem.

- Przekażę ich na Unicorna. Uszanowanie, panowie. - Skłonił się szyderczo i

opuœcił statek, aby powrócić na Sea Gypsy.

Na pokładzie Sea Gypsy Caleb rozkazał, aby odwieziono jego pasażerów, potem

poszedł do swojej kabiny wreszcie czegoœ się napić. Rozpinajšc mundur jednš rękš,

drugš nalał sobie szklankę rumu i usiadł na krzeœle. Kiedy pierwszy łyk miło

zapiekł go w gardle, zaczšł leniwie obserwować chybotanie miedzianej lampy nad

głowš. Był przekonany, że akcja odwetowa planowana przez jego kolegów była złym

pomysłem i najprawdopodobniej jeszcze bardziej rozwœcieczy Tlinkitów, zamiast

czegokolwiek ich nauczyć. Nie widział powodu, żeby wdawać się w coœ, co nie

dotyczyło go bezpoœrednio. Zniszczenie fortu wyeliminowało Rosjan z tego terenu

i jeœli chodzi o niego, oznaczało pozbycie się jednego rywala z handlowego

współzawodnictwa.

Ktoœ zastukał do drzwi.

- Wejœć. - Caleb wyprostował się i sięgnšł po butelkę, aby ponownie napełnić

szklankę. Pierwszy oficer przeszedł przez wysoki próg i zatrzymał się w œrodku.

- O co chodzi, Hicks? - spytał niecierpliwie.

- To Rosjanin Tarakanow, sir. - Ruchem głowy wskazał mężczyznę czekajšcego za

drzwiami. - On chce się z panem zobaczyć.

248 Janet Dailey

Rosjanin nie czekajšc na pozwolenie wszedł do kabiny. Caleb podniósł brwi

zirytowany tym zachowaniem i spytał swojego oficera:

- Czy wytłumaczyłeœ mu, że jego i Aleutkę zabierze angielski statek na Kodiak?

- Aye, sir - skinšł głowš Hicks. Jego bujne bokobrody schowały się w kołnierzu

munduru.

Rosjanin ukłonił się Calebowi, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem zaczšł coœ

mówić w swoim języku, popierajšc słowa gestami. Pokazywał na marynarskš wełnianš

kurtkę i żeglarskie spodnie, które miał na sobie, potem potarł brzuch, wyrażajšc

wdzięcznoœć za ubranie i jedzenie, które otrzymał, wreszcie wycišgnšł rękę.

Caleb patrzył na niego przez chwilę, odstawił butelkę rumu i wstał, aby podać

rękę Rosjaninowi. Poczuł silny uœcisk palców, kiedy przyglšdał się jego

niebieskim oczom i ostrym rysom. Poza kilkoma zadrapaniami na policzkach nie

było widać żadnych œladów ciężkich przejœć.

- Good-bye, Kapitan - powiedział Zachar Tarakanow po angielsku, z silnym

akcentem.

- Do widzenia. Dobrej podróży - odpowiedział Caleb i patrzył, jak tamten

wychodzi. Kiedy Hicks zamknšł drzwi, Caleb wzišł butelkę i nalał rumu do

szklanki. Ocalił Rosjanina i wsadził go na statek, którym dopłynie do domu. To

był koniec jego obowišzków, chrzeœcijańskich czy jakichkolwiek innych.

?

Łososie szły ławš, odpowiadajšc na odwieczny zew, który nakazywał im opuszczać

głębiny oceanu i płynšć do zatok, rzek oraz potoków na północnym zachodzie.

Płynęły niezmordowanie srebrnš ławicš burzšc wodę zatoki, gdzie zakotwiczony był

statek Sea Gypsy. W niektórych miejscach widać było na powierzchni ich duże

płetwy, w innych płynęły głęboko. Gdzieniegdzie błyskał biały brzuch lub

srebrzysty bok, gdyż nie zmieniły jeszcze koloru na różowy, jaki przybierajš w

okresie tarła.

Stada orłów kršżyły w górze i siadały na drzewach wzdłuż strumieni, a wielkie

bršzowe niedŸwiedzie brodziły w rzekach, wyrzucajšc na brzeg swoimi ogromnymi

łapami trzydziesto- i czterdziestofuntowe ryby lub łapišc je zębami w wodzie. U

ujœcia rzeki, w swoim letnim obozie, Tlinkici zastawiali pułapki na łososie, aby

zgromadzić jedzenie na zimę.

Caleb obserwował dwa cedrowe kajaki, które wyruszyły w kierunku jego statku,

przeœlizgujšc się pomiędzy wędrujšcymi gromadami ryb. Na pokładzie wszystko było

przygotowane do rozpoczęcia handlu, skórzane zasłony rozwieszone, ludzie

uzbrojeni, działo naładowane i przygotowane do strzału.

Jak zwykle, przestrzegał utartych reguł. Kiedy czółna dotarły do statku, tylko

jeden krajowiec mógł wejœć na pokład. Tłumaczono mu zasady handlu, a liczbę

krajowców na pokładzie ograniczono do trzech. Po zaakceptowaniu tych warunków

pierwsza grupa Indian Tlinkitów miała zezwolenie wejœcia na statek.

Trzeciš osobš przechodzšcš przez reling okazała się młoda sšuaw. Kiedy

przerzucała nogi przez barierkę, Caleb zobaczył jasne, miedziane bransoletki na

jej kostkach, uderzajšce melodyjnie o siebie podczas każdego ruchu.

250

Janet Dailey

Powędrował oczami wyżej i zauważył ponętne zaokršglenia jej postaci o wysokich

piersiach. Gładka skóra nie była ciemniejsza niż Włoszki lub Hiszpanki, włosy

miała drugie i proste, czarne i błyszczšce jak wyszlifowany onyks. Srebrne

kolczyki zdobiły uszy, a usta nie były zniekształcone ozdobami z koœci. Były za

to pełne i miękkie.

Odważnie odwzajemniła spojrzenie, mimo że - jak sšdził - nie miała więcej niż

szesnaœcie lat. Jej dzika pięknoœć wzbudziła zainteresowanie Caleba. Dużo już

czasu upłynęło od chwili, kiedy umilała mu czas hawajska wahine. A może było to

po prostu pragnienie samotnego mężczyzny, które kierowało jego myœli ku kobiecie.

Jako kapitan spędzał wiele samotnych godzin - samotnie jadał, pił, spacerował po

pokładzie rufowym, sam spał w swojej kabinie.

- Ile Boston man płaci za futra? - Pytanie wodza nagle zakłóciło myœli Caleba,

kierujšc je na sprawy handlowe.

Obrócił się, żeby obejrzeć zwój skór, które przynieœli Indianie. Prawie

natychmiast zauważył, że sš one inne niż zazwyczaj, ale dopiero po chwili

zorientował się, o co chodzi. Te skóry były wyprawiane przez Aleutów. To nie

była robota Tlinkitów. Skóry te musiały być częœciš łupu z rosyjskiego fortu.

Zaoferował cenę i rozpoczęły się targi. Kiedy sprzeczał się z wšsatym wodzem,

uœwiadomił sobie, że dziewczyna obserwuje go przez cały czas. Wódz chciał belę

jasnego perkalu, która przez chwilę przycišgnęła jej uwagę. Caleb zastanawiał

się, czy ona była córkš wodza, czy też jego squaw.

- Dwie długoœci materiału za jednš skórę, nie więcej - stwierdził chłodno Caleb.

Wódz zaczšł zbierać swoje skóry, ale dziewczyna dotknęła jego ramienia i

powiedziała coœ w ich języku, potem obróciła się do Caleba.

- Czy Boston man ma kobietę? - To było prawie wyzwanie.

- Nie. - Chociaż wiedział, że niektórzy kapitanowie statków handlowych

zabierali swoje żony i rodziny w podróż, to pytanie z lekka go zaskoczyło.

- Ile czasu Boston man nie ma kobiety? - spytała.

- Od długiego czasu - przyznał, mrużšc oczy.

- Boston man chce mieć Kruka?

To imię pasowało do niej ze względu na lœnišcš czerń włosów i sprytne, bystre

oczy. Caleb odchylił głowę i oglšdał jš w zamyœleniu, wbrew zdrowemu rozsšdkowi

zainteresowany tš propozycjš.

Alaska

251

- Ile?

- Bela materiału. - Pokazała perkal. Caleb zaczšł potrzšsać odmownie głowš, ale

ona kontynuowała: - za Kruka i futra.

Spojrzał na dwóch osiłków, którzy jej towarzyszyli, ale nie zauważył ani œladu

protestu na ich twarzach.

- Zgoda - powiedział.

- Kruk przyjdzie z powrotem w nocy. - Podeszła do perkalu, ale Caleb był

szybszy.

- Nie. - Położył rękę na stojšcej na pokładzie beli. - Materiał zostanie tutaj,

dopóki Kruk nie przyjdzie. Wiedział bardzo dobrze, że jeœli perkal opuœci statek,

to więcej jej nie zobaczy.

- Boston man ma futra i materiał. Może odpłynie i nie czeka na Kruka -

powiedziała.

Ani przez chwilę nie lekceważył jej sprytu. Twarz ta odznaczała się dumš bliskš

arogancji. Nie można było nazwać jej pięknš, mimo wybitnie zmysłowych warg.

Piękno to miękkoœć, a jej nie było w tej kobiecie. Przycišgała oczy, ale było w

niej również coœ, co zniewalało mężczyznę, wyzwalajšc w nim jednoczeœnie

instynkt dominacji, chęć bycia panem, a nie niewolnikiem, którego chciała z

niego zrobić.

- Przyniesiesz futra, kiedy wrócisz - powiedział Caleb.

Kiedy Indianie opuœcili statek, Caleb stał na pokładzie rufowym. Nagle rozbawiły

go własne wyobrażenia na jej temat, zagadkowoœć, którš chciał jej przypisać. Za

długo był samotny.

Caleb patrzył na dziki przepych tej ziemi. Góry wyrastały pionowo z brzegu.

Gęste lasy nie pustoszone ogniem pokrywały zbocza wełnistym płaszczem głębokiej,

szmaragdowej zieleni. Powyżej linii drzew widać było poszarpane granie lub ostre

szczyty górskie, niektóre ze œladami zimowego œniegu. Morze systematycznie

kruszyło brzegi długiego łańcucha wysp, gdy fale przyboju rozbijały się o

przybrzeżne skały walšc w te wspaniałe klify.

Tak, myœlał Caleb, ta ziemia ma wpływ na człowieka, może nawet napełnić mu głowę

szalonymi myœlami, takimi jak wyobrażanie sobie tajemniczej indiańskiej

księżniczki, kiedy widzi się pospolitš squaw. Odwrócił się od wspaniałego widoku

przyrody potrzšsajšc głowš.

- Podwoić nocnš wachtę kotwicznš - powiedział do Hicksa i zszedł na dół. Nie

wiedział, czy ona przyjdzie czy -nie, ale wydał zezwolenie, żeby czółno zbliżyło

się w nocy i chciał, żeby na statku została zachowana czujnoœć.

252

Janet Dailey

Wkrótce po ósmej rozległy się uderzenia w dzwon okrętowy, dobiegły okrzyki z

dziobu i z luku. - Wszyscy na pokład! - Przebywajšcy w swojej kabinie Caleb

włożył pistolet za pasek spodni. Kiedy szedł w kierunku drzwi, ktoœ szybko

zastukał. Caleb otworzył.

Za drzwiami stał drugi oficer.

- Zbliżajš się dwa czółna, sir.

Caleb dał mu znak, żeby szedł na górę i ruszył za nim wšskim przejœciem

prowadzšcym do schodów. Na pokładzie załoga zajmowała pozycje obronne. Spojrzał

ponad oœwietlonš księżycem wodš na obóz Tlinkitów. Dwa czółna z ciemnymi

sylwetkami w œrodku sunęły cicho w stronę statku i tylko na ich wysokich

dziobach odbijała się biel malowanych ozdób. Wszystkie œwiatła na pokładzie, z

wyjštkiem oœwietlenia kompasu, były zgaszone.

Kiedy czółna zrównały się z prawš burtš statku, Caleb szepnšł:

- Uwaga chłopcy.

Jakaœ postać okryta kocem stanęła w jednym z czółen.

- Boston man - było to ciche zawołanie, lekko wzmocnione echem.

- Aye - odpowiedział Caleb zwyczajnym tonem.

- Kruk przychodzi.

Wštpił, czy ona przyjdzie, podejrzewajšc, że propozycja była tylko próbš

wyłudzenia perkalu.

- WejdŸ na pokład.

W powietrzu wyczuwało się napięcie, kiedy czółno podpłynęło do statku. Ale zgoła

inne napięcie ogarnęło załogę, kiedy czółno oddaliło się, a Kruk stała na

pokładzie, owinięta biało-niebieskim kocem.

Caleb wiedział, co jego ludzie teraz myœlš i czujš. Mieszkał pod pokładem wraz z

załogš i rozumiał, jak dłużš się te trzyletnie podróże, jakie żšdze dręczš

mężczyzn pozbawionych towarzystwa kobiet, żšdze, które zaspokoić może tylko

biały tyłek drugiego samca na koi obok. Rzadko zdarzało się, żeby jakiœ marynarz,

łšcznie z nim samym, oparł się tym pożšdaniom.

Caleb zabrał szybko indiańskš dziewczynę do swojej kabiny. Kiedy zamknšł drzwi,

zaczęła rozglšdać się po jego kwaterze. Jej oczy nie próżnowały, od wejœcia na

pokład biegały wszędzie, wszystko rejestrujšc. Wyjšł pistolet zza paska spodni i

włożył go do puzdra na stole. Obróciła się na ten dŸwięk i patrzyła, jak zamyka

puzdro.

Stał nie wykonujšc żadnego ruchu w jej kierunku, a ona przyglšdała mu się umie i

odważnie. W rogu kabiny stała bela perkalu. Spojrzała na niš i znowu

Alaska

253

na niego. Naturalnym ruchem zdjęła koc z ramion. Miała pod nim kremowe ubranie z

koŸlej skóry, jej czarne włosy zwisały aż do piersi.

- Boston man podoba się Córka Kruka?

- Nazywam się Caleb. - Powoli podchodził do niej.

- Caleb - powtórzyła nie podnoszšc głowy, kiedy stanšł przed niš. Jej

spojrzenie zawierało wszystkie kobiece sztuczki, z jakimi spotykał się u białych

kobiet.

Nie opierała się, gdy wzišł jš w ramiona. Automatycznie uniosła głowę w znanym

geœcie zapraszajšcym do pocałunku. Caleb odpowiedział, całujšc jš w usta i

czujšc, jak jej język dotyka jego języka. Przycisnęła się do niego.

Czuł pulsowanie w gardle, gdy spojrzał na jej podniesionš do góry twarz, usta

jej układały się w pełny zadowolenia uœmiech, kiedy obserwowała go przez

półprzymknięte oczy. Nie mamiła go pozorami niewinnoœci, powœcišgliwoœci ani

nieœmiałoœci, którymi często posługiwały się prostytutki z Bostonu.

Zdjšł z niej koc i poprowadził na koję. Zrzucił marynarkę i zaczšł rozpinać

koszulę. Bez zachęty z jego strony œcišgnęła przez głowę ubranie ze skóry

jelenia. Caleb patrzył na stopniowo ukazujšce się ciało - długie muskularne

łydki i uda, pokryte czarnymi kręconymi włosami krocze, zaokršglone biodra i

pełne piersi. Naga wczołgała się na przykrytš kołdrš koję, przecišgajšc się jak

senny kot.

Kiedy Caleb zdjšł resztę ubrania, uwaga Córki Kruka skupiła się bez zażenowania

na jego erekcji. To œmiałe zainteresowanie jeszcze bardziej go podnieciło.

Położył się obok niej na koi i pieœcił jej ciało, gładkš i ciepłš skórę,

sprężyste piersi. Ona wyginała się pod pieszczotš jego ręki, odpowiadajšc na

dotyk. Pocałował jš najpierw w usta, potem całował jej piersi, ich twarde

brodawki, a ona zręcznie odwzajemniała pieszczoty, aż dotyk jej ręki wyrwał jęk

z jego gardła. W pełni pobudzony zmienił pozycję i włożył kolano między jej nogi,

aby je rozsunšć i położyć się na niej.

Jej podniesione kolano uniemożliwiło to.

- Nie - powiedziała stanowczo - nie na sposób białego człowieka... po indiańsku.

Wyzwalajšc nogi przewróciła się na brzuch, podcišgnęła kolana pod siebie i

wystawiła pupę do góry. Ogarnęła go żšdza. Przytrzymywał jej biodra i kołysał

się w pierwotnym rytmie, w narastajšcym tempie aż do ostatecznego paroksyzmowego

dreszczu, który wrzucił w niš jego nasienie.

Wyczerpany opadł na koję. Czuł jej ruchy i obrócił głowę, żeby na niš

254

Janet Dailey

spojrzeć. Pot pokrywał jej górnš wargę. Jej półprzymknięte oczy obserwowały go z

satysfakcjš i zadowoleniem kobiety, która wie, że wyczerpała siły mężczyzny.

- Caleb szczęœliwy? - zamruczała.

Znowu, w niewytłumaczalny sposób, odebrał to pytanie jako wyzwanie z jej strony.

Może była to energia, którš nadal w niej czuł.

- Nie. - Wczepił palce w czarne włosy i przycišgnšł jš do siebie, całujšc i

mocno œciskajšc jej sterczšce brodawki. Ona odwzajemniała jego pieszczoty. Była

równie jak on podniecona. Jawnie go prowokowała, co spowodowało, że wkrótce znów

miał erekcję. Tym razem zmusił jš, żeby położyła się na plecach, a sam położył

się na niej. - Teraz sposób białego człowieka - powiedział i wszedł w niš znowu.

Tym razem postanowił przedłużyć te chwile rozkoszy. Poruszał się wolno, widział,

jak jej podniecenie roœnie. Złapała go za ramiona, wbijajšc mu paznokcie w plecy.

Dopiero wtedy pozwolił jej przycišgnšć się ku dołowi i oparł swoje biodra o jej,

tak jak chciała. Udało im się osišgnšć spełnienie w tym samym momencie.

Tym razem oddychała tak samo szybko jak on. Oczy miała zamknięte. Czuł, jak

gdyby coœ wygrał, ale nie wiedział co, u diabła, mogło to być. Zaœmiał się na tę

dziwnš myœl i przymknšł oczy w pełni rozluŸniony, po raz pierwszy od wielu

miesięcy.

Zbudził go jakiœ cichy dŸwięk, który nie był zwykłym skrzypieniem i „stękaniem"

statku. Leżał cicho, czekajšc, żeby usłyszeć go ponownie. Potem doszło go

leciutkie, melodyjne brzęczenie metalu - miedziane bransoletki, które Kruk

nosiła na kostkach nóg. Nie leżała przy nim w koi. Caleb wiedział o tym nie

patrzšc.

Poruszała się prawie bezszelestnie, zdradzał jš tylko cichy dŸwięk ozdób. Był

już w pełni rozbudzony, podejrzenie wyostrzyło jego zmysły. Nie wierzył, żeby

zachowywała się tak cicho tylko dlatego, aby go nie zbudzić. Jej skradanie się

było spowodowane czymœ innym.

Nastšpiła długa cisza. Potem skrzypnęła deska w korytarzu i Caleb zorientował

się, że wyszła z kajuty. Szybko wyskoczył z koi i wcišgnšł spodnie. Cały czas

rozglšdał się po zaciemnionym pokoju. Nie było koca, nie było również beli

materiału. Puzdro pistoletu było otwarte i puste. Nie tracšc

Alaska

255

czasu na sprawdzanie, czy jeszcze czegoœ nie ukradła, wyszedł z kajuty, jak

umiał najciszej, starajšc się nie stšpnšć na skrzypišcš deskę. Wszędzie panowała

cisza, nie słychać było głosów marynarzy, którzy powinni teraz być na pokładzie.

Noc była wyjštkowo spokojna, nie było nawet wiatru. Kiedy statek znajdował się w

pobliżu osiedli indiańskich, Caleb zawsze wystawiał podwójnš wartę.

Rozległo się pohukiwanie sowy. Ale czy to była sowa? Caleb ostrożnie wychodził

na górę. Gęsta szara mgła otulała statek, przenikała przez olinowanie i

zasłaniała pokład dziobowy. Nie mógł dojrzeć żadnego z marynarzy, którzy mieli

być na warcie. Jeœli zasnęli, to - przysišgł sobie - że każe ich zawiesić na

wantach w pozycji orła.

W tej chwili najważniejsze było znalezienie Kruka. Był pewien, że ona nie będzie

płynšć do brzegu, w każdym razie nie z belš materiału i pistoletem. Znowu

usłyszał przytłumione pohukiwanie sowy - a może był to „kruk"? Zajrzał na pokład

rufowy i zobaczył jakiœ bryłowaty kształt skulony przy relingu. Ochrypłe głosy

innych nocnych ptaków zakłócały spokój i ciszę nocy.

Caleb wczołgał się na pokład rufowy, pewien że przy relingu jest indiańska

dziewczyna, ale nie kierował się prosto do niej, tylko do karabinu, który był

tam ustawiony na podpórce. Mgła osiadła na olinowaniu spadała pojedynczymi

kroplami. Poczštkowo Caleb nie odróżnił dŸwięku spadajšcych kropli i uderzeń

fali o kadłub brygu od cichego odgłosu zanurzanych w wodzie wioseł. Odgłos ten

dochodził z kilku miejsc. Przesunšł karabin, aby skierować lufę na najbliższy

cel, wystrzelił i krzyknšł:

- Wszyscy na pokład!

Obracajšc się zobaczył, że Kruk wstaje ze swojej kryjówki. Dzikie okrzyki

zaczęły dobiegać zza burty, towarzyszył im głoœny tupot nóg załogi. Caleb biegł

do drugiego karabinu zamocowanego na relingu. W połowie drogi zauważył, że Kruk

trzyma jego pistolet w wyprostowanych rękach, celujšc w niego. Złapał bosak i

uderzył wycišgnięte ręce; w tym samym momencie nastšpił wystrzał. Kula przeszła

mu koło ucha.

Caleb rzucił się na kobietę i wydarł jej pistolet z ršk. Gdzieœ z lewej burty

rozległ się wystrzał z działa, a zaraz potem plusk przewróconego czółna. Krak

krzyknęła coœ w swoim ojczystym języku. Caleb złapał jš i trzymał ramieniem za

szyję, aby uniemożliwić dalsze ostrzeżenia. Wtedy wpiła paznokcie w jego gołš

rękę, szarpišc się jak żbik.

Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko spadajšce krople i chlupot

256

Janet Dailey

wody. Kruk przestała stawiać opór, ale jej ciało było sprężone, gotowe podjšć

walkę, gdyby dał jej szansę. Zbliżył się Hicks, ostrożnie zerkajšc na kłębišcš

się mgłę.

- Co pan myœli, kapitanie?

- Oni nie będš ponownie próbować, przynajmniej nie od razu - wyraził swoje

przypuszczenia Caleb. - Niech załoga na wszelki wypadek zostanie na swoich

stanowiskach i... - spojrzał na swojego czarnowłosego więŸnia - przyœlij kogoœ

do mojej kabiny z łańcuchami i kajdanami.

- Aye, sir.

Zdejmujšc rękę z gardła Kruka Caleb złapał jš za nadgarstek i wykręcił ramię

wysoko do tyłu, a potem zaprowadził do kabiny. Wepchnšł dziewczynę do œrodka i

zamknšł drzwi. Uderzyła o stół. Jak osaczone zwierzę szybko się obróciła ku

wrogowi, przyciskajšc się plecami do stołu. Patrzyła na niego z nienawiœciš

błyszczšcš w czarnych oczach.

Caleb podniósł pistolet, który mu ukradła, i skierował go lufš do góry.

- Myœlę, że byłabyœ zadowolona, gdyby udało się rozwalić mi tym głowę, prawda?

- Włożył broń z powrotem do puzdra.

W ułamku sekundy rzuciła się na niego. Caleb dostrzegł błysk metalowego ostrza i

starał się odskoczyć przed jego uderzeniem, przypominajšc sobie poniewczasie, że

zostawił nóż na stole. Ostrze noża uderzyło go w ramię, rozcinajšc skórę.

Przeklinajšc wykręcił jej nadgarstek tak mocno, że wypuœciła broń z ręki.

Kiedy nóż uderzył o podłogę, odprężył się na chwilę. Natychmiast wczepiła ręce w

jego twarz, drapišc po oczach, orzšc paznokciami policzki do krwi. Kiedy chwycił

jej ręce, zaczęła gryŸć jego dłonie.

- Ty cholerny mały potworze! - Krew œciekała z jego podrapanej twarzy i

rozciętej ręki. Złapał garœć długich czarnych włosów i szarpnšł, odchylajšc jej

głowę do tyłu i zmuszajšc, żeby uklękła. Rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejœć - warknšł Caleb.

Brzęczeniu łańcuchów towarzyszył skrzyp otwieranych drzwi.

- Pan krwawi, kapitanie. - Dragi oficer patrzył na niego w osłupieniu.

- Aye - spojrzał na niego ze złoœciš Caleb. - Zakuj tę kocicę w żelaza i uważaj

na jej pazury. - Po krótkiej walce miała założone kajdanki i była przykuta do

belki. Caleb przycisnšł do zadanej nożem rany niebieskš chustkę, którš nosił na

szyi. - Gdzie u diabła jest Dawson?

- Znajdę go, kapitanie - dragi oficer szybko wyszedł z kabiny.

Alaska

257

Caleb podszedł do stołu i nalał sobie porcję rumu. Kiedy pił, usłyszał brzęk

łańcucha i spojrzał na indiańskš dziewczynę skulonš przy słupie. Gardło paliło

go po wypiciu alkoholu i to podsycało jego gniew zamiast łagodzić. Był zły nie

tylko na dziewczynę, ale i na siebie samego za to, że niemal dał się wyprowadzić

w pole.

Jej długie czarne włosy opadały na ramiona i piersi, całkowicie zasłaniajšc

górnš częœć jasnego odzienia ze skóry jeleniej. Caleb kopniakiem odsunšł krzesło

od stołu i usiadł patrzšc na niš.

- Myliłem się co do ciebie, Kraku. - Kiedy wymówił jej imię, podrzuciła głowę

do góry, a wyraz jej twarzy wyrażał pogardę i nienawiœć. - Ty nie jesteœ kocicš

prosto z piekła. Ty jesteœ czymœ o wiele gorszym. Jesteœ podobna do samicy

czarnej wdowy, pajška, który zabija samca po godach.

- Boston man nie ma racji. Ludzie przyszli po Kruka. Zabrać do wsi

- stwierdziła.

- To dlatego chciałaœ mnie zastrzelić z mojej własnej broni?

- Boston man strzelał do ludzi. Krak strzelała do Boston mana, żeby przestał.

- To jest dobra opowieœć - sucho przyznał Caleb - ale nie mogę w to uwierzyć.

Steward Dawson wpadł do kabiny niosšc bandaże i różne leki - wydawał się

zawiedziony, że rany Caleba nie były poważniejsze. Szybko zabrał się do

opatrywania krwawišcych miejsc.

wschodzšce słońce przebijało się przez mgły, tuzin czółen pełnych

groŸnych wojowników wyruszyło z brzegu. Patrzšc na nie Caleb rozkazał,

żeby wyprowadzono indiańskš dziewczynę z jego kabiny. Postawił jš tak, by

była dobrze widoczna. Tlinkici zatrzymali swoje czółna.

Jeden z nich podniósł się i Caleb rozpoznał uczestnika wczorajszych targów.

- Przychodzimy po Kruka.

- Kruk zostaje. - Caleb podniósł głos, żeby wszyscy mogli go usłyszeć

- ona jest mojš zakładniczkš. - Szmer gniewnych głosów wojowników szybko

zmienił się w okrzyki protestu. - Wczoraj w nocy - Caleb przekrzykiwał ich -

chcieliœcie zaatakować mój statek. Myœlałem, że Tlinkici sš moimi przyjaciółmi.

Zawsze handlowałem z wami uczciwie. Zgodziłem się sprzedać wam belę materiału za

dwadzieœcia skór wydry i towarzystwo tej

Kiedy

258 Janet Dailey

kobiety na jednš noc. - Dał znak Hicksowi, żeby podniósł do góry belę perkalu. -

Tutaj jest materiał. Na dowód, że szanuję swoje słowa, jedno czółno może zbliżyć

się do statku.

Hicks czekał, aż czółno zrównało się z Sea Gypsy, potem rzucił belę w

wycišgnięte ręce Tlinkitów. Kiedy znalazła się w ich posiadaniu, wojownicy

odpłynęli od statku i dołšczyli do półkola pozostałych łodzi.

- Jak długo mój statek będzie na waszych wodach, tak długo ta kobieta tu

zostanie - stwierdził Caleb. - Będę jš dobrze traktował. Odpływajšc zwrócę jš

wam. Jeœli ktoœ z waszych ludzi znowu zaatakuje mój statek, zastrzelę jš.

Z czółen doszły znowu szmery głosów Indian, ale szybko zawrócili i skierowali

się do brzegu.

Caleb zaczekał, aż wylšdowali przy swoim letnim obozie, potem złapał Kruka za

ramię i popchnšł jš na rufowš częœć statku, aby stanęła przed jego załogš.

- Teraz, chłopy, przyjrzyjcie się jej dobrze - powiedział Caleb.

Wiele razy widzieli jš przelotnie, teraz mogli się jej przypatrzeć. Byli tak

samo długo bez kobiety jak on. Niewštpliwie, pomyœlał Caleb, widzš w niej to

samo co ja przedtem.

- Kiedy ona będzie na pokładzie, nie wolno wam z niš rozmawiać. Jeœli odezwie

się do was, macie nie odpowiadać - bez względu na to, co wam obieca. Jeœli

zbliży się do balustrady, macie jš zastrzelić. - Wyczuwał w nich opór wobec tych

rozkazów. - Czy słyszycie mnie chłopcy?

- Aye, sir - niechętnie wymamrotali bezładnym chórem.

- Jeœli cenicie własne życie, nie będziecie jej wierzyć. - Caleb popatrzył po

nich srogim wzrokiem. - Jej wystarczy na was spojrzeć, a już będzie widziała

wasze głowy suszšce się na palach, jak głowy tamtych Rosjan. Nie zapominajcie o

tym ani na chwilę. - Przerwał, aby wbili sobie do głowy to ostrzeżenie, potem

wydał rozkaz pierwszemu oficerowi, Hicksowi. - Wspišć się na maszt i podnieœć

topsel!

Zachodzšce słońce barwiło przelotne chmury, najpierw na kolor złoty, potem na

ciemnoróżowy, zmieniajšc również kolor żagli Sea Gypsy. Cała załoga była na

pokładzie trzymajšc o zmierzchu „łamanš wachtę", która była czasem odpoczynku po

całodziennej pracy. Siedzieli na windzie kotwicznej albo rozwalali się w kubryku,

palšc i snujšc opowieœci. Dawson był w kuchni

Alaska

259

na kawie u kucharza Old Swede, Hicks spacerował od strony zawietrznej pokładu

rufowego palšc fajkę, a drugi oficer opierał się o balustradę schodów.

Caleb stał samotnie na pokładzie rufowym, od burty nawietrznej, a wiatr

przynosił mu lekki, jodłowy zapach wysp. W ładowni spoczywał bogaty ładunek skór,

przeważnie wydr. Jedynym rynkiem dla nich były Chiny. Kiedy patrzył na dzikš

przyrodę, która go otaczała, oczami wyobraŸni widział tarasowate tereny

tamtejszej gildii kupieckiej i wielkie domy towarowe chińskiego portu Kantonu,

rozłożone u brzegów Rzeki Perłowej. Sama rzeka była egzotycznym skupiskiem łodzi

- sampanów, dżonek, łodzi kwiatowych herbacianych i mandaryńskich. Majšc prawie

dwa tysišce skór wydry do sprzedania, zyska ładnš sumę do zainwestowania w

jedwab, nankin, herbatę i krepdeszyn, pomimo ceł, prowizji i łapówek, jakie

będzie musiał płacić. Mógłby mieć nawet większe pienišdze, gdyby przeszmuglował

częœć futer do Makau czy Hongkongu.

Myœli te przerwało osiem uderzeń dzwonu. Kiedy przyszła wachta kotwiczna, Caleb

zszedł do kabiny. Przy drzwiach usłyszał przekleństwa Dawsona.

- Ty mała suko, oddaj mi to, albo zdzielę cię tym paskiem.

Caleb wszedł do œrodka. Jego szczupły, młody steward trzymał w podniesionej ręce

skórzany pasek do ostrzenia brzytwy. Widzšc Caleba, Dawson powstrzymał groŸnie

podniesionš rękę. Kruk patrzyła na obu mężczyzn. Ręce miała za plecami, chowajšc

coœ. Wyglšdała jak gotowa do skoku pantera w klatce.

Ruchy jej nie były ograniczone łańcuchem ani kajdankami. Caleb kazał je zdjšć i

tylko trzymał jš zamkniętš w swoim pomieszczeniu, pozwalajšc wychodzić na pokład

jedynie wczeœnie rano - nigdy wieczorem, kiedy jego załoga mogła myœleć o swoich

pustych kojach.

- Co się stało, Dawson?

- Kiedy chowałem sztućce, zobaczyłem, że jednej sztuki brakuje,, kapitanie. Ta

złodziejska mała kurwa ukradła nóż.

- Oddaj mi to Kruku. - Caleb wycišgnšł do niej rękę dłoniš do góry. Po długim

wahaniu wysunęła ręce zza pleców. Œwiatło miedzianej lampy zabłysło na metalowym

ostrzu noża w jej prawej dłoni. Nie czekajšc, czy ma zamiar go oddać, Caleb

chwycił jš za nadgarstek i wyrwał nóż z zaciœniętych palców, po czym podał go

Dawsonowi.

Dawson był bardzo rozczarowany, że nie stawiała silniejszego oporu.

260 Janet Dailey

- Powinien jš pan kazać wychłostać za kradzież, kapitanie - stwierdził. Caleb

był pewny, że jego steward zgłosiłby się do wykonania tego zadania.

- Gdybym tak zrobił, musiałbym również ukarać ciebie, Dawson, za pozostawienie

noża w zasięgu ręki.

Dawson zaczerwienił się i szybko skłonił ze wstydem głowę.

- Aye, sir - wymamrotał i rzucił wœciekłe spojrzenie na kobietę. - Czy jeszcze

mogę czymœ panu służyć? - zapytał sztywno.

Uwaga Caleba była zwrócona na dziewczynę. Wspomnienia z Kantonu były jeszcze

œwieże, szczególnie te dotyczšce skoœnookich, orientalnych pięknoœci w

błyszczšcych jedwabiach, przetykanych złotymi i srebrnymi nićmi.

- Przejrzyj towary i znajdŸ coœ dla niej. Już nie mogę na niš patrzeć, kiedy ma

na sobie tę bezkształtnš skórę jelenia.

- Bez względu na to, co ma na sobie, zawsze będzie pogańskš dzikuskš -

odparował Dawson.

- To był rozkaz, Dawson!

Steward zadrżał z lekka pod jego wœciekłym spojrzeniem.

- Aye, sir. Ja...

- Jeœli ta praca już ci się nie podoba, Dawson, z przyjemnoœciš zdegraduję cię

do stopnia zwykłego marynarza i będziesz nocował razem z innymi w kubryku -

zagroził Caleb.

Łzy pokazały się na długich rzęsach Dawsona, kiedy odpowiedział zdecydowanie: -

Ta praca bardzo mi się podoba, sir.

- To zrób, co ci powiedziałem.

- Aye, sir. - Tym razem Dawson bardzo uważał, żeby wychodzšc nie spojrzeć na

Kruka.

- Co jeszcze wzięłaœ, Kruku?

Zacisnęła mocno usta. W chwilę póŸniej rzuciła mu w twarz dwa guziki, które

odpadły mu od koszuli i miały być przyszyte przez Dawsona. Uchylił się przed

jednym, ale drugi uderzył go w policzek. Odwróciła się od niego plecami i

złożyła ręce przed sobš.

- Caleb ma bystre oczy. - Była to raczej nagana niż komplement. Zaœmiał się i

podszedł do niej od tyłu, wkładajšc dłonie w jej szerokie

rękawy i przesuwajšc je aż do ramion.

- Gdybym nie miał, tobyœ mi już dawno utopiła nóż w plecach, Kraku. Brak

reakcji z jej strony oznaczał odrzucenie jego pieszczot, co go bardziej

Alaska

261

jeszcze rozbawiło. Chciał jš odwrócić do siebie, ale uwolniła się od jego ršk

gniewnym ruchem ramion.

- Nie. Ja nie chcę, Caleb.

Zauważył, jak bardzo wzbogacił się jej angielski słownik podczas ostatnich

dziesięciu dni, ale mało go to obchodziło. Nie wzišł poważnie jej odmowy.

- Mówisz tak zawsze - zadrwił i pocišgnšł jš do siebie, jak zwykle nie

zwracajšc uwagi na jej zesztywniałe w proteœcie ciało.

Całował brutalnie, rozchylajšc jej usta. Bez ostrzeżenia ugryzła, zagłębiajšc

zęby w jego dolnej wardze. Z przekleństwem odchylił się, oblizał skaleczone

miejsce i poczuł smak swojej własnej krwi.

- Ty mała suko - wymamrotał, ale ona patrzyła na niego bez strachu. Uœmiechnšł

się. Każdy kontakt z niš zawierał element niebezpieczeństwa. - Lubię, kiedy ze

mnš walczysz. Ty też, prawda?

Ta walka na poczštku zawsze bardzo go podniecała. Nie chciał złamać jej dzikiego

ducha, tylko nagišć go do swojej woli.

- Chcę wyjœć na zewnštrz.

- Wiem, że chcesz, ale musisz zaczekać do jutra rana. - Przyłożył chusteczkę do

spuchniętej wargi.

Spojrzała na drzwi.

- Twój niewolnik idzie. - Jej słowom towarzyszyło stukanie do kabiny.

- WejdŸ.

Dawson wszedł niosšc banian, luŸnš szatę w kolorowe paski noszonš przez Hindusów.

- To wszystko, co mogłem znaleŸć, o ile zrozumiałem, co pan kapitan miał na

myœli - stwierdził.

Caleb zmarszczył się na widok szaty, widzšc œlady zniszczenia przy mankietach.

- Gdzie to znalazłeœ? - Jak wiedział, niczego takiego nie było wœród towarów

przeznaczonych do handlu.

- To jest moje, sir. Lub raczej mojego ojca. Nie jest mi już potrzebne. Kiedy

wypędził mnie z domu, zabrałem to wiedzšc, że jest to jego ulubione ubranie.

Dobrze będzie, jeœli dzikuska będzie to nosić - powiedział.

- W porzšdku. - Caleb wzišł długš szatę i zwrócił się do Kruka. - Chcę, żebyœ

to włożyła. Zdejmij tę skórę.

- Czy to moje? - Jej ciemne oczy błyszczały, kiedy dotykała miękkiego materiału.

262 Janet Dailey

-Tak.

Natychmiast złapała za obršbek ubrania i zaczęła cišgnšć go do góry, zdejmujšc

wszystko przez głowę. Dawson z niesmakiem odwrócił oczy od jej nagiego ciała.

- Czy nie mam już nic do zrobienia, sir?

Caleb kiwnšł głowš, że może odejœć i trzymał banan, żeby Kruk mogła włożyć ręce

w kimonowe rękawy. Strój był zapinany na guziczki do pasa, a reszta była długš

do ziemi spódnicš. WyraŸnie zachwycała się fakturš aksamitu, cały czas dotykajšc

go rękami. Z długimi włosami spadajšcymi na plecy wyglšdała prawie na mieszkankę

Indii, gdzie od dawna noszono ten typ szat. Prezentowała się o wiele bardziej

cywilizowanie, ale Caleb nie był pewny, czy to mu się podoba.

- Czy jesteœ zadowolona? - Nie potrzebował pytać. Jej ręce chciwie wczepiały

się w suknię.

- Żaden mężczyzna przedtem nie dał mi takiego prezentu. Nawet Zachar. - Nie

zważajšc na jego obecnoœć zaczęła przeglšdać się w wiszšcym w kajucie małym

lustrze.

- Zachar Tarakanow?

Dojrzała w lustrze odbicie jego oczu. Przez chwilę stała nieporuszona,

zdradzajšc wyrazem twarzy słusznoœć jego domysłu. Potem odwróciła się nagle i

stanęła przed nim pełna zmysłowych obietnic.

- Pokażę Calebowi, jaka jestem szczęœliwa z powodu prezentu.

Kiedy podchodziła, złapał jš za ramiona i przytrzymał z daleka od siebie.

- Czy wiesz, że on żyje? Że nie został zabity razem z innymi Rosjanami w forcie?

- Wiedziałam o tym.

Zrozumiał, że jej obojętnoœć jest szczera i podejrzewał, że jej reakcja nie

byłaby inna, gdyby Zachar został zabity w tej masakrze. Obraz gnijšcych głów

błyskawicznie przesunšł mu się przed oczami i poczuł nienawiœć do niej. Gdyby

jego głowa była tam również, tak samo by jej to nie obeszło, pomyœlał, potem

zaczšł się œmiać. On także nie czułby żalu, gdyby role zostały odwrócone. Wzišł

jš w ramiona i zaniósł na koję.

Przy końcu następnego tygodnia Caleb zdecydował, że należy przenieœć się dalej

na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zatrzymał się przy dwóch ostatnich wioskach

okazało się, że obie już wymieniły towary z innym

Alaska 263

statkiem z Bostonu, a na te futra, które im zostały, szkoda było tracić czasu.

Wysadził Kruka na brzeg w wiosce jej klanu, tak jak obiecał.

Banian w kolorowe pasy, który miała na sobie, ostro rysował się w oddali. Z

pokładu rufowego Caleb obserwował, jak krajowcy tłumnie jš otoczyli oglšdajšc

wzbudzajšcš sensację suknię. Wkrótce zniknęła w tłumie i Caleb stracił jš z oczu.

Nie czuł żalu. Południowe Amerykanki, Hawajki, Azjatki, Murzynki, teraz Indianka

- ze wszystkimi spał i wszystkie opuszczał. Mało było prawdopodobne, żeby

wspomniał czy zobaczył jš jeszcze raz, może by jej nawet nie rozpoznał.

Szalupa wracała na bryg. Caleb obejrzał się i zobaczył, że Dawson przyglšda mu

się z pokładu. Kobiety przychodziły i odchodziły w jego życiu, ale Dawson zawsze

tkwił na swoim miejscu. Caleb zatrzymał się na chwilę, zaskoczony tym faktem.

Dopiero za dwa lata zobaczy z powrotem macierzysty Long Wharf. Dwa lata niewygód

i niewielu rozrywek. A Dawson znał jego gust... we wszystkim.

Kiedy szalupa znalazła się na swoim miejscu pomiędzy masztami, Caleb rozkazał

zluzować topsle. Obserwował mężczyzn łażšcych po linach jak stado małp. Kiedy

żagle zwolniono, po jednym z członków załogi zostało na każdym maszcie, aby

wypchnšć je do wiatru, a reszta załogi zeszła w dół, aby zajšć się zdejmowaniem

zabezpieczajšcych osłon, œpiewajšc przy tym wesoło.

Za chwilę Sea Gypsy była w drodze zostawiajšc spieniony kilwater. Zostało

jeszcze parę miesięcy żeglugi wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, potem przez

Pacyfik do Kantonu, przez znienawidzonš Cieœninę Sundajskš i wokół Przylšdka

Dobrej Nadziei przez Atlantyk do Bostonu i macierzystego portu.

Sitka

Wrzesień 1804 roku

Po dwóch latach spędzonych z rodzinš na wyspie Kodiak Zachar znów znalazł się na

brzegu, gdzie niegdyœ była osada przy porcie Œwiętego Michaiła, ale nie mógł

nigdzie odnaleŸć œladów. Nie można było nawet rozpoznać, gdzie pochowano

zabitych, za to setki małych namiotów œwieżo wzniesiono na tej przestrzeni.

Więcej niż trzysta bajdarek leżało przy brzegu. W powietrzu nie było już zapachu

œmierci i spalonego drewna, lecz woń gotujšcego się na ogniskach jedzenia.

Wzdłuż brzegu były rozstawione straże, które pilnowały prawie każdego pniaka na

skraju czarnego lasu, gdzie kiedyœ się ukrywał.

ŁódŸ wyrzuciła nowš partię mężczyzn ze statków stojšcych w porcie, które

eskortowały flotę bajdarek. Jermak, Alexandre, Rotislaw, Jekatierina, na której

służył i właœnie przypłynšł Michaił - nie brakowało żadnego - oœwietlone były

wysoko zawieszonymi latarniami, żeby pokazywać drogę zagubionym łódkom. Ale

wszystkie te statki wydawały się skromne przy masywnej,

czterystapięćdziesięciotonowej fregacie Newa z Carskiej Floty.

Nie zwracajšc uwagi na trzaskajšce ogniska, wbijanie kołków do namiotów i

rozlegajšce się wszędzie głosy rosyjskie i aleuckie, Zachar myœlał o Córce Kruka

i o ostatnim ich spotkaniu - tutaj na brzegu. Zadawał sobie pytanie, czy

kiedykolwiek pozna prawdziwe motywy jej zdrady, czy uczyniła to z rozmysłem, czy

też nieœwiadomie powiedziała swojemu klanowi o ich planach na dzień œwišteczny.

Jak długo trwały te wštpliwoœci, tak długo nie mógł się zmusić, żeby jš

znienawidzić do końca. Wina za œmierć towarzyszy spoczywała na nim; jej nie

potrafił o to oskarżać.

Alaska

265

Odgłos kroków na żwirze nie zwrócił jego uwagi i wyrwał się z zamyœlenia dopiero,

gdy poczuł rękę na ramieniu. Zaskoczony obrócił się.

- Zachar. - Rozpoznał głos i twarz swojego brata Michaiła. - Nie myœlałem, że

tak łatwo będzie cię znaleŸć.

W czasie wyprawy poza Kodiak nie mieli ze sobš żadnego kontaktu. Ostatni raz

widzieli się podczas pożegnania z matkš i pięknš, a tak mało mu dziœ znanš

czternastoletniš córkš, Larissš. Teraz, podobnie jak kiedyœ, œwiadomy był

różnicy w pozycji społecznej swojej i brata. Michaił, nawigator w marynarskim

mundurze z gładko wygolonš twarzš, i on, myœliwy, z szorstkš brodš, ubrany w

parkę i tomlejkę.

- Jakš miałeœ podróż? - spytał Zachar.

- Bez zakłóceń. - Michaił rozejrzał się dookoła. - Ta okolica jest taka, jak mi

jš opisałeœ. Nawet bez mapy znalazłbym tę zatokę. - Œledził wzrokiem zatłoczony

obóz, pełen mężczyzn podtrzymujšcych ogień, wznoszšcych namioty, stojšcych na

straży, wieszajšcych swoje pranie. - Co prawda zabrało mu to dwa lata, ale

Baranów zebrał całš armię.

- Tak. - Odzyskanie wyspy Sitka stało się obsesjš ich przywódcy, nowo

mianowanego głównego zarzšdcy rosyjskich osiedli w Ameryce. Zachar nie podzielał

jego chęci zemsty, częœciowo z powodu własnego poczucia winy. Odblask ogniska

oœwietlił małš, zasuszonš postać, w której Zachar rozpoznał Baranowa. Był z nim

mężczyzna w mundurze ze złotymi galonami oficera.

- Kim jest ten obcy?

- Kapitan Lisiański z Newy. Fregata już tu była, kiedy przypłynęliœmy.

- Na Kodiak dotarły wiadomoœci, że dwa statki zbudowane w Anglii wypłynęły z

Sankt Petersburga poprzedniego roku w dyplomatycznš podróż dookoła œwiata,

docelowo do Japonii. Szefem tej misji był wysłannik carski, Jego Ekscelencja

Szambelan Nikołaj Riezanow, mšż najmłodszej córki Szelechowa. Otrzymał on od

cara monopol handlowy dla Kompanii Rosyjsko-

- Amerykańskiej. Nikt, nawet Baranów nie wierzył, że okręty marynarki wojennej

zatrzymajš się w ich kolonii, a już na pewno nie oczekiwali od nich żadnej

pomocy.

- Powiedziano mi, że kiedy szambelan dowiedział się od króla Hawajów o masakrze

w Michajłowsku, rozkazał, aby Newa zatrzymała się tutaj w drodze do Japonii i

przyszła z pomocš Baranowowi. - Duży trój-masztowy okręt wojenny w porcie

górował nad topornie wykonanymi statkami przycumowanymi obok, które wyszły ze

stoczni w osadzie

266

Janet Dailey

Yakutat na Alasce. - Przy fregacie nasze statki wyglšdajš jak kutry rybackie.

- Tak. - Ale Zachara nie interesowała fregata. Jutro połšczone siły miały

zaatakować Kołoszy, a nim targały mieszane uczucia. Nie zauważył, że Michaił

zamilkł i obserwował go.

- Nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do tego

miejsca - zauważył Michaił. - Tylu twoich przyjaciół zostało tutaj zamordowanych.

To cud, że ocalałeœ.

- Tak. - Rosyjski duchowny, ojciec Herman, ten co prowadził szkołę na wyspie

Kodiak, do której chodziła Larissa, twierdził, że to ocalenie było wolš Boga.

Ale Zachar często zastanawiał się, czy to ręka Boga go osłaniała czy Córka Kruka?

Czy to był przypadek, że Kołosze zaatakowali fort, kiedy on był nieobecny, czy

też na proœbę Córki Kruka czekali, aż z niego wyjdzie? Czy on zawdzięczał życie

jej czy Bogu? Nie mógł jednak zwierzyć się bratu z przeœladujšcych go pytań bez

przyznania się do zdrady.

- Słyszałem, że Baranów planuje jutro napaœć na centralnš wieœ, tę przy cyplu.

- Najpierw będzie prowadził pertraktacje pokojowe - stwierdził Michaił.

- Nigdy nie zgodzš się na jego warunki. Chce, żeby wszyscy Kołosze opuœcili

wyspę Sitka. Oni się na to nie zgodzš. - Sympatia Zachara nie była po stronie

Kołoszy, ale troska o Córkę Kruka zawsze zakłócała jego myœli.

Gdzieœ w obozie smyczek dotknšł strun gęœli i rozproszone głosy zaczęły œpiewać

pieœń, którš Baranów skomponował tego lata - Duch rosyjskich myœliwych.

Dołšczyło się więcej głosów i Zachar zaczšł przysłuchiwać się chóralnemu

œpiewowi.

Wola naszych myœliwych, potrzeba handlu

Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach,

W zimnie i trudach osišgajšc nowe bogactwa

Dla ojczyzny i cara.

Wieże ozdabiajš^ stara Moskwš, Dzwony ?? wieczorem, działa grzmiš^ rano, Ale

daleko od tej chwały Iwana Wielkiego Nic nie mamy poza nasza^ odwaga^

Alaska

267

Nasz Ojcze Wszechmogšcy, modlimy się o Twojš pomoc, Żeby wykazywano tu

posłuszeństwo rosyjskiej broni, Żebyœmy mogli mieszkać w przyjaŸni i pokoju Na

zawsze na tej ziemi.

Wraz z ostatniš zwrotkš cisza zapadła w obozie. Michaił i Zachar rozstali się.

Michaił był zmartwiony. Ostatnio jego brat wolał być sam, chociaż zachowywał się

już tak od czasu, kiedy brytyjski kapitan przybył na Kodiak, wiozšc ocalonych z

masakry, i zmusił Baranowa do zapłacenia za nich okupu. Zachar opowiedział wtedy

dokładnie o tym, co wydarzyło się na Sitce, ale potem rzadko wracał do tego

tematu.

Na poczštku Michaił uważał, że ponure nastroje Zachara zwišzane sš z tym

okropnym przeżyciem. Teraz był już mniej tego pewien. Wydawało się, że starszy

brat nie ma ochoty do walki. Michaił zaczšł się zastanawiać, czy nie jest

tchórzem.

Długi rzšd tubylczych domów zbudowanych z bali stał na brzegu poza liniš

przypływu. W zwróconych w kierunku wody szczytach wycięto otwory. Przy drzwiach

stały słupy z wyrzeŸbionymi znakami klanu. Œciany były obłożone œwierkowymi

deskami, a pocięte belki pokrywały spadziste dachy budynków, trzydzieœci stóp

szerokie, a czterdzieœci długie. Domki żałobne - miniatury domów mieszkalnych -

umieszczono na palach. Zawierały one prochy zmarłych.

Córka Kruka stała na wyłożonej deskami platformie przed drzwiami swojego

klanowego domu, niedaleko od schodków prowadzšcych na zewnštrz. Wiadomoœć o

powrocie Baranowa-Nanuka szybko rozeszła się po wiosce. Cały dzień dziewczyna i

jej ludzie obserwowali obce łodzie holujšce wysoki statek z wielkimi działami,

który znalazł się blisko brzegu wioski. Teraz jej uwaga była skoncentrowana na

czółnie wiozšcym wodza wioski, jej brata i męża - Biegnšcego Jak Wilk. Wódz

udawał się na statek, aby żšdać wyjaœnień od Nanuka.

Kiedy czółno odbiło od statku kierujšc się ku wiosce, wystrzeliło działo,

wyrzucajšc z siebie chmurę dymu. Córka Kruka wzdrygnęła się na ten odgłos i

zobaczyła wodę rozbryzgujšcš się daleko przed dziobem czółna. Kilkoro

268 Janet Dailey

dzieci w wiosce zaczęło płakać, chociaż maleństwo, stojšce przy niej nie

wydawało się zaniepokojone i beztrosko wspinało się po jej nodze. Szybk

podniosła małego synka, Szarego Wilka, przygotowujšc się do ucieczki, al działo

na statku milczało.

Zadowolona, że nie ma bezpoœredniego niebezpieczeństwa, Córka Kruka trochę się

odprężyła i popatrzyła na półtorarocznego syna. Uœmiechnęła się dumnie nie

zauważajšc żadnych oznak strachu u Szarego Wilka, który patrzył szeroko

otwartymi z ciekawoœci oczami w kierunku, skšd przyszedł ten wielki hałas. Włosy

miał czarne i proste, miękkie i jedwabiste, a cerę œniadš i rumiane policzki.

Ale jego oczy - ich czarne Ÿrenice - miały obwódkę szaroniebieskš.

Szary Wilk wskazywał na brzeg i gaworzył z podnieceniem, gdy czółno lšdowało.

Córka Kruka czekała niecierpliwie na przyjœcie męża do domu. Przeszedł obok niej

bez słowa i schylił się, żeby wejœć do œrodka. Szybko poszła za nim.

W budynku były trzy poziomy, schodzšce do centralnego pomieszczenia z

paleniskiem. Biegnšcy Jak Wilk wszedł na poziom górny, podzielony na częœć

sypialnš i magazyn. Córka Kruka dogoniła go przed narożnym totemicznym słupem.

- Co się stało? - spytała.

- Nanuk żšdał zakładników, zanim zacznie z nami rozmawiać, i odmówił dania

zakładników ze swojej strony. Powiedział, że nie ufa naszym ludziom.

Córka Kruka zesztywniała z oburzenia. Wiedziała, że nie było sensu pytać męża,

co ma zamiar zrobić wódz. On może i miał nogi wilka, ale według niej miał umysł

żółwia. Czasami zastanawiała się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest

ojcem jej syna. Niecierpliwie odsunęła się od niego, kiedy jej brat, Serce Cedru,

przechodził przez niski otwór wejœciowy. Szybko zbliżyła się pytajšc:

- Czy wódz myœli, że Nanuk zaatakuje wieœ?

- Noc wkrótce zapadnie - powiedział jej brat. - Nanuk będzie czekał, aż słońce

znowu wzejdzie. Wódz zwołuje zebranie klanu. Myœlę, że on poleci, żeby wszyscy

opuœcili wieœ, kiedy się œciemni, i poszli do twierdzy przy rzece.

Córka Kruka uœmiechnęła się.

- Nawet działo z dużego statku nie będzie mogło nas tam dosięgnšć.

- Nie. - Jego wzrok wyrażał uznanie dla szybkoœci jej myœli rejestrujšcej ten

strategiczny szczegół.

Alaska

269

- Nanuk i tak ma wielu ludzi i wiele strzelb.

- Wyœlemy posłańców do innych klanów i poprosimy o strzelby i wojowników,

żebyœmy mogli zniszczyć Rosjan. Oni przyjdš za trzy, może cztery dni.

Było tak, jak przewidział jej brat. Pod osłonš ciemnoœci wymknęli się ze wsi,

która stanowiła cel dla dział rosyjskich statków i poszli do swojej twierdzy,

położonej u ujœcia rzeki, w górę zatoki. Wzniesiona na małym pagórku, wœród

zaroœli, otoczona była obronnš œcianš gruboœci dwóch kłód i szeœć stóp wysokš. W

długiej œcianie od strony zatoki były dwa otwory strzelnicze dla małego działka,

które otrzymali od Boston mana. Dwie bramy umieszczono od strony lasu, a

czternaœcie pomieszczeń mieszkalnych zapewniało schronienie w œrodku twierdzy.

W południe Córka Kruka zobaczyła, jak zwiadowca wysłany do obserwacji Rosjan

wchodzi do twierdzy. Nie wróciłby, gdyby nie miał niczego do doniesienia.

- Czy idzie Nanuk?

- Nie. - Z lekka zadyszany potrzšsnšł głowš. - Nanuk i jego ludzie wylšdowali

we wsi i weszli na wzgórze za niš. Przywišzali kawałek czerwonego materiału z

obrazem dwugłowego orła do słupa i wbili słup w ziemię. Teraz cišgnš armaty i

budulec na górę.

Tego popołudnia jej brat dodał czerwonej farby, oznaczajšcej wojnę, do czarnej,

która zawsze pokrywała jego twarz jako ochrona przed insektami, odbiciem słońca

od wody w lecie, a œniegu w zimie. Włożył swojš drewnianš ochronnš kamizelkę,

wzišł tarczę i przyłšczył się do eskorty około szeœćdziesięciu wojowników,

którzy mieli towarzyszyć wodzowi. Opuœcili twierdzę, żeby ponownie odszukać

Nanuka i zorientować się, co zamierza robić.

Kiedy grupa ta dotarła do wioski, Słońce Cedru zobaczył płachtę z orłem, która

powiewała z masztu na pagórku. Obronna œciana z drewna była już częœciowo

wykończona, a długie lufy dział zwrócone w kierunku krajowców. Kiedy zatrzymali

się poza zasięgiem ognia rosyjskich strzelb, wódz zawołał, żeby Nanuk wyszedł

rozmawiać z nimi.

Tylko garstka ludzi schodziła z Nanukiem ze zbocza. Mšdry dowódca Rosjan

niewiele się zmienił od czasu, kiedy Serce Cedru widział go po raz ostatni.

Włosy nadal nie rosły mu na czubku głowy, a jasna obwódka œwiecšcej łysiny nie

była jaœniejsza. Wyraz jego twarzy był surowy i nieprzejednany, kiedy podszedł

do wodza.

- Nanuk, powiedz znaczenie armat nad naszš wsiš - zażšdał wódz.

270 Janet Dailey

OdpowiedŸ przyszła przez tłumacza.

- Kołosze spalili wieœ Nanuka. Nanuk zbuduje nowš wieœ na rym miejscu. Mówi, że

musicie mu oddać wszystkich Aleutów, których trzymacie jako niewolników, i

wszyscy Kołosze muszš opuœcić wysp? Sitka na zawsze, chyba że Nanuk będzie

chciał was widzieć.

Rozzłoszczony Serce Cedru wystšpił naprzód.

- Od czasu kiedy pierwsi Kołosze tu przybyli, ta ziemia jest domem klanu Sitka.

Nasze duchy mieszkajš tutaj. Nie odejdziemy.

- Rosjanie chcieli żyć w pokoju z Kołoszami. Zbudowaliœmy naszš wieœ na małym

kawałku ziemi, który sprzedał nam klan Sitków. Zawsze sprawiedliwie

handlowaliœmy z wami. Ale to wy rozpoczęliœcie wojnę, a ja straciłem zaufanie do

Kołoszy. Więc mówię, że musicie odejœć ze swej twierdzy przy rzece i opuœcić

wyspę. Jeœli odmówicie, nasze działa zdmuchnš was do morza. Dajcie mi odpowiedŸ,

kiedy słońce wzejdzie do góry.

Wódz zawahał się. Serce Cedru wiedział, że pomoc od pobratymców nie przybędzie

przed rankiem i domyœlał się, że wódz również to bierze pod uwagę.

- Damy wam naszych aleuckich niewolników i pozwolimy wam zbudować nowš wieœ.

Nie będziemy z wami walczyć. Zgodzimy się na to i na nic więcej - stwierdził

wódz.

Nanuk był jednak twardy.

- IdŸcie albo wypędzę was z wyspy. {

Wódz spojrzał z wœciekłoœciš na małego, zasuszonego dowódcę, szybko obrócił się

i przeszedł pomiędzy rozstępujšcš się eskortš wojowników. Zamknęli za nim

szeregi i skierowali się w stronę gęstego lasu.

Następnego dnia dowództwo Jekateriny objšł Kozak, porucznik Arbuzów. Kilka dział

z fregaty przeniesiono na jej pokład. Na rozkaz Kozaka Michaił skierował statek

w górę zatoki i zakotwiczył go blisko twierdzy Kołoszy. Następne trzy, zbudowane

na miejscu statki dołšczyły do niego, ustawiajšc się w rzędzie, ale fregata Newa

pozostała w pobliżu wsi.

Żaden Kołosz nie pokazał się, ale Michaił wiedział, że oni tam sš. Całš

poprzedniš noc niesamowity œpiew, podobny do załamujšcych się okrzyków, dobiegał

z fortecy nie pozwalajšc usnšć i działajšc na nerwy jemu i innym.

Œpiewy rozlegały się również we wczesnych godzinach rannych. Skończyły się

dopiero, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Teraz cisza była pełna

Alaska

271

napięcia widocznego w rysach twarzy gotowych do walki mężczyzn stłoczonych na

pokładzie.

- Ognia!

W chwilę póŸniej w powietrzu rozbrzmiewał huk dział, a pokład trzšsł się pod

stopami Michaiła. Kiedy mężczyŸni spieszyli zmienić pozycję dział i naładować je

powtórnie, zauważył, że większoœć pocisków spada przed œcianš otaczajšcš fortecę

Kołoszy. Kilka z nich dosięgło jej, ale straciło impet i spowodowało małe szkody.

Ze wszystkich statków dobiegała kanonada. Ogłuszajšcy huk wciskał się w uszy, a

gryzšcy zapach prochu palił mu nozdrza. Poprzez warstwy szarego dymu Michaił

widział, że twierdza pozostała nie naruszona. Baranów kazał zaprzestać

bezużytecznej strzelaniny, która doprowadziła tylko do straty cennej amunicji, i

podszedł do Michaiła.

- Czy jest możliwe skierowanie statku bliżej brzegu, Tarakanow? - spytał

Baranów, wyraŸnie zawiedziony brakiem powodzenia tej akcji.

- Nie, sir.

Kiedy Baranów zaczšł się naradzać z Arbuzowem, Michaił był wystarczajšco blisko,

aby usłyszeć, co planujš.

Z twierdzy nie padł w odpowiedzi ani jeden strzał. Zachęcony tym brakiem oporu

oficer kozacki radził Baranowowi, żeby zdobyć tę tubylczš fortecę od strony lšdu,

ponieważ działa ze statku nie sš w stanie jej zniszczyć. Podjęto decyzję, żeby

przetransportować na brzeg lżejszš broń i zaatakować pagórek z dwóch stron.

Baranów miał prowadzić jednš grupę stu pięćdziesięciu mężczyzn, a Arbuzów drugš.

Kiedy spuszczono łodzie, Michaił ujrzał swojego brata na skrzydle jednej z grup

Baranowa. Nie rozmawiał z Zacharem od tamtego pierwszego wieczoru. Po chwili

wahania przedarł się przez tłum uzbrojonych mężczyzn; Zachar nie zauważył go,

jego uwaga była skoncentrowana na drewnianej palisadzie tubylczego fortu.

Wyglšdał na zmartwionego. Może to był strach? - zastanawiał się Michaił.

- Zachar. - Zobaczył, jak brat odwraca się z wyrazem winy na twarzy, więc

unikał jego wzroku. - Chciałem ci życzyć szczęœcia.

Zachar sztywno kiwnšł głowš. Przed nim mężczyŸni już zaczęli schodzić do

czekajšcych łodzi, które miały ich zabrać na brzeg. Zachar przesunšł się do

przodu, czekajšc na swojš kolejkę.

- Dziœ wieczór będziesz mógł mi dokładnie opowiedzieć, co się tam

272 Janet Dailey

zdarzyło. - Michaił usiłował w ten sposób przypomnieć Zacharowi dni młodoœci,

kiedy słuchał z zazdroœciš opowieœci starszego brata o jego przygodach.

Zachar uœmiechał się kšcikami ust, patrzšc przez ramię na Michaiła. W chwilę

póŸniej przechodził już przez balustradę, by zejœć po sznurowej drabince do

łodzi.

Kiedy wiosłował razem z innymi przecišżonš łodziš w kierunku plaży, penetrował

wzrokiem krzaki otaczajšce obronnš œcianę. Żeby nie wiem jak się starał, nie

mógł zapomnieć, że Kruk była gdzieœ ukryta za tymi umocnieniami. Spojrzał na

małe działko, wiedzšc, że jego pociski nie przebierajš w wyborze ofiar.

Łodzie wylšdowały bezpiecznie. Kiedy to wojsko, złożone głównie z Aleutów,

wysiadało na brzegu, z warowni nie dochodził żaden ruch ani dŸwięk. Baranów

zebrał swoich ludzi na brzegu i czynił przygotowania do ataku zsynchronizowanego

z akcjš Arbuzowa. Ale przestrzeń pomiędzy wšskim pasem żwirowej plaży a twierdzš

Kołoszy na cyplu stanowiły zwarte zaroœla i wysokie krzewy. Zanurzyli się w

mokrym poszyciu, ale poruszali się z trudem, cišgnšc małe działko przez tę

œliskš gęstwinę. Grupę Arbuzowa stracili z oczu prawie natychmiast.

Do póŸnego popołudnia pokonali tylko połowę zbocza. Zachar podpierał ramieniem

koło armatki i wytężał wszystkie siły, żeby jš popchnšć o centymetr dalej, ale

mokre poszycie czyniło to prawie niemożliwym. Wydawało się, że uchronienie

działa przed spadnięciem w dół pochłania wszystkie jego siły. Inni mieli ten sam

problem. Rzucił okiem na wał obronny z belek. Im bliżej byli twierdzy, tym

bardziej denerwujšca była cisza.

Nagle dzikie wrzaski przeszyły powietrze, a zaraz po nich hałas wystrzałów od

strony ogrodzenia. Deszcz ołowiu spadł na nich z góry. Zachar kucnšł za działem

i starał się wycelować z ręcznej broni, ale dokoła niego Aleuci wycofywali się i

uciekali w panice, zostawiajšc przeszło dwa tuziny Rosjan z grapy Baranowa.

Natychmiast wymalowani wojownicy Kołosze zaczęli wyłaniać się zza œcian, wyjšc i

wydajšc okrzyki wojenne. Zachar wystrzelił, nie celujšc. Było ich zbyt wielu.

- Odwrót! - krzyknšł Baranów.

Zachar dołšczył do bezładnej ucieczki po pokrytym zaroœlami zboczu, cišgnšc

podskakujšce działko za sobš. Zobaczył, że Baranów upadł, więc

Alaska

273

złapał go za rękę i cišgnšł za sobš. Powietrze było pełne przelatujšcych

ołowianych kul, kiedy zaczęto strzelać ze statku, żeby dać osłonę uciekajšcym,

co w końcu zmusiło Kołoszy do odwrotu.

Kiedy znaleŸli się bezpiecznie na pokładzie, zaczęli obliczać koszty tego

niefortunnego ataku. W ogólnym rozrachunku naliczyli dziesięciu zabitych i

dwudziestu szeœciu rannych. Baranów należał do tych ostatnich - ranny w rękę.

Przyznajšc się do porażki, oddał komendę kapitanowi Lisiańskiemu. Następnego

dnia przyholowano fregatę Newa i rozpoczęło się bezustanne bombardowanie

nieprzyjacielskiej twierdzy. Całe rano i popołudnie las i zatoka odbijały echem

nieustajšcy ryk dział.

Dwa razy wywieszali Kołosze białš flagę na wałach. Za pierwszym razem wysłannik

z twierdzy obiecał dostarczyć Nanukowi zakładników, jeœli pozwoli im zostać na

wyspie Sitka. Baranów odmówił, upierajšc się, że Kołosze muszš odejœć. Podczas

drugiej rozmowy wysłannik zobowišzał się, że tubylcy odejdš następnego dnia,

kiedy będzie przypływ, i oblężenie zostało zawieszone.

Przypływ przyszedł i odszedł następnego dnia, jednak nic się nie wydarzyło.

Lisiański rozkazał zbudować tratwę z pni drzewnych i postawił na niej kilka

ciężkich armat. Z mniejszej teraz odległoœci działa zaczęły znowu walić w

nieprzyjacielski fort, robišc wreszcie wyłom w œcianie obronnej z belek. O

zmroku ukazał się na brzegu stary człowiek powiewajšcy białš flagš. Tym razem

obiecał, że Kołosze odejdš. Bateria zamilkła.

Nie mogšc spać tej nocy Zachar chodził po pokładzie Jekatieriny, jednak ciemna

sylweta twierdzy stale przycišgała jego wzrok. Kiedy był na Kodiaku, odległoœć

wszystko łagodziła, ale teraz odczuwał boleœnie bliskoœć Córki Kruka i

niemożnoœć zobaczenia jej. Chciał wierzyć, że coœ dla niej znaczył, że jego

zaufanie nie było bezpodstawne.

Z fortecy dobiegał zawodzšcy œpiew. Zachar przysłuchiwał się tej smutnej pieœni,

uderzeniom bębna towarzyszšcym jej żałobnemu rytmowi. Potem dołšczyło więcej

głosów, raz podnoszšc się do crescendo, raz opadajšc cicho, i tak się to

powtarzało. Zachar nie rozumiał słów, ale żałoœć bijšca z tych głosów nie

wymagała tłumaczenia. Ten dŸwięk przejmował go zimnym dreszczem.

Całš noc trwał niesamowity œpiew i skończył się dopiero na godzinę przed œwitem.

Przejmujšca cisza, jaka póŸniej zapanowała, była jeszcze gorsza.

274 Janet Dailey

Zachar czekał, aż słońce wzejdzie, ale różowy œwit przyniósł tylko widok

skrzydlatych padlinożerców, kršżšcych wolno nad twierdzš.

Nie było żadnej odpowiedzi z fortu na wołania. Zachar zgłosił się na ochotnika

do uzbrojonej grupy wysłanej na rozpoznanie. Kiedy wylšdowali, wszystko było

pogršżone w grobowej ciszy. Ostrożnie zbliżali się do twierdzy, obchodzšc jš

lasem. Bramy były otwarte. Ze œrodka nie dochodził żaden ruch ani dŸwięk.

Ze strzelbami gotowymi do strzału weszli do twierdzy. Czujnie rozglšdali się

dokoła, ale miejsce wydawało się opustoszałe z wyjštkiem stada padlinożerców

otaczajšcych dziwne wzniesienie. Zachar zbliżył się do niego i zobaczył, że jest

to stos trupów. Przyspieszył kroku, przebiegajšc ostatnie

jardy.

Wiele ciał było już zesztywniałych, kiedy Zachar je przekładał, szaleńczo

szukajšc Córki Kruka, przerażony, że znajdzie jš nieżywš. Ale w tym stosie była

tylko jedna dorosła kobieta, stara i prawie bezzębna. Reszta to zranieni w

bitwie wojownicy, niemowlęta i starcy. Zachar padł z ulgš na kolana, pewny że

Córka Kruka żyje - gdzieœ żyje.

Sitka

Sierpień 1805 roku

Na miejscu, gdzie była przedtem wieœ Kołoszy, wznosiła się teraz osada rosyjska,

Nowoarchangielsk. Bastion z dwudziestoma armatami na szczycie szerokiego kopca

sprawował kontrolę nad leżšcym w dole portem. Stopnie wiodły w dół do głównej

częœci osady, gdzie dawniej drewniane budynki Kołoszy i totemiczne domki żałobne

stały rzędem na brzegu. Teraz było tu osiem nowych budynków - wspólny dom

mieszkalny, sklep, magazyn, kilka chat i obora dla biało-czarnych krów, œwiń,

które król Kamehameha przysłał poprzedniej zimy i dwóch kóz ze statku z Bostonu.

Palisada zabezpieczała osadę od strony lšdu, a za jej œcianami uprawiano

przeszło tuzin grzšdek warzywnych.

Fregata carskiej floty Newa była znowu zakotwiczona w porcie po zimowaniu na

wyspie Kodiak. Przy niej stał bryg Maria, na którym niedawno przybył szambelan

carski, Nikołaj Riezanow. Statek ten doprowadził do bezpiecznego miejsca w

zatoce Michaił, stacjonujšcy teraz w Nowoarchan-gielsku, gdzie przydzielono mu

mało zaszczytnš funkcję portowego pilota.

Kiedy Michaił wyszedł z małej chaty, zauważył Zachara stojšcego na warcie przy

œcianie bastionu. Przebrnšł przez rozmoczony deszczem teren do stanowiska

armatniego, skšd jego brat spoglšdał w kierunku morza. Zachar obrócił się na

odgłos kroków, potem spojrzał na list, który Michaił trzymał w ręku.

- Maria przywiozła pocztę z Kodiaku. To jest list od twojej córki Larissy.

Zachar patrzył na złożonš kartkę pergaminu, ale nie uczynił żadnego ruchu, żeby

jš wzišć z ręki brata. W przeciwieństwie do Michaiła i swojej córki nie umiał

ani czytać, ani pisać.

276

Janet Dailey

- Co ona pisze? Jak się czuje nasza matka?

- Jest zdrowa. - Michaił przeczytał na głos krótki list od Larissy, w którym

pisała, że dalej uczy się u ojca Hermana, pomaga Taszy w pracach domowych u

rosyjskiej żony Iwana Bannera, którego Baranów mianował komendantem osady na

Kodiaku. W ostatnim ustępie listu pisała o wizycie szambelana carskiego i o

pustym budynku, który on napełnił setkami ksišżek, wielkimi mapami, pięknymi

modelami statków i dziwnymi instrumentami. - „Mam nadzieję, że ty i wuj Michaił

czujecie się dobrze i że wkrótce będziemy znowu razem". Podpisano: „Twoja oddana

córka Larissa".

Michaił nie komentował ostatniego zdania listu i zawartego w nim życzenia. W

przewidywalnej przyszłoœci było mało prawdopodobne, aby Kompania wysłała Zachara

czy też jego z powrotem na Kodiak, a jak do tej pory byłoby niebezpieczne

sprowadzać matkę i bratanicę tutaj, do Nowoar-changielska, otoczonego przez

wrogich Kołoszy, ze stale wiszšcš nad nimi groŸbš ataku.

Kiedy Michaił wrócił na rosyjskie tereny Ameryki jako wykwalifikowany nawigator,

myœlał, że ten zawód umożliwi mu zwiedzenie wielu odległych miejsc. Zamiast tego

zrobiono z niego pilota portowego, który rzadko wychylał się poza wody tej

zatoki. Było to dla niego stałym Ÿródłem frustracji, szczególnie gdy listy

przypominały mu o jego nieciekawym życiu. Podał list Larissy Zacharowi i patrzył,

jak tamten składa go i chowa w kieszeni, potem spojrzał w kierunku prymitywnej

chaty.

- Słyszałem, że Baranów złożył rezygnację na ręce jego ekscelencji Riezanowa -

Zachar powtarzał najnowsze pogłoski.

- Nie sšdzę, żeby carski szambelan już jš zaakceptował - uœmiechnšł się blado

Michaił. - Duży zbiór ksišżek i obrazów, który Larissa opisywała w swoim liœcie,

Riezanow zostawił na Kodiaku.

- Prawdopodobnie Baranów powiedział mu, że wolałby, żeby jego ekscelencja

przywiózł coœ do zapchania naszych brzuchów raczej niż umysłów. - Zachar zaœmiał

się, chociaż brak żywnoœci nie był wcale zabawny.

Psy obozowe zaczęły szczekać u podnóża kopca, potem pobiegły całš sforš na plażę.

Zachar zobaczył pół tuzina czółen Kołoszy lawirujšcych pomiędzy wysepkami w

stronę osady. W łodziach siedzieli mężczyŸni i kobiety, a wiatr przynosił urywki

œpiewanej przez nich pieœni.

Zatrzymali czółna w małej odległoœci od plaży. Jeden z wojowników

Alaska

277

- prawdopodobnie wódz - stanšł i zaczšł mówić. Zachar rozumiał prawie wszystko.

- Byliœmy waszymi wrogami - wołał. - Krzywdziliœmy was. Wy byliœcie naszymi

wrogami. Wy krzywdziliœcie nas. My chcemy być dobrymi przyjaciółmi. Możemy

zapomnieć o przeszłoœci. Nie chcemy wam szkodzić. Wy też nam nie wyrzšdzajcie

szkody. BšdŸcie naszymi dobrymi przyjaciółmi. - To samo było pewtarzane

wielokrotnie innymi słowami. Już przedtem kilku wodzów wojowniczych klanów

chciało zawrzeć pokój z Baranowem i wznowić przyjacielskie stosunki handlowe.

- Powiem Baranowowi, że ma goœci - postanowił Michaił.

Zachar czekał przed chatš, Baranów wyszedł w swojej czarnej peruce przywišzanej

chustkš do głowy. Ciężkie życie, wiek i mokry klimat - wszystko to już się na

nim odbijało. Jego palce były sztywne, powykręcane przez artretyzm, z tego

samego powodu utykał i musiał podpierać się laskš, ale oczy miał wcišż żywe i

umysł bystry, pomimo swoich prawie szeœćdziesięciu lat.

Zachar razem z Michaiłem eskortowali go przy zejœciu ze schodów do namiotu,

który postawiono na plaży, aby przyjmować tam misje pokojowe tubylców. Tłumacze-

krajowcy wprowadzili Kołoszy do namiotu na audiencję u Nanuka. Zachar wszedł do

œrodka przed Baranowem i natychmiast jego wzrok przykuła kobieta Kołoszka ubrana

w szatę w jaskrawe pasy. Coœ w nim zamarło, kiedy spojrzał na jej twarz. To była

Córka Kruka. Nie mogšc w to uwierzyć stał nieporuszony, dopóki nie poczuł

szturchnięcia laski Baranowa, któremu tarasował przejœcie. Kiedy odsunšł się na

bok, zauważył obok niej małego chłopca. Wyglšdał na mniej więcej trzy lata. A

jego oczy - te oczy miały jasnoniebieski odcień! Zachar wpatrywał się w chłopca,

który bez wštpienia nie był Kołoszem pełnej krwi. Jego wiek wskazywał, że mógł

być jego synem. Czy rzeczywiœcie? Spojrzenie Zachara wróciło do Córki Kruka.

Wydawała mu się piękniejsza niż dotšd. Jej ciemne oczy były takie, jak je

zapamiętał, wcišż błyszczšce wewnętrznym ogniem. Obserwowała go

- jak zwykle - uważnie. Doznał tego samego uczucia przyjemnoœci, jak zawsze

kiedy jš widywał. Wszystkie wštpliwoœci wobec niej nagle nie wydawały się już

ważne. Była tutaj i on nadal jej pragnšł. Nic innego nie miało znaczenia.

Uœmiechnšł się do niej i zobaczył, jak pociemniały jej oczy, a wargi wygięły się

lekko odwzajemniajšc uœmiech. Wydawało mu się, że odmłodniała.

278

Janet Dailey

Nieœwiadomie wyprostował się, podał ramiona do tyłu, a klatkę piersiowš do

przodu. Opanowało go podniecenie, intensywne szczęœcie, którego nie spodziewał

się już zaznać.

Wstępny ceremoniał zabrał dużo czasu, ponieważ Baranów i wódz klanu wygłosili po

kilka długich mów wyrażajšcych ich chęć nawišzania przyjaŸni i pokojowego

współżycia. Wreszcie komendant rozkazał, aby wniesiono jedzenie naprędce

przygotowane w baraku kuchennym. Do niego podano beczułkę brandy i wypito wiele

toastów. Zachar nie jadł i nie pił. Pasł oczy widokiem Córki Kruka i było to dla

niego wystarczajšcym pożywieniem.

Po niepokojach oczekiwania Kołosze zaczęli tańczyć i Zachar miał wtedy szansę

podejœć do Córki Kruka. Kiedy usiadł na ziemi obok niej, język odmówił mu nagle

posłuszeństwa. Nie mógł wykrztusić słowa, nic z tego, co zaplanował sobie

wczeœniej. Chciał tylko-jej dotknšć i wzišć jš znowu w ramiona. Córka Kruka

obserwowała go œpiewajšc jednoczeœnie pieœń, w rytm której tańczyli jej ludzie

wykonujšc zgrabne skoki. Dziecko patrzyło z ciekawoœciš na Zachara.

- Czy to jest twój syn? - „I mój?" - chciał zapytać, ale nie mógł. Córka Kruka

skinęła głowš i przerwała pieœń. - To jest Szary Wilk.

- Ładny chłopiec. - Zachar był pewien, że widzi w rysach dziecka podobieństwo

do siebie samego, szczególnie w jego jasnych oczach.

- Ile on ma lat?

- Urodził się dwie zimy temu, w tym czasie, kiedy niedŸwiedŸ ma małe. Zachar

uważał, że według obliczeń, jakie robili Kołosze, było to w okolicach

lutego. Ten chłopiec był niewštpliwie jego synem. Jego syn. Ta pewnoœć rosła w

nim, napełniajšc go ogromnš radoœciš i dumš.

Taniec plemienny zbliżał się do punktu kulminacyjnego, głosy œpiewaków osišgnęły

crescendo, wirujšcy tancerze wydawali głoœne okrzyki. Zachara denerwował ten

hałas, przeszkadzajšcy mu w rozmowie z Córkš Kruka.

Przybliżył się do niej, żeby mogła go usłyszeć w tym hałasie.

- Czy wyjdziesz ze mnš przed namiot?

Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, wahajšc się przez chwilę.

- IdŸ. Ja wkrótce przyjdę.

Podniósł się i skierował do wyjœcia, przemykajšc niepostrzeżenie pod œcianami

namiotu.

Alaska

279

Chmury były purpurowe o zmierzchu, podobnie jak odległe zbocza góry Edgecumbe.

Słony wiatr od morza był chłodny, więc roje komarów i moskitów nie opuszczały

swoich siedlisk w przegniłym poszyciu mokrego lasu. Zachar odszedł od namiotu w

kierunku wysokich dziobów czółen wycišgniętych na brzeg.

Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Kiedy usłyszał odgłos kroków za plecami,

obrócił się gwałtownie, zdziwiony i zachwycony, że Córka Kruka przyszła tak

szybko. Ale to był Michaił, a nie Córka Kruka, i Zachar z trudem ukrył

rozczarowanie.

- Czy coœ jest nie w porzšdku? - zmarszczył brwi Michaił.

- Nie. Nic. - Zachar uœmiechnšł się, ponieważ od dawna, dokładnie od czasu,

kiedy ostami raz był z Córkš Kruka, nie było mu tak dobrze jak teraz.

Bruzdy na czole jego brata pogłębiły się ze zdziwienia.

- Dlaczego wyszedłeœ? Czy to z powodu tej kobiety Kołoszów? Wydawało mi się, że

jš znasz.

- Znam. - W tym momencie Zachar zobaczył, że Córka Kruka wymyka się z namiotu z

synem na ręku. Wskazał jš Michaiłowi. - Mamy się tu spotkać. Czy zauważyłeœ

chłopca? On jest moim synem.

- Twoim co?

Ale Zachar już nie słyszał tego niedowierzajšcego pytania, bo poszedł powitać

Córkę Kruka. Tym razem wydawało mu się rzeczš najbardziej naturalnš, aby wzišć

jš w ramiona i pocałować, poczuć jej miękkie wargi pod swoimi i giętkoœć jej

ciała poddajšcego się jego uœciskowi. Wezbrała w nim niezwykła czułoœć, kiedy

podniósł wreszcie głowę i spojrzał na jej twarz. Już przedtem myœlał, że jš

kochał, ale nie można było tego porównać z żarliwym uwielbieniem, jakie odczuwał

teraz. Ono obejmowało wszystko i przebaczało wszystko.

Ciemne oczy córki Kruka powędrowały do jakiegoœ punktu za nim, przypominajšc mu

o obecnoœci Michaiła. Obrócił się trzymajšc jš wpół.

- Chcę, żebyœ poznała mojego młodszego brata, Michaiła Tarakanowa. To jest Kruk.

- Schylił się i wzišł chłopca na ręce. Uœmiechnšł się do dziecka, które wydawało

się zafascynowane. - A ten malec to Szary Wilk.

Michaił miał wrażenie, że patrzy na portret rodzinny - chłopiec z oczami swojego

ojca, siedzšcy u niego na ręku, i kochajšcy mšż, patrzšcy z uwielbieniem na

matkę swojego syna. Tylko jeden element tego obrazu nie

280 Janet Dailey

wydawał mu się prawdziwy, a była nim kobieta patrzšca na niego zamiast na

Zachara.

- Myœlałem, że już jej nigdy więcej nie zobaczę - mówił Zachar. - Teraz nie

spuszczę jej z oka.

Cisza zapanowała na wyspie. Michaił zorientował się dopiero po chwili, że

zakończyły się tańce w namiocie. Kiedy spojrzał w tamtym kierunku, zobaczył w

otworze wejœciowym wojownika Kołosza, rozglšdajšcego się w zapadajšcym zmroku,

jakby kogoœ szukał. Jego wzrok spoczšł na nich.

Przypominajšc sobie ostatnie słowa brata, Michaił powiedział:

- Myœlę, że on miałby coœ do powiedzenia na ten temat. - Wskazał mężczyznę

idšcego szybkimi krokami w ich kierunku.

Córka Kruka zesztywniała rozpoznajšc Leœnš Żabę. Zagryzła wargi ze wstrętem i

poczuła, że ręka Zachara, którš jš obejmował wzmacnia uœcisk.

- Kto to jest?

- To jest Leœna Żaba, brat mojego nieżyjšcego męża. On mnie wzišł jako drugš

żonę.

Podczas oblężenia twierdzy przez Rosjan Biegnšcy Jak Wilk został trafiony w nogi

pociskiem armatnim. Jako kaleka musiał być w sposób rytualny zabity przez

szamana, aby nie opóŸniał ucieczki klanu. Według zwyczaju jego brat miał

obowišzek wzišć Córkę Kruka za żonę, chociaż był już żonaty. Mimo usilnych prób

nie zdołała zajšć pozycji jego pierwszej żony i ulubienicy męża. To, że wolał tę

kobietę z płaskim nosem, utwierdzało Córkę Kruka w przekonaniu, że był jeszcze

głupszy niż jego brat. A fakt, że pozwalał sobie na wydawanie jej rozkazów jak

niewolnicy, pogłębił jeszcze jej wzgardę.

Zatrzymał się przed niš z uczernionš twarzš błyszczšcš w półmroku. Koła z

czerwonej farby namalowane wokół oczu sprawiały, że wyglšdał groŸnie patrzšc ze

złoœciš, wœciekły, że nie pytała go o pozwolenie i okazała niewiernoœć okrywajšc

go wstydem przed Rosjanami.

- Wracaj do namiotu - rozkazał w swoim języku.

- Ty wracaj do namiotu. - Czuła rękojeœć noża przy pasie Zachara i przesunęła

się trochę, żeby go mieć w zasięgu ręki.

- Zrobisz jak powiedziałem. - Doprowadzony do wœciekłoœci oporem złapał jš za

rękę, aby wymusić posłuszeństwo.

Alaska 281

Ale Córka Kruka uniknęła jego uchwytu i wyjęła szybko nóż Zachara z pochwy

kierujšc ostrze ku mężowi.

- Zostanę z Zacharem. - Tym razem mówiła po rosyjsku.

Cofnšł się ze zdziwieniem, ale zaraz zrobił krok w jej kierunku, klnšc

siarczyœcie. Zachar włšczył się do kłótni, tak jak się tego spodziewała.

- Zostaw jš. - Wycišgnšł pistolet i wymierzył w niego.

- Zachar, Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Brat położył mu rękę na ramieniu,

żeby go powstrzymać. - Oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby zawrzeć układ z

Baranowem.

- Nie chcę już dłużej z tobš żyć - oœwiadczyła pogardliwie Córka Kruka. -

Wstydzę się być nazywana żonš kogoœ, kto jest niczym więcej jak żabim skrzekiem.

- Nie chcę, żebyœ była mojš żonš.

- A więc już nie jestem twojš żonš, a ty już nie jesteœ moim mężem. Opuœciła

nóż, zadowolona, że sprowokowała to stwierdzenie z jego strony.

Prezenty wymienione przy zawarciu małżeństwa nie muszš być zwrócone, jeœli chęć

rozstania jest obustronna.

Leœna Żaba zacisnšł ponuro usta, kiedy zdał sobie sprawę, że złapała go w

pułapkę. Potem spojrzał na Zachara zwężonymi oczami:

- Chcesz tę kobietę? -Tak.

- Daj dwa dłuta i jeden koc. Ona twoja cały czas.

- Nie - Córka Kruka zaprotestowała ze złoœciš. - On zgadza się, małżeństwa nie

ma. Ty dajesz mu nic.

- Zapłacę to, co chce. -Nie.

Obróciła się do swojego byłego męża, wykrzykujšc oskarżenia i obelgi. Wkrótce on

też wydzierał się, nazywajšc jš czarownicš i jeszcze gorzej. Po chwili ich

donoœne głosy zwróciły uwagę ludzi w namiocie. Zachar miał mieszane uczucia

widzšc wychodzšcego Baranowa. Nie był jednak w stanie przerwać tej kłótni. Żadne

z nich nie pozwalało mu na wtršcenie więcej niż dwóch słów.

- Co się tu dzieje? - Ale nawet interwencja Baranowa nie przywróciła ciszy.

Wzišł więc pistolet z ršk Zachara i wystrzelił w powietrze. Huk ten osišgnšł

pożšdany skutek. - A więc o co chodzi?

282 Janet Dailey

Zachar odpowiedział mu, potem Córka Kruka usiłowała podać swojš wersję, ale mšż

jej przerwał. Baranów podniósł pistolet, żšdajšc ciszy, po czym spojrzał na

Zachara.

- Chcesz tej kobiety? ;

- Chcę jej. To jest mój syn. - Objšł mocniej dziecko, ufajšc, że Baranów

zrozumie. Przecież miał dwoje dzieci z Indiankš, które bezgranicznie uwielbiał.

- Jestem gotów zapłacić cenę, jakiej on za niš żšda, chociaż Kruk twierdzi, że

nie ma do tego prawa.

Baranów skłonił się z lekka w kierunku Córki Kruka.

- Jestem pełen uznania dla damy, która tak przeraŸliwym głosem dba o twoje

interesy. Jednak w imię pokoju i okazania dobrej woli cena ma być zapłacona. -

Kiedy tłumacz przekładał tę odpowiedŸ zgromadzonym wokół Kołoszom, Baranów

szepnšł do Zachara: - Tym wydatkiem zostanie obcišżony twój rachunek w Kompanii,

a suma odliczona od twoich zarobków.

Nawet Córka Kruka nie oœmieliła się przeciwstawić decyzji Nanuka i sprawa

została ostatecznie uzgodniona. Leœna Żaba dostał dwa dłuta i jeden koc, a Córka

Kruka została kobietš Zachara.

Pod koniec tygodnia Baranów odprawił prymitywnš ceremonię chrztu Wasyla

Zacharewicza Tarakanowa, ale nikt nie nazywał póŸniej chłopca tym imieniem.

Wołano na niego Wilk. Po miesišcu pobytu w Nowoarchangielsku ten niezwykle

bystry chłopak wplatał już w swoje rozmowy rosyjskie słowa.

W paŸdzierniku rozpoczęły się deszcze. Kiedy Michaił brnšł przez rozmokły grunt

do chaty swojego brata, wydawało mu się, że deszcz nigdy nie przestanie padać. W

tym rejonie Sitki zimno rzadko dawało się we znaki, ale ulewne deszcze i gęste

mgły były stałym goœciem.

Michaił spojrzał w kierunku zachodnim. Ciężkie chmury kompletnie przykryły wyspę

góry Edgecumbe i zasłoniły inne w zatoce. Nie było już fregaty Newa w porcie. W

dwa tygodnie po przybyciu carskiego szambelana odpłynęła do Kantonu z ładunkiem

futer szacowanym na czterysta pięćdziesišt tysięcy rubli, a Jelizawietę, jeden z

małych statków Kompanii, wysłano na Kodiak po zapasy.

Ulewny deszcz przerwał prace nad nowym statkiem Awos', budowanym na rozkaz

pełnomocnika carskiego, Riezanowa. Obrażony sposobem, w jaki

Alaska

283

traktował go mikado podczas dyplomatycznej podróży do Japonii, Riezanow

zamierzał posłać tam okręty i ukarać ten wyspiarski naród. Avos' miał należeć do

tej floty. Rozkazał również Baranowowi przygotować pomieszczenia mieszkalne w

porcie na wyspie dla „przymusowych imigrantów", jak ich nazywał, którzy mieli

być przywiezieni z Japonii w wyniku tej ekspedycji militarnej. Teraz wszyscy

zaczęli nazywać wyspę japońskš.

Michaił nie podzielał zapału szambelana do tego planu. Kompania Rosyjsko-

Amerykańska nie miała wystarczajšco wielu statków, aby zapewnić odpowiedniš

iloœć dostaw dla swoich osad, a jednoczeœnie patrolować terytorium,

uniemożliwiajšc obcym statkom handel na tych wodach i eskortować wyprawy

myœliwskie w poszukiwaniu wydry morskiej. Rozpoczynanie ofensywy było absurdalne.

Jednak bez względu na to, ile rozsšdku wykazywał Riezanow w innych sprawach -

takich jak ustanowienie opieki medycznej, szkoły dla krajowców, fundusz

emerytalny dla starców i inwalidów - nie można go było odwieœć od zaplanowanej

kampanii japońskiej. Chociaż się z nim nie zgadzano, rozkazy

czterdziestodwuletniego szambelana były wykonywane.

Michaił zatrzymał się przed drzwiami chaty swojego brata i zastukał. Przedtem po

prostu wszedłby do œrodka, ale obecnoœć Córki Kruka zmieniła ten zwyczaj. Już

dwukrotnie wszedł bez ostrzeżenia i trafił na intymnš scenę. Teraz zawsze pukał.

Żaden dŸwięk nie dochodził ze œrodka. Słyszał tylko uderzenia deszczu o dach.

Czekał i zastukał znowu. Nadal nie było odpowiedzi. Spojrzał na inne budynki

osady, nie majšc ochoty przedzierać się przez błoto i deszcz, aby szukać Zachara.

Riezanow, który przejšł dowództwo, zwołał zebranie nawigatorów i przywódców

myœliwskich, na którym mieli być obecni Baranów i jego zastępca, Iwan Kusków. On

i Zachar mieli się stawić w chacie Riezanowa w cišgu godziny. Najprawdopodobniej

znajdzie Zachara w sklepie, kupujšcego błyskotki dla swojej ukochanej.

Usłyszał odgłos stóp i zza rogu ukazała się Córka Kruka, niosšc naręcze drewna.

Na głowę miała zarzucony koc. Chociaż szła szybko, nie robiła wrażenia kobiety

spieszšcej się w deszczu. Jej postać miała w sobie wiele godnoœci. Już nieraz

uderzała Michaiła jej bliska arogancji duma.

Kiedy zobaczyła go przy drzwiach, zawahała się nieco.

- Jesteœ mokry - powiedziała takim tonem, że poczuł się głupio stojšc na

zewnštrz w deszczu, zamiast być w œrodku, gdzie jest sucho.

284 janet Dailey

- Szukam Zachara.

- On wkrótce wróci. - Przeszła obok niego i otworzyła drzwi chaty. Poniewczasie

zorientował się, jak niezgrabnie to zrobiła, majšc ruchy

skrępowane naręczem drewna. Wszedł za niš do œrodka, tym razem sam zamknšł drzwi

i odwrócił się. Koc spadł jej z głowy odsłaniajšc błyszczšce czarne włosy

okalajšce twarz. Celowo unikał patrzenia na niš.

- Pozwól, że wezmę to drewno.

Jego ręka musnęła jej pierœ. Odskoczył gwałtownie, omal nie upuszczajšc całego

naręcza, jak gdyby sparzył go ten kontakt. Patrzyła z rozbawionym uœmiechem.

Dzięki ustom o pełnych wargach i niezgłębionej czerni oczu wyraz jej silnie

zarysowanej twarzy nabierał urzekajšcego piękna. Poczuł, że członek mu

twardnieje i szybko odwrócił się, aby zanieœć drewno do skrzyni przy kominku.

- Już dawno nie byłeœ z kobietš. - Po bliskoœci jej głosu Michaił zorientował

się, że szła za nim.

Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się nagle; doszedł go zapach palšcego się

drewna, przenikajšcego zatęchłe powietrze, usłyszał plusk wody przeciekajšcej z

dachu i zobaczył łóżko stojšce w rogu tej jednoizbowej chaty.

- Tutaj jest mało kobiet. - Michaił wolałby przypisać swojš reakcję

przymusowemu ostatnio celibatowi, jednak zdawał sobie sprawę, że to jej widok

kierował myœli mężczyzny ku seksowi. Wrzucił drewno z hałasem do pudła, potem

stanšł przed zapalonym kominkiem. - Mówiłaœ, że Zachar wkrótce wróci?

- Tak. - Zdjęła koc i położyła go na skrzyni, aby wysechł. - Ty chcesz kobiety

do łóżka. Czemu nie poprosisz mnie? - Stała przy nim patrzšc wyzywajšco. - Czy

uważasz, że jestem brzydka?

- Nie - to stwierdzenie wyrwało mu się mimowolnie. - Ale ty należysz do Zachara.

- Ale jesteœ jego bratem. U moich ludzi jest dozwolone, żeby kobieta miała

dwóch mężów, jeżeli oni sš braćmi.

Michaił rozeœmiał się szorstko.

- U Rosjan takie pogańskie praktyki nie sš dopuszczalne.

- Dlaczego? Kobieta potrzebuje synów. Zachar jest za stary. Coraz częœciej jego

członek jest miękki w moich rękach. Ty jesteœ jeszcze silny. Myœlę, że mógłbyœ

mi dać wielu synów.

Alaska

285

Jej słowa jeszcze bardziej wzmogły ogarniajšcy go żar. Patrzył na żółte

płomienie ognia klnšc jš w duchu za to, co się z nim działo.

- Zachar nie jest za stary - zapewnił jš. - Baranów jest o szesnaœcie czy

siedemnaœcie lat starszy od mojego brata, a ma trzyletnie dziecko.

- On jest Nanuk - powiedziała, jakby to wszystko wyjaœniało..- Nie chciałbyœ

przespać się ze mnš?

Michaił obrócił się gniewnie, ale nie miał okazji odpowiedzieć, bo drzwi

otworzyły się i wpadł Zachar œmiejšc się i przekomarzajšc z synem. Michaił nie

był pewien, co odpowiedziałby na pytanie Córki Kruka. Czujšc się winnym z powodu

tej niepewnoœci z zażenowaniem patrzył na brata.

- Nie wiedziałem, że jesteœ tutaj, Michaił. - Zachar uœmiechał się stawiajšc

swojego syna, Wilka, na podłodze. Chłopiec energicznie potrzšsał mokrš głowš,

otrzepujšc się jak pies i rozpryskujšc krople wody we wszystkich kierunkach.

- Właœnie przyszedłem. - Potrzeba wyjaœnienia, że nie przebywał długo sam na

sam z Córkš Kruka tylko powiększyła jego poczucie winy. Nie zdradził swojego

brata, ale chciał go zdradzić. - Riezanow zwołał kolejne zebranie. - Zażenowany

Michaił odsunšł się od kominka - i od Córki Kruka

- zdšżajšc do drzwi.

- Zaczekaj - powiedział Zachar - pójdę z tobš.

- Ja też idę. - Chłopiec podskoczył do Zachara.

- Nie - Zachar popchnšł go lekko w kierunku Córki Kruka. - Zostań tutaj i

opiekuj się matkš. Wrócę póŸniej. - Z uœmiechem zadowolenia na twarzy wyszedł za

Michaiłem, potem zatrzymał się, żeby podnieœć kołnierz.

- To dobry chłopak - powiedział do Michaiła. - Myœlę, że zaczyna mnie lubić.

- Tak. - Michaił nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego brat był tak

szczęœliwy, dosłownie pękał z dumy z powodu swojej nowo odnalezionej rodziny. To

wszystko było zbyt œwieże i cenne dla Zachara, żeby mógł zauważyć jakieœ wady,

pomyœlał Michaił.

Ze schylonymi głowami pod ulewnym deszczem wyruszyli w kierunku schodów, które

wiodły do twierdzy na szerokim, płaskim wzniesieniu.

- Czego dotyczy zebranie? Czy ci powiedziano? - spytał Zachar. -Nie.

Szli chwilę w milczeniu, potem odezwał się Zachar:

- Podoba mi się Riezanow. To mšdry człowiek. Wiem, że wielu promysz-

286 Janet Dailey

lenników na Wyspach Pribyłowa było bardzo niezadowolonych, kiedy wydał rozkaz,

żeby nie zabijać już więcej fok w tym roku, że to musi być powstrzymane, bo

inaczej nie zostanie tam już nic, a przedtem miliony fok gromadziły się wokół

skał jak pszczoły na plastrze miodu.

- Byłeœ tam? - spytał Michaił.

- Raz, dawno temu - przyznał Zachar wchodzšc na schody. - Słyszałem pogłoski,

że statki z Bostonu zabiły więcej niż milion fok tylko w tym roku.

- Tracimy przez nich wiele futer, a Kołosze dostajš za to dużo broni. Czasem

myœlę, że oni sš lepiej uzbrojeni niż my. Przynajmniej Riezanow zgadza się z

Baranowem, że musimy prowadzić handel z angielskimi statkami i tymi z Bostonu,

żeby zgromadzić potrzebne nam zapasy. Nie możemy być zależni tylko od statków

Kompanii, które płynš z Ochocka. Patrz, jaka jest nasza sytuacja. Przydział mški

zmalał do jednego funta miesięcznie na mężczyznę, a przecież nadchodzi zima.

Jeszcze na ostatnim stopniu schodów Zachar z troskš kiwał głowš opisujšc tę

ciężkš sytuację.

- Jelizawieta powinna wkrótce powrócić z Kodiaku z zapasami.

Nikołaj Pietrowicz Riezanow był przystojnym, wysokim, czterdziestodwuletnim

mężczyznš. Gładko wygolony, ubrany w jeden ze swoich mniej ozdobnych mundurów,

trzymał się prosto i w naturalny sposób uzyskiwał posłuch u mężczyzn tłoczšcych

się w małej chacie. Kiedy pilnie im się przyglšdał swoimi jasnoniebieskimi

oczami, wargi miał zaciœnięte i robił wrażenie srogiego.

Michaił spojrzał na Baranowa, na łysy czubek jego pozbawionej peruki głowy

otoczony płowymi włosami. Długie lata wpatrywania się w odległe horyzonty

wyżłobiły bruzdy na starej twarzy tego Rosjanina i nadały jej wyglšd

bezustannego zdziwienia. Jego oczy były smutne i pełne rezygnacji. Michaił

domyœlił się niedobrych wiadomoœci. Spodziewał się, że Baranów zaraz podniesie

ręce do góry i oœwiadczy jak zwykle: wszystko w ręku Boga.

Zaczšł jednak mówić Riezanow, prosto i wyraŸnie.

- Otrzymaliœmy wiadomoœć, jeszcze nie potwierdzonš, że Jelizawieta zaginęła na

morzu. Nie będzie zapasów z Kodiaku. W dodatku zatonęła

Alaska

287

w czasie sztormu flotylla tubylczych myœliwych, dwustu mężczyzn wraz z

największš iloœciš skór uzyskanych w tym sezonie. - Dokoła Michaiła wszyscy

rozkładali ręce w geœcie rezygnacji, ale to nie był koniec. - Otrzymaliœmy

również wiadomoœć, jeszcze nie udowodnionš, że osada więŸniów w porcie Yakutat

została zmieciona z powierzchni ziemi przez Kołoszy. - Ta zbudowana na Alasce

rolnicza placówka, posiadajšca także stocznię, była eksperymentalnš osadš

wzorowanš na brytyjskiej kolonizacji okolic zatoki Botany w Australii. - Kołosze

zaatakowali również inne forty na północy, ale zostali odparci. Uważam, że

możemy być pewni wzmożonej wrogoœci ze strony tubylców w naszym rejonie.

Kilku mężczyzn wyraziło szeptem żal z powodu œmierci swoich znajomych, ale

Riezanow nie dopuœcił do rozmów na ten temat. Dał znak służšcemu, żeby przyniósł

mapy i ksišżki, potem otworzył je na stole, żeby każdy mógł zobaczyć. To były

materiały żeglarza i odkrywcy George'a Vancouvera.

Słuchajšc planów Riezanowa dotyczšcych przyszłej ekspansji Kompanii Rosyjsko-

Amerykańskiej, Michaił miał pewnoœć, że te dwie ostatnie klęski jeszcze bardziej

zdeterminowały carskiego szambelana do zdobywania nowych terytoriów. Riezanow

polecał usilnie, aby Kompania przestała zajmować się wyłšcznie handlem skórami,

a włšczyła się również w inne interesy kupieckie. Marzenia Michaiła o odległych

lšdach rozbłysły na nowo, kiedy Riezanow zaczšł wyliczać egzotyczne porty, kiedy

mówił o ustanowieniu przedstawicieli spółki w Birmie i na Filipinach, o budowie

nowych osad najpierw wzdłuż rzeki Kolumbia, potem w Kalifornii i na Hawajach.

Wkrótce, jak twierdził, pokój z Amiens zostanie zerwany i Europa ruszy na wojnę

z wojowniczym Korsykaninem - Napoleonem. Taka sytuacja dałaby Kompanii wolnš

rękę w umacnianiu stanu posiadania na Alasce i zdobycia nowych obszarów.

-'Popatrzcie na mapę. - Wskazał palcem planszę rozłożonš na stole. - Ten, kto ma

Alaskę, może kontrolować Pacyfik.

Oczarowanie Michaiła marzeniami o imperium prysnęło, gdy kropla wody spadła mu

na policzek. Rzeczywistoœć to były przeciekajšce dachy, czajšcy się Kołosze i

zmniejszajšce się zapasy.

Przybycie jankeskiego szkunera Juno na Sitkę rozwišzało tymczasowo problem

aprowizacji. Riezanow zakupił statek razem z jego ładunkiem, dużš iloœciš

towarów, takich jak naczynia cynowe, wyroby garncarskie, żelazne,

288 Janet Dailey

narzędzia, bawełna oraz różnorodne instrumenty. Co ważniejsze, na statku

znajdowało się prawie dwa tysišce galonów melasy, dziewiętnaœcie beczułek

solonej wieprzowiny, cztery tysišce funtów ryżu, jedenaœcie beczułek pszennej

mški i inne produkty żywnoœciowe wystarczajšce na kilka tygodni.

Przez jakiœ czas mieli dużo jedzenia, a do tego muzykę w osadzie - duet klarnetu

i skrzypiec w wykonaniu żeglarza Jankesa, który podpisał kontrakt z Kompaniš i z

samym carskim szambelanem. Jednak z powodu niezwykle ulewnych deszczy i gęstych

mgieł, jakie panowały w ostatnich miesišcach roku, a także stałego zagrożenia ze

strony Kołoszy, Rosjanie nie mogli uzupełnić zapasów żywnoœci œwieżym mięsem czy

też rybami. Nie wolno było opuszczać fortu i załoga musiała jeœć zapasy

zgromadzone przez Aleutów - tran i suszonš rybę.

Juno została wysłana na Kodiak, aby przywieŸć jakškolwiek żywnoœć, którš mogła

dostarczyć rosyjska osada, ale wszystko, co zdobyła, to był znowu tran wielorybi

i suszona ryba. W lutym na Sitce szalał szkorbut. Z prawie dwustu Rosjan w

twierdzy oœmiu już nie żyło, a szeœćdziesięciu było całkowicie niezdolnych do

pracy.

Sytuacja stała się trudna. Zimowa podróż morska na Hawaje nie wchodziła w

rachubę, przepłynięcie nękanego burzami Pacyfiku było zbyt ryzykowne, a droga

zbyt długa. Na następnym zebraniu Riezanow zaproponował, żeby wysłać szkuner w

podróż w dół wybrzeża, zbadać ujœcie rzeki Kolumbia w celu założenia tam w

przyszłoœci następnej osady, zapolować na zwierzynę i ryby oraz zakupić żywnoœć

w małym hiszpańskim forcie Los Farallones del Puerto de San Francisco. Chociaż

wszystkie porty hiszpańskie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża zamknięto dla

obcych statków, Riezanow liczył na uzyskanie zezwolenia jako rosyjski ambasador

na wszystkie kraje œwiata. Trzeba było zebrać co najmniej dwadzieœcia osób

załogi, żeby Juno mogła wypłynšć, ale z powodu słabej kondycji mężczyzn w

osadzie należało powiększyć ich liczbę do trzydziestu, aby mogli zastšpić tych,

którzy się rozchorujš.

Michaił zgłosił się natychmiast na ochotnika, jednak Baranów uderzył pięœciš w

stół i zaprotestował,

- Nie można osłabiać tego garnizonu, zabierajšc wszystkich sprawnych mężczyzn!

Stale grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Kołoszy. Musimy być zdolni do obrony,

gdyby zaatakowali.

Alaska

289

Wreszcie osišgnięto kompromis. Riezanow zgodził się, żeby częœć jego załogi

składała się z ludzi z poczštkami szkorbutu. Odmówiono ostatecznie proœbie

Michaiła, który nadal nalegał na włšczenie do ekspedycji. Jego rozczarowanie

szybko zmieniło się w oburzenie, kiedy wyznaczono Zachara jako członka wyprawy.

- Dlaczego bierzecie mojego brata, a nie mnie? - protestował. - Jest starszy i

ma rodzinę. Ja jestem doœwiadczonym nawigatorem i mogę się wam bardziej przydać.

On jest myœliwym.

- Jest więcej posiadajšcych rodziny mężczyzn, którzy popłynš, a my będziemy

potrzebowali doœwiadczonego myœliwego, zanim dotrzemy do hiszpańskiego portu -

stwierdził ostro Riezanow, dajšc do zrozumienia, że nie będzie tolerował

dalszego podważania swoich decyzji.

Trzęsšc się z wœciekłoœci Michaił zamilkł i mało co słyszał z dalszej rozmowy.

Wszystko w nim wrzało. On był nawigatorem, on był tym, który tęskni za nowymi

miejscami. Ale to zawsze jego starszy brat wyruszał pierwszy na nowe terytorium

- jego brat, który nie miał wcale na to ochoty. On, Michaił, tylko przemierzał

znane szlaki - z Sitki na Kodiak, na Wyspy Pribyłowa, Unalaskę albo do twierdz

na stałym -lšdzie i z powrotem. Teraz był unieruchomiony tutaj, odsługujšc swe

zobowišzanie wobec Kompanii jako pilot portowy.

Po zakończeniu zebrania Michaił wyszedł, nie odzywajšc się do brata. Jego

oburzenie i rozżalenie były tak mocne, że nawet miał pretensje do Zachara.

JNie było czasu do stracenia. W poœpiechu szykowano szkuner do drogi. Ze

skromnych zapasów osady nie można było wzišć wiele, jeœli pozostajšcy na Sitce

mieli dotrwać do czasu powrotu Juno. Ale ładownie pełne były towarów - ubrań,

cienkich angielskich materiałów, butów i innych artykułów skórzanych, narzędzi -

od siekier do ręcznych œwidrów - oraz bel materiału przetykanego złotš nitkš,

ozdobnych strzelb i innych rzeczy, uprzednio przeznaczonych na podarunki dla

japońskiego mikado.

Michaił unikał okolic portu, gdzie czyniono przygotowania do podróży, i

niechętnie brał w nich udział. Gorzka œwiadomoœć, że jutro Juno podniesie

kotwicę i odpłynie bez niego, wcišż go gryzła, kiedy wchodził do swojego

290 Janet Dailey

mieszkania w baraku Kompanii, gdzie dużo ostatnio przebywał. Podszedł wprost do

łóżka i wycišgnšł spod niego dzbanek samogonu, jeden z dwóch, które wzišł po

kryjomu jako zabezpieczenie przed szkorbutem. Zaniósł dzbanek wraz z kubkiem na

stół i usiadł na topornie wykonanym

krzeœle.

Wpatrywał się przygnębiony w kubek samogonu przeklinajšc chmury i wspominajšc

zasłyszane opowieœci o kalifornijskim słońcu, którego nigdy nie zobaczy. Już

teraz nie chciał myœleć o dniu, w którym Zachar powróci, a on będzie musiał

słuchać jego opowieœci o miejscach, które on, Michaił, powinien był zobaczyć.

Wypił resztę alkoholu i ponownie napełnił kubek.

- Michaił.

Zesztywniał słyszšc głos brata.

- Tak, o co chodzi? - spytał krótko, nie odwracajšc się.

- Muszę z tobš pomówić.

- Na pewno przyszedłeœ się pożegnać. - Oczekiwał tej wizyty i starał się pozbyć

irytacji, wiedzšc, że jest dziecinna.

Michaił wstał, odwrócił się w stronę brata i przywołał na pomoc całš swojš dumę,

żeby Zachar nie zorientował się, jak bardzo mu zazdroœci. Córka Kruka i jej syn

Wilk stali obok. Intrygujšce czarne oczy patrzyły na niego œmiało i Michaił

natychmiast poczuł się niezręcznie.

Od czasu, kiedy zrobiła mu pierwszš propozycję, starał się trzymać od niej z

daleka. Ale, jak wszystkie kobiety, miała swoje sposoby, by przy każdym

spotkaniu zwrócić na siebie jego uwagę. Często zastanawiał się, czy brat to

zauważa.

- To prawda, że nie miałem zamiaru wyjechać bez pożegnania z tobš. Ale jest coœ,

co chciałbym, żebyœ dla mnie zrobił, kiedy mnie nie będzie. - Zachar położył

rękę na głowie chłopca. Michaił czekał w napięciu. - Nie chcę, żeby Wilk i Kruk

byli sami w naszej chacie.

- Co masz na myœli? - Popatrzył na Córkę Kruka, zastanawiajšc się, czy to ona

namówiła do tego Zachara.

- Chciałbym, abyœ zamieszkał tam i opiekował się nimi, kiedy mnie nie

będzie.

- Nie mogę. - Zszokowany Michaił wydusił z siebie protest.

- Ty jesteœ moim bratem. Nie mam nikogo, kogo mógłbym o to prosić. - Wydawało

się, że odmowa zabolała i speszyła Zachara. - Wiem, że starałeœ się zajšć moje

miejsce, żebym nie musiał ich zostawiać.

Alaska

291

- Myœlę, że nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz - stwierdził Michaił.

- Chcę, żeby otrzymywali swojš rację żywnoœci, mieli drewno na opał i kogoœ do

obrony w przypadku ataku Kołoszy - czy to za dużo, o co proszę dla mojej rodziny?

- Nie. - Michaił nie mógł mu powiedzieć, o co tu naprawdę chodziło.

- Więc zostaniesz z nimi?

To była ironia losu. Zachar miał odbyć podróż, która była pragnieniem Michaiła i

zostawiał mu pod opiekš kobietę, której pragnšł.

- Tak. Zostanę z nimi - zgodził się Michaił.

J uno wypłynęła następnego dnia i Michaił przeniósł swoje rzeczy do chaty

Zachara. Z powodu niedostatku zdrowych mężczyzn w osadzie, udało mu się załatwić

przydział na pierwszš zmianę nocnej warty. Kiedy wrócił do chaty, Córka Kruka

spała już na swoim łóżku. Posłał sobie na podłodze przed kominkiem, ale spał Ÿle

i spędził większš częœć nocy patrzšc na języki ognia liżšce czerwono-białe kłody

i słuchajšc oddechu Córki Kruka, przewracajšcej się na łóżku.

Gdy nie miał pracy w osadzie, spędzał czas z Wilkiem. Dwa razy w cišgu jednego

tygodnia udało mu się zastrzelić orła bielika, który kršżył nad garnizonem. To

mięso było przyjemnš odmianš monotonnej diety składajšcej się z tranu i

suszonych ryb.

Córka Kruka postawiła przed nim talerz. Ani widok, ani zapach ryby i tranu nie

zachęcał do jedzenia, ale Michaił wiedział, że trzeba jeœć. Nic innego nie było,

a spodnie już na nim wisiały. Dostał dzbanek kwasu do posiłku, ale niewiele to

pomogło. Patrzył zafascynowany, jak chłopak żarłocznie pochłania swojš porcję.

- Połykasz to jak prawdziwy wilk - powiedział z uœmiechem i popchnšł swój

talerz w stronę chłopca. - Możesz skończyć mojš porcję.

- Nie jesteœ głodny dziœ wieczór - powiedziała Córka Kruka.

Spojrzał na niš, chociaż zwykle tego unikał. Żółty płomień lampy olejowej igrał

na jej twarzy, przykrywajšc cieniem jej głęboko osadzone oczy i uwydatniajšc

koœci policzkowe. Zauważył, że jest szczuplejsza i straciła na wadze, ale jej

wargi pozostały ponętnie pełne.

Ze złoœciš Michaił nalał sobie kwasu, a Wilk zaczšł jeœć z jego talerza.

- Myœlę, że nie mam na to ochoty.

292 Janet Dailey

- Czy pragniesz czegoœ innego?

Znieruchomiał słyszšc ton jej głosu i słowa, jakich dobrała, żeby zadać to

pytanie. Oznaczać mogło wiele, chociaż Michaił nie był pewien, czy jego domysły

sš słuszne. Od czasu jak zamieszkał w tej chacie, ani razu nie wyraziła żadnej

sugestii, ani nie wykonała prowokujšcego ruchu w jego kierunku. Ale nie miała

też ku temu zbyt wielu okazji.

- Nie. - Wstał zabierajšc dzbanek i podszedł do kominka.

- Czy masz wartę dziœ w nocy?

- Nie. - Teraz był na dziennej zmianie.

- Michaił na pewno jest zmęczony po tylu nocach. Powinien spać na łóżku.

- Nie.

- Myœlę, że to jest jedyne słowo, jakie znasz. - Jej cichy œmiech zabrzmiał

ironiš. Michaił obrócił się, ale nie mógł wytrzymać jej wyzywajšcego spojrzenia.

- Myœlę, że Michaił boi się powiedzieć cokolwiek innego.

- Żałuję, że nie ma tutaj mojego brata, żeby zobaczył, jaka naprawdę jesteœ. -

Wstrzšsały nim gwałtowne emocje, nienawidził jej i pożšdał równoczeœnie.

- Ale Zachara tutaj nie ma.

- Powinienem był mu powiedzieć, dlaczego nie chciałem z tobš zamieszkać.

- Właœnie tego chciałeœ. -Nie!

Odpowiedziš Córki Kruka na to gwałtowne zaprzeczenie było lekceważšce wzruszenie

ramion. Potem odwróciła się i kończyła swój posiłek. W ciszy, jaka zapadła,

dŸwięk trzaskajšcej w kominku kłody wydawał się bardzo głoœny. Wpatrujšcego się

w żar Michaiła dręczyło jej oskarżenie, a jeszcze bardziej podejrzenie, że miała

rację. Może nie odezwał się, bo chciał w ten sposób pomóc losowi. Pił zaprawiony

alkoholem kwas, żeby zabić wštpliwoœci, które w nim wznieciła.

W nocy Michaił œnił o niej. Stała przed nim, a żółty blask ognia pełzał po jej

nagim ciele, oœwietlajšc pełne piersi, płaski brzuch i czarne włosy łonowe.

Ta złota zjawa położyła się przy nim na podłodze, obejmujšc go falš żaru.

Patrzył na jej twarz, zamknięte czarne oczy, ciemnš głowę miotajšcš się na boki,

otwarte pełne wargi wydajšce ciche jęki. Jego lędŸwie wykazywały

Alaska

293

niezmordowanš energię, zanurzał się głęboko w jej wilgoć, wychodził z niej i

znowu wchodził, niezmordowanie unoszšc się nad Córkš Kruka i padajšc na niš.

Wszystko w nim i wokół niego wirowało wznoszšc-się coraz wyżej i wyżej aż do

ostatecznego wspaniałego wybuchu.

Kiedy Michaił obudził się następnego ranka, odczuwał tępe łomotanie w głowie.

Obrócił się i zobaczył Córkę Kruka obok siebie. Leżała z nim pod jednš kołdrš.

Ten sen wcale nie był snem.

- Nie! - krzyknšł.

Otworzyła wolno oczy i spojrzała na niego przecišgajšc się z lekka. Jej pełne

wargi ułożyły się w uœmiech zadowolenia.

- To jest to, czego chciałeœ - szepnęła.

Wiedział, że miała rację, ale również wiedział, że powinien odejœć - wyjœć i

nigdy tu nie wrócić. Jeœli zostanie, to tylko pomnoży grzech zdrady, jaki

popełnił œpišc z żonš swojego brata. A jeœli jego brat nigdy nie powróci z

podróży? Nawet jeœli powróci, to zapasy mogš się tu w międzyczasie skończyć i

wszyscy umrš. A jeœli Kołosze zaatakujš i zabijš wszystkich? Dlaczego miałby się

pozbawiać tego, co Córka Kruka tak chętnie mu ofiarowywała?

Michaił został.

W następnych miesišcach kopano œwieże groby w osadzie. Szkorbut zbierał nowe

ofiary i osłabiał resztę mieszkańców. Œmiertelnoœć byłaby jeszcze większa, gdyby

nie wiosenny przepływ œledzi w cieœninie, których obfitoœć przywróciła do życia

wszystkich w Nowoarchangielsku.

W czerwcu oddano wystrzał z działa na czeœć powracajšcej Juno, kiedy holowano jš

do portu Sitki. Jej ładownie zapełnione były pszenicš, owsem, grochem, fasolš

oraz mškš, solonym mięsem, łojem i solš.

Gdy Zachar wysiadł z łodzi, jego syn pobiegł szybko, żeby się z nim przywitać.

Patrzšc na wychudzone ciało i twarzyczkę Wilka, Zachar czuł się zawstydzajšco

otyły. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zrzucił torbę z ramienia, pochylił się i

objšł mocno chłopca, potem poszukał wzrokiem żony.

Stojšca obok Michaiła Córka Kruka nie uczyniła żadnego ruchu w jego

294 Janet Dailey

kierunku. Ręka brata obejmowała jej ramiona, niemo obwieszczajšc swoje prawo

posiadania. Zachar zrozumiał. Odgadł w swoim sercu, co wydarzyło się pomiędzy

jego bratem a jego żonš w czasie, gdy go nie było. Poczuł ucisk w gardle.

Pochylił głowę i szybko mrugał oczami, aby pozbyć się łez, które paliły mu oczy.

Maskujšc wzruszenie otworzył torbę i wyjšł prezent, jaki przywiózł dla Wilka.

Mieszkańcy Kalifornii chętnie wymieniali żywnoœć i inne domowe produkty za

wszystko, co pochodziło z zagranicy. Miał pełnš torbę takich rzeczy. Kiedy dał

prezent Wilkowi, wyjšł kolorowo haftowany koronkowy szal i ozdobny grzebień ze

skorupy żółwia, prezenty dla Córki Kruka.

Kštem oka zobaczył, że się odsuwa od Michaiła i kieruje ku niemu. Ze smutkiem

zdał sobie sprawę, że się nie zmieniła. Jej towarzystwo i jej lojalnoœć nadal

były na sprzedaż. Michaił odwrócił się i wolno odszedł. Zachar nie potrafił

ulegać złoœci. Odczuwał zbyt wiele bólu - za siebie i za Michaiła.

Sitka PóŸna wiosna 1808 roku

Ogień buchał z luf armatnich na szczycie ufortyfikowanego kopca. Nad położonym

poniżej miastem grzmiała salwa witajšca statek amerykański wchodzšcy do

rosyjskiego portu. Ale Zachara to nie interesowało. W cišgu ostatnich dwóch lat

coraz więcej zagranicznych statków zawijało do portu Sitki, który stał się

drugim co do ważnoœci portem na Pacyfiku po wyspach Sandwich.

Zatrzymujšc się na jednym z szerokich chodników, które biegły wzdłuż ulic,

Zachar zmrużył oczy, żeby popatrzeć na zamazane postacie wokół siebie. Oczy

odmawiały mu już posłuszeństwa, zniszczone przez lata ostrym słońcem.

Przerażajšca rzecz dla myœliwego. Żadna z tych niewyraŸnych postaci nie

przypominała Córki Kruka i Zachar pospieszył dalej, przechodzšc koło piekarni.

Dotknšł kolorowej jedwabnej chusty, którš miał w kieszeni, nieœwiadomie

upewniajšc się, że wcišż tam tkwi. Wiedział, że jak długo będzie dawał Córce

Kruka ładne rzeczy, tak długo ona z nim pozostanie.

Kiedy doszedł do rzędu chat, przed którymi rosły wiosenne kwiaty, dwie postacie

wyszły z tej, która należała do jego brata. Obie kobiety miały na sobie luŸne

sarafany na bawełnianych bluzkach z długimi rękawami. Niewiele kobiet w

Nowoarchangielsku ubierało się na modłę rosyjskš, w przeciwieństwie do tubylczej

kobiety Baranowa, Anny Grigoriewny, która ostatnio otrzymała specjalnym carskim

ukazem tytuł księżniczki Kenai. Ten sam ukaz usankcjonował prawowite pochodzenie

Iriny, półkrwi córki Baranowa, oraz jej brata.

Zachar przystanšł, rozglšdajšc się wokół za Córkš Kruka, potem niechętnie

skierował się do domu swojej matki Taszy i córki Larissy. Obie przybyły miesišc

wczeœniej z wyspy Kodiak. To był pomysł Michaiła, żeby je tutaj

296

Janet Dailey

sprowadzić. Ich matka była już zbyt stara, aby wykonywać ciężkie prace, których

od niej wymagano w domu Bannerow. Zachar rozumiał, że nadszedł czas, aby ulżyć

jej nielekkiemu życiu, ale szybko uprzytomnił Michaiłowi, że jego mała chata nie

dostarczy im wygód ani prywatnoœci, do czego obie miały prawo. Ostrożnie unikał

tematu Córki Kruka i Wilka, mieszkajšcych w jego chacie, i niezręcznej sytuacji,

jaka mogłaby z tego wyniknšć. Zasugerował Michaiłowi, żeby Larissa i matka

zamieszkały u niego, ponieważ jako nawigator miał wyższš pozycję w Kompanii i

jego dom był większy i lepiej umeblowany. Michaił zgodził się z tym, tym

bardziej że jego pozycja da obu kobietom wyższy status w społecznoœci osady niż

pozycja zwykłego myœliwego. Ale obaj wiedzieli, że za tym wszystkim stoi Córka

Kruka.

- Dokšd idziecie tego pięknego poranka? - Zachar spytał z wymuszonš

serdecznoœciš.

- Do portu, żeby zobaczyć statek, który właœnie przypłynšł. - Larissa była

ogromnie podniecona.

Zachar patrzył na tę obcš dziewczynę, która była jego córkš. W wieku osiemnastu

lat była w pełnym rozkwicie kobiecoœci. Ze swoimi ładnymi rysami, ciemnymi

oczami o długich rzęsach i czarnymi włosami przycišgała uwagę mężczyzn w

Nowoarchangielsku, którzy byli przyzwyczajeni do mniej wyrafinowanych - zarówno

pod względem manier, jak i wyglšdu - kobiet, Aleutek i Kołoszek. Ale niewielu

Rosjan zalecało się do niej. Jej ufny, niewinny i dziewiczy wyglšd nie zachęcał

do tego.

Taka powœcišgliwoœć obca była prawie dwudziestu Jankesom, którzy pracowali dla

Kompanii w stoczni Sitki. Chociaż Larissa rzadko wychodziła na ulicę bez

towarzystwa babki, Amerykanie korzystali z każdej okazji, żeby z niš porozmawiać,

cieszył ich jej angielski akcent i piękny uœmiech.

- Czy wiesz, z jakiego kraju jest ten statek? Czy to statek angielski?

- Myœlę, że jankeski - odpowiedział Zachar.

- Wiem, że jesteœ przyzwyczajony do przypływajšcych tu stale okrętów, papo -

powiedziała Larissa. - Ale dla mnie to jest ogromnie podniecajšce.

- Wiem, że tak jest.

Jego uwaga była już zwrócona na inne chaty, Córka Kruka stale zaprzštała jego

myœli. W tym momencie atak kaszlu wstrzšsnšł drobnym ciałem jego

matki. > Nie podobał mu się ten kaszel, ani krew w œlinie, którš szybko

starła. Nie wyglšdała dobrze po podróży, ale uważał, że to jest skutek choroby

Alaska

297

morskiej, na którš cierpiała w drodze z Kodiaku. Ponieważ na wyspie wcišż nie

było lekarza, Zachar nie miał do kogo się zwrócić. Miesišc odpoczynku i dobrego

jedzenia zaróżowił trochę jej policzki, ale wcišż była bardzo chuda.

- Jak się czujesz? - Miał poczucie winy, że nie spędzał z niš więcej czasu,

odkšd tu była, ale nie czuł się dobrze w chacie brata, wiedzšc o jego dawnym

zwišzku z Córkš Kruka.

- O wiele lepiej. Słońce jest dzisiaj ciepłe, prawda? - Ale œwiatło słoneczne

nie dodawało połysku jej matowym, szorstkim, siwym włosom. Nie była wysoka i

prosta jak kiedyœ, jej ramiona pochyliły się od bezustannego kaszlu. Wyraz siły

opuœcił jej twarz, ustępujšc wrażeniu kruchoœci.

- Czy jesteœ zajęty, papo? Byłoby wspaniale, gdybyœ mógł pójœć z nami do portu

- w głosie Larissy brzmiała nadzieja.

Zachar zawahał się i rozejrzał niespokojnie po rzędzie domów.

- Jej tu nie ma - powiedziała cicho Tasza. Natychmiast poczuł się zażenowany

tym, że matka instynktownie odgadła, co mu leży na sercu; zastanawiał się, o

czym jeszcze wiedziała lub czego się domyœlała. - Widziałam jak niedawno tędy

przechodziła.

Przechyliła głowę, aby pokazać drogę do głównego budynku portu, którš poszła

Córka Kruka. Powinien był jš zauważyć, chyba że specjalnie chciała go uniknšć -

pomyœlał - i możliwoœć ta jeszcze bardziej go zdenerwowała.

Zamiast coœ odpowiedzieć Zachar spytał:

- Idziemy?

Poszli razem w kierunku portu. Wytężał oczy, żeby dojrzeć Córkę Kruka, ale nie

dostrzegł jej ani na jezdniach, ani na chodnikach. Kiedy przechodzili obok

stoczni, ustał rytmiczny zgrzyt pił tnšcych bele drewna na deski i stukot

młotków. Prawie wszyscy mężczyŸni przerwali pracę, aby popatrzeć na Larissę.

Po dojœciu do nabrzeża Zachar uważnie przypatrywał się stojšcej tam grupie ludzi,

potem spojrzał na bryg ze złamanym masztem wpływajšcy do zatoki. To, że jego

brat Michaił miał dzisiaj służbę i wprowadzał statki do portu, było dla Zachara

małš pociechš. To tylko znaczyło, że Córka Kruka mogła być teraz z kimkolwiek

innym.

- On się nazywa Sea Gypsy - powiedziała Larissa do babki. Nazwa statku

298

Janet Dailey

wydała się Zacharowi znajoma, ale nie próbował przypomnieć sobie dlaczego,

myœlšc, że to po prostu statek, który już przedtem przybijał do Sitki. Był zbyt

zaabsorbowany swoimi osobistymi problemami. Patrzył w zamyœleniu na bryg,

którego niewyraŸny zarys majaczył mu przed oczami. Wkrótce odpłynie na statku

podobnym do tego. Nie widział dla siebie innego wyjœcia.

- Ten statek cię interesuje - zauważyła Tasza.

- Nie, ja... - Zachar zamilkł i postanowił dalej nie zaprzeczać. Doszedł do

wniosku, że nadeszła pora na wyjawienie swoich planów. I tak wkrótce będzie

musiała się o tym dowiedzieć. - Zostałem wyznaczony na innš placówkę -

powiedział. - Odpływam za miesišc.

Odwróciła się, chcšc ukryć łzy.

- Miałam nadzieję, że będę miała swoje dzieci przy sobie, kiedy się zestarzeję.

Ale wola boska - stwierdziła, przyjmujšc rosyjski sposób myœlenia. - Dokšd

pojedziesz?

Bał się jej powiedzieć.

- Wzrok mnie zawodzi, a umiem tylko polować. - Dla myœliwego, którym był przez

całe życie, perspektywa wykonywania prac fizycznych, takich jak zwijanie lin czy

praca przy pakułach, była czymœ uwłaczajšcym. Co gorsza, znaczyło to również, że

jego zarobki nie zadowolš Córki Kruka. - Jest takie miejsce, gdzie myœliwy nie

potrzebuje mieć bystrych oczu. - Spojrzał na Larissę, ale ona była pochłonięta

widokiem statku. Kiedy zwrócił wzrok ku matce, miała na twarzy wyraz przerażenia,

co wskazywało, że odgadła, dokšd jedzie.

- Nie, Zachar - szepnęła.

- Płynę na Wyspy Pribyłowa. - Już podjšł decyzję. Kompania ogłosiła dwuletnie

moratorium na zabijanie uchatek, aby miały szansę się rozmnożyć.

Tasza wzięła głęboki oddech, co wywołało nowy atak kaszlu. Kiedy minšł, ledwo

mogła.ustać na nogach. Zachar podprowadził jš do wielkiego głazu, żeby usiadła i

odpoczęła.

- Nie jedŸ tam. - Œciskała jego rękę.

- Muszę. - Nie mógł patrzeć w jej przerażone oczy. Nie chciał myœleć o swoim

wuju, Prostym Chodzie, ani o jego szaleństwie.

Marynarze wiosłowali kierujšc łódŸ do brzegu, podczas gdy Caleb Stone oglšdał

wspaniały bastion na kopcu. Działa tej fortalicji miały pod kontrolš zarówno

port, jak i las oraz piętrowy budynek z latarniš morskš.

Alaska 299

- Zbudowaliœcie prawdziwy kreml na Pacyfiku - powiedział Caleb do pilota

wprowadzajšcego jego statek do portu. Chociaż mówiono mu, że Rosjanie odbudowali

swojš osadę, na taki widok nie był przygotowany.

- Teraz jest tutaj główna siedziba Kompanii - odpowiedział Michaił Tarakanow po

angielsku.

Caleb zauważył niebiesko-białš flagę powiewajšcš nad bastionem, potem stocznię i

duży kadłub prawie gotowego trójmasztowca. Miał nadzieję, że będzie mógł tu

usunšć uszkodzenia, jakich jego statek doznał w czasie burzy. Widać było, że

Sitka ma wszelkie dane po temu.

- Myœlałem, że Baranów zrezygnował. - Stary, zasuszony mężczyzna w czarnej

peruce czekał na brzegu, aby powitać Caleba.

- Wysłannik carski Riezanow zmarł podczas zimowej podróży przez Syberię.

Proszono Baranowa, żeby został. Jest duże zamieszanie w Sankt Petersburgu z

powodu œmierci Riezanowa i wojny w Europie.

- Rozumiem.

Kiedy łódŸ wylšdowała, Caleb wyszedł, aby powitać Baranowa. Główny zarzšdca

rosyjskich posiadłoœci w Ameryce wypowiedział kilka słów w łamanej

angielszczyŸnie, w dalszej rozmowie korzystajšc ze swojego tłumacza, Jankesa w

służbie Kompanii, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, o nazwisku Abram Jones.

Z akcentu Jonesa, zdradzajšcego dobre wykształcenie, Caleb domyœlał się, że

czułby się on lepiej w obcisłym eleganckim płaszczu, jedwabnym birecie i

rękawiczkach z koŸlej skóry - stroju studenta z Cambridge. Płynšł raz statkiem

razem z nadzorcš ładunku z Cambridge. Od tego czasu nie przepadał za tymi

wykształconymi typami. Poprzedni tłumacz Baranowa, Bengalczyk Richard, odjechał

do domu za zgodš swego przełożonego dwa lata temu.

Po przyjęciu zaproszenia Baranowa do jego biura Caleb odwrócił się, żeby wykonać

gest pożegnania w stronę pilota, ale zobaczył młodš kobietę, właœciwie jeszcze

dziewczynę, która towarzyszyła Tarakanowowi. Wyglšdała tak pięknie i niewinnie,

prawie jak młoda dama, której obecnoœć w tym dzikim kraju wydawała się nie na

miejscu. Odwzajemniła jego spojrzenie, ale zrobiła to nieœmiało. Jej

niesłychanie długie rzęsy nie opadły na oczy, aby dać zachętę do flirtu.

Z trudnoœciš udało się Calebowi oderwać od niej wzrok i spojrzeć pytajšco na

portowego pilota.

300 Janet Dailey

- Powinienem ci podziękować za usługę, ale wolałbym raczej prosić o

przedstawienie tej młodej osobie.

Wahanie Tarakanowa trwało tylko chwilę.

- Moja bratanica, Larissa Tarakanowa.

- Kapitan Caleb Stone z Sea Gypsy z Salem. - Wzišł jej szczupłš dłoń i skłonił

się całujšc w rękę, a Larissa wdzięcznie dygnęła.

- Miło mi poznać pana, kapitanie. - Chociaż było widoczne, że ta formalna

odpowiedŸ jest wyuczona, jej rozkosznie akcentowany angielski był dostatecznym

zadoœćuczynieniem za te konwencjonalne słowa.

- Zapewniam, że cała przyjemnoœć jest po mojej stronie. - Caleb wyprostował się,

żałujšc, że nie może posłać Baranowa w diabły, ale obowišzek musiał być na

pierwszym miejscu. - Może się jeszcze spotkamy.

Kiedy szedł z Baranowem w kierunku schodów prowadzšcych do fortecy zbudowanej na

szczycie kopca, jego myœli pozostały przy młodej kobiecie, Larissie, która była

tak różna od indiańskich sšuaw i kobiet półkrwi, które zwykle żyły z rosyjskimi

myœliwymi. Zajęty swoimi myœlami nie zauważył kruczowłosej Kołoszki, która

wpatrywała się w niego intensywnie, gdy koło niej przechodził.

Spotkanie takiej pięknej, dystyngowanej kobiety jak Larissa było sporš

niespodziankš, ale rezydencja gubernatora zaskoczyła Caleba jeszcze bardziej,

zważywszy że znajdowała się o tysišce mil z dala od cywilizacji. Piętrowy

budynek zbudowany z gigantycznych kwadratowych bali stanowił zarówno rezydencję,

z pokojami mieszkalnymi na górze, jak i centrum administracyjne Kompanii

Rosyjsko-Amerykańskiej. Poza kuchniš i salami recepcyjnymi była tu imponujšca

sala bankietowa z ogromnym kamiennym kominkiem i podium w rogu dla orkiestry.

Rzeczš najbardziej nieoczekiwanš była jednak biblioteka. Oprócz kolekcji dobrego

malarstwa zawierała tysišc dwieœcie tomów. Ksišżki te, niektóre z nich bogato

oprawione, dotyczyły teologii, historii, astronomii, nawigacji, matematyki i

metalurgii, nie pominięto także literatury pięknej. Połowa ksišżek była w języku

rosyjskim, reszta we francuskim, niemieckim, po łacinie, w hiszpańskim i włoskim.

Na półkach stał interesujšcy zbiór modeli statków, a oprawione listy wisiały na

œcianach pomiędzy obrazami. Znajdował się tam również fortepian, który musiał

odbyć dalekš podróż dokoła przylšdka Horn.

Alaska

301

Caleb był pod wielkim wrażeniem postępu, jaki w tak krótkim czasie poczyniła

Kompania Rosyjsko-Amerykańska. Chociaż zatrzymał się na wyspie tylko dla

dokonania napraw statku, poprosił Baranowa o pozwolenie prowadzenia handlu na

tym terenie. W rzeczywistoœci Baranów nie mógł mu tego zabronić, o czym Caleb

dobrze wiedział. Gdyby jednak robił to bez zezwolenia, zarzšdca już nigdy nie

dałby mu specjalnych przywilejów, takich jak na przykład kontraktowanie

aleuckich myœliwych, aby na zasadzie podziału zysków kłusować na wydrę morskš

przy wybrzeżach kalifornijskich, co było szalenie intratnym przedsięwzięciem.

Dopiero po dwóch dniach udało się Calebowi załatwić wszystkie sprawy zwišzane z

naprawš statku, wynegocjować przyzwoitš cenę za partię ładunku, którš chciał

kupić Baranów, i otrzymać zezwolenie handlowania na rosyjskim terytorium. W tym

czasie rosyjski gospodarz bezustannie go zabawiał, bšdŸ to zaznajamiajšc z

takimi wštpliwymi przyjemnoœciami, jak rosyjska łaŸnia parowa, bšdŸ to wlewajšc

w niego alkohol.

Wreszcie interesy zostały zakończone. Caleb opuœcił rejon portu i wędrował przez

centrum miasta, które rozpoœcierało się u podnóża kopca. Baranów powiedział mu,

że łšczna liczba mieszkańców wynosi około tysišca - Rosjan, Jankesów, Aleutów i

Metysów. Łatwo dawało się to zauważyć przechodzšc koło sklepu, piekarni,

magazynów, baraków i kuchni. Wysoka palisada z imponujšcymi bramami otaczała

miasto. Wszędzie widać było wojskowš dyscyplinę. Straże zmieniano regularnie, a

każdy żołnierz elegancko salutował.

Chodzšc po częœci mieszkalnej miasta, zauważył grzšdki warzywne; młode roœliny

szybko wzrastały w cišgu długich dni póŸnej wiosny. Kwiaty kwitły prawie przed

każdš chatš, wyraziste na tle obfitej zieleni.

Zwolnił kroku na widok dziewczyny pracujšcej w ogrodzie. Wiedział, że prędzej

czy póŸniej jš znajdzie. Ubrana była z rosyjska, w podobny sposób jak wtedy,

kiedy zobaczył jš po raz pierwszy. Tym razem jednak długie rękawy miała

zawinięte, a obfite fałdy materiału luŸnej sukni przytrzymane paskiem, co

pozwalało mu zobaczyć jej figurę.

Schylił się i zerwał duży żółty kwiat maku, po czym przeszedł przez ukwiecony

kawałek ziemi do ogrodu, nie zważajšc na deptane po drodze roœliny. Nie

zauważyła go, dopóki nie podszedł zupełnie blisko. Po chwili

302

Janet Dailey

zaskoczenia wydawała się zadowolona ze spotkania. Szybko przygładziła swoje

ciemne, zwišzane w węzeł włosy.

- Œlicznie pani wyglšda, panno Tarakanow - zapewnił jš. - Tylko jedna rzecz

jest nie w porzšdku.

Wzišł kwiat maku, który trzymał w ręku i założył go za jej lewe ucho. Był

intuicyjnie pewien, że nie wzdrygnie się na dotyk jego ręki. Wyglšdała tak

schludnie, jak wszystkie dobrze wychowane panienki z Bostonu, ale Caleb wiedział,

że nie będzie tak jak one chichotać ani udawać zemdlonej. Kiedy cofnšł rękę,

dotknęła miękkich płatków maku.

- Ukradłem go specjalnie dla pani - uœmiechnšł się Caleb. - Dziewczyny na

Hawajach właœnie w ten sposób noszš kwiaty we włosach. Robiš z nich również

naszyjniki.

- Dlaczego?

- Taki zwyczaj. Jeœli majš kwiat za lewym uchem, to znaczy, że sš mężatkami.

Jeœli za prawym, że sš wolne. A może jest odwrotnie. Zawsze mi się to myli. -

Patrzył, jak jej usta składajš się do uœmiechu.

- Kiedyœ chciałabym zobaczyć to miejsce, Hawaje. Inni Jankesi mówili, że tam

cały czas jest bardzo ciepło. Czy to prawda?

-Tak.

- Musi tam być jak w Kalifornii - stwierdziła. - Czy kobiety na Hawajach sš tak

samo piękne, jak kobiety w Kalifornii?

Caleb zastanawiał się, czy to pytanie było wymuszaniem komplementów, ale jej

ciekawoœć wydawała się autentyczna.

- Nie wiem. Nie spotkałem nigdy kobiet z Kalifornii. - Hiszpańskie porty wzdłuż

południowego wybrzeża były nadal zamknięte dla obcych statków. - Kto pani o nich

mówił?

- Mój ojciec. Odbył podróż statkiem rosyjskiego lorda do wsi San Francisco.

Mówił mi o pięknej damie z Kalifornii, którš ten carski szambelan miał poœlubić.

- Nie wpuszczajš tam żadnych obcych statków. Jak on otrzymał zezwolenie, żeby

wejœć do portu? - obruszył się Caleb.

Nieœwiadomoœć bijšca z jej oczu utwierdziła go w przekonaniu, że nic nie

wiedziała o zakazie. Lekko wzruszyła ramionami.

- On był szambelanem.

Ten tytuł nic mu nie mówił, chociaż ten Rosjanin na pewno był kimœ ważnym. Przez

chwilę Caleb zastanawiał się, czy Kalifornia dopuœciła już

Alaska 303

obcych kupców na swoje wybrzeże, czy nie otwiera się nowy rynek dla jego towarów,

ale widać było, że wizyta tego Rosjanina w San Francisco była wyjštkiem, chyba

że osišgnięto porozumienie handlowe na wyłšcznoœć. Ci cholerni Rosjanie sš tacy

skryci, pomyœlał Caleb i przypomniał sobie, jak Baranów wysysał z niego

informacje o południowym wybrzeżu, pytajšc o Kalifornię i terytorium New Albion

przy ujœciu rzeki Kolumbia.

- Jak często rosyjskie statki pływajš do Kalifornii?

- Ja tego nie wiem - potrzšsnęła głowš. - Słyszałam tylko o tym jednym. Czy nie

jest tak, jak pan mówi, że nie wpuszczajš tam statków?

- Tak jest - uœmiechnšł się Caleb, zadowolony, że nie jest taka głupia. Nagle

czujnie spojrzała w stronę chaty. Kiedy Caleb usiłował znaleŸć

przyczynę jej zaniepokojenia, dosłyszał przytłumiony, zgrzytliwy odgłos,

przypominajšcy trochę piłowanie drzewa.

- To babuszka. Ona nie jest zdrowa. - Spojrzała na niego przepraszajšco i

pobiegła do chaty, a długa, obfita spódnica wirowała koło jej nóg.

DŸwięk, który słyszał, to był kaszel, zorientował się Caleb. Zawahał się przez

chwilę, potem poszedł za niš do chaty, więcej z ciekawoœci i chęci przedłużenia

ich spotkania niż udzielenia pomocy. Drzwi były otwarte i Caleb wszedł do œrodka.

Larissa siedziała na łóżku w rogu pokoju, blisko kominka, podtrzymujšc starš

kobietę, której ciałem wstrzšsał przejmujšcy kaszel.

Powoli rozglšdał się po wnętrzu zacisznej chaty. Kilka sztuk mebli w pokoju

wyglšdało na ręcznie ciosane. Ale były też przedmioty łagodzšce topornoœć

umeblowania. Bawełniana serwetka, pięknie haftowana w kolorowe kwiaty, zakrywała

stół, na którym stał powyginany samowar. Haftowana chusta leżała też na starym,

podrapanym kufrze marynarskim. RzeŸby z koœci, jedne z najlepszych, jakie Caleb

widział, zajmowały małe nisze w pokoju. Różnorodnoœć koszyków, dużych i małych,

służyła celom gospodarskim, ich żywe kolory przeplatały skomplikowane tubylcze

wzory. Jego wyćwiczone kupieckie oko zauważyło, że zastawa stołowa i sztućce

były pochodzenia europejskiego lub amerykańskiego. Ogólnie rzecz bioršc, odniósł

wrażenie przytulnej wygody, mieszaniny prymitywu i cywilizacji.

Kiedy kaszel ucichł, Caleb skierował uwagę na dziewczynę i starš kobietę.

Zauważył czerwone plamy na szmacie, którš Larissa wyjęła z jej powykręcanych ršk.

Kasłanie krwiš było oznakš gruŸlicy. Wiedzšc, że stara

304 Janet Dailey

kobieta wkrótce umrze, patrzył na niš z pewnš litoœciš. Larissa pomogła jej się

położyć.

- Byłoby lepiej, gdyby mogła trochę posiedzieć - powiedział Caleb. Nie

zwracajšc uwagi na zdziwiony wzrok dziewczyny podszedł do łóżka.

Nie było poduszek, więc Caleb wzišł ubrania leżšce w nogach i na tych złożonych

futrach umieœcił staruszkę w półleżšcej pozycji. Chociaż była wysoka, to prawie

nic nie ważyła. Pomimo wyczerpania malujšcego się na twarzy jej ciemne oczy

bacznie go obserwowały. Kiedy się wyprostował, powiedziała coœ po rosyjsku do

Larissy.

- Babuszka... Babcia dziękuje panu za jego dobroć.

- Nie ma o czym mówić. - Caleb zgišł się lekko jakby w ukłonie i spojrzał na

pergaminowš skórę starej kobiety. - Od jak dawna choruje?

- Od dwóch lat kaszel się wzmaga. Pracuje jeszcze, chociaż jest zmęczona.

- Wskazała na miskę z jagodami na drewnianym krzeœle. - Zmuszam jš do odpoczynku.

Wkrótce będzie czuła się lepiej.

Caleb nie wierzył, żeby odpoczynek wyleczył starš kobietę, ale zatrzymał to dla

siebie. Po krótkiej rozmowie z babkš w języku rosyjskim Larissa zwróciła się do

niego.

- Babcia pyta, czy napije się pan z nami herbaty.

- Z przyjemnoœciš - uœmiechnšł się Caleb.

Rozmawiali, a woda grzała się w samowarze. Caleb zadbał o to, żeby najwięcej

mówiła Larissa, zadawał jej pytania. Miło mu było słuchać jej melodyjnego głosu

i miękkiego angielskiego akcentu.

Zanim herbata była gotowa, dowiedział się, że wychowywała jš babka, po tym jak

matka utopiła się podczas ogromnej fali przypływu na wyspie Kodiak, że chodziła

tam do szkoły prowadzonej przez rosyjskiego duchownego, ojca Hermana, a żona

zarzšdcy Kompanii uczyła jš gotowania, szycia i zajmowania się domem. To

wyjaœniało jej dystynkcję - atmosferę niewinnoœci wyniesionš z klasztoru i silne

zasady moralne, które w niej wyczuwał.

- A co z pani ojcem? Czy żyje? - Caleb zauważył rzeŸbiony stojak na fajki przy

krzeœle, ale ona nie wspominała o żadnym mężczyŸnie poza swoim wujem - pilotem,

który wprowadził jego statek do portu.

- Tak. Mieszka tutaj na wyspie, ale jest myœliwym i często wyjeżdża na długo.

Dlatego babuszka i ja mieszkamy z moim wujem Michaiłem.

- Pominęła oczywisty fakt, że Zachar nie chciał, żeby z nim mieszkała. Tak

Alaska

305

było przez całe jej życie i choć chciała być blisko niego, zawsze widywała

częœciej wuja niż ojca. .

Kiedy przyjechała do Nowoarchangielska, myœlała, że coœ się zmieni, ale tak się

nie stało. Od poczštku zauważyła oziębienie stosunków pomiędzy ojcem a wujem i

podejrzewała, że wuj Michaił ma za złe ojcu, że żyje w grzechu z tš kobietš

Kołoszy. Wiedziała, że to jest złe, ale i tak go kochała. A jeœli czasami było

jej przykro widzieć, jak okazywał uczucie swojemu synowi Wilkowi, przebaczała mu

to. Nie znała na tyle Caleba Stone'a, żeby mu się zwierzać, więc mówiła o innych

sprawach, unikajšc wzmianki o ojcu.

Aromatyczny zapach chińskiej herbaty rozchodził się w powietrzu, przypominajšc

Calebowi rodzinny Boston. Przez chwilę wyobrażał sobie Larissę pijšcš herbatę w

salonie domu na Tontine Crescent i poruszenie, jakie jej obecnoœć by wywołała.

Nawet w tym ubraniu wieœniaczki emanowało z niej piękno i godnoœć, jak u

niewielu arystokratycznych dam. Taka żona byłaby ozdobš domu, który miał zamiar

kiedyœ wybudować na Beacon Hill. Caleb rozeœmiał się, kiedy zorientował się, że

myœli o małżeństwie.

- Dlaczego pan się œmieje? - Larissa zesztywniała zażenowana. - Może użyłam

niewłaœciwego słowa?

- Nie. Œmiałem się z czegoœ zupełnie innego. To nie ma nic wspólnego z tym, co

pani mówi czy robi.

Patrzyła na niego przez kilka sekund, zanim zaakceptowała to wytłumaczenie.

Długa spódnica zaszeleœciła, kiedy podeszła do stołu nakrytego serwetš, na

którym stał imbryczek ogrzewany parš z samowara. Caleb zauważył długie, ukoœne

promienie słońca wpadajšce przez okno.

Jeszcze herbaty? - spytała.

- Nie. Obawiam się, że straciłem rachubę czasu. - Wstał i postawił pustš

filiżankę na stole. W ten sposób znalazł się blisko niej. - Nie miałem zamiaru

tak długo siedzieć. To wszystko z powodu pani czarujšcego towarzystwa.

- Mnie również było bardzo przyjemnie. - Nie starała się ukryć żalu, że

odchodzi.

- Czy będę mógł odwiedzić paniš ponownie?

- Tak. To mi sprawi przyjemnoœć. - Jej uœmiech był smutny, co bardzo podobało

się Calebowi.

- Czy coœ jest nie w porzšdku?

306 Janet Dailey

- Smutno mi, że naprawy przy pana statku będš trwały tylko tydzień.

Jej szczeroœć oczarowała go; była na tyle nim zainteresowana, żeby dowiedzieć

się, jak długo potrwa naprawa statku, on jej z pewnoœciš tego nie mówił.

- Może uda mi się załatwić, żeby to trwało dłużej - mrugnšł do niej wywołujšc

jej uœmiech.

Stała przy drzwiach, kiedy wychodził z chaty. Skręcajšc w kierunku portu

zobaczył, że wyjęła kwiat z włosów i wdychała jego słodki zapach. Na ten widok

jego kołyszšcy się krok marynarza zmienił się w dumne stšpanie.

Larissa zaczekała, aż zniknie, potem wolno zamknęła drzwi i oparła się o nie. Z

zamkniętymi oczami przyciskała żółty mak do piersi. Przystojny, gładko ogolony

jankeski kapitan, Caleb Stone, był najwspanialszym mężczyznš, jakiego spotkała.

Na pewno nikogo na Kodiaku nie można by z nim porównać. Inni młodzi ludzie

patrzyli na niš głodnym wzrokiem, szczególnie niektórzy Jankesi. Nie była taka

naiwna, żeby nie wiedzieć, co kryło się pod tymi spojrzeniami, ale nigdy nie

wzbudziły w niej tylu ciepłych uczuć.

I on chciał przyjœć ponownie. Zakryła usta rękš starajšc się powstrzymać radosny

œmiech. Wpadła do pokoju trzymajšc ręce przy piersiach, czujšc, że rozpiera jš

szczęœcie.

- Poszedł?

- Babuszka. - Nagle zażenowana powstrzymała swoje taneczne kroki. - Myœlałam,

że œpisz. - Szybko odwróciła się do samowaru. - Jest jeszcze herbata. Czy ci

nalać?

- Tak. - Tasza zaczekała, aż Larissa napełniła filiżankę, przyniosła do łóżka i

usiadła przy niej. - Nie pozwalaj sobie na myœlenie o nim, moje dziecko. On

wkrótce odjedzie. Oni zawsze odjeżdżajš.

- Wiem. - Larissa unikała proszšcego wzroku babki. Nie chciała jej sprawiać

przykroœci mówišc, że jej się to nie przydarzy.

Caleb ponownie był na obiedzie u Baranowa w rezydencji zarzšdcy. To była

wystawna uczta - pieczone dzikie gęsi, dziczyzna, halibut, rosyjski chleb,

marynaty, ciasta i słynna waza goršcego ponczu na œrodku długiego

Alaska

307

stołu. Ale Caleb z trudnoœciš mógł się skupić na rozmowie ze starym Rosjaninem.

Pomimo protestów Baranowa wczeœnie pożegnał głównego zarzšdcę, który ubrał się

na tę okazję w czarnš jedwabnš kamizelkę, buty ze srebrnymi sprzšczkami i czarnš

odœwiętnš perukę, równie nie dopasowanš jak poprzednia.

Gęsta mgła płynęła od cieœniny i kłębiła się nad werandš, zakrywajšc szczyt

masztu flagowego, stojšcego w centrum placu defilad. Wysoko w górze œwiatło

latarni morskiej przebijało się przez pokłady mgły, wysyłajšc swoje sygnały.

Wołania straży, odbijajšce się echem, brzmiały głucho i niesamowicie w spowitej

mgłš ciszy.

Na szczycie schodów Caleb zatrzymał się i rozejrzał. Uœwiadomił sobie, że

Larissa już pewnie od dawna œpi. Westchnšł i zaczšł schodzić po kamiennych

stopniach.

Obiad z Baranowem nasunšł mu myœl, czy nie byłoby korzystne mieć Rosjankę za

żonę. Jak do tej pory, żaden kupiec, nawet John Jacob Astor, nie był w stanie

przekonać Baranowa do podpisania kontraktu na wyłšcznoœć dostaw. Taki kontrakt

to wielkie osišgnięcie dla każdego kupca. Zawierajšc go mógłby kupić całš flotę.

Istniała możliwoœć, że Baranów spojrzy przychylnie na kogoœ, kto poœlubił

Rosjankę.

Ten pomysł spodobał się Calebowi, tym bardziej że usprawiedliwiał silny pocišg,

który odczuwał do Larissy. Nie wystarcza posiadanie pięknej, podniecajšcej żony,

mężczyzna musi również zrobić mšdry wybór. Gwiżdżšc kierował się ku plaży, gdzie

czekała na niego załoga łodzi.

- Boston man - niski głos wołał cicho - Caleb Stone!

Zatrzymał się i popatrzył w kłęby mgły. Ukazała się postać - indiańska kobieta

ubrana w dziwnš, spłowiała szatę, która wydała mu się znajoma.

- Czego chcesz? - Nie miał ochoty zadawać się z tubylczš kurwš. Zamiast

odpowiedzieć przybliżyła się. Caleb nastroszył się. Widział kiedyœ

przedtem te czarne oczy, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Chłopiec

pięcio- czy szeœcioletni opierał się o kobietę, zbyt zmęczony, żeby mógł sam

ustać na nogach.

- Czy nie pamiętasz Córki Kruka? - szepnęła.

To imię w końcu przywróciło mu pamięć. Uœmiechnšł się samymi wargami i potarł

lewe ramię.

- Wcišż mam bliznę po twoim nożu - powiedział.

308

Janet Dailey

- Czy tylko to pamiętasz?

- Nie. - Nie miał najmniejszej ochoty wznawiać ich poprzedniego zwišzku.

- To dlatego chciałaœ mnie widzieć?

- Może. - Wzruszyła ramionami. - Myœlałam, że będziesz chciał zobaczyć swojego

syna.

- Mojego co?

Wzięła chłopca pod brodę, żeby mógł przyjrzeć się jego zaspanej buzi.

- Popatrz na jego oczy. Sš takie jak twoje.

- To niczego nie dowodzi. To, że twój bękart ma niebieskie oczy, nie znaczy, że

ja jestem jego ojcem - odpowiedział szyderczo Caleb.

- Może ta kobieta Larissa pomyœli, że to coœ znaczy. Widziałam ciebie z niš

dzisiaj, jak wkładałeœ kwiaty w jej włosy. Twój syn roœnie cały czas. On

potrzebuje jedzenia i ubrania. Caleb ma dużo rzeczy na swoim statku. Starczš dla

syna na długi czas.

- Czy chcesz mnie szantażować? - Postšpił groŸnie w jej kierunku. Nagły okrzyk

w języku rosyjskim odcišgnšł uwagę Caleba. Jakiœ mężczyzna

wyłonił się z mgły. Szybko stanšł pomiędzy Calebem a Córkš Kruka.

- Co się tu dzieje? - spytał Rosjanin.

- Ta indiańska suka chce mnie przekonać, że jestem ojcem jej bękarta i żebym jš

opłacił.

Oczy Rosjanina rozszerzyły się z przerażenia. Caleb zobaczył, że sš niebieskie i

natychmiast poznał mężczyznę, którego wzišł na statek po masakrze. Nazywał się

Zachar Tarakanow. Teraz przypomniał sobie wszystko wyraŸnie - nawet to, jak

Córka Kruka mówiła, że jest kobietš Rosjanina.

- Ty? - Głos mężczyzny załamywał się.

- To jest kłamstwo, Zachar. Tak. Pamiętam ciebie. - Caleb domyœlił się, że ten

mężczyzna wierzy, iż chłopiec jest jego synem. - Ona prawdopodobnie próbowała

tego sposobu na pół tuzinie mężczyzn. Jeœli ktoœ jest na pewno jego ojcem, to ty.

Zachar wpatrywał się w niego oczami pełnymi wštpliwoœci. Wreszcie odwrócił się,

wzišł chłopca w ramiona i trzymał go mocno. Powiedział coœ do Córki Kruka, potem

wycišgnšł rękę i popchnšł jš w kierunku wsi. Mgła ich szybko pochłonęła. Kiedy

minšł gniew, Caleb poczuł pierwsze oznaki niepokoju, że Córka Kruka może wykonać

swojš groŸbę i powiedzieć Larissie. Larissa. Ona również nazywała się Tarakanow.

Zaczšł się zastanawiać, czy jest spokrewniona z Zacharem.

Alaska

309

Zachar położył chłopca na łóżku w chacie. Wilk już zasnšł, kiedy okrywał go

kołdrš. Stał długo i patrzył na chłopca, którego tak bardzo pokochał.

- Czy Wilk jest moim synem? - Ledwo mógł wydobyć z siebie te słowa. To dręczšce

pytanie stale powracało. Obrócił się, żeby spojrzeć na Córkę Kruka, nękany

wštpliwoœciami. Trzšsł się cały z powodu nienawiœci, jakš czuł do niej.

Pochłaniała go teraz całego, jak niegdyœ miłoœć. - Czy ja jestem jego ojcem? -

spytał ochrypłym głosem.

Odwróciła się do niego plecami. Rzucił się w jej kierunku, złapał za ramiona i

obrócił. Nie stawiała oporu, kiedy potrzšsał niš gwałtownie.

- Odpowiedz mi!

Nie wydała żadnego dŸwięku. Odczuwał taki ból w klatce piersiowej, jakby go

œciskała niewidzialna ręka. Każdy oddech był jękiem rozpaczy. Nieœwiadomie

wpijał palce w jej ciało. Miała głowę odchylonš do tyłu, widoczne było tylko

gardło. Miał ochotę wydusić z niej odpowiedŸ. Bezczelna pogarda malujšca się na

jej twarzy drażniła go i kusiła, żeby spróbować.

Jej milczenie pokonało go. Zachar puœcił jš, jego wargi drżały, a łzy paliły

oczy. Czuł się bezsilny, odarty z dumy i honoru.

- Ty jesteœ głupim mężczyznš - szydziła Córka Kruka. - Mogłabym dostać wiele

rzeczy od tego Boston mana.

- Dlaczego? Czy Wilk jest jego synem?

- Jeœli powiem, że nie, to co z tego?

Wpatrywał się w niš, w miarę jak docierała do niego ta okrutna prawda. Bez

względu na to, jakš mu da odpowiedŸ, zawsze pozostanš wštpliwoœci. Nie mógł jej

już wierzyć. Wilk mógł być jego synem, ale nigdy nie będzie miał pewnoœci,

ponieważ nie mógł zaufać jej słowom, a nikt inny nie mógł mu udzielić odpowiedzi.

- Jankes zaprzeczył, że jest jego ojcem. Nie zapłaciłby ci nic. - Zachar starał

się podważyć jej pewnoœć siebie.

- On ma oko na córkę twojej nieżyjšcej żony.

- Larissę?

- Mogłam mieć wiele ładnych rzeczy - tak ładnych jak suknia, którš mi kiedyœ

dał. - Dotknęła rękš znoszonej i wypłowiałej szaty, poplamionej i zniszczonej od

częstego noszenia.

- On ci to dał? - Zachar patrzył na dowód jej zwišzku z Calebem tamtego

310

Janet Dailey

lata masakry. W napadzie wœciekłoœci zerwał z niej suknię, przegniły materiał

łatwo się rozdzierał, i rzucił do kominka; nawet nie poczuł drapišcych go

paznokci.

Uniósł się najpierw gęsty dym, a za chwilę wystrzelił płomień, który pochłonšł

na zawsze kolorowe paski sukni. Nagłe œwiatło płomienia oœwietliło nagie ciało

Córki Kruka, ale ten widok już nie wzbudził w nim pożšdania.

- Mogę dostać inne. Mogę dostać wiele innych - stwierdziła wyzywajšco.

- Caleb mi da, albo jej powiem. Tym razem chwycił jš za gardło.

- Nie. Nie zrobisz tego. Teraz będziesz musiała być zadowolona z tego, co ja ci

dam, bo jeœli kiedykolwiek dowiem się, że starasz się dostać prezenty od innego

mężczyzny, albo jeœli usłyszę, że rozprzestrzeniasz te kłamstwa o moim synu

pomiędzy członkami mojej rodziny lub moimi przyjaciółmi

- zabiję cię.

Odrzucił jš od siebie, Córka Kruka poleciała na kominek uderzajšc o szorstki

kamień. Przez chwilę pociemniało jej w oczach. Dotknęła rękš policzka i poczuła

ciepłš krew płynšcš z rany. Nienawiœć i pogarda przepełniały jš, kiedy patrzyła,

jak ten głupi Rosjanin idzie w kierunku łóżka.

?

Larissa i Caleb spacerowali biegnšcš wzdłuż wybrzeża œcieżkš, z której również

często korzystał Baranów. Szli blisko siebie, czasem stykajšc się ramionami, jej

długa spódnica zahaczała o jego nogi. W powietrzu czuło się zapach deszczu.

Widzieli szare smugi spadajšce na stoki góry Edgecumbe.

- Myœlę, że powinniœmy się pospieszyć - powiedział Caleb. - Z tych chmur za

chwilę zacznie padać. - Uczynił tę sugestię niechętnie.

- Powinniœmy. - Ale zwolniła kroku.

Caleb patrzył, jak odrzucała swój luŸny wełniany szal z twarzy. Uœmiechnęła się

do niego, jej ciemne oczy błyszczały. Wydawała mu się bardzo piękna.

Doznał niemal szoku, kiedy dowiedział się na poczštku tygodnia, że Zachar

Tarakanow jest jej ojcem, ale uspokoił go fakt, że prawie nie miała z nim

kontaktu. Znajšc charakter Kruka, Caleb był zadowolony, że Zachar trzyma żonę z

dala od córki. To zmniejszało zagrożenie.

W ostatnim tygodniu Caleb spędzał każdš wolnš godzinę, starajšc się o względy

Larissy bardziej żarliwie niż kiedykolwiek się to zdarzyło z innš kobietš. Jej

łagodnoœć połšczona z żywoœciš uderzała mu do głowy jak wino. Uspokajała go i

podniecała jednoczeœnie. Z każdym dniem Caleb przekonywał się, że będzie

odpowiedniš dla niego partnerkš zarówno ze względów praktycznych, jak i

osobistych.

- Wkrótce skończš naprawiać pana statek. - Żal w jej głosie był wyraŸny.

- Już nie ma wielu rzeczy do zrobienia - przyznał. - Trzy dni. Może uda mi się

przecišgnšć do czterech.

312 Janet Dailey

- Wtedy pan wypłynie, żeby handlować z Kołoszami. - Z opuszczonš głowš uczyniła

jeszcze dwa kroki. - Będzie mi pana brakowało.

Caleb zatrzymał się.

- Larissa. - Ona również stanęła i patrzyła na niego z tęsknotš w oczach.

- Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia moje życie było samotne,

aż do ostatniego tygodnia, który spędziliœmy razem. - Zawahał się.

- Czy to nie za wczeœnie, żeby o tym mówić?

- Nie - odpowiedziała szybko, nieœwiadomie zbliżajšc się do niego. Nigdy

przedtem nie pozwolił sobie na nic więcej niż długi pocałunek

złożony na jej dłoni. Teraz całował jej usta. Czuł, jak drżš niewinnie i

niepewnie. Wahanie Larissy trwało krótko i zaczęła oddawać mu pocałunki.

Zapomniał o swojej powœcišgliwoœci i zaczšł jš mocno całować, trzymajšc

w objęciach.

Nagle odchyliła się odpychajšc go. Caleb natychmiast zwolnił uœcisk, zły na

siebie, że spłoszył jš swojš gwałtownoœciš. Lunšł rzęsisty deszcz, zanim zdšżył

przeprosić i błagać o przebaczenie. Obróciła się i zaczęła biec w stronę

osady.

- Larissa, zaczekaj. - Caleb ruszył za niš.

Deszcz był ulewny. Bawełniana bluzka pod jej sarafanem była już przemoczona,

więc Caleb okrył jš swoim płaszczem. Biegli razem w kierunku

chaty. Kiedy tam dotarli, wzięła za klamkę.

- Larissa, zaczekaj. - Deszcz spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do

ciała. Stanęła, nie odwracajšc się od drzwi. Jej babka była w œrodku, może

również jej wuj. Nie mógł powiedzieć tego, co chciał, w ich obecnoœci. Zdjęła

płaszcz i oddała mu go. - Nie miałem zamiaru...

Szybko wspięła się na palce i pocałowała go, dajšc mu odczuć swojš

namiętnoœć.

Był zaskoczony. Kiedy wycišgnšł do niej ręce, dotknšł tylko œliskiej, mokrej

spódnicy, a ona szybko wbiegła do chaty.

Caleb patrzył przez chwilę na drzwi, potem uœmiechnšł się szeroko, nagle

podniesiony na duchu. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie przestraszył, a gdy

odchodził, œmiał się sam do siebie, obojętny na ulewny deszcz i swoje zmoczone

ubranie.

- Ona nie będzie dla ciebie odpowiednia. Nigdy nie da ci tyle przyjemnoœci co ja.

- Kpišcy głos Córki Kruka zatrzymał go w pół kroku.

Alaska 313

Œmiech zamarł mu w gardle, kiedy odwrócił się w stronę postaci owiniętej kocem,

schowanej w wšskim przejœciu między dwoma budynkami. Szybko spojrzał w stronę

chaty, żeby upewnić się, że nikt go nie widzi, i zszedł z drewnianego chodnika.

- Co tutaj robisz?

Córka Kruka podniosła róg koca i odwróciła głowę, żeby mu pokazać swój prawy

policzek. Był przecięty purpurowš szramš.

- To zrobił Zachar.

- Zasłużyłaœ na to. Ja bym zrobił to jeszcze lepiej.

- Tak. - Odwróciła się do niego swoim nieskażonym profilem, z błyszczšcymi

czarnymi oczami i wargami prawie składajšcymi się do uœmiechu.

- Ty jesteœ jedynym mężczyznš, który może mnie pokonać. Doprowadziłeœ do tego,

że płakałam z bólu - i z rozkoszy. - Przysunęła się do niego, jej œniada twarz

błyszczała od deszczu. - Wiem, że twój statek będzie gotowy za dwa dni. WeŸ mnie

ze sobš.

-Nie.

- Jesteœmy do siebie podobni, Caleb. Chcesz mieć futra. Pokażę ci wsie, gdzie

jest ich bardzo dużo.

- Które wsie?

- Tam zamieniajš futra tylko na strzelby. Czy masz strzelby?

- Tak. - Caleb nie miał zamiaru stosować się do rozporzšdzenia Baranowa,

zabraniajšcego sprzedawania broni Indianom.

- Gdzie sš te wsie?

- Pokażę ci.

- Nie potrzebuję przewodnika.

- Mogę ci pomagać w handlu. Dostanę dużo futer za jednš strzelbę

- argumentowała, potem szybko przyjęła innš taktykę, gdy zobaczyła, że ta nie

odnosi skutku. - Zachar wkrótce wyrusza na wyspy daleko na północy. Chce mnie

zabrać ze sobš. Ale ja nie chcę opuszczać ziemi moich ludzi. Ja jadę z tobš.

Zabierz mnie stšd.

- Nie - Caleb potrzšsnšł głowš. - Jeœli chcesz opuœcić Zachara, to wracaj do

swoich ludzi. A może oni też nie chcš takich jak ty?

Zmieniła się na twarzy.

- Może porozmawiam z Larissa.

- Ten chłopiec nie jest moim synem. Ale jeżeli tylko otworzysz usta, powiem

pierwszemu szamanowi, jakiego spotkam, że jesteœ czarownicš i że

314

Janet Dailey

to przez ciebie twoi ludzie nie mogš odebrać tej ziemi Rosjanom. - Zobaczył, jak

zbladła i strach pokazał się w jej oczach.

Raz widział, jak szaman Tlinkitów odkrył czarownicę. Wyznała swojš winę dopiero

po tym, jak trzymał jš pod wodš, aż prawie utonęła, potem położył nagš na

goršcym popiele. Jej współplemieńcy powiesili jš.

Milczenie Córki Kruka usatysfakcjonowało Caleba. Na pewno nie spełni swojej

groŸby. Zostawił jš i poszedł w kierunku portu. Ulica była pusta.

Stoczniowiec poinformował Caleba, że jego statek będzie gotowy następnego dnia,

dzień wczeœniej, niż przewidywał, tak właœnie jak twierdziła Córka Kruka.

Zastanawiał się przez chwilę, skšd mogła to wiedzieć, potem zlekceważył całš

sprawę.

W najlepszym wypadku mógł jeszcze przecišgnšć pobyt o jeden dzień. Po prawie

dwóch tygodniach spędzonych w porcie to miejsce przestało być atrakcyjne dla

jego załogi. Zaczęli być niespokojni. Teraz był okres najlepszego handlu i inne

statki kupieckie wyprzedzały ich, a oni nie mieli ani jednej skóry w ładowni.

Miałby kłopoty z załogš, gdyby chciał opóŸniać podróż. Nie mógł sobie pozwolić

na tracenie czasu jako kapitan i właœciciel brygu.

Ruszył dalej ulicš. Wszystko błyszczało w ten słoneczny poranek. Przejrzyste

powietrze sprawiało, że szafirowe wody zatoki i szmaragdowe lasy wyspy

błyszczały jak klejnoty. Nawet drewniane budynki w mieœcie wyglšdały jak œwieżo

wyczyszczone.

Rosyjskie miasto było pełne ludzi. Wydawało się, że wszyscy chcieli być na

zewnštrz, w słońcu, po wczorajszym deszczu, który trzymał ich w domach.

Stara Tasza Tarakanow siedziała na krzeœle przed swoim domem z bali drzewnych,

grzejšc w słońcu stare koœci. Caleb zdawał sobie sprawę, jak uważnie go

obserwowała. Podejrzewał, że nie podobał się jej, chociaż nic nie powiedziała

ani nic nie zrobiła, co by na to wskazywało. A to właœnie jej aprobaty

potrzebował. Wiedział od dawna, że ona odgrywała głównš rolę w życiu Larissy.

Ojciec był mniej ważny. W krótkim czasie, jaki mu pozostał, robił co mógł, żeby

pozyskać starš kobietę, ale nie wiedział, czy mu się to

udało.

Caleb wypatrzył Larissę wyrywajšcš chwasty w ogrodzie warzywnym. Za tę pracę

dostawała od Kompanii jednego rubla dziennie. Jasna, kolorowa chustka, którš

miała na głowie, zwišzana była z tyłu, a pasek œcišgał jej luŸny sarafan.

Spojrzała, jak gdyby go oczekiwała, rzuciła motyczkę, aby wybiec mu na spotkanie.

Alaska

315

- Miałam nadzieję, że pan przyjdzie. - W jej oczach pojawiły się iskierki.

- Pani wiedziała, że przyjdę - przekomarzał się Caleb. Uœmiechnęła się

promiennie. Chciała podejœć bliżej, ale zawahała się

i zerknęła przez ramię, jak gdyby nagle przypomniała sobie o obecnoœci babki.

Wzięła go pod rękę i poprowadziła œcieżkš do starej kobiety.

- Dzień dobry, babuszka. - Od poczštku pozwalał sobie nazywać jš tym

familiarnym rosyjskim słowem, chcšc się jej przypodobać. - Wyglšda na to, że ta

piękna pogoda sprawia pani przyjemnoœć. Słońce dobrze pani zrobi.

Larissa zaczęła tłumaczyć, zanim skończył mówić, potem przetłumaczyła odpowiedŸ

babki:

- Ona pana pozdrawia i potwierdza, że poranek jest bardzo ładny. Caleb podał

starej kobiecie miękkš paczkę, którš miał pod pachš.

- To dla pani, babuszka. - Położył jej paczkę na kolanach. Za każdym razem,

kiedy odwiedzał ich chatę, przynosił mały upominek - trochę herbaty lub cukier,

a raz tytoń dla Michaiła, wujka Larissy. Tym razem okazja była poważniejsza i

odpowiednio bardziej wartoœciowy podarunek. Zawiništko zawierało kilka jardów

angielskiego materiału. Czekał, aż je odwinie, ale ona nie poruszyła się. -

Powiedz jej, żeby otworzyła paczkę.

Larissa przekazała te słowa. Stara kobieta podniosła głowę, aby mu się

przypatrzeć, jej wzrok był poważny. Kiedy zaczęła mówić, Larissa tłumaczyła

zdanie po zdaniu.

- Ona dziękuje panu, ale zastanawia się, dlaczego pan przynosi jej prezenty.

Ona pyta... - BabuszM - na policzki Larissy wystšpiły rumieńce.

- Co powiedziała? - spytał Caleb.

Mocno zażenowana Larissa wahała się z odpowiedziš.

- Na Wyspach Aleuckich... gdzie urodziła się moja babka... kiedy mężczyzna

chce... wzišć kobietę do swojego domu, daje... prezenty jej rodzicom. Jeœli

podarunki sš przyjęte, ona idzie... żeby z nim mieszkać. To jest taki zwyczaj.

- Babuszka myœli, że ja próbuję paniš kupić. Podniosła oczy, żeby popatrzeć mu

w twarz.

- Ja przyjęłam chrzest Œwiętej Wiary. Życie z mężczyznš bez błogosławieństwa

boskiego byłoby grzechem.

- Niech pani powie swojej babce, że to prawda, że paniš kocham i chcę, żeby

była pani mojš żonš, ale przynoszę dla niej prezenty tylko dlatego, gdyż jš

podziwiam i szanuję - powiedział. - Jest również prawdš, że dzisiaj

316 Janet Dailey

przyszedłem, by prosić pani rodzinę o wyrażenie zgody na małżeństwo. Gdyby na

wyspie był ksišdz, poprosiłbym go o udzielenie œlubu. Niech pani spyta swojej

babki, co powinienem zrobić.

Wyraz radoœci i zdziwienia, który opromienił jej twarz, nie pozostawiał

wštpliwoœci, że przyjmuje jego propozycję. Rozchyliła wargi nic nie mówišc.

Potem uklękła przy krzeœle babki. Wybuchnęła potokiem słów rosyjskich, pełnych

entuzjazmu i błagalnych jednoczeœnie.

Słuchajšc słów swojej wnuczki Tasza poczuła się nagle bardzo stara i bardzo

zmęczona.

- Ty wyjedziesz z nim do tego miejsca, które nazywa się Boston? Słabo już

pamiętała dzień, kiedy z Andriejem Tołstychem wypłynęła

z Zatoki Masakry na wyspie Attu, aby już nigdy więcej nie zobaczyć swojej matki,

Zimowego Łabędzia, swojego wuja, Wšsatego, ani starej Kobiety Tkaczki. Patrzyła

na ciemnozielonš gęstwinę œwierków i cedrów ponad œcianami palisady, rosnšcych

tak gęsto jak żdżbła trawy. Tak bardzo tęskniła za swojš bezdrzewnš wyspš i

stale wiejšcym tam wiatrem.

- Caleb mówi, że będziemy tu często powracać. - Głos Larissy obudził Taszę z

jej wspomnień przyćmionych przez upływ czasu. - Tutaj właœnie on skupuje futra.

Mówi, że może zbuduje chatę. Kiedy wrócimy, będziemy mieli gdzie mieszkać.

„Wrócimy". To słowo przypomniało Taszy, że Andriej również obiecał jej matce, że

przywiezie jš z powrotem na Attu, a ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że

Rosjanie już na zawsze zmieniš ich sposób życia. Teraz przybyli Jankesi. Tasza

owinęła się wełnianym szalem, poczuła chłód.

- Babuszka, ja go kocham. On wkrótce odpłynie.

- A ty popłyniesz z nim? - Długo patrzyła na swojš wnuczkę.

- To nie dlatego, że chcę cię opuœcić, ale ja go kocham. Tasza potrzšsnęła

głowš z wyrazem zmęczenia na twarzy.

- Muszę pomyœleć.

- Babuszka - prosiła Larissa.

- Powiedz mu, że porozmawiam ze swoimi synami. - Wstała z krzesła i wolno

poszła do chaty. Jej kroki były tak samo ciężkie jak jej serce.

Łza spłynęła po policzku Larissy, kiedy patrzyła, jak jej babka odchodzi. Czuła

się rozdarta. Zaœlepiona radoœciš nie myœlała o bólu rozstania, dopóki nie

zobaczyła go w oczach babki.

Poczuła ciepłe dłonie Caleba na ramionach i odwróciła się.

Alaska 317

- Ona chce porozmawiać z moim ojcem i wujem, Caleb. Jest taka chora.

- A ty jesteœ młoda. Nie jesteœ całš jej rodzinš. Nie będzie osamotniona. Ma

swoich synów. Jeœli cię to martwi, to załatwię, że będzie miała opiekę.

- Chciałabym... - Ale była zakłopotana, niepewna czego chce.

- ChodŸ się przejœć - nalegał Caleb.

- Może powinnam do niej pójœć. - Coœ jš cišgnęło w przeciwnym kierunku.

- Larissa, mamy tak mało czasu.

Poruszona jego proœbš dała się zabrać spod chaty.

Caleb zatrzymał się przy dużym płaskim kamieniu, który leżał na plaży, i wzišł

Larissę w ramiona, całujšc jš z powœcišganš namiętnoœciš. Podniósł głowę. Nadal

trzymał jš w objęciach, słyszšc jej nieregularny oddech.

- Nie mogę znieœć myœli, że miałbym cię opuœcić, Larissa - szepnšł trzymajšc

usta przy jej gładkiej skroni. - Kochasz mnie, prawda?

- Całym sercem - szepnęła żarliwie.

- Co zrobimy, jeœli twoja rodzina nie da nam pozwolenia? - Chciał, żeby ten

zwišzek scementował jego stosunki z Kompaniš Rosyjsko-Amerykańskš, a nie, by

robił w nich wyłom.

- Nie wiem.

- Musisz ich jakoœ przekonać, żeby się zgodzili. Obiecuję ci dopilnować, żeby

twoja babka żyła wygodnie do końca swoich dni.

- Ja...

- Kapitanie, chwała Œwiętemu Patrykowi, że pana znalazłem! - Jego drugi oficer,

0'Shaughnessy biegł zdyszany w ich kierunku z policzkami tak czerwonymi jak jego

ogniste włosy. Caleb natychmiast odsunšł się od Larissy. - Z przeproszeniem

panienki - Irlandczyk z opóŸnieniem zdjšł kapelusz i mówił dalej. - Przeszukałem

to ruskie miasto od góry do dołu, żeby pana znaleŸć, kapitanie.

- Czego chcesz?

- To pierwszy oficer szuka pana, kapitanie. Wysłał mnie, abym pana jak

najszybciej znalazł.

- Dlaczego? Co się stało?

- Ten ruski gubernator, Baranów, nagle wszedł na pokład Sea Gypsy. Kiedy Hicks

zaczšł zadawać mu pytania, zażšdał pokazania wykazu ładunków - manifestu

okrętowego.

318 Janet Dailey

- Hicks odmówił, prawda?

- Baranów przyprowadził żołnierzy. Trzeba było albo pokazać mu manifest, albo

walczyć. Z połowš załogi na brzegu, co by to była za walka, sir. Zmusił mnie do

pokazania manifestu, potem rozkazał poszukać pana.

Caleb zaklšł pod nosem.

- Zobaczy spis tych cholernych strzelb i amunicji.

- Aye, powiedziałem Hicksowi, że to wszystko pójdzie w diabły, jak Rosjanin to

zobaczy.

- ChodŸ. - Caleb wzišł Larissę za rękę.

- Co się stało?

- Nie mam czasu tłumaczyć. Muszę wrócić na statek. - Ale wyczuł, że nie

uspokoił jej tym. - To nic takiego, czym miałabyœ się martwić.

Kiedy doszli do portu, Caleb przyjšł z wdzięcznoœciš zapewnienie Larissy, że nie

musi jej odprowadzać, więc szybko wszedł do oczekujšcej łodzi, która miała go

zabrać na Gypsy. Wpatrywał się w grupę mężczyzn na pokładzie brygu, rozpoznajšc

wœród nich Baranowa. Wiedział, że Baranów będzie zły. Jego nadzieje na

porozumienie handlowe, a przynajmniej na koncesje, były zagrożone.

Wchodzšc na statek Caleb zachowywał się z ostentacyjnš serdecznoœciš.

- Co za nieoczekiwana wizyta, Aleksandrze Andriejewiczu. Nie dał mi pan żadnej

szansy, żebym mógł się #ewanżować za pana wspaniałš goœcinnoœć. - Nie dał

Baranowowi czasu na odpowiedŸ, wiedzšc, że ten Rosjanin lepiej rozumie po

angielsku, niż chce to okazać. - Mam nadzieję, że moi oficerowie godnie pana

przyjęli podczas mojej nieobecnoœci. ZejdŸmy na dół i napijmy się czegoœ, z dala

od tego hałasu. - Wskazał rękš na cieœli, którzy byli bardziej zajęci

obserwowaniem tej sceny niż kończeniem napraw na statku. - Mam butelkę œwietnej

brandy, którš trzymałem na specjalne okazje.

- Zarzšdca nie przybył tutaj z wizytš towarzyskš - stwierdził tłumacz Baranowa.

Caleb udał zdziwienie, potem uœmiechnšł się.

- Ach, gubernator dowiedział się, że składam regularne wizyty jednej młodej

rosyjskiej pannie, Larissie Tarakanow, i postanowił sprawdzić, czy mam honorowe

zamiary względem niej. Zapewniam, że moje intencje sš jak najbardziej szlachetne.

Ta młoda panna kompletnie mnie zauroczyła. W grun-

Alaska 319

cie rzeczy wybierałem się do pana gubernatora w nadziei zdobycia jego poparcia,

aby przekonać babkę dziewczyny, żeby zezwoliła nam wzišć œlub. Nic z tej

przemowy nie zrobiło wrażenia na rosyjskim zarzšdcy. Nadal miał ponury wyraz

twarzy. Kiedy odezwał się, przez tłumacza, nie była to odpowiedŸ na osobiste

wynurzenia Caleba.

- Zarzšdca zobaczył, że na pana manifeœcie ładunkowym znajduje się sto

trzydzieœci strzelb.

- To prawda - skinšł głowš Caleb.

- Dlaczego ta informacja została celowo zatajona przed zarzšdcš?

- Nie została zatajona. Z całym należnym szacunkiem dla zarzšdcy - nie byłem

pytany, czy wiozę broń.

- Czy jest pan œwiadom, że sprzedaż broni Kołoszom jest zabroniona na

rosyjskich terenach Ameryki?

- Jestem œwiadom.

- Widział pan, co się dzieje, kiedy Kołosze majš tego rodzaju broń. Był pan

œwiadkiem skutków masakry w Twierdzy Œwiętego Michaiła i nadal pan przywozi

strzelby na handel.

Caleb starannie dobierał słów.

- Muszę wyznać, że do niedawna nie uważałem tego za swój problem. Teraz, kiedy

rodzina mojej przyszłej żony mieszka tutaj na Sitce, oczywiœcie zaczęło mi

zależeć na ich bezpieczeństwie* Jeœli zarzšdca jest zainteresowany zakupem broni

i amunicji dla uzupełnienia swojego arsenału, z największš przyjemnoœciš

sprzedam je Kompanii.

- Zarzšdca... - jankeski tłumacz zawahał się - nakazuje, żeby pan rozkazał

załodze wyładować nielegalnš broń. Wkrótce zjawiš się łodzie, żeby jš zabrać na

brzeg.

- A na jakich warunkach? - ostrożnie spytał Caleb.

- Kapitanie Stone, gubernator konfiskuje broń. Caleb zesztywniał.

- Jakim prawem?

- On rekwiruje pana nielegalny ładunek na tej podstawie, że pan popełnił

przestępstwo przeciwko rzšdowi rosyjskiemu. Nie protestowałbym zbyt ostro na

pana miejscu, kapitanie Stone - ostrzegł tłumacz. - Myœlę, że uwierzył w częœć

pańskiego opowiadania, tę o zmianie stanowiska, ale jeœli będzie się pan

sprzeciwiał, może zarekwirować cały statek. Pan wie, jak on walczy przeciwko

sprzedawaniu broni Indianom.

320 Janet Dailey

- Taka akcja nie jest legalna - stwierdził Caleb, zaciskajšc szczęki, żeby nie

wybuchnšć gniewem.

- Legalna czy nie, trudno panu będzie cokolwiek z tym zrobić. Waszyngton jest

daleko stšd. Jeœli on zabierze statek, a pana zaaresztuje, upłynie dużo czasu,

zanim pański rzšd zdoła cokolwiek na to poradzić.

Caleb musiał w końcu przyznać, że nie może w tej sytuacji nic zrobić. Skłonił

się sztywno Baranowowi.

- Proszę powiedzieć gubernatorowi, że z przyjemnoœciš ofiarowuję tę broń do

obrony wyspy Sitka. Moja załoga wyniesie jš na pokład w cišgu godziny.

- Remont pana statku zostanie ukończony przed zapadnięciem nocy. Proponuję,

żeby pan wypłynšł jutro rano. Nie jest pan już pożšdanym goœciem w tym porcie,

kapitanie.

Caleb widział, że wszystkie jego pojednawcze gesty nie odniosły żadnego

rezultatu. Najbardziej wartoœciowy towar miał zostać mu zabrany bez żadnego

wynagrodzenia, a jego statek zmuszony do opuszczenia portu. Jeœli nie udało mu

się uniknšć takiej sytuacji, to obierze innš taktykę. Ale jeszcze nie teraz. Z

oœmiu członków załogi na pokładzie tylko trzech było uzbrojonych. Przy Baranowie

było piętnastu żołnierzy i nie ulegało w4tpliwoœci, że w razie walki cieœle ze

stoczni stanęliby po jego stronie. Zesztywniały z bezsilnoœci odruchowo zacisnšł

pięœci œwiadom, że musi grać na zwłokę. Kiedy Baranów przyœle swoich żołnierzy,

żeby zabierać broń, jego załoga będzie uzbrojona i gotowa na to spotkanie.

- Cokolwiek by pan zamierzał, kapitanie - tłumacz Baranowa patrzył na niego

jednoczeœnie ze zrozumieniem i podejrzliwoœciš - chciałbym panu przypomnieć, że

dwadzieœcia dział jest wycelowanych w ten statek. Jeœli ma pan zamiar stawiać

opór albo podnieœć kotwicę i uciec, zostaniecie zdmuchnięci z powierzchni wody.

Caleb był jak ryba w sieci. Z trudnoœciš opanował wœciekłoœć, zdajšc sobie zbyt

dobrze sprawę ze swojej bezsilnoœci.

- Za pozwoleniem, czy wolno mi opuœcić statek? W ten czy inny sposób chciałbym

zobaczyć pannę Tarakanow, zanim odpłynę.

Baranów skinšł głowš na znak przyzwolenia, nie czekajšc, aż ta proœba dotrze do

niego przez tłumacza. Larissa była ostatniš szansš Caleba i miał zamiar jš

wykorzystać. Kiedy Baranów z tłumaczem opuszczali statek, rosyjscy żołnierze

otrzymali rozkaz pozostania na pokładzie i sprawdzenia,

Alaska 321

czy wszystkie strzelby i amunicja, poza tymi do obrony Sea Gypsy, zostały wyjęte

z ładowni przez załogę Caleba. Zaraz po odejœciu Baranowa Caleb wsiadł do łodzi

czekajšcej na niego przy brygu.

Jak Baranów mógł zrobić coœ podobnego? To nie jest w porzšdku

- protestowała Larissa. Teraz zrozumiała, dlaczego Caleb tak nalegał na

obecnoœć jej całej rodziny, zanim zaczšł przedstawiać swoje problemy. Chciał

oczyœcić swoje imię przed nimi wszystkimi, a robił to dla niej.

- Nic z tego, co mówiłem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia.

- Kiedy odwrócił się do okna, Larissa zauważyła jego przygarbione plecy, co

bardziej niż słowa wskazywało na poczucie bezradnoœci i frustracji, jakie

odczuwał.

Mówišc po rosyjsku, zwróciła się do swojego ojca:

- Musimy iœć do Baranowa i wytłumaczyć mu, że Caleb nie miał zamiaru sprzedawać

tej broni Indianom ze szczepu Kołoszy.

- Dlaczego miałby nas posłuchać? - perswadował łagodnie Zachar.

- Ponieważ nas zna. Babuszka, ty musisz z nim porozmawiać. Uklękła przy krzeœle

babki.

- Ciebie posłucha. Nie możesz mu pozwolić, żeby wypędził stšd Caleba.

- Już powzišł decyzję, moje dziecko. Aleksander Andriejewicz jest upartym

mężczyznš. Nie zrien; swojego rozkazu na proœbę starej kobiety - powiedziała.

Przykryła i >y powstrzymać gwałtowny kaszel.

- Jeœli Caleb 61 babuszka, ja popłynę z nim. -Nie.

- Myœlałam o tyr ť przedtem. Zdecydowałam, że jeœli poprosi, żebym za nim

poszła, ? tak zrobię. - Chwyciła chudš dłoń babki i przycisnęła jš do swojego

policzka. - Nie chcę ci sprawiać przykroœci, ale ja go kocham.

- To byłoby błędem, Larisso. - Wuj Michaił nie ukrywał niechęci.

- Dlaczego? - Podniosła się i wyprostowała. - Wytłumacz mu, ojcze, jak to jest,

kiedy ci na kimœ tak zależy, że życie traci znaczenie bez tej osoby. Ty nie

pojechałbyœ na Wyspy Pribyłowa bez Córki Kruka. Ja czuję tak samo. Chcę być z

nim. Pamiętam, jak opowiadałeœ o carskim szambelanie i tej pięknej pani w

Kalifornii, którzy tak bardzo się kochali. Ona posłuchała swojej rodziny i

została, a on odpłynšł, żeby otrzymać zezwolenie cara na

322 Janet Dailey

małżeństwo. Potem umarł, a ona wcišż czeka na jego powrót, chociaż mogła

popłynšć razem z nim. Ja pójdę za Calebem.

- A czego uczył cię ojciec Herman? Popełnisz ciężki grzech - tym razem wuj

kwestionował jej decyzję, ojciec już nic nie mówił.

- Papa nie ma œlubu z Córkš Kruka. - Uważała, że milczenie ojca oznacza

poparcie, i chciała go zmusić, żeby wstawił się za niš.

Ale Zachar miał mało do powiedzenia, rozdarty między dwiema sprzecznoœciami. Z

jednej strony czuł gwałtowny protest przeciwko temu, aby jego córka poœlubiła

człowieka, który mógł być prawdziwym ojcem Wilka, z drugiej zaœ wiedział, że

gdyby Caleb Stone ożenił się z Larissa, to było mało prawdopodobne, żeby chciał

dochodzić swoich praw do jego syna. Zachar nie mógł zmusić się do poparcia

pomysłu, aby iœć do Baranowa i prosić go o zmianę decyzji w sprawie wydalenia

Boston mana z Sitki. Chciał, żeby Caleb odpłynšł i nigdy tu nie powrócił. Nawet

gdyby to miało oznaczać utratę córki - niech i tak będzie. Lepiej stracić córkę

niż syna.

- Córka Kruka nie jest ochrzczona, a ty jesteœ - odpowiedział ostro Michaił.

- Jest możliwe, że będziemy mogli wzišć œlub - stwierdziła Larissa, wiedzšc, że

to jest jej ostatnia nadzieja w pozyskaniu poparcia rodziny dla sprawy Caleba.

- W jaki sposób? - spytał jej ojciec z wahaniem. - Przecież nie ma księdza.

- Caleb mówi, że Baranów może udzielić œlubu. Jest głównym zarzšdcš, a jego

słowo jest prawem. To on chrzci dzieci i czyta modlitwy w dni œwišteczne.

Zauważyła pytajšce spojrzenie Michaiła skierowane do babki. Wiedziała, jak babka

ceni sobie zdanie swojego najmłodszego i najbardziej kochanego syna. Jeœli

Michaił wštpił, to i ona miała wštpliwoœci. Zachęcona, Larissa natychmiast

postanowiła skorzystać z tej nikłej szansy.

- Proszę, babuszka, porozmawiaj z Baranowem. Jeœli on na nic innego się nie

zgodzi, to niech udzieli nam œlubu.

Larissa wstrzymała oddech przez chwilę, która wydała się jej wiecznoœciš. Potem

babka dotknęła swoich siwych włosów.

- Gdzie jest moja chustka? Aleksander Andriejewicz lubi, żeby kobiety miały

zakryte głowy, na wzór rosyjski.

- Tutaj jest, babuszka. - Cicho œmiejšc się i płaczšc jednoczeœnie Larissa

wzięła chustkę ze stołu, potem wesoło przebiegła przez pokój i stanęła przy

Calebie. - Idziemy do Baranowa - powiedziała po angielsku. - Wszyscy.

Alaska

323

.Bratanek i sekretarz Baranowa wprowadzili ich do biura z widokiem na cieœninę

Sitka i dalej na Pacyfik. Bioršc laskę, Baranów wstał z krzesła i utykajšc

wyszedł zza swojego wielkiego biurka, aby ich powitać.

Celowo ignorujšc obecnoœć Caleba, okazywał wielkie względy babce, jak zauważyła

Larissa. Zadbał, żeby stara kobieta usiadła wygodnie w ciepłych promieniach

słońca. Chociaż Michaił wniósł babkę na wysokie schody, wysiłek, jaki sprawiło

jej dojœcie tutaj, pozbawił Taszę oddechu i wzmógł uporczywy kaszel.

- Oboje się starzejemy, Tasza Tarakanowa. - Baranów wolno sadowił się na

krzeœle, które podsunšł mu bratanek, potem odprawił go ruchem ręki.

- Wiek powykręcał mi palce jak korzenie przewróconego drzewa, stawy mnie bolš.

Na ciebie wiek sprowadził uporczywy kaszel, aby ci przypomnieć, jak cenny jest

swobodny oddech. W takie dni jak dzisiejszy widać wyraŸnie, że smutno być starym

i zmęczonym.

- Z wiekiem ma pan również kłopoty z oczami, Aleksandrze Andriejewiczu.

- Tasza patrzyła na okulary leżšce na jego biurku. - Może już nie widzi pan tak

dobrze jak kiedyœ i nie dostrzega pan rzeczy we właœciwym œwietle.

- Czy mówimy o tym, jak widzę rzeczy, czy jak je interpretuję?

- Moja wnuczka uważa, że był pan zbyt surowy dla kapitana Stone'a, że może

widział pan tylko broń i nic poza tym.

- To jest interesujšce - Baranów odchylił się w swoim krzeœle. - Rodzina

Tarakanowów przychodzi prosić o łaskę dla jankeskiego kapitana. A to od Kołoszki,

która żyje z tobš, Zacharze, dowiedziałem się o jego zdradzieckich zamiarach.

- Córka Kruka. - Larissa spojrzała na ojca, ale wyraz jego oczu był dokładnym

odbiciem zdziwienia i niedowierzania, które widniały na jej własnej twarzy.

- Przyszła do mnie dziœ rano i powiedziała, że wasz dobry kapitan prosił jš,

żeby dała znać swoim ludziom o broni i amunicji, którš chce im sprzedać. Bała

się, że będš znowu walki, jeœli do tego dojdzie.

- Co on mówi? - spytał Caleb po angielsku. Kiedy Larissa przetłumaczyła mu,

skoczył na równe nogi. - To jest kłamstwo!

- Ładunek na Sea Gypsy składał się w większej częœci z broni - wzruszył

ramionami Baranów. - Ona o tym wiedziała.

- Mogła się o tym dowiedzieć od któregoœ z członków załogi - tłumaczyła Larissa.

- Caleb, kapitan Stone, nie ukrywał tego.

324 Janet Dailey

~ Kobieta może sobie pozwolić na ten luksus, żeby œlepo słuchać głosu swojego

serca, ale na moim stanowisku muszę patrzeć na fakty i odpowiednio je oceniać.

Nie zmieniłem swojej opinii i utrzymuję moje rozkazy w mocy.

Żadne proœby Larissy nie odnosiły skutku. Babka położyła jej rękę na ramieniu,

próbujšc jš uciszyć. Zrezygnowany Caleb powrócił na krzesło, które opuœcił, żeby

podejœć do okna i spojrzeć na port.

- Znamy się od wielu lat, Aleksandrze Andriejewiczu - powiedziała Tasza. -

Kiedy przybył pan po raz pierwszy na Kodiak, był pan chory, miał goršczkę, a ja

pana pielęgnowałam. Moi synowie walczyli u pana boku. Moja synowa rzuciła swojš

małš córeczkę w pana ramiona, zanim utonęła w fali przypływu. Tym dzieckiem była

Larissa. Ona ma silne uczucie dla tego jankeskiego kapitana. Powiedziała mi, że

odpłynie z nim. Oni proszš, aby im pan udzielił œlubu.

- Zapytaj kapitana, czy nadal tego pragnie, teraz kiedy dowiedział się, że moje

rozkazy pozostajš nie zmienione - powiedział Baranów do Larissy.

Przetłumaczyła słowa Baranowa na angielski i odpowiedŸ Caleba na rosyjski.

- Kapitan mówi, że kiedy powiadomił pana, że chce się ze mnš ożenić, to nie

były czcze słowa. Mówi, że będzie zaszczycony, jeœli zostanę jego żonš. A

ponieważ szanował pana autorytet wczeœniej, szanuje go i teraz. Chce się zwišzać

przysięgš, którš złoży przed panem - stwierdziła dumnie.

- A ty, dziecko? - patrzył na niš kštem oka.

- Ja chcę być jego żonš.

- Poœlubisz go wiedzšc, że moje rozkazy również będš odnosić się do ciebie, że

nie będziesz mile widziana na Sitce i - co jest możliwe -już nigdy więcej nie

zobaczysz swojej rodziny?

Miała łzy w oczach.

- Tak, poœlubię go.

Wzięli œlub w biurze, przy oknach wychodzšcych na zatokę. Ceremonia odbywała się

w języku rosyjskim, Caleb nic nie rozumiał powtarzajšc słowa za Larissš. Podczas

modlitwy patrzył przez okno na wysokie, nagie maszty swojego statku w porcie.

Córka Kruka. Powinien był wiedzieć, że Baranów nie przyszedł sprawdzać manifestu

okrętowego tylko na podstawie domysłów. Tak był przejęty

Alaska

325

tym, żeby Córka Kruka nie naopowiadała swoich kłamstw Larissie, że nie wzišł pod

uwagę faktu, iż może mu zaszkodzić u Baranowa.

Nastšpiła przerwa w recytacji po rosyjsku. Caleb spojrzał na Larissę nie wiedzšc,

czy ma teraz coœ powiedzieć. Ona patrzyła na niego poważnie.

- To koniec. Jesteœmy małżeństwem.

Odsunšł zaprzštajšce go myœli i uœmiechnšł się do niej. Była uroczš pannš młodš,

chociaż nie wnosiła do ich małżeństwa tego wszystkiego, na co liczył. Walczyła w

jego sprawie, ale nie było sposobu odwrócenia tego, co zrobiła Córka Kruka.

- Pan i pana nowo poœlubiona małżonka macie odpłynšć jutro rano - stwierdził

Baranów po angielsku z mocnym rosyjskim akcentem i podszedł do swojego biurka,

ciężko opierajšc się na lasce.

. - Chwileczkę, Baranów. - Rozzłoszczony, że Rosjanin nie ustšpił i nie zezwolił

na dodatkowy dzień pobytu, Caleb przeszedł przez pokój. Sięgnšł do kieszeni,

wyjšł skórzany woreczek, trzymał go przez chwilę, potem rzucił na otwarte pismo

na biurku Baranowa. - Tutaj jest pięćset dolarów w złocie. To wszystko dla

madame Tarakanow. Niech pan dopilnuje, żeby jej niczego nie brakowało.

- Szlachetny gest, kapitanie.

- Należy teraz do mojej rodziny. Myœlę, że Ÿle mnie pan ocenia - stwierdził

sztywno Caleb.

- Tak mi właœnie mówiono. Ale uważam, że pana strzelbom lepiej jest w moim

arsenale. - Baranów nawet nie podniósł woreczka z monetami.

Usiłowanie, żeby coœ zyskać w oczach Baranowa było desperackim zadaniem.

Poprzednio podejmowane w tym kierunku kroki tylko pogorszyły sprawę. Niech szlag

trafi Córkę Kruka i niech szlag trafi Baranowa, rozmyœlał gorzko Caleb

opuszczajšc rezydencję zarzšdcy ze swojš nowš rodzinš.

Kiedy zeszli ze schodów, Caleb zaproponował Larissie, żeby odprowadziła babkę do

chaty i spakowała się, tłumaczšc jej, że musi powrócić na statek. Obiecał

przysłać kilku ludzi z załogi do pomocy w przeniesieniu jej rzeczy.

Widzšc Zachara zatrzymujšcego się przy schodach, Caleb przypomniał sobie, że

ojciec Larissy mało mówił przez cały czas.

- Czy wiedziałeœ, że Córka Kruka poszła do Baranowa? Czy może to był twój

pomysł na pozbycie się mnie, żebym przypadkiem nie uwierzył jej kłamstwom?

326

Janet Dailey

- Nic o tym nie wiedziałem. - Wyglšdał na przygnębionego, jak gdyby to on, a

nie Caleb tak wiele stracił tego dnia.

Bez względu na to jak bardzo Caleb chciał znaleŸć kozła ofiarnego, musiał mu

wierzyć.

- Żałuję, że nie mogę jej dostać w swoje ręce.

- Mogłeœ opowiedzieć Baranowowi, jak chciała wycišgnšć od ciebie prezenty z

powodu chłopca. To tłumaczyłoby, dlaczego kłamała, żeby ci zaszkodzić. Jestem

wdzięczny, że zachowałeœ milczenie.

Caleb omal się nie rozeœmiał. Nie zachowywał milczenia, żeby oszczędzić wstydu i

upokorzenia Zacharowi. Nie zaprzeczył od razu, że znał przedtem Córkę Kruka,

ponieważ musiałby się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać na rozliczne sposoby.

Jego przeszłoœć nie wyglšdała dobrze, gdyby jej się przyjrzeć z bliska. Byłoby

podwójnie trudno przekonać Baranowa - a może również Larissę i jej babkę - że

rozpoczyna nowe życie.

- Nic by się nie zyskało na rozprzestrzenianiu kłamstw. Więcej osób zostałoby

skrzywdzonych, łšcznie z Larissš - stwierdził z godnoœciš.

- Czy Larissa mówiła ci, że wkrótce opuszczam wyspę? -Nie.

- Płynę na Wyspy Pribyłowa, wyspy uchatek. - Wydawało się, że Zachar jest

zmartwiony i waha się. - Pan mi pomógł dwa razy, kapitanie Stone. Ocalił mnie

pan po masakrze i nikomu pan nie powiedział, że Wilk może nie być moim synem.

Nie byłoby w porzšdku prosić pana o więcej, kiedy ja nie mogłem panu pomóc.

- O czym mówisz?

- Tyle uchatek zabito na Wyspach Pribyłowa ostatnimi laty, szczególnie tych

bardzo młodych, których futerka tracš czarny kolor i stajš się srebrnoszare we

wrzeœniu. Zabijano również karmišce samice. Nie zwracano uwagi na wiek, płeć ani

jakoœć futra. Czasem zabijano tysišce samców i zostawiano je nie bioršc skór, a

tylko ich narzšdy płciowe do wysuszenia i zmielenia na proszek. Proszek ten ma

wysokš cenę w Chinach. W zeszłym roku Kompania rozkazała zrobić przerwę w tych

łowach, aby stada mogły się rozmnażać.

- A więc? - Caleb uniósł brwi do góry, nie wiedzšc, co Zachar chce rnu

zaproponować.

- Ponieważ zaprzestano zabijania uchatek, większoœć Aleutów i ich rodzin

została odesłana na Unalaskę. Będzie nas tam zbyt niewielu, aby pilnować

budynków Kompanii i obserwować kolonie tych zwierzšt.

Alaska

327

- Rozumiem - cicho powiedział Caleb..

- Kruk nie chce płynšć ze mnš na tę wyspę. Mówi, że wróci do swoich ludzi.

- Masz szczęœcie, że możesz się jej pozbyć. Ona jest niczym innym tylko workiem

kłopotów.

- Myœlę, że pan nie rozumie. - Zachar potrzšsnšł smutno głowš. - Jeœli ona

odejdzie, to zabierze mojego syna ze sobš. Kiedyœ myœlałem, że nie potrafię żyć

bez Kruka. Teraz wiem, że nie potrafię żyć bez mojego syna.

- Zabierz go. Jak ona może ci przeszkodzić? - Ta sprawa wydawała się Calebowi

prosta.

- Baranów mi przeszkodzi. Tutaj jest takie prawo. Dziecko należy do swojej

matki. Nic nie mogę zrobić. Gdybym dał Krukowi prezenty, miałbym swojego syna,

ale już jestem winien Kompanii więcej, niż mogę zapłacić.

- Ile będzie trzeba? Co będziesz musiał dać Córce Kruka, żeby opuœciła swojego

syna? - Bioršc pod uwagę wartoœć informacji, udzielonej mu tak chętnie przez

Zachara, był gotów oddać kilka jardów materiału, trochę miedzianych czajników

czy błyskotek. - ChodŸ ze mnš na pokład Sea Gypsy i zobacz, jakie mam towary.

- Pan by to zrobił?

- Jesteœmy teraz rodzinš. - Caleb objšł starszego mężczyznę za ramiona i

poszedł z nim w kierunku łodzi.

^

Larissa trzymajšc spódnice jednš rękš, a w drugiej filiżankę parujšcej kawy,

kierowała się ku rufie statku. Skinęła głowš marynarzowi, który stał przy włazie

popijajšc œwieżš wodę z chochli.

Tego pięknego lipcowego poranka wszyscy byli przy pracy. Jedni przy olinowaniu,

reperujšc przetarte liny, inni pletli linki lub zbierali pakuły. Cieœla okrętowy

był również na swoim stanowisku pracy.

Larissa miała przeszło dwa miesišce, aby przyzwyczaić się do tych widoków i

dŸwięków. Wchodzšc na pokład rufowy automatycznie szukała wzrokiem swojego męża.

Samo to słowo napełniało jš poczuciem dumy, ale i pragnieniem, aby pełnić w jego

życiu większš rolę niż ta, na jakš jej do tej pory zezwalał.

Stary żaglomistrz spojrzał znad grotżagla, który właœnie reperował, na

przechodzšcš obok kobietę, ale nie pozdrowił jej. Tak samo sternik, leniwie

oparty o koło. Nikt się nie odzywał, kiedy Caleb był na pokładzie. W ostatnim

miesišcu Larissa zauważyła, że wszyscy trzymali się od niego z dala - give him a

wide beru. Uœmiechnęła się na myœl o tym okreœleniu, zadowolona, że tak szybko

nauczyła się gwary żeglarskiej.

Na poczštku był to dla niej zupełnie nowy język. Teraz znała różnicę pomiędzy

topslem a grotżaglem, wybieraniem żagla a refowaniem. Sea Gypsy była właœnie

„pod chmurš żagli", żagle boczne rozpoœcierały się poza statek po każdej jego

stronie, płótno żaglowe tworzyło piramidę aż po szczyty

masztów.

Caleb stał pewnie na kołyszšcym się pokładzie, ze zmarszczonym czołem i wyrazem

troski, który ostatnio często goœcił na jego twarzy. Nie wszystko

Alaska

329

układało się dobrze od czasu, kiedy wyszli z portu, chociaż nie dotyczyło to ich

małżeństwa. Handel szedł słabo wzdłuż wybrzeża. Przez cały czas spędzony na

targach z Kołoszami uzyskał zaledwie pięćdziesišt skór. Teraz bryg pędził w

kierunku północno-zachodnim, wykorzystujšc każdy cal żagla zarówno przy

pomyœlnym, jak i niepomyœlnym wietrze.

- Kawy? - Podała mu filiżankę.

Zajęty swoimi myœlami, wzišł filiżankę z jej ręki, mruczšc zdawkowe

podziękowanie i koncentrujšc całš uwagę na chmurach i horyzoncie, by wypatrzeć w

nich jakiœ sygnał zmiany pogody. Wiatr był zimny. Larissa złapała brzegi swojego

szala i zwišzała go z przodu.

- Czy szybko tam będziemy? - spytała.

- Aye - odpowiedział Caleb, a potem spojrzał na niš bystro. Trzymał w tajemnicy

miejsce, do którego płynęli, chociaż ona je odgadła, a podejrzewał, że załoga

również, ponieważ na statku ustało narzekanie i poczštkowe niezadowolenie.

- Pogoda się utrzymuje - zauważyła.

- Aye - odpowiedŸ tę poprzedził ciężkim westchnieniem. Patrzył znowu na wysokie,

gdzieniegdzie przerzedzajšce się chmury.

- Tak nie pozostanie - powiedziała Larissa. - Wiatr się zmieni. Przyjdzie gęsta

mgła. Łodziom trudno będzie przybić do brzegu.

- O czym ty mówisz? - Głos Caleba był czujny.

- Wyspy Pribyłowa. - Spojrzała na niego spokojnie. - Znam twoje plany, chcesz

zrobić najazd na kolonie uchatek.

- Jak... - nie dokończył pytania, trochę rozzłoszczony, a trochę z poczucia

winy.

- Zostawiłeœ na stole rozłożone mapy. Już wczeœniej zauważyłam uchatki w tych

wodach. O tej porze roku one nie wyprawiałyby się w dalekie podróże ze swoich

wysp. - Uœmiechnęła się łagodnie widzšc jego surowš twarz. -Nie możesz mieć

tajemnic przede mnš, mój mężu.

- Larissa, nie stać mnie na to, żeby po spędzeniu dwu lat na wybrzeżu i

zebraniu odpowiedniej iloœci futer płynšć z nimi do Kantonu, jak to robiš

niektóre statki handlowe. Muszę jeszcze mieć zysk z tej podróży, duży zysk.

- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Złożyłam ci przysięgę małżeńskš. - Nie

pozwalała sobie na ocenę jego poczynań.

W czasie, który razem spędzali w kajucie kapitańskiej, Caleb często mówił jej o

swoich marzeniach i planach na przyszłoœć. Rozumiała jego ambicję.

330

Janet Dailey

Pewnego razu, po wyjštkowo nieudanym handlowym tygodniu, pił bardzo dużo po

obiedzie i opowiedział jej o spełzłych na niczym nadziejach sojuszu handlowego z

Baranowem i Kompaniš Rosyjsko-Amerykańskš. Zrozumiała wtedy, jak głęboki był

jego zawód i jak go to niepowodzenie gnębiło. Nie miała wštpliwoœci, że jego

potrzeba sukcesu była głównym motywem najazdu na Wyspy Pribyłowa, ale

podejrzewała, że jest to również akt zemsty, chęć odpłacenia Baranowowi za

wyrzucenie go z Sitki.

- Twój ojciec Zachar zasugerował mi to - stwierdził Caleb.

Nie domyœliłaby się tego nigdy. Nie było w porzšdku, że Zachar był w to

wmieszany.

- On będzie na wyspie - powiedziała.

- Aye.

Coœ jš œciskało w gardle i musiała zakasłać. Zauważyła zmartwione spojrzenie

Caleba i pospieszyła uspokoić go.

- To nic.

- Wiatr jest zimny. Może lepiej zejdŸ na dół, zanim przemarzniesz. Larissa nie

protestowała. Czuła się trochę zmęczona. Według Caleba był to

wpływ morskiego powietrza.

r od wieczór ciężkie chmury zaciemniły morze. Mnóstwo ptaków kršżyło nad wodš

wydajšc piskliwe odgłosy, do których wkrótce dołšczył się głoœny ryk dochodzšcy

z ukrytej we mgle wyspy. Bryg utrzymywał stały kurs w kierunku brzegu. Stopniowo

udawało się Calebowi odróżniać huk fal przyboju od głoœnego wycia uchatek.

Korzystajšc z dziennego œwiatła, utrzymujšcego się latem na północy do póŸnych

godzin, rzucili kotwicę w miejscu, które według oceny Caleba powinno być na

krańcu wyspy przeciwległym do obozu Rosjan, który Zachar wskazał mu na swojej

mapie.

Poinformował załogę, że majš cztery godziny na sen, z wyjštkiem wachty

kotwicznej, i że to będzie jedyny odpoczynek w cišgu następnych czterdziestu

oœmiu godzin.

Pierwsze oznaki œwitu ukazały się bardzo wczeœnie. Tylko czterech doœwiadczonych

żeglarzy zostało na Sea Gypsy razem z Larissš. Reszta, łšcznie z „leniuchami" -

stewardem, żaglomistrzem, cieœlš okrętowym i kucharzem - wsiadła do łodzi i

powiosłowała w kierunku brzegu. Chociaż

Alaska 331

wielu z nich miało pistolety za paskiem spodni, wszyscy byli uzbrojeni w pałki

lub w kołki do mocowania lin i ostre noże.

Wylšdowali na usianej kamieniami plaży, w samym œrodku zwierzęcego haremu.

MężczyŸni opuœcili szybko łódŸ-i zaatakowali masę stufuntowych samic-uchatek,

majšcych u boku dzieci. Wymachujšc pałkami rozbijali kruche czaszki najbliższym

ofiarom wprawiajšc resztę w osłupienie. Orgia zabijania przenosiła się od

jednego haremu samic do następnego. Ataki masywnych, ważšcych szeœćset funtów

samców, agresywnych panów plaży, były daremne i zwykle kończyły się strzałem w

głowę. Niektórym marynarze wyłupili oczy i œmieli się ze œlepych ataków i

bezsilnych ryków. Więcej niż sto fok poniosło œmierć w pierwszej godzinie.

Ale zbyt wiele uchatek popełzło do morza i uciekło. Caleb zatrzymał tę

chaotycznš rzeŸ i podzielił swoich ludzi na grupy przydzielajšc każdemu zadanie,

aby akcja zabijania była bardziej wydajna. Większoœć skierował do obdzierania ze

skór nieżywych lub ogłuszonych zwierzšt, wydajšc polecenie, aby nie tracić czasu

na żadnš zadrapanš czy zniszczonš skórę, natomiast każdemu samcowi wyjmować

kostki penisowe i narzšdy płciowe. Resztę mężczyzn wypuœcił pomiędzy stada

uchatek, rozkazujšc koncentrować się na młodych samcach.

Przez cały ranek i popołudnie trwało zabijanie, skórowanie i kastrowanie. W nocy

czyœcili skóry i solili je w œwietle latarek. Następnego ranka Caleb wyznaczył

grapę mężczyzn do transportu skór na Sea Gypsy. Poranny posiłek składał się z

solonej wołowiny, sucharów oraz kawy z rumem, osłodzonej melasš. Caleb jadł to

co załoga, pracował tak samo jak oni, robišc wszystko co było trzeba i stale

kontrolujšc przebieg różnych operacji. Im więcej futer przybywało, tym bardziej

poganiał swoich ludzi, nie zważajšc na swoje i ich zmęczenie.

Jego ubranie było przesišknięte krwiš, umazane tłuszczem i sztywne od potu.

Zarost zaczšł mu przyciemniać policzki. Odór zakrwawionych zwłok leżšcych na

stosach wzdłuż plaży otaczał go ze wszystkich stron, ale był obojętny na

wszystko poza chęciš zapełnienia swojej ładowni grubymi, błyszczšcymi skórami.

Mordowanie zwierzšt było niewiarygodnie łatwe. Zaczšł więc rozważać możliwoœć,

żeby pozwolić swoim ludziom odpoczywać na zmianę i przedłużyć tę operację o

następne dwadzieœcia cztery godziny. Dlaczego ma odpłynšć

332

Janet Dailey

z pięcioma tysišcami skór, kiedy mógłby wzišć dziesięć lub dwadzieœcia tysięcy?

Na tej wyspie było więcej niż milion uchatek. Dlaczego miałby pozwolić Rosjanom,

żeby zagarnęli wszystko?

Zachar szedł w kierunku plaży, niosšc chłopca na ramionach. Od czasu do czasu

podnosił wysoko rękę, żeby Wilk mógł sięgnšć po parę jagód, które ojciec trzymał

w dłoni. Trawa tundry dochodziła do kolan i ciężko było mu iœć przez tę gęstwinę.

Wyspa pełna była kwitnšcych roœlin, niebieskiego łubinu i białej goryczki.

Mgła unosiła się w strzępach nad tš bezdrzewnš wyspš, zasłaniajšc niektóre

wzniesienia i pokrywajšc kotliny. Ze wszystkich stron rozlegały się głosy ptaków

morskich - traczy długodziobych o czerwonych nogach, nurzyków, alk papuzich,

czerwonogłowych traczy nurogęsi i tysięcy mew. Do tego dochodził huk fal

rozbijajšcych się o skaliste brzegi oraz ogłuszajšcy ryk ogromnej iloœci uchatek.

Zachar chciał, żeby jego syn zobaczył ten niezwykły widok przelewajšcej się masy

zwierzšt i zapamiętał go na zawsze. Nie po raz pierwszy odbywali tę długš drogę

do oddalonego od obozu miejsca, zawsze samotnie. Chciał opowiedzieć Wilkowi, jak

to wyglšdało, kiedy był tu po raz pierwszy, wytłumaczyć, że pogłowie uchatek już

w czasie jego życia zostało zredukowane o dziewięćdziesišt procent. Pragnšł też

opowiedzieć synowi o swoim wuju, który nazywał się Prosty Chód.

Szybko otrzšsnšł się z ogarniajšcych go smutnych myœli i przyspieszył kroku. Nie

było sensu myœleć o przeszłoœci. Teraz miał przy sobie swojego syna i to było

najważniejsze.

Wilk przechylał się przez jego prawe ramię i wyrywał jagody z zaciœniętej

dłoni. .

- Jeszcze, papo.

- Już niewiele zostało. - Zachar otworzył dłoń.

- Zjem je wszystkie. - Wilk wybierał jagody dwiema rękami i rozkoszujšc się ich

słodkim smakiem, wkładał do ust garœciami, aż wypchał sobie policzki.

- Masz tłuste policzki jak œwinka - żartował Zachar i mocniej przytrzymał nogi

chłopca, ponieważ zbliżali się do skalistego terenu plaży.

- Uchatki - powiedział Wilk - z buzi pryskał mu sok z jagód - i wskazał na

zasypany głazami teren rozpoœcierajšcy się przed nimi.

Alaska

333

Z mgły wyłoniło się pół tuzina uchatek, podpierajšcych się płetwami i

czołgajšcymi do przodu charakterystycznymi niezgrabnymi, łukowatymi ruchami.

Zachar wyczuł ich panikę i zatrzymał się, oczekujšc widoku wielkiego samca

haremowego ociężale podšżajšcego za nimi, ale nic takiego nie nastšpiło. Młode

samce uciekały w panice do tundry, kompletnie zdezorientowane. Ich naturalnym

schronieniem było przecież morze.

Zaniepokojony przerażeniem zwierzšt Zachar usłyszał gwizdy i głoœne krzyki -

dŸwięki, których nie wydawał żaden ptak ani ssak na tej wyspie. Zdjšł Wilka z

ramion i posadził go na biodrze idšc szybko w kierunku głazów, gdzie teren

obniżał się ku plaży.

Nagle zorientował się, że zapach mgły pomieszany był z innym zapachem. Kiedy

poczuł odór krwi, już wiedział, co znajdzie na plaży. Trupy uchatek pokrywały

skały obmywane falš przyboju. Mgła zakrywała resztę.

- Prosty Chód - jęknšł pełen bólu.

To było miejsce, gdzie wtedy wyszli na brzeg. Tutaj przyjacielska wydra morska

obwšchała ich z ciekawoœciš. Już nie było wydr morskich w tych wodach, wszystkie

zostały zabite lub uciekły przed rzeziš. Teraz ta ruchliwa masa uchatek - samce,

samice, młode - leżała nieżywa - groteskowe stosy krwawego tłuszczu.

Potem usłyszał okrzyki - głosy Jankesów. Odwrócił się i spojrzał w górę plaży.

Dwie łodzie, tak wyładowane, że skóry wystawały poza burty, wspinały się na falę.

Na plaży byli mężczyŸni; ich ręce, twarze i ubrania były ciemne od krwi. Jedni

nacinali skóry w odpowiednich miejscach, żeby łatwiej je było œcišgnšć, inni

cišgnęli przymocowane liny i obdzierali zwierzęta ze skóry.

Promyszlennik z rosyjskiej placówki na wyspie opisywał Zacharowi tę procedurę,

chwalšc się iloœciš zwierzšt, jakš można w ten sposób zabić i przerobić. Taki

obraz nie wywołał w nim wstrętu. Przecież był myœliwym. Ale tej rzezi nie można

było nazwać polowaniem.

Niedaleko od Zachara trzech mężczyzn z drewnianymi pałkami weszło w stado

młodych, kręcšcych się bezradnie samców. Patrzył, jak ludzie pałujš najbliżej

leżšce zwierzęta i słyszał szczekajšcš ze strachu resztę stada. Jedna odważna

młoda uchatka usiłowała zaatakować napastników tak groŸnie, jakby była

najsilniejszym samcem na plaży, ale uderzenie w głowę zakończyło tę mężnš obronę.

Zachar postawił Wilka na ziemi obok wielkiego głazu.

- Zostań tutaj.

334

Janet Dailey

Trzęsšc się z wœciekłoœci podszedł szybko do jankeskich napastników.

Najważniejszš rzeczš było teraz powstrzymanie ich.

- Co robicie? - krzyknšł.

Nagle jakaœ postać wyszła zza głazu z wymierzonym w niego pistoletem. Zachar

zatrzymał się. Jankes stał w odległoœci tylko pięciu stóp, wystarczajšco blisko,

aby Zachar mógł odróżnić jego rysy, mimo swojego słabego wzroku. Oczy tego

mężczyzny miały dziki, szklany wyraz, jak gdyby był opętany szaleństwem. Jego

wychudłe policzki pokryte były zarostem. Zachar oczekiwał wystrzału, ale zamiast

niego zobaczył opuszczajšcš się lufę pistoletu.

- Zachar. - Mężczyzna podszedł bliżej, jego usta wykrzywiły się

w uœmiechu.

- Caleb Stone. - To był szok dla Zachara. - Ty?

- Myœlę, że nie oczekiwałeœ nikogo innego.

Zachar rozglšdał się jak sparaliżowany po pobojowisku.

- Jak mogłeœ zrobić coœ podobnego?

- Wydajesz się zdziwiony. Wiedziałeœ o tym, kiedy mi mówiłeœ, że Wyspy

Pribyłowa sš prawie nie strzeżone.

- Ja powiedziałem? - Teraz przypomniał sobie tę rozmowę. - Ja ci powiedziałem -

z jękiem odwrócił się i zataczajšc jak œlepiec ruszył w mgłę, a łzy napłynęły mu

do oczu - ale nie po to, żebyœ zrobił coœ takiego. Nie.

- Zachar! - Caleb instynktownie zacisnšł dłoń na rękojeœci pistoletu i ze

zmarszczonymi brwiami obejrzał się na swoich ludzi, zastanawiajšc się czy

rozkazać im zakończyć tę operację i powrócić na bryg, czy też iœć za Zacharem.

Ten człowiek był szalony.

Caleb zauważył jakiœ ruch z boku. Zobaczył chłopca, Wilka, przedzierajšcego się

przez wysokš trawę tundry w kierunku, w którym odszedł Zachar, podnoszšcego

wysoko swoje krótkie nogi, aby uniknšć splštanych łodyg. Caleb zawahał się,

potem ruszył za nimi.

Zamiast uciekać w głšb wyspy, Zachar szedł zygzakami wzdłuż wybrzeża. Strzępy

mgły wirowały jego œladem. Caleb krzyknšł do niego znowu, ale wiedział, że głos

jego zagłuszajš ryczšce uchatki. Kiedy Zachar zbliżał się chwiejnym krokiem do

skał, wydawało się, jakby jeden z wielkich głazów nagle się poruszył. Wtedy

Caleb zorientował się, że był to samiec, władca haremu, jeden z tych oœlepionych

przez jego ludzi. Był tak rozwœcieczony, że atakował przy najlżejszym dŸwięku.

Teraz ruszył w stronę Zachara z niezwykłš szybkoœciš.

Alaska

335

Caleb krzyknšł ostrzegawczo, gdy wielki samiec uderzył Zachara przewracajšc go

na ziemię. Caleb starał się przyspieszyć kroku, ale nogi miał jak z ołowiu.

Samiec padł na Zachara, swoimi wielkimi kłami potrzšsał nim gwałtownie, jak to

robił z innymi samcami naruszajšcymi jego terytorium. Zachar nie stawiał oporu.

Mały chłopiec zaczšł zbierać kamienie i rzucać nimi w samca, starajšc się

odpędzić go od ciała. Ale kamienie były za małe, a rzuty niecelne. Te, które

trafiały, odbijały się od grubego futra i warstwy tłuszczu dajšc taki sam efekt

jak spadajšce krople deszczu.

Caleb zatrzymał się pięć jardów od uchatki i wycelował z pistoletu. Nagle

chłopiec znalazł się na linii ognia, uzbrojony w kawałek drewna.

- Odsuń się, synu - wrzasnšł Caleb.

Władca haremu odwrócił swojš małš głowę z krwawymi dziurami zamiast oczii w

stronę, skšd dochodził głos. Kiedy chłopiec cofnšł się, Caleb złapał go za kark,

odrzucajšc do tyłu. Ryczšca uchatka posunęła się w ich kierunku. Caleb szybko

wycelował i strzelił. Samiec upadł.

Chłopiec przebiegł obok niego do nieruchomego ciała Zachara i uklęknšł. Caleb

zobaczył zmiażdżone lewe ramię, z którego buchała krew. Zauważył też zakrwawiony

kamień obok głowy Zachara i domyœlił się, że Rosjanin stracił już przytomnoœć

przy upadku. Starał się bezskutecznie wyczuć puls na jego szyi. Ciepła, lepka

krew umazała mu palce. Wytarł je o trawę mokrš od mgły.

Chłopiec położył rękę na siwej głowie ojca poruszajšc niš, jak gdyby chciał go

zbudzić. Powiedział coœ po rosyjsku, czego Caleb nie zrozumiał.

Caleb wzišł go łagodnie za ramiona i odcišgnšł od ciała. - On nie żyje, synu.

Wilk spojrzał na niego ze złoœciš, nagle wyrwał się i pobiegł, znikajšc

natychmiast w gęstej œcianie mgły.

Po krótkiej próbie odnalezienia chłopca Caleb zrezygnował z poszukiwań. Trzeba

opuœcić tę wyspę. Już i tak był tu półtora dnia dłużej, niż planował.

Sitka Styczeń 1818 roku

Michaił słuchał przytłumionych dŸwięków dzwonu koœcielnego, obwieszczajšcego o

małżeństwie, które zostało zawarte pomiędzy córkš Baranowa, Metyskš Irinš, a

porucznikiem marynarki Siemionem Iwa-nowiczem Janowskim, wyznaczonym na następcę

Baranowa jako zarzšdcy rosyjskich terenów Ameryki. Michaił usilnie wsłuchiwał

się w rytmiczny dŸwięk dzwonu, starajšc się w ten sposób nie dopuœcić do siebie

odgłosu szybkiego, ciężkiego oddechu starej kobiety leżšcej na łóżku - swojej

matki, Taszy. Ale to nie pomagało. Nic nie było w stanie zagłuszyć jej

desperackich wysiłków, aby wcišgnšć powietrze w płuca.

Pochylił się w krzeœle stojšcym przy jej łóżku i wpatrywał się w niš bezradnie.

Była już tak chuda i krucha, że trudno było nawet zobaczyć zarys jej ciała pod

stosami kołder. GruŸlica wyniszczyła jš, nie miała już sił, żeby zwalczyć

zapalenie płuc, którego się teraz nabawiła.

Jej twarz była zapadnięta, skóra chorobliwie szara. Oczy miała zamknięte.

Michaił chciał wierzyć, że spała, spokojnie odpoczywała, ale ten szybki

charczšcy oddech mówił mu, że matka walczy o życie. Pamiętał, jak bardzo chciała

być na œlubie córki swojego starego przyjaciela Baranowa i obejrzeć naczynia

liturgiczne, które jej wnuk, .Wilk, uczeń w kuŸni, pomagał wykuwać z

hiszpańskiego srebra. Zamiast tego leżała na łożu œmierci, nieœwiadoma nawoływań

koœcielnego dzwonu.

Poczuł dotknięcie ręki na ramieniu. Obrócił się i zobaczył parę oczu tak

niebieskich jak oczy jego brata, Zachara. Należały do wysokiego

piętnastoletniego młodzieńca o włosach czarnych jak u Córki Kruka i silnie

zarysowanych koœciach policzkowych.

Alaska

337

- Herbata jest goršca - powiedział Wilk. - Posiedzę z babuszkš, jeœli chcesz

się napić. - Michaił kiwnšł głowš i wstał z ulgš, że może przerwać to swoje

czuwanie, ale nie bez poczucia winy. Kiedy Wilk zajšł jego miejsce na krzeœle

przy łóżku, podszedł do samowara, nalał pół filiżanki herbaty i dolał po brzegi

rumu. Pocišgnšł długi łyk goršcego, mocnego napoju i spojrzał w stronę łóżka.

Ale to Wilk przycišgnšł teraz jego uwagę. Wilk i wspomnienia tej deszczowej nocy,

prawie dziesięć lat temu, kiedy wprowadzał do portu łódŸ pocztowš z Kodiaku,

która przywiozła małego Wilka i wiadomoœć o œmierci Zachara. Nie miał innego

wyboru, musiał sprowadzić chłopca do chaty.

Kiedy zawiadomił Taszę o œmierci Zachara, nie wydawała się zdziwiona, tylko

bezsilna.

- Przypuszczałam, że nie powróci z tych wysp - powiedziała. - Błagałam, żeby

tam nie jechał, ale powiedział, że wszystko jest w ręku Boga.

Wtedy, starajšc się ukryć rozgoryczenie, Michaił wycišgnšł z cienia

pięcioletniego Wilka, chowajšcego się jak przestraszone zwierzštko.

- Zachar zostawił nam kogoœ. - Głos mu się prawie załamywał, kiedy to mówił

popychajšc chłopca w jej stronę. - IdŸ do swojej babuszki.

W końcu udało się nakłonić chłopca, żeby usiadł jej na kolanach. Długimi,

cienkimi palcami dotknęła jego mokrych włosów, błyszczšcych w œwietle lampy.

- Będzie nam ze sobš dobrze, tobie i mnie - powiedziała. - Żałuję tylko, że nie

jestem trochę młodsza, żebym mogła zobaczyć, jak doroœniesz.

Michaił pamiętał, jak wtedy zaprotestował.

- Masz wiele lat przed sobš, babuszkš.

Zaczęła kasłać, gruŸlica już wówczas powoli odbierała jej siły, a teraz

zniszczyła jš zupełnie. Pomógł jej wtedy położyć się do łóżka nalegajšc, żeby

odpoczęła.

Również tamtej nocy pił herbatę mocno zaprawionš rumem, aby utopić swój gniew i

bunt przeciwko temu, że tylko on jest odpowiedzialny za chorš, starzejšcš się

matkę i małego bratanka. Zachar nie żył i już nigdy nie powróci, żeby pomóc

nieœć ten ciężar. Larissy też nie było, została na zawsze wygnana z wyspy razem

ze swoim kapitanem z Bostonu. On, Michaił, był jedynym, który tu został.

Tym bardziej buntował się przeciwko tej niesprawiedliwoœci, ponieważ wiedział,

że już nie będzie mógł uczestniczyć w żadnej z trzech ekspedycji, które Baranów

wysyłał tamtej jesieni, aby znaleŸć miejsca na przyszłe osady

338

Janet Dailey

- na Hawaje, do Kalifornii i do New Albion u ujœcia rzeki Kolumbia. Ta ostatnia

wyprawa miała być wysłana pomimo raportu Riezanowa sprzed dwóch lat, że

ekspedycja dowodzona przez Lewisa i Clarka już tam była. Marzenia Michaiła o

podróżach do odległych brzegów umarły tamtej nocy, pogrzebane na zawsze pod

ciężarem obowišzków wobec rodziny - ciężarem, który spoczywał wyłšcznie na jego

barkach.

Przez dziesięć długich lat wysłuchiwał opowieœci ludzi, którzy dotarli do

wymarzonych przez niego miejsc, sprawozdań z nowych osad założonych na wyspie

Kauai na Hawajach i z Fortu Ross w północnej Kalifornii. Przez długie dziesięć

lat buntował się przeciwko obowišzkom, które przykuwały go do Sitki, trzymały tu

jak na kotwicy. I przez dziesięć długich lat miał poczucie winy z powodu swojego

wewnętrznego buntu.

Prawdziwie kochał swojš matkę, co sprawiało, że tym bardziej się wstydził widzšc

w jej bliskiej œmierci drogę do osobistej wolnoœci.

Wilk patrzył na twarz swojej umierajšcej babki, potem powoli i delikatnie wyjšł

jej rękę spod kołdry. Były to same koœci, skóra i paznokcie. Jednak trzymajšc

jej rękę pamiętał, ile razy czule go dotykała. Miłoœć, jakš okazywał mu ojciec,

pozostała tylko mglistym wspomnieniem, które podtrzymywały opowieœci babuszki o

Zacharze.

W ostatnich tygodniach babka coraz częœciej mówiła o aleuckiej wyspie Attu,

gdzie się urodziła, pragnšc udać się tam przed œmierciš. Kiedy myœlami powracała

4o przeszłoœci i dzieciństwa na tej odległej wyspie, pamiętała ze szczegółami,

jakie koszyki robiła Kobieta Tkaczka, jak jej matka szyła parki z ptasich skór,

jak jej wuj, Wšsaty, siedział na osłoniętej od wiatru stronie barabara i patrzył

na morze, pamiętała tańce w czasie uroczystoœci i zasłyszane opowieœci. Wydawało

się, że wyraŸniej widzi dzień wczorajszy niż mroki dnia jutrzejszego.

Trzymał mocno jej rękę, nie chciał, żeby œmierć zabrała mu babkę, tak jak

zabrała jego ojca. Biel jej ręki przypomniała mu mgłę tamtego dnia na wyspie

uchatek. Zamazany obraz dzikookiego mężczyzny w œmierdzšcym ubraniu,

trzymajšcego pistolet, ukazał mu się przed oczami, i ten głos - głos Jankesa:

„On nie żyje, synu".

To wspomnienie przywołało inne. Miał siedem czy osiem lat, kiedy matka przyszła

po niego. Babuszka sprzeczała się z niš, nie zgadzała się, żeby Wilk odszedł z

Córkš Kruka, a ta powiedziała: „Ja nie mówię, że Zachar jego ojciec, Zachar to

mówi".

Alaska 339

W końcu poszedł ze swojš matkš; czasami mieszkali w domach z bali u ludzi z jej

plemienia, czasami w osadzie, gdzie chata babuszki była dla niego ucieczkš.

Wiele razy pytał matki, czy Zachar jest jego ojcem. Zwykle nie otrzymywał

odpowiedzi. Raz, kiedy się upiła wodš ognistš Jankesów, twierdziła, że jego

ojcem był Boston man Caleb. Wilk słyszał tylko o jednym człowieku, który nosił

to imię.

Trzy lata temu, kiedy miał dwanaœcie lat, jego matka zaraziła się syfilisem,

chorobš białego człowieka, i żaden Rosjanin ani Jankes nie dawał już prezentów,

żeby z niš pójœć do łóżka. Michaił leczył jš rtęciš i kuracja zakończyła się

pomyœlnie, ale mężczyŸni nadal jej unikali. Ponieważ był synem Zachara, Michaił

pomagał mu i załatwił naukę w kuŸni.

Dla babuszki był synem Zachara. Córka Kruka często kłamała, ale babuszka zawsze

mówiła prawdę. Nauczył się myœleć o sobie jako o synu Zachara i odrzucił

wštpliwoœci, które Córka Kruka posiała w jego umyœle.

Nagle oddech Taszy zmienił się z szybkiego i charczšcego w wolniejszy. Wilk

radoœnie spojrzał na Michaiła.

- Ona czuje się lepiej - powiedział szybko i cicho, przywołujšc wuja do swojej

kochanej babuszki. - Patrz, jak ona odpoczywa.

Michaił zawahał się, potem podszedł do łóżka. Kiedy stanšł przy krzeœle Wilka,

stara Tasza wzięła głęboki oddech i zrobiła równie głęboki wydech. Potem była

tylko cisza. Umarła łagodnie i spokojnie.

Wilk patrzył z niedowierzaniem na jej nieruchome ciało, wyczekujšc momentu,

kiedy znowu zacznie oddychać. Zrozumiał w końcu, że go opuœciła, tak samo jak

opuœcił go ojciec. Złoœć i ból ogarnęły go goršcš falš, zacisnšł szczęki tak

mocno, że zabolały go zęby.

Nie wiadomo skšd przypomniały mu się jej słowa: „Oni zawsze odchodzš". Opuœcił

go gniew. Uklškł przy łóżku, zrobił znak krzyża i starał się modlić. Usłyszał,

że Michaił odwraca się i idzie, zataczajšc się, do stołu. Tam opadł na krzesło i

zasłonił twarz rękami, ażeby przytłumić łkanie wstrzšsajšce jego ciałem.

Sitka Wiosna 1836 roku

Młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w jankeski mundur pierwszego

oficera pokładowego, szedł wolno ulicš okazujšc wielkie zainteresowanie

wszystkim, co go otaczało. Huk młotów i brzęk pił, za pomocš których cieœle

budowali nowš dwupiętrowš rezydencję na wzniesieniu górujšcym nad zatokš, nie

ustawał ani na chwilę. Od strony kuŸni dochodził dŸwięk młotów uderzajšcych o

żelazo. Robiono tam pługi i łopaty dla rosyjskiej osady, Fort Ross, w okolicy

Przylšdka Bodega w Kalifornii.

Cerkiew stała na południowej stronie ulicy. Dwadzieœcia lat temu Baranów kazał

przenieœć stary statek na lšd i przerobić go na œwištynię, pierwszš w

Nowoarchangielsku. Marynarz zatrzymał się i patrzył na kopułę z prawosławnym

krzyżem na szczycie, ukoœnie przekreœlonym u dołu. Potem poszedł dalej w górę

ulicy.

Kiedy przechodził obok sklepu złotnika, zainteresował go szyld nad sklepem.

Zatrzymał się i wrócił, żeby go przeczytać, krzywišc się, jak gdyby miał kłopoty

z odczytywaniem rosyjskich liter. Potem twarz jego rozjaœniła się. Po chwili

wahania wszedł do œrodka.

Siedzšcy przy warsztacie przy oknie Wilk Tarakanow spojrzał na mężczyznę

wchodzšcego do sklepu. Twarde czarne włosy przybysza i bršzowa skóra wskazywały

na indiańskie pochodzenie, ale szaroniebieskie oczy i słowiańskie rysy

œwiadczyły o domieszce krwi rosyjskiej. Wilk odłożył na bok srebrnš bransoletkę

i rylec, wstał ze stołka, wycierajšc ręce o skórzany fartuch. Zmarszczył czoło

patrzšc ciekawie na marynarza. Czarne włosy i niebieskie oczy tego mężczyzny

oraz jego rysy coœ mu przypominały.

Mężczyzna spytał, kaleczšc rosyjski:

Alaska 341

- Szukam Taszy albo Michaiła Tarakanowa. Na twoim szyldzie jest nazwisko

Tarakanow. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ich znajdę?

Wilk spojrzał na niego uważnie i powiedział po angielsku:

- Ty jesteœ Jankesem.

- Tak. - Mężczyzna z ulgš przyjšł fakt, że Wilk zna jego język.

- Michaił Tarakanow mieszka w naszej osadzie w Kalifornii. Tasza Tarakanowa

zmarła prawie dwadzieœcia lat temu. Jest tu pochowana na cmentarzu. - Wilk

zawahał się starajšc się odgadnšć, dlaczego ten jankeski marynarz wydawał mu się

znajomy. - Ja jestem jej wnukiem, Wilkiem Tarakanowem.

- Ja jestem Matthew Edmund Stone z New Bedford, Massachusetts, syn jej wnuczki,

Larissy.

Wilk zamrugał oczami ze zdziwienia.

- Twoja twarz wydawała mi się znajoma. Teraz rozumiem. - Nagle zorientował się:

wydawało mu się, że patrzy w lustro. - Ty jesteœ synem Caleba Stone'a!

-Tak.

Wilk poczuł nagle zimny dreszcz. Przez chwilę spoglšdał na rękę wycišgniętš do

niego w geœcie powitania. To nazwisko wzbudzało bolesne wspomnienia i dawne

pytanie w jego umyœle. Zmusił się do podania ręki temu mężczyŸnie, mniej więcej

osiem lat młodszemu od niego.

- Ja jestem synem Zachara Tarakanowa - stwierdził Wilk. - Mojš matkš jest

kobieta ze szczepu Kołoszów, zwana Córkš Kruka. Ona mieszka w Ranche

- powiedział, wymieniajšc nazwę indiańskiej wioski zbudowanej poza ostrokołem.

Imię jego matki zdawało się nie wywoływać żadnego odzewu u tego mężczyzny. -

Byłem małym chłopcem, kiedy twoja matka opuœciła Nowoarchangielsk. Niestety nie

pamiętam jej, od wielu lat nie było od niej żadnej wiadomoœci. Mam nadzieję, że

ma się dobrze.

- Umarła na gruŸlicę prawie piętnaœcie lat temu.

- Przykro mi to słyszeć. - Chciał spytać o Caleba Stone'a, ale nie mógł się do

tego zmusić. - Twój statek dopiero przypłynšł na naszš wyspę?

- Tak. To jest statek wielorybniczy North Star.

Wilk spojrzał przenikliwym wzrokiem na marynarza. „Statki prosto z piekła"

- tak je tu nazywano. Były one przeważnie pod komendš brutalnych tyranów, z

załogš składajšcš się z morderców i złodziei. Zastanawiał się, czy stalowe oczy

tego mężczyzny i surowe usta nie odpowiadajš tej opinii.

342

Janet Dailey

- Nie idziesz w œlady ojca, nie pływasz na statkach kupieckich?

- Idę w œlady ojca. On jest kapitanem na North Star. Zajšł się połowem

wielorybów zaraz po zakończeniu wojny 1812 roku z Angliš. - Ale Matthew Stone

nie powiedział, że brytyjska blokada i embargo poczyniły wielkie szkody w handlu

Jankesów na Pacyfiku, ani że jego ojciec stracił prawie wszystko. - Połowy

wielorybów dajš duży zysk. Szczególnie wartoœciowy jest olbrot - miękki wosk

uzyskiwany z kaszalotów, powyżej dolara za galon. Gdy pracuje się na zasadzie

podziału zysków, można zarobić ładnš sumkę. Również z tego powodu zatrzymaliœmy

się na wyspie Sitka. Częœć załogi opuœciła statek na Hawajach. Brakuje nam ludzi.

Wasi Aleuci sš podobno dobrymi harpunnikami. Liczyliœmy na to, że

zakontraktujemy ich za zgodš Kompanii, tak jak to robiono niegdyœ, kiedy

polowano na wydrę morskš wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego.

- Nie udało się wam - domyœlił się Wilk, a Matthew potrzšsnšł głowš. - Aleuci

wolš polować na wieloryby starym sposobem, zabijać je harpunem i czekać, aż fala

wyniesie martwego wieloryba na brzeg. Kompania próbowała wprowadzić inne metody

polowania, ale nie był to udany eksperyment.

- Tak mi powiedziano - włożył ręce do kieszeni swojej kurtki mundurowej. Wilk

odchrzšknšł nerwowo, a potem spytał:

- Czy twój ojciec jest również w mieœcie?

- Nie. On jest na statku. On... niedobrze się czuje.

- Tutaj w Nowoarchangielsku mamy lekarza i aptekę. Z przyjemnoœciš załatwię dla

niego...

- To nie jest potrzebne - przerwał mu Matthew Stone. - To goršczka, której

nabawił się w tropikach. Przejdzie za kilka dni. Nie będziemy długo stać w

porcie. Ze względu na matkę uważałem, że powinienem odnaleŸć kogoœ z jej rodziny.

- Może mógłbyœ przyjœć do nas na obiad. Poznałbyœ mojš żonę Marię i troje

naszych dzieci.

- Nie. Ja... ja nie mogę. - Starał się osłabić szorstkoœć odmowy, ale nie podał

żadnego wytłumaczenia. - Było mi bardzo miło poznać ciebie, Wilku, ale muszę już

wracać na North Star.

Wilk odczuł ulgę, że jego zaproszenie zostało odrzucone.

- Mam nadzieję, że goršczka twojego ojca szybko minie.

- Dziękuję. - Skinšł mu głowš i wyszedł ze sklepu.

Wilk wrócił do swojego warsztatu i zajšł się srebrnš bransoletkš, udajšc, że

Alaska

343

sprawdza wzór totemiczny, którym jš ozdabiał. Wzišł szmatkę i zaczšł polerować

metal błyszczšcy w słońcu padajšcym przez okno. Ale jego myœli nie miały nic

wspólnego z pracš, którš wykonywał, lecz powędrowały w przeszłoœć.

Od tak dawna uważał się za syna Zachara, że wszystkie jego wczeœniejsze

wštpliwoœci odeszły w niepamięć. Uważał je za niebyłe aż do dzisiaj, do momentu,

kiedy syn Caleba Stone'a wszedł do jego sklepu. Byli tak do siebie podobni, że

mogli uchodzić za braci.

Jeszcze długo po odejœciu Matthew Stone'a Wilk siedział na stołku pocierajšc

srebrnš bransoletkę, zastanawiajšc się i mówišc sobie, że to nie ma znaczenia.

Wreszcie odłożył bransoletkę, zdjšł fartuch, wzišł płaszcz, kapelusz i wyszedł

ze sklepu.

Palisada z dršgów oddzielajšca miasto Nowoarchangielsk od obozu Kołoszy, zwanego

Ranche, była dobrze umocniona, a brama silnie strzeżona. Nikt nie zatrzymywał

Wilka, kiedy przez niš przechodził. Strażnicy byli przyzwyczajeni do tego, że

regularnie odwiedza matkę. Ich obowišzkiem nie było trzymanie swoich ludzi z

dala od obozu, ale ograniczanie liczby Kołoszy wchodzšcych do miasta. Psy

obozowe biegły obok niego, szczekajšc i machajšc ogonami.

Pogršżony w myœlach, nie zwracał uwagi na psy, zatrzymał się dopiero w chacie z

bali należšcej do rodziny jego matki. Przez chwilę stał, żeby przyzwyczaić oczy

do panujšcego tu mroku, bo tylko smuga œwiatła padała przez dziurę w dachu,

którš uchodził dym z chaty. Stęchłe powietrze miało zapach oleju rybiego, nie

mytych ciał i dymu z centralnego ogniska, które nigdy nie wygasało.

Przygotowywano właœnie posiłek, co wydawało się tu stałš czynnoœciš, jadano

bowiem kilka razy dziennie.

Nikt nie odezwał się do niego, gdyż pozdrawianie się nawzajem nie leżało w

zwyczaju Kołoszy. Zresztš nie był tu szczególnie mile widziany, o czym dobrze

wiedział. Wybrał przecież rosyjski sposób życia, nadal odrzucany przez ludzi

jego matki.

Nie było jej wœród kobiet przygotowujšcych jedzenie, toteż podszedł do niszy

sypialnej. Kołosze nie uznawali mebli, więc nie było krzeseł ani łóżek. Matka

leżała na macie, przykryta kołdrš.

Mijajšce lata nie okazały się dla niej przychylne, jej twarde włosy pokrywała

brzydka siwizna, a policzki zwiotczały. Cienka niegdyœ talia zniknęła pod

tłuszczem, a piersi stały się obwisłe. Kiedy kucnšł obok niej, zauważył krople

potu na skórze.

344 Janet Dailey

- Dlaczego nie dałaœ mi znać, że jesteœ chora?

- Goršco mi - powiedziała, tym samym zaprzeczajšc jakiejkolwiek chorobie, i

odsunęła kołdrę.

Ciemnoczerwone plamy pokrywały skórę jej ršk od wewnętrznej strony. Wilk wzišł

jš za rękę, żeby bliżej się im przyjrzeć.

- Czy masz więcej tych czerwonych znaków na skórze? - spytał ponuro. Skinęła

głowš i odwróciła twarz.

Wstał i spojrzał na niš.

- Sprowadzę lekarza.

Kiedy niemiecki lekarz zbadał Córkę Kruka, poinformował Wilka, że nie jest to

nawrót syfilisu, lecz ospa. Choroba ta pojawiła się w wiosce na południe od

Sitki, w rejonie Tongass. Ta diagnoza oznaczała, że choroba rozprzestrzeniła się,

a epidemia ospy dotarła aż tutaj.

Rodzina Tarakanowów jako jedna z pierwszych została zaszczepiona przeciw ospie

krowiankš z zasobów apteki. Szczepienia były obowišzkowe dla każdego w

Nowoarchangielsku.

Jednak większoœć Kołoszy w przyległym obozie Ranche i innych wioskach na wyspie

odrzuciła leki białego człowieka i epidemia szybko się rozprzestrzeniła. Pomimo

tłumaczeń Wilka matka nie zezwoliła lekarzowi na podawanie jakichkolwiek

lekarstw. Lekarz z kolei odmówił proœbie Wilka, aby pozwolił pielęgnować jš w

swojej chacie, upierajšc się przy izolacji chorych na ospę.

Wilk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z desek i łyżkš wlewał jej

wodę do ust. Szaman skakał dziko dokoła Kruka, wznoszšc proœby do duchów.

Pochylajšc się nisko, potrzšsał grzechotkami nad jej ciałem i wykrzywiał swojš

umalowanš twarz, robišc okropne miny, wystawiajšc język i wydajšc głoœne œwisty.

Ale jego moce nie zabijały zapachu œmierci, który wisiał w powietrzu.

Rozzłoszczony bezskutecznoœciš tych wszystkich zabiegów, Wilk odrzucił rzeŸbionš

łyżkę i zacisnšł ręce. Patrzył na zmienione nie do poznania rysy Córki Kraka,

krosty pokrywajšce całš jej twarz. Zdał sobie sprawę, że ona umrze, a on nigdy

nie dowie się prawdy o swoim ojcu.

Opanowała go gwałtowna nienawiœć. Złapał matkę za ramię i potrzšsnšł brutalnie,

zdecydowany wyrwać jš z otępienia.

Alaska

345

- Powiedz mi, ty czarownico - wycharczał ochryple - powiedz mi w obliczu

œmierci imię mojego ojca! - Jej powieki poruszyły się. - Czy jestem synem

Zachara Tarakanowa czy Caleba Stone'a?

Słaby dŸwięk wydobył się z jej gardła. Oczy miała jak szparki, ale błyszczała w

nich dawna bezczelnoœć, która ustšpiła wyrazowi żalu.

- Syn Caleba Stone'a nie musiałby pytać.

Jej cicha odpowiedŸ spowodowała, że gniew go opuœcił. Szaman tańczył z nowym

wigorem, jego œpiew był coraz szybszy w takt bicia bębnów i dŸwięku jego

leczniczych grzechotek.

Córka Kruka umarła tej nocy.

I ej samej nocy statek wielorybniczy North Star pogwałcił kwarantannę i wymknšł

się z portu pod osłonš mgły. Jak póŸniej doniesiono, statek Jankesów napadł na

wioskę na wybrzeżu i porwał czterech młodych Kołoszy. Wkrótce potem wybuchła w

wiosce epidemia ospy.

Zasoby krowianki zostały szybko wysłane z Sitki do wszystkich osad rosyjskich.

Był to wysiłek zmierzajšcy do niedopuszczenia choroby do Tlinkitów na północy i

Atabaskanów znad rzeki Athabasca w interiorze, Aleutów na wyspach i Eskimosów na

wybrzeżu Morza Arktycznego. Tylko Aleuci poddali się szczepieniom nakazanym

przez Kompanię. Tak jak Tlinkici również inne plemiona odrzuciły lekarstwo

białego człowieka.

Wilk brał udział w kremacji wielu członków klanu jego matki. Kiedy Kołosze

przekonali się do szczepień, połowa ich dorosłej ludnoœci już nie żyła.

Sitka Wielkanoc 1864 rob

Donoœnie brzmiały spiżowe dzwony z wieży Soboru Œwiętego Michaiła. Dzwony te -

odlane w Rosji i będšce darem Cerkwi Moskiewskiej - ogłaszały koniec postu i

zapowiadały uroczystoœci wielkanocne. Na płomiennej miedzianej iglicy wieńczšcej

kopułę dzwonnicy błyszczał krzyż ozłacany promieniami słońca.

W ozdobnym złoto-białym wnętrzu soboru, zbudowanego na planie krzyża, unosiły

się pachnšce obłoki kadzidła. Wilk Tarakanow stał pomiędzy innymi wiernymi, w

czarnym jedwabnym krawacie wokół kołnierza lnianej koszuli pod rozpiętym czarnym

surdutem. W wieku szeœćdziesięciu jeden lat był nadal wysoki i wyprostowany,

lata dodały mu wdzięku i godnoœci, jego gęste włosy miały kolor matowego srebra.

Nadal bystre, szaroniebieskie oczy pozwalały mu ocenić fachowš pracę wykonanš

przy dwunastu srebrnych ikonach ozdabiajšcych Carskie Wrota. Posłużono się przy

nich technikš repusowania, to znaczy wyklepywania na zimno wzoru na metalu przez

uderzanie młoteczkiem. Jak zwykle, patrzył z dumš na naczynia liturgiczne, które

dawno temu pomagał formować.

W tym Œwiętym Dniu Zmartwychwstania duchowny miał na sobie strój liturgiczny

przetykany srebrem. Baranów podarował cerkwi również przetykanš złotem riasę, na

której Aleuci powyszywali mozaiki z paciorków. Podczas czytania modlitwy chór

chłopców œpiewał a capella młodymi, pięknymi, bardzo melodyjnymi głosami. Wilk

przysłuchiwał się chórowi.

Ktoœ tršcił go łokciem. To łagodne przypomnienie, aby skierował swojš uwagę na

nabożeństwo, pochodziło od jego żony, Marii. Ale skutek był odwrotny. Zaczšł

teraz myœleć o swojej rodzinie: uroczej córce Anastazji,

Alaska

347

która tak dobrze wyszła za mšż za porucznika Carskiej Floty, Nikołaja Iwanowicza

Politowskiego; o drugim synu Stanisławie, który był specjalistš od wyrobów z

miedzi, i jego żonie Dominice, Metysce z domieszkš krwi Kołoszów; o ich

piętnastoletnim synu Dymitrze, którego czarne oczy często przypominały Wilkowi

Córkę Kruka; o swoim najstarszym synu, Lwie, inżynierze górniku i jego blond

żonie Aile, córce fińskiego kapitana piechoty; o ich dwóch córkach -

trzynastoletniej Nadii, uczennicy szkoły dla dziewczšt założonej przez lady

Etolin, dziewczynce wyglšdajšcej na młodš damę w swojej muœlinowej sukience i

pantalonach z falbankami, z jedwabnymi wstšżeczkami we włosach, oraz

czteroletniej Ewie, wyglšdajšcej tak pospolicie i poważnie.

Tak, mógł być dumny ze swojej rodziny, stwierdził Wilk i wreszcie skierował

uwagę na nabożeństwo. Po chwili zaczęły go boleć nogi od drugiego stania.

Zmienił pozycję, żeby złagodzić ten wysiłek, zastanawiajšc się, czy luteranie w

swoim koœciele po przeciwnej stronie drogi nie wpadli na lepszy pomysł z tymi

długimi ławkami, na których można było siedzieć. Uœmiechnšł się, bo nie

oœmieliłby się powiedzieć tego swojej żonie.

Pod koniec nabożeństwa nadszedł czas, aby podchodzić do księdza i całować

wysadzany drogimi kamieniami krzyż. Przed soborem odgłos dzwonów wypełniał

powietrze, idšc w zawody z organami w koœciele luterańskim.

Po ponurych dniach postu œwišteczny dzień, oznaczajšcy œmiech i zabawę, naprawdę

się rozpoczšł. Obdarowywano się jajkami ugotowanymi na twardo, farbowanymi lub

malowanymi, a złotnik Tarakanow wręczał przyjaciołom pisanki pozłacane.

Wszędzie na słowa „Chrystus zmartwychwstał" odpowiadano „Zaiste zmartwychwstał",

a po każdym takim pozdrowieniu całowano się raz lub dwa razy. Powstał przy tym

szalony, wesoły korowód, w którym prawie nie było czasu na zaczerpnięcie

powietrza pomiędzy wymianš pocałunków.

PóŸnym popołudniem cała rodzina Tarakanowów zgromadziła się w domu Anastazji na

ucztę wielkanocnš. Jedli i pili bez umiaru. MężczyŸni poszli do salonu, aby

palić i raczyć się brandy, dzieci bawiły się na dworze, a kobiety plotkowały -

co robiš zawsze, kiedy zostanš same.

Nadia siedziała na frontowych schodach i pieczołowicie rozkładała fałdy swej

spódnicy, żeby równomiernie zakrywała jej nogi i kolana. Nie zwracajšc uwagi na

kuzynów bawišcych się na ulicy, wzięła z kolan malowane jajko i zwróciła się do

swojej małej siostry:

348 Janet Dailey

- Złóż ręce, to pozwolę ci je potrzymać.

Œwiadoma, że dostępuje rzadkiego przywileju, Ewa złożyła ręce na kolanach i

czekała, aż Nadia włoży jaskrawš pisankę w jej małš garstkę.

- Ona jest piękna - stwierdziła poważnie.

- Nie upuœć jej - pouczała Nadia. - Jeœli to zrobisz, rozbije się na tysišce

kawałków, a ja ci nigdy nie przebaczę.

- Będę jš mocno trzymać - obiecała Ewa.

- Nadia. - Piętnastoletni Dymitr z czarnymi, spadajšcymi na czoło włosami,

podszedł do schodów. - ChodŸ bawić się z nami w ciuciubabkę.

Potrzšsnęła stanowczo głowš.

- Mogę sobie ubrudzić sukienkę. Poza tym mam pilnować Ewy. - Zrobiła lekki

grymas zmęczona stałš obecnoœciš młodszej siostry.

- Co masz zamiar robić? Tylko tutaj siedzieć? - zapytał drwišco.

- Może. - Wzruszyła ramionami, postanawiajšc nie dać się tym razem wcišgnšć w

sprzeczkę, do której jš zwykle prowokował.

Jego dobry nastrój prysnšł, kiedy rzucił okiem na œmiejšcych się i krzyczšcych

kuzynów na ulicy.

- To jest zabawa dla dzieci - stwierdził pogardliwie.

Nadia poczuła odruch sympatii, rzadki u niej wobec Dymitra, ale była w takiej

samej sytuacji - za duża, żeby bawić się z dziećmi, i za mała, żeby dopuszczono

jš do rozmowy dorosłych.

- Jak myœlisz, o czym rozmawiajš mężczyŸni? - spytała.

- Nie wiem. - Wzruszył ramionami, potem czarny błysk zapalił się w jego oczach.

- Podsłuchajmy, to będziemy wiedzieć- Przekradł się pod otwarte okno.

- Dymitrze Stanisławowiczu, ty... - zaczęła Nadia.

- Cicho, usłyszš cię. - Kiwnšł na niš rękš: - ChodŸ! Zawahała się, ale

ciekawoœć przemogła.

- Zostań tutaj - szepnęła surowo do Ewy, potem przywarła do okna koło kuzyna.

Wilk, usadowiony wygodnie w ładnie rzeŸbionym krzeœle, palił fajkę, rozkoszujšc

się zapachem dymu tytoniowego; sprawiało mu to wyjštkowš przyjemnoœć po

abstynencji w czasie postu. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował uwagę na krępym, z

beczkowatš klatkš piersiowš mężczyŸnie, swoim najstarszym synu, Lwie.

Alaska

349

- Według sprawozdań przywiezionych przez ostatni statek z Kalifornii - wywodził

Lew - ludzie tam nadal wierzš, że kiedy zakończyła się wojna domowa w Ameryce i

zwyciężyły wojska Północy, rosyjskie tereny Ameryki zostanš sprzedane Stanom

Zjednoczonym.

Chociaż opuszczono rosyjskš kolonię Fort Ross w Kalifornii, a jej ziemię i całe

zagospodarowanie sprzedano w 1841 roku człowiekowi o nazwisku John Sutter, nadal

utrzymywano handel z południowym wybrzeżem. Kiedy rozpoczęła się goršczka złota

w czterdziestym dziewištym, San Francisco okazało się lukratywnym rynkiem dla

Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Szczególnie na jeden towar było stałe

zapotrzebowanie - na lód. Na rosyjskim terytorium Ameryki powstał dzięki temu

nowy przemysł. W zimie ršbano bloki lodu z zamarzniętych wód wokół Sitki i na

wyspie Kodiak, potem ustawiano rzędy stosów lodowych, czekajšcych na transport

do Kalifornii.

- Od trzech lat mówi się o sprzedaży. To tylko gadanie - powiedział drwišco

zięć Wilka, porucznik marynarki Nikołaj Politowski. - Car nigdy nie sprzeda tej

ziemi Ameryce. To jest nie do pomyœlenia. Nigdy w swojej historii Rosja nie

oddała dobrowolnie ani centymetra ziemi, którš zajmuje.

- A więc wytłumacz, dlaczego car nie odnowił karty przywilejów Kompanii,

dajšcej jej wyłšczne prawa do tego terytorium - zaatakował go Lew. - Od trzech

lat działamy na zasadzie tymczasowoœci. Trzy lata, tyle ile trwajš rozmowy o

sprzedaży. Czy uważasz to za przypadek?

- Tak - ucišł Nikołaj wyprostowujšc się, oficer w każdym calu, chociaż kurtka

jego galowego munduru była nie zapięta. - Ziemia jest ku chwale cara. Im dalej

od Sankt Petersburga, tym więcej chwały.

- Może - zaczšł spokojnie Stanisław, wstajšc z wypchanej końskim włosiem sofy -

może jesteœmy zbyt oddaleni od Sankt Petersburga. Może wojna krymska pokazała

carowi, że jego flota nie jest w stanie nas obronić. Nie jest również w stanie

obronić Aleutów i wybrzeży Arktyki przed jankeskimi statkami wielorybniczymi.

Oni stale tam sš, przetwarzajš tłuszcz wielorybi na tran i zarażajš tubylców

chorobami oraz korupcjš. Zmuszajš mężczyzn do pracy na swoich statkach i

porywajš kobiety Aleutów i Inuitów dla rozpusty. Jeœli flota nie może

powstrzymać nie uzbrojonych wielorybników, jak nas obroni przed atakiem obcych

wojsk?

- Anglia nie zdobędzie się na inwazję. Co prawda nasze granice stykajš się z

Kanadš, ale Anglicy nie będš próbowali ich przesuwać. To oznaczałoby

350 Janet Dailey

wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. - Nikołaj zdecydowanie przeciwstawiał się temu

atakowi na carskš flotę.

- Ameryka jest naszym sprzymierzeńcem. Widzieliœcie, jak nam pomagała,

dostarczajšc broni i amunicji w czasie wojny krymskiej. Nawet teraz cała nasza

flota z Pacyfiku jest w porcie San Francisco, a flota atlantycka stoi na kotwicy

w Nowym Jorku.

- Nie myœlałem o Anglii - odpowiedział Stanisław - ale o Ameryce. Patrzcie, co

się stało w Kalifornii, kiedy odkryto złoto. Hiszpanie nie byli w stanie

powstrzymać Amerykanów. Rozpełzli się po tej ziemi jak pszczoły w poszukiwaniu

miodu. A ty, Lew - wskazał rękš na swojego brata - również złożyłeœ raport, że

znalazłeœ próbki złota w trakcie twoich wypraw górniczych.

- To prawda. - Najstarszy syn Wilka skinšł głowš.

- Już teraz bogaci biznesmeni w San Francisco patrzš w kierunku północnym i

zazdroszczš nam futer - stwierdził Stanisław. - Co oni zrobiš kiedy usłyszš

słowo „złoto"?

- Słowa tego nie należy wymawiać - rzekł Nikołaj, arogancko i z wyższoœciš, w

sposób typowy dla oficerów carskiej floty, jak gdyby prawo do przewagi

otrzymywali razem z mundurem. Chociaż Wilk był dumny, że jego córka Metyska tak

dobrze wyszła za mšż, czasem był zmęczony protekcjonalnym zachowaniem porucznika.

- Jeœli w tym kraju znajdujš się bogactwa mineralne, jak twierdzicie Lwie

Wasyliewiczu, powinny być wydobywane dla Kompanii. Gdyby zamknšć nasze porty dla

wszystkich obcych statków, tak jak to sugeruje dowództwo floty, Ameryka nie

dowiedziałaby się o naszych odkryciach. Czyż nie utrzymaliœmy tajemnicy o

bogactwie futer na tej ziemi przez pięćdziesišt lat? Nawet mapy tych wód

zawierały celowo popełniane błędy. Gdyby carska flota miała coœ do powiedzenia,

kiedy brytyjski kapitan Cook pojawił się na tych wodach, to nie mógłby zadawać

się z krajowcami i zdobywać od nich futer. Te domniemane złoża mineralne też

mogš być ochronione.

- Jest możliwe, że car nie nadał nowej karty przywilejów, ponieważ planuje

ogłoszenie tego kraju prowincjš Rosji - zasugerował Lew. - To powinno być

zrobione. Wtedy nie podlegalibyœmy już dyktatowi Kompanii i nie bylibyœmy

zmuszeni do kupowania towarów i zapasów żywnoœci po cenach przez niš ustalanych.

Prawie wszyscy, urodzeni i wykształceni na tych terenach, podzielali ten poglšd.

Nawigatorzy, rachmistrze, mierniczy zobowišzani byli do dziesięciu, a nawet

piętnastu lat służby w Kompanii za symbolicznš pensję.

Alaska

351

- Dlaczego więc car zwleka, jeœli ma taki plan? - argumentował jego brat

Stanisław.

Potrzšsnšł głowš. - Nie. On planuje sprzedanie tej ziemi Ameryce. Czeka na

zwycięstwo wojsk Północy. Uważam, że powinniœmy się zastanowić, co z nami będzie,

kiedy do tego dojdzie. Kiedy oni obejmš te ziemie w posiadanie, czy pozwolš nam

zostać, czy odeœlš nas do Rosji? Ponieważ przysięgaliœmy na wiernoœć carowi,

możemy nie mieć innego wyboru poza powrotem do Rosji. Wy, Nikołaju Iwanowiczu,

jesteœcie tam urodzeni i wychowani.

- Tak - przytaknšł Lew szybko. - Ale co z nami? Ta ziemia jest naszym domem.

Nasz ojciec mieszkał tu przez szeœćdziesišt lat. Czy mamy być stšd wyrwani z

korzeniami? Jak będziemy dalej żyć? Gdzie będziemy pracować? Nie znamy innego

sposobu życia.

- A jeœli zostaniemy, czy nie będzie to gorszy wybór? - Zadajšc to pytanie

Stanisław myœlał o domieszce krwi indiańskiej w swojej rodzinie, o swojej żonie

i ojcu, Wilku, którzy oboje byli półkrwi Kołoszami. - Wszyscy widzieliœmy albo

słyszeliœmy, jak Amerykanie traktujš inne rasy.

W martwej ciszy, jaka teraz zapanowała, Wilk obracał w rękach swojš rzeŸbionš

fajkę, pełnš wygasłego popiołu. Niepewna przyszłoœć już od trzech lat gnębiła

ich kolonię. Nikt nie oœmielał się robić planów ani rozpoczynać nowej

działalnoœci. Wszystko zamarło. Jedynie handel herbatš trwał nadal. Wilk

wiedział, że tak dalej być nie może.

Dyskusja przewlekała się, więc znudzona Nadia opuœciła swoje miejsce pod oknem.

Dymitr niechętnie poszedł za niš.

- Już teraz nikt o niczym innym nie mówi - poskarżyła się. - Chciałabym, żeby

unioniœci - amerykańskie wojska Północy - wygrały wojnę i zakończyły to całe

zamieszanie.

- Czy chcesz, żeby rzšdzili tutaj Amerykanie? - Dymitr zmarszczył czoło.

- A ty? - Nadia nie lubiła sprzeczek. Już dawno zorientowała się, że nie należy

się sprzeciwiać. Nawet, jeœli miało to oznaczać nieszczeroœć, w ten sposób

unikała nieprzyjemnoœci.

- Amerykanie sš bogaci. - Dymitr wzruszył ramionami.

- Tak - odpowiedziała Nadia. Ona również słyszała opowieœci o domach w San

Francisco, które były większe i bogatsze od Zamku Baranowa, jak

352 Janet Dailey

zwano rezydencję zarzšdcy na wyspie Sitka. Wróciła na schodki i usiadła koło

swojej małej siostry. - Teraz wezmę od ciebie jajko.

Ewa siedziała cały czas nie zmieniajšc pozycji z cennym jajkiem w rękach, bojšc

się nawet poruszyć palcami, aż dłonie jej zesztywniały i prawie straciły czucie.

Podajšc jajko siostrze, upuœciła je. Cienka skorupka pękła i przemyœlny wzór

uległ zniszczeniu.

- Jak mogłaœ? - Przerażona Nadia schyliła się, żeby zebrać malowane skorupki. -

Mówiłam ci, żebyœ uważała! Patrz, co zrobiłaœ! Nie powinnam pozwolić ci trzymać

tego jajka. Zawsze niszczysz moje rzeczy! Powiem papie. Pożałujesz tego.

Łzy zalœniły w oczach Ewy. Kiedy Nadia zaczęła wchodzić po schodach, delikatnie

trzymajšc swoje zniszczone wielkanocne jajko, Ewa wbiegła do domu przed niš.

Wpadła prosto do salonu i poszukała schronienia na kolanach swojego dziadka,

Wilka.

- Nie chciałam go upuœcić - łkała. - Nie chciałam. Nadia weszła do pokoju i

podeszła wprost do ojca.

- Patrz, papo. - Jej broda drżała. - Patrz, co ona zrobiła. Nienawidzę jej.

- Spokojnie, spokojnie - skarcił jš łagodnie ojciec.

- Pokaż mi to. - Wilk skinšł na Nadię, żeby podała mu jajko. Podeszła do jego

krzesła nie patrzšc na Ewę, która schowała głowę pod opiekuńczym ramieniem

dziadka. Po obejrzeniu jajka uœmiechnšł się uspokajajšco. - Wyglšda gorzej, niż

powinno. Daj mi jajko, ja je tak naprawię, że nie będzie widać pęknięć.

- Ja już nie jestem małš dziewczynkš, dziadku - powiedziała sztywno Nadia. - Ty

mi zrobisz nowe jajko i zrobisz to tak, że ono będzie wyglšdać jak to stłuczone

i będziesz udawał, że to jest to samo. Ale to nigdy nie będzie to samo. -

Obróciła się szybko, aż jej halki zaszumiały, i wybiegła z pokoju.

Było dopiero wczesne popołudnie, kiedy Wilk zamknšł drzwi swojego sklepu i

poszedł w górę ulicy. Rzadko spędzał w sklepie cały dzień - wolał popołudnia z

rodzinš, odwiedziny u przyjaciół albo po prostu samotnoœć.

Słońce jasno œwieciło, ale powietrze było chłodne. Jesień nie miała widocznego

wpływu na wiecznie zielone œwierki i choiny, które pokrywały zbocza gór. Œnieg

leżał na szczytach, pokrywał również krater góry Edgecum-be. Na niebie widać

było stada ptaków lecšcych na południe.

Alaska 353

Idšc po prawie pustym drewnianym chodniku, Wilk obserwował gęsi lecšce w szyku

otwartego u podstawy trójkšta. Wczeœniej tego dnia działa miejskie oddały salut

rosyjskiemu statkowi wchodzšcemu do portu. Jego przybycie spowodowało, że wielu

mieszkańców miasta udało się na nabrzeże. Niektórzy mieli przyjaciół lub

członków rodziny wœród załogi, inni czekali na pocztę, a jeszcze inni poszli tam

po prostu z ciekawoœci.

Na opustoszałej ulicy było przyjemniej niż zwykle przy panujšcym tu rozgardiaszu.

Czasami odczuwał wyraŸnie tłok, jaki stwarzało dwa tysišce pięćset osób

mieszkajšcych na półwyspie, gdzie leżało miasto. A ono stale rozprzestrzeniało

się, rosło. Cztery prycze w pokoju za aptekš rozrosły się w czterdziestołóżkowy

szpital. Była też biblioteka publiczna, kręgielnia, cztery szkoły dla młodszych

dzieci, akademia, dwa instytuty naukowe - zoologiczny i astronomiczny. Na

dodatek drugie piętro rezydencji zarzšdcy zostało przebudowane na teatr, który

wystawiał sztuki po rosyjsku i francusku.

Zbliżajšc się do herbaciarni w miejskim parku, Wilk zauważył brodatego Rosjanina

w nieznanym tu stroju promyszlennika. Przypomniał sobie dni, kiedy tacy

nieokrzesani łowcy skór jak jego ojciec Zachar, dominowali w mieœcie. Aleuci,

pod kontrolš Rosjan, nadal polowali na wydry, uchatki, lisy i inne cenne

zwierzęta, ale już nie na takš skalę jak przedtem. W czasie rzšdów barona

Ferdinanda von Wrangla, kilka lat temu, ustanowiono specjalne prawa w celu

zabezpieczenia zasobów tych zwierzšt na rosyjskich terytoriach Ameryki. W danym

regionie polowanie było dozwolone tylko co drugi rok. Kompania Rosyjsko-

Amerykańska nadal opierała się na handlu futrami, ale nie była to już jej jedyna

działalnoœć.

Czasy się zmieniły, a Wilk widział wiele tych zmian. Zatrzymał się przed

herbaciarniš, potem wszedł do œrodka i usiadł samotnie, będšc w dziwnym,

skłaniajšcym do rozmyœlań nastroju. Tłumaczył to niepokojem panujšcym w kolonii,

pytaniami o przyszłoœć, na które nie było odpowiedzi. O siebie nie martwił się

tak bardzo. Miał szeœćdziesišt jeden lat. Przeżył już swoje życie.

Poprzedniego wieczora jego najstarszy syn, Lew, przyszedł z wizytš, ale

rozmawiali niewiele. Wilk wyczuwał jego frustrację i niezadowolenie. Kilka lat

przedtem podniecał się planami Kompanii eksploatowania bogactw mineralnych na

zarzšdzanych przez niš terenach Ameryki. Inżynier górnictwa, pochodzenia

fińskiego, Iwan Furguhelm, został mianowany kierownikiem tego przedsięwzięcia.

Potem okazało się, że karta przywilejów Kompanii nie

354 Janet Dailey

została odnowiona i zaczęto mówić o pertraktacjach zwišzanych ze sprzedażš tej

ziemi Ameryce. Plany górnicze zostały odłożone na półkę i zapomniane.

Pracujšc w sklepie tego ranka Wilk zastanawiał się, co by czuł, gdyby pozbawiono

go srebra, gdyby musiał robić coœ innego, w materiale, który nie miałby

właœciwoœci srebra, jego struktury i połysku. Umiał kształtować srebro i rzeŸbić

w nim, pod jego rękami nabierało życia. Rozumiał uczucie straty i rozczarowania

swego syna, który miał tak duże zdolnoœci i nie mógł ich wykorzystać.

Doszły go podniecone okrzyki z placu miejskiego. Gdzie tylko spojrzał, ludzie

œpieszyli w różnych kierunkach, œmieli się i wołali do siebie. Wilk wyszedł z

herbaciarni, kiedy to całe zamieszanie przeniosło się do parku. Usłyszał, że

statek przywiózł nowe wiadomoœci. Potem zobaczył swojego syna Lwa, który

rozpromieniony zmierzał szybko w jego kierunku.

- Co się stało?

- Nie słyszałeœ? Ksišżę Dymitr Maksutow powrócił z Sankt Petersburga. Został

mianowany nowym zarzšdcš. - Lew uœmiechnšł się jeszcze szerzej. - Przywiózł

wiadomoœci, że brat cara podpisał proœbę, aby przedłużyć kartę przywilejów

Kompanii na następne dwadzieœcia lat.

Potrzeba było chwili, żeby dotarła do Wilka waga tej nowiny.

- A więc... więc nie będzie sprzedaży.

- Nie. Dał na to swoje słowo. - Lew zaœmiał się serdecznie, a Wilk mu wtórował.

- Dziœ wieczór będzie prazdnik z muzykš, tańcami i œpiewami. A rumu będzie do

woli - na koszt Kompanii.

- Zaœpiewamy pieœń Baranowa - postanowił Wilk i zanucił ten hymn głosem

zmatowiałym ze staroœci, ale Lew dołšczył zaraz do niego silnym barytonem:

Wola naszych myœliwych, potrzeba handlu,

Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach.

W zimnie i trudach osišgajšc nowe bogactwa

Dla ojczyzny i cara.

Zanim skończyli, dołšczył do nich chór głosów œpiewajšcych ten patriotyczny hymn

ich ziemi. Potem zapadła cisza. Z obecnych tylko Wilk mógł pamiętać mężczyznę,

który ułożył tę pieœń, mężczyznę uważanego przez

Alaska 355

wielu za ojca ich kraju. Kiedy Baranów opuszczał Sitkę, Wilk miał szesnaœcie lat.

Przypominał sobie niskiego, łysego mężczyznę, jak stojšc na pokładzie statku,

stary, zmęczony i chory, patrzył po raz ostatni na miasto, które zbudował.

Baranów zmarł na morzu, koło Batawii. Wreszcie ktoœ się odezwał:

- Ani przez chwilę nie wierzyłem, że car sprzeda nasze tereny Ameryce.

- Ani ja - powiedział ktoœ inny.

Nagle wszyscy twierdzili, że nigdy nie dawali wiary tym pogłoskom. Rozległy się

znowu œmiechy i okrzyki. Idšc ramię w ramię, Wilk i Lew wyruszyli do swoich

domów, żeby podzielić się dobrymi wieœciami z rodzinami.

W połowie drogi spotkali Nadię. Zatrzymała się nagle przed nimi.

- Słyszeliœcie? - Brakowało jej tchu, a ciemne oczy wyrażały podniecenie.

- Słyszeliœmy co? - spytał Lew pobłażliwie, tłumišc uœmiech.

- Ksišżę Maksutow powrócił.

- Naprawdę? - mrugnšł do Wilka.

- Tak. I ma młodš żonę. Na imię jej Maria - księżna Maria Maksutowa. Jest córkš

generała, zarzšdcy z Irkucka. - Nadia szybko mówiła dalej. - Jest młoda, prawie

w moim wieku i... - Lew zaczšł chichotać, więc przerwała w pół zdania, ale

szybko wróciła do swego: ona ma dziewiętnaœcie lat, a dziewiętnaœcie jest

bliskie trzynastu.

- To sš twoje nowiny? - spytał Wilk, z trudem powstrzymujšc rozbawienie.

- Tak. Ale wiecie, ja jš widziałam - szybko tłumaczyła Nadia. - Ona jest piękna

i ma najœliczniejszy uœmiech. Czy myœlicie, że wydadzš dla niej bal na zamku?

Czy myœlicie, że ciotka Anastazja zostanie zaproszona? Czy myœlicie, że ona

będzie mogła mnie zabrać? Strasznie chciałabym pójœć. Mama pewnie powie, że

jestem za młoda. Papo, ty musisz z niš porozmawiać. WyobraŸ sobie tylko - poznać

prawdziwego księcia i księżnę.

- Zobaczymy - obiecał jej.

Sitka

Czerwiec 1867 roku

Dziadku, dlaczego ksišżę Maksutow wzywa wszystkich na Górę Zamkowš? -

Siedmioletnia Ewa patrzyła na wzbierajšcy wokół nich strumień ludzi. Szła w

podskokach koło swojego dziadka, a srebrny krzyżyk podskakiwał na łańcuszku przy

jej szyi.

- Myœlę, że ma dla nas jakieœ ważne nowiny.

- Ale co to może być? Może car umarł? Może Kołosze majš nas zaatakować? Może

już teraz kryjš się w lesie, pomalowani i ubrani w te swoje przerażajšce maski?

Czy myœlisz, że krewni ciotki Dominiki zabiliby nas? A twoi?

- Masz za bogatš wyobraŸnię - upomniał jš łagodnie. - Gdyby Kołosze mieli

zaatakować, to ksišżę rozkazałby zajšć żołnierzom stanowiska na wałach, ale, jak

widzisz, oni sš również tutaj.

- Ewa, jesteœ strasznš gadułš. - Nadia podniosła swojš krynolinę, aby nie

ubrudzić jej w błocie ulicznym. - Myœlę, że ksišżę ma dla nas wspaniałe

wiadomoœci i ma zamiar ogłosić dzień œwišteczny. Zastanawiam się, czy dziœ

wieczorem odbędzie się bal. - Bardzo tego pragnęła, bo ogromnie lubiła tańczyć.

- Przestań skakać jak żaba, Ewo. I nie cišgnij tak dziadka za rękę. To nie jest

ršczka od pompy.

Podniecenie Ewy opadło. Przestała skakać i szła spokojnie koło dziadka. Czasem

wydawało się jej, że wszystko co robi jest złe. Poczuła uspokajajšcy uœcisk ręki

dziadka i uœmiechnęła się do niego z wdzięcznoœciš. On nigdy nie zważał na to,

jak dużo mówiła i jak pospolicie wyglšdała. I tak jš kochał.

Rodzina Tarakanowów stała razem przy schodach Góry Zamkowej. Nie było tylko żony

Wilka, Marii. Leżała chora, pod opiekš Aleutki. Podobnie jak inni, zastanawiali

się nad przyczynš wezwania przez księcia Maksutowa.

Alaska 357

Wydarzenie to było bardzo niezwykłe. Tylko grupa uprzywilejowanych, głównie

oficerów i wyższych urzędników pracujšcych w Kompanii oraz ich żony i rodziny,

była zapraszana na bale, uroczystoœci i przedstawienia teatralne urzšdzane przez

ich utytułowanego zarzšdcę. Rodzina Tarakanowów sytuowała się raczej na

obrzeżach tej grupy. Małżeństwo Anastazji z oficerem marynarki zapewniało jej

wstęp na różne uroczystoœci. Te koneksje rodzinne, do których dochodziła uroda

Nadii i jej arystokratyczne zachowanie, czasami stwarzały możliwoœć znalezienia

się w tym zaczarowanym kręgu.

Żołnierze w ciemnych mundurach stanęli na bacznoœć u szczytu schodów twierdzy.

Cisza zaległa nad ciekawym tłumem zgromadzonym poniżej, kiedy ksišżę Maksutow

ukazał się w galowym mundurze. Odznaczenia za męstwo w wojnie krymskiej widniały

na jego piersi. Zarost w stylu bizantyjskim okalał szczęki i brodę, wydłużajšc

mu twarz. Zszedł do połowy schodów, potem ponuro spojrzał na tłum.

- Mam niemiły obowišzek zawiadomienia was, że według oficjalnej wiadomoœci,

jakš otrzymałem z Sankt Petersburga, rosyjskie terytoria Ameryki zostały

sprzedane Stanom Zjednoczonym,

Zaskoczony i zaszokowany tš wiadomoœciš Wilk spojrzał na swoje dzieci i zobaczył

ten sam wyraz na ich twarzach. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzeniu,

potem nastšpił głoœny protest.

- A co z rękojmiš podpisania nowej karty? - krzyknšł ktoœ.

Kiedy ksišżę nie odpowiadał i nie podawał żadnego wytłumaczenia, Wilk zrozumiał,

że car złamał dane im słowo. Nie można tego było inaczej nazwać. Rozumiał gorycz

malujšcš się na twarzy księcia Maksutowa.

- Majš przejšć te ziemie w paŸdzierniku tego roku - mówił dalej ksišżę. -

Według warunków umowy, ci którzy chcš, mogš pozostać na sprzedanym terytorium.

Nie dotyczy to personelu marynarki, który powróci do Rosji. Jeœli zostaniecie,

traktat sprzedaży zapewnia mieszkańcom, z wyjštkiem barbarzyńskich tubylczych

szczepów, wszelkie prawa, przywileje i immunitety, jakie posiadajš obywatele

Stanów Zjednoczonych, oraz ochronę wolnoœci, własnoœci i wyznania. - Ostatnie

zdania odczytał z dokumentu, który trzymał w ręku.

Nie było wzmianki o podziałach rasowych. Tylko niecywilizowanym odmawiano prawa

obywatelstwa, doszedł do wniosku Wilk i odczuł ulgę, że nie będzie zmuszony,

majšc tyle lat, opuszczać swojego rodzinnego kraju. Nikt z jego rodziny nie musi

się obawiać mieszanego, rosyjsko-tubylczego,

358 Janet Dailey

pochodzenia. Potem zauważył wyraz twarzy córki i poczuł przedsmak bólu rozłški.

Jako żona rosyjskiego oficera marynarki będzie musiała wyjechać razem ze swoim

mężem.

- Jeœli w cišgu trzech lat ktokolwiek z was, kto zdecydował się pozostać,

zmieni zamiar i będzie chciał przenieœć się do Rosji, rzšd rosyjski zapewni

transport dla was i waszych rodzin. Tym, którzy pozostanš, zostanie nadane prawo

własnoœci domów i gruntu, obecnie przez nich zajmowanych. Kompania podpisze

również układ dotyczšcy sklepów, młynów i innych warsztatów pracy, żebyœcie

mogli nadal wykonywać swój zawód. Jest nadzieja, że ludzie z San Francisco,

którzy interesujš się futrami, otrzymajš pozwolenie od swojego rzšdu na ten typ

działalnoœci, toteż ci z was, którzy pracujš przy przetwórstwie skór, nie stracš

zatrudnienia.

Potem ksišżę Maksutow tłumaczył szczegółowo postanowienia traktatu cesji

podpisanego w Waszyngtonie oraz opcje, z których mogš korzystać. Kiedy skończył,

tłum rozpraszał się powoli, ludzie podœwiadomie chcieli pozostać razem. Tak

wiele z ich życia było pod kontrolš Kompanii, że ta wolnoœć wyboru była dla nich

czymœ zupełnie nowym. Nie było nikogo, kto by im powiedział, co majš robić.

- Może nie będzie tak Ÿle, jak myœleliœmy - zasugerował Stanisław spoglšdajšc

na ojca i czekajšc na jego zdanie.

- Oni nie mogš uważać nas za niecywilizowanych. - Jego żona Dominika, Metyska,

patrzyła z niepokojem na dorosłego syna, Dymitra, który niedawno ukończył szkołę

dla nawigatorów.

- Tej decyzji nie możemy podejmować pochopnie. - Lew gładził w zamyœleniu wšsy.

- Mamy okazję przekonać się, jak będzie pod rzšdami Amerykanów. Uważam, że

powinniœmy zaczekać. A ty, ojcze?

Ale Wilk patrzył na swojš córkę, która odchodziła w milczeniu, ze spuszczonš

głowš, trzymajšc męża pod rękę. Oni nie musieli podejmować decyzji ani rozważać

żadnych możliwoœci.

Nadia podbiegła szybko do ciotki.

- Dokšd idziesz? - Anastazja była jej ulubionš ciotkš, która jš wprowadzała na

uroczystoœci i bale.

- Jest dużo do zrobienia. Trzy miesišce to nie tak długo, jak by się wydawało.

- Chociaż robiła wrażenie spokojnej, jej oczy były wilgotne. Słuchanie rozmów

rodziny zastanawiajšcej się - zostać czy wyjechać - kiedy ona musiała ich

opuœcić, było w tej chwili zbyt bolesne, więc poszukała

Alaska 359

wymówki. - Wszystko musi zostać spakowane, a ja powinnam zdecydować, co zabrać i

co zrobić z resztš rzeczy.

- Ale... - Słowa protestu zamarły na ustach Nadii, kiedy spojrzała na wuja.

Widok jego munduru przypominał słowa księcia, że personel marynarki musi

powrócić do Rosji. Przez sekundę zastanawiała się, w jaki sposób zdobędzie

zaproszenia na bale, jeœli nie będzie Anastazji, i czy Amerykanie też urzšdzajš

bale. - Ja nie chcę zostać. Ja też chcę wyjechać.

- Ta decyzja należy do twojego ojca - stwierdził Nikołaj i odszedł z żonš.

Nadia zwróciła się do ojca:

- My nie zostajemy, prawda papo?

- Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobimy. - Ostre tony dŸwięczały w jego głosie,

jeszcze nie był pewny, co będzie lepsze.

- Ale my jesteœmy Rosjanami, papo - przekonywała Nadia. - Jak możemy zostać,

kiedy przyjdš tu Amerykanie? To byłby brak lojalnoœci.

- Car nas zdradził - powiedział Dymitr. - Dlaczego nie dotrzymano obietnicy

wydania nowej karty? Dlaczego sprzedano ten kraj po kryjomu? Cara nie obchodzi,

co się z nami stanie. Nie obowišzuje nas lojalnoœć wobec niego.

- Dziadku - Ewa cišgnęła go za rękę. - Co ty zrobisz? Wilk potrzšsnšł głowš.

- Muszę zanieœć te nowiny Marii. - Wiedział, że jego żona będzie czuła tak samo

jak on i będzie wolała, żeby spędzili resztę życia na jedynej ziemi, którš mogli

nazwać rodzinnš. Ale bał się powiedzieć, że ich jedyna córka wyjedzie razem z

mężem.

?

Wychodzšc z siedziby zarzšdcy Ryan Colby zatrzymał się na chwilę, aby wycišgnšć

długie cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zręcznie odcišł jego koniec

małym nożykiem, który wyjšł z kieszonki swojej brokatowej kamizelki. Bez

poœpiechu schował nożyk, włożył cygaro do ust i sięgnšł do innej kieszeni po

zapałki. Przez cały czas leniwie obserwował podobnš do zamku fortecę oraz port.

Oprócz dwóch amerykańskich kanonierek, stojšcych na kotwicy w porcie, w zatoce

przycumowany był John L Stevens. Żołnierze z Dziewištego Pułku Piechoty i

Drugiego Pułku Artylerii włóczyli się po pokładzie. Rosjanie nie zezwalali

załogom na schodzenie na lšd do czasu formalnego przekazania terytorium Stanom

Zjednoczonym; czekano więc na przybycie oficjalnego przedstawiciela rzšdu

amerykańskiego, generała Lovella Rousseau, który był w drodze do Sitki na

pokładzie U.S.S. Ossipee.

Ryan Colby potarł zapałkę o spodnie i osłonił rękami płomyk. Jego dłonie i palce

były czyste i zadbane. Wšsy i włosy koloru miedzi starannie przystrzyżone. Twarz

rzadko ujawniała myœli, chyba że mu na tym specjalnie zależało. Przez

dwadzieœcia pięć lat życia polegał na szybkiej orientacji i zręcznych rękach,

głównie w obozach górniczych Kalifornii, a ostatnio w San Francisco. Liczne

przeżycia naznaczyły cynizmem jego kanciastš twarz, a jasne piwne oczy wydawały

się przedwczeœnie postarzałe.

Kiedy gasił zapałkę, za jego plecami otworzyły się drzwi. Obrócił się nieco,

leniwie wyjšł cygaro z ust patrzšc uważnie na płowowłosego mężczyznę, który się

do niego zbliżał. Uœmiechnšł się z wyrazem współczucia dla pełnego zapału

młodego adwokata i sprawy, którš obaj przegrali.

Alaska

361

- Mogłem sobie oszczędzić słów - stwierdził Gabe Blackwood. Zapišł marynarkę

trzyczęœciowego niedbale skrojonego tweedowego garnituru. - Ksišżę nawet nie

zainteresował się propozycjš, którš miałem mu przekazać. Myœlę, że już się

zdecydował sprzedać towary Kompanii Hutchinsonowi.

Ryan skwitował tę stratę wzruszeniem ramion. Tyle razy poszczęœciło mu się

cudzym kosztem, że teraz nie musiał się przejmować.

- A Hutchinson kupił to za bezcen. Tylko za szeœćdziesišt pięć tysięcy dolarów.

- Skšd to wiesz? - spytał Gabe Blackwood.

- Wiem. Nieważne skšd. On to może sprzedać w Kalifornii i mieć ćwierć miliona

dolarów zysku. Oczywiœcie ten chytry kupiec z Nowej Anglii przekonał Maksutowa,

że większoœć towarów pozostanie tutaj. - Ryan podziwiał ten wyczyn.

- To na pewno nie Maksutow wynegocjował siedem milionów dwieœcie tysięcy

dolarów za terytorium Alaski. - Adwokat włożył kapelusz i zaczšł schodzić ze

schodów. Ryan przyłšczył się do niego.

Tych dwóch mężczyzn poznało się na statku w drodze na nowo zakupione terytorium.

Na poczštku ten prawnik-idealista, który był prawie w jego wieku, bawił Ryana.

Zycie pozbawiło go iluzji. Wiele razy w czasie podróży nie mógł się nadziwić, do

jakiego stopnia Blackwood był naiwny i łatwowierny, gotowy wierzyć wszystkier i

przekonany, że słuszna sprawa musi zwyciężyć. Był inteligentny, ale ni aiał za

grosz zdrowego rozsšdku. Kompletnie œlepy na niektóre sprawy. Muno wszystko Ryan

doœć go lubił, chociaż było mu go również żal.

- Co zrobisz teraz? - Blackwood patrzył na niego z zaciekawieniem, gdy

schodzili ze schodów fortecy kierujšc się do miasta. - Wrócisz do Kalifornii?

- Ja? W żadnym wypadku. Jeœli Alaska jest górš lodowš jak twierdzš niektóre

gazety, to pienišdze, które właœnie zarobił Hutchinson, sš dopiero jej

wierzchołkiem. Mam zamiar mieć swój udział w tych zyskach, a potem wynieœć się w

diabły. - Ryan włożył cygaro do ust i trzymał je między zębami.

- Czy chcesz założyć tu jakiœ biznes?

- Popatrz na to miasto. - Cygaro Ryana zatoczyło szeroki łuk, obejmujšc

rozpoœcierajšce się przed nimi ulice i budynki. - Pokaż mi, gdzie mężczyzna może

tu zaspokoić pragnienie. Widać tylko koœcioły, kuŸnię, piekarnię,

362 Janet Dailey

krawca, szkoły, ale nie ma ani jednego saloonu, gdzie można się napić alkoholu,

ani domu gry. W tym mieœcie przydałoby się kilka.

- Ale - zmarszczył brwi Blackwood - prawo zabrania tu handlu alkoholem.

Importowanie alkoholu jest nielegalne.

Ryan rozeœmiał się.

- Tutaj jeszcze to prawo nie działa. Legalne czy nielegalne, będš tu bary. A ja

będę właœcicielem przynajmniej jednego. Nie przyjechałem tutaj tak wczeœnie,

żeby kupić od Rosjan kożuchy, towary żelazne i inne. Jeœli o mnie chodzi,

Hutchinson może je sobie mieć. Ja chciałem kupić od Kompanii beczki rumu i wina,

zapasy cukru, melasy i ziarna, aby destylować własny alkohol. Jeœli mi się uda,

odkupię to od Hutchinsona, jeœli nie, sprowadzę to wszystko.

- Ale to będzie niezgodne z prawem.

- Kto mnie zaaresztuje, Gabe? - przedrzeŸniał go Ryan. - Po przejęciu

terytorium wszystko będzie w gestii wojska, przynajmniej na poczštku. Pokaż mi

żołnierza, który nie lubi się napić. Wojsko nie zamknie baru. Ale coœ ci powiem

-jeœli mnie zaaresztujš, to poœlę po ciebie do Kalifornii, żebyœ mnie bronił.

- Nie znajdziesz mnie tam - spokojnie odpowiedział Blackwood. Żarty Ryana

sprawiły mu przykroœć. - Zostanę tutaj i otworzę biuro prawnicze.

- Co, u diabła? - Ryan nigdy go nie uważał za typ pioniera.

- Widziałeœ przed naszym wyjazdem, co się działo w San Francisco. Wszyscy

mówili o Alasce i otwierajšcych się tam możliwoœciach. Tak samo było w Seattle i

Portlandzie, jak mi mówiono. Ludzie tu będš przyjeżdżać. Kiedyœ Alaska będzie

odrębnym stanem, a ja przyczynię się do jego powstania.

Ryan słyszał w swoim życiu dużo próżnego gadania, ale uderzyła go determinacja w

głosie Blackwooda i marzycielski wyraz jego oczu.

- Może nawet będziesz pierwszym zarzšdcš - mruknšł.

Blackwood spojrzał ostro, żeby przekonać się, czy Ryan znowu z niego nie kpi.

- Może będę - odpowiedział zaczepnie.

Ryan zorientował się, że chociaż motywacja Blackwooda była idealistyczna, to

miał on ambicje polityczne. Dobrze wiedział, że skóra niejednego człowieka

została uratowana przez wpływowych przyjaciół. Blackwood mógłby okazać się

bardziej użyteczny, niż poczštkowo myœlał.

Alaska

363

- Jeœli masz zamiar otworzyć biuro, to musimy ci znaleŸć jakiœ lokal.

Lokalizacja jest bardzo ważna przy interesach. PrzejdŸmy się po mieœcie. - Ryan

skierował go na jedynš ulicę Sitki, która była ulicš biznesu. - Już wybrałem

miejsce na mój bar. Coœ ci powiem. - Klepnšł Gabe'a po ramieniu rękš trzymajšcš

cygaro, strzšsajšc popiół. - Będę twoim pierwszym klientem. Zajmiesz się

prawniczš stronš transakcji kupna ziemi dla mnie.

- Chciałbym to zrobić. - Gabe uœmiechnšł się jak chłopiec.

- Jesteœ uczciwym człowiekiem, Gabe Blackwood. - Ale Ryan nie wierzył ani przez

chwilę, że takim pozostanie. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, zajęty

szacowaniem zysku, jakie może mu dać to miasto. Zdecydował, że jeœli będzie miał

pienišdze, to kupi ziemię w celach spekulacyjnych. Gdyby Blackwood miał rację,

że przybędzie tak wielu Amerykanów, to wartoœć ziemi wzroœnie.

Ryan ostatni raz pocišgnšł cygaro i rzucił je na ulicę. Zauważył mały, ale

centralnie położony sklepik, który właœnie minęli, wciœnięty między dwa duże

budynki.

- Co powiesz na ten sklep? - skinšł na prawnika. Chociaż nikogo nie było w

œrodku, Ryan szarpnšł drzwi, ale były zamknięte. Zastukał.

- Ryan - Gabe Blackwood dotknšł jego ramienia i pokazał mu młodš kobietę z małš

dziewczynkš, które stały na chodniku. - Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Ona coœ do

nas mówi.

- Niet. - To był kres możliwoœci Ryana porozumiewania się w tym języku. Ale

Gabe nie słuchał go już, wpatrujšc się w młodš Rosjankę ubranš

w burnus. Jej jasnokasztanowate, zaczesane do tyłu włosy tworzyły idealne

obramowanie pięknych rysów twarzy. Dla Gabe'a wszystko w niej było doskonałe,

poczšwszy od delikatnie wygiętych warg aż do lekko zaróżowionych policzków i

łagodnego wyrazu piwnych oczu. Żałował, że nie miał przy sobie rosyjskiego

słownika kupionego w San Francisco, ale słownik był w kufrze.

- Czy jesteœcie Amerykanami? - głos dziewczyny zaskoczył go. Mówiła z silnym

akcentem, ale można jš było zrozumieć.

- Mówisz po angielsku?

- Ja mówię po angielsku, niemiecku i francusku - stwierdziła młoda kobieta

lekko się uœmiechajšc.

- Jesteœ urocza - szepnšł, zanim zorientował się, co mówi. Zdał sobie

364 Janet Dailey

sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, zdjšł kapelusz i ukłonił się. - Proszę mi

wybaczyć. Nie chciałem być niegrzeczny. Jestem Gabriel Blackwood, prawnik. Mam

zamiar otworzyć tutaj biuro. To jest mój przyjaciel, Ryan Colby. - Ryan ledwie

się skłonił.

- Nazywam się Nadia Lwowna Tarakanowa. - Jej ukłon był wdzięczny, potwierdzajšc

przypuszczenia Gabe'a, że pochodzi z dobrej, rosyjskiej rodziny. - To jest moja

siostra, Ewa. A to jest sklep mojego dziadka. Jest zamknięty.

- Czy jest zamknięty na stałe?- spytał Ryan. - Chciałem powiedzieć... czy on ma

zamiar wyjechać z Sitki, gdy jš przejmš Amerykanie?

-Nie.

- Czy pani wyjedzie? - Gabe wiedział, że niektóre rosyjskie rodziny postanowiły

powrócić do ojczyzny.

- Mój ojciec postanowił tymczasem zostać.

Chociaż było widoczne, że chciała już odejœć, Gabe uœmiechnšł się.

- Cieszę się - powiedział, patrzšc na niš z nie ukrywanym zachwytem. Cień

uœmiechu przemknšł przez jej usta. Uważał, że wyglšda uroczo z tym poważnym

wyrazem twarzy.

- Interesuje nas wnętrze - powiedział Ryan. - Czy jest możliwe, żeby pani

dziadek pokazał nam sklep?

- Mój dziadek opłakuje œmierć babki. Nie mówił, kiedy ma zamiar otworzyć.

- Przykro mi, że pani babka zmarła - Gabe pospieszył z wyrazami współczucia. -

Proszę przekazać moje kondolencje rodzinie, panno Tarakanow.

- To miło z pana strony.

- Nie ma o czym mówić. W tej sytuacji nie możemy teraz rozmawiać z pani

dziadkiem, ale czy mogłaby mu pani powiedzieć, że interesuje mnie kupno tego

sklepu, gdyby chciał go sprzedać? - Dawało mu to doskonałš wymówkę, żeby poznać

rodzinę Tarakanowów i uroczš Nadię. - Może mógłbym odwiedzić go w przyszłym

tygodniu? Czy mówi po angielsku tak dobrze jak pani?

- Nie, tylko trochę.

- Może pani mogłaby być obecna przy tej rozmowie, gdyby były kłopoty z

porozumieniem się?

- Może.

- Jak mogę się z paniš skontaktować? Gdzie pani mieszka? Mógłbym po

Alaska

365

paniš przyjœć. - Gabe nie chciał jej puœcić, jeœli nie będzie wiedział, gdzie ma

jej szukać.

Zawahała się, jak prawdziwa dama powinna, potem powiedziała mu, jak znaleŸć jej

dom,

- Czy wy kupujecie tę ziemię? - Siostra Nadii przechyliła na bok głowę i

patrzyła na niego zmarszczona i zamyœlona.

- Może. - Trudno mu było uwierzyć, że to dziecko było siostrš Nadii: matowe

bršzowe włosy nie miały tego złotawego blasku, miała zbyt prosty nos i zbyt

szerokie usta. - Dlaczego pytasz?

- Ty jesteœ Amerykaninem. Wszyscy sš smutni, że Amerykanie kupujš tę ziemię.

Kołosze mówiš, że ona należy do nich - stwierdziła z godnoœciš.

- Kołosze? - Gabe podniósł brwi do góry.

- Pewnie mówi o Indianach - powiedział Ryan.

- Czy masz na myœli tych dzikusów mieszkajšcych poza palisadš w brudnych norach?

- Widział już Ranche położone za bramami i mały ryneczek, gdzie Indianie

sprzedawali ryby, zwierzynę i trochę drewnianych rzeŸb.

- Oni mówiš, że Amerykanie powinni im dać pienišdze - powiedziała Ewa.

- Armia powinna zapędzić ich do rezerwatu, razem z ich półkrwi pociotkami. -

Głos Gabe'a zdradzał tkwišcš w nim głęboko nienawiœć, zrodzonš po œmierci jego

rodziców, misjonarzy. Miał szeœć lat, kiedy zostawili go pod opiekš ciotki w San

Francisco i poszli pomiędzy tych brudnych dzikusów, aby zbawiać ich pogańskie

dusze. Gabe miał nadal listy mówišce o miłoœci jego rodziców do czerwonych braci

- takich samych, jacy przyszli ich zabić pod wodzš mieszańca, którego kochali i

nazywali synem.

- Półkrwi - powtórzyła ostrożnie Nadia. - Co to słowo znaczy?

- To ktoœ, kto jest w połowie Indianinem, a w połowie białym.

- Och, my ich nazywamy Metysami. Wielu z nich mieszka tutaj, chodzi do naszych

szkół i pracuje dla Kompanii.

- Rozumiem. - Gabe miał swoje zdanie, ale nie uważał tego za odpowiedni temat

do konwersacji.

Mała siostra chciała powiedzieć coœ jeszcze, ale Nadia szybko jš uciszyła.

- Proszę wybaczyć Ewie. Ona myœli, że wszyscy chcš z niš rozmawiać.

- Rozumiem - uœmiechnšł się Gabe.

- Musimy już iœć. Miło mi było poznać panów, panie Blackwood i panie... -

zawahała się przy nazwisku Ryana.

- Colby. - Skinšł głowš w jej kierunku.

366 Janet Dailey

- Panie Colby. - Spojrzała jeszcze raz na Gabe'a. Gabe patrzył za niš, jak

odchodzi razem z siostrš.

- Nie traciłeœ czasu, żeby załatwić swój interes - sucho powiedział Ryan. Gabe

spojrzał na niego.

- Nie jesteœ jedynym, który wie, czego chce. Pamiętasz jak powiedziałeœ, że

kiedyœ zostanę gubernatorem Alaski. Zobaczyłeœ kobietę, która będzie żonš

gubernatora. - Im więcej o tym myœlał, tym bardziej mu się ta myœl podobała. -

To będzie odpowiednie małżeństwo, małżeństwo starej i nowej Alaski.

Sitka 8 paŸdziernika 1867 rob

K.odzina Tarakanowów szła ulicami Nowoarchangielska w cichym orszaku, prowadzona

przez patriarchę rodu, Wilka. Œmierć żony dodała mu lat, odebrała lekkoœć kroków

i zabrała błysk oczom. Ale œmierć była częœciš życia, a życie częœciš œmierci.

Wiedział, że musi dalej żyć.

Pomimo nalegań rodziny, żeby został w domu, Wilk postanowił być obecny na

uroczystoœci przejęcia Alaski. Statek wiozšcy pełnomocników, rosyjskiego i

amerykańskiego, którzy mieli dopełnić aktu przejęcia, przybył do portu tego

ranka. Od męża córki Wilka, Nikołaja Politowskiego, dowiedzieli się, że

ceremonia odbędzie się o trzeciej po południu na placu defilad na szczycie

wzniesienia.

Wilk uważał, że jego rodzina powinna być obecna, kiedy nowy rzšd będzie

przejmował władzę. Jeœli zdecydowali się pozostać i żyć pod panowaniem Stanów

Zjednoczonych, to powinni być tam i dać swš obecnoœciš wyraz szacunku. Ale jego

poglšdów nie podzielała większoœć mieszkańców miasta. Nie chcieli na to patrzeć.

Miasto, któremu Amerykanie nadali tubylczš nazwę Sitka zamiast rosyjskiej -

Nowoarchangielsk, już boleœnie odczuło ich przyjœcie. Spodziewano się dalszych

zmian, kiedy ksišżę Maksutow zakończy proces nadawania tytułów własnoœci na domy,

grunty i sklepy ich różnym lokatorom i kupcom. Nawet Wilk zgodził się sprzedać

swój sklep młodemu Amerykaninowi, znajomemu Nadii.

U stóp schodów prowadzšcych do twierdzy Wilk zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy

cała rodzina jest przy nim. Nie było tylko żony jego syna, Dominiki. Została w

domu obawiajšc się, że jej wyraŸnie indiańskie rysy

368

Janet Dailey

obudzš uprzedzenia Amerykanów. Ale Stanisław przyszedł razem ze swoim synem,

Dymitrem.

Płytkie kałuże œwieciły tu i ówdzie na placu defilad, ale deszcz nie padał.

Słońce czasami wyglšdało zza gęstych białych chmur, dajšc trochę ciepła w to

chłodne popołudnie. Flaga rosyjskiego imperium powiewała na szczycie masztu,

wysokiego na dziewięćdziesišt stóp. Od czasu do czasu powiew wiatru ukazywał

dwugłowego orła w całej okazałoœci.

Port był zatłoczony. Kolosze, których nie wpuszczono do miasta tego popołudnia,

umieszczali swoje kajaki pomiędzy statkami rosyjskimi a amerykańskimi okrętami

wojennymi, aby również móc zobaczyć wydarzenie, do którego biali ludzie

przykładali tak wielkš wagę. Kołosze mieli mieszane uczucia wobec Amerykanów.

Doœwiadczenia z jankeskimi poławiaczami wielorybów, którzy napadali na ich

wioski, łapišc mężczyzn i uprowadzajšc kobiety, uczyniło ich ostrożnymi. Ale

również wiedzieli, że Amerykanie sprzedajš alkohol, czego im zawsze odmawiali

Rosjanie.

Nadia mocno trzymała Anastazję za rękę. Była uczuciowo rozdarta, myœlała o

przeszłoœci, przyjęciach i balach, ale również o zalotach Gabe'a Blackwooda.

Gabe stał z małš grupš Amerykanów, głównie kupców z San Francisco. Od czasu,

kiedy go poznała, Nadia nie myœlała już tak chętnie o wyjeŸdzie.

Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy uœmiechnšł się do niej i skinšł głowš. Przy

nikim nie czuła się tak piękna i ważna jak przy nim. Czasami, kiedy patrzył na

niš w szczególny sposób, robiło jej się gošco. Chciałaby widywać go częœciej.

Miarowe bicie bębnów ogłosiło poczštek ceremonii. Wkrótce Nadia usłyszała stukot

butów na schodach fortecy i zobaczyła żołnierzy ze stacjonujšcego tu

syberyjskiego regimentu oraz osiemdziesięciu marynarzy i oficerów carskiej floty,

wchodzšcych na stopnie. Prowadził ich kapitan Aleksiej Pieszczurow, oficjalny

przedstawiciel cara.

Kiedy żołnierze w błyszczšcych czapkach stanęli w ordynku przed masztem z flagš,

Nadia spojrzała na zarzšdcę Rosyjskiej Ameryki. Tego dnia ksišżę Maksutow był

wyłšcznie widzem. Twarz miał bez wyrazu, ale jego młoda żona, księżna Maria,

była bliska łez. Patrzšc na pięknš księżnę, dzięki której było tyle bali, muzyki,

wesołoœci i œmiechu przez ostatnie trzy lata, Nadii również chciało się płakać.

Odgłos bębnów rozległ się znowu z oddali. Amerykańscy żołnierze zbliżali się do

wzniesienia. Na czele kolumny maszerowało dwóch generałów ze złotymi

Alaska

369

epoletami na ramionach, złotymi szarfami założonymi przez piersi, błyszczšcymi

szablami przy boku. Lekki wietrzyk wichrzył kity ich napoleońskich kapeluszy.

Dymitr szepnšł Nadii:

- Ten najbliższy to generał Lovell Rousseau, odpowiednik Pieszczurowa. A ten z

brodš to generał dywizji, Davis, który będzie tu dowódcš wojsk amerykańskich.

Zanim wysłano go tutaj, walczył z Indianami na amerykańskim Zachodzie.

- Skšd wiesz? - spytała niezadowolona, że użył słowa Indianin. Od czasu, kiedy

poznała Gabe'a Blackwooda nie chciała pamiętać, że inna krew oprócz rosyjskiej

płynęła w jej żyłach.

- Rozmawiałem z pilotem, który wprowadzał amerykańskie statki do portu. Słońce

przebiło się przez chmury i odbijało się na hełmach amerykańskich

żołnierzy, którzy przemaszerowali przez plac defilad i stanęli na bacznoœć przed

masztem. Nadia patrzyła na ich dziwne mundury, ciemne kurtki i jasnoniebieskie

spodnie oraz długie strzelby.

Uwagę jej zwrócił rosyjski poczet sztandarowy, który podszedł do masztu. Jak

mówił wuj, miała to być prosta ceremonia: opuszczenie flagi rosyjskiej i

wcišgnięcie na maszt flagi amerykańskiej przy salwie dział z fortecy i z

amerykańskich statków w porcie.

Kiedy jeden z żołnierzy pocišgnšł linę, żeby œcišgnšć flagę imperium, nagle

zerwał się wiatr i zawinšł jš dokoła drzewca. Żołnierz starał się uwolnić jš,

ale zwinęła się ciaœniej i zaplštała w liny. Inny żołnierz pospieszył mu z

pomocš, ale flaga uparcie trzymała się drzewca. Napięcie rosło z powodu tej

nieoczekiwanej zwłoki, ze wszystkich stron dawano bezskuteczne rady.

- Flaga nie chce zejœć na dół, prawda, dziadku? - mała Ewa zapytała głoœno.

Nadia odniosła takie samo wrażenie. Opór flagi, która nie chciała opuœcić

masztu, wydawał się symboliczny, jak gdyby ona również chciała nadal panować nad

tym krajem. Łzy zakręciły się w jej oczach, obok niej Anastazja cicho płakała.

Aby zakończyć ten denerwujšcy incydent, kazano rosyjskiemu marynarzowi wejœć na

maszt i uwolnić flagę. Z ostatnim powiewem wiatru rosyjska flaga opadła w dół.

Kiedy spoczęła na bagnetach żołnierzy, księżna Maria zemdlała.

Kapitan Pieszczurow wygłosił krótkie oœwiadczenie w imieniu rzšdu rosyjskiego,

przekazujšc to terytorium Stanom Zjednoczonym Ameryki. Dano rozkaz: „Prezentuj

broń!" i rozpoczęła się kanonada dział rosyjskich oraz amerykańskich z okrętów

wojennych.

370 Janet Dailey

Natychmiast po formalnej akceptacji przejęcia terytorium, wygłoszonej przez

generała Rousseau, flaga amerykańska została wcišgnięta na szczyt masztu. Była

obwisła i bez życia. Przy pierwszej salwie rosyjskich dział wydawało się, że

flaga drgnęła. Przy drugiej flaga rozpostarła swoje czerwono-białe pasy i

niebieskie pole gwiazd.

Ciotka Anastazja schyliła głowę i zakryła zapłakanš twarz rękami. Nadia objęła

jš, również cicho płaczšc. Okrzyki radoœci Amerykanów wydawały im się okrutne.

Kiedy przebrzmiało ostatnie radosne hip-hip-hoorah!, nowy dowódca wojskowy tego

territory, jak Amerykanie okreœlali Alaskę, której nie nadano pełnych praw stanu,

wystšpił, żeby wygłosić oœwiadczenie.

„Jestem Jefferson ? Davis, generał dywizji. Sprawuję wyłšczne kierownictwo tego

garnizonu i tego terytorium. Mieszkanie dla mnie i dla mojej żony ma być

natychmiast udostępnione w rezydencji poprzedniego gubernatora. Baraki majš być

opuszczone i udostępnione do bezzwłocznego zajęcia przez wojska armii Stanów

Zjednoczonych. Wszystkie budynki sš teraz własnoœciš rzšdu Stanów Zjednoczonych".

- Nie - szepnęła Anastazja, œciskajšc rękę Nadii. - Statek, który nas zabierze

do Rosji, nie odpłynie przed upływem miesišca. Jeszcze nie wszystko zapakowałam.

Oni nie mogš wyrzucić nas z naszego domu. Dokšd pójdziemy? - Ogarnięta panikš,

zwróciła się do ojca. - Papo, co mamy robić?

- Ty i Nikołaj wprowadzicie się do mnie. W moim pustym domu jest dosyć miejsca

na wasze rzeczy - zapewnił jš Wilk, ale rozkazy generała uprzytomniły wszystkim,

że nie będzie stopniowego przekazywania władzy. Teraz rzšdzili Amerykanie, a

Rosjanie zostali dosłownie wyrzuceni na ulicę.

W cišgu miesišca oblicze Sitki zmieniło się drastycznie. Żołnierze z

syberyjskich pułków nie trzymali już warty. Teraz wartownicy patrolujšcy

palisadę i stojšcy na warcie w fortecy nosili niebieskie mundury armii Stanów

Zjednoczonych. Rosjanie nigdy nie nadali nazw ulicom miasta, ale Amerykanie

szybko naprawili to przeoczenie. Główna arteria nazywała się teraz ulicš

Lincolna, a dwie poprzeczne ulice zostały nazwane Rosja i Ameryka.

Domy były zatłoczone. Miasto musiało przyjšć rodziny rosyjskie z odległych osad

na stałym lšdzie i z Wysp Aleuckich, potem zrobić miejsce dla rosyjskich

żołnierzy i marynarzy z garnizonu przejętego przez armię amerykańskš. Większoœć

czekała na statki, które miały ich zabrać do Rosji. Potem

Alaska

371

przybyło kilkuset osadników amerykańskich, którzy robili dodatkowy tłok na

ulicach. Miasto pokryło się słupkami, wyznaczajšcymi granice działek budowlanych.

Rozcišgały się one poza dotychczasowe granice miasta. Wznoszono toporne szałasy

i sprzedawano je po wygórowanych cenach.

Dwóch pełnomocników, Amerykanin Rousseau i Rosjanin Pieszczurow, zostali w Sitce

przez tydzień, pracujšc wspólnie nad nadawaniem praw własnoœci ziemi, sklepów i

domów poszczególnym Rosjanom. Z wyjštkiem domów większoœć tych obiektów zmieniła

właœciciela prawie z dnia na dzień, stale coœ kupowano i sprzedawano po coraz

wyższych cenach.

PóŸnym rankiem ponurego i szarego dnia w œrodku listopada Ryan Colby szedł

drewnianym chodnikiem z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i przekrzywionym

cygarem w ustach. Ulice były zapełnione spieszšcymi się ludŸmi, ale on nie

zwracał uwagi, że go czasem popychano i potršcano.

Dochodzšcy szum głosów rosyjskich, amerykańskich oraz innych, których nie

rozróżniał - był dla niego tak samo miłym dŸwiękiem, jak brzęk monet w jego

kasie, jak uderzenia młotów i skrzyp pił dochodzšce z oddali, jak stały ruch na

nabrzeżu. To wszystko oznaczało biznes i zysk, nie tylko w barze, ale również w

handlu gruntami.

Wyjmujšc cygaro z ust, tršcił łokciem swojego towarzysza:

- Patrz na to, Gabe. Tłum ludzi, wozy zaprzężone w konie wszystko w cišgłym

ruchu. To miasto rozkwita, a to dopiero poczštek. Mamy tu sklepikarzy,

poszukiwaczy złota i innych minerałów, armatorów, kucharzy, piekarzy, trochę

„skwaterów" zajmujšcych bezprawnie ziemię, handlarzy nieruchomoœciami,

finansistów, hazardzistów i kurwy.

Na budynku po drugiej stronie ulicy zakładano nowy szyld. Stale zdejmowano jedne

szyldy, a zakładano inne, właœciciele zmieniali się czasem dwa razy w tygodniu.

Jeden szyld przycišgnšł uwagę Ryana:

- Teraz mamy nawet fryzjera; mówię ci Gabe, że to miasto kipi życiem.

- Dlatego właœnie jest ważne zrobienie mapy miasta, ustanowienie przepisów,

wybranie burmistrza i rady miejskiej, żeby mieć wszystko pod kontrolš. Ale nie

mamy jeszcze możliwoœci prawnych, nie możemy przekazać oficjalnie prawa

własnoœci sprzedanych już gruntów, dopóki Kongres nie nada nam oficjalnie

statusu terytorialnego. - Gabe brał czynny udział we wszystkich pracach

organizacyjnych. Ryan trzymał się od tego z daleka. Nigdy nie stosował się do

żadnych przepisów.

372 Janet Dailey

- Mówisz, że obecne prawa miejskie sš do niczego, a waszych przepisów nie da

się wprowadzić. - Ryan ruszył dalej.

- Tak to wyglšda. Obecnie jesteœmy rzšdzeni przez wojsko, co znaczy, że generał

Davis ma wyłšcznš władzę. Ale to tylko kwestia czasu. Kongres nada Alasce prawa

terytorium. Teraz zajęci sš sprawš wypłaty ponad siedmiu milionów dolarów na

rzecz Rosji. Nasza sytuacja jest tymczasowa. - Optymizm prawnika był

niewzruszony. - Nawet generał Davis zgodził się na utworzenie rady miejskiej i

powołanie burmistrza, dajšc im władzę w sprawach dotyczšcych miasta.

- Generał był prawdopodobnie zadowolony, że będzie miał z głowy takie problemy,

jak posypywanie piaskiem chodników tej zimy - zasugerował sucho Ryan, po czym

zatrzymał się przed drzwiami nowo otwartej restauracji.

- Jeszcze nie jadłem œniadania. Siedzę w barze do póŸna i nie mogę wstawać tak

wczeœnie jak ty. ChodŸ i napij się kawy.

- Ja... - Gabe Blackwood z wahaniem patrzył na ulicę, jak gdyby zamierzał iœć

gdzie indziej. Nagle twarz mu się ożywiła. - Czy to nie jest...

- Przepraszam cię, Ryan. - Odszedł szybko przeciskajšc się pomiędzy pieszymi na

chodniku.

Ryan nie potrzebował patrzeć, żeby wiedzieć, kogo zobaczył jego towarzysz. Nadia

Tarakanowa szła w towarzystwie dziadka i młodszej siostry.

- Panno Tarakanow - Gabe zatrzymał się przed niš blokujšc drogę. Zdjšł kapelusz

nie zważajšc na zimny wiatr, który wichrzył jego płowe włosy. Chciał jš

pocałować w rękę, ale trzymała pusty koszyk, co uniemożliwiło ten gest

galanterii. - Co za rozkoszna niespodzianka zobaczyć paniš rano w mieœcie.

Również pana, panie Tarakanow. - Z opóŸnieniem zwrócił się do jej dziadka. -

Niech mi pan wybaczy, że nie mogę oderwać wzroku od wnuczki. Nigdy nie spotkałem

bardziej uroczej kobiety. Widok jej to jak widok jedzenia dla głodujšcego.

Zauroczony pięknem zaróżowionych policzków wychylajšcych się z lamowanego futrem

kaptura, Gabe nie zauważył, że jest zdenerwowana.

- Bardzo się cieszę, że spotkałam pana, panie Blackwood. - Wyczuwał niepokój w

jej głosie. - Właœnie wracamy z rynku. Chcieliœmy kupić œwieże mięso, ale

Kołosze - Tlinkici, jak wy ich nazywacie - nie chcieli przyjšć naszych pieniędzy.

- Wasze pienišdze... - Gabe zawahał się, nie wiedzšc, jak taktownie

Alaska

373

sformułować pytanie. - Czy to jest papier pergaminowy, który był używany przez

Kompanię Rosyjsko-Amerykańskš jako œrodek płatniczy? -Tak.

- Przykro mi, ale niewielu kupców przyjmuje takš zapłatę za towary, zawyżajš

też wtedy ceny. - Widok jej zmartwienia sprawiał mu wielkš przykroœć.

- Ale ja nie mam innych pieniędzy. Co mam zrobić?

- Martwi się pani takim drobiazgiem.To naprawdę nie jest problem. Jest to tylko

kwestia wymiany starej waluty na monety amerykańskie. - Gabe spojrzał przez

ramię i z ulgš zauważył, że Ryan nadal stoi przy drzwiach restauracji. Był

pewien, że przyjaciel mu nie odmówi. - Pan Colby będzie mógł pani pomóc. Napijmy

się herbaty i porozmawiajmy z nim.

Powiedziała coœ do dziadka po rosyjsku. Gabe nauczył się kilku rosyjskich słów,

ale nic z tego nie zrozumiał. Dziadek skinšł głowš, wydawało się, że wyraża

zgodę na jego propozycję.

- Napijemy się herbaty i porozmawiamy z panem Colbym - powiedziała.

- Œwietnie.

Gabe poprowadził ich do drzwi, przy których stał Ryan. Przywitali się i weszli

do œrodka. Restauracja była hałaœliwa, słychać było brzęk talerzy, zamówienia

wykrzykiwane przez kelnerów do kucharza oraz bezustanny gwar głosów. Gabe

poprowadził Nadię do wolnego miejsca przy końcu długiego stołu i czekał, aż

usiadła na ławce i ułożyła swoje długie spódnice, potem usadowił się obok niej.

Ryan i dziadek usiedli naprzeciwko, a siedmioletnia Ewa między nimi.

Gabe wytłumaczył Ryanowi problem Tarakanowów. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że

bony Kompanii sš tak samo bezwartoœciowe jak pienišdze amerykańskich

konfederatów z Południa, zwrócił się po cichu z proœbš do swojego przyjaciela,

żeby był hojny przy wymianie. Ryan dał więc za dwucalowe kwadraty pergaminu

odpowiednio większš sumę pieniędzy.

- Czy nie mówiłem, że nie było się czym kłopotać? - Gabe patrzył, jak Nadia

zdejmuje lamowany futrem kaptur. Każdy jej ruch i gest był dla niego pełen

wdzięku.

- Nie wiem, jak mam panu dziękować.

- Proszę mi wybaczyć mojš œmiałoœć, panno Tarakanowa - Gabe mówił ze swadš

chorego z miłoœci łabędzia i Ryan zakrył usta, żeby ukryć uœmiech - ale pani

przypomina mi rosyjskš księżniczkę.

374 Janet Dailey

- Ja wiem wszystko o księżniczkach - wtršciła Ewa. - My mieliœmy nie tylko

księżnę Marię. Anna, ze szczepu Kenai, która była matkš dzieci Baranowa, została

rosyjskš księżnš.

- Chcesz powiedzieć, że ona była indiańskš księżniczkš - poprawił jš Ryan,

pobłażliwie traktujšc tę dziecinnš próbę włšczenia się do konwersacji dorosłych.

- Nie - potrzšsnęła głowš gwałtownie zaprzeczajšc. - Car uczynił jš prawdziwš

rosyjskš księżnš. Miała na imię Anna. Dziadek mi o tym powiedział. Prawda

dziadku?

- Tak. Dożyła póŸnego wieku - potwierdził Wilk Tarakanow.

- Czy chce pan powiedzieć, że Rosjanie rzeczywiœcie dali arystokratyczny tytuł

Indiance? - Gabe patrzył z powštpiewaniem.

- Tak. Carowie rosyjscy nadawali tytuły i przywileje szlacheckie niektórym

osobom innej rasy spoœród podbitych narodów. Taki był zwyczaj - powiedziała

Nadia, a Ryan zauważył, jak niezręcznie się poczuła, kiedy podjęto ten temat.

- Robienie księżnej ze zwykłej dzikuski jest według mnie zbyt szerokim

pojmowaniem tego zwyczaju - stwierdził Gabe. - Ale to tylko pokazuje, że tytuły

nie majš znaczenia i obnaża niekompetencje monarchii. W demokracji można się

wybić dzięki talentom lub inteligencji, a nie kaprysom jakiegoœ króla.

- Córka księżnej Anny i Baranowa wyszła za mšż za jednego z zarzšdców

rosyjskich terytoriów Ameryki. - Ewa nie zwróciła uwagi na krytyczny komentarz

Gabe'a. Ale tematem tym interesowali się doroœli, więc miała zamiar go rozwijać.

- Jeden z waszych zarzšdców ożenił się z kobietš półkrwi? - Gabe zmarszczył się

i potrzšsnšł głowš. - Myœlę, że nie było tu wystarczajšco wiele przyzwoitych

kobiet, jak to bywa na wszystkich terenach przygranicznych.

- Dziadek opowiadał Ewie wiele historii z dawnych czasów - tłumaczyła Nadia. -

Ona spędza z nim teraz całe popołudnia, ponieważ szkoła jest zamknięta. Staram

się dużo z niš przebywać i uczyć jš różnych rzeczy, które poznałam w szkole lady

Etolin. Jest to trudne bez podręczników historii i geografii, ale ona daje sobie

dobrze radę z językami i ręcznymi robótkami.

- Nie będzie się pani długo martwić sprawš jej wykształcenia, panno Tarakanowa.

Wkrótce będzie szkoła. Jest już szkolny komitet. Załatwiamy

Alaska 375

teraz sprawę zatrudnienia nauczyciela - zapewnił jš Gabe. - Wkrótce zobaczy pani

nowš Sitkę, amerykańskš Sitkę.

- Widziałem już tę nowš Sitkę - wtršcił sucho Wilk Tarakanow. Ryan patrzył na

niego ciekawie.

- Coœ w pana głosie mówi mi, że nie podobajš się panu te zmiany. Stary człowiek

wzruszył ramionami.

- Być może te zmiany sš dla nas za szybkie. Do tej pory nasze życie było

ustabilizowane. Każdego dnia wiedzieliœmy, czego oczekiwać. Teraz wszystko jest

inne. Nasze tempo było powolne, a wy wszyscy Amerykanie spieszycie się,

spieszycie się wszędzie. To nas peszy.

- Jesteœcie przyzwyczajeni do rzšdów autokratycznych, gdzie prawie każdy aspekt

waszego życia był kontrolowany przez władzę. Przystosowanie się zajmie trochę

czasu - powiedział Gabe. - Ale wkrótce zobaczycie, że demokracja jest o wiele

lepsza. Jesteœcie teraz panami samych siebie. Nikt wam nie mówi, co macie robić.

- Właœnie tak jest. Kiedyœ musieliœmy kupować wszystkie towary od Kompanii po

cenach przez niš ustalonych, ale również dostawaliœmy tyle ryb, ile tylko

mogliœmy zjeœć. Kiedyœ mieliœmy szkoły dla naszych dzieci. Mieliœmy lekarzy i

szpital. Musieliœmy codziennie pracować z wyjštkiem niedziel i dni œwištecznych.

- Teraz też to macie. - Gabe patrzył kpišco na starego człowieka.

- Tak. Ale teraz jest Ameryka i musimy płacić za wszystko. Wy nie przyjmujecie

naszych pieniędzy, a my nie mamy pracy.

- Dobrze powiedziane, panie Tarakanow - zaœmiał się Ryan. - Ten amerykański

sposób nazywa się wolnym rynkiem. Każdy może zarobić, ile tylko mu się uda -

wydać tyle, ile chce - i pracować tyle, ile musi. Nie można siedzieć i czekać,

aż ktoœ poda wszystko na talerzu. Trzeba iœć przebojem i wyrwać jak najwięcej

dla siebie. W ten sposób można stać się bogatym.

- Demokracja to coœ więcej niż zyski handlowe - pospieszył z zapewnieniem Gabe.

- To jest bardzo cywilizowany sposób zabezpieczania praw jednostki. Tu na Alasce

mamy okazję polepszenia warunków ekonomicznych i socjalnych każdego mieszkańca.

Któregoœ dnia to terytorium przekształci się w jeden ze stanów. To jest nowy lšd.

Sama nazwa Alaska oznacza „wielkš ziemię". Możemy z niej uczynić największy stan

w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki.

- Ten człowiek, panie Tarakanow, ma nadzieję zostać kiedyœ gubernatorem

376 Janet Dailey

Alaski - Ryan wskazał na Gabe'a. - Mówię to na wszelki wypadek, gdyby sam się

pan nie zorientował po przemowie, jakš teraz wygłosił.

- Czy to możliwe? - zastanawiała się Nadia, patrzšc na Gabe'a ze zdwojonym

zainteresowaniem.

- To jest możliwe. W Ameryce można sprawować każdy urzšd. Mógłbym być nawet

wybrany prezydentem. Mam przyjaciół w Waszyngtonie. - Gabe nieœmiało rozłożył

ręce. - Może za kilka lat mógłbym być mianowany gubernatorem terytorium.

- Myœlę, że byłby pan wspaniałym gubernatorem, panie Blackwood. Mam nadzieję,

że będę na miejscu, kiedy to się stanie - szepnęła Nadia.

- Ja również mam takš nadzieję.

Opuœciła powieki pod jego gorejšcym wzrokiem:

- Wtedy pan o mnie zapomni.

- Nie. Nigdy nie zapomnę mojej rosyjskiej księżniczki. Moim najgłębszym

pragnieniem jest, aby pani była wtedy przy mnie. - To było najbliższe

oœwiadczynom stwierdzenie, jakie wypowiedział w cišgu ostatniego miesišca.

Wiedzšc, że zainteresowanie Gabe'a skupia się wyłšcznie na siedzšcej przy nim

młodej kobiecie, Ryan wdał się w rozmowę z jej dziadkiem, pytajšc go o dawne

czasy. Udawał zainteresowanie, kiwajšc głowš i wtršcajšc od czasu do czasu

„rzeczywiœcie?, niemożliwe!", ale mało zrozumiał z rozwlekłej opowieœci starego

człowieka. Jego angielski miał silny rosyjski akcent.

Kiedy postawiono œniadanie przed Ryanem, Tarakanowie już skończyli pić herbatę.

- Nadio Lwowna, wiem, że nie masz ochoty pozbawiać tego młodego człowieka

swojego towarzystwa, ale twoja mama będzie się martwić, że tak długo nas nie ma,

a ja już wystarczajšco wynudziłem pana Colby'ego moim opowiadaniem - oœwiadczył

dziadek. - Musimy jeszcze zrobić zakupy na targu.

- Dziadek ma rację. Czas iœć - przyznała niechętnie Nadia, wstajšc z ławki.

Ryan uniósł się uprzejmie, Gabe też szybko się poderwał. Zwróciła się do Gabe'a

trzymajšc koszyk w ręku. - Muszę panu podziękować za herbatę.

- Pani uœmiech wystarczy mi za wszelkie podziękowania - powiedział. - Jeœli

pani pozwoli, to odwiedzę paniš dziœ wieczór.

- Pana towarzystwo będzie bardzo mile widziane - skłoniła wdzięcznie głowę, ale

ta formalna odpowiedŸ nie potrafiła zamaskować radosnego wyrazu jej twarzy.

Po wyjœciu Tarakanowów Ryan usiadł do talerza pełnego naleœników

Alaska 377

polanych melasš, podczas gdy Gabe ocišgał się z powrotem na miejsce. Kiedy

brodaty mężczyzna w fartuchu podszedł z dzbankiem kawy, Ryan wycišgnšł swój

cynowy kubek.

- Czy ty jesteœ tym Colbym, właœcicielem „Double Eagle" saloonl - zapytał

mężczyzna.

- Ten sam - przyznał Ryan.

- Jestem górnikiem. Słowo zawodowca - to jest kraj złota. Jak œnieg stopnieje,

wybieram się w góry zobaczyć, gdzie ono się ukrywa. Zabijam czas pracujšc w tej

knajpie przez zimę i zbieram sprzęt. Nie myœl, że jestem chciwy. Gdybym miał

wspólnika, to hojnie bym się z nim podzielił udziałem w wydobyciu, szczególnie

gdyby był kimœ takim jak pan, panie Colby.

- Nie wyrzucam pieniędzy na popieranie poszukiwaczy. - Chociaż był graczem,

Ryan uważał ten interes za zbyt ryzykowny.

- Jestem doœwiadczonym górnikiem - zaprotestował mężczyzna.

- Nie jestem zainteresowany. - Ryan postawił kubek na stole, wzišł widelec i

zaczšł jeœć.

- Kiedy odkryję żyłę, zapamięta pan ten dzień i będzie sobie pluł w brodę, że

stracił pan takš szansę. - Poszukiwacz odszedł od stołu.

- Wszyscy uganiajš się za bogactwem - powiedział Gabe potrzšsajšc głowš.

- Mówisz o tym jak o przestępstwie, prawniku. - Ryan nadal jadł naleœniki.

- Każdy tylko patrzy, jaki zysk może mieć z tego terytorium. Nie zdajš sobie

sprawy, jakie istniejš możliwoœci - ile tu można zbudować. Sš ważniejsze rzeczy

w życiu od zysków. - Siedział zgarbiony nad swojš kawš, ze zmartwionym wyrazem

twarzy.

- Na pewno nie jesteœ oszustem, zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie jesteœ

głupcem.

- Dlaczego to mówisz? - spytał Gabe.

- Ile już miałeœ ofert kupna twojego biura na Lincoln Street?

- Kilka.

- I każda lepsza od poprzedniej.

- Tak, ale ja mam tam biuro i œpię w pokoju na zapleczu. Tyœ mnie namawiał,

żeby to kupić. Mówiłeœ, że to jest idealny punkt.

- Ponieważ dom wychodzšcy na głównš ulicę w mieœcie powinien wzrastać w cenie.

Ceny poszły w górę, a ty pomyœl o opuszczeniu go, zanim ceny spadnš.

- Nie kupiłem go po to, żeby sprzedawać.

- A więc jesteœ głupcem. - Ryan skrzywił się z obrzydzeniem.

378 Janet Dailey

- Dlaczego chcšc zachować dom jestem głupcem? - zaatakował Gabe. Ryan pochylił

się do przodu.

- To miejsce rozwija się teraz bardzo szybko, ale to nie będzie długo trwało.

Jedna z dwóch rzeczy musi się wydarzyć. Albo pozostanie na tym poziomie, albo

pójdzie w dół. Po co ryzykować? Zarabiaj pienišdze, kiedy nadarza się okazja.

- Myœlę, że ty to robisz. - Gabe z trudem hamował gniew.

- Masz cholernš rację. Mam zamiar zbić fortunę i wynieœć się stšd w diabły.

Jeœli chcesz zostać - to twoja sprawa. Ale posłuchaj mojej rady i zrób pienišdze,

póki jeszcze da się je zrobić. Możesz przy tym nadal być filantropem i pomagać

bezpłatnie tym skwaterom, uganiajšcym się za urzędowym potwierdzeniem prawa do

własnoœci!

- To nie byli skwaterzy, bezprawnie zajmujšcy działki. To byli legalni osadnicy.

Temu miastu przydałoby się mniej ludzi, którzy myœlš tylko o wzbogaceniu się, a

więcej bogobojnych rodzin, jak rodzina Johnsonów czy Tarakanowów.

- Tarakanowów? - Ryan podniósł brwi ze zdziwieniem.

- Tak, Tarakanowów. - Gabe zaczerwienił się ze złoœci. - Pewnie myœlisz, że

ojciec Nadii też jest głupcem, ponieważ nie podpisuje się pod twojš szczególnš

odmianš agresywnego komercjalizmu.

- Wcale nie - odpowiedział Ryan, bioršc następnš porcję naleœników na widelec.

- Ja też bym powiedział, że nie. Trzeba tylko popatrzeć na starego pana

Tarakanowa, żeby się zorientować, że pochodzi z dobrej, zdrowej rodziny. Jego

dumne słowiańskie rysy œwiadczš o tym.

Ryan zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. Chciał poprawić oczywistš pomyłkę

Gabe'a co do pochodzenia Wilka Tarakanowa. Niebieskie oczy mogły być rosyjskie,

ale jego rysy mówiły o tym, że jest mieszańcem. Włożył widelec do ust, decydujšc

się na milczenie; jeœli Blackwood chciał wierzyć, że Tarakanowowie byli pełnej

krwi Rosjanami, to jego sprawa. Już przedtem starał się mu pomóc, ale było

widoczne, że Gabe tego nie doceniał. A Ryan nie miał nic do zyskania wyjaœniajšc

mu tę sprawę.

Był rozbawiony zaœlepieniem Blackwooda, jeœli chodziło o tę Nadię. Widział tylko

to, co chciał widzieć, i nic więcej. Ten facet był marzycielem, Ryan zastanawiał

się, czy to nie gorsze niż być głupcem. Rzeczywistoœć miała swoje sposoby na

burzenie marzeń.

Alaska

379

Nadia nachylała się nad lustrem oœwietlonym wysokim płomieniem lampy,

sprawdzajšc, czy wszystko jest w porzšdku z jej twarzš. Poœliniła koniuszki

palców i przesunęła nimi po swoich złocistobršzowych włosach, przygładzajšc je.

Ale nadal nie była zadowolona ze swojego wyglšdu. Tak bardzo chciała pięknie

wyglšdać, kiedy przyjdzie Gabe Blackwood. Sama myœl o nim przyprawiała jš o

podniecenie i szybsze bicie serca.

Całe popołudnie zastanawiała się nad tym, że mógłby być gubernatorem i starała

się wyobrazić siebie jako jego żonę, jako gospodynię obiadów i przyjęć, na wzór

księżnej Marii.

Ta perspektywa fascynowała jš. Pamiętała również, że nazwał jš księżniczkš i

powiedział, że chciałby, żeby była przy nim.

Przekonana, że zdobywa się na coœ niesłychanie odważnego, wyjęła z szuflady małe

drewniane pudełko i wyjęła z niego woreczek ze skrawkiem wełny nasšczonym

mieszankš kredy i bieli ołowianej. Pudrowała sobie twarz tym „hiszpańskim

papierem", używajšc go ostrożnie, żeby to nie było zbyt widoczne.

- Co robisz?

Nadia podskoczyła i szybko opuœciła rękę, starajšc się ukryć kawałek zabielonego

materiału, ale smuga pudru została w powietrzu. Uspokoiła się widzšc swojš

siostrę.

- Nie powinnaœ tak się zakradać, Ewo. Przestraszyłaœ mnie. - Starała się szybko

włożyć hiszpański papierek do woreczka.

- Co tam masz? - Ewa rozejrzała się ciekawie, zanim Nadia zdołała zamknšć

woreczek i głoœno wcišgnęła powietrze. - Pudrowałaœ twarz. Mama mówi, że tylko

niedobre kobiety malujš twarze.

- To nonsens. Ciotka Anastazja pudruje twarz, a nie jest niedobrš kobietš. -

Kiedy Nadia zacišgała sznureczek przy woreczku, wyleciał z niego biały obłoczek.

- Czy to ona ci dała? - Ewa patrzyła szeroko otwartymi oczami.

- Jeœli już musisz wiedzieć, to ona! - Nadia włożyła woreczek do pudełka i

zawahała się, zanim ukryła go w szufladzie. - Nie mów o tym ani słowa mamie. Ona

by nie zrozumiała.

- Czy ja też mogę się upudrować?

- Będziesz mogła, kiedy doroœniesz. - Włożyła pudełko w róg szuflady i po

krótkim wahaniu zwróciła się do siostry. - Kiedy pan Blackwood

380 Janet Dailey

przyjdzie dziœ wieczór, nie chcę, żebyœ choć słowem wspominała o Kołoszach, czy

innych Indianach. Jego nie interesujš twoje głupie historyjki.

- Dlaczego?

- Bo on nie lubi Indian. - Patrzyła na siebie w lustrze i poprawiała szal na

ramionach.

- Czy on ciebie nie lubi?

- Oczywiœcie, że mnie lubi.

. - Ale ty jesteœ po częœci Indiankš, tak jak ja.

Nadia odskoczyła od lustra i złapała Ewę za ramiona, a schylajšc się spojrzała

jej w oczy.

- Jestem Rosjankš. Ty też.

- Ale dziadek mówi... - Ewa wyrywała się.

- Nie obchodzi mnie, co mówi dziadek - powiedziała ze złoœciš Nadia. - On jest

stary i sam nie wie co mówi. Indianie to ci krajowcy, którzy mieszkajš w Ranche.

Oni nie wierzš w Boga i nie umiejš czytać ani pisać. W ich domach nie ma mebli.

Nie majš łóżek, œpiš na podłodze jak zwierzęta. My nie jesteœmy Indianami i

żebyœ mi więcej o tym nie wspominała!

- Przepraszam - schyliła głowę Ewa.

- Nadia! - Widzšc matkę w drzwiach puœciła Ewę i szybko wyprostowała się. -

Przyszedł pan Blackwood. Chce się z tobš widzieć.

Przez chwilę patrzyła, jak jej matka uœmiecha się z lekka kpišco i poczuła ucisk

w żołšdku. Rzuciła się z powrotem do lustra.

- Czy ładnie wyglšdam?

- Jestem pewna, że pan Blackwood będzie myœlał, że jesteœ piękna. ChodŸ. On

czeka.

Kiedy matka wyszła, Nadia zwróciła się do młodszej siostry:

- Pamiętaj, co powiedziałam.

Potem wybiegła przygryzajšc wargi, żeby wydawały się bardziej czerwone.

?

Marcowy wiatr wył wokół drewnianego domu usiłujšc wedrzeć się do œrodka przez

każdš szczelinę. Ciężkie chmury zasłaniały niebo i mimo wczesnego popołudnia

trzeba było zapalić lampy olejowe. Ich żółty płomień rzucał na szyby bursztynowe

œwiatło.

Płonšcy ogień na kominku w salonie rozsiewał ciepło po całym pomieszczeniu.

Usadowiony na krzeœle blisko ognia Wilk patrzył na zgromadzonych w pokoju swoich

synów i ich rodziny - siedzšcych, stojšcych, z dziećmi na kolanach. Brakowało

tylko córki Anastazji, która odpłynęła do Rosji już w grudniu wraz ze swoim

mężem.

Znowu odezwała się w nim potrzeba rodzinnej więzi. Był Tarakanowem. Był częœciš

tej licznej rodziny, a jego siła pochodziła właœnie od niej. Przypomniał sobie

głos z przeszłoœci.

- Oni zawsze odjeżdżajš. - Wyszeptał słowa tak często powtarzane przez Taszę.

- Co mówiłeœ, papo? - Pytanie Stanisława rozwiało te wzruszajšce wspomnienia.

- Nic. - Potrzšsnšł głowš starajšc się otrzšsnšć z melancholii i wstał.

- Twoje nowiny napawajš mnie smutkiem, Stanisławie Wasiliewiczu.

- Ja również podjšłem tę decyzję ze smutkiem. Nie będę stšd wyjeżdżał razem z

mojš rodzinš w radosnym nastroju. Ale wiem, że nie chcę tu zostać

- stwierdził jego syn. - Pod rzšdami Amerykanów nie ma tutaj porzšdku. Już dwa

razy moja żona była napastowana na ulicy przez pijanych żołnierzy amerykańskich.

Czy ktokolwiek stara się temu zapobiec? Nie. Kiedy żołnierze nie sš na służbie -

pijš. Nikt ich nie kontroluje. Skargi kierowane do ich

382 Janet Dailey

generała nie odnoszš skutku. On ich upomina, ale nie podejmuje żadnych działań,

żeby zaprowadzić porzšdek. Mówi, że sprzedaż alkoholu jest legalna, a tylko jego

import jest zabroniony. Nasze kobiety nie mogš już bezpiecznie chodzić po

ulicach.

- Podjšłeœ ważnš decyzję - westchnšł ciężko Wilk. - Nigdy mi przedtem ani

słowem o tym nie wspominałeœ.

- Bo wcišż mówiłeœ, że tutaj pozostaniesz - przypomniał mu Stanisław. Wilk

patrzył na obu synów. Obaj milczeli. Obaj siedzieli ze spuszczonymi

głowami.

- Lew, czy ty wiedziałeœ o tym? - Lew skinšł potwierdzajšco, a Stanisław

wpatrywał się w swoje zaciœnięte dłonie.

Nie byłoby przedtem możliwe, żeby jakakolwiek decyzja dotyczšca rodziny została

powzięta bez konsultacji z nim, głowš rodziny, ale Wilk zdawał sobie sprawę, że

przybycie Amerykanów i propagowana przez nich zasada osobistej wolnoœci zmieniła

nawet i to.

- Papo- Stanisław jeszcze mocniej zacisnšł dłonie. - Powiedzieliœmy, że

zaczekamy i zobaczymy, jak tu będzie z Amerykanami. Ale tutaj nie można mieszkać

i nie można prawdziwie opiekować się rodzinš. Ceny, które ustalili Amerykanie,

sš wysokie. Pracownicy w moim sklepie, nawet Aleuci, żšdajš, żebym im płacił

pięć dolarów dziennie w jankeskim złocie. To jest zbyt wiele. Ja nie mogę im

tego zapewnić, gdyż nie zdołam wtedy utrzymać mojej rodziny. Muszę myœleć o niej.

- Prosił Wilka o wyrozumiałoœć. - Wiesz, jak to jest z mojš żonš, w jaki sposób

traktujš jš Amerykanie, jak

jš wyzywajš.

To był cios dla Wilka. Tak mało miał już do powiedzenia. Sięgnšł do kieszeni po

fajkę, szukajšc w niej uspokojenia i starajšc się zatuszować zaskoczenie, ale

ręka mu drżała.

- Więc odjeżdżacie - wyszeptał.

- Tak. W przyszłym tygodniu odpływa statek do Rosji.

Szczególnie bolesna była œwiadomoœć, że Stanisław od tak dawna nosił się z tš

decyzjš, a on przez cały ten czas nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia

jego syn był tutaj nieszczęœliwy.

- A ty, Lew - Wilk spojrzał na swojego najstarszego syna - czy też mnie

opuœcisz? Nadia wydała okrzyk protestu i uklękła przy krzeœle Lwa.

- Papo, nie możesz mieć takich zamiarów. Ja chcę tu zostać.

Alaska

383

Prawie w tym samym momencie oœmioletnia Ewa skoczyła na kolana Wilka, trzymajšc

się go kurczowo i płaczšc.

- Ja nie chcę cię opuœcić.

Wzruszenie złapało go za gardło, kiedy głaskał przytulonš do siebie główkę.

- Nie chcę, żebyœ odjechała, mój skarbie.

- Nie obawiajcie się - zapewnił wszystkich Lew. - Nie wyjedziemy. Zostaniemy

tutaj.

- Ja też - powiedział Dymitr, syn Stanisława.

Łzy zakręciły się w oczach Wilka, więc pocišgnšł nosem; nie chciał się odzywać,

bo głos by mu się łamał. Kiedy uwagę rodziny odwróciło stukanie do drzwi, Wilk

skorzystał z okazji, żeby ukradkiem wytrzeć sobie oczy.

Frontowe drzwi otworzyły się i wiatr z łoskotem wpadł do pokoju, a wraz z nim

Gabe Blackwood otrzepujšcy œnieg z butów. Nos i policzki miał zaczerwienione z

zimna.

- Dzień dobry. - Œcišgnšł futrzanš czapę ze swoich płowych włosów uœmiechajšc

się szeroko do wszystkich.

Otrzšsnšwszy się ze zdumienia, Nadia wstała i podeszła, żeby go przywitać.

- Panie Blackwood, prosimy. - Ale jej pozdrowienie nie było tak ciepłe jak

zazwyczaj. Była œwiadoma obecnoœci innych członków rodziny w pokoju oraz powodu,

dla którego się zgromadzili.

- Wybaczcie, jeœli wam przeszkodziłem. Mogę przyjœć innym razem - powiedział

niepewnie Gabe.

Nadia spojrzała na dziadka, majšc nadzieję, że poprosi goœcia o pozostanie.

Skinšł głowš.

- Proszę, niech pan wejdzie, panie Blackwood.

Kiedy Gabe rozpinał swój podbity futrem płaszcz, Wilk Tarakanow powiedział:

- Pan Blackwood na pewno zmarzł, weż go do kuchni i zrób herbaty.

- Z przyjemnoœciš się napiję, panie Tarakanow. Dziękuję.

Chociaż Nadia zauważyła, jak szybko Gabe umiał skorzystać z okazji, żeby zostać

z niš sam, była zbyt zmartwiona tematem rodzinnych rozmów, by jej to sprawiło

przyjemnoœć. Usłyszała nutę żalu w głosie Lwa, kiedy wyrażał zgodę na pozostanie

na wyspie. Podejrzewała, że zdecydował tak nie z własnej woli, ale z poczucia

obowišzku, aby zapewnić opiekę ojcu.

W kuchni zajęła się samowarem. Kiedy brała imbryczek z kredensu, zatrzymała rękę

na drzwiczkach z drewna cedrowego. Wuj Stanisław zrobił ten kredens dla jej

dziadka.

384 Janet Dailey

- Coœ paniš gnębi, prawda?

Nadia odwróciła się i uœmiechnęła blado, żeby ukryć przed mm swoje

zmartwienie.

- Nie, tylko u dziadka nie ma cukru do herbaty, używa tylko miodu do słodzenia.

- Sięgnęła po mały garnuszek, stojšcy na półce w kredensie.

- Coœ jest nie w porzšdku. Wyczułem to od razu, jak wszedłem. Pani rodzina

wyglšda na zatroskanš. Czy sš jakieœ złe wiadomoœci?

- Tak... Nie... Mój wuj zdecydował się wyjechać z Sitki - wyznała wreszcie z

oczami wbitymi w garnuszek z miodem, który postawiła na blacie. - Zabiera swojš

rodzinę do Rosji. Mówiš, że za wielki tu panuje bałagan, żeby mogli to wytrzymać.

- Ależ wszystko się zmieni. To jest tylko okres przejœciowy. Przyznaję, że

żołnierze z fortu sš niezdyscyplinowani, pijš i hulajš poza służbš, ale to nie

będzie długo trwało. Chyba nie oceniajš wszystkich Amerykanów na podstawie złego

zachowania tych nielicznych?

- Nie wiem.

Obrócił jš do siebie, ręce miał wcišż zimne. Miał poważny wyraz twarzy.

- Nie przeczę, że teraz na Sitce sš nieprzyjemne stosunki, ale to wszystko się

zmieni, kiedy tylko Kongres nada Alasce status samorzšdnego terytorium. Nie

będzie wtedy panowania wojska. Będziemy mieli rzšd terytorialny, a żołnierze

odejdš stšd. Będziemy mieli własne sšdownictwo, co umożliwi karanie winnych.

Teraz element kryminalny nie zwraca uwagi na nasze rozporzšdzenia, bo wie, że

nie możemy ich egzekwować. Ale to nie potrwa długo. Nasze miasto będzie

przyzwoite, prawo przestrzegane, a ludzie będš mogli zakładać rodziny i

spokojnie spoglšdać w przyszłoœć.

Nadia prawie nie słuchała tej przemowy. Patrzyła na jego twarz, inteligentne

wysokie czoło, silnie zarysowane koœci policzkowe uwydatnione przez długie

bokobrody. Słabo zarysowana broda była w jej oczach niewielkim mankamentem.

Myœlała ze strachem, że mogłaby go nigdy więcej nie zobaczyć, gdyby jej ojciec

również zdecydował się wyjechać.

- Papa mówi, że nie wyjedzie, ale ja wiem, że to tylko ze względu na dziadka.

Dziadek jest stary. Martwię się, że gdyby umarł, to papa nie miałby już powodu,

żeby tu zostać. Gdyby tak się zdarzyło, Gabe, to nie wiedziałabym, co zrobić. Ja

nie chcę wyjechać. - Chociaż zdobyła się na odwagę nazwania go po imieniu, nie

odważyła się jednak powiedzieć, że właœnie jego nie chce zostawić.

Alaska 385

- Pani nie może wyjechać. - Wydawał się zaskoczony tš możliwoœciš. Jego palce

zacisnęły się na jej ramionach, jakby chciał jej przeszkodzić w odejœciu.

- Jeœli moi rodzice będš wyjeżdżać, nie będę miała wyboru. Nie mogę zostać tu

sama. - Możliwoœć rozstania z nim sprawiała jej tyle bólu, jak gdyby to miało

nastšpić zaraz. - Będę tęskniła za panem.

- Nie. Ja nie pozwolę, żeby tak się stało. - Zarażony jej strachem wzišł jš w

ramiona i trzymał blisko siebie, przyciskajšc wargi do jej włosów. - Nie puszczę

cię, Nadia - szepnšł. - Jesteœ mojš księżniczkš.

Jego żarliwy głos przejšł jš dreszczem. Jednak chwila ta była zatruta goryczš,

ponieważ zastanawiała się, czy ich pierwszy uœcisk nie będzie ostatnim. Zamknęła

oczy, żeby zapamiętać, jak obejmowały jš jego ręce, zapach tweedowej marynarki i

jej szorstkš fakturę przy swoim policzku. Chciała zabrać to wspomnienie ze sobš

i zachować na przyszłoœć.

- Chciałabym, żeby pan coœ zrobił, trzeba coœ powiedzieć papie, żeby nie

nastšpiła ta okropna rzecz - powiedziała.

- Mógłbym coœ zrobić. - W głosie jego było tyle pewnoœci siebie, że Nadia

podniosła głowę, aby na niego popatrzeć.

- Mógłbym go prosić o pozwolenie poœlubienia pani. To znaczy... jeœli pani chce

zostać mojš żonš. - Jego palce dotknęły pieszczotliwie jej policzka, kiedy

patrzył na niš z uwielbieniem.

Rozchyliła wargi, ale nie wydobyła z siebie żadnego dŸwięku. Niedowierzanie nie

pozwoliło jej wyrazić radoœci.

- Tego pragnšłem od pierwszego dnia, kiedy spotkaliœmy się przed sklepem pani

dziadka.

- Ja też, bardziej niż czegokolwiek na œwiecie.

- Pani nie wie, jak mnie tym uszczęœliwia - wyszeptał dotykajšc jej policzka. -

Kocham cię, Nadia - moja księżniczko.

- A ja kocham ciebie.

Kiedy jš całował, Nadia była pewna, że umiera i zaraz będzie w niebie, które

opisywali księża. Z pewnoœciš nic nie mogło dorównać temu cudownemu uczuciu,

jakie w tej chwili było jej udziałem.

- Nasze małżeństwo będzie symbolem dla każdego na Alasce. Zwišzek pomiędzy

starym i nowym. Ty i ja pokażemy Rosjanom i Amerykanom, jak można żyć i pracować

razem dla lepszej przyszłoœci.

- Tak. - Nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił, ale to brzmiało

386 Janet Dailey

poważnie. Wszystko, co on mówił, zawsze brzmiało poważnie i uroczyœcie. Była

przekonana, że właœnie dlatego będzie kiedyœ gubernatorem, a ona jego żonš. Ta

myœl przyprawiała jš o zawrót głowy. Ale to nie zdarzy się tak szybko, jakby

tego chciała. - Jestem tak szczęœliwa, że aż się boję, czy coœ nam nie stanie na

przeszkodzie. Gabe, kiedy będziesz prosił mojego ojca o zgodę?

- Poszedłbym do niego w tej chwili, ale z tego, co mówiłaœ, wynika, że nie jest

to odpowiedni moment. - Puœcił jš z objęć i cofnšł się o krok, aby inni nie

dostrzegli ich poufałoœci. Nadia była dumna, że jak prawdziwy dżentelmen zawsze

dbał o jej reputację. Sprawiało jej przyjemnoœć, że nie wykorzystywał sytuacji i

nigdy nie zachowywał się w sposób, który mógłby jš skompromitować. - Przyjdę do

waszego domu wieczorem, kiedy będę mógł porozmawiać z twoim ojcem na osobnoœci.

- On wyrazi zgodę. Wiem, że tak - stwierdziła.

Kiedy szykowała herbatę, zdała sobie sprawę, że wkrótce będzie robić dla niego

wiele rzeczy w ich wspólnym domu, jako jego żona.

Kwietniowy deszcz bębnił o szyby, gdy Nadia ubrana w tradycyjny strój œlubny,

haftowanš suknię i nakrycie głowy, klęczała przy krzeœle swojego ojca proszšc,

żeby jej wybaczył wszystkie przewinienia. Wilk stał z boku obserwujšc rytuał,

który zawsze odbywał się w domu panny młodej przed ceremoniš œlubu. Ciężko mu

było na sercu z powodu nieobecnoœci tak wielu członków rodziny.

Kiedy Lew wręczał córce chleb i sól, Ewa pocišgnęła Wilka za rękę. Pochylił się,

żeby dosłyszeć jej szept.

- Dlaczego papa to robi?

- Żeby Nadia wiedziała, że on nigdy nie pozwoli, aby była głodna, chociaż już

nie będzie mieszkać w jego domu.

Jej przyszły mšż, Gabe Blackwood, klęczał przy Nadii. Uroczyœcie wręczyła mu

mały bicz ze splecionych włosów.

- Zrobiła to z własnych włosów - Ewa poinformowała Wilka. - Obcięła pasmo

włosów wczoraj wieczorem. Widziałam, jak je plotła. Dlaczego ona mu to daje? Czy

on jš będzie tym bił?

Wilk potrzšsnšł głowš i szepnšł:

- To jest znak, że poddaje się jego władzy. Teraz cicho - upomniał Ewę i

pochylił głowę, kiedy Lew zaczšł odczytywać modlitwy.

Alaska

387

Modlitwš zakończono tradycyjnš ceremonię w domu rodziców panny młodej. Nadszedł

czas na przejœcie długiej drogi do Soboru Œwiętego Michaiła. Pan młody pomógł

Nadii włożyć długi burnus, który miał chronić jej suknię od deszczu. Kiedy

wychodzili z domu, każde z nich niosło parasol.

Reszta rodziny szła za nimi. Lew Tarakanow zostawił drzwi domu otwarte, w

symbolicznym geœcie -jego dom miał być zawsze otwarty dla córki, gdyby mšż

okazał się dla niej niedobry.

W pewnym momencie zauważyła to Ewa. Puœciła rękę dziadka i pobiegła z powrotem

do domu. Kiedy udało jej się zamknšć drzwi, wróciła do dziadka i wzięła go za

rękę.

- Papa zapomniał zamknšć drzwi, a przecież deszcz pada. Czy nie będzie

zadowolony, że ja to zauważyłam? - Dumna z siebie uœmiechnęła się do Wilka.

Zaczšł jej tłumaczyć przyczynę pozostawienia otwartych drzwi, potem zawahał się.

Walenie deszczu w jego parasol w pełni usprawiedliwiało uczynek Ewy, a w końcu

otwarte drzwi były tylko symbolem.

- ChodŸ - uœmiechnšł się do wnuczki. - Musimy dogonić twoich rodziców i Dymitra,

inaczej spóŸnimy się na œlub.

/j okna swojego baru Ryan obserwował orszak œlubny zmierzajšcy w kierunku soboru.

Nie zaproszono go na tę ceremonię, czemu wcale się nie dziwił. Jego drogi

rozeszły się kilka miesięcy temu z drogami idealisty, Gabe'a Blackwooda.

Ryana znudziły stałe pouczania cnotliwego, zawsze majšcego słusznoœć prawnika,

dotyczšce fatalnego wpływu jego baru na rozwijajšce się miasto Sitka. Blackwood

czynił go odpowiedzialnym za pijaków na ulicach. Wielokrotnie oskarżał go o

łamanie prawa przez nielegalny import alkoholu i nalegał, żeby Ryan, dla dobra

społecznoœci, zaprzestał tego procederu i w ten sposób dał przykład innym

właœcicielom barów.

Ryan wyœmiewał się z tych nierealnych pomysłów.

- Inni będš się cieszyć, kiedy zamknę interes, a będš się też nieŸle œmiać z

mojej głupoty - powiedział mu. - Jeœli nie ja będę sprzedawał, to będzie robił

to ktoœ inny. Możesz ustanawiać przepisy, jakie chcesz, ale mężczyŸni i tak będš

mieli swój alkohol. Zamiast mówić to do mnie, spotkaj się z generałem Davisem.

On ma tutaj wyłšcznš władzę. A kiedy będziesz się z nim widział, zapytaj, czy ta

whisky z Tennessee, którš ostatnio mu posłałem, była dobra.

388 Janet Dailey

- Ty i tacy jak ty niszczš to miasto. Przez was wyjeżdżajš stšd przyzwoici

ludzie.

- Jak na przykład Rosjanie. Ty jesteœ głupcem, Gabe - powiedział Ryan z

obrzydzeniem. - Generał i jego żołnierze cholernie dobrze wiedzš, co jest w tych

skrzynkach sprowadzanych do barów w mieœcie, i przymykajš na to oko. To jest

miasto wojskowych, a żołnierz musi mieć swojš szklaneczkę rumu. Miej pretensję

do Davisa albo do Kongresu o to, co się dzieje na ulicach, ale nie do mnie, że

zarobię dolara dostarczajšc towar, na który jest popyt.

- Ale to jest nielegalne - protestował Gabe.

- A więc znajdŸ kogoœ, kto będzie egzekwował twoje cholerne prawo. Jesteœ

idiotš, jeœli myœlisz, że wyrzeknę się fortuny, żeby podporzšdkować się temu

prawu!

W tym momencie Gabe stracił panowanie nad sobš i zaatakował, rzucajšc się na

niego jak rozjuszony byk. Ryan potarł szczękę, przypominajšc sobie, jak Gabe go

wtedy uderzył. Barman Lyle odcišgnšł Gabe'a. Prawnik miał niewštpliwie

choleryczny temperament.

Po tym incydencie ich przyjacielskie stosunki ustały i dla Ryana nie było to

niespodziankš. Z przybyciem pierwszej fali nowych osadników Gabe zaczšł

nawišzywać stosunki z poważnymi kupcami oraz właœcicielami nieruchomoœci i bywał

nawet zażenowany, kiedy widziano go z Ryanem, który nie był odpowiednim

towarzystwem dla człowieka o ambicjach politycznych.

Ryan uœmiechnšł się dó siebie. To przecież pienišdze kupowały głosy wyborców.

Bez pieniędzy cała dobra wola Gabe'a Blackwooda i jego wysokie ideały nie

znaczyły nic.

- Czy nie przestaje padać? - Barman, Lyle Saunders, podszedł do okna i złożył

ręce na swoim wystajšcym brzuchu. Jego ciemne włosy były posmarowane tłuszczem i

rozdzielone przedziałkiem. Obfite bokobrody uwydatniały pulchnoœć twarzy.

- Nie wyglšda na to - odpowiedział Ryan.

- A tu idzie Blackwood i panna młoda - zauważył barman. - Był pan kiedyœ na

takim prawosławnym œlubie? - spytał.

-Nie.

- To sš okropnie długie ceremonie. Ci chłopcy od ołtarza, czy jak tam się ich

nazywa, będš mieli pełno stearyny na swoich ubiorach, zanim zakończy się

trzymanie koron nad nowożeńcami. - Patrzył na orszak przez chwilę,

Alaska

389

potem wskazał grubym palcem grupę członków rodziny. - Niech pan patrzy na tego

młodego faceta. Jeœli nadal szuka pan kogoœ, kto zna te wody, on może być dobry

dla pana. Urodzony i wychowany tutaj - o ile wiem. Wyszkolony na nawigatora.

Umie również mówić tym indiańskim bełkotem. Ryan przyjrzał się bliżej młodemu

Tarakanowowi, idšcemu przed starym mężczyznš i małš dziewczynkš. Wydawało mu się,

że on ma na imię Dymitr.

- Dziękuję, Lyle - powiedział. - Będę go miał na uwadze.

Rozległ się tupot nóg na drewnianym chodniku przed barem. Dwaj żołnierze

przebiegli przy oknie, skuleni przed deszczem. Barman ostatni raz spojrzał na

orszak weselny, potem odwrócił się i potrzšsnšł głowš.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że Blackwood ożeni się z dziewczynš półkrwi -

mruczał sam do siebie.

Ryan wštpił, czy Gabe zdawa} sobie sprawę z tego, że Nadia jest półkrwi Indiankš.

Blackwood traktował to wszystko zbyt powierzchownie. Prędzej czy póŸniej dowie

się o tym fakcie. Ryan nie sšdził, żeby mieszane pochodzenie rodziny Tarakanowów

było ogólnie znane w Sitce, ale wystarczajšco dużo ludzi o tym wiedziało albo

się domyœlało. Może ktoœ powinien był uprzedzić Gabe'a, ale jeœli chodziło o

Ryana, to „niech kupujšcy będzie ostrożny".

Dwóch żołnierzy po służbie weszło do baru, robišc hałas za całe wojsko i tupišc

przy czyszczeniu butów z błota. Ryan odwrócił się do nich i rozpoznał dwóch

stałych goœci, szeregowca Kelly'ego i szeregowca Wheelera. Zdjęli czapki i

otrzšsali je z wody, potem zaczęli wycierać twarze.

Wheeler, niższy i bardziej krępy, z niesfornš szopš słomianych włosów, pokazywał

przez ramię coœ na ulicy.

- Hej, barman, gdzie ci ludzie idš tacy odszykowani? Czy jest jakaœ zabawa, o

której nikt nam nie powiedział?

- To jest œlub.

- O, do diabła. - Wheeler i jego przyjaciel Kelly podeszli do baru. - Nalej nam

tego œwiństwa. - Wheeler rzucił pienišdze, potem oparł się o bar. - Kogo złapano?

- Tego prawnika, Blackwooda. - Lyle postawił dwie szklanki na barze, odkorkował

butelkę whisky i nalał do pełna.

- Czy to nie ten, co latał za rosyjskš dziewuchš?

Nie czekajšc na potwierdzenie, obrócił się do swojego kolegi i podniósł szklankę

jak do toastu.

390 Janet Dailey

- Zazdroszczę mu jak diabli, że będzie jš mógł przelecieć dziœ w nocy.

Widziałeœ jš, Kelly? To ta co ma włosy jak palone złoto, ciemne i błyszczšce.

- Jedyne złoto, jakie mnie interesuje, kryje się w tych górach - stwierdził

ponuro Kelly, potem połknšł tani alkohol ze swojej szklanki. - Będę zadowolony,

kiedy przyjdzie wiosna i zmieni się ta cholerna pogoda. Wtedy wyruszę, żeby

zapolować na tę błyszczšcš żółtš rzecz.

- W tym paskudnym miejscu pogoda nigdy nie będzie lepsza - powiedział z goryczš

Wheeler. - Jak to się stało, że wpakowali nas do tej przez Boga zapomnianej

dziury na końcu œwiata? Nie ma ani jednej cholernej rzeczy, którš mężczyzna

mógłby się zajšć w tym mieœcie poza piciem i chodzeniem na kurwy.

- Wstydziłbyœ się, Nacie Wheeler - Duża Molly wyszła z zaplecza trzymajšc ręce

na biodrach, co uwydatniało jej kształty. - Zawsze mi przysięgałeœ, że to sš

twoje ulubione rozrywki. Teraz widzę, że kłamałeœ.

Przy każdym ruchu spódnica odsłaniała niskie buciki i czarne pończochy.

Ufarbowane na ciemno włosy tworzyły piramidę loczków, zebranych na czubku głowy

i przytrzymywanych jaskrawym hiszpańskim grzebieniem. Ciemno podmalowane oczy

kontrastowały z bielš twarzy, grubo pokrytej toksycznym pudrem, który już

porobił na niej szramy. Plamy różu na policzkach dodawały wulgarnej jaskrawoœci

jej twarzy.

Ale Wheeler nie patrzył ani na jej twarz, ani na nogi.

- Ja nie mówiłem, że tego nie lubię, Duża Molly. Ja tylko mówiłem, że tu nie ma

innego wyboru. - Patrzył na tę górę ciała, która wylewała się przez duży dekolt.

- Zgadzam się z tobš, Nate, być trzeŸwym w tym mieœcie to marny wybór. -

Położyła rękę na ladzie, oparta na niej całym ciałem, ustawiajšc się tak, żeby

miał dobry wglšd w zagłębienie jej dekoltu. - Czy będziesz tutaj stał jak ofiara

losu, Nate, czy postawisz spragnionej kobiecie drinka?

- Daj nam butelkę i jeszcze jednš szklankę. - Wheeler zanurzył rękę w kieszeni

i położył pienišdze na ladzie, potem szturchnšł kolegę. - ChodŸ Kelly, usišdŸmy

przy stole.

Dan Kelly odszedł niechętnie od baru i poszedł za Wheelerem, który złapał

butelkę i szklankę, kierujšc się do jednego ze stołów. Zamiast przenieœć krzesło

na drugš stronę, aby usišœć obok dziewczyny z baru, Kelly postawił swoje krzesło

po przeciwnej stronie.

- Co się stało twojemu koledze, Nate? - Duża Molly przypatrywała się wysokiemu,

szczupłemu żołnierzowi.

Alaska 391

- Nie zwracaj na niego uwagi. On zawsze duma nad tš kopalniš złota, której

jeszcze nie znalazł. Ożywia się dopiero po kilku drinkach. - Wheeler napełnił

szklankę, potem obrócił krzesło i położył rękę na jej ramieniu. - Teraz ty i ja

porozmawiamy.

- Tylko uważaj na tę swojš rękę. Znasz zasady. Żadnych bezpłatnych pieszczot.

- No, Molly - zaprotestował.

- Business is business - przypomniała mu. - Jeœli to ci się nie podoba, wez

butelkę i znajdŸ sobie pijanš squaw z Ranche. Wtedy będziesz miał wszystko za

darmo, razem z chorobš.

- Jesteœ twardš kobietš, Molly.

- Nie, Nate, wiesz, że jestem miękka. Ile razy ostatniej zimy zanurzałeœ się w

mojej miękkoœci?

Ryan zbyt wiele razy widział Molly przy pracy, żeby interesować się tym, jak

zwabia nowego klienta. Podszedł do baru.

- Jestem w biurze na zapleczu, gdybyœ mnie potrzebował, Lyle.

?

Po œlubie państwo Blackwood zajęli dom z niewielkš iloœciš mebli, głównie

używanych. Nadia starała się, jak mogła, żeby stworzyć przyjemnš atmosferę dla

swojego ukochanego męża.

Stale siedziała z igłš w ręku, robišc serwetki, które miały zakryć zniszczonš

powierzchnię stołów ' komód, haftujšc nakrycia na obłupane oparcia sofy i

krzeseł. Ilekroć jednak rozglšdała się po pokoju, widziała, ile jest jeszcze do

zrobienia - nowe firanki do okien, makatki na œciany, dywany na podłogi.

Słyszšc skrzypienie pióra po papierze, Nadia podniosła głowę znad robótki. Gabe

siedział przy stole służšcym mu jako biurko, schylajšc się nad listem, który

pisał w pełnym skupieniu. Gdyby nawet miała poœwięcić na to całe życie, żeby ten

dorn stał się powodem jego dumy, chętnie by to dla niego zrobiła.

Przerwał pisanie, przejechał rękš po włosach, a potem przetarł oczy ruchem

wskazujšcym na zmęczenie. Nadia odłożyła robótkę i przeszła przez pokój,

stšpajšc cicho na palcach, żeby mu nie przeszkadzać stukotem obcasów na gołej

podłodze. W kuchni przygotowała dzbanek herbaty i postawiła go razem z dwiema

filiżankami i garnuszkiem miodu na srebrnej tacy, którš dostała w prezencie

œlubnym od dziadka.

Zaniosła tacę do salonu i postawiła jš na stole, przy którym pracował. Spojrzał

zamyœlony- ze zmarszczonymi brwiami. Ten wyraz twarzy był tak chłopięcy, że

miała ochotę wycišgnšć rękę i odgarnšć mu z czoła zmierzwione

włosy. - Myœlałam, że może będziesz miał ochotę na herbatę - szepnęła.

_ ??? wielkš ochotę - westchnšł i wyprostował się na krzeœle, wyginajšc

plecy i poruszajšc ramionami, żeby rozluŸnić zmęczone mięœnie.

Alaska

393

Nadia nalała herbatę, dodała do niej tyle miodu, ile on lubił, potem przeszła

dokoła stołu, żeby postawić przed nim filiżankę. Objšł jš w pasie i przycišgnšł

do siebie.

- Co piszesz? - Zerknęła ciekawie na papier, prawie cały pokryty jego starannym

pismem.

- List do Kongresu z proœbš o nadanie nam prawa do utworzenia jakiejœ władzy

administracyjnej. Należy ich poinformować o obecnej sytuacji, o istniejšcych tu

możliwoœciach zdrowego rozwoju. Nie można tutaj dalej żyć bez żadnego prawa.

Muszš wprowadzić jakieœ ustawodawstwo, żeby położyć koniec tej bezsensownej

sytuacji - stwierdził.

- Przekonasz ich. - Położyła mu rękę na ramieniu, gestem wyrażajšcym pieszczotę

i zaufanie.

- Ale ze mnie mšż. - Jego uœmiech był nieco smutny. - Ledwie dwa słowa

powiedziałem do ciebie przez cały wieczór. Wkrótce oskarżysz mnie, że cię

zaniedbuję.

- Nigdy. - Poczerwieniała, kiedy jego ręka przesuwała się w kierunku jej piersi.

Łagodnie wysunęła się z jego objęć i powróciła do tacy z herbatš, żeby nalać

sobie filiżankę. Jeszcze nie czuła się swobodnie w sytuacjach małżeńskiej

intymnoœci. Tylko jego pocałunki stale sprawiały jej przyjemnoœć. - Czy ci

mówiłam, że mój kuzyn, Dymitr, znalazł pracę?

- To wspaniała wiadomoœć. Gdzie on pracuje?

- Pan Colby go zatrudnił.

- Colby? Ten łobuz?

Zaszokowana jego nagłym wybuchem gniewu, Nadia wyjškała niepewnie.

- Ja... Ja myœlałam, że on jest twoim przyjacielem.

- On? Nigdy! - Gabe odepchnšł gwałtownie krzesło i zaczšł chodzić po pokoju,

gwałtownie gestykulujšc. - Ten jego bar i jemu podobne sš odpowiedzialne za

połowę zła, które się dzieje w tym mieœcie! To sš domy grzechu i przekupstwa i

dlatego nie powinny mieć zezwolenia na działalnoœć! - Zatrzymał się, mówišc do

niej z gniewem. - Co napadło twojego kuzyna, żeby iœć do pracy w takim miejscu?

On będzie łamał prawo. Walczę, żeby można było żyć przyzwoicie w tym mieœcie, a

w tym samym czasie ktoœ z twojej rodziny dopuszcza się takiej głupoty. Jak to

będzie wyglšdać?

Nadia skuliła się i odsunęła trochę od niego.

- Dymitr nie będzie pracował w barze. On jest nawigatorem - wyjaœniała

niepewnie. - Pan Colby zatrudnił go na swoim statku.

394 Janet Dailey

- Jego statku? Jakim statku? - Cofnšł się. - Co Colby ma zamiar robić ze

statkiem?

Czujšc, że ochłonšł z gniewu, pospieszyła zapewnić go, że jej kuzyn nie będzie

robił nic złego.

- Dymitr powiedział, że pan Colby kupił jednomasztowiec od Kompanii, aby

handlować z wioskami Kołoszy w tym rejonie i zdobywać skóry. To właœnie ma robić

Dymitr. On jest wykwalifikowanym nawigatorem, znajšcym te wody i położenie

poszczególnych wiosek. Ma doœwiadczenie w handlu i bardzo dobrze mówi językiem

Kołoszy.

- Te dzikusy. - Gabe wymówił to przez zaciœnięte zęby, a wargi prawie mu drżały.

- Nikt nie powinien się zbliżać do nich, do ich rzeŸbionych drewnianych bożków

nawet na milę.

- Ich totemy nie sš bożkami. One przedstawiajš historię i legendy ich klanów.

- Skšd o tym wiesz? - zaatakował jš.

- Tak mi mówiono - wyszeptała speszona.

- Cokolwiek to jest, sš to przedmioty pogańskie i powinny być spalone. Żaden

przyzwoity człowiek nie powinien zadawać się z takimi jak oni - czy chodzi o

skóry, czy o coœ innego. Gdyby wojsko było rozsšdne, to zlikwidowałoby ten chlew,

który nazywajš Ranche, razem z jego chorobami i pijaństwem, i wysłałoby tych

wszystkich brudnych Indian na jakšœ odległš wyspę.

Ręka Nadii trzęsła się lekko, kiedy podnosiła filiżankę. Herbata była już zimna.

Postawiła filiżankę na spodeczku, żałujšc gorzko, że podjęła temat Kołoszy.

Teraz musi pamiętać, jaki Gabe jest wrażliwy, i unikać jakiejkolwiek wzmianki o

Indianach. To wszystko jej wina, że tak się rozzłoœcił. Powinna się lepiej

orientować.

Półtora roku póŸniej gwiaŸdzista flaga powiewała nad obywatelami miasta Sitka,

zebranymi na placu defilad przed Zamkiem Baranowa, który był teraz rezydencjš

wojskowego dowódcy Alaski. Ryan Colby stał z boku tłumu, z palcem wetkniętym w

kieszonkę od zegarka swojej brokatowej kamizelki. Trzymajšc jak zwykle cygaro,

obserwował szczupłego, pochylonego mówcę, który stał na stopniach werandy.

Ten starszy mężczyzna nie wyglšdał na oratora mogšcego przycišgnšć

Alaska 395

uwagę ludzi. Jego ubranie robiło wrażenie wymiętego, a faliste siwe włosy były w

nieładzie. Wysokie czoło i obwisłe brwi uwydatniały podobny do ptasiego dzioba

nos i cofniętš brodę. Ale ten mężczyzna był uprzednio sekretarzem stanu - to

William H. Seward, człowiek, który spowodował, że kupiono Alaskę od Rosjan.

- Pan Summer w swoim kunsztownym, wspaniałym przemówieniu - mówił Seward

charakterystycznym ochrypłym głosem, wspominajšc senatora z Massachusetts, który

był szermierzem kupna Alaski - chociaż mówił tylko o faktach historycznych, nie

przesadził - nikt nie jest w stanie przesadzić

- mówišc o skarbach morza tego terytorium. Poza wielorybem, którego widujemy

wszędzie i stale, oraz wydrš morskš, uchatkš, fokš i morsem, żyjšcymi w wodach

otaczajšcych zachodnie wyspy - w tych wodach, jak również w wodach wschodniego

archipelagu, jest obfitoœć łososia, dorsza i innych ryb, które podtrzymujš życie

zarówno ludzi, jak i zwierzšt. To, co zobaczyłem tutaj, prawie przekonało mnie

do teorii pewnych naturalistów, którzy twierdzš, że wody kuli ziemskiej sš

przepełnione zapasami pożywienia, o wiele przekraczajšcymi te, których może

dostarczyć lšd.

W ten sposób Seward usprawiedliwiał zakup tej ziemi, który nazywano

sarkastycznie „hysiem Sewarda". Ryan zwrócił uwagę na grupkę obywateli stojšcych

w postawie pełnej uszanowania przy werandzie. Wszyscy, z jednym wyjštkiem, byli

członkami zarzšdu miasta. Był tam burmistrz, będšcy również rzšdowym poborcš ceł,

i radni. Ryan zastanawiał się, jak udało się Black-woodowi dostać do tej grupy;

przypuszczał, że spowodowała to fala listów pisanych przez niego do Kongresu, w

których domagał się, aby zastšpić wojskowe rzšdy na Alasce jakšœ formš władzy

administracyjnej.

Czarnowłosy mężczyzna w kurtce marynarskiej i czapce z daszkiem przepychał się

przez tłum, zatrzymujšc się od czasu do czasu i przyglšdajšc zgromadzonym, jakby

kogoœ szukał. Ryan poznał w nim młodego szypra ze swojego szybkiego

jednomasztowca, wycofał się więc z tłumu i skinšł na Dymitra Tarakanowa. Kiedy

młody człowiek podszedł do niego, Ryan był

- jak zawsze - zaskoczony twardym i pewnym spojrzeniem czarnych oczu tego

dwudziestolatka. Podczas ich pierwszego spotkania, wiosnš poprzedniego roku,

Ryan doszedł do wniosku, że braki w doœwiadczeniu Dymitr Tarakanow szybko

uzupełni bystrš inteligencjš i spokojnym lekceważeniem niebezpieczeństw. Nie

pożałował swojego wyboru.

- Lyle powiedział mi, że pan jest tutaj - powiedział Dymitr cichym głosem.

396 Janet Dailey

- Sš jakieœ kłopoty?

Pod cienkimi czarnymi wšsami Dymitra pojawił się lekki uœmiech.

- Nie ma żadnych. Futra znajdujš się w pana magazynie, a whisky jest schowana

na wyspie. Jak tylko się œciemni, dostarczymy jš.

- Dobrze.

Ryan włożył cygaro do ust i żuł je w zamyœleniu. Szybko zorientował się, że

handel skórami nie przynosi już zysków, ale za to stanowi œwietny kamuflaż dla

jego transakcji alkoholowych. Wojsko przymykało na to oko, czasami jednak

konfiskowano nadchodzšce partie towaru. Ryan wiedział, że szmuglowanie alkoholu

jest najlepszym wyjœciem, żeby nie zostać narażonym na przerwę w dostawach.

- Co się tutaj dzieje? - Dymitr skinšł głowš w kierunku mówcy.

- Dobrzy mieszkańcy Sitki majš nadzieję, że Seward zrobi coœ dla nich w

Kongresie - odpowiedział oschle Ryan.

Nadzieja była zbyt łagodnym słowem na okreœlenie desperacji, którš Ryan wyczuwał

w tym tłumie. Większoœć z tych ludzi była już zrezygnowana i wštpiła, czy

Waszyngton kiedykolwiek wysłucha ich skarg. Alaskę traktowano jako obszar

wydzielony. Nie było prawodawstwa, legalnego przekazywania tytułów własnoœci,

sšdów, aby przeprowadzać prawomocne postępowania i karać winnych, żadnych praw

poza prawem celnym. Tutejsi mieszkańcy nie mieli również prawa wyborczego.

W cišgu roku, jaki upłynšł od sprzedaży tego terytorium, więcej niż

siedemdziesišt statków weszło do portu i wyszło z ładowniami pełnymi futer,

kruszcu, wyposażenia, prawie wszystkiego, co Rosjanie zostawili. Statki, które

nie przewoziły towarów, przewoziły rosyjskich pasażerów. Miasto zostało

ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakškolwiek wartoœć, ale większoœć

mieszkańców nie zdawała sobie z tego sprawy.

Mieli już boom za sobš - handlowcy i finansiœci, nie mogšcy teraz kupować i

sprzedawać ziemi, do której nie mieli prawa własnoœci, kupcy i rzemieœlnicy -

fryzjerzy, krawcy - oraz ojcowie rodzin, którzy nie chcieli już tolerować

nieporzšdku i bezprawia. Ta sytuacja była wprost idealna dla właœcicieli barów,

graczy i prostytutek.

Sitka była wojskowym miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Sprowadzono

dodatkowe posiłki, co podniosło liczbę żołnierzy na Alasce do pięciuset.

Większoœć z nich stacjonowała w garnizonie Sitka. Ich baraki

Alaska 397

znajdowały się w samym œrodku miasta, tak że żołnierze odbywajšcy swoje częste

pijackie wypady stawali się panami ulicy i terroryzowali ludnoœć. Ale to właœnie

żołnierze byli dla Ryana głównym Ÿródłem dochodu

- podobnie jak Indianie, Tlinkici z Ranche i ci z dalszych wiosek, którym

sprzedawał alkohol w zamian za futra. Miał jednak konkurencję i to nie tylko w

postaci innych barów w mieœcie.

Niektórzy bardziej przedsiębiorczy żołnierze zaczęli destylować własny alkohol.

Ta praktyka prawdopodobnie wzięła swój poczštek z wioski Tlinkitów, Hoochinoo,

gdzie żołnierz pokazał Indianom, jak do zwykłego zaczynu, który robili z kory i

jagód, dodać melasy i drożdży, a potem przedestylować tę mieszaninę. Ten proces

został póŸniej nieco udoskonalony

- choć melasa pozostała głównym składnikiem - dodatkiem mški, suszonych jabłek

lub ryżu, sproszkowanych drożdży i wody w takiej iloœci, aby uzyskać odpowiedniš

gęstoœć. Tej mieszaninie pozwalano fermentować, aż uzyskała właœciwoœci mocnego

alkoholu, potem jš destylowano. Produkt końcowy, zwany hoochinoo, był to mocny,

powodujšcy ból głowy melasowy rum o paskudnym smaku i zapachu.

W Ranche sprzedawano hoochinoo po dziesięć centów za kieliszek. Ryan miał swój

własny aparat do destylacji, którego czasami używał, aby powiększyć lub

uzupełnić swój zapas whisky, kiedy jej zabrakło, jak to się czasem zdarzało zimš.

- Będę cię potrzebował do transportu beczułek melasy do destylami

- powiedział Dymitrowi.

Dymitr skinšł głowš, jednoczeœnie patrzšc na kogoœ w tłumie.

- Mój dziadek mnie zauważył. Będę musiał podejœć do niego i porozmawiać.

- Spotkamy się w barze około północy - powiedział Ryan.

Dymitr znowu potakujšco skinšł głowš i odszedł, żeby spotkać się ze swojš

rodzinš.

? ? zakończeniu przemówienia tłum kłębił się koło byłego sekretarza stanu,

słychać było wszędzie głosy domagajšce się porzšdku i sprawiedliwoœci, skarżšce

się na bałagan spowodowany brakiem praworzšdnoœci na tej ziemi. Nadia Blackwood

stała z boku ze swojš rodzinš i z dumš patrzyła na męża, który był w centrum

tego wszystkiego, obok pana Sewarda.

398 Janet Dailey

- Niczego się już więcej nie dowiemy - powiedział jej ojciec, Lew Tarakanow. -

Czas, żebyœmy poszli do domu.

- On tak mówi, bo czuje pustkę w żołšdku - zażartowała Aila, jego fińsko-

indiańska żona.

- Ja też muszę przygotować kolację dla mojego męża - powiedziała z przejęciem

Nadia.

- Jeœli nie chcesz na niego czekać, to odprowadzimy cię razem z Dymitrem do

domu - zaproponował dziadek. - Wydaje mi się, że Gabe nie będzie miał ochoty

szybko stšd odejœć.

- Nie. Jestem pewna, że będzie chciał być jak najdłużej z panem Sewardem. -

Nadia wiedziała, że nie przyda się mężowi w rozmowach z amerykańskim mężem stanu,

a perspektywa oczekiwania na niego tutaj nie była przyjemna. Pomysł, żeby mieć

dla niego gotowe jedzenie, kiedy wróci do domu, wydawał się o wiele lepszy. -

Chwileczkę, tylko mu powiem, że odprowadzacie mnie do domu. Nie chcę, żeby się

martwił.

- Zaczekamy na ciebie - obiecał dziadek.

Z trudnoœciš przecisnęła się przez tłum i podeszła do męża. Właœnie rozmawiał z

honorowym goœciem. Nadia, po raz pierwszy od czasu przybycia słynnego pana

Sewarda, znalazła się tak blisko niego. Wydawało się jej, że ma twarz jak bardzo

mšdra papuga. Stała cicho obok Gabe'a, nie chcšc mu przerywać.

- ...sš nie do zniesienia. Kongres kupił Alaskę i zapłacił za niš. Nie może

zaniedbywać naszych potrzeb tylko dlatego, że jesteœmy tu pozostawieni sami

sobie. Ten obszar jest większy niż Teksas. Pan widział jego bogactwa. Należy

przekonać Kongres, że nie można nas tu zostawić i zapomnieć o nas.

- Zupełnie się z panem zgadzam... - Seward zawahał się przed użyciem jego

nazwiska.

- Blackwood. Gabriel Blackwood - szybko podpowiedział.

- Panie Blackwood. Po powrocie mam zamiar rozmawiać z moimi przyjaciółmi w

Kongresie, ale musi pan zrozumieć, że mam ich niewielu. Nie jestem popularnš

osobistoœciš w Waszyngtonie. Ale kiedyœ Kongres zrozumie, jaki to był mšdry

zakup, i pochwali mój zmysł przewidywania. - Trzymał cygaro w ręku i gestem ręki

podkreœlał swoje wywody. Potem zauważył Nadię, czekajšcš u boku Gabe'a. - Widzę,

że ta urocza młoda dama chce zwrócić na siebie pana uwagę.

- Nie chcę przeszkadzać - powiedziała szybko Nadia, kiedy Gabe spojrzał

Alaska

399

na niš zdziwiony. - Chciałam cię tylko zawiadomić, że dziadek odprowadzi mnie do

domu.

- Panie Seward, czy pozwoli pan przedstawić sobie mojš własnš rosyjskš

księżniczkę. - Wzišł jš pod łokieć i przysunšł bliżej. - Moja żona, Nadia

Blackwood, córka bardzo starej rosyjskiej rodziny z Sitki - jego ekscelencja pan

William H. Seward, jeden z wybitnych amerykańskich mężów stanu.

- To zaszczyt dla mnie. - Nadia podała mu rękę i złożyła ukłon, kiedy on

elegancko pochylał się nad jej rękš.

- Cała przyjemnoœć po mojej stronie - powiedział Seward i obrócił się do Gabe'a.

- Chciałbym powiedzieć, że jest pan szczęœliwym człowiekiem majšc tak uroczš

żonę.

- Wiem - uœmiechnšł się do niej Gabe.

- Proszę mi wybaczyć, jestem pewna, że panowie majš do omówienia wiele ważnych

spraw. - Wycofywała się, mówišc cicho do męża: - Będę czekać w domu.

- Wracam prosto do domu.

Ale nie wrócił i wspaniały posiłek, który z takim trudem przygotowała, wystygł,

nim się wreszcie zjawił. Nawet nie zauważył spóŸnienia. Był pełen podniecenia po

spotkaniu z Sewardem, długiej z nim rozmowie i obiecanym poparciu.

Wizyta Sewarda na poczštku sierpnia rozbudziła nadzieje, ale nie była

wystarczajšca do podŸwignięcia upadajšcego pod względem ekonomicznym miasta.

Kiedy nadszedł wrzesień wraz z beznadziejnymi deszczami, coraz więcej ludzi

mówiło o tym, żeby się spakować i wyjechać.

Dziewięcioletnia Ewa leżała rozbudzona w łóżku i słuchała, co mówiš rodzice w

przyległym pokoju. Œciana zagłuszała dŸwięki, więc nie mogła dosłyszeć każdego

słowa, ale już przedtem nasłuchała się doœć podobnych rozmów, aby rozumieć o co

chodzi. To zawsze wyglšdało jednakowo - ojciec martwił się, że podjšł

niewłaœciwš decyzję pozostania w Sitce, a matka pocieszała go, że sytuacja się

polepszy. Ale nie brzmiało to już przekonujšco.

Ewa nie wyobrażała sobie, jak ojciec mógł nawet pomyœleć o pozostawieniu dziadka

całkowicie samego, ale on stale powtarzał, że jego pierwszym obowišzkiem powinno

być dobro własnej rodziny i że mógłby znaleŸć pracę w kopalniach złota w

Brytyjskiej Kolumbii. Chciałaby, żeby chociaż jedno

400 Janet Dailey

z rodziców zainteresowało się również jej zdaniem. Ale z wyjštkiem dziadka nikt

nigdy nie przejmował się tym, co ona myœli. Podejrzewała, że wyglšdałoby to

inaczej, gdyby była równie ładna jak jej starsza siostra. Dziadek wprawdzie

mówił, że ładnieje z dnia na dzień, ale ona wcišż wpatrywała się w lustro i

wiedziała, że nie było to prawdš.

Nacišgnęła kołdrę na głowę, żeby nie słyszeć głosów z sšsiedniego pokoju. Kiedy

to nie poskutkowało, starała się skoncentrować na innych dŸwiękach, ale lekkie

uderzenia kropli deszczu o dach nie zagłuszały rozmowy rodziców. Ochrypły œmiech

i głoœne rozmowy dobiegały również z ulicy. To prawdopodobnie amerykańscy

żołnierze z garnizonu - pomyœlała Ewa. Nie lubiła ich. To nie byli mili

mężczyŸni. Zawsze pili, bili się, klęli i wyœmiewali z ludzi.

Krzyki słychać było coraz wyraŸniej, wreszcie Ewa zorientowała się, że żołnierze

sš tuż przed domem. Nagle rozległo się walenie we frontowe drzwi. Podskoczyła

przestraszona i wpiła ręce w kołdrę. Przez chwilę w domu panowała kompletna

cisza, głosy w pokoju obok umilkły.

Rozległo się ponowne łomotanie i niewyraŸny głos krzyknšł.

- Jest ktoœ w domu? Hej no, wpuœćcie nas! Nie wieta, że na ulicy pada

deszcz?

Za chwilę ktoœ szarpnšł drzwiami i Ewa usłyszała, jak się one obijajš o

wewnętrznš sztabę. Usiadła na łóżku, otulajšc się kołdrš.

- Te drzwi sš zamknięte na sztabę - żalił się jeden z żołnierzy.

- To nie po sšsiedzku.

- Ktoœ powinien nauczyć tych mieszańców dobrego wychowania.

Przy następnym uderzeniu zatrzšsł się cały dom. Usłyszała kroki ojca. Odrzucajšc

kołdrę wyskoczyła z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Wydawało się jej, że ci

żołnierze starajš się wyważyć drzwi. Była przerażona, ale nie do tego stopnia,

żeby nie chciała zobaczyć, co się będzie działo.

Kiedy wychodziła ze swojego pokoju, drewno zaczęło odpryskiwać pod kolejnym

uderzeniem buta. Ojciec krzyknšł, żeby odeszli. Ewa przeœlizgiwała się cicho

wzdłuż œciany aż do drzwi frontowych. Ojciec stał za nimi z żelaznym

pogrzebaczem w ręku. Przy następnym uderzeniu usłyszała trzask rozbijanych drzwi

i pękanie poprzecznej grubej deski, blokujšcej wejœcie.

Przy następnym ataku żołnierzy ciężka deska pękła i drzwi stanęły otworem.

Trzech mężczyzn, z trudnoœciš trzymajšcych się na nogach, wtoczyło się do œrodka.

Ich mundury były mokre i pochlapane błotem, a ciemne brody

Alaska 401

splštane i wiszšce w kosmykach, podobnie jak włosy widoczne spod czapek. Kiedy

Ewa zobaczyła ich przekrwione oczy, wydawało się jej, że patrzy na oszalałe

zwierzęta i podbiegła do ojca szukajšc u niego opieki.

- Ewa, nie - ojciec spojrzał na niš z przerażeniem i szybko schował jš za

siebie.

- Patrz no, ta mała dziewczynka w różowej koszulce, jaka ona brzydka.

- Jeden z nich pokazywał palcem Ewę.

- Hej, dziewczynko, nie masz ładnej starszej siostry gdzieœ tu schowanej?

- Zostawcie jš w spokoju. - Ojciec wymachiwał pogrzebaczem.

- Popatrz, popatrz - szydził pierwszy żołnierz, odsłaniajšc żółte zęby.

- Wyglšda na to, że on nie uważa nas za odpowiednich kompanów.

- Natychmiast opuœćcie mój dom - rozkazał ojciec, a Ewa skuliła się ze strachu.

- Mógłbyœ przynajmniej dać nam coœ do picia, zanim nas wyœlesz na to zimno i

deszcz. On nie jest goœcinny, prawda Nate?

- No, gdzie jest wódka? - spytał żołnierz o imieniu Nate, z trudem obracajšc

głowę, żeby się rozejrzeć po domu. - Wiem, że jš masz. Jeszcze nie spotkałem

mieszańca, który nie lubiłby wody ognistej. - Posunšł się do przodu. - ZejdŸ mi

pan z drogi, zanim się rozzłoszczę.

- Lew? - zawołała matka z sypialni z głębi domu.

- Słyszysz? W tym domu jest kobieta. - Ten zwany Natem z radoœciš zatarł ręce.

- Wiedziałem o tym, wiedziałem. Mówię wam chłopaki, że ja potrafię je wyczuć.

- IdŸcie i zostawcie nas w spokoju - powiedział ojciec - nie chcemy was tutaj,

idŸcie.

- On coœ za bardzo chce, żebyœmy wyszli - zauważył pierwszy żołnierz, ten z

żółtymi zębami.

- Tak. Jeœli tak bardzo podoba mu się ten deszcz, dlaczego sam nie idzie?

- zaproponował ten drugi.

Pierwszy żołnierz rzucił się na ojca. Zanim zdšżył użyć pogrzebacza do obrony,

dwóch pozostałych złapało go i wypchnęło na ulicę.

- Papa! - krzyknęła Ewa i pobiegła do drzwi.

Żołnierz chciał jš zatrzymać, ale nie zdołał jej chwycić. Wybiegła na deszcz i

zobaczyła, jak ojciec podnosi się powoli z błotnistej ziemi, trzymajšc jednš

rękę przy sobie.

- Czy zrobili ci coœ złego, papo?

402

Janet Dailey

Kiedy potrzšsał przeczšco głowš, Ewa usłyszała wystraszony głos matki wołajšcy

ojca. W tej samej chwili usłyszała głos żołnierza o imieniu Nate.

- Patrzcie, mamy tutaj squaw z żółtymi włosami. Twarz ojca wyrażała panikę.

- Ewa, biegnij do dziadka. - Nie zauważył nawet, że była bosa i w nocnej

koszuli, już kompletnie przemoczona deszczem.

- Ale...

- IdŸ! - Odepchnšł jš ze złoœciš od siebie. - Szybko. Zrób to dla

swojej mamy!

Matka krzyczała przeraŸliwie. Ojciec wbiegł z powrotem do domu, zostawiajšc Ewę

samš w deszczu i ciemnoœciach. Jak wroœnięta w ziemię patrzyła na otwarte drzwi,

w których zniknšł. Słyszała pożšdliwe, rozeœmiane głosy żołnierzy, protestujšce

krzyki matki i ojca. Wiedziała, że coœ okropnego miało się wydarzyć. Była

przerażona. Nigdy w życiu nie była tak przerażona

jak teraz.

Zaczęła biec w kierunku domu dziadka, ale miała wrażenie, że porusza się zbyt

wolno. Rozmiękła ziemia oblepiała jej stopy, mokra koszula zawijała się dokoła

nóg, potykała się przy każdym kroku.

W żadnym z domów nie paliło się œwiatło. Z dwóch stron wznosiły się ciemne,

wysokie, nieprzyjazne budynki. Ewie wydawało się, że jest to koszmarny sen, w

którym biegnie i biegnie i nigdzie nie może dobiec.

O mało nie minęła domu dziadka w tych ciemnoœciach, poznała go w ostatniej

chwili i skręciła na œcieżkę. Potykajšc się wbiegła na schody prowadzšce do

frontowych drzwi, jej przemoczone i zmarznięte stopy nie odczuwały bólu. Rzuciła

się do drzwi walšc w nie pięœciami i płaczšc. Poprzez szloch długo nie mogła

dosłyszeć żadnych odgłosów dochodzšcych

z wnętrza domu.

Kiedy już straciła siłę w rękach, drzwi otworzyły się i stanšł przed niš dziadek

z zapalonš œwiecš w rękach, w spodniach na czerwonej piżamie, z wiszšcymi

szelkami.

Zmarszczył brwi.

_ Dziecko, co robisz na dworze o tej godzinie?

Ewa nie mogła opanować drżenia całego ciała i szczękania zębów, ze strachu i

zimna. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Chciał jš wcišgnšć

do œrodka, ale Ewa wyrwała mu się.

- Nie. To mama - głos jej był przerywany szlochem. - Żołnierze... Oni

Alaska 403

wyłamali drzwi... Papa... on mnie posłał po ciebie. Musisz pomóc. Boję się,

dziadku. Strasznie się... boję. - Już nie mogła się powstrzymać i rozpłakała się

na dobre. - Co ci żołnierze im zrobiš, dziadku? Co im zrobiš?

- Płacz im nic nie pomoże, Ewo Lwowna. - Schylił się, założył szelki i

przełożył œwiecę do drugiej ręki. - Musisz być dzielna. Rozumiesz? Musisz iœć do

domu swojej siostry i powiedzieć jej o tym. Powiedz jej też, że ja poszedłem do

waszego domu. Czy możesz jeszcze i to zrobić? - Ewa skinęła głowš, nadal trzęsšc

się gwałtownie. - Więc idŸ, a ja wezmę strzelbę, biegnij tak szybko jak wiatr.

Jej siostra mieszkała o trzy domy dalej. Ewa zeskoczyła ze stopni. Najpierw nogi

odmawiały jej posłuszeństwa, kiedy usiłowała biec. Skróciła sobie drogę przez

podwórze domu obok. Straciła równowagę na œliskiej, rozmokłej œcieżce i upadła

twarzš w błoto, ale szybko się podniosła, pamiętajšc, że ojciec i dziadek mówili

o poœpiechu.

W domu jej siostry ktoœ przenosił œwiatło z jednego pokoju do drugiego. Ewa

waliła pięœciami w drzwi frontowe. Natychmiast głos męski zapytał:

- Kto tam?

- To ja! Wpuœć mnie. Ja do Nadii! - Spojrzała przez ramię na mokrš ulicę. W

ciemnoœci dojrzała postać mężczyzny, szybko idšcego w kierunku jej domu. Była

pewna, że to dziadek.

Zaskrzypiała odsuwana sztaba przy drzwiach. Za chwilę mšż jej siostry spoglšdał

na niš, nie całkiem jš poznajšc. Ewa zauważyła, że był kompletnie ubrany. Potem

rzuciła okiem na żółty płomień lampy olejowej, którš trzymała siostra

oœwietlajšc jej twarz.

- Nadia - krzyknęła Ewa i szybko przebiegła obok Gabe'a Blackwooda, nie

zważajšc na błotniste œlady, jakie zostawiała, i na wodę z niej spływajšcš.

- Ewo, popatrz na siebie! - krzyknęła zdumiona Nadia. - Co cię napadło, żeby

biegać w takš pogodę nie ubrana. Jesteœ przemoknięta do suchej nitki i wyglšdasz

jak jakiœ zabłocony łobuziak. Musisz zdjšć te mokre rzeczy. Jak mama mogła

pozwolić, żebyœ tak biegała?

- Czekaj - przerwała Ewa - to chodzi o mamę.

- Co się stało? Czy zachorowała?

Ewa wyrzuciła z siebie całš historię, najszybciej jak tylko umiała, bojšc się,

że Nadia znowu jej przerwie. Jej strach wzrósł na widok wyrazu przerażenia na

twarzy siostry.

- Gabe, musisz coœ zrobić - krzyknęła Nadia.

404 ?> Janet Dailey

Z ponuro zaciœniętymi ustami zdjšł z wieszaka płaszcz i kapelusz i skierował się

do drzwi.

- Idę do domu burmistrza. Wycišgnę go z łóżka, jak będę musiał.

- Zatrzymał się na progu wkładajšc płaszcz. - Zamknij drzwi na sztabę.

- Pospiesz się, Gabe. - Kiedy tylko Nadia zabezpieczyła drzwi, obróciła się do

wcišż trzęsšcej się Ewy. - ChodŸmy do kuchni.

Nadia rozpaliła ogień w żelaznym piecu kuchennym, zdjęła z Ewy przemoczonš

koszulę, uważajšc, żeby nie zabrudzić własnej sukni, sprzštnęła błoto z podłogi,

zawinęła siostrę w koc i posadziła przed goršcym piecem. Cały czas zasypywała

Ewę pytaniami, co się zdarzyło, co mówili żołnierze i jaka była reakcja rodziców.

Pomimo ciepła Ewa nie czuła się spokojna. Była œwiadoma zdenerwowania, którego

siostra nie potrafiła ukryć. Nadia podskakiwała na każdy dŸwięk dochodzšcy z

zewnštrz i patrzyła stale na drzwi frontowe wyglšdajšc powrotu męża. Nalała

herbaty do filiżanki, mocno osłodziła miodem i podała Ewie.

- Wypij - powiedziała, ale jej uspokajajšcy uœmiech wypadł słabo.

- Musisz rozgrzać się od wewnštrz i od zewnštrz.

- Dlaczego Gabe jeszcze nie wrócił? Wyszedł już dawno temu. - Ewa wcišż była w

strachu. - Co mogło się stać?

- Nie wiem - ostro odpowiedziała Nadia sama majšc nerwy zszarpane oczekiwaniem.

- Dziadek wie, że tutaj jestem. Dlaczego nie przychodzi?

- Wypij herbatę i bšdŸ cicho. - Nadia piła również herbatę i Ewa zauważyła, że

ręka jej się trzęsie, kiedy podnosi filiżankę do ust.

- Coœ złego się stało. Ja to wiem - powiedziała Ewa. - Może mama i papa sš

pobici. Może nas potrzebujš. Nie myœlisz, że powinnyœmy pójœć i zobaczyć?

- Nie. Nie myœlę. Gabe powiedział, żeby siedzieć tu, dopóki nie wróci, i tak

zrobimy. Poza tym wcišż pada. Byłoby głupio wychodzić, kiedy dopiero co wyschłaœ.

Dotknięta tymi uwagami Ewa zwiesiła głowę. Czasami wydawało się jej, że nigdy

nie mówi ani nie robi tego, co należy.

- Przepraszam. To tylko dlatego, że... się boję.

- Nie masz się czego bać. Wszystko będzie dobrze - mówiła Nadia.

- Powstrzymaj swojš wyobraŸnię. Gdyby wydarzyło się coœ okropnego, to już dawno

ktoœ by tu był, żeby nas zawiadomić. MężczyŸni na pewno uporajš się z tym

problemem.

Alaska

405

Nagłe łomotanie w drzwi frontowe przestraszyło je obie. Ewa zeskoczyłaby z

krzesła ze strachu, ale ciasno owinięty koc krępował jej ruchy, więc wylała

tylko na siebie herbatę.

Po chwili zaskoczenia Nadia odstawiła filiżankę i wygładziła suknię, starajšc

się odzyskać równowagę.

- Zostań tutaj, Ewo.

- Ale jeżeli...

Nic nie pomogło. Siostry już nie było w kuchni. Ewa wsłuchiwała się z napięciem

w szelest jej długiej spódnicy i spokojne kroki. Usłyszała pytanie siostry i

przytłumionš odpowiedŸ mężczyzny, potem odsuwanie sztaby. Ktoœ wszedł do domu.

Będšc pewna, że jej siostra nie wpuœciłaby nikogo poza mężem, Ewa zeœlizgnęła

się z krzesła i otulona kocem szła w kierunku frontowego pokoju. Musiała się

dowiedzieć, czy rodzicom nic się nie stało.

- ...Poszedłem tam razem z burmistrzem. Już było za póŸno. - Gabe zdjšł mokry

płaszcz i powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku, mówišc dalej cichym głosem.

- ZnaleŸliœmy dziadka, leżał nieprzytomny. Jeden z żołnierzy uderzył go w tył

głowy. Boli go, ale chyba na tym się skończy. Chciał nastraszyć żołnierzy swojš

starš strzelbš, lecz proch zamókł i nie wypaliła.

- Co z papš i...?

Ewa była niedaleko nich. Zobaczyła, jak Gabe położył ręce na ramionach Nadii. -

Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem. Stoczył wspaniałš walkę, ale siły

były przeważajšce. Ci... żołnierze brutalnie go pobili. Ale to nic poważnego.

Wydaje się, że ma tylko skórę przeciętš w kilku miejscach i trochę mocnych

siniaków, może parę pękniętych żeber.

- Mama? Czy zrobili jej krzywdę? - Nadia chwyciła go za klapy marynarki. Gabe

długo się wahał.

- Przykro mi - wymamrotał wreszcie potrzšsajšc głowš- obawiam się, że jš

zgwałcili.

- Och, nie. - Nadia cofnęła się zakrywajšc usta rękami.

- Przysięgam ci, że oni zapłacš za ten potworny czyn - gniew dŸwięczał w jego

głosie.

- Muszę do niej iœć. - Nadia odwróciła się.

- Nie - zatrzymał jš Gabe. - Ona nie chce, żebyœ tam przyszła.

- Ale ja muszę - protestowała Nadia. - Ona mnie potrzebuje.

406 Janet Dailey

- Kiedy powiedziałem, że wrócę po ciebie, żebyœ była przy niej, wpadła w

histerię. Nie chce cię widzieć - przynajmniej nie teraz, tłumaczył ostrożnie.

- W tej chwili jedynš osobš, którš chce mieć przy sobie, jest twój ojciec.

- Biedna mama - szepnęła Nadia, a Ewa dosłyszała łzy w jej głosie.

- Mam nadzieję, że zakuliœcie tych nikczemnych mężczyzn w kajdany, a klucz

wrzuciliœcie do zatoki. - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, spojrzała na

zachmurzonš twarz męża. - Zrobiliœcie tak? Prawda?

- Wiesz Nadiu, że burmistrz nie ma władzy nad wojskiem. Nie mógł nic innego

zrobić, jak tylko oddać ich sierżantowi. Ale rano pójdę osobiœcie do generała

Davisa i zażšdam, żeby postawił tych żołnierzy przed sšdem wojennym, który skaże

ich na więzienie za te zbrodnie. Obiecuję ci, że nie uniknš sprawiedliwoœci.

- Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tych żołnierzy. - Przycisnęła ręce do

skroni. - Wiem, że powinnam być teraz z mamš.

- Uwierz mi, najlepiej będzie, jak zostaniesz tutaj. Twoja mała siostra cię

potrzebuje. Lepiej jak ty sama wytłumaczysz jej, co się stało. Gdzie ona jest?

Czy położyłaœ jš do łóżka?

- Nie. Ona jest... - Nadia obróciła się i zobaczyła sylwetkę Ewy w smudze

œwiatła padajšcego z kuchni. - Ewa, powiedziałam ci, że masz czekać.

- Ale ja chciałam słyszeć. - Nabrała powietrza, zbierajšc się na odwagę.

- Co znaczy zgwałcona? Czy to jest coœ bardzo złego? Czy moja mama umrze?

- Nie!... Nie, ona nie umrze - i Nadia dodała spokojniejszym głosem - to tylko

znaczy, że stała się jej krzywda, ale wszystko będzie dobrze.

- Co oni jej zrobili? - zmarszczyła się Ewa.

- Oni... skrzywdzili jš.

- Chcesz powiedzieć, że uderzyli jš jak papę?

- Coœ takiego, tak - skinęła głowš siostra.

To było jedyne wytłumaczenie, jakie otrzymała Ewa. Po chwili Nadia zaprowadziła

jš do goœcinnej sypialni i kazała jej zasnšć.

?

? oranne słońce przebłyskiwało przez rzedniejšcš mgłę, jej opalizujšce pasma

przepływały przed oknami biura wojskowego dowódcy w Zamku Baranowa. Gabe szybko

przeszedł obok ordynansa, który przytrzymał dla niego drzwi, i podszedł

zdecydowanie do ogromnego biurka. Biurko to, jak większoœć umeblowania w tym

domu, było pozostałoœciš po Rosjanach i jak wszystko nosiło œlady zaniedbania.

Krzesło zatrzeszczało, kiedy generał zdejmował nogi z biurka, ale nie zadał

sobie fatygi, żeby wstać, kiedy Gabe stanšł przed nim. Nie usiłował również

zapišć munduru. Pomimo wšsów jego twarz z zapadniętymi policzkami i dużš bršzowš

brodš nosiła cechy podobieństwa do Lincolna. Ale w sposobie postępowania,

przymykaniu oczu na pijaństwo, awantury i kradzieże dokonywane przez jego ludzi,

był przeciwieństwem zmarłego prezydenta.

- Rozumiem, że jest jakaœ pilna sprawa, którš chce pan ze mnš przedyskutować,

panie Blackwood - powiedział generał z ciężkim westchnieniem wskazujšcym na to,

że petent nadużywa jego cierpliwoœci.

- Tak, sir. - Gabe natychmiast przeszedł do rzeczy. - Zeszłej nocy trzech pana

żołnierzy włamało się do domu rodziny Tarakanowów, ciężko pobili pana Tarakanowa

i zgwałcili jego żonę.

- Miałem już raport o tym incydencie.

- Nie można tego nazwać incydentem, generale - odpowiedział Gabe. - To był

przestępczy napad.

- Żołnierze, o których mowa, odsypiajš teraz wczorajsze pijaństwo. Kiedy

wytrzeŸwiejš, zostanš podjęte odpowiednie kroki dyscyplinarne. Czy to

408

Janet Dailey

wszystko, panie Blackwood? - Generał wyraŸnie dawał do zrozumienia, że nie ma

zamiaru rozmawiać z cywilem o sprawach dotyczšcych wojska.

- Ja panu teraz zadam pytanie, generale Davis. Czy to wszystko? - zaatakował

Gabe. - Czy ich kara ma się skończyć na kilkudniowym areszcie? To, sir, nie po

raz pierwszy zdarza się taki „incydent". Przedtem pana ludzie też włamywali się

do domów i krzywdzili ich właœcicieli. Ich poprzednimi ofiarami byli zawsze

Indianie, ale teraz posunęli się za daleko. Oni zaatakowali dom porzšdnej

rodziny, więc; żšdam, żeby zostali ukarani za tę nikczemnš zbrodnię.

- Pan żšda. - Generał wstał i przechylił się przez biurko. - Cholernie mnie

mało obchodzi, czego pan żšda. Ja tutaj dowodzę. Ja zdecyduję, jakš karę

zastosować i czy jš w ogóle zastosować.

- Więc muszę powiedzieć, że sšdzšc po bezprawiu i bałaganie panujšcym w pana

wojsku nie jest pan odpowiednim dowódcš!

Generał wyprostował się i wpatrywał w Gabe'a.

- Blackwood. Tak, teraz pamiętam. Pan się ożenił zjedna z tych Rosjanek półkrwi,

prawda? Niech mi pan powie, czy wczorajsze tak zwane ofiary to byli członkowie

rodziny pana żony?

Gabe zesztywniał słyszšc to podłe oskarżenie.

- Tak, to byli jej rodzice. Ale oni sš Rosjanami, jednš z niewielu rodzin,

która postanowiła tu zostać.

- Oni mogš być na pół Rosjanami, może nawet trochę więcej, ale jest w nich krew

Indian, Aleutów, Tlinkitów czy Eskimosów, to naprawdę wszystko jedno.

- To kłamstwo. - Mięsień drgał na policzku Gabe'a mimo mocno zaciœniętych

szczęk.

- Naprawdę? Mam pełny wykaz rodzin mieszkajšcych tutaj w czasie, kiedy Ameryka

przejęła ten teren. Sprawdzałem dziœ rano i rodzina Tarakano-wów jest wœród

Metysów - stwierdził z satysfakcjš generał.

W głowie Gabe'a coœ wybuchło. Prawie nie słyszał krzyków generała. Odzyskał

œwiadomoœć majšc palce szukajšce gardła, zagłębione w bršzowej brodzie, kiedy

trzech żołnierzy usiłowało oderwać go od generała. Czuł się zagubiony,

zaskoczony, zszokowany.

- Wyrzućcie go - wychrypiał generał. - Wyrzućcie go, zanim zapomnę, że on jest

cywilem.

Żołnierze sprowadzili go brutalnie na dół i uwolnili popychajšc mocno.

^^?^^?

Alaska

409

Gabe zataczajšc się szedł przed siebie, myœlšc bez przerwy o potwornych

kłamstwach generała. To nie mogło być prawdš. Nie mógł poœlubić kobiety półkrwi

- nie on. Zawsze nienawidził Indian, te krwiożercze dzikusy zabiły jego rodziców.

Szedł ulicš jak œlepiec, nie wiedział, gdzie jest i dokšd zmierza. Był wytršcony

z równowagi i wœciekły, jego myœli błšdziły chaotycznie i bezładnie. Musiał

ochłonšć i uporzšdkować się wewnętrznie.

Zobaczył bar i wzišł za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Najpierw stukał, potem

zaczšł trzšœć drzwiami. W końcu usłyszał głos.

- Jeszcze zamknięte.

- Otwórz drzwi. - Nie obchodziła go godzina otwarcia, chciał się napić.

Szczęknšł zamek i drzwi uchyliły się.

- O to pan, panie Blackwood. Przykro mi, ale... - Barman z bokobrodami nie mógł

skończyć zdania, bo Gabe pchnšł drzwi i siłš wszedł do œrodka.

Wszystkie krzesła leżały jeszcze do góry nogami na stołach, a w pomieszczeniu

wisiał kwaœny zapach taniej whisky i tytoniu. Gabe podszedł wprost do baru.

- Co to za hałasy, Lyle? - Ryan Colby wyszedł z pokoju za barem, ubrany w długi,

granatowy, aksamitny szlafrok oblamowany kremowym jedwabiem.

- To Blackwood. Właœnie się tu wdarł. Mówiłem mu, że bar zamknięty

- tłumaczył barman.

- Chcę drinka. - Gabe opierał się na ladzie.

- Wstaw kawę, Lyle. - Ryan wszedł za bar.

- Gdybym chciał kawy, to poszedłbym do restauracji - wrzasnšł Gabe.

- To jest bar i chcę whisky.

- Mamy whisky - uœmiechnšł się Ryan odkorkowujšc butelkę i nalewajšc mu pełnš

szklaneczkę. - Ale jeœli nie masz nic przeciwko temu, to ja napiję się kawy. Dla

mnie jest jeszcze za wczeœnie na whisky.

- Zostaw tu butelkę - rozkazał Gabe, kiedy Ryan chciał jš odstawić na półkę.

- Jesteœ pewien? - podniósł brwi. Gabe Blackwood, którego znał, rzadko pił

alkohol.

- Mogę od razu za niš zapłacić. - Gabe sięgnšł do kieszeni i położył pienišdze

na ladzie.

Ryan zostawił butelkę whisky na miejscu i odsunšł się trochę, żeby zapalić

cygaro. Widywał już przedtem ten dziki wzrok u klientów, szukajšcych

410 Janet Dailey

pretekstu do rozpoczęcia bójki. Trzymał zapałkę przy końcu cygara, a

jednoczeœnie obserwował prawnika przez podnoszšcy się dym. Nie miał wštpliwoœci

co do żšdnego walki błysku jego oka.

- Na co się gapisz?

- Na nic. - Ryan zgasił zapałkę.

- Co to ma znaczyć?

- To nic nie znaczy, - Ryan nie miał zamiaru dostarczać Blackwoodowi okazji,

której szukał. Nie bawiły go bójki. Ciekawoœć powstrzymywała go jednak w miejscu,

więc nie zostawił Blackwooda, żeby sam walczył ze swojš złoœciš.

Ryan zaczšł układać pasjansa spoglšdajšc od czasu do czasu na swojego samotnego

klienta. Blackwood stał zgarbiony przy barze, wypił duszkiem szklaneczkę whisky

i dolewał sobie z butelki.

- Powinienem był go zwymyœlać - wymamrotał Blackwood i znowu pocišgnšł ze

szklaneczki. - Powinienem był.

- Słucham? - Ryan udawał, że nie dosłyszał.

- Mówię, że powinienem był zwymyœlać tego skurwysyna. To by go powstrzymało od

szerzenia kłamstw.

- Jaki skurwysyn?

- Skorumpowany mały generał z Zamku Baranowa. Ten skurwiel nie nadaje się na

dowódcę, co mu powiedziałem. - Objšł mocno szklaneczkę. - To było cholerne

kłamstwo!

- Co było?

- Nie twój interes - warknšł Gabe.

Ryan wzruszył ramionami, włożył cygaro do ust i powrócił do pasjansa. Whisky już

zaczęła rozwišzywać Blackwoodowi język. Używanie przekleństw przez kogoœ, kto

przedtem tego nie robił, było tego pierwszš oznakš. Niedługo powie, co go gnębi.

Ryan nie będzie musiał nic z niego wycišgać.

- Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło na sucho - wymamrotał Blackwood do siebie,

potem wyprostował się. - Colby, nie masz dla mnie pistoletu?

- Po co?

- Żebym mógł zastrzelić tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić, żeby mówił takie

rzeczy o mojej żonie. O mojej pięknej rosyjskiej księżniczce. Każdy, kto jš

widział, wie, że ona nie ma w sobie krwi indiańskiej. Możesz to poœwiadczyć,

prawda Colby?

- Jeœli tak mówisz. - Ryan udawał, że jest zajęty kartami rozłożonymi na ladzie,

zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.

Alaska

411

- Nie, do cholery! - Blackwood uderzył pięœciš w bar. - Chcę usłyszeć, co

powiesz!

- Powiem - Ryan zatrzymał się - że czy jest tak, czy inaczej, mnie nic do tego.

- To nie jest odpowiedŸ. - Gabe wstał i podszedł do Ryana. Lekko zataczał się

po wypiciu zaledwie trzech szklaneczek, co zdradzało jego ograniczonš odpornoœć

na alkohol.

- To jest najlepsze, co mogę zrobić. - Ryan położył czarnš dziewištkę na

czerwonš dziesištkę.

Jednym ruchem ręki Blackwood zrzucił karty na pokrytš trocinami podłogę.

- Chcę prawdy, do cholery. Czy myœlisz, że moja żona jest Indiankš?

- Prawdy? - Œmiech Ryana był bezdŸwięczny i niewesoły. - Może jest, ale ja tego

nie wiem. To nie mnie powinieneœ pytać. Tylko twoja żona może ci powiedzieć

prawdę. Zanim pożyczysz broń i zabijesz kogoœ, dlaczego jej nie spytasz?

Blackwood rozmyœlał nad tš propozycjš, kołyszšc się z lekka. Skinšł głowš.

- Chyba tak zrobię. - Odwrócił się od baru i zatoczył w kierunku drzwi. Kiedy

drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, Lyle wynurzył się z zaplecza.

- Kawa, szefie.

Ryan wzišł kubek od barmana i rzucił ostatnie spojrzenie na drzwi. Blackwood był

kompletnym głupcem. Pienišdze to jedyny obiekt, z którym mężczyzna powinien

wišzać swoje nadzieje. Ryan nigdy nie słyszał o tym, żeby pienišdze sprawiły

komuœ przykroœć.

Po wyjœciu z baru Gabe poszedł w górę ulicy. Ryan miał rację, trzeba

skonfrontować oskarżenie generała ze słowami Nadii. Ona będzie mogła dać mu

odpowiedŸ, która wszystko wyjaœni. Ryan - oraz prawdopodobnie wszyscy inni -

myœleli, że on się ożenił z kobietš półkrwi.

Ale on nigdy nie popełniłby takiej omyłki. Morderstwo dokonane na jego rodzicach

nauczyło go nie wierzyć nigdy Indianinowi - żadnemu Indianinowi, pełnej czy

niepełnej krwi. Skalp jego matki wisiał u pasa tego mieszańca, adoptowanego

przez jego rodziców i kochanego jak własny syn.

Jego nienawiœć do Indian miała głębsze Ÿródła i wynikała nie tylko z tego, że

rodzice zginęli z ich ršk. Nienawidził ich, ponieważ jego rodzice zdecydowali

się porzucić go - ich własne ciało i krew - i zamieszkać wœród

412 Janet Dailey

Indian, aby obdarować swojš miłoœciš jakiegoœ na pół białego dzikusa. Indianie

okradli go z wielu rzeczy w życiu.

Kiedy gnany gniewem pędził ulicš, potknšł się na obluzowanej desce i padł twarzš

na drewniany chodnik. Na błotnistej ulicy rozległ się głoœny kwik œwini, która

uciekała rozpryskujšc błoto. Oszołomiony nagłym upadkiem Gabe nie podnosił się

przez chwilę, starajšc się opanować, lecz gdy próbował wstać, przegniła deska

pękła pod jego ciężarem i omal nie wyrzuciła go do przodu. Wstajšc niewybrednie

przeklinał stan chodnika.

Już od miesięcy ludzie nie płacili podatków nałożonych przez miasto, aby

utrzymywać w porzšdku takie chodniki jak ten. Wszyscy wiedzieli, że miasto nie

miało podstawy prawnej do nakładania podatków. Uzyskanie takiego prawa byłoby

możliwe jedynie przez głosowanie, a na tej ziemi ludzie nie mieli prawa głosu.

Zarzšd miasta, zakres jego terytorium, prawa własnoœci, zastawy hipoteczne - nic

nie było prawomocne.

Opuszczenie i upadek widać było wszędzie, szczególnie w wyglšdzie nowych

budynków wznoszonych pospiesznie z byle jakiego materiału, aby tylko wykorzystać

poczštkowš hossę. Drzwi i okna kilku z nich były zabite deskami, na których

widniały krzywe napisy ZAMKNIĘTE lub NIECZYNNE. Jeden z napisów brzmiał JAK

BĘDZIE TU KALIFORNIA, TO WRÓCĘ. Wszędzie leżały œmiecie, połamane pojemniki,

klepki, zardzewiałe obręcze beczek i strzępy mokrego papieru. Więcej œwiń

przewalało się w błocie ulicy, niż chodziło po niej ludzi.

To obrzydliwe, brudne, upadłe miasto miało kiedyœ stać się stolicš Alaski. A on

chciał być gubernatorem w tym chlewie. Zaczšł się œmiać, kiedy to sobie

uœwiadomił. Zanosił się coraz bardziej, aż łzy spływały mu po policzkach i

musiał oprzeć się o najbliższy budynek. Nawet nie wiedział, kiedy przestał się

œmiać, a zaczšł płakać.

Nieco uspokojony długo patrzył z rozpaczš na miasto. Odszedł od budynku i

podszedł do krawędzi chodnika. - Dlaczego? - krzyknšł. - Przecież mogliœmy do

czegoœ dojœć.

Ktoœ pocišgnšł go za rękaw. Gabe odwrócił głowę. Stała przy nim otulona kocem

squaw z Ranche, w jej ciemnych oczach była chciwoœć.

- Panie, pan kupi. - Trzymała w ręku jakiœ drobiazg. - Sprzedam tanio.

- OdejdŸ ode mnie. - Wyrwał się z jej ršk.

Ale Indianka nalegała, przybliżajšc ten przedmiot do jego twarzy.

- Sprzedam bardzo tanio.

Alaska

413

- Powiedziałem, żebyœ się u diabła odczepiła ode mnie! - Odepchnšł jš ze

złoœciš na błotnistš ulicę.

Poœliznęła się i upadła, a jej rzeŸbione cudo zniknęło w błocie. Rozpoczęła

desperackie poszukiwania, przerzucajšc rękami bršzowš maż. Gabe patrzył na to z

pogardš.

Kiedy odnalazła swój skarb i przycisnęła go do piersi, spojrzała znowu na niego.

Gabe wpatrywał się teraz w jej okršgłš twarz. Jego żona miała takie same koœci

policzkowe.

- O mój Boże - jęknšł i szybko odszedł, starajšc się wymazać ten widok z

pamięci. Potem zacisnšł zęby. Trzšsł się z wœciekłoœci, czuł się oszukany i

pełen nienawiœci.

Nadia powiesiła pelerynę, potem odchodzšc od frontowych drzwi wolno rozwišzywała

wstšżki kapelusika z wysokim rondkiem. Zdjęła go i w zamyœleniu przygładzała

włosy.

Gabe nie radził jej chodzić do domu rodziców, dopóki nie wróci od generała, ale

Ewa tak się denerwowała, że Nadia jednak tam poszła. Niespokojna i nękana

poczuciem winy była pewna, że bez względu na to, co mówił Gabe, powinna była iœć

do matki wczorajszej nocy.

Ale Gabe miał rację. Ona nie chciała jej widzieć. Kiedy weszła do sypialni,

zobaczyła przerażenie na twarzy matki, która natychmiast odwróciła się do œciany,

przyciskajšc drżšcš dłoniš usta. Nie odpowiedziała Nadii ani razu, tylko leżała

kulšc się, poniżona i pełna wstydu.

Teraz Nadia uważała, że mšdrze zrobiła nie bioršc ze sobš Ewy do sypialni.

Żałowała, że w ogóle zabrała ze sobš młodszš siostrę, ale nikt jej nie ostrzegł,

jak fatalnie wyglšda ojciec. Miał posiniaczonš i opuchniętš twarz, przeciętš

wargę i podbite oko. Na poczštku nie poznała go nawet. A biedna Ewa tylko

patrzyła nic nie mówišc.

Ojciec wyglšdał na załamanego i zagubionego, żołnierze zranili go również

moralnie. Ostatniej nocy - jak powiedział Nadii - matka wymogła na nim przysięgę,

że nie zdradzi nikomu, co się wydarzyło. Dał jej na to słowo, a teraz zażšdał

tego od obu córek. Żaden z sšsiadów ani przyjaciół nie mógł się o tym dowiedzieć.

Jeœli słyszeli hałasy zeszłej nocy, to należy powiedzieć, że żołnierze włamali

się do domu i przetrzšsali go w poszukiwaniu alkoholu. Jedyne co Nadia mogła

teraz zrobić, to doprowadzić dom rodziców do porzšdku.

414 JanetDailey

Ojcu tak zależało na tym, żeby nikt nie dowiedział się prawdy, że nie mogła mu

powiedzieć o wizycie Gabe'a u amerykańskiego generała. Nie chciała mu sprawiać

więcej bólu.

Jej biedna mała siostra była tak zdezorientowana i przerażona tym wszystkim, że

Nadia nie zdobyła się na to, aby jej powiedzieć w zrozumiały sposób, jakiego

okropnego poniżenia doznała ich matka. Jak można było wytłumaczyć takš potwornš

rzecz niewinnemu, dziewięcioletniemu dziecku? O tym fakcie nie była w stanie

nawet rozmawiać ze swoim mężem. Rozumiała głębokie przerażenie matki, że jej

przyjaciele i sšsiedzi mogliby się dowiedzieć prawdy. Gdyby to jej się

przydarzyło, wiedziała, że tak samo nie mogłaby znieœć spojrzeń ludzi. Umarłaby

ze wstydu.

Poczuła ulgę, kiedy dziadek zabrał Ewę do siebie. Nie mogła już sobie poradzić

ze wszystkimi jej kłopotliwymi pytaniami. Im więcej myœlała o przysiędze

zachowania tajemnicy, tym bardziej była przekonana, że dla wszystkich byłoby

najlepiej udawać, że nic się nie stało. Z pewnoœciš Gabe to zrozumie. Dlaczego

okrywać rodzinę niepotrzebnie wstydem?

Poznała znajome kroki na schodach.

- Gabe, tak się cieszę, że już jesteœ. - Podeszła, żeby się z nim przywitać i

zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.

- Cieszysz się? - powiedział drwišco i zamknšł drzwi kopniakiem. Nadii wydawało

się, że Gabe zatacza się z lekka, ale nie była tego pewna.

- Pomogę ci zdjšć płaszcz, potem usišdziemy i porozmawiamy. - Ale nawet się nie

poruszył. Wpatrywał się w niš, jak gdyby widział jš po raz pierwszy w życiu.

Nadia poczuła się niewyraŸnie. - Czy coœ się stało? - Dotknęła policzka, myœlšc,

że się pobrudziła.

- Co mogłoby się stać? - zaatakował.

- Nie wiem. Tak dziwnie na mnie patrzysz - rozeœmiała ^ię nerwowo.

- Naprawdę?

Nie mogšc zrozumieć jego dziwnego zachowania, Nadia cofnęła się do pokoju,

wyłamujšc ze zdenerwowania palce u ršk.

- Co powiedział generał?

- Generał miał wiele do powiedzenia, moja mała księżniczko. - Jego głos był tak

ostry i sarkastyczny, że Nadia obróciła się, aby mu się przyjrzeć. Była

przestraszona, nie wiedzšc dlaczego. I wtedy zadał to pytanie: - Czy ty jesteœ

rosyjskš księżniczkš... czy indiańskš?

- O czym ty mówisz? - Odsunęła się gwałtownie i z rozpaczš szukała

Alaska 415

zastępczego tematu, który sprowadziłby ich rozmowę na inne tory, zanim on

popadnie w swojš obsesję na temat Indian.

- Poszłam odwiedzić...

Złapał jš za rękę i brutalnie pocišgnšł, aby stanęła przed nim.

- Odpowiedz na moje pytanie, Nadia. Jesteœ Rosjankš czy Indiankš?

- Zbliżył twarz do jej twarzy.

Odsunęła się przestraszona wyrazem złoœci na jego twarzy i bolesnym uchwytem

ręki na swoim przedramieniu.

- Dlaczego, na litoœć boskš, zadajesz takie pytanie, Gabe? - wyszeptała

potulnie i natychmiast wydała okrzyk bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę.

- Do diabła, odpowiedz mi.

- Moja ręka - wyjęczała Nadia czujšc coraz dotkliwszy ból.

- Czy jesteœ częœciowo Indiankš? - Czuła, że za chwilę złamie jej rękę.

- Tak - wyszeptała i krzyknęła znowu, bo œcisnšł mocniej.

- Na ile?

- Moja... moja prababka była na pół... Aleutkš - przyznała. - A mój dziadek...

jest na pół Kołoszem. - Nie zdšżyła już powiedzieć, że również przodkowie jej

matki byli mieszanego pochodzenia, na pół fińskiego, a na pół rosyjskiego,

aleuckiego i kołoskiego.

- Ty suko! - Uderzył jš w twarz.

Siła tego uderzenia oszołomiła jš powalajšc na podłogę. Twarz paliła jak ogniem.

Podparła się łokciem i ostrożnie dotknęła policzka i szczęki, czujšc smak krwi z

rozciętej wargi.

- Okłamałaœ mnie! - wrzeszczał na niš.

- Nie. - Szybko wstała chcšc go ułagodzić. - Przysięgam, że nie, Gabe.

- To całe cholerne miasto wiedziało, że ożeniłem się z Metyskš - wszyscy

wiedzieli poza mnš! Zachowałaœ dla siebie tę drobnš informację.

- Nigdy mnie o to nie pytałeœ.

Uderzył jš znowu w ten sam policzek, powodujšc nowš eksplozję bólu.

- Powinienem był się spodziewać po tobie takiej odpowiedzi - szydził.

- Nawet gdybym spytał, skłamałabyœ. Zwabiłaœ mnie podstępem.

- Przysięgam, że nie. - Uchylała się przed nim, zasłaniajšc pulsujšcy bólem

policzek. - Kocham ciebie. Chciałam być twojš żonš i pomóc w realizacji

wszystkich twoich planów i marzeń.

- Zniszczyłaœ je! Zrujnowałaœ wszystkie moje szanse! Czy tego nie rozumiesz, ty

głupia kurewko! Nigdy nie zostanę gubernatorem, kiedy ta

416 Janet Dailey

ziemia stanie się samodzielnym terytorium! Będę miał szczęœcie, jeœli mianujš

mnie kierownikiem poczty - nigdy nie awansujš człowieka, który ma pół-Indiankę

za żonę. - Przerażona jego wœciekłoœciš, Nadia zaczęła się wycofywać, oczekujšc

jeszcze większego wybuchu. Szedł za niš krzyczšc coraz głoœniej. - Jestem

skończony! Wszystko zniszczyłaœ! Zrobiłaœ mnie poœmiewiskiem tego œmierdzšcego

miasta! Musiałem wyglšdać jak idiota paradujšc po ulicach z tobš pod rękę. Jak

mogłem być taki œlepy?

- Gabe, proszę.

- Zamknij się! - Uderzył znowu i już nie przestawał jej bić.

Nadia starała się mu uciec, ale złapał jš za włosy. Podniosła ręce, żeby osłonić

twarz i głowę, a on walił jš niemiłosiernie. Kiedy udało się jej wyrwać, gonił

jš po domu, przewracajšc meble, zrzucajšc naczynia i wazony na podłogę, wreszcie

zapędził jš w róg, skšd nie miała ucieczki. Nadia skuliła się na podłodze, a on

jš kopał i bił, aż przestała odczuwać ból. Łkała i błagała, żeby przestał - była

pewna, że chce jš zabić.

Nie wiedziała nawet, kiedy przestał, aż usłyszała trzaœniecie frontowych drzwi i

zobaczyła, że jest sama. Przez długi czas siedziała skulona w kšcie, cicho

płaczšc, posiniaczona i obolała od stóp do głowy.

Kiedy nadszedł wieczór, Nadia umierała z przerażenia myœlšc, co będzie, kiedy

Gabe wróci do domu. Zabarykadowała się w sypialni i siedziała tam, czekajšc na

niego, czujšc, jak każda koœć i mięsień w jej ciele pulsujš bólem.

Ale Gabe nie wrócił ani tej nocy, ani następnego dnia, ani przez wiele kolejnych

dni. Stopniowo Nadia przestawała bać się jego powrotu, a zaczynała się bać, że

on w ogóle nie wróci. Pištego dnia skończyły się skšpe zapasy żywnoœci w domu.

Pozwoliła, żeby minšł jeszcze jeden dzień, powtarzajšc sobie, że Gabe wróci na

pewno. Jego ubrania, wiele jego papierów i ksišżek było nadal tutaj. Jeszcze

jeden dzień spędziła bez jedzenia, pewna, że ktoœ z jej rodziny wstšpi

dowiedzieć się, dlaczego nie była w koœciele ani nie przyszła do rodziców. Ale

nikt jej nie odwiedził.

Wreszcie przyznała się sama przed sobš, że nie może dłużej czekać bezczynnie.

Większoœć siniaków na twarzy zbladła na tyle, że można je było ukryć pod kilkoma

warstwami pudru, chociaż dwa czy trzy paskudne œlady zdołała jedynie trochę

stonować. Płaszcz, rękawiczki i długa spódnica ukrywały resztę.

Droga do miasta wydawała się jej niezwykle długa i męczšca. Idšc ostrożnie po

zgniłych deskach chodnika, Nadia zbliżała się do biura Gabe'a

Alaska 417

pełna strachu. Przed drzwiami zawahała się i o mało nie wróciła. Nie mogła

zapomnieć, że właœnie tutaj zobaczyła go po raz pierwszy. Zbierajšc się na

odwagę otworzyła drzwi i weszła do œrodka.

Na pierwszy rzut oka biuro wyglšdało na opuszczone. Wydawało się, że spełniły

się jej najgorsze obawy i on naprawdę odszedł.

- Gabe? - zawołała nieœmiało.

Nic. Potem usłyszała trzask i przekleństwa dochodzšce z pokoju na zapleczu.

Skuliła się, ale już było za póŸno na ucieczkę, bo Gabe ukazał się w drzwiach.

Jego niechlujny wyglšd zaszokował jš. Od kilku dni się nie golił. Miał ciemne

sińce pod oczami, jego garnitur był pognieciony i poplamiony, a jasne włosy

rozczochrane. Blady i wychudzony miał wyglšd kogoœ, kogo spotkała tragedia.

- Co tu robisz? - Jego głos był pełen gniewu i goryczy, ale Nadia usłyszała w

nim również ból.

- Martwiłam się o ciebie - odpowiedziała z wahaniem.

- To się nie martw - powiedział z gniewem. - Nie chcę, żeby jakaœ squaw

martwiła się o mnie. Zniszczyłaœ wszystko, a teraz wynoœ się!

- Powinnam ci była powiedzieć. Teraz to rozumiem. Nie powinnam ukrywać tego

przed tobš, ale łatwiej mi było uwierzyć, że już o tym wiesz, więc byłam cicho.

I to było złe. To dlatego, że tak bardzo cię kochałam. Bałam się ciebie stracić.

Rozumiem, że jesteœ zły. Masz do tego pełne prawo. Należało mi się to wszystko i

jeszcze więcej. Proszę cię, daj mi szansę na naprawienie zła, które ci

wyrzšdziłam - błagała. - Pozwól mi okazać, jak jest mi przykro. Proszę, Gabe,

chcę, żebyœ wrócił do domu.

- Do domu - do czego? Do ciebie? - wykrzywił drwišco usta.

- To jest twój dom. - W głębi duszy Nadia wiedziała, że zniszczyła całš miłoœć,

jakš on dla niej odczuwał. To nie ona mogła być powodem jego powrotu. Jedynš

nadziejš było apelowanie do niego jako do posiadacza. Gdyby wrócił, to może po

jakimœ czasie, całkowicie mu oddana, zyskałaby jego poważanie i częœć uczucia,

którym kiedyœ jš obdarzał.

- Wynoœ się! ZejdŸ mi z oczu! - groŸnie podszedł do niej. Nadia instynktownie

cofnęła się do drzwi.

- Zrobię wszystko, co będziesz chciał - wyszeptała schylajšc głowę i mrugajšc

powiekami, by powstrzymać goršce łzy, które paliły jej oczy.

Szła ulicš trzymajšc schylonš głowę, żeby nikt nie zobaczył jej twarzy

418 Janet Dailey

spod ronda kapelusika. Czuła się Ÿle i oddychała głęboko, żeby przemóc

ogarniajšcš jš słaboœć. Teraz, kiedy Gabe jej nie chciał, miała tylko jedno

miejsce na ziemi. Nadia ruszyła w stronę domu rodziców.

Zastała zamknięte drzwi i znowu zebrało się jej na płacz. Zastukała głoœno,

zaczekała i znowu zastukała. Za trzecim razem usłyszała wreszcie kroki.

Otworzyła jej młodsza siostra.

r

- Powinnaœ być w szkole. - Nadia nie chciała, żeby Ewa była obecna przy

rozmowie z ojcem.

- Papa prosił, żebym została w domu i opiekowała się mamš. - Ewa przekrzywiła

głowę i przyglšdała się jej intensywnie. - Co się stało z twojš twarzš?

Nadia zawahała się, ale nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć Ewie

prawdę.

- Upadłam. - Przeszła obok niej. - Gdzie jest papa?

- W salonie.

Znowu się zawahała. Nie będzie łatwo przyznać się ojcu, że jej małżeństwo

rozpadło się i to z jej winy. Dotknęła bolesnego miejsca na grubo upudrowanej

twarzy przewidujšc wœciekłoœć ojca, kiedy zobaczy, jak Gabe jš potraktował.

Musiała jednak przekonać ojca, że wina za to wszystko leży po jej stronie.

Ewa poszła za niš do salonu. Lew siedział zgarbiony w fotelu przy kominku,

patrzšc pustym wzrokiem na tlšcš się kłodę. Twarz jego nie była już opuchnięta,

a sińce zbladły. Nadia stanęła, czekajšc, aż jš zauważy, ale on w ogóle nie

zdawał sobie sprawy z jej obecnoœci.

- Kiedy nie jest z mamš, to zawsze tak tu siedzi - powiedziała Ewa.

- IdŸ zobaczyć, co robi mama, ja chcę z nim porozmawiać na osobnoœci. - Nie

miała potrzeby zniżać głosu. Do ojca nic nie docierało.

- Ona nie chce, żebym była w jej pokoju. Nie chce, żebym na niš patrzyła.

Dlaczego ona taka jest, Nadiu?

- Nie teraz, proszę cię, Ewo - błagała bliska załamania. Trzymała

się siłš woli.

- Wszyscy tak mówiš - wymamrotała Ewa wychodzšc z salonu. Nadia podeszła z

wolna do ojca. Stała tak kilka chwil, ale on nie odrywał

wzroku od gasnšcego ognia.

- Dzień dobry, papo.

Poruszył się niby zbudzony z głębokiego snu. Spojrzał na niš pustym

Alaska

419

wzrokiem, jakby jej nie poznajšc. Upadła na kolana i złapała go za rękę, czujšc

się znowu bezradnym dzieckiem.

- Nadia. - Lekko pogładził jš po policzku, przecišgajšc palcem po czerwonej

szramie. - Moje dziecištko.

- Musiałam przyjœć, papo.

Nagle zgišł się, ukrył twarz w dłoniach i zatrzšsł od szlochu.

- Co ja zrobiłem? - powtarzał w kółko - to wszystko moja wina. Nadia myœlała

poczštkowo, że mówi o jej tragicznym położeniu.

- Nie, to nieprawda, papo. - Nie mogła pozwolić, aby oskarżał się o

niepowodzenie jej małżeństwa, ani o to, że jest pobita. Ojciec nie mógł się

dowiedzieć, że Gabe to zrobił.

- Moja wina. - Podniósł głowę, łzy spływały mu po policzkach, mocno zaciskał

ręce. - Nie powinniœmy byli tutaj zostać. Trzeba było wyjechać z innymi. Wtedy

nic by się nie zdarzyło. Twoja matka byłaby... - głos mu się załamał w głoœnym

szlochu.

Zdziwiona Nadia zdała sobie sprawę, że on w ogóle nie zauważył jej siniaków. Był

zbyt pogršżony w swoim żalu i poczuciu winy.

- Nie płacz papo - błagała.

Zrobił wysiłek, aby się uspokoić, wcišgajšc głoœno powietrze i ocierajšc łzy.

Wychylił się do przodu, oparł łokcie na udach, schylił głowę, a dłonie złożył

jak do modlitwy.

- Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale sumienie nie daje mi spokoju. - Mocno

zacisnšł powieki. - Najważniejsza odpowiedzialnoœć mężczyzny to jego rodzina,

jego żona i dzieci, a ja postawiłem obowišzki względem ojca na pierwszym miejscu.

Wszystkich was naraziłem na niebezpieczeństwo pozostajšc tutaj i patrz, co się

stało. Twoja mama nigdy tego nie mówiła, ale ja wiem, że chciała stšd wyjechać.

Teraz... - Znowu dusiły go łzy.

Widzšc, jak jest umęczony, Nadia nie chciała potęgować jego poczucia winy. To

tylko sprawiłoby mu więcej bólu, gdyby teraz powiedziała o mężu.

- Papo, nie wolno ci tego robić. Jestem pewna, że mama nie oskarża cię o to, co

się stało.

- Widziałaœ się z niš dzisiaj?

- Jeszcze nie - przyznała.

Ruch jego głowy wyrażał całkowitš bezradnoœć.

- Nie wiem, co robić. Próbowałem. Prosiłem ojca Hermana, żeby jš

420

Janet Dailey

odwiedził, ale nie chce się z nim modlić. Nawet nie chce pocałować krzyża. Nie

mogę pracować. Ona wpada w panikę, kiedy wychodzę z domu.

- Papo. - Ewa stanęła w drzwiach. - Zaniosłam mamie rosół, ale nie chce jeœć.

- Musi jeœć. - Kiedy ojciec wstawał z krzesła, Nadia podparła go, żeby nie

upadł.

- Ja do niej pójdę. - Ledwo stała na nogach, osłabiona z głodu.

Na twarzy ojca widać było wdzięcznoœć, kiedy wychodziła z pokoju. Zanim doszła

do sypialni rodziców, poczuła zapach rosołu z kury i jej pusty żołšdek

zareagował gwałtownymi skurczami.

W sypialni wzrok jej padł najpierw na miskę bulionu stojšcš na stoliku przy

łóżku. Œlina wypełniła jej usta, więc zwilżyła wargi i silnie je zacisnęła. Z

wysiłkiem odwróciła wzrok od zupy i spojrzała na matkę.

Drastyczne zmiany w jej wyglšdzie zszokowały Nadię. Oczy miała wpadnięte i

podkršżone z powodu bezsennoœci. Żółtawosiwe włosy, które miała zawsze porzšdnie

splecione w koronę, były zmierzwione i rozrzucone na wszystkie strony. Niegdyœ

silne i zwinne dłonie wyraŸnie drżały, kiedy wbijała je w brzeg kołdry.

- Mamo? - Nadia odniosła wrażenie, że patrzy na obłškanš. Aila Tarakanowa

spoglšdała na Nadię z przestrachem.

- Gdzie jest Lew? - wyszeptała. Wpadła w panikę. - Gdzie jest Lew Wasiliewicz?

Lew!

- Papa odpoczywa - starała się wytłumaczyć córka, ale zagłuszyły jš oszalałe

krzyki matki. Pomimo protestów Nadii wstała z łóżka. Nadia była zbyt obolała i

słaba, żeby jš zatrzymać.

W tym momencie drzwi otworzyły się i matka wpadła w ramiona ojca. Trzymał jš,

cicho mruczšc uspokajajšce słowa, a Nadia stała bezradnie obok. Potem

zaprowadził jš z powrotem do łóżka i otulił kołdrš jak dziecko.

- Przykro mi, papo - wymamrotała. - Nie mogłam jej zatrzymać.

- Nic się nie stało. - Wyglšdał okropnie mizernie, kiedy usiadł na brzegu łóżka

i zaczšł karmić matkę łyżkš. Kiedy mieszał zupę w misce, po pokoju rozszedł się

wspaniały zapach.

- Proszę cię papo, ja to zrobię - szybko powiedziała Nadia. - Ty musisz

odpoczšć.

Zawahał się, potem odstawił miskę i z czułoœciš pogłaskał nerwowo poruszajšcš

się dłoń żony.

Alaska

421

- Nadia zostanie z tobš, Aila, ale ja będę w pokoju obok. Nie odejdę stšd,

obiecuję ci.

Chociaż matka była zaniepokojona jego odejœciem, wydawało się, że zrozumiała, co

do niej mówił. Nadia zdjęła płaszcz i zajęła miejsce ojca na brzegu łóżka. Ręka

drżała jej lekko, kiedy trzymała miskę i wdychała ten cudowny aromat. Podała

matce pierwszš łyżkę, ale przy następnej ona odwróciła głowę.

- Czy za goršca? - Nadia chciała tylko spróbować troszkę bulionu, czy nie jest

za goršcy, ale zupa była tak pyszna, że zjadła całš łyżkę. - Nie jest za goršca,

mamo. Jest akurat dobra. Spróbuj. - Ale matka nie odwracała głowy. - Proszę,

mamo, podzielimy się. Ty trochę zjesz, potem ja - nalegała Nadia.

Kiedy matka znowu odmówiła, Nadia sama wypiła łyżkę zupy. Nigdy przedtem nie

jadła niczego tak wspaniałego. Nie musiała wcale udawać cmokania wargami i dawać

innych oznak zadowolenia.

- To jest takie dobre, mamo. Tylko spróbuj. - Starała się wmusić w matkę trochę

zupy, ale jej usta były zaciœnięte i trochę cennego bulionu spłynęło po brodzie.

Nadia połknęła bulion i z tej łyżki.

Zanim się zorientowała, zostało tylko trochę zupy na dnie. Matka i tak by tego

nie zjadła - próbowała się usprawiedliwić. Po raz pierwszy od trzech dni miała

jedzenie w ustach.

- Pozwól mamo, wyszczotkuję ci włosy - powiedziała Nadia. Niewštpliwie czesanie

matki przekraczało możliwoœci jej ojca i siostry, inaczej - czego Nadia była

pewna - nie zostawiliby jej włosów w takim stanie. - Każdy czuje się lepiej,

kiedy dobrze wyglšda. - Ale kiedy dotknęła głowy matki, ona odsunęła się i

skuliła w łóżku. - Nic ci nie zrobię mamo. Chcę cię tylko uczesać.

- Nie. - Matka zaczęła szlochać, krzyczeć, w końcu przycisnęła ręce do głowy,

jak gdyby jš chronišc.

Nadia starała się jš uspokoić, ale nie dawało to rezultatów. Gdy ojciec wpadł do

pokoju, zwróciła się do niego zmieszana.

- Ja tylko chciałam jš uczesać.

Po kilku minutach, kiedy zapanował spokój, wytłumaczył Nadii przyczynę

gwałtownej reakcji matki. - Ona nie pozwala nikomu dotknšć włosów. Myœlę, że...

oni byli zafascynowani jej jasnymi włosami. Trzy dni temu złapałem jš na tym,

jak usiłowała sobie obcišć włosy nożyczkami. Musieliœmy usunšć wszystkie ostre

przedmioty.

422 Janet Dailey

Nadia patrzyła na leżšcš w łóżku matkę, trzymajšcš kurczowo podanš przez ojca

Biblię.

- Nie można jej denerwować. Najlepiej będzie, jak już pójdziesz - powiedział. -

Możesz jš odwiedzić innego dnia. Może wtedy będzie się lepiej czuła.

Usiadł na krawędzi łóżka i głaskał rękę Aili, mruczšc coœ uspokajajšcym tonem.

Nadia chciała krzyknšć, żeby spojrzał na niš - na jej sińce pod maskš pudru,

żeby usłyszał, że mšż jej nie chce, ale on zapomniał już ojej istnieniu.

Poruszajšc się na zdrętwiałych nogach zabrała z łóżka płaszcz, rękawiczki i

kapelusz i wyszła z pokoju.

Już nie miała dokšd iœć, tylko do własnego domu. Było tam wilgotno i zimno,

ogień na kominku dawno wygasł. Kiedy kłody rozpaliły się na nowo, usiadła w

bujanym fotelu, gdzie tak często siadywała obserwujšc Gabe'a pracujšcego przy

stole.

Ogarnęło jš uczucie bezgranicznej samotnoœci. Siedziała z zaciœniętymi rękami,

nagle przerażona myœlš, że będzie sama przez resztę życia. Nie obchodziło jej,

jak Ÿle Gabe będzie jš traktował, jeœli wróci. Przecież sama sprowadziła to

nieszczęœcie nie mówišc mu prawdy. Chociaż nie zrobiła tego umyœlnie, ale jednak

go oszukała. Czy może mieć pretensję do niego, że tak zareagował?

Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Gabe. Opanowało jš uczucie ulgi. Chwyciła

poręcze fotela bojšc się poruszyć i odezwać, bo może on nie wrócił na stałe.

- Co tu robisz? - spojrzał na niš ze złoœciš.

- Dokšd mogłabym pójœć? - Nie chciała się przyznać, że dom jej ojca jest dla

niej zamknięty. - Jestem twojš żonš. Tu jest moje miejsce.

Nie odzywał się przez długi czas. Wstrzymywała oddech, przerażona, że odejdzie.

Ale on kopniakiem zamknšł drzwi. Podskoczyła na ten łoskot.

- Zrób mi coœ do zjedzenia.

- Chętnie bym ci coœ przygotowała, ale nic nie ma w domu.

Zawahał się, potem sięgnšł do kieszeni i rzucił kilka monet w jej kierunku.

- IdŸ, kup coœ i pospiesz się - zanim sprzedam cię jakiemuœ żołnierzowi.

?

.Dar „Double Eagle" zapchany był niebiesko odzianymi żołnierzami z miejskiego

garnizonu, ich ochrypłe głosy zagłuszały ciche dŸwięki pianina. Dym wypełniał

pomieszczenie błękitnš mgłaj na podłodze poustawiano spluwaczki. Raz po raz

żołnierze strzelali w nie żółtym sokiem żutego tytoniu.

Dan Kelly stał obrócony plecami do lady, opierajšc się o niš jednym łokciem i

wpatrujšc smutnym wzrokiem w zaszronione okna. Tylko œrodki szyb były

przezroczyste, ale i one przesłonięte były kłębami pary z goršcego pomieszczenia

baru, tak że nie widać było nawet padajšcych płatków œniegu. Nadeszła zima

okrywajšc góry œnieżnš pokrywš i odsuwajšc na następny sezon marzenia o wyprawie

w poszukiwaniu złota.

- Kelly! - ktoœ walnšł go w plecy w geœcie pozdrowienia.

Uderzenie to prawie wytršciło mu kufel piwa z ręki, ale Kelly zdołał go utrzymać.

Piwa zawsze było niewiele, cały jego transport docierał do Sitki ze Stanów.

- Co, u diabła, tak tu sam stoisz? Wyglšdasz jak półtora nieszczęœcia. ChodŸ do

nas!

Nate Wheeler zataczał się przed nim, mrugajšc zamglonymi alkoholem oczami.

- Postawię ci piwo. Ja, Gus i Corky od przeszło dwóch miesięcy mamy te

najbardziej gówniane godziny warty; wszystko przez to, że zabawiliœmy się trochę

z żółtowłosš Metyskš. Dziœ też się gdzieœ wybierzemy. Nieprawda chłopcy?

Kelly spojrzał na dwóch gburów stojšcych za Wheelerem, którzy przytakiwali mu

chórem.

424 Janet Dailey

- Kiedy indziej. - Obrócił się i oparł o bar. Ale Wheeler nie zwrócił uwagi na

odmowę.

- Hej, barman, piwo dla mojego przyjaciela. - Rzucił pienišdze na ladę i

wypchnšł innego żołnierza, żeby stanšć koło Kelly'ego. - Nie widziałem cię nie

wiem od jak dawna. Spytałbym, gdzieœ się chował, ale myœlę, że wiem -

zachichotał i popatrzył na swoich dwóch kolesiów. - Widzieliœcie kiedy takiego

smutnego faceta w sobotni wieczór? Chyba nie znalazł tej dużej żyły, której

stale szuka?

- Jeszcze nie - przyznał Kelly. - Ale ona tam jest.

Po dwóch latach przemierzania dzikich okolic w palšcym słońcu lub w potokach

deszczu, płuczšc piasek ze strumieni górskich i odłupujšc próbki rudy z występów

skalnych, znalazł doœć œladów złota, żeby nabrać przekonania o istniejšcej

gdzieœ dużej żyle.

- Czego on szuka? Złota? - Żołnierz, na którego wołali Corky, uwiesił się na

ramieniu Wheelera. - Ja wiem, gdzie tego jest pełno. Srebro też. Mnóstwo tego.

- Gdzie? - spytał pogardliwie Kelly, a Corky zaczšł chichotać i nachylił się,

żeby zdradzić swojš tajemnicę.

- Tutaj. Miałeœ je pod nosem cały czas - œmiał się radoœnie. - Założę się, że

stoimy w odległoœci nie większej od tego miejsca niż sto jardów.

- Tak. Pewnie w czyimœ sejfie - szydził Kelly, pocišgnšł piwa i wytarł górnš

wargę.

- Nie. Leży na wierzchu.

- Jak to się stało, że go nie podniosłeœ? - spytał złoœliwie Wheeler.

- Bo jest tego więcej, niż jeden człowiek może unieœć.

- Gówno prawda - parsknšł Kelly.

- Mogę to udowodnić.

Aila Tarakanowa przesuwała niespokojnie głowę na poduszce, jęczšc pod goršcym

ciężarem, który jš przytłaczał. Starajšc się gwałtownie uwolnić, wyrzuciła rękę

na zewnštrz. Poczuła przecišg i obudziła się zlana zimnym potem. Pamiętała

jeszcze ten koszmarny sen i słyszała swoje własne krzyki. Włożyła pięœć do ust,

nie zdajšc sobie sprawy, że wcale nie krzyczy, tylko cicho jęczy.

Leżała bez ruchu, rozglšdajšc się niespokojnie po ciemnym pokoju

Alaska 425

i nasłuchujšc najlżejszego dŸwięku, bojšc się, że wyskoczš nagle z ciemnoœci.

Ale słyszała tylko swój własny oddech. Zastanawiała się, czy oni już poszli. Łzy

spływały jej po policzkach, kiedy przyciskała mocniej Biblię do piersi. Jej

ogarnięty panikš umysł nie odróżniał już złych snów od rzeczywistoœci. Znowu

trwoga złapała jš w swoje szpony. Wołajšc cicho męża zsunęła się ostrożnie z

łóżka, coraz bardziej przerażona. Przeœliznęła się w ciemnoœciach do salonu.

- Lew - zaszlochała cichutko, chociaż w jej uszach ten dŸwięk zabrzmiał głoœno.

Zobaczyła, że leży nieruchomo na sofie, tak jak go pozostawili tamtej nocy.

Nagle usłyszała hałas z zewnštrz i obróciła się do frontowych drzwi, w panice,

że oni wracajš.

Zdjęta grozš dopadła tylnego wyjœcia i uciekła z domu biegnšc w zaœnieżonš noc,

bosymi stopami po œniegu, nie czujšc zimna. Pewna, że jš goniš, zaczęła szukać

kryjówki. Domy nie były bezpieczne. Oni włamali się do jej domu.

- Gdzie? - łkała załamana, trzymajšc Biblię przy piersiach obiema rękami.

Zobaczyła wieże soboru, rysujšce się na tle latarni morskiej umieszczonej

na szczycie Zamku Baranowa. Będzie bezpieczna w domu bożym. Ruszyła w tym

kierunku, œlizgajšc się na rozmiękłym œniegu.

Kiedy dobiegła do stopni soboru, czuła, że płuca jej pękajš, a serce wali tak

mocno, że zagłusza wszystko wokół. Potykajšc się i czepiajšc rękami wspinała się

po schodach, jednoczeœnie mocno przytrzymujšc Biblię. Z ledwoœciš otworzyła

jedno skrzydło ciężkich, podwójnych drzwi i zataczajšc się weszła do koœcielnego

sanktuarium.

Płomyk œwiecy migotał przy ołtarzu. Szła ku niemu, a łzy ulgi przesłaniały jej

oczy, bose stopy poruszały się bezszelestnie. Potem zauważyła postać w pelerynie

przy ołtarzu i gwałtownie zatrzymała się, myœlšc, że to kapłan. Ogarnęło jš

przemożne uczucie wstydu i obawa konfrontacji z duchownym. Ale jej nie zauważył.

Rzuciła szybkie spojrzenie na bocznš kapliczkę i zaczęła skradać się w jej

kierunku.

Nagle z prawej strony rozległ się ochrypły szept po angielsku:

- No, który to z was, cholerni głupcy, zapomniał sprawdzić, czy drzwi sš

zamknięte. Corky, ty wchodziłeœ ostatni. IdŸ i zamknij drzwi, zanim zauważy to

ktoœ z zewnštrz.

- A kto, u czorta, to zobaczy? - Œwiszczšcy głos dobiegł od strony ołtarza. -

Nigdy nie słyszałem, żeby ktoœ przychodził modlić się w œrodku nocy. Hej,

426 Janet Dailey

Kelly podejdŸ i popatrz na te kielichy, czy cokolwiek, u diabła, to jest. Założę

się, że sš z prawdziwego srebra. A nie mówiłem wam, że te graty po prostu tu

leżš.

Następna postać przesunęła się w ciemnoœci. Aila zauważyła jeszcze czwartš. Tam

było czterech mężczyzn - czterech Amerykanów. Żaden z nich nie miał na sobie

księżej sutanny, tylko wojskowe peleryny. Zorientowała się, że to żołnierze, i

wcišgnęła głęboko powietrze ze strachu.

- Co to było?

Podnieœli œwiecę do góry. Œwiatło padło na niš, patrzyła w przerażeniu na

żołnierza z wiechš włosów koloru słomy, widocznš spod czapki. On był jednym z

nich! Jednym z mężczyzn, którzy jš zgwałcili! Jak on mógł tu się dostać przed

niš? Przejechała palcami po swoich rozczochranych włosach.

- Patrzcie na tę starš zwariowanš czarownicę! - Żołnierz trzymajšcy œwiecę

postšpił krok do przodu.

Ten ruch zerwał tamy strachu, który jš porażał. Nie, pomyœlała, już jej tego

więcej nie zrobiš - nie w cerkwi! Obróciła się i pobiegła do drzwi.

- Zatrzymajcie jš! - jeden z nich krzyknšł.

Aila wrzasnęła słyszšc ciężki stukot butów za sobš.

- Zostawcie jš. Zabierajmy co trzeba i wychodŸmy stšd! - krzyknšł inny. Ale

dŸwięk kroków nie ustawał.

- Hej, pani! Zaczekaj - usłyszała cichy, ochrypły głos. - Nie można tędy

wychodzić.

Dan Kelly zobaczył wyraz paniki na jej twarzy, kiedy wybiegała przez otwarte

drzwi. Widział kiedyœ podobny wyraz na twarzy żony osadnika, której Indianie

zamordowali i okaleczyli męża, a potem zabawiali się z mš.

Zaczšł jš gonić.

Na szczycie schodów soboru zatrzymał się i spojrzał na ulicę spodziewajšc się,

że ona pobiegnie œrodkiem alarmujšc żołnierzy w barach i barakach oraz

wartowników. Ale ulica była pusta, z wyjštkiem kilku pijanych i paru prostytutek,

Tlinkitek z Ranche. Nikt nie interesował się cerkwiš. Jeden okrzyk tej starej

kobiety pewnie nie zwrócił niczyjej uwagi. W tym mieœcie, w nocy, kobiety

krzyczały często, majšc ku temu powód czy też bez powodu.

Dostrzegł jakiœ ruch z boku. Obrócił się i zobaczył podobnš do zjawy postać

trzymajšcš się blisko budynków ulicy po lewej stronie. Zbiegł ze schodów,

mruczšc do siebie.

- Gdzie ona u diabła idzie? Tam nie ma nic poza cieœninš.

Alaska

427

Kiedy budynki przerzedziły się, na chwilę stracił jš z oczu, biel jej długiej

koszuli i jasnych rozczochranych włosów wtapiała się w tło leżšcego dokoła

œniegu. Ale ona zostawiała œlady stóp w œwieżym œniegu. Kelly gonił jš dużymi

susami, chwytajšc małymi rykami mroŸne powietrze palšce mu płuca.

Stara kobieta nagle wyrosła przed jego oczami. Po chwili zorientował się, że to

czarne tło wody uwydatniało jej bladš sylwetkę. ZnaleŸli się na brzegu cieœniny.

Woda zagrodziła drogę dalszej panicznej ucieczce. Zatrzymała się z wahaniem,

rzucajšc dzikie spojrzenia na lewo i prawo. Ponieważ nie skorzystała z żadnej

okazji, żeby znaleŸć schronienie wœród ludzi, Kelly wštpił, żeby skręciła w

prawo, ku głównej częœci miasta. Zwalniajšc kroku skierował się więc na lewo,

odcinajšc kobiecie drogę. Wydawała się przerażona, widzšc, jak jest blisko.

- Niech pani nie biegnie - zawołał do niej łagodnie, starajšc się opanować jej

strach. Dół koszuli miała oblepiony œniegiem. Kiedy cofała się przed nim,

zastanawiał się, jak mogła wytrzymać w œniegu po kostki, bez butów, ale ona

wydawała się nie zauważać zimna. Nawet się nie trzęsła, chociaż ręce miała

złożone przed sobš, jakby coœ chroniła. - W porzšdku, proszę pani. Nic pani nie

zrobię. Niech się pani nie boi.

Mówił łagodnie i delikatnie, majšc nadzieję, że jeœli ona nie rozumie po

angielsku, to chociaż ton jego głosu zrobi na niej wrażenie, ale cofała się za

każdym jego krokiem, zbliżajšc się do brzegu cieœniny, cały czas kręcšc powoli

głowš w jakiejœ cichej odmowie.

Zatrzymała się przy oblodzonym brzegu. Kelly odprężył się i uœmiechnšł, będšc

pewnym, że teraz go wysłucha, nie majšc już gdzie się cofnšć. Wycišgnšł do niej

rękę, mówišc cały czas cichym, kojšcym głosem, powtarzajšc wielokrotnie te same

zwroty.

- W porzšdku proszę pani. Niech się pani nie boi. Nic pani nie zrobię. Nie

reagujšc na jego słowa obróciła się i wbiegła do wody. Kelly krzyknšł

i zaczšł biec za niš, ale zatrzymał się myœlšc, że ona też stanie, jeœli nie

będzie jej gonił. Brnęła jednak przed siebie i tylko coraz głębsza woda i ciężar

mokrej koszuli zwalniały jej kroki. Nagle poœliznęła się i znikła pod

powierzchniš. Zanim Kelly zdšżył się zbliżyć, już wydostała się z wody i znowu

uciekała przed nim.

Woda wlewała mu się do butów jak ciekły lód. W tej temperaturze nie przeżyje się

dłużej niż trzy minuty, pomyœlał Kelly i zatrzymał się. Stara wariatka była w

odległoœci trzydziestu stóp przed nim. Zdał sobie sprawę, że

428 Janet Dailey

w stanie paniki zaczęłaby z nim walkę, nawet gdyby udało mu się do niej dotrzeć.

Było bardzo prawdopodobne, że oboje utonęliby.

Czujšc ucisk w żołšdku, Kelly wycofywał się w kierunku brzegu. Słyszał jej

przerażony oddech, ale nie wołała o pomoc. Już prawie stracił jš z oczu. Jego

mokre stopy były bez czucia.

Biała plama na czarnym morzu zniknęła nagle. Jedynym dŸwiękiem było ciche

chlupotanie wody o brzeg i odległe odgłosy miasta. Kelly odwrócił się i poszedł

wolno w kierunku baraków. Ominšł cerkiew, w której zostali jego kumple, żeby

dalej jš grabić. Nie wiedział, czy im się udało, i właœciwie nic go to nie

obchodziło.

Ciało Aili Tarakanowej zostało wyrzucone na brzeg następnego dnia. Znalazł je

zrozpaczony mšż, który rozpoczšł poszukiwania przed œwitem, kiedy zorientował

się, że nie ma jej w domu. Mało kto zwrócił uwagę na tę œmierć. Wszyscy byli

poruszeni grabieżš w Soborze Œwiętego Michaiła. Kradzież została wczeœnie

zauważona, bo złoczyńcy zostawili œlady w œwieżym œniegu, które doprowadziły do

ich ujęcia i odzyskania zrabowanych przedmiotów.

Ponieważ nadal nie było cywilnego sšdu, który mógłby ukarać winnych, mieszkańcy

miasta musieli zwrócić się do generała Davisa. Doszedł on do wniosku, że tym

razem żołnierze posunęli się jednak za daleko. Szeregowcy Nathan Wheeler,

William „Corky" Travers i August „Gus" Miles zostali wyrzuceni ze służby i

odesłani do Stanów pierwszym wojskowym transportem.

Kelly był jednym ze strażników, wyznaczonych do odprowadzenia tych trzech

mężczyzn, ubranych teraz w nie dopasowane stroje cywilne, na pokład statku

płynšcego do kraju. Żaden z nich nie wydał go. Nie brał zresztš aktywnego

udziału w rabunku, jedynie wszedł do soboru razem z nimi.

Byli bardzo zadowoleni. W porzšdku, wykopano ich z wojska, ale również wykopano

ich z tego przez Boga zapomnianego północnego lšdu, zwanego Alaskš. Te

szczęœliwe bydlaki płynęły do domu. Większoœć żołnierzy patrzyła na nich z

zazdroœciš, z wyjštkiem Kelly'ego.

Kobieta, która umarła tamtej nocy, była tš samš, za której zgwałcenie jego

kumple siedzieli w areszcie. To tłumaczyło jej przerażenie. W jakiœ sposób to

oni jš zabili. On również miał udział w jej œmierci. To, że była starš Rosjankš

półkrwi, nie uspokajało jego sumienia.

Alaska 429

Spojrzał na łańcuch pokrytych œniegiem gór wyrastajšcych u brzegów wyspy. Ich

widok przywodził myœli o złocie. Kelly nie miał zamiaru opuszczać tego kraju,

dopóki nie znajdzie kruszcu. Może, jak nadejdzie wiosna, rozejrzy się po rejonie

Silver Bay.

Dopiero zaczęła się zima, a on już oczekiwał wiosennych roztopów i widoku skał,

które odkryje odwilż. Myœl o złocie zawsze pomagała mu zapomnieć o kłopotach.

Jjyło to typowe niezbyt zimne styczniowe popołudnie. Promienie słońca stojšcego

nisko na zachodzie różowiły stożek góry Edgecumbe i przeœwietlały pasma mgły,

która zakrywała cieœninę Sitka. Ewa obejmowała dwiema rękami torbę z ksišżkami

szkolnymi i Biblię matki. Nosiła jš zawsze ze sobš, chociaż woda morska zamazała

drak i posklejała kartki. Ten największy skarb matki, szczególnie podczas

ostatnich miesięcy życia, należał teraz do Ewy.

Na rogu ulicy stała grupa żołnierzy. Zwolniła kroku liczšc na to, że zaraz

odejdš, ale stali nadal. Wyglšdali jak włóczędzy, brudni i œmierdzšcy.

Przechodzšc koło nich Ewa trzymała oczy wbite w ziemię. Trzęsła się wewnętrznie

z wœciekłoœci płynšcej ze strachu i nienawiœci.

- Nosi spódnice. To chyba dziewczyna.

- Ale brzydka jak cholera.

Łzy paliły jej oczy. Chciała wykrzyczeć swojš złoœć i nienawiœć, ale bała się

tych ludzi. Zaczęła uciekać, a ich okropny, szyderczy œmiech biegł za niš. Nie

zwolniła, aż znalazła się przy domu, do którego wcale nie miała ochoty wchodzić.

Nienawidziła również domu. Od czasu kiedy matka się utopiła, zamieszkała w nim

œmierć, ojciec czekał tam na niš.

Chociaż nie miała jeszcze dziesięciu lat, starała się być gospodyniš - gotowała,

sprzštała i opiekowała się ojcem. Ale posiłki, które z takim trudem i tak

umiejętnie przygotowywała, przeważnie wracały nietknięte. Nawet kiedy zmieniał

koszulę, nie zauważał jak starannie jš wyprasowała. Nic - łšcznie z niš -już go

nie obchodziło.

Nie chciała i nie lubiła wracać do domu, chociaż dziadek zawsze okazywał jej

zrozumienie. Ewa nie była dziœ w nastroju do słuchania jego zapewnień, że ojciec

wydobędzie się z rozpaczy. Zdawało się, że nikt nie rozumie, jak bardzo tęskniła

za matkš - nikt poza jej siostrš. Przypomniała sobie, jak przytulała jš i

płakała, kiedy była u niej ostatnim razem. To było dwa

430 Janet Dailey

tygodnie temu, przed tym jak Nadia poœliznęła się na lodzie i złamała rękę. Ewa

postanowiła odwiedzić siostrę i zobaczyć, czy u niej wszystko w porzšdku.

Frontowe drzwi domu nie były zamknięte, więc weszła bez stukania. Natychmiast

usłyszała zbliżajšce się od strony kuchni kroki. Za chwilę ukazała się Nadia, z

lewš rękš na temblaku i wyrazem napięcia na twarzy.

- Ewa. - W głosie jej była ulga, kiedy nerwowo wycierała prawš rękę o fartuch.

- Myœlałam, że to Gabe wrócił do domu wczeœniej. Co cię tu przywiodło? Czy

idziesz prosto ze szkoły? - Spojrzała nerwowo na drzwi i znów na Ewę. - ChodŸmy

do kuchni. Właœnie zaczęłam robić Micz. To ciasto ma być niespodziankš dla

Gabe'a.

Ruszyła do kuchni, nie patrzšc, czy siostra idzie za niš. Przy tym zalewie pytań

Ewa nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy Nadię

w ogóle interesujš jej odpowiedzi.

- Nie miałam ochoty iœć do domu, więc pomyœlałam, żeby wstšpić i odwiedzić cię.

- Położyła worek z ksišżkami na stole, gdzie Nadia zgromadziła wszystkie

produkty potrzebne do upieczenia rosyjskiej œwištecznej babki.

- Jak się czuje papa? - Nadia dodała mški do dużej glinianej miski, gdzie były

już jajka, masło, cukier z waniliš i gałkš muszkatołowš. Wzięła łyżkę, żeby to

wszystko wymieszać, niezręcznie trzymajšc naczynie lewš rękš.

- Bez zmian. - Ewa opadła na krzesło. - Po prostu siedzi i rzadko się odzywa.

- Ciężko przeżywa œmierć mamy. - Po zagęszczeniu ciasta mškš Nadia dodała po

filiżance orzechów i rodzynków. - Wiedziałam, że tak będzie.

Ewa obserwowała, jak Nadia miesza wszystkie składniki drewnianš łyżkš.

- Nienawidzę go.

To stwierdzenie wywołało zamierzony efekt. Siostra wreszcie zwróciła na niš

uwagę.

- Ewo! Jak możesz mówić takie rzeczy?

- To jego wina, że mama nie żyje. On sam to mówi. Nie powinien dopuœcić, aby ci

żołnierze jš skrzywdzili. Powinien zostać w pokoju i nie zostawiać jej samej.

Nie wystraszyłaby się i nie wybiegła z domu, gdyby był przy niej.

- To nie jest w porzšdku, Ewo. On zrobił wszystko, co należało. Nie mógł

siedzieć przy niej cały czas. On też potrzebował odpoczynku.

Alaska

431

- Mógł poprosić mnie, żebym przy niej siedziała, jeœli chciał spać.

- Przecież wiesz, że mama chciała mieć tylko papę przy sobie.

- Nadia wzięła łyżkę i zaczęła znowu mieszać ciasto. - To, co stało się z mamš,

nie było jego winš i nie chcę więcej słyszeć takich rzeczy od ciebie.

- Po przyjœciu Amerykanów powinniœmy wyjechać z wujkiem Stanisławem, jak mówił

papa. - Włożyła palec do ciasta, kiedy Nadia dodawała mški, i oblizała go.

- Może powinniœmy.

To niespodziewane stwierdzenie zaskoczyło Ewę. Przedtem siostra zawsze odrzucała

takie sugestie, mówišc, że gdyby wyjechali, to ona nie poœlubiłaby Gabe'a.

- Ale nie wyjechaliœmy z wujkiem Stanisławem ani z ciotkš Anastazjš, więc nie

ma o czym mówić. - Głos Nadii załamywał się. - Powinnaœ zrozumieć, że nie można

zmienić przeszłoœci. Gdybyœmy mogli, to wiele rzeczy zrobilibyœmy inaczej.

- Co byœ zmieniła? - Ewa zawsze myœlała, że jej piękna starsza siostra ma

wszystko, czego tylko zapragnie. Zawsze była najbardziej lubiana, może tylko

dziadek był tu wyjštkiem. Była ulubionš córkš, ulubionš bratanicš, ulubionš

kuzynkš - ulubionym wszystkim. Chodziła na bale i koncerty w pałacu gubernatora

po przybyciu księżniczki Marii. Poœlubiła przystojnego i ważnego Amerykanina.

Nikt nigdy nie wyœmiewał się z niej, z jej powierzchownoœci, nikt jej nie

przezywał. Nigdy nie cierpiała tortur, jakie przechodziła Ewa z powodu braku

otaczajšcej jš sympatii.

Nadia zawahała się przed odpowiedziš.

- Zmieniłabym to, co stało się tej nocy, kiedy włamali się żołnierze. Ewa

zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem wolno skinęła głowš.

- To wtedy wszystko się zepsuło. Po tamtej nocy wszystko się zmieniło, prawda?

- Tak. Wszystko.

- Nienawidzę ich - powiedziała z przekonaniem.

- Kogo?

- Żołnierzy. - Nienawidziła ich za to, co zrobili z jej rodzicami, i za to, jak

się czuła, słyszšc ich obrażliwe uwagi. Nienawidziła wszystkich żołnierzy.

- Powinni zapłacić za to, co zrobili. A Gabe? Nie może sprawić, żeby ich

ukarano?

432

Janet Dailey

- On... on nic nie może zrobić. - Nadia dodała ostatniš porcję mški i starała

się połšczyć jš z gęstniejšcym coraz szybciej ciastem.

- Mógłby spróbować. Mógłby porozmawiać z generałem i...

- Nie! - Ta sugestia w widoczny sposób sprawiła jej przykroœć, chociaż starała

się to ukryć. - Powiedziałam ci, że on nie może nic zrobić. Proszę cię, nie

rozmawiajmy o tym i jemu też nic nie mów.

- Jakbym miała mu powiedzieć? - wymamrotała Ewa, - Ja go prawie nie widuję. Czy

rzeczywiœcie był tak zapracowany, że nie mógł przyjœć na

pogrzeb mamy?

- Miał ważne rzeczy do załatwienia.

To wytłumaczenie nie było dla Ewy przekonujšce. - Nigdy też nie

odwiedza papy.

- Jest bardzo zajęty.

Ewa zauważyła grymas bólu na twarzy siostry, kiedy nagle miska z ciastem

obróciła się i uderzyła jš w złamanš rękę.

- Może chcesz, żebym ja to zrobiła? - zaproponowała.

- Tak. Dziękuję ci. - Nadia chętnie zostawiła miskę i odeszła od stołu,

delikatnie podtrzymujšc rękę na temblaku. - To zadziwiajšce, jak trudno

wykonywać proste czynnoœci, kiedy ma się tylko jednš sprawnš rękę.

- To na pewno cię boli. - Ewa zostawiła łyżkę i zaczęła miesić ciasto palcami.

- Czasami, ale już jest lepiej. - Jej uœmiech był trochę sztuczny. - WeŸmiesz

trochę kulicza do domu dla papy.

- On nie będzie tego jadł - odpowiedziała Ewa z ponurš minš. - W ogóle rzadko

teraz coœ je. Bez względu na to, co przygotuję.

- To się z czasem zmieni. Wróci mu apetyt.

- Nie. Nie zmieni się. Jego już nic nie obchodzi. Gdybym nie wróciła do domu

dziœ na noc, nie zauważyłby tego.

- Nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?

- Tak. Wierzę. Mama nie chciała, żebym była w jej pokoju. Teraz papy nie

obchodzi, czy jestem w domu, czy nie.

- Obchodzi go. Może tego nie okazuje, ale to tylko dlatego, że teraz tak bardzo

brakuje mu mamy. Ale gdyby wiedział... że to ci sprawia ból... gdyby

wiedział...

- Czy ty płaczesz, Nadiu? - zauważyła łzy w jej oczach.

- To tylko dlatego, że trochę boli mnie ręka. - Odwróciła się, żeby Ewa nie

mogła widzieć jej twarzy.

Alaska

433

Od strony frontowego pokoju dobiegł dŸwięk otwieranych drzwi i ciężkie męskie

kroki. Ewa zmarszczyła brwi widzšc przerażenie na twarzy Nadii, która odwróciła

się i podeszła do stołu.

- Ja to skończę. - Odsunęła miskę od oblepionych ciastem palców Ewy.

- Lepiej idŸ do domu, zanim papa zacznie się o ciebie martwić.

- Kto to wszedł? - Ewa nie rozumiała, dlaczego Nadia nagle odsyłajš do domu. -

Czy to Gabe?

- Tak. - Nadia zniżyła głos do szeptu i prosiła goršczkowo. - Proszę cię, zrób

tak jak mówię i idŸ. Nie zapomnij swoich ksišżek.

- Ale... - Ewa nic nie rozumiała.

- Babo! Gdzie do cholery jesteœ?

Zdziwiona złoœciš brzmišcš w tym pytaniu, Ewa skierowała się do drzwi, ale w tym

samym momencie ukazał się w nich mšż siostry. Jego twarz miała groŸny wyraz, a

oczy były zwężone.

- Co ona tu robi? - Spojrzał z wœciekłoœciš na Ewę.

- Wstšpiła po drodze ze szkoły - odpowiedziała pospiesznie Nadia.

- Właœnie wychodziła.

- Czy przeszkodziłem wam w czymœ? - Jego oczy nabrały podejrzliwego wyrazu. -

Założę się, że nie spodziewałaœ się mnie tak wczeœnie w domu.

- Nie byłam pewna, o której przyjdziesz. - Nadia starała się mówić spokojnie,

ale Ewa słyszała drżenie w jej głosie. Przysunęła się ostrożnie do stołu, żeby

zabrać torbę z ksišżkami. - Wiem jak bardzo lubisz kulicz. Chciałam ci zrobić

niespodziankę.

- Teraz rozumiem. - Spojrzał na puszki z mškš i cukrem stojšce na stole.

- Przygotowujesz mi niespodziankę. Ciekaw jestem, czy zostałoby coœ dla mnie,

gdybym przyszedł póŸniej do domu, czy nie dałabyœ wszystkiego tej swojej

rodzinie mieszańców? To właœnie o to chodziło, prawda? Dajesz im jedzenie za

moimi plecami. Dlatego nigdy nie ma w tym domu cukru, mški ani niczego do

jedzenia!

- Nie! Ja to robiłam dla ciebie, Gabe.

- Kłamiesz! - Jednym ruchem ręki zrzucił wszystko ze stołu. Ewa aż podskoczyła

słyszšc łoskot misek, puszek, filiżanek, patelni spadajšcych na podłogę.

Usłyszała okrzyk przerażenia siostry i obróciła się patrzšc szeroko otwartymi

oczami, jak Gabe rzucił się na Nadię i złapał jš za nadgarstek złamanej ręki.

- Nie bij mnie. Proszę cię, nie bij mnie - łkała siostra.

434 Janet Dailey

Uderzył jš mocno w twarz, potem znowu przycišgnšł do siebie, szarpišc za

nadgarstek.

- Nie kłam, ty suko.

- Nie bij mojej siostry. - Ewa rzuciła się usiłujšc oderwać jego dłoń od

złamanej ręki Nadii. - Puœć jš!

Nie zauważyła odchylonej ręki. Poczuła potworny ból w głowie, a siła uderzenia

odrzuciła jš na bok. Upadła na podłogę, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.

- Ewa! - Słyszała głos siostry, jakby z oddali. Stopniowo ból umiejscawiał się

po jednej stronie głowy, ale Ewa czuła teraz bezwład w całym ciele. - Moja ręka!

- Złamię ci jš znowu, jeœli mi nie powiesz prawdy. - GroŸba Gabe'a powoli

dochodziła do œwiadomoœci Ewy. Usiadła. - Miałaœ zamiar dać jej ten kulicz,

prawda?

- Miałam zamiar... posłać jednš babkę do domu... dla papy. - Jej odpowiedŸ

przerywało łkanie. - Tylko jednš, Gabe.

- Ciekaw jestem, czy tylko jednš.

Ewa usłyszała następne uderzenie, którego siła posłała jej siostrę na podłogę.

Upadła na złamanš rękę i głoœno płakała. Chciała do niej podejœć, ale stał tam

Gabe. Bała się następnego ciosu, gdyby znowu usiłowała interweniować. Czuła

wcišż potworny ból w głowie.

Nadia leżała skulona na podłodze, osłaniajšc złamanš rękę, jej ciałem wstrzšsał

cichy szloch. Ewie też chciało się płakać, ale jeszcze bardziej bała się wybuchu

gniewu Gabe'a, gdyby w ten sposób zwróciła na siebie jego uwagę.

- Ostrzegałem, co się stanie, jeœli znowu skłamiesz. Może teraz zapamiętasz to

sobie. - Wyszedł z pokoju, rozgniatajšc nogami kawałki rozbitej miski.

Przytulona do œciany Ewa nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała trzaœnięcia

frontowych drzwi. Kiedy usiłowała wstać, zakręciło jej się w głowie. Delikatnie

dotknęła obolałego miejsca. Jej palce natrafiły na guz wielkoœci gęsiego jaja.

Kiedy minšł zawrót głowy, ostrożnie przeszła przez zaœmieconš podłogę, podeszła

do siostry i pomogła jej usišœć, opierajšc jš plecami o œcianę. Twarz Nadii była

trupio blada z silnie odznaczajšcš się czerwonš, spuchniętš plamš, w miejscu,

gdzie Gabe jš uderzył. Ewa patrzyła na niš z troskš i zauważyła, jak Nadia

podtrzymuje temblak złamanej ręki.

- Pójdę po dziadka.

Alaska

435

- Nie - zawołała Nadia stłumionym głosem. - Nie wolno ci... mówić o tym.

- Ale przecież jesteœ pobita.

- Nic mi nie będzie. - Wolno otworzyła oczy, wzięła Ewę za rękę i lekko jš

uœcisnęła.

Ewa zaczęła płakać na widok bólu malujšcego się na twarzy siostry. Łzy spływały

jej po policzkach i czuła się zupełnie bezradna.

- On ciebie uderzył. - Widziała to na własne oczy, ale nic nie rozumiała.

- To była moja wina. Nie powinnam była kłamać. Ja... Ewo lepiej już idŸ. On

może wrócić.

- ChodŸ ze mnš. Nie chcę, żeby on znowu zrobił ci krzywdę.

- Nie mogę iœć. Papa... - znowu zawiesiła głos. - To jest mój dom. On jest moim

mężem.

- Ale on ciebie bije. - Nagle Ewa przypomniała sobie, że ostatnio widywała

œlady pobicia na ciele siostry. Spojrzała na temblak i skojarzyła nagle fakty. -

Nie upadłaœ na lodzie. To on złamał ci rękę, prawda?

- Tak - przyznała Nadia ze spuszczonš głowš. - Rozzłoœciłam go. - Ewa nie mogła

sobie wyobrazić niczego, co mogło spowodować takš okropnš karę. Patrzyła

bezmyœlnie na drzwi, za którymi zniknšł Gabe. Stale pamiętała o tym, jak

żołnierze skrzywdzili matkę i jakie okrutne uwagi robili o niej samej. Teraz

Nadię pobił jej własny mšż. Ewa trzęsła się z gniewu i bezsilnoœci.

?

Ledwie minšł rok od daty utonięcia żony, a Lew Tarakanow też już nie żył.

Niektórzy mówili, że to z powodu złamanego serca. Ale jego córka Ewa traktowała

tę œmierć jako akt poddania się rozpaczy i nienawidziła go za to. Ona go

przecież potrzebowała. Jej gnębiona i poniewierana siostra też go potrzebowała.

Aleje porzucił i nigdy nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Jej dziadek i siostra

płakali na pogrzebie, ona nie uroniła ani jednej łzy.

Wierzyciele przejęli dom wraz z całš zawartoœciš i sprzedali go, aby pokryć

długi ojca. Ani ona, ani siostra nie otrzymały nic. Nawet Gabe Blackwood był tym

poruszony, ale nie było na to żadnej rady. Teoretycznie - konfiskata i sprzedaż

posiadłoœci nie była legalna. Ponieważ jednak Alaska nie miała prawodawstwa

cywilnego, nie było podstaw prawnych do egzekwowania testamentów czy spadków.

Pozostawiona bez grosza Ewa przeniosła się do dziadka, przynoszšc ze sobš tylko

kilka sztuk ubrania i Biblię matki.

Życie toczyło się nadal. Zdarzały się jeszcze wieczory, kiedy nie budziły Ewy

wrzaski pijanych żołnierzy z garnizonu. Wydawało się, że dziadek potrzebuje

teraz mało snu, ponieważ spędzał większš częœć nocy na czuwaniu ze swojš starš

strzelbš na kolanach.

W latach 1871 i 1872 niewiele się zmieniło, poza tym, że zamiast kupców, którzy

przedtem opuszczali Sitkę, wypływał stšd teraz stały strumień zniechęconych i

rozczarowanych rodzin. Trochę poszukiwaczy złota zajęło ich miejsce, zwabionych

na wyspę odkryciem złotodajnego kwarcu w rejonie Silver Bay. Ale górnicy nie

byli w stanie podnieœć upadajšcej gospodarki. Po wytopieniu rudy zwykle

starczało im złota tylko na to, żeby dalej opłacać wypożyczone narzędzia.

Alaska 437

Z braku przepisów żaden właœciciel działki nie miał zalegalizowanego tytułu

własnoœci. Znalezione do tej pory złoto pochodziło z twardych skał, konieczny

był pokaŸny kapitał, aby rozpoczšć wydobycie i sprowadzić maszyny do kruszenia

rudy. Inwestorzy byli bardzo ostrożni, zarówno ze względu na niemożnoœć

otrzymania tytułu własnoœci kopalni, jak i na koszt wydobywania złota z prawie

niedostępnych terenów, dokšd cały sprzęt musiał być dostarczony drogš morskš.

Jednak poszukiwacze, zwabieni dużš zawartoœciš złota w pokładach kwarcu,

przemierzali góry z nadziejš znalezienia tej wymarzonej żyły czystego złota,

która mogłaby otworzyć sakiewki skšpych inwestorów. Schodzili do Sitki po zapasy

żywnoœci oraz żeby się wyszumieć po tygodniach, a czasami miesišcach spędzonych

samotnie w górach.

Za każdym razem, kiedy Ewa wychodziła z domu dziadka, widziała pijaka

zataczajšcego się po ulicy, a to żołnierza, a to Kołosza albo górnika. Wyjœcie

za próg zawsze narażało jš na ich przeœmiewcze okrzyki i obraŸliwe uwagi. Kiedy

wiosnš 1873 roku szkoła została zamknięta z powodu braku pieniędzy na opłacenie

nauczyciela, Ewa była zadowolona, gdyż dzięki temu skończyła się jej codzienna

„karna œcieżka obelg". Jej nienawiœć do żołnierzy obejmowała teraz wszystkich

mężczyzn, z wyjštkiem starego dziadka i kapłana.

Kiedy osišgnęła wiek dojrzewania, poznała znaczenie słowa „spółkowanie".

Narażona na towarzystwo żołnierzy, górników i prostytutek, którzy byli bywalcami

barów, z wolna zaczęła pojmować to, co żołnierze zrobili z jej matkš. Nie mogła

sobie nic gorszego wyobrazić. Sama myœl o tym napełniała jš obrzydzeniem i

wzmagała nienawiœć do mężczyzn.

Była zadowolona, że nie ma blond włosów matki, które tak fascynowały żołnierzy.

Jej starsza siostra, Nadia, była blondynkš i Ewa widziała sińce, którymi

regularnie obdarowywał jš mšż. Cieszyła się, że ma na twarzy pełno pryszczy, za

szerokie usta, za pełne wargi i za blisko osadzone oczy. Nie miała nic przeciwko

temu, że wołano na niš „żaba" i zostawiano w spokoju. Uroda była przekleństwem,

a ona miała szczęœcie, że nie była nim naznaczona.

Kiedyœ, póŸnego wiosennego wieczoru, Ewa leżała w łóżku obserwujšc magiczny

balet, jaki zorza polarna odtwarzała na niebie przed jej oknem. Migotanie

niebieskich i zielonych barw przypomniało jej brokatowš suknię balowš Nadii -

suknię, którš jej mšż porwał na kawałki podczas ostatniej awantury. Falujšce

turkusowe œwiatełka zamieniały się w jej oczach w rozdarty

438 Janet Dailey

na strzępy brokat. Odwróciła się od tego widoku i patrzyła na swój ciemny pokój,

przedkładajšc jego pustš czerń nad dzikie piękno na zewnštrz.

Kiedy usłyszała słaby odgłos kroków na schodkach, zesztywniała ze strachu.

Dziadek był już w domu. Przed chwilš słyszała, jak poruszał się po saloniku.

Żołnierze. To na pewno byli oni. Nikt inny nie skradałby się z tyłu domu.

Wiedzšc, że słuch dziadka nie jest tak dobry jak niegdyœ, wstała z łóżka,

włożyła szlafrok i pobiegła, aby go ostrzec.

- Dziadku. - Cicho podeszła do krzesła, na którym drzemał, i łagodnie

potrzšsnęła go za ramię.

Zaskoczony, głoœno westchnšł i natychmiast się rozbudził.

- Co się stało?

- Słyszałam coœ za domem - szepnęła. - Myœlę, że tam ktoœ jest. Wtedy oboje

usłyszeli jakieœ dŸwięki przy drzwiach. Dziadek wstał z krzesła,

trzymajšc oburšcz swojš długš strzelbę. Ruszył w kierunku drzwi kuchennych.

- Co tam jest? - zapytał swojš nieudolnš angielszczyznš. - Mów albo strzelam.

- To ja - ktoœ odpowiedział po rosyjsku. - Dymitr Stanisławowicz. Otwórz drzwi.

Ewa przebiegła obok dziadka i odsunęła sztabę -jeszcze nie otrzšsnęła się ze

strachu, w jaki wprawił jš kuzyn.

- Dlaczego skradasz się tu w œrodku nocy? - Zapomniała, że Dymitr zwykle

przychodził o tej porze i że nie widzieli go już od miesięcy.

- Myœleliœmy, że to żołnierze chcš się włamać do domu. Dziadek mógłby cię

zastrzelić. To głupio, Dymitrze Stanisławowiczu, tak przychodzić po nocy.

Powinien do ciebie strzelić, żebyœ miał nauczkę.

- Czy to tak wita rodzina mężczyznę, który wraca do domu?

- Skšd mogliœmy wiedzieć, że to ty? - Poczuła zapach alkoholu i odsunęła się od

niego.

Dziadek zapalił lampę. Jej œwiatło oœwietliło kuzyna w marynarskim stroju.

- Nie wiedziałem, że twój statek jest w porcie i nie spodziewałem się ciebie -

powiedział dziadek, po czym ruchem ręki wskazał na stół i krzesło.

- Siadaj.

- Zapomniałem wysłać zawiadomienie. - Kiedy Dymitr podchodził nonszalanckim

krokiem do krzesła, zauważył starš strzelbę opartš o œcianę.

- Gdybyœ z tego wystrzelił, to nie wiem, który z nas bardziej by ucierpiał.

Pozwól, że kupię ci nowš strzelbę, dziadku.

__

Alaska

439

- Wiem, jak używać tej strzelby. Wystarczy mi. - Oparł ręce na stole i powoli

siadał na krzeœle, zdradzajšc tymi ostrożnymi ruchami, jak bardzo jest już stary.

- Powinniœmy napić się piatnadcat' kapliej, aby uczcić twój szczęœliwy powrót.

Ewo Lwowna, przynieœ nam szklanki i butelkę wódki z kredensu.

Gdyby dziadek zapytał, to Ewa mogłaby mu powiedzieć, że kuzyn już czcił swój

powrót. Ale „piętnaœcie kropli", co oznaczało połowę dużej szklanki, było

rosyjskim zwyczajem powitania wszystkich, którzy przychodzili do domu. Wzięła

wódkę i szklanki z kredensu i podała je dziadkowi.

Zauważyła, jak trzęsła mu się ręka, kiedy nalewał dużš porcję alkoholu do

szklanek i zorientowała się, że przybycie Dymitra wstrzšsnęło nim. Ewa zawsze

widziała w dziadku silnego i odważnego opiekuna, ale teraz zobaczyła słabego,

starego człowieka. Siedzšcy obok niego Dymitr wyglšdał przy nim niesłychanie

silnie i witalnie.

Dymitr również zauważył jego osłabienie.

- Wyglšdasz na zmęczonego, dziadku. Powinieneœ teraz być w łóżku i mocno spać.

- Nie jest mšdrze spać zbyt mocno. - Rzucił okiem na Ewę, potem podniósł

szklankę i pocišgnšł łyk wódki. - Teraz, kiedy znowu jesteœ w domu, może będzie

mi trochę łatwiej odpoczywać - powiedział i znowu podniósł szklankę do ust.

Od kiedy Ewa przeprowadziła się do dziadka, on zawsze przesiadywał nocami. Nigdy

przeciwko temu nie protestowała, ponieważ czuła się bezpieczna, wiedziała, że on

jest zawsze na straży. Nagle zdała sobie sprawę, że dziadek nie czuwa z powodu

troski o własne bezpieczeństwo. Robi to, aby jš chronić. Czuła się winna.

Zrozumiała, że chociaż dziadek jest stary i zmęczony, poœwięca swój odpoczynek,

a może nawet życie dla jej bezpieczeństwa i dla jej dobra.

Ojciec przed œmierciš też czuwał nocami. Żal po œmierci matki i wyrzuty sumienia

nie pozwalały mu spać. Nie myœlał wcale o tym, żeby chronić Ewę od złego. Swoim

przykładem dziadek pokazał jej prawdziwe znaczenie oddania i odpowiedzialnoœci

rodzinnej. Jeszcze wyraŸniej dostrzegła, jak samolubny był ojciec. Stanęła za

krzesłem dziadka, głęboko poruszona jego ofiarnoœciš.

- Lepiej odpoczywaj, kiedy masz ku temu okazję - powiedział Dymitr - nie będę

tutaj długo.

440 Janet Dailey

- Niedługo znowu wypływasz?

Ewa usłyszała nutę żalu w głosie dziadka, ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na

Dymitrze, który kiwnšł potakujšco głowš i powiedział:

- Colby zamyka swój bar i przenosi się do Fortu Wrangla nad rzekš Stikin. To

będzie również mój port.

Mówił tak niefrasobliwym tonem, że Ewa przez moment nie mogła uwierzyć, że tak

daleko odjeżdża. Potem zobaczyła pochylone ramiona dziadka i już wiedziała, że

to prawda.

- To już nie będziesz tu wracał. - Ile razy dziadek mówił tym beznamiętnym

głosem, oznaczało, że coœ go głęboko dotknęło. Ewa zobaczyła teraz, jak bardzo

liczył na Dymitra.

- Może od czasu do czasu przypłynę z transportem alkoholu. - Dymitr wzruszył

ramionami.

Ewa zacisnęła palce na poręczy krzesła.

- Jak możesz tak po prostu odjechać i zostawić nas tutaj samych? Czy cię nic

nie obchodzi, co się z nami stanie?

- Spokojnie Ewo - chciał jš uciszyć dziadek. - Dymitr jest nawigatorem. W ten

sposób zarabia na życie.

- On zarabia na życie szmuglujšc alkohol dla Amerykanów i kłusujšc dla nich na

wydry i foki. Nawet już przestał handlować z Kołoszami. - Wszyscy myœleli, że

jest za mała i w niczym się nie orientuje, ale ona wiedziała swoje.

- To jego sprawa, nie nasza - skarcił jš łagodnie dziadek.

- On pracuje dla tego Ryana Colby'ego od tak dawna, że stał się taki sam jak

Amerykanie. - Ewa była zła i nie dała się uciszyć. - Myœli tylko o robieniu

pieniędzy i nie obchodzi go los rodziny. Dziadek się starzeje, Dymitrze. On

ciebie tutaj potrzebuje.

Kiedy chwyciła dziadka za ramię, poklepał jej rękę.

- Damy sobie radę - jak to do tej pory robiliœmy. I nie jesteœmy sami. Nadia

jest tutaj. - Uœmiechnšł się blado do jej kuzyna. - Nie zwracaj na niš uwagi.

Łatwo było zauważyć, że Dymitr wolał wierzyć temu, co mówił dziadek. Uwierzył,

bo był egoistš, to pozwalało mu robić, co chciał. Porzucał ich jak jej ojciec. A

jeœli chodzi o pomoc ze strony Nadii... Wydawało się, że jedynie Ewa rozumie

sytuację.

- Jest póŸno, Ewo. - Wilk serdecznie œcisnšł jej rękę. - Musisz się wyspać.

Alaska

441

- A ty dziadku?

- Dymitr i ja nie skończyliœmy jeszcze naszej wódki. Niechętnie zostawiła ich

samych.

Szkło z rozbitej na ulicy butelki whisky lœniło w południowym słońcu, kiedy Gabe

Blackwood wyszedł ze swojego biura. Zatrzymał się i bezwiednie oblizał wargi,

tęsknišc do smaku trunku, który był w tej butelce. Spojrzał na swoje prawie

puste biuro. Nie było tam już nic wartoœciowego do sprzedania. W zeszłym

miesišcu oddał do lombardu ksišżki prawnicze. W kraju bezprawia nie były mu już

do niczego potrzebne. Nie mógł sprzedać nawet tego budynku. Nikt nie chciał go

kupić.

Z prawie pustej ulicy dobiegło walenie młotków. Był to teraz rzadki dŸwięk w

mieœcie, które kiedyœ mogło pochwalić się blisko dwoma tysišcami mieszkańców, a

obecnie liczyło najwyżej czterystu, nie liczšc Indian, których Gabe nigdy nie

brał pod uwagę. Zawahał się, potem zamknšł drzwi biura i poszedł zobaczyć, co to

miało znaczyć.

Grupa robotników pracowała przed barem „Double Eagle". Gabe zatrzymał się

zdziwiony, kiedy zobaczył, że zdejmujš duży szyld. Słyszał plotki, że Ryan Colby

wynosi się z Sitki, ale im nie wierzył. Jak widać mylił się. Zauważył Ryana

stojšcego z boku, w czarnej marynarce i brokatowej kamizelce, żujšcego długie

cygaro.

- Więc naprawdę się wynosisz? - spytał Gabe.

- Tak. - Ryan poruszył ustami, nie wyjmujšc z nich cygara.

- Słyszałem, że szczury pierwsze opuszczajš tonšcy statek. - Gabe nie cierpiał

bardzo wielu rzeczy, które były zwišzane z postaciš Ryana Colby'ego.

Najważniejszš z nich była œwiadomoœć, że Ryan od poczštku wiedział, że ożenił

się z Metyskš.

Ryan zaœmiał się, wyjšł cygaro z ust, cały czas patrzšc na robotników ostrożnie

zdejmujšcych szyld.

- Wolę być szczurem niż szlachetnym głupcem, który tonie razem ze statkiem.

- Dlaczego myœlisz, że tonie? - spytał Gabe.

- Jak się rozejrzysz dokoła, to co widzisz? Pełno budynków zabitych deskami

albo pustych. Na pewno to zauważyłeœ.

- Wojsko nadal tu rzšdzi. Twoimi stałymi klientami sš żołnierze, dlaczego

miałoby cię martwić, że kilku porzšdnych ludzi opuœciło miasto?

442 Janet Dailey

- Kilku? O wiele więcej niż kilku. Trzy lata temu w tym mieœcie były

trzydzieœci cztery prostytutki. Założę się, że teraz nie ma nawet osiemnastu. To

miasto umiera.

- Może tylko pozbywamy się œmieci.

Kšciki ust Ryana podniosły się drwišco, kiedy w zamyœleniu patrzył na Gabe'a.

- Kiedy odbyło się ostatnie zebranie twojej rady miejskiej? - Gabe zacisnšł

mocno wargi. - Ponieważ wydaje się, że zapomniałeœ, to przypomnę ci - nie było

spotkania od lutego. Czemu miałoby ono służyć? Nikt nie płaci podatków. Miasto

nie ma pieniędzy. Szkoła jest zamknięta. Wszystko się skończyło.

Kiedy jeden z robotników zbyt szybko puœcił linę, szyld walnšł bokiem w ziemię.

Był bardzo ciężki. Duża złota dwudziestodolarówka, którš Ryan kazał kiedyœ

wyrzeŸbić, dodawała mu wagi. Przechylał się teraz niebezpiecznie do przodu,

nacišgajšc liny, które go podtrzymywały.

- Uważajcie z tym szyldem! - ostro krzyknšł Ryan.

- Co masz zamiar z nim zrobić? - Gabe spojrzał na zaprzężonš w konia platformę

czekajšcš na ulicy.

- Mam zamiar zabrać go ze sobš i powiesić nad moim nowym barem w mieœcie

Wrangel.

- Wrangel? - OdpowiedŸ Ryana zaskoczyła go. Spodziewał się, że Ryan jedzie do

San Francisco. - To jest następna placówka wojskowa. Taka sama jak Sitka.

- Jest taka sama w lecie, ale kiedy przyjdzie jesień, zapełnia się górnikami

znad jeziora Dease i gór Cassiar z Brytyjskiej Kolumbii. Nie mogš pracować na

swoich działkach w zimie, więc wydajš złoto w Forcie Wrangel. To miasto wchodzi

w okres prosperity.

- Zawsze idziesz tam, gdzie można łatwo zdobyć pienišdze, prawda Colby?

Interesuje cię tylko, ile pieniędzy możesz wycisnšć z miasta, a nie co możesz

tam zbudować.

- Przyjechałem zrobić pienišdze. - Uœmiech Ryana był zimny. - Właœnie to robię.

A co z tobš, Gabe? Jesteœ prawnikiem w kraju, gdzie nie ma prawa. Dlaczego u

diabła tu siedzisz?

Gabe patrzył na eleganckš marynarkę Ryana, jego koszulę z dobrego materiału i

drogie cygaro w ręku. Jego własne ubranie było stare i bardzo zniszczone.

Pienišdze brzęczały w kieszeniach Ryana, a Gabe nie miał nawet

Alaska

443

dwóch monet, które mogłyby zabrzęczeć. Nie miał pieniędzy na opłacenie podróży

statkiem do Stanów. Ledwo mógł wyskrobać tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Do

diabła, nie miał nawet na drinka, którego tak potrzebował. Ale duma nie

pozwalała mu się do tego przyznać. Tak jak to miasto - był kompletnym bankrutem.

- To się zmieni. Wczeœniej czy póŸniej Kongres będzie musiał dać Alasce prawo

do samostanowienia. - Powrócił do swojej zwykłej retoryki, ale przez wielokrotne

powtarzanie brzmiała ona pusto, nawet w jego uszach.

- Cholernie dużo czasu upłynie, zanim to nastšpi. - Ryan patrzył, jak robotnicy

ładujš szyld na platformę. - Teraz, kiedy Kompania Handlowa Alaski uzyskała

monopol na uchatki na wyspach Pribyłowa, w Waszyngtonie powstało potężne lobby.

Nie pozwolš na sformowanie żadnego lokalnego rzšdu, który mógłby opodatkować ich

zyski z futer. Wyjdš ze skóry, aby zastopować każdš próbę utworzenia takiego

rzšdu.

Gabe wiedział, że to jest prawda. Alaskę zostawiono samš sobie. Niewielu

Amerykanów zdawało sobie sprawę, jak ogromne było to terytorium. A finansiœci

chronili swoje zyski przez powielanie obrazu Alaski jako gigantycznego lodowca,

na którym nie uda się zamieszkać na stałe żadnemu białemu człowiekowi. Zyskiwali

posłuch u zwykłych ludzi. Gabe przeklinał ich głupotę oraz to, że byli głusi na

głos prawdy, jego głos.

Nic się nie zmienia, skonstatował z goryczš. Kiedyœ myœlał, że coœ się da zrobić

na Alasce. Była nowa i dziewicza, idealne miejsce do zbudowania lepszej

demokracji. Ale nie brał pod uwagę interesów ludzi z zewnštrz, którzy nigdy na

to nie pozwolš. To oni mieli pienišdze, władzę i wpływy.

Przywišzano wreszcie ciężki szyld do platformy, woŸnica cmoknšł na konie i

machnšł batem. Kiedy wóz zrównał się z nimi, Ryan zatrzymał go.

- Pojadę z wami na nabrzeże. - Podszedł do platformy i wdrapał się na siedzenie

obok woŸnicy, potem spojrzał na Gabe'a. - Powinieneœ posłuchać mojej rady,

Blackwood. Starałem ci się wytłumaczyć, żebyœ zarabiał pienišdze, kiedy nadarza

się okazja. Teraz będziesz miał szczęœcie, jeœli wyciœniesz choć dolara z tego

miasta - chyba że znajdziesz żyłę złota - dodał i zaœmiał się wkładajšc cygaro

do ust. Dał znak woŸnicy, żeby ruszał.

- Hej, ruszajcie się - uderzył lejcami po zadach końskich.

Platforma przetoczyła się obok Gabe'a, brzęczały łańcuchy, stukały podkute

kopyta, a ostatnie słowa Ryana odbijały się echem w jego uszach. Myœlał o tym,

co stracił. Nawet gdyby mógł kiedyœ wykonywać swój zawód na

444 Janet Dailey

Alasce, nigdy już nie zrealizowałby żadnego ze swoich marzeń. Nadia, ze swojš

indiańskš krwiš, zniszczyła mu wszystkie plany. Nikt nie mianuje męża sšuaw

gubernatorem terytorium. Zrujnowała go swoimi kłamstwami i sztuczkami. Stracił

wszelkie szanse.

Miał wiele okazji ???????? pieniędzy - mógłby być tak bogaty jak Colby, może

bogatszy - ale ich nie wykorzystał. Teraz był bez grosza, złapany w pułapkę tego

œmierdzšcego miasta i przykuty łańcuchem do kobiety, na którš nie mógł patrzeć.

Był głupcem.

Przysišgł sobie, że w ten czy w inny sposób zdobędzie pienišdze, żeby się stšd

wydostać i uwolnić od niej.

Sitka Maj 1877 rob

? rzez brudne okna saloniku Nadia obserwowała zbliżajšcego się męża. Nerwowo

oblizała suche wargi, ale dzisiaj była bardziej podniecona niż przestraszona

jego powrotem. Chwiał się trochę na œcieżce. Ostatnio pracował tak ciężko, żeby

móc zapewnić im utrzymanie, że czasami sięgał do kieliszka.

MężczyŸni pili. Zawsze pili i zawsze będš pili. Jeœli Gabe pił teraz więcej niż

w poczštkach ich małżeństwa, to dlatego - usprawiedliwiała go Nadia - że miał do

tego powody. Ostatnie lata przyniosły mu tylko rozczarowanie. Nic mu nie

wychodziło.

Próbował szukać złota, ale udało mu się znaleŸć tylko, tak tutaj zwane, „złoto

głupca". Dostał od kilku górników udział w działkach w zamian za przyszłe usługi

prawnicze przy wydawaniu koncesji. Tymczasem rzšd amerykański nic w tym kierunku

nie zrobił. Kiedy usiłował sprzedać swoje udziały, nikt ich nie chciał kupić.

Wtedy opuœciła go energia, popadł prawie w desperację. Pewnej zimy usiłował grać

w karty, spędzał noce przy stołach gry w jednym z barów przy ulicy Lincolna.

Poczštkowo wygrywał, ale szczęœcie szybko się od niego odwróciło. Przed końcem

zimy sprzedał wszystko, co mieli w domu wartoœciowego, poczšwszy od srebrnej

tacy, którš Nadia dostała od dziadka w prezencie œlubnym, a skończywszy na jej

małej kolekcji pozłacanych jajek wielkanocnych - wszystko po to, aby odzyskać,

co stracił. Ale to również przepadło.

W zeszłym roku usiłował sprzedawać towary Kołoszom w zamian za futra, będšc

przekonany, że dzięki swojej wyjštkowej inteligencji osišgnie duży

446 Janet Dailey

zysk. Oferował tanie towary za wartoœciowe futra, ale to właœnie on został

przechytrzony - za duże iloœci swojego towaru dostawał zamiast skór wydry i lisa

skóry mniej wartoœciowych zwierzšt, ufarbowane i rozcišgnięte dla zmylenia

niedoœwiadczonego oka.

Zawsze winił Nadię za wszystkie swoje niepowodzenia i szukał pociechy w taniej

butelce rumu lub jeszcze tańszym hoochinoo. Tyle jego wysiłków poszło na marne,

że Nadia rozumiała ten gniew i rozgoryczenie, rozumiała, dlaczego rzucał się na

niš z pięœciami. Siniaki, które nosiła na ciele, były dla niej dowodem, że

dzieli jego cierpienie.

Stały upadek Sitki jeszcze pogarszał tę sytuację. Ludzie wyjeżdżali masowo, a to

niegdyœ tętnišce życiem miasto zamieniało się w pustynię. Mniej niż dwa tuziny

rodzin pozostało na miejscu, gdzie niegdyœ mieszkały ich setki. Wojsko jeszcze

pełniło swš służbę, ale kršżyły plotki, że żołnierze też wkrótce odjadš. Nikt

nie był pewien, w jakim kierunku potoczš się wtedy zmiany. Jednak Gabe'a wcale

to nie interesowało.

Nerwy Nadii napięte były do ostatecznoœci, kiedy otworzyły się drzwi i Gabe

przeszedł przez próg. Przycisnęła dłoń do brzucha, czujšc jego ledwo zauważalnš

wypukłoœć, przekonana że nowiny, jakie ma dla niego, sprawiš mu przyjemnoœć. Nie

wyobrażała sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna nie poczuł się szczęœliwy

dowiedziawszy się, że po raz pierwszy w życiu ma zostać ojcem. Ona od dawna

pragnęła dziecka i była pewna, że jeœli mu je da, to ono uzdrowi ich stosunki.

Nie mogła pohamować radoœci.

Gabe zauważył lekki uœmiech na jej wargach.

- Co, do czorta, jest takiego zabawnego?

- Nic. - Szybko opuœciła oczy, wzięła jego płaszcz i kapelusz, którymi w niš

cisnšł i z poœpiechem umieœciła rzeczy na wieszaku.

- Gdzie jest ten wczorajszy dzbanek hoochal

- W kuchni. Powiedziałeœ, żeby go tam zostawić.

- Wiem, co powiedziałem. - Poszedł za niš do kuchni i zobaczył dzbanek na stole.

Zanim zdšżył otworzyć usta, postawiła przed nim czystš, dużš szklankę.

- Gabe, mam ci coœ do powiedzenia - szepnęła, kiedy sięgał po dzbanek. - Mam

dla ciebie dobrš wiadomoœć.

Gabe prychnšł z niedowierzaniem. Od poczštku była tylko truciznš w jego

Alaska 447

życiu. Wszystko zaczęło Ÿle się układać od dnia, kiedy się z niš ożenił. Nalał

sobie szklankę mocnego alkoholu do pełna.

- Będziemy mieli dziecko, Gabe.

- To oœwiadczenie zabrzmiało mu w głowie jak wystrzał. Patrzył na niš oniemiały.

Ona będzie mieć dziecko. Jego dziecko. Był wstrzšœnięty myœlš, że jego potomek

będzie miał indiańskš krew w żyłach, oraz perspektywš posiadania indiańskiego

syna, który mógłby go kiedyœ zniszczyć.

- Wiem, że jesteœ zdumiony. Ja też byłam - powiedziała z drżšcym uœmiechem. -

Po tak długim czasie to się wreszcie zdarzyło. Mam tylko nadzieję, że jesteœ tak

samo szczęœliwy jak ja.

- PozbšdŸ się tego. - Wypił alkohol duszkiem. -Co?

- Słyszałaœ, co mówiłem. PozbšdŸ się tego. - Gabe wzišł dzbanek i nalał sobie

następnš porcję hooch. - IdŸ do jakiegoœ znachora w Ranche, żeby ci dał naparu

do wypicia. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Po prostu pozbšdŸ się tego. Nie chcę

dziecka, które ma w sobie krew Indianina.

- Nie! - Zakryła brzuch rękami z wyrazem przerażenia na twarzy.

- Do cholery! Zrób, jak mówię! - Rozwœcieczony jej odmowš rzucił w niš szklankš.

Schyliła się, a szklanka uderzyła w œcianę ponad jej głowš, rozbijajšc się na

kawałki i rozpryskujšc swojš zawartoœć na wszystkie strony.

- Nie. Nie. Nie zrobię tego!

- W takim razie wybiję to z ciebie! - Znalazł się przy niej jednym skokiem.

Starała się uniknšć uderzenia, ale jego ręka trafiła jš w głowę. Uderzał z całej

siły. Ciosy powaliły jš na piec kuchenny.

Złapał jš za ramię, żeby obrócić i uderzyć znowu. W tym momencie zauważył, że

Nadia trzyma w ręku dużš żelaznš patelnię. Zanim się zorientował, poczuł

potworny ból twarzy i głowy. Osunšł się, głowa mu się chwiała, a białe plamy

latały przed oczami. Usiłujšc otrzšsnšć się po tym ciosie zobaczył, że Nadia

wybiega kuchennymi drzwiami, więc zataczajšc się poszedł za niš.

rvytmicznymi ruchami motyczki Ewa usuwała chwasty pomiędzy roœlinami w warzywnym

ogródku dziadka. Twarz miała ukrytš pod szerokim rondem kapelusika w kształcie

szufelki do węgla. Nie myœlała o niczym, kiedy

448 Janet Dailey

pracowała w ogrodzie. Tu zapominała o swoich troskach, kłopotach i głębokich

urazach, które już naznaczyły jej młode życie.

Gdzieœ niedaleko trzasnęły drzwi. Potem dŸwięk ten powtórzył się. Prawie

równoczeœnie usłyszała krzyk przerażenia - kobiecy krzyk. Ewa wyprostowała się i

spojrzała w kierunku domu siostry. Ten głos był podobny do głosu Nadii.

Zastanawiała się, czy Gabe bije jš znowu i nieœwiadomie zacisnęła silniej dłoń

na kiju motyczki.

Poczštkowo nie zauważyła kobiety biegnšcej na tyłach opuszczonych domów,

ponieważ rondo jej kapelusika ograniczało pole widzenia. Potem zobaczyła Nadię.

Gabe Blackwood gonił jej siostrę. Nigdy przedtem Nadia nie uciekała przed nim.

Ale przedtem nigdy nie była w cišży, przypomniała sobie Ewa i rzuciła motyczkę

biegnšc siostrze na pomoc.

- Pomóż mi Ewo - łkała Nadia - on chce zabić moje dziecko. Widzšc, że Gabe jest

już blisko, Ewa złapała siostrę za rękę i popchnęła jš

w kierunku kuchennych drzwi.

- Szybko do domu!

Biegła tuż za Nadiš. Kiedy wpadła w drzwi, usłyszała tupot jego butów na

pierwszym schodku. Nadia przebiegła przez kuchnię kierujšc się do frontowego

pokoju. Ewa chciała zamknšć i zaryglować drzwi, ale nie zdšżyła. Gabe pchał je

od zewnštrz, podczas gdy ona wytężała wszystkie siły, żeby mu przeszkodzić.

- Dziadku! - wrzasnęła.

Gabe tak silnie pchnšł drzwi, że Ewa nie wytrzymała ich naporu. Otworzyły się

gwałtownie z takš siłš, że jš odrzuciły. Kiedy Gabe wpadł do domu z połowš

twarzy czerwonš i spuchniętš, Ewa szybko stanęła mu na drodze.

- Nie! Zostaw jš. - Starała się go zatrzymać, ale odrzucił jš na bok z takš

samš łatwoœciš, z jakš otworzył drzwi.

Kierował się do frontowego pokoju, gonišc Nadię. Ewa pobiegła za nim i dotarła

do drzwi, kiedy dopadł jej siostrę. Nadia krzyczała z przerażenia, starajšc mu

się wyrwać. To wszystko odbywało się zbyt szybko dla starego dziadka, który

dopiero teraz wolno podnosił się z krzesła.

- No! Co to jest? - spytał.

Ale Gabe nie zwracał na niego uwagi bijšc Nadię po twarzy.

- Już nigdy więcej ode mnie nie uciekniesz - zacharczał i podniósł rękę, żeby

jš znowu uderzyć.

Alaska 449

Ewa zobaczyła krew w kšciku ust siostry.

- Nie! - krzyknęła, ale nogi miała jak wroœnięte w ziemię.

Dziadek złapał Gabe'a z tyłu. Nie było łatwo go odepchnšć, był wysoki i ciężki.

Gabe, zmuszony do puszczenia Nadii, obrócił się na widok nowego przeciwnika.

- Trzymaj się od tego z daleka, stary człowieku! - wrzasnšł, kiedy Wilk mocował

się z nim, używajšc całej swojej siły.

- Nie uderzysz mojej wnuczki w tym domu!

- Zrobię, co mi się będzie podobało.

Nagle usta dziadka otworzyły się w spazmie bólu i szoku. Złapał się za klatkę

piersiowš i szeroko otwartymi niebieskimi oczami patrzył proszšco na Ewę. Nie

wiedziała, co się stało. Przecież Gabe go nie uderzył. Nogi odmawiały mu

posłuszeństwa i wolno osunšł się na podłogę. Gabe stanšł nad nim z wyrazem

zdziwienia na twarzy.

- Dziadku! - Widok dziadka leżšcego nieruchomo na podłodze wyrwał jš z

odrętwienia. Ewa podbiegła i uklękła, zdejmujšc szybkimi ruchami kapelusik z

głowy. - Dziadku, co ci jest? - Dotknęła go, ale on nie poruszył się.

Nadia przysunęła się do niej i dopiero wtedy do œwiadomoœci Ewy dotarło, że

upadek dziadka powstrzymał Gabe'a.

- Co się stało?

- Nie wiem. - Ewa patrzyła zdumiona na dziadka nie widzšc żadnej rany, chociaż

jego usta zaczęły przybierać dziwny, niebieskawy kolor.

Nadia przyłożyła rękę do nosa i ust leżšcego.

- On nie oddycha. - Szybko poszukała pulsu na szyi, potem spojrzała na Ewę. -

Myœlę, że on nie żyje.

- Nie! - Ewa przycisnęła ucho do piersi dziadka i nasłuchiwała, starajšc się

wychwycić najlżejszy dŸwięk, ale Gabe wybrał właœnie ten moment, żeby odejœć od

leżšcego, a odgłos jego kroków zagłuszył wszystko inne. Zatrzymał się i znowu w

pokoju zapanowała cisza. Ale Ewa nie słyszała bicia serca dziadka. Ból dławił

jej gardło. Stanęła i spojrzała na siostrę ze łzami w oczach.

- Czy nie żyje? - spytał Gabe.

Dotknięta jego obojętnym głosem, Ewa wœciekle spojrzała na niego przez łzy.

- Ty go zabiłeœ. - Jej oskarżenie zdawało się wypełniać cały pokój.

450 Janet Dailey

Jedyny człowiek, który był dla niej dobry, który kochał jš bez względu na jej

brzydotę -jedyny człowiek, który tak wiele dla niej poœwięcił - nie żył. Nie

będzie już takiego jak on. Nienawiœć do wszystkich mężczyzn zalała jej serce.

Wzruszeniem ramion Gabe Blackwood skwitował oskarżenie, że to on był przyczynš

œmierci Wilka Tarakanowa.

- Nie dotknšłem go. On był starym człowiekiem. Prawdopodobnie jego serce nie

wytrzymało. - W ręce trzymał srebrne jajko, które wyjšł z gablotki na œcianie.

Jej szklane drzwiczki były otwarte. Patrzył na pozłacane jajka poustawiane w

gablotce. - Czy to należało do twojego dziadka?

- Tak. To on ?????. - Ewa nie życzyła sobie, żeby brał do ręki cokolwiek, co

należało do jej dziadka.

- Tak. On był złotnikiem. - Gabe z uwagš rozglšdał się po pokoju. Widział

srebrnš ikonę Œwiętej Dziewicy, srebrne lichtarze na kominku, błyszczšcy srebrny

samowar na stoliku - niezliczone przedmioty wykonane rękami dziadka dla własnej

przyjemnoœci, nigdy nie wystawiane na sprzedaż, przedmioty, które Ewa zawsze

czyœciła do połysku, żeby okazać swoje oddanie i miłoœć. - Mój Boże, w tym

pokoju jest majštek.

Niepomna strachu, podkradła się do niego, aby wyrwać mu jajko z ręki, ale cofnšł

się.

- To nie jest twoje. Odłóż to na miejsce - rozkazała.

- Nie bšdŸ głupia. Musimy zabrać z domu wszystkie wartoœciowe rzeczy, zanim

ktoœ się dowie, że twój dziadek nie żyje - powiedział niecierpliwie.

- Wiesz, co się stało, kiedy umarł twój ojciec. Jego wierzyciele zabrali

wszystko i nic wam nie zostawili. Czy chcesz, żeby to się powtórzyło?

Ewa zawahała się i popatrzyła jeszcze raz na rzeczy, które miały tak wielkie

znaczenie dla jej dziadka.

- Dziadek na pewno życzyłby sobie, żeby to zostało dla mnie i dla Nadii

- szepnęła.

- Jeœli to wszystko zostanie tutaj, to jego życzenia na nic się nie zdadzš,

ponieważ nie ma żadnych przepisów prawnych, które mogłyby wasze prawa

wyegzekwować - przypomniał jej. - Jeœli teraz nie zabierzemy wszystkiego stšd,

to zabierze te rzeczy ktoœ inny. - Zaczšł zbierać pozłacane jajka z półek

gablotki i upychać je sobie po kieszeniach. - Nie stój, rób coœ

- warknšł.

Alaska

451

- Ale... co z dziadkiem? - Nie umiała zdecydowanie przeciwstawić się jego

rozumowaniu. Jednak czuła, że to, co mówił przy ciepłym jeszcze ciele dziadka,

było gruboskórne i œwiadczyło o chciwoœci. Spojrzała na nieruchome zwłoki, przy

których klęczała Nadia z twarzš zalanš łzami.

- On nie żyje - powiedział chłodno Gabe - nic nie możesz dla niego teraz zrobić.

- Z kieszeniami wypchanymi jajkami, odwrócił się od pustej teraz gablotki.

Spojrzał na ikonę. - Potrzebujemy czegoœ, żeby to wszystko spakować. Wyjmij

worki albo powłoczki od poduszek. Nie możemy tracić czasu. Ruszajcie się obie!

Każdy z tych przedmiotów miał dla Ewy jakieœ specjalne znaczenie lub łšczył się

ze wspomnieniami. Nie mogła znieœć myœli, że choćby jeden z nich mógłby wpaœć w

obce ręce, ręce człowieka, którego będzie interesować tylko ich wartoœć handlowa.

Ta ewentualnoœć, a nie ponaglania Gabe'a, przeważyła jej wahanie.

- ChodŸ, Nadia. - Nie patrzyła na ciało dziadka, kiedy pomagała siostrze

wstawać. - Musisz nam pomóc.

Nadia niechętnie pozwoliła zaprowadzić się do kuchni. Opróżniły worki z marchwi

i ziemniaków i zaniosły je do saloniku. Potem wszyscy troje przeszli przez

pokoje domu, wkładajšc wszystkie wartoœciowe rzeczy oraz kilka pamištek do dwóch

worków.

Gabe wzišł jeden worek na ramię, a drugi do ręki.

- Wy obie zostańcie tutaj. Ja przejdę tyłami domów i schowam to wszystko w moim

domu. Potem pójdę do miasta, do grabarza Simmsa, żeby pochował waszego dziadka.

- Skierował się w stronę kuchni.

- IdŸ do Soboru Œwiętego Michaiła i poproœ batiuszkš, żeby tu przyszedł -

powiedziała Ewa.

- Zrobię to. - Zatrzymał się w kuchennych drzwiach. - Nie wiem, ile czasu mi to

zajmie. Nie martwcie się, jeœli szybko nie wrócę.

DŸwięk zatrzaskiwanych drzwi zamykał kolejny rozdział w życiu Ewy. Kiedy

podeszła do dziadka, jego niebieskie oczy nie widziały jej. W tym zamieszaniu

wszystko odbywało się tak szybko, nie zdšżyła nawet pomyœleć. Dopiero teraz

zaczynała rozumieć, co dla niej oznacza ta œmierć.

Opadła na kolana przy jego ciele i cicho płaczšc zamknęła mu oczy. Już nie

będzie spędzać wieczorów w tym saloniku rozmawiajšc z nim o dawnych czasach. Już

nigdy nie będzie słuchała opowieœci o Zacharze, Córce

452 Janet Dailey

Kruka i starej Taszy, o Larissie i Calebie Stone, ani o Baranowie i jego córce

Metysce Annie, ani o carskim wysłannik Riezanowie. Nie będzie już mieszkać w tym

domu przepełnionym miłoœciš i ciepłem, który był jej prawdziwym domem rodzinnym,

bardziej niż dom rodziców.

- Czy myœlisz, że powinnyœmy ubrać go w odœwiętny garnitur? - zastanawiała się

Nadia.

Ewa przytaknęła. Lepiej było czymœ się zajšć niż rozmyœlać o przyszłoœci. Ubrały

go w garnitur, w którym zawsze chodził do cerkwi, i położyły równo na podłodze,

składajšc mu ręce na piersi. Potem już nie miały nic do roboty, więc siedziały i

czekały, aż wróci Gabe.

Czas mijał wolno, Ewa milczała nie chcšc dzielić się swojš żałobš. Ona straciła

o wiele więcej niż siostra. Patrzšc na Nadię zauważyła, że trzyma się za brzuch,

jak gdyby kołysała i pocieszała znajdujšce się tam dziecko. Ewie przypomniały

się teraz wszystkie poprzednie wydarzenia oraz groŸby Gabe'a, które w

konsekwencji spowodowały œmierć dziadka. Jego wina była tak bezsporna, jak gdyby

zabił go własnymi rękami. Znowu poczuła w sobie nienawiœć.

- Gdzie on jest? - Szybko wstała z krzesła, zauważajšc dopiero teraz, że w domu

jest już ciemno, a na dworze zapadł zmierzch. - Powinien już tu być.

- Może nie mógł znaleŸć grabarza.

- O tej porze Simms jest już w domu na kolacji. - Ewa zapaliła lampę olejowš,

nałożyła na niš szklany, podłużny klosz i podkręciła knot, żeby dym nie okopcił

szkła.

Nieobecnoœć Gabe'a nie wydawała jej się naturalna. Pamiętajšc ile już nieszczęœć

sprowadził na ich rodzinę, zastanawiała się, dlaczego poleciła właœnie jemu,

żeby zawiadomił Simmsa, miejscowego kowala, a w wolnym czasie grabarza. Gabe nie

lubił ani jej, ani jej dziadka. Nie cierpiał wszystkiego, co indiańskie.

Dlaczego więc tak chętnie chciał pomagać?

- zastanawiała się.

- A może on jest jeszcze w waszym domu? - powiedziała do Nadii.

- Może jeszcze stamtšd nie wyszedł?

- On by nie zrobił tego, chyba że... - Nadia przerwała, marszczšc brwi w

zamyœleniu.

- Chyba że co?

- Chyba, że zaczšł pić. - Zagryzła wargi. - Zostało jeszcze trochę wódki w

dzbanku na kuchennym stole.

Alaska

453

- ChodŸ. Pójdziemy tam. - Ewa zdjęła szal z wieszaka i otuliła się nim. Dom był

ciemny i cichy. Czekajšc na Nadię, która zapalała lampę

w kuchni, Ewa stšpnęła na szkło. Rozgniotła je twardš podeszwš bucika. Przy

œwietle lampy zauważyła więcej potłuczonego szkła na podłodze.

- Gabe rzucił we mnie szklankš - powiedziała Nadia wstydliwie. - Był pijany.

Nie powinnam była mówić mu o dziecku w takim momencie.

Siostra zawsze znajdowała usprawiedliwienie dla gwałtownoœci męża, ale Ewa tym

razem nie skomentowała tego. Patrzyła na żelaznš patelnię leżšcš na podłodze i

na pusty stół.

- Dzbanka nie ma.

- Może zasnšł. - Nadia wzięła lampę i poszła do frontowego pokoju. Ewa ruszyła

za niš.

Gabe'a nie było i nic nie wskazywało na to, że był tam przedtem. Nadia przeszła

do sypialni, ale nagle zatrzymała się w progu, wcišgajšc gwałtownie powietrze.

Ewa podeszła do niej, żeby zajrzeć do pokoju. Sypialnia wyglšdała jak po

napadzie rabunkowym. Wieko starego kufra było podniesione, a jego zawartoœć

????????? na podłodze i na łóżku. Wszystkie szuflady były otwarte. Wyglšdało na

to, że ktoœ je przeszukiwał.

- Kto mógł to zrobić? - szepnęła Nadia. Ewa zobaczyła dzbanek na komodzie.

- Gabe tutaj był. Zobacz lepiej, czego brakuje.

Nadia weszła do pokoju przerzucajšc stosy ubrań i bielizny przy œwietle lampy,

którš postawiła na komodzie. Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakšœ myœlš.

- O co chodzi? - Ewa patrzyła na niš uważnie.

Nadia zajrzała pod łóżko. Kiedy się wyprostowała, twarz jej wyrażała zdumienie.

- Nie ma ubrań Gabe'a... nie ma też jego torby podróżnej.

- Wyjechał - powiedziała Ewa. - Rzeczy dziadka... gdzie mógłby je schować?

Szybko. Szukajmy.

Ale zanim jeszcze skończyły przeszukiwanie domu, wiedziała, że nigdy ich nie

znajdš. Ukradł je. Nie było niczego. Powinna była wiedzieć, że nie można mu ufać.

Ewa zrozumiała to teraz, kiedy było już za póŸno.

Istniała jeszcze szansa, że nie zdšżył opuœcić miasta, jedyna szansa na

454

Janet Dailey

odzyskanie rzeczy dziadka. Wiedziała już na pewno, że nie zawiadomił grabarza

ani księdza Stefana. Nie mówišc słowa Nadii wybiegła z domu i pospieszyła do

miasta.

Właœciciel placówki handlowej powiedział jej, że Gabe odpłynšł statkiem

pocztowym oraz że bardzo mu zależało na poœpiechu.

- Nie mówił, kiedy wróci - przypomniał sobie również.

Ewa znała odpowiedŸ - nigdy. Ale nie miała zamiaru dzielić się tš informacjš, w

każdym razie nie z. obcym mężczyznš. Gdyby dowiedział się, że obie z Nadiš

zostały porzucone, starałby się jakoœ tę informację wykorzystać.

Przed powrotem do domu Nadii poszła do księdza i do domu pana Simmsa, aby

zorganizować pogrzeb. ,

Dziadka pochowano następnego dnia na cmentarzu przy grobie jego żony. Tego

wieczora Ewa zebrała swój nędzny dobytek i wprowadziła się do Nadii.

W czerwcu wycofano wojsko z Sitki i z całej Alaski, gdyż potrzebne było w

Stanach do stłumienia powstania Indian Nez Perce pod wodzš Chiefa Josepha. Ewa

była zadowolona, że zniknęły niebieskie mundury. Już nie będzie musiała słuchać

klštw i znosić obrażliwych uwag.

Skończyły się rzšdy wojskowe, a władzę przejšł teraz poborca podatków. Do obrony

powierzonych mu terenów o powierzchni ponad 586 mil kwadratowych miał dwie

skrzynki broni i dwie skrzynki amunicji, które zresztš zostały mu przesłane

przez pomyłkę. Koniec wojskowych rzšdów na Sitce spowodował niepokój wielu

mieszkańców miasta, obawiajšcych się napadów ze strony Indian i mieszańców z

Ranche, którzy nie kontrolowani pili i urzšdzali awantury.

Ewa naładowała strzelbę dziadka i oparła jš o œcianę przy łóżku. Nie

potrzebowała nikogo, żeby bronił jej czy Nadii. Zrobi to sama.

Z nadejœciem jesieni cišża Nadii była już bardzo widoczna. Coraz więcej

obowišzków spadało na Ewę. Pienišdze, które zarabiała sprzštajšc raz w tygodniu

cerkiew, wystarczały na jedzenie, ale drewno musiała brać sama z lasu, ršbać je

i przynosić do domu. Wszystko to było trudne, ale Ewa nigdy nie narzekała.

Na poczštku nowego roku Nadia zaczęła rodzić. Woda gotowała się

Alaska

455

w imbryku na piecu, a czysty nóż do odcięcia pępowiny leżał przy łóżku. Ewa

siedziała przy siostrze i ocierała jej pot z twarzy mokrš szmatkš, a w przerwie

między napadami bólów trzymała jš za rękę, zamykajšc oczy przy jej przeraŸliwych

krzykach.

Po dwóch dniach Nadia była kompletnie wyczerpana, a dziecko jeszcze się nie

urodziło. Ewa nie wyobrażała sobie, że kobieta może tak cierpieć. Jej

dotychczasowe doœwiadczenia w tej dziedzinie ograniczały się do obserwacji

narodzin małych œwinek i kurczaczków. Była pewna, że Nadia też nie wiedziała, iż

będzie to takie straszne. Nie mogła pojšć, jak kobieta œwiadomie może się godzić

na takie tortury.

W końcu przestraszyła się, że coœ jest nie w porzšdku. Jej siostra mogła już

tego nie przeżyć. Nie chciała jej zostawiać samej, ale musiała znaleŸć kogoœ do

pomocy. W Sitce nie było lekarza, ale Ewa przypomniała sobie, że pani Karotska

urodziła siedmioro dzieci i była obecna przy kilku porodach w mieœcie.

- Wyglšda na to, że dziecko jest odwrotnie ułożone - stwierdziła, kiedy Ewa

opowiedziała jej o cierpieniach Nadii. Szybko ubrała się i poszła razem z Ewš.

Dzięki pani Karotskiej Ewa odbyła pierwszš lekcję odbierania porodu przy

nieprawidłowo ułożonym płodzie. Po kilku godzinach trzymała już czerwonš,

wrzeszczšcš dziewczynkę w ramionach. Jej włoski były tak przylepione do czaszki,

że wyglšdała jak łysa. Była najbrzydszš istotš, jakš Ewa kiedykolwiek widziała -

i pokochała jš. Niechętnie oddała noworodka Nadii, która przyłożyła dziecko do

piersi.

Kiedy patrzyła, jak dziewczynka ssie pierœ, ogarnęło jš uczucie podziwu dla cudu

narodzin. Dopiero po chwili Ewa zauważyła bezmierne wyczerpanie siostry, jej

trupio bladš twarz, złote włosy potargane i bez blasku. Słaby uœmiech, którym

Nadia obdarzyła swojš nowo narodzonš córkę, był już dla niej wielkim wysiłkiem.

Ewa œcierpła na wspomnienie bólu, który musiała znieœć siostra w trakcie tych

nieskończenie długich godzin. Jeszcze brzmiały jej w uszach nieludzkie krzyki

Nadii.

- Niech teraz odpocznš. - Grubiutka pani Karotska dotknęła ramienia Ewy proszšc,

żeby odeszła od łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem. - Zabierz tę miednicę.

Akuszerka wskazała naczynie pełne zakrwawionych szmat. Ona sama niosła wanienkę

z wodš zabarwionš na różowo, w której myto dziecko

Alaska

457

Patrzšc ze stopni cerkwi na miasto widziała porzucone budynki w ruinie, pustkę i

zaniedbanie. Miała już tyle lat, że pamiętała, jak było tu przedtem. MężczyŸni

zbudowali to miasto i oni je zniszczyli. Zawsze, w swej chciwoœci, rujnujš

wszystko. Schodzšc ze schodów Ewa postanowiła, że jej mała siostrzenica musi

poznać prawdę o mężczyznach.

Stara latarnia morska na szczycie zaniku na wzgórzu niegdyœ wskazywała drogę

wielu statkom do portu Sitka, który nazywał się przedtem Nowoarchan-gielsk.

Teraz wirowała w podmuchach wiatru.

-

,

Kont -

v< D

?3

a>

P

<—+-

Ala cia

cs

Sitka Lato 1897 roku

Ponieważ parowiec miał pozostać przy nabrzeżu parę godzin, wyładowujšc towary i

bioršc paliwo, Justin Sinclair skorzystał z okazji, aby rozejrzeć się po starym

rosyjskim mieœcie i trochę rozprostować nogi. Bóg œwiadkiem, niewiele widział w

cišgu dwudziestu dwóch lat życia. Co można zobaczyć z pokładu statku rybackiego?

Przysišgł sobie, że kiedy wzbogaci się na złotodajnych polach Klondike, nie

będzie niczego jadł poza mięsem. Nie chciał już nigdy czuć zapachu ryb.

Nienawidził ryb i nienawidził morza. Niech jego ojciec tym się zajmuje, jeœli ma

na to ochotę, ale on nie ma zamiaru œmierdzieć rybš do końca życia.

Inni pasażerowie parowca zeszli na lšd jeszcze przed nim, z podobnym zamiarem

zwiedzenia miasta. Otoczyła ich grupa Indian, głównie kobiety, starajšc się

sprzedać swoje towary - miniaturowe totemy wyrzeŸbione w drzewie, srebrne

bransoletki i indiańskie koce. Justin Sinclair przepychał się przez ten tłumek,

energicznie potrzšsajšc głowš na widok każdego przedmiotu, który mu proponowano.

Kiedy wydostał się z tego œcisku, stanšł, żeby rozejrzeć się i pozbierać myœli.

W dali majaczyła góra w kształcie idealnego stożka. Œnieg nadal pokrywał krater

nieczynnego wulkanu, który rysował się wyraŸnie na tle błękitnego nieba.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokšd popłynie ten statek? - Pytanie to zadała

kobieta mówišc z dziwnym akcentem.

Justin przypomniał sobie teraz, że na nabrzeżu zauważył kobietę, trzymajšcš się

z daleka od tłumu. Zwrócił uwagę przede wszystkim na jej zaniedbany wyglšd -

pospolitš sukienkę, ciemny szal na ramionach, ciemnš chustkę na

462 Janet Dailey

głowie całkowicie zakrywajšcš włosy. Ale głos tej kobiety był młody. Justin

obrócił się zdziwiony.

- Bierze kurs na Mooresville.

- Czy słyszał pan, że odkryto złoto po drugiej stronie przełęczy White Pass, w

rejonie Klondike w Kanadzie? - Głos jej zdradzał młodzieńczš żywotnoœć.

- Tak, wiem. - Justin spojrzał na niš znowu, ale trudno było dojrzeć jej twarz.

Chustka, którš miała na głowie, była tak głęboko nasunięta na czoło, że nie

można było zobaczyć oczu skierowanych na zakotwiczony statek. Potem odwróciła

głowę i spojrzała na niego. Widok jej twarzy zaskoczył go. Miała gładkš cerę z

połyskiem perłowej macicy, a oczy jak duże kawałki błyszczšcego czarnego węgla.

- To tam pan płynie? - spytała.

- Tak. - Chciał jeszcze popatrzeć na niš, ale odwróciła się, obserwujšc

parowiec.

- Chciałabym popłynšć. - Mówiła cicho, jakby do siebie, więc udawał, że nie

dosłyszał.

- Czy pani tutaj mieszka?

- Tak. - Otuliła się szczelniej szalem, przerywajšc rozmowę.

- Mam kilka wolnych godzin, zanim odpłynie statek. Chciałem rozejrzeć się po

mieœcie. Jeden z majtków powiedział mi, że była to niegdyœ rosyjska stolica

Alaski, zanim jš kupiliœmy. Może pani mogłaby mnie oprowadzić.

- Nie ma tu wiele do oglšdania. - Ruch jej ramion wyrażał obrzydzenie.

- Kilka rozwalonych starych domów, koœciół i cmentarz. To wszystko. Kiedy

popatrzył w kierunku miasta, zauważył pomalowanš na zielono

wieżę koœcioła zwieńczonš krzyżem o dziwnym kształcie. - Nigdy nie widziałem

takiego krzyża. Jaki to jest koœciół?

- To jest Sobór Œwiętego Michaiła, koœciół obrzšdku prawosławnego.

- Dlaczego u dołu krzyża jest jedno ukoœne ramię?

- Kiedy Jezus Chrystus został ukrzyżowany, jego stopy spoczywały na tym niższym

ramieniu. W chwili œmierci ciężar ciała przesunšł je na bok.

- Jej czarne oczy błyszczały jak obsydian. - Powinien pan wejœć do cerkwi. Tam

sš piękne złote ornamenty i srebrne ikony.

Justin nie zauważył cienia żarliwoœci religijnej towarzyszšcej tej propozycji.

- Może pani pokaże mi wnętrze koœcioła?

Alaska

463

Znowu zaczęła się wycofywać.

- Nie, nie mogę tam pójœć z panem - potrzšsnęła głowš.

- Dlaczego? - Ta niezwykła młoda kobieta podniecała jego ciekawoœć. Miała tak

interesujšcš twarz i tak nie pasujšce do niej brzydkie ubranie.

- Moja ciotka mogłaby mnie z panem zobaczyć.

- Na pewno nie podobałoby się jej, że widzi paniš z obcym mężczyznš - domyœlił

się. - Możemy zmienić tę sytuację. Nazywam się Justin Sinclair pochodzę z

Seattle, a pani...?

Łobuzerski błysk ukazał się w jej oczach.

- Marisza Gawrilewna Blackwood. I obawiam się, że pan niczego nie rozumie.

- Marisza Gawrilewna, czy pani jest Rosjankš? - Zastanawiał się, czy to

pochodzenie było Ÿródłem jej lekkiego, ale bardzo wyraŸnego akcentu.

- Rosjankš, Amerykankš, Indiankš - jestem po trochu wszystkim.

Był zdziwiony jej otwartoœciš w przyznawaniu się do mieszanego pochodzenia,

chociaż to ułatwiało mu sytuację. Przynajmniej nareszcie wiedział, z kim ma do

czynienia.

- Miło mi było pana poznać, panie Sinclair, ale muszę już iœć.

Kiedy odsunęła się od niego, położył jej rękę na ramieniu, czujšc pod palcami

szorstkoœć szala.

- Dlaczego? Już się poznaliœmy. Ja jestem Justin, a ty jesteœ Marisza. Jakie

twoja ciotka mogłaby mieć jeszcze zastrzeżenia?

- Moja ciotka ma zastrzeżenia do wszystkich mężczyzn. Mówi, że nie można im

ufać, że przynoszš tylko nieszczęœcie. Ojciec uciekł przed moim urodzeniem

zabierajšc cały rodzinny dobytek, a ona twierdzi, że wszyscy mężczyŸni sš

ulepieni z jednej gliny.

- Co się stało z twojš matkš?

- Umarła, jak miałam jedenaœcie lat.

- Ile teraz masz lat? - Nie można było ocenić jej wieku tylko na podstawie

wyglšdu twarzy.

- Dziewiętnaœcie. Już jestem starš pannš-jak ciotka. - Twarz i zaciœnięte wargi

wyrażały gorycz. - Nie ma wielu kawalerów w tym mieœcie, a jej udało się

zniechęcić tych nielicznych, którzy składali nam wizyty.

- Gdzie ona teraz jest?

- Sprzšta u Œwiętego Michaiła. Miałam pracować w ogrodzie, ale

464 Janet Dailey

wymknęłam się, żeby tu przyjœć. - Uœmiechnęła się bez poczucia winy.

- Ciotka będzie wœciekła, kiedy to odkryje.

- To tutaj zwykle przychodzisz?

- Nie, chciałam tylko zobaczyć statek i dowiedzieć się, dokšd popłynie.

- Patrzyła z tęsknotš w oczach na parowiec.

- Ponieważ nie mam nic do roboty, a twoja ciotka i tak będzie na ciebie zła,

zabierz mnie tam, dokšd zwykle chodzisz, kiedy uciekasz od ciotki.

Obserwowała go przez chwilę, jak gdyby oceniajšc stopień ryzyka. Justin nie miał

wštpliwoœci, że ta jej ciotka trzyma jš pod kluczem, ale bez wštpienia Marisza

była buntowniczym duchem.

- Tędy - powiedziała i ruszyła pierwsza.

Idšc szybko po obrzeżach miasta, poprowadziła go wzdłuż linii południowego

brzegu, naprzeciwko cieœniny usianej małymi wysepkami. Przez cały czas trzymała

spuszczonš głowę, żeby nie spotkać się z cudzym wzrokiem. Tylko dwa razy

rozejrzała się sprawdzajšc, czy nie sš obserwowani. Byli już poza miastem i

zbliżali się do lasu, kiedy wreszcie zwolniła kroku.

- Ta œcieżka nazywa się Przechadzka Gubernatora - powiedziała mu.

Prawdopodobnie Baranów tutaj spacerował.

- Kto to jest Baranów?

- Aleksander Andriejewicz Baranów był pierwszym rosyjskim zarzšdcš Alaski. To

on zbudował miasto Sitka. Niegdyœ na tym wzniesieniu, koło którego

przechodziliœmy, stał duży stary dom. Nazywał się Zamkiem Baranowa, ale spłonšł

trzy lata temu. Czy widzisz tę skałę przy brzegu? Mówiš, że spędzał tutaj swoje

ostatnie dni siedzšc godzinami i patrzšc na Pacyfik. Zgadnij, jak ona się nazywa?

- Skała Baranowa.

- Tak. Cała wyspa, na której jesteœmy, nazywa się Wyspš Baranowa.

- Rozeœmiała się i pobiegła w kierunku skały.

Zatrzymała się spoglšdajšc na morze. Przyglšdał się teraz bacznie, czy ona jest

gruba, czy tylko tak wyglšda w swoim ciężkim szalu i obfitej sukni.

Kiedy podchodził do skały, żwir plaży trzeszczał mu pod nogami. Nie zareagowała,

tylko lekki ruch jej głowy wskazywał, że jest œwiadoma jego obecnoœci. Wcišż

patrzyła na szeroki przesmyk wód usianych wyspami.

- Wczesnš wiosnš, kiedy œledzie płynš ku zatoczkom na tarło, Indianie Tlinkici

czekajš na odpływ, układajš gałęzie choiny na odkrytej plaży

Alaska 465

i mocujš je. Œledzie składajš na nich ikrę. Powinieneœ to zobaczyć - szepnęła. -

Gałęzie wyglšdajš, jakby były pokryte tysišcami perełek.

- To rzeczywiœcie musi być ciekawe. - Ale ryby były ostatniš rzeczš, która

mogłaby go zainteresować.

- To jest cudowne - westchnęła i odeszła od skały. Kiedy zwróciła się w jego

kierunku, szarpała węzeł chustki pod brodš. - Nie cierpię tej babuszki, przez

niš czuję się jak prawdziwa babuszka.

- Co to jest babuszkal

- To chustka, jakš noszš stare kobiety w Rosji. Słowo to oznacza zarówno

chustkę, jak i starš kobietę. Tak też nazywamy babcię, którš pewno nigdy nie

będę. - Wreszcie węzeł ustšpił pod jej palcami i mogła œcišgnšć chustkę z głowy.

- O, do wszystkich... - Justin patrzył zdziwiony.

Jej włosy miały kolor jasnego złota błyszczšcego w słońcu. Nie były kasztanowate

ani przetykane ciemniejszymi pasmami - czyste złoto. Dawało to niezwykle

dramatyczny kontrast - czarne oczy i brwi, a przy tym złote blond włosy. Powoli

otrzšsał się z osłupienia, chociaż widział wyraŸnie, jak ubawiła jš jego reakcja.

- Jesteœ piękna - szepnšł, nie mogšc się opanować.

Skrzywiła usta w uœmiechu i odsunęła się od skały, w zamyœleniu machajšc chustkš.

- Piękno jest przekleństwem. Tak mówi ciotka Ewa. - Mimo jej lekkiego tonu,

Justin wyczuł gorycz w głosie. - Dziewczyna nie powinna zajmować się swoim

wyglšdem - cišgnęła. - Najlepiej, żeby ubierała się pospolicie. Chęć podobania

się to próżnoœć, a próżnoœć jest grzechem. Teraz mam tylko takie ubranie, ale

kiedyœ będę miała pięknš suknię. Kiedyœ - powtórzyła z determinacjš.

- Nie obchodzi mnie, co mówi twoja ciotka. Ona nie ma racji. Nikt, kto ma takie

włosy jak ty, nie powinien ich zakrywać. Moja matka zawsze mówiła, że włosy sš

ukoronowaniem kobiecej urody.

Marisza przygładziła włosy, żeby wszystkie ich pasma znalazły się w złotym węŸle

z tyłu głowy.

- Ukoronowanie urody, podoba mi się to - wyszeptała w zamyœleniu, potem nagle

przerwała ten temat. - ChodŸmy tędy. Jest tam coœ, co chcę ci pokazać. - Szła

wšskš œcieżynkš, która poczštkowo biegła równolegle do brzegu, a potem skręcała

w las. Justin był zbyt zainteresowany niš samš, żeby zastanawiać się, dokšd idš.

466 Janet Dailey

Weszła między ogromne drzewa, których gałęzie odcinały dostęp promieni

słonecznych. Powietrze było bardzo wilgotne, aż ciężkie, kiedy szli œcieżkš

przez las, a ich kroki były prawie niesłyszalne na miękkim kompostowym

podłożu.

- Czy widziałeœ kiedyœ złoto? Mam na myœli prawdziwe złoto. - Nie czekała na

odpowiedŸ. - Ja raz widziałam. Kelly-Niebieskie Portki jest starym poszukiwaczem

złota. Był kiedyœ w wojsku, ale potem nadal nosił niebieskie spodnie od munduru,

stšd to przezwisko. Raz pokazał mi kawałek rudy, w której były cienkie pasemka

złota.

- ZnaleŸli tutaj złoto?

- Trochę. - Skinęła potakujšco głowš. - Jest kilka kopalni na Silver Bay i

kruszarka, ale domyœlam się, że nie znaleŸli większych złóż. - Przeszła parę

kroków w milczeniu. - Chciałabym znaleŸć złoto.

- Ono jest w Klondike. Tyle że jest zawieszone w piasku strumieni

- czyste złoto. Wszystko, co należy zrobić, to wypłukać je z tego piasku. Nie

trzeba kopać tuneli ani posługiwać się maszynami wykruszajšcymi je ze skał. Po

prostu nabierasz żwir na sito i wyjmujesz z niego grudki złota. To jest tak

łatwe, że nawet dziecko mogłoby to robić.

- Albo kobieta - szepnęła, jak gdyby do siebie.

Przez przeœwit w drzewach Justin zobaczył blask słońca na powierzchni wody.

Okazałe œwierki przerzedziły się w miejscu spadku terenu w kierunku morza,

ustępujšc pola wysokim zaroœlom i krzakom. Na pokrytym żwirem brzegu leżały

wyrzucone przez wodę potężne kłody. Kiedy obeszli ten kawałek lšdu, Justin

zobaczył ujœcie rzeki.

- To jest Rzeka Indiańska - stwierdziła Marisza Blackwood. - Rosjanie nazywali

jš Kołosz. Czy widzisz to wzniesienie w lesie? - Pokazała palcem.

- Indianie z plemienia Kołoszy, czy też Tlinkici, jak ich wszyscy teraz

nazywajš, mieli tam duży fort. To jest właœnie dawne miejsce bitwy pomiędzy

Rosjanami a Tlinkitami. Zakotwiczone w zatoce rosyjskie statki obrzuciły wtedy

indiańskš warownię gradem armatnich pocisków. Żonš mojego prapradziadka Zachara

była właœnie kobieta z plemienia Tlinkitów. To jej ludzie zaatakowali przedtem

rosyjskie umocnienia na Wyspie Baranowa i zabili prawie wszystkich żołnierzy,

spoœród których tylko kilku udało się uciec. Wœród ocalonych był mój

prapradziadek. Kiedy więc Baranów postanowił wzišć odwet na Kołoszach i odzyskać

wyspę, atakujšc ze statków w zatoce, na jednym z nich był dziadek Zachar. Nie

wiedział, że w bronišcym

Alaska 467

się forcie przebywa jego żona, a moja praprababcia, z ich małym synem. Kiedy

Rosjanie wdarli się do wnętrza, zdołała uciec do lasu. Moi prapradziad-kowie

odnaleŸli się znowu dopiero po kilku latach. - Spojrzała na niego, a potem znowu

na wodę. - Gdyby jej syn wtedy umarł - a przecież jest to mój pradziadek - nie

byłoby mnie tu teraz, żeby ci o tym opowiedzieć.

- Czy jesteœ ostatnia z rodziny?

- Nie. Mam kuzyna Dymitra, który jest rybakiem w mieœcie Wrangel. Na podstawie

tego, co mówi moja ciotka, myœlę, że również zajmuje się szmuglem... - Jej lekki

uœmiech wyrażał aprobatę dla tych nielegalnych działań, bez względu na to, co

myœlała o tym ciotka. - Większoœć moich ciotek oraz wujek opuœcili Alaskę

wkrótce po przejęciu jej przez Amerykanów. Od lat nie otrzymaliœmy od nich

żadnej wieœci. Wydaje mi się, że za czasów rosyjskich Sitka była całkiem

porzšdnym miastem. Kiedy byłam małš dziewczynkš, moja mama opowiadała mi o

balach, jakie odbywały się na zamku, o koncertach i przedstawieniach teatralnych.

- Przerwała i wykrzywiła usta. - Ciotka mówi, że z chwilš podniesienia

amerykańskiej flagi nad Alaskš wszystko zmieniło się na gorsze.

- Nie wydaje się, żeby ona miała zbyt dobrš opinię o Amerykanach.

- Nie ma. Kilka lat temu ktoœ jej zasugerował, żeby ubiegała się o obywatelstwo

amerykańskie. Była wœciekła. Ona nadal uważa się za Rosjankę. Nigdy nie podobało

się jej, że urodziłam się Amerykankš.

- I to pięknš Amerykankš. - Justin wcišż nie mógł wyjœć z podziwu. Myœlał, że

dzięki œladowi indiańskiej krwi swoich przodków miała te nieprawdopodobnie

czarne oczy i silnie zarysowane koœci policzkowe, może również odziedziczyła po

nich niepokój, który w niej wyczuwał.

- Teraz starasz się mi pochlebić - rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie, po

czym odwróciła się szybko. - Nie powinnam była tego robić.

- Czego? - zmarszczył się Justin.

- Dziewczyna nie powinna patrzeć mężczyŸnie w oczy. Ciotka mówi, że to jest

bezwstydne. Czy tak jest? - przechyliła głowę w jego stronę.

- Nie wiem. - Był z lekka zaskoczony. - Niektórzy mogš to uważać za niegrzeczne.

- Nie wiem, jak można z kimœ rozmawiać i ani razu na niego nie spojrzeć -

powiedziała z uœmiechem. - Oczywiœcie, moja ciotka nie chce, żebym rozmawiała z

mężczyznami.

- Cieszę się, że nie we wszystkim jesteœ jej posłuszna.

468 Janet Dailey

- Wiem, że ma swoje powody. Opowiadała mi o niektórych wydarzeniach. Ale czasem

myœlę, że jest po prostu zazdrosna. Jest tak brzydka, że żaden mężczyzna nie

chciałby z niš rozmawiać. Nie pozwala mi nawet sadzić kwiatów w ogrodzie. Mamy

tam tylko warzywa. „Nie można jeœć kwiatów, więc szkoda na nie czasu i grzšdek",

mówi. Kiedyœ będę miała ogród, w którym będę hodować wyłšcznie kwiaty. Jestem

zmęczona tš brzydotš i szaroœciš, a także tym, że nigdy nie mogę z nikim

porozmawiać. Nienawidzę tego!

- Tak samo czułem się przy łowieniu ryb - powiedział Justin. - Od jedenastego

roku życia pracowałem na statku rybackim mojego ojca. Niedobrze mi się robiło od

zapachu i œluzu ryb, od mojego sztywnego ubrania, przesiškniętego solš morskš do

tego stopnia, że samo mogłoby chodzić, gdybym nie był w œrodku, od pracy do

upadłego, od wyładunków połowu w fabryce konserw i wypływania w następny rejs.

- I porzuciłeœ to, po prostu odszedłeœ, ot tak? - pstryknęła palcami.

- Tak. Byłem przypadkiem na nabrzeżu, kiedy statek Portland przybił do Seattle.

Widziałem, jak wyładowywali złoto z Klondike wartoœci siedmiuset tysięcy dolarów

- tonę złota. I zrozumiałem, że ja też muszę je mieć. Od razu zamówiłem sobie

miejsce na pierwszym statku udajšcym się na północ. Kiedy zdecydowałem się, po

prostu to zrobiłem. Nie było o czym myœleć, chciałem jechać, więc pojechałem.

- Ja też chcę jechać - stwierdziła. - Czy weŸmiesz mnie ze sobš do Klondike,

żebym mogła płukać złoto? Będę robić wszystko, co każesz, jeœli tylko pozwolisz

mi jechać z tobš.

Justin był zaskoczony.

- Hej, oczywiœcie, że możesz jechać, ale musisz zapłacić za swój przejazd. Mam

ze sobš niewiele pieniędzy, sš one niezbędne na zakup zapasów żywnoœci,

przejœcie przez przełęcz i dalej do Dawson City. Ta droga będzie ciężka.

- Jestem silna. Nie będę opóŸniać twojego marszu - zapewniła go, jakby czytała

jego myœli. - Mam trochę odłożonych pieniędzy. Myœlałam, żeby popłynšć statkiem

pocztowym do miasta Juneau i poszukać tam pracy. Ale słyszałam, że poza Górniczš

Spółkš Treadwell nie ma tam wiele pracy. Jeœli wszystko, co trzeba robić w

Klondike, to wybierać grudki z sita, nie muszę się martwić o pracę. - Przerwała,

ale widział, że myœli o czymœ goršczkowo. Jej napięcie było prawie odczuwalne. -

Ile może kosztować bilet na twój statek?

Alaska

469

- Nie wiem.

- Nie będę potrzebowała miejsca do spania. Wezmę koc, mogę spać na krzeœle albo

gdzieœ w kšcie. Zabiorę chleb i trochę jedzenia z domu, więc nie będę musiała

płacić za żadne posiłki. Co jeszcze może mi być potrzebne?

- Będzie ci potrzebne ciepłe ubranie i gruby płaszcz. Klondike jest mroŸne w

zimie. - Był podniecony perspektywš, że Marisza Blackwood będzie mu towarzyszyć,

chociaż wiedział, że to nie jest miejsce dla kobiety. - Również mocne buty.

- Kiedy odpływa statek?

Przysłoniwszy oczy, Justin starał się zobaczyć nachylenie słońca na niebie.

- Trochę więcej niż za godzinę - usiłował zgadnšć.

- Muszę iœć do domu i spakować rzeczy. - Prędko zaczęła wišzać chustkę na

głowie. Uœmiech triumfu pojawił się na jej twarzy. - On już dłużej nie będzie

moim domem. Zaczekasz na mnie na nabrzeżu?

- Oczywiœcie.

- Wrócę tak szybko, jak tylko się da - obiecała i zaczęła biec œcieżkš przez

las, powiewajšc długš spódnicš.

Justin stał u dołu trapu przebiegajšc oczami opustoszałe ulice miasta. Za jego

plecami parowiec wzywał syrenš ostatnich pasażerów na pokład. Dziewczyny nigdzie

nie było widać. Czuł się trochę zawiedziony, chociaż zdrowy rozsšdek mu

podpowiadał, że to jest najlepsze rozwišzanie. Ze wszystkich opowieœci, jakie

słyszał, wynikało, że Klondike jest doœć brutalnym miejscem. Nie było sensu

mnożyć problemów, cišgnšc za sobš kobietę. Może ona też to przemyœlała. Może jš

ciotka zatrzymała. Trudno było przewidzieć.

- Zaczekaj!

Usłyszał z dala okrzyk i obrócił się. Zobaczył, jak biegnie ulicš w kierunku

nabrzeża, obładowana kilkoma dużymi tobołami.

- WchodŸ, odpływamy. - Ktoœ z załogi stojšcy przy łańcuchu cumowym

zniecierpliwionym gestem wskazywał Justinowi, że ma wejœć po trapie.

- Zaczekaj. Macie jeszcze jednego pasażera. - Justin zbiegł na dół i odebrał od

niej dwa nieporęczne pakunki.

- Myœlałam, że nie zdšżę. - Była zdyszana, policzki miała zaróżowione od biegu,

ale uœmiechała się z zadowoleniem.

470 Janet Dailey

- Mało brakowało. ChodŸ. WejdŸmy na pokład, bo inaczej odpłynš bez nas... -

Ruchem głowy pokazał jej, że ma iœć za nim.

- Nie zapłaciłam za przejazd.

- Zapłacisz na statku.

Marisza stała na pokładzie rufowym, przypominajšc sobie te niezliczone dni,

kiedy ze starego nabrzeża patrzyła na wychodzšce w morze statki żałujšc, że nie

znajduje się na ich pokładzie. Wyjazd z Sitki był jedynš rzeczš, o jakiej

marzyła przez ostatnie kilka lat.

To miasto było wymarłe. Czasem, kiedy szła ulicš, czuła się jak te opustoszałe

budynki - odcięta od wszystkiego, samotna i zapomniana, miała wrażenie, że życie

toczy się gdzie indziej. Od dawna chciała się wyzwolić z zakazów, jakimi pętała

jš ciotka, z ograniczeń, które wydawały się mieć wyłšcznie jeden cel -

pozbawienie jej każdej drobnej przyjemnoœci, czy to była ładna sukienka, kwiatek,

czy towarzystwo przyjaciółki.

Marisza patrzyła na zielonš wieżę Soboru Œwiętego Michaiła, gdzie pracowała jej

ciotka Ewa, i zastanawiała się, czy ona usłyszała syrenę okrętowš, sygnalizujšcš

ich wyjœcie z portu. Wštpiła w to.

W ostatniej chwili napisała karteczkę i zostawiła na stole, zawiadamiajšc o

swoim wyjeŸdzie, ale nie precyzujšc, dokšd się udaje. Nie spodziewała się

poœcigu. Pewna była, że ciotka nie zrozumie przyczyn, dla których odjeżdża. Mimo

że nienawidziła tyranii ciotki, nie żywiła w sercu niechęci do niej. Nie mogła

uciec, nie zostawiwszy jej wiadomoœci.

Teraz była już w drodze. Po tylu latach marzeń nareszcie opuszczała to brzydkie,

ponure miasto, z jego ustawicznymi deszczami, tę nudnš, mozolnš egzystencję, to

ograniczone, samotne życie bez uœmiechu i piękna. Teraz będzie miała wszystko, o

czym zawsze œniła - jasne atłasowe suknie, piękne ozdoby i kolorowe kwiaty.

Chciało się jej krzyczeć z podniecenia.

- Żałujesz? - Głos Justina wyrwał jš z rozmarzenia.

Marisza odwróciła się i spojrzała Justinowi Sinclairowi prosto w twarz, wbrew

surowym zasadom ciotki. Kapelusz zsunięty na tył głowy odsłaniał jego ciemne

kręcone włosy. Podobała jej się ta twarz, zdecydowanie zarysowana szczęka,

zmarszczki, które tworzyły się przy uœmiechu w kšcikach jego piwnych oczu - tak

jak w tej chwili. Stałe przebywanie na otwartym powietrzu pozbawiło jego rysy

młodzieńczej miękkoœci.

Alaska

471

Nie miała prawie kontaktu z mężczyznami, szczególnie młodymi. Pilnowała tego

ciotka, nie spuszczajšc jej z oczu w ich obecnoœci. Nie była jednak w stanie

robić tego stale, kiedy więc zdarzały się te rzadkie okazje, że Marisza mogła

porozmawiać z mężczyznš, zadawała sobie pytanie, o co właœciwie ciotce chodzi.

MężczyŸni -jak się zorientowała - byli ludŸmi nie tak bardzo różnišcymi się od

niej samej.

Obserwujšc Justina Sinclaira zastanawiała się, ile jeszcze czasu spędziłaby w

Sitce, gdyby dziœ do niego nie zagadała. Chciała wyjechać, ale nie wiedziała

dokšd i po co. A on tak prosto wyjaœnił jej te dwie zagadki - Klondike i

poszukiwanie złota. Była zawsze głęboko przekonana, że sama ucieczka nie

wystarczy; musiała uciec do czegoœ wiadomego, jeœli chciała zrealizować swoje

marzenia.

Zrozumiała również, że z Justinem łšczy jš podobieństwo. Oboje niezadowoleni ze

swojego poprzedniego życia, oboje oczekujšcy więcej, niż ono mogło im dać, i

oboje rzucajšcy się w nieznanš przygodę, aby znaleŸć swoje sito złota.

- Niczego nie żałuję - powiedziała zdecydowanie. - To jest najszczęœliwszy

dzień w moim życiu. - Bez namysłu pocałowała go w policzek. - Dziękuję.

Przytrzymał jš, kiedy się cofała. Miała chustkę na ramionach, a wiatr

morski rozwiewał jej włosy. Spojrzała na niego z ciekawoœciš, kiedy schylił

się i pocałował jš lekko w usta.

Nie odezwała się i wlepiła wzrok w rufę statku, cišgle jednak œwiadoma jego

obecnoœci. Nigdy przedtem nie pocałował jej żaden mężczyzna. To, czego

doœwiadczyła przed chwilš, nie miało nic wspólnego z czymœ obrzydliwym, jak jej

to wmawiała ciotka. W rzeczywistoœci ten pocałunek był bardzo przyjemny. Czuła

jeszcze jego smak na wargach.

?

Kiedy parowiec znalazł się w Lynn Canal, napierajšce na niego z boków strome

góry wydawały się coraz bardziej dzikie i nieprzyjazne. Przypominały pokrytych

szronem strażników, patrzšcych z wysoka na zbliżajšcych się intruzów.

Gdzieniegdzie œciany niebieskawych lodowców spływały ku przepaœciom i wšwozom,

niekiedy docierały aż do wody.

- To tutaj - Justin wskazał wyłaniajšcš się właœnie długš, wšskš dolinę.

Marisza przechyliła głowę, żeby spojrzeć na osadę zbudowanš na żwirowej

delcie, przy ujœciu rzeki, przez kapitana żeglugi rzecznej, kupca i poszukiwacza

złota w jednej osobie, Williama ?????'?, nazwanej na jego czeœć Mooresville.

Nabrzeże i drugie rzędy budynków cišgnęły się wzdłuż rzeki, która wyżłobiła ten

mały kanion pomiędzy górami.

- Widzę. - Miasto wyglšdało na większe, niż się tego spodziewała, i jej

podniecenie wzrosło. Nigdy nie opuszczała Sitki, a to było nowe miejsce i nowi

ludzie. Teraz wiedziała, że dawne życie ma już naprawdę za sobš a nowe dopiero

się zaczyna.

- Droga do Klondike prowadzi tym kanionem na White Pass - pokazywał jej Justin.

- To jest dłuższa przeprawa niż przez przełęcz Chilkoot Pass, ale powiedziano mi,

że ta droga nie jest taka zdradliwa i stroma.

Za tymi oœnieżonymi grzbietami leżała Kanada i Klondike - grudki złota i to

wszystko, co mogła za nie kupić. Œcišgnęła wełnianš chustkę z głowy i przez

chwilę patrzyła na jej szorstkie, ciemne sploty. Przez wiele minionych lat ta

zgrzebna materia okrywała jej głowę i drapała skórę. Nienawidziła jej jako

ponurego symbolu życia, które dotšd wiodła. Wyrzucajšc chustę przez burtę czuła,

że pozbywa się w ten sposób wszystkich zniewalajšcych jš

Alaska 473

rygorów. Patrzyła, jak powoli opada w stronę ciemnej wody, i poczuła się

nareszcie wolna.

- Dlaczego to wyrzuciłaœ?! - zaprotestował Justin. - Będziesz potrzebowała

ciepłej chustki na głowę.

Marisza rozeœmiała się.

- Nie. Nie będę. Już nigdy. - W tobołkach miała staš matczynš pelerynę z

kapturem, podbitš futrem czarnego lisa, w niektórych miejscach już przetartš,

ale wystarczajšco ciepłš.

Justin odszedł od relingu.

- Niedługo będziemy w porcie. Zbierzmy nasze rzeczy, żebyœmy byli gotowi, jak

opuszczš trap.

Inni pasażerowie parowca również się przygotowywali. Kiedy rzucono liny

cumownicze, popychano Mariszę ze wszystkich stron, każdy chciał być pierwszy.

Obok Justina stanšł elegancki dżentelmen. Miał na sobie ciemny wełniany garnitur,

czarny kapelusz homburg na głowie i wypomadowane wšsiki. Jego bagaż przypominał

Mariszy walizki z próbkami towarów, noszone przez domokršżców. Nie zwracał uwagi

na to całe zamieszanie, ale - jak łatwo dawało się zauważyć - nie ustępował

nikomu ani na krok. Kiedy spojrzał na niš, z poczštku odwróciła wzrok, ale potem

przypomniała sobie, że nie musi się już tak zachowywać. Skinšł jej głowš z

uœmiechem i Marisza odpowiedziała mu tym samym.

- Przepraszam - zwrócił się teraz do Justina. - Pan wyglšda na cheechako -jest

to lokalne okreœlenie dla nowo przybywajšcych na Alaskę. - Ja już tutaj byłem. -

Poklepał swojš walizkę. - Gorsety dla pań. Czy nie miałby pan nic przeciwko

dobrej radzie?

-Nie.

- Zanim pan zrobi cokolwiek innego, niech pan zapewni sobie i uroczej małżonce

pokój. Inaczej będziecie musieli spędzić noc na gołej ziemi. W tym mieœcie jest

mało łóżek do wynajęcia i zaraz zostanš rozdrapane.

Justin zawahał się przez chwilę, potem kiwnšł głowš z uœmiechem.

- Dziękuję. Będę o tym pamiętał.

Nie sprostował omyłki mężczyzny co do ich statusu małżeńskiego. Marisza uważała

tę pomyłkę za zabawnš i prawie rozeœmiała się złoœliwie, wyobrażajšc sobie

reakcję ciotki. Ciotka po prostu była jaka była, ale ona na pewno nie pójdzie w

jej œlady.

474

Janet Dailey

Kiedy opuszczono trap, Justin i Marisza porwani zostali przez potok ludzi

spieszšcych się do złotodajnych pól Klondike. Strumień ludzki wyniósł ich na

głównš ulicę miasta. Na jednym z budynków, które ozdabiały ulicę swoimi

prowizorycznymi fasadami, widniał napis: SKAGUAY.

- To jest słowo z języka Tlinkitów, oznaczajšce miejsce, gdzie wiejš wiatry -

to Marisza wiedziała. Długa dolina rzeki była naturalnym kanałem dla wiatru i

prawdopodobnie stšd pochodziła nazwa.

Tęgi mężczyzna w fartuchu napełniał łopatš beczkę przed sklepem, nad którym

wisiał napis. Justin podszedł do niego.

- Dlaczego na tym szyldzie napisane jest Skaguay? Myœlałem, że to miasto nazywa

się Mooresville.

- Tak się nazywało - do pierwszego sierpnia. Kupa facetów ze statku Queen, pod

wodzš Franka Reida, doszła do wniosku, że kapitan Moore nie miał prawa

zaanektować tej doliny, więc pomierzyli jš jeszcze raz, nadali miastu nowš nazwę

i posprzedawali działki. Kapitan podaje ich do sšdu. Ale tymczasem jesteœcie w

Skaguay.

Mariszy wydawało się, że tego ?????'? ograbiono z jego ziemi. Dobrze, że chociaż

teraz jest sšdownictwo na Alasce. Przedtem go nie było. Przypomniała sobie

opowiadanie ciotki, jak wierzyciele zabrali wszystko po œmierci jej rodziców i

jak została bez œrodków do życia tylko dlatego, że nie było przepisów

regulujšcych sprawy spadkowe. Ale te kwestie uporzšdkowano już w okresie jej

dzieciństwa, w 1884 roku, kiedy Kongres przyjšł uchwałę zapewniajšcš Alasce

system prawny i częœciowo podporzšdkował jš ustawodawstwu stanu Oregon. Nadal

jednak nie rozwišzano kwestii administracyjnych. Alaska nie uzyskała statusu

terytorium, lecz stała się tylko okręgiem, ale okręgiem olbrzymim.

Zaprzężony w parę koni wóz prawie najechał na Mariszę. Usunęła mu się szybko z

drogi i dogoniła Justina, który szedł w górę ulicy. Po spokojnej Sitce Skaguay

wydawało się piekłem. Pojazdy cišgnięte przez konie, juczne zwierzęta i

przechodnie zapełniali gwarne ulice. Czuła goršczkę w tym mieœcie - goršczkę

złota, rozprzestrzeniajšcš się i zarażajšcš wszystko dokoła.

Wszędzie sprzedawano sprzęt przeznaczony dla poszukiwaczy złota udajšcych się do

Klondike. Nie brakowało niczego, poczšwszy od ubrań aż do najnowszych urzšdzeń

wydobywczych. Kilka razy Marisza zatrzymywała się, słuchajšc z szeroko otwartymi

oczami pełnych obietnic opowieœci przechodniów.

Na jednym z rogów ulicznych mężczyzna ubrany w garnitur w kratkę zachęcał

zebranych wokół gapiów:

Alaska

475

- Spróbujcie szczęœcia. Czy ręka jest szybsza niż oko? Musicie tylko zgadnšć,

pod którš z tych trzech muszelek znajduje się mały suszony groszek? Tak. PodejdŸ

bliżej młody człowieku. Widzę, że masz bystre oczy. Ile chcesz postawić, dolara?

Tu jest dolar. Pod którš muszlš, mówisz?

Marisza uważała, że ten chudy chłopak ze skšpym zarostem, w czerwono--czarnej

wełnianej koszuli jest na pewno od niej młodszy. Wskazał œrodkowš muszlę.

Mężczyzna podniósł muszlę, pod którš był groszek. Prowadzšcy grę namówił go,

żeby jeszcze raz spróbował szczęœcia. Marisza patrzyła, jak chłopak stale

wygrywał. Wreszcie odszedł z dziesięcioma dolarami w kieszeni.

Ona też wiedziała za każdym razem, pod którš muszlš ukryty był groszek. Wydawało

się to takie łatwe, że wycišgnęła chusteczkę, gdzie schowała kilka monet, jakie

jej jeszcze zostały. Zanim jednak zdšżyła odpowiedzieć na wołanie mężczyzny: kto

następny? - ktoœ położył jej rękę na ramieniu.

Obróciła się, żeby po raz pierwszy sprzeciwić się Justinowi, ale to nie był on.

Mężczyzna ten ubrany był w czarny dwurzędowy elegancki płaszcz, białš koszulę i

czarny kapelusz. Wyglšdał jak kaznodzieja. Wiedziała, że hazard jest grzechem,

ale to była przecież gra zręcznoœciowa, gra bystrych oczu, a nie œlepego trafu.

Obcy pochylił się ku niej i powiedział cichym głosem, żeby nikt go nie dosłyszał.

- To oszustwo, zabieranie ludziom pieniędzy.

Zaskoczona nie protestowała, kiedy odcišgnšł jš od gromadki mężczyzn skupionych

przy grze.

- Widziałam, że ten chłopak wygrywał...

- Ale długo nie zobaczysz, żeby ktoœ inny wygrał - powiedział. - Ten chłopak to

była żywa przynęta na haczyku dla zwabienia ryb. Jeœli spojrzysz w kieranku

sklepu, to przekonasz się, że oddaje tak zwanš wygranš wspólnikowi od gry w

muszle, dostajšc jakieœ drobne w zamian. On jest tym, który, jak to się mówi w

biznesie, „kaperuje" klientów.

Rzeczywiœcie, kiedy Marisza spojrzała na sklep, który jej wskazał nieznajomy,

widziała, jak chłopak podaje coœ szybko jakiemuœ mężczyŸnie. Potem chłopak

podrzucił otrzymanš drobnš monetę, złapał jš z uœmiechem i poszedł w dół ulicy.

Zerknęła w stronę graczy i usłyszała, jak ktoœ jęknšł.

- Musisz uważnie patrzeć. Spróbuj jeszcze raz - człowiek od muszli zachęcał

tego, który przegrał.

Zwróciła się z powrotem do obcego, nie do końca przekonana, że miał rację.

- Jeœli to oszustwo, czemu nie powiesz o tym innym?

Alaska 477

widywała przed barami swojego miasta Sitka. Ich wargi były pomalowane jaskrawš

czerwieniš, policzki przyróżowione, a oczy grubo podkreœlone czarnš kredkš.

Jedna miała włosy czarne jak sadza, a druga czerwone jak marchew, ale obie

nosiły fryzury wymodelowane z mnóstwa mocno skręconych loczków na czubku głowy.

Œciœnięte gorsetami talie uwydatniały obfite biusty. Uwagę Mariszy zwróciły

przede wszystkim jasne kolory ich atłasowych spódniczek - błyszczšca czerwień i

zieleń. Kiedy będzie bogata - obiecywała sobie - wszystkie jej suknie będš tak

samo jaskrawe, koniec z ciemnymi, ponurymi bršzami i granatami.

Jedna z tych kobiet paliła cygaro. Nigdy przedtem nie widziała palšcej kobiety;

myœlała, że robiš to tylko mężczyŸni. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym

mocniej chciała sama kiedyœ tego spróbować.

Ciotka nigdy nie zaaprobowałaby podobnych zachowań. Uważała zawsze, że kobiety z

barów sš grzeszne i niegodziwe. Ale co ona mogła o tym wiedzieć? Była starš

pannš, nigdy nie kochała mężczyzny, nie pozwoliłaby nawet, żeby jej dotknšł. Nie

mogła mieć pojęcia, na czym to polega. Tyle krzyku robiła obrzydzajšc jej

pocałunki - a Mariszy wydały się one przyjemne. Była prawie pewna, że wszystko,

co mówiła jej ciotka, było nieprawdš, i wobec tego należy postępować odwrotnie.

Zafascynowana widokami i dŸwiękami tego kwitnšcego, ruchliwego miasta nie

zauważyła nawet, że przemierzyli już więcej niż jego połowę w poszukiwaniu

noclegu. Jak do tej pory wszystkie były zajęte. Przed ostatnim domem, do którego

zapukali, położyła swój ciężki pakunek na ziemi i czekała na Justina na zewnštrz.

Za chwilę ukazał się w drzwiach i dawał jej znaki, żeby weszła do œrodka.

- Majš wolne łóżka - powiedział Mariszy wnoszšcej nieporęczny tobołek do małej

gospody. - Twój pokój jest na końcu tego korytarza. - Poprowadził jš wšskim

przejœciem i zatrzymał się przed jakimiœ drzwiami. Odstawił swój bagaż, otworzył

drzwi z klucza i odsunšł się, żeby jš przepuœcić.

Pokój był mały. Łóżko zajmowało tyle przestrzeni, że trudno było się poruszać.

Umywalka z miednicš i dzbankiem stała w rogu. Nie było żadnych upiększeń, tak

samo jak w jej dawnej sypialni w domu ciotki.

Z wahaniem zwróciła się do Justina, starajšc się powiedzieć coœ pozytywnego.

- On... on jest czysty.

- Tak. - Wręczył jej klucz.

- Gdzie ty będziesz?

478 Janet Dailey

- To ostatni pokój, jaki mieli - odpowiedział. - Znajdę sobie miejsce do spania

na dworze. Trzeba się zaczšć do tego przyzwyczajać. Często będę sypiać w ten

sposób na szlaku.

- Prawie bym zapomniała. - Wycišgnęła chusteczkę z pieniędzmi i zaczęła

odwišzywać jej rogi. - Ile zapłaciłeœ za pokój?

- Wiem, że powiedziałem ci, żebyœ płaciła za siebie, ale nie czuję się w

porzšdku bioršc pienišdze od kobiety. - Z zażenowaniem przestępował z nogi na

nogę.

- Nie mogę tu zostać. Zapłaciłeœ za pokój, więc œpij tutaj, a ja pójdę na dwór.

- Złapała swój tobołek, który leżał na łóżku.

- Nie mogę na to pozwolić. - Justin zablokował drzwi. - To nie w porzšdku, żeby

kobieta spała na dworze.

- Sam powiedziałeœ, że tak będziemy spać na szlaku. Trzeba się zaczšć do tego

przyzwyczajać.

- WyobraŸ sobie, że ten pokój to prezent i zaakceptuj go. Zamiast kupować ci

cukierki czy jakšœ ozdobę, mam dla ciebie miejsce do spania. Przestań sprzeczać

się i okaż trochę wdzięcznoœci.

- Jestem wdzięczna. Ale chodzi o pienišdze...

- Zapomnij o tym. Po tym, co straciłem tego popołudnia, i tak będę musiał

znaleŸć pracę, żeby mieć pienišdze na zapasy i sprzęt na podróż. Cena tego

pokoju nie zmieni sytuacji.

Marisza zauważyła, że Justin traci już cierpliwoœć, ale pomimo jego argumentów

nie mogła zgodzić się na przytulne spanie w cieple, podczas gdy on miał być na

dworze w wilgotnš noc.

- To łóżko jest wystarczajšco duże dla dwóch osób - powiedziała i spojrzała na

jego zdziwionš twarz.

- Marisza, czy ty chcesz powiedzieć, że ja mogę z tobš spać? Czy wiesz, co

sugerujesz?

Patrzyła na łóżko myœlšc o słowach ciotki, która zawsze jš przestrzegała przed

bliższym kontaktem z mężczyznš. Nie ufała słowom ciotki. Chciała sama o

wszystkim się przekonać i wszystkiego doœwiadczyć, a potem zadecydować, co jest

dobre, a co złe.

Spojrzała trzeŸwo na Justina.

- Wiem, co mówię. Chcę, żebyœ tu był ze mnš dziœ w nocy.

- Marisza, ja ci nic nie obiecywałem. - Wcišż się wahał.

- Wiem.

Alaska 479

- Ruszam do Klondike, jak tylko zdobędę potrzebne mi pienišdze.

- Wiem. Ja też tam idę - aby znaleŸć złoto.

- Otworzyła węzełek z jedzeniem, które wzięła z domu. - Jeœli jesteœ głodny,

mogę ci zaofiarować zimny posiłek. Nie jest to nic specjalnego, suszony łosoœ,

chleb i ser domowej roboty.

- Chleb i ser to dobrze brzmi. - Justin wniósł swój ciężki bagaż do pokoju i

zamknšł drzwi.

W nocy, kiedy knot lampy rzucał już tylko słabe, mrugajšce œwiatło, które nie

docierało do łóżka, Marisza leżała w ramionach Justina. Sposób, w jaki jš

całował i pieœcił, sprawiał, że jej niepokój osłabł. Ale bez względu na to, jakš

przyjemnoœć odczuwała teraz, nie wiedziała, co nastšpi za chwilę.

Żałowała, że nie miała z kim wczeœniej porozmawiać, zanim po raz pierwszy

położyła się do łóżka z mężczyznš.

Jej wiedza ograniczona była do najbardziej podstawowego poziomu - obserwacji

spółkowania zwierzšt. Nigdy nie widziała penisa mężczyzny, nawet u niemowlęcia

płci męskiej. Mogła się tylko domyœlać, że on sterczy jak u psa czy byka. Zła

była na swojš niewiedzę i najchętniej odrzuciłaby ciężkš kołdrę, żeby go

zobaczyć, ale na to nie miała jednak doœć œmiałoœci.

Podczas tego żenujšcego momentu, kiedy położył się na niej, nie wiedziała, jak

się zachować. Czuła coœ twardego, co usiłuje w niš wniknšć, wreszcie znajduje

wejœcie i wchodzi głębiej, ale napotyka opór od wewnštrz. W momencie pełnej

penetracji przeszył jš ostry ból. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknšć i pomyœlała,

że może ciotka miała rację mówišc, że nie ma nic przyjemnego w stosunku miłosnym,

poza poprzedzajšcymi go pieszczotami i pocałunkami.

Stopniowo ból ustawał, a rytmiczne ruchy ciała Justina zaczynały jej sprawiać

przyjemnoœć. Wkrótce tempo wzrosło, Justin zaczšł jęczeć i drżeć konwulsyjnie.

Kiedy minšł ostatni spazm, leżał na niej ciężko. Potem osunšł się wyczerpany na

materac. Coœ pulsowało pomiędzy jej nogami. Nie był to ból, tylko dziwne uczucie

pustki. - Och, jak było dobrze - szepnšł Justin.

Marisza zorientowała się, że nie była tak niezręczna, jak myœlała. Zastanawiajšc

się nad swoimi odczuciami, nie umiała ich ocenić. Nie mogła szczerze powiedzieć,

że sprawiło jej to przyjemnoœć, ale również nie mogła powiedzieć, że było to

przykre.

?

Ponieważ Marisza nigdy przedtem z nikim nie spała, nie zdawała sobie sprawy, że

czyjeœ ciało może dawać tyle ciepła. Przypominało to przytulanie się do goršcego

węglowego pieca. Z tego już tylko powodu gotowa była zgodzić się na wspólne

łóżko, ale poza tym szybko się przekonała, że za drugim razem, kiedy kochała się

z Justinem, było lepiej niż za pierwszym, za trzecim lepiej niż za drugim, a za

czwartym lepiej niż za trzecim. Było coraz przyjemniej, a jej ciekawoœć

seksualna wzrastała. Stała się bardziej aktywna - nie tylko odpowiadała na jego

dotyk, ale sama go pieœciła. Czasem kochali się dwukrotnie w cišgu nocy. Pewnego

razu nawet kochali się rano, o wschodzie słońca. Po tym poranku Marisza już nie

musiała domyœlać się na podstawie dotyku, jak wyglšdał jego członek. Wreszcie

mogła dać ujœcie tak długo tłumionej namiętnoœci i w pełni z niej skorzystać.

Ten odkrywczy proces sprawiał jej wiele przyjemnoœci.

Jednak nie cały czas poœwięcali miłym chwilom w łóżku. Klondike i jego złoto

nadal były ich najważniejszym celem i tylko brak œrodków finansowych zmuszał do

odwlekania wyprawy na kanadyjskie terytorium Jukonu. Najpierw musieli znaleŸć

pracę, żeby zarobić pienišdze.

Marisza miała szczęœcie. Drugiego dnia pobytu w Skaguay znalazła pracę przy

myciu naczyń w jednej z restauracji. Chociaż płacono jej bardzo mało, miała

prawo do darmowego posiłku. Zawsze udawało się jej wynieœć jedzenie dla Justina,

żeby nie musiał wydawać pieniędzy. Ale po zapłaceniu za pokój niewiele

oszczędnoœci zostawało z jej dziennych zarobków.

Kiedy już trzeci dzień zmywała talerze, jeden z goœci powiedział do kucharza-

właœciciela restauracji.

Alaska

481

- Robisz błšd, Mabe, że trzymasz tę ładnš żółtowłosš dziewczynę w kuchni nad

brudnymi talerzami. Powinna przyjmować na sali zamówienia, żeby chłopcy mogli jš

widzieć. Założę się, że w ten sposób dwa razy więcej zarobisz.

I tak z pomywaczki stała się kelnerkš. Nie tylko szybko opanowała nowy zawód,

ale również nauczyła się radzić sobie z goœćmi, którymi byli prawie wyłšcznie

mężczyŸni. Po tygodniu przebywania w ich towarzystwie nie mogła zrozumieć,

dlaczego ciotka uważała ich za nieobytych brutali, gotowych rzucać się na każdš

napotkanš kobietę. Większoœć restauracyjnych goœci potrzebowała tylko uœmiechu i

dobrego słowa. Niektórzy wydawali się samotni i chcieli po prostu porozmawiać.

Zupełnie nowym doœwiadczeniem dla niej była uwaga, jakš poœwięcali jej mężczyŸni.

Teraz chodziła z podniesionš głowš, dumna ze swojej urody.

Nazywano jš Glory Girl. To wszystko zaczęło się wraz z rozpoczęciem pracy od

frontu. Goœć - stary złoœnik - który odwiedził restaurację rano, wrócił w

południe z przyjacielem i wskazujšc mu Mariszę, powiedział: „Czy nie jest to

pięknoœć do adoracji?" Okreœlenie to przyjęło się. Została „pięknš dziewczynš" -

Glory Girl.

Okręciła szmatkš ršczkę dzbanka, żeby metal nie parzył jej ręki, i chodziła

między stolikami dolewajšc kawy do filiżanek. Zatrzymała się przy krzeœle

mężczyzny, którego uważała za kaznodzieję.

- Jeszcze kawy, panie Cole? - uœmiechnęła się rutynowo. Chociaż był tutaj

dopiero drugi raz, od kiedy zaczęła pracować, nie był to mężczyzna, którego

dałoby się łatwo zapomnieć.

Kiwnšł potwierdzajšco głowš i podsunšł jej filiżankę. Jak zwykle ubrany był w

swój ponury czarny płaszcz i wykrochmalonš białš koszulę. Nigdy nie widziała go

ubranego inaczej, ale zawsze wyglšdał porzšdnie i czysto. Zwróciła uwagę na jego

ręce. Były gładkie i białe, nie miały na sobie zgrubień jak ręce wielu jej goœci.

Nie dostrzegła nawet odrobiny brudu za jego równo obciętymi paznokciami.

- Hej, Glory Girl, przynieœ tu dzbanek. Chcemy jeszcze kawy - krzyknšł ktoœ

tubalnym głosem przez całš salę. Nie odwracajšc się, od razu poznała głos

jednego ze znanej paczki awanturników w mieœcie.

- Chwileczkę, Curly - odkrzyknęła i spytała kaznodzieję:

- Czy coœ jeszcze podać?

482 Janet Dailey

- Nie dziękuję. - Podniósł filiżankę i odchylił się na krzeœle, kiedy Marisza

przechodziła przez restaurację. Kaznodzieja siadywał przy stoliku w rogu

naprzeciwko drzwi i zawsze był sam.

Kiedy podeszła do stolika Curly'ego, ten wycišgnšł swojš filiżankę do

napełnienia. Na głowie miał czapkę uszatkę zakrywajšcš przerzedzone włosy.

Dziwiła się, że Curly, taki młody - ledwie mógł przekroczyć trzydziestkę - a już

łysiał. Nie znała dwóch mężczyzn, którzy z nim siedzieli.

- A uœmiech, który mi osłodzi tę kawę? - spytał Curly. Uœmiechnęła się do niego

i odwróciła, żeby nalać jego towarzyszom.

Zdawała sobie sprawę z ich lubieżnych spojrzeń, ale do tego już się prawie

przyzwyczaiła.

- Za ciężko tu pracujesz - powiedział Curly.

- Dziewczyna też musi mieć coœ do jedzenia.

- Jeœli trzyma cię tu tylko jedzenie, to możemy na to poradzić, prawda chłopcy?

- uœmiechnšł się do swoich przyjaciół.

- Pewnie, że tak - odpowiedział mężczyzna z rzadkš brodš, siedzšcy na krzeœle,

przy którym stała Marisza. - Możesz się przenieœć do naszej chaty. Będziesz

miała gdzie spać, dostaniesz mnóstwo jedzenia i nie będziesz samotna, bo

dotrzymamy ci towarzystwa.

- Ja już mam to wszystko. Przykro mi. - Te propozycje składano jej już wiele

razy, zbyt często, aby zwracać na to większš uwagę, a tym bardziej się obrażać.

- Taka ładna dziewczyna jak ty potrzebuje kogoœ, kto się niš zaopiekuje i

ustrzeże od złego - nalegał. - Kogoœ takiego jak my.

- Przykro mi chłopcy, ale już mam opiekę - uœmiechnęła się, napełniajšc kawš

filiżankę drugiego mężczyzny.

- Nie mówiłem wam? Ona już ma faceta.

Trzeci mężczyzna podał swojš filiżankę. Kiedy sięgała przez stolik, mężczyzna z

brodš złapał jš w talii, przycišgajšc do siebie tak gwałtownie, że omal nie

wylała kawy na stół.

- Cóż to jest za facet, jeœli ty musisz tu pracować - powiedział z przekonaniem.

Zdołała utrzymać równowagę.

- Uważaj! Ta kawa jest goršca. - Starała się oderwać od siebie jego rękę, ale

przytrzymał jš mocniej.

Alaska

483

- Jakbyœ się do nas wprowadziła, to mogłabyœ rzucić tę norę - uœmiechnšł się

zachęcajšco. - Wiesz, że z bliska jesteœ jeszcze ładniejsza?

- Miło mi, że tak uważasz. A teraz, czy mnie już puœcisz? - Stale odpychała

jego rękę, zdecydowanie, ale bez zniecierpliwienia, ponieważ doœwiadczenie

nauczyło jš, że to był najlepszy sposób radzenia sobie z takimi niegroŸnymi

zalotami. Złoœć zawsze prowokowała mężczyzn.

- Panienko! - zawołał kaznodzieja. - Zmieniłem zdanie. Chcę zamówić œniadanie.

- Już idę - powiedziała i spojrzała na mężczyznę, który jš trzymał. -

Przepraszam cię. Goœć czeka.

- Widzisz, gdybyœ z nami mieszkała, to nie musiałabyœ skakać na każde wezwanie.

Opieka nad nami trzema nie byłaby tak ciężka, jak praca tutaj - i o wiele

bardziej zabawna. Już byœmy o to zadbali, prawda chłopcy?

- Tak, nie dalibyœmy ci się nudzić - zachichotał trzeci mężczyzna.

- Jestem pewna, że nie - odpowiedziała Marisza, wiedzšc dokładnie, jakiego

rodzaju rozrywkę mieli na myœli. - Ale wolę swojš pracę. Czy teraz zabierzesz

rękę, czy mam cię oparzyć tš goršcš kawš?

- To nie jest po przyjacielsku - skarcił jš.

W przeciwległym kšcie sali krzesło opadło z hałasem na wszystkie cztery nogi.

Deacon Cole wstał i podszedł powoli do przekomarzajšcej się grupy. Zatrzymał się

niedaleko ich stolika.

- Panie, raz tylko poproszę, żeby pan jš puœcił - powiedział.

- Nie przypominam sobie, żeby ktoœ pana tu zapraszał. - Mężczyzna z brodš

silniej przycisnšł Mariszę. - Dlaczego pan nie odejdzie do swojego stolika w

rogu i nie zajmie się swoimi sprawami?

- To jest moja sprawa - odpowiedział kaznodzieja. - Jestem głodny i chcę coœ

zjeœć. A nie dostanę tego, dopóki ta pani nie przyjmie mojego zamówienia.

Dostaliœcie swojš kawę. To czemu nie pijecie jej i nie pozwalacie dziewczynie

wrócić do pracy?

- Tak się złożyło, że jakoœ się do niej przywišzałem. - Brodaty œcisnšł Mariszę

w talii, żeby uwiarygodnić swoje słowa.

Marisza czuła, że to już trwa zbyt długo.

- Curly, powiedz swojemu przyjacielowi, żeby mnie puœcił. Mam pracę.

- Sugeruję, żeby zastosować się do pani życzenia. - Uœmiech kaznodziei był

sympatyczny. Przynajmniej wydawał się taki, dopóki nie zauważyła

484 Janet Dailey

krótkiego rewolweru, który jakimœ magicznym sposobem znalazł się w jego ręce. -

Mam skłonnoœci do irytacji, kiedy jestem głodny.

- Nie ma potrzeby się złoœcić - powiedział mężczyzna i natychmiast zwolnił

uchwyt.

Marisza szybko odeszła od jego krzesła, wpatrujšc się w rewolwer, zaszokowana

jego widokiem w ręce pastora. Kiedy odwracał się od stolika, zobaczyła, jak

wkłada tę małš, ale œmiercionoœnš broń do rękawa. Nie mogła pozbyć się myœli, że

był to zupełnie niezwykły sposób noszenia broni.

Kiedy usiadł na swoim miejscu, uœmiechnšł się lekko.

- Po tym wszystkim powinienem coœ zamówić. Nie chciałbym być nazwany kłamcš.

Wezmę naleœniki. - Marisza zmarszczyła brwi słyszšc, że to wszystko, co mówił

przedtem, było tylko pretekstem. - Czy popełniłem błšd? - zapytał cicho, żeby

tylko ona mogła go słyszeć. - Wydawało mi się, że umizgi tamtego mężczyzny nie

były pożšdane.

- Nie były. Ale on nie miał nic złego na myœli. Większoœć mężczyzn tutaj posuwa

się tak daleko, jak im dziewczyna pozwoli.

Patrzył na niš w zamyœleniu.

- Możliwe, że nie jest pani tak niewinna, jak myœlałem.

- Wielu spraw nie rozumiem, ale szybko się uczę. MężczyŸni lubiš mówić. To

pierwsza rzecz, jakiej się tutaj nauczyłam. Ale nie myœlš połowy tego, co mówiš.

Bardzo to było uprzejme z pana strony - mam na myœli tę interwencję - ale

naprawdę nie była ona konieczna.

Chciała dać mu jasno do zrozumienia, że jest zadowolona pracujšc tutaj i nie

potrzebuje opieki żadnych Dobrych Samarytan, bez względu na ich szlachetne

pobudki. Lubiła mężczyzn, którzy tu przychodzili, rozmawiali i żartowali z niš.

Nigdy nie czuła się dotknięta tym, co mówili czy robili, ani nie uważała, że ich

zachowanie przekracza granice.

Odeszła od stolika nadal zastanawiajšc się nad kaznodziejš, który w tak

szczególny sposób rozumiał pojęcie dobra i zła. Niewštpliwie wierzył, że ocalił

jš od dwóch fatalnych sytuacji - jednak nosił ukrytš broń i chodził do baru.

- Potrzebuję naleœniki, Mabe - powiedziała Marisza do kucharza--właœciciela,

czekajšc w przegrzanej kuchni. - Czy znasz pastora Deacona ????'??

- Pastora? - prychnšł odsuwajšc się od blachy i wycierajšc twarz wilgotnš

Alaska

485

szmatš. - Oœmielę się powiedzieć, że jedyna ewangelia, jakš zna Deacon Cole, to

ta według Soapy Smitha.

Nazwisko Soapy Smitha było wymieniane przez mieszkańców miasta w zwišzku z bandš

oszustów, którzy żyli z bogatych przejezdnych wybierajšcych się do Klondike.

- Mówisz, że Cole nie jest kaznodziejš - zdziwiła się.

- Oczywiœcie. On jest karciarzem - profesjonalnym hazardzistš. Każdy, kto jest

na tyle głupi, żeby usišœć z nim do pokera czy faro, zasługuje na to, by stracić

pienišdze. Ludzie nazywajš go diakonem z powodu jego ubioru, ale jego jedynš

religiš sš karty.

- Jak on się naprawdę nazywa?

- Kto to wie? - wzruszył ramionami. - Nikt tu nie używa swojego prawdziwego

nazwiska albo cholernie niewielu, jeœli w ogóle.

- Dlaczego?

- Bo tu jest nieważne, kim i czym się było „na dole" - powiedział, używajšc

miejscowego terminu na okreœlenie Stanów Zjednoczonych. - Tutaj człowiek może

wyznaczyć dystans pomiędzy sobš a przeszłoœciš i rozpoczšć wszystko od nowa.

Ten komentarz dostarczył Mariszy nowego tematu do rozmyœlań. Rozpoczęła nowe

życie, a zatrzymała swoje stare nazwisko. Marisza Blackwood to była dziewczyna,

która nosiła chustki na głowie i brzydkie ubrania, której nie wolno było

rozmawiać z mężczyznami ani patrzeć im w oczy, która rzadko się œmiała. W nowym

życiu potrzebowała nowego nazwiska. Trzeba więc je zmienić. Ale na jakie?

i ego wieczoru siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i od-pakowywała

kawałki mięsa, które wyniosła z restauracji i schowała w dużych kieszeniach

swojej starej bršzowej spódnicy razem z połowš bochenka chleba. Rozłożyła papier

na materacu, żeby nakarmić Justina. Łóżko skrzypnęło głoœno, kiedy przesunęła

się patrzšc, jak je.

- Mam zamiar zmienić nazwisko. - Nie mogła powstrzymać podniecenia z powodu

podjęcia tej decyzji. - Jeszcze nie wymyœliłam nowego. Ale ono nie może w żadnym

wypadku brzmieć z rosyjska. Chcę mieć niezwykłe nazwisko. Co o tym myœlisz? -

Podniosła kawałek chleba, który spadł na papier, i żuła go w zamyœleniu, zbyt

zaabsorbowana swoim nowym pomysłem,

486 Janet Dailey

żeby zwrócić uwagę na jego milczenie. - Może ty masz jakiœ pomysł, Justin?

- Kiedy nie było odpowiedzi, zmarszczyła brwi. - Justin, słyszałeœ, co mówiłam?

Siedział patrzšc na chleb, który trzymał nietknięty w ręku. Jej ponowne pytanie

wyrwało go wreszcie z tego ponurego zamyœlenia.

- Co mówiłaœ? - mruknšł, udajšc zainteresowanie.

- Nie słuchałeœ, prawda? - Przez ostatnie dwa dni był w okropnym humorze,

przygnębiony bezskutecznym szukaniem dobrze płatnego zajęcia. Marisza miała już

dosyć jego napadów milczenia, które kończyły się tylko wtedy, gdy zgasili

œwiatło i szli do łóżka. Odłożył chleb na papier, zszedł z łóżka i podszedł do

okna. - Nie masz zamiaru zjeœć z takim trudem zdobytego posiłku?

- Nie jestem głodny. - Patrzył w ciemne okno trzymajšc ręce w kieszeniach

spodni.

Marisza westchnęła.

- O co ci teraz chodzi?

- Czy zauważyłaœ, że liœcie zaczynajš żółknšć na drzewach w górach?

- Nie. Kiedy wychodzę do pracy, jest ciemno i ciemno, kiedy wracam.

- W gruncie rzeczy nic jej nie obchodziło, czy liœcie zmieniały kolor, czy też

nie.

- Czy nie wiesz, co to znaczy? - Justin odwrócił się od okna.

- Czemu mi nie wytłumaczysz? - Założyła ręce przed sobš w geœcie wyrażajšcym

zarówno pobłażliwoœć, jak i zaczepkę.

- Zaczyna brakować czasu. Jeœli wkrótce nie wyruszymy do Klondike, będzie zbyt

póŸno na rozpoczęcie tej podróży. Mogę utknšć w Skaguay na zimę. - Odwrócił się

znów do okna patrzšc w ciemne szyby. - Cała cholerna zima zmarnowana. - Uderzył

rękš we framugę okna. - Muszę mieć te pienišdze. Muszę coœ wykombinować, żeby

się tam dostać.

- Ile nam jeszcze brakuje pieniędzy?

- Mógłbym się zadowolić jeszcze dziesięcioma dolarami, ale może potrzebne

będzie i sto, jeœli tak dalej pójdzie.

- Powinnam wzišć dodatkowš pracę.

- Co będziesz robić? Kiedy? Już teraz pracujesz od œwitu do nocy

- przypomniał jej.

- Mogłabym pracować parę godzin w nocy, sprzštajšc albo szorujšc podłogi.

Alaska 487

Szybko odwrócił się w stronę łóżka, na którym siedziała.

- Spójrzmy prawdzie w oczy, Marisza. Jest tylko jeden rodzaj pracy nocnej dla

kobiety, dajšcy takie pienišdze, jakie sš nam potrzebne! - Podszedł do drzwi

zrywajšc swój płaszcz z wieszaka. - Idę zaczerpnšć powietrza. - Otworzył drzwi

szarpnięciem i zatrzymał się na chwilę. - Niedługo wrócę.

biedzšc samotnie w ponurym pokoju Marisza podcišgnęła kolana pod brodę i owinęła

szczelnie nogi spódnicš. Wiedziała, o jakiej pracy nocnej mówił Justin. Tylko

prostytutki zarabiały na życie żšdajšc pieniędzy za swoje usługi. Jeœli przedtem

nie była zupełnie pewna, na czym ta praca polega, teraz nie stanowiło to już dla

niej tajemnicy.

Zamknęła oczy przypominajšc sobie, jak wyglšdała tamta próbka złotonoœnej rudy i

błyszczšce pasemka złota. Wysłane żwirem koryta rzek w Klondike zawierały grudki

złota wielkoœci kamyków. Starała się wyobrazić sobie moment wydobywania garœci

żwiru i wybierania z niej œwiecšcych punkcików.

Przez następne dwa dni nie mogła myœleć o niczym innym. Słuchała każdego urywka

rozmów w restauracji, który dotyczył złotodajnych pól Klondike. Wydawało się, że

wszyscy tam wyruszajš oprócz niej. Martwiła się, że tamci wygarnš całe złoto,

zanim ona dotrze z Justinem do niosšcej złoto rzeki.

Wychodzšc z restauracji zatrzymała się na chwilę i usłyszała dŸwięk

przekręcanego klucza w drzwiach. Otuliła się podbitš futrem pelerynš, ale nie

założyła kaptura na głowę. Zmęczona, z bolšcymi nogami po całodziennej pracy,

szła drewnianym chodnikiem w kierunku gospody.

Na długiej ulicy zamarł już zwykły ruch wozów konnych, nie było słychać

porykiwań osłów ani mułów. Aktywnoœć miasta skupiała się teraz w barach i

salonach gry, koło których musiała przechodzić. Usłyszała dŸwięki pianina i

zachęcajšcy męski głos: - Stawiajcie zakłady. - Towarzyszył temu szmer głosów,

czasem przerywany œmiechem lub okrzykiem. Przez brudne okna widziała dziewczyny

tańczšce z klientami. Słyszała również brzęk monet. - Pienišdze - to jest to,

czego ani ona, ani Justin nie mieli, a czego pragnęli i najbardziej potrzebowali.

488 Janet Dailey

Jej kroki odbijały się donoœnym echem od drewnianego chodnika, a œwiatło

padajšce z okien barów oœwietlało drogę. Trzech mężczyzn, najwyraŸniej podpitych,

wypadło z baru tuż przed niš. Jeden z nich zauważył jš. Kiedy wszyscy trzej

obrócili się do niej, zobaczyła Curly'ego z dwoma towarzyszami, którzy byli z

nim przedtem w restauracji.

- Patrzcie, patrzcie. To jest nasza Glory Girl. - Brodaty mężczyzna natychmiast

zdjšł kapelusz w geœcie powitania, nie był już tak zaniedbany, jak wtedy w

restauracji. Jego broda była przystrzyżona, a włosy uczesane z przedziałkiem

poœrodku. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że Curly ma czystš koszulę.

- Dobry wieczór. - Skinęła im głowš i szła dalej, ale oni dołšczyli do niej.

- Dlaczego chodzisz sama po ulicy? Gdzie jest ten twój facet? - spytał Curly. -

Powinien być tutaj i pilnować, żeby cię nie spotkała jakaœ krzywda.

- Jak widać, nie ma potrzeby. Mam was trzech jako eskortę do mojej gospody -

uœmiechnęła się.

- Gdybyœ była naszš dziewczynš, nigdy byœmy nie pozwolili na takie ryzyko -

powiedział trzeci mężczyzna.

- A może zamiast do twojej gospody, pójdziemy do naszej chaty?

- zasugerował mężczyzna z brodš. - Zaręczam ci, że to będzie o wiele

zabawniejsze.

Marisza jak zwykle zignorowała tę uwagę, lecz nagle zatrzymała się patrzšc na

trzech mężczyzn. - Czy naprawdę chcecie, żebym poszła do waszej chaty?

- Oczywiœcie - mężczyzna z brodš był wyraŸnie zdziwiony.

- A gdybym poszła, to ile mi zapłacicie? - spytała. Patrzyli na niš zaskoczeni,

z otwartymi ustami. Milczenie to zrozumiała jako odmowę i szybko chciała odejœć.

Wstyd palił jej policzki. - To wszystko było tylko gadanie, prawda? Tak naprawdę

nie chcieliœcie tego - powiedziała z goryczš i ruszyła przed siebie.

Natychmiast jš dogonili.

- Chcieliœmy tego. Naprawdę. Tylko nigdy nie myœleliœmy, że jesteœ...

- Curly nie skończył zdania.

- Tak. Nigdy nie podejrzewaliœmy, że jesteœ taka co... no... - Trzeci mężczyzna

też nie mógł znaleŸć słowa. - Nie wiedzieliœmy.

- Chcemy, żebyœ przyszła do nas, prawda chłopcy? - mówił mężczyzna z brodš. -

Zapłacimy ci.

Alaska 489

Marisza ponownie zatrzymała się. -Ile?

- No... - Mężczyzna z brodš poruszył się niespokojnie, patrzšc na swoich

towarzyszy. - Obecna stawka jest trzy dolary, a nas jest trzech, więc wypada

dziewięć dolarów.

- Ja chcę dziesięć dolarów. - Gardło miała suche.

- W porzšdku. - Curly wytarł rękę o spodnie, zanim wycišgnšł jš do niej.

- W porzšdku. - Kiedy ujęła jego rękę, potrzšsnšł niš jak ršczkš od pompy.

- Iii-ha! - mężczyzna z brodš wydał triumfalny okrzyk, potem obrócił się do

trzeciego towarzysza i walnšł go mocno w plecy, popychajšc na drzwi najbliższego

baru. - Hank, idŸ i przynieœ nam butelkę. Będziemy dziœ mieć œwietnš zabawę.

Nieprawda Glory Girl? Wiesz, nie wiemy nawet, jak masz na imię.

- Tak jak powiedziałeœ. Mam na imię Glory.

- Glory? Niech mnie szlag trafi. Wiedziałeœ o tym, Curly?

- Nic nie wiedziałem. Ale pasuje do niej doskonale.

Marisza miała nogi jak z waty i odczuwała nerwowe skurcze w żołšdku. Ale nie

miała żadnych wštpliwoœci, że podjęła właœciwš decyzję - niczego nie żałowała.

Czuła się tak samo, jak przy wyjeŸdzie z Sitki. Jeœli miała z Justinem dotrzeć

do Klondike i znaleŸć złoto, to musieli mieć pienišdze. A czasu zostało już

bardzo mało. To był najpewniejszy i najszybszy sposób zdobycia potrzebnych im

dziesięciu dolarów. Sam Justin tak powiedział. Teraz, kiedy podjęła decyzję, nie

miała zamiaru oglšdać się wstecz.

W niedbale zbudowanej chacie powtykano papier w szpary jako osłonę od wiatru.

Jedyny pokój miał nie więcej niż dziesięć na dwanaœcie stóp i tylko jedno okno.

Curly szybko zapalił lampę i zaczšł dokładać do ognia w piecu. Sšdzšc po nie

dokończonej puszce fasoli, która stała na blasze, piec ten służył zarówno do

gotowania, jak i do ogrzewania.

Wzdłuż jednej œciany stało piętrowe łóżko. Wšska prycza zajmowała róg pokoju.

Kilka beczułek i drewnianych pojemników służyło za krzesła przy surowo

obrobionym stole przy oknie. Wszyscy trzej mężczyŸni skupili się wokół stołu, a

ten, na którego wołali Hank, odkorkował butelkę whisky i nalał porzšdnš porcję

do trzech cynowych kubków.

490 Janet Dailey

Obserwujšc ich, usłyszała ostrzegawczy głos i powiedziała.

- Pienišdze najpierw, chłopcy. - Tkwiło w niej stale powtarzane przez ciotkę

ostrzeżenie, że mężczyznom nie można ufać.

Po chwili wahania zaczęli grzebać po kieszeniach. Kiedy wycišgali pienišdze,

żeby zebrać wymagane dziesięć dolarów, szybko przedyskutowali sprawę, kto ma

zapłacić więcej, ponieważ nie można było dziesięciu podzielić równo przez trzy,

ale natychmiast rozwišzali ten problem.

- Tu sš, Glory. - Curiy wrzucił monety na jej dłoń - dziesięć srebrnych

dolarów.

Œciskajšc pienišdze w ręku, podeszła do pryczy stojšcej w rogu. Oni dotrzymali

umowy, a teraz, bez względu na to jak szybko biło jej serce, przyszedł czas,

żeby i ona jej dotrzymała. Zdjęła pelerynę, włożyła monety do jednej z jej

głębokich kieszeni i położyła na dole piętrowego łóżka. Odwrócona do nich

plecami, zdjęła bluzkę i długš spódnicę i położyła na pelerynie. Rozbierajšc się

dalej, dołożyła tam jeszcze flanelowš halkę i koszulę z długimi rękawami. Nie

nosiła gorsem. Zabraniała tego ciotka, uważajšc, że gorset poprawia figurę.

Ubrana tylko w prostš koszulkę i flanelowe majtki, obróciła się do patrzšcych na

niš mężczyzn. Nie zwracała uwagi na łomoczšcy puls.

- Kto pierwszy? - Zaczęła odpinać guziki koszuli.

- Ja - powiedział mężczyzna z brodš. Szybko dopił whisky i wytarł usta

wierzchem dłoni. Rozwišzał spodnie w pasie i podszedł zdecydowanym krokiem do

pryczy. Z szerokim uœmiechem na twarzy wołał do swoich towarzyszy: - Idę ku

glorii chłopcy, idę ku glorii.

Monety brzęczały w jej kieszeni, kiedy szła pospiesznie korytarzem do swojego

pokoju. Ale nie było tam widać błysku œwiatła pod drzwiami.

- Justin - zawołała cicho i wzięła za klamkę.

Drzwi nie otworzyły się. Miała nadzieję, że nie wyszedł jej szukać. Nie mogła

się doczekać, kiedy mu powie, że majš pienišdze na podróż do Klondike.

Przeszukała swoje kieszenie, znalazła klucz, otworzyła drzwi i weszła do

ciemnego pokoju.

Słabe œwiatło wpadajšce przez okno pozwoliło jej zauważyć jakiœ długi,

nieruchomy przedmiot na łóżku. Nie zapalajšc lampy, podeszła do łóżka.

- Justin, ty łobuzie, powinieneœ był zaczekać na mnie. - Potrzšsnęła nim, żeby

go zbudzić, ale to były tylko ubrania - góra ubrań.

Alaska

491

Odwróciła się od łóżka zastanawiajšc się, gdzie mógłby pójœć o tej godzinie.

Może znalazł pracę w jednym z barów - starała się go wytłumaczyć przed samš sobš,

szukajšc zapałek po ciemku i zapalajšc lampę. Okazało się, że rozrzucone na

łóżku ubrania były jej własnoœciš. Przecież wychodzšc do pracy rano zostawiła je

ułożone porzšdnie w kšcie. Ktoœ musiał wejœć do ich pokoju. Podbiegła do łóżka,

żeby zobaczyć, czy niczego nie brakuje.

Kiedy przeglšdała ubrania, zaszeleœcił jakiœ papier - znalazła wiadomoœć. Ledwie

dało się odczytać nabazgrane litery. - Droga M... - szybko spojrzała na podpis -

Justin Sinclair. Przez chwilę patrzyła na drukowane litery, przypominajšc sobie

słowa Justina, że nie ukończył szkoły, ponieważ pracował na trawlerze swojego

ojca. Wróciła wzrokiem do poczštku listu i zaczęła głoœno czytać.

- „Droga M. Przykro mi, że nie starczyło czasu, żeby się z tobš zobaczyć przed

odjazdem". - Odjazdem? Patrzyła zszokowana na to słowo i szybko czytała dalej. -

„Dostałem robotę w pocišgu towarowym jadšcym do Dawson. Na miejsce faceta,

którego wyrzucili za pijaństwo. To moja szansa, żeby dostać się do obozów

poszukiwaczy. Wiem, że zrozumiesz".

Nie czytała dalej, tylko usiadła na brzegu łóżka, srebrne monety brzęczały w jej

kieszeni. Zacisnęła palce na kartce papieru. Dobrze zrozumiała. Zrozumiała, że

jš porzucił.

Wzięła z powrotem list do ręki i zaczęła czytać, a głos jej załamywał się ze

złoœci na jego zdradę.

- „Potrzebowałem koca. Wzišłem twój". - Zaczęła na nowo przeszukiwać swoje

rzeczy, odrzucajšc je z furiš na boki. Nie było koca, nie było również woreczków

mški, soli, suszonej fasoli, które zabrała z domu ciotki. Wœciekłoœć jš dusiła,

kiedy ponownie sięgnęła po list. - „Nie mam czasu na zrobienie zapasów. Zapłacę

ci. Wrócę, jak będę bogaty". - I to było wszystko poza podpisem u dołu strony.

Zgniotła papier w ręce.

Powiedział, że mnie zabierze ze sobš. Mówił, że mnie kocha. Potem przypomniała

sobie: „Oni zawsze odchodzš". Tak mówiła ciotka Ewa. Kiedy mężczyzna dostanie od

kobiety czego chce, porzuca jš.

W napadzie złoœci rzuciła kulkę papieru przed siebie i wstała. Przy tym nagłym

ruchu pienišdze zadŸwięczały w jej kieszeni. Wyjęła monety wpatrujšc się w nie,

przypominajšc sobie, co musiała zrobić, żeby je uzyskać. Teraz nie wydawało się

to takie okropne. Nie było tak wspaniale jak z Justinem, ale wcale tego nie

oczekiwała. Może to, co zrobiła, było jednak grzechem. Może

492 Janet Dailey

odejœcie Justina było karš. Czuła wewnętrzny niepokój, złoœć i ból, nie

wiedziała już co jest dobre, a co złe.

Monety zeœliznęły się z jej dłoni. Zdjęła ciężkš pelerynę i rzuciła jš na łóżko.

Patrzyła na dziesięć srebrnych dolarów rozrzuconych na kołdrze.

- Gdybyœ zaczekał, Justin, miałbyœ te pienišdze. - Dałaby mu je, bo go kochała.

Mieli razem wyruszyć do Klondike. Dlatego właœnie to zrobiła.

Może gdyby dała mu pienišdze i tak by jš zostawił. Może jej nie kochał. Już

niczego nie była pewna - oprócz tego, że nigdy przedtem nie miała w całym swoim

życiu dziesięciu dolarów naraz. Było to więcej, niż mogła zarobić w restauracji

przez tydzień. A zarobiła je w mniej niż dwie godziny i o wiele mniejszym

wysiłkiem. Nie była to wystarczajšca suma, żeby dostać się do Klondike, ale

teraz nie miała już ochoty tam jechać.

Kiedy podniosła spódnicę, żeby usišœć na łóżku, poczuła szorstkoœć materiału i...

uradowała się: teraz ma pienišdze i może wszystko sobie kupić - gorset, koszulkę,

pantalony, wkładkę do wypchania spódnicy z tyłu, halki, spódnicę, bluzkę - i

jeszcze jej zostanie. Będzie mogła wyrzucić te szare, bezkształtne ubrania, te

znienawidzone stroje, które należały do Mariszy Blackwood - kobiety, którš ona

już nigdy nie będzie.

Justin odszedł, a ona przysięgła sobie, że nie będzie spoglšdać w przeszłoœć.

Teraz zaczyna się nowe życie. Będzie miała wymarzone ubrania i nowe nazwisko. Od

teraz będzie Glory... Glory. Zaczęła rozmyœlać o odpowiednim, niezwykłym

nazwisku. W podzięce Justinowi za to, że pomógł jej wkroczyć na nowš drogę i że

poœrednio dzięki niemu zdobyła pienišdze, postanowiła przyjšć nazwisko Glory St.

Claire, brzmišce podobnie do jego nazwiska.

?

oparła się leniwie na poduszkach i podcišgnęła kołdrę, żeby zakryć nagie piersi.

Nie robiła tego z fałszywej skromnoœci spowodowanej obecnoœciš mężczyzny, który

właœnie zakładał jedwabne haftowane szelki, ale żeby uchronić się przed chłodem.

Jej długie włosy swobodnie spadały na ramiona. Powoli okręcała na palcu ich

złociste pasmo, kiedy mężczyzna wkładał płaszcz i sięgał po swój perłowoszary

kapelusz fedorę.

- Teraz daj mi te pięć dolarów. - Wycišgnęła rękę po złotš monetę, którš jej

przedtem pokazał i obiecał zapłacić. Jego ubranie, biżuteria, maniery - wszystko

wskazywało na duże pienišdze. Dlatego nie obrażała go braniem pieniędzy z góry.

- Bardzo mi dobrze było, Glory. Naprawdę. - Wyjšł monetę z kieszonki kamizelki

i podniósł jš do góry. - Ale to sš wszystkie pienišdze, jakie posiadam. Nie mogę

ci ich dać.

- Ale zgodziłeœ się!

- Tak. Zgodziłem się. Niestety będę jednak musiał odwołać obietnicę. W tej

swojej ciasnej dziurce masz własnš kopalnię złota, panno St. Clair. Nie będziesz

głodować, co z braku pieniędzy na pewno spotkałoby mnie. - Włożył monetę z

powrotem do kieszeni i dotknšł kapelusza. - Dobranoc.

Kiedy szedł do drzwi, szok spowodowany jego bezczelnoœciš zamienił się w furię.

Wyskoczyła z łóżka.

- Wracaj tutaj!

Od czasu, gdy dwa miesišce temu rzuciła pracę w restauracji i zajmowała się

wyłšcznie sprzedawaniem swoich wdzięków, on nie był pierwszym, który odmówił jej

zapłaty. ?

Glory

494

Janet Dailey

Zanim dobiegła do drzwi, był już w połowie korytarza. Nie mogła wybiec za nim na

ulicę majšc na sobie tylko jasnoniebieskie jedwabne pończochy na paryskim pasku,

których nie zdjęła na życzenie klienta. Szybko włożyła majtki z koronkš i

koszulkę, wcisnęła stopy w spiczaste buciki i złapała z wieszaka swojš starš,

podbitš futrem pelerynę. Zakrywajšc niš negliż, Glory pobiegła korytarzem i

wypadła przed gospodę.

Warstwa œwieżo opadłego œniegu pokrywała ulicę, a jego płatki wirowały w

ciemnoœciach nocy. Jej klienta nie było nigdzie widać, ale Glory zauważyła

œwieże œlady na œniegu i podšżyła nimi jak pies gończy, dopóki nie zgubiła ich

wœród œladów innych stóp. Tak doszła do salonu u Jeffa Smitha. Po chwili wahania

weszła do œrodka.

Z reguły nie chodziła do barów i salonów gry. Dziewczyny pracujšce tam patrzyły

na niš jak na intruza, starajšcego się odebrać im zarobek. Glory zwykle

znajdowała swoich klientów w restauracjach i hotelach Skaguay, czyli Skagway -

według pisowni użytej w nowo otwartej poczcie.

Pretensjonalna fasada salonu umiejętnie maskowała prymitywny budynek. Długi,

wšski pokój był obskurny, jego nagie œciany i podłogę pokrywały nie heblowane

deski. Poprzez gęsty dym cygar Glory rozglšdała się po zatłoczonym wnętrzu.

Szmer cichych głosów przerywany był dŸwiękiem rzucanych koœci, pokerowych

żetonów, szelestem kart i odgłosami wirujšcych kulek ruletki.

Uwagę jej zwrócił głos krupiera:

- Proszę obstawiać - wybrać swój szczęœliwy numer i położyć na nim pienišdze.

Głos ten należał do rudego mężczyzny, który stał przy kole ruletki. W tej samej

chwili, kiedy Glory zlokalizowała Ÿródło głosu, zobaczyła mężczyznę w szarej

fedorze przy stole. Chociaż był do niej odwrócony plecami, poznała go po

kapeluszu; było mocno wštpliwe, żeby dwa takie kapelusze znajdowały się w

Skagway. Przepchnęła się przez tłum i złapała mężczyznę za ramię.

- Chcę swoje pienišdze.

Po chwili zaskoczenia odzyskał równowagę i spojrzał na niš pogardliwie.

- Co to za idiotyzm. Widzę paniš po raz pierwszy w życiu. Proszę łaskawie

zabrać rękę.

- Inaczej mówiłeœ dwadzieœcia minut temu w moim pokoju. W gruncie rzeczy było

dużo miejsc, gdzie chciałeœ, żebym położyła rękę - przypomniała mu ku uciesze

obecnych.

Alaska

495

- Nie wiem, o czym pani mówi. - Ale kark mu poczerwieniał, widocznie poczuł się

zawstydzony.

Czerwonowłosy mężczyzna obrócił koło. ZadŸwięczało donoœnie, a on powtarzał

swojš starš œpiewkę:

- Kręci się i kręci, nie wiadomo, co wykręci.

- Jesteœ mi winien pięć dolarów i chcę je dostać teraz - zażšdała Glory.

- Żadnemu facetowi nie uda się mnie oszukać.

- Nonsens. - Starał się wyœmiać jej żšdanie i szukał poparcia u obecnych.

- Czy ja wyglšdam na kogoœ, kto mógłby oszukiwać? Nagle zjawił się koło niej

Deacon Cole.

- Nie wiem, panie. Może?

- Oczywiœcie, że nie.

- Ta pani mówi, że jest pan jej winien pienišdze.

- Nie obchodzi mnie, co ona mówi.

Po raz drugi mały rewolwer zmaterializował się w ręce Deacona ????'?, który

włożył lufę pod brodę mężczyzny i zapytał:

- Czy pan zarzuca kłamstwo tej pani? - Zarówno jego głos, jak i wyraz twarzy

nie zdradzały żadnego zdenerwowania.

. W salonie gry zapanowała nienaturalna cisza. Ustały rozmowy, grzechotanie

koœci, szelest kart i dŸwięk pokerowych żetonów. Jedynym odgłosem był brzęk

obracajšcego się koła ruletki.

- Nie. - W oczach mężczyzny widać było panikę. - Ja... ja nie mam pieniędzy,

żeby jej zapłacić. Naprawdę.

- Miał pięć dolarów w złocie w kieszonce kamizelki - stwierdziła Glory.

- Pokazywał mi.

Kiedy Deacon Cole sięgnšł do kieszonki, mężczyzna szybko się przyznał.

- Nie mam ich. Sš na stole. Obstawiłem grę.

Złota moneta leżała na jednym z ponumerowanych kwadratów. Glory łatwo jš

znalazła pomiędzy żetonami.

- ????? - Deacon Cole zwrócił się do krupiera obsługujšcego koło - czy ten

dżentelmen położył tę pięciodolarówkę?

- Tak. To on.

Koło zaczęło zwalniać. Glory wycišgnęła rękę po pienišdze, które jej się

słusznie należały.

- Przykro mi. - Przeszkodził jej w tym mężczyzna z czerwonymi włosami.

- To jest już obstawione. Koło nadal się porusza.

496

Janet Dailey

- To co obstawione, należy teraz do tej pani, ?????. Wygrana idzie dla niej.

Prawda, proszę pana? - Lufa jego rewolweru uniosła wyżej brodę

mężczyzny.

.

- Tak Tak. To jest jej. - Krople potu spływały mu po czole, kiedy

usiłował'potakujšco kiwnšć głowš.

- Rozumiesz, ?????.

- Jasne - Przez chwilę Glory myœlała, że koło zaraz się zatrzyma, ale ono nadal

powoli się poruszało, a strzałka wskazywała kolejne numery. Wreszcie

zatrzymało się.

- Szczęœcie uœmiechnęło się do pani. Wygrana pięć do jednego. Niemy do tej

chwili tłum wydał okrzyk zadowolenia. Glory nie mogła w to

uwierzyć. Zamiast pięciu dolarów miała dwadzieœcia pięć. Przesunięto do niej

wygranš, a ona zebrała żetony, przyciskajšc je do swojej starej peleryny. Było

ich tyle, że ledwie je mogła utrzymać w ręce.

- Jestem zrujnowany - narzekał mężczyzna, kiedy rewolwer powrócił do

swojego schowka. (

- Może to będzie dobra nauczka. Nie lubimy oszustów w tym mieœcie,

- powiedział Deacon, potem wzišł Glory pod rękę i odprowadził jš od stołu.

- Zamieńmy teraz żetony na pienišdze.

- Ale myœlałam, że może znowu zagram. - Oglšdała się na ruletkę.

- Nie rób tego, jeœli nie chcesz stracić swoich ciężko zarobionych pieniędzy.

- Dlaczego?

Prawie nie poruszajšc wargami dał jej cichš odpowiedz:

- Ponieważ jest to najbardziej oszukańczy dom gry w mieœcie.

- Ale przed chwilš wygrałam.

- Oczywiœcie. ????? był mi winien przysługę.

Glory nie wiedziała, jak mógł to ????? zrobić, ale wierzyła Deaconowi Cole'owi.

Już nie opierała się kierujšcej niš ręce.

- Gdzie jest twój wujek? - spytał.

- Mój wujek?

- Tak Twój chłopak, partner czy jak chcesz nazwać mężczyznę, który opiekuje się

tobš, nie pozwala skrzywdzić ani oszukać. Mężczyzna, z którym dzielisz się

pieniędzmi.

- Pienišdze sš moje. Całe pienišdze. Nikt się mnš nie opiekuje. Sama się sobš

opiekuję. - Przycisnęła silniej wygranš do siebie. Kiedy Cole zatrzymał się, ona

też stanęła szykujšc się do obrony, sama nie wiedzšc dlaczego.

Alaska

497

- Dopiero niedawno zaczęłaœ, prawda?

- Tak. - Uniosła głowę do góry.

- Czuję, że bardzo mało wiesz o tym biznesie.

- Może, ale uczę się szybko.

- Zawsze jest coœ, czego uczymy się w bolesny sposób, ale to nie znaczy, że nie

można otrzymać kilku wskazówek od kogoœ, kto jest... powiedzmy sobie, bardziej

doœwiadczony.

- Jak na przykład?

Po raz pierwszy uœmiech ukazał się na jego nieruchomej twarzy. - PrzyjdŸ jutro

około południa do hotelu „Golden North", a ja cię takiej osobie przedstawię.

Może nawet da ci pracę.

- Nie potrzebuję pracy.

- Jeœli robisz to dla pieniędzy, to w barach można zarobić więcej niż na ulicy.

Będę w hotelu w południe. PrzyjdŸ, jeœli chcesz.

- Zobaczę. - Spojrzała na żetony. - Myœlę, że jestem ci coœ winna za pomoc w

zdobyciu tych pieniędzy. Nie wiem, jak ci mam odpłacić.

- To będzie łatwe. - Uœmiechnšł się szeroko. - Mam puste kieszenie. Potrzebuję

dziesięciu dolarów, żeby wrócić do tej gry w pokera. - Wskazał na stół przy

œcianie, gdzie siedzieli czterej mężczyŸni i gdzie właœnie rozdawano karty.

- Czy jesteœ pewny, że to uczciwa gra?

- Droga panno St. Clair, uczciwa gra w pokera jest w tym mieœcie tak samo

rzadkim zjawiskiem, jak dziewica.

Rozeœmiała się. Nie mogła się powstrzymać od œmiechu. Gdyby nie Deacon Cole i

przysługa jego przyjaciela ?????, nie miałaby teraz tych pieniędzy. Dała mu

garœć żetonów i dodała jeszcze jeden, żeby było ich dziesięć. - Życzę szczęœcia.

- Niechybnie. - Kiedy wzišł żetony do ręki, jak gdyby natychmiast zapomniał o

niej. Zanim odszedł, jego uwaga już była skoncentrowana na stole pokerowym.

r

bnieg pokrywajšcy ulicę zamieniał się w błoto pod przejeżdżajšcymi pojazdami

konnymi.

Glory uważnie przechodziła na drugš stronę, podnoszšc swojš czerwonš spódnicę

tak wysoko, że odsłaniała cholewki zapinanych na guziki trzewików.

498 Janet Dailey

Przed hotelem „Golden North" drewniany chodnik był oczyszczony ze œniegu,

widniały na nim tylko rozliczne œlady mokrych stóp. Glory opuœciła spódnicę,

przygładziła swój dopasowany, szamerowany złotem i lamowany foczym futrem

żakiecik. Jej toczek, również z foki, udekorowany był ptakiem o długich piórach.

Włożyła ręce do mufki i weszła do hotelu na umówione spotkanie z Deaconem

????'??.

Zaraz zauważyła wysokiego hazardzistę w długim płaszczu, oglšdajšcego

zawiadomienia przypięte do œciany w pustym holu. Kiedy podchodziła, szelest jej

taftowych halek natychmiast zwrócił jego uwagę.

- Zastanawiałem się, czy przyjdziesz. - Ogarnšł jš taksujšcym spojrzeniem,

które nie wyrażało nic, ani aprobaty, ani dezaprobaty.

- Doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi czegoœ się dowiedzieć. Poza tym nie

miałam nic lepszego do roboty - odpowiedziała, udajšc obojętnoœć. - Jak

wczorajszy poker?

- W porzšdku.

- Co to znaczy?

- Prawdziwy gracz nigdy nie chwali się wysokoœciš wygranej. - Sięgnšł do

kieszeni i wyjšł złotš monetę. - Na tyle dobrze mi poszło, że mogę zwrócić

pienišdze, które mi powierzyłaœ.

Glory potrzšsnęła przeczšco głowš. - Byłam ci je winna.

- WeŸ je. - Wyjšł jej rękę z mufki i wcisnšł złotš dziesięciodolarówkę w dłoń.

- Jak będę miał kiedyœ kłopoty, to będę wiedział, do kogo się zwrócić.

- W takim razie będę ja dla ciebie trzymać. - Glory uœmiechnęła się, a on

odpowiedział na to lekkim skrzywieniem warg.

Zegar w holu wybił kwadrans.

- Jestem pewny, że panna Rosie już się niecierpliwi. Zaprowadzę cię do niej.

- Gdzie ona jest?

- Czeka w moim pokoju.

Panna Rosie, jak nazywał jš Deacon, wyglšdała imponujšco, postawna, pulchna,

miała'na sobie wykrochmalonš białš bluzkę z długimi rękawami i mankietami, przy

wysokim kołnierzyku nosiła granatowš kokardę. Jej miedzianożółte włosy,

spiętrzone na czubku głowy w koronie loczków, były zaczesane gładko z boków, a

małe loczki opadały jej na czoło. Upudrowana twarz przybrała poważny wyraz, a z

niebieskich oczu wiało chłodem. Ta stręczycielka w jakiœ sposób przypominała

pruderyjnš starš pannę, ciotkę Glory.

Alaska

499

Po wprowadzeniu Glory do pokoju Deacon został wyproszony przez pannę Rosie.

- Chcę porozmawiać na osobnoœci z... pannš St. Clair. - Wymówiła to nazwisko z

lekkš drwinš. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zapytała: - Jak robisz taki

kolor włosów? - Podeszła do niej. Przez chwilę wydawało się, że będzie oglšdać

włosy Glory od korzonków.

- To jest naturalny kolor. Ja nic nie robię.

- Bardzo ładny, ale na pewno sama o tym wiesz. - Przeszła dalej. - Czemu nie

zdejmiesz kurtki, panno St. Clair. Nie jest dobrze przegrzewać się.

W pokoju hotelowym było mało mebli, tylko łóżko, komoda i krzesło. Poza pędzlem,

miseczkš do golenia na umywalce i dzbankiem na komodzie nie było innych oznak,

że w tym pokoju mieszka mężczyzna.

Glory zsunęła mufkę z ręki i zdjęła żakiet kładšc go na łóżku obok ubrania panny

Rosie. Ona też miała na sobie bluzkę podobnš do bluzki panny Rosie, ale jej była

jedwabna, w odcieniu rubinu, dopasowanym do koloru spódnicy. Z falbankami z

przodu i zakładkami na wysokim kołnierzyku robiła wrażenie bardziej kobiecej.

Bufiaste rękawy ozdobione były kokardkami.

- Bardzo ładnie. - Panna Rosie patrzyła na niš krytycznym okiem. - Lubię, jak

moje dziewczyny modnie się ubierajš. Ale musisz mocniej zesznurować gorset.

MężczyŸni lubiš wšskš talię.

- Będę o tym pamiętać - szepnęła Glory, chociaż twarde fiszbiny tak jš œciskały,

że ledwie mogła oddychać.

- Ile masz lat?

- Dziewiętnaœcie.

- Gdzie przedtem pracowałaœ?

- W restauracji przy...

- Nie o to pytam. W jakim barze czy domu publicznym?

- Tam nie pracowałam. - Glory patrzyła zafascynowana, jak panna Rosie zręcznie

skręciła papierosa, włożyła go do cygarniczki z koœci i zapaliła.

- Jaka jest twoja specjalnoœć? - Wydmuchnęła kłšb dymu przez czerwone wargi.

Kiedy zamknęła usta, cienkie smugi dymu ulatywały jej z nosa. Glory była

zaciekawiona, jak ona to robi.

- Moja specjalnoœć? Nie wiem, co pani ma na myœli.

- Co jeszcze robisz poza zwyczajnym spaniem z facetem?

- Umiem gotować i szyć. - Zanim Glory dokończyła, panna Rosie zaczęła się œmiać.

500

Janet Dailey

- Deacon miał rację. Jesteœ niedoœwiadczona - stwierdziła. - Myœlałam o tym, co

umiesz robić z klientem, poza całowaniem i pieszczotami.

Glory nie chciała ujawniać swojej ignorancji, ale zmuszona była zapytać:

- A co jeszcze można robić?

- Nigdy nie słyszałaœ o francuskiej miłoœci?

- Nie - przyznała, czujšc się coraz bardziej nieswojo.

- To znaczy, że ustami doprowadzasz mężczyznę do wytrysku. Niektórzy mężczyŸni

preferujš ten sposób. Jeszcze inni chcš uprawiać seks analny.

- Strzepnęła popiół do mosiężnej spluwaczki, stojšcej obok krzesła. Glory była

pewna, że panna Rosie mówi to wszystko w celu zawstydzenia jej, i rzeczywiœcie

zarumieniła się. - Przeważnie żonaci mężczyŸni chcš uprawiać różne rodzaje seksu

- mówiła dalej panna Rosie. - Muszę wiedzieć, co moje dziewczyny sš gotowe robić,

żeby klienci byli zadowoleni i znowu do nas wracali. - Jej uœmiech był trochę

szyderczy, kiedy spytała. - Jak długo pracujesz w tym interesie?

- Kilka miesięcy.

- Pewnie dlatego nie spotkałaœ się do tej pory z takimi żšdaniami. Jak się

zabezpieczasz?

- Zabezpieczam? Ma pani na myœli posiadanie broni?

- Mam na myœli zabezpieczanie się przed cišżš i chorobš. - Kobieta rozeœmiała

się ochryple.

- Nie wiedziałam, że przed tym można się zabezpieczyć. - Glory zaczerwieniła

się znowu œwiadoma swej ignorancji również w tej dziedzinie.

Panna Rosie potrzšsnęła głowš. - Jesteœ zupełnie niedoœwiadczona. Wszystkim

swoim' dziewczynom radzę ochronnš gšbkę. One wszystkie kupujš też prezerwatywy -

gumowe osłony dla mężczyzn. Niektórzy protestujš, ale większoœć odkupuje je od

dziewczyn, żeby nie zarazić się jakšœ chorobš.

- Zatrzymała się obserwujšc Glory. - Czy ten mężczyzna, który cię w to

wprowadził, nie uœwiadomił cię? Pewnie nie. Czy to z jego powodu weszłaœ w ten

biznes?

- Nie całkiem. Potrzebowałam pieniędzy. To wydawało się łatwe. Teraz Glory

widziała, że Deacon miał rację. Było mnóstwo rzeczy,

o których nie wiedziała.

- Ale był jakiœ mężczyzna. Zawsze jest.

- On pojechał do Klondike. - Chociaż niechętnie mówiła o Justinie z pannš Rosie,

nie widziała również powodu, żeby robić z tego tajemnicę.

Alaska

501

- Przypuszczam, że obiecał wrócić, jak się wzbogaci. Oni zwykle tak mówiš. Czy

to był pierwszy mężczyzna, z którym spałaœ? - Panna Rosie zrozumiała milczenie

Glory jako potwierdzenie. - Nigdy nie można zapomnieć pierwszego mężczyzny, bez

względu na to, ilu jest po nim. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda.

Zadowolona jestem, że nie masz inklinacji do dziewczyn. Już mam dosyć problemów

z Belle i Cheyenne Sue. Jest o wiele łatwiej dać sobie radę z zazdrosnym

mężczyznš niż z zazdrosnš kobietš.

Glory nie rozumiała, o czym ona mówi, ale postanowiła nie przyznawać się do tego.

Panna Rosie pocišgnęła papierosa, wyjęła niedopałek z cygarniczki i wyrzuciła go

do spluwaczki.

- Cena dla moich klientów wynosi trzy dolary. Jeœli chcš dziewczynę na całš noc,

to trzydzieœci dolarów. Dzielimy się po połowie. Ty zatrzymujesz napiwki i

nadwyżki przy sprzedaży prezerwatyw czy alkoholu, jak namówisz klienta do ich

kupna. Pokój będzie cię kosztował siedem dolarów tygodniowo. Jak tylko zbada cię

lekarz i stwierdzi, że nie masz syfilisu ani innej choroby, możesz przenieœć

swoje rzeczy do „North Star Dance Hall".

- Nie powiedziałam jeszcze, że chcę dla pani pracować. - Glory nie podobało się

tak szybkie przesšdzanie sprawy.

- A chcesz?

- Nie. Jest mi dobrze. I nie rozumiem, dlaczego miałabym pani oddawać połowę

moich zarobków.

- Ile możesz zarobić w cišgu nocy?

- Zarabiam trzydzieœci dolarów. - Zdarzyło się to co prawda tylko dwukrotnie,

ale do tego Glory już się nie przyznała.

- Jak będziesz dla mnie pracować, to zarobisz dwa razy tyle albo i więcej,

jeœli się nie będziesz lenić. Płacę również pensję mężczyznom, którzy pilnujš,

żeby klienci nie bili moich dziewczyn. Niektórzy to lubiš. Masz szczęœcie, że

jeszcze takiego nie spotkałaœ. Ta twoja ładna twarzyczka nie byłaby już taka

ładna po spotkaniu z ich rękami.

To przypomniało Glory opowieœci ciotki o tym, jak jej ojciec brutalnie traktował

matkę - bił jš, a nawet złamał jej rękę. Rozumiała, że sš mężczyŸni zdolni do

takiego traktowania kobiet.

- Prawdopodobnie myliłam się co do ciebie, panno St. Clair. Pewnie nie jesteœ

tak inteligentna, na jakš wyglšdasz. Ze swojš urodš możesz przycišgnšć stałych,

bogatych klientów. Możesz nawet nauczyć się, jak ich zatrzymać. Proponuję ci

pracę, przy której możesz zarobić dwa razy tyle, co 2arabiasz

502

Janet Dailey

obecnie, z o wiele mniejszym ryzykiem uszkodzenia ciała czy choroby.

- Wzięła swój płaszcz z łóżka, ładne futro fokowe lamowane jedwabiem.

- Gospoda, gdzie mieszkasz, nie będzie długo tolerować twoich nocnych poczynań.

Wkrótce wylšdujesz w jakiejœ jednoizbowej chacie. Takie kurwy sš najniższej

kategorii. Możesz nie mieć doœwiadczenia na tym polu, panno St. Clair. To jest

zrozumiałe i łatwe do naprawienia. Wszystkie kiedyœ zaczynałyœmy, ale brak

doœwiadczenia nie może być wymówkš dla głupoty.

- Całkowicie się z paniš zgadzam, panno Rosie. - Glory podeszła do łóżka i

wzięła swój żakiet. -1 nie uważam się za głupiš. - Kiedy mam zgłosić się do

lekarza, o którym pani wspomniała?

Glory stała się jednš z dziewczyn panny Rosie i poznała subtelnoœci swojego

fachu w „North Star Dance Hall". Wiosnš, kiedy pierwsze hordy poszukiwaczy złota

pojawiły się w Skagway, w drodze do Klondike, zdarzały się noce, kiedy miała sto

dolarów na czysto z napiwków, procentów od drinków i własnych zarobków. I zawsze

mogła mieć dodatkowe pienišdze na boku, zawiadamiajšc Soapy Smitha lub któregoœ

z jego ludzi, że sš klienci z wypchanymi portfelami.

Soapy Smith i jego gang oszustów, hazardzistów, złodziei kieszonkowych i

zwykłych rabusiów kontrolował całe Skagway. Soapy pozwalał swoim ludziom żerować

tylko na przejezdnych, a stałych mieszkańców kazał zostawiać w spokoju.

Jefferson Randolph „Soapy" Smith pomógł nawet zbudować pierwszy koœciół w

Skagway. Jego dewizš była inteligencja - nie przemoc.

Jednak władza Soapy'ego trwała krótko. W lipcu 1898 roku, w strzelaninie

wynikłej na skutek konfrontacji z tłumem rozeŸlonych mieszkańców, Soapy Smith

został zabity, ranišc również œmiertelnie mężczyznę, który do niego strzelał -

Franka Reida, tego samego, który poprzedniego lata namówił innych do obalenia

praw własnoœci kapitana ?????'? ? sprzedaży działek w mieœcie przemianowanym na

„Skagway".

Po œmierci Smitha miasto zmieniło się. Stały napływ ludzi „z zewnštrz",

udajšcych się na złotodajne pola wzdłuż Jukonu, podtrzymywał biznes, ale nie

notowano już takiego przepływu pieniędzy jak poprzednio. W tym czasie

poszukiwacze zaczęli masowo wracać z Klondike, w większoœci rozczarowani i bez

grosza. Nie mieli się czym pochwalić po tych wszystkich trudnoœciach, jakich

doœwiadczyli, chyba tylko zrogowaciałymi rękami i paskami luŸno wiszšcymi na

brzuchach.

Alaska

503

Glory znowu dopytywała się o Justina, ale nikt o nim nie słyszał. Nie wiedziała,

czy wzbogacił się, czy umarł na szlaku, jak wielu innych, czy wrócił bez niczego,

z podwiniętym ogonem.

Ci, którzy stamtšd przybywali, wyglšdali teraz inaczej - na ich postarzałych

twarzach uzewnętrzniały się ciężkie przeżycia. Glory odróżniała na pierwszy rzut

oka weterana od żółtodzioba, który nie pokonał jeszcze koszmarnej trasy przez

góry i przełęcz White Pass, drogi przezwanej Trasš Zdechłych Koni, ponieważ

spotykało się tam pełno koœci i zwłok zwierzšt jucznych.

Ile razy szła ulicš w swojej nowej sukni, zawsze zastanawiała się, czy Justin by

jš teraz poznał i czy kiedykolwiek słyszał o Glory St. Clair. Prawie każdy, kto

w tym czasie przejeżdżał przez Skagway, roznosił dalej wiadomoœci o złotowłosej

Glory z „North Star Dance Hall". Miała teraz godnš do pozazdroszczenia pozycję i

możnoœć samodzielnego wybierania sobie klientów.

Miała więcej ubrań, niż potrzebowała, a wszystkie były ostatnim krzykiem mody z

San Francisco. MężczyŸni obrzucali jš prezentami - poczšwszy od biżuterii, a

skończywszy na ogromnym psie husky, którego nazwała Bryłka. Zasypywana była

propozycjami małżeństwa, niektóre pochodziły od szanowanych biznesmenów. Ale ona

zwišzana była na stałe tylko z jednym mężczyznš. Miała wszystko, o czym tylko

mogła zamarzyć - pienišdze, ubrania, powodzenie, towarzystwo mężczyzny, którego

naprawdę lubiła - a jednak była niespokojna.

Deszcz bębnił o szyby apartamentu hotelowego. Glory zakryła uszy, żeby tego nie

słyszeć.

- Nienawidzę deszczu. - Zaraz przypominała sobie Sitkę. - Wolałabym zamiecie

œnieżne niż ten bezustanny deszcz. - Spojrzała na Deacona ????'?, który ze

spokojem, precyzyjnie umieszczał asa kierowego na gilotynce i opuszczał ostrze,

żeby go przycišć o milimetr. - Tobie to nic nie przeszkadza

- powiedziała Glory.

- Deszcz oznacza wiosnę. - Przejechał kciukiem po brzegu œwieżo przyciętej

karty i schował jš do talii.

- Wiosna. - Westchnęła zastanawiajšc się, czy przyczynš jej nastroju jest tylko

pora roku. - Chciałabym, żeby można było coœ zrobić, gdzieœ pójœć.

- ChodŸ tutaj. - Deacon przetasował kilkakrotnie talię i położył jšna stole.

- Przełóż talię i spróbuj znaleŸć asa.

Glory wiedziała, że poprzycinał wszystkie cztery asy, które były teraz o włos

węższe niż pozostałe karty w talii, ale jej palce nie potrafiły wyczuć różnicy.

Trzy razy przekładała talię i nie udało się jej znaleŸć asa.

504

Janet Dailey

- Poddaję się. - Popchnęła talię do niego. Przełożył jš szybko cztery razy,

wydawało się, że bez dotykania kart, i pokazał jej cztery asy.

- Teraz król. - Znowu przetasował karty.

- Też zmieniłeœ?

- Rogi. - Znowu pokazał jej wszystkie cztery karty.

Po następnym przetasowaniu kart miał w jednej ręce wszystkie cztery asy, a w

drugiej cztery króle. Potem zmienił ręce, asy znajdowały się teraz na miejscu

królów.

Przez ostatni rok wiele razy widziała, jak ćwiczył te sztuczki godzinami

- czasem z kartami o przyciętych krawędziach, czasem z jakimœ mechanizmem

ukrytym w rękawie - dopóki jego ruchy nie nabrały perfekcji. Obok niego leżał

zawsze papier œcierny, który nadawał palcom gładkoœć skóry niemowlęcia. Patrzyła

na te palce, równie zręczne i delikatne, kiedy jš pieœciły.

- Dlaczego oszukujesz? - Często się nad tym zastanawiała. - Czy tak ci zależy

na wygranej?

- Hazard to mój zawód. W ten sposób zarabiam na życie. Jest zbyt wielu dobrych

graczy, żebym mógł polegać tylko na swoich umiejętnoœciach i szczęœciu.

- Położył cztery asy na górze talii, a cztery króle na dole i zaczšł tasować

karty

- w każdym razie tak to wyglšdało, kiedy ćwiczył to pozorne tasowanie. - Jeœli

gracz nie umie sam oszukiwać, to nigdy nie będzie wiedział, kiedy jego oszukujš.

Odwrócił cztery górne karty, które okazały się asami.

Glory stanęła za krzesłem i przesuwała rękami po jego muskularnych ramionach pod

lnianš koszulš. Zobaczyła jego twarz w lustrze umieszczonym po przeciwnej

stronie stołu, żeby mógł siebie obserwować przy wykonywaniu sztuczek z kartami.

Ale kiedy Glory patrzyła w lustro, zaczęła przyglšdać się nie jego odbiciu, lecz

własnemu. Miała na sobie nowš popołudniowš suknię - luŸnš, pozbawionš fiszbinów,

uszytš z niebieskiego kaszmiru - która opadała w łagodnych fałdach od

przymarszczonego karczku. Bufiaste rękawy przybrane były szerokš koronkš,

również widocznš przy marszczonych mankietach. Włosy miała zebrane w koronę z

jednym loczkiem spadajšcym na czoło, a twarz lekko upudrowanš, co uwydatniało

naturalnš biel gładkiej skóry. Czerń oczu była delikatnie podkreœlona kredkš,

podobnie jak pełne wargi szminkš.

W lustrze zobaczyła, że również Deacon patrzy na niš, ale zarówno jego twarz,

jak i zimne, niebieskie oczy były bez wyrazu. Bezmyœlnie pogładziła go po

czarnych, sztywnych włosach zastanawiajšc się nad tym, co on widzi

m^m^^^m

Alaska 505

obserwujšc jš. Nigdy nie dawał jej pieniędzy ani nie kupował prezentów. Ona też

nigdy tego nie żšdała - nawet za pierwszym razem. Wiedziała, że to jest głupie,

ale nie chciała wyznaczać ceny ich przyjaŸni. Nie mogła powiedzieć, że go kocha,

ale na pewno mu ufała. I to też było głupie. Był graczem i szulerem.

- Słyszałem pogłoski, że znaleziono złoto nad rzekš Nome, niedaleko Council

City, na półwyspie Seward. - Deacon znowu patrzył na talię kart, którš trzymał w

ręku. - Podobno dużo. Niektórzy z górników, którym nie udało się w Klondike, już

tam jadš.

- Rzeczywiœcie? - Zastanawiała się, czy nie będzie pomiędzy nimi Justina. Nie

mogła o nim zapomnieć. Może to, co mówiła panna Rosie, było

prawdš - dziewczyna nigdy nie zapominała swojego pierwszego mężczyzny. Glory

nawet nie próbowała tego zrobić. W swoim liœcie Justin pisał, że wróci, kiedy

się wzbogaci. Może i tak. MężczyŸni byli tak œmiesznie zarozumiali. Jej byłoby

wszystko jedno, czy on wróciłby bogaty, czy biedny, ale dla Justina, którego

pamiętała, stanowiłoby to różnicę. Dopóty będzie szukał złota, dopóki go nie

znajdzie.

- Wyglšda na to, że teraz miasto Nome na tym półwyspie będzie dobrze

prosperować. Nie jest tam tak trudno dotrzeć jak do Klondike. To miasto leży na

wybrzeżu Morza Beringa. Ludzie już kupujš bilety na pierwszy parowiec, który ma

odpłynšć póŸnš wiosnš. Już mam bilet.

- Wyjeżdżasz? - zapytała zaskoczona.

- Skagway zbyt się ucywilizowało jak na mój gust. Niedługo skończš budowę kolei.

Rada miejska zapowiada zainstalowanie elektrycznoœci. Już jest koniec

koniunktury w Klondike. Bystry gracz udaje się tam, gdzie sš pienišdze. Czas już

ruszyć się stšd.

Glory podeszła do okna. Deszcz nadal padał, tysišce kropel uderzało o szyby.

- Na górze pada œnieg - szepnęła i podeszła z powrotem do stołu. -Nie

przypuszczam, że chciałbyœ mieć towarzystwo w podróży. Ale ja też jestem

zmęczona tym miastem. Zmiana miejsca i nowe twarze to byłaby przyjemnoœć.

Kiedy już wycišgnšł ostatniš kartę z talii, podniósł lewš rękę i pomachał dwoma

kawałkami papieru.

- Wydawało mi się, że robisz się niespokojna, więc zamówiłem dwa miejsca na

parowcu. - Uœmiechnšł się leciutko, a Glory rozeœmiała się głoœno.

?

Nome Czerwiec 1899 rob

Nowe złotodajne pola mieœciły się na południowym wybrzeżu półwyspu Seward. Był

to najbardziej wysunięty na północny zachód punkt kontynentu

północnoamerykańskiego. Obóz poszukiwaczy złota znajdował się bezpoœrednio na

odsłoniętym brzegu morza, blisko zatoki Norton.

Lód na Morzu Beringa, który w zimie blokował dostęp do obozu poszukiwaczy złota

u ujœcia rzeki Snake, topniał dopiero w czerwcu. Dwudziestego tego miesišca

pierwszy statek rzucił tam kotwicę w odległoœci mili od brzegu, ponieważ płytki

port uniemożliwiał bliższe podejœcie. Pasażerowie i ładunki transportowano na

płytkich barkach, którym w odległoœci trzydziestu stóp od plaży pozwalano

swobodnie kołysać się na falach przyboju liczšc, że zostanš wyniesione na brzeg.

Glory, w swoim najlepszym kostiumie podróżnym, patrzyła z przerażeniem na

przestrzeń wody, która dzieliła ich od piaszczystej plaży. Inni pasażerowie,

głównie mężczyŸni, brnęli przez wodę te ostatnie jardy, chcšc jak najprędzej

dostać się do obozu poszukiwaczy złota i nie zwracajšc uwagi na przemoczone

ubranie.

- Czy wiesz, ile kosztował ten kostium? - siedziała na brzegu barki, kiedy

Deacon był już w wodzie. Patrzył na niš rozbawiony. - To wcale nie jest œmieszne.

- Mogę cię przenieœć na plecach.

Pomimo długiej spódnicy krępujšcej jej ruchy Glory w końcu znalazła się na

plecach Deacona trzymajšc go za szyję. W wodzie po kolana potknšł się kilka razy,

prawie tracšc równowagę. Wreszcie postawił jš na piasku.

Poprawiajšc spódnicę, Glory patrzyła na to żałosne miejsce, zwane oficjalnie

Anvil City, a potocznie Nome. Stało tam kilka chat i mnóstwo namiotów.

Alaska

507

Było to bezdrzewne pustkowie. Tak zwane góry wyglšdały jak pagórki, których

zbocza pokrywała tundra.

- Nigdy przedtem nie byłaœ w prawdziwym obozie poszukiwaczy złota - powiedział

Deacon.

- To smutny widok. - Glory zorientowała się, że jej rozczarowanie wypisane jest

na twarzy.

- Obejrzyjmy to z bliska - wzišł jš pod ramię.

- A moje kufry? - patrzyła, jak wyładowujš bagaż z barki i ustawiajš na plaży.

- Wierz mi, nic im się nie stanie - zapewnił.

Kręte œcieżki otaczały namioty i chaty z bali. Glory pomyœlała, że jeœli to

miasto miało jakieœ centrum, to było ono dobrze ukryte. Nie rozumiała, jak

Deacon może zorientować się w tych zakamarkach, ale mu ufała. Nie ogoleni

mężczyŸni w łachmanach przyglšdali się im, kiedy przechodzili obok namiotów

ustawionych wzdłuż plaży. Za nimi rozlegały się ciche głosy i słychać było kroki.

Glory odwróciła się i zobaczyła gromadę mężczyzn idšcych za nimi.

- Wszyscy idš za nami. Na pewno wybraliœmy dobry kierunek - szepnęła podnoszšc

wysoko spódnicę, żeby jej nie ubrudzić w błocie.

- Oni idš za tobš, moja słodka - poinfomował jš sucho Deacon. - Od dawna nie

widzieli białej kobiety, szczególnie takiej jak ty. -Zatrzymał jš ruchem ręki.

Uwagę jego zwrócił duży namiot, nad którym wisiał zniszczony drewniany szyld.

Trudno było odczytać pochlapane błotem litery, ale znak pokryty odpryskami

żółtej farby przypominał złotš dwudziestodolarówkę. - „Double Eagle" chyba... -

szepnšł Deacon i skierował się do namiotu. - WejdŸmy.

Było tylko kilku klientów w barze, którzy przerwali rozmowę na widok Glory i

Deacona. Wnętrze było również prymitywne. Beczułki i pojemniki służyły za

krzesła, półki i podpory stołów. Długa deska spełniała rolę baru.

Za barem stał siwowłosy mężczyzna, którego ciemne ubranie i brokatowa kamizelka

odbijały wyraŸnie od ubioru jego klientów. Kiedy przesuwał po nich wzrokiem,

nagle zmarszczył czoło i wyjšł cygaro z ust.

- Deacon - powiedział z wahaniem i uœmiechnšł się szeroko. - Niech mnie szlag

trafi, jeœli to nie ty. - Szybko przeszedł przez namiot. - Powinienem był

wiedzieć, że tylko ty możesz pokazać się tutaj z tak eleganckš damš pod rękę.

- Widzę, że wszędzie włóczysz za sobš swój szyld, Ryan. - Deacon serdecznie

uœcisnšł mu dłoń.

508 Janet Dailey

- Przynosi mi szczęœcie. Jeszcze pod nim nie zbankrutowałem. Słyszałem, że

ostatnio byłeœ w Skagway. - Nie odrywał oczu od Glory.

- Słyszałem, że ostatnio byłeœ w Dawson - odpowiedział Deacon i obrócił się do

Glory. - Poznaj Ryana Colby'ego, właœciciela baru „Double Eagle". Kilka lat temu

w Juneau grałem u niego w faro. Chcę ci przedstawić pannę Glory St. Clair.

- Słyszałem o pani, panno St. Clair - Colby skłonił się z uœmiechem.

- Któż nie słyszał o słynnej kurtyzanie ze Skagway. Jest pani piękniejsza, niż

mogłem to sobie wyobrazić. Musimy to uczcić, oczywiœcie na mój koszt. PodejdŸmy

bliżej pieca. - Skierował ich do węglowego pieca stojšcego na œrodku namiotu. -

Hej, Pete, przynieœ whisky z moich prywatnych zapasów

- zawołał do mężczyzny stojšcego za prymitywnym barem. -1 przynieœ dla damy moje

krzesło z zaplecza.

Glory stanęła blisko żelaznego pieca, chcšc się ogrzać. Liczba beczułek i

pojemników umieszczonych dokoła œwiadczyła o popularnoœci tego miejsca, chociaż

w tej chwili nikt na nich nie siedział. Barman przyniósł whisky, a Ryan Colby

podał im szklanki.

- Witajcie w Nome - wzniósł toast. Glory upiła łyk i poczuła miłe ciepło,

chociaż nie doceniała smaku. Nigdy nie mogła zrozumieć, co mężczyŸni znajdujš w

alkoholu. - Chociaż muszę przyznać, że Nome wcale nie przypomina miasta - mówił

dalej Colby.

- Powiedzmy, że jest ono niezwykłe -jak jego nazwa. - Glory trzymała

szklaneczkę dłońmi w rękawiczkach. - Przypuszczam, że jest jakiœ pan Nome.

- O ile orientowała się, wszystkie miasta na Alasce nosiły czyjeœ nazwisko.

- W tym wypadku nie ma. Mówi się tutaj, że ta nazwa pochodzi od eskimoskiego

słowa kn-no-me, co znaczy: nie wiem. Możliwe, że jest to odpowiedŸ, jakiej

udzielił komuœ Eskimos na pytanie, jak się to miejsce nazywa. Właœciwie ta nazwa

powstała przez przypadek kilka lat temu: Oficer brytyjskiego statku znajdujšcego

się w tym regionie zauważył, że na mapie nie ma żadnej nazwy tak wyrazistego

punktu lšdu. Napisał więc znak zapytania oraz słowo „Name", żeby póŸniej dodać

nazwę. Potem o tym zapomniał. Kiedy robiono kopię tej mapy, ktoœ myœlał, że znak

zapytania jest literš „c" na oznaczenie „Cape", natomiast „a" odczytał jako „o",

więc napisał „Cape Nome" - przylšdek Nome.

- To brzmi bardziej nieprawdopobnie niż historia o Eskimosie - zauważył Deacon.

Alaska 509

- Tak zwykle bywa z prawdziwymi historiami. - Niemłody właœciciel baru stršcił

popiół cygara na ubitš ziemię namiotu. - Niedługo nazwa tego miasta będzie na

wszystkich ustach. Trzem szczęœliwym Szwedom udało się coœ znaleŸć przy

strumieniu Anvil. Zaraz się tutaj zacznie piekło. Drewno na mój nowy bar powinno

być na statku, którym przypłynęliœcie. Będę potrzebował teraz dobrego gracza w

faro, Deacon. Płacę sto dolarów tygodniowo.

- To bardzo hojnie, Ryan, ale muszę ci odmówić. Przekonałem pannę St. Clair,

żeby była moim partnerem w biznesie. Mamy zamiar zbudować własny lokal.

- A ja miałem nadzieję namówić pannę St. Clair, żeby założyła kwaterę w moim

barze. Byłaby pani wielkš atrakcjš, bioršc pod uwagę, ilu mężczyzn zdšżyło się

już paniš zainteresować. - Wskazał na wpatrujšcych się w niš klientów przy barze.

- Ale obawiam się, że nie zmienicie swojego postanowienia.

- Nie. - Glory była ucieszona myœlš o posiadaniu własnego lokalu. Chociaż

nauczyła się wiele pracujšc dla panny Rosie, niektóre sprawy prowadziłaby

inaczej.

Deacon wygrał dużo pieniędzy w pokera, jej również udało się coœ zaoszczędzić,

pomimo że była rozrzutna, mieli więc potrzebne fundusze. Nie była jednak pewna,

czy wybrałaby takie miasto jak Nome, gdyby je przedtem znała. Ale w porównaniu z

tym, co widziała w tym barze, jej lokal będzie pałacem. Nigdy nie spotkała

mężczyzny, który nie lubiłby wygód. Jeœli rzeczywiœcie było tu tyle złota, jak

mówił Ryan Colby, to na pewno się tutaj wzbogacš.

- Nasz budulec jest właœnie wyładowywany ze statku - poinformował Deacon Ryana.

- Jeœli nam możesz poradzić, jakie wybrać miejsce, będziemy ci wdzięczni.

- Możesz wybierać, gdzie chcesz, prawie każda działka w mieœcie jest do wzięcia.

Zrobiło się zamieszanie przy wyborze placów, jak i dochodzeniu praw własnoœci.

Wyznaczono czterdzieœci dni dla nowego właœciciela działki na zagospodarowanie

jej, ale nikt nie sprawdza, czy ten okres już minšł. Każdy buduje, gdzie chce.

Wiesz, jak to jest. Przez zajęcie działki zyskujesz większe prawa do niej.

- Wolałabym mieć najpierw prawo własnoœci gruntu niż liczyć na to, że je

póŸniej otrzymam - powiedziała Glory. W przeszłoœci jej rodzina zbyt wiele razy

traciła to, co posiadała, z powodu przepisów prawnych, a raczej ich braku.

- To była tylko sugestia. - Ryan wzruszył ramionami. - Wiem, że Deacon

510

Janet Dailey

jest hazardzistš, który lubi ryzyko. Znam kilku ludzi, którzy spekulujš

działkami. Ale teraz potrzebujecie pokoju dla siebie. W Nome trudno coœ znaleŸć.

Zapraszam was do mojej prywatnej sypialni na tyłach namiotu, zanim zbudujecie

własny lokal, panno St. Clair. Jest tam trochę hałasu w nocy, ale chyba

jesteœcie do tego przyzwyczajeni.

- To bardzo miło z pana strony, panie Colby.

- Nie ma o czym mówić. Górnicy natychmiast się dowiedzš, że Glory St. Clair

jest w „Double Eagle". Zejdš z gór, aby tutaj wydać swoje złoto. Będzie tu tak

ciasno, że szpilki nie wciœniesz.

- W ten sposób Deacon i ja będziemy mieli wiele okazji, aby zareklamować nasz

nowy lokal.

- Na pewno. - Ocenił jej refleks. Spojrzał w głšb namiotu: - Wreszcie jest Pete

z krzesłem. Poszukiwacz złota, który był przedtem cieœlš okrętowym, zrobił je

dla mnie, aby spłacić swój dług. Jest bardzo wygodne.

Kiedy Glory obróciła się, najpierw zauważyła siwowłosego mężczyznę idšcego w ich

kierunku, a dopiero potem barmana niosšcego eleganckie krzesło.

- Dałbym wam nazwisko tego stolarza, ale boję się, że go weŸmiecie do siebie, a

ja muszę budować nowy bar - powiedział Ryan. - Postaw krzesło przy piecu, Pete.

Podziwiajšc kunsztownie rzeŸbione oparcie krzesła Glory usłyszała, że ktoœ

rozmawia z Deaconem.

- Nie chciałbym przeszkadzać, ale przypadkiem podsłuchałem waszš rozmowę -

powiedział mężczyzna. - Słyszałem, że chcecie kupić działkę budowlanš. Pozwólcie,

że się przedstawię. Nazywam się Gabe Blackwood, jestem prawnikiem.

Glory poczuła się tak, jakby nagle uderzył w niš piorun. Wszystko zatrzymało się

w miejscu. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła oddychać. Nie mogła wymówić słowa.

Była w takim szoku, że nie wierzyła własnym uszom. Czy on naprawdę powiedział,

że nazywa się Gabe Blackwood? Czy mogło być dwóch mężczyzn o tym samym imieniu i

nazwisku? Zawsze jej mówiono, że gdy ojciec opuœcił Alaskę, udał się do Stanów,

zabierajšc ze sobš skarby rodziny Tarakanowów. Czy to mógł być on? Czy ten

mężczyzna jest jej ojcem, którego widzi pierwszy raz w życiu?

Obróciła się powoli, zaciskajšc rękę na szklaneczce whisky, zdziwiona, że

jeszcze jej nie upuœciła. Mężczyzna ten miał na głowie futrzanš czapkę, spod

Alaska

511

której wystawały siwe włosy. Miał na sobie dobre ubranie, chociaż niezbyt czyste,

co nie było niczym dziwnym w takim mieœcie.

Jej ojciec miałby teraz ponad pięćdziesišt lat. Ten mężczyzna był w podobnym

wieku, chociaż trudno to było stwierdzić. Nadużywanie alkoholu zawsze postarzało

mężczyzn, a wszystko wskazywało na to, że ten dużo pił. Jej ojciec również nie

wylewał za kołnierz.

- Przepraszam - Glory przerwała rozmowę Deacona z nowo przybyłym.

- Czy dobrze usłyszałam, że pan wie o jakiejœ działce na sprzedaż, panie...

Blackwood?

- Tak jest, proszę pani. Jestem Gabriel Thornton Blackwood, prawnik

- powiedział uchylajšc czapki.

- Glory St. Clair. - Wycišgnęła rękę, którš przyjšł z ukłonem. Glory

przypomniała sobie, że matka zawsze opowiadała o eleganckim zachowaniu ojca.

Patrzyła mu w twarz, starajšc się znaleŸć podobieństwo do starego dagerotypu,

który raz widziała. Znalazła go w kufrze matki, wkrótce po jej œmierci. To była

podobizna ojca stojšcego z sekretarzem stanu Sewardem i kilkoma innymi

mężczyznami. Ciotka zniszczyła póŸniej tę fotografię, ale obraz jej ojca, jedyny

jaki widziała, wrył się w jej pamięć. Starała się do niego dopasować mężczyznę,

który stał przed niš.

Alkohol nadał jego cerze odcień czerwieni i czuć go było w nieprzyjemnym oddechu.

Siatka niebieskich żyłek, wyraŸnie rysujšca się na nosie, okršgłe policzki i

białożółty zarost, pokrywajšcy jego lekko cofniętš brodę - wszystko to nie

bardzo pasowało do wizerunku młodego, szczupłego mężczyzny na dagerotypie.

- Czy pan pochodzi z Alaski, panie Blackwood?

- Nie, niedawno przybyłem z San Francisco przez Council City. Reprezentuję na

tym terytorium kilku klientów, którzy interesujš się wydobyciem złota.

- Więc jest to pana pierwsza wizyta na Alasce.

Jego wahanie trwało tylko tyle, ile było trzeba, aby zobaczył, kto stoi za

plecami Glory. Był to Ryan Colby.

- Nie, już odwiedzałem ten wielki lšd wczeœniej. Głównie okolice Juneau. Coœ jš

powstrzymało przed zapytaniem go, czy był kiedykolwiek w Sitce,

chociaż teraz nabrała pewnoœci, że ten mężczyzna jest jej ojcem. Spotkała go

wreszcie po tylu latach. Sama nie wiedziała, co czuje. Czy go nienawidziła? Jak

mogła kochać kogoœ, kogo nie znała? Według relacji ciotki ten człowiek życzył

jej œmierci jeszcze w łonie matki.

512 Janet Dailey

Porzucił żonę, zostawił jš bez grosza, samotnš, w cišży. Ukradł wszystkie wyroby

ze srebra wykonane przez jej pradziadka. Nigdy nie powrócił, aby zobaczyć

dziecko, którego był ojcem.

Glory pamiętała samotnoœć matki, która zawsze czuła się winna z powodu jego

odejœcia. O to wszystko Glory miała do niego pretensję. Również o te lata, kiedy

rosła bez ojca w ubóstwie, kiedy było mało jedzenia na stole, a ubrania, które

nosiła, były przerabiane ze starych sukni matki. Nienawidziła tego życia

pozbawionego radoœci i ciepłych uczuć.

Gdyby nie odszedł, wszystko mogło wyglšdać inaczej. Majšc ojca, który by jš

kochał i dbał o niš, pewnie nigdy nie znalazłaby się w tym zapomnianym przez

Boga i ludzi miejscu, na dzikiej północy.

Ale również nie miałaby nigdy kufrów pełnych pięknych ubrań ani woreczków z

pieniędzmi schowanych za gorsetem. Nie wiedziała, czy powinna mu podziękować,

czy uderzyć go w twarz, więc nie zrobiła nic.

- Poznał już pan mojego wspólnika, pana ????'?, prawda? Chcemy kupić działkę

budowlanš w Nome. Jaki szczęœliwy zbieg okolicznoœci, że jednš z pierwszych osób,

którš tu spotkaliœmy, jest prawnik. Chciałabym nabyć ziemię legalnie, a nikt mi

tego lepiej nie załatwi niż prawnik. Pan nam pomoże, prawda, panie Blackwood?

- Zrobię to z przyjemnoœciš. - Wyprostował się i wypišł pierœ, mile połechtany

tym, że Glory traktuje go tak poważnie. - To bardzo mšdrze z pani strony, że

chce zasięgnšć porady prawnej w tej sprawie, panno St. Clair. Jest to

szczególnie ważne tutaj w Nome. Jak to bywa w wielu nowych miastach, mało kto

zwraca uwagę na literę prawa. Według mnie większoœć działek zarejestrowanych

dokoła Nome nie ma legalnego prawa własnoœci.

- Dlaczego?

- Ponieważ ci Szwedzi, którzy rzekomo odkryli złoto w tutejszych strumieniach i

zapisali działki zarówno na swoje nazwiska, jak i na nazwiska przyjaciół i

rodzin, nie sš obywatelami amerykańskimi. Sš cudzoziemcami, którzy nie mogš mieć

praw własnoœci do ziemi amerykańskiej. Jak już mówiłem wielu amerykańskim

górnikom, ci obcy nie majš prawa do tutejszego złota. Ta ziemia i jej minerały

należš do Amerykanów.

- To bardzo interesujšce - szepnęła Glory. - Czy pan jest żonaty, panie

Blackwood?

- Och, nie - odpowiedział szybko, zaskoczony jej pytaniem. Potem powiedział z

wyrazem ubolewania. - Jestem wdowcem. Moja żona zmarła

Alaska 513

dawno temu, była pięknš kobietš, pochodziła z rosyjskiej rodziny. Niech Bóg ma

jej duszę w opiece. - Glory odbierała jego słowa jak wyuczonš lekcję, nie było w

nich żadnego uczucia. Zastanawiała się, czy on w ogóle wie o œmierci jej matki.

- Dlaczego pani pyta? - zmarszczył brwi.

- Chciałabym, żeby pan zjadł obiad ze mnš i z panem ????'??, dziœ wieczór. Z

tego, co pan mówił, wynika, że jeszcze wielu rzeczy musimy się dowiedzieć o tym

nowym mieœcie i że będziemy potrzebować pana rady. Ponieważ jesteœmy nowymi

przybyszami i nie znamy żadnych restauracji w Nome, to może pan zechciałby

wybrać miejsce.

- Z przyjemnoœciš.

- To dobrze, spotkamy się tu o siódmej. - Spojrzała na właœciciela baru

żujšcego cygaro. - Pan Colby był tak łaskaw, że zapewnił nam tutaj nocleg.

- Zerknęła na Deacona, którego twarz jak zwykle była bez wyrazu, i zauważyła,

że on nie pochwala jej zainteresowania Gabe'em Blackwoodem, nie miała jednak

zamiaru przed nim się tłumaczyć. - Zmienię ubranie do obiadu, Deacon. Może

powinniœmy iœć na brzeg i załatwić transport naszych kufrów do baru.

- Może powinniœmy. - W tonie jego głosu nie było entuzjazmu. Zwróciła się znowu

do Gabe'a Blackwooda. - Więc do siódmej, panie

Blackwood - podała mu rękę.

- Do siódmej. - Nie puszczał jej ręki, patrzšc na niš z lekkim zdziwieniem.

- Czy nie spotkaliœmy się wczeœniej, panno St. Clair? Wydaje mi się, że gdzieœ

paniš widziałem.

Odczuła satysfakcję.

- Może w Skagway, ale jestem pewna, że nie spotkaliœmy się wczeœniej, panie

Blackwood, pamiętałabym pana. - Wycišgnęła rękę z jego uœcisku i postawiła swojš

szklaneczkę na drewnianej beczułce. - Panowie! - Kiwnęła głowš obu mężczyznom,

wzięła Deacona pod rękę i wyszła razem z nim z namiotu.

Wszyscy na niš patrzyli, łšcznie z Ryanem i Gabe'em. Kilku mężczyzn przy barze

szybko dopiło swoje drinki i wybiegło za nimi nie chcšc jej tracić z oczu.

- I tak odchodzi mój biznes. - Ryan wyjšł cygaro z ust. - Nie mam zresztš do

nich pretensji. Jest piękna.

- Ona mi kogoœ przypomina - szeptał Gabe głoœno myœlšc. - Sposób, w jaki trzyma

głowę... a chodzi jak...

- Jak księżniczka. - Ryan nie zauważył spojrzenia, jakie mu rzucił Gabe.

514 Janet Dailey

- Tak chodzš prostytutki. Ona musi być ich królowš. W każdym razie jednego

jestem pewien - kiedy hazardziœci i kurwy przyjeżdżajš, to pewny znak, że miasto

będzie prosperować.

Ryan spojrzał na mężczyznę, który dawno temu był jego towarzyszem na Alasce, i

zastanawiał się, dlaczego taka kobieta jak Glory St. Clair jest tak urzeczona

Gabe'em Blackwoodem, że słucha uważnie każdego jego słowa. Musiał przyznać, że

ani wiek, ani alkohol nie osłabił tfęcznego języka Blackwooda. W jego przemowach

nadal pobrzmiewała chęć walki z niesprawiedliwoœciš.

Jego mowy o Ameryce dla Amerykanów były bardzo popularne wœród górników, którzy

przybyli zbyt póŸno i zobaczyli, że kilku Skandynawów roœci sobie prawa do

całego tutejszego terenu. Co gorsza, ci Skandynawowie nie byli nawet

doœwiadczonymi poszukiwaczami złota. Niektórzy z nich zajmowali się przedtem

wypasem reniferów, a jednak po niecałym miesišcu poszukiwań te obce żółtodzioby

znalazły złoty piasek. To nie podobało się mężczyznom, którzy pół swego życia

stracili na uganianiu się za złotem.

- Zmieniłeœ się, Gabe - zauważył Ryan.

- Dlaczego tak mówisz? - zesztywniał.

Ryan zdawał sobie sprawę, że będšc starymi znajomymi nie sš starymi przyjaciółmi.

Gabe nie był zachwycony tym, co Ryan wiedział o jego przeszłoœci.

- Kiedyœ nie chciałeœ mieć do czynienia z grzechem i korupcjš. A dzisiaj

wybierasz się na obiad z kurwš i szulerem. - Ryan odszedł œmiejšc się do siebie.

Przy pomocy Gabe'a Blackwooda Glory i Deacon stali się w niespełna dwa tygodnie

właœcicielami œwietnej działki na głównej ulicy Nome, zwanej Front Street.

Natychmiast rozpoczęli prace budowlane. Glory wynajdowała wszelkiego rodzaju

preteksty, aby szukać porady Gabe'a Blackwooda, uzgadniajšc z nim każdy szczegół

i nie zważajšc na protesty Deacona.

Dwudziestoczterogodzinny dzień lata w Nome umożliwiał nieprzerwanš pracę. O wpół

do jedenastej wieczorem Glory stała przed budynkiem, oglšdajšc postępy pracy

cieœli, którzy uwijali się na pierwszym piętrze. Wysoki kołnierz jej zielonej,

wełnianej peleryny, wykończony złotš niciš na szwach, podrapał jej brodę, kiedy

odwróciła się do starszego mężczyzny, trzymajšcego jš pod rękę.

Alaska

515

- Tak się cieszę, że pan uważa stan robót za zadowalajšcy. - Pochyliła się do

niego, żeby mógł słyszeć jej głos mimo huku młotów i łoskotu fal rozbijajšcych

się o brzeg. - Zawsze się zastanawiam, czy oni naprawdę pracujš, kiedy ja œpię.

Mogliby bardzo łatwo skorzystać z okazji.

- Może być pani spokojna, że tak nie jest - poklepał jej dłoń.

- Mój wspólnik zupełnie się na tym nie zna. Nie wiedziałabym, u kogo szukać

rady, gdyby nie pan.

- Jak zwykle cała przyjemnoœć po mojej stronie. - Przerwał z lekko

zmarszczonymi brwiami. - Gdzie jest pani wspólnik dzisiejszego wieczoru?

- W wirze gry w pokera, w „Double Eagle".

- Mam nadzieję, majšc pani dobro na uwadze, że on nie przegrywa.

- Kiedy wychodziłam, leżało przed nim mnóstwo żetonów. Deacon ma szczęœcie.

Rzadko przegrywa. Oczywiœcie jest œwietnym graczem i uważa, że nie trzeba

oszukiwać, żeby wygrać - kłamała Glory. - Kiedy ludzie dowiedzš się, że u nas

gra się uczciwie, będziemy mieli wielu goœci.

- A więc to będzie salon gry i bar. Nie byłem do końca tego pewien.

- Niezupełnie. Będš gry hazardowe i alkohol, ale chcemy, żeby nasz „Palšce" -

był czymœ w rodzaju prywatnego klubu. Miejscem, gdzie mężczyzna może odpoczšć,

napić się kieliszek lub dwa, zagrać w karty czy w koœci i jeœli zechce, mieć

towarzystwo pięknej kobiety. To nie będzie miejsce dla zwykłych ludzi z ulicy.

Niektórzy, których tu spotkałam, nie kšpali się od miesięcy. Takich klientów nie

chcemy - stwierdziła Glory. - Będziemy się starać przycišgnšć takich

dżentelmenów jak pan.

Słyszała o podobnych klubach, œwiadczšcych usługi dla ludzi z pieniędzmi. Czy to

nazywał się klub czy też bar, koszty prowadzenia interesu były takie same.

Uważała, że rozsšdniej będzie nazwać to miejsce klubem. Można wtedy ustalić

wyższš cenę alkoholu, damskiego towarzystwa i mieć więcej pieniędzy ze stołów

gry. Widziała już złoty piasek i bryłki znajdowane przez górników w strumieniach

górskich. Człowiek, który ma pienišdze, zawsze uważa, że powinien dostać to co

najlepsze. Będzie się więc starała przekonać ich wszystkich, że otrzymajš to w

„Palšce".

- Pani jest takš œlicznš, inteligentnš dziewczynš. Ten typ interesów nie jest

dla pani. - Marszczył siwiejšce brwi z prawdziwš troskš. - Kobieta, jak pani,

powinna wyjœć za mšż za przyzwoitego młodego człowieka z czystymi zamiarami.

- Niestety, młody człowiek, którego poznałam, nie był ani przyzwoity, ani

516

Janet Dailey

nie miał czystych zamiarów. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, byłam już

doprowadzona do ruiny. Żaden przyzwoity młody człowiek nie zechce takiej kobiety

za żon?- _ W dawno Glory nauczyła się, że mężczyŸni woleli takie historyjki od

prawdy. - Gdybym spotkała kogoœ takiego jak pan, to na pewno nie byłabym teraz

tutaj.

- Pochlebia pani staremu człowiekowi - skarcił jš, ale zauważyła, że

wyprostował się trochę. Spostrzegła również, że zaczšł ostatnio bardziej dbać o

swój wyglšd - zawsze czysto ubrany, ogolony, z przystrzyżonš brodš. Nie był na

tyle stary, żeby nie zainteresować się względami, jakimi go obdarzała.

- Nie jest pan wcale stary ~ zaprotestowała, mocniej przyciskajšc jego rękę -

Nigdy wten sposób o panu nie myœlałam. - Wyglšda pan rozumnie i dystyngowanie,

jak jakaœ ważna osobistoœć, na przykład gubernator. - Zaœmiała si? cicho,

jednoczeœnie uważnie obserwujšc jego reakcję. - Proszę sobie mnie wyobrazić,

opartš na ramieniu gubernatora.

Patrzył na nia. ze smutkiem na twarzy.

- Każdy gubernator byłby dumny majšc paniš przy sobie. Czy mogę do pani mówić

Glory?

- Jeœli ja mogę mówić do pana Gabe.

Uœmiechnšł się w odpowiedzi. Ruszyli przed siebie, odchodzšc od hałasu młotów i

pił, kierujšc się wolno w stronę baru „Double Eagle".

- Kiedyœ marzyłem o tym, żeby zostać gubernatorem Alaski - myœlał

głoœno.

- leszcze możesz zostać gubernatorem, dlaczego nie? - Patrzyła na mego

uważnie.

- Nie jestem tego pewien.

- Jesteœ skromny. Przecież nie tylko ja przychodzę do ciebie po poradę. Górnicy

też słuchajš tego, co mówisz. Widziałam to. Na Alasce nigdy nie było prawdziwego

przywódcy. Słyszałam, że dlatego Kongres wyznacza zawsze kogoœ z zewnštrz na

gubernatora. - Wprawdzie nigdy niczego takiego nie słyszała, ale przecież nikt

nie może spodziewać się, żeby kobieta znała się na polityce.' Ty mógłbyœ być

takim człowiekiem.

- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale obawiam się, że to nie wystarczy.

- Tak. Potrzebujesz pieniędzy. To œmieszne mówić o pienišdzach, kiedy te góry

sš pełne złota. - Spojrzała na niedalekie góry skšpane w złotym œwietle

polarnego dnia. Rosnšce na nich dziko kwiaty dodawały piękna temu widokowi. -

Całe to bogactwo jest w rękach bandy cudzoziemców. Na pewno

Alaska 517

coœ dałoby się z tym zrobić. A ten młody porucznik przysłany tutaj z placówki

wojskowej w St. Michael?

- Rozmawiałem z porucznikiem Spaldingiem zaraz po jego przybyciu do Nome. Ma

bardzo niewielu żołnierzy pod swojš komendš. Jego jedynym zadaniem jest

utrzymywanie porzšdku. Nie ma upoważnienia do rozstrzygania sporów o koncesje.

- Jeœli żšdania tych cudzoziemców nie majš podstawy prawnej, jak mówisz,

dlaczego ktoœ nie zwoła zebrania wszystkich górników, żeby unieważnić ich

roszczenia? Wtedy każdy będzie miał szansę .dochodzenia swojego prawa własnoœci?

To wydaje mi się sprawiedliwe, ale na pewno wiesz więcej na ten temat niż ja.

- Gdybyœmy zrobili coœ takiego, to w tych górach zapanowałoby szaleństwo. Każdy

będzie tu walczył z każdym o najmniejszy skrawek ziemi.

- Wydaje mi się, że powinno być to rozwišzane na zasadzie pierwszeństwa. To

skandal, że ktoœ taki jak ty nie może skorzystać z tego złotego interesu.

Zrobiłbyœ wtedy dobry użytek ze swoich pieniędzy, zamiast zostawiać je w

salonach gry - rozeœmiała się Glory. - Deacon lubi mówić, że każdy jest kowalem

własnego losu. Nie jestem pewna, czy to prawda. Gdyby tak było, byłabym żonš

gubernatora.

- Mówimy o twoim wspólniku, a on właœnie nadchodzi. - Wskazał jej wysokiego,

szczupłego mężczyznę w czarnym płaszczu, zbliżajšcego się do nich miarowym

krokiem. - Będę ci teraz życzyć dobrej nocy i zostawię w jego odpowiedzialnych

rękach. Jak zwykle sprawiłaœ mi wiele radoœci swoim towarzystwem, Glory. -

Podniósł jej rękę do ust.

- To również odnosi się do mnie, Gabe. - Patrzyła jak odchodził, uchylajšc

kapelusza.

- Byłaœ z nim znowu. - Deacon patrzył na plecy odchodzšcego. - Niech mnie szlag

trafi, jeœli zgadnę, co w nim widzisz. Nie jest bogaty, więc nie o to chodzi.

Jest tylko gadatliwym, starym piernikiem. Więc co?

- On mnie interesuje.

- To jest oczywiste. Tylko nie wiadomo dlaczego.

- Może jest mi go po prostu żal. Przecież to stary człowiek, bez żadnej rodziny.

- Sama tego nie rozumiała. Nienawidziła go z wielu powodów, ale również była go

ciekawa. Chciała wiedzieć, jaki jest, o czym myœli, o czym marzy i jaki ma słaby

punkt. Wiedziała już, że nietrudno go sprowokować, tak jak dziœ, kiedy

podniecała go perspektywš zostania gubernatorem i dawała

518

Janet Dailey

do zrozumienia, że górnicy i ich złoto mogliby stanowić dla niego zaplecze

finansowe. Czasami miała ochotę zrobić mu krzywdę, a czasami... czasami żałowała,

że to wszystko nie potoczyło się inaczej. Wiatr od morza rozwiewał jej wełnianš

pelerynę, kiedy stała przy Deaconie.

- Co z pokerem? Czy twoim towarzyszom znudziło się przegrywanie?

- Coœ w tym rodzaju.

Zauważyła Eskimoskę, stojšcš za nim bez ruchu. Była to niska, tęga kobieta,

która wydawała się jeszcze grubsza w swoim płaszczu w paski i ciężkich butach

mukluk na nogach. Głowę miała odkrytš, kaptur płaszcza otulał grubymi fałdami

jej szyję. Wiatr uderzał pasmami czarnych włosów o czoło i policzki.

- Kim jest twoja przyjaciółka? - Glory uœmiechnęła się krzywo. - Może z kolei

ty wytłumaczysz, co w niej widzisz?

- A tak. O mało nie zapomniałem. - Rzucił okiem za siebie i dał znak kobiecie,

żeby podeszła bliżej. Zbliżyła się z nieœmiałym uœmiechem patrzšc na Glory. -

Właœnie jš do ciebie prowadziłem. To twoja nowa służšca. Wygrałem jš w pokera.

-Co?

- Ona stanowi częœć mojej wygranej. Ten stary zrzęda nie miał doœć pieniędzy na

obstawienie mojego zakładu, a był pewny, że ma wygranš w kieszeni. Więc dołożył

tę Eskimoskę przysięgajšc, że umie szyć, gotować i zajmować się domem.

- Chcesz powiedzieć, że to jego żona?

- Nie. Twierdzi, że przywiózł jš znad Kotzebue, żeby miał mu kto gotować,

obszywać w zimie i jak przypuszczam, ogrzewać mu łóżko, chociaż tego nie

powiedział. Tak czy inaczej, wygrałem jš w karty. Będziesz potrzebowała kogoœ

takiego. Od dawna myœlałem o wyuczeniu jakiejœ miejscowej dziewczyny, tak żeby

mogła być twojš gospodyniš, służšcš, kucharkš czy czymœ tam jeszcze. Ona mówi

trochę po angielsku.

- To wielkie ułatwienie. - Glory wiedziała, że Deacon ma rację. W końcu będzie

musiała mieć jakšœ służšcš. Ale nadal patrzyła niepewnie na Eskimoskę. - Czy ona

ma jakieœ imię?

- Marty - odpowiedziała kobieta stukajšc się w piersi. - Ja nazwana Marty.

- Ja nazywam się Glory St. Clair. Czy chcesz pracować dla mnie, Marty?

- Pewnie, panno Glory. Ja pracować ciężko. Pracować dobrze.

?

Dach i œciany białego płóciennego namiotu chroniły przed porannym słońcem, a

jego odbicie oœwietlało wnętrze. Glory siedziała na beczułce wyłożonej miękkš

poduszkš, ubrana w białš płóciennš nocnš koszulę, której wycięcie ozdobione było

koronkami. Ręce miała złożone na kolanach, a dłonie ukryte w szerokiej koronce

przy mankietach. Siedziała z zamkniętymi oczami, podczas gdy Marty wyczesywała

mškę kukurydzianš, którš czyœciła jej długie do pasa włosy.

Chociaż szczotka lekko drapała jej skórę, czesanie było przyjemne i uspokajajšce.

Pozwalało jej zapomnieć o samotnoœci, którš ostatnio odczuwała. Sama dziwiła się

tym nastrojom, będšc przecież otoczona tłumem mężczyzn chcšcych dotrzymywać jej

towarzystwa. Miała jeszcze Deacona, który obejmował jš w nocy, żeby nie musiała

spać sama, przynajmniej wtedy, kiedy nie brał udziału w maratonach pokerowych.

Silny, spokojny, nie wymagajšcy niczego Deacon, zawsze obecny w potrzebie, nigdy

niczego nie osšdzajšcy. Ale ona czuła pustkę, której nawet on nie był w stanie

zapełnić.

Zdała sobie z tego sprawę dopiero z chwilš, kiedy spotkała Gabe'a Blackwooda,

swojego ojca szubrawca. Nachodziły jš niespodziewane i - w jej przypadku -

œmieszne uczucia tęsknoty za domem, chociaż nigdy nie myœlała o powrocie do

Sitki, do tego życia, w którym zaznała prawdziwej samotnoœci. Westchnęła ciężko.

- Cišgnę włosy. Krzywda panience. - Ruchy szczotki ustały.

- Nie. Dobrze to robisz, Marty. - Eskimoska okazała się o wiele bardziej

przydatna, niż Glory się spodziewała.

Oczywiœcie jeszcze wielu rzeczy musiała się nauczyć, ale już po niecałym

520 Janet Dailey

tygodniu zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez niej. Eskimoska

była zdolna i chętnie się uczyła. Nie musiała jej niczego pokazywać więcej niż

raz. Była łatwa w pożyciu, często się uœmiechała i żartowała, nawet z siebie

samej. Przypomniała sobie, jak Marty raz przymierzyła jej kapelusz ze strusimi

piórami i woalkš. Wyglšdała tak zabawnie, że Glory nie mogła powstrzymać œmiechu.

Ale Marty sama zaœmiewała się ze swojego odbicia w lustrze. Sznurówki gorsetu

Glory pozrywały się wtedy od tego serdecznego œmiechu. Nigdy przedtem nie było

jej tak wesoło w niczyim towarzystwie, a już szczególnie w towarzystwie kobiety.

Marty twierdziła, że gorset Glory był zbyt mocno zasznurowany, zawsze zresztš

narzekała, że jej pani sznuruje się zbyt ciasno.

Z wyjštkiem swojej matki, Glory nie była dotychczas blisko z żadnš kobietš.

Wiedziała, że ciotka Ewa kocha jš na swój dziwaczny sposób, ale ustanawiane

przez niš zakazy zniechęcały do poufałoœci. Zbytnio się buntowała, żeby czuć

silne przywišzanie do ciotki. Nie zaprzyjaŸniła się też z dziewczynami panny

Rosie. Ich stosunki polegały raczej na wzajemnej rywalizacji.

Deacon był jedynš osobš, którš szanowała i do której miała zaufanie. Był jej

partnerem i biznesie, i w łóżku, ale poza tym mieli niewiele ze sobš wspólnego.

Wiele łšczyło jš z Justinem Sinclairem, wszystkie jej marzenia, frustracje i złe

wspomnienia. On jeden wiedział o jej przeszłoœci, kim była i skšd pochodziła.

Kiedy patrzyła wstecz, przypominała sobie, jak walczyli razem o przetrwanie i

jak przytulali się do siebie w zimnym pokoju. To on w jakiœ sposób jš wyzwolił,

pokazał jej nowš drogę życia i nauczył odczuwać przyjemnoœć fizycznš. Istniała

silna więŸ między nimi. Kiedy wyjechał bez niej, poczuła się skrzywdzona, ale

nigdy o nim nie zapomniała.

Chcšc przerwać to rozczulanie się nad sobš, Glory otworzyła oczy i spojrzała w

lustro. Patrzyła na odbicie Eskimoski, jej płaskš twarz, perkaty nosek i tłuste

policzki.

Bardzo mało o niej wiedziała. Marty miała dwadzieœcia pięć lat. Jej mšż i syn

zmarli na choroby białego człowieka, które dziesištkowały Eskimosów. Przez

ostatnie lata Marty żyła z różnymi białymi mężczyznami, głównie z poszukiwaczami

złota pracujšcymi w północnych dopływach Jukonu. Glory pomyœlała, że Marty też

musi czuć się samotna.

- Czy masz rodzinę, Marty? Braci? Siostry?

- Nie. Żadni. Ludzie matki we wsi daleko. Ja nigdy ich nie widzę.

- A ludzie twojego ojca?

- On biały człowiek.

Alaska

521

- Więc jesteœ w połowie biała. - Glory patrzyła na odbicie Marty w lustrze,

starajšc się znaleŸć oznaki jej mieszanego pochodzenia, ale nie były widoczne.

- On wielorybnik. On kapitan - powiedziała z dumš. - Brać dużo kobiet ze wsi.

On wybrać matka. On stary człowiek, ale dobry dla matka. Ona lubi go bardzo.

Smutna, kiedy odjeżdża, szczęœliwa, kiedy przyjeżdża.

- Czy widziałaœ go kiedyœ? - Glory zastanawiała się, czy Marty też dorastała,

tak jak ona, bez ojca.

- On nie wraca. Ja imię po nim.

- Jak się nazywał?

- Kapitan Stone.

- Stone. - Glory obróciła się i patrzyła z niedowierzaniem na Marty. - Chyba

nie Caleb Stone. - To nie było możliwe, on na pewno umarł dawno temu. Nazwisko

to przywoływało w jej pamięci niezliczone opowieœci ciotki o Calebie Stone. -

Wnuczka Taszy, Larissa, poœlubiła jankeskiego kapitana, Caleba Stone'a, i

odpłynęła na jego statku. Rodzina już jej nigdy więcej nie widziała. - Możliwe,

że zapamiętała wszystko, bo brzmiało to romantycznie, albo dlatego, że Larissa

uciekła z Sitki, a ona też tego pragnęła. - Potem dowiedzieli się, że umarła.

Zaraz... - Podniecona złapała Marty za rękę. - Ona miała syna. To syn wrócił i

powiedział o tym rodzinie. Był łowcš wielorybów. Miał na imię Marchew... Marchew

Edmund Stone.

- Ja Marchew. Jak on.

- Marchew... Marty. Boże, czy wiesz, co to znaczy? - Glory rozeœmiała się, ale

szybko zakryła usta rękš. Tego było za wiele. Dwiema rękami objęła rękę Marty, w

której ta trzymała szczotkę. - My jesteœmy spokrewnione, Marty. Jesteœmy

kuzynkami... prawdopodobnie trzeciego czy czwartego stopnia, ale... Czy to nie

jest zadziwiajšce? Nie mogę w to uwierzyć.

- Ty kuzynka dla mnie? - powtórzyła niepewnie Marty.

- Tak. - Glory skinęła głowš. - Jesteœmy rodzinš. Twój ojciec byłby stryjecznym

bratem mojego pradziadka, czy coœ w tym rodzaju. Wiem, że ty jesteœ

praprawnuczkš Taszy, a ja jestem jej prapraprawnuczkš. - Rozeœmiała się znowu,

szczęœliwa z powodu tego odkrycia.

Nie przeszkadzało jej, że Marty była na pół Eskimoskš. Swš tolerancję Glory

zawdzięczała ciotce, która nie pozwalała jej nigdy wstydzić się mieszanego

pochodzenia.

- Twój ojciec nie był całkiem biały - powiedziała do Marty. - On był częœciowo

Amerykaninem, częœciowo Rosjaninem, a częœciowo Aleutš. Ja

522 Janet Dailey

jestem tego samego pochodzenia z dodatkiem krwi Tlinkitów. - Przechylała głowę

na boki w geœcie zdziwienia. - Matty, tak się cieszę, że Deacon wygrał cię w

pokera. Inaczej mogłyœmy się nigdy nie spotkać.

- Ja zadowolona też - poważnie odpowiedziała Matty. - Mam praca, mam rodzina

teraz.

- Tak- - Glory była wzruszona słowami Matty. Łzy napłynęły jej do oczu. - Obie

teraz mamy rodzinę.

Ktoœ odsunšł płótno zakrywajšce wejœcie i ukazał się w nim Deacon. Zatrzymał się

i zasłona opadła na swoje miejsce. Glory zamrugała oczami, żeby pozbyć się łez.

_ ??? robotnicy byli na budowie? - Deacon wyszedł wczeœnie, żeby ich

skontrolować.

- Tak- Pojutrze rozpocznš prace wykończeniowe. - Wyglšdał œwieżo, pomimo

całonocnej gry w pokera. Glory zawsze była zdumiona jego niezmordowanš energiš i

tym, że mógł obywać się bardzo długo bez snu, a wyglšdał potem normalnie. -

Musisz spotkać się po południu z człowiekiem, który będzie zakładał tapety.

Widziałem też twojego przyjaciela.

- Kogo? - Czuła, że Matty znowu szczotkuje jej włosy.

- Twojego pana Blackwooda. Chciał się z tobš zobaczyć. Czeka przed

namiotem-

Nie widziała go od tamtego poranka, prawie przed dwoma tygodniami,

poprzedzajšcego owo nieszczęsne zebranie górników.

_ p0wiedz mu... - zaczęła oschle, ale zaraz zrezygnowała z chęci odrzucenia jego

proœby - ...żeby wszedł. Przynieœ mi szlafrok, Matty, i wstšżkę do włosów.

Kiedy Deacon podniósł płótno namiotu i wyszedł na zewnštrz, Matty już pomagała

Glory ubrać się w szlafroczek koloru ametystu i wišzała jej włosy

wstšżkš. Gabe Blackwood wszedł, trzymajšc przed sobš kapelusz.

- Dzień dobry. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Nie zapinajšc do końca guzików szlafroczka, Glory obróciła się do niego.

_ o wiele bardziej przeszkadzała mi pana nieobecnoœć. Tak dawno pana nie

widziałam- Już się zastanawiałam, czy naprawdę zależy panu na moim towarzystwie,

co pan tyle razy podkreœlał. - Specjalnie przestała wymyœlać powody, żeby się z

nim zobaczyć, ponieważ chciała się przekonać, czy on sam do niej przyjdzie.

- Myœlałem, że zmęczyło paniš moje towarzystwo.

Alaska

523

- To nie byłoby możliwe. - Przybrała jeden ze swoich czarujšcych uœmiechów i

wskazała mu obite skórš krzesło. - Proszę wejœć i usišœć.

- Zawahał się, z niechęciš patrzšc na Matty. Widzšc to Glory powiedziała:

- Matty, zobacz, czy jest kawa u pana Colby'ego i przynieœ nam dwie filiżanki.

Gabe patrzył, jak Matty znika za płótnem dzielšcym namiot i dopiero

wtedy usiadł na krzeœle.

- Nie podoba mi się, że ma pani tę Indiankę koło siebie. Im nie można wierzyć.

Kłamiš, oszukujš i kradnš, jak ich się nie pilnuje.

- Matty jest Eskimoskš, nie Indiankš. - Było to rozróżnienie silnie podkreœlane

przez samych Eskimosów.

- To jest to samo. - WyraŸnie nie podobały mu się słowa Glory.

- Nie dla Eskimosa. - Wiedzšc od dawna o jego uprzedzeniach, zaczęła żartować z

uœmiechem. - A gdybym panu powiedziała, że Matty nie jest pełnej krwi Eskimoskš?

Jej ojciec był jankeskim łowcš wielorybów. - Miała ochotę powiedzieć mu, że jest

spokrewniona z Matty, ale nie chciała, żeby wiedział, kim jest.

- Półkrwi czy Indianka to żadna różnica. Nie mam cierpliwoœci do tych nonsensów

wygłaszanych przez sentymentalnych ludzi, takich jak na przykład Sheldon Jackson,

o złym traktowaniu Indian na Alasce przez białego człowieka. Oni sš nic niewartš

bandš próżniaków, których należałoby wysłać statkiem do jakiegoœ rezerwatu.

Glory spojrzała na niego uważnie.

- Nie myœlałam, że pan to tak mocno odczuwa.

- Nikomu z nich nie można ufać. Gdybyœmy mogli się ich pozbyć, nie byłoby

powodu, aby trzymać tu żołnierzy. Od samego poczštku wojsko było przekleństwem

Alaski. Nie potrzebujemy żadnych zarozumiałych poruczników, którzy nas pouczajš,

co możemy, a czego nie możemy robić. Jesteœmy w pełni przygotowani, aby rzšdzić

się sami, bez żadnych interwencji z ich strony.

- Słyszałam o zebraniu górników. - Glory usiadła na kufrze obok krzesła.

- A więc pani wie, że pod bagnetami kazano nam się rozejœć. Jego gniew jeszcze

nie wygasł. - Ten niby-poracznik groził, że siłš opróżni namiot i zabronił

jakichkolwiek zebrań.

Nie przyznał się jednak, że celem tego zebrania było anulowanie wszystkich

istniejšcych koncesji w całym okręgu i ogłoszenie, że strumienie mogš być

zawłaszczane od nowa. Nie powiedział jej również, że on i kilku oszustów z jego

paczki mieli przyjaciół, którzy czekali na zboczu góry Anvil na

524

Janet Dailey

umówiony sygnał, którym miało być rozpalone ognisko, żeby zajšć najlepsze

działki dla siebie. Ale Glory wiedziała o tym planie, interesowała się wszystkim,

co miało zwišzek z Gabe'em Blackwoodem.

- Wiem, że wojsko wydało zakaz posiadania broni - powiedziała Glory.

- Tego zakazu nie uda się wyegzekwować. Setki zrujnowanych górników wraca z

Klondike. Sš na pokładzie każdego parowca płynšcego w dół Jukonu. Nikt nie

będzie w stanie, a już na pewno nie ta garstka żołnierzy, rozbroić tych twardych

poszukiwaczy złota. A niech mi pani wierzy, że po niepowodzeniu, jakie ich

spotkało w Klondike, nie będš zadowoleni, gdy zobaczš, że wszystkie dobre

działki sš tutaj zajęte przez cudzoziemców. Uważajš, że majš prawo zanegować

własnoœć tych działek i wcale się temu nie dziwię.

- Był pan ostatnio bardzo zajęty, starajšc się doprowadzić do ugody między

właœcicielami, zanim zacznie się rozlew krwi. Przynajmniej tak mi powiedziano. -

Glory dowiedziała się również, że wiele z tych spraw opierało się wyłšcznie na

szantażu, ponieważ prawowity właœciciel wolał zapłacić uzurpatorowi niż czekać

na wyrok sšdowy. Urzędował tylko jeden sędzia, który obecnie przebywał w Sitce.

Nikt nie wiedział, kiedy zjawi się w Nome.

- Czy to dlatego nie odwiedzała mnie pani? - zapytał.

- Kiedy miał pan tyle ważnych spraw do załatwienia, uważałam za niewłaœciwe

narzucanie panu mojego towarzystwa. - Starała się unikać jego ciekawego

spojrzenia.

- Moja droga, pani mi nigdy nie narzucała swojego towarzystwa. - Krzesło

zatrzeszczało, gdy pochylał się ku niej. - Kiedy pani przychodziła mnie

odwiedzić, był to zawsze najmilszy moment dnia. Czekałem na pani wizytę.

- Nie zdaje pan sobie sprawy, co te słowa dla mnie znaczš. Tak bardzo bym

chciała, żeby mnie pan lubił. - Drżenie jej głosu nie było udawane. To, co

powiedziała, było prawdš. Bez względu na nienawiœć, jakš do niego czuła z powodu

złego traktowania matki i porzucenia jej wraz z nie narodzonym jeszcze dzieckiem,

naprawdę chciała, żeby jš lubił i miał dla niej ciepłe uczucia. Ale z drugiej

strony życzyła mu, aby poniósł klęskę; zniszczenie go leżało w jej mocy.

- Ja naprawdę bardzo cię lubię, Glory. - Znowu zaczšł się zwracać do niej po

imieniu. Położył rękę na jej dłoniach, żeby uwiarygodnić swoje słowa. - Od

pierwszej chwili czułem, że jesteœ mi bliska. Znaczysz dla mnie bardzo wiele.

Mówię to poważnie.

Udajšc zakłopotanie wyrwała mu ręce i wstała, odsuwajšc się od niego. Skrzypnęło

krzesło, kiedy on również wstawał.

Alaska 525

- Ludzie w mieœcie plotkujš na nasz temat. Wiesz o tym, prawda? Mówiš, że mamy

romans.

- To nonsens. Nigdy nic więcej nie zrobiłem poza ucałowaniem twojej ręki.

- Wiem przecież o tym. - Stanęła przed nim. - Ale pamiętaj, kim jestem. Gdybyœ

widywał znanš prostytutkę codziennie w towarzystwie tego samego mężczyzny, czy

uwierzyłbyœ, że ich stosunki sš platoniczne? Chyba nie. Oni też nie wierzš.

- Nie powinnaœ zwracać uwagi na te plotki. - Położył jej delikatnie ręce na

ramionach.

- Czy nie rozumiesz, że ja się nie martwię o siebie. Przyszły gubernator Alaski

nie powinien przebywać w towarzystwie dobrze wszystkim znanej Glory St. Clair.

Kiedy tylko usłyszałam te plotki, postanowiłam więcej się z tobš nie spotykać.

- Nie wiedziałem, że tak mnie wysoko cenisz.

- Tak. - Ujęła obie jego ręce. - Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy, Gabe.

Uwierz w to. Chciałam tylko, żebyœ mnie polubił jak człowieka, który ma takie

same uczucia i potrzeby jak wszyscy. Zawsze traktowałeœ mnie uprzejmie i z

szacunkiem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie to ma dla mnie znaczenie, Gabe.

- Moja słodka, cudna dziewczyno. Nie zrobiłaœ mi krzywdy. Dałaœ mi mnóstwo

radoœci. Niech ludzie gadajš. Nie obchodzi mnie, co oni plotš.

- Mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemnoœć. - Patrzyła na niego lekko wydymajšc

usta.

- Gdybym zwracał uwagę na ludzkie gadanie, to nie odwiedziłbym cię dzisiaj. Pół

tuzina ludzi widziało, jak tu wchodziłem.

- Wiesz, o co oni nas teraz posšdzajš, prawda? - Posłała mu swój najbardziej

prowokacyjny uœmiech.

- Myœlę, że tak.

- Gabe, ty się czerwienisz. - Œmiała się. - Czy chciałbyœ to ze mnš robić?

- Myœlę, że pani ze mnie żartuje, panno St. Clair.

Chociaż ta wypowiedziana wprost sugestia z pewnoœciš trochę go zażenowała, Glory

zauważyła wyraz jego oczu, w których była żšdza starego człowieka niepewnego

swojej sprawnoœci. Mogłaby go łatwo zacišgnšć do łóżka. Tak dobrze znała swój

fach, że mogłaby namówić do tego każdego mężczyznę. Ze starszymi mężczyznami

trzeba było w łóżku obchodzić się jak z dziewicš- oba te „obiekty" wymagały

specjalnej troski. Dlatego starała się ich unikać.

526 Janet Dailey

Puœciła jego ręce, żeby nie odczuł opanowujšcego jš wstrętu.

- Niegrzecznie się zachowałam, prawda? - Z uœmiechem podeszła do beczułki

stojšcej przy łóżku i wzięła paczkę tureckich papierosów. Od strony baru

rozległy się donoœne głosy, ale przyzwyczajona do hałasu nie zwracała na nie

uwagi.

- Co tam się mogło stać? - zastanawiał się Gabe.

- Może ktoœ wygrał w faro. - Glory wzruszyła ramionami zapalajšc zapałkę. Kiedy

przypalała papierosa, pojawiła się Matty z dwoma cynowymi kubkami kawy. - Co tam

się dzieje, Matty?

- Człowiek przychodzi. On mówi on znajduje złoto w piasku. - Postawiła kawę na

skrzynce służšcej za stół.

- Złoto? Na plaży? Nie powiesz mi, że ludzie w to uwierzyli? - zadrwiła Glory.

W tym momencie wszystkie głosy ucichły.

- Każdy idzie patrzeć - odpowiedziała Matty.

Zaciekawiona Glory odchyliła płótno i zajrzała do baru. Był pusty. Przez

odsłonięty otwór wejœciowy zobaczyły gęsty tłum zmierzajšcy w kierunku plaży.

Spojrzała na Gabe'a.

- Czy myœlisz, że to możliwe?

- Œlady złota znajdowano w piasku na plaży w różnych miejscach na półwyspie

Seward - powiedział. - Poszukiwacze uważajš, że to wskazuje na możliwoœć

znalezienia złota głębiej.

Glory wpatrywała się w górników przechodzšcych koło namiotu.

- ChodŸmy zobaczyć, co znaleŸli. Przeszła przez pokój wrzucajšc œwieżo

zapalonego papierosa do filiżanki z kawš i bioršc po drodze szal ze stosu ubrań

na kufrze. - Idziemy?

Nie zwróciła uwagi na widoczne na jego twarzy zdziwienie, że wybiera się tak

niekompletnie ubrana na ulicę. Uważała, że jest ubrana przyzwoicie. Owinęła się

szalem i szła w kierunku wyjœcia, a za niš podšżała Matty. Gabe niechętnie

ruszył za nimi.

Kiedy znaleŸli się na ulicy, zostali natychmiast porwani przez tłum idšcy w

kierunku plaży. Sceptycy szli wolnym krokiem, patrzšc z drwišcym uœmiechem na

rozentuzjazmowanych nowicjuszy, którzy przepychali się spiesznie, aby znaleŸć

się tam przed innymi. Ci, którzy nie byli ani tak sceptyczni, ani tak zapaleni -

tacy jak Glory - szli szybkim krokiem bojšc się œmiesznoœci, jeœli złota nie

będzie, i nie chcšc go stracić, jeżeli ono tam jest. Jak lemingi zmierzali

prosto ku morzu.

Alaska 527

Plaża przylegajšca do miasta była usiana namiotami niefortunnych górników z

Klondike. Glory zobaczyła ludzi kopišcych piasek. Przyspieszyła kroku.

Obserwowała brodatego mężczyznę, który nabrał trochę piasku do patelni służšcej

do płukania złota i poszedł ku brzegowi morza. Kiedy kucnšł, żeby przepłukać

piasek, Glory już biegła po mokrej plaży ciekawa rezultatu. Schyliła się,

patrzšc ponad jego ramieniem, jak cierpliwie przelewa wodę na boki oddzielajšc

lżejsze ziarenka piasku, powoli zmniejszajšc ich iloœć, żeby cięższe złoto,

jeœli tam było, mogło opaœć na dno. Była to bardzo żmudna praca. Glory

zniecierpliwiła się.

- Czy jest złoto w tych piaskach? - spytała.

Nie musiała czekać na odpowiedŸ, ponieważ zobaczyła błysk złotego piasku na dnie

patelni. Nie było go dużo, ale wystarczyło, żeby nabrać na wilgotny palec.

Unoszšc brzeg nocnej koszuli i szlafroka podbiegła do Matty.

- Jest tu złoto - powiedziała cicho, jakby należało utrzymać tajemnicę przed

tymi wszystkimi ludŸmi na plaży, którzy przyszli tu, aby poznać prawdę. Chwyciła

jš mocno za ramię. - Będziemy bogate, Matty. Żeby dać ujœcie swojemu podnieceniu,

objęła mocno Eskimoskę. - To złoto jest nasze. Po raz pierwszy rodzina

Tarakanowów będzie bogata!

- Panno Glory, okay? - Matty patrzyła na niš zmartwiona.

- W porzšdku - powiedziała œmiejšc się radoœnie. - Zostań tutaj. Zaraz wracam.

Wiadomoœć o znalezieniu złota na plaży rozeszła się błyskawicznie. W drodze do

miasta Glory musiała przedzierać się przez tłumy poszukiwaczy, kupców, barmanów

i szulerów, którzy też tam zmierzali. Rozglšdała się za Deaconem, ale nie

chciała tracić czasu na szukanie go. Nie wiedziała, gdzie podział się Gabe, i

nic jej to nie obchodziło. Kupiła łopatę, zardzewiały kubełek, trochę rtęci i

prymitywnš drewnianš płuczkę - skrzynkę z otworami. Nie było nikogo, kto mógłby

pomóc jej w zaniesieniu tego ekwipunku na plażę. Musiała zrobić to sama.

Wczesnym popołudniem obie z Matty już pracowały na działce, a pierwsze drobiny

złota znajdowały się w koronkowej chusteczce, w kieszeni szlafroka Glory.

Opracowały własny system pracy: Glory wsypywała czerwonawy piasek do drewnianej

płuczki, która przypominała dziecięcš kołyskę, natomiast Matty napełniała

kubełek wodš morskš i przelewała jš przez kołyskę, energicznie poruszanš przez

Glory.

528

Janet Dailey

Zasada tego sita była prosta. Woda zmywała lekki piasek, który przelatywał przez

dno, cięższe złoto zatrzymywało się na siatce, a najmniejsze jego kawałki

wychwytywała miedziana przesłona pokryta rtęciš.

Pomimo chłodnego wiatru od morza Glory była oblana potem. Kiedy Marty weszła

ponownie do wody, żeby napełnić kubeł, Glory wyprostowała się, odstawiła łopatę

i dotknęła bolšcego krzyża. Czuła zmęczenie w mięœniach; wiele czasu minęło,

odkšd pracowała fizycznie w ogrodzie ciotki. Ocierajšc dłoniš pot z czoła

poczuła piekšcy ból pękniętego pęcherza na dłoni. Oddarła kawałek materiału ze

swojej nocnej koszuli i owinęła nim ręce.

- Powinnam była założyć rękawiczki - powiedziała, kiedy Marty wróciła z

kubełkiem wody. Widok wody w wiadrze przypomniał jej również, jak bardzo jest

spragniona. - Trzeba było też zabrać coœ do picia.

- Panienka chce, żeby przynieœć wody?

- Nie. - Glory z trudnoœciš przełknęła œlinę. - Nie możemy teraz przerwać pracy.

Dała znak obandażowanymi rękami, żeby Marty nalewała wody do sita. - PóŸniej.

Odpoczniemy póŸniej.

Letnie słońce spoglšdało na ludzi ogarniętych szaleństwem wydobywania złota na

plaży i od czasu do czasu chowało się za chmurę, żeby poœmiać się z tego

zwariowanego œwiata. Na całym pasie wybrzeża za miastem sznur mężczyzn kopał

piasek. Niektórzy z nich byli profesjonalistami, zasuszonymi, brodatymi

poszukiwaczami - wieloletnimi ofiarami goršczki złota na Alasce, doœwiadczonymi

i zaprawionymi w żmudnej pracy oddzielania błyszczšcego kruszcu od piasku,

odpornymi na potworny ból krzyża. Inni - kupcy, hazardziœci, prawnicy i ludzie

różnych zawodów - nigdy przedtem nie trzymali łopaty w ręku ani nie mieli brudu

za paznokciami. Stosowali różnorakie narzędzia. Ci, którzy nie zadbali o łopaty,

zbierali złotodajny piasek rękami, a wodę nosili w dużych puszkach. Jeœli nie

mieli sit, używali starych patelni do płukania złota czy też tar do prania, żeby

złapać kruszec w metalowe żeberka. Niektórzy wykonywali własne naczynia do

płukania.

Kiedy słońce zniżyło się ku zachodowi, Glory osunęła się na kolana. Mięœnie jej

ršk drżały z wyczerpania po wielogodzinnym poruszaniu „kołyskš" i kopaniu piasku.

Zmęczona i obolała nie była w stanie wyjšć trzęsšcymi się palcami kawałków złota

z sita.

- Muszę odpoczšć chwilę - powiedziała do Marty, która nie wykazywała żadnych

oznak zmęczenia. Glory oblizała suche wargi, oddychajšc z wysiłkiem. - Matty,

idŸ do miasta, przynieœ jedzenie i wodę. WeŸ też koce.

Alaska

529

Będziemy dziœ spały na plaży. - Bała się, że ktoœ może ukraœć ich ekwipunek w

nocy.

Kiedy Matty odstawiła kubełek i wyruszyła w kierunku miasta, Glory oparła się o

drewniane obramowanie kołyski, starajšc się odzyskać siły. Patrzyła na złoto

błyszczšce na dnie. O jego blasku marzyła od dzieciństwa oglšdajšc złote i

srebrne ozdoby w Soborze Œwiętego Michaiła, słuchajšc opowieœci poszukiwaczy i

wpatrujšc się w kawałki złotej rudy.

Wyjęła z kieszeni koronkowš chusteczkę, w któš owinęła swoje złoto. Położyła jš

na dnie sita i delikatnie rozwišzała. Z wysiłkiem zbierała drobiny z dołu sita i

wkładała je do zawiništka. Zawišzała chusteczkę i włożyła za stanik. Płaczšc i

œmiejšc się jednoczeœnie zrozumiała, że ma wreszcie to, na czym zawsze

najbardziej jej zależało.

Jakaœ ręka dotknęła jej ramienia. W panice złapała łopatę i zamierzyła się niš

na złodzieja, który chciał ukraœć jej złoto.

- To jest moje! - krzyknęła.

Mężczyzna złapał za trzonek łopaty, unikajšc ciosu.

- Glory, na litoœć boskš, to ja.

- Deacon. - Pozwoliła mu odebrać sobie ciężkš łopatę i odstawić jš. -

Myœlałam... - Było oczywiste, o czym pomyœlała, więc rozeœmiała się z ulgš. -

Cieszę się, że to ty. Gdzie byłeœ?

- Szukałem ciebie. Spotkałem Matty i ona powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleŸć,

- Przykucnšł koło niej czyszczšc spodnie z ziarenek piasku. - Nie musisz już

myœleć o spotkaniu z człowiekiem, który miał wieszać tapety, on jest gdzieœ

tutaj, w œrodku tego szaleństwa.

- Tu jest złoto, Deacon. Tu w tym piasku. Czy wiesz, ile razy chodziliœmy po

tej plaży, a ono cały czas było pod naszymi nogami.

- Czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglšdasz?

Glory zaczęła czyœcić szlafrok z piasku i dopiero wtedy zauważyła zlepionš

brudem nocnš koszulę wystajšcš spod szlafroka. Jej długie włosy zwisały na

ramiona skołtunionš masš.

- Wyglšdam okropnie - przyznała.

- Okropnie. - W głosie jego wyczuła, że to okreœlenie nie oddaje w pełni jej

żałosnego obrazu. Kiedy podniósł jej rękę do góry, poczuła ból spowodowany

pękniętym pęcherzem na dłoni. - Popatrz na swoje ręce, palce czerwone i

podrapane, paznokcie połamane, a te szmaty na pewno okrywajš rany. Twarz masz

spalonš od wiatru. Mógłbym mówić dalej...

530

Janet Dailey

- Moje ręce zagojš się. Kšpiel uwolni mnie od brudu. A to wystarczy na

wszystkie nowe ubrania, jakich potrzebuję. - Wyjęła chusteczkę ze swoim złotem.

- Ile tutaj masz? - Wyrwał jej chusteczkę z ręki.

Nie próbowała mu jej odebrać, tylko patrzyła z niepokojem, jak ważył jš

w dłoni.

- Pięćdziesišt dolarów albo i mniej. - Rzucił z lekceważeniem węzełek na jej

kolana. - Czy to wszystko, co masz?

- Jak do tej pory. - To, co znalazła, zasługiwało na coœ więcej niż niż kpiny.

- Jak długo tu jesteœ?

- Zaczęłam przed południem.

- Pracowałaœ przeszło dziesięć godzin za pięćdziesišt dolarów. - Potrzšsnšł

głowš. - Glory, możesz zarobić więcej przez noc leżšc na plecach.

Nie patrzyła na niego. Nagle Deacon, który nigdy przedtem nie traktował jej

szorstko, złapał jš za rękę i podniósł na nogi obracajšc w stronę

zatłoczonej plaży.

- Jeœli chcesz złota, Glory, to ono jest w kieszeniach tych głupców, którzy

kopiš w piasku jak oszalałe małże! Czy wiesz, co zrobiš ze swoim złotem? Oni je

wydadzš. Będš się bawić jak nigdy w życiu, pić, grać i chodzić na kurwy! A kiedy

wydadzš swoje złoto, to znowu tu przyjdš pokopać i zacznš wszystko od poczštku!

Nigdy nie spotkałem bogatego poszukiwacza złota, bez względu na to, ile go

znalazł. Może jeden na tysišc nie umiera zrujnowany, ale tak się dzieje z resztš.

Przycišgnšł jš do siebie, jego palce wpijały się w bolšce mięœnie ramion. Glory

patrzyła tylko na jego czarny krawat, nie mogšc znieœć przenikliwego spojrzenia

niebieskich oczu.

- Tak czy inaczej „Palšce" musi być otwarty, kiedy oni przyjdš do miasta, aby

się bawić, nawet gdybym miał powiesić te cholerne tapety sam. Muszę przygotować

miejsce, gdzie będš mogli wydać swoje złoto. Tam jest jeszcze bardzo dużo pracy,

czy mi pomożesz?

Jej, jej złoto w chusteczce - to było spełnienie wszystkich marzeń.

- Ty nie rozumiesz, Deacon - powiedziała - to jest moje złoto. Szybko puœcił jš

i odszedł. Glory walczyła ze łzami patrzšc na niknšcš

sylwetkę. Zacisnęła koronkowš chusteczkę silniej w dłoni.

?

? ? kilku godzinach snu na plaży Glory obudziła się tak zesztywniała i obolała,

że nie mogła się wyprostować. Ale złoto czekało. Wszyscy byli w ruchu, niektórzy

nawet wykorzystali godziny północnego zmierzchu. Glory zbudziła swš Matty. Ktoœ

gotował kawę i smażył bekon. Czuła ten zapach, ale wypiła tylko łyk nieœwieżej

wody i zjadła kawałek suchego chleba, który został z kolacji. Nie chciała jeœć

kawałków tłuszczu, które jej dawała Matty.

Po skromnym posiłku zabrała się do pracy. Za każdym razem, kiedy podnosiła

łopatę, aby wsypać piasek do sita, mięœnie odmawiały jej posłuszeństwa. Wreszcie

zamieniła się miejscami z Matty i zaczęła nosić wodę. Na poczštku było to łatwe,

ale za każdym nawrotem pełny kubeł stawał się coraz cięższy.

Ršczka wiadra wrzynała się w jej poranione ręce, pomimo bandaży ze szmat. Kiedy

chciała przełożyć kubeł do drugiej ręki, nadepnęła na rozdartš koszulę i upadła

rozlewajšc wodę.

Nieszczęsna, obolała i zmęczona uklękła przy kubełku. Czuła, że cała jest

pokryta piaskiem. Lfbranie było tak poplamione, że do niczego się już nie

nadawało. Morska woda zniszczyła jej skórzane buty. Włosy miała tak splštane, że

pół tuzina grzebieni nie zdoła ich rozczesać.

Matty rzuciła łopatę i podbiegła do niej.

- Ja pomogę. - Usiłowała jš podnieœć.

- Nie mogę tego robić.

Nie miała nawet siły wstać. Chciała tylko leżeć na piasku i płakać. A jednak

Matty pracowała tak samo długo i tak samo ciężko jak ona i w ogóle nie narzekała.

Pełna poczucia winy podniosła się na nogi z pomocš Matty. Kiedy dziewczyna

chciała postawić przewrócony kubełek, Glory powiedziała:

Alaska

533

człowiekiem. Dochodzisz do tego, że nawet nie patrzysz na to, co jesz, żeby

tylko przeżyć.

- Tak. - Słyszała opowieœci o tych ciężkich doœwiadczeniach. Patrzyła na niego,

zdajšc sobie sprawę, jakiego figla spłatał jej los. Zawsze zastanawiała się, czy

Justin poznałby jš po tak długim czasie. A jak teraz wyglšdała

- w tym brudnym, bezkształtnym ubraniu, ze zmierzwionymi włosami, bez makijażu -

prawdopodobnie jak zaniedbana Marisza Blackwood. W gruncie rzeczy prezentowała

się gorzej niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Nie w ten sposób wyobrażała

sobie to spotkanie.

- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteœ. - Justin w zadziwieniu potrzšsał głowš.

- Przyjechałem kilka dni temu. Czy dostałaœ mój list?

- Twój list? Nie, ja... Ja nie otrzymałam nic, poza tš wiadomoœciš, którš mi

zostawiłeœ wyruszajšc do Klondike.

Na chwilę spuœcił oczy.

- Nie mogłem cię zabrać ze sobš. Jak się okazało, ta pierwsza zima była okropna.

To nie miejsce dla kobiety. Martwiłem się, że dotrzesz tam sama, zamiast zostać

w Skagway.

- Myœlałam, że kompletnie o mnie zapomniałeœ.

- Nie. - Uœmiechnšł się błyskajšc zębami. - Chyba widać, że nie zdobyłem

fortuny. Kiedy usłyszałem, że tutaj znaleziono złoto, napisałem żeby cię

zawiadomić, że jadę do Nome, aby spróbować szczęœcia. Ale widocznie nie dostałaœ

tego listu.

- Nie. - Nie dostałaby go, nawet gdyby była w Skagway, ponieważ zaadresowany

był do kogoœ, kto już nie istniał.

- Hej, Glory! Będziesz pracować na tym kawałku piasku? - Jeden z poszukiwaczy

stał wraz ze swoimi partnerami na skrawku plaży, który zajęła.

- Nie, możecie tu przyjœć - odkrzyknęła i zauważyła zdziwienie na twarzy

Justina.

- Jak on ciebie nazwał?

- Glory, to jest teraz moje imię. Nazywam się Glory St. Clair. Nazwisko wzięłam

od ciebie. Wydawało mi się to sprawiedliwe, ponieważ ty zabrałeœ rzeczy, które

należały do mnie.

Słuchał jej z wyrazem zaskoczenia i niedowierzania.

- Ty jesteœ Glory St. Clair? - Patrzył na jej potargane włosy, brudne

zniszczone ubranie i zabandażowane dłonie.

Uœmiechnęła się.

534 Janet Dailey

- Za kilka godzin będę... Kiedy się wykšpię i zmienię ubranie. - Nie chciała

przedłużać tej rozmowy z powodu swego wyglšdu. - Może spotkamy się dziœ wieczór?

- Oczywiœcie. - Był tak zaskoczony, że jeszcze nie wszystko do niego dotarło. -

Gdzie mogę cię znaleŸć?

- Spytaj kogokolwiek w mieœcie. Powiedzš ci, gdzie jestem. Z uœmiechem odsunęła

się od niego chcšc jak najszybciej odejœć. - ChodŸ, Marty.

- Spotkamy się póŸniej - powiedział Justin nadal zmieszany i niepewny po

usłyszeniu tych nowin.

- On przyjaciel? - spytała Marty, kiedy brnęły przez piasek w kierunku miasta.

- Tak, znam Justina od dawna, przynajmniej tak mi się wydaje. - Żałowała, że

nie mogła przeczytać listu, który do niej napisał.

- Lepiej zobacz jego, ja nie lubię starego mężczyzny - stwierdziła Marty,

myœlšc o Blackwoodzie.

Glory nie ujawniała jej powodów, dla których spotyka się z Gabe'em. Domyœlała

się, że Marty wyczuwa jego uprzedzenia i niechęć do tubylców, ale nie usiłowała

jej tego wytłumaczyć. Teraz miała inne rzeczy na głowie.

Zatrzymały się najpierw w „Palšce". Od zewnštrz budynek wyglšdał na całkowicie

wykończony, łšcznie ze złotymi literami szyldu, ale w œrodku było jeszcze wiele

do zrobienia. Œciany wcišż były nagie. Nie powieszono jeszcze luster, obrazów

ani kinkietów, ustawione były tylko stoły do gry i krzesła. Cały salon był już

urzšdzony wyœciełanymi kanapami i krzesłami.

Nie zauważyła żadnych robotników. Wszędzie panowała cisza. Glory myœlała, że

Deacona również tam nie ma. Dopiero po chwili usłyszała brzęk szkła od strony

rzeŸbionego baru, sprowadzonego z San Francisco.

- Deacon? - zawołała nieœmiało. Wychylił się zza baru bez marynarki z

zawiniętymi rękawami koszuli. Trzymał w ręku trzy kufle od piwa. Nie uœmiechnšł

się na jej widok. Glory zatrzymała się niepewna, jak jš powita.

- Widzę, że nareszcie oprzytomniałaœ - powiedział sucho, ustawiajšc kufle na

lustrzanej półce baru. - Przyszłaœ w samš porę, żeby pomóc odpakować te szkła.

Przydasz mi się, Matty również.

- Nie możemy tego robić teraz. Matty jest mi potrzebna - powiedziała szybko

Glory. -Nie byłam tylko pewna, czy nadal chcesz, żebym była twojš wspólniczkš.

- Ty również włożyłaœ w to pienišdze.

- Zanim poweŸmiesz ostatecznš decyzję, chciałabym cię o czymœ poinformować.

Spotkałam starego przyjaciela na plaży i umówiłam się z nim na

Alaska

535

wieczór. Chcę, żeby Matty pomogła mi oczyœcić się, abym dobrze się prezentowała.

- I dlatego nie możesz mi pomóc w przygotowaniu otwarcia lokalu - powiedział

Deacon. - Oczywiœcie ten stary przyjaciel jest młodym mężczyznš.

- Tak. - Nie chciała stracić przyjaŸni Deacona. Również nie zamierzała go

okłamywać. Chociaż nie wiedziała, co może wyniknšć z wieczoru spędzonego z

Justinem, Deacon powinien wiedzieć, że Justin znaczył coœ dla niej i czuła się

zobowišzana powiedzieć o tym od razu.

Zawahał się przez chwilę.

- Nie roszczę sobie do ciebie żadnych praw, Glory. - Wzruszył ramionami, a ona

była zdziwiona obojętnoœciš tego gestu. - Kiedy nie będziesz już potrzebowała

Matty, niech przeniesie moje rzeczy do jednego z pokoi na piętrze.

Glory poczuła ukłucie żalu, że tak łatwo przekazywał jš innemu mężczyŸnie. Było

to głupie uczucie, bioršc pod uwagę, że Deacon nigdy nie miał nic przeciwko

wykonywanemu przez niš zawodowi. Ale Justin nie był klientem.

- Zrobię tak. - Zawahała się. - Deacon, ja...

- Nie musisz mi się tłumaczyć - przerwał. - IdŸ spotkać swojego przyjaciela i

rób, na co masz ochotę. Im szybciej to będzie załatwione, tym prędzej będziesz

mogła tu wrócić, żeby mi pomóc. Otwieram lokal jutro.

- Oczywiœcie. - Nie miała nic innego do powiedzenia. Starajšc się zapomnieć o

poczuciu winy, odwróciła się i wyszła razem z Matty.

W swoim pomieszczeniu w „Double Eagle" zorganizowały kšpiel. Matty przynosiła

wodę z rzeki Snake, która była Ÿródłem wody pitnej dla Nome, i grzała jš na

ogniu za barem. Glory tak długo czesała potargane włosy, aż jš rozbolała głowa.

Kiedy wanna została już napełniona wodš, zdjęła ubranie i poleciła Matty, aby je

spaliła. Myła się i szorowała, aż skóra zrobiła się czerwona.

Potem Matty natarła jš wonnymi olejkami, wysuszyła włosy, pomogła się ubrać,

mocno zasznurowała gorset. Glory włożyła czerwonš jedwabnš suknię z ogromnym

dekoltem, przeznaczonš na otwarcie „Palšce". Ręce musiała ukryć w rękawiczkach

sięgajšcych powyżej łokcia, ponieważ żadne kremy ani balsamy nie zdołały zmienić

ich wyglšdu. Na zaczerwienionš od słońca i wiatru twarz położyła warstwę pudru.

536 Janet Dailey

Kiedy już była gotowa, poleciła Marty zabrać rzeczy Deacona do „Palšce" i

usiadła czekajšc na Justina. Bez przerwy patrzyła na swoje odbicie w lustrze,

sprawdzajšc, czy jest jeszcze coœ do poprawienia. Chciała zrobić na Justinie

dobre wrażenie, które by pozwoliło zapomnieć o jej poprzednim wyglšdzie. Od

czasu, kiedy pierwszy raz poszła pracować dla panny Rosie, nie czuła się tak

zdenerwowana.

Sięgnęła po butelkę whisky, aby napełnić jednš ze szklaneczek przygotowanych na

tacy, gdy ktoœ chrzšknšł za jej plecami. Obróciła się. Justin stał w pokoju,

trzymajšc kapelusz w rękach. Glory wpatrywała się w niego. Takiego właœnie

Justina pamiętała. Bez brody i wšsów wyglšdał jak kiedyœ, chociaż był bardzo

blady. Włosy miał krótko obcięte i naturalnie pofalowane. Jego koszula, spodnie

i marynarka były nowe.

Justin patrzył na nišjak wroœnięty w ziemię. Poruszał bezgłoœnie wargami.

- Oni... powiedzieli, że tu jesteœ. Chciałem zastukać, ale trudno jest stukać

do namiotu.

Uœmiechnęła się, jego reakcja podniosła jš na duchu.

- WejdŸ Justin, napijesz się czegoœ?

- Tak, chętnie. - Nie spuszczajšc z niej wzroku, podszedł i wzišł szklaneczkę

whisky.

- Powinniœmy wznieœć toast. - Podniosła swojš szklaneczkę i czekała, że coœ

powie, ale on nie mógł wykrztusić słowa. - Za nasze spotkanie w Nome, w tym

wspaniałym miejscu. - Napiła się whisky, lecz on nie poszedł w jej œlady. - Czy

coœ jest nie w porzšdku?

Opuœcił oczy, wpatrujšc się w białe wzgórki jej piersi.

- Nie wiem, jak do ciebie mówić. - Potrzšsnšł głowš. - Nie wyglšdasz teraz jak

Marisza.

- Nie jestem niš. Jestem Glory.

- Tak mi się wydaje. - Szybko połknšł whisky i patrzył na pustš szklankę, którš

trzymał w ręku.

Glory zauważyła jego skrzywionš twarz i poczuła się nieswojo.

- Co się stało Justin? Chyba mi nie powiesz, że bardziej ci się podobała

Marisza? - Zażartowała widzšc, że nigdy przedtem nie patrzył na niš takim

wzrokiem jak teraz.

- Ja jš znałem.

- To znaczy, że nie znasz mnie. - Była z lekka zirytowana.

- Nie rozumiem. To znaczy... kiedy wyjeżdżałem, miałaœ pracę. - Zaczšł

Alaska 537

gestykulować żywo, nie zważajšc na trzymany w ręku kapelusz. - Pracowałaœ w

restauracji. Miałaœ gdzie spać i co jeœć. Uważałem, że dasz sobie radę. Co się

stało?

- Rzuciłam pracę.

- Ale dlaczego? Czy to była moja wina? Kiedy wyjeżdżałem, nie spodziewałaœ się

dziecka, prawda?

- Nie. - Przyszło jej na myœl, że przecież mogła mu skłamać. Zrobić go

odpowiedzialnym za życie, które wybrała. Bawiło jš to, że Justin chciał, żeby

tak było, a z drugiej strony denerwowało jš to. - Widzisz tę suknię, którš mam

na sobie? Uszyto jš dla mnie w San Francisco. Żadna kelnerka nie mogłaby

pozwolić sobie na taki strój, nawet gdyby oszczędzała sto lat. W jaki sposób

mogłabym zdobyć tyle pieniędzy, żeby być właœcicielkš połowy „Palšce", który

jest właœnie w budowie? Musiałabym znaleŸć dużo złota albo wyjœć za mšż za

bogatego mężczyznę i stać się dodatkiem do jego domu. Postanowiłam otworzyć mojš

własnš kopalnię złota.

- Ale dziœ po południu na plaży byłaœ...

- ...krótkotrwałš ofiarš goršczki złota. Przez chwilę porwały mnie nasze dawne

marzenia. Czy pamiętasz, jak siedzieliœmy razem rozmawiajšc o złocie, które

znajdziemy w Klondike? Myœlałam, że to marzenie spełni się tutaj w Nome. Na

szczęœcie wrócił mi zdrowy rozsšdek.

- Czy nie znalazłaœ złota? - zdziwił się Justin.

- Oczywiœcie, wartoœci osiemdziesięciu, może stu dolarów po dwóch dniach pracy,

od której pękał mi krzyż.

- Co w tym złego? Gdybyœ tyle znajdowała każdego dnia w roku, czy zdajesz sobie

sprawę, ile by to wyniosło?

- A czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ja bym wyglšdała po takim roku?

Zniszczyłabym kompletnie skórę i włosy. Miałabym mięœnie jak mężczyzna i

zgrubienia na dłoniach. Ja chcę być kobietš, Justin. Chcę być miękka i ładna.

Wolę zapach perfum od zapachu potu. Nie chcę być bogata i wyglšdać jak stara

zniszczona jędza. - Ze złoœci łzy napłynęły jej do oczu. - Wiesz, w jakich

warunkach dorastałam - nigdy nic nie miałam, ani przyjaciół, ani ubrań, ani

żadnej radoœci, zawsze byłam pouczana, co mam robić i jak się zachowywać. Już

nigdy nie będę w ten sposób żyła. Nie obchodzi mnie, co muszę robić w tym celu!

Myœlałam, że właœnie ty będziesz mógł to zrozumieć.

- Rozumiem. Nigdy o tym w ten sposób nie myœlałem, nie chciałem zrobić ci

krzywdy swoim odjazdem.

538

Janet Dailey

- Zrobiłeœ mi krzywdę. Ale to nie dlatego zostałam kurwš. Robię to dla

pieniędzy. To jest dla mnie biznes.

- Wierzę ci, ale gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim?

- Jest tam, gdzie chcesz, żeby było - odpowiedziała Glory. - Może powinnam cię

spytać, dlaczego przyszedłeœ dziœ wieczór? Czy chciałeœ tylko ulżyć swojemu

sumieniu?

- Sam nie wiem - przyznał i nadal patrzył na niš. - Po częœci z ciekawoœci.

Każdy poszukiwacz złota, stšd aż do Jukonu, słyszał o Glory St. Clair. Ja

chciałem zobaczyć Mariszę. Nie spodziewałem się, że będę tęsknił za niš- za tobš

- kiedy opuszczałem Skagway, przynajmniej nie tak bardzo. Do diabła.

- Rozeœmiał się, ale widać było, że czuje się nieswojo i jest zażenowany.

- Kiedy moi wspólnicy dowiedzieli się, że mam się z tobš dziœ wieczorem spotkać,

zmusili mnie do kšpieli i przywlekli fryzjera, który kopał na plaży, żeby mnie

ostrzygł i ogolił. Kupiłem sobie nawet nowe ubranie. Nie jestem pewien, czego

ode mnie oczekujesz. Mówi się, że masz jakiœ układ z tym hazardzistš.

- Deacon jest moim przyjacielem i wspólnikiem, ale jego rzeczy nie ma w tym

pokoju. Nie jestem z nikim zwišzana, nie mam nikogo, na kim mi zależy.

- Nikogo? Potrzšsnęła głowš.

- Byłeœ jedynš osobš, z którš mogłam się wszystkim podzielić - moimi myœlami,

uczuciami i marzeniami. Nikt mnie nie zna tak jak ty. Dla nich wszystkich jestem

tylko Glory St. Clair. Oni nawet nie wiedzš, skšd mam to nazwisko.

- ????... - zatrzymał się w pół słowa ze smutnym, chłopięcym uœmiechem na

twarzy. - Może powinienem przyzwyczaić się do nazywania cię Glory.

Przybliżyła się do niego, patrzšc na delikatnš linię jego ust i przypominajšc

sobie ten dzień dawno temu, kiedy pocałował jš po raz pierwszy.

- Może powinieneœ.

- Glory. - Chciał jej dotknšć, ale w jednej ręce trzymał kapelusz, a w drugiej

szklankę whisky. Przez chwilę nie wiedział, co z nimi zrobić. Potem rozeœmiał

się, rzucił kapelusz i szklankę do góry. Za chwilę znalazła się w jego ramionach,

a on całował jš wygłodniałymi ustami.

Justin leżał przytulony do Glory, z głowš opartš o jej ramię i rękš na jej

piersi. W zamyœleniu bawiła się jego ciemnymi włosami. Znowu było im

Alaska

539

dobrze razem w łóżku. Nie był tak biegły w sztuce miłosnej jak Deacon, ale jego

zapał i chęć sprawienia jej przyjemnoœci rekompensowały wszystkie braki.

Wydawało się, że chce udowodnić, że jest lepszy niż ci wszyscy mężczyŸni, z

którymi przedtem spała. Ale akurat ta sprawa w ogóle jej nie obchodziła. Ci inni

to tylko biznes, a to była przyjemnoœć, chociaż nie była pewna, czy on zrozumie

tę subtelnš różnicę. Zadowolona pocałowała go w głowę.

- Wyrzuciłem tylko pienišdze na to nowe ubranie - szepnšł Justin. - Nie miałem

go na sobie dłużej niż dwadzieœcia minut.

- Może i tak. Ale jestem zadowolona, że wykšpałeœ się i ogoliłeœ. Te sprawy sš

najprzykrzejsze w Nome.

- Ci mężczyŸni się nie kšpiš?

- Nie. Kšpiel jest bardzo utrudniona. Trzeba przynieœć wodę, zagrzać jš. Odzywa

się tu częœć mojej rosyjskiej natury, jak mi się wydaje. Bardzo mi brakuje

codziennej kšpieli.

- Kšpiele, ha! - Przewrócił się na plecy, kładšc głowę na drugiej poduszce i

podnoszšc ręce do góry. - Czy wiesz, że nie spałem w łóżku, od czasu kiedy

opuœciłem Skagway? - Popatrzył na dach namiotu. - Do diabła, byłbym szczęœliwy,

gdybyœmy mieli namiot do spania.

- Nie masz namiotu?

- Nie. Nasza łódŸ wywróciła się, kiedy spływaliœmy w dół Jukonu. Straciliœmy

namiot, większoœć naszego ekwipunku, prawie wszystkie zapasy. Mieliœmy nadzieję,

że ktoœ da nam pienišdze w zamian za udział w zyskach, ale jak do tej pory nic z

tego nie wyszło. Oczywiœcie mamy złoto z naszej działki na plaży, więc w końcu

dojdziemy do własnych pieniędzy, aby kupić co potrzeba. Nie wiem natomiast, jak

długo będziemy mogli tu kopać. Niektórzy właœciciele działek w tundrze twierdzš,

że one rozcišgajš się aż do oceanu i że my korzystamy z nich bezprawnie. Inni

znowu mówiš, że plaża jest własnoœciš publicznš i nikt nie może sobie roœcić do

niej praw. Dopóki sšd nie rozstrzygnie tej sprawy, mamy zamiar zostać tutaj i

pracować dalej.

- A tymczasem będziecie po prostu spali na dworze? - Po jednej nocy spędzonej

na mokrym piasku, w zimnym wietrze od morza, nie mogła sobie wyobrazić, że można

tak żyć przez dłuższy czas.

- Czy masz jakiœ lepszy pomysł? - spytał.

- Oczywiœcie - obróciła się na bok i podparła na łokciu - możesz spać tutaj.

- Nie wiem, czy to byłoby w porzšdku w stosunku do moich wspólników,

540 Janet Dailey

żebym ja spał na ładnym miękkim łóżku, a oni tam w zimnie. Nie powiem, żeby mi

się ten pomysł nie spodobał, ale nie mogę ich tak zostawić.

Kiedy odrzucił jej propozycję, doszła do wniosku, że tak będzie najlepiej. To

łóżko nie zawsze byłoby wolne, kiedy on chciałby się przespać. Obecnoœć jej

klientów stwarzałaby niezręcznš sytuację. Jednak nadal chciała mu pomóc i

znalazła na to sposób.

Glory wstała z łóżka, otulajšc się kołdrš. Podeszła do dużego okrętowego kufra i

uklękła, żeby go otworzyć. Potem otworzyła skrytkę i wyjęła skórzany woreczek.

- Co robisz? - Justin usiadł na łóżku.

Wyjęła pięć banknotów z woreczka, schowała go na miejsce i ułożyła ubrania w

kufrze, tak aby zakrywały skrytkę. Z pieniędzmi w ręku podeszła do łóżka.

- Powiedziałeœ, że potrzebujecie namiotu, ekwipunku i zapasów żywnoœci. Czy

pięćset dolarów wystarczy?

Patrzył na banknoty w jej wycišgniętej ręce, potem na niš i potrzšsnšł głowš.

- Nie mogę tego wzišć od ciebie.

- Dlaczego nie? Przecież szukałeœ takiej możliwoœci. Właœnie jš znalazłeœ. To

jest idealne rozwišzanie, ponieważ oboje będziemy mieli to, co chcemy. Zawsze

pragnęłam być właœcicielkš złotodajnej działki, a te pienišdze zapewniš mi częœć

udziału.

Po chwili wahania wzišł pienišdze i przeliczył je, jeszcze nie wierzšc, że sš

naprawdę jego.

- Założę się, że będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy, jeszcze

dziœ wieczór. Do licha, oni mieli dzisiaj łowić ryby na kolację. Może zdołam

jeszcze kupić mięso.

Odrzucajšc kołdrę wyskoczył z łóżka i wzišł swoje spłowiałe, długie kalesony z

czerwonej flaneli. Włożył je szybko. Jeszcze jednš rękš zapinał guziki, a drugš

już wcišgał spodnie. Glory nie widziała nigdy w życiu, żeby mężczyzna tak szybko

się ubierał.

- Wyobrażam sobie, jakie będš mieli miny, kiedy zobaczš, co przyniosłem.

- Uœmiechnšł się szeroko. - O, do diabła, ale się zdziwiš! - Nie zapišł nawet

koszuli, tylko szybko wcisnšł jš w spodnie. Z marynarkš w ręku i kapeluszem

zsuniętym na tył głowy podszedł do łóżka, żeby jš szybko i mocno pocałować.

- Muszę iœć. Dziękuję... Glory.

Alaska 541

Uœmiechnęła się na widok jego podniecenia, ale kiedy wybiegł z namiotu,

posmutniała. Łatwo mogła sobie wyobrazić jego reakcję, gdyby go zastała w pokoju

tamtej nocy majšc dziesięć dolarów potrzebnych na wyprawę do Klondike. Wiele

rzeczy zmieniło się od tamtego czasu, a pięćset to było przecież dużo, dużo

więcej niż dziesięć. Westchnęła żałujšc, że nie został troszkę dłużej - nie

musiał przecież tak się spieszyć. Po prostu był bardzo podekscytowany.

Z drugiej strony dobrze, że już poszedł. Czekano na niš. W „Palšce" było jeszcze

dużo roboty przed otwarciem, ale w przeciwieństwie do Justina Glory ubierała się

powoli.

Chociaż „Palšce" nie był jeszcze wykończony, Deacon i Glory otworzyli go

następnego dnia, przyjmujšc każdego, kto miał złoty piasek w woreczku. Zapełnił

się też natychmiast górnikami, którzy chcieli uczcić swojš zdobycz. Ponieważ

nowi właœciciele nie mieli wielu osób do pomocy, zatrudnili w lokalu Marty,

której obowišzkiem było ważenie złota i wydawanie równowartoœci w żetonach,

które były œrodkiem płatniczym w „Palšce". Zdawali sobie w pełni sprawę, że

żaden poszukiwacz nie będzie zwracał uwagi, jeœli niezręczna Eskimoska

„przypadkiem" rozsypie trochę złotego proszku. Waga stała na półce przykrytej

kocem. Rozsypany proszek spadał na niego. Gdy noc była pomyœlna, udawało się im

zebrać z koca około stu dolarów.

Nome kwitło po odkryciu złota na plaży. Do wydobycia go z piasku nie były

konieczne żadne kosztowne urzšdzenia. Kopać mógł każdy i każdy w mieœcie miał

złoty proszek w kieszeni. Wszyscy chcieli z tej sytuacji skorzystać. Korzystna

sytuacja ekonomiczna i potrzeba obsługi zamożnych kopaczy w mieœcie sprawiły, że

do dawnych zajęć wrócili ci, którzy przedtem porzucili swe miejsca pracy, aby

szukać złota. Mogli zarobić te same pienišdze, a miasto się bogaciło.

Następne tygodnie były bardzo pracowite dla Glory i Deacona. Stolarze i inni

robotnicy pracowali w „Palšce" nawet w obecnoœci klientów. Dostarczono pianino z

Seattle, a zgodził się na nim grać pianista z orkiestry filadelfijskiej w zamian

za morfinę.

Zatrudniono dwie dodatkowe prostytutki, w ten sposób w klubie było ich cztery.

542

Janet Dailey

Wzorujšc się na pannie Rosie, Glory bardzo starannie je wybierała, wymagajšc,

żeby były zdrowe, czyste i miały dobre maniery. Dopiero gdy spełniały te

podstawowe kryteria, oceniała ich urodę i osobowoœć. Chciała, żeby jej klienci

mieli urozmaicenie. Była więc wœród nich pełna temperamentu miedzianolica

półkrwi Indianka z Saskatchewan o wymownym imieniu Frenchie oraz pulchna Alicja,

przezwana szalonš z powodu swojego żywego usposobienia; była Gladys o twarzy

dziecka, którš górnicy szybko przezwali Zabawny Tyłeczek, i Dobra Betsy, ongiœ

nauczycielka, która zawsze chwaliła swoich klientów mówišc, że byli „dobrzy".

Glory miała taki sam układ z dziewczynami, jaki obowišzywał u panny Rosie.

Dzieliły się z niš pół na pół, zatrzymujšc dla siebie napiwki, zarabiajšc ile

się dało na prezerwatywach oraz na sprzedawanych drinkach. Brała od nich jednak

więcej za pokoje. Posiłki i pranie, z wyjštkiem bielizny poœcielowej, liczone

były ekstra. Glory również weszła w porozumienie ze swojš krawcowš w San

Francisco, żeby dziewczyny mogły zamawiać suknie na jej rachunek, a ta udzielała

jej rabatu. Zyski były duże pomimo wydatków na ochronę lokalu, służšce, kucharza

i pomocnice, pianistę oraz comiesięcznej kary", ustanowionej przez nowy zarzšd

miasta, a wynoszšcej dziesięć dolarów od każdej prostytutki.

Palšce" miał konkurencję. W połowie wrzeœnia 1899 roku w Nome działało

dwadzieœcia różnych barów, łšcznie z „Dexter Saloon" prowadzonym przez ?. ?.

Hoxsie. Miał tu swój bar również Wyatt Earp, obecnie brzuchaty mężczyzna w

œrednim wieku, a niegdyœ słynny strzelec i wysoki urzędnik federalny z Tombstone.

Na północnej stronie Front Street podrzędne prostytutki wykonywały swój zawód w

namiotach i jednoizbowych chatach, chętne zarówno do pójœcia do łóżka z klientem,

jak i do okradzenia go. Miejsce to zostało nazwane Stockade z powodu wysokiego

płotu, który odgradzał je od przyzwoitej częœci miasta.

Kiedy ludnoœć Nome wzrosła do pięciu tysięcy, możliwoœci robienia interesów miał

każdy. Glory widywała Justina nie częœciej niż dwa lub trzy razy w tygodniu.

Prawa własnoœci, zarówno do bogatych złóż w rzekach górskich, jak i do złotego

piasku na plaży, nie były nadal ustalone. Jeœli chodzi o plażę, to uważano, że

należy ona do wszystkich, tak jak mówiły amerykańskie przepisy. Każdy mężczyzna

z łopatš w ręku miał prawo do swojego wycinka plaży. Wielkoœć tych działek

okreœlono na mniej więcej dwadzieœcia stóp kwadratowych, a mierzono je

górniczymi łopatami o długich

Alaska

543

trzonkach. Przypływy morza wprowadzały jednak wielkie zamieszanie w te podziały.

Aby utrzymać działkę w swoim posiadaniu, Justin i jego wspólnicy przychodzili do

miasta na zmianę, dwójka zawsze zostawała na plaży. Glory nie miała nic

przeciwko temu, tym cenniejszy jednak wydawał się jej czas, który spędzali razem.

Oczekiwanie sprawiało jej przyjemnoœć. Wydawało się, że Deacon nie poczuł się

dotknięty zmianš w ich osobistych stosunkach, chociaż teraz był bardziej

zamknięty w sobie. Ponieważ jednak zawsze cechowała go skrytoœć, Glory nie

wiedziała, czy ta zmiana zaszła faktycznie, czy tylko ona jš sobie wyobraża. W

każdym razie była zadowolona z obecnego układu.

Wrzeœniowe słońce œwieciło jasno, ale kalosze Glory były całe oblepione błotem,

kiedy szła przez pokrytš wodš ulicę. Ostatnie deszcze zmieniły ulice Nome w

błotniste rzeki, w niektórych miejscach na dwie stopy głębokie. Kršżył dowcip,

że jest to „bezpoœrednia droga wodna do Chin".

Budynki stawiano tam, gdzie było wolne miejsce, czasami poœrodku majšcej powstać

ulicy. Zostały tylko wšskie œcieżki, w niektórych miejscach nie szersze niż

osiem stóp.

Glory stanęła przed wielkš bršzowš kałużš, podniosła wyżej spódnicę i starała

się zbadać głębokoœć wody. Marty wpadła na niš z tyłu, omal jej nie wywracajšc.

- Dlaczego się tak nagle zatrzymałaœ? - Marty trzymała dwiema rękami kosz

wypełniony jedzeniem.

- Zastanawiam się, czy mam przejœć, czy przepłynšć tę kałużę - odpowiedziała

Glory.

Zwykle Marty sama chodziła na codzienne zakupy. Glory towarzyszyła jej, kiedy

kupowały coœ szczególnego. Często udawało jej się namówić kupców, szczególnie

tych, którzy bywali w „Palšce", aby obniżyli ceny. Ponieważ kršżyły plotki, że w

Nome może zabraknšć jedzenia tej zimy, Glory postanowiła zrobić zapasy żywnoœci.

Jej koszyk był ciężki. Zwykle pakowała zakupy do cišgnionego przez psy wózka,

który był prezentem od Deacona, ale przy tym gęstym błocie nie można było go

użyć. Tymczasem pocieszała się myœlš, że do kupienia został tylko chleb.

- Piekarnia jest już niedaleko, obok zegarmistrza. - Patrzyła na długi rzšd

budynków, czytajšc szyldy. Dokoła niej mężczyŸni przechodzili przez rzekę błota,

nie zwracajšc uwagi, jak głęboko zapadały się ich buty. Zewszšd

544 Janet Dailey

dochodził bezustanny hałas. Szczekanie psów pocišgowych, uderzenia młotków i

dŸwięki pił przy wykańczaniu kolejnego budynku. Tam, gdzie powinna być piekarnia,

była teraz pusta przestrzeń. Może niezupełnie pusta, widać było bowiem zarysy

nowego budynku.

- Nie ma już piekarni - powiedziała Marty. - To miasto jest zwariowane,

podobnie jak ludzie.

- Zgadzam się. - Glory westchnęła ciężko i zawróciła w stronę sklepu z owocami.

Właœciciel sortował jabłka, obracajšc je nadgniłš stronš do dołu.

- Przepraszam.

Zaskoczony mężczyzna zaczšł szybko wycierać jabłko, które trzymał w ręku o rękaw

fartucha.

- Nadaję połysk tym jabłkom, panno St. Clair. - Prawie wszyscy w mieœcie jš

poznawali. - Otrzymałem œwieżš dostawę, piękne jabłka. Może pani spróbuje? Zna

pani powiedzenie - kto je jabłka, ten nie zna lekarza.

- Nie wierzę w to, ale może pan mi powie, co stało się z piekarniš, tš koło

zegarmistrza?

- Ktoœ przesunšł ten budynek w nocy, razem z panem Parkerem. Użyli do tego koni.

Pan Parker wypadł z łóżka. Słyszałem, że nabił sobie wielkiego guza na głowie.

Teraz będzie tu inny sklep.

Glory nie zdziwiło to opowiadanie. Zajmowanie działek budowlanych było tak samo

popularne, jak zajmowanie działek złotodajnych.

- A co z piekarniš?

- Nie wiem, gdzie ona teraz jest - potrzšsnšł głowš.

- Dziękuję. - Kiedy odwróciła się, zatrzymał jš. - Niech pani weŸmie to jabłko,

panno St. Clair. - Sprawdził, czy nie jest uszkodzone, zanim jej podał.

- Jeœli ktoœ paniš spyta, skšd pani je ma, proszę powiedzieć, że ode mnie.

- Dobrze. - Wróciła do Marty wrzucajšc jabłko do pełnego koszyka.

- A teraz co? Mamy wszystko z wyjštkiem chleba.

- Może inna piekarnia jest tam - Marty wskazała na drugš stronę ulicy. Glory

spojrzała w tamtym kierunku i zauważyła, że ktoœ macha do niej

rękš. Ale zaraz liczni przechodnie zasłonili jej tego mężczyznę. Potem zobaczyła,

jak przeciska się pomiędzy ludŸmi, aby przejœć przez błoto na jej stronę ulicy.

Kołnierz jego płaszcza był podniesiony, a kapelusz nasunięty na oczy. Dopiero po

chwili rozpoznała, że to jest Gabe Blackwood. Ostatnio miała tyle zajęć, że

rzadko go widywała.

- Glory, jaki traf! Właœnie szedłem się z tobš spotkać. - Uœmiechnšł się

Alaska

545

szeroko. Teraz wyglšdał jak elegancki adwokat, a nie starzejšcy się podupadły

prawnik, którego poznała po przybyciu do Nome. Dobrze wiedziała, że w dużej

mierze przyczyniła się do tej przemiany. Nie było to zresztš trudne i

sprowadzało się do podtrzymania jego i tak wielkiego wyobrażenia o sobie.

Wszystko, co kiedykolwiek o nim słyszała, okazało się prawdš. Sama widziała jego

małostkowoœć i uprzedzenia. Nie zależało jej już na tym, żeby jš polubił.

- Nie widzieliœmy się jakiœ czas, Gabe. Co się z tobš działo? Byłeœ bardzo

zajęty, jak słyszałam.

- Starałem się jak mogłem - powiedział udajšc skromnoœć. - Wiesz, jaka ostra

konkurencja jest pomiędzy prawnikami w tym mieœcie.

- Jest tutaj tylu prawników, ile barów.

Zauważyła, że nie wspomniał o lokalnych wyborach, które odbyły się kilka dni

przedtem. Miały one zapoczštkować coœ w rodzaju rzšdów „ugody". Oznaczało to, że

mieszkańcy Nome zgadzali się, aby rzšdził nimi wybrany burmistrz, rada i

naczelnik policji; zgadzali się na narzucane im przepisy oraz na płacenie

różnych podatków i licencji. Kongres Stanów Zjednoczonych jeszcze nie wydał

aktów prawnych, które pozwoliłyby na utworzenie prawomocnego rzšdu na Alasce.

W wyborach tych Gabe występował z mandatem miejskiego biznesu, do którego

również należało szesnastu prawników. Zwyciężyli jednak górnicy przeważajšcš

liczbš głosów. Glory skorzystała z prawa głosu, przyznanego tylko nielicznym

kobietom w Nome, ale nie uważała za stosowne poinformować Gabe'a, że głosowała

na zwycięzców.

- Tej zimy w mieœcie Nome zabraknie jednego prawnika - oœwiadczył z godnoœciš.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Wyjeżdżasz?

- Tak. O tym właœnie chciałem cię zawiadomić. - Wycišgnšł z kieszeni palta

kopertę i bilet. - Zarezerwowałem miejsce na najbliższym parowcu odpływajšcym do

San Francisco. Stamtšd pojadę pocišgiem do Waszyngtonu.

- Dlaczego tam jedziesz? - Ogarnęło jš nagłe uczucie przerażenia. - Nie

rozumiem. O co tu chodzi?

Pomachał kopertš.

- Pamiętasz, jak ci mówiłem, że znam ludzi w Waszyngtonie? Przez jakiœ czas nie

miałem z nimi kontaktu, ale napisałem do jednego z moich starych przyjaciół i

przedstawiłem mu sytuację w Nome. Właœnie dostałem od niego

546

Janet Dailey

list. Najbliższej wiosny Senat ma podjšć decyzję o utworzeniu rzšdu na Alasce.

Będzie się również zajmował sprawami górnictwa. Ponieważ znam te problemy, jak

to się mówi - z pierwszej ręki, mój przyjaciel uważa, że sytuacja ta będzie dla

mnie bardzo korzystna i że powinienem przyjechać do stolicy, aby porozmawiać na

ten temat z senatorami.

- Myœlę, że twój przyjaciel ma rację. - Zaœmiała się, żeby pokryć szok wywołany

tš wiadomoœciš. - Muszę przyznać, że kiedy powiedziałeœ o wyjeŸdzie, myœlałam,

że znikasz na zawsze. Jestem zadowolona, że tak nie jest. Brakowałoby mi ciebie.

I tak będzie mi smutno bez twojego towarzystwa. Zima będzie tu o wiele dłuższa

bez ciebie.

- Mnie również będzie ciebie brakowało. Byłaœ dla mnie bardzo dobra. Ale wrócę

pierwszym statkiem w lecie.

- Dlaczego tak szybko nas opuszczasz? Jeœli Senat nie będzie rozpatrywał tej

ustawy przed wiosnš, to mógłbyœ zaczekać.

- Niedługo wszystko zamarznie. Nie mogę ryzykować. Podróż statkiem do San

Francisco to tylko dwa tygodnie, jeœli jest dobra pogoda. Gdybym podróżował

lšdem, to musiałbym przebyć co najmniej tysišc pięćset mil psim zaprzęgiem do

nabliższego portu nie zablokowanego przez lody. To zbyt trudna droga dla

człowieka w moim wieku.

- Oczywiœcie, masz rację. Dla mnie będzie to pierwsza zima na tak dalekiej

północy. Powiedziano mi, że zatoka Norton całkowicie zamarza w poczštkach

listopada. Nie mogę sobie tego wyobrazić - całkowite odcięcie od œwiata przez

osiem miesięcy. Będę cię zasypywać pytaniami, kiedy wrócisz.

- Mam nadzieję, że przywiozę ci dobre wiadomoœci. - Z dumnš minš włożył kopertę

i bilet do kieszeni.

- Jakie wiadomoœci?

- Jeœli ta ustawa zostanie przyjęta, Alaska będzie prawdopodobnie podzielona na

kilka okręgów, a tym samym urzędować tu zacznie wielu sędziów federalnych. Teraz

jest tylko jeden na całš Alaskę, z siedzibš w mieœcie Sitka. - Mrugnšł do niej

porozumiewawczo. - Może się okazać, że będziesz musiała mówić do mnie „panie

sędzio", kiedy znowu się spotkamy.

- Sędzia Blackwood - szepnęła Glory. Wiedziała, że im wyższe ktoœ ma stanowisko,

tym bardziej bolesny jest jego upadek. Dało jej to dużo do myœlenia.

- Oczywiœcie to nie jest pewne - zastrzegł się i po kilku minutach jš pożegnał.

Nome Zima 1899-1900 roku

Wielu mieszkańców miasta starało się dostać na ostatni statek, aby nie spędzać

tu zimy. Wystšpiły jeszcze dodatkowe zagrożenia: możliwoœć niedostatku żywnoœci

oraz epidemii duru brzusznego z powodu fatalnych warunków sanitarnych, nie

mówišc już o warunkach klimatycznych - zamieciach œnieżnych i bardzo niskich

temperaturach, które trzeba byłoby przetrzymać w namiotach lub prymitywnych

chatach. Niektórzy szczególnie niesforni mieszkańcy Nome zostali deportowani

przez nowy rzšd „ugody", a razem z nimi ci, którzy nie mieli œrodków ani na

pozostanie, ani na bilet.

Około trzech tysięcy osób pozostało jednak w mieœcie, aby stawić czoło zimie i

strzec swojej własnoœci. Jedynš osobš z „Palšce", która nie chciała zostać, była

Dobra Betsy.

Justin wraz ze swoimi wspólnikami postanowił przezimować w Nome. Zdobyli drewno

i zbudowali małš, prowizorycznš chatę na plaży. Zrobili jš z kłód wyrzucanych

przez morze, odpadków drewna, połamanych skrzyń - ze wszystkiego, co mogli

znaleŸć na stale zmniejszajšcych się teraz stosach budulca przy ujœciu strumieni.

Wielu poszukiwaczy, kopišcych złotodajne piaski tego lata, postanowiło zostać w

namiotach.

W połowie listopada cała linia brzegowa była już zablokowana lodem gruboœci

pięciu stóp i sięgajšcym daleko w morze. Lód nie œcinał jednak całej Cieœniny

Beringa, która odgradzała Alaskę od Rosji.

Cała tundra znajdowała się w obszarze wiecznej zmarzliny. Stwarzało to poważne

problemy dla mieszkańców Nome. Nie było studni, więc pobierano wodę wprost z

rzeki Snake. Z kolei zmarzlina nie wchłaniała œcieków, toteż tak jak musieli

przynosić wodę do picia, tak samo musieli wynosić wszystkie

548

Janet Dailey

nieczystoœci. W lecie wyrzucano je do rzeki, co spowodowało zagrożenie durem.

Aby uniknšć tego zimš, władze miasta postanowiły wywozić nieczystoœci daleko na

pola lodowe, żeby z nadejœciem wiosny spłynęły do

morza.

Jednak niedostatek publicznych szaletów nie pozwolił na rozwišzanie wszystkich

problemów sanitarnych. W lutym Glory nie oœmielała się wychodzić na ulicę przy

„Palšce". Musiałaby jechać na łyżwach po grubym lodzie utworzonym z moczu.

Również na głównej ulicy, Front Street, nie było lepiej.

Mimo przypadków duru brzusznego, czerwonki i zapalenia płuc ludnoœć Nome

powiększyła się tej zimy. Nie można było ustalić iloœci złota wykopanego w

okolicach miasta, ponieważ nie było tu urzędu probierczego, a nikt nie chwalił

się swoimi znaleziskami z obawy przed rabunkiem. Ale oceniano, że zyski z samego

kopania na plaży wyniosły milion lub dwa miliony dolarów, a następne półtora

miliona dolarów przyniósł dochód z działek położonych wzdłuż górskich strumieni.

Pogłoski o bogatych złożach sprowadziły do Nome wielu mężczyzn podobnych

Justinowi i jego wspólnikom, którzy porzucili Klondike. Wiadomoœć o „złocie dla

biednego człowieka" przywiodła następnych poszukiwaczy. Prawie półtora tysišca

podróżnych stłoczyło się na ostatnim w tym sezonie stateczku, spływajšcym

Jukonem do Dawson. Większoœć z nich czekała tam na nadejœcie zimy. Dopiero wtedy

zaczęła się szalona pielgrzymka w kierunku Nome po zamarzniętej rzece.

Podróżowali psimi zaprzęgami lub konnymi saniami. Niektórzy szli pieszo, cišgnšc

za sobš małe sanki z ekwipunkiem. Jeszcze inni jechali na łyżwach. Kilku

œmiałków postanowiło skorzystać z najnowszego œrodka lokomocji i jechali

rowerami przez Alaskę w œrodku zimy. Wszystkich tych wędrowników zaczęto nazywać

Nomers albo Nomads z powodu ich szaleńczego pędu do Nome.

Przybywali tu bez końca - wyczerpani, z odmrożeniami, głodni. Nie tylko

poszukiwacze złota zjeżdżali z Klondike. Wielu z nich to -jak ich nazwała

Kanadyjska Policja Konna - „œcieki z Dawson": szulerzy, prostytutki, złodzieje

kieszonkowi, oszuœci, rabusie i inni przestępcy.

W końcu marca, przy zachodnim wietrze i niezbyt mroŸnej pogodzie, rozpoczęła się

wspaniała gra zorzy polarnej na niebie. Wiatr rozwiewał œnieg na ulicach Nome. W

porównaniu z interiorem opady œniegu nie były tu duże, ale zalegał on w mieœcie

przez całš zimę.

Alaska

549

1 ego wieczoru nie było wielu klientów w „Palšce". Glory usiadła naprzeciw

Deacona przy stole ustawionym koło pieca węglowego.

- Jak tu dziœ spokojnie - powiedziała.

- Mmmm. - Nie podniósł oczu znad pasjansa. - Myœlę, że całe miasto jest o tej

porze na tańcach. To cholerne gapiostwo, że nie wiedzieliœmy o Nomadach, którzy

dziœ przybyli. Oni wszyscy mogli być tutaj.

Kilka egzemplarzy gazet „z zewnštrz" dotarło do Nome wraz z przybyszami. Nikomu

w tym odizolowanym od œwiata mieœcie nie przeszkadzało, że gazety były sprzed

trzech miesięcy lub jeszcze starsze. Dla nich były to nadal sensacyjne nowiny.

Każda szpalta z każdej strony gazety była wszędzie głoœno odczytywana.

- Słyszałam, że w Seattle, jak donosi tamtejsza prasa, gromadzš się tysišce

ludzi czekajšcych na zniknięcie lodów, żeby się tu dostać. Uważa się, że Nome

przycišga teraz więcej ludzi, niż kiedykolwiek przycišgnęło Klondike.

- Wcale bym się nie zdziwił. - Deacon położył czerwonš dziewištkę na czarnej

dziesištce. - Jest tu bez porównania łatwiej się dostać. Po dziesięciu dniach

podróży morskiej z Seattle już sš na miejscu. Tam czekała ich jeszcze koszmarna

droga przez górskš przełęcz, potem tratwš przez rzekę pełnš przełomów. Podróż

tutaj to prawie urlop wypoczynkowy.

Glory zauważyła, że Deacon układa pasjansa znaczonymi kartami. - Dlaczego, na

litoœć, układasz pasjansa znaczonš tališ? Uœmiech pogłębił zmarszczki w kšcikach

jego oczu.

- Nie myœlisz chyba, że pozwolę diabłu wygrać.

- Jesteœ niepoprawny - powiedziała z westchnieniem.

Nagle otworzyły się ciężkie, mahoniowe drzwi wejœciowe. Jakiœ mężczyzna, okutany

aż po oczy, wszedł do œrodka, a z nim wpadło zimne powietrze i trochę płatków

œniegu. Glory poznała Justina po chodzie, zanim jeszcze odwišzał szalik.

Podeszła, żeby się z nim przywitać.

- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.

Justin włożył futrzane rękawiczki do kieszeni płaszcza, ujšł obiema rękami jej

cienkš talię i podniósł jš do góry, obracajšc się dokoła i œmiejšc. Oparła mu

ręce na ramionach, żeby nie stracić równowagi. Czuła bijšcy od niego chłód.

Wreszcie postawił jš na ziemi. Nie zdšżyła jeszcze złapać tchu, kiedy mocno jš

pocałował.

- Przyszedłem uczcić okazję - powiedział.

- Jakš okazję?

- Dzisiaj wykopaliœmy dużo czerwonego piasku. Najbogatszego, jaki do tej pory

mieliœmy. - Œnieg i niskie temperatury nie przeszkodziły kopišcym na plaży.

O*""^

?

Ak

wołała Glor

?sokim, ???

ięcej niż i

strony gos

i naprawš i

stać przez

. powiedział

.jedw--ebnšspodm(

jijkaAr naDeacona.

?*speST?ika r*fcito^Jt siedzi, Dea

?M°lv c^Todzić gdzie L?raDacSn zebrał kan

MŤGlory P^Wajako

kŤ,lokciami o 1 2

łiattescJe&°°P , U-powtedz^ -Łszła do *>aru. Kiedy z<

^bi^siętrzy^anšwręce

*t-ChciałabyrTn,zebyswyt)

Kltumcdo -tłumaczenia.

l;Widlaciebie- ~ Zakorkowi

%trzšcnariiĽ.

|-%ym,żebyœ to jednak w;

' V*, - Obrócił się w

I *lt)taz wprost rianiš.-Ud

Pltita dwa albo trzy razy w t

l^ltowszystkLO za darmo

I Sita na piętrze. Może jeœć i

|4cnta.Myto fundujemy. By

l^lui chodzi o pienišdze, E

Pt i drinki od mojej częœci ;

ťsię oszukany. W końcu I

•w ja jestem oszukiwany, (

550

Janet Dailey

Wykopany piasek przenoszono kubłami do chat i namiotów. W tym względnym cieple

zamkniętego pomieszczenia górnicy przesiewali złoto.

- Dzisiaj nie obchodzi mnie, w jaki sposób złoto znalazło się na plaży. Cieszę

się, że tam jest.

Na ten temat tworzono rozliczne teorie. Niektórzy twierdzili, że to lodowiec w

epoce lodowcowej zmiótł warstwę złotodajnego kwarcu z gór i w ten sposób

znalazła się ona na wybrzeżu. Inni mówili, że to podwodny wulkan spowodował

erupcję złota z głębin ziemi, a przypływy zaniosły je na brzeg. Jeszcze inni, że

to jest piasek z meteorytów. Większoœć skłaniała się ku teorii, że całe dno

Morza Beringa jest pokryte złotem, stale wynoszonym przez fale na brzeg, że sš

tam nieograniczone jego zasoby. Tylko niewielu trzeŸwo myœlšcych nie wierzyło

tym przedziwnym teoriom. Uważali, że złoto na plaży pochodzi rzeczywiœcie ze

złóż znajdujšcych się w górach, ale jest zmywane na przybrzeże przez deszcze i

wiosenne odwilże.

- Myœlałam, że będziesz dzisiaj u naszej konkurencji, żeby posłuchać ostatnich

wiadomoœci. Wydawało mi się też, że zechcesz tam uczcić powtórnš prezydenturę

McKinleya czy też stłumienie buntu na Filipinach.

Objšł jš w pasie i przycišgnšł do siebie.

- Nie myœlisz chyba, że mógłbym pójœć gdzie indziej, prawda? - zażartował

patrzšc na wolne miejsca w barze. - Nie macie dzisiaj wielu goœci. Chyba będę

mógł cię mieć tylko dla siebie.

Glory odsunęła się od jego mokrego, zimnego płaszcza.

- Jesteœ przemarznięty. ChodŸ ogrzać się do pieca.

- Ty mogłabyœ mnie ogrzać. Większoœć dnia spędzam teraz przy piecu. Liczyłem

dziœ wieczór na coœ innego.

- Może to się uda załatwić. - Glory podeszła do mahoniowej lady.

- Butelkę dobrej whisky, Paddy, i dwie szklanki. - Barman podał je. Glory wzięła

butelkę i szklanki i powiedziała do Justina: - Trochę wody ognistej na pewno cię

rozgrzeje.

- Nie to miałem na myœli, ale jak na poczštek... - Poszedł za niš rozcierajšc

po drodze zgrabiałe z zimna palce.

Glory postawiła szklanki na stoliku przy piecu i odkorkowała butelkę whisky.

Deacon nadal układał pasjansa, nie zwracajšc na nich uwagi.

- Czy jesteœ głodny, Justin?

- Czy niedŸwiedŸ polarny jest biały?

- Matty, powiedz kucharzowi, żeby odkroił trochę szynki i usmażył

Alaska

551

naleœniki dla Justina - zawołała Glory przez ramię. Matty ubrana była dziœ w

ciemnš sukienkę z wysokim, koronkowym kołnierzykiem. W jej życiu zmieniło się o

wiele więcej niż tylko wyglšd zewnętrzny. Całkowite zarzšdzanie „Palšce" od

strony gospodarczej spoczywało obecnie na jej głowie, łšcznie z szyciem i

naprawš ubrania. Uczyła się również czytać.

- Czy masz zamiar tak stać przez całš noc, Glory? - spytał Justin.

- Mam zamiar usišœć - powiedziała.

Poprawiła swojš jedwabnš spódnicę i siadła obok niego. Justin napił się whisky,

po czym zerknšł na Deacona. Glory nie przypuszczała, żeby Deacon do tego stopnia

pogršżył się w swoim pasjansie, by nie zauważyć, kto przysiadł się do jego

stolika.

- Czy widzisz, kto tu siedzi, Deacon? - spytała. - Nasz najwierniejszy i

najbardziej lojalny klient.

- Dlaczego miałby chodzić gdzie indziej, kiedy tutaj dostaje wszystko co chce

za darmo? - Deacon zebrał karty i odsunšł krzesło.

Zaskoczona Glory patrzyła, jak oddala się od stolika i kieruje do długiego baru.

Oparł się łokciami o ladę, zwrócony do nich tyłem. Powoli docierała do niej

prawdziwa treœć jego odpowiedzi. Nie miała zamiaru puœcić tego płazem.

- Chwileczkę - powiedziała do Justina, wstajšc z krzesła. Z szelestem jedwabiu

podeszła do baru. Kiedy zatrzymała się przy Deaconie, spojrzał na niš tylko i

zajšł się trzymanš w ręce szklaneczkš whisky. Zaczšł jš ponownie napełniać. -

Chciałabym, żebyœ wytłumaczył, co miałeœ na myœli, Deacon.

- Nie ma tu nic do tłumaczenia. To jest oczywiste dla każdego, powinno być

również dla ciebie. - Zakorkował butelkę i podniósł szklaneczkę do ust, nadal

nie patrzšc na niš.

- Wolałabym, żebyœ to jednak wytłumaczył.

- W porzšdku. - Obrócił się w jej stronę, jego zimne niebieskie oczy patrzyły

teraz wprost na niš. - Od czasu, kiedy otworzyliœmy „Palšce", on przychodzi tu

dwa albo trzy razy w tygodniu, pije naszš najlepszš whisky i je co chce. I to

wszystko za darmo - nie mówišc o korzystaniu z twojego towarzystwa na piętrze.

Może jeœć i pić, ile tylko dusza zapragnie, i nie płaci za to ani centa. My to

fundujemy. Byłby głupcem, gdyby chodził gdzie indziej.

- Jeœli ci chodzi o pienišdze, Deacon, to możesz odjšć opłatę za jego jedzenie

i drinki od mojej częœci zysku - powiedziała. - Nie chciałabym, żebyœ czuł się

oszukany. W końcu to jest mój przyjaciel, a nie twój.

- To nie ja jestem oszukiwany, Glory, tylko ty. Czy tego nie widzisz?

552 Janet Dailey

- Nie.

- To otwórz szerzej oczy. Jesteœ po prostu wykorzystywana.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, dopóki jej ręka nie wylšdowała na

policzku Deacona. Przez chwilę zastygł w bezruchu. Potem powoli, zbyt wolno,

postawił szklaneczkę whisky na barze i wyprostował się. Glory wstrzymała oddech,

oczekujšc gwałtownej reakcji. Ale on odwrócił się i ruszył w kierunku schodów.

Kontrolował swoje kroki, tak samo jak swoje uczucia.

Natychmiast pożałowała tego, co się stało. W żadnym wypadku nie chciała otwartej

wojny z Deaconem. Spojrzała w kierunku Justina i zobaczyła Matty, stawiajšcš

przed nim talerz z jedzeniem.

- Deacon. - Pobiegła za nim. Zatrzymał się u podnóża schodów. - Przepraszam.

Nie chciałam cię uderzyć.

- Ja nie przepraszam. Powiedziałem to, co uznałem za słuszne.

- Mylisz się w przypadku Justina. Potrzšsnšł przeczšco głowš.

- Pamiętasz, jak cię ostrzegałem przed grš w muszle i powiedziałem, że ruletka

jest oszukańcza. Wtedy mnie posłuchałaœ.

- Wiem. Ale tym razem się mylisz.

- Dałaœ temu człowiekowi pienišdze na ekwipunek. Płacisz za jego jedzenie i

picie. Spisz z nim. Powiedz mi chociaż o jednej rzeczy, Glory, o jednej rzeczy,

którš on ci ofiarował poza swoim towarzystwem, za które w gruncie rzeczy

zapłaciłaœ. Ma woreczek pełen złota, które wykopał z tego piasku, a nie wydał na

ciebie ani centa.

- Co mógłby mi kupić? - protestowała. - Ja mam wszystko.

- Więc nie chciałabyœ od niego prezentu - nawet czegoœ tak drobnego jak ładna

wstšżka do włosów? Cokolwiek na dowód, że mu na tobie zależy? On należy do tych,

którzy biorš, Glory. A jeœli tego nie widzisz, to jesteœ głupia.

Nie zatrzymywała go, kiedy zaczšł wchodzić na schody. Przez chwilę patrzyła za

nim, potem wróciła do stolika.

- O co poszło? - spytał Justin.

- O nic. - Wiedziała, że nie będzie mogła przejœć do porzšdku nad tym, co

powiedział Deacon.

Nome Koniec czerwca 1900 roku

(jlory stała w nogach łóżka, patrzšc bez słowa na kobietę o dziecinnej twarzy.

Gladys przypominała œpišcš lalkę. Żółta kokarda zdobiła jej rozpuszczone,

ciemnobršzowe włosy. Wyjštkowo długie rzęsy rzucały cień na policzki.

Wyglšdałaby jak aniołek, gdyby nie trupia bladoœć jej twarzy.

Dwie godziny wczeœniej Matty znalazła jš w kałuży krwi z haczykiem do zapinania

bucików w ręku. Glory nie wiedziała, że Gladys była w cišży. Teraz już nie była.

Kiedyœ jedna z prostytutek w Skagway wykrwawiła się œmiertelnie przy próbie

aborcji. Glory nie znała jej, ale ta œmierć niš wstrzšsnęła - była to utrata

dwóch istnień ludzkich.

Cišża eliminowała kobietę z tego biznesu. Pomimo wszelkich œrodków ostrożnoœci

zdarzała się jednak, stanowišc jedno z przekleństw tego zawodu.

Po zmierzeniu pulsu lekarz schował rękę Gladys pod kołdrę, zdjšł stetoskop z

szyi i włożył go do torby stojšcej obok łóżka. Kiedy zamykał torbę, Glory

próbowała pytać o szanse chorej, ale nakazał jej gestem milczenie i skierował

się do drzwi. Poszła za nim do pozbawionego okien holu, oœwietlonego od niedawna

elektrycznoœciš.

- Czy ona wyzdrowieje, doktorze Vargas?

- Jest młoda i wydaje się silna. Myœlę, że wyjdzie z tego. Proszę mi wierzyć

panno St. Clair, że widziałem, niestety, gorsze przypadki -powiedział kierujšc

się ku schodom. - Przez jakiœ czas może mieć stan podgoršczkowy. To normalne.

Jeœli temperatura podskoczy, proszę mnie zaraz zawiadomić.

- Oczywiœcie. - Glory odprowadzała go do wyjœcia.

- Minie kilka tygodni, zanim będzie mogła wstać. Teraz potrzebuje ciszy i

odpoczynku.

Alaska

555

- ???. - Zgodziła się Glory, zanim zorientowała się, że z niej żartuje. - W

porzšdku, on raczej nie wymaga zbyt wiele. Żałuję tylko, że właœnie teraz

wychodzi za maż. Przecież na pewno miałaby inne propozycje małżeństwa. Jest tak

mało kobiet na Alasce, że każda, która chce, znajdzie sobie męża.

- A ty nie chcesz męża?

- Nie teraz. - Glory odpowiedziała sztywno wiedzšc, że ma na myœli Justina. -

Może nigdy. - Denerwowały jš te uwagi. Zobaczyła nadchodzšcš Matty i była

zadowolona, że zmieni się temat rozmowy.

- To dlatego nie widziałem tu Justina od przeszło tygodnia? - Deacon nie

zwracał uwagi na obecnoœć Matty.

- Nie, przesadzasz - odparowała Glory usiłujšc zignorować jego uwagi.

- 01iver przyniósł pocztę - powiedziała Matty, majšc na myœli byłego boksera,

który pracował teraz jako ochroniarz i goniec w „Palšce".

- Dziękuję. - Wzięła od niej pół tuzina kopert i zaczęła je przeglšdać. Były to

głównie rachunki - jeden od krawcowej, inny z hurtowni alkoholu. Ostatnia

koperta nosiła nazwisko Gabe'a Blackwooda jako nadawcy.

- Przypomnij sobie tylko, Glory - powiedział Deacon - na pewno tyle czasu

upłynęło od ostatniej wizyty Justina.

- Ja widzę Justina dziœ rano, kiedy idę po doktora - powiedziała Matty.

- To on był w mieœcie? - Glory natychmiast zapomniała o liœcie od Gabe'a

Blackwooda, patrzšc zdziwiona na Matty.

- Był w namiocie pani od placków, kiedy przechodziłam - powiedziała Matty.

- Wydaje mi się, że on tam spędza dużo czasu - zauważył Deacon.

- Skšd wiesz? - spytała Glory.

- W moim interesie leży, żeby wiedzieć - odpowiedział spokojnie. Zignorowała tę

kwestię.

- Co on tam robił, Matty?

- Siedział i rozmawiał.

- Sarah Porter jest wdowš z okolic Portland i ma dwoje małych dzieci na

utrzymaniu. Jak inni przyjechała tu bez pieniędzy, myœlšc, że po prostu wyjmie

złoto z piasku. Teraz piecze i sprzedaje placki, żeby zarobić na życie. Mówiono

mi, że od czasu jak tu się zjawiła, dwa tygodnie temu, stała się wielkš

ulubienicš górników. - Deacon subtelnie zwrócił uwagę na te „dwa tygodnie temu".

- Tyle o niej wiesz, że chyba już jš poznałeœ.

- Słyszałem wiele razy, że ona robi najlepsze placki z jabłkami w Nome, więc

postanowiłem sam spróbować. Placek był dobry.

556

Janet Dailey

- A pani Porter? - Glory o mało nie odgryzła sobie języka za to, że zadała to

pytanie.

- Bardzo miło wyglšda. - Miał tak zadowolony z siebie i rozbawiony wyraz twarzy,

że miała ochotę krzyczeć.

Szybko rozerwała kopertę listu od Gabe'a Blackwooda, żeby nie dać Deaconowi

poznać, jak bardzo obchodzš jš te insynuacje.

- Jeœli ta kobieta jest tak popularna, jak mówisz, to dziwne, że do tej pory o

niej nie słyszałam.

- Ależ Glory - upomniał jš. - Ona jest młodš, samotnš matkš z dwójkš dzieci do

wychowania w tym zepsutym Nome. Chyba nie myœlisz, że mężczyzna będzie ci

opowiadał o kimœ takim jak ona?

- To znaczy, jak przypuszczam, że ona jest przyzwoita i godna szacunku, a ja

nie.

- Tego nie powiedziałem.

- Nie musiałeœ tego mówić. - Zwróciła się do Marty. - Proszę cię, powiedz

01iverowi, że będę potrzebowała powoziku.

- Dokšd się wybierasz?

- Odwiedzić paniš Porter i jej placki. „Palšce" zawsze zaopatrywał swoich goœci

w to, co Nome ma najlepszego. Może jest tu jakieœ niedopatrzenie. - Patrzyła

wyzywajšco na Deacona, żeby nie oœmielał się wštpić, iż ma inny powód do tej

wizyty, ale nie odezwał się. Już osišgnšł swój cel, siejšc ziarno podejrzenia,

że Justin widuje się z tš młodš godnš szacunku wdowš. - Zajrzyj do Gladys, kiedy

mnie nie będzie - powiedziała do Marty i poszła w kierunku schodów.

W swoim pokoju na górze rzuciła listy na łóżko. Nie zadała sobie trudu, żeby

wejœć za ręcznie malowany parawan, kiedy rozpinała purpurowš suknię. W cišgu

kilku minut przebrała się w przyzwoitš dziennš suknię z niebiesko-złocistego

jedwabiu, zapiętš wysoko pod szyjš, i zarzuciła bolerko.

01iver czekał już przy powoziku, kiedy Glory wyszła przed „Palšce". Jak zwykle,

przestrzegajšc dobrych manier, ukłonił się i wycišgnšł rękę, żeby jej pomóc

wejœć. Górna częœć jego dłoni pokryta była szramami przypominajšcymi o latach,

kiedy walczył na gołe pięœci.

- Czy pani chce, żebym paniš zawiózł, panno St. Clair?

- Nie, dziękuję ci, 01iver. - Wzięła lejce i uderzyła nimi kasztanka po zadzie.

Ulica zapchana była ludŸmi, końmi, psami i wszelkiego rodzaju pojazdami.

Wszystko to poruszało się w œlimaczym tempie, ale jazda powozem chroniła

Alaska

557

przynajmniej przed popychaniem, poszturchiwaniem, a nawet zadeptaniem przez tłum.

Nad piaszczystš jezdniš wznosiła się chmura gęstego pyłu.

Nowe domy wyrastały tu jak grzyby po deszczu. Większoœć budynków sprowadzano w

elementach z San Francisco czy też Seattle, a na miejscu tylko je składano.

Powstawały w ten sposób teatry, banki, redakcje gazet, restauracje oraz przeszło

sto barów na długiej, głównej ulicy. Nome, o którym mówiono, że jednš nogš stoi

na piaskach plaży, a drugš w tundrze, rozcišgało się na długoœć pięciu mil.

Czasami Glory zastanawiała się, czy przywyknie kiedykolwiek do smrodu tego

miasta, gdzie tak wielu ludzi zgromadziło się na tak małej przestrzeni. Z

nadejœciem nowych przybyszów pogłębiły się problemy sanitarne. Wzdłuż morza

pobudowano publiczne toalety na palach, żeby przypływ czyœcił je mniej więcej co

dwadzieœcia cztery godziny, ale i tak nie wystarczało ich dla stale

powiększajšcej się liczby mieszkańców.

Zbliżajšc się do gabinetu doktora Vargasa, Glory zaczęła rozglšdać się za

sklepem z plackami. Wreszcie zobaczyła ręcznie pisany szyld przymocowany do

namiotu: PLACKI DOMOWE. Widzšc mężczyzn, tłoczšcych się dokoła namiotu,

zorientowała się, że jest we właœciwym miejscu. Zatrzymała powozik przy ulicy i

wysiadła.

Boki namiotu, oprócz tylnej œciany, były podniesione. Nieheblowane deski, oparte

na skrzynkach, tworzyły lady. Wszystkie miejsca były zajęte, a reszta klientów

czekała w kolejce, zasłaniajšc osobę stojšcš za ladš.

Glory podniosła krótki tren sukni, żeby nie cišgnšć go po piasku, i zbliżyła się

do namiotu, czujšc zapach œwieżo upieczonego ciasta. Jakiœ mężczyzna obejrzał

się i znieruchomiał. Był to Justin. Jego zdziwienie było rzeczš naturalnš, ale

Glory zauważyła również, że jest bardzo speszony i rzuca niespokojne spojrzenia

na osobę za ladš. Za chwilę miał już szeroki uœmiech na twarzy.

- Glory, co tu robisz? - Mówił cicho i nie podchodził do niej blisko.

- Myœlę, że to samo co ty. Słyszałam, że tu sš najlepsze placki w mieœcie.

- To prawda. - Włożył ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić.

- Co polecasz? - Szła obok niego w kierunku namiotu. - Słyszałam, że placek

jabłkowy jest bardzo dobry.

- Tak. Ja osobiœcie lubię ten z rodzynkami. - Szedł za niš, ale robił wszystko,

żeby nikt nie pomyœlał, że sš razem.

Stary poszukiwacz złota zwolnił miejsce przy ladzie. Glory szybko tam

558

Janet Dailey

podeszła. Z drugiej strony lady stał piegowaty dziewięcioletni chłopiec,

trzymajšc dwiema rękami duży dzbanek do kawy.

- Kawa dla pani?

- Nie, dziękuję.

Z tyłu namiotu drugi chłopiec, mniej więcej o rok młodszy, zmywał naczynia.

Dopiero potem zobaczyła kobietę, która krajała placek na porcje. Jej bršzowe

włosy były œcišgnięte w węzeł odsłaniajšc uszy, a fala loczków spadała na czoło.

Miała na sobie prostš, wykrochmalonš białš bluzkę i czarny krawat oraz skromnš

ciemnš spódnicę z białym fartuchem na wierzchu. Była drobna; typowa „mała

kobietka", myœlała gniewnie Glory. Strażniczka ogniska domowego i matka w jednej

osobie.

Glory miała zamiar znienawidzić Sarę Porter od pierwszego wejrzenia i tak też

się stało. Drażniła jš również cierpliwoœć czekajšcych górników i brak zwykłych

przekleństw. Chociaż można by to przypisać obecnoœci dwóch nieletnich chłopców,

Glory podejrzewała, że wynika to z szacunku dla młodej wdowy.

Widzšc Glory stojšcš przy ladzie, kobieta natychmiast przywołała chłopca z tyłu

namiotu.

- Timothy, czy nie podałbyœ tego placka panu Sorenson? - Chłopiec chętnie

odszedł od zmywania, a kobieta podeszła do niej.

- Czym mogę pani służyć?

Glory musiała przyznać, że ta kobieta była atrakcyjna w swojej prostocie,

chociaż oczy miała osadzone zbyt blisko.

- Chciałabym kupić placek. Słyszałam, że zarówno placek z jabłkami, jak i

placek z rodzynkami sš doskonałe.

- Na pewno rozmawiała pani z panem Sinclairem. - Uœmiechnęła się do Justina,

który stał dyskretnie z boku. - On najbardziej lubi ten z rodzynkami.

- Właœnie mi go polecał - przyznała Glory. - Wezmę więc oba.

- Oczywiœcie. - Odwróciła się od lady. - Andrew przynieœ pani kawy. Napije się

pani, prawda?

- Nie, dziękuję. Pani syn już mi proponował. To jest pani syn?

- Tak. Wyszłam za mšż bardzo młodo.

- Jako dziecko - mruknęła Glory. Młodo, akurat, pomyœlała. Ma co najmniej

dwadzieœcia osiem lat.

- Straciłam męża w tragicznych okolicznoœciach zeszłej zimy. Pochodzimy z

Oregonu. Na pewno pani rozumie, jak trudno jest kobiecie wychowywać dwóch synów

nie majšc mężczyzny do pomocy. Sprzedałam wszystko, żeby

—

Alaska

559

opłacić przejazd tutaj, miałam nadzieję... - Uœmiechnęła się przepraszajšco.

- Przepraszam. Nie przyszła pani po to, żeby wysłuchiwać mojej smutnej

opowieœci. Ucieszyłam się, jak zobaczyłam tu kobietę. Jest nas tak mało w tym

mieœcie. Mam na myœli porzšdne kobiety.

- Tak. - Glory nie wierzyła, że jej rozmówczyni nie zorientowała się, z kim ma

do czynienia. Wiedziała przecież dokładnie, jak niewiele jest kobiet w Nome. -

Wydaje się jednak, że pani sobie dobrze radzi.

- Tak. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie utrzymać dzieci, robišc coœ

tak zwykłego jak placki. Niektórzy z tych nieszczęsnych mężczyzn mówiš, że od

lat nie jedli domowego posiłku. To było zrzšdzenie boże, że spotkałam pana

Sinclaira. I znowu się rozgadałam. Zaraz przyniosę placki.

- Młoda wdowa odeszła, a Glory zaczęła się zastanawiać, co Justin ma z tym

wszystkim wspólnego. Zażenowany, stał obok niej.

- Czy idziesz do miasta, Justin? - spytała wiedzšc, że jeœli nawet się tam

wybierał, to wyjštkowo opieszale, ponieważ Matty widziała go tutaj już prawie

trzy godziny temu.

- Nie. Ja... hm... muszę wrócić do kopania. Przyszedłem tylko po placek.

Chciałem zrobić przyjemnoœć swoim wspólnikom.

- W takim razie odwiozę cię.

- Wspaniale. - W jego głosie nie było jednak entuzjazmu. Młoda wdowa wróciła z

plackami.

- Proszę bardzo. Jeszcze ciepłe.

- Ile płacę? - Glory odpinała ozdobny, złoty zamek portfela. Kobieta wymieniła

cenę i dodała:

- Za pierwszym razem muszę wzišć również pienišdze za blachy. Kiedy pani je

odniesie, zapłaci pani tylko za placek.

- Oczywiœcie. - Glory zauważyła, że nawet przy panujšcej w Nome inflacji cena

blachy do ciasta była o wiele wyższa, niż być powinna. Ta kobieta nie tylko

zarabiała na plackach, ale również na foremkach. Pomyœlała, że to bardzo sprytne

posunięcie i wręczyła jej pienišdze.

Obserwowała, jak Sara Porter uważnie liczy pienišdze, które miała jej wydać.

Kiedy przełożyła je do drugiej ręki, żeby położyć na wycišgniętej dłoni klientki,

w Glory natychmiast obudziło się podejrzenie. Ponieważ sama prowadziła lokal,

œwiadoma była wszystkich sztuczek stosowanych przy wydawaniu reszty, z których

najłatwiejszš była zmiana ršk i pozostawienie monety w jednej dłoni.

- Jest mi pani jeszcze winna dwadzieœcia pięć centów - powiedziała.

560 Janet Dailey

- Naprawdę? - Niewinnie zdziwiony ton głosu był bardzo przekonujšcy.

Przeliczyła pienišdze. - Nie mam głowy do tych rzeczy. - Idšc do kasy, spojrzała

na ziemię. Schyliła się, udajšc, że podnosi monetę, ale Glory była pewna, że

miała jš cały czas w ręce. - Już mam. Przepraszam.

- Nic nie szkodzi. - Glory była przekonana, iż to wszystko jest grš- biedna,

nieporadna kobieta z dwojgiem dzieci, nie majšca głowy do interesów. Mogło to

wyglšdać przekonujšco dla każdego - z wyjštkiem innej kobiety.

- Ja też już wezmę swój placek, pani Porter - powiedział Justin. - Czas, żebym

wrócił do pracy.

- W tej chwili. - Ale obróciła się tylko po to, żeby zawołać swoich synów.

- Timothy, Andrew, pan Sinclair wychodzi. Czy nie chcecie mu coœ powiedzieć?

Obaj odpowiedzieli chórem:

- Dziękujemy za słodycze, panie Sinclair.

- Na zdrowie - odpowiedział i zwrócił się do Glory. - To sš naprawdę dobrze

wychowane dzieci. Zaczekaj chwilę, to pomogę ci zanieœć placki do powozu.

- Dobrze - mruknęła, widzšc, że szuka pretekstu usprawiedliwiajšcego ich

wspólne wyjœcie.

Sara Porter przyniosła placek. Justin zapłacił i nie chciał wzišć reszty. W

Glory wszystko się gotowało, kiedy odprowadzał jš do powozu. Wsiadła nie mówišc

ani słowa. Natychmiast uderzyła konia lejcami.

W czasie drogi też nie odzywali się do siebie.

Co się działo na plaży, trudno sobie nawet wyobrazić. MężczyŸni, maszyny,

plštanina wykopów i rowów, góry piasku. Wszystkie narzędzia, jakie mogły być

przydatne, były tutaj używane - pompy, wiatraki, maszyny parowe oraz gigantyczne

pogłębiarki, przypominajšce jakieœ przedpotopowe metalowe monstra, obok

prymitywnych sit i patelni. Urzšdzenia te pomalowane były jaskrawo na wszystkie

kolory.

- Przekonasz się, kiedy spróbujesz jej placków. - Justin odezwał się wreszcie

przekrzykujšc hałas maszyn. Sš naprawdę dobre. Ona jest wspaniałš kucharkš.

Mówiłem jej, że powinna otworzyć restaurację albo pensjonat.

- Naprawdę? - mruknęła Glory.

Było oczywiste, że Justin próbował innych wyrobów wdowy, nie tylko placków. Nie

odzywała się, kiedy wychwalał jej kuchnię, jakby chciał przekonać Glory, że

tylko dlatego interesuje się Sarš Porter.

- Jest to naprawdę godne podziwu, że wybrała się w tak dalekš podróż, do

Alaska

561

obcego miejsca, żeby zbudować nowe życie dla siebie i swoich dzieci

- stwierdził Justin.

- Jest wspaniałš kobietš. Co do tego nie ma żadnych wštpliwoœci

- powiedziała sucho. -1 jest ci bardzo wdzięczna za twojš pomoc.

- Ja naprawdę nic wielkiego nie zrobiłem, tylko pożyczyłem jej pienišdze, żeby

mogła kupić to, co było potrzebne do uruchomienia biznesu.

- Jakie to szlachetne z twojej strony, Justin. - Niezwykle szlachetne,

pomyœlała Glory. Sfinansował biznes, kupował słodycze dla synów i płacił za

swoje placki, a ona w tym czasie nie dostała od niego nawet drobiazgu. Wyglšdało

na to, że jeœli chodzi o Justina, to Deacon od poczštku miał rację.

- Miałam zamiar spytać, jak ci idzie na plaży, ale widzę, że bardzo dobrze,

jeœli stać cię na pożyczanie pieniędzy pani Porter. Chyba mój udział w twojej

działce doszedł teraz do sporej sumy w złocie. - Nie widziała jeszcze ani uncji

złota w zamian za pienišdze, które włożyła w jego interes zeszłego lata.

- Właœciwie to nie mamy teraz dobrych zysków. Próbowaliœmy w kilku nowych

miejscach, ale chyba te piaski sš już wyeksploatowane. Prawie cała plaża jest

przekopana. Tyle tu ludzi i tych zwariowanych maszyn, że nie ma już ani cala

wolnego.

Narzekania tego typu Glory słyszała od wielu poszukiwaczy, którzy pracowali tu,

jak Justin, od roku. W tym wypadku jednak była to próba przekonania, że jej

udział nie będzie duży.

Brał chętnie wszystko, co mu dawała, i nie uważał, że jest coœ jej winien w

zamian - chociażby trochę lojalnoœci.

Deacon ostrzegał jš, ale nie chciała go słuchać. Myœlała... Właœciwie co myœlała?

Że Justin jš kocha? Że ona go kocha? Już nic nie wiedziała. Czuła się jak

idiotka. To była powtórka ze Skagway i Justin chciał znowu od niej uciec.

Justin mówił coœ jeszcze, ale Glory nie słuchała. Powstrzymywała się, żeby mu

nie wygarnšć, że ta jego biedna, nieporadna wdowa, Sara Porter, nie jest takš

białš lilijkš, jak mu się wydaje. Ledwie zdołała wykrztusić z siebie słowa

pożegnania i zostawiła go na plaży.

Po powrocie do „Palšce" Glory powiedziała barmanowi Paddy, że Justin Sinclair,

jeœli się tu jeszcze pokaże, ma płacić za swoje jedzenie i drinki, nakazała mu

też poinformować cały personel o tej zmianie. Deacon słyszał tę rozmowę, ale

Glory nie mogła się zdobyć na to, żeby otwarcie przyznać, że to on od poczštku

miał rację. Przeszła koło niego bez słowa, kierujšc się do swojego pokoju,

zapomniawszy nawet zajrzeć do Gladys.

562 Janet Dailey

Korespondencja leżała rozrzucona na łóżku. Przez chwilę patrzyła na kopertę z

listem ojca - Gabe'a Blackwooda - mężczyzny, który wykorzystywał jej matkę,

zabrał jej pienišdze i opuœcił jš, tak samo jak to teraz planował Justin.

Najwyższy czas, żeby dać nauczkę takim draniom, niech cierpiš tak, jak cierpiała

jej matka - i jak ona teraz cierpi. Glory nie podejrzewała siebie nigdy o

mœciwoœć. Ale teraz przysięgła odpłacić im za wszystko.

Wyjęła list z koperty. Przebiegła go szybko oczami i zaczęła powoli czytać

powtórnie.

Moja najdroższa Glory!

Kiedy otrzymasz ten list, będę już prawdopodobnie w drodze do Nome. Zamówiłem

sobie miejsce na parowcu Senator, który powinien przybyć do Nome w polowie lipca.

Pewnie wiesz, że Kongres wreszcie wyraził zgodę na tworzenie zarzšdów miejskich

tam, gdzie jest przynajmniej trzystu mieszkańców. Mój powrót opóŸnił się z

powodu bardzo gwałtownych dyskusji przy przyjmowaniu tej poprawki do ustawy. Ale

z przyjemnoœciš donoszę, że moja działalnoœć w kuluarach Kongresu odniosła

skutek, chociaż dokument nie zawiera wszystkiego, co chcieliœmy osišgnšć.

Mam ci wiele do powiedzenia, ale w tej chwili nie starcza mi na to ani czasu,

ani papieru. Chcę tylko dodać, że podróż odbędę w towarzystwie nowo mianowanego

sędziego federalnego Arthura H. Noyesa, prokuratora okręgowego Josepha K. Wooda

oraz wpływowego człowieka z Północnej Dakoty, Alexandra Mackenziego. To bardzo

dynamiczny mężczyzna, prezes Alaska Gold Mining Company.

Oczekuję z niecierpliwoœciš chwili, kiedy znajdę się w twoim uroczym

towarzystwie. Tyle ekscytujšcych wydarzeń mnie teraz czeka. Wkrótce sam będę się

mógł podzielić z tobš tymi wszystkimi cudownymi wiadomoœciami. Do zobaczenia

więc, pozostaję szczerze oddany,

G. Blackwood

Chociaż nie otrzymał nominacji sędziowskiej, której tak pragnšł, był jak

najlepszej myœli oczekujšc wielkich sukcesów. To właœnie było po myœli Glory.

?

Plaża wyglšdała jak dom wariatów. Tysišce ton różnych towarów i sprzętu

zajmowały każdy wolny kawałek na długoœci dwóch mil, stały nawet na obmywanym

przez fale piasku, tuż przy granicy morza. Te ładunki pochodziły ze statków

stojšcych na redzie kilka mil od brzegu. Znajdowały się tam wszelkiego rodzaju

maszyny, poczšwszy od pras drukarskich, a skończywczy na gigantycznych

pogłębiarkach, których producenci zapewniali, że wydobędš złoto nawet z dna

morskiego. Pianina, urzšdzenia dla barów, piece, maszyny do szycia i powozy

przemieszane były z ogromnš iloœciš drewna przeznaczonego na budulec, tonami

węgla i ziarna, skrzyniami puszek zjedzeniem. Oprócz tego były tam bagaże

pasażerów - kufry i worki z grubego płótna.

Kiedy właœcicielowi udało się odnaleŸć swoje rzeczy, pozostawał problem, jak je

przewieŸć. Przeważnie służyły do tego platformy konne. Do cišgnięcia lżejszych

ładunków używano zaprzęgów psich, od szeœciu do dwunastu psów w jednym. Cięższe

przedmioty docierały na brzeg specjalnymi barkami napędzanymi parš lub benzynš.

Panował tam ogłuszajšcy hałas. Okrzyki: wio! wista! hetta! uwaga! prrr! naprzód!

przeplatały się z trzaskaniem batów i klštwami woŸniców. Stale wybuchały walki

między psami, które warczały i szczekały. Słychać było również łoskot fal

uderzajšcych o brzeg. Czasami przepływajšca barka zagłuszała wszystko huczšcym

sapaniem silnika. Dochodziło również buczenie statków na redzie, które

odpowiadały na sygnał każdej jednostki zbliżajšcej się do Nome.

Prawdziwa armada zakotwiczona przed Nome stale się powiększała. Tego ranka

syreny oznajmiły przybycie parowca Senator. Kiedy Glory dowiedziała

564

Janet Dailey

się, że statek jest już w porcie, przyjechała powozem na plażę, aby powitać

pasażerów, wiedzšc, że Gabe Blackwood będzie między nimi.

Chronišc się przed palšcym słońcem, siedziała pod daszkiem powozu i spoglšdała

na wolno zbliżajšcš się barkę. Jak zwykle pełna była ludzi. W tym tłumie nie

można było nikogo rozpoznać. Wreszcie szalupa zatrzymała się kilka jardów przed

liniš piasku. Niektórzy pasażerowie mieli gumowe buty, ale reszta musiała brnšć

do brzegu w trzewikach, chyba że ktoœ zgodził się wzišć współtowarzysza na plecy.

Glory zobaczyła Gabe'a Blackwooda w momencie, kiedy wskakiwał do wody.

- 01iver - wychylajšc się z powozu zawołała krzepkiego eks-boksera, który stał

przy koniu. - Pan Blackwood schodzi teraz na brzeg. Proszę, powiedz mu, że tutaj

jestem.

- Tak ma'am - skłonił się jej i zaczšł przeciskać przez tłum, który już dotarł

do plaży.

Ze swojego wysokiego siedzenia patrzyła, jak 01iver podchodzi do Gabe'a i

mężczyzny, który z nim przybył. Był on wysoki - o kilka cali wyższy niż Gabe - i

nawet z tej odległoœci sprawiał imponujšce wrażenie. Zastanawiała się, który to

z trzech wymienionych w liœcie Gabe'a. Może sędzia. Gabe spojrzał w jej kierunku

i pomachał rękš. Glory odwzajemniła powitanie.

Torujšc drogę 01iver prowadził Gabe'a i jego towarzysza do powozu. Kiedy się

zbliżyli, zauważyła, jak bardzo Gabe się zmienił. Był nie do poznania. Jego

włosy i broda zupełnie osiwiały. Zamiast swojego marnego, Ÿle dopasowanego

ubrania, nosił teraz jednorzędowy, wełniany garnitur w szaro-niebieskie paseczki.

Kapelusz-fedora w perłowoszarym kolorze był zrobiony z dobrego filcu i ozdobiony

dwucalowš jedwabnš wstšżkš. Ale te zmiany nie dotyczyły tylko jego zewnętrznego

wyglšdu. Widoczna pewnoœć siebie nie pochodziła tym razem z nadużycia alkoholu.

- Moja droga, co za urocza niespodzianka - powiedział wchodzšc na stopień

powozu i œciskajšc jej dłoń w rękawiczce. - Nie spodziewałem się, że będziesz tu

na mnie czekać.

- Po tak długiej nieobecnoœci miałeœ prawo oczekiwać, że tu będę, witajšc cię w

Nome.

- Mężczyzna w moim wieku nie oœmiela się przewidywać takich rzeczy - powiedział

i przypomniawszy sobie o towarzyszu ze statku obrócił się w jego stronę. -

Pozwól, że ci przedstawię pana Alexandra Mackenzie,

Alaska

565

prezesa Alaska Gold Mining Company, który ma zamiar założyć swoje biuro w Nome.

Pan Mackenzie - panna Glory St. Clair. Jest współwłaœcicielkš „Palšce", jednego

z najelegantszych lokali w Nome.

Przy bezpoœrednim spotkaniu potwierdziło się pierwsze wrażenie, jakie ten

mężczyzna zrobił na Glory. Alexander Mackenzie miał ponad szeœć stóp wzrostu,

szerokie ramiona i potężnš budowę ciała - emanowała z niego siła. Jego ciemne

oczy były chłodne, ale inaczej niż oczy Deacona, które nie odbijały żadnych

uczuć. Był gładko ogolony, tylko gęste wšsy zasłaniały mu usta. Głowę trzymał

wysoko, z wysuniętš do przodu brodš, jakby w zaczepno--obronnym geœcie. Glory

była przekonana, że ten mężczyzna jest nie tylko agresywnie ambitny, ale również

potrafi być bezlitosny.

- Witam w Nome, panie Mackenzie.

- Dziękuję - dotknšł kapelusza. - Miło mi paniš poznać, panno St. Clair.

- Mam nadzieję, że znajdzie pan jakieœ miejsce na swoje biuro, panie Mackenzie

- powiedziała. - Wynajšć lokal można tylko za bardzo wysokš cenę. Maleńkie

pomieszczenie kosztuje szeœćdziesišt dolarów miesięcznie plus ogrzewanies

œwiatło i opłata dla dozorcy. Będzie pan miał szczęœcie, jeœli będzie tynk na

œcianach. Nome jest teraz bardzo zatłoczone.

- Dziękuję za radę, panno St. Clair, ale jestem przekonany, że znajdę coœ

odpowiedniego. - Jego pewnoœć siebie była porażajšca.

- Z pokładu statku wydawało mi się, że cała plaża pokryta jest œniegiem -

powiedział Gabe. - Kiedy zbliżyliœmy się trochę, zobaczyłem, że to namioty.

Słyszeliœmy, że œcišgnęły tu tysišce ludzi, ale dopiero teraz zdałem sobie z

tego w pełni sprawę.

- Plaża to nic w porównaniu z tłokiem w centrum miasta. - Glory spojrzała teraz

na Mackenziego. - Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam pana z

panem Blackwoodem, pomyœlałam że pan jest nowym sędziš. Miał przybyć tu na

statku Senator.

- Sędzia Noyes niezbyt dobrze się czuje po długiej podróży morskiej. Postanowił

pozostać dzień lub dwa w swojej prywatnej kabinie na statku.

- Cieszę się, że przyjechał. Wiem, ile spraw pan Blackwood ma do przedstawienia

sędziemu, aby spory o własnoœć działek górniczych mogły być wreszcie zakończone.

- Tak. Pan Blackwood i ja rozmawialiœmy o kilku sprawach dotyczšcych jego

klientów - stwierdził Mackenzie.

Dopiero póŸniej Glory dowiedziała się, że to było coœ więcej niż rozmowa.

566 Janet Dailey

Gabe powiedział jej, że zgodził się oddać Mackenziemu swoje pięćdziesišt procent

zarobku od spornych działek w zamian za akcje w Alaska Gold Mining Company,

której kapitał sięgał piętnastu milionów dolarów. Zdradził jej również, że

jeszcze jedna prawnicza firma w Nome zawarła taki sam układ, a Mackenzie „ma w

garœci" sędziego Noyesa i nowego sędziego federalnego. Glory nie wierzyła, że

ktokolwiek - nawet Alexander Mackenzie - może mieć wpływ na sędziów federalnych,

ale nie podzieliła się swoimi wštpliwoœciami z Gabe'em.

Już po dwóch dniach przekonała się o swojej pomyłce. Wspomniana firma

przedstawiła nowemu sędziemu sprawę swojego klienta, występujšcego o anulowanie

kilku tytułów własnoœci, nielegalnie - jak twierdził zainteresowany -

zgłoszonych przez Skandynawów. Sędzia Noyes nie tylko wydał wyrok niekorzystny

dla właœciciela bogatej działki Discovery, Jafeta Lin-deberga, i kilku innych

posiadaczy tytułów własnoœci, ale również uczynił Alaska Gold Mining Company

nadzorcš tych działek z ramienia sšdu do czasu rozprawy sšdowej. Nakazał również

skonfiskowanie całej osobistej własnoœci poprzednich posiadaczy, łšcznie ze

znalezionym złotem, a Mackenzie miał dać zabezpieczenie w wysokoœci pięciu

tysięcy dolarów od każdej kopalni. Wszystko to udało się załatwić w niesłychanie

krótkim czasie - bez protestu ze strony pierwotnych właœcicieli czy ich doradców

prawnych. Chyba nawet nikt ich nie poinformował, że nowy sędzia miał rozpatrywać

tę sprawę.

Po wydaniu nakazu i wyznaczeniu nadzorcy sędzia Noyes odroczył sprawę. Ludzie

Mackenziego czekali na zewnštrz. Natychmiast opuœcili Nome i zajęli większoœć

terenów nad bogatym w złoto strumieniem Anvil.

Nome aż wrzało od tych nowin. Mackenzie nie tylko wypędził górników i zajšł całe

wyposażenie, łšcznie ze złotym piaskiem i samorodkami, ale również miał zamiar

wydobywać złoto w tych spornych miejscach. Niektórzy twierdzili, że nawet nie

dał wymaganego zabezpieczenia finansowego. I tak uważano, że suma pięciu tysięcy

dolarów zakrawa na farsę. Górnicy wydobywali z działki Discovery złoto wartoœci

piętnastu tysięcy dolarów dziennie.

Tego wieczoru w „Palšce" o niczym innym nie mówiono. Chociaż wiele osób sšdziło,

że nie powinno się wydawać koncesji tak zwanym cudzoziemcom, większoœć uważała,

że sędzia dał Mackenziemu licencję na kradzież. Wštpiono, czy jeszcze tam będzie

jakieœ złoto do wydobycia, kiedy dojdzie

Alaska 567

do ostatecznego ustalenia prawa własnoœci. Gdziekolwiek Glory podeszła

- mówiono o tym samym.

Zatrzymała się, aby popatrzeć na ostrš grę w pokera. Na stole stało duże

naczynie z żetonami.

- Słyszałem, że prawników Jafeta w ogóle nie dopuszczono do głosu

- powiedział jeden z grajšcych. - Kiedy dowiedzieli się, że stracił prawo

użytkowania swoich działek, chcieli zobaczyć się z sędziš, ale był nieosišgalny.

- Rzucił na stół żetony i dodał beznamiętnym głosem: - Przebijam.

- Tak. A wiesz dlaczego sędzia był nieosišgalny? - Następny gracz wykonał swój

ruch i odpowiedział na własne pytanie: - Sędzia w porę wyjechał do St. Michael.

Założę się, że nie wróci wczeœniej, jak za dwa tygodnie.

Jakieœ podniesione głosy dało się słyszeć od strony drzwi. Glory popatrzyła w

tamtym kierunku. Uœmiechnęła się lekko widzšc Justina, któremu wejœcie blokował

mężczyzna w czarnym garniturze, pobierajšcy opłatę za wstęp. Zanim doszła do

drzwi, zobaczyła, że 01iver jš wyprzedził.

- 01iver - Justin popatrzył na niego z ulgš. - Czy mógłbyœ powiedzieć temu

człowiekowi, kim jestem? Starałem mu się wytłumaczyć, że jestem jednym z

przyjaciół Glory, ale on mnie nie słucha. Powtarza tylko, że mam mu zapłacić.

- Przykro mi, panie Sinclair... - zaczšł 01iver.

- W porzšdku, 01iver - powiedziała Glory. - Ja się tym zajmę.

- Tak, panno Glory. - 01iver odsunšł się, ale nie odchodził.

- Cieszę się, że przyszłaœ - usiłował uœmiechnšć się do niej Justin. - Już

myœlałem, że będę musiał stoczyć walkę, żeby wejœć i zobaczyć się z tobš. Ten

facet nie wierzył, że jestem twoim przyjacielem.

- To nie wina Hawkinsa - odpowiedziała spokojnie. - On pracuje u nas od trzech

tygodni. A w tym czasie ani razu się tu nie pokazałeœ.

- Wiem. - Domyœlał się, że jego uœmiech już nie robi wrażenia. - Przykro mi, że

to było tak długo, ale jakoœ ostatnio byłem zajęty. Czas mi szybko leciał. -

Zrobił krok do przodu, ale nowy pracownik znowu zablokował mu drogę. Zdziwiony i

zdenerwowany Justin zwrócił się do niej: - Może powiesz temu facetowi, żeby mnie

przepuœcił?

- Czy już mu zapłaciłeœ? - uœmiechnęła się Glory.

- Oczywiœcie, że nie - zmarszczył brwi.

- Przykro mi Justin. To sš nasze nowe zarzšdzenia.

568

Janet Dailey

- Od kiedy?

- Od kiedy zdecydowałam, że tak powinno być. - Nie podnosiła głosu, ten

incydent sprawiał jej przyjemnoœć. - Płacisz za swoje placki z rodzynkami.

Dlaczego nie miałbyœ płacić, żeby wejœć tutaj?

- Więc to tak? - Spojrzał na niš ze złoœciš. - Nigdy ci niczego nie obiecywałem.

- Ja też nigdy tobie niczego nie obiecywałam, Justin. - Z przyjemnoœciš

przedłużała tę scenę. - Jako stary przyjaciel, będziesz zawsze mile widziany w

„Palšce". Ale od dzisiaj będziesz musiał płacić. Nie licz też na żadne bezpłatne

przejażdżki - jeœli wiesz, o co mi chodzi.

Przez długi czas Justin nie poruszał się. Potem nagle odwrócił się i rzucił do

drzwi, które zatrzasnšł za sobš. Glory przez chwilę patrzyła za nim. Deacon

obserwował jš z daleka. Zauważyła, że uœmiecha się z aprobatš. Również się

uœmiechnęła.

Nad ranem, kiedy większoœć goœci już wyszła, Deacon przyszedł do jej pokoju.

Glory przekonała się, że to, co ich przedtem łšczyło, trwało nadal. Co

ważniejsze, czuła się przy nim swobodnie. Nigdy nie musiała niczego tłumaczyć.

Deacon rozumiał, jaka jest różnica między biznesem a przyjemnoœciš.

bierpniowe deszcze zamieniły piaszczyste ulice Nome w trzęsawisko, co pogłębiło

depresję mieszkańców. Zasoby złota na plaży stale malały, bez względu na to

jakich wymyœlnych czy też kosztownych metod próbowano. „Złote piaski Nome"

przestały być złote.

Z bezdrzewnych gór nadal wydobywano ziarna i bryłki złota, lecz większoœć

terenów kontrolował Mackenzie. Wszyscy byli przekonani, że złoto idzie do jego

kieszeni, a nie w depozyt dla prawowitych właœcicieli. Sędzia Noyes wrócił z St.

Michael, ale nie uwzględnił protestu pokrzywdzonych. W zwišzku z tym pełnomocnik

właœcicieli pojechał pod koniec miesišca do San Francisco, żeby bezpoœrednio

złożyć apelację w tamtejszym sšdzie.

W końcu lata wydobycie złota w górach całkowicie ustało. Każdy, kto pod

powierzchniš ziemi odkrył złotodajnš warstwę, natychmiast przykrywał jš z

powrotem w obawie, że zaraz jego prawo własnoœci zostanie zakwestionowane i

znajdzie się - przy zastosowaniu odpowiednich kruczków prawnych - w rękach

Mackenziego.

Alaska

569

Nome żyło w napięciu. Wzrastała przestępczoœć. Ciemnoœć, którš przyniósł koniec

sierpnia, ułatwiała rabunki, włamywanie się do domów i napady. Na poczštku

wrzeœnia Wyatt Earp został powtórnie zaaresztowany pod zarzutem napadu na

policjanta. Ławnicy zawyrokowali, że głównym powodem nieprzestrzegania prawa

jest obecnoœć kobiet w salonach gry i w barach. Wydano więc zakaz przebywania

tam kobiet, z wyjštkiem œpiewaczek. Tego wieczoru w „Palšce", pianista

akompaniował dziewczynom Glory, które odœpiewały cały repertuar pieœni,

poczšwczy od „Kiedy słońce zaszło" do „Kocham cię", łšcznie z innymi popularnymi

balladami.

W Nome zaistniała groŸba fali przemocy. Gdyby sšdy zawiodły, górnicy wzięliby

sprawy w swoje ręce. Spodziewano się wtedy otwartej wojny pomiędzy górnikami i

bandš Mackenziego.

12 sierpnia w południe Glory siedziała na kanapie w swojej sypialni. Ubrana w

luŸnš suknię, z papierosem w długiej cygarniczce, słuchała, jak Gabe po raz

kolejny rozwodzi się nad ogromnš władzš i wpływami Alexandra Mackenziego. Na

dworze sztorm szalał z coraz większš siłš.

- Mój udział w Alaska Gold Mining Company będzie już przyzwoitš fortunš -

stwierdził Gabe. A kiedy sędzia unieważni poprzednie koncesje i nada prawo

naszej korporacji, będę miał jeszcze więcej.

- Wydajesz się w to nie wštpić.

- Ci cudzoziemcy nie majš praw do występowania o koncesje na ziemi

amerykańskiej. Każdy to wie - odpowiedział cierpliwie, jakby tłumaczył coœ

dziecku.

- Może. - Strzšsnęia popiół do miedzianej popielniczki. - Ale jak ja to

rozumiem, jedynie rzšd ma prawo kwestionować obywatelstwo górnika. Inny górnik

nie ma prawa wykorzystywać kwestii obywatelstwa, aby zajšć cudzš działkę. Jak

możesz być tak pewny, że wyrok zapadnie na korzyœć Alaska Gold Mining Company?

- Ponieważ Mackenzie ma sędziego w kieszeni. Sędzia zrobi to, co on mu każe.

Powiadam ci, Glory, to będzie wielki dzień, kiedy wreszcie zapadnie wyrok. Ten

udział nie tylko zrobi mnie bogatym, ale z poparciem Mackenziego będę mianowany

gubernatorem Alaski. Zobaczysz.

- Czy wcale nie interesujesz się tym, co może wydarzyć się w San Francisco,

Gabe? Prawnicy reprezentujšcy Lindeberga Pioneer Mining Company oraz Wild Goose

Mining Company już tam sš i składajš apelację do sšdu federalnego przeciwko

wyrokowi sędziego Noyesa.

570

Janet Dailey

- Nic z tego nie wyjdzie. Czy kiedykolwiek ktoœ z zewnštrz interesował się tym,

co się dzieje na Alasce? Nigdy. I to się tak nagle nie zmieni. Nie zapominaj -

pochylił się konfidencjonalnie w jej stronę - że Mackenzie ma wpływowych

przyjaciół. Ten człowiek poznał osobiœcie prezydentów Stanów Zjednoczonych -

Clevelanda i McKinleya. Jego pozycja jest nienaruszalna.

- Zachichotał. - Nie bez powodu nazywajš go Aleksandrem Wielkim. Glory musiała

przyznać, że Mackenzie był nie do pokonania. Nie oznaczało

to, że znajdował się poza zasięgiem prawa, on je sam kontrolował. Ale jej nie

obchodził Mackenzie, interesowało jš, jak szybko zdołał skorumpować Gabe'a.

Matka często wspominała o jego młodzieńczych ideałach i marzeniach. Z biegiem

lat został wierny jednemu z nich - zdobyciu fotela gubernatora. Teraz znalazł

człowieka, który mógł urzeczywistnić jego marzenie. Ponieważ starzał się i miał

coraz mniej czasu, pozwalał, aby cel uœwięcał œrodki.

Huragan załomotał oknami. Na tyłach „Palšce" słychać było wœciekły huk fal.

Ledwie mogła dosłyszeć stukanie do drzwi.

- WejdŸ, Matty.

Matty niosła na tacy srebrnš zastawę do kawy.

- Postaw tutaj. - Glory wstała z szezlonga, zgasiła papierosa i wyjęła go z

cygarniczki.

- Sztorm jest coraz gorszy, a fale coraz wyższe - powiedziała Matty.

- Morze jest złe, myœlę, że niedługo wyjdzie na brzeg.

- Mam nadzieję, że się mylisz, Matty. Kiedy pomyœlę o tych wszystkich, którzy

mieszkajš w namiotach na plaży... - potrzšsnęła głowš.

Wiatry sztormowe z południa atakowały półwysep Seward każdej wiosny i jesieni.

Odsłonięte Nome przyjmowało na siebie ich pierwsze uderzenia.

- Kiedy nadchodzš sztormy, moi ludzie opuszczajš wybrzeże i idš w głšb lšdu,

gdzie jest bezpieczniej. - Matty spojrzała na pokryte kroplami deszczu okno i

rozpoœcierajšcš się za nim charakterystycznš szaroœć. - Te znaki sš niedobre.

Może my też powinniœmy stšd iœć.

- Mieliœmy już podobne sztormy - powiedziała Glory. - Może ten będzie gorszy,

ale nie sšdzę, żebyœmy musieli z tego powodu opuszczać miasto.

- Deacon mówi, że do tego dojdzie - stwierdziła Matty wychodzšc. Nalewajšc kawę

ze srebrnego dzbanka Glory zamyœliła się nad ostatniš

uwagš Matty. Deacon nigdy nie ulegał fałszywym alarmom. Podała filiżankę

Gabe'owi, a sama podeszła do okna. Wyglšdajšc przez zalanš wodš szybę

zorientowała się, że budynek aż trzęsie się pod naporem wiatru. Słyszała

Alaska

571

również, jak spadały z hałasem szyldy, dachówki i wszystko, co zdołał zerwać

wiatr. Gabe prychnšł pogardliwie na słowa Matty.

- Niedobre znaki. To jest wszystko głupi, tubylczy przesšd.

Glory widziała wysokie fale uderzajšce bezpoœrednio w fundamenty „Palšce". Nie

zdawała sobie dotšd sprawy, że morze podeszło tak blisko.

- Fale sš już przy tylnych drzwiach.

- No i co z tego? - ofuknšł jš. - Już przedtem sztormy docierały do krańców

miasta. Nie zwracaj uwagi na to głupie gadanie. Żebyœ tylko posłuchała mnie, na

litoœć boskš, i pozbyła się tej... kobiety... raz na zawsze. Tacy ludzie to nic

dobrego.

- Już kiedyœ o tym rozmawialiœmy - odwróciła się od okna.

- Rozumiem, że ona jest taniš siłš roboczš. Ale nie możesz jej ufać. Tacy jak

ona kłamiš i kradnš. To leży w ich naturze. Nie powinnaœ trzymać u siebie

mieszańców. Wierz mi. Wiem, o czym mówię, bo mam doœwiadczenie w postępowaniu z

Indianami. Trzeba ich trzymać krótko. Oni muszš znać swoje miejsce.

Im dłużej słuchała tego wykładu, tym większy ogarniał jš gniew. Dobrze wiedziała,

jak on trzymał krótko jej matkę.

- Jakie jest ich miejsce? - spytała chłodno, ale on nie zauważył zmiany w jej

głosie.

- Na pewno nie pomiędzy przyzwoitymi ludŸmi. Najlepiej, żebyœ się jej pozbyła.

- Wskazujšcy palec wycišgnięty w stronę Glory miał podkreœlić wagę jego słów. -

Cywilizowanie tych ludzi, jak ty się starasz to robić, jest stratš czasu. Oni sš

podobni do jaguara - można ich oswoić, ale nie pozbędš się przez to cętek.

Zawsze pozostanš zdradliwi i oszukańczy. Niech ona wraca do igloo i obżera się

tam tłuszczem. Zadawanie się z takimi jak ona jest dla ciebie niewłaœciwe.

- A jeœlibym ci powiedziała, że ja jestem taka jak ona. - Robiło się jej

niedobrze, kiedy go słuchała. Tym razem przebrał miarę.

Wpatrywał się w niš przez chwilę, potem rozeœmiał się, żeby pokryć zmieszanie.

- O czym ty mówisz?

- A gdybym ci powiedziała, że ja należę do jej ludzi? A może powinnam to ujšć

inaczej. Ona należy do moich ludzi. Jesteœmy spokrewnione. Matty i ja jesteœmy

kuzynkami.

572 Janet Dailey

- Nie wierzę w to.

- To prawda. 0 co chodzi, Gabe? Czy nie wyglšdam na indiańskš księżniczkę?

-Nie.

Kiedy posunęła się już tak daleko, kusiło jš, żeby pójœć jeszcze dalej.

- A może wyglšdam na rosyjskš księżniczkę? Zaskoczony tym pytaniem, nagle stał

się czujny.

- Rosyjskš? Co ci przyszło do głowy?

- Znana jestem pod nazwiskiem Glory St. Clair. Może chciałbyœ wiedzieć, jakie

jest moje prawdziwe nazwisko?

- Jakie?

- Marisza. Marisza Blackwood, córka Nadii Lwownej Blackwood - nazwisko

panieńskie Tarakanowa.

Gabe o mało nie spadł z krzesła.

- To niemożliwe!

- Nadia Lwowna Tarakanowa, pochodzenia aleuckiego, tlinkickiego i rosyjskiego,

wyszła za mšż za amerykańskiego prawnika Gabe'a Blackwooda w Soborze Œwiętego

Michaiła w Sitce na Alasce. Na pewno pamiętasz ten dzień. - Podeszła do niego

bliżej, by nic nie stracić z wyrazu jego twarzy po doznanym szoku. - A może

lepiej pamiętasz dzień, kiedy odjeżdżałeœ - kiedy dziadek Nadii, Wilk Tarakanow,

dostał ataku serca, próbujšc obronić jš przed twoim biciem i nie chcšc pozwolić,

żebyœ zabił dziecko w jej łonie, ten dzień, kiedy ukradłeœ całe srebro z jego

domu i uciekłeœ statkiem pocztowym.

- Skšd... skšd się tego dowiedziałaœ? Kto ci o tym powiedział? - Odsunšł się od

niej, odruchowo potrzšsajšc głowš w geœcie niedowierzania.

- Dużo powiedziała mi siostra mamy, moja ciotka Ewa. Mama też o tobie mówiła, o

tym, jak chciałeœ zostać gubernatorem.

- Nie wiem, kto ci tyle naopowiadał, ale to wszystko kłamstwo - wybuchnšł. -

Nie ma w tym ani słowa prawdy. Nie myœl, że będziesz mnie tym mogła szantażować.

Nie pozwolę na to.

- Szantażować ciebie? Która córka chciałaby szantażować własnego ojca? Ty

jesteœ moim ojcem.

- Nie. To nie może być.

- Ale jest. Nie pamiętasz, jak mówiłeœ, że kogoœ ci przypominam. Może

przypominam ci mojš matkę?

-Nie.

Alaska

573

- Możesz zaprzeczać, ile chcesz, Gabe, ale to fakt. Jestem twojš córkš i mogę

to udowodnić. Moja matka nie żyje, ale żyje ciotka Ewa. Wielu ludzi w Sitce

jeszcze mnie pamięta - biednš małš Mariszę Blackwood. Wyjechałam stamtšd dopiero

trzy lata temu. - Patrzył na niš, jakby zobaczył ducha. Przesunęła palcem po

klapie marynarki. - O co chodzi, papo? Nie wyglšdasz na zadowolonego z naszego

spotkania.

Odepchnšł jej rękę.

- Nie dotykaj mnie! Odsuń się ode mnie, mówię ci!

- Jak uważasz, co zrobi Mackenzie, kiedy powiem mu, że jesteœ moim ojcem? Nie

myœlę, żeby mu przeszkadzała, tak jak tobie, moja domieszka indiańskiej krwi.

Ale żeby córka gubernatora Alaski była jednš z najbardziej znanych kurtyzan na

całym tym terytorium? Wydaje mi się, że dobrze się zastanowi nad twojš nominacjš.

- Przecież mu tego nie powiesz?

- O, nie powiem? - Odsunęła się od niego. - Gazety uwielbiajš skandale.

Wyobrażasz sobie te nagłówki? Wszystkim dobrze znana, zbrukana gołębica

- córkš człowieka, który chce zostać gubernatorem Alaski. - Glory zaczęła się

œmiać. - Nigdy nie zostaniesz gubernatorem, Gabe Blackwood. Chciałam, żebyœ był

o krok od tego stanowiska. Ale nigdy nie będziesz go miał.

- Stanęła przed nim. - Przypilnuję tego. Nikt nie zrobi cię gubernatorem,

sędziš ani nawet œmieciarzem. Niczym -jesteœ niczym i pozostaniesz niczym.

- Oszukiwałaœ mnie. Cały ten czas oszukiwałaœ mnie. - Trzšsł się z wœciekłoœci.

- Tak samo robiła ona. Jesteœ taka sama jak ona. Kłamliwe szumowiny! Ruszył do

niej, ale Glory pozostała na miejscu. Nie zastraszy jej tak jak matki. -

Pozwoliłem jej, żeby zniszczyła mojš szansę, ale tobie się to nie uda. Zbyt

wiele lat na to czekałem. Zbyt wiele lat.

- I będziesz jeszcze czekał na łożu œmierci f- szydziła.

Nie spostrzegła jego ręki, dopóki nie poczuła uderzenia w policzek. Zatoczyła

się do tyłu, nie zdajšc sobie nawet sprawy, że krzyczy. Uderzał jš wielokrotnie,

chociaż zasłaniała się rękami. Wycofywała się, czujšc teraz na własnej skórze,

jak musiała być przerażona i bezbronna jej matka pod takim gradem uderzeń.

Potknęła się o coœ, a po otrzymaniu ponownego ciosu upadła na łóżko. Majšc pod

sobš miękki, puchowy materac starała się nim osłonić, ale złapał jš za suknię.

Kiedy usiłowała się wyrwać, delikatny materiał pękł, a on już był na łóżku, z

rękami na jej gardle.

574 Janet Dailey

Glory wrzeszczała, jak tylko mogła najgłoœniej, ale była mała nadzieja, że jš

ktoœ usłyszy w tumulcie wiatru. Œcisnšł jš za gardło tak, że już nie mogła

krzyczeć. Kopała, darła paznokciami jego twarz, starajšc się dosięgnšć oczu.

Udało się jej o tyle, że trochę osłabł ucisk jego ršk na gardle, ale i tak czuła,

że za chwilę pęknš jej płuca. Wiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma. Gdyby

miała jakšœ broń - cokolwiek - żeby go uderzyć, ale nie miała nic pod rękš.

Czuła, że zapada się powoli w czarnš otchłań. Postanowiła jednak walczyć dalej.

Nagle jego palce zwolniły uœcisk. Po pierwszym łyku powietrza zakrztusiła się.

Dotykajšc szyi zwlokła się z łóżka, chcšc wyjšć pistolet z szufladki nocnego

stolika. Rozejrzała się, ale zamiast Gabe'a zobaczyła przy łóżku Deacona. Gabe

przemykał pod œcianš, trzymajšc się za policzek.

- Nic ci się nie stało, Glory? -spytał Deacon.

W tym momencie zauważyła, że Gabe wycišga rewolwer z kieszeni.

- Uważaj! On ma broń.

Deacon obrócił się szybko. Prawie natychmiast znalazł się w jego dłoni mały

pistolet, wycišgnięty jak z rękawa, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ale zanim

zdšżył wycelować, Glory zobaczyła żółty płomień, wydobywajšcy się z lufy

rewolweru Gabe'a. Nastšpił ogłuszajšcy huk. Deacon złapał się za prawš rękę.

Kula z jego pistoletu trafiła w sufit.

- Nie! - krzyknęła Glory.

Wycišgnęła z szuflady swój wykładany perłowš macicš pistolet i trzymajšc go

dwiema rękami wymierzyła w Gabe'a. Nacisnęła cyngiel zamykajšc oczy przy

odgłosie strzału. Kula uderzyła w œcianę. Kiedy usłyszał trzask iglicy, wypadł z

pokoju.

Deacon klęczał przy łóżku, trzymajšc się za łokieć prawej ręki. Twarz miał

wykrzywionš bólem. Glory podbiegła do niego, zapominajšc o ucieczce Gabe'a i

swoich własnych obrażeniach. Spojrzała na krew przeciekajšcš mu przez palce i

pobiegła do drzwi.

- Matty! - krzyknęła. - ChodŸ tutaj, szybko! - Wróciła do Deacona. Trzęsšcymi

się rękami oderwała kawałek materiału ze swojej sukni. - Trzeba zatamować krew.

- Zawišzała materiał powyżej rany i za pomocš łyżeczki od kawy zacišgnęła mocny

węzeł.

- Twoja twarz - szepnšł Deacon.

Przypomniała sobie o spuchniętej i przeciętej wardze, z której ciekła krew.

- Nic mi nie jest - zapewniła go. Jej obrażenia były niczym w porównaniu z jego

ranš.

Alaska 575

- Szedłem na górę, żeby ci powiedzieć, że sztorm się wzmaga - głos miał

ochrypły. - Czujesz, jak dom się chwieje? Fale w niego uderzajš. Niektórzy

usiłujš zakotwiczyć swoje budynki. Powinniœmy też to zrobić. Trzeba ratować, co

się da, potem wszyscy muszš opuœcić dom. Glory... - słyszała jego ciężki oddech

- ...co tu się działo? Blackwood wyglšdał jak szaleniec.

- Cicho, nie mów nic. - Była przerażona bladoœciš jego twarzy. - PóŸniej ci

powiem. - Usłyszała kroki Matty i za chwilę zobaczyła jš w drzwiach. - Deacon

został postrzelony. Musimy zabrać go do lekarza.

- To poważna rana, prawda? - powiedział Deacon.

Nie mogła się zmusić do odpowiedzi. To nie był œmiertelny postrzał, po którym

mógłby się wykrwawić na œmierć. Ale przy bandażowaniu zauważyła odłamki koœci.

Bała się, że kula roztrzaskała łokieć. Jeœli byłaby to prawda, to będzie miał

niewładnš prawš rękę. A był przecież zawodowym graczem.

Włożyła na siebie długi płaszcz od deszczu i kalosze, a Matty zrobiła Deaconowi

temblak i okryła go pelerynš. Glory podniosła z podłogi pistolet i wsunęła go do

kieszeni.

Kiedy tylko znaleŸli się za drzwiami, uderzył w nich huragan. Wszystko fruwało w

powietrzu. Ulice pokryte były wodš. Wiatr zmiótł namioty z plaży. Przewracały

się również co słabsze drewniane budowle, nie wytrzymujšc naporu fal. Większe,

solidniejsze budynki przesuwały się na fundamentach. Kilku mężczyzn starało się

je zakotwiczyć.

Przechodzšc przez zalanš ulicę Glory zdała sobie sprawę, że nie jest to zwykły

sztorm. Siła wiatru była większa niż kiedykolwiek. Przed wyjœciem poleciła

01iverowi, żeby ewakuował ludzi i zabrał, co się uda ocalić.

Na zewnštrz wszystko, jeœli nie było wystarczajšco przymocowane, latało teraz w

powietrzu albo pływało w wodzie. Kiedy dotarli do drewnianego chodnika po

dragiej stronie ulicy, o mało nie przewróciła ich ogromna beczka. Twarz Deacona

zdradzała ból, którego nawet on nie potrafił ukryć. Glory wiedziała, że gabinet

lekarza jest daleko. Droga ta będzie strasznym wysiłkiem dla rannego.

- Szpital! - krzyknęła nagle. Był o wiele bliżej, tylko dwie przecznice stšd.

Matty skinęła głowš.

Glory była już kompletnie przemoczona, ubranie przykleiło się do ciała, a woda

spływała do butów. Wysilała całš swojš uwagę, żeby utrzymać się na nogach przy

wichurze o prędkoœci siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę i uniknšć uderzenia

kawałkiem spadajšcego dachu czy drewna.

576

Janet Dailey

W niewielkiej odległoœci od szpitala Glory zobaczyła, jak jakiœ mężczyzna

wychodzi z małego biura i idzie w ich kierunku, trzymajšc się œcian budynków.

Œciskał torbę przy piersi i zataczał się pod uderzeniami wiatru. Poznała Gabe'a,

chociaż nie widziała jego twarzy. Poczuła znowu ucisk jego ršk na gardle, ten

sam gniew i strach. Musi zapłacić za to, co zrobił.

Odeszła od Deacona i dała Marty znak, żeby szli dalej. Deacon coœ mówił, ale

wiatr zagłuszył jego słowa. Glory i tak by go nie posłuchała.

Rozpoznawszy jš, Gabe zatrzymał się i rozejrzał w panice dokoła. Przypomniała

sobie o pistolecie w kieszeni i zaczęła macać rękš mokry materiał, nie

spuszczajšc z oczu Gabe'a i nadal posuwajšc się do przodu. Wreszcie wyczuła

chłodny, œliski metal i wyjęła pistolet. Nie miała zamiaru go zabić. Chciała

tylko, żeby zapłacił za wszystko i sama nie wiedziała, co to miało oznaczać.

Coœ uderzyło w pobliskie okno. Glory zakryła twarz przed spadajšcym szkłem,

odsłaniajšc jednoczeœnie trzymany w ręce pistolet. Zaczšł się cofać, potem nagle

rzucił się w kierunku zalanej wodš, błotnistej ulicy. Glory weszła za nim do

wody, starajšc się przecišć mu drogę. Mokra spódnica oblepiała jej nogi. Dla

niego, starego i zszokowanego ostatnimi wypadkami, była to ciężka przeprawa.

Zatrzymał się poœrodku ulicy i upuœcił teczkę. Zaczšł goršczkowo przeszukiwać

kieszenie płaszcza. Nagle kawałek spadajšcej blachy uderzył go w ramię,

wytršcajšc broń z ręki. Zaczšł jej szukać w błotnistej wodzie, ale szybko

zrezygnował i puœcił się pędem, potykajšc się i œlizgajšc w tym grzęzawisku.

Glory uniosła spódnicę i pobiegła w jego œlady.

Budynek po przeciwnej stronie ulicy mógł stanowić osłonę od wiatru. Glory

wdrapała się na œliskie deski chodnika gonišc Gabe'a. Znikał jej z oczu pomiędzy

dwoma budynkami. Przyspieszyła kroku.

Kiedy dotarła do rogu ulicy, Gabe już się stamtšd wycofywał - morze zablokowało

mu drogę ucieczki. Był w pułapce. Stał przed niš potrzšsajšc głowš z rezygnacjš,

jak gdyby czemuœ nadal zaprzeczał.

- Ja nie jestem mojš matkš. - Wiatr porwał jej słowa. Podniosła pistolet patrzšc

na przemoczonego, żałosnego starego mężczyznę. Odwrócił jej uwagę

zwielokrotniony ryk morza. Patrzyła z przerażeniem na olbrzymiš falę, która

zawisła nad Gabe'em. Nie mogła się poruszyć ani krzyknšć. Fala uderzyła najpierw

w budynek, potem runęła na Gabe'a, pochłaniajšc go całkowicie.

Za chwilę fala dotarła do niej. Złapała się kurczowo narożnej œciany. To

Alaska

577

była jej ostatnia szansa ratunku. Jednak siła wody podniosła budynek i popchnęła

go do przodu. Glory zachwiała się. Kiedy odzyskała równowagę, zaczęła brnšć w

stronę ulicy, aby uniknšć następnej fali.

Morze nacierało, było coraz bliżej.

Ktoœ zobaczył jš i pomógł przejœć w bezpieczne miejsce. Obejrzała się. Tam,

gdzie po raz ostatni widziała Gabe'a, była tylko woda i pływajšce po niej

kawałki drewna.

bztorm szalał nadal aż do nocy. Tysišce porwanych namiotów zabrał wiatr. Cały

ekwipunek górniczy z plaży zniszczyło i pochłonęło morze. Cztery statki, łšcznie

z kolosalnš barkš Skookum, rozleciały się na kawałki. Nie zostało nawet połowy z

częœci handlowej Nome. Nie było już ani jednego budynku na Front Street od

strony morza. Nie istniał „Double Eagle" Ryana Colby. Sam właœciciel został

uznany za zaginionego, prawdopodobnie utopił się. Wielu ludzi zginęło, ale wcišż

nie można było ustalić dokładnej ich liczby. Po mieœcie kręcili się tylko

żołnierze i rabusie.

Z „Palšce" pozostało jedynie drewno na rozpałkę. Naoczny œwiadek widział, jak

fale poniosły ten piękny dom i rozbiły go uderzajšc w budynek po przeciwnej

stronie ulicy. Dziewczyny przytomnie uratowały trochę swoich ubrań, a 01iver

kilka wartoœciowych przedmiotów. Wszystko inne przepadło.

Kula Gabe'a nie roztrzaskała łokcia Deacona, czego obawiała się Glory, ale

uszkodziła koœć i główny nerw. Powodowało to niesłychany ból, który tylko

morfina mogła uœmierzyć. Lekarz nie potrafił powiedzieć, jak długo może to

potrwać.

Byli teraz bezdomni, podobnie jak tysišce innych mieszkańców Nome. Tej jesieni

około piętnastu tysięcy ludzi odjechało z Alaski do Stanów, większoœć bez grosza

przy duszy. Glory, Deacon i Matty pozostali. Glory rozpoczęła odbudowę „Palšce",

ale tym razem nie nad brzegiem morza.

15 paŸdziernika dwóch wysokich urzędników federalnych z Kalifornii aresztowało

Alexandra Mackenzie pod zarzutem ciężkiego przestępstwa i zabrało go ostatnim

statkiem do San Francisco, gdzie miał stanšć przed sšdem. Glory żałowała, że

Gabe nie żyje i nie może zobaczyć, jak rozpływa się jego ostatnie marzenie.

?

I ej zimy okazało się, że Glory jest w cišży. Kiedy lekarz potwierdził jej

podejrzenia, od razu wiedziała, co ma robić. Urodzi dziecko i wychowa je sama,

bez względu na komplikacje, jakie on albo ona może wprowadzić w jej życie.

Wzrastała ze œwiadomoœciš nie chcianego dziecka, wiedzšc, że ojciec pozbyłby się

jej, gdyby to od niego zależało. Matka kochała jš, ale to nie kompensowało

poczucia odrzucenia. Teraz nowe życie było w niej i nie miała zamiaru go

niszczyć.

Kiedy Deacon dowiedział się o jej decyzji, nalegał, aby się pobrali. Rana jego

już się zagoiła, chociaż nerw pozostał trwale uszkodzony. Miał pełnš władzę w

dłoni i ramieniu, ale nie miał jeszcze w nich czucia. Nie opuszczał go również

ostry ból. Stawał się coraz bardziej uzależniony od morfiny.

Glory nie miała wštpliwoœci, że Deaconowi zależy na niej. To był jakiœ rodzaj

miłoœci, może nawet silniejszy niż jej romantyczne marzenia. Deacon nie był już

zdolny do zawodowej gry w karty. Z powodu wypadku, za który Glory czuła się

odpowiedzialna, nie mógł wykonywać swoich karcianych sztuczek. Glory zawsze

miała œwiadomoœć, że bardzo wiele mu zawdzięcza.

II lutego 1901 roku, tego samego dnia, którego Alexander Mackenzie został

skazany na rok więzienia, Glory poœlubiła Roberta Deacona ????'?. Wiosnš

wybudowali mały dom niedaleko nowego „Palšce". W zwišzku ze swoim stanem

ograniczyła się tylko do nadzorowania biznesu, pozostawiajšc resztę obowišzków

Deaconowi i Matty.

Na plaży w Nome nie zjawili się już tego lata poszukiwacze złota, ponieważ

piaski były wyeksploatowane. Wycišgnięto już z nich przeszło dwa miliony dolarów

w złocie. Teraz rozwój miasta opierał się na kopalniach

Alaska 579

w œrodku lšdu, bogatych i produktywnych. Pierwszy statek, który przybył do Nome

w tym sezonie, przywiózł wiadomoœć, że prezydent McKinley darował Mackenziemu

resztę kary z powodu jego „słabego zdrowia". Mówiono również, że widziano tego

chorowitego finansistę, jak biegł do pocišgu wyjeżdżajšcego z Oakland. Glory

pomyœlała, że jednak Gabe miał rację, mówišc o wysokich koneksjach Mackenziego.

W lipcu Glory urodziła ważšcego siedem funtów syna. Deacon stał przy jej łóżku,

trzymajšc noworodka swojš sprawnš rękš, a oparta na poduszkach Glory patrzyła na

nich z dumš.

- Glory - szepnšł Deacon. - Myœlę, że wycišgnęliœmy asa.

I tak go nazwali. ??? Matthew Cole, Matthew po Matty, drugiej najbliższej jej

osobie. W trójkę rozpieszczali go okropnie. ??? był pogodnym dzieckiem,

przymilnym i łatwym w kontakcie. Glory była tak szczęœliwa w swojej nowej

rodzinie, że wiadomoœci o wdowie Sarze Porter, właœcicielce popularnego

pensjonatu w Nome, która poœlubiła Justina Sinclaira, w ogóle jej nie obeszły.

Tego lata zarzšd miejski zdelegalizował hazard i prostytucję, co nie

przeszkodziło im nadal otwarcie prosperować. Mieszkańcy Nome nie mieli zamiaru

rozstawać się ze swoimi uciechami. Również tego lata wyłożono ulice miasta

trzycalowymi, szerokimi na stopę, deskami. Glory i Deacon mogli zabierać ???'? w

wózku na spacery nie grzęznšc w błocie.

Następnego roku Glory powróciła do pracy w „Palšce", a Matty opiekowała się

???'??. Lokal bardzo dobrze teraz prosperował. Chociaż zyski nie były już takie,

jak w czasach goršczki złota, żyli dostatnio. Glory wynajęła chińskiego kucharza,

Chou Linga, żeby gotował posiłki dla rodziny. Postawiła pianino w saloniku oraz

zamówiła kryształy i porcelanę do swojej zastawy stołowej. Starała się nie

zauważać, że Deacon znika coraz częœciej w biurze, gdzie przechowywał zapas

morfiny. Nie mogła oczekiwać, że będzie znosił tak straszny ból bez szukania

ulgi.

12 wrzeœnia 1905 roku, dokładnie w pięć lat po fatalnym sztormie, Deacon

zorganizował zawody bokserskie w „Palšce" - nielegalnie, ponieważ boks, podobnie

jak hazard i prostytucja, był zabroniony. Przyszło wiele ludzi, żeby zobaczyć

szesnastorundowš walkę pomiędzy Waco Kidem i Bruiserem McGee. Każdy cal

powierzchni w „Palšce" był zajęty przez mężczyzn tłoczšcych się przy ustawionym

poœrodku ringu. Wszyscy stawiali pienišdze na swoich faworytów.

Rozległ się gong na pierwszš rundę. Widownia zaczęła krzyczeć i zapano-

Alaska 581

którš zrobiła dla niej Marty. Narzuciła jš na siebie i przepchnęła się przez

tłum stojšcy na chodniku, aby zobaczyć poœwiatę pożaru i czarny dym wydobywajšcy

się zza barów w dole ulicy.

Glory wbiegła w wšskš, przypominajšcš wšwóz uliczkę, ale nie miała stšd lepszego

widoku. Po obu stronach stały piętrowe drewniane budynki. MężczyŸni ruszyli w

kierunku pożaru. Niektórzy chcieli pomóc strażakom, inni tylko popatrzeć.

- Czy to jest groŸne? - Glory wiedziała, że ustawione blisko siebie chaty w

Stockade będš płonšć jak hubka.

- Tak, ten płomień nie wyglšda dobrze. Stale się powiększa - potwierdził

stojšcy obok mężczyzna.

Za chwilę ktoœ przebiegł ulicš z krzykiem: - Płonie „Alaska Saloon"!

.Alaska Saloon" był w odległoœci jednej przecznicy od „Palšce". Ogień

przeskoczył ze Stockade do centrum Nome. Wybuch wstrzšsnšł powietrzem, płomienie

objęły elektryczne kable przewieszone między ulicznymi słupami.

- Œwięty Jezu, wybuchł zbiornik z paliwem - powiedział mężczyzna stojšcy obok

Glory.

Każdy budynek na tej ulicy miał taki zbiornik. Glory obawiała się, że kiedy

zacznš wybuchać następne - cała ulica stanie w ogniu. Może nawet całe miasto.

Pożaru nie sposób było już zlokalizować. W dole ulicy ludzie wynosili swój

dobytek z budynków stojšcych bliżej Ÿródła ognia, starajšc się uratować, co się

da. Ponieważ wyglšdało na to, że ogień szybko się rozprzestrzeni, Glory pobiegła

do „Palšce".

01iver, Paddy i jeden z krupierów zdejmowali już wartoœciowe obrazy ze œcian.

Glory posłała dziewczyny na górę, żeby się spakowały.

- Gdzie jest Deacon? - spytała.

- Pan Cole jest w biurze - powiedział 01iver. - Niech się pani nie martwi. Tym

razem uratujemy chyba wszystko.

- Jestem tego pewna. - Uœmiechnęła się do 01ivera, który czuł się

współodpowiedzialny za ogromne straty w czasie sztormu.

Glory pobiegła do biura. Deacon zerknšł na niš przez ramię, wyjmujšc pienišdze z

sejfu i wkładajšc je do torby. Glory zauważyła, że na dnie torby znajduje się

już jego zapas morfiny.

- Zabierz tę torbę i idŸ do domu.

- Ale... - Tyle było jeszcze tutaj do zrobienia, żeby nie musieli znowu

wszystkiego stracić.

582 Janet Dailey

- Wiem, że Matty zaopiekuje się ???'??, ale będę spokojny, kiedy wszyscy

będziecie bezpieczni.

Następna, tym razem bliższa eksplozja, wstrzšsnęła budynkiem. Ogień

rozprzestrzeniał się, a ich budynek był oddalony tylko o dwie przecznice.

Zrozumiała, że Deacon obawiał się o ich dom, który był również w

niebezpieczeństwie.

- Pójdę.

Z frontowego pokoju Glory obserwowała łunę pożaru na niebie. Widno było jak w

dzień. Kiedy weszła do domu, wszyscy byli na nogach - Matty, Chou Ling, również

???. Poleciła im, aby spakowali wartoœciowe przedmioty oraz konieczne ubrania i

przybory toaletowe. Nie zapomniała również o kilku pamištkach. ??? pakował swoje

zabawki.

Kiedy wszystko było zrobione, pozostawało tylko czekać i patrzeć na coraz

jaskrawszš łunę pożaru. ??? był zafascynowany tym widokiem i krzyczał z uciechy

za każdym razem, kiedy żółte płomienie strzelały w niebo. Chciał wyjœć na dwór,

żeby lepiej widzieć. Nie rozumiał niszczycielskiej siły opia, jak również łez w

oczach matki, kiedy płomienie objęły „Palšce".

Kiedy wreszcie ugaszono ogień, centrum miasta było jednym wielkim pogorzeliskiem.

Spaliło się prawie pięćdziesišt lokali - bary, restauracje, hotele, sklepy,

kręgielnie, w tym również dwadzieœcia burdeli w Stockade.

Glory stała obok Deacona, patrzšc na wypalonš przestrzeń po obu stronach Front

Street. Unosił się silny zapach dymu i popiołu. Nic nie zostało poza rumowiskiem,

z którego wystawało trochę żelaza i nadpalone sejfy. Matty stała przy swoich,

trzymajšc mocno ???'? za rękę.

- Będziemy musieli znowu to wszystko odbudowywać - szepnęła Glory, patrzšc na

ludzi uprzštajšcych rumowiska, żeby jak najszybciej zaczšć wszystko od nowa.

- Nie - powiedział Deacon.

- Co? - spytała zdziwiona. - Dlaczego?

- Nadszedł czas, żeby się stšd ruszyć. Wydobywajš jeszcze złoto z tych gór, ale

boom już minšł. - To był sposób myœlenia hazardzisty - zgarnšć co najlepsze i

wyjechać, nigdy długo nie pozostawać w jednym miejscu. - Słyszałem, że miasto

Fairbanks szybko się rozwija.

Glory wierzyła w trafnoœć jego decyzji od czasu, kiedy postanowił wyjechać ze

Skagway i osišœć w Nome. Teraz też mu ufała. I tak musieli zaczynać od poczštku,

więc miejsce nie robiło różnicy.

Alaska

583

- Prawie wszystko zostało spakowane dziœ w nocy - powiedziała.

- Wiem.

bprzedali dom, działkę na Front Street oraz wszystkie rzeczy, których nie mieli

zamiaru zabierać ze sobš i pożeglowali do St. Michael - cała pištka: Deacon,

Glory, ???, Matty i Chou Ling. Stamtšd odpłynęli ostatnim w tym sezonie statkiem

idšcym w górę Jukonu, w kierunku Fairbanks i dalszych miejscowoœci.

Dla Glory była to pierwsza podróż w głšb Alaski. Zaskoczyło jš piękno krajobrazu

- wspaniałe łańcuchy górskie, zbocza poroœnięte brzozami, których liœcie złociły

się w jesiennym słońcu. Patrzšc na te drzewa, chociaż nie były to wyniosłe jodły

i cedry Sitki, zdała sobie dopiero sprawę, jak tęskniła za takimi widokami.

Okolica ta również obfitowała w zwierzęta - łosie, niedŸwiedzie, renifery karibu,

wilki. Dopiero z dala od wybrzeża morskiego mogła zobaczyć, jak czyste jest

niebo pozbawione pokrywy chmur. W nocy usiane było gwiazdami i jakby w cišgłym

ruchu dzięki migotliwej poœwiacie zorzy polarnej. Mimo chłodnych nocy powietrze

było stosunkowo łagodne, bez wiatru, który przynosił wilgoć od morza.

Fairbanks leżało na nizinie nad rzekš Tanana, dopływem Jukonu. Już pierwszego

dnia Glory zorientowała się, że miasto jest pozbawione atmosfery typowej dla

obozu poszukiwaczy złota. Prosperowały tam bary, szulernie i dzielnice pod

czerwonš latarniš, ale nie było włóczšcych się gromad kanciarzy i złodziei. To

nowe miasto założyli doœwiadczeni poszukiwacze, zbyt sprytni, aby podejrzane

typy mogły na nich żerować.

Wydobywanie kruszcu w tym rejonie to nie było „kopanie piasku przez każdego",

jak w Nome, raczej „szukanie żyły złota przez bogatego", kosztowne poszukiwanie

tego cennego metalu ukrytego sto stóp pod powierzchniš, blisko litej skały.

Najpierw sondowano żwir, aby znaleŸć złotodajne miejsce, potem kopano tunele.

Wydobywanie złota mogło tam trwać latami i wymagać zatrudnienia wielu ludzi.

Sędzia James Wickerham wybrał Fairbanks na siedzibę sšdu. Zbudowano tu również

piętrowy budynek szkolny. Górnicy i kupcy chętnie sprowadzali do miasta swoje

żony i rodziny. Kiedy Glory razem z Deaconem i ???'?? odbywała pierwsze spacery,

kobiety wszczynały z niš rozmowy, uœmiechały się do chłopca, którego trzymała za

rękę, a mężczyŸni uchylali kapeluszy. Od

584

Janet Dailey

momentu, kiedy opuœciła Nome i wsiadła na statek, Glory stała się kobietš godnš

szacunku. Nikt już nie obejmował jej ani nie robił żadnych aluzji, nawet ci,

którzy jš rozpoznawali. Przedtem nie miała nic przeciwko takim gestom. Były

naturalne przy jej zawodzie. Teraz podobał się jej okazywany szacunek.

Wiedziała, że na Alasce ludzie sš bardzo tolerancyjni. Jeœli prostytutka wyszła

za mšż i porzuciła swój fach - to był koniec sprawy. Przeszłoœć nie mogła już

jej zaszkodzić. Jeœli zachowywała się jak szacowna żona i matka

- to tak właœnie jš traktowano. Było tak niewiele kobiet na Alasce, że nie

mogły tu zapanować inne zwyczaje.

Przy końcu pierwszego tygodnia pobytu w Fairbanks Deacon postanowił pokazać

Glory bar wystawiony na sprzedaż.

- Nie jest tak duży, jak chciałbym, ale może będziemy go mogli powiększyć na

wiosnę. W tym roku nie zdšżymy tego zrobić przed pierwszym œniegiem. Na górze

również nie będzie ci się podobało. Ale nic innego w tej chwili nie dostaniemy.

Co o tym myœlisz?

- Jeœli to ci odpowiada, Deacon, to kupuj, nie zastanawiaj się. Ale chciałabym

coœ ci powiedzieć.

-Co?

- Zdecydowałam się nie wracać do pracy. To jest nowe miasto, gdzie można

zaczynać od poczštku. Już od dawna o tym myœlałam - przyznała.

- ??? ma cztery lata. Niedługo pójdzie do szkoły. Deacon, nie chcę, żeby on się

mnie wstydził.

- Jeœli tak chcesz, to nie mam nic przeciwko temu. Ale Glory, co ty będziesz

robić? - potrzšsnšł głowš. - Nie wyobrażam sobie ciebie w domu, przy kuchni i

sprzštaniu. Czym by się wtedy zajmowali Chou Ling i Marty?

Glory zaczerpnęła powietrza i szybko powiedziała:

- Już to sobie obmyœliłam.

- O? - Podniósł brwi do góry.

- Chcę zbudować pensjonat. Chou Ling zajšłby się gotowaniem, a Marty

sprzštaniem. Mam duże doœwiadczenie w prowadzeniu lokalu i robieniu rachunków.

Znalazłam już doskonałš lokalizację.

- Gdzie to jest? - uœmiechnšł się Deacon.

- Jest stara chałupa na skraju miasta, tuż przy szlaku na Valdez. Kiedy

Fairbanks się rozroœnie, będzie to bardzo uczęszczana droga.

- Ile to kosztuje?

Alaska 585 ?

- Tego jeszcze nie wiem.

- To mnie dziwi - powiedział Deacon. - Przez chwilę myœlałem, że już to kupiłaœ.

Oprócz baru kupili również działkę na pensjonat Glory. Przez całš zimę pracowała

nad planami, obmyœlajšc liczbę pokoi, rozmiary kuchni, jadalni, salonu, częœci

mieszkalnej z tyłu budynku, zastanawiała się nad bieliznš poœcielowš, zastawš

stołowš, urzšdzeniem kuchni. Planowała również dania, wybierała tapety i

materiał na firanki.

Budowę pensjonatu rozpoczęto na wiosnę. Wprowadzili się tam w dniu pištych

urodzin ???'?, a w dwa dni póŸniej miała już pierwszego goœcia. ??? jesieniš

poszedł do szkoły i Glory postanowiła, że wszyscy powinni zaczšć chodzić do

koœcioła w niedzielę.

W następnym roku przystšpiono do zakładania linii telegraficznej oraz budowy

drogi z Fairbanks do Valdez, portu nad zatokš Prince William, leżšcego na

południe od miasta, a czynnego przez cały rok. Najbardziej skorzystał na tym

Alaska Syndicate, założony przez J. P. Morgana, rodzinę Guggenheimów i innych

wspólników. Występujšc pod nazwš Kennecott Copper Company kupili oni działkę

długoœci mili w dolinie rzeki Chitina - tamtejsze klify zawierały od

szeœćdziesięciu do siedemdziesięciu procent miedzi. Rozpoczęto także budowę

linii kolejowej, aby móc przetransportować miedŸ do oddalonego o dwieœcie mil

portu.

Syndykat, majšc już bogatš kopalnię miedzi i linię kolejowš, zdominował również

Northwestern Steamship Company oraz Alaska Steamship Company, co dawało monopol

na przewozy statkami. Byli również właœcicielami wielu przetwórni łososia na

wybrzeżu. Kršżyły plotki, że interesowali się bogatymi złożami węgla Alaski,

chociaż prezydent Teodor Roosevelt nie zgadzał się na eksploatację złóż przez

prywatne firmy.

Droga z Fairbanks do Valdez, nazwana Szlakiem Richardsona na czeœć prezesa

rzšdowej Komisji ds. Dróg na Alasce, została ukończona w 1910 roku. Istniała

więc teraz regularna komunikacja między tymi dwoma miastami: saniami w zimie, a

dyliżansem w lecie. Podróż ta trwała tydzień w jednš stronę.

Pensjonat pani Cole, oddalony o przecznicę od stacji dyliżansów, szybko

rozkwitał. Stał się miejscem, gdzie wypadało zatrzymać się w Fairbanks. Bar

Deacona też dobrze prosperował. Państwo Cole byli teraz szanowanymi

586

Janet Dailey

obywatelami miasta, uczęszczajšcymi regularnie do koœcioła, ofiarowujšcymi

pienišdze na zbożne cele. Glory œpiewała w chórze koœcielnym, a Deacon wstšpił

do loży masońskiej. Nauczycielka ???'? chwaliła inteligencję chłopca. Marty

poœlubiła półkrwi Eskimosa, pracujšcego w pensjonacie Glory i w barze Deacona.

Marty i Billy Ray Townsend zbudowali sobie małš chatę na tyłach pensjonatu.

Wszystko układało się dobrze i wyglšdało na to, że tak już pozostanie. W 1912

roku został przyjęty projekt ustawy wniesiony do Kongresu Stanów Zjednoczonych

przez delegata Jamesa Wickershama, uprzednio sędziego w Fairbanks, i Alaska

stała się jednym z terytoriów Stanów Zjednoczonych. Jedynie terytorialne

prawodawstwo miało jeszcze ograniczony zasięg. Wreszcie, po upływie czterdziestu

pięciu lat od zakupu Alaski od Rosjan, uzyskała ona prawo posiadania własnego

rzšdu i reprezentacji w Kongresie.

Następnego roku Glory zobaczyła pierwszy samochód na Richardson Trail, który

przejechał całš drogę z Valdez - trzysta szeœćdziesišt mil. W 1914 roku gazeta w

Fairbanks doniosła, że rozpoczęto prace nad wyborem trasy dla nowej linii

kolejowej.

? airbanks otuliła mgła, redukujšc widocznoœć prawie do zera - zdarzało się to

często w zimie przy niskiej temperaturze i bezwietrznej pogodzie. Glory

przekonała się, że Fairbanks było miejscem ekstremalnych temperatur; w lecie do

plus 32° C, a w zimie do minus 50° ?

Dawno już doszła do wniosku, że nie ma takiego skrawka ziemi, gdzie zawsze

byłaby idealna pogoda, a gdyby nawet istniał, to szybko mógłby się znudzić. Nie

przeszkadzało jej zimno ani mgły. Wolała to od przygnębiajšcych deszczy i

stałych wiatrów na wybrzeżu.

Tego ciemnego zimowego poranka podano już œniadanie goœciom w pensjonacie,

posłano łóżka i posprzštano, a Chou Ling zabierał się do gotowania obiadu. W tym

czasie zawsze pozwalała sobie na krótki odpoczynek. Usiadła przy orzechowym

stole w swoim pokoju, majšc przed sobš wczorajszš gazetę i filiżankę kawy.

Papieros tlił się w cygarniczce. Glory paliła tylko w prywatnym mieszkaniu, tam

też czasami wypijała kieliszek alkoholu. Nigdy nie pozwalała sobie na to poza

najbliższym, domowym kręgiem.

Poprawiajšc duży grzebień z bursztynu, podtrzymujšcy jej fryzurę w stylu

pompadour, zauważyła, że Deacon już po raz czwarty podchodzi do okna. Chciała mu

zaproponować, żeby napił się z niš kawy, ale nie odezwała się.

Alaska 587

Patrzyła jak wycišga chusteczkę i wyciera nos. Ubranie leżało na nim dobrze, ale

Glory wiedziała, jak bardzo był wychudzony. Prawie siwy, jak na swój wiek

wyglšdał staro. Zobaczyła pot na jego twarzy i zastanawiała się, czy nie jest

zaziębiony. Ale ponieważ każde pytanie o zdrowie prowokowało ostrš odpowiedŸ,

więc nie pytała. Unikajšc jego wzroku, szybko zaczęła przeglšdać artykuł

dotyczšcy wojny w Europie.

- Piszš w gazecie, że Stany Zjednoczone będš musiały włšczyć się do wojny z

Niemcami - powiedziała, chociaż tak odległe sprawy w ogóle jej nie obchodziły.

Deacon nie odezwał się. Znowu stał przy oknie. Otworzyły się drzwi i wszedł ???,

wysoki czternastolatek o jasnobršzowych włosach i miłym uœmiechu.

- Udało mi się uruchomić tę starš Victrolę pana Hammermilla - oœwiadczył z dumš.

- Nie rozumiem, skšd ty to umiesz? - Glory zachwycała się jego umiejętnoœciami

i łatwoœciš rozeznawania się w pracy różnych mechanizmów, poczšwszy od

kuchennych gadżetów Chou Linga, a skończywszy na kontaktach elektrycznych. Ile

razy zobaczył coœ nowego, zaraz chciał to rozebrać i sprawdzić, jak działa.

Zwykle udawało mu się złożyć takie urzšdzenie z powrotem.

- To nie było trudne. - Wzruszył ramionami. - Ršczka była złamana i musiałem jš

czymœ zastšpić. Jeœli nie masz dla mnie nic do roboty, to pójdę zagrać w szachy

z panem Cheeversem.

- IdŸ. Ale pamiętaj, że on jest tu goœciem i nie ograj go doszczętnie, jak

wczoraj wieczór.

- Postaram się - uœmiechnšł się ???.

Kiedy chłopiec wyszedł z pokoju, Glory spojrzała na Deacona. Nadal stał przy

oknie, przygarbiony, trzymajšc chorš rękę blisko ciała. Powróciła do gazety.

- Nie rozumiem. - Powtórnie przeczytała artykuł w gazecie. - Według tego, co

podajš, miasto Seward na półwyspie Kenai ma być morskš stacjš nowej linii

kolejowej, która na północ ma dotrzeć tylko do miejscowoœci Nenana. Majš więc

zamiar zakończyć budowę w odległoœci zaledwie pięćdziesięciu mil od Fairbanks.

Jak mogš coœ takiego zrobić? - protestowała. - Słyszałeœ o tym, Deacon?

- Tak - odpowiedział odchodzšc od okna.

588 Janet Dailey

- Przecież to nie ma sensu, żeby nie docišgnšć linii do... - zorientowała się,

że nie słucha, ale idzie do drzwi, zrywajšc po drodze swój kapelusz i płaszcz z

nowego, drewnianego wieszaka. Przestraszona, wstała z krzesła. - Deacon, dokšd

idziesz?

- Muszę iœć do baru.

- Teraz? - Zobaczyła, że się skurczył, jakby pod wpływem krótkotrwałego a

gwałtownego bólu. - Jest wczeœnie. Nie ma potrzeby, żebyœ tam teraz szedł.

Zaczekaj przynajmniej, aż będzie słońce. To nierozsšdne wychodzić na takie zimno

i mgłę. Nic nie widać. Potem na pewno pogoda się poprawi i...

- Glory, gdyby to nie było ważne, tobym nie szedł - rzucił z niecierpliwoœciš -

czekałem tak długo, jak mogłem.

- Deacon, proszę cię... - Żadne argumenty nie docierały do niego, już zapinał

płaszcz. - Jeœli musisz iœć, to przynajmniej ubierz się ciepło. - Zdjęła

wełniany szalik z wieszaka, majšc zamiar okryć go nim, ale Deacon sam owinšł

szal dokoła szyi i zasłonił nim usta. - Czy masz rękawiczki?

Skinšł głowš i schylił się, żeby wcišgnšć na nogi buty mukluk, potem wyjšł z

kieszeni płaszcza futrzane rękawiczki z jednym palcem.

- Do zobaczenia.

Glory wzdrygnęła się pod wpływem chłodu, gdy Deacon otworzył drzwi przedsionka.

Słyszšc trzask zamykanych drzwi, wolno wróciła do stołu.

Coœ tu nie było w porzšdku. Nie mogła zrozumieć, jaka to pilna sprawa zmusiła

Deacona do opuszczenia domu przy tej pogodzie, kiedy widać było, jak Ÿle się

czuje. Pot okrywał mu twarz, na której malowało się cierpienie. Zastanawiała się,

czy spowodował to ból ręki. Dlaczego tak się męczšc nie wzišł morfiny przed

wyjœciem?

Chyba że... zorientowała się nagle... nie było już morfiny w domu. Ostatnio

musiał przyjmować większe dawki i to w mniejszych odstępach czasu. Wiedziała, że

jest już uzależniony. Pamiętała, jak pianista w Nome chorował i cierpiał, kiedy

skończył mu się zapas morfiny.

Pobiegła do sypialni, żeby przejrzeć szufladę, gdzie Deacon zawsze trzymał

morfinę. Nic nie znalazła. W pozostałych szufladach i w innych miejscach też nic

nie było.

Zmartwiła się i przestraszyła. W tej sytuacji Deacon może w każdej chwili dostać

ataku - tak jak ten pianista. W dodatku na mrozie i we mgle. Pospieszyła do

telefonu wiszšcego na œcianie w salonie. Podniosła słuchawkę, sprawdziła, czy

linia jest wolna, i zakręciła korbkš.

Alaska 589

- Halo, Millie - powiedziała do telefonistki - mówi Glory Cole. Połšcz mnie,

proszę, z barem.

- Już łšczę. A propos, Helen Chalmers urodziła wczoraj dziecko. Następny

chłopak. A tak bardzo chcieli mieć dziewczynkę po swoich czterech synach. Wcale

się im nie dziwię. A... starszy pan Devereaux upadł i złamał nogę w biodrze.

- To okropne - mruknęła Glory, czekajšc, aż tamta wreszcie przestanie mówić.

- Telefon dzwoni, pani Cole, ale nikt nie odbiera.

- Niech dzwoni, papa Tom może być na zapleczu. - Papa Tom sprzštał bar po

zamknięciu. Mieszkał w pokoju na zapleczu.

- Halo?

- Papa Tom? - Glory nachyliła się nad słuchawkš. - Tu mówi Glory Cole. Deacon

wyszedł z domu parę minut temu. Jest w drodze do baru. Niech do mnie zaraz

zadzwoni, jak tam dotrze.

- Pani chce, żeby zatelefonował?

- Tak. Natychmiast po przyjœciu. To ważne, papa Tom. Powiesz mu?

- Tak. To wszystko?

- Tak. Dziękuję. - Odwiesiła słuchawkę i oddzwoniła.

Minęło pół godziny, a Deacon się nie odezwał. Zatelefonowała do baru, ale papa

Tom powiedział, że Deacona nie ma, przecież od razu przekazałby mu wiadomoœć.

Bała się czekać dłużej i po naradzie z Matty postanowiły, że mšż Matty, Billy

Ray, pójdzie szukać Deacona. Tymczasem Glory telefonowała wszędzie tam, gdzie

Deacon mógłby wstšpić po drodze. Ale nikt go nie widział.

Tego wieczoru grupa sšsiadów, która udała się na poszukiwanie, znalazła ciało

Deacona. Powiedzieli, że zamarzł na œmierć, ale Glory wiedziała, że zabiła go

morfina, zanim zimno dokończyło dzieła.

Miesišce po œmierci Deacona były dla Glory najcięższym okresem jej życia,

chociaż Matty ? ??? stale usiłowali jš pocieszać. Nie zdawała sobie przedtem

sprawy, że można tak bardzo za kimœ tęsknić. Deacon zawsze był przy niej. Nigdy

o nic nie pytał, z wyjštkiem tego dnia, kiedy złożył jej propozycję małżeństwa.

Zawsze mogła robić, co chciała, i nie musiała się zastanawiać, czy on to

aprobuje.

590 Janet Dailey

W goršcš lipcowš niedzielę Glory położyła bukiet niezapominajek przy kamieniu

nagrobnym Deacona. Poprzez czarny welon, zasłaniajšcy jej twarz, patrzyła na

napis na kamieniu: UKOCHANY MĽŻ - ROBERT DEACON COLE. Prawda tych słów przyćmiła

jej oczy łzami.

Odpędzajšc natrętnš muchę, która kršżyła wokół jej woalki, Glory miała przed

oczami swojš rękę w czarnej rękawiczce i rękaw sukni w tym samym kolorze. Kiedyœ

przysięgła sobie, że nigdy już nie założy tych paskudnych ciemnych kolorów. To

dla Deacona nosiła żałobę.

- Nie podobałabym mu się w tym kolorze - powiedziała do Matty.

- Na pewno nie. Lubił, kiedy nosiłaœ jasne, ładne ubrania.

- Tak. - Czerń sukni pochłaniała promienie słoneczne i Glory prawie dusiła się

w tym upale. - Myœlę, że nadszedł czas, żeby zaczšć wszystko od poczštku.

-Tak. Westchnęła głęboko.

- Postanowiłam sprzedać pensjonat.

- Co będziemy robić? - spytała zdziwiona Matty.

- Zaczniemy od nowa. Czas się stšd ruszyć. Gdyby Deacon tu był, tak by właœnie

powiedział.

- Dokšd pojedziesz?

- Budujš nowe miasto nad Zatokš Cooka, tam gdzie jest obóz budowniczych kolei.

Nazwali je Anchorage. Jeœli ??? ? ja mamy rozpoczšć nowe życie, to równie dobrze

możemy to zrobić w nowym mieœcie. - Wzięła Matty za rękę. - Czy ty i Billy Ray

pojedziecie z nami?

- Jesteœmy rodzinš. Rodzina powinna być razem.

Anchorage, Alaska 25 maja, 1923 roku

Olory zaniosła pęk gałęzi na stos i zatrzymała się dla złapania oddechu. Nie

była przyzwyczajona do pracy fizycznej, poza tym kończyła już czterdzieœci pięć

lat. Na długim pasie pola wszyscy pracowali z takim samym zapałem jak ona.

Prawdę powiedziawszy była to bardziej zabawa niż praca.

Niedaleko mężczyŸni wykopywali pień drzewa. Następni ochotnicy owišzywali go

łańcuchem, żeby konie mogły go odcišgnšć na bok. Inne pnie cišgnšł za sobš

traktor. W machajšcym do niej rękš kierowcy traktora Glory rozpoznała swojego

syna, ???'?. Jeœli musiał wybierać pomiędzy końmi a siłš mechanicznš, zawsze

wybierał to drugie. Nie była więc zdziwiona, widzšc go na traktorze.

Na szesnastu akrach ziemi wrzała praca. MężczyŸni wykopywali korzenie i wycinali

pnie drzew, usuwali masę splštanych krzewów, które z kolei kobiety i dzieci

układały w stosy. Pracowały silniki traktorów, rżały konie, uderzały siekiery,

mężczyŸni wykrzykiwali polecenia, dzieci głoœno się œmiały. To ogólne

podniecenie przypominało Glory dawne czasy i inne miejsca.

- Czy wiesz, co mi to przypomina, Trudy? - spytała swojej synowej.

- Co, matko Cole?

Glory nie bardzo lubiła takie okreœlenie, ponieważ czuła się wtedy staro. Ale

wiedziała, że Trudy nazywajšc jš tak, okazuje sympatię i szacunek. Uœmiechnęła

się do dziewczyny, którš ??? poœlubił trzy lata temu. Córka robotnika kolejowego,

Gertrudę Hannighan, przyjechała tu wraz z rodzinš cztery lata temu. Tego sama

dnia, kiedy ??? jš poznał, powiedział Glory, że znalazł dziewczynę, z którš chce

się ożenić.

Glory była zadowolona z jego wyboru. Trudy była inteligentnš, zgodnš

592 Janet Dailey

w pożyciu kobietš, przekonanš, że nie ma takiej rzeczy, której ??? nie

potrafiłby dokonać. Czasem Glory myœlała, że gdyby ??? powiedział, że wybiera

się z niš na księżyc, to Trudy natychmiast zaczęłaby się pakować.

Wysoka i pewna siebie, ładna dziewczyna miała regularne rysy i chętnie się

uœmiechała. Jej ciemne włosy były bardzo krótko obcięte, według najnowszej mody

„stamtšd". Dwuletni chłopczyk z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami podszedł do

Trudy i złapał jš za nogi. Był to jej syn, a wnuczek Glory, Wylie Deacon Cole.

Jak na babkę, Glory nie czuła się staro.

- Co ci to przypomina, matko Cole? - spytała Trudy, bioršc syna na ręce. Glory

spojrzała jeszcze raz na pole.

- Nome. To lato, kiedy odkryto złoto na plaży i wszędzie było pełno ludzi. Taki

sam hałas i zamieszanie. - Kiedy Glory chciała przełożyć motyczkę do drugiej

ręki, poczuła ból. Miała pęcherz na dłoni. Zostawiła motyczkę, zdjęł roboczš

rękawicę i zaœmiała się cicho. - Przypomina mi to również pęcherz na rękach z

tamtych czasów.

- Ty też szukałaœ złota?

- Tak. Opanowała mnie goršczka złota, jak wszystkich.

- To musiało być wspaniałe, kiedy tyle rzeczy się wydarzało.

- Tak. Lato 1900 roku było szalone. Tak jak to. Popatrz, jak my wszyscy

przygotowujemy pas startowy lotniska. Nie rozumiem dlaczego, przecież w

Anchorage nie ma samolotów.

- I nigdy ich nie będzie, jeœli nie zrobimy im miejsca do lšdowania. ??? mówi,

że dzięki samolotom Alaska stanie się otwarta na œwiat. Kolej by do tego nie

wystarczyła. To jest przyszłoœć.

- Słyszałam, jak to mówił. - Tysišc razy, pomyœlała.

Podczas wojny jej syna zafascynowały latajšce maszyny. Pożerał wszelkie

wiadomoœci prasowe o lotach nad Europš i o pilotach bioršcych udział w pierwszej

wojnie œwiatowej. W zeszłym roku przeszło to w obsesję, kiedy zobaczył pierwszy

samolot - jakšœ starš jednostkę, która wylšdowała na wodzie. ??? mówił, że był

to Boeing amfibia. Od tamtego czasu marzył tylko, żeby nauczyć się pilotażu. Nie

przeszkadzało mu, że ten Boeing znalazł się na dnie Zatoki Cooka po nieudanej

próbie startu.

Glory martwiła się trochę, bo wiedziała, że ??? nie spocznie, dopóki nie dopnie

swego. Martwiło jš, że opuœci Alaskę i pojedzie do Stanów, żeby tam uczyć się

pilotażu.

Biznes w Stanach rozkwitał, podczas gdy sytuacja ekonomiczna Alaski nie

Alaska 593

była dobra. Od końca wojny spadło zapotrzebowanie na główne towary eksportowe

Alaski - łososia i miedŸ.

Pensjonat, który Glory zbudowała w Anchorage, rzadko bywał zapełniony więcej niż

w połowie, więc dochody z niego pozwalały tylko na pokrycie wydatków. Nie

miałaby nawet tego, gdyby w Anchorage nie znajdowało się główne biuro Alaska

Railroad i jej warsztaty naprawcze, gdzie pracował ???. Z szeœciu domów, które

posiadała, dwa stały puste i nie było nadziei na znalezienie lokatorów. W jednym

z nich mieszkali ??? ? Trudy, w innym Matty i Billy Ray. Glory miała jeszcze

oszczędnoœci, które wystarczały na utrzymanie, ale jej styl życia różnił się

teraz drastycznie od prowadzonego dawniej. To były inne czasy, inne dni, inne

życie. Nie żałowała przeszłoœci. Gdyby miała przejœć przez to wszystko jeszcze

raz, niczego by nie zmieniła.

??? pokazał się znowu na swoim traktorze i wołał do niej przekrzykujšc warkot

silnika:

- Nic nie nobisz opierajšc się na tej motyce. Wracaj do pracy! - Uœmiechnšł się

i odjechał.

Do wieczora oczyszczono pasy lotniska. Rozpalono ognisko i ucztowano, jedzšc

kiełbaski, pijšc kawę i lemoniadę.

W rok póŸniej, na tylnym siedzeniu trzyletniego Forda Model T, Glory wraz z

wnuczkiem Wyliem jechali wyboistš drogš w kierunku lotniska w Anchorage.

Samochód prowadził ??? rozmawiajšc z Trudy o lataniu samolotem. Samoloty stały

się wyłšcznš pasjš ???'?, jego ulubionym tematem.

Potrafił mówić godzinami o technicznych aspektach awiacji, używajšc przy tym

profesjonalnego żargonu. Jego podniecenie sięgało szczytu, kiedy zaczynał się

rozwodzić, jakie to dobrodziejstwa dla Alaski może przynieœć komunikacja

lotnicza. Na tym ogromnym terytorium niewiele miast było połšczonych drogami.

Żeby z Anchorage dostać się do Nome, trzeba było płynšć statkiem, albo jechać

pocišgiem do Fairbanks, wsišœć potem na statek płynšcy po Jukonie, co wcale nie

doprowadzało jeszcze do celu podróży. Zresztš takie skomplikowane podróże

możliwe były tylko w lecie. W zimie korzystano z sań. Przez osiem miesięcy w

roku poczta docierała do Nome psimi zaprzęgami.

Samoloty nie wymagały dróg, które trzeba było przebijać w trudnym terenie,

budować mosty, układać nawierzchnie. Mogły latać nad wezbranymi rzekami i

zawalonymi œniegiem przełęczami. Pokonywały w cišgu jednego

594 Janet Dailey

dnia przestrzeń, na któš zaprzęg psi czy konny potrzebowałby przeszło tygodnia.

??? natychmiast zauważył, że Alaska położona jest na szlaku komunikacyjnym

łšczšcym Stany Zjednoczone z Dalekim Wschodem. Wkrótce przesyłki pocztowe i

towarowe zacznš pokonywać ogromne dystanse samolotem, co zajmie ułamek czasu,

jaki potrzebny jest statkowi na przepłynięcie Pacyfiku. Według niego Alaska

miała stać się niebawem skrzyżowaniem dróg œwiata. Kiedy dotarli do lotniska,

??? zaparkował samochód na poboczu czarnej drogi. Nie czekał, aż silnik

przestanie pracować. Wyskoczył z samochodu, wyjšł Wyliego z tylnego siedzenia,

nie odrywajšc jednoczeœnie w#oku od samolotu, który szykował się do startu na

końcu lotniska. Kiedy pomagał wysiadać Glory, myœlami był daleko.

- Popatrzcie - powiedział z podnieceniem dziecka oglšdajšcego prezenty pod

choinkš. - To jest Hisso-Standard.

Samolot ten przypłynšł statkiem parowym ze Stanów do miasta Seward, a następnie

został przetransportowany kolejš do Anchorage. ??? spędzał każdš wolnš chwilę

obserwujšc pilota, Noela Wiena, i mechanika, Williama Yunkera, montujšcych

samolot. Nie mógł sobie darować, że nie był obecny przy próbnym locie.

Glory patrzyła na pół sceptycznie, a na pół z podziwem, jak maszyna rozpędza się

po pasie startowym. Chociaż ??? tłumaczył jej to setki razy, nie rozumiała, jak

ona może oderwać się od ziemi. Ale właœnie w momencie, kiedy maszyna znalazła

się na wprost niej, koła oderwały się, i samolot zaczšł unosić się w powietrze.

- Patrz, Wylie - powiedział ??? do swojego trzyletniego syna. - Któregoœ dnia

twój tatuœ będzie pilotem takiego samolotu.

Upłynęło jednak pięć lat, zanim znalazł pilota, który zgodził się go uczyć,

spełniajšc jego marzenia. Potem już nic nie mogło go powstrzymać. Wzišł

wszystkie pienišdze, które odłożyli z Trudy na budowę własnego domu, dopożyczyi

brakujšcš sumę od Glory i kupił wrak dwupłatowca Wright-Stinson wraz z

zapasowymi częœciami. Z pomocš Billy'ego Raya pracował nocami, żeby go złożyć.

Czasem spał tylko dwie, trzy godziny przed pójœciem do pracy, by następnej nocy

znów trudzić się nad samolotem. Żona i mały Wylie przynosili mu jedzenie do

szopy spełniajšcej rolę hangaru. Trudy mówiła czasem do Glory, że ??? bardziej

kocha swój samolot niż jš i Wyliego, ale że

Alaska

595

rozumie go i nie sprzeciwia się spędzaniu przez niego wielu godzin z dala od

rodziny, gdyż w ten sposób realizuje swš największš pasję.

Pogodnego jesiennego dnia, w paŸdzierniku 1929 roku, czerwony Stinson był gotowy

do próbnego lotu. Cała rodzina brała udział w tym wydarzeniu, łšcznie z Chou

Lingiem. Na odległym krańcu lotniska Billy Ray pomógł Ace'owi ustawić samolot

pod wiatr. Glory miała serce w gardle, kiedy maszyna kołowała po pasie startowym.

Widzšc odrywajšcy się od ziemi dwupłatowiec wszyscy wydawali radosne okrzyki, a

Glory - westchnienia ulgi. ??? okršżył lotnisko dwukrotnie, po czym samolot

zanurkował.

- Wolałabym, żeby się tak nie popisywał - szepnęła Glory do Marty, ale łzy dumy

błyszczały w jej oczach.

- Nigdy przedtem nie był taki szczęœliwy.

- Wiem. i

Po godzinie wrócił, lšdujšc bez wysiłku, jak ptak. Kołował w ich kierunku i

zgasił silnik. Biła od niego radoœć i duma, kiedy wychodził z kokpitu.

- Jest lepszy niż te, którymi przedtem latałem - stwierdził.

V ?? skupili się wokół niego z gratulacjami. Nie miał dużego doœwiadczenia, więc

te pochwały były nieco na wyrost, ale ponieważ samodzielnie odbudował cały

samolot poczšwszy od kół, niewštpliwie udowodnił swoje nieprzeciętne zdolnoœci.

Zwrócił się do Glory:

- ChodŸ, mamo, wezmę cię na przejażdżkę.

- Mnie? - Zaczęła się opierać, kiedy cišgnšł jš do samolotu. - Nie, ???.

Najpierw powinieneœ wzišć Trudy.

- Częœć tego samolotu należy do ciebie, mamo. Uważam, że to ty masz prawo

pierwszeństwa.

- Leć z nim - namawiała jš Matty. - To prawdopodobnie nie będzie najcięższe

doœwiadczenie twego życia.

Glory dała się namówić na wejœcie do samolotu, co wcale nie było łatwe z powodu

jej obszernego i ciężkiego ubrania. ??? sprawdził, czy ma prawidłowo zapięte

pasy i powiedział:

- Zapnij płaszcz. Na górze jest chłodno.

Kiedy samolot kołował, Glory była równie podniecona, jak zdenerwowana.

Podskakiwali na nierównoœciach terenu. Wydawało się jej, że teraz Stinson

porusza się wolniej niż przy locie próbnym. Za chwilę wstrzšsy ustały i łagodnie

wznieœli się w powietrze. Leciała. Naprawdę leciała, chociaż nie czuła szybkoœci.

Było to dziwne uczucie - wznosić się, patrzeć, jak wszystko

596

Janet Dailey

na dole maleje i jednoczeœnie nie dostrzegać żadnego ruchu, na który wskazywała

jedynie praca silnika.

Kiedy ??? silniej poderwał samolot, Glory poczuła, że wywraca się jej żołšdek.

Przytrzymała się siedzenia będšc pewna, że zaraz albo ona wypadnie z samolotu,

albo samolot spadnie. Ale ??? wyrównał i znowu lot był łagodny.

- McKinley! - krzyknšł, wskazujšc szczyt na północy.

Daleko przed nimi góra, którš Indianie nazywali Denali, dominowała na horyzoncie.

Wyjštkowo nie zakrywały jej chmury. Glory była porażona tym widokiem; nie

wyobrażała sobie, że będzie kiedykolwiek oglšdać tę majestatycznš górę z

powietrza. Pod nimi leżała północna linia kolejowa - tego roku dochodziła już do

Fairbanks.

Potem ??? zmienił kierunek i leciał nad miastem Anchorage. Glory nie mogła się

nadziwić, jak inaczej wyglšda ono z powietrza. Nie poznałaby nawet swojego

pensjonatu, gdyby ??? go jej nie wskazał. To był całkowicie nowy, szalenie

ciekawy œwiat. Wreszcie zrozumiała pasję swojego syna. Dawała ona więcej

satysfakcji niż nowe miasto i nowy biznes. Wskazywała mu stale oddalajšcy się

horyzont, do którego krańca nigdy nie będzie mógł dotrzeć.

Żałowała, że już zniżali się do lšdowania, że koła uderzyły o pas lotniska.

Następnymi pasażerami byli Trudy i Wylie. Przed końcem dnia wszyscy członkowie

rodziny mieli za sobš lot samolotem ???'?.

W tydzień póŸniej ??? zrezygnował z pracy w Alaska Railroad i założył własnš

firmę, ??? Flying Service z Glory jako wspólniczkš. Trudy zajmowała się

rachunkami, a Billy Ray był mechanikiem obsługi naziemnej. W tym samym miesišcu

nastšpił krach na giełdzie i panika na Wall Street.

Ponieważ „na zewnštrz", w metropolii, zaczšł się okres wielkiego kryzysu

gospodarczego, zapanowało bezrobocie. Na Alaskę zaczęli wracać ludzie, którzy

kiedyœ opuœcili jš dla większych zarobków w Stanach. Ceny złota wzrosły i

opłacało się wydobywanie go na małš skalę. Poprawiła się również sytuacja w

przetwórstwie łososia.

Od samego poczštku ??? miał dużo pracy. Zawsze ktoœ musiał gdzieœ jechać -

górnicy, traperzy, rybacy, inżynierowie, nawet prostytutki - i przeważnie

wszyscy się spieszyli. A jeœli nie jechali sami, to mieli coœ do przesłania albo

do odebrania. Czasem trzeba było gdzieœ zrzucić prowiant, przewieŸć lekarza do

pacjenta czy też odwrotnie.

Alaska

597

W cišgu pierwszych lat ??? przewoził wszystko, poczšwszy od małego traktorka,

pieluszek, mrożonego mięsa, materacy, a skończywszy na Victrolach i płytach do

fonografu. Jego pasażerami byli biali, Eskimosi, Indianie, eskimoskie psy

malamuty, a nawet ciała zmarłych. Pijanych czy trzeŸwych, chorych czy zdrowych,

wariatów czy zdrowych na umyœle - woził ich tam, gdzie chcieli się dostać, a

przynajmniej tam, gdzie mógł wylšdować.

Rzadko lot odbywał się bez jakiegoœ incydentu. Jego lotniska to były przeważnie

małe łachy piasku na rzekach, zamarznięte jeziora, szczyty pagórków. Często

samolot zostawał tam z połamanym œmigłem i uszkodzonymi skrzydłami, ??? musiał

go reperować tym, co miał pod rękš, albo iœć piętnaœcie czy pięćdziesišt mil

przez dziki teren, który wiosnš zamieniał się w trzęsawisko, aby dotrzeć do

jakiegoœ cywilizowanego miejsca i załatwić przesłanie innym samolotem

potrzebnych mu częœci.

Tak przystosował swój samolot oraz swój sposób latania, że dawał sobie radę w

każdych warunkach.

W temperaturach poniżej zera, kiedy silnik samolotu nie pracował, trzeba było

spuszczać olej, żeby nie zamarzł. Nauczył się również lšdować na pokrytych

œniegiem płaszczyznach. Przetrwać, znaczyło umieć bezpiecznie wyjœć z wypadku.

Jak inni bush pilots, jak ich nazywano, ??? często mówił, że jego czerwony

Stinson to po prostu częœci zamienne latajšce razem.

Nawigacja na Alasce nie była prosta. Wprawdzie samolot ???'? wyposażony był w

kompas i wysokoœciomierz, ale nigdy nie mógł w pełni na nich polegać. Alaska, z

całym pięknem swoich łańcuchów górskich, lodowców, jezior, efektami œwietlnymi

na œniegu, zorzš polarnš, bywała również okrutna ze swoimi wiatrami i mgłami,

zamieciami œnieżnymi i burzami. Często ziemię i niebo spowijała nieprzenikniona

biała zasłona, otulajšca również samolot, którego pilot nie był w stanie

rozpoznać, gdzie góra, a gdzie dół.

Na tej dziewiczej ziemi kierunku nie wyznaczały ani drogi, ani linie kolejowe

czy słupy telefoniczne. ??? nauczył się rozpoznawać i odróżniać od siebie rzeki

- co nie było łatwe, ponieważ było ich tysišce, tak jak i strumieni, które przy

wiosennej odwilży również przypominały rzeki. Każdy zakręt, zwalone drzewo czy

inny drobny szczegół były dla niego znakami drogowymi. Dziwaczne szczyty,

jeziora o szczególnym kształcie - znał je wszystkie, również te, których nie

było na mapie. Czasami tracił orientację, ale zdarzało się to rzadko. Nigdy nie

czuł się naprawdę zagubiony - zawsze wiedział, że jest na Alasce.

Czeœć czwarta

Koło się zamyka

Anchorage 10 maja 1935 roku

Dwunastoletnia Lisa Blomšuist rozglšdała się po zatłoczonym holu, starajšc się

dojrzeć coœ ponad głowami ludzi siedzšcych przy długich stołach.

Nie mogła zrozumieć, gdzie zniknęli jej młodsi bracia. Przed chwilš jeszcze

bawili się przy swoich krzesłach i nagle gdzieœ się zapodziali. Obiecała mamie,

że będzie ich pilnować. I to tak zachowywali się jej bracia na uroczystym

obiedzie wydanym na ich czeœć.

Może nie całkiem na ich czeœć, byli jeszcze dziećmi. Zorganizowano go, aby

powitać przybyłe na Alaskę rodziny, które miały założyć farmy w Dolinie

Matanuska. Ale ponieważ ona, Erik i Rudi należeli do rodziny, więc ten obiad był

również dla nich.

Gdy nowi osadnicy przybyli do Anchorage, całe miasto powitało ich na stacji.

Dzień ten został uznany za œwišteczny. Grała orkiestra i powiewały flagi. Bracia

na pewno znudzili się nie kończšcymi się przemówieniami. Od momentu kiedy

rodziny z Minnesoty opuœciły St. Paul, aby wsišœć do pocišgu do Seattle, potem

na statek do Seward na Alasce - wszędzie czekały na nich tłumy ludzi i

ciekawych,dziennikarzy. Gazety nazywały ich kolonistami i pionierami, udajšcymi

się na niezmierzone, odległe tereny Alaski.

Była to częœć planu New Deal prezydenta Franklina D. Roosevelta, wielkiego

programu odnowy społeczno-gospodarczej, zakładajšcego między innymi

przesiedlanie farmerów z ziem, na których nie mogli się utrzymać. Lisa nie

wszystko z tego rozumiała, chociaż słyszała rozmowę rodziców z pracownikiem

opieki socjalnej. Wiedziała tylko, że rzšd zapłacił za podróż, zaopatrzył całš

rodzinę w odpowiednie ubranie - pierwsze w jej życiu, które nie pochodziło z

drugiej ręki, z przeróbek. Nie będzie już musiała nosić

602 Janet Dailey

sukienek zszywanych z worków po mšce. Rzšd również zaopatrzył rodziny w

potrzebne meble.

Na poczštku była trochę przestraszona. Zawsze czuła się zażenowana wœród obcych,

ale w trakcie tej długiej podróży poczuła się ważnš i dzielnš osobš. Wszyscy

byli traktowani w szczególny sposób. Przed wypłynięciem z Seattle Lisa, jej

bracia i wszystkie inne dzieci z ich grupy dostały zabawki - prawdziwe zabawki.

Lisa była zadowolona, że matka namówiła ojca do tego wyjazdu.

Kiedy już straciła nadzieję znalezienia braci, nagle pojawił się dziewięcioletni

Erik, złapał jš za rękę i gdzieœ pocišgnšł.

- ChodŸ, Lisa. Muszę ci coœ pokazać.

- Co to jest? Gdzie jest twój brat? - Niechętnie poszła za nim, rozglšdajšc się

jednoczeœnie za Rudim. - Mieliœcie nie oddalać się od stołu. Mama będzie

wœciekła i zaraz wam się dostanie.

- Ale my znaleŸliœmy Indianina - szepnšł Erik. Jego niebieskie oczy pełne były

podniecenia. - Mówiłaœ, że tu nie będzie Indian, a my właœnie znaleŸliœmy

jednego.

- Nonsens. Mówiłam wam, że na Alasce nie ma Indian tylko Eskimosi, którzy

mieszkajš daleko na północy w swoich igloo... Tam jest zawsze œnieg i lód - nie

tak jak tutaj, gdzie sš drzewa i wszystko jest zielone. - Zobaczyła nagle jasne,

kręcone włosy drugiego brata, który stał oparty o œcianę, wykręcajšc głowę, żeby

dojrzeć coœ z daleka. Erik cišgnšł jš coraz szybciej. Sama też przyspieszyła

kroku. - Czy wiesz, że wszędzie was szukałam, Rudi?

- Cicho. - Chociaż młodszy od niej o rok, zawsze starał się przewodzić.

- Lisa, on jest tutaj. - Erik przysunšł się do brata.

- Szsz - uciszał go Rudi - on cię usłyszy.

- Uspokój się, Rudi - powiedziała z niecierpliwoœciš Lisa i rozejrzała się,

żeby zobaczyć obiekt ich zainteresowania. Chłopak, na którego patrzyli, był

szczupły, wysoki, miał szerokie ramiona, był może dwa lub trzy lata starszy od

niej. Zwracały uwagę trochę nieporzšdne, czarne włosy. Miał koszulę zapiętš pod

szyję i właœnie starał się rozluŸnić kołnierzyk. - On nie jest Indianinem, Erik.

Patrz, on nosi długie spodnie i marynarkę.

- Tak. Ale zobacz, jakie ma czarne oczy i włosy - upierał się Rudi. -1 skórę ma

bršzowš. Ty wszystkiego nie wiesz, Lisa. Alaska jest terenem przygranicznym, a

tam mieszkajš Indianie, którzy atakujš osadników takich jak my.

Alaska

603

- Tak robiš - potwierdził Erik.

- Prawdopodobnie szpieguje nas, żeby po powrocie do swojego szczepu móc

powiedzieć wodzowi, ilu nas jest, i wysłać wojowników, którzy nas pozabijajš. -

Rudi uœmiechnšł się na widok przerażonej twarzy brata.

- Nie słuchaj go. On się tylko popisuje. - Zobaczyła, że obcy chłopak zerka w

ich kierunku, i postanowiła skończyć z taktykš zastraszania stosowanš przez

Rudiego, zanim Erik nabawi się koszmarów nocnych. Wzięła go za rękę. - ChodŸ.

Zobaczysz sam. - Kiedy Erik zorientował się, że Lisa prowadzi go do „Indianina",

zaczšł się wyrywać, ale po chwili dał spokój, nie chcšc stać się obiektem

powszechnego zainteresowania. - Przepraszam

- odezwała się do chłopaka, który nie zwracał uwagi na wyczyny jej brata

- ale moi bracia myœlš, że jesteœ Indianinem.

Przez chwilę twarz miał nieruchomš, potem uœmiechnšł się.

- Pradziadek mojej babki miał w żyłach pięć ósmych krwi indiańskiej, ale nie

wiem, czy to się liczy. Babka mówi jednak, że jestem do niego podobny.

- A nie mówiłem - stwierdził triumfalnie Rudi.

Lisa nie była pewna, czy z jego odpowiedzi wynikało, że jest po częœci

Indianinem. Ale tak jej się wydawało.

- Czy mieszkasz tutaj?

- Tak. Mój ojciec jest bush pilot.

- Co to znaczy?

Pilotuje samoloty, wożšc ludzi i towary do odległych miejsc, tam gdzie oni chcš

dotrzeć.

- Aha, taki pilot. - W północnej Minnesocie nie było wiele samolotów, ale Lisa

widziała je na fotografiach.

- Czy umiesz pilotować samolot? - spytał Rudi.

- Tak. Tata mnie nauczył.

- To super! - zrobiło to wielkie wrażenie na Rudim. - Ile masz lat?

- Czternaœcie.

- To przebojowo! Ja też nauczę się latać, kiedy będę w twoim wieku. Może nawet

wczeœniej.

A skšd weŸmie samolot? - pomyœlała Lisa, ale nie chciała wdawać się w sprzeczkę

z bratem i szybko zmieniła temat.

- Nazywam się Lisa Blomšuist, ? to sš moi bracia, Rudi i Erik. Dopiero

przyjechaliœmy z Minnesoty.

- Domyœliłem się tego. Nazywam się Wylie Cole. - Nie tylko dobre

604 Janet Dailey

wychowanie skłoniło Wyliego, żeby podał jej swoje nazwisko. Na ogół nie lubił

dziewczynek, które przeważnie chichotały i wygłupiały się. Ale ta była inna.

Musiał przyznać, że była ładna ze swoimi dużymi, niebieskimi oczami i włosami

koloru miodu, zaplecionymi w dwa długie warkocze.

- Tak, jesteœmy z Minnesoty, ziemi dziesięciu tysięcy jezior - wtršcił poważnie

Erik.

- Na Alasce nie mamy dziesięciu tysięcy jezior - odpowiedział Wylie - sš ich

miliony, a także najlepsze tereny do rybołówstwa i polowania. Jest łoœ i łosoœ -

a w górach barany z dużymi rogami.

- Czy sš tu niedŸwiedzie? - Erik przypomniał sobie opowiadania Rudiego.

- Czy zobaczymy jakieœ wielkie niedŸwiedzie polarne?

- Nie. One nie zapuszczajš się tak daleko na południe. Tutaj sš głównie grizzly.

Zastrzeliłem swojego pierwszego niedŸwiedzia w zeszłym roku na wiosnę. - Wylie

zauważył, że oczy Lisy rozszerzyły się ze zdumienia. Zrobiło to na niej wrażenie.

- Dużo poluję i łowię ryby. Tata powiedział, że następnej zimy będę mógł sam

zastawiać pułapki. Powinienem zarobić na futrach doœć pieniędzy, żeby kupić nowš

strzelbę.

- Ja mam strzelbę - powiedział Rudi. Lisa zauważyła, że nie pochwalił się

iloœciš zabitych wiewiórek i królików. Nie można ich było przecież porównać do

niedŸwiedzia.

- Lisa, Rudi! ChodŸcie tu zaraz. - Lisa odwróciła się, słyszšc ten niecierpliwy

głos. Wylie spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył kobietę, która zbliżała się do

nich. Spod kapelusza wystawały tylko końce jej kręconych blond włosów, ale nie

zakrywał surowej twarzy.

- To moja matka. - Lisa zwróciła się do Wyliego. - Musimy już iœć. Do widzenia.

- Ale jeszcze odwróciła się spoglšdajšc na niego przez ramię.

- Miło mi było ciebie poznać.

- Mnie też. Może się jeszcze spotkamy - powiedział z nadziejš w głosie i

otrzymał od niej jeszcze jeden uœmiech.

Wylie usłyszał, jak ta kobieta krzyczy na Lisę i jej braci.

- Jak możecie się tak zachowywać? Wracajcie i nie ruszajcie się z krzeseł,

dopóki wam nie pozwolę.

- Mamo - protestował Rudi.

- Zrobisz, jak ci każę, albo powiem ojcu, żeby cię wyprowadził i dał lanie.

- Ta groŸba zakończyła dyskusję.

Wylie westchnšł. Nie miał w ogóle ochoty brać udziału w tym obiedzie dla

Alaska

605

kolonistów. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy było dużo ludzi, nie wiedział, o czym

z nimi mówić. Ale z Lisa Blomšuist było inaczej. Żałował, że matka zabrała jš do

stołu. Chętnie porozmawiałby z niš trochę dłużej. Alaska musiała wydawać się jej

dziwna. Miał nadzieję, że nie przestraszył jej mówišc o niedŸwiedziach grizzly.

Nie wyglšdała na bojaŸliwš. W jakiœ sposób przypominała mu matkę i babkę Glory,

mimo że była jeszcze dziewczynkš.

Zastanawiał się, czy będzie jej się tu podobało. Wielu przybyszy zniechęcało się

szybko. Czuli się wyizolowani, stale narzekali albo na zimno, albo na komary.

Żałował, że nie zdšżył powiedzieć jej, jak wspaniała jest Alaska i jak dobrze tu

mieszkać.

Majšc nadzieję, że jeszcze będzie mógł z niš porozmawiać, Wylie przeszedł na

drugš stronę holu, skšd miał widok na stół, przy którym siedziała. Wielokrotnie

w cišgu wieczoru, kiedy tłum na moment rozstępował się, Lisa widziała go

stojšcego przy œcianie. Za każdym razem uœmiechała się do niego nieœmiało, a

Wylie odwzajemniał uœmiech. Nie chciał, żeby czuła się samotnie nie majšc

żadnego przyjaciela na Alasce. Ale Lisa nie oddalała się od matki i Wylie nie

miał okazji, żeby z niš porozmawiać.

Kiedy wychodził ze swojš rodzinš z holu, Wylie wreszcie rozpišł kołnierzyk.

Matka popatrzyła na to z uœmiechem.

- Zastanawiałam się, kiedy to zrobisz. Dziwię się, że nie urwałeœ guzika.

- Zrobiłbym to, ale bałem się, że mi go każesz przyszyć. Wtedy musiałbym też

uprać zakrwawionš koszulę, bo na pewno pokaleczyłbym się igłš. Nie mam zacięcia

do tych kobiecych prac. - Wzruszył ramionami.

- Już od dawna wiem, że nie będziesz mi pomagał w domu, Wylie. Myœlę, że gdybyœ

tylko mógł, tobyœ mieszkał na dworze. Większoœć kobiet wychodzi za maż po to,

żeby nie mieszkać samotnie. A ja... Twój ojciec znika na długo, latajšc do

nieznanych miejsc, a ty stale polujesz w jakichœ odległych lasach albo łowisz

ryby.

??? objšł jš ramieniem.

- Pomyœl, jak byœ była nami znudzona, gdybyœmy stale byli w domu.

- To był wspaniały obiad. - Glory zatrzymała się przy tylnych drzwiczkach

samochodu, czekajšc na nich. - Co myœlisz o tych cheechakos, Trudy?

- Wydaje mi się, że bez względu na to, co im przedtem mówiono, spodziewali się

tu ziemi skutej lodem i zasypanej œniegiem. Ja też tek myœlałam, kiedy byłam tu

nowa, taka cheechako. Jestem pewna, że nie oczekiwali tutaj zieleni ani ciepłej

pogody.

606 Janet Dailey

- Chyba nie. - Glory wsiadła do samochodu. Trudy zajęła miejsce z tyłu, aby ???

? Wylie mogli siedzieć razem z przodu. - Muszę powiedzieć, że inaczej

wyobrażałam sobie farmerów. Niektórzy rzeczywiœcie wyglšdali na tyle biednie, że

mogli kwalifikować się do tego prezydenckiego programu, ale jeden z mężczyzn

powiedział mi, że zawsze pracował w tartaku, a uprawiał tylko parę akrów ziemi.

Wystarczało mu to na utrzymanie rodziny, krowy i kilku œwiń. Nie myœlę, że to

zrobiło z niego farmera, tak jak gra w pokera nie robi z nikogo hazardzisty. Dla

niego problemem był pień drzewa na farmie. Niech zobaczy zwały drzew w Dolinie

Matanuska. Założenie tam farmy będzie trudniejsze, niż mu się to wydaje.

- Innym się udało - powiedział ??? zapalajšc silnik. - Już niektóre rodziny

mieszkajš w dolinie. Dziœ na obiedzie jedliœmy to, co oni sami wyprodukowali.

- Ale pomyœl o ludziach, którzy zrezygnowali już po dwóch latach, - powiedziała

Glory. - Latałeœ wielokrotnie nad tš dolinš, ???. Dobrze wiesz, ile farm zostało

opuszczonych.

Wylie też je widział, ale miał nadzieję, że rodzice Lisy tak szybko się nie

zniechęcš. Bardzo chciał jš jeszcze zobaczyć. OdpowiedŸ ojca dodała mu pewnoœci.

- Za tš akcjš stoi rzšd. Na jego koszt zakłada się obozy namiotowe dla

kolonistów, żeby mieli gdzie mieszkać, zanim zbudujš domy. Będš mieli pomoc przy

oczyszczaniu gruntu, budowie domów i stodół, dróg i mostów. Ci koloniœci nie

napotkajš trudnoœci, jakie mieli pierwsi osadnicy. - ??? zamknšł okno samochodu,

żeby pył nie dostawał się do œrodka, kiedy przyspieszył.

- Tutejsi mieszkańcy nie sš zadowoleni, że przywozi się robotników sezonowych

do pomocy kolonistom - powiedziała Trudy. - Wielu z nich liczy tylko na

dodatkowe prace w lecie, przy kolei czy budowie dróg. Bojš się, że napływowa

tania siła robocza zabierze im pracę.

- A mnie się wydaje, że jeœli ludzie na Alasce chcš się czymœ martwić, to

powinni martwić się Japoniš - stwierdził ponuro ???. - Przewoziłem w zeszłym

tygodniu kilku chłopaków z fabryki konserw do Nushgak nad Zatokš Bristolskš.

Rozmawiałem tam z jednym z rybaków. Powiedział mi, że widzieli japoński statek

koło Aleutów i że nie był to pierwszy japoński statek spotkany przez rybaków na

tych wodach.

- Myœlę, że od czasu, gdy Japonia wtargnęła zbrojnie do Mandżurii cztery

Alaska

607

lata temu, my wszyscy na Alasce powinniœmy być zaniepokojeni - powiedziała Glory.

- To jest oczywiste. Zachodnie Aleuty sš oddalone tylko o szeœćset pięćdziesišt

mil od japońskich baz militarnych na wyspie Paramuszir. Kiedy w przyszłym roku

wygaœnie traktat o wzajemnym ograniczeniu zbrojeń, Stany Zjednoczone powinny

zbudować swoje bazy na tych wyspach. Zapamiętajcie moje słowa, będziemy mieli

wojnę z Japoniš. Mam nadzieję, że zanim do tego dojdzie, Kongres posłucha rad

generała Mitchella. Inaczej zostaniemy zupełnie bezbronni w razie ataku. Teraz

mamy tylko czterystu żołnierzy w garnizonie Chilkoot. Nie majš pasa startowego

ani żadnej drogi dojazdowej. Można się tam dostać tylko holownikiem.

Glory pamiętała ostrzeżenie generała Mitchella wygłoszone zeszłego roku w lutym,

kiedy przemawiał w Komisji Kongresu do spraw Wojskowych. Mówił wtedy o Alasce

jako o kluczowym punkcie całego Pacyfiku. „Kto ma Alaskę, ma cały œwiat -

powiedział im. - Alaska jest najważniejszym ze strategicznego punktu widzenia

miejscem na œwiecie. Jest to trampolina, z której można skoczyć na Japonię".

- Nie martw się, mamo - powiedział Wylie. - Jeœli Japończycy zaatakujš Alaskę,

to zabiorę ciebie i babcię Cole do bezpiecznego schronienia w górach i nauczę

was gotować na ognisku.

Powiedział to żartobliwie, ale Glory domyœlała się, że taka sytuacja nie byłaby

dla niego przykra. Wylie mógłby żyć w głuszy. ??? często mówił, że jego syn

czuje się bardziej zadomowiony w lasach i górach niż we własnym domu.

Jak na swój wiek Wylie miał wiele umiejętnoœci, a umysł jego chłonšł jak gšbka

wszelkie sposoby stosowane przez krajowców, żeby przeżyć na bezludnych terenach.

Umiał robić rakiety œnieżne, zastawiać pułapki, budować igloo i tropić zwierzynę.

Prosił Marty, żeby go nauczyła robić buty mukluk i parki, a Billy Ray uczył go

wykorzystywania koœci zwierzšt do produkcji broni.

Ostatniej zimy, kiedy Wylie poleciał w trasę z ojcem, zadymka zmusiła ich do

wylšdowania na zamarzniętym jeziorze. Silny wiatr omal nie wywrócił samolotu, ?

??? nie potrafił znaleŸć sposobu, żeby go jakoœ umocować. Wtedy Wylie wyršbał

dziurę w lodzie, włożył tam linę, oddał mocz, który zamarzł po kilku minutach, i

w ten sposób samolot stał się stabilny i bezpieczny.

608 Janet Dailey

??? ukrywał swoje rozczarowanie brakiem zapału syna do pilotażu. Dla Wyliego

samolot był tylko œrodkiem transportu, który mógł zabrać go w odlegle miejsca.

Wylie wykazywał wszystkie cechy samotnika. Pod tym względem przypominał Deacona.

Wylie nie lubił też rozmawiać o niczym. Trudy mówiła, że czasem nie odzywa się

całymi godzinami. Miał również „pokerowš" twarz Deacona, która nie zdradzała

uczuć.

Chociaż nie można go było nazwać nieposłusznym, miał problemy w szkole. Jeœli

nauczyciel kazał mu zrobić coœ, co on uważał za bezsensowne, uchylał się od tego.

Im silniejszy wywierano na niego nacisk, tym większy stawiał opór. Glory

zastanawiała się, czy nie odziedziczył tej cechy po niej, a swojego zamiłowania

do polowania po przodkach indiańskich i rosyjskich -promysz-lennikach. Może

Wylie był „sumš" wszystkich swoich antenatów?

- Kim jest ta ładna dziewczyna, z którš rozmawiałeœ dziœ wieczór?

- zażartował ???. - Nie powiesz chyba, że zafundowałeœ sobie dziewczynę?

- Tato. - Wylie zaczerwienił się z lekka.

- Patrz, Trudy. Twój syn się rumieni.

- Wcale nie. - Ale Wylie czuł, jak goršco napływa mu do twarzy. Opuœcił się

niżej na siedzeniu, żeby matka i babka nie zauważyły jego zażenowania.

- To była dziewczynka z rodziny kolonistów. Zadała mi tylko kilka pytań o

Indian i niedŸwiedzie polarne.

- Czy ma jakieœ imię?

- Pewnie tak. - Wylie udawał, że nie zna jej imienia. Nie potrafił mówić o

Lisie Blomšuist.

W drugiej połowie maja do Doliny Matanuska dotarli koloniœci z Michigan i

Wisconsin. W ten sposób znalazło się tam dwieœcie rodzin, tak jak było

zaplanowane. Wszyscy oni w swoich macierzystych stanach żyli z zasiłku, ale

mieli pewne doœwiadczenia w uprawie ziemi. Rzšd wybrał tych, którzy zgłosili się

ochotniczo tylko z północnych stanów, szczególnie z tak zwanych „wyciętych"

regionów, gdzie lasy zostały wytrzebione, a gleba była uboga i nie nadawała się

do uprawy. Wyznaczono tylko trzy stany, których klimat najbardziej przypominał

klimat Alaski, a ludzie, głównie pochodzenia skandynawskiego, mogli łatwiej

zaadaptować się na dalekiej północy.

Losowano czterdziestoakrowe farmy, a los wycišgała głowa rodziny.

Alaska

609

Pierwszego lata oczyszczono tylko niewielkš powierzchnię gruntu. Koloniœci i ich

pomocnicy spędzali większš częœć czasu budujšc w osadzie Palmer dom społeczny -

miejsce zebrań i nabożeństw - oraz domy i stodoły dla poszczególnych farmerów.

Praca posuwała się wolno. Ulewne deszcze, typowe dla tej okolicy u schyłku lata,

jeszcze bardziej jš opóŸniały.

Przez pierwszy rok Wylie często myœlał o Lisie Blomšuist. Ciekaw był, jak jej

się wiedzie i jak jej się podoba Alaska. Gdy tego lata pomagał matce w usuwaniu

chwastów w ogrodzie, żałował, że nie może pokazać Lisie rzepy ważšcej szeœć

funtów, kapusty siedemdziesięciofuntowęj i ogromnych ziemniaków, które

wyhodowali. Zobaczyłaby, jak rosnš warzywa podczas długich dni na północy.

Jesieniš, kiedy zabił swojego pierwszego łosia, zastanawiał się, czy ona już

jadła takie mięso i czyby jej smakowało.

Wielokrotnie, kiedy w zimie obchodził swoje pułapki w cichym, œnieżnym

krajobrazie, spoglšdał na północny wschód, gdzie w odległoœci pięćdziesięciu mil,

przy bocznej linii kolejowej do kopalń węgla, leżała Dolina Matanuska, zamknięta

z trzech stron przez łańcuchy górskie. Wylie miał nadzieję, że Lisa nie czuje

się samotna.

Następnego roku przyszły doniesienia o niezadowoleniu wœród kolonistów. Przed

końcem lata kilka rodzin wróciło do Stanów. Za nimi wkrótce podšżyły następne.

Wylie nie wiedział, czy rodzina Lisy Blomšuist również wyjechała.

Po pewnym czasie przestał myœleć o tej dwunastoletniej dziewczynce z niebieskimi

oczami i włosami koloru miodu.

Anchorage, Alaska Czerwiec 1940 roku

Wyl ie szedł za kosiarkš, przyciskajšc lekko jej uchwyt, aby ostrza dobrze cięły

długš trawę podwórza. Kiedy skosił trawnik przed pensjonatem swojej babki Glory,

zdjšł niebieskš koszulę i powiesił na płocie. Tego popołudnia było ciepło, więc

dobrze się spocił przy pracy.

Zajęcie to było miłe przez swojš monotonię - posuwanie się do przodu, potem do

tyłu i z powrotem - a powietrze było przesišknięte zapachem œwieżo œciętej trawy

i wypełnione szumem ostrzy maszyny. Skończył jednš częœć podwórza, a teraz

przesuwał kosiarkę, żeby rozpoczšć z innej strony.

W Europie była wojna i uważano, że Stany Zjednoczone niedługo do niej przystšpiš.

Z tego względu podjęto również pewne kroki w zaniedbanej pod względem obronnym

Alasce.

Przyznano cztery miliony dolarów na zbudowanie w Fairbanks laboratorium

lotniczego, które miało pracować nad warunkami lotów w niskich temperaturach

oraz nad nowš placówkę wojskowš w Anchorage, która miała się nazywać Fort

Richardson. Oœmiuset żołnierzy z czwartego regimentu piechoty już dotarło do

Anchorage, biwakujšc na obrzeżach miasta i czekajšc na ukończenie nowego fortu.

Budowy wojskowe œcišgnęły tu wielu robotników, którzy szukali mieszkań.

Wylie odwrócił się i zobaczył dwie osoby wchodzšce do pensjonatu. Normalnie nie

zwróciłby na to uwagi. Zwykle widywało się tu mężczyzn, a nie kobiety, do tego -

jak jedna z nich - młode i ładne. Wylie patrzył na ostrzyżonš na pazia

dziewczynę, dopóki nie zniknęła za budynkiem. Zaczšł kosić znowu, żałujšc, że

nie ma wolnych pokoi w pensjonacie.

Alaska 611

Lisa Blomšuist zatrzymała się przy frontowych schodach, patrzšc na duży,

dwupiętrowy budynek, przed którym rosły kwiaty. Po pięciu latach niepowodzeń na

farmie w Dolinie Matanuska ojciec znalazł pracę w grupie budowlanej w Anchorage.

Teraz Lisa i jej matka szukały domu, w którym mogłaby zamieszkać ich rodzina.

Chodziły już cały dzień, ale żaden im nie odpowiadał. Albo czynsz był zbyt

wysoki, albo dom za mały czy też za stary, albo stał w złej dzielnicy. Wreszcie

ktoœ im poradził, żeby się skontaktowały z paniš Cole, która oprócz pensjonatu

była właœcicielkš kilku domów do wynajęcia w mieœcie.

Lisa podeszła z matkš do drzwi frontowych. Siwowłosa Eskimoska przywitała je w

progu. Lisa zauważyła grymas niesmaku na twarzy matki.

- Pani Cole? - spytała z wahaniem.

- Nie. - Gruba kobieta uœmiechnęła się. - Ja jestem Marty Townsend. Jeœli pani

przyszła w sprawie pokoju, to przykro mi, ale pensjonat jest zapełniony.

- Nie. Chciałam zobaczyć się z paniš Cole w sprawie wynajęcia jednego z jej

domów.

- Zaraz jš poproszę. Może panie zechcš usišœć. - Wskazała rękš krzesła i sofy w

saloniku.

Kiedy Eskimoska odeszła, Lisa zaczęła przeglšdać pismo leżšce na stoliku, a

matka chodziła po pokoju, oglšdajšc meble, dotykajšc z zazdroœciš porcelanowego

wazonu, patrzšc z zawiœciš na kryształowš lampę.

Na odgłos kroków Lisa odłożyła pismo i spojrzała na drzwi. Wysoka, szczupła

kobieta ukazała się w progu. Jej siwe włosy były gładko zaczesane i zwišzane na

karku. Lisę uderzył kontrast między kolorem włosów a głębokš czerniš jej oczu.

Trudno było okreœlić wiek tej kobiety. Było w niej coœ niesłychanie

młodzieńczego, kiedy z uœmiechem wchodziła do pokoju.

- Przepraszam, że musiała pani na mnie czekać - powiedziała do matki Lisy. -

Jestem Glory Cole.

- Nazywam się Blomšuist, ? to jest moja córka Lisa.

- Witam cię, Liso.

Pomimo ciepłego powitania Lisa czuła się zażenowana, jak dziewczynka ze wsi.

Wyprostowała się trochę, naœladujšc postawę tej kobiety, której dodawały jeszcze

powabu szerokie, podszyte poduszkami ramiona pięknej niebieskiej sukni. Lisa

była poruszona tš elegancjš, tak kontrastujšcš z zaniedbanym zwykle ubiorem

starych kobiet. W Palmer kobiety w tym wieku były albo

612 Janet Dailey

tłuste, albo przeraŸliwie chude i pomarszczone jak suszone œliwki. Nigdy nie

widziała kogoœ takiego jak pani Cole, może tylko w kinie.

Lisa tak intensywnie przyglšdała się witajšcej ich gospodyni, że w ogóle nie

słyszała jej rozmowy z matkš. Dotarło do niej tylko ostatnie zdanie pani Cole,

która kierowała się do drzwi.

- Przepraszam na chwilę. Mój wnuk jest na podwórzu. On paniš zaprowadzi i

pokaże dom.

Gdy wyszła z pokoju, Lisa zwróciła się do matki:

- Wydaje się bardzo miła.

- Twierdzi, że jest wdowš - prychnęła pogardliwie pani Blomšuist. - Pewnie jest.

- Jej oczy przeœliznęły się po saloniku. - Ale mam wštpliwoœci, czy tu zawsze

był pensjonat.

- Mamo! - Lisę zaszokowała insynuacja, że ,pani Cole mogła być właœcicielkš

domu o złej sławie.

- Wiele osób mówiło mi, że na Alasce nie należy pytać o przeszłoœć. Mówi się,

że wielu szacownych obywateli ożeniło się z „upadłymi kobietami". Na samym

poczštku było tak mało porzšdnych kobiet na Alasce, że zdesperowani mężczyŸni

brali również te inne za żony.

- Mamo. - Lisa była zażenowana sugestiš, że pani Cole mogłaby być jednš z nich,

podejrzewała matkę o zwykłš zazdroœć.

Pani Cole powróciła w towarzystwie wysokiego, dobrze zbudowanego młodego

mężczyzny w niebieskiej flanelowej koszuli. Miał twarz jakby wyrzeŸbionš z bršzu,

a oczy prawie czarne, jak u babki, ale pozbawione ciepła. Wydawał się zamknięty

w sobie i czujny.

- To jest mój wnuk, Wylie Cole. To jest pani Blomšuist i jej córka Lisa.

Obecnie mieszkajš w Palmer, ale pan Blomšuist został zatrudniony przy budowie

nowego fortu wojskowego w Anchorage. Szukajš tu domu, żeby nie trzeba było

dojeżdżać do pracy.

Lisa Blomšuist. Przez chwilę Wylie był tak zaskoczony, że tylko stał i patrzył

na niš. Natychmiast przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie sprzed pięciu lat.

Wiek się zgadzał. Nie miała już warkoczy i może trochę zmienił się odcień jej

włosów, ale oczy miała nadal duże i niebieskie. Nie mogło być dwóch dziewczšt o

tym samym imieniu i nazwisku mieszkajšcych w Dolinie Matanuska - to na pewno ta

sama, którš wtedy poznał.

Ona również przypatrywała mu się intensywnie, ale nie widać było, że go poznaje.

Nie pamiętała go. Wylie chętnie by jej przypomniał, ale odwoływanie

Alaska 613

się do dawnej znajomoœci było jednš z najstarszych męskich sztuczek. Ukrył swoje

rozczarowanie. Doszedł do wniosku, że nie zrobił wtedy na niej takiego wrażenia,

jak ona na nim.

- Miło mi panie poznać. Mój samochód jest przed pensjonatem. Z przyjemnoœciš

zawiozę panie do tego domu.

Wylie. Było to niespotykane imię, ale Lisie wydawało się znajome. Dopiero gdy

usiadła na tylnym siedzeniu auta, przypomniała sobie, że było to imię pilota,

który zabił się razem z Willem Rogersem w katastrofie samolotu niedaleko Barrow

na Alasce. Wszyscy o tym wtedy mówili. Zapamiętała imię pilota, ponieważ

skojarzyło jej się ono z chłopcem, którego spotkała w... Tak, oczywiœcie. Była

prawie pewna, że on nazywał się Wylie Cole. Ale to było tak dawno temu.

Pochyliła się, żeby spojrzeć na kierowcę. Czarne włosy i oczy, indiański profil

- to na pewno on.

Chciała coœ powiedzieć, przypomnieć, jak się poznali, ale nie mogła tego zrobić

przy matce, siedzšcej na przednim siedzeniu obok kierowcy. Zaczęła więc wyglšdać

przez okno, od czasu do czasu zerkajšc na niego, zła na siebie, że nie może

wydusić słowa.

Kiedy znaleŸli się na miejscu, Wylie zaczšł je oprowadzać po domu. Po obejrzeniu

wszystkiego zawrócili do frontowego pokoju.

- Czy chciałaby pani jeszcze coœ zobaczyć, pani Blomšuist? Czy ma pani jakieœ

pytania?

- Chciałabym jeszcze raz zobaczyć kuchnię. Wydawała mi się mała.

- Proszę bardzo. Proszę się nie spieszyć. Zaczekam tu na paniš. - Nie miał

ochoty jej towarzyszyć.

- Nie idziesz ze mnš, Lisa? - spytała pani Blomšuist, ruszajšc w stronę kuchni

znajdujšcej się na tyłach domu.

- Nie. Ja... ja zaczekam tutaj. - Stała odwrócona do niego plecami. Patrzył na

jej lœnišce, kasztanowate włosy, spadajšce na ramiona. Miał

ochotę ich dotknšć, żeby sprawdzić, czy naprawdę sš tak miękkie, na jakie

wyglšdajš. Spojrzała na matkę wychodzšcš z pokoju, potem odwróciła się do niego

z nieœmiałym uœmiechem.

- To jest ładny dom.

- Tak.

- Wiem, że moje pytanie jest œmieszne. - Wydawała się bardzo zdenerwowana i

niepewna siebie. - Ale... ale czy pana ojciec jest bush pilot?

- Tak. - Wylie zmarszczył czoło, zastanawiajšc się, dlaczego o to pyta.

614 Janet Dailey

- Tak myœlałam. - Uœmiech rozjaœnił jej twarz. - Spotkaliœmy się wczeœniej. Nie

wiem, czy pan pamięta...

- ...obiad w domu społecznym dla kolonistów jadšcych do Doliny Matanuska. -

Wylie uœmiechnšł się szeroko. .

- Pan pamięta? - Patrzyła na niego zdziwiona.

- Jak sobie przypominam, miała pani warkocze aż dotšd. - Przesunšł rękš po jej

plecach, nie mogšc powstrzymać się od dotknięcia jej.

- A moi bracia myœleli, że jest pan Indianinem. -Tak.

Lisa promieniała.

- Czy pan nadal lubi polować i łowić ryby? Pamiętam, jak pan mi opowiadał...

nam opowiadał o zabiciu niedŸwiedzia grizzly tamtej zimy.

- Nadal to robię. - Usłyszał kroki, a Lisa spojrzała w kierunku kuchni.

- To jest ładny dom - powtórzyła.

- Mam nadzieję, że pani rodzice zdecydujš się na wynajęcie.

- Ja też.

- Jeœli tak się stanie, prawdopodobnie znowu się spotkamy.

- Pewnie tak. - Myœl ta wydawała się dla niej równie przyjemna jak dla niego.

- Może nawet moglibyœmy pójœć do kina w sobotni wieczór - powiedział Wylie, gdy

zobaczył zbliżajšcš się paniš Blomšuist.

- Może moglibyœmy. - Uœmiechnęła się i obróciła w stronę matki.

Lisa obawiała się, że mama nie będzie chciała wynajšć domu z powodu swoich

podejrzeń w stosunku do właœcicielki. Matka jednak nazajutrz przyszła tam z

mężem i wkrótce się wprowadzili. Nie minęły dwa tygodnie, a Lisa siedziała w

kinie z Wyliem ????'??. Przez cały seans trzymał jej rękę w swej dłoni.

Po wyjœciu z kina poszli w kierunku zaparkowanego nie opodal samochodu.

Był to okres dni polarnych. Słońce nadal było na niebie, oœwietlajšc miasto

złocistym blaskiem.

- Piękna noc - powiedziała Lisa. Nagle zaœmiała się cicho, potrzšsajšc głowš.

- Co się stało? Czy coœ œmiesznego?

- Nie. - Westchnęła, znowu potrzšsajšc głowš. - Wcišż się dziwię, że mnie

pamiętałeœ. To przecież było tak dawno.

- Nie ma w tym nic dziwnego. Od lat mówiło się tutaj o planie Matanuska. Stale

słyszałem opowieœci o tym, co dzieje się w Palmer. Byłaœ jedynš osobš,

Alaska 615

któš poznałem z tej grupy, więc jest naturalne, że myœlałem wtedy o tobie.

- Uœmiechnšł się do niej. - Poza tym niewielu ludzi brało mnie za Indianina.

- Nie jest łatwo zapomnieć Erika i Rudiego. - Uœmiechnęła się smutno, potem

spytała: - Czy masz braci albo siostry?

- Nie. Jestem jedynakiem.

- Musisz się czuć samotnie.

- Może tak się czułem, kiedy byłem dzieckiem. - Wylie zastanawiał się teraz,

czy spotkanie z Lisa nie utkwiło mu w pamięci dlatego, że była wtedy z dwójkš

młodszych braci, których pilnowała, sprzeczała się z nimi. - Ale teraz lubię być

sam.

- Myœlę, że cię rozumiem. Jestem przekonana, że gdy się jest jedynš dziewczynkš

w rodzinie, to tak jakby się było jedynaczkš. Na farmie nie miałam z kim się

bawić ani z kim rozmawiać. Nasi sšsiedzi nie mieli córek w moim wieku, a matka...

nie jest osobš, której można się zwierzać.

- Zastanawiałem się stale, czy nie jest wam tam ciężko.

- Było nam ciężko. Nasza ziemia była nieurodzajna, więc trzymaliœmy krowy

mleczne. Mój tata bardzo ciężko pracował, ale nic z tego nie wychodziło.

- Czy żałujesz, że przed pięciu laty przyjechałaœ na Alaskę?

- Nie! - powiedziała z przekonaniem. Nie chciała się przyznać, że do czasu,

kiedy wprowadzili się do swojego nowo zbudowanego domu na farmie, nie mieszkała

nigdy w budynku, gdzie nie przeciekał dach, wiatr nie wdzierał się przez szpary,

tynk nie odpadał ze œcian. Życie na Alasce było stałš walkš, ale byli lepiej

ubrani, lepiej odżywieni i lepiej mieszkali.

- Najtrudniej było, kiedy mieszkaliœmy w Minnesocie. Komary wcale nie sš gorsze

niż muchy, które atakujš Minnesotę w lecie.

- Naprawdę podoba ci się tutaj? - Wylie zatrzymał się przy swoim samochodzie.

- Naprawdę.

- Cieszę się. - Otworzył drzwi samochodu, zaczekał, aż usišdzie, zamknšł drzwi,

obszedł samochód, aby usišœć na miejscu kierowcy. Miał ochotę gwizdać.

Do jej domu było niedaleko. Zbyt szybko tam dojechali. Wylie ocišgajšc się

odprowadził jš do drzwi; żałował, że nie mogš być dłużej razem. Jej twarz

wyrażała te same uczucia.

- Spędziłam cudowny wieczór, Wylie.

- Ja też. Czy masz jakieœ plany na następny sobotni wieczór?

- Nie. Żadnych. - Kiedy uœmiechała się, miała dołeczki na policzkach.

616

Janet Dailey

- Może poszlibyœmy na inny film?

- Chętnie.

- Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej, zgoda?

- Œwietnie.

Wylie chciał jš pocałować, mimo że była to ich dopiero pierwsza randka, ale

zawahał się... Te białe noce! Wszyscy sšsiedzi mogli ich zobaczyć. W końcu

jednak co go obchodzš sšsiedzi. Lisa stała patrzšc na niego i czekajšc.

Pocałował jš, a ona oddała mu pocałunek.

Wyprostował się, oddech miał trochę przyspieszony.

- Wpół do siódmej w sobotę? -Tak.

Spotkali się w tę sobotę, potem spotykali się w każdš sobotę przez lato i jesień

oraz jeszcze kilka razy w cišgu tygodnia. Kiedy Wylie zaprosił jš na niedzielny

obiad do domu, Lisa była podenerwowana. Chociaż nigdy nie mówił, że jest

zainteresowany „trwałym zwišzkiem", to spotkanie z jego rodzicami mogło być

krokiem w tym kierunku. Chciała zrobić na nich jak najlepsze wrażenie.

Pech. Gdy dotarli do domu jego rodziców, wszystko obróciło się przeciwko niej.

Przed domem były zamarznięte kałuże - po styczniowej odwilży przyszedł mróz,

który œcišł wodę. Lisa wysiadła z samochodu i szła w kierunku domu, wyprzedzajšc

Wyliego. Stanęła na œliskim lodzie i upadła, zanim Wylie zdšżył jš podtrzymać.

Skaleczyła się, a w jej jedynej parze pończoch zrobiła się dziura. Zamiast

„wielkiego wejœcia" wkuœtykała do domu, krew spływała jej po nodze.

Matka i babka Wyliego bardzo się tym przejęły, nalegały, żeby odkazić i

zabandażować skaleczenie, chociaż Lisa wolałaby udawać, że nic się nie stało. Z

ulgš powitała zmianę tematu rozmów, kiedy zasiedli przy stole.

- Czy ci mówiłem, Wylie, że ukończono budowę nowej bazy lotniczej, Ladd Field,

w Fairbanks? - Ojciec nałożył sobie kartofli i podał miskę Lisie. - Mówiš, że w

ich pasie startowym jest więcej betonu niż na wszystkich ulicach i chodnikach

Anchorage. Jest podobno tak gruby, że nawet przy szeœćdziesięciu stopniach

poniżej zera pozostanie gładki.

- Będš mieli okazję wypróbować go tej zimy - powiedział Wylie.

- Słyszałem, że niektórzy wojskowi piloci narzekajš na tutejsze warunki

Alaska 617

atmosferyczne - œmiał się ojciec. - Tak się przyzwyczaili do nawigacji radiowej,

że zapomnieli, co to znaczy latać na wyczucie.

- Nawigacja radiowa - tłumaczyła matka - polega na tym, że pilot odbiera

sygnały z radiowego masztu nawigacyjnego umieszczonego na lotnisku i te sygnały

wskazujš mu kierunek lotu.

- Można policzyć takie maszty na Alasce na palcach jednej ręki - dodał ??? Cole.

- Ci wojskowi piloci dopiero uczš się, jak latać na północy. Czasami jest w

górze tak zimno, że olej zaczyna przypominać galaretkę malinowš Trudy, system

hydrauliczny zamarza, a opony trzaskajš jak szkło. Na skrzydłach natychmiast

osadza się lód. W laboratorium w Fairbanks starajš się przystosować bombowce i

samoloty myœliwskie do warunków panujšcych na północy. A bazy lotnicze -

założyłbym się, że wojsko buduje ich co najmniej tuzin.

- Liczba robotników budowlanych i żołnierzy, którzy przypłynęli jesieniš do

Anchorage, przewyższa wszystko, co kiedykolwiek widziałam w Nome - powiedziała

babka Wyliego. - Œpiš w namiotach, budach - we wszystkim, co ma cztery œciany i

dach. Razem z Matty przerobiłyœmy salon na sypialnie, ale nadal mamy dwadzieœcia

osób na liœcie oczekujšcych.

- Mogę tylko powiedzieć, że jest już najwyższy czas, żeby Kongres obudził się

wreszcie i zrozumiał, że ,na Alasce potrzeba więcej baz wojskowych. Włożyli

przeszło czterysta pięćdziesišt milionów dolarów w Hawaje, które sš oddalone o

dwa tysišce pięćset mil od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Słusznie

powiedział Ernest Gruening zeszłej wiosny, że wystarczy garstka

nieprzyjacielskich spadochroniarzy, żeby zajšć Alaskę w cišgu jednej nocy. Teraz

mogłoby im to zajšć tydzień.

- Jednak coœ się robi w tym kierunku, ???. - Pani Cole nie podzielała

pesymistycznej postawy męża.

- Myœlę, że zawdzięczamy to Stalinowi. Gdyby nie podpisał paktu z Hitlerem,

Kongres pewnie nic by nie zrobił. Teraz martwiš ich rosyjskie bazy na wybrzeżach

Syberii. Jedna z nich leży w odległoœci stu pięćdziesięciu mil od Nome. Ale

powtarzam, że przede wszystkim powinniœmy bać się Japonii. Wiem, że generał

Buckner kazał prowadzić roboty dwadzieœcia cztery godziny na dobę przy

stanowiskach obronnych. Mam nadzieję, że nie jest już za póŸno.

- Tato. - Wylie spojrzał na Lisę - mówmy o czymœ innym. Z twoich słów wynika,

że wojna może nam grozić w każdej chwili.

- Tak się może zdarzyć. Nie możemy chować głowy w piasek i udawać, że

618 Janet Dailey

to, co się dzieje w Europie i na Pacyfiku, nie będzie nas dotyczyć - i to

niedługo.

- Prezydent powiedział, że Stany Zjednoczone nie dadzš się wcišgnšć w następnš

wojnę œwiatowš - powiedziała Glory.

- Japonia i Niemcy nie składali takich obietnic. Patrz, ile sprzętu Stany

wysyłajš teraz do Anglii. Czy myœlisz, że Hitler pozwoli, żeby to nadal trwało?

- ??? wbił widelec w pieczeń z łosia. - Jak zwykle wszyscy „stamtšd", w

metropolii, majš oczy skierowane na drugš stronę Atlantyku. Dlatego też

zapomnieli o Alasce, dopóki nie wystraszyli ich Rosjanie. Ci generałowie i

kongresmani w Waszyngtonie powinni nauczyć się czytać mapy. Zobaczyliby wtedy,

że bombowiec z Fairbanks może dotrzeć w cišgu piętnastu godzin do Tokio - albo

Nowego Jorku. Na litoœć boskš, Fairbanks leży w odległoœci tylko czterech

tysięcy mil od każdego z głównych miast Europy.

- Nie denerwuj się, ??? - powiedziała łagodnie Trudy Cole, uœmiechajšc się

przepraszajšco do Lisy. - Nie tylko sam się wprowadzasz w zły nastrój, ale

również straszysz naszego goœcia tym mówieniem o wojnie.

- Przepraszam cię, Liso - spojrzał na niš, nagle zdajšc sobie sprawę z

obowišzków wobec goœcia.

Znowu była w centrum uwagi, czego zupełnie sobie nie życzyła.

- Nic nie szkodzi - uœmiechnęła się nerwowo.

To, o czym mówili, było dla niej nowoœciš. Gdy jej rodzina rozmawiała na temat

Alaski, zwykle sprowadzało się to do omawiania dobrze płatnych prac, które można

było dostać, wzrostu kosztów utrzymania i czynszów, iloœci zarobionych pieniędzy

i sposobów ich wydania.

- Nie masz racji, Trudy - stwierdził ojciec Wyliego. - Może dobrze jest, że

ktoœ taki jak Lisa będzie uczulony na to, co powiedziałem. To właœnie młodzi

ludzie będš musieli walczyć, jak przyjdzie wojna. My jesteœmy już za starzy. Ale

Lisa i Wylie...

- Tato - przerwał mu ponownie Wylie - nie ułatwiasz mi sprawy.

- Dlaczego?

- Ponieważ... Otrzymałem list od Wuja Sama z „pozdrowieniami". - Przerwał,

kiedy jego matka głoœno wcišgnęła powietrze. - Zastanawiałem się, jak wam o tym

powiedzieć, teraz chyba jest dobry moment - wszyscy sš tu zebrani - żeby was

poinformować, że dostałem powołanie do wojska.

Lisa nie mogła wydobyć głosu. Oczami duszy widziała go w mundurze,

Alaska

619

a jego twarz na ekranie wiadomoœci filmowych, które pokazywały sceny wojenne z

Europy.

- Wylie. - Matka miała łzy w oczach, a siedzšca obok babka lekko uœcisnęła jego

rękę.

- Wiedziałem, że to nastšpi. - Jedynie ojciec przyjšł tę wiadomoœć spokojnie. -

Miałem nadzieję, że zanim dostaniesz kartę powołania, zgłosisz się do lotnictwa

wojskowego. Z twoim doœwiadczeniem chętnie by cię przyjęli jeszcze teraz.

Potrzebujš dobrych pilotów.

Wylie potrzšsnšł głowš.

- Przykro mi tato, ale jeœli już mam walczyć, wolę to robić z nogami na ziemi.

- Kiedy musisz wyruszyć? - cicho spytała babka.

- Niedługo.

- To znaczy kiedy? - Matka przygotowywała się na najgorsze.

- W tym tygodniu.

Lisa nadal nie mogła wydobyć głosu. Tylko patrzyła na niego.

- No tak. - Matka zaœmiała się nagle i umilkła, zanim œmiech przeszedł w łkanie.

Lisa rozumiała jš. Nie odzywała się z obawy, że wybuchnie płaczem. - Wydaje mi

się, że zostawiłam placek w piekarniku - powiedziała Trudy i wybiegła z jadalni.

Wylie odłożył serwetkę, chcšc wstać z krzesła, ale ojciec go powstrzymał.

- Ja pójdę sprawdzić, czy placek się nie spalił - powiedział.

Kędy przestali udawać, że spokojnie jedzš obiad, Lisa zaoferowała pomoc w

posprzštaniu ze stołu i umyciu naczyń. Ale Glory Cole spojrzała na matkę Wyliego

i łagodnie zaproponowała, żeby Lisa poszła do salonu z Wyliem, a one zrobiš to

same.

Nadal nic nie mówiła, gdy Wylie prowadził jš do wielkiej sofy. Była zdruzgotana.

Usiadła, starajšc się zapanować nad sobš.

- Przykro mi, Liso. - Siedział ze zwieszonš głowš, nie patrzšc na niš.

- Powinno ci być przykro. Jak mogłeœ w taki sposób powiedzieć o tym ludziom,

którym na tobie zależy? - Była na niego zła, że nie powiedział jej o tym na

osobnoœci, tylko przy całej rodzinie. Czy nie wiedział, że te wiadomoœci jš

zmartwiš? Czy nie wiedział, jak bardzo jej na nim zależy?

- Wiem, że to było okropne, ale miałem nadzieję, że w twojej obecnoœci reakcja

mojej rodziny będzie spokojniejsza. Wiedziałem, jak zareaguje na to matka. -

Spojrzał na niš. - Nie chciałem ci zrobić przykroœci, Liso.

620 Janet Dailey

Po tym okropnym obiedzie Lisa widziała się z Wyliem tylko raz przed jego

odjazdem. Zaparkował samochód przed jej domem i zgasił silnik. Œwiatło przed

domem było zapalone, ale Lisa nie wysiadała z samochodu. Przez cały wieczór

zachowywał się tak, jak gdyby to było jedno ze zwyczajnych ich spotkań, a nie

ostatnie przed bardzo długim rozstaniem. Siedziała skulona obok niego, otulona

płaszczem, szalem, z rękawiczkami na rękach. Chciała, żeby powiedział coœ - że

mu na niej zależy, że jš kocha

- cokolwiek, żeby zrozumiała sytuację. Ale cisza przedłużała się.

- Nie będziemy się przez jakiœ czas widywać - powiedziała wreszcie.

- Prawdopodobnie nie. - Położył rękę na oparciu jej siedzenia.

W ciemnoœci nie widziała dobrze jego twarzy, ale i tak pewnie nic by z niej nie

wyczytała. Poczuła jego rękę na swoich włosach.

- Będziesz do mnie pisał? - spytała.

- Oczywiœcie. A ty będziesz do mnie pisała? - Pytanie jego brzmiało prawie

żartobliwie.

- Naturalnie. - Pisałaby do niego codziennie, gdyby o to prosił. - Żałuję, że

musisz jechać.

- Ha!, ja też nie jestem szczęœliwy z tego powodu, ale nie mam wyboru. Poza tym

nie będziesz długo za mnš tęsknić. To się nie zdarza na Alasce. Założę się, że

już dziesięciu facetów stoi w kolejce, żeby zajšć moje miejsce.

- Może być ich nawet stu. Czasem okropnie mnie złoœcisz, Wylie.

- Chciało jej się płakać. - Czy nie chcesz, żebym na ciebie czekała?

- Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nie wydaje mi się, żeby było właœciwe

składać teraz obietnice, których możemy jutro nie dotrzymać. Dużo rzeczy może

się zmienić, Liso.

- Może dla ciebie. - Patrzyła przez łzy na ręce, które zaciskała przed sobš.

- Po prostu zaczekajmy i zobaczmy, co będzie, jak wrócę.

- Tak.

- Liso, spójrz na mnie. - Niechętnie odwróciła głowę w jego stronę. - Ja wrócę.

Możesz na to liczyć. I będzie lepiej, do diabła, jeœli o mnie nie zapomnisz.

Przycišgnšł jš do siebie, długo i mocno całował, jak gdyby chcšc pozostawić

jakiœ œlad.

Lisa przywarła do niego, nie ukrywajšc już, jak bardzo jest jej bliski i jak

bardzo by chciała, żeby jš również pamiętał. Ale serce jš bolało. Wreszcie

wyskoczyła z samochodu i z płaczem pobiegła do domu.

?

Anchorage 7 grudnia 1941 roku

oyło jeszcze ciemno tego zimowego poranku, kiedy Lisa podchodziła do koœcioła w

towarzystwie rodziców i młodszych braci, którzy niechętnie szli za nimi, aby

wzišć udział w nabożeństwie o dziewištej. Dopiero za dwie godziny można było

spodziewać się œwiatła dziennego. Jakiœ mężczyzna stał przy wejœciu. Kiedy Lisa

go rozpoznała, z lekka przyspieszyła kroku.

- Widzisz Liso, kto tu stoi? - mruknęła matka, ledwie poruszajšc wargami. -

Założę się, że czeka na ciebie.

- To, że pan Bogardus stoi na zewnštrz, nie musi oznaczać, że czeka na mnie. -

Obawiała się jednak, że matka ma rację i nie wiedziała, jak ma się zachować w

tej sytuacji.

Dziwnie się to ułożyło. Wbrew radom matki kilka miesięcy temu porzuciła pracę w

aptece dla lepiej płatnej posady asystentki kasjera w firmie budowlanej ze

Stanów, która założyła filię w Anchorage i zajmowała się kontraktami rzšdowymi

na Alasce. Wysoki, o chłopięcym wyglšdzie Steve Bogardus był jednym ze

wspólników, który kierował biurem na Alasce. Był szefem Lisy.

Po miesišcu zaproponował jej spotkanie. Oczywiœcie odmówiła. Dwa miesišce temu

zorientował się, że Lisa chodzi do biura piechotš. Była to odległoœć kilku

przecznic. Zaproponował, że będzie jš woził rano i odwoził do domu wieczorem,

argumentujšc, że jest mu to po drodze oraz że samotna młoda kobieta nie powinna

chodzić ciemnymi ulicami, nie mówišc już o zimnie panujšcym na dworze. Lisa

przystała na to, gdyż odrzucenie tej oferty wydawało się jej nierozsšdne,

szczególnie wobec zbliżajšcej się zimy.

Oczywiœcie matka spotkała się z nim, kiedy pierwszy raz przyjechał po Lisę.

Kiedy tylko dowiedziała się, że ma dwadzieœcia dziewięć lat, jest

622 Janet Dailey

inżynierem, kawalerem oraz wspólnikiem firmy, jej obiekcje co do nowej pracy

Lisy zniknęły. Potem Lisa popełniła błšd, wspominajšc, że proponował jej

spotkanie, a ona odmówiła. Teraz matka nie dawała jej spokoju, stale mówišc o

Stevie i pytajšc, dlaczego Lisa marnuje życie dla kogoœ takiego jak Wylie Cole,

który nigdy do niczego nie dojdzie, kiedy mogłaby mieć męża, posiadajšcego

własne przedsiębiorstwo i przyszłoœć przed sobš. Nie rozumiała, dlaczego Lisa

siedzi w domu wieczorami zamiast wychodzić z panem Bogardusem. Nie przeszkadzało

jej wcale, że Wylie był nadal na Alasce i Lisa od czasu do czasu się z nim

widywała. To jeszcze bardziej jš dopingowało. Kilka razy matka prosiła pana

Bogardusa, żeby został na obiedzie po przywiezieniu Lisy z pracy. Zawsze

przyjmował zaproszenie.

Lisa znalazła się w niezręcznej sytuacji. Co gorsza, lubiła towarzystwo Steve'a

Bogardusa. Był zupełnie inny niż Wylie. Miał tak wyrazistš twarz, że zawsze

wiedziała, kiedy jest zmęczony, kiedy ma stresy w pracy, a kiedy jest czymœ

podniecony. Był zawsze miły i kurtuazyjny, otwierał przed niš drzwi, chwalił jej

pracę, prawił komplementy na temat ubrania i uczesania

- czasem nawet flirtował z niš. Wylie był zawsze na dystans, rzadko mówił jej

komplementy, a czułoœć okazywał tylko wtedy, kiedy byli sami. Miał mniej

doœwiadczenia niż jej pracodawca. Skšd zresztš mógłby je mieć? Steve Bogardus

był od niego starszy. Czasem ta różnica wieku równie jš przerażała, jak jego

natarczywoœć. A szef Lisy potrafił osišgnšć to, na czym mu zależało.

- Dzień dobry, panie Bogardus. - Lisa zmusiła się do uœmiechu.

- Dzień dobry, Liso. - Z równš serdecznoœciš witał resztę rodziny. - Nie

zauważyłem, jak podjeżdżaliœcie. Czy przyszliœcie dziœ do koœcioła piechotš?

- To przecież nie jest daleko. Nasz samochód nie chciał zapalić. - Ojciec Lisy

zarabiał teraz tyle, że mogli pozbyć się starej ciężarówki z farmy i kupić

samochód.

- Pewnie nie zdšżył się jeszcze przyzwyczaić do zim na Alasce. Ja też nie.

- Wzdrygnšł się żartobliwie. Wbrew sobie Lisa uœmiechnęła się. - Szkoda, że o

tym nie wiedziałem. Mogłem was zawieŸć do koœcioła.

- Może nas pan odwieŸć do domu, panie Bogardus - powiedziała matka.

- Ale pod warunkiem, że zostanie pan na obiedzie.

- Jak zwykle nie zostawia mi pani wyboru, pani Blomšuist. Lisa unikała jego

wzroku.

- Myœlę, że powinniœmy wejœć do œrodka. Blokujemy drzwi.

Alaska 623

- Racja. Wewnštrz jest też pewnie cieplej. - Trzymał drzwi, żeby cała rodzina

mogła wejœć.

Lisa poszła do przodu, potem zatrzymała się w oœwietlonym przedsionku, żeby

rozpišć ciepły płaszcz i zdjšć rękawiczki. Z uœmiechem skinęła głowš odŸwiernym,

którzy rozdawali teksty psalmów na poranne nabożeństwo. Kiedy Steve Bogardus

dołšczył do nich, Lisa zauważyła matkę i babkę Wyliego na końcu przedsionka.

- Przepraszam. Idę porozmawiać z paniš Cole. Dołšczę do was póŸniej. Miała

nadzieję, że pani Cole ma jakieœ wiadomoœci od Wyliego. Nie

widziała go od przeszło trzech miesięcy. Nie otrzymała w tym czasie również

listu, chociaż pisała do niego regularnie. Ostrzegał jš, że nie potrafi zmusić

się do pisania listów, ale nie było to dla niej pociechš.

- Dzień dobry. - Uœmiechnęła się do obu kobiet, potem dopiero zauważyła, że

jest z nimi stara Eskimoska Marty.

- Lisa. - Trudy Cole powitała jš serdecznie. - Miałam nadzieję, że spotkamy się

dziœ w koœciele. Wczoraj dostaliœmy list od Wyliego. Właœnie pokazywałam go

matce Cole. Pisał, że może nie mieć czasu na oddzielny list do ciebie i prosił o

przekazanie nowych wiadomoœci od niego.

- Nowych wiadomoœci? - Wzięła kartkę papieru od babki. List był krótki,

zajmował nie więcej niż pół strony.

- Tak. Wojsko szukało znajšcych Alaskę ochotników do zwiadowczego ugrupowania

Alaska Scouts. Chyba jest pełna jego nazwa w liœcie.

- All-Alaska Combat Intelligence Scouts - przeczytała Lisa.

- Tak. Przechodzš teraz różne specjalistyczne szkolenia. Dlatego nie był pewien,

czy będzie miał czas, żeby do ciebie napisać.

- Przysłał też fotografię. - Marty podała jej zdjęcie. - Wylie jest w œrodku.

Lisa patrzyła na trzech mężczyzn, jednakowo ubranych w parki, każdy

z karabinem na ramieniu. Ich brody i futrzane kaptury ledwie pozwalały

rozróżniać twarze. Wcale nie wyglšdali na żołnierzy. Lisa nie była pewna, czy

poznałaby Wyliego bez pomocy Marty.

- Zapuszcza brodę. - Nie bardzo jej się to podobało.

- Tak. - Z tonu głosu matki Lisa wywnioskowała, że jest tego samego zdania. -

Pisze, że będzie mu cieplej w twarz.

- Pewnie tak - godziła się Lisa, myœlšc jednak, że z brodš Wylie wyglšda jak

jakiœ dziki człowiek gór.

624 Janet Dailey

Rozległ się dŸwięk organów wzywajšcych do modlitwy.

- Czas już zajšć miejsca.

- Tak. - Lisa oddała list i fotografię. - Dziękuję za przekazanie mi wiadomoœci

o Wyliem.

- Nie musisz za to dziękować - powiedziała jego matka. - PrzyjdŸ kiedyœ do nas

wieczorem, jeœli nic innego nie będziesz miała do roboty. Przeważnie i tak

jestem sama w domu. ??? rozwozi ekwipunek dla armii i innych kontrahentów po

całej Alasce. Już go prawie nie widuję.

- Przyjdę - obiecała Lisa. Jej rodzina siedziała na jednej z tylnych ławek.

Zauważyła, że matka

celowo zostawiła dla niej miejsce na końcu ławki obok Steve'a Bogardusa. Usiadła

i wzięła do ręki œpiewnik. Słuchała organów, ale myœlała o Wyliem. Nie zapomniał

jej, chociaż nie miał czasu, żeby napisać. Potem rozpoczęło się nabożeństwo,

więc skupiła na nim uwagę.

W czasie kazania pastora usłyszała jakieœ przytłumione wybuchy. Inni też je

usłyszeli i zaczęli odwracać głowy. Cichy szmer przebiegł przez zgromadzenie

wiernych.

Tym razem pastor nie przedłużał kazania i nabożeństwo skończyło się w

wyznaczonym czasie. Kiedy Lisa zajęła miejsce w długiej kolejce osób, które

powoli wychodziły z koœcioła, każdy zadawał to samo pytanie: Czy słyszeliœcie

ten hałas? Niektórzy sšdzili, że to grzmot.

- Jak pan myœli, co to mogło być? - Lisa zwróciła się do Steve'a Bogardusa:

- To pewnie manewry w forcie Richardson. To mogło być echo wystrzałów

karabinowych. - Uœmiechnšł się z pobłażaniem.

To wytłumaczenie było bardziej wiarygodne niż grzmoty w grudniu. Po podaniu ręki

pastorowi Steve Bogardus wyprowadził rodzinę z koœcioła.

- Mój samochód jest zaparkowany w dole ulicy. Zanim zeszli z koœcielnych

schodów, Lisa usłyszała wycie syreny, za

chwilę zorientowała się, że to nie była tylko jedna syrena. Zatrzymała się.

Wszyscy wokół również stanęli. Ktoœ podbiegł do nich:

- W radio mówiš, że Japończycy bombardujš Hawaje.

- Nie - szepnęła.

- ChodŸ. - Steve wzišł jš pod rękę. - ChodŸmy do mojego samochodu. Mam w nim

radio.

Lisa zaczęła biec. Przypomniało jej się wszystko, co słyszała od ojca

Alaska

625

Wyliego. Chciała wierzyć, że to nieprawda. Że to tylko fałszywy alarm. Nie

będzie prawdziwej wojny.

Ale spiker radiowy potwierdził wiadomoœci o ataku japońskich bombowców na Hickam

Field i bazę marynarki w Pearl Harbor na Hawajach. Powiedział również, że

kilkanaœcie okrętów w porcie stoi w płomieniach, a straty sš nieobliczalne.

Wszyscy żołnierze na Alasce, którzy sš na przepustkach, majš się natychmiast

zgłosić do swoich jednostek. Wszystkie cywilne samoloty majš pozostać na

lotniskach, a cywilnym pojazdom nie wolno poruszać się po ulicach. Ludnoœć ma

udać się do domów i czekać na dalsze instrukcje.

Gdy spiker zaczšł podawać plan ewakuacji w przypadku ataku nieprzyjaciela, Lisa

szepnęła:

- Mój Boże, oni naprawdę wierzš, że Japończycy mogš zaatakować Alaskę.

- Po co w ogóle tu przyjechaliœmy. Wiedziałam od poczštku, że Ÿle robimy. -

Matka Lisy wpadła w panikę. - Jan, co teraz zrobimy?

- Zrobimy to, co nam powiedziano - pójdziemy do domu i będziemy czekać.

- Lisa. - Steve Bogardus złapał jš za rękę. - Muszę iœć do biura, wojsko może

potrzebować buldożerów lub innego sprzętu. Czy będziesz spokojna?

- Tak. - Była zupełnie otępiała.

. Zostawili samochód i ruszyli piechotš, Steve do biura, a rodzina Blomquist do

domu. Wycie syren potęgowało panikę i zamieszanie. Ciężarówki pędziły po mieœcie,

zbierajšc żołnierzy. Samochody wojskowe i inne uzbrojone pojazdy również

jeŸdziły po ulicach, a bombowce i myœliwce przelatywały z hukiem nad miastem.

Cały dzień, tak jak wszyscy, Lisa spędziła przy krótkofalówce. Przy drzwiach

stały plecaki z zapasami żywnoœci na dwa tygodnie, jak zalecano, i niezbędnymi

rzeczami, przygotowanymi na ewakuację samolotem w góry. Obok stały strzelby ojca

i braci, na wypadek koniecznoœci utworzenia obrony cywilnej. Ciężkie zasłony i

koce były już zawieszone - wydano rygorystyczne nakazy zaciemnienia.

Kiedy stacje radiowe Alaski zamilkły na rozkaz generała Bucknera, rodzina

Blomšuist starała się złapać stację kanadyjskš. Zamiast niej usłyszeli Radio

Tokio. Kiedy ich spiker podał, że Dutch Harbor na Aleutach i Kodiak zostały

doszczętnie zbombardowane, Lisa zaczęła płakać. Wylie miał stacjonować na wyspie

Kodiak. Potem Radio Tokio stwierdziło, że Fairbanks zostało zaatakowane z

powietrza, a Sitka i Anchorage były już w rękach Japończyków.

626

Janet Dailey

Lisa była w Anchorage, gdzie do tej pory nie było jeszcze Japończyków, więc

miała prawo nie dowierzać poprzedniej wiadomoœci o zniszczeniu Kodiaku.

W pierwszym tygodniu po Pearl Harbor siły lotnicze Alaski, szeœć przestarzałych

bombowców i dwanaœcie przestarzałych samolotów myœliwskich, znajdowały się w

powietrzu, patrolujšc teren po osiemnaœcie godzin na dobę. We wtorek trzy

samoloty bojowe zestrzeliły amerykański balon, który badał warunki atmosferyczne.

Samoloty marynarki wojennej z Sitki zbombardowały „łódŸ podwodnš", która okazała

się wielorybem. Powoli mieszkańcy Alaski odzyskiwali poczucie humoru.

Ale zagrożenie ze strony Japonii było realne. Po ataku na Pearl Harbor wojska

japońskie wylšdowały na Filipinach i zmusiły żołnierzy MacArthura do odwrotu.

Japończycy zdawali sobie dobrze sprawę ze strategicznego położenia Alaski.

Trzeba było być przygotowanym na inwazję. Ewakuowano rodziny wojskowych, a

Alaska stała się terytorium militarnym.

Tej zimy wykańczano w poœpiechu wszystkie umocnienia obronne, nad którymi

rozpoczęto pracę jesieniš. Wszyscy odczuli tę presję, firma budowlana Steve'a

Bogardusa, robotnik budowlany Jan Blomšuist i pilot ??? Cole, który stale woził

ludzi i sprzęt do odległych zakštków. Kršżyły plotki, że Departament Wojny nie

ma zamiaru pomagać Alasce i nie wyœle dodatkowego kontyngentu żołnierzy,

samolotów i statków, tak jak nie zrobił tego na Filipinach. Pomimo tych pogłosek

praca wrzała. Lisę przeniesiono z księgowoœci. Spędzała teraz długie godziny

wypełniajšc nieskończonš iloœć formularzy - firma miała dodatkowe kontrakty i

nowe terminy ukończenia robót.

W pierwszš sobotę marca Steve Bogardus przywiózł Lisę do domu póŸnym popołudniem.

Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się, dlaczego matka zaprosiła Steve'a na

obiad, ale nie chciała pomocy w kuchni i wysłała jš do salonu razem z szefem.

Nastawiła radio, żeby posłuchać wiadomoœci wojennych i usiadła na kanapie,

żałujšc, że nie może zdjšć butów przy goœciu.

- Dzisiaj mamy powód do zadowolenia - powiedział Steve Bogardus, opierajšc się o

poduszki kanapy. Jego chłopięca, piegowata twarz nosiła œlady wyczerpania. -

Kontrakt, który nasza spółka podpisała z rzšdem na budowę dla wojska szosy

Alaska-Kanada, przyniesie nam mnóstwo dolarów.

Budowa przez Kanadę drogi, która miała połšczyć Stany Zjednoczone z Alaskš, była

dyskutowana od tak dawna, że Lisa straciła nadzieję, iż kiedykolwiek do tego

dojdzie. Wszystko zmieniło się jednak z powodu wojny z Japoniš, której wspaniale

rozbudowana flota mogła zablokować dostęp do

Alaska

627

Alaski drogš morskš. Budowa tej długiej na tysišc pięćset mil wojskowej szosy

została zatwierdzona i przyznano jej najwyższy priorytet. To olbrzymie

przedsięwzięcie miało być wykonane wspólnymi siłami firm cywilnych oraz biur

inżynierskich wojska.

- Tak, to racja - westchnęła Lisa. - Myœlę, że będzie w zwišzku z tym masa

roboty papierkowej.

- Nie martw się. Zatrudnimy nowych urzędników.

- To jest dla mnie najlepsza nowina, panie Bogardus.

- Kiedy zaczniesz mówić do mnie Steve?

Zdawała sobie sprawę, że ręka, którš trzymał na oparciu kanapy, prawie dotyka

jej ramienia.

- Nie jest właœciwe mówić do szefa po imieniu.

- Myœlałem, że jesteœmy również przyjaciółmi.

Szybko wstała, kiedy poczuła jak palce Steve'a muskajš jej włosy.

- Nigdy nie twierdziłam, że nie jesteœmy, panie Bogardus. - Podeszła do radia,

żeby ukryć zmieszanie.

- Powinienem zaprosić cię do restauracji. Już czas, żebym zaczšł rewanżować się

za tę wspaniałš goœcinnoœć. - Wstał i też podszedł do radia.

- Mamie to na pewno sprawi przyjemnoœć.

- Liso, wiesz, że miałem ciebie na myœli, a nie twojš rodzinę.

- Tak. - Patrzyła na małe zdjęcie, które włożyła za ramkę dużej fotografii

Wyliego. Duża fotografia przedstawiała Wyliego w mundurze, mała była najnowsza -

po jego wcieleniu do zwiadu.

- Czy to twój chłopak? - Wyjšł małe zdjęcie zza ramki, żeby mu się lepiej

przyjrzeć.

- Tak. To Wylie.

- On ma na imię Wylie?

- Tak. Wylie Cole. Jest teraz w oddziale Alaska Scouts. - Nigdy nie mówiła ze

Steve'em na ten temat. Wiedział tylko, że Lisa spotyka się z kimœ, kto jest w

wojsku.

- Jest jednym z Nożowników Castnera - mruknšł.

- Słucham? - Lisa zmarszczyła czoło.

- To jest przezwisko komandosów wybranych osobiœcie do tego plutonu przez

pułkownika Castnera. To sš twardzi mężczyŸni ze wszystkich częœci Alaski -

górnicy, traperzy, myœliwi, tubylcy - tacy, którzy potrafiš sobie poradzić w

terenie. Sš bardzo niebezpieczni, z tego co słyszałem. Niektórzy

628 Janet Dailey

mówiš, że to wykolejeńcy, którzy nie mogli znieœć wojskowej dyscypliny.

- Patrzył na niš uważnie. - Nie wiedziałaœ tego, prawda?

- Wylie nie jest taki. - Zabrała mu fotografię i włożyła na swoje miejsce. Była

zła na niego.

- To może być tylko wojskowa propaganda, żeby stworzyć wizerunek silnej grupy

komandosów. - Powiedział to, żeby jej zrobić przyjemnoœć.

- Czy on naprawdę uważa, że powinnaœ siedzieć w domu każdego wieczoru i nie mieć

żadnych rozrywek?

- Oczywiœcie, że nie.

- To dlaczego odmawiasz za każdym razem, gdy proponuję, żebyœmy gdzieœ poszli?

- Dlatego.

- Dlaczego dlatego?

- Steve, proszę cię.

- Wreszcie wymówiłaœ moje imię.

- Tak mi się tylko powiedziało. Nie zastanawiałam się.

- Pociesza mnie to, że wymawiasz moje imię bez zastanowienia. To miło, że

myœlisz o mnie jako o Stevie, a nie o panu Bogardusie.

To była prawda. Myœlała o nim jako o Stevie. Już od pewnego czasu.

- To nic nie znaczy - protestowała.

- To znaczy, że możemy sobie już dać spokój z tym nonsensownym panem Bogardusem.

Usłyszała kroki na werandzie i stwierdziła z ulgš:

- Na pewno idzie tato.

Ale zamiast ojca zobaczyła w otwartych drzwiach frontowych wysokiego mężczyznę z

dużš czarnš brodš. Patrzyła na niego oniemiała. Mężczyzna uœmiechnšł się, białe

zęby błysnęły w czarnym zaroœcie.

- Mama mówiła, że powinienem zatelefonować, ale chciałem zrobić ci

niespodziankę. Udało mi się, chociaż nie bez trudnoœci, dostać od sierżanta

przepustkę na weekend.

- Wylie. - Poznała go dopiero po głosie, nawet fotografia nie oddawała zmian,

jakie zaszły w jego wyglšdzie.

Podrapał się po brodzie.

- To jestem ja, pod tš gęstwinš. - Zdjšł parkę i powiesił na wieszaku w holu.

Pierwszy szok minšł. Lisa szybko przeszła przez pokój, podeszła do niego,

Alaska

629

ale kiedy objšł jš, cofnęła się. Z bliska był chudszy i jego twarz miała

bardziej zawzięty wyraz niż kiedyœ. Spojrzała na Steve'a, tłumaczšc sobie swoje

opory jego obecnoœciš.

- Wylie, to jest mój szef, Steve Bogardus. - Podprowadziła go do Steve'a.

- Dużo słyszałem o panu, szeregowy Cole. - Z miłym uœmiechem Steve potrzšsał

jego rękš, ale Lisa widziała chłodny wzrok Wyliego, taksujšcy Steve'a.

- Nie mogę tego samego powiedzieć o tobie, Steve. Lisa nigdy ciebie nie

wspominała.

Lisa zarumieniła się z poczucia winy, bo chociaż nigdy nie poszła na randkę ze

Steve'em, jego towarzystwo sprawiało jej przyjemnoœć.

- Mama zaprosiła dziœ pana Bogardusa na obiad, Wylie - powiedziała.

- Nie mogłem oprzeć się pokusie zjedzenia domowego obiadu - dodał Steve.

Lisa omal nie uœciskała go za te słowa, w ten sposób jego wizyta wyglšdała na

zupełnie niewinnš -jakš w gruncie rzeczy była.

- Nie jadłeœ jeszcze obiadu, prawda Wylie? Mama zawsze gotuje tyle, że można

tym nakarmić całš armię. Wiem, że będzie mnóstwo jedzenia, więc może zjesz z

nami obiad?

- Jak Steve, nie oprę się pokusie zjedzenia domowego obiadu. Siedem osób

zasiadło przy stole Blomšuistów.

Wylie był zadowolony ze sposobu rozsadzenia goœci przy stole. Lisa siedziała po

jego lewej ręce, a jej szef, Steve Bogardus, naprzeciwko niego. Mógł więc ich

obserwować.

Był przygotowany na to, że Lisa mogłaby zaczšć spotykać się z kimœ innym. W

Anchorage było bardzo wielu mężczyzn i bardzo niewiele kobiet, więc okazji nie

brakowało. Udało mu się prawie przekonać samego siebie, że nie może od niej

wymagać, aby siedziała w domu i czekała na niego, że byłoby w porzšdku, gdyby

spotykała się z kilkoma facetami. W końcu była wojna i nie wiadomo, co może się

jemu jeszcze przydarzyć. Dopiero po jego powrocie przyjdzie czas na okreœlenie

ich wzajemnych stosunków.

Jednak za każdym razem, gdy Bogardus rzucał spojrzenie na Lisę - chociaż Wylie

wierzył, że nie chodzš jeszcze na randki - miał ochotę wycišgnšć rękę poprzez

stół i zamienić twarz tego faceta w krwawš miazgę. Matka Lisy nie

630

Janet Dailey

ułatwiała sytuacji, wyraŸnie okazujšc swojš sympatię Bogardusowi i tak prowadzšc

rozmowę, żeby przedstawić go w najbardziej korzystnym œwietle. Wylie wiedział,

że matka nie lubi go. Teraz, kiedy wywierała presję na Lisę, do której

dochodziła zrozumiała atrakcyjnoœć kogoœ takiego jak Bogardus, Wylie wiedział,

że Lisa niedługo się podda.

I nic nie mógł na to poradzić. Przecież pozwolił jej spotykać się z innymi

mężczyznami w czasie swojej nieobecnoœci, więc nie mógł teraz protestować.

Nie był, do diabła, œlepy. Widział wszystkie szanse Bogardusa - był tu, na

miejscu, codziennie widywał Lisę. Prawdopodobnie zarabiał dużo pieniędzy na

kontraktach rzšdowych. Widać było, że owinšł już sobie całš rodzinę dokoła

małego palca, choćby po tym, jak œmieli się z jego żartów. Wylie uważał, że

można uznać Bogardusa za przystojnego, jeœli ktoœ lubi taki typ urody. Chociaż

Lisa starała się to ukryć, Wylie widział, w jaki sposób patrzyła na Bogardusa, a

potem odwracała wzrok, zażenowana - wyraŸnie jš interesował. Frustracja Wyliego

była tym większa, że nie miał prawa jej za to potępiać.

Ojciec i bracia Lisy zasypywali Wyliego pytaniami na temat aktualnych wydarzeń,

ale musiał udawać ignorancję, chociaż znał odpowiedzi na wiele ich pytań.

Wiedział bardzo dużo, jego grupa była zwišzana z wywiadem wojskowym - jeœli

czegoœ nie znał bezpoœrednio, to miał wiadomoœci z dobrego Ÿródła.

Nie mógł im jednak powiedzieć, że statki japońskie sš widywane w pobliżu Wysp

Aleuckich i wszystko wskazuje na to, że szukajš miejsc do lšdowania. Nie mógł im

również powiedzieć o planach strategów z Waszyngtonu, którzy chcieli rozpoczšć

inwazję przeciwko Japończykom z takich miejsc, jak Nome, Syberia oraz Kamczatka,

co byłoby niemożliwe bez współdziałania z Rosjš, a Rosja jeszcze nie

wypowiedziała wojny Japonii. Tajemnicš były również objęte bazy wojskowe,

ulokowane na wyspach Unalaska i Umnak jako przetwórnie ryb. Bazy te zostały

wybudowane na rozkaz generała Bucknera, który nie czekał na zatwierdzenie swoich

planów przez władze wyższe, ponieważ rozumiał koniecznoœć rozcišgnięcia kontroli

nad drogš morskš, otwierajšcš dostęp do Syberii, Nome, całego półwyspu Alaska i

do wschodniej częœci Wysp Aleuckich.

Wylie zaintrygował swš babkę, kiedy zaczšł zadawać jej pytania, zaraz po

przyjeŸdzie do domu, dotyczšce historii rodziny, a szczególnie Taszy, która

mieszkała nie tylko na wyspie Kodiak, ale również na wyspach Unalaska,

Alaska

631

Adak i Attu. Glory zaczęła coœ podejrzewać, kiedy zaczšł zadawać zbyt wiele

szczegółowych pytań na temat samych wysp, ukształtowania terenu, naturalnych

portów, jaskiń, znaków orientacyjnych.

Wszystko wskazywało na to, że niedługo rozpocznie się akcja wojskowa gdzieœ w

łańcuchu Wysp Aleuckich. Wylie zebrał doœć dużo wiadomoœci od Aleutów ze swojej

jednostki, którzy kiedyœ zastawiali pułapki na niektórych wyspach tego łańcucha.

Mimo to wiadomoœci były skšpe. Nikt nie sporzšdzał nigdy mapy tych wysp. Piloci

używali map drogowych, a mapy morskiej floty oparte były na pomiarach robionych

przez Rosjan w 1864 roku.

Wylie wštpił czasami, czy Departament Wojny zdaje sobie sprawę z rozmiarów

Alaski. Jej linia brzegowa miała trzydzieœci cztery tysišce mil długoœci. Na

większoœci map Aleuty nie były zaznaczone w odpowiedniej skali. Przeważnie

wyglšdały tam jak sznur koralowych wysepek Florida Keys. A między nimi była

jednak duża różnica. Od krańca półwyspu Alaska Aleuty rozcišgały się na długoœć

tysišca dwustu mil w kierunki zachodnim. Anchorage było oddalone od położonej

najbardziej na zachód wyspy Attu o prawie dwa tysišce mil.

Było to diabelnie wielkie terytorium do patrolowania, a armia miała tylko pięć

bojowych eskadr sił powietrznych, pięć tysięcy piechoty i dwadzieœcia tysięcy

personelu pomocniczego, marynarka zaœ jedynie trzy ciężkie kutry i dwanaœcie

niszczycieli, z których więcej niż połowa pochodziła z czasów pierwszej wojny

œwiatowej, poza tym pięć kršżowników, szeœć przestarzałych lodzi podwodnych,

trochę hydroplanów i statków zaopatrzeniowych oraz flotę małych rybackich łodzi

zakupionych do patrolowania. Nikt nie wiedział, kiedy może nastšpić atak

Japończyków.

Wylie nigdy nie uważał się za utalentowanego stratega, ale umiał zobaczyć na

mapie, że Alaska leży o wiele bliżej Japonii niż Hawaje. Gdyby Japończycy zajęli

Hawaje, musieliby przebyć dwa tysišce pięćset mil oceanu, aby dotrzeć do celów

na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ale gdyby zajęli Alaskę, to stocznia

marynarki w Bremerton i fabryka bombowców Boeinga w Seattle znalazłyby się w

odległoœci tylko trzech godzin lotu. Wtedy cała Kanada i całe Stany Zjednoczone

stałyby dla nich otworem, a Rosja znalazłaby się w œlepym zaułku.

Ale Wylie nie mógł o tym mówić. Musiał milczeć jak jakiœ ciemniak z intendentury,

kiedy Bogardus ze znawstwem mówił o budowie drogi dla wojska ze Stanów na Alaskę,

o projekcie zmobilizowania wzdłuż trasy

632 Janet Dailey

wszystkich robotników, cywilów i wojskowych, aby budowa mogła być rozpoczęta w

kilku miejscach jednoczeœnie.

Dla Wyliego był to najdłuższy obiad w życiu. Ale wreszcie skończył się. Matka

Lisy namawiała Bogardusa, żeby został dłużej, ale wymówił się pracš, jaka go

jeszcze czekała tego wieczoru. Wylie patrzył w milczeniu, jak Lisa odprowadza go

do drzwi.

- Podjadę po ciebie w poniedziałek rano - usłyszał słowa Bogardusa.

- Będę czekać.

Wylie zorientował się, że Bogardus zabiera jš co dzień do pracy i prawdopodobnie

odwozi jš co wieczór do domu. A jego tu nie będzie i nic nie będzie mógł na to

poradzić. Nadchodziła wiosna. Skończyły się już zimowe sztormy, plaga tych

północnych wód. Czuł, że jeżeli Japońcy planujš atak na Alaskę, to nastšpi on

wkrótce. Wtedy on jako zwiadowca znajdzie się na pierwszej linii frontu. Był w

jednostce komandosów, wyszkolonych w zwiadzie i przenikaniu na pozycje

przeciwnika. Nie wiedział, kiedy będzie miał okazję znowu zobaczyć Lisę.

Po wyjœciu Bogardusa ojciec Lisy zabrał dyskretnie chłopców z pokoju, aby Wylie

mógł zostać z niš sam. Podeszła do niego, nerwowo zacierajšc ręce.

- Wylie, chiałabym wytłumaczyć sprawę pana Bogardusa... - zaczęła.

- Nie musisz mi się tłumaczyć, Liso - ucišł krótko.

- Ale...

- Dajmy temu spokój, dobrze? - Był zły i okazywał to.

- Dobrze. - Ale była zmieszana i zraniona jego postawš.

Dutch Harbor, wyspa Unalaska 3 czerwca 1942 roku

Był wczesny ranek, zaledwie parę minut po wpół do szóstej. Z obozu na grzbiecie

góry Ballyhoo Wylie obserwował otoczonš górami zatokę. Sztorm, który nękał cały

łańcuch wysp przez prawie dwa tygodnie, uspokoił się. Według doniesień służb

wywiadowczych japońskie okręty zmierzały w stronę Wysp Aleuckich. Z powodu

sztormu zarówno samoloty, jak i statki patrolowe nie były w stanie ich

zlokalizować. Chociaż jeszcze chmury pokrywały niebo, deszcz ustał, a huraganowy

wiatr - potworny williwaw - przestał huczeć w wulkanicznych kanionach dokoła

Dutch Harbor. Teraz nic już nie zasłaniało Wyliemu widoku portu, przystani i

obiektów Fort Mears.

Kiedy Wylie przepatrywał długi pas wody zatoki Unalaska, wschodzšce słońce

usiłowało przebić się przez chmury. Była to ta sama zatoka, gdzie niegdyœ rzucał

kotwicę kapitan Cook, szukajšcy przejœcia północno-zachodniego, ta sama zatoka,

nad którš mieszkała założycielka rodu, Tasza, w czasie pierwszego tubylczego

powstania przeciwko Rosjanom. A teraz był tutaj on, razem z małš grupkš

zwiadowców, wysłanš na Unalaskę w celach rozpoznawczych. Reszta komandosów

znajdowała się na wyspie Kodiak, Wyspach Pribyłowa, w zatoce Cold i na wyspie

Umnak.

Usłyszał jakiœ ruch za plecami. Duży Jim Dawson wyszedł ze swojego namiotu,

ziewajšc i przecišgajšc się. Wyglšdał jak duży, kudłaty niedŸwiedŸ zbudzony z

zimowego snu. Przed wojnš był inżynierem górnictwa, potem poszukiwał złota po

obu stronach koła podbiegunowego. Był silnie zbudowanym mężczyznš, œredniego

wzrostu, z brodš koloru brudnego œniegu i czarnymi jak węgiel włosami. Wstšpił

do Alaska Scouts w tym samym czasie co Wylie. Razem odbywali ten wyczerpujšcy

trening - marsze przez zasypany œniegiem

634 Janet Dailey

las bezustanne rysowanie map, codzienne praktyki strzeleckie z użyciem różnego

rodzaju broni, noszonej na ramieniu albo na plecach. Przeszli razem przez piekło,

z którego wyszli silni i zahartowani - dobrzy przyjaciele.

_ Jestem głodny- - Duży Jim klepał się po brzuchu. - Pojadłbym sobie tych twoich

naleœników. Dziœ twoja kolejka gotowania. Pamiętasz?

_ Pamiętam. - Komandosi nie przepadali za wojskowš aprowizacjš. Nosili wszędzie

ze sobš małe składane kuchenki naftowe, tłuszcz oraz cenny zakwas. Polowali i

łowili ryby.

- Czy coœ się dzieje tam na dole? - Duży Jim patrzył na szeœć okrętów,

stojšcych w porcie na kotwicy.

- Jest spokojnie. Pewnie wszyscy jeszcze œpiš po tych ćwiczeniach obrony

przeciwlotniczej, jakie mieli przed œwitem. - Wylie przerwał i zmarszczył czoło

na dŸwięk tršbki, dochodzšcy od strony zatoki. - Słyszysz? Wyglšda na to, że

jeden z tych statków wzywa bazę.

Zanim Duży Jim zdšżył odpowiedzieć, rozległo się wycie syren przeciwlotniczych,

przemieszane z sygnałami zakotwiczonych statków, wzywajšcych swoje załogi na

pozycje bojowe.

- Nie wydaje mi się, żeby to było jedno z ich cholernych ćwiczeń - wymamrotał

Duży Jim.

Wylie podniósł lornetkę do oczu, a Duży Jim rzucił się do namiotu po swojš. W

porcie wszystkie statki były pod parš, gotowe do ucieczki. Na przystani i w Fort

Mears żołnierze zajmowali miejsca przy karabinach maszynowych i działach

przeciwlotniczych. W Dutch Harbor nie było lotniska, ponieważ teren był górzysty.

Było tu tylko kilka wodnopłatowców zacumowanych w pobliskich zatoczkach.

Po zorientowaniu kompasu Wylie umiejscowił japońskie samoloty typu Zero,

wyłaniajšce się z chmur od południa. Duży Jim podszedł do niego, ale Wylie nie

odejmował lornetki od oczu i od nieprzyjacielskich maszyn, zanim ustawiły się w

szyku bojowym.

- Naliczyłem piętnaœcie.

- Ja też - powiedział Duży Jim.

Artyleria przeciwlotnicza portu rozpoczęła ostrzał, dołšczyły do niej zaraz inne

baterie, starajšc się utworzyć zaporę ognia nad całym portem. Samolot pocztowy

usiłował desperacko wystartować, ale został trafiony przez dwa nurkujšce Zero,

zanim zdšżył się wzbić w powietrze. Stanšł w ogniu. Celem ataku były hydroplany

zacumowane w zacisznych zatoczkach.

Alaska

635

- W Pearl Harbor również żaden samolot nie zdołał wznieœć się w powietrze.

- Jednemu się uda. - Duży Jim wskazał na samolot typu Catalina, wznoszšcy się,

żeby odeprzeć japoński atak.

Nieprzyjacielska maszyna natychmiast zaatakowała. Kiedy przelatywała nad

amerykańskim samolotem, ten otworzył ogień w kierunku jej odsłoniętego brzucha.

W tej samej chwili Zero został trafiony pociskiem przeciwlotniczym, obrócił się,

po czym w kłębach czarnego dymu i żółtego płomienia wpadł w korkocišg i runšł do

zatoki.

W uszach Wyliego wibrował huk artylerii, grzechot karabinów maszynowych i œwist

pocisków smugowych oraz potężne eksplozje bomb - wszystko to razem powodowało,

że ziemia trzęsła mu się pod stopami. Dzięki długotrwałemu szkoleniu zdobył

umiejętnoœć uważnej obserwacji, ale tym razem nie mógł chwilami uwierzyć własnym

oczom. To były naprawdę japońskie samoloty i japońskie bomby.

Cztery nieprzyjacielskie bombowce obrały kierunek na wojskowy fort. Kiedy

osišgnęły cel, zrzuciły bomby, które zapaliły zbiorniki lotniczego paliwa i

zniszczyły baraki. Gdy dym opadł, z rumowiska zaczęli wypełzać ranni. Wylie

zwrócił lornetkę w innš stronę, oczy miał zamglone, płonšł gniewem.

- Uważaj! - krzyknšł Duży Jim, usiłujšc jednoczeœnie powalić Wyliego na ziemię.

Wylie upadł w tej samej chwili, kiedy poczuł uderzenie ręki Jima. Pociski z

pikujšcych Zero zryły ziemię, gdzie przed sekundš stał. Poczuł pot spływajšcy po

twarzy, suchoœć w gardle i ucisk w żołšdku. Ale miał już w rękach karabin, z

którym się nigdy nie rozstawał i był na tyle opanowany, aby oddać kilka serii w

kierunku bombardujšcego samolotu, aż ten odleciał, szukajšc bardziej znaczšcego

celu.

- Skurwysyny! - Duży Jim przezornie nie wstawał. Wylie też leżał obserwujšc z

ziemi sytuację na dole.

Atak nieprzyjaciela trwał pełne dwadzieœcia minut. Po zrzuceniu bomb samoloty

zawróciły na południe. Kiedy patrzyło się z góry Ballyhoo, Dutch Harbor wydawał

się całkowicie zniszczony - wyglšdał jak dymišca masa zgliszczy. Ale w istocie

straty nie były tak wielkie. Statki w porcie pozostały nietknięte. Straty w

ludziach wynosiły jeden procent. Większoœć z pięćdziesięciu dwu zabitych

komandosów zginęła w barakach w Fort Mears.

636 Janet Dailey

Następnego popołudnia samoloty japońskie uderzyły ponownie w Dutch Harbor,

oddajšc dwa bezpoœrednie trafienia w stary, osadzony na mieliŸnie statek

Northwestern oraz wysadzajšc w powietrze cztery duże pojemniki paliwa. Patrole

amerykańskie nie były w stanie zlokalizować japońskiej grupy operujšcej na

wodach basenu aleuckiego.

Daleko na południu, koło wyspy Midway, toczyła się wielka bitwa morska. Ale

mężczyŸni w Dutch Harbor nie przywišzywali do tego wielkiej wagi. Zaczęła się

wojna na Aleutach. W kilka dni póŸniej dowiedziano się, że Japończycy zajęli

wyspę Attu.

Anchorage 20 czerwca 1942 rob

??? Cole rozcierał zesztywniałe mięœnie karku, kiedy jego dwusilnikowy Lockheed

z wypłowiałym napisem ??? Flying Service kołował w kierunku hangaru. Miał za

sobš bardzo długi dzień pracy. Latanie nie sprawiało mu już tyle przyjemnoœci co

przedtem, może dlatego, że było teraz bardziej rutynowe. Nie było już miejsca na

przygodę, kiedy miał tyle instrumentów nawigacyjnych w swoim samolocie i radiowš

łšcznoœć.

Zatrzymał samolot przed hangarem i wyłšczył silniki. Gdy wyjrzał przez owiewkę,

zobaczył barczystego, siwowłosego Billy'ego Raya niosšcego komplet kołków do

blokowania kół. ??? nie przypominał sobie, żeby Billy Ray kiedykolwiek poruszał

się tak szybko.

- Coœ musiało się stać - mruknšł do siebie.

W tej samej chwili jacyœ żołnierze wyszli z hangaru. Serce mu się œcisnęło.

Wylie... Nie mieli od niego żadnej wiadomoœci od czasu, kiedy Japończycy

zaatakowali Dutch Harbor, a potem zajęli wyspy Kiska i Attu.

Nie, słodki Jezu! - Odpišł pasy i wyskoczył z samolotu tak szybko, jak nigdy w

życiu.

Ale kiedy dotknšł nawierzchni lotniska, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszystko

w nim dygotało. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak przerażony. Starał się

odzyskać swoje zwykłe opanowanie, kiedy żołnierze podchodzili do samolotu.

Billy Ray wyjšł brudnš szmatę z kombinezonu i wytarł niš ręce. Pomimo podeszłego

wieku był najlepszym mechanikiem, jakiego znał ???. Nie było silnika, którego

nie potrafiłby zreperować. Teraz tylko zabierało mu to więcej

czasu.

638 Jan et Dailey

- Od jak dawna oni tutaj sš? - ??? wskazał na porucznika i jego eskortę.

- Przyszli zaraz po tym, jak dałeœ znać wieży, że będziesz lšdował.

- Patrzył na ???'? z zażenowaniem. Odetchnšł głęboko i spytał:

- Czy mówili, o co im chodzi?

- Nie. Ale dzieje się coœ dziwnego - odpowiedział Billy Ray.

Billy Ray nie zrobiłby takiej uwagi, gdyby myœlał, że ??? dostanie złe

wiadomoœci o Wyliem. Patrzšc na żołnierzy, ??? zmarszczył czoło i włożył ręce do

kieszeni.

- Czy mogę w czymœ panu pomóc, poruczniku? - spytał. Oficer podszedł bliżej:

- Czy pan ??? Cole? -Tak.

- Czy to pana samolot? -Tak.

- Moim obowišzkiem jest poinformowanie pana, że wojsko rekwiruje pana samolot

zgodnie z prawem stanu wyjštkowego.

- Co? - wybuchnšł. Przygotował się na usłyszenie różnych rzeczy, ale nie takiej.

- Pana samolot jest teraz we władaniu wojska.

- A co ono z nim zrobi? - spytał ???.

- To jest sprawa wojska, sir.

- To jest mój samolot. Zarabiam nim na życie, więc jest to moja sprawa.

- Kiedy minie stan wyjštkowy, samolot zostanie panu zwrócony, panie Cole.

- Jaki stan wyjštkowy? I w jakim stanie będzie samolot? Widziałem trochę

wojskowych pilotów. Nikt nie będzie latał tym samolotem poza mnš. - ???

podkreœlał wagę swych słów uderzajšc palcem w pierœ porucznika.

- Wojsko zrekompensuje szkody, jakie może odnieœć pana własnoœć

- zapewnił go.

- O, nie - ??? potrzšsał głowš. - Jeœli potrzebujecie samolotów, to przecież,

do cholery, potrzebujecie pilotów. Mam prawdopodobnie więcej doœwiadczenia w

lataniu nad tym terytorium niż cały szwadron waszych chłopaczków. Jeœli

potrzebujecie tego samolotu, to go dostaniecie, aleja będę go pilotował. -

Zwrócił się do Billy'ego Raya. - Napełnij zbiorniki i przygotuj samolot do

startu, a ja i porucznik porozmawiamy z kimœ z dowództwa.

Alaska 639

- ??? - Billy Ray dał mu znak, żeby podszedł do niego. Billy Ray odwrócił się

tylem do żołnierzy i szepnšł: - Jeœli nie chcesz, żeby silniki pracowały, jak

wrócisz, to nie będš.

??? ukrył uœmiech, patrzšc na pomarszczonš twarz Eskimosa.

- Nie. - Położył mu rękę na ramieniu. - Chcę, żeby te silniki ryczały tak

głoœno jak niedŸwiedŸ, kiedy wrócę.

- Będzie tak. - Billy Ray wyszczerzył zęby.

Kiedy ??? ofiarował swoje usługi wyższemu stopniem oficerowi, ten przyjšł je z

wdzięcznoœciš. Dowiedział się, że wojsko zarekwirowało więcej samolotów tego

dnia. Zabrali prawie wszystkie maszyny, które przekroczyły granicę terytorium,

łšcznie z czterdziestoma szeœcioma samolotami handlowymi, należšcymi do United,

Northwest i kilku innych linii lotniczych. Teraz wojsko miało eskadrę składajšcš

się z pięćdziesięciu pięciu samolotów.

Tego wieczoru, na odprawie, ??? poznał wojskowe plany operacyjne. Ich zasięg

zadziwił go. To, co proponowali, wydawało się nie tylko logistycznym koszmarem,

ale również nieprawdopodobieństwem. Ale zawsze go pocišgało to co niemożliwe.

Tyle razy lšdował w miejscach, gdzie, jak mu mówiono, samolot nie może wylšdować.

Dwie zwiadowcze Cataliny wykryły na Morzu Beringa duży konwój japoński,

zdšżajšcy na północny zachód, pomiędzy Wyspami Pribyłowa a Wyspš Œwiętego

Wawrzyńca. Wywiadowcza służba w Pearl Harbor przejęła szyfr japoński, z którego

wynikało, że planowali uderzenie na Alaskę od strony zachodniej, prawdopodobnie

w Nome. Armia zamierzała więc przerzucić tam drogš lotniczš wojsko, amunicję

oraz ekwipunek w celu obrony zachodniego wybrzeża. Najważniejszy był poœpiech,

ponieważ nikt nie wiedział, kiedy Japończycy uderzš. Nigdy przedtem nie

dokonywano przerzutów na takš skalę, ale wojsko było dobrej myœli.

??? zatelefonował do Trudy z Merrill Field.

- Czeœć kochanie. Pomyœlałem sobie, że trzeba ci powiedzieć, że wróciłem.

- W samš porę. Co się tam dzieje? Telefonowała właœnie Marty po rozmowie z

Billym Rayem. Powiedział jej, że jacyœ wojskowi gdzieœ cię zawlekli.

- Chcš, żebym dla nich latał. Muszšjak najszybciej przerzucić ekwipunek i

zapasy do jednej z baz. - Starał się mówić obojętnie, chociaż palił się do tej

roboty. - Nie wiem, jak długo to potrwa. Pewnie wrócę dopiero za kilka dni. To

będzie zależeć od pogody. Nie martw się, jeœli przez jakiœ czas nie będziesz

miała ode mnie wiadomoœci.

640 Janet Dailey

- Chyba nie zawracasz i nie startujesz znowu? - zaprotestowała. - ???, przecież

nie spałeœ. Co z obiadem? Czy przyjdziesz do domu?

- Nie. Coœ tutaj przegryzę i przeœpię się parę godzin w czasie załadunku. Przez

chwilę Trudy nie odzywała się, potem powiedziała zrezygnowanym

tonem:

- W porzšdku. Ale uważaj na siebie, ???.

- Będę uważał - rozejrzał się, czy nikt nie słucha i powiedział:

- Kocham cię.

- Ja też cię kocham.

W pełnym œwietle arktycznego œwitu ??? nadzorował załadunek do swojego samolotu.

Sierżant sprawdzał manifest ładunkowy, a dwaj żołnierze wkładali kolejnš

skrzynkę do œrodka.

- Zaczekajcie, wyjmijcie to - rozkazał sierżant.

- Zostawcie to - powiedział ???.

- Sir, ma pan już osiemset funtów nadwagi. - Sierżant zaczšł mu pokazywać cyfry

manifestu.

- Sierżancie, miewałem już tysišc dwieœcie funtów nadwagi i startowałem. Proszę

mi wierzyć na słowo, wiem, ile ten samolot może wytrzymać.

- Uœmiechnšł się, widzšc wahanie sierżanta. - Chodzi o to, żeby zabrać jak

najwięcej i dowieŸć to jak najszybciej, prawda?

- Tak. Ale jeœli pan tego nie dowiezie, to mój tyłek będzie w

niebezpieczeństwie.

- A moje ciało w szczštkach samolotu - dodał ???. Wzišł papiery z ršk sierżanta

i podpisał manifest. - Proszę mi wierzyć sierżancie, że bardziej martwię się o

swojš dupę niż o pańskš. Wkładajcie to, chłopcy - powiedział żołnierzom.

Zawahali się, ale sierżant powiedział tylko: „Życzę szczęœcia" - i odszedł.

Na całym pasie startowym ładowano wszelkiego typu samoloty zapasami żywnoœci,

amunicjš, działami przeciwlotniczymi. Żołnierze jednostek bojowych, czekajšcy na

transport, byli zaopatrzeni w amunicję na trzy dni, a w zapasy jedzenia na

dziesięć. Przerzut ten nosił nazwę operacja „Bingo". ??? uważał tę nazwę za

słusznš. Jak w grze bingo, wycišgało się cyfry i czekało na właœciwy układ z

nadziejš na wygranš.

Kiedy zakończono ładowanie samolotu i zabezpieczono cargo, ??? ? drugi

Alaska

641

pilot, Skeeter Olson, zapięli pasy i czekali swojej kolei na start. Przeładowany

samolot potoczył się już po pasie startowym. ??? poderwał go z ziemi, leciał na

wysokoœci kilku stóp nad pasem, aby nabrać szybkoœci, potem zaczšł powoli pišć

się w górę. Gdy znaleŸli się na odpowiedniej wysokoœci, ??? przymknšł

przepustnicę.

- Wiesz dobrze, że ten samolot nie miał prawa oderwać się od ziemi - mruknšł

Skeeter.

??? uœmiechnšł się tylko, wyrównujšc samolot. Zobaczył maszynę, która

wystartowała przed nimi. Większoœć pilotów cywilnych nigdy dotšd nie przebyła

tej szeœćsetmilowej drogi powietrznej z Anchorage do Nome. Nie było dokładnych

map tego rejonu, żadnego zabezpieczenia w nagłych sytuacjach, nie prowadzono

poszukiwań zaginionych samolotów. Korpus łšcznoœci przygotowywał się dopiero w

poœpiechu do budowy radiostacji wzdłuż trasy. Teraz piloci byli zdani sami na

siebie. Niektórzy na pewno zboczš z kursu i zaginš lub będš zmuszeni do

lšdowania na jakimœ zamarzniętym jeziorze. ??? miał nadzieję, że nie będzie

jednym z nich.

Kiedy zbliżali się do gór Kuskokwim, ??? zauważył wał czarnych chmur.

- SprawdŸ czy nasz ładunek jest dobrze umocowany - powiedział do drugiego

pilota. - Wyglšda na to, że będzie trochę rzucać.

- Już idę. - Skeeter rozpišł pas i gramolił się ze swojego fotela. - A co my

właœciwie wieziemy?

- Nawet nie pytaj.

Za chwilę Skeeter wrócił. ??? przymknšł przepustnicę, kiedy weszli w strefę

silnych turbulencji, potem spojrzał na bladš twarz drugiego pilota.

- Czy wszystko jest dobrze przywišzane?

- Tak. - Przełknšł z wysiłkiem œlinę i zwrócił się do ???'a. - W tych

skrzynkach jest ostra amunicja.

- Czy spodziewałeœ się, że będš rzucać kamieniami w japońskie bombowce? - œmiał

się z niego ???.

Skeeter nie odezwał się, patrzył tylko przed siebie.

- Cholera - mruknšł. - Wieziemy jakšœ pieprzonš bombę.

??? nie odpowiedział. Wchodzili w chmury i musiał się skoncentrować na

utrzymaniu samolotu na kursie. Postanowił przelecieć przez chmury, ponieważ nie

był w stanie wznieœć się wyżej, a nie chciał schodzić niżej z powodu gór.

Przez ponad godzinę samolot, szarpany silnym wiatrem i pršdami powietrznymi

przedzierał się przez front atmosferyczny.

642 Janet Dailey

- Raany, kiedy wreszcie wyjdziemy z tego gówna? - Skeeter zacisnšł zęby, żeby

nie szczękały.

- Jak myœlisz, czy uda nam się wyjœć ponad chmury, czy zejœć na dół?

- Ponad chmury. - Skeeter nie musiał się zastanawiać nad odpowiedziš.

- Z tym ładunkiem nie chcę schodzić w dół, dopóki nie będziemy w Nome.

- Rzućmy monetę - zasugerował ???. - Reszka - wznosimy się, orzeł

- idziemy w dół.

- Raany, ???. Twój cholerny ojciec był hazardzistš, w porzšdku, ale nie widzę

powodu, dlaczego ty masz iœć w jego œlady. - Jego głos zanikał przy gwałtownych

wibracjach samolotu. Wzišł monetę, którš ??? zawsze trzymał w popielniczce, i

lekko podrzucił jš w powietrze. Nie zdołał jej złapać i moneta upadła na podłogę.

- Zobacz, jak upadła - powiedział ???, nie odrywajšc wzroku od tablicy

rozdzielczej.

Usłyszał, jak Skeeter zaklšł pod nosem, zanim powiedział:

- Reszka.

- Kłamca. - ??? obniżył dziób samolotu. - Zejdziemy w dół na cztery tysišce i

zobaczymy, czy nie ma jakiejœ przerwy w chmurach.

- Niech to szlag trafi, ???. Nie mogłeœ widzieć tej monety.

Na wysokoœci czterech tysięcy czterystu stóp ??? zauważył dziurę w chmurach i

przeleciał przez niš, wyrównujšc na dwóch tysišcach, gdzie warstwa chmur była

cienka i rozproszona. Pod nimi była woda upstrzona krš.

- Czy wiesz, gdzie jesteœmy? - spytał Skeeter.

- Jeœli nie zwiało nas z kursu dalej, niż myœlałem, to pod nami jest zatoka

Norton. Czy widzisz linię północnego brzegu?

- Tak. Wiedziałeœ, że cały czas lecimy nad wodš, co? - powiedział Skeeter

oskarżycielskim tonem. - Dlaczego mi nie powiedziałeœ i pozwoliłeœ, żebym się tu

pocił ze strachu?

??? skierował samolot na północ i leciał wzdłuż linii brzegowej, aż zobaczył

Nome, miasto swojego urodzenia, położone nad morzem.

Lotnisko znajdowało się w północno-wschodniej stronie miasta, za rzekš Snake.

Wiał przeciwny wiatr, kiedy zbliżał się do lšdowania. Ustawił skrzydła do wiatru,

by zejœć nad œrodek pasa, w ostatniej minucie wyprostował. Za chwilę koła

samolotu dotknęły lšdowiska. Wyłšczył jeden z silników, utrzymujšc obroty

drugiego, żeby kontrolować kołowanie w silnym wietrze.

Po godzinie, kiedy rozładowano i zatankowano samolot, byli znowu

Alaska

643

w powietrzu. Lecieli do Anchorage po następny ładunek. Tego dnia ??? wykonał

trzy loty do Nome. W ogólnym rozrachunku pięćdziesišt pięć samolotów wykonało

sto siedemdziesišt dziewięć lotów, przetransportowało dwa tysišce trzystu

żołnierzy, dwadzieœcia dział przeciwlotniczych oraz tony zapasów żywnpœci i

ekwipunku. Po dwudziestu czterech godzinach wojsko zajęło już pozycje obronne w

Nome.

??? latał jeszcze przez trzy dni, wożšc zapasy żywnoœci i ekwipunek. Te

przerzuty lotnicze trwały, choć w ograniczonej skali, jeszcze przez trzy

tygodnie. Wszystko było gotowe na przyjęcie Japończyków, ale oni nigdy się tam

nie pojawili.

??? uznał swój udział w tym przedsięwzięciu za wspaniałe doœwiadczenie, chociaż

nie przyniosło ono spodziewanych rezultatów. Był częœciš operacji, na którš nikt

się przedtem nie porwał, i przyczynił się do jej powodzenia. Może był już za

stary, żeby być żołnierzem, ale jednak zrobił coœ dla sprawy wojennej.

Inga Blomšuist zatrzymała się w kuchennych drzwiach, aby przyjrzeć się siedzšcej

przy stole parze. Oboje mieli ręce oparte na stole, wychylali się do przodu,

żeby móc na siebie patrzeć w czasie rozmowy. Byli tak zatopieni w sobie, że nie

zdawali sobie sprawy z jej obecnoœci. Indze bardzo podobał się ten obraz, Lisa i

Steve Bogardus. Miała nadzieję, że Lisa wreszcie zapomni o Wyliem ????'?.

Już tej wiosny wydawało się, że o nim zapomniała. Dwa razy wyszła do miasta ze

Steve'em. Potem wybuchło to zamieszanie z atakiem Japończyków na jakšœ wyspę na

Aleutach. Lisa była znowu zdenerwowana i zmartwiona, że coœ mogło się przydarzyć

Wyliemu. Czuła się winna, że spotyka się ze Steve'em.

Matka zastanawiała się, dlaczego Lisa nie rozumie, że zainteresowanie takiego

mężczyzny jak Steve Bogardus jest dla niej losem na loterii. Byłby takim dobrym

mężem. Kiedy sama była w wieku Lisy, też zaœlepiało jš uczucie. Żadna kobieta

nie powinna poœlubiać swojej pierwszej miłoœci. Gdyby w dniu, gdy brała œlub z

Janem, przeczuła te lata walki, trudnoœci, głodu, które jš czekały, nigdy nie

wyszłaby za niego. Jan Blomšuist był biedny, ale ona była tak młoda, że

pienišdze nie miały dla niej znaczenia. Ważne było, że się kochali - ale to nie

wystarczyło. Nie zawsze tak

644

Janet Dailey

utyskiwała. Nie zawsze była nieszczęœliwa. Wiele razy chciała wytłumaczyć to

Lisie, ale nie umiała znaleŸć właœciwych słów. Kiedy Steve podniósł głowę, Inga

szybko podeszła do nich.

- Jest kawa, œwieża i goršca. - Nalała kawy do jego filiżanki. - Tak miło jest

mieć mężczyznę w domu. Jan i Rudi sš nieobecni przez cały tydzień, pracujš na

budowie i dom wydaje się taki pusty. - Uœmiechnęła się ciepło do niego. - Tak

się cieszę, że mógł pan być dzisiaj u nas na obiedzie.

- Nie ma innego miejsca, gdzie wolałbym być, pani Blomšuist. - Spojrzał na Lisę.

- Ani nikogo innego, z kim chciałbym być.

Zadowolona z tego komplementu Lisa podniosła filiżankę.

- Ja też napiję się kawy, mamo. Nie mów o braku mężczyzn przy Eriku, który

uważa, że to on jest mężczyznš w domu, kiedy nie ma papy i Rudiego. Robisz mu

przykroœć.

- Od czasu, kiedy poznał tę dziewczynę, rzadko bywa w domu. - Nalała Lisie kawy,

potem sobie i usiadła.

- Właœnie mówiłem Lisie, że chcę z niš polecieć do Big Delta, żeby sprawdzić

postępy przy budowie drogi. Miała tyle pracy papierkowej przy naszym kontrakcie

na autostradę Alaska-Kanada, więc pomyœlałem, że powinna sama zobaczyć drogę, w

którš włożyła tyle roboty. Ale ona waha się. Chyba uważa, że to nie będzie

przyzwoite, jeœli polecimy tam razem. - Uœmiechnšł się do niej. - Albo nie ma do

mnie zaufania.

- Mam do ciebie zaufanie - odpowiedziała niepewnym głosem Lisa.

- Nadal uważam, że nie powinnaœ odrzucać szansy zobaczenia, jak się tworzy

historię - nalegał Steve, potem zwrócił się do Ingi. - Co pani o tym sšdzi, pani

Blomšuist?

- Uważam, że Lisa powinna jechać - odpowiedziała.

- Na tym więc kończę. - Odchylił się w krzeœle, rozkładajšc ręce gestem

wskazujšcym na to, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. - Nawet twoja matka

pochwala ten pomysł.

- Ja nie wiem - szepnęła.

- Będziesz musiała włożyć spodnie, bluzkę z długimi rękawami i wzišć coœ do

okrycia twarzy. - Inga Blomšuist nie miała zamiaru dopuœcić do tego, żeby jej

córka zrezygnowała z okazji, która spadła jak z nieba, spędzenia czasu w

towarzystwie Steve'a Bogardusa, we dwójkę, poza biurem. - Wiesz, jak dokuczliwe

sš moskity i muchy w głębi kraju o tej porze.

Alaska 645

- Lepiej weŸ też dobre buty - radził Steve.

- Jeszcze nie powiedziałam, że pojadę - protestowała Lisa ze œmiechem, który

wyrażał zgodę.

Od Big Delta jechali odkrytym jeepem. Kapelusz wojskowy starego stylu, z

szerokim rondem, do którego można było przyczepić siatkę przeciwko moskitom,

ochraniał twarz Lisy przed słońcem. Wcisnęła kapelusz mocno na głowę, żeby go

nie zerwał wiatr, który napełniał jej oczy kurzem ze żwirowej drogi i powiewał

jej długimi włosami.

Steve, ubrany w bawełnianš koszulę Levisa i dżinsowš kurtkę, przyjechał po niš

tego ranka jeszcze przed œwitem. Samolot czarterowy wystartował o œwicie przy

bezchmurnym niebie i skierował się na północ. Lisę fascynował widok z góry torów

kolejowych i nowej drogi, łšczšcej Anchorage z Fairbanks. Nawet góra McKinley

była widoczna tym razem.

Kiedy znaleŸli się na południe od Big Delta, Steve polecił pilotowi, by zawrócił

na wschód, żeby Lisa mogła zobaczyć nowš autostradę z góry. Teraz właœnie

jechali tš gładkš drogš wzdłuż doliny rzeki Tanana. Z obu stron tej aluwialnej

niziny wznosiły się góry. Czasami spotykali jakiœ samochód czy konwój ciężarówek,

które spowijały jeepa chmurami pyłu.

Czuła, jak oblepia jš brud, ale to jej nie przeszkadzało. Teraz, gdy była na tej

otwartej przestrzeni, w tej wspanialej scenerii, przypomniała sobie pierwsze,

ekscytujšce wrażenia po przyjeŸdzie na Alaskę. Czuła się podobnie - chętna do

zdobywania nowych doœwiadczeń.

Kiedy Steve zwolnił, inny hałas zdominował poszum wiatru. Lisa starała się

dojrzeć coœ przez pokryte kurzem szyby, ale udało jej się zobaczyć tylko mglisty

zarys jakiejœ wielkiej maszyny.

- Dlaczego zwalniamy?

- Jesteœmy na końcu drogi. - Zmienił bieg. - Reszta jest dopiero w budowie.

Zjechali z głównego traktu na pas równoległy do pokrytej żwirem szosy,

przejeżdżajšc obok ciężkiego sprzętu, który z hukiem i chrzęstem poszerzał drogę,

wyrównywał jš i robił pobocza. Ludzie i maszyny byli ledwie widoczni w chmurach

pyłu.

Pas, którym się teraz poruszali, był szerokoœci samochodu. Kiedy podskakiwali na

tej wyboistej dróżce, Lisa mocno trzymała się siedzenia, opierajšc jednoczeœnie

rękę na desce rozdzielczej. Wiele razy byli spychani

646 Janet Dailey

przez ciężarówki i musieli zjeżdżać w gęste trawy, wygniecione w niektórych

miejscach przez inne samochody. Przed nimi pojawiły się baraki robotników. Przed

jednym z nich stało kilku mężczyzn w ochronnych hełmach. Steve zatrzymał jeepa.

Lisa nie zdejmowała ręki z deski rozdzielczej, jak gdyby nie była pewna, czy ta

szalona jazda już się zakończyła.

- Przykro mi - powiedział Steve. - Ten ostatni odcinek był trochę nieprzyjemny.

- To nic nie szkodzi.

Wyskoczył z jeepa i podał jej rękę, gdy z trudem wysiadała. Starała się

strzepnšć pył ze spodni, ale szybko z tego zrezygnowała. Dwóch mężczyzn podeszło,

żeby ich przywitać. Steve przedstawił jš inżynierowi i majstrowi swojej załogi.

Po zwyczajowej wymianie grzecznoœci i pytań, dotyczšcych ich podróży z Anchorage,

rozmowa zeszła na tematy zawodowe - postępy w budowie drogi i problemy z tym

zwišzane. Lisa słuchała uważnie. Była zdziwiona, że tyle rozumie, chociaż

umykały jej niektóre słowa technicznego żargonu. Naczytała się przecież ogromnej

iloœci raportów na ten temat w czasie pracy w biurze. Teraz to wszystko ożyło.

To już nie były słowa na papierze, kropki na mapie czy linie na grafiku. A

ludzie, którzy pisali te raporty, mieli teraz twarze, uczucia i swoje problemy.

- Ci kolorowi chłopcy z dziewięćdziesištego siódmego odcinka szybko posuwajš

się do przodu. Robiš osiem mil dziennie - powiedział inżynier.

- Według ostatniego komunikatu radiowego wojsku zostało już mniej niż trzysta

mil do ukończenia całej drogi. - Inżynier potrzšsnšł głowš. - Nie spodziewałem

się tego po tych żołnierzach. Wszystko, co oni wiedzš o budowie dróg, można by

spisać na mojej dłoni. Kiedy rozpoczęli pracę w marcu, myœlałem, że będziemy

mieli szczęœcie, jeœli droga zostanie ukończona w przyszłym roku. A przy tym

tempie ciężarówki już będš jeŸdzić po niej przed Bożym Narodzeniem.

Było to nadzwyczajne, że tysišc pięćset mil drogi może dziesięć tysięcy

niedoœwiadczonych żołnierzy i szeœć tysięcy cywilów zbudować w dziewiczym

terenie w okresie krótszym niż dziewięć miesięcy.

- Dziewięćdziesišty siódmy doszedł już do rzeki. Dzisiaj będš przeprawiać całe

wyposażenie. Jeœli ma pan czas, to możemy tam podjechać i zobaczyć. - Inżynier

spojrzał na Lisę, gdy to proponował.

- Dobrze - powiedział Steve. - Myœlę, że zainteresuje to Lisę.

Alaska ^47

W godzinę póŸniej, kiedy Steve już wszystko omówił z inżynierem i majstrem,

wsiedli z powrotem do jeepa i pojechali nie wykończonš drogš-Ruch był teraz duży,

wyładowane samochody jeŸdziły po suchym, miękkim podłożu. Duszšce i oœlepiajšce

chmury kurzu, wzniecane przez ciężarówki jadšce na niskim biegu, zmusiły Steve'a

do zredukowania szybkoœci

Kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie szosa miała przekroczyć rzekę Tanana, drogę

zablokowały im maszyny, ekwipunek i ludzie. Steve objechał ten zator i zatrzymał

jeepa na małym wzniesieniu.

Lisa wyszła z zakurzonego samochodu, żeby zobaczyć, co się dzieje na rzece.

Steve stanšł przy niej. Gigantyczna, dwudziestotonowa maszyna na gšsienicach

była właœnie ładowana na prowizoryczny prom. Obok zwożono słupy na most. W

pewnej odległoœci widać było duży stos pięćdziesięcio-pięciogalonowych beczek

ropy. Lisa widziała ich setki wzdłuż drogi którš jechali. Zrozumiała, dlaczego

drogę tę przezwano Autostradš Beczek z Ropš.

- Tu praca nigdy nie ustaje - powiedział Steve. - Jak tylko ci Murzyni

przewiozš maszyny przez rzekę, zaraz zacznš na nich pracować W tym czasie załoga

z Iowa wbije pale mostu i kiedy moi ludzie tu dotrš, zaraz będš mogli przejœć na

drugš stronę rzeki.

Droga. Tylko o tym mówiono przez cały dzień. Wydawało się, że nie ma wojny.

Wszystko obracało się wokół spraw budowy. Teraz Lisa czuła tak samo jak oni. Nic

innego nie wydawało się jej równie ważne

Inaczej teraz patrzyła na Steve'a. Przez cały dzień słuchała, jak mówił o drodze.

Widziała go w akcji, bezpoœrednio kierujšcego pracš, nie tylko przeglšdajšcego

raporty i rozmawiajšcego przez telefon. Praca, którš wykonał, miała zasadnicze

znaczenie dla całego terytorium. Była pod jego wrażeniem' o wiele większym, niż

kiedy był tylko jej szefem w biurze.

Ich samolot wylšdował o zmierzchu na Merill Field w Anchorage. Chociaż miała

bardzo długi dzień za sobš, Lisa nie czuła się zmęczona. Powiedziałaby że to na

skutek przebywania na œwieżym powietrzu, gdyby nie była cała oblepiona kurzem.

Kiedy szli do samochodu, Steve objšł jš ramieniem.

- Czy jesteœ zadowolona, że pojechałaœ?

- Ach, tak - powiedziała entuzjastycznie. - Nie darowałabym sobie, gdybym tego

nie zobaczyła.

648 Janet Dailey

- Byłem pewny, że tak będzie. - Kiedy doszli do samochodu, zapytał trzymajšc

nadal rękę na jej ramieniu. - Może byœmy dziœ wieczór poszli gdzieœ na kolację?

- Chyba nie - nie w tym stanie. Popatrzył na niš uważnie.

- Nie wiem. Podobasz mi się z tš ciemnš smugš na nosie - przesunšł po niej

palcem. - Ja też nie jestem bardziej czysty niż ty. No więc?

Zawahała się, ale potrzšsnęła głowš.

- Nie. Muszę iœć do domu. Mama będzie się o mnie martwić.

- Nie. Nie będzie. A wiesz dlaczego? Ponieważ jesteœ ze mnš. - Położył jej rękę

na karku. - A jeœli temu nie wierzysz, to zatelefonujemy do niej i powiemy, że

wróciliœmy. Nie akceptuję wymawiania się matkš.

Jego pocałunek zaskoczył jš. Czerwona i zażenowana, odwróciła głowę. Nigdy nie

było jej łatwo odtršcać jego zaloty. Teraz już chyba nie chciała ich odtršcać.

- Czy to znowu ten twój żołnierz? - Steve nie dał jej czasu na odpowiedŸ. -

Liso, pierwsza rzecz, jaka mi się u ciebie podobała, to twoja lojalnoœć. Ale nie

myœlę, żeby była usprawiedliwiona. Szczerze mówię, że nie czuję się winny,

starajšc się odcišgnšć cię od niego, ponieważ nie widzę, żeby on miał prawo do

ciebie. Miał wiele okazji, żeby cię ze sobš zwišzać. Nie widzę pierœcionka na

twoim palcu i wštpię, czy w ogóle była o tym mowa.

- To nie o to chodzi. - Nawet nie myœlała teraz o Wyliem.

- Popatrz na mnie, Liso - podniósł jej głowę do góry. - Zrobiłem już wszystko

poza stawaniem na głowie, żeby cię namówić do pójœcia ze mnš na kolację.

- Wiem, Steve.

- Jeœli to ma cię przekonać, że cię kocham, zrobię to - puœcił jš i pochylił

się, żeby oprzeć się kolanami i rękami o ziemię. Dopiero po chwili Lisa

zorientowała się, że on naprawdę ma zamiar stanšć na głowie.

- Steve, nie!

Złapała go za rękę, ale poœliznęła się i omal nie upadła. Steve chciał jš złapać.

Za chwilę oboje leżeli na ziemi, œmiejšc się. Położył się na boku i podparł

łokciem, patrzšc na niš.

- Czy nic ci się nie stało?

- Nie. Wszystko w porzšdku. - Spojrzała na niego ciepło. - Nie musisz stawać na

głowie, żeby mnie przekonać, Steve.

Przez chwilę wpatrywał się w jej wargi. Potem pocałował jš.

?

O milš od wyspy Adak 28 sierpnia 1942 roku

Morze było wzburzone. Silne pršdy rzucały łodziš podwodnš Triton, znajdujšcš się

w odległoœci mili od brzegu wyspy Adak. Wylie patrzył na celowo poczernione

twarze osiemnastu komandosów, stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu dla załogi. W

łodzi podwodnej ???? znajdowało się dziewiętnastu komandosów z ich grupy. Mieli

się spotkać przy rafach zatoki Kuluk. Wylie zaparł się przy pierwszym wstrzšsie

Tritona. Inni nie mieli takiego refleksu. Słyszał ich przytłumione przekleństwa,

kiedy obijali się po kajucie. Prawie każdy z nich doznał jakiejœ kontuzji w

czasie tej podróży. Kilku miało zabandażowane żebra, inni posiniaczone policzki

czy przecięte łuki brwiowe.

Kilka minut wczeœniej sierżant przyniósł wiadomoœć, że sš niedaleko wyspy Adak -

oznaczonej kryptonimem „Fireplace". Ucichły rozmowy, sprawdzano plecaki i broń.

Wylie czuł napięcie w powietrzu. Dłonie miał wilgotne, ale trudno było

powiedzieć czy ze zdenerwowania, czy z powodu przebywania w zamknięciu. Wolałby

teraz mieć przed sobš Japończyka niż spędzić jeszcze godzinę w tej podwodnej

trumnie.

Otworzyły się wodoszczelne drzwi i wszedł jeden z oficerów Tritona.

- Szyper wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię - powiedział.

- To jest najlepsza wiadomoœć, jakš mogłem usłyszeć. - Wylie wyprostował się,

rozstawił nogi, żeby zniwelować kołysanie łodzi. - Te kajuty sš tak wygodne jak

kaftan bezpieczeństwa.

- Można się do tego przyzwyczaić - zapewnił go młody oficer. - A wtedy człowiek

czuje się jak w domu.

- Może w twoim domu, ale nie w moim - odpowiedział Wylie

Za chwilę łódŸ wynurzyła się i otworzono luk. W ciszy komandosi po kolei

650

Janet Dailey

wchodzili po drabinie na mokry pokład Tritona. W ciemnoœciach pochmurnej nocy

szybko przygotowali łodzie pontonowe, porozumiewajšc się gestami. Niedaleko od

nich wynurzyła się następna łódŸ podwodna, bez jednego œwiatła, żeby nie

zdradzać nieprzyjacielowi swojej obecnoœci.

Wylie i jego towarzysze zajęli miejsca w gumowych pontonach. W odległoœci mili

mgliœcie rysował się brzeg wyspy Adak, o który silnie uderzała fala przyboju.

Wiosłujšc bezszelestnie, oddalali się od zanurzajšcej się łodzi podwodnej,

kierujšc się do ujœcia zatoki.

Za kilka minut obie łodzie były pod wodš. Wylie miał œciœnięty żołšdek.

Rozglšdał się niespokojnie, czy jakiœ ruch nie zdradzi pozycji Japończyków,

jeœli w ogóle byli na tej wyspie. Tubylcy i ludnoœć cywilna zostali ewakuowani z

łańcucha wysp po pierwszym ataku japońskim. Większoœć z nich obozowała na wšskim,

południowo-wschodnim skrawku lšdu.

Departament Wojny zatwierdził wreszcie budowę nowej bazy w łańcuchu Aleutów,

położonej bliżej zajętych przez Japończyków wysp Kuska i Attu niż lotnisko nad

zatokš Cold - trzeba było przebyć tysišc dwieœcie mil, aby wykonać stamtšd lot

nad te wyspy i powrócić. Marynarka wybrała wyspę Adak na nowš bazę.

Za dwa dni miało wylšdować na Adaku cztery tysišce pięciuset żołnierzy. Wiadomo

było, że Japończycy umieszczajš regularnie małe partie żołnierzy na różnych

wyspach, również na Adaku. Ale trzeba było sprawdzić, czy oni jeszcze tam sš.

Celem misji komandosów, dowodzonej przez samego pułkownika Castnera, było

odszukanie Japończyków na wyspie i przerwanie im łšcznoœci z Kiskš. Teraz się

okaże, czy długie miesišce szkolenia, przez które przeszli Wylie, Duży Jim i

inni, na coœ się przydały.

Wiatr był zimny. Huk fal zagłuszał wszystkie inne dŸwięki. Wylie natychmiast

wysiadł z pontonu i pomógł wcišgnšć go na brzeg. Na lšdzie poczuł się o wiele

lepiej. Teraz mógł się poruszać, przestał być nieruchomym celem.

Komandosi przemykali się chyłkiem w ciemnoœciach, aby rozpoczšć rekonesans na

wyspie wielkoœci trzystu mil kwadratowych. Przez całš noc Wylie czołgał się po

nierównym terenie i gšbczastej tundrze, badajšc przydzielony sobie odcinek. Raz

przestraszył dużego, czarnego kruka, a raczej on jego przestraszył. Nie wiadomo

było, który z nich wyżej podskoczył przy tym spotkaniu, zanim ptak odleciał

głoœno kraczšc.

O brzasku, kiedy mgła unosiła się nad wyspš, Wylie dołšczył do swojej

Alaska 651

jednostki. Zameldował, że nie znalazł nic - ani œladu Japończyków, nawet popiołu

z ognisk. Był zły i przygnębiony. Czuł się jak myœliwy, który całš noc

podchodził zwierzynę i stwierdził, że nie było jej na tym terenie. Było dla

niego małš pociechš, że koledzy również nie znaleŸli Japończyków.

- Czuję się jak pan młody pozostawiony sam w koœciele - wymamrotał Duży Jim

Dawson.

- Wszyscy się tak czujemy. - Wylie usłyszał i rozpoznał nadlatujšce

amerykańskie samoloty, które miały patrolować wyspę tego ranka. Komandosi

przygotowywali się do przybycia desantu na Adak, na której nie mieszkał nikt z

wyjštkiem orłów i kruków.

W czasie sztormu, w niedzielę 13 sierpnia, przybyło wojsko. Silny wiatr i

wzburzone morze dawało się we znaki barkom i amfibiom, które przewoziły

ekwipunek. Kilka utonęło, a ich ładunek znalazł się na dnie. Inne zderzały się

ze sobš, a wiatr wynosił je na brzeg. Jetinak większoœć ładunku dotarła do brzep,

łšcznie z działkami przeciwlotniczymi, maszynami budowlanymi oraz oddziałami

saperów z batalionu inżynieryjnego lotnictwa.

Kiedy szef wyładunku zajmował się koordynacjš lšdowania łodzi w sztormie,

saperzy wysłali komandosów, żeby znaleŸli miejsce na budowę pasa startowego.

Ruszyli w małych grupach. Wyliemu i Dużemu Jimowi towarzyszyło kilku inżynierów,

którym mieli pokazać górzysty teren wyspy. Sztorm nadal trwał. Wiatr był tak

silny, że trudno było utrzymać się na nogach.

- Macie przed sobš niezłš pracę - krzyknšł Wylie do jednego z inżynierów - nie

znajdziecie żadnego płaskiego miejsca na tej wyspie, jeœli go sami nie zrobicie.

- Jeœli cała wyspa jest taka, to masz rację.

- Jest taka.

Ale Wylie przeoczył jedno miejsce: Sweeper Cove, które było zalewane wodš po

każdym przypływie. Jeden z komandosów zwrócił na to żartobliwie uwagę, ale

inżynier nie rozeœmiał się. Po kilku godzinach już budowano tam tamę, sypano

wały oraz budowano małš œluzę. Następnego dnia, przy odpływie, zamknięto œluzę.

O œwicie pierwszego wrzeœnia ciężkie maszyny już pracowały w błocie. Na dnie

zatoczki ułożono stalowe zbrojenie pod pas startowy. Buldożery wysypywały piasek

- trwała budowa pasa startowego.

Po dziesięciu dniach pierwszy samolot wylšdował w nowej bazie, oznaczo-

652

Janet Dailey

nej kryptonimem „Longview". W dwa dni póŸniej wylšdowała Trzydziesta Szósta

Eskadra samolotów B-17 oraz osiemnaœcie innych samolotów. Nowa baza była już w

pełnym ruchu, a Japończycy jeszcze o niej nie wiedzieli.

W drugiej połowie wrzeœnia jednostka Wyliego została wysłana na rekonesans na

wyspę Amchitka, odległš tylko o siedemdziesišt mil od zajętej przez Japończyków

Kiski. Znowu nie znaleŸli Japończyków, mogli tylko donieœć, że cała ta długa,

wšska wyspa jest bagnista i jest na niej jeden wulkan.

Potem wrócili na Adak, w deszcz, wiatr i mgłę. Wylie szybko się przekonał, że

pogoda na Aleutach nie była przyjemna. Ciepłe pršdy od Japonii nie pozwalały

morzu zamarzać i przynosiły masy ciepłego powietrza z południa, więc klimat był

łagodny przez cały rok. Ale kiedy nadchodziło arktyczne powietrze z północy,

wtedy zaczynał szaleć sztorm. Ten długi łańcuch wysp można było porównać do boi,

oznaczajšcej rejon, w którym dwa przeciwstawne układy atmosferyczne spotykały

się ze sobš.

Latanie we mgle gęstej jak zupa i jednoczesne pokonywanie wichury było koszmarem

dla pilotów. Na Aleutach nigdy nie było odpowiedniej pogody. Jeœli pilot miał

wystarczajšcš widocznoœć na ziemi, to samolot startował. Ale nie próbował

wydostać się z mgły. Im wyżej leciał, tym była niższa temperatura i lód pokrywał

skrzydła. Niezliczone samoloty spadły do oceanu z oblodzonymi skrzydłami.

Nawigacja również nie była prosta. Połšczenie wiatru i mgły mogło spowodować

zboczenie samolotu z kursu nawet o sto mil. Radiowe anteny nawigacyjne rzadko

były skuteczne z powodu naładowanego elektrycznoœciš powietrza. Zwalczajšce się

fronty atmosferyczne wytwarzały tak silne pole elektrostatyczne, że zagłuszało

sygnały radiowe. Stałe turbulencje uszkadzały delikatne instrumenty, a duże

złoża minerałów na wulkanicznych wyspach zniekształcały wskazania kompasów.

Aby wywrzeć presję na Japończyków, bombowce startowały dwa lub trzy razy

dziennie - jeœli w ogóle były w stanie wystartować. Wylie obserwował powracajšce

samoloty. Na jeden bombowiec zniszczony przez japońskie myœliwce lub artylerię

przeciwlotniczš przypadało szeœć niszczonych przez pogodę. Musieli zwalczać

dwóch nieprzyjaciół - Japończyków i pogodę. Japończycy mieli takš samš sytuację.

Wzywano do mesy, ale Wylie nie ruszał się z pryczy w swoim małym

Alaska

653

namiocie. Spojrzał na otwartš puszkę chili, stojšcš na żelaznym piecyku. W końcu

zszedł z pryczy i stanšł na przesiškniętych błotem gazetach, które służyły za

podłogę.

Mesa wydawała tylko racje wojskowe. Nie warto było przedzierać się w zimnym

wietrze przez błoto, kiedy we względnie wygodnym namiocie mógł zjeœć goršce

chili, herbatniki i dżem. Mieli razem z Dużym Jimem wystarczajšcš liczbę puszek,

żeby przeżyć do czasu powrotu na głównš kwaterę na Kodiaku.

Żal mu było tych biednych facetów, którzy musieli tu zostać. Warunki życia były

tak samo nędzne jak pogoda. Saperzy, te morskie pszczoły, pracowali jak wariaci,

budowali baraki, składy, biura - całe miasto - a sami mieszkali w namiotach

postawionych na małym, względnie suchym wybrzuszeniu gruntu. Ciężki sprzęt i

samochody zmieniły ziemię w trzęsawisko.

Wylie zamieszał chili, spróbował, ale było dopiero ledwie ciepłe. Dołożył dwa

kawałki węgla do piecyka i usiadł na pryczy. Usłyszał kroki przed namiotem.

Wszedł Duży Jim. Przez odchylonš klapę namiotu Wylie zobaczył obrzydliwe, szare

chmury na niebie.

- Brrr. - Duży Jim otrzšsał się jak pies. - Jeszcze nie widziałem tak cholernie

zimnego wiatru. U diabła, nawet w œrodku zimy nad Jukonem jest lepiej. - Nie

zdejmujšc rękawic, zaczšł grzać ręce przy piecyku.

- To przez tę wilgoć.

Duży Jim włożył rękę do kieszeni parki.

- Nie uwierzysz, ale dostaliœmy jakšœ pocztę. - Rzucił dwie koperty na pryczę

Wyliego. - Nie pytaj mnie, w jaki sposób tu dotarła, grant że jest.

Wylie podniósł koperty i popatrzył najpierw na adresy nadawców. Jeden list był

od matki, a drugi od babki. Nic od Lisy. Spojrzał na stempel na znaczku.

- Sierpień. Doszedł ostatniego dnia wrzeœnia. Dlaczego poczta z Anchorage idzie

tak długo?

- Dostawałem listy od krewnych ze Stanów po czterech miesišcach. Nie

narzekałbym na twoim miejscu. Mamy szczęœcie, że w ogóle dostajemy pocztę.

Czasami wydaje mi się, że nikt o nas tutaj nie pamięta.

- Większoœć nie wie, gdzie jesteœmy.

Operacja na Aleutach była œciœle tajna. Dopiero po dwóch tygodniach marynarka

przyznała, że Japończycy zbombardowali jej bazę w Dutch Harbor i zajęli wyspy

Attu i Kiska. Wszystkich dziennikarzy „eskortowano" z Aleutów. Nawet

czterostronicowa „Gazeta Wojskowa" musiała mieć zezwolenie z Departamentu

Marynarki w Waszyngtonie na każdš wiadomoœć

654 Janet Dailey

o Wyspach Aleuckich. O ataku bombowców na Kiskę „Gazeta Wojskowa" doniosła w

trzy tygodnie po fakcie. Każda wzmianka o Alasce była wycinana z magazynów i

gazet. Mieszkańcy Alaski sami nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Dotyczyło to

również rodziny Wyliego.

Wylie rozumiał postawę Departamentu Wojny. Wiadomoœć, że Japończycy zagarnęli

ziemię należšcš do Stanów Zjednoczonych, miałaby demoralizujšcy wpływ na

obywateli. Kiedy już musieli coœ powiedzieć, to minimalizowali fakty, mówišc, że

Japończycy wznieœli tymczasowe umocnienia na pustej wyspie z łańcucha Aleutów,

pozbawionej znaczenia strategicznego.

Gdy Wylie otwierał list od matki, rozległ się warkot samolotu, a za chwilę wycie

syreny przeciwlotniczej. W tej samej chwili on i Duży Jim mieli już karabiny w

rękach. Kiedy biegli w kierunku okopów, działa przeciwlotnicze otworzyły ogień.

Wylie spojrzał do góry i zobaczył japoński bombowiec. Eksplodowała pierwsza

bomba. Huk wybuchu dołšczył do grzmotu dział.

Żołnierze szukali schronienia. Wylie wœliznšł się do błotnistego okopu,

wycelował karabin i wystrzelił kilka razy, kiedy samolot znalazł się w jego

zasięgu. Japończyk wyskoczył do góry i położył się na skrzydło, żeby przypuœcić

następny atak na bazę. Wylie nie spuszczał go z oczu, wypatrujšc jednoczeœnie

innych samolotów japońskich.

- Gdzie jest reszta? - zastanawiał się Duży Jim.

- Nie wiem. - Wylie patrzył na wznoszšce się myœliwce, kiedy japoński samolot

powrócił nad pas startowy, lecšc w czarnych kłębach dymu.

Zanim pierwszy amerykański myœliwiec znalazł się w powietrzu, nieprzyjacielski

bombowiec już skrył się w chmurach. Nie powrócił, innych też nie było. Odwołano

alarm.

- Strzelałem do mojego pierwszego Japończyka - powiedział Duży Jim, kiedy

starali się wygramolić z mokrego okopu.

- Tak. Teraz już wiedzš, gdzie jesteœmy. - Kiedy Wylie wchodził do namiotu,

poczuł zapach spalonego chili i zaczšł klšć.

Przez pięć dni Japończycy bombardowali bazę na Adaku, ale nie wysyłali więcej

niż trzy bombowce każdego dnia, toteż straty były minimalne.

W listopadzie, po oœmiu miesišcach i jedenastu dniach od rozpoczęcia budowy

wojskowej autostrady Alaska-Kanada, roboty zostały zakończone. Pod koniec

miesišca zaczęto nadawać oficjalne komunikaty na ten temat. Wylie

Alaska

655

czytał te wiadomoœci z mieszanymi uczuciami: tysišc pięćset dwadzieœcia trzy

mile długoœci, dwieœcie mostów, osiem tysięcy przepustów wody pod drogš,

szesnaœcie tysięcy robotników, koszt - sto trzydzieœci osiem milionów dolarów

W ostatnim liœcie, który otrzymał w paŸdzierniku, Lisa pisała wyłšcznie o

autostradzie, o niczym więcej. Nawet nie spytała, kiedy dostanie przepustkę nie

wspominała, że myœli o mm i chciałaby g0 zobaczyć. Starał się nie snuć domysłów,

ale nękała go myœl, że powodem tego jest Steve Bogardus

W połowie grudnia przyszły rozkazy, żeby utworzyć bazę wypadowš na wyspie

Amchitka, dosłownie za plecami nieprzyjaciela. We wrzeœniu jednostka Wyhego

robiła rekonesans na tej wyspie. Wysłano uprzednio bombowiec który miał zbadać,

czy me ma wojsk japońskich w głębi Amchitki, i zrównać z ziemiš wioskę krajowców.

Kiedy Wylie z komandosami wylšdowali na wyspie, razem z oddziałem wojskowych

geodetów pod dowództwem pułkownika inżyniera Benjamina Talleya i podpułkownika

Herberta, budynki tubylców leżały w gruzach łšcznie z małš prawosławnš œwištyniš.

Kiedy badali wyspę, szukajšc miejsca na nowš bazę lotniczš, jeden z komandosów,

Indianin Sioux, znalazł œlady wskazujšce na to, że byli tu już Japończycy i

szukali miejsca pod budowę pasa startowego. Nie można było pozwolić im, aby

postawili nogę na kolejnym skrawku Aleutów. Te wyspy mogły się stać dla nich

zbyt dobrym punktem oparcia. Natychmiast postanowiono zgromadzić wojsko na

wyspie

Jak zwykle komandosi z Alaski zostali wyznaczeni do przygotowania lšdowania. 5

stycznia 1943 roku Wylie razem ze swojš jednostkš znalazł się na pokładzie

niszczyciela Worden, stanowišcego częœć konwoju, który składał się z czterech

niszczycieli, trzech kršżowników i czterech transportowców. Wypłynęli w czasie

sztormu, który trwał nieprzerwanie tydzień

Po tygodniu spędzonym pod pokładem Wylie był niespokojny i rozdrażniony. 11

stycznia w nocy, kiedy spał w swojej koi, jakaœ ręka dotknęła jego ramienia.

Rozbudził się, patrzšc na białš brodę Jima

- Nie, nie dam ci żadnych pieniędzy i gówno mnie obchodzi jakš masz kartę. -

Wylie mamrotał ze złoœciš, przewracajšc się na drugi bok. - Wracaj do swojego

pokera i daj mi spokój.

- Wyłazimy, Wylie. -Co?

- Sztorm trochę się uspokoił i dowództwo zdecydowało, że teraz albo nigdy. Nie

mamy już zapasów jedzenia. Więc lšdujemy...

656 Janet Dailey

- Która godzina? - Wylie usiadł w koi.

- Około pierwszej. Czy to ma znaczenie? - uœmiechnšł się duży Jim. - Płyniemy

teraz w kierunku portu. Będziemy tam przed œwitem.

Morze było jeszcze wzburzone, kiedy Worden wchodził do Constantine Harbor tuż

przed œwitem. Fale przyboju przewalały się przez pokład. Wylie z kolegami weszli

na łodzie wielorybnicze i popłynęli w kierunku brzegu przy oœlepiajšcej zadymce

œnieżnej. Mokrzy i zziębnięci walczyli z wysokimi falami, lšdujšc wreszcie

szczęœliwie.

Kiedy tylko zdšżyli wycišgnšć łodzie na brzeg, przez wycie zadymki przebił się

lament syreny alarmowej. Wy hemu przeszedł mróz po koœciach.

- To Worden - powiedział Duży Jim. - To na pewno on.

Wylie podszedł bliżej brzegu i wytężał oczy, żeby coœ zobaczyć w wirujšcym

œniegu, ale to nie było możliwe. Myœlał o załodze - o mężczyznach, z którymi

spędził ostami tydzień.

Za chwilę rozległ się sygnał, nakazujšcy opuszczenie statku. Worden tonšł.

- Niech to cholera - zaklšł Duży Jim. - Woda jest lodowata, długo w niej nie

wytrzymajš.

- ChodŸ. - Wylie ruszył wzdłuż brzegu.

Rozpoczęto akcję ratowania rozbitków. Komandosi szli wzdłuż brzegu, szukajšc

ciał w falach. Cudem udało im się uratować kilku członków załogi. Od nich

dowiedzieli się, co się stało na okręcie.

Kiedy niszczyciel wyszedł z portu, silny pršd rzucił go na podwodnš skałę, która

przebiła kadłub, rozrywajšc stalowe poszycie. Woda zalała maszynownię.

Niszczyciel Dewey ruszył na pomoc, ale nie udało się œcišgnšć Wordena ze skały.

Worden zatonšł. Dewey zabrał większoœć rozbitków na pokład, ale czternastu

marynarzy utonęło.

Nadpływajšce oddziały musiały jednak wylšdować. Statki wiozšce dwa tysišce stu

mężczyzn, żołnierzy liniowych i saperów, zmierzały do portu, omijajšc wrak

niszczyciela. Jeden z transportowców popełnił błšd, wystawiajšc burtę do

wiejšcego z prędkoœciš osiemdziesięciu węzłów wiatru, co rzuciło go na podwodne

skały i wepchnęło na brzeg.

Œnieżyca szalała całš noc. Mokry i zmarznięty Wylie usiłował stale być w ruchu,

żeby uchronić się przed odmrożeniami. Przeklinał bombę, która zniszczyła wioskę

krajowców i pozbawiła go schronienia. Tę długš noc musieli spędzić na dworze,

nie majšc również ciepłego jedzenia.

Rano pogoda nie zmieniła się. Jednak sšsiednia wyspa zajęta przez

Alaska 657

Japończyków była tak blisko, że należało znaleŸć punkt obserwacyjny. Wylie i

Duży Jim zostali wyznaczeni do zwiadu, który miał dotrzeć do oddalonego o

trzydzieœci mil północno-zachodniego krańca wyspy. Przy dobrej pogodzie można

było stamtšd dojrzeć szczyty wyspy Kiska.

Dopiero po tygodniu ustał sztorm. Wyliemu przydzielono samotnš placówkę, gdzie w

fatalnych warunkach walczył z nudš i zmęczeniem. Jego œpiwór leżał na błotnistej

podłodze namiotu. Zapasowa para butów i skarpety były stale na piecu. Zmieniał

je co pół godziny, żeby nie odmrozić nóg. Kiedy 23 stycznia Japończycy odkryli

wreszcie amerykańskš bazę na Amchitce, było to dla niego prawie miłym

urozmaiceniem. Przynajmniej teraz miał szansę zobaczenia czegoœ, kiedy

obserwował okolicę.

Miał wiele takich okazji w cišgu następnych dwóch tygodni, kiedy Japończycy

rozpoczęli akcję nazwanš „Amchitka Express". Dwa, trzy, a czasem nawet szeœć

wodnopłatowców Rufę startowało z wyspy Kiska i robiło naloty na będšcy w budowie

pas startowy. Amerykańskie myœliwce zapewniały jakšœ ochronę z powietrza, ale

Rufę przeważnie korzystały z okazji, kiedy uzupełniały one paliwo, żeby

dokonywać lotów nad bazš. Placówka obserwacyjna na Aleut Point, jak nazwano

północno-zachodni kraniec wyspy, natychmiast przesyłała ostrzeżenie do bazy.

Mimo ataków nieprzyjaciela, pas startowy został ukończony. Pod koniec miesišca

wylšdowały „Latajšce Tygrysy". Teraz, kiedy Wylie sygnalizował, że zbliża się

Pontoon Joe, jak nazwano japońskiego pilota, który stale brał udział w „Amchitka

Express", „Tygrysy" szły do góry, aby mu zgotować powitanie. Po ich przybyciu

naloty nieprzyjacielskie zelżały.

Po miesišcu spędzonym na odległej placówce Wylie bał się, że może nabawić się

„aleuckiego spojrzenia". Widywał je u innych, również u pilotów. Było to puste

spojrzenie człowieka, którego już nic nie obchodzi. Niektórzy winili za to

okropnš pogodę - bezustanny wiatr, zimno i mgłę - fatalne warunki życiowe,

monotonne zajęcia, jak latanie we mgler naprawianie po raz setny samolotu ze

œwiadomoœciš, że za chwilę znowu będzie się go naprawiać, budowanie czegoœ, co

za chwilę będzie zmyte przez obsuwajšcš się ziemię, kopanie okopów i zasypywanie

ich z powrotem. Dowództwo dokładało wszelkich wysiłków, żeby żołnierze byli

czymœ zajęci.

Nie było rotacji wojsk. Jedynš rozrywkš było radio, kilka podrapanych płyt

gramofonowych, a dla stacjonujšcych w Dutch Harbor, na wyspie Umnak, a ostatnio

również na Adaku - stare, podrzędne filmy z Hollywood. Brakowało

658

Janet Dailey

alkoholu. Na wyspie Adak Wylie widział ogromnš kolejkę do sklepu wojskowego,

który otrzymał dostawę Coca-Coli.

Opanowała ich apatia, nerwowoœć, bezsennoœć, brak zainteresowania czymkolwiek.

Niektórzy do tego stopnia stracili poczucie humoru, że ustały nawet żarty na

temat seksu. Inni popadli w homoseksualizm. Każdego miesišca było kilka

samobójstw. Niektórzy zamknęli się w sobie i mieli „aleuckie spojrzenie". Ci

zwykle wracali do domów - w kaftanach bezpieczeństwa.

Wyliego, jako komandosa, nie tylko nie dotyczyła dyscyplina wojskowa, ale

również jego nużšca rutyna. Wiedział zawsze, co się dzieje, w przeciwieństwie do

większoœci żołnierzy. Z dwustu tysięcy wojskowych, stacjonujšcych na Alasce,

większoœć stanowił personel pomocniczy, który nie miał nic wspólnego z akcjš

bojowš. Wylie wiedział, że dowództwo chciało wyprzeć Japończyków z Aleutów.

Rozpoczęcie inwazji na dwie wyspy, którymi władał nieprzyjaciel, było tylko

kwestiš czasu. Tymczasem musiał pozostać na punkcie obserwacyjnym na Amchitce.

Przy końcu stycznia zmieniła ich inna jednostka komandosów. Wrócili do obozu-

bazy, gdzie jak przekonał się Wylie, panowały nie lepsze warunki niż na jego

maleńkim punkcie obserwacyjnym. Droga do namiotów prowadziła przez kałuże

wielkie jak jeziora. Duży Jim klšł, kiedy brnęli przez to grzęzawisko do swoich

namiotów. Wrzucili tam swoje worki.

- ChodŸmy do namiotu mesy. Zjadłbym coœ przyzwoitego - powiedział Duży Jim.

- A skšd wiesz, że tam majš coœ takiego? - Ale Wylie poprawił pasek karabinu i

wyszedł z powrotem na zimny wiatr.

W tym momencie zawyły syreny alarmowe. Wylie automatycznie zaczšł obserwować

niebo na północnym zachodzie, w kierunku Kiski. Żołnierze zajmowali stanowiska

przy działach przeciwlotniczych, inni szukali osłony. Zobaczył z dala formację w

kształcie litery V, zbliżajšcš się do Amchitki na dużej wysokoœci.

- Co do diabła! Nigdy nie wysyłali więcej jak szeœć samolotów. - Duży Jim

wpatrywał się w niebo, usiłujšc zidentyfikować samoloty. - Jest ich chyba ze

trzydzieœci.

- Coœ tu nie jest w porzšdku. - Wylie mrużył oczy, ale klucz był zbyt odległy.

- Żałuję, że nie mam lornetki.

- Lepiej stšd spieprzajmy. Gdy zrzucš bomby, z tej bazy nic nie pozostanie.

Alaska 559

- Duży Jim zaczšł popychać Wyliego w kierunku wzniesień. Wylie pozwolił się

prowadzić, ale nie przestawał patrzeć w niebo.

- Hej, dokšd idziecie?

Wylie rozpoznał naszywki pilota marynarki i zatrzymał się. Wzdłuż linii lotniska

„Tygrysy" uruchamiały swoje silniki.

- Lepiej niech się pan też stšd ruszy - poradził mu Wylie. - Jeœli nie, to te

japońskie samoloty rozwalš panu dupę na kawałki.

- Jeœli to sš japońskie samoloty, to pierwszy raz widzę taki model, co macha

skrzydłami - szydził.

- Kurna, to sš gęsi - powiedział Duży Jim i zaczšł się œmiać.

Wylie œmiał się również, aż łzy pociekły mu z oczu. Nie mogli nadal opanować

œmiechu, kiedy wyruszyli do namiotu mesy.

- To mi przypomina, jak ci ze służby rozpoznawczej marynarki myœleli, że majš

na radarze japońskš flotę i zaczęli zrzucać bomby. Okazało się, że o mało nie

zatopili Wysp Pribyłowa.

Przez całš drogę opowiadali historie, starajšc się przypomnieć sobie te

najbardziej absurdalne. Wstšpili po pocztę. Ledwie trzymali się na nogach ze

œmiechu.

Po wejœciu do namiotu mesy Duży Jim wycierał załzawione oczy.

- Pewnie zastanawiajš się, co takiego piliœmy.

- Jak tylko na nas spojrzš, to się domyœla, że piliœmy płyn do golenia

- odpowiedział Wylie.

W namiocie mesy było około dwudziestu żołnierzy i stale przybywali nowi. Wylie i

Duży Jim stanęli w kolejce.

Kucharz wyniósł z kuchni dymišcš tacę z jakimœ trudnym do rozpoznania daniem.

Głowę miał owiniętš wełnianym szalikiem, oprócz tego futrzanš czapkę z

nausznikami, ale rękawy podwinięte.

Duży Jim postawił swojš tacę obok tacy Wyliego, potem przeszedł pod ławkš, żeby

usišœć obok niego.

- Kukurydza, kiełbaski. - Duży Jim wbił widelec w twardy naleœnik. - Co to może

być?

- Słyszałem, że nazywali to pokrywkš.

- Niech to szlag trafi. Chciałbym już wrócić na Circle. Założę się, że nawet

niedŸwiedŸ nie ruszyłby tego gówna. - Mimo wszystko jadł. - Nie wiem, czego

najbardziej mi brakuje -jedzenia, whisky, a może kobiet. Czy wiesz, od jak dawna

nie miałem kobiety? Ciekaw jestem, czy jeszcze pamiętam, jak one wyglšdajš.

660 Janet Dailey

- O czym ty mówisz? - wyœmiewał się z niego Wylie - przecież na Aleutach za

każdym drzewem jest dziewczyna!

- Ale œmieszne - wymamrotał, wiedzšc, że na Aleutach nie ma drzew. Odłożył

widelec i wstał od stołu. - Pójdę po kawę.

Jedzenie było równie paskudne jak jego wyglšd. Nie myœlšc już o tym, co wkłada

do ust, Wylie wycišgnšł listy z kieszeni parki. Przejrzał koperty i zobaczył ten,

na który czekał - od Lisy. Odłożył inne listy.

Drogi Wylie!

Od dawna nie miałam wiadomoœci od ciebie. Spotkałam twojš matkš w koœciele

zeszłej niedzieli i spytałam, czy jest nadzieja, że niedługo wrócisz do domu.

Myœlałam, że dostaniesz przepustkš ?? Dzień Dziękczynienia, ale matka

powiedziała, że nic jej o tym nie pisałeœ.

Miałam nadziejš, że przyjedziesz. Chciałam z tobš porozmawiać i wytłumaczyć ci

niektóre rzeczy. Nie chciałam tego pisać w liœcie. Ale ponieważ nie wiadomo,

kiedy będziesz w domu, zdecydowałam się powiadomić cię listownie. Nie wiem, czy

pamiętasz Steve'a Bogardusa, u którego pracuję. Steve i ja bierzemy œlub w

grudniu. Ja...

Grudzień. Wylie nie czytał już dalej. Dziœ był pierwszy lutego. Była już mężatkš.

Zacisnšł rękę na liœcie, gniotšc go.

- Hej, Wylie. Patrz. Mam pismo pełne nagich kobiet. - Duży Jim pokazywał mu

otwarty magazyn.

Na otwartej stronie Wylie zobaczył nagš dziewczynę o bršzowych włosach, wygiętš

w prowokacyjnej pozie. Ogarnęła go furia. Wytršcił pismo z ršk Dużego Jima, a

wstajšc przewrócił ławkę i stół. Słyszał, jak Duży Jim coœ wrzeszczy, ale nic do

niego nie docierało. Chciał coœ uderzyć, cokolwiek - a Duży Jim stał najbliżej.

Opuœcił pięœć na jego brudnobiałš brodę i rzucił się na niego.

Za chwilę kilka par ršk odcišgnęło go od przyjaciela. Chęć walki opuœciła go,

kiedy patrzył, jak Duży Jim podnosi się powoli, poruszajšc szczękš, jakby

sprawdzał jej działanie.

- Co, u diabła, w ciebie wstšpiło? - Duży Jim patrzył na niego ze złoœciš.

- Przepraszam. - Wylie strzšsnšł z siebie ręce kolegów. Czuł się okropnie, nie

chciał spojrzeć przyjacielowi w oczy. Popatrzył na przewrócony stół, rozrzucone

jedzenie - schylił się i podniósł ławkę. Żołnierze, którzy przerwali

Alaska 661

tę bójkę, postawili stół. Jeden z nich podniósł listy Wyliego z zabłoconej

podłogi, łšcznie z listem Lisy. Kiedy Wylie zobaczył, że żołnierz zaczyna czytać,

wyrwał mu go z ršk.

- To mój list - warknšł.

- Nie miałem zamiaru go zabierać - odpowiedział żołnierz Odezwał się jeden z

jego kolegów:

- Pewnie w tym liœcie jest napisane „Kochany John".

- To nie twój cholerny interes, żołnierzu, co jest napisane w tym liœcie. -

Duży Jim stanšł obok Wyliego.

Ale i tak wszyscy wiedzieli. Wylie zorientował się w tym po ciszy, jaka

zapanowała w namiocie mesy. Zwinšł list w kulkę i włożył go do kieszeni parki.

Amerykańska łódŸ podwodna Nautilus 10 maja 1943 rob

Zołnierz-Meksykanin potršcił niechcšcy rękę Dużego Jima, który o mało co nie

rozlał kawy.

- Uważaj, Pedro - warknšł i wcisnšł się na ławkę obok Wyliego. - Czy nie wydaje

ci się, że łodzie podwodne nie sš przeznaczone do przewożenia ludzi?

- Czasami.

Nautilus był jednš z największych łodzi podwodnych, o wypornoœci dwóch tysięcy

siedmiuset ton. Majšc na pokładzie dodatkowych stu dwudziestu pięciu pasażerów

był zatłoczony. Dziesięć tysięcy żołnierzy zostało rozmieszczonych na

trzydziestu czterech jednostkach floty. Wyznaczone na 7 maja lšdowanie na wyspie

Attu zostało opóŸnione z powodu sztormu. Operacja „Landcrab" miała się rozpoczšć

we wczesnych godzinach rannych 11 maja. Jednostki armii podzielono na cztery

grupy zamiast dokonywać zmasowanego lšdowania. Największy kontyngent wojsk,

Grupa Południowa, miała wylšdować w Zatoce Masakry; Grapa Północna - zaatakować

bazę łodzi podwodnych w Zatoce Holtza, jeden pułk miał pozostać jako rezerwowy

na pokładzie statku. Czwarta grupa, w sile czterystu dziesięciu ludzi, którš

kapitan Willoughby skompletował w cišgu trzech miesięcy, jego Tymczasowy

Batalion Komandosów miał wylšdować na Scarlet Beach i odcišć Japończykom drogę

ucieczki w góry. Zwiadowcy z Alaska Scouts zostali przydzieleni do różnych

pułków. Wylie i Duży Jim znaleŸli się w Batalionie Komandosów Willough-

by'ego.

Chudy szeregowiec z Teksasu chciał usišsc na wolnym miejscu przy stole Wyliego i

Jima, ale zawahał się, patrzšc na tych brodatych, twardych mężczyzn.

Alaska 663

- Czy mogę tutaj usišœć? - spytał mocno przecišgajšc samogłoski.

- Siadaj - powiedział Duży Jim. Teksańczyk usiadł i zaczšł słodzić kawę.

- Większoœć facetów stara się przespać trochę, zanim to wszystko się zacznie,

ale ja nie mogę nawet zamknšć oczu. Wy pewnie też nie możecie zasnšć. - Włożył

łyżeczkę do kubka i mieszał cukier. - Czy myœlicie, że Japończycy będš tam na

nas czekć?

- Trudno powiedzieć.

- To jest jakieœ wariactwo. - Twarz jego skrzywił nerwowy grymas. - Szkolili

nas miesišcami na pustyni w Kalifornii, żebyœmy nauczyli się walczyć na

pustynnych terenach. Mówili, że pojedziemy do północnej Afryki walczyć z

żołnierzami Rommla. Trzy miesišce temu zaczęli nas przekwalifikowywać na załogi

amfibii. Kiedy wsiadaliœmy na statek w San Francisco, byliœmy pewni, że

popłyniemy na Wyspy Salomona. Byliœmy już dwa dni na morzu, gdy nam powiedzieli,

że płyniemy na Aleuty. Do diabła, nawet nie wiedziałem, gdzie one sš.

- Wielu ludzi nie wie. - Wylie zapalił papierosa.

Przez tydzień, który spędził na zatłoczonej łodzi podwodnej, Wylie słyszał wiele

takich opowieœci. Gdyby nawet zebrać ludzi ze wszystkich baz wojskowych Alaski,

nie byłoby wystarczajšcej liczby żołnierzy do utworzenia dywizji. Nie byli też

przygotowani do działań desantowych. Departament Wojny dysponował Siódmš

Zmotoryzowanš Dywizjš, wyszkolonš do walki w czołgach na pustyni. Ponieważ nie

miała już żadnych zadań do wykonania w Afryce, została przydzielona do grupy

uderzeniowej na subarktycznej aleuckiej wyspie Attu. Ponieważ cała kampania na

Aleutach była tajna, również te wojska dowiedziały się o miejscu swojego

przeznaczenia dopiero w czasie drogi. Nazwanie tego wariactwem nie wystarczało.

Poza tym, jedynie Tymczasowy Batalion Komandosów zetknšł się ze œniegiem i

tundrš Wysp Aleuckich w czasie tygodniowego szkolenia w Dutch Harbor. Reszta

dywizji nic nie wiedziała o terenie i warunkach, w jakich przyjdzie im walczyć.

Z powodu braku ciepłej odzieży wojsko nie wyposażyło odpowiednio jednostek

uderzeniowych. Willoughby przetrzšsnšł magazyny w Dutch Harbor i ubrał swoich

komandosów w odpowiednie kurtki, skarpety i wodoodporne buty. Bez tego

wyposażenia batalion Wyliego nie miałby szansy przejœcia wyznaczonej dla nich na

wyspie trasy. Komandosi byli czujkš operacji „Landcrab".

664 Janet Dailey

Wylie podziwiał swojego kapitana za to, że udało mu się tyle zrobić dla swoich

ludzi w tak krótkim czasie. Zamiast w zwykłe karabiny czy lekkie karabiny

półautomatyczne i drobny sprzęt bojowy uzbroił ich w nowoczesnš broń

automatycznš, ciężkie karabiny maszynowe, moŸdzierze i œrodki wybuchowe. Zamiast

zwykłej amunicji mieli pociski smugowe i przeciwpancerne, łatwo przebijajšce lód,

a nie - jak dotšd - odbijajšce się od niego rykoszetem. Ich plecaki wypełniały

granaty i racje żywnoœciowe na półtora dnia.

- Powiem wam, z czego jestem zadowolony - Teksańczyk nie przestawał mówić, żeby

nie myœleć o zbliżajšcej się bitwie. - Że nie jestem w Grupie Południowej, która

ma wylšdować w Zatoce Masakry. To może przyprawić człowieka o dreszcze, no nie?

Dlaczego ktoœ dał tej zatoce takš nazwę?

- Mniej więcej dwieœcie lat temu rosyjscy myœliwi wymordowali wszystkich

mężczyzn z tubylczej wioski nad tš zatokš. Dlatego nazywajš jš Zatokš Masakry -

powiedział Wylie.

- Gdybym musiał tam lšdować, to na pewno dostałbym jakiejœ pieprzonej

trzęsišczki - powiedział szeregowy.

Rozległ się alarm, wzywajšcy załogę łodzi podwodnej na stanowiska bojowe.

- Nie zidentyfikowany statek na radarze - zawiadomił ich szyper.

- Jeeezu, to na pewno japońska łódŸ podwodna. - Okrzyk Teksańczyka zagłuszył

częœć komunikatu dowódcy lodzi podwodnej.

, - Zbliżamy się do celu.

Zapadła cisza. Wylie czekał w napięciu na jakiœ dŸwięk, jakšœ wibrację łodzi,

wskazujšcš, że wystrzelono torpedy.

Za chwilę załoga otrzymała rozkaz - Spocznij! Nie zidentyfikowana jednostka

okazała się siostrzanym okrętem Nautilusa, łodziš podwodnš Narwhal, na której

znajdował się również kontyngent komandosów. Torpedy były przygotowane do

odpalenia, gdy dowódca rozpoznał statek.

- Nie podoba mi się to - mruknšł Duży Jim do Wyliego. - Najpierw te dwa

niszczyciele zderzyły się we mgle. Teraz o mało nie storpedowaliœmy jednej z

naszych łodzi podwodnych. Mówię ci, że mi się to nie podoba.

- Nie wiedziałem, że jesteœ przesšdny.

- Hej, posłuchajcie. - Żołnierz wpadł do kajuty. - Złapali przemówienie Waltera

Winchella na falach radiowych Alaski. Powiedział: „Do wszystkich

Alaska 665

Amerykanów i wszystkich statków na morzu! Najważniejsze sš teraz Wyspy Aleuckie".

- Kurwa - powiedział z obrzydzeniem Duży Jim, stawiajšc swój kubek na stole. -

Moglibyœmy jeszcze wystrzelić flary, żeby Japończycy wiedzieli, że się zbliżamy.

W godzinę po północy Wylie i Duży Jim stali pierwsi do wyjœcia, kiedy łódŸ

wynurzała się na powierzchnię. Porucznik spojrzał na mężczyzn w kolejce.

- Pamiętajcie, macie poruszać się jak najciszej i jak najszybciej - powtarzał

im instrukcje. - Jeœli będš statki nieprzyjacielskie, to łódŸ podwodna zanurzy

się bez względu na to, czy wszyscy będziemy już na tratwach, czy też nie. Musimy

się spieszyć. Zrozumiano?

Wszyscy kiwnęli głowami. Kiedy łódŸ wypłynęła na powierzchnię, bosman otworzył

luk. Wylie cofnšł się, gdy chlusnęła zimna woda morska. Wchodził po drabinie

przed Dużym Jimem i ledwie zdołał się przecisnšć przez wšskie wyjœcie z pełnym

ekwipunkiem wojskowym.

Ruszajšc się szybko napompowali gumowe tratwy na tylnym pokładzie i weszli do

nich. W chwilę póŸniej luki zamknięto. Wylie patrzył, jak morze obmywa pokład

łodzi podwodnej, kiedy zaczęła się zanurzać. Za chwilę poczuł, że woda unosi

tratwę. Znajdowali się w odległoœci trzech mil od zachodniego wybrzeża wyspy

Attu, opatrzonego kryptonimem „Jackboot".

Dotarcie do brzegu zajęło im dwie godziny. O œwicie spokojne fale wyniosły ich

na brzeg. Wylie i Duży Jim szybko wysiedli i brnęli przez głęboki œnieg

dochodzšcy do linii przypływu. Pokryta œniegiem plaża była otoczona górami,

wyglšdała na nie umocnionš.

Temperatura była poniżej zera, kiedy Willoughby zebrał swoich ludzi na brzegu.

Był to muskularny mężczyna, szeœciu stóp wzrostu. Prezentował się okazale. Na

piersiach miał skrzyżowane pasy z amunicjš do karabinów maszynowych. Wylie i

Duży Jim obserwowali góry, z których zaczęła już schodzić mgła. Kapitan rozkazał

przecišgnšć tratwy poza linię przypływu i przesłać œwiatłem informację do łodzi

podwodnej, oczekujšcej na bezpiecznej głębokoœci peryskopowej.

Kiedy słońce podniosło się ponad horyzont, mgła zaczęła opadać. Willoughby

podszedł do Wyliego, patrzšc na œciany gór otaczajšce plażę.

666 Janet Dailey

- Jeœli Japończycy majš swoje punkty obserwacyjne w tych górach, to niedługo

nas zobaczš. Trzeba się tam dostać.

- Jest tu stromy parów wyżłobiony przez strumień. - Wylie wskazał mu żleb. -

Będziemy mogli dostać się na górę.

- ChodŸmy.

Wylie i Duży Jim prowadzili, a Willoughby z komandosami brnęli w œniegu za nimi.

Trzech ludzi pozostawiono na plaży, aby osłaniali lšdowanie pozostałej częœci

batalionu, która miała niebawem przypłynšć. Powietrze stawało się mroŸne i

paliło płuca, gdy Wylie wspinał się po stromiŸnie. Œwieciło słońce, ale zerwał

się również wiatr.

Miał uczucie, że zobaczy zaraz nieprzyjaciela. Stale przeczesywał wzrokiem

kolejne zwały œniegu. W innych warunkach zwróciłby na pewno uwagę na piękne

odcienie œniegu przy niebieskim niebie, ale w tej chwili obchodziło go tylko to,

gdzie mogš być Japończycy.

Rozległ się warkot samolotu. Wylie spojrzał w kierunku morza. Była to grupa

myœliwców F4F „Żbiki". Długi szereg komandosów zatrzymał się, żeby je obserwować.

- Co oni, u diabła, wyprawiajš? - spytał ktoœ.

Wylie usłyszał głoœne wybuchy dział i smugi pocisków dziurawišcych gumowe tratwy.

Łodzie zostały zniszczone.

- Jedno jest cholernie pewne, że teraz nie możemy się cofnšć - powiedział

cynicznie Duży Jim. - Zastanawiam się, czy oni zrobili to celowo.

Znowu ruszyli w kierunku wysokiej grani, grzęznšc w œniegu. Wylie słyszał działa

z okrętów ostrzeliwujšce plaże, gdzie pozostałe dwie grupy miały zejœć na lšd.

Słońce nadal œwieciło nad górami, ale gęsta mgła wisiała w dolinach. Nawet ci

mężczyŸni, we wspaniałej kondycji fizycznej, mieli trudnoœci z poruszaniem się

po miękkim terenie, w œniegu, mgle, przy silnym wietrze. Wylie miał brodę

pokrytš lodem. PóŸnym popołudniem Wylie i Duży Jim pierwsi dotarli do grani.

Zobaczyli stamtšd Zatokę Holtza, gdzie Japończycy mieli podobno swoje zaplecze

obronne. Skuleni pod uderzeniami wiatru, dali znak Willoughby'emu, gdzie ma

przyprowadzić swoich ludzi. Czekali tam na nich, obserwujšc okolicę.

- Nie słyszałem ognia nieprzyjacielskiego. - Wiatr zagłuszał słowa Dużego Jima.

- Może tamtym udało się wylšdować?

Wylie potrzšsnšł głowš, poruszajšc zdrętwiałymi palcami, aby odzyskać w nich

czucie.

Alaska 667

- General DeWitt uważał, że zajęcie tej wyspy nie zabierze nam więcej niż trzy

dni. Jeden już prawie minšł i nie widzieliœmy żadnych œladów Japończyków.

Para amerykańskich bombowców kršżyła wokół ich pozycji, przygotowujšc się do

zrzutu amunicji, leków i żywnoœci, aby uzupełnić skromne zapasy, jakie im

pozostały. Wylie patrzył na spadajšce z jednego samolotu zasobniki podłšczone do

spadochronów. Nagle silny podmuch wiatru przeniósł spadochrony na drugš stronę

stromej grani. Wylie zaklšł, widzšc, jak znikajš w niedostępnym żlebie.

Samoloty kršżyły nadal jak para gigantycznych sępów. Duży Jim wymamrotał ze

złoœciš:

- Po czyjej stronie sš te pieprzone bombowce? Jeœli ci cholerni Japończycy

jeszcze nie wiedzieli, że jesteœmy tutaj, to teraz na pewno, kurwa, wiedzš!

Kapitan ich jednostki rozpaczliwie machał rękami, starajšc się przekazać sygnał

bombowcom, żeby opuœciły teren, zanim wskażš nieprzyjacielowi pozycje wojsk

amerykańskich. Wylie wytarł nos, nie zdejmujšc rękawiczki i zorientował się, że

œluz zamarza mu w nosie.

- Może nie ma Japończyków na wyspie. - Przypuszczał, że reszta komandosów

wylšdowała zgodnie z planem. Zastanawiał się, czy nie powtórzy się sytuacja z

ich poprzednich lšdowań, kiedy spodziewali się nieprzyjaciela i nie znajdowali

go.

- Sš tutaj. - Duży Jim patrzył na strome zbocza i pokryte mgłš doliny. - Czuję

nosem obecnoœć tych skoœnookich bękartów.

Kiedy Willoughby rozkazał ruszać dalej, Wylie popatrzył jeszcze na paczki ze

zrzutów, leżšce na dnie żlebu. Wiedział dobrze, że jeœli nie zdołajš połšczyć

się z Grupš Północnš, to czeka ich głód.

Komandosi spędzili swojš pierwszš noc na Attu na szczycie góry, w ciemnoœciach,

mgle i lodowatym wichrze. Nie mogli iœć dalej z powodu całkowitego braku

widocznoœci. Pomimo wyczerpania Wylie i Duży Jim poruszali się przez cały czas,

do czego zresztš zmuszał wszystkich dowódca. Ci, którzy go nie posłuchali,

doznali poważnych odmrożeń.

O œwicie ruszyli na południowy wschód. Musieli przedostać się na drugš stronę

zbocza. Wczeœniej musieli przeoczyć gniazda obrony Japończyków wzdłuż

zachodniego brzegu Zatoki Holtza. Teraz Wylie już nie musiał się zastanawiać,

czy Japończycy sš na wyspie. W tej właœnie chwili nieprzyjaciel pojawił się na

tyłach ich batalionu.

668

Janet Dailey

Szybko zeœlizgiwali się ze stromych zboczy, korzystajšc z tego, że nieprzyjaciel

jeszcze ich nie dostrzegł. Nagle japońska artyleria otworzyła ogień. Wylie ukrył

się za lodowym występem. Japońscy żołnierze wyszli z okopów i rozpoczęli atak na

zboczu. Wylie zaczšł do nich strzelać, odpowiadajšc ogniem na ogień

nieprzyjaciela. Ostrzał z ciężkiego moŸdzierza zmusił Japończyków do odwrotu.

Komandosi okopali się na oœnieżonym zboczu. Gdy ostrzał z okrętów amerykańskich

okazał się nieskuteczny, wezwano siły powietrzne. Mimo to nie mogli opuœcić

zbocza. Pod osłonš ciemnoœci Wylie pomagał rannym dostać się do założonego w

wšwozie punktu opatrunkowego. Mógł więc na chwilę zapomnieć o przenikliwym

zimnie i głodzie. Ich zapasy żywnoœci wyczerpały się tego ranka.

Następny dzień był identyczny z poprzednim popołudniem - nie było jedzenia,

możliwoœci odpoczynku, możliwoœci ogrzania się - wcišż byli przyszpileni do skał

przez Japończyków. Wylie słyszał warkot samolotu, ale nie mógł go dojrzeć przez

chmury. Kapitan nie mógł złapać nikogo przez radio, więc sytuacja innych grup

natarcia nie była znana. Ich własne położenie było okropne.

Tego południa Willoughby poprowadził atak. Ogień z karabinów maszynowych

rozpryskiwał podłoże górskiego zbocza razem ze œniegiem. Wylie przedzierał się

ku wrogim pozycjom, szukajšc osłony za bryłami lodu, strzelajšc do wszystkiego,

co przypominało człowieka. Czołgał się po lodzie w kierunku japońskiego karabinu

maszynowego, korzystajšc z ogniowej osłony Dużego Jima. Wyrwał zawleczkę i

rzucił granat. W momencie eksplozji przywarł do ziemi.

Po kilku godzinach zaciętej walki wyparli Japończyków z wysoko położonych

stanowisk. Zanim zapadła ciemnoœć, byli już okopani. Wylie wszedł do œnieżnej

jamy i usiadł blisko małego ogniska. Najpierw rozgrzał ręce nad tym słabym

płomieniem, potem œcišgnšł buty i zmienił skarpetki, wiedzšc, że przy tych

temperaturach noszenie mokrych rzeczy powoduje poważne odmrożenia.

Wylie patrzył, jak Duży Jim wchodzi do jamy. Jego broda, rzęsy i brwi pokryte

były zlodowaciałym œniegiem. Wylie wiedział, że on sam też nie lepiej wyglšda.

Trzęsšcymi się z zimna rękami Duży Jim zapalił papierosa, potem zgniótł pustš

paczkę i rzucił w ogień, który był podtrzymywany pudełkami po racjach

żywnoœciowych i wszystkim, co mogło się palić.

Spoza wzgórza głos Japończyka, wzmocniony przez megafon, szydził z nich po

angielsku.

Alaska

669

- Psy amerykańskie! Umrzecie! Jutro was zabijemy!

- Do diabła - powiedział Duży Jim. - Im wystarczy tylko zaczekać, aż

zamarzniemy albo zginiemy z głodu. - Pocišgnšł jeszcze papierosa i podał Wyliemu.

- Dziękuję. - Miał tak zdrętwiałe wargi, że nawet nie czuł, że trzyma papierosa

w ustach.

Zaczęło mu się kręcić w głowie, kiedy się zacišgnšł i oddał papierosa Dużemu

Jimowi.

- Jak daleko możemy być od przełęczy pomiędzy Zatokš Holtza a Dolinš Masakry?

- Mniej więcej o dwie mile.

Mieli na tej właœnie przełęczy połšczyć się z Północnš Grupš. Już dwa dni nie

jedli. Zaczynało również brakować amunicji i œrodków opatrunkowych. W tej chwili

mogli tylko liczyć na dotarcie do swoich. Ale mieli przeszkodę na drodze.

- Jankesi! Umrzecie! - krzyczał Japończyk.

Wylie zacisnšł zęby. W tej sytuacji to, co mówił Japończyk, mogło łatwo się

spełnić. Tarł stopy, czujšc, jak przebiegajš przez nie ostre igiełki, kiedy

próbował przywrócić kršżenie krwi. Wreszcie założył buty.

- Hej, ogień gaœnie. Czy nie macie czegoœ, żeby tam wrzucić? - Duży Jim

popatrzył na skulonych komandosów, czekajšcych swojej kolejki, żeby zbliżyć się

do ognia. Przeszukiwali kieszenie, ale wszystko, co mogli znaleŸć, to papierek

od gumy do żucia.

Wylie patrzył przez chwilę na gasnšce płomienie, potem sięgnšł do kieszeni parki.

Wyjšł ostani list Lisy - czytał go już tyle razy, że prawie umiał go na pamięć.

Wyprostował go i delikatnie położył na ognisku. Patrzył, jak zwija się w

płomieniach. Przez chwilę widać jeszcze było pismo, potem papier sczerniał.

Zapišł parkę i skulił się przy ogniu, obejmujšc dwiema rękami karabin.

- Wylie - Duży Jim mówił cicho, niepewnym głosem. - Chciałem cię prosić o

przysługę.

- Proœ. - Wylie patrzył na szczštki listu, rozsypujšce się w popiół. „Steve i

ja bierzemy œlub" - słowa te miał wryte w pamięć.

- Czy pamiętasz, jak ci mówiłem, że mam kobietę, która dla mnie gotuje i

zajmuje się gospodarstwem w mojej chacie za Circle?

- Taa... No i co? - mruknšł Wylie.

- Jeœli... jeœli coœ mi się stanie, Wylie, czy nie mógłbyœ się z niš zobaczyć?

Wiesz, tylko sprawdzić, czy wszystko u niej w porzšdku.

670

Janet Dailey

Wyrwany ze swoich rozmyœlań przez tę niespodzianš proœbę Wylie podniósł głowę.

- O czym ty mówisz? Nic ci się nie stanie ani mnie - może tylko odmrozimy sobie

jaja. Mówisz głupstwa, Dawson.

- Wiem. Ale i tak, gdyby coœ się stało, spotkasz się z niš? - nalegał Duży Jim.

- Nazywa się Anita Lockwood. Mieszka w mojej chacie nad Jukonem. Powiedziałem,

że może jej używać do mojego powrotu.

- Do cholery, Dawson. Przestaniesz czy nie? - Wylie zły był na niego za ten

pesymizm.

- Sprawdzisz, co się z niš dzieje?

- Tak - ucišł Wylie.

W przerwie rozmowy dwóch żołnierzy wyszło z jamy, a dwóch czekajšcych na

zewnštrz zajęło ich miejsca. Zbliżyli się teraz do ognia, szczękajšc zębami.

Jeden rzucił kawałeczek tekturki w płomienie.

- Wylie - Duży Jim odezwał się niepewnym głosem. - Ona... jest Metyskš -

półkrwi athabańskš Indiankš.

Przez chwilę Wylie nie odpowiadał, przypominajšc sobie napisy „tubylcom wstęp

wzbroniony". Matty nie mogła wchodzić do wielu sklepów. Większš częœć zakupów do

pensjonatu musiała załatwiać babka. Prawie wszystkie miejsca publiczne, jak na

przykład kina, miały oddzielne sektory dla krajowców. Eskimosom, Aleutom i

Indianom nie wolno było wchodzić do lokali Narodowych Sił Pomocniczych. Teraz

Wylie rozumiał, dlaczego Duży Jim nigdy nie mówił wiele o tej kobiecie i

dlaczego teraz mówił mu o jej pochodzeniu.

- I co z tego? - Spojrzał na swojego przyjaciela.

Wyraz wdzięcznoœci pojawił się na twarzy Dużego Jima, który wymamrotał:

- Po prostu chciałem, żebyœ o tym wiedział.

- Powiedziałeœ mi, więc zostawmy to. I tak nie będę miał powodu, żeby się do

niej wybierać. - Patrzył w ogień. - Chcę ci powiedzieć, że moimi przodkami byli

Aleuci, Tlinkici i Rosjanie.

Kapitan wszedł do jamy.

- Kiedy tak siedzicie wygodnie w cieple, to policzcie, ile zostało nam amunicji.

- Hej, Joe! - krzyczał w ciemnoœciach Japończyk. - Jutro rano umrzesz!

- Chciałbym, żeby ktoœ zastrzelił tego pieprzonego bękarta - warknšł Wylie.

Alaska

671

Czwartego dnia walki, a pištego pobytu na wyspie, żołnierze więcej ucierpieli z

powodu wyczerpania, głodu i zimna, niż doznali szkód od nieprzyjacielskiego

ognia. Ledwie poruszali się na odmrożonych nogach wymiotujšc na œnieg. Mimo to

odparli kontratak Japończyków, zużywajšc jednak ostatnie pociski moŸdzierza.

Wylie wiedział, że tylko desperacja popychała ich wszystkich do przodu, nawet

jeœli musieli czołgać się nie majšc siły ustać na nogach. Nie mieli gdzie się

wycofać. Ich ocalenie zależało od tego, czy zdołajš dotrzeć do swoich wojsk.

Tego wieczoru połowa mężczyzn w batalionie nie była już do niczego zdolna z

powodu odmrożeń, chorób czy też ran. Z raportów radiowych, jakie otrzymał

Willoughby, wynikało, że taka sama sytuacja panowała w dwóch pozostałych grupach

desantowych. W Zatoce Masakry Grupa Południowa, która była główna siłš natarcia,

nie posunęła się ani o dziesięć jardów ze swojego stanowiska Przełęcz i grań nad

dolinš były w ręku nieprzyjaciela. Grupa Południowa poniosła duże straty,

wielokrotnie atakujšc przełęcz. Dolina Masakry ponownie zasłużyła na swojš nazwę.

Północna Grupa nie posunęła się dalej niż o mile

Willoughby wydał rozkaz, żeby gnębić nieprzyjaciela przez całš noc, nie dajšc mu

możliwoœci odpoczynku. Wylie spędził tę noc w żlebie osłoniętym od wiatru,

tupišc nogami i machajšc rękami, żeby nie zasnšć i nie zamarznšć Od czasu do

czasu wdrapywał się do góry i ostrzeliwał pozycje Japończyków

Następnego ranka Japończycy przestali odpowiadać na ich ogień. Kapitan

Willoughby poinformował przez radio dowódcę Północnej Grupy, że jeg0 batalion

opuszcza swoje pozycje. Kiedy ruszyli - niektórzy na nogach, inni czołgajšc się

- stało się jasne, że Japończycy wycofali się w nocy. Droga była wolna.

Gdy wlekli się w kierunku Zatoki Holtza, przedstawiali żałosny widok Z trzystu

dwudziestu komandosów, którzy dotarli do tej zatoki, jedynie Wylie i Duży Jim

byli zdolni do poruszania się bez bólu. Batalion stracił jedenastu ludzi,

dwudziestu było rannych. Inni mieli odmrożone nogi. U niektórych już rozpoczęła

się gangrena. Po ewakuowaniu rannych i chorych z czterystu dwudziestu komandosów

pozostało stu szeœćdziesięciu pięciu.

Gdy zasiedli w ciepłym namiocie do pierwszego posiłku po prawie szeœciu dniach,

Wylie walnšł Dużego Jima po plecach.

- Mówiłem ci, ty skurwysynu, że nic się nam nie stanie.

Duży Jim zmusił się do uœmiechu, słuchał przez chwilę odległych odgłosów bitwy,

zanim odpowiedział.

672

Janet Dailey

- Japończycy nie opuœcili jeszcze wyspy, Wylie.

Poprzedniego dnia okręty amerykańskie wyczerpały swój zapas amunicji i nie mogły

już ostrzeliwać wrogich pozycji. Gdyby pojawiły się japońskie okręty, nie

mogliby się nawet obronić. Piechota musiała więc polegać na wsparciu z

lotniskowców i bombowców z bazy na Amchitce, ale najczęœciej silna mgła i

ciężkie chmury nie pozwalały im na start. Jednak walki trwały. Grupa Południowa

była nadal w pułapce w Dolinie Masakry, bez potrzeby rzucajšc swoich ludzi na

linie japońskie. Północna Grupa atakowała granie wznoszšce się nad Zatokš Holtza,

zdobywajšc je kolejno w starciach wręcz. Wylie był zbyt wyczerpany, żeby się tym

interesować. Prawie cały czas spał.

Niedługo po północy, 18 maja, Wylie i Duży Jim wyszli ze swojego namiotu i

dołšczyli do resztek batalionu komandosów zgromadzonych poza liniš walk. Po

dwóch dniach odpoczynku, z pełnym żołšdkiem, Wylie był w dobrej formie. Kapitan

szukał ochotników, którzy poszliby na poszukiwanie przejœcia do Doliny Masakry.

Właœnie do takich zadań miał przygotowanie. Wszyscy wiedzieli, jakie piekło

stworzyli Japończycy ludziom będšcym po drugiej stronie przełęczy. Jeœli

istniała jakaœ szansa, żeby znaleŸć przejœcie przez linię wroga, to Wylie chciał

brać w tym udział.

Przydzielono go razem z Dużym Jimem do plutonu rozpoznawczego. Wyruszyli przed

głównym patrolem, żeby zbadać podejœcie od północy. Zanim dotarli do przełęczy,

usłyszeli chrzęst ekwipunku. Myœlšc, że to patrol nieprzyjacielski, uskoczyli w

bok, maskujšc się. Kiedy jakieœ postacie wyłoniły się z mgły, Wylie trzymał

palec na spuœcie swojego automatu. Za chwilę usłyszał ciche głosy, mówišce po

amerykańsku.

- Kto idzie? - spytał dowódca plutonu.

Czujka zatrzymała się. Była to grupa z oddziału pułkownika Zimmermana z Doliny

Masakry. Japończycy wycofali się z przełęczy. Po tygodniu krwawych walk wojska

amerykańskie wreszcie osišgnęły swój cel i połšczyły się na przełęczy górskiej

pomiędzy Zatokš Holtza a Dolinš Masakry.

Wyspa Attu 26 maja 1943 rob

Cal za calem wypierano Japończyków. Najpierw zdobyto szczyt Point Able, potem

Sarana Nose, uporczywie spychajšc nieprzyjaciela w stronę morza i głównego obozu

w Chichagof Harbor. Długa dolina Chichagof leżała teraz otworem przed

Amerykanami, ale ta droga była drogš œmierci. Japończycy okopali się wzdłuż

całej krawędzi doliny. Amerykanie byli zmuszeni do wyparcia stšd

nieprzyjacielskich żołnierzy.

Trzy dni przedtem otrzymano rozkaz z dowództwa grupy, aby zdobyć tę krawędŸ i

przez te trzy dni wojska amerykańskie próbowały to zrobić. Nie walczyli jeszcze

w tak trudnym terenie, który dodatkowo pokryty był zlodowaciałym œniegiem. A

wszystkie siły Japończyków były skoncentrowane wzdłuż poszarpanej krawędzi

stromej doliny.

Poprzedniego dnia padał œnieg. Japończycy skorzystali z tego do zamaskowania

swoich pozycji. Leżeli bez ruchu pod œniegiem, utrzymujšc cišgły ogień na

atakujšcych Amerykanów bšdŸ rzucajšc na nich toczšce się po zboczu granaty.

Poranek był zimny i bezchmurny. Wylie siedział w „lisiej jamie" nie wypuszczajšc

z ršk karabinu. Ostrze bagnetu błyszczało w porannym œwietle. Duży Jim był obok,

skulony w swojej parce, jego oddech zamieniał się w białe obłoki, kiedy wychylał

się, żeby popatrzeć na nierównš krawędŸ doliny. Nie byli daleko, około dwustu

stóp od grzbietu, ale wiedzieli, że teraz będš musieli walczyć o każdy cal

terenu.

- Jak mówiš ci dwaj japońscy jeńcy, których złapano wczoraj, na górze jest

niecały tysišc japońskich żołnierzy. - Duży Jim odwrócił się do Wyliego. Podbity

futrem rosomaka kaptur jego niemundurowej parki prawie zakrywał

674 Janet Dailey

mu twarz. - Teraz mamy na wyspie czternaœcie tysięcy żołnierzy. Czy te pieprzone

bękarty nie wiedzš, że nie mogš z nami wygrać?

- Ktoœ zapomniał im o tym powiedzieć. - Wylie również miał twarz zakrytš

kapturem. - Tak samo, jak ktoœ zapomniał powiedzieć tym jeńcom japońskim, że nie

wolno im udzielać informacji. Słyszałem, że oni nie biorš pod uwagę możliwoœci

dostania się żywcem w ręce nieprzyjaciela, więc nie otrzymujš instrukcji, aby

nie mówić o sile i pozycjach swoich wojsk.

- Ale mniej niż tysišc... - Duży Jim potrzšsnšł głowš.

Wylie popatrzył na innych żołnierzy skulonych w wykopie - wynędzniałych,

zziębniętych i głodnych, czekajšcych na rozkaz, który poœle ich do góry w

zmasowanym ataku na pozycje nieprzyjaciela. Byli okryci japońskimi kocami.

Większoœć z nich miała na sobie czapki, kaptury i nieprzemakalne buty, zdarte z

ciał zabitych Japończyków; w ten sposób uzupełniali swoje niedostateczne

wyposażenie, chociaż istniało niebezpieczeństwo, że mogš być wzięci za

Japończyków i zastrzeleni przez swoich.

- Nie myœlę, że jest dla nich pociechš fakt, że będš walczyć z „zaledwie"

niecałym tysišcem Japończyków. - Wylie wskazał na szczękajšcych zębami żołnierzy.

Duży Jim obserwował ich przez chwilę.

- Tak. Myœlę, że już wszyscy mamy doœć walki i zabijania.

- Tylko ty, Jim, nie poddawaj się zmęczeniu i nie trać czujnoœci, bo Japończycy

na pewno nie pozwolš ci łatwo przeżyć... - Usłyszeli chrzęst œniegu, ktoœ się

zbliżał. Wylie nadsłuchiwał uważnie, zanim dodał: - ...bo mnie wcale nie zależy

na tym, żeby opiekować się twojš kobietš.

Ukazał się sierżant, który biegł pochylony, po czym szybko wœliznšł się do

wykopu.

- W porzšdku, chłopcy, będziemy się ruszać. Chcę usłyszeć szczęk waszych

karabinów, a nie wasze szczękajšce zęby, wszystko jasne? Żołnierze niechętnie

œcišgali z siebie koce, zarzucajšc je teraz na ramiona, jak Indianie. -1

pamiętajcie - każdego leżšcego Japończyka, jeœli jeszcze nie œmierdzi, dobić.

- Tak, sierżancie, pamiętamy - ktoœ mruknšł. Ten rozkaz powtarzany był bardzo

często.

- Zobaczmy, gdzie oni sš dzisiaj. - Ruchem ręki sierżant dał sygnał do ataku.

Wylie i Duży Jim wybiegli razem z wykopu, strzelajšc w kierunku pozycji

nieprzyjaciela. Rozpoczšł się atak z trzech stron. Wylie znalazł się pod

ostrzałem karabinów maszynowych. Rzucił się do tyłu i ukrył za zwałami œniegu.

Alaska

675

- Chyba majš gniazdo karabinu maszynowego po prawej! - krzyknšł Duży Jim.

Wylie zastanawiał się, jak tam dotrzeć.

- Spróbuję obejœć ich z lewej, osłaniaj mnie. - Dał znak Dużemu Jimowi, że

jest gotów.

Szczelina na tym stromym zboczu była bardzo płytka, ale musiała wystarczyć jako

osłona. Duży Jim otworzył ogień, a Wylie biegł w jej kierunku, ostrzeliwujšc się

po drodze. Dokoła œwistały kule. Jedna przebiła rękaw jego parki. Ale udało mu

się. Rozpłaszczył się na dnie szczeliny. Oddychał ciężko, serce mu łomotało.

Ostrożnie wyjrzał na zewnštrz. Szczelina, w której się ukrył, szła do góry, po

prawej stronie œciany wšwozu. Wyglšdało na to, że zdoła przeczołgać się i

zaskoczyć Japończyków od tyłu.

Otaczał go ze wszystkich stron grzechot karabinów maszynowych, przerywany

wybuchami granatów. Ciężkie bombowce huczały na niebie, zrzucajšc bomby na

głównš kwaterę nieprzyjaciela w Chichagof. Wybuchy rozlegały się na całej wyspie.

Powietrze było przesišknięte kwaœnym odorem prochu. Ale zmysły Wyliego

rejestrowały przede wszystkim to, co działo się w najbliższym otoczeniu.

Natychmiast przywarł do ziemi bez ruchu, kiedy usłyszał słaby szczęk metalu na

lodzie i ciche, przytłumione œniegiem uderzenie. Za sekundę granat

nieprzyjacielski przekoziołkował obok niego, spadajšc w dół. - Granat! -

krzyknšł ostrzegawczo do kolegów na dole i przycisnšł się mocniej do ziemi.

Ogłuszajšcy wybuch rozdarł powietrze. Pokryta œniegiem tundra zatrzęsła się pod

nim, kawałki œniegu, błota i lodu zaczęły mu spadać na plecy. Odczekał chwilę i

zaczšł posuwać się znowu do góry. Usłyszał, że ktoœ wspina się za nim. Gdy

zobaczył Dużego Jima, uœmiechnšł się i ruszył dalej. Po prawie godzinie udało im

się dotrzeć, niezauważonym, do zwału œniegu, skšd karabin maszynowy ostrzeliwał

żołnierzy znajdujšcych się na dole. Wylie przybliżył się, na ile mógł, i

wycišgnšł granat. Dał znak Dużemu Jimowi, że rusza pierwszy. W doskonale

skoordynowanym rytmie, kryjšc jeden drugiego, zbliżyli się do gniazda

nieprzyjaciela wrzucajšc tam swoje granaty. Eksplozja i krzyki zlały się w jedno,

kiedy szczštki ludzkie, strzępy sprzętu i œniegu zaczęły latać w powietrzu.

Kiedy wszystko już opadło na ziemię, Wylie i Duży Jim wdrapali się na zaspę.

Było tam czterech Japończyków. Z dwóch niewiele już zostało, a pozostała dwójka

leżała rozcišgnięta na œcianie okopu, na zakrwawionym, błotnistym

676 Janet Dailey

œniegu. Jednemu drgnęła ręka. Wylie wystrzelił cztery krótkie serie prosto w

niego.

Nagle kule zaœwistały nad ich głowami. Ukryli się w okopie, połšczonym z

japońskim gniazdem, kiedy Amerykanie zaczęli wspinać się po œcianie wšwozu.

Zaczekali na pierwszych żołnierzy, którzy również ukryli się w tym mokrym okopie,

i poczołgali się dalej, szukajšc następnego stanowiska Japończyków.

Okop cišgnšł się w linii prostej na długoœci dwudziestu jardów, potem ostro

skręcał w kierunku nierównej krawędzi wšwozu. Wylie ostrożnie wyjrzał zza

zakrętu. W odległoœci dziesięciu jardów zobaczył wylot lufy japońskiego karabinu

i rzucił się do tyłu. Poczuł coœ goršcego na policzku. Dotknšł go i okazało się,

że ma zakrwawionš rękawicę. Kula przeszła przez jego gęstš brodę i zadrapała

policzek. Wylie nie martwił się tym. W tej temperaturze krew szybko krzepła albo

po prostu zamarzała.

Rzucali granaty do okopu, ale nieprzyjacielskiemu snajperowi nie zrobiły one

żadnej krzywdy. Duży Jim wzišł dwóch żołnierzy, chcšc zajœć Japończyka od tyłu.

Wyszli z okopu, a Wylie i pozostali żołnierze skupiali jego uwagę na sobie.

Za chwilę Duży Jim przysłał wiadomoœć, że Japończycy majš dwa gniazda karabinów

maszynowych na przednich pozycjach. Nie można było zaatakować jednego z nich,

żeby nie być wystawionym na ostrzał drugiego. Trzeba było zaatakować oba

równoczeœnie. Musieli się więc pozbyć snajpera z okopu. Duży Jim nie mógł zajœć

go od tyłu.

- W porzšdku. - Wylie oparł się o œcianę okopu, patrzšc na trzech dygocšcych

żołnierzy, którzy trzymali ręce pod pachami, żeby je choć trochę rozgrzać. -

Rzucimy granaty za róg okopu i zaatakujemy. Tylko bšdŸcie, do cholery, dokładni,

żeby one trafiły za róg, a nie eksplodowały nam w twarze.

Wyrzucali granaty jeden za drugim. Kiedy wybuchł pierwszy, Wylie zaczšł strzelać

w tamtym kierunku. Inni biegli za nim, ostrzeliwujšc wszystko, czego nie

dosięgła siła wybuchu. Japończycy nie odpowiadali już ogniem. Pozycja

nieprzyjacielska została zajęta. Wylie wysłał żołnierza z meldunkiem do Dużego

Jima, że będš czekać na sygnał.

Pohukiwanie sowy było najbardziej dziwnym dŸwiękiem, jaki Wylie słyszał

kiedykolwiek na polu bitwy. Œmiał się sam do siebie, kiedy ruszyli do ataku na

pozycje Japończyków, przecinajšc teren otwarty na ogień karabinu maszynowego,

który jednak skierowany był na grupę Jima.

W cišgu kilku minut uciszyli karabiny maszynowe, a Wylie wbił bagnet

Alaska ??

w plecy ostatniego Japończyka, który jeszcze oddychał. Rozejrzał się, żeby w

razie czego pomóc Dużemu Jimowi, ale wszędzie panowała cisza. Rozpoznał

zaœnieżonš brodę Jima oraz jego parkę, kiedy jakaœ postać zamachała rękami w

jego kierunku, sygnalizujšc zwycięstwo. Wylie podniósł rękę, żeby mu

odpowiedzieć i w tej samej chwili ziemia pod Dużym Jimem eksplodowała. Przez

sekundę stał nieruchomo, potem przechylił się do przodu, osuwajšc się na obrzeże

gniazda karabinów.

- Nie! - krzyknšł Wylie, potem zaczšł szaleńczo przedzierać się przez skalistš

krawędŸ wšwozu.

Inni żołnierze dotarli do Dużego Jima przed Wyliem. Odsunšł ich i uklškł przy

swoim przyjacielu. Duży Jim z wysiłkiem spojrzał na niego i słabo się uœmiechnšł.

- Myœlałem... że... ten Japończyk nie żyje.

- Ty głupi skurwysynu, czemuœ go nie zakłuł? - wrzasnšł Wylie ze złoœciš, a łzy

spływały mu po policzkach. Podniósł głowę i krzyknšł: - Sanitariusz!

- Anita, czy... ty... - Duży Jim nie był już w stanie mówić.

- Tak, do diabła, zaopiekuję się niš, ale ty nie umrzesz, Jim. Nie możesz

umrzeć - łkał Wylie. - Przecież ci, do diabła, mówiłem, że nic się nam nie

stanie!

- Myœlę, że on nie żyje, sir - powiedział jeden z żołnierzy.

- Zamknij się! - Rozglšdał się szaleńczo dokoła. - Sanitariusz! Gdzie jest ten

pieprzony sanitariusz?

Żołnierze odeszli, a on klęczał wcišż w œniegu przy ciele przyjaciela. Woleli

walczyć z Japończykami niż narazić się temu komandosowi. Poszli, żeby ruszyć do

ataku na następne stanowiska wroga wzdłuż krawędzi doliny.

Dręczony bezsennoœciš Wylie wpatrywał się w ciemne sklepienie namiotu. Inni

mężczyŸni chrapali. Tak jak i on mieli być ewakuowani. Cierpieli na odmrożenia,

natomiast diagnoza choroby Wyliego brzmiała - zmęczenie walkš.

Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział przemawiajšc do Dużego Jima, ale było

już ciemno, kiedy go stamtšd œcišgnięto. Przez ostatnie szesnaœcie dni widział

mnóstwo nieszczęœć i zgonów - mężczyzn ze stopami czarnymi od odmrożeń i

zakrwawionymi kolanami od czołgania się, rozerwanych na kawałki przez granaty

nieprzyjacielskie i z wnętrznoœciami na wierzchu. Byli

678 Janet Dailey

dla niego obcy, znał tylko niektóre imiona, z innymi brał udział w ataku - ale

Jim był zupełnie kimœ innym. Może nie byli tak bliscy sobie jak bracia, ale

Wylie myœlał o nim jak o swoim bracie.

Dlaczego Jim musiał umrzeć? Dlaczego on jeszcze żył? Na Jima czekał ktoœ w domu.

Na niego nikt nie czekał poza rodzicami. To nie było w porzšdku.

Wylie zamknšł oczy, żeby odcišć się od swojego żalu i poczucia winy. Mógł uciec

od całego œwiata, ale nie mógł uciec od swoich myœli. Usiadł na pryczy. Był

całkowicie ubrany. Włożył parkę, na jej rękawach była zaschnięta krew - trzymał

przecież ciało Jima w ramionach...

Wyœliznšł się z namiotu i wszedł w mgłę, odczuwajšc na plecach brak karabinu, z

którym nigdy się przedtem nie rozstawał. W chłodnym, nocnym powietrzu rozchodził

się zapach kawy, przygotowywano œniadanie. Patrzył w kierunku zamglonego namiotu

mesy, wiedzšc, że nastšpiła wymiana żołnierzy - ci z pierwszej linii dostawali

teraz goršcy posiłek. Mieli wrócić na swoje stanowiska o œwicie. Słyszał, jak

mówili o planowanej ofensywie, żeby wykończyć ostatecznie Japończyków. Ale to

nie będzie jego bitwa. On już dosyć walczył. Tak jak mówił Duży Jim, był tym już

zmęczony.

Ostry krzyk przeszył powietrze. Poczštkowo Wylie myœlał, że to wiatr wyje w

wšwozie, ale słychać było już głosy, cały chór głosów. Nagle żołnierze -

amerykańscy żołnierze - ukazali się na wzniesieniu, uciekajšc, jakby sam diabeł

ich gonił.

- Japończycy - wrzasnšł do niego jakiœ ogarnięty panikš żołnierz. - Nadchodzš!

Sš tuż za nami! - Spojrzał przez ramię i potykajšc się biegł dalej. - Uciekaj!

To Japończycy! Uciekaj!

Coraz więcej żołnierzy zbiegało ze wzniesienia, z tym samym okrzykiem. Z dziwnym

uczuciem zobojętnienia Wylie wszedł na szczyt pagórka, usiłujšc coœ dojrzeć

przez mgłę. W słabym œwietle przedœwitu zobaczył żołnierzy japońskich

zgromadzonych na dole. Ze spokojem przypadkowego obserwatora Wylie stwierdził,

że jest tam kilkuset ludzi.

Amerykański oficer stojšcy na wzniesieniu wykrzykiwał jakieœ rozkazy. Wylie nie

mógł dostrzec jego dystynkcji, choć przypuszczał, że był on z dowództwa

artylerii. W odpowiedzi na jego rozkazy żołnierze rozproszyli się wzdłuż

krawędzi wzniesienia. Wylie zorientował się, że jest to głównie personel

pomocniczy - kucharze i ich pomocnicy z namiotu mesy, lekarze, sanitariusze z

centrum ewakuacyjnego, operatorzy ciężkiego sprzętu z jednostek inżynieryjnych,

oficerowie kwatermistrzostwa i radiooperatorzy.

Alaska 679

Powoli docierało do niego, że wojsko japońskie przedarło się przez linię frontu.

Nie było jednostek bojowych, które mogłyby ich zatrzymać. Dopiero po szesnastu

dniach ciężkich walk udało się Japończyków okršżyć w tej dolinie. Teraz

wydostali się z pułapki. Na ich drodze do ton amunicji i ekwipunku, tam w obozie

za plecami Wyliego, nie stało już nic z wyjštkiem personelu pomocniczego, który

nigdy nie brał udziału w walce. Te szesnaœcie dni piekła nie przydały się na nic.

Nie mogło tak być, żeby œmierć Dużego Jima nie przydała się na nic. Nie mógł na

to pozwolić.

- Dajcie mi karabin, granat, cokolwiek! - krzyknšł.

Ktoœ włożył mu w ręce automat i paczkę amunicji. Szybko położył się pomiędzy

dwoma żołnierzami na krawędzi wzniesienia. Żołnierz z lewej popchnšł ku niemu

wišzkę granatów.

- WeŸ je - nalegał nerwowo - nie miałem tego w ręku od czasu szkolenia. Z

okrzykami Banzai! Japończycy wspinali się na wzgórze. Oficer, którego

Wylie przedtem widział, dowodził ostrzałem. Wylie wycišgał zawleczki i rzucał

granaty na atakujšcych Japończyków, dopóki nie wyczerpał się ich zapas, ale

wyłomy w masie nadcišgajšcego nieprzyjaciela szybko się wypełniały. Nawet ranni

szli do przodu. Ogień ze szczytu wzgórza kosił ich jak łany kukurydzy, ale nic

nie było w stanie ich powstrzymać. Byli teraz tak blisko, że widział ich twarze

i otwarte usta w okrzyku Banzai!

Wylie zużył cały magazynek swojego karabinu, zaczšł ładować następny spieszšc

się jak szalony. Przez chwilę wydawało mu się, że Japończycy się cofajš, ale oni

nadal nacierali.

Kiedy Japończycy wdarli się na górę, kilku saperów rzuciło się na nich od tyłu.

Wylie strzelał do skoœnookich twarzy. Czterech upadło, zanim skończyła mu się

amunicja. Przeklinajšc, że nie ma bagnetu, użył karabinu jako pałki, bronišc się

nim, gdy go otaczali. Nagle stanšł przed nim Japończyk ze szramš na lewym

policzku, z szyderczo wykrzywionymi ustami. Wylie widział, jak bagnet zbliża się

do jego brzucha, ale nie zdšżył uderzyć tamtego swoim karabinem. W ostatniej

sekundzie udało mu się popchnšć bagnet do dołu. Przeszył mu udo, jak goršce

żelazo. Upadł, czekajšc na uderzenie w plecy, ale ono nie nastšpiło.

Saperzy przełamali jednak natarcie Japończyków, którzy przypuœcili jeszcze jeden,

bezskuteczny atak na wzgórze. Nie godzšc się z faktem haniebnej porażki,

pięciuset Japończyków, trzymajšc granaty przy piersiach, wycišgnęło zawleczki,

wybierajšc œmierć. Japońskie przysłowie mówi: Łatwiej jest umrzeć niż żyć.

Anchorage Wrzesień 1943 roku

r

Œciany dawnej sypialni Wyliego wydawały mu się znajome, ale były jednak jakieœ

inne - jak coœ z dalekiej przeszłoœci, coœ nierealnego. Wrócił dopiero przed

dwoma dniami. Otrzymał urlop z wojska na powrót do domu. Rana na nodze już się

zagoiła. Trwało to jednak bardzo długo. Noga nie była jeszcze całkowicie sprawna,

musiał poruszać się przy pomocy laski. Ale i to miało minšć.

Z powodu rany nie brał udziału w ataku na wyspę Kiska. Inwazja ta okazała się

nieco trudniejsza od rutynowych ćwiczeń. Japończycy porzucili swojš twierdzę na

Aleutach i wycofali wojsko. Udało im się przeœliznšć przez blokadę marynarki

wojennej. Amerykańscy żołnierze ginęli od „przyjacielskiego ognia" - omyłkowo

strzelali sami do siebie i stšd pochodziła większoœć ofiar. Wylie słyszał jednak,

że miny i bomby podkładane przez Japończyków również spełniły swoje zadanie.

Wylie nie żałował, że nie brał w tym udziału.

Ktoœ zastukał do drzwi sypialni. Pomyœlał, że matka chce go zawiadomić, że

trzeba już wychodzić do koœcioła.

- Tak? - mruknšł niechętnie, nie wstajšc z łóżka.

- Czy mogę wejœć? To babka.

Oparł się wyżej na poduszkach.

- Oczywiœcie.

Kiedy weszła do pokoju, zawahała się przez chwilę, potem cicho zamknęła za sobš

drzwi. Wylie dziwił się, że babka w ogóle się nie starzeje. Na jej wiek mogły

wskazywać jedynie siwe, z niebieskawym odcieniem włosy i kilka zmarszczek na

twarzy. Spojrzał na jej niebieskš suknię w białe groszki - nie

Alaska

681

ubierała się jak stara kobieta. Jedynie jej buciki były trochę mniej

ekstrawaganckie od tych, które nosiła w młodoœci.

- Dobrze, że jesteœ już gotów do wyjœcia do koœcioła. - Patrzyła na jego

wyprasowany mundur i gładko ogolonš twarz. Zauważyła, że był chudy, blady i

bardzo postarzały. Te przejœcia ukradły mu młodoœć. Przysunęła krzesło do łóżka.

- Miałam nadzieję, że uda nam się chwilę porozmawiać przed wyjœciem.

- Babciu Cole, nie chcę teraz rozmawiać o wojnie.

- Wiem. - Usiadła przy łóżku. - Od chwili powrotu musiałeœ odpowiadać na tyle

pytań, że starczyłoby ich dla dziesięciu, prawda? Ale nie powinieneœ się dziwić

ciekawoœci rodziców. Nasze wiadomoœci o walkach były bardzo niekompletne. -

Wyjęła z portfela wycinek gazety, który jej ktoœ przysłał. - Czy widziałeœ to,

Wylie?

Podała mu wycinek i patrzyła, jak czyta wiersz napisany przez podoficera

Boswella Boomhovera. Glory znała już go na pamięć:

Żołnierz stał przy Bramie Niebieskiej

Zmęczony i postarzały

Cicho poprosił Klucznika

Żeby go wpuœcił do œrodka.

Czym sobie na to zasłużyłeœ? - zapytał Œwięty Piotr.

Byłem na Wyspach Aleuckich

Prawie przez cały rok.

Wtedy Brama otworzyła się

WejdŸ -powiedział Œwięty Piotr

Już karę piekielna^ odbyłeœ.

Wylie nie odzywał się, więc Glory mówiła dalej.

- Miałam niedawno goœcia w pensjonacie, który brał udział w pierwszej wojnie

œwiatowej w Europie. W okresie naszego wielkiego kryzysu przyjechał na Alaskę.

Zajmował się przez jakiœ czas łapaniem zwierzšt w pułapki na Wyspach Aleuckich.

Dużo opowiadał, zarówno o wojnie, jak i o swoich doœwiadczeniach z wysp.

Zrozumiałam wtedy, że tylko ci, którzy sami przez to przeszli, wiedzš, na czym

to polega. Zresztš każdy może to przeżywać w inny sposób.

682

Janet Dailey

Oddał jej wycinek i zmarszczył brwi.

- Nie wyobrażam sobie, jak możesz to wszystko zrozumieć.

- Chociaż jestem kobietš, Wylie Cole, ale dużo już widziałam i wiele rzeczy

robiłam - skarciła go łagodnie. - Podobno z wiekiem nabiera się rozumu.

- Tak myœlę. - Wylie uœmiechnšł się po raz pierwszy od czasu, kiedy wrócił do

domu.

- Wylie, każdy z nas miał ciężkie przejœcia w życiu. Kiedy chcemy o tym mówić,

nie jesteœmy w stanie wyrazić słowami całej okropnoœci tych chwil

- one żyjš tylko w naszym umyœle.

- Tak - mruknšł. - To prawda.

- Nasza przeszłoœć zawsze jest z nami, Wylie. Nie zapominamy tego, co nam się

przydarzyło, i myœlę, że nie powinniœmy zapominać, bez względu na to, jak

bolesne sš to wspomnienia. Ale przychodzi moment, kiedy trzeba zaczšć od nowa,

kiedy musimy poskładać nasze życie z kawałków i iœć do przodu.

- Wiem, ale wojna jeszcze trwa.

- I jeszcze nie wypełniłeœ swojej roli do końca.

- Myœlę, że nie.

Matka zastukała do drzwi.

- Czas do koœcioła.

- Zaraz idziemy - odpowiedziała Glory i uœmiechnęła się do Wyliego.

- Jednego kazania już wysłuchałeœ, czy masz ochotę na następne?

- Nie. - Nie podnosił się z łóżka.

- Nie możesz leżeć w tym łóżku w nieskończonoœć.

- Chyba nie - wymamrotał. Niechętnie zsunšł niesprawnš nogę z łóżka i sięgnšł

po laskę.

We wrzeœniu widoczne z Anchorage góry Chugach wyraŸnie odbijały się na tle

niebieskiego nieba, ich zbocza złociły się kolorami jesieni. Suche, bršzowe

liœcie wirowały w kurzu ulicznym, kiedy ??? zatrzymał samochód przed koœciołem.

Wylie szedł wolno, podpierajšc się laskš. Idšca obok matka jaœniała z dumy, gdy

ludzie patrzyli na nich. Z wysiłkiem pokonywał schody koœcioła, wcišgajšc chorš

nogę stopień po stopniu, serdecznie witany przez znajomych. Przed porannš

rozmowš z babkš nie chciał wystawiać się na pytania

Alaska 683

i komentarze, które wydawały mu się głupie i nieważne. Teraz słuchał, uœmiechał

się, kiwał głowš i udzielał odpowiedzi.

- Jak dobrze, że już jesteœ. - Na pewno cieszysz się z powrotu do domu. - Kiedy

wróciłeœ? - Kiedy musisz się zameldować w wojsku? - Słyszałem, że tam było

ciężko. - Modliłam się za ciebie. - Kuzyn mojej siostry też jest zakwaterowany

na Aleutach. - Jesteœ takim odważnym chłopcem. - Dobre jedzenie twojej matki

szybko przywróci ci dawny wyglšd. - Założę się, że coœ niecoœ pokazałeœ tym

Japończykom. - Niech cię Bóg błogosławi, Wylie.

Ktoœ mu otworzył drzwi. Zatrzymał się w przedsionku, ciężko opierajšc się na

lasce, przyzwyczajajšc oczy do mroku koœcioła po jasnym słońcu na zewnštrz.

Matka i babka stały przy nim.

- Powinniœmy tu zaczekać na ojca - powiedziała matka.

- Dobrze.

Jeszcze kilka osób podeszło, żeby z nim porozmawiać. Nagle zobaczył Lisę. Nikt

mu o niej nie wspomniał, a on nie pytał. Wiedział, że spotka jš w koœciele tego

ranka, i dlatego nie chciał tam iœć. Zastanawiał się, czy babka miała na myœli

wojnę czy Lisę, kiedy namawiała go, żeby pogodził się z bolesnš przeszłoœciš i

zaczšł od nowa.

Lisa wydawała mu się inna, bardziej dojrzała i wyrafinowana, po częœci z powodu

futra, które miała na sobie - widomego znaku zamożnoœci. Jej ciemnoblond włosy

były nadal uczesane na pazia, rysy twarzy nie zmieniły się, ale nie była już tš

nieœmiałš, cichš dziewczynš, którš pamiętał.

Zauważyła go, zawahała się, potem powiedziała coœ do stojšcego obok mężczyzny.

To był Steve Bogardus. Wylie natychmiast go poznał. Przez chwilę poczuł zazdroœć.

Zesztywniał, kiedy zbliżali się do niego. Matka dotknęła jego ramienia. Ona też

ich widziała.

- Może powinniœmy już usišœć, żeby ci noga odpoczęła.

Wylie jednak wiedział, że odwlekanie tego spotkania nie miało sensu.

- Nic mi nie jest, mamo. Już przy nim była.

- Halo, Wylie.

- Lisa.

- Pamiętasz mojego męża Steve'a Bogardusa, prawda? - nieœmiało włšczyła go do

rozmowy.

- Oczywiœcie. - Wylie przełożył laskę do lewej ręki, żeby uœcisnšć dłoń jej

męża. - Halo, Steve. Gratulacje, trochę spóŸnione.

684 Janet Dailey

- Dziękuję. Miło widzieć cię w jednym kawałku. Słyszałem, że przeszedłeœ tam

swoje.

- Nie więcej niż inni.

- Cieszę się, że wróciłeœ - powiedziała Lisa.

- Ja też. - Wylie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie wiedział, co chciałby

jej powiedzieć. Co jeszcze można by powiedzieć, kiedy było po wszystkim. Że

żałował czegoœ? Do pewnego stopnia. Nie mógł natomiast zaprzeczyć, że nadal jej

pragnšł. Ale ona była już mężatkš. To jeszcze bolało, ale czas już złagodził ten

ból i gorycz.

Lekki grymas przebiegł jej przez twarz.

- Zmieniłeœ się.

- To brak brody - dotknšł gładkiego policzka. - Znowu jš zapuszczę.

- Chyba tak - powiedziała niepewnym tonem.

- Ojciec już jest, Wylie - przerwała rozmowę matka. - Powinniœmy już zajšć

miejsca.

- Okay - tym razem skorzystał z jej interwencji. Nigdy nie umiał prowadzić

takich rozmów o niczym.

- Milo było zobaczyć cię znowu, Wylie - powiedziała Lisa.

- Tak. Mnie też. - Przerzucił laskę do drugiej ręki, żeby chora noga miała

odpowiednie oparcie i kulejšc ruszył do przodu.

Kiedy przechodził koło Lisy, spytała:

- Czy to coœ poważnego?

Wylie stanšł, opierajšc się na lasce.

- Nic takiego, co by się nie miało zagoić. Potrzeba na to tylko czasu. Matka

wzięła go pod rękę i odeszli razem.

- Przykro mi, Wylie - szepnęła.

- Nie ma potrzeby, żeby ci było przykro.

- Wiem, ale...

- Żadnych ale, mamo. Nigdy jej nie mówiłem, że ma na mnie czekać. Po

zakończeniu nabożeństwa wyszli z koœcioła przed Lisa. Wylie już nie

miał okazji, żeby z niš rozmawiać. Kiedy jechali do domu, siedział w milczeniu.

Wyglšdał przez okno, obserwujšc zmiany, jakie zaszły w rodzinnym mieœcie podczas

jego nieobecnoœci. Nawet w niedzielę rano ulice były zatłoczone. Wszędzie pełno

było żołnierzy. Przy Czwartej Alei było wiele barów. W tym mieœcie nie brakowało

alkoholu. Jeœli Anchorage już było w rozkwicie przed wybuchem wojny, to teraz po

prostu pękało w szwach.

Alaska 685

Wylie wiedział, że kiedy wraca się do jakiegoœ miejsca, to zawsze wszystko

wyglšda inaczej. Nie tylko ludzie się zmieniali - miejsca też. Kiedy zbliżali

się do domu, zwrócił się do ojca:

- Tato, czy jesteœ bardzo zajęty w przyszłym tygodniu?

- Wcale nie jestem zajęty. Chciałem spędzić trochę czasu z tobš, więc

załatwiłem ze Skeeterem i Sledge'em Chadwickiem, żeby przejęli większoœć lotów.

Myœlałem, że wybierzemy się na pstršgi.

- Chciałbym, żebyœ poleciał ze mnš na Circle, na poczštku tygodnia. Muszę tam

kogoœ odwiedzić. - Wiedział jednak, że trzeba uzasadnić tę proœbę: - Mój kumpel,

który zginšł na Attu, prosił mnie, żebym odwiedził jego dziewczynę, obiecałem mu

to.

- Jeœli o to ci chodzi, to oczywiœcie polecimy. Powiedz tylko kiedy, żebym

przygotował samolot.

Drewniana chata stała pomiędzy brzozami. Poprzez żółte liœcie drzew złote

promienie słońca padały na małš polanę. Wšska smuga dymu wydobywała się z komina.

Wylie oparł się na lasce, ciężko oddychajšc. Szedł pieszo pół godziny, więc

bolała go noga. Nie wiedział, że aż do tego stopnia stracił kondycję.

Odpoczywajšc, patrzył na chatę. Łatwo mu było wyobrazić sobie Dużego Jima w tym

otoczeniu, jak gdzieœ na tyłach chaty ršbie drewno. To miejsce wyglšdało na jego

dom - było surowe i mocne, proste i uczciwe, bez żadnych upiększeń.

Dwa psy husky były przywišzane na łańcuchach przed domem. Jeden z nich, duży i

szary, patrzył na Wyliego, potem podniósł nos do góry, żeby złapać jego zapach.

Szedł na sztywnych nogach aż do końca łańcucha. Nawet z odległoœci dwudziestu

jardów Wylie słyszał jego warczenie. Łańcuch zabrzęczał, kiedy dragi pies

podbiegł do przodu. Pierwszy zaczšł szczekać, a ten drugi przyłšczył się do

niego.

Wylie zauważył, że coœ poruszyło się w oknie chaty. Nie zważajšc na ból nogi,

ruszył przed siebie podpierajšc się laskš. Psy wpadły w szał, skakały, rwały się

na łańcuchach, bezustannie szczekajšc. Drzwi otworzyły się i na mały ganeczek

wyszła młoda kobieta. Miała na sobie spodnie i męskš, bawełnianš koszulę. Jej

czarne, proste włosy sięgały ramion. Wyliego zaskoczył widok czarnowłosego

dziecka na jej ręku.

686 Janet Dailey

- Stony! Rocky! - krzyknęła na psy. Zaczęły skomleć, machać ogonami i

podskakiwać jak szczeniaki.

Wylie zatrzymał się przy schodach.

- Czy pani jest Anitš Lockwood?

Wyglšdała inaczej, niż jš sobie wyobrażał. Wysokie koœci policzkowe, czarne oczy

i czarne włosy, wydatny nos - to były rysy indiańskie, ale jej twarz nie

przypominała twarzy Indianki. Skórę miała raczej kremowš niż bršzowš.

- Tak - patrzyła na niego czujnie.

- Nazywam się Wylie Cole. Napisałem do pani list dwa miesišce temu o... Jimie.

Odprężyła się trochę.

- Tak. Dostałam go. Dziękuję. Nie jestem pewna, czy ja... - przerwała

zażenowana i szybko rozpoczęła inne zdanie. - Wysłałam ten list do jego rodziców

w Stanach. Uważałam, że należało ich zawiadomić.

Wylie wiedział, że zastanawiała się, czy ktoœ by jš zawiadomił o œmierci Dużego

Jima. Właœnie dlatego do niej napisał - nie sšdził, że dostałaby urzędowe

zawiadomienie.

- Pisał pan, że przyjedzie, ale nie chciało mi się w to wierzyć.

- Obiecałem Jimowi.

- Jak pan tutaj dotarł? Przecież nie szedł pan całš drogę piechotš?

- Starała się podtrzymać rozmowę. On też nie wiedział, jak ma się zachować.

- Przyleciałem z ojcem samolotem z Anchorage. - Popatrzyła na szlak. - On teraz

łowi ryby. Ktoœ mnie podwiózł samochodem z Circle.

- Rozumiem.

- Czy mógłbym usišœć? - Wylie oparł się mocniej na lasce. - Noga mi się trochę

zmęczyła, kiedy szedłem te pół mili od drogi.

- Naturalnie. Proszę mi wybaczyć i wejœć do œrodka. - Otworzyła drzwi, kiedy

Wylie mozolnie wchodził po schodach. - Niewiele osób nas tutaj odwiedza.

Wnętrze dwuizbowej chaty było przytulne. Wylie stanšł na œrodku głównego

pomieszczenia i patrzył na proste umeblowanie. Z wyjštkiem skórzanego fotela

przy piecu wszystkie meble były drewniane - stoły, krzesła, szafki. Widać było,

że zostały zrobione na miejscu, ale bardzo starannie wykończone. Tylko ten

tapicerski fotel był stary i zniszczony. Wylie podejrzewał, że stary koc

rozłożony na siedzeniu zakrywa pęknięcia skóry. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć,

że to było ulubione krzesło Dużego Jima.

Alaska

687

- Proszę usišœć. - Anita Lockwood wskazała mu fotel. - Zrobię kawy. Nie chcšc

zajmować miejsca Dużego Jima nawet w ten sposób, Wylie

wahał się, patrzšc, jak Anita wyjmuje z szafki puszkę z kawš. Kiedy otworzyła

drzwiczki, przez chwilę widział zawartoœć szafki. Na półce nie było dużo zapasów.

Zastanawiał się, jak ona daje sobie radę po œmierci Jima, kiedy już nie dostaje

od niego co miesišc pieniędzy. Już przedtem sprawdził, że nie otrzymała

pieniędzy z ubezpieczenia Jima. Podszedł do fotela, usiadł, krzywišc się z bólu,

kiedy wyprostowywał swojš chorš nogę.

Ten fotel był tak zrobiony, że dużemu mężczyŸnie siedziało się w nim bardzo

wygodnie. Wylie oparł laskę o poręcz. Mały chłopczyk, trzymajšc palec w buzi,

przydreptał do niego. Popatrzył najpierw na Wyliego, potem na jego laskę.

Wyglšdał na dwa lub trzy lata. Wylie zastanawiał się, dlaczego Duży Jim nigdy o

nim nie wspomniał.

- Czeœć - uœmiechnšł się do niego Wylie. - Jak masz na imię? - Chłopiec

wymamrotał coœ niezrozumiałego i wskazał mokrym paluszkiem na laskę. - Podoba ci

się to, prawda? Obawiam się, że jest o wiele większa niż ty.

Anita szybko postawiła dzbanek do kawy na piecu, zabrała chłopca, rzucajšc

Wyliemu przepraszajšce spojrzenie, i posadziła go na podłodze, pomiędzy klockami

drewna.

- Baw się tutaj - powiedziała stanowczo, a sama usiadła na skraju drewnianego

bujanego fotela. - Kawa będzie gotowa za parę minut.

- Chłopiec mi nie przeszkadza. - Wylie patrzył na niš z ciekawoœciš. Opuœciła

głowę, zagryzła wargi, potem spojrzała na niego.

- Ma na imię Michael. Jim dał mu imię swojego ojca, ale przeważnie mówił na

niego Mikey. Kiedy był niemowlęciem, Mikey dostał wysokiej goršczki. Dopiero po

trzech dniach udało się nam dotrzeć do lekarza. Zrobiliœmy wszystko, co było

możliwe, ale Jim miał wcišż wyrzuty sumienia. Szczególnie od czasu, gdy

dowiedzieliœmy się, że Mikey jest opóŸniony w rozwoju. Jim zawsze martwił się,

że wszyscy będš się z niego wyœmiewać. Pewnie dlatego nie mówił panu o nim. Nie

wstydził się go - dodała, jakby bronišc Jima. - W ten sposób chciał go tylko

ochraniać.

- Rozumiem. - Istnienie chłopca tłumaczyło niepokój Jima i jego naleganie, żeby

Wylie zobaczył się z tš kobietš. Zastanawiał się teraz, dlaczego Jim nie ożenił

się z niš bez względu na jej mieszane pochodzenie. - Tu jest bardzo ładnie -

powiedział.

- Tak. Jim sam zbudował chatę i zrobił meble. Miał bardzo zręczne ręce.

688 Janet Dailey

- Jej twarz wyrażała wielkš miłoœć i dumę ze swojego mężczyzny. Kiedy mówiła o

nim, cała promieniała. Za chwilę twarz jej zszarzała. - Napisałam do jego

rodziców z pytaniem, czy będę mogła tutaj zostać. Ale nie mam jeszcze odpowiedzi.

- Czy masz rodzinę, Anita?

- Moja matka jeszcze żyje, ale jest bardzo stara. Mój młodszy brat Joe jest w

szkole dla tubylców.

Od pewnego czasu założono na Alasce oddzielne szkoły dla krajowców oraz dla

białych i mieszańców, którzy prowadzili „cywilizowane" życie. Wylie dziwił się,

że brat Anity nie chodzi do szkoły dla białych, ale rozumiał, że walka z

uprzedzeniami rasowymi była tu trudna.

- Czy ty też tam chodziłaœ do szkoły? - Było widoczne, że miała wykształcenie

przekraczajšce zakres zwykłej szkoły dla krajowców.

- Nie. Ja chodziłam do szkoły Sheldona Jacksona w mieœcie Sitka. Chciałam

zostać nauczycielkš, ale... byłam potrzebna w domu po œmierci ojca. - Spojrzała

na szafę z ksišżkami. Twarz jej znowu przybrała łagodny wyraz. - Jim chodził do

college'u. W czasie zimy dużo czytaliœmy i rozmawialiœmy o przeczytanych

ksišżkach. Był bardzo inteligentny. Bardzo wiele mnie nauczył. Myœlę, że

powinnam teraz spakować te ksišżki i różne inne rzeczy i odesłać jego rodzinie.

- Jestem pewien, że Jim chciałby, żebyœ je zachowała. Chciałby, żebyœ wszystko

zatrzymała - powiedział Wylie.

Zapach gotujšcej się kawy rozchodził się już po chacie. Anita wyjęła filiżanki.

Teraz skrępowanie minęło i oboje rozmawiali swobodnie. Wylie nie był dotšd w

stanie z nikim rozmawiać o Dużym Jimie. Z niš mógł mówić o swoim przyjacielu.

Czas mijał bardzo szybko. Zorientował się wreszcie, że musi iœć na spotkanie z

ojcem.

Zostawił jej pienišdze, mówišc, że dostał je dla niej od Dużego Jima.

Podejrzewał, że ona wie, że to kłamstwo, ale również wiedział, że tak zrobiłby

Duży Jim, gdyby o tym pomyœlał. Kiedy wychodził, obiecał, że odwiedzi jš i

Mikeya ponownie.

W cišgu miesišca rekonwalescencji Wylie odwiedzał jš co tydzień. Wizyty te

sprawiały mu przyjemnoœć. Równie chętnie wyjeżdżał z ruchliwego Anchorage. Nigdy

nie chodził do barów ani nie wystawał w kolejce

Alaska

689

w burdelach. A tego było w Anchorage pod dostatkiem. W chacie Dużego Jima

znajdował spokój i zadowolenie. Nie wiedział, czy powodem tego było to miejsce,

czy towarzystwo Anity. Pewnie obie rzeczy naraz.

Uderzył siekierš w kłodę. Drewno rozłupało się. Poršbał je na mniejsze kawałki.

Kiedy je podnosił z ziemi, nie odczuwał już bólu w chorej nodze. Krew kršżyła mu

w żyłach, był spocony i czuł się dobrze.

Sójka wydawała ostrzegawcze okrzyki z suchej gałęzi nad jego głowš, kiedy

dokładał œwieżo poršbane drewno do dużego stosu, który był przeznaczony na zapas

zimowy. Usłyszał szelest suchych liœci. Mikey szedł do niego niosšc kawałki

drewna z dumnym uœmiechem na twarzy. Wycišgał ršczki, żeby położyć drewno na

górze, jak to zrobił Wylie.

- Podniosę cię, Mikey. - Wylie wzišł go pod pachy, żeby mógł położyć swoje

patyczki, potem posadził go sobie na biodrze. - Jesteœ moim małym pomocnikiem.

Kiedy Wylie poprawiał mu przekrzywionš czapeczkę, chłopiec zaœmiał się. Stale

się œmiał. Był zawsze szczęœliwy - œwiat Mikeya przepełniony był radoœciš. Mogło

to wynikać z jego upoœledzenia w rozwoju. Wylie nie wiedział tego, ale miał

nadzieję, że Mikey nigdy nie dowie się, że jest inny. Miał nadzieję, że nigdy

nie zniknie jego uœmiech.

Zawiasy w drzwiach zaskrzypiały. Anita wyszła na ganek.

- Jeœli skończyliœcie, to chodŸcie do œrodka. Właœnie wyjęłam chleb z pieca i

zrobiłam kawę. Spróbujemy dżemu, który przysłała twoja matka.

- To dobry pomysł. - Wylie niósł chłopca, szedł lekko, noga mu nie dokuczała.

Kiedy Anita otwierała drzwi, wzdrygnšł się na pisk zawiasów. - Miałem zamiar

naoliwić te drzwi.

- To samo powiedział Jim przed odejœciem.

Wylie patrzył w zamyœleniu na drzwi, zanim je zamknšł za sobš. Anita chciała

wzišć Mikeya, ale się uchylił:

- Dam sobie radę.

- Naleję kawy.

Wylie posadził Mikeya na podłodze, kucnšł przy nim, żeby mu zdjšć czapkę,

płaszczyk i rękawiczki, potem sam się rozebrał i powiesił wszystko na haku przy

drzwiach. Usiadł przy stole, w zamyœleniu przecišgajšc rękš po jego gładkiej

powierzchni.

- Wiesz, że kochałem Jima - uœmiechnšł się z wysiłkiem. - Nigdy przedtem nie

mówiłem tak o innym mężczyŸnie.

690

Janet Dailey

Podniosła głowę znad deski, na której krajała chleb.

- On był dobrym człowiekiem. Mikey wdrapał się na kolana Wyliego.

- Myœlę, że on mnie lubi. - Wylie przejechał rękš po główce chłopca. Mikey

zrobił to samo i rozeœmiał się.

- Wiem, że cię lubi - uœmiechnęła się Anita.

- Może to nie brzmi dobrze, ale... - szukał słów. - Żadne z nas nie ma nikogo

poza swojš rodzinš. Mężczyzna, którego kochałaœ, nie żyje, a dziewczyna, którš

ja kochałem, poœlubiła kogoœ innego. Myœlę, że dobrze jest nam razem. Łšczy nas

Jim. Może to nie jest powodem, żeby dwoje ludzi miało brać œlub, ale... właœnie

to chciałem ci zaproponować. Mikey potrzebuje ojca, a tobie przydałby się

mężczyzna, żeby zajšć się wszystkim. Oczywiœcie, jeszcze wojsko ma do mnie prawo

pierwszeństwa, ale mógłbym na poczštek zaczšć tutaj na „pół etatu".

Nie przestawał mówić, ponieważ ona się nie odzywała. Wytarła ręce o spodnie.

- Wylie, nie jestem pewna, czy twoi rodzice zaaprobujš nasze małżeństwo.

Rodzice Jima byli bardzo przygnębieni, kiedy im o mnie powiedział. Nie chcę być

powodem konfliktu w twojej rodzinie. Ja...

- No to weŸ Mikeya i polećcie ze mnš dziœ po południu do Anchorage - przerwał

Wylie. - Nie musisz czuć się do niczego zobowišzana. Jeœli po spotkaniu z mojš

rodzinš będziesz to nadal uważała za kiepski pomysł, to nie będziemy więcej o

tym mówić.

Z wahaniem kiwnęła głowš.

- Okay.

Spotkanie Anity z rodzinš było bardziej przyjazne, niż Wylie się tego spodziewał.

Okazało się, że tego dnia jego matka zaprosiła Billy'ego Raya i Marty na obiad.

Anita zobaczyła, w jaki sposób byli oni traktowani w rodzinie. Jego rodzice

wiedzieli już trochę o sytuacji Anity i jej zwišzku z Dużym Jimem. Powiedział im,

że skorzystała z okazji i przyleciała do Anchorage zrobić zakupy.

Wieczorem matka i Anita poszły na górę, żeby położyć Mikeya do łóżka. Marty

wyszła na dwór, do Billy'ego Raya ? ???'?, którzy reperowali samochód. Wylie

siedział w salonie z babkš, słuchajšc radia. Patrzył, jak wkłada papierosa do

cygarniczki z koœci i zapala go.

Alaska 691

- Babciu Glory, co myœlisz o Anicie?

- Jest miłš, inteligentnš dziewczynš - odpowiedziała. - Nic dziwnego, że twój

przyjaciel był tak bardzo do niej przywišzany.

- A gdybym ci powiedział, że mamy zamiar się pobrać?

- Rzeczywiœcie? - spytała spokojnie.

- Zaproponowałem jej to - przyznał Wylie.

- Czy to z powodu Lisy?

- Nie. To z powodu Jima. Chociaż muszę przyznać, że gdyby Lisa nie była mężatkš,

prawdopodobnie nie proponowałbym małżeństwa Anicie. Ale, jak mówiłaœ, czas

zaczšć od nowa - również w przypadku Anity.

- Nie wszyscy jš zaakceptujš. Wiesz o tym - powiedziała strzšsajšc popiół do

popielniczki. - Dawniej wszystko wyglšdało inaczej. Kim się było w przeszłoœci i

co się robiło, nie miało znaczenia. Teraz jesteœmy bardziej cywilizowani. To

znaczy, że jedni czujš się lepsi niż inni.

- To ich sprawa.

- Może. Ale musisz być na to przygotowany.

- Wydaje mi się, że jestem.

- Ja też - uœmiechnęła się Glory. - Chciałam tylko usłyszeć to od ciebie.

- Anita nie jest pewna, czy mama i tata zaakceptujš jš.

- Twój ojciec w ogóle nie zwróci na to uwagi. Gdyby miała decydować matka, to

pewnie nie wybrałaby Anity. Matki zawsze chcš czegoœ więcej dla swoich dzieci.

Rzadko sš zadowolone z ich własnego wyboru. Ale nie myœlę, żeby dała to po sobie

poznać.

- A ty, babciu?

- Ból, szczęœcie, smutek, zadowolenie - doœwiadczysz wszystkich tych uczuć.

Przeżyłam życie bez oglšdania się wstecz i rozpamiętywania przeszłoœci. Tego

właœnie chciałam dla ciebie, dla twojego ojca, dla wszystkich, których kocham -

obracała cygarniczkę w palcach. - Przez wszystkie lata naszego małżeństwa Deacon

nigdy nie mówił, co mam robić i jak się zachowywać. Pozwalał mi samej decydować,

nigdy mnie nie oceniał. To był największy dar, jaki od niego otrzymałam. Tak

starałam się zachowywać w stosunku do ciebie ? ???'?. Jeœli Anita jest twoim

wyborem, Wylie, jest również moim.

- Jest moim wyborem, ale nie jestem pewny, czy się zgodzi.

Powrót Matty do pokoju przerwał rozmowę. Za chwilę weszła matka z Anitš. W

bluzce i spódnicy Anita wyglšdała bardziej kobieco i bardziej krucho.

- Czy Mikey zasnšł? - spytał.

692

Janet Dailey

- Tak. - Nie była zbyt rozmowna w obecnoœci jego rodziny, ale wyglšdała na

odprężonš.

- Wyjęłam twojego starego misia z szafy. Mikey złapał go jak skarb -

powiedziała ze œmiechem Trudy. -1 natychmiast zasnšł.

- Obawiam się, że nie będzie go chciał oddać - powiedziała Anita.

- Nie musi. Misie nie powinny siedzieć w szafach, kiedy jest dziecko, które

chce je pokochać. Niech go zatrzyma - powiedział Wylie.

- Czy nalać komuœ kawy? - spytała Trudy. - Jest gotowa w kuchni.

- Chętnie - powiedział ???, który właœnie wchodził do pokoju.

- Chętnie - dołšczył się Billy Ray.

- Proszę pozwolić, żebym ja to zrobiła, pani Cole - zgłosiła chęć pomocy Anita.

Matka zawahała się przez chwilę.

- Dobrze. Filiżanki sš w szafce po prawej stronie...

- Zaczekaj, mamo - przerwał Wylie. - Ja jej pomogę. Poszedł z Anitš do kuchni,

wyjšł filiżanki, oparł się o kredens i patrzył, jak nalewa kawę. - Co myœlisz o

mojej rodzinie?

- Sš bardzo mili. - Uœmiechnęła się, ale zaraz spoważniała. Odstawiła dzbanek z

kawš i popatrzyła mu w oczy. - Wylie, jesteœ pewny, że chcesz się ze mnš ożenić?

Ja nie jestem sama. Jest Mikey. On nigdy nie będzie normalnym dzieckiem. Zawsze

będzie potrzebował opieki. Myœlę, że nie zdajesz sobie sprawy, jakš bierzesz na

siebie odpowiedzialnoœć.

- Takš samš, jakš miałem zamiar dŸwigać samotnie - powiedział. - Zanim ci

powiedziałem o małżeństwie, już wszystko przemyœlałem. Wierz mi, wiem co robię.

Potrzšsnęła głowš, jak gdyby rozbawiona i zdziwiona jednoczeœnie.

- Chyba wiem, dlaczego Jim tak bardzo cię lubił.

- Czy to znaczy tak, czy nie?

- Tak. Jeœli nadal chcesz mnie i Mikeya, wyjdę za ciebie.

Wylie pochylił się nieœmiało i lekko jš pocałował. Oddała pocałunek niepewnie.

Drugi pocałunek przyszedł im łatwiej. Oboje mieli w sobie dużo miłoœci do

ofiarowania. Na pewno im się uda.

r

Œlub był cichy. Była obecna tylko rodzina. Wrócili potem na kilka dni do chaty,

żeby Anita spakowała się i mogła przeprowadzić do Anchorage.

Alaska

693

Rodzina Wyliego miała się niš opiekować do jego powrotu z wojska. W zwišzku z

trudnoœciami mieszkaniowymi chętnie przyjęli ofertę Glory, która zaproponowała

Anicie jednopokojowe mieszkanie przy pensjonacie, należšce przedtem do Chou

Linga. Stary Chińczyk zmarł na wiosnę, a nowy kucharz miał już swoje mieszkanie.

Było to idealne rozwišzanie, ponieważ nie tylko mieli gdzie mieszkać, ale Anita

mogła również zarobić pomagajšc Marty w pensjonacie. Ceny na Alasce były bardzo

wysokie, ale za to nie obowišzywało tu racjonowanie żywnoœci.

Wylie wrócił do wojska już w pełni sił. Japończycy zostali wyparci z Aleutów,

stracili już swojš pozycję na Pacyfiku, więc Alaska przestała być zagrożona.

Zastanawiano się, czy nie użyć łańcucha Wysp Aleuckich jako bazy wypadowej do

inwazji na japońskie Kuryle w czerwcu 1944 roku. Rosja jednak nie wypowiedziała

do tej pory wojny Japonii. Współpraca Rosjan była konieczna, ponieważ półwysep

Kamczatka był położony blisko Japonii. Plany odłożono na półkę, czekajšc, aż

Rosja przyłšczy się do wojny na Pacyfiku.

Tej wiosny Alasca Scouts dostali nowe zadania. Wylie, razem z kilkoma

komandosami, zostali wysłani na Arktykę. Poczštkowo Wylie dołšczył do geologów,

wysłanych tam przez Departament Wojny, aby zbadać tę częœć terytorium, tak dużš

jak cały stan Indiana, która już w 1923 roku została uznana za Rezerwę Paliwa

dla Floty Nr 4. Już w 1886 roku zauważono na tym terenie przecieki ropy, a

badania przeprowadzone w 1920 roku potwierdziły istnienie zasobnych złóż. Rzšd

federalny zostawił je wtedy w rezerwie na przyszłoœć.

W obliczu przedłużajšcej się wojny Departament Wojny podjšł decyzję o zbadaniu

zasobnoœci tych złóż. Geologowie mieli spenetrować wzgórza North Slope i wykonać

próbne wiercenia. Zbudowano obóz-bazę w wiosce Eskimosów w Barrow, najbardziej

na północ wysuniętym punkcie Alaski. Wylie towarzyszył geologom do rzeki

Colville, osiemdziesišt mil od miejscowoœci Umiat.

Erozja zniszczyła częœć wzgórza. Ropa spływała z odkrytych warstw osadowych i

zanieczyszczała rzekę. Geologowie musieli zbadać to urwisko i na tej podstawie

ocenić złoża w North Slope.

Trwało arktyczne lato, słońce nie zachodziło przez pełne trzydzieœci szeœć dni.

Tundra kipiała życiem, kwitły różnokolorowe kwiaty. Stadom reniferów karibu nie

brakowało pożywienia. Setki gatunków ptaków zakładało tu tysišce gniazd, a

czarne chmury moskitów unoszšce się nad tundrš dostarczały

694 Janet Dailey

im mnóstwo pożywienia. Siatki zabezpieczajšce twarze nie zawsze były

wystarczajšce, żeby obronić się przed tymi komarami. Czasami Wylie nie mógł nic

zobaczyć przez gęste siatki, nakładane jedna na drugš. Ptaki też pojawiły się w

obozie w pogoni za moskitami.

Wiercenia na pełnš skalę miały rozpoczšć się następnego roku - w 1945. Tej zimy

Billy Ray zmarł na zawał serca przy odgarnianiu œniegu. Wylie był na jego

pogrzebie. Kiedy wrócił do wojska, został przydzielony do jednostki komandosów,

pilnujšcej przebiegu rurocišgu doprowadzajšcego ropę z Barrow do Fairbanks.

Wojna w Europie miała się ku końcowi. Porażka Hitlera była sprawš miesięcy.

Jednak na Pacyfiku daleko było do optymizmu. Tysišce żołnierzy i piechoty

morskiej słyszało tam stale okrzyki Banzai. Wiedzieli już, że Japończycy

przenoszš œmierć nad porażkę.

Planowany rurocišg miał przecinać Góry Brooksa, wspaniałš, dzikš barierę

oddzielajšcš North Slope od interioru Alaski. Wylie widział już te góry z

samolotu, ale widziane z ziemi robiły o wiele większe wrażenie. Zrozumiał,

dlaczego mówi się o górach „dzikie". Były również niezwykle piękne.

O zrzuceniu przez Amerykanów bomby atmowej na Hiroszimę Wylie dowiedział się w

połowie sierpnia, kiedy był w Górach Brooksa. W dwa dni po tym wydarzeniu

Rosjanie wypowiedzieli wreszcie wojnę Japonii. Armia sowiecka zaatakowała

Mandżurię, która była pod japońskš okupacjš. Wylie otrzymał tam również inne

wiadomoœci. Został ojcem - Anita urodziła dziewczynkę.

15 sierpnia 1945 roku Japonia poddała się, chociaż oficjalna ceremonia odbyła

się dopiero 2 wrzeœnia. Wojna wreszcie się skończyła. W końcu wrzeœnia Wylie

wrócił do domu. Po raz pierwszy mógł wzišć w ramiona swojš małš córeczkę - Dane

Marię Cole.

Ale radoœć z powrotu była krótkotrwała. Matty, która już przekroczyła

siedemdziesištkę, ciężko się pochorowała. Od œmierci Billy'ego Raya nie czuła

się dobrze. W niecały miesišc póŸniej poszła w jego œlady.

Na pogrzebie Wylie stał koło babki. Jej oczy były suche, stała wyprostowana, ale

mimo to robiła na nim wrażenie kruchej, porcelanowej figurki. Nie była ubrana na

czarno, twierdzšc, że Matty nie życzyłaby sobie tego. Jej płaszcz był już

niemodny, rdzawego koloru, z dużym kołnierzem z lisa. Wiatr bezustannie

rozwiewał futro na kołnierzu, które chwilami dotykało jej policzków, ale nie

zwracała na to uwagi.

Po zakończeniu ceremonii żałobnych rodzina stała jeszcze przy grobie,

Alaska

695

rozmawiajšc z przyjaciółmi Matty. Wylie zauważył wtedy, jak babka wyciera oczy

jedwabnš chusteczkš. Ojciec wzišł jš pod rękę i zaprowadził do samochodu. Wylie

towarzyszył matce. Anita nie przyszła na cmentarz. Uważała, że nie powinna brać

ze sobš niemowlęcia ani Mikeya na pogrzeb, a nie miał się kto nimi w tym czasie

zajšć.

Wylie prowadził samochód, a rodzice siedzieli z tyłu. Obok niego była babka.

Prawie się nie odzywała, tylko wyglšdała przez okno. Wylie myœlał, że i tak ona

na nic nie zwraca uwagi, ale mylił się. . - Wszystko tak się zmieniło przez

ostatnie kilka lat - szepnęła. - Budynki rosnš tak szybko jak chwasty w

warzywniku mojej ciotki w Sitce. Sš nowe ulice, których nigdy przedtem nie

widziałam.

- To już nie jest miasteczko. To jest duże miasto - powiedział ???. W

trzydziestym dziewištym było tu cztery tysišce ludzi. Teraz Anchorage ma

czterdzieœci tysięcy mieszkańców.

- Tak - westchnęła ciężko Glory. - To nie w porzšdku, że Matty musiała właœnie

teraz umrzeć, kiedy wydano nowe przepisy znoszšce na Alasce segregację rasowš.

Do tylu sklepów miała ochotę wejœć, żeby zobaczyć, co sprzedajš. I nie było jej

wolno.

- To był przede wszystkim bardzo głupi zakaz - stwierdziła Trudy. - Dobrze, że

go wreszcie znieœli.

- Wiem. Chciałabym, żeby rozpalili wielkie ognisko z tych wszystkich napisów

„Tubylcom wstęp wzbroniony" czy „Kolorowi nie sš tu przyjmowani". Tylu ludziom

stała się przez to krzywda. - Gniew brzmiał w głosie Glory. - Ile razy widziałam

te napisy, nie miałam wcale ochoty tam wchodzić, szczególnie jeœli Matty czekała

na zewnštrz. Tyle teraz miałybyœmy radoœci, chodzšc tam razem.

W tydzień póŸniej Glory zatelefonowała, żeby Wylie przyszedł do pensjonatu.

Mieszkał teraz z rodzinš w jednym z domów babki, który od niej wynajmował. Nie

miał jeszcze czasu rozejrzeć się za pracš, tyle rzeczy zdarzyło się od jego

powrotu - przeprowadzka, œmierć Matty, pomagał tylko ojcu w obsłudze

przedsiębiorstwa transportowego.

Ledwie wszedł, Glory oœwiadczyła:

- Zamierzam zamknšć pensjonat. Nie ma już Matty i Chou Linga, jestem za stara,

żeby go prowadzić sama.

696

Janet Dailey

- Nie jesteœ stara, babciu Glory.

- Miałeœ dwa lata, kiedy po raz pierwszy nazwałeœ mnie babciš. Kiedy to było?

Dwadzieœcia dwa lata temu? Wtedy nie czułam się staro, ale dzisiaj już tak się

czuję - powiedziała stanowczo. Stara czy nie, nadszedł czas na zmiany i

rozpoczęcie nowego życia.

- Co masz zamiar zrobić? Sprzedać pensjonat? - Nie starał się jej namawiać na

zmianę decyzji. Od dawna wiedział, że nigdy nie zmieniała swojego postanowienia.

Szła do przodu, nie oglšdajšc się za siebie. - Gdzie będziesz mieszkać? Czy

chcesz zamieszkać z moimi rodzicami?

- Nie. Nie jestem jeszcze taka stara, żebym nie mogła sama dać sobie rady

- œmiała się z niego. - Czy przypominasz sobie ten czteropokojowy drewniany

budynek, który jest również mojš własnoœciš? Lokatorzy właœnie go opuszczajš. To

będzie mój nowy dom. Ale nie mam zamiaru sprzedawać pensjonatu. Chociaż pewnie

powinnam, bo ceny nieruchomoœci sš bardzo wysokie. Mam zamiar zamienić pensjonat

na dom mieszkalny i wynajmować pojedyncze mieszkania. - Wręczyła mu kartkę

papieru ze szkicem proponowanego podziału. - Chciałam ci zaproponować, żebyœ

doglšdał tych prac w moim imieniu. Nie czuję się na siłach do kłótni ze

stolarzami i hydraulikami.

- Jeœli tego chcesz.

- Właœnie tego chcę.

- Czym się zajmiesz? Nie wyobrażam sobie, że możesz nic nie robić

- powiedział Wylie.

- Teraz mówisz jak Deacon - rozeœmiała się. - Myœlę, że będę miała dosyć

zajęcia, doglšdajšc nieruchomoœci i bawišc się z prawnukami. Tej wiosny mam

zamiar założyć wielki ogród kwiatowy, jakiego Anchorage jeszcze nie widziało.

Zawsze chciałam mieć taki ogród. Teraz to zrobię. I pamiętaj, nie zobaczysz tam

ani jednego warzywa - będš same kwiaty.

Wylie spędził zimę pomagajšc Glory przeprowadzić się do jej nowego domu,

sprzedajšc niepotrzebne już meble, poœciel i inne przedmioty z pensjonatu i

nadzorujšc przeróbki w nim. Wszystkie mieszkania zostały natychmiast wynajęte.

Tej wiosny Glory zasadziła mnóstwo kwiatów przed swoim domem utrzymanym w

wiejskim stylu.

Anchorage 30 czerwca 1958 rob

Wylie przedzierał się przez wielotysięczny tłum, zebrany w Delaney Park, zwanym

pospolicie Park Strip. Zatrzymywał się od czasu do czasu i rozglšdał za swojš

rodzinš. Tego popołudnia, kiedy wracał samolotem do Anchorage po przewiezieniu

ładunku, usłyszał w radio wiadomoœci, które zgromadziły te tłumy w parku.

Nie miał nigdy zamiaru pracować w przedsiębiorstwie ojca i pilotować samolotu.

Kiedy wyszedł w lecie z wojska, ojciec był po wypadku. Wylie miał go zastšpić

tylko czasowo - ale wcišgnšł się w tę pracę.

Kiedy dwie godziny temu wylšdował na lotnisku Merill Fields, wielki nagłówek,

który od razu wpadł mu w oczy w „Anchorage Times", potwierdził usłyszanš przez

radio wiadomoœć: Jesteœmy w rodzinie! Ledwie przedarł się samochodem przez

ogromny ruch uliczny, znalazł w domu wiadomoœć od Anity i poszedł zaraz w

kierunku Park Strip, aby wzišć udział w uroczystoœci. Alaska weszła w skład

Stanów Zjednoczonych.

Po szeœciodniowych obradach Senat wreszcie przyjšł tę ustawę o ósmej wieczór

czasu waszyngtońskiego. Pozostała jeszcze tylko ratyfikacja uchwały przez co

najmniej dwie trzecie pozostałych stanów. Ale ta większoœć była już zapewniona.

Wszędzie wyły syreny, tršbiły samochody i dzwoniły koœcielne dzwony.

Pięćdziesišt ton bali drzewnych przeznaczono na ognisko płonšce teraz w parku.

Czterdzieœci dziewięć ton zapalono ku czci Alaski jako czterdziestego

dziewištego stanu. Pięćdziesištš tonę dodano w przyjacielskim geœcie pod adresem

Hawajów, które również pragnęły dołšczyć się do Stanów.

Wylie zatrzymał się znowu, rozglšdajšc się za Anitš i rodzicami. Wydawało mu się,

że widzi ciemne włosy Dany w grupce młodych ludzi niedaleko ogniska. Zaczšł

znowu przedzierać się przez tłum, ale wijšcy się wšż tańczšcych zablokował mu

drogę.

?

%\

\

ag porapl

. œt niw

llffll-

irzed lima.

r^V3^1

??> ŤWmyœli,-Staram sic.

??? szuka teraz naszych -?? góra niż Rudi i Erik, " a)Ť wielka uroczystoœć.

i ŤŁ*m W\daje mi się, że tak - * tóuej granicy. A moi

*$*"> co pokazywałem '"Zez chwilę zapomniał •* sobotni wieczór, jak

"*b kilkunastoletnich

Ma

Kiego

inny.

?onti

I Tak. Moi rodzice sš szcz^

zmroku. Matka wreszcie

Sf czekała, ze nie widuje CZ^ Nigdy nie było łatwo j Bloroquistów udało się zaos,

wojennego i powojennego do

Nlewielu z nich zostawało i kupowali na stare lata don

_ Dobrze si? stało, ze i „ powiedziała Lisa.

- Tak. -Wylie pomyœlał widzieć - przy tym ostatni rodziny. Do widzenia, Li

dotknšć, na tyle sobie me ui

- Do widzenia, Wyhe- 1 Udał, że nie słyszy-N|e

na chwilę w tym hałaœliw czego nie mógł mieć- Cza Duży Jim nie żył, zostały,

lecz żywa. Teraz wyjeŸdŸ chyba nigdy nie będzie ? zawsze jest, kiedy si? k°g

Nagle natknšł się na A

Przynieœli krzesło, żeby stała. Była bardzo aktyw

?? patrzył zafascynowany wzrostu matki, ale umys i zawišzać buty. Znał i słupami

milowymi w jej Dana, trzynastoletnia Trudno było powiedzie' obojgu odziedziczyła

c; bardziej nowoczesna. ? modny sposób ??1???! którego jego córka uży si? w

młodš kobietę- ?

698

Janet Dailey

- Wylie.

Pomimo hałasu poznał znajomy głos i zwrócił się w tamtym kierunku. Lisa stała

niedaleko, w zwyczajnej niebieskiej, ale bardzo eleganckiej sukience.

Nie widział jej od dawna. Przeważnie spotykali się w koœciele, ale ostatnio

rzadko tam bywał. Lisa była zawsze w towarzystwie męża i dwóch synów, a on w

otoczeniu własnej rodziny. Teraz była sama. Nie było nikogo pomiędzy nimi.

Podchodził powoli, uważnie się jej przypatrujšc. Nigdy nie udawał przed sobš, że

o niej zapomniał. Tak samo jak Anita nie zapomniała Dużego Jima.

- Czeœć - powiedziała, jak gdyby z lekka zdyszana.

- Czeœć - uœmiechnšł się do niej.

- Dawno cię nie widziałam - dodała.

- Myœlałem właœnie o tym samym. - Szybko zebrał myœli. - Staram się znaleŸć

swojš rodzinę. Nie widziałaœ ich gdzieœ przypadkiem?

- Nie. W tym tłumie bardzo łatwo się zgubić. Steve szuka teraz naszych chłopców.

Przed chwilš byli przy nas i zniknęli. Sš jeszcze gorsi niż Rudi i Erik, kiedy

byli w ich wieku - rozeœmiała się nerwowo. - To jest wielka uroczystoœć.

-Tak.

- Trudno uwierzyć, że Alaska będzie teraz stanem. Wydaje mi się, że tak

niedawno wysiadałam z pocišgu w Anchorage - na dzikiej granicy. A moi bracia

wzięli cię wtedy za Indianina.

- Muszę przyznać, że mnie się też wydaje, że dopiero co pokazywałem twojej

matce dom, który babka miała do wynajęcia. - Przez chwilę zapomniał o upływie

lat. Chciał jej zaproponować pójœcie do kina w sobotni wieczór, jak to zrobił

wtedy, ale powstrzymał się.

- Nam może się to nie wydawać dawno, ale mam dwóch kilkunastoletnich chłopców,

to o czymœ œwiadczy.

- Moja córka też już skończyła trzynaœcie lat.

- Cieszę się, że mogłam zobaczyć cię przed odjazdem, Wylie. - Jej uœmiech był

smutny.

- Wyjeżdżasz?

- Tak. - Starała się mówić pogodnie. - Przeniesiono Steve'a do głównego biura

Kompanii w San Francisco. Biuro w Anchorage przejmie ktoœ inny. Uważajš, że

obecnie Alaska nie jest dobrym rynkiem dla przedsiębiorstw budowlanych.

- Więc będziesz mieszkać daleko stšd. - Przypomniało mu się powiedzenie „Oni

zawsze odjeżdżajš", ale nie pamiętał w tej chwili, gdzie je usłyszał.

Alaska 699

- Tak. Moi rodzice sš szczęœliwi. Jak wiesz, wyjechali stšd w pięćdziesištym

drugim roku. Matka wreszcie postawiła na swoim - dodała sucho. - Przez cały czas

narzekała, że nie widuje swoich wnuków wystarczajšco często.

- Nigdy nie było łatwo jš zadowolić. - Wylie był pewien, że rodzinie

Biomšuistów udało się zaoszczędzić niezłš sumę z zarobków Jana w okresie

wojennego i powojennego boomu. Ale to było typowe podejœcie przyjezdnych.

Niewielu z nich zostawało na Alasce, kiedy się już dorobili. Wyjeżdżali i

kupowali na stare lata domy w bardziej komfortowych miejscach.

- Dobrze się stało, że jeszcze tu jestem, kiedy Alaska została stanem -

powiedziała Lisa.

- Tak. - Wylie pomyœlał, że zaraz wróci Steve, a tym razem nie chciał go

widzieć - przy tym ostatnim spotkaniu. - No cóż... pójdę poszukać swojej rodziny.

Do widzenia, Liso. Życzę ci szczęœcia. - Nie odważył się jej dotknšć, na tyle

sobie nie ufał, więc zasalutował jednym palcem i odwrócił się.

- Do widzenia, Wylie. Będzie mi ciebie brakować.

Udał, że nie słyszy. Nie zwracał uwagi na to, dokšd idzie, chciał zgubić się na

chwilę w tym hałaœliwym tłumie i strzšsnšć z siebie tęsknotę za czymœ, czego nie

mógł mieć. Czasami zastanawiał się, czy Anicie nie było łatwiej. Duży Jim nie

żył, zostały jej tylko wspomnienia. Lisa istniała - nieosišgalna, lecz żywa.

Teraz wyjeżdża, straci jš z oczu, może nawet zapomni o niej, ale chyba nigdy nie

będzie w stanie wyrzucić jej ze swojego serca. Może tak zawsze jest, kiedy się

kogoœ kocha i traci, a po głowie kršży myœl „a gdyby"?

Nagle natknšł się na Anitę, stojšcš przy ogniu. Byli tam również rodzice.

Przynieœli krzesło, żeby babka Glory mogła usišœć, ale ona tylko przy nim stała.

Była bardzo aktywna jak na swój wiek. Mikey kręcił się przy Anicie i patrzył

zafascynowany na ogromne płomienie. W wieku piętnastu lat był wzrostu matki, ale

umysł miał szeœcioletniego dziecka. Umiał się sam ubrać i zawišzać buty. Znał

swoje nazwisko i adres. Te małe osišgnięcia były słupami milowymi w jego życiu.

Dana, trzynastoletnia córka Wyliego, stała z boku i chichotała z koleżankš.

Trudno było powiedzieć, do którego z rodziców była bardziej podobna. Po obojgu

odziedziczyła czarne włosy i ciemne oczy, ale była od nich o wiele bardziej

nowoczesna. Miała na sobie dżinsy i starš koszulę ojca. To był teraz modny

sposób ubierania się. Wylie nie mógł zrozumieć często slangu, którego jego córka

używała. Była jak łobuziak, który z trudem przepoczwarza się w młodš kobietę.

Czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek wydoroœleje.

700

Janet Dailey

Ale to mu nie przeszkadzało. Chodzili razem na polowanie i na ryby, choć

niekiedy odnosił wrażenie, że powinni się porozumiewać przy pomocy tłumacza.

Spojrzał na Anitę. Jej czarne włosy były lekko skręcone po trwałej ondulacji.

Miała na sobie ładnš sukienkę, chociaż nie tak drogš jak sukienka Lisy. Latanie

przynosiło pienišdze, ale nie tak znowu duże. W przeciwieństwie do Lisy Anita

nie zachowała młodzieńczej figury. Ale była dobrš kobietš. Ich małżeństwo było

cholernie udane. Stanowili dobranš parę. Jeœli brakowało namiętnoœci, to

wynagradzał jš z nawišzkš szacunek i prawdziwe uczucie, jakim się darzyli.

Wylie był już zupełnie spokojny, kiedy podszedł i objšł jš ramieniem.

- Znalazłeœ nas! - krzyknęła zaskoczona Anita. - Zostawiłam ci w domu wiadomoœć,

dokšd idziemy.

- Tak. Ale zwštpiłem już, czy was znajdę w tym tłumie.

- Wiem. Czy to nie jest wspaniałe? Po tylu latach wreszcie otrzymaliœmy pozycję

i uprawnienia stanu.

- Rzeczywiœcie upłynęło wiele lat - wtršciła Glory. - Pamiętam, jak sędzia

Wickersham starał się przyłšczyć Alaskę do Stanów w 1912 czy też w 1911 roku.

Nie był wtedy jeszcze sędziš. Był delegatem do Kongresu. Uzyskał wtedy dla nas

status terytorium.

- Powiedziałam Danie, żeby starała się zapamiętać wszystko, co się tu dzisiaj

dzieje - odezwała się Anita. - O tym wydarzeniu będzie mogła opowiadać swoim

wnukom.

- A ja będę mógł opowiadać naszym wnukom, że na wysokoœci czterech tysięcy stóp,

kiedy przelatywałem nad rzekš Tanana, usłyszałem z radia Fairbanks, że Alaska

jest czterdziestym dziewištym stanem. Muszę przyznać, że trochę wtedy pobujałem

samolotem z radoœci - uœmiechnšł się Wylie. - Chętnie bym wykonał jakšœ ewolucję

na tę czeœć, ale bałem się o ładunek.

Wielki kawał drewna spadł z olbrzymiego stosu, rozpryskujšc iskry na wszystkie

strony. Mikey zaklaskał z podniecenia, zbliżajšc się do ognia. Anita złapała go

za rękę.

- Ja chcę zobaczyć, mamo - wyrywał się.

- To drewno jest goršce. Sparzysz się. Zostań przy mnie. - Trzymała go mocno,

ale był już tak duży, że przychodziło jej to z trudnoœciš.

- Chcę tam iœć. - Szybko jednak o tym zapomniał, wpatrzony w ogromne płomienie.

- Jest zafascynowany ogniem - Anita czujnie go obserwowała.

- Przypomina mi ???'?, kiedy miał cztery lata - powiedziała Glory. - Pół

Alaska 701

Nome paliło się, a on stał przy oknie, klaszczšc w ręce i œmiejšc się, kiedy

wybuchał kolejny pojemnik z benzynš.

- To było dawno, mamo - ??? objšł jš czule.

- Tak. To prawda. - Przypomniała sobie teraz to zwariowane lato w Nome, kiedy

tysišce ludzi szukało złota na plaży - prawdziwi poszukiwacze, drobni kupcy,

hazardziœci, złodzieje i prostytutki. Teraz dopiero Glory uœwiadomiła sobie

wyraŸnie zazdroœć, chciwoœć, nawet nienawiœć, jaka opanowała wtedy tych ludzi.

Ta ziemia i jej bogactwa wydobywały z człowieka to, co w nim najgorsze i to, co

w nim najlepsze. Patrzyła na obce twarze wokół tego kolosalnego ogniska i

przypomniała sobie czasy, kiedy to ona była zawsze w centrum uwagi. Teraz

pozostała jej tylko najbliższa rodzina. Dla innych była zgrzybiałš staruszkš.

Nikt z obecnych nie kojarzył jej z dawnš Glory St. Clair. Potem rozeœmiała się,

kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nich nawet nie słyszał o Glory St. Clair.

- Co cię œmieszy, matko Cole?

- Przypomniały mi się dawne czasy. - Czy pamiętacie, jak karczowaliœmy kawałek

tego parku, żeby Anchorage miało pas startowy? Wylie był wtedy malutki. Całe

miasto przyszło pomagać - ten dzień został uznany za œwięto. Wtedy też paliliœmy

ognisko.

- To ci pas startowy - zaœmiał się ???. - Przecinała go droga jezdna, tyle

tylko, że wtedy nie było oczywiœcie wielu samochodów.

- Cieszę się, że jest tu znowu park - powiedziała Trudy.

- Wszystko się zmieniło. - Glory wskazała pomarszczonš rękš miasto. -

Popatrzcie na te wysokie budynki. Przy bezchmurnym niebie oglšdałam górę

McKinley ze swojej chaty. Teraz czteropiętrowe biuro zasłania mi ten widok.

Większoœć konstrukcji budowlanych została wykonana w cišgu ostatnich dwunastu

lat. Departament Wojny, obecnie Departament Obrony, zdecydował się na wielkie

budowy i modernizację baz wojennych na Alasce z powodu zimnej wojny pomiędzy

Stanami Zjednoczonymi a Rosjš.

- Nadal namawiam cię, matko Cole, żebyœ się do nas przeprowadziła. Mamy w nowym

domu dużo miejsca i piękny widok na Zatokę Cooka i góry, również na McKinley. -

Trudy była bardzo dumna z ich nowego domu, zbudowanego na wzniesieniu z widokiem

na zatokę. - Tam jest bardzo spokojnie. Na pewno chciałabyœ wyprowadzić się z

tego hałaœliwego centrum miasta.

??? słyszał już te rozmowy wiele razy, więc nie zwracał na to uwagi.

- Już nie możemy mówić, że wszyscy zapomnieli o Alasce. Departament Obrony

włożył w niš miliony dolarów.

702 Janet Dailey

- A ile z tych pieniędzy pozostało na miejscu? - zaatakowała go Glory.

- Większoœć ludzi przyszła do pracy z zewnštrz. Trochę pieniędzy zostawili tutaj,

a resztę zabrali ze sobš nie płacšc podatków. W okresie goršczki złota

wywieziono z Alaski siedemset pięćdziesišt milionów dolarów. Nie liczę w tym

tych milionów, które Morgany i Guggenheimy zarobiły na miedzi. Nasze bogactwo

zostało stšd wywiezione. Aż do 1949 roku nie mogliœmy nawet obłożyć podatkami

tych ludzi, którzy je nam zabierali.

- Czytałem w gazecie, że Alaskańskie Przetwórnie Łososia spod Seattle zdołały

wprowadzić do prawa stanowego wyłšczenie tutejszego rybołówstwa spod naszej

kontroli - powiedział z uœmiechem ???. - Ale wydaje mi się, że złoża ropy

odkryte na półwyspie Kenai w zeszłym roku pokryjš nam te straty z nawišzkš.

Wyobrażacie to sobie? Geolog kopnšł drzewo i powiedział „wiercić tutaj", a nasza

Izba Handlowa odlała jego but w złocie.

- Pamiętam, jak byłem na północ od Gór Brooksa. To był niesamowity widok:

zielona ropa pomieszana z czerwonym piaskiem wzgórza. - Wylie pogłaskał Anitę po

ramieniu. - Wiem, że kilka przedsiębiorstw posłało tam geologów, po tym jak

Admiralicja wycofała swoje zespoły wiertnicze w pięćdziesištym trzecim roku. Po

odkryciu złóż na Kenai wiele dużych kompanii zainteresowało się poważnie Alaskš.

Sš przekonani, że jest tu jeszcze wiele do znalezienia.

Ropa naftowa. Nazywano jš czarnym złotem, przypomniała sobie Glory, a złoto

wcišż powodowało goršczkę. Symptomy tej choroby były zawsze identyczne -

zawłaszczanie cudzych terenów, przepychanki, rozprawy sšdowe, tłumy ludzi i

stosy sprzętu. Zastanawiała się, czy starczyłoby jej energii do udziału w tym

wszystkim. To było dobre dla młodych.

- Babciu Glory - Dana z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów wyrwała jš z

zamyœlenia. - Czy to prawda, że byłaœ fordanserkš w Nome?

- Ile masz lat? - Glory nawet nie mrugnęła okiem.

- Trzynaœcie.

- Kiedy będziesz trochę starsza, to ci wszystko opowiem. .

- A wtedy ty opowiesz nam, Dana - mrugnšł Wylie.

- Ale babciu Glory, jesteœ już bardzo stara i możesz umrzeć do tego czasu

- oponowała Dana.

- Dano, co ty mówisz! - skarciła jš ostro Anita.

- To dziecko ma rację - potwierdziła Glory. - Bóg jeden wie, jaka jestem stara.

Ale nie martw się, Dano. Mam zamiar dożyć stu lat.

Epilog

Anchorage Marzec 1974 roku

Olory Cole przeżyła wielkopištkowe trzęsienie ziemi, 27 marca 1964 roku.

Wstrzšsnęło ono Alaskš i zniszczyło dużš częœć miasta Anchorage. Doczekała

odkrycia złóż naftowych w zatoce Prudhoe i zobaczyła, jak rozpoczynała się pogoń

za ropš. Alaskę zalały znowu zastępy wiertniczych, robotników budowlanych,

dostawców, prostytutek i poszukiwaczy łatwych pieniędzy. Była œwiadkiem walki o

przeprowadzenie rurocišgu - spraw sšdowych, nienawiœci do przedstawicieli

ochrony przyrody, uprzedzeń w stosunku do tubylczej ludnoœci Alaski, przejawów

chciwoœci i zagarniania zysków.

Tego samego dnia, kiedy uzyskano zezwolenie na budowę rurocišgu z zatoki Prudhoe

do Valdez - na cztery lata przed swoimi setnymi urodzinami - Glory Cole umarła

spokojnie w czasie snu, w otoczeniu całej swojej rodziny. Umarła, tak jak żyła,

bez żalu i spoglšdania w przeszłoœć.

??? twierdził, że ona nie umarła naprawdę, tylko przeniosła się gdzie indziej,

żeby zaczšć wszystko od poczštku.

Strzeż siei

• • 7 •

Da Capo

to złodzieje

czasu!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet Alaska
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Splatana winorosl
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet Gwiaździste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
Dailey Janet Złudzenia
Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet Przyrodnie Siostry

więcej podobnych podstron