Dailey Janet
ALASKA
Czy byłe kiedy w Wielkiej Samotni Owietlonej białym blaskiem księżyca, Gdzie
oblodzone chmwy otaczały cię Krzyczšca^ ciszš... I tylko wycie północnych wilków
Towarzyszyło biwakowi na mrozie... Półżywy kształt w umarłym wiecie Goršczki
złota
The Shooting ofDan McGrex Robert Service
??
Wstęp
? odczas gdy Ameryka zasiedlała nowe tereny kierujšc swš ekspansję na zachód,
Rosja rozszerzała terytorium posuwajšc się na wschód. Od najdawniejszych czasów
jedynym towarem, którego Rosja miała nadmiar i mogła nim handlować, zarówno z
Europš, jak i Chinami, były futra - sobole, gronostaje, lisy, skóry niedwiedzie,
z wilków i rosomaków. Wszystko przeliczano wówczas na futra: podatki, pensje,
grzywny i nagrody w ten sposób włanie wypłacano.
To promyszlennik lub raczej promyszłennicy - plemię coureurs des bois - których
porównać można do amerykańskich traperów, zajmowali się eksploatacjš tych
naturalnych bogactw. Mimo że w kraju panowało wówczas poddaństwo, a chłopi
zmuszeni byli do pańszczynianej uprawy ziemi dla swoich panów, owi wybrańcy
mogli swobodnie poruszać się podróżujšc w grupach, wybierajšc własnych
przywódców, dzielšc pomiędzy siebie zyski z polowań, a ich wyprawy finansowane
były przez kupców. Opanowywali kolejno nowe tereny łowieckie, aż dotarli do
najbogatszej w futra, niezmierzonej, prawie bezludnej Syberii.
Promyszłennicy, jak zwiadowcy, przeprowadzali rekonesans; za nimi szli Kozacy.
Ci wojownicy ze stepów nad Morzem Czarnym najwyżej cenili sobie wolnoć,
rabowali równie często, jak handlowali, stanowišc raczej klasę społecznš niż
grupę etnicznš.
Dotarli do Pacyfiku w XVII wieku i usłyszeli pogłoski o wielkiej ziemi za wodš,
na wschodzie. W tym samym czasie naukowcy w Europie głosili poglšd, że Azja i
Ameryka stykajš się w jakim punkcie na północy.
Piotr Wielki wysłał na nie znane wówczas wody północnego Pacyfiku
8 Janet Dailey
i Oceanu (Morza) Arktycznego pierwszš ekspedycję, która miała zbadać, czy
kontynenty te sš połšczone. W lipcu 1728 roku Duńczyk Vitus Bering
- służšcy w rosyjskiej flocie - wyruszył statkiem o nazwie wiaty Gabriel na
morze, które w przyszłoci nosić miało jego imię. Podróż rozpoczšł ze zbudowanej
przez siebie stoczni u ujcia rzeki Kamczatki. Powrócił już po dwóch miesišcach
przekonany, że żaden lšd nie łšczy obu kontynentów. Nie miał jednak na to
dowodów.
Znacznie większš, bardziej wszechstronnš wyprawę zarzšdziła caryca Elżbieta.
Przetransportowanie wszystkich ludzi, wyposażenia i zapasów żywnoci przez
Syberię zajęło osiem lat. Trzeba też było wybudować dwa rejowce więty Piotr,
póniej pod komendš Vitusa Beringa, i więty Paweł, którym dowodził Rosjanin,
Aleksiej Czirikow. W czerwcu 1741 roku oba statki wypłynęły z Zatoki
Awaczyńskiej na półwyspie Kamczatka. Po dwóch tygodniach żeglugi więty Piotr i
więty Paweł zostały rozdzielone przez deszcze i mgły.
Przypuszcza się, że załoga więtego Pawła pierwsza dostrzegła na dalekim
południu Alaski wyspę, zwanš dzisiaj Wyspš Księcia Walii. Zawróciwszy na północ,
płynęli wzdłuż poszarpanej linii brzegowej, w labiryncie kanałów, zatok,
przesmyków, okršżajšc większe i mniejsze wyspy Archipelagu Aleksandra. Dwa dni
po tym, kiedy po raz pierwszy dostrzegli stały lšd, rzucili kotwicę przy wejciu
do wielkiej zatoki, prawdopodobnie w miejscu obecnego portu Sitka. Czirikow
kazał spucić jednš z dwóch dużych szalup
- barkasów i wysłał niš oficera pokładowego oraz dziesięciu ludzi, by
dokładniej zbadać wody zatoki. Nigdy już tej łodzi nie zobaczono. Upłynęło kilka
dni, zanim Czirikow wysłał bosmana i szeciu ludzi w drogiej łodzi na
poszukiwania zaginionych. Ta łód także zniknęła. więty Paweł pozostał w tym
rejonie jeszcze kilka dni, ale wobec braku szalup i kończšcego się zapasu wody
pitnej, Czirikow, po konsultacji ze swoimi oficerami, zdecydował się na jak
najszybszy powrót na Kamczatkę.
więty Paweł dopłynšł do macierzystego Pietropawłowska w padzierniku 1741 roku.
Powracajšcy żeglarze opowiadali o bogactwie zwierzyny, którš oglšdali podczas
wyprawy - o wydrach morskich, fokach i morsach, widocznych na skalistych
brzegach.
Bliniaczy statek więty Piotr, gdy stracono z oczu więtego Pawła, przyjšł kurs
północno-wschodni. Jego załoga również dostrzegła lšd - wysokie szczyty Gór
więtego Eliasza na Alasce.
Alaska 9
Podczas drogi powrotnej na Kamczatkę cierpišca na szkorbut załoga musiała
walczyć z mgłš i deszczem, huraganowymi wiatrami i gwałtownym sztormem, który
zniósł statek setki mil na Pacyfik. Dopiero pierwszego listopada dotarli
wreszcie do lšdu, jak się okazało do jednej z Wysp Komandorskich przy
syberyjskim brzegu Kamczatki. Kapitan Bering umarł i został pochowany na wyspie,
której nadano jego imię. Reszta załogi ocalała i odzyskawszy siły zbudowała łód
ze szczštków statku strzaskanego podczas przybijania do brzegu. W sierpniu 1742
roku czterdziestu szeciu członków siedemdziesięciosiedmioosobowej załogi
pożeglowało do Pietropawłowska z cennym ładunkiem futer z wyspy.
Było to oczywistym dowodem dla promyszlenników i Kozaków, że lšd na wschodzie
obfitował w zwierzęta. Wydra morska, tak rzadko widywana na brzegu syberyjskim,
występowała tam w ogromnych ilociach. Nie zrażeni odległociš - w końcu
przebyli już dotychczas około pięciu tysięcy mil - odczuwali magnetycznš siłę
przycišgania tego dalekiego lšdu. Przemożna była ciekawoć poznania, co
rzeczywicie znajduje się za nieznanymi wodami, ciekawoć tak silna jak
pragnienie podbicia nowego lšdu i zaanektowania go dla Imperium. Rosja
obejmowała już swym obszarem Europę i Azję. Dlaczegóż by nie pomyleć o Ameryce?
Do 1742 roku Anglia miała blisko tuzin kolonii wzdłuż atlantyckiego wybrzeża
Ameryki Północnej. Francja uzurpowała sobie prawa do terytorium nad rzekš
Missisipi, od jej ródeł do ujcia. Hiszpania podbiła Meksyk i wybrzeże
Kalifornii. Rosja szykowała się do sięgnięcia po swój udział w terytorialnych
zyskach na bogatym kontynencie północnoamerykańskim.
GENEALOGIA
?
Łuka Karakow (1717-1746) Zimowy Łabęd (1726-1768)
Tasza Tarakanowa (1746-1818)
_____________________ I_____________________
------------------- zp -------------------
?
Andriej Tołstych (1722-1769)
I Zachar Tarakanow (1762-1808)
1
bezimienny Rosjanin
I
Michał Tarakanow (1776-1843)
zm------------------
Katia (1767-1792)
I
Larissa (1790-1821)
zm
CalebStone (1775-1836?)
I Matthew Stone (1811-1885)
zp bezimienna Eskimoska
córka Matty (1874-1945)
zm
Billy Townsend (1868-1945)
? zp
Córka Kruka (1786-1836)
I
Wilk Tarakanow (1802-1877)
zm
Maria (1805-1867)
Anastazja (1834-1890)
zm
Nikołaj Politowski (1827-1886)
Lew (1827-1870)
zm
Aila (1830-1869)
I
Nadia (1851-1889)
zm
Gabe Blackwood (1842-1900)
Marisza/Glory St. Clair (1878-1974)
zm
Deacon Cole (1870-1915)
I
??? Cole (1901-
zm
Trudy Hannighan (1906-
I
Wylie Cole (1921-
zm
Anita Lockwood (1924-
córka Dana (1945-
Ewa (1860-1915)
Stanisław (1829-1875)
zm
Dominika (1832-1873)
I
Dymitr (1849-1907)
zp - zwišzek pozamałżeński zm - zwišzek małżeński
Prolog
Pietropawłowsk na Kamczatce, Syberia Sierpień 1742 roku
Przytłumione krzyki z zewnštrz wyrwały ze snu Łukę Iwanowicza Karakowa.
Wygrzebał się z pryczy i sięgnšł po strzelbę, którš poprzedniego dnia położył
obok. Twarz przecięta postrzępionš ranš, która nikła dopiero w gęstej brodzie i
powodowała, że lewe oko było zawsze półprzymknięte, drgała nerwowo. W pełni już
rozbudzony i czujny znieruchomiał na moment, by ustalić kierunek nadchodzšcego
ataku, lecz w dobiegajšcych z zewnštrz odgłosach nie było nic alarmujšcego.
Jednoczenie uwiadomił sobie, że znajduje się za bezpiecznš palisadš ostrogu w
Pietropawłowsku, a nie w zimnej, odludnej chacie na dzikiej Syberii.
Kiedy twarz przestała drgać, Łuka poczuł silne łomotanie w głowie, niewštpliwy
skutek nocy spędzonej na piciu raki z innymi promydziennikami. Podniecone
okrzyki i szczekanie psów nadal dochodziły z zewnštrz. Wcišgnšł przez głowę
opończę obramowanš skórš, nie cišgajšc jej nawet pasem. Na rozczochrane włosy
nasunšł zgrzebny kaptur i wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Dokuczliwy,
przenikajšcy mgliste powietrze deszcz padał z ołowianych chmur, zawieszonych nad
zielonymi w sierpniu pagórkami otaczajšcymi Pietropawłowsk. Nie baczšc na
okropnš pogodę, mieszkańcy pospieszyli w stronę portu położonego u wlotu Zatoki
Awaczyńskiej.
Łuka podšżył za nimi. Statki wyjštkowo rzadko przybijały do tego najbardziej na
wschód wysuniętego południowego krańca rosyjskiego imperium Romanowów. Ukazanie
się statku było prawdziwym wydarzeniem.
Dopiero kilka tygodni temu Łuka dowiedział się o wyprawie Czirikowa z tego
włanie portu w kierunku Ochocka. Stacjonujšcy w ostrogu Kozacy zrelacjonowali
mu zasłyszane od załogi więtego Pawła opowieci o podróży
12 Janet Dailey
na północne wybrzeże kontynentu amerykańskiego. Potwierdzili lokalne pogłoski o
bolszoj ziemli - wielkim lšdzie za ciemnymi wodami, a także o podróży, z której
ich bliniaczy statek więty Piotr nigdy nie powrócił. Może silny sztorm zmusił
załogę więtego Pawła do zawrócenia z rejsu?
Łuka bardzo chciał się dowiedzieć czego więcej o tych niezliczonych wyspach,
gdzie -jak mu mówiono - wydra morska, tak rzadka na Kamczatce, oraz inne
zwierzęta futerkowe występujš w wielkiej obfitoci.
Promyszlennik -łowca futer - on znał ich wartoć, a już szczególnie wartoć
skóry wydry morskiej. Może ona osišgnšć cenę dziewięćdziesięciu rubli, a nawet -
jak twierdzono - na chińskiej granicy o wiele więcej. Zbliżajšc się do nabrzeża,
Łuka nie dostrzegł żadnego większego statku zakotwiczonego w zatoce, prócz
zacumowanej w doku topornej jednostki, długoci najwyżej trzydziestu stóp.
Skrzeczšce mewy kršżyły nad głowami, powiększajšc hałaliwe zamieszanie
spowodowane przybyciem obcego statku. Wszędzie dookoła ludzie obejmowali dziko
wyglšdajšcych mężczyzn, ubranych w skóry.
Łuka rozpoznał spieszšcego z powrotem do ostrogu Kozaka, z którym pił zeszłej
nocy, i zatrzymał go.
- Skšd to zamieszanie? Kim sš ci mężczyni?
- To więty Piotń Oni nie zginęli!
Łuka wpatrywał się w obdartš gromadę czterdziestu mężczyzn, z długimi,
niechlujnymi brodami, odzianych w zwierzęce skóry; wielu z nich umiechało się
bezzębnymi ustami. Statek nie zaginšł na morzu wraz z załogš, jak powszechnie
uważano. Niektórzy przeżyli. Mogli teraz opowiedzieć historię wielkiego lšdu,
którš Łuka tak pragnšł usłyszeć. Zmieszał się z ocalałymi, wyłapujšc strzępy
rozmów i wpatrujšc się w ich futrzane okrycia ze skór wydry morskiej, lisa i
foki.
- Liny nam zerwało i statek uderzył o skały...
- ...mylelimy, że to Kamczatka...
- Nie. Bering nie żyje. Również Łagunow. My...
- Okazało się, że to była wyspa...
Przystajšc Łuka zwrócił się do mówišcego. Nie miał on połowy zębów, a te, które
zostały, były czarne od szkorbutu. Nie zważajšc na przykrš woń bijšcš od
mężczyzny, Łuka wpatrywał się w jego lisie futro.
- Gdzie jest ta wyspa? - dopytywał się.
- Na wschód stšd, nie wiem, jak daleko - odpowiedział zagadnięty, z widocznš
przyjemnociš kontynuujšc opowieć o niefortunnych przygodach, które szczęliwie
miał już za sobš.
Alaska
13
- Wypłynęlimy dziesięć dni temu, ale już na trzeci dzień nasza łód zaczęła
przeciekać. Musielimy wyrzucić za burtę większoć obcišżenia i amunicji, żeby
nie nabierać wody. To cud, żemy tu dotarli. - Przeżegnał się pospiesznie, z
prawej strony na lewš zwyczajem prawosławnych. - Sami zbudowalimy ten statek ze
szczštków więtego Piotra. Wszyscy ciele okrętowi zginęli i...
Łuka Iwanowicz Karakow to promyszlennik, a nie żeglarz, interesowało go futro,
jakie nosił ten człowiek, i skšd pochodziło, a nie sposób, w jaki dotarł on
tutaj.
- Czy były lisy na tej wyspie?
- Wszędzie. - Nieprzyjemny grymas twarzy rozmówcy odkrył bezzębne dzišsła. -
Kiedy po raz pierwszy wyszlimy na brzeg wyspy, jedynym zwierzęciem, jakie
zobaczylimy, był lis arktyczny. Były odważne, aż bezczelne - stwierdził, klnšc
je siarczycie. - Gdy który z nas umierał, nie mielimy szans go pochować, bo
lisy rzucały się na zwłoki. Nie można ich było odpędzić, a nie mielimy doć
prochu, żeby do nich strzelać. Bylimy też słabi. Na poczštku tylko kilku z nas
miało doć siły, by polować.
- A co z wydrš morskš? - Łuka wskazywał na jednego z ocalonych, ubranego w
długi strój zszyty ze skór wydry. - Czy ich też było dużo?
- Było ich pełno w wodach otaczajšcych wyspę. - Mężczyzna umiechnšł się
triumfalnie, złapał Łukę za ramię szponiastymi palcami i poprowadził do nabrzeża.
- Patrz!
Na ziemi leżały stosy futer, rosnšce w miarę opróżniania ładowni. Pomiędzy
belami skór lisa i foki Łuka rozpoznał ciemne, połyskliwe futra wydry morskiej.
Przyklęknšł przy jednym ze stosów. Przecišł nożem skórzane sznury i uwolnione
futra rozsypały się na ziemię. Podniósł jedno z nich przecišgajšc dłoniš po
prawie czarnej sierci i obserwujšc jej opalizujšcy, migotliwy blask. Zagłębił
palce w miękkiej gęstwinie włosów prawie na cal głęboko, zanim dotknšł skóry.
Pięć stóp długoci i dwie stopy szerokoci - była prawie trzy razy większa od
skóry sobola. To było futro pierwszej jakoci, warte swojej wagi w złocie.
Prawdziwe miękkie złoto". Wszędzie dookoła leżały bele, każda po czterdzieci
skór.
Rok, może dwa lata temu sam zabił dziesięć wydr morskich na ogromnej krze, która
dotarła do wybrzeża Kamczatki. Wtedy Łuka uważał się za szczęciarza. Teraz
patrzył na setki skór chciwie i z podziwem.
- ...jakie dziewięćset skórek. Nie liczšc lisa i uchatek - dosłyszał Łuka
przechwałki mężczyzny. Poczuł ucisk w gardle ze złoci i oburzenia. To on był
myliwym. Czy ci żeglarze doceniajš fortunę, jakš stanowiš te futra? To
14
Janet Dailey
on każdej zimy zagłębiał się w dzikie tereny, łapišc sobole w pułapki, ryzykujšc
życie w bezlitosnym zimnie Syberii, pomiędzy nieucywilizowanymi szczepami
wrogich tubylców; to od Czukczów włanie otrzymał pamištkę w postaci szramy na
twarzy. Powracał z tych wypraw, przywożšc coraz mniej skór, ledwo wišżšc koniec
z końcem.
- Czy zabilicie wszystkie wydry morskie na tej wyspie, zanim odpłynęlicie?
Czy jeszcze jakie zostały? - Wpatrywał się ze złociš w mężczyznę, który aż
cofnšł się pod przenikliwym spojrzeniem ciemnych, głęboko osadzonych oczu i
przykrym widokiem bladej, poszarpanej szramy, biegnšcej od brwi do brody.
- Tak. Powiedziałem ci, że sš na całej wyspie. - Mężczyzna w popiechu zwišzał
belę na nowo. Szybko oddalił się, by znaleć innego rozmówcę, łaknšcego wieci o
ocaleniu.
Łuka wcišż czuł miękkie, grube futro pod palcami, mimo że jego ręce były już
puste. Chciał zadać więcej pytań, ale nie zdobył się na żaden gest, by
powstrzymać odchodzšcego. Stosy bezcennych futer piętrzyły się przed nim, a szum
rozmów wokół wcišż trwał. Jednak uwagę jego zaprzštało już co zgoła innego.
Oczy utkwione miał w dalekim horyzoncie, gdzie poza krótkim cyplem Zatoki
Awaczyńskiej, usiłujšc dojrzeć, co się kryje poza nim. To dawała znać o sobie
krew promyszlennika, burzšca się w pragnieniu poznania nieznanego, tam dalej, za
jeszcze jednš górš. Ale Łuka Iwanowicz Karakow nie miał żadnej góry przed sobš.
Otaczało go morze. Dzi uwiadomił sobie, że za szarš, wzburzonš wodš leżał
wielki lšd" nie kończšcych się gór i rzek, kraina nieocenionych bogactw.
Kiedy wpatrywał się w to nieznane, poczuł dojmujšcš, głębokš - typowo rosyjskš-
tęsknotę za miejscem, które go wołało. Jego przodkowie przemierzali niziny
Syberii i Góry Stanowe, by w pogoni za sobolem dotrzeć do Kamczatki.
Stare tereny łowieckie były już prawie wyeksploatowane, ale przed nim
rozpocierały się nowe. Nie było powodu bać się odległoci. Wrogiem był czas.
Miał dwadziecia pięć lat i młodoć poza sobš. Bogactwo, którego szukał, dopiero
na niego czekało.
Skrzeczšce mewy kršżyły nad głowš, podrywane silnym wiatrem, który owiewał mu
twarz morskš mgłš. Niskie chmury pędziły w głšb lšdu. Wpatrywał się -jak w
transie - w miejsce, gdzie ciemnoszare niebo stapiało się z ciemnoszarym morzem.
To niewštpliwie dobra wróżba, że znalazł się tutaj w dniu, w którym mógł na
własne oczy zobaczyć dowody istnienia wyspy obfitujšcej w wydry morskie.
Alaska
15
Jeszcze wczoraj był zdecydowany nie spędzać nocy w Pietropawłowsku, lecz udać
się na miejsce zbiórki członków tegorocznego artelu myliwskiego. Zamierzał
zatrzymać się tutaj tylko po to, by otrzymać błogosławieństwo batiuszki na
pomylne polowanie. Poprzedniego roku zaniedbał tę sprawę i upolował niewiele
soboli.
Łuka Iwanowicz Karakow nie zastanawiał się nad motywami nagłego impulsu
religijnego, który niewštpliwie miał swoje ródło w przesšdach, a do pewnego
stopnia nawet w chciwoci. Podobnie nie czuł nic niewłaciwego w pójciu na
popijawę z Kozakami po pobożnej modlitwie w pietropawłows-kiej cerkwi.
i ? ? ? owrót marynarzy ocalałych z rozbitego statku Vitusa Beringa zachęcił
Łukę do pozostania w wiosce jeszcze jeden dzień i do uczestniczenia w
uroczystoci. Ten prazdnik był jednym z najlepszych, wjakich kiedykolwiek brał
udział. Jeszcze wczoraj wydawało się, że nie ma tu w nadmiarze mięsa, wódki i
tytoniu, a na uroczystoci było tego w bród. Gęle grały do tańca, a opite
alkoholem kobiety i dziewczęta z tubylczych chat chętnie towarzyszyły mężczyznom.
Podczas zabawy Łuce udało się nawišzać kontakt z wieloma członkami pechowej
załogi. Wszyscy, choć w różnym stopniu, potwierdzali opowieci jego pierwszego
rozmówcy. Dowiedział się wiele nowego o skalistych, bezdrzewnych wyspach,
wyrastajšcych z morza jak gigantyczna zapora i o otaczajšcych je wodach
obfitujšcych w morskie zwierzęta futerkowe.
I ej zimy polował na sobole na jałowych, suchych nizinach Syberii i w niektóre
pogodne dni obserwował zjawisko trzech pozornych słońc, tworzšcych łuk ponad
słońcem prawdziwym. Miał czas, żeby rozmylać nad zasłyszanymi opowieciami i
przywoływać widok stosów skór złożonych na nabrzeżu. Daleki lšd wzywał go. W
czasach swojej młodoci przewędrował Kamczatkę wzdłuż i wszerz, a teraz jego
dusza wyrywała się na wezwanie lšdu poza horyzontem. Poprzysišgł sobie, że tam
dotrze - to było jego przeznaczenie. Bogactwo futer, które wymknęło mu się tutaj,
na Kamczatce, odnajdzie na tamtych wyspach koło Ameryki.
? Vi
-
Czeć pierwsza
Aleuci
V
Wrzesień 1745 roku
Wydęte przez wiatr rejowe żagle z nie wyprawionych skór renifera nacišgały
mocujšce je rzemienie. Pozatykane mchem szpary zbudowanego z zielonkawego drewna
żaglowca prawie nie przepuszczały wody, gdy jego dziób, prujšc fale, najpierw
unosił się ku niebu, a potem znikał w ich zagłębieniu. Płaskodenna łód,
skonstruowana na wzór statków przeznaczonych do przewożenia towarów na Wołdze,
była prawie pozbawiona kilu, dzięki czemu zachowujšc stabilnoć na wodzie łatwo
dawała się wycišgnšć na brzeg. Z powodu stałego braku żelaza na gwodzie jej
zielone deski były umocowane lub raczej zszyte" skórzanymi rzemieniami, co
nadało jej nazwę szytik, od rosyjskiego czasownika szyt', co znaczy szyć.
Z zatłoczonego pokładu widać było jedynie wzburzone i posępne Morze Beringa.
Stojšcy w lekkim rozkroku, co pomagało mu utrzymać równowagę przy bocznym
kołysaniu szytika, Łuka Iwanowicz Karakow obserwował płaski horyzont na
południowym wschodzie.
Nie obchodziło go, że szytik nigdy nie był przeznaczony do żeglowania po oceanie.
Podobny statek, pod komendš sierżanta kozackiego z garnizonu na Kamczatce,
wyruszył przed dwoma laty z ekspedycjš na Wyspy Komandorskie, tam gdzie zmarł
Bering. Powrócił szczęliwie ubiegłego lata z bogatym ładunkiem futer,
udowadniajšc wštpišcym swojš przydatnoć do żeglugi morskiej. Łuka nie należał
wtedy do sceptyków. Odmówiono mu szansy dołšczenia do załogi szytika Kapiton,
dajšc jš ocalałym marynarzom z załogi Beringa.
Nie przeszkadzało mu również, że jego szytik zbudowali ludzie nie majšcy
20 Janet Dailey
wiedzy o budowie statków. Jego własne dowiadczenie w tej dziedzinie ograniczało
się do konstruowania małych łodzi pływajšcych po rzekach Syberii lub
wykorzystywanych do przepraw przez jeziora. Jedynym, który miał do czynienia z
morzem, był nawigator i dowódca szytika. Złotnik z zawodu, Michaił Niewodczikow,
przybył na Syberię w poszukiwaniu bogactw. Na Kamczatce okazało się, że nie miał
paszportu, został więc zmuszony do służby dla rzšdu jako członek załogi na
więtym Piotrze - statku Beringa. Niektórzy twierdzili - chociaż nie było to
całkiem pewne - że Niewodczikow odkrył grupę wysp w pobliżu Ameryki. W kierunku
tych włanie wysp płynšł szytik przyjmujšc południowo--wschodni kurs.
Szeć dni wczeniej opucili ujcie rzeki Kamczatki i minęli Wyspy Komandorskie,
te same, które już poprzednio były celem wyprawy szytika Kapiton pod wodzš
garnizonowego sierżanta. Przychylne wiatry niosły statek w kierunku jego
przeznaczenia, ku dziewiczym terenom myliwskim, czekajšcym wyłšcznie na nich.
Belki statku trzeszczały pokonujšc wysokie fale. Po następnych szeciu dniach te
złowrogie odgłosy stały się czym zwyczajnym i nie wzbudzały niepokoju.
Poczštkowo Łuka wyobrażał sobie, że przepastne wšwozy pomiędzy falami pochłonš
statek, ale to on pokonywał ich strome ciany, a następnie w przyprawiajšcy o
mdłoci sposób sięgał dna wodnej doliny i wynurzał się z niej cało. Łuka czuł
lekkie nudnoci, ale z czasem kołysanie statku przestało mu przeszkadzać.
Inni uczestnicy wyprawy nie byli tak odporni. Odór wymiotów mieszał się z
cuchnšcym zapachem nie mytych ciał. Podczas którego z silniejszych przechyłów
szytika kto jęknšł głono. Łuka spojrzał obojętnie na mężczyznę na wpół
opartego o reling. Podtrzymywał on brzuch omdlałymi rękami, głowę miał
przechylonš na bok, a z półotwartych ust mazista ciecz sšczyła się na brodę i
ubranie.
Bez specjalnego zainteresowania obserwował Łuka Kozaka, Władimira Szekurdina,
przechodzšcego między chorymi i zwilżajšcego im wargi mokrš szmatkš. Łuka
rozejrzał się po swych towarzyszach łowieckiej wyprawy. Byli to wszystko
brutalni, nieokrzesani mężczyni - w sumie około pięćdziesięciu - zawodowi
myliwi, lecz o różnym pochodzeniu. Niektórzy z nich byli kryminalistami:
złodziejami, mordercami, ciganymi przez prawo przestępcami podatkowymi. Inni to
zesłańcy lub chłopi pańszczyniani, uciekajšcy przed
Alaska
21
tyraniš swych panów. Jeszcze inni, tacy jak on, synowie promyszlenników
opanowani żšdzš przygody. Przeszłoć tych ludzi nie miała dla niego znaczenia.
Jego własne życie, pełne brutalnoci i przemocy, też miało swe ciemne strony.
Spojrzenie Łuki padło na wyraziste rysy Kamczadala - oczy pod ciężkimi powiekami
i uwydatnione koci policzkowe typowe dla rasy mongolskiej. Dotknšł rękš szramy
na policzku i poczuł, jak opanowuje go zimna nienawić do tego pobratymca
Czukczy. To włanie Czukcza zaszlachtował jego ojca i trwale oszpecił jego
samego. Garstka Kamczadali należała do wyprawy łowieckiej; przyjęli oni chrzest
w cerkwi i tym sposobem stali się równi każdemu mieszkańcowi guberni
moskiewskiej. Ale nie dla Łuki - nigdy dla Łuki.
Niespodziewanie potršcony z tyłu Łuka obrócił się ze złociš, lecz pohamował się
widzšc Jakowa Pietrewicza Czuprowa, który włanie próbował odzyskać równowagę na
rozkołysanym pokładzie. Wytrzymał długie spojrzenie jego mšdrych oczu i krótko
skinšł mu głowš. Reputacja Czuprowa jako myliwego była mu dobrze znana i Łuka
wolał nie zadzierać z mężczyznš o płowej brodzie, który mógł być wybrany na
dowodzšcego polowaniem. Chwilę przedtem widział, jak Czuprow rozmawiał z
nawigatorem.
- Kiedy dotrzemy do wyspy? Czy Niewodczikow powiedział? - spytał Łuka. Od czasu
minięcia Wysp Komandorskich nie widzieli żadnego lšdu, wcišż tylko ciemnoszare
morze i niebo, z chwilowymi przebłyskami słońca przez chmury.
- Myli, że nastšpi to szybko. - Mewa przemknęła nisko nad dziobem statku.
- Według niego ptaki morskie wskazujš bliskoć lšdu. - Łuka zauważył ptaki w
powietrzu, ale rozpoznawał tylko niektóre. Znał się przecież na zwierzętach
lšdowych, a nie mieszkańcach powietrza i wód.
Bliska perspektywa ujrzenia lšdu, o którym tak uporczywie mylał przez ostatnie
lata, potęgowała emocje.
- Czy ty wierzysz temu, co mówi?
- Wiatry sš stałe i pogoda jest ładna. - Promyszlennik wzruszył ramionami. - On
był tutaj przedtem. Ja nie.
Na prawej burcie jeden z Kamczadali cierpišcych na morskš chorobę wołał o wodę.
Wyprostowana, wysoka postać Kozaka Szekurdina torowała sobie
22 Janet Dailey
drogę przez zatłoczony pokład. Łuka popatrzył lekceważšco na dumnš, szczupłš
twarz Kozaka i jego porzšdnie przystrzyżonš brodę.
- Czy masz zamiar marnować naszš wodę dla niego Władimirze And-rejewiczu? -
zaatakował go Łuka, używajšc dwóch imion zgodnie z rosyjskim zwyczajem.
- Ten człowiek ma pragnienie. - Szekurdin spokojnie szedł dalej. Drogę
zablokował mu jednak inny promyszlennik, wielki, mocno zbudowany
mężczyzna.
- Możesz jš równie dobrze wylać za burtę. I tak się tam w końcu znajdzie.
Umiech Bielajewa odsłaniał szerokš szparę między przednimi zębami, co
nadawało mu głupi wyglšd, mimo że małe i przebiegłe czarne oczy nakazywały
ostrożnoć. Szekurdin bezskutecznie próbował przejć obok.
- On nie dostanie wody.
- Widziałem niejeden raz, jak rzygałe za burtę. - Kozak nie dał się zastraszyć.
- Ale sam chodziłem po wodę, kiedy chciało mi się pić. - Bielajew wcišż się
umiechał, co wraz z wyglšdem jego niechlujnej czarnej brody i okalajšcych usta
wšsów przycišgało uwagę do ciemnej szpary między zębami. - Jeżeli ten Kamczadal
nie może obsługiwać się sam, wyrzuć go za burtę. Będziemy mieli więcej skór do
podziału.
Łuka zgadzał się z tym. Wszyscy mężczyni zaangażowani do tej wyprawy mieli
odnieć korzyci wynikajšce z podziału łupów. Połowa uzysku z polowania należeć
miała do dwóch kupców, którzy sfinansowali podróż. Drugš połowę postanowiono
podzielić między załogę w równych częciach, z wyjštkiem nawigatora, któremu
należeć się miała trzykrotna częć, i pieriedowifa - czyli przywódcy -
pobierajšcego dwukrotny przydział; jednš częć przeznaczono dla kocioła. Jeli
polowanie będzie pomylne, częć każdego promyszlennika stanowiłaby małš fortunę,
wystarczajšcš na kupienie farmy czy założenie przedsiębiorstwa - lub też, gdy
taka byłaby jego wola, na upijanie się przez okršgły rok.
- Patrzcie! - kto krzyknšł. - Co to za czarny kształt na horyzoncie?
Zapowiadajšca się kłótnia na pokładzie nagle przestała być ważna. Łuka
obrócił się gwałtownie, by zbadać horyzont to ukazujšcy się, to znikajšcy za
falujšcym dziobem szytika. Kto wdrapał się po olinowaniu na maszt. Wszyscy
czekali w napięciu, słyszšc na razie tylko trzeszczenie kołyszšcego się statku.
Alaska 23
- Czy widzisz co? - Łuka przepchnšł się w kierunku relingu na dziobie.
Nieskończenie długie sekundy upłynęły, zanim wycišgnięta ręka wskazała kierunek
za prawš burtš - lšd!
Wszyscy stłoczyli się po jednej stronie pokładu. Minutę póniej wybuchły radosne
okrzyki na widok górzystego przylšdka. Nawet najsłabsi z chorych znaleli w
sobie doć siły, aby przywlec się na dziób i popatrzeć na błogosławiony lšd.
Wolno, lecz pewnie, żaglowiec zbliżył się do wyspy. Łuka, jak zwykle przy
wkraczaniu na nowe terytorium, czuł wzrastajšce podniecenie, rodzaj wyostrzonego
postrzegania zarówno zmysłowego, jak i umysłowego. Znajdowali się wystarczajšco
blisko lšdu, aby usłyszeć, jak ogromne fale rozbijajš się o skalisty brzeg wyspy.
Płynšc wzdłuż jej północnej strony Łuka obserwował bezdrzewny teren, gęsto
pokryty niskš rolinnociš. Nawet spomiędzy skał wyrastały trawiaste warkocze. W
głębi lšdu poszarpane góry układały się w przedziwne kształty, wskazujšce na
wulkaniczne pochodzenie wyspy. Wyłaniały się ponure i nagie, kontrastujšce z
dolinami o soczystej zieleni, gdzie wiatr poruszał wysokimi pędami życicy.
Wysłano człowieka, aby wysondował dno, podczas gdy nawigator, Niewod-czikow,
starajšc się uniknšć ukrytych od strony północnego brzegu mielizn, opływał na
wpół pogršżone w wodzie skały.
Skierowali się na południe przepływajšc obok najdalej na wschód wysuniętego
cypla, osłaniajšcego rozległš zatokę. Pomiędzy wodorostami przy skalistym brzegu
widać było bogactwo fauny morskiej. Wiedziony niecierpliwociš, by przyjrzeć się
wydrom morskim wychylajšcym głowy ponad wodę, Łuka tłoczył się wraz z innymi
mężczyznami przy relingu. To był widok przyprawiajšcy o dreszcz podniecenia
każdego łowcę futer.
Chmury przesłoniły słońce; Łuka zauważył niewielkš zmianę temperatury. Jakby to
miejsce, gdzie zimne wody Morza Beringa łšczyły się z cieplejszymi pršdami
Pacyfiku, promieniowało dodatkowym ciepłem. Piskom ptaków towarzyszyły odgłosy
łopotania żagli na wietrze i rytmiczne uderzenia fal o kadłub statku. Poszarpane
skalne urwiska bieliły się od ptasich odchodów. Obserwujšc osłoniętš zatokę i
jej brzegi Łuka nie zauważał żadnych ladów obecnoci człowieka, mimo że miał w
pamięci opowieci nawigatora o dzikich mieszkańcach tych wysp.
24 Janet Dailey
- Sšdziłem, że tutaj żyjš krajowcy - Łuka podzielił się swoimi wštpliwociami
ze stojšcym obok Szekurdinem.
- Może nie na wszystkich wyspach - odpowiedział Kozak. - Wyspa Beringa nie była
zamieszkana, ta również może być bezludna.
- To jest duża wyspa-jakie siedemdziesišt wiorst długoci. Wioski mogš być z
innej strony. - Łuka nie tracił czujnoci. Nie podobała mu się pewnoć
siebie Szekurdina.
Ten mężczyzna miał wszelkie cechy przywódcy. Był inteligentny i dowiadczony,
jego wysoki wzrost i szczupła budowa ciała wcale nie wskazywały na to, że w
rzeczywistoci był bardzo silny. Bezspornš odwagę wykazał reagujšc na wyzwania
Bielajewa. Jednak sposób, w jaki traktował Kamczadali na pokładzie, nie dawał
Łuce spokoju.
Miękkie, skórzane żagle wydęły się na wietrze i statek zaczšł oddalać się od
wyspy.
- Dlaczego się oddalamy? - zabrzmiał szorstki głos Bielajewa. - Tu sš wydry.
Powinnimy się zatrzymać.
- To typowe dla ciebie, Bielajew - kpił Łuka. - Gdy czego chcesz, łapiesz to
nie zastanawiajšc się, czy obok nie ma czego lepszego.
Komentarz ten powitały wybuchy miechu, lecz zaraz przycichły w obawie, że
wojowniczy Bielajew może się obrazić. Ale jego brodata twarz przybrała swój
zwykły pogodny wyraz.
- Jeli będzie co lepszego, też to wezmę! - stwierdził. - Przynajmniej to
pierwsze nie przeleci mi między palcami, kiedy będę czekał na co więcej.
Szytik oddalał się od mijanej wyspy w poszukiwaniu następnej z łańcucha. Łuka
obserwował znikajšcy lšd, pierwszy, jaki widział od wielu dni. Morze nie było
jego żywiołem, więc z niecierpliwociš, podobnie jak reszta załogi, oczekiwał
momentu, gdy wysišdzie z tego zatłoczonego statku i postawi stopę na stałym
lšdzie. Mitygował jednak swš niecierpliwoć, zainteresowany wszystkim co nowe
wokół niego.
- Tym razem zgadzam się z Bielajewem - powiedział Szekurdin, kiedy Łuka znów
wpatrywał się usilnie w morze, by dostrzec kawałek lšdu. - Ja rzuciłbym kotwicę
w jednej z tych zatok.
Łuka spojrzał na dumny profil Szekurdina, cienki, prosty nos, tak smukły jak
cała postać właciciela.
- Jest rano. Mamy mnóstwo czasu, aby poszukać następnej wyspy.
- Zakładajšc oczywicie, że taka istnieje. Mamy na to tylko słowa
Alaska 25
Niewodczikowa - wieniaka, złotnika, którego jedynym dowiadczeniem była żegluga
z tym Duńczykiem Beringiem. - Szekurdin mówił półgłosem, rzeczowo. - Musimy
uzupełnić zapasy wody pitnej. Ta wyspa stwarzała do tego okazję, zanim
popłynęlimy dalej. Moglimy też zaopatrzyć się na niej w wieże mięso. Nie mamy
tak wiele zapasów.
Jego rozumowanie było trafne i Łuka nie zamierzał otwarcie się z nim kłócić.
Zawsze można było znaleć argumenty popierajšce ten czy inny punkt widzenia.
Wyruszyli w tę podróż z niewielkim zapasem żywnoci: trochę szynek, zjełczałego
masła, żytniej i pszennej mški, by upiec z niej chleb - na prosforę, suszony
łoso i - co najważniejsze - duży zapas zakwasu do wypieku chleba chronišcego
przed szkorbutem. Upolowane zwierzęta i złowione ryby miały uzupełniać ich
jadłospis.
- Jeli o mnie chodzi, to chcę zobaczyć więcej tych wysp - stwierdził Łuka. -
Dobry myliwy wybiera najlepsze tereny łowieckie, zamiast zatrzymywać się w
pierwszym lepszym miejscu.
Szekurdin, ocišgajšc się jeszcze parę minut, opucił swoje miejsce przy relingu
i wmieszał się pomiędzy innych członków załogi. Szytik nadal trzymał się
południowo-wschodniego kursu, mewy kršżyły nad nim, a kormorany nurkowały w
ołowianym morzu łowišc ryby.
Niedługo potem Łuka usłyszał niezadowolone pomruki promyszlenników. Jednš wyspę
minęli, a następnej nie było widać. Pochwycił urywki zdań o zmniejszajšcym się
zapasie wody i zrozumiał ródło niezadowolenia.
Gdzie w południe dostrzeżono drugš wyspę. Tym razem - w miarę zbliżania się do
niej - załoga obserwowała nie tylko lšd, ale i nawigatora. Łuka czuł napięcie
wiszšce w powietrzu - mężczyni czekali, jaka zapadnie decyzja.
Ta wyspa wydawała się mniejsza od pierwszej, ale statek zbliżał się w ten sam
sposób, płynšc równolegle do poszarpanego brzegu. Kiedy znaleli się u wejcia
do podkowiastej zatoczki, z łachš białego piasku w rodku jej łukowatego brzegu,
Łuka zobaczył Czuprowa rozmawiajšcego z nawigatorem. Kilka sekund póniej wydano
rozkaz opuszczenia jednego z grotżagli.
Napięcie wród załogi wyranie zmalało, gdy szytik skierował się ku zielonemu
urwisku za białš plażš, słychać było miechy i pomruki zadowolenia. Posłano
człowieka na dziób, by doglšdał sondowania dna i baczył na podwodne skały.
26 Janet Dailey
- Tu rzucimy kotwicę na noc - powiedział Niewodczikow podnoszšc głos, by
wszyscy mogli go usłyszeć.
- Czy zejdziemy na brzeg? - zakrzyknšł jeden z mężczyzn.
- Dopiero rano. Czuprow wemie ludzi, żeby poszukać wody. Wykorzystamy dzień,
aby zbadać okolicę i wybrać dogodne miejsce do rzucenia kotwicy na noc. Potem
poszukamy najlepszej lokalizacji na przezimowanie.
Łuka dostrzegł, że twarz Szekurdina tężeje z gniewu - nie został wybrany do
prowadzenia grupy penetrujšcej brzeg. Łuka aprobował jednak zarówno ostatniš
decyzję, jak i wybór przywódców; bardziej szanował dowiadczenie i osšd Czuprowa
niż tego Kozaka.
Kiedy szytik wprowadzono do zatoczki, żagle zostały zwinięte, a drewniana
kotwica, obcišżona kamieniami, rzucona za burtę. Na gocinnie wyglšdajšcym
kawałku plaży nie było ladów obecnoci tubylców. Popołudniowe godziny nie
zostały przeznaczone na leniwy odpoczynek ani na oglšdanie lšdu. Pamiętajšc o
wyprawie najbliższego ranka, robiono przeglšd łodzi, czyszczono strzelby i
przygotowywano zbiorniki na wodę. Statek kołysał się na kotwicy pod gromadzšcymi
się chmurami, fale uderzały o jego boki, by następnie sunšc ku plaży rozbić się
o skaliste wybrzeże.
Zj nadejciem witu zaczšł się ruch na pokładzie. Łuka przyłšczył się do
krótkiej kolejki czekajšcych na swojš dziennš rację wody, chcšc jak najszybciej
pozbyć się obezwładniajšcego uczucia sennoci. Wród ziewajšcych,
przecišgajšcych się, drapišcych po brodach mężczyzn słychać było tylko ciszone
rozmowy zagłuszane przez fale i wiatr.
Kiedy przyszła jego kolej, zanurzył kubek w zbiorniku i podniósł go do ust. Po
pierwszym łyku niewieżej wody spojrzał leniwie w kierunku brzegu, na którym
miał już niedługo wyruszyć z porannš ekspedycjš Czuprowa. Plaża nie była pusta.
- Gdzie jest Czuprow? - krzyknšł, cały czas wpatrujšc się w plażę.
- A bo co? - burknšł kto.
- Znajd go. Mamy goci. - Łuka wskazał rękš trzymajšcš kubek na dużš grupę
tubylców zgromadzonych na plaży.
Zapominajšc, że wcišż czuje suchoć w ustach, wetknšł ria pół opróżniony kubek w
rękę następnego w kolejce mężczyzny i przesunšł się do relingu.
Alaska 27
Reszta zaskoczonej załogi znieruchomiała wpatrujšc się w lšd, kto krzyknšł, by
zaalarmować promyszlenników.
- Ilu ich tam jest? - spytał jeden z nich.
- Wyglšda na to, że około setki - zgadywał inny.
Tubylcy mieli na sobie przedziwne płaszcze i jeszcze dziwniejsze kapelusze na
głowach. Z tej odległoci wydawało się, że długie do kostek płaszcze były
zrobione z piór i ukazywały tylko bose nogi. Kapelusze miały kształt
asymetrycznych stożków, z wysuniętš przedniš częciš osłaniajšcš oczy.
Widzšc obserwujšcych ich z pokładu mężczyzn, tubylcy zaczęli wołać w jakim
niezrozumiałym języku, wymachiwać włóczniami, łukami i strzałami. W tym samym
momencie Łuka usłyszał bicie w bębny. Dwięk ten przeleciał mu dreszczem po
plecach i zjeżył włosy na karku.
- Skšd oni się wzięli? - mężczyzna obok Łuki zastanawiał się głono. Nikt nie
próbował zgadywać. Czuprow wyszedł na pokład, wszyscy
rozstšpili się, umożliwiajšc mu dojcie do relingu. Przez małš lunetę obserwował
dużš grupę tubylców tańczšcych na plaży i przebijajšcych powietrze dzidami.
Bielajew wepchnšł się obok Łuki.
- Mylę, że będš atakować. Powinnimy być przygotowani... Czuprow obniżył
lunetę ogarniajšc teraz wzrokiem całš scenę.
- Rozdać strzelby i proch - rozkazał nie odwracajšc się.
Bielajew umiechnšł się i odszedł od relingu, żeby wykonać rozkaz. Lubił rzeczy
i sytuacje, które rozpalajš ciało - kobiety, wódkę i walkę. Łuka odczuwał
podobnš żšdzę krwi, ale miała ona swe korzenie w głębokiej, zapiekłej nienawici.
Szekurdin szybko zajšł miejsce przy relingu.
- Według Niewodczikowa ci tubylcy mieli być przyjacielsko nastawieni, Michaile
Aleksandrowiczu - zawołał do nawigatora stojšcego za promyszlen-nikami. - Czy
nie mówiłe, że tubylcy na tych wyspach pomogli ci w powrotnej podróży?
Łuka obrócił się, żeby usłyszeć odpowied nawigatora, chociaż Czuprow nie
wykazał zainteresowania.
- Tak - potwierdził Niewodczikow. - Zabrakło nam wody do picia. Zdołalimy
wytłumaczyć nasze położenie jakim krajowcom w łodzi i oni przywieli nam dwa
pojemniki z foczych pęcherzy.
28 Janet Dailey
Patrzšc znów na plażę Szekurdin obserwował taneczne ruchy tubylców w kolorowych
kostiumach.
- Wydaje mi się, że chcš, żebymy zeszli na lšd. Patrzcie, w jaki sposób do nas
machajš. W żadnym wypadku nie sš to groby. - Odwrócił głowę w stronę Czuprowa,
lecz było co wyzywajšcego w tym gecie. - Gdyby nasza grupa zeszła na brzeg z
pustymi pojemnikami, mogliby zaprowadzić nas do wody.
- Oni sš uzbrojeni i majš przewagę liczebnš. - Łuka odrzucił tę sugestię.
- Kozacy zawsze byli w mniejszoci w stosunku do swoich wrogów, ale to nie
powstrzymało ich przed marszem przez Syberię i zajęciem jej dla cara. Nasza broń
ma ogromnš wyższoć nad ich uzbrojeniem. Strzelby zawsze zwyciężš włócznie.
Każdy promyszlennik na pokładzie walczył kiedy z wrogimi tubylcami i zawsze był
tym, który miał niniejsze szanse. Ale Łuka uważał, że co innego jest znaleć się
w takiej sytuacji, a co innego jej szukać.
- Zaczekamy - odpowiedział niewzruszony Czuprow. - Starczy czasu na walkę,
jeli będzie ona konieczna.
Nadal słychać było bicie w bębny, ich łomotanie towarzyszyło dzikim tańcom.
Wyglšdały na spontaniczne, jeden rozbawiony tubylec rozpoczynał taniec, a inni
przyłšczali się do niego. Kiedy ci byli już zmęczeni, natychmiast zaczynało
kilku innych. Cały czas słychać było piew, sprawiajšcy raczej wrażenie
przekrzykiwania się podniesionych głosów. Wydawało się, że tubylcy celowo
doprowadzajš się do szaleństwa.
- Czy ktokolwiek może ich zrozumieć? - Łuka spytał Czuprowa.
- To nie jest język Kamczadali. A może koriacki? - zasugerował, mylšc o innym
syberyjskim plemieniu.
- Nie. Ja rozumiem koriacki, Czukczów też - odpowiedział kto z grupy.
- Może to sš Aleuci. - Kto inny wspomniał plemię tubylców z Syberii, które
mieszkało na wybrzeżu i zdecydowanie opierało się płaceniu Rosji daniny.
Uwaga ta wywołała odgłosy trwogi w całej kompanii. Wszyscy pospiesznie odbierali
strzelby, naboje i proch, które rozdzielał Bielajew. Łuka zaczšł ładować i
przygotowywać swš skałkowš strzelbę, a Czuprow skierował się do ładowni, skšd
szybko wrócił niosšc kilka paczek. Z niewielkiej liczby towarów, jakie wiózł
statek, na handel przeznaczone były tanie szklane paciorki, materiały na ubrania,
narzędzia cynowe i miedziane, marnej jakoci noże i igły. Paczki Czuprowa
zawierały te dwa ostatnie.
Alaska 29
- Co masz zamiar z nimi zrobić? - spytał Łuka.
- Dać im w podarunku i może w ten sposób odwieć ich od wrogich zamiarów. -
Umiech wykrzywił usta Czuprowa, chociaż - jak zwykle - nie odbił się w jego
oczach.
- Smak ołowiu prędzej zmieni ich zamiary. - Bielajew uniósł z lekka swojš
strzelbę, jego grube palce silnie obejmowały lufę.
- Jeste bardziej żšdny krwi niż te dzikusy, Nikołaju Dimitrowiczu
- pogardliwie skonstatował Szekurdin. - Oni pewnie tu przyszli, żeby handlować.
A jeli majš skóry wydr?
Argument ten nie zrobił wrażenia na Bielajewie. Tym razem jego usta wykrzywił
paskudny grymas. Uważał, że zabicie krajowców będzie najłatwiejszym i najtańszym
sposobem odebrania im skór wydr morskich
- jeżeli w ogóle je majš. Takie okrucieństwo ani nie szokowało, ani nie
oburzało Łuki. Wystarczajšco długo przebywał w dzikich ostępach Syberii, by
wiedzieć, że jedynš drogš ocalenia we wrogim rodowisku jest zastraszenie
tubylców. Łuka uważał to za konieczne. Poza tym nie ufał żadnemu z nich. Wszyscy
oni byli podstępni, Aleuci bardziej niż inni. Handlował z nimi, bo musiał, ale
wolał, aby żaden z nich nie stał nigdy za jego plecami.
Czuprow pozdrawiał tubylców na plaży i wymachiwał paczkami nad głowš, aby
zwrócić ich uwagę. Wysiłki te odnosiły zamierzony skutek i podniecenie rosło.
Bębnienie towarzyszšce dzikim skokom stawało się coraz głoniejsze, a przyjazne
gesty zapraszajšce na brzeg coraz wyraniejsze. Ignorujšc zaproszenie Czuprow
rzucił paczki w kierunku plaży. Kiedy fale wyniosły je na piasek, kilku
bosonogich tubylców rzuciło się w ich kierunku. Tworzyli dziwnie ukształtowane
skupisko bogato zdobionych kapeluszy. Zawartoć paczek wzbudziła podziw grupy -
poszczególne przedmioty podawano z ręki do ręki, aby każdy mógł je obejrzeć i
wypróbować. Już po chwili krajowcy odwzajemnili się, rzucajšc na pokład szytika
wieżo zabite ptaki.
- Oni chcš handlować! - Szekurdin natychmiast próbował przekonać swoich
rosyjskich towarzyszy, że od poczštku właciwie ocenił przyjacielskie intencje
tubylców.
Krajowcy nadal wykonywali gesty zapraszajšce do zejcia na lšd. Kołyszšc swojš
strzelbš Łuka spojrzał z ukosa na Czuprowa. Promyszlennik nadal sceptycznie
przyglšdał się dzikim harcom tubylców.
30 Janet Dailey
- My naprawdę potrzebujemy wody - powiedział cicho.
- Tak - ponuro przytaknšł Łuka. Czuprow odszedł od relingu.
- Opucić szalupę - rozkazał.
Łuka znalazł się w grupie pięciu mężczyzn majšcych towarzyszyć Czuprowowi na
brzeg. Uzbrojeni w strzelby wzięli jeden pojemnik na wodę i weszli do drewnianej
łodzi wiosłowej. Czekali na dowódcę. Czuprow wkrótce wskoczył do łodzi
zabierajšc ze sobš większš iloć artykułów handlowych - tytoń i fajki. Łuka i
inni chwycili za wiosła: wyruszyli w kierunku plaży.
Kilka jardów od brzegu, już na płytkiej wodzie, wcišgnęli wiosła i płynęli na
grzbietach fal. Ze strzelbš w ręku Łuka przerzucił nogi przez burtę i brnšł
dalej w wodzie po pas, aby wycišgnšć łód na piasek. Kilku tubylców ruszyło ku
niemu. Łuka znieruchomiał na moment, ale szybko okazało się, że krajowcy chcieli
mu pomóc.
Przyjrzał się dokładnie ich broni, składajšcej się z prymitywnych włóczni
zakończonych kamiennymi ostrzami i strzał. Szybko podszedł do Czuprowa, gdy ten
stanšł na piasku. Aleuci, mimo przewagi liczebnej, pojedynczo nie byli groni,
ale w grupie mogli stać się niebezpieczni.
Było chłodno. Łuka czuł jednak pot oblewajšcy ciało, kiedy pełni podniecenia,
rozgadani w swym dziwnym języku, krajowcy tłoczyli się wokół nich. Oblizał suche
wargi i silniej cisnšł strzelbę trzymajšc palec blisko spustu. Napięta uwaga
powodowała pulsowanie krwi w skroniach.
Długie płaszcze tubylców zrobione były z ptasich skór - głównie kormoranów,
maskonurów i nurzyków - noszonych piórami na wierzch i obramowane futrem morsa.
Ich dziwne kapelusze skonstruowane z cienkich pasków drewna, wygiętych i
połšczonych ze sobš, były jaskrawo pomalowane w pokrętne wzory geometryczne,
niektóre nawet przystrojone piórami albo rzebionymi figurkami z kłów morsa.
Łukę bardziej interesowały jednak twarze przesłonięte kapeluszami. Miały te same
co u wielu szczepów syberyjskich mongolskie rysy - grube fałdy oczne, lekko
spłaszczone nosy i bršzowe oczy. Wielu tubylców nosiło cienkie wšsy i rzadkie
brody, ale żaden nie miał gęstej, dużej brody wyróżniajšcej Rosjan.
Tłoczyli się dokoła Łuki i jego towarzyszy jak podniecone dzieci. Tubylcy byli
ciekawi wszystkiego. Trajkoczšc niezrozumiale wskazywali na jego
Alaska
31
ubranie, nóż i buty. Stojšc ramię w ramię w grupie z promyszlennikami Łuka cały
czas bacznie obserwował krajowców, uważajšc na każdš zmianę ich zachowania.
Kštem oka zauważył, że Czuprow oferuje gromadzie tytoń i fajki. Oglšdali je
uważnie, mimo że - co było oczywiste - nie wiedzieli, do czego służš. Jeden z
tubylców dał Czuprowowi laskę z głowš foki wyrzebionš w koci i wykonał gest w
stronę jego strzelby.
- Nie - odmówił chłodno Czuprow.
Łuka dostrzegł gasnšce umiechy i wyczuł zmianę atmosfery. Twarze Aleutów
pociemniały z gniewu. Zobaczył z daleka kilku tubylców gromadzšcych się przy
łodzi na plaży.
- Szalupa! - ostrzegawczo krzyknšł Łuka do towarzyszy.
Stanęli wokół łodzi, zabezpieczajšc w ten sposób swój jedyny rodek transportu
zapewniajšcy odwrót. Częć krajowców natychmiast zaczęła obrzucać włóczniami
drewniane boki łodzi, reszta skierowała zaostrzone kamienne groty ku otoczonym
promyszlennifam.
Łuka wiedział, że sš pozostawieni sami sobie, a ludzie na pokładzie szynka nie
mogš im pomóc. Statek zakotwiczono w dużej odległoci od brzegu, a jedyna łód
wiosłowa była w ich posiadaniu. Oczywiste, że chcšc dostać się z powrotem na
szytik będš musieli utorować sobie drogę siłš. Łuka słyszał złowrogi dwięk
włóczni uderzajšcych o drewniane boki lodzi i zastanawiał się, jak długo
wytrzyma ona ten atak.
- Ognia! - krzyknšł Czuprow.
Nie trzeba było szukać celu. Tubylców było wielu i stali blisko. Łuka nacisnšł
spust i zielone pagórki przy zatoce odbiły echo wystrzału. Krew buchnęła z ręki
tubylca stojšcego obok Łuki, plamišc biały piasek. Większoć odskoczyła,
przestraszona hukiem. Podczas gdy trzech innych promyszlenników szybko ładowało
broń, Łuka pomógł dwóm pozostałym wcišgnšć łód do wody i skrzyknšł towarzyszy.
Tubylcy zaatakowali biegnšcych przez fale przyboju ludzi. Padły kolejne strzały
i ponownie ich grzmišcy odgłos wywołał krótkš chwilę wahania. Nie było czasu na
powtórne załadowanie broni, więc mężczyni w wielkim popiechu gramolili się do
łodzi obsypani gradem spadajšcych włóczni. Łuka chwycił za wiosła kierujšc łódkę
w poprzek fali w stronę szytika. Cudem dotarli na pokład prawie bez obrażeń,
tylko z drobnymi skaleczeniami.
32 Janet Dailey
Natychmiast wydano rozkaz podniesienia kotwicy i rozwinięcia żagli. Łuka starał
się utrzymywać równowagę na kołyszšcym się statku, a słona woda opryskiwała mu
twarz. Obserwował chmury nisko pędzone przez wiatr i mylał, kiedy znowu zobaczy
wyspę, cel ich podróży.
Tej nocy rzucili kotwicę w jednej z zatok przy pierwszej napotkanej wyspie.
Wrogie spotkanie z tubylcami nauczyło ich ostrożnoci. Wystawiono straż.
*
Następnego ranka Czuprow zszedł na lšd z uzbrojonš gromadš. Spostrzegli lady
potwierdzajšce obecnoć krajowców na wyspie, ale nie spotkali nikogo. Nie
znaleli również ródła wody pitnej w najbliższym sšsiedztwie zatoki. Szytik
pożeglował znowu, trzymajšc się brzegu tak blisko, jak na to pozwalały ostre
rafy i skały podwodne, a załoga wypatrywała dogodnego miejsca lšdowania.
Wraz z zapadnięciem nocy niezadowolenie promyszlenników narastało. Zapas wody
pitnej skurczył się do jednej małej beczułki. Mężczyni, jak to majš w zwyczaju,
zaczęli rozmawiać o straconych okazjach, o sprawach, które powinny być
załatwione inaczej. Gdyby od razu zatrzymali się na pierwszej wyspie... Gdyby
wzięli krajowca jako zakładnika... Gdyby... Nazwisko Szekurdina wymieniano
równie często jak Czuprowa.
O wicie następnego dnia wyznaczono Łukę do grupy udajšcej się na lšd, ponieważ
jego umiejętnoć porozumiewania się na migi mogła okazać się przydatna. Tym
razem przewodził Szekurdin. Wiatr, omiatajšcy porywistymi podmuchami skaliste
góry, był tak silny, że uderzajšc w brodatš twarz Łuki utrudniał mu oddychanie.
Wokół nie było drzew, bo wiatr nie dawał im szansy zakorzenienia się.
Gdzieniegdzie Łuka dostrzegał rachityczny krzew, rosnšcy nisko przy ziemi, z
gałęziami rozpostartymi blisko skał, chronišcych go przed porywistym wiatrem.
Chodzenie sprawiało trudnoć. Ostre skały wulkaniczne wbijały się w podeszwy
butów i kaleczyły, gdy kto potknšł się lub upadł. Doliny poronięte były
wysokimi chwastami, ostrymi trawami i paprociami. Ta bujna rolinnoć maskowała
gšbczastoć tundry - grzšskiego, zbitego kompostu
34 Janet Dailey
z cienkš warstwš wulkanicznego piasku, który przylegał do butów. Każdy krok
wymagał wysiłku. Nieliczna grupa zwiadowcza trzymała się na tyle blisko brzegu,
na ile pozwalało ukształtowanie terenu, aby nie tracić z oczu wolno płynšcego
szytika i w razie potrzeby wezwać pomoc.
Pónym popołudniem Łuka wdrapał się na czubek bocznej krawędzi wystajšcej na
kształt gigantycznych szponów z poszarpanego łańcucha gór i zatrzymał się na
chwilę, żeby złapać oddech. Po tylu dniach spędzonych na pokładzie szytika nie
był w dobrej kondycji, brakowało mu tchu i sapał z wysiłku. Wybrał miejsce
osłonięte od wiatru, gdzie mógł odpoczšć. Za skalistym grzebieniem schroniła się
też reszta grupy zwiadowczej, gdy po ucišżliwej wspinaczce, wyczerpana,
osišgnęła szczyt.
Poniżej widać było zatokę z połyskujšcymi grzywami fal oraz cišgnšcš się za
plażš dolinę. Rozglšdajšc się po okolicy Łuka zauważył biały strumień wody
spadajšcy z wysokiej, zielonej skały, który wił się dalej schowany w wysokich
trawach doliny, zanim znalazł swe ujcie w wodach zatoki.
- Patrz. Jest woda - wskazał Szekurdinowi. Zgarbione plecy Kozaka wyprostowały
się.
- Chodmy - rozkazał szorstko czujšc przypływ nowych sił na myl, że jego
wyprawa zakończyła się sukcesem.
Łuka westchnšł ciężko i podniósł swojš strzelbę. Zmusił obolałe nogi do dalszego
marszu, potem poprawił wpijajšce mu się w ramiona sznury, którymi drewniana
beczułka była przywišzana do pleców. Zaczšł schodzić ze stromego grzebienia
skalnego za Szekurdinem. Mokra trawa była liska, kiedy mozolnie opuszczali się
w dół.
Na płaskim terenie ruszyli dolinš poroniętš wysokš trawš, gdzie każdy krok
powodował uginanie się bagnistego gruntu, a ziemia szczelnie przykryta zieleniš
falowała jak morze. Łuka jak rasowy myliwy wypatrywał wokół ladów życia,
obecnoci lisa lub wydry morskiej w skalistej zatoce. Dwa razy natknęli się na
lady stóp krajowców, ale szybko ustalili, że pochodziły one z wczesnych godzin
rannych.
U podnóża wystajšcego cypla, który zamykał z jednej strony zatokę, co
niezwykłego przykuło jego uwagę. Zwalniajšc krok zauważył jaki ruch pomiędzy
nierównociami terenu. Zatrzymał się i uważnie obserwujšc starał się odgadnšć,
czy był to człowiek czy zwierzę.
- Aleuta. - Łuka nie spostrzegł, że Szekurdin również przystanšł za-
Alaska
35
uważywszy jego zainteresowanie tš widocznš z daleka postaciš. Reszta zmęczonej
gromady wytężyła wzrok.
- Czy co jeszcze widzisz?
- Jestemy za daleko - potrzšsnšł głowš Łuka. Trudno było co zobaczyć zza tych
pagórkowatych nierównoci.
- Nie sšdzę, żeby on nas już zauważył. - Oczy Kozaka rozbłysły na myl o
nadarzajšcej się szansie.
- Chcę go złapać i zabrać na szytik.
Branie zakładników, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo u krajowców, było
pospolitš praktykš Kozaków. Zwykle starali się chwytać dzieci wodzów lub ważnych
członków szczepu, ale Szekurdin pragnšł za wszelkš cenę schwytać kogokolwiek.
Nisko pochyleni posuwali się przez bagno w kierunku trawiastych wzniesień, wród
których zobaczono krajowca. On jednak zniknšł im już z oczu za jednym z niskich
pagórków.
Kiedy znaleli się w odległoci stu jardów od pierwszego wzgórza, jaka postać
zamajaczyła na szczycie. Łuka zamarł w bezruchu, żeby nie zwracać na siebie
uwagi. Wysoka postać okazała się kobietš ubranš w futrzany strój. Miała gołš
głowę. Łuka widział czarny połysk jej włosów zebranych z tyłu w węzeł. Przez
chwilę trwała nieruchomo jak posšg, po czym Łuka zorientował się, że patrzy
prosto na niego. W sekundę póniej krzyknęła na alarm i zbiegła z pagórka.
Szekurdin ruszył do przodu, wzywajšc gestem, żeby inni szli za nim. Łuka był o
krok z tyłu. Gšbczasta tundra uniemożliwiała szybkie poruszanie się. Kiedy
dotarli do trawiastych kopców, zobaczyli małš grupę krajowców, głównie kobiet i
dzieci, biegnšcych wzdłuż skał i kierujšcych się w głšb lšdu, do skalistych
kryjówek w górach.
- To nie ma sensu. - Łuka zatrzymał się, dyszšc ciężko. - Przed nocš nie
dogonimy ich.
Szekurdin niechętnie przyznał mu rację i odwołał pocig.
- Ilu mężczyzn było w grupie?
- Ja widziałem tylko pięciu - odpowiedział jeden z promyszlenników.
- To jest z pewnociš ich wioska. - Kozak wskazał na koszyki leżšce na ziemi i
stojaki do suszenia ryb. - Oni na pewno mieszkajš w podziemnych barabara jak
Kamczadale.
Łuka spojrzał na trawiasty szczyt pagórka, skšd wyłoniła się kobieta.
36 Janet Dailey
- Może kto jeszcze chowa się w rodku. - Trzymajšc strzelbę w pogotowiu zaczšł
wchodzić na zaokršglone podwyższenie.
Wzmógł czujnoć zbliżajšc się do otworu wejciowego na szczycie kopca. Uklęknšł
przy wejciu i zajrzał do ciemnego wnętrza. Nic nie poruszało się wewnštrz; nie
słyszał żadnego dwięku poza szumem wiatru w trawach i hukiem fal rozbijajšcych
się o brzeg. Sękata kłoda służyła jako drabina. Łuka opuszczał się po niej
ostrożnie, na pół olepiony dymem lampy, która wysyłała migoczšce wiatło do
cienistego wnętrza pod nim i wydzielała dużo ciepła.
Kiedy postawił stopę na klepisku z ubitej ziemi, pokrywajšca podłogę sucha trawa
zaszeleciła mu pod nogami. Łuka odszedł nieco od drabiny, potem, obracajšc się
wolno, zlustrował wszystkie ciemne kšty. Barabara była duża, około czterdziestu
stóp długoci i dwudziestu szerokoci. Koci wieloryba jak krokwie podpierały
dach z darni, a pionowe słupy wyciosane z drewna wyrzuconego przez morze
wzmacniały ciany. Dłuższe stanowiły oparcie dla poprzecznych belek, z których
zwisały utkane z trawy maty dzielšce wnętrze na częci. Łuka zbliżył się
ostrożnie, odchylajšc jednš za drugš matę lufš strzelby. W rodku było pusto.
Uspokojony zaczšł oglšdać przedmioty pozostawione w tej ziemiance. Stojšca na
specjalnej podstawie kamienna lampa w kształcie misy miała knot z płonšcego mchu
pływajšcego w tłuszczu wieloryba i służyła do gotowania oraz ogrzewania wnętrza.
Zobaczył kołyskę, naczynia kuchenne, drewniane talerze i kamienne garnki, wiele
sprzętów zrobionych z koci i żadnych - co stwierdził ze zdziwieniem - naczyń
glinianych. Było też wiele koszyków różnych wielkoci - od bardzo maleńkich, z
kocianymi igłami w rodku, do bardzo dużych. Wszystkie zrobione z trawy i tak
mocno splecione, że wyglšdały jak wykonane z tkaniny. Większoć miała pokrywki z
tego samego tworzywa. Łuka podniósł jeden na pół wykończony, cienkie dbła
trawy sterczały jak frędzelki; po chwili odrzucił go na bok. Przewracajšc
koszyki zaczšł szperać w poszukiwaniu jedzenia.
- Łuko Iwanowiczu - zawołał Szekurdin z włazu w dachu - czy znalazłe co?
- Nie. - Łuka ruszył w kierunku prymitywnej drabiny. Nagle ujrzał stojšcy w
cieniu duży kosz, którego przedtem nie zauważył. Kiedy podniósł pokrywę,
Alaska 37
zobaczył, że jest tam tłuszcz foczy. Dwigajšc kosz, wdrapał się po drabinie.
Wychyliwszy się na zewnštrz, wypchnšł kosz na darniowy dach. - To wszystko, co
tam było - powiedział Szekurdinowi.
- Będziemy tu biwakować przez noc - stwierdził Szekurdin, nie wykazujšc
większego zainteresowania zawartociš kosza. - Rano zasygnalizujemy, żeby szytik
wysłał łód na brzeg.
Korzystajšc z resztek wiatła tego pochmurnego popołudnia, napełnili pojemniki
wodš ze strumienia i zanieli je do wioski. Potem szukali na plaży drewna
wyrzuconego przez morze. Kiedy zapadł zmierzch, ogień zapłonšł w kuchennym dole,
w miejscu gdzie barabara była osłonięta od wiatru - mężczyni skupili się przy
nim i żuli tłuszcz.
Obejmujšc pierwszš wartę, Łuka obserwował ciemniejšcy krajobraz ze swojego
punktu widokowego w połowie pagórka. Poniżej błyskał ogień i słychać było
chrapanie pišcych. Morze połyskiwało pocięte białymi grzywami, a wiatr poruszał
trawy akompaniujšc szumowi fal. Od czasu do czasu słyszał uderzenia skrzydeł
jakiego nocnego ptaka i dziwne, przemiewcze wołania petrela.
Chmury rozstšpiły się i Łuka zobaczył powiatę pyłu gwiezdnego na niebie.
Siedział w ciszy, zatopiony w intymnych mylach, które często nachodzš człowieka
w samotnoci. Podobne rozmylania ukształtowały kiedy jego charakter i
spowodowały, że teraz, w wieku dwudziestu omiu lat, przepełniony był marzeniami
o przyszłoci. Swobodnie wędrujšce myli nasuwały mu cišg skojarzeń - pieni
wiatru w żaglach szytika, skwierczenie płatka niegu w goršcym popiele, ciepło
letniego słońca, a także wysoki z przestrachu dwięk głosu tej tubylczej kobiety.
Zmienił pozycję. Myl o kobiecie podrażniła go do tego stopnia, że zaczšł
zastanawiać się nad przyczynš tej irytacji. Czuł się samotny i doszedł do
wniosku, że sytuacja ta w naturalny sposób kieruje uwagę mężczyzny ku kobiecie.
Wywołał jej obraz przed oczami i zadawał sobie pytanie, dlaczego wcišż jest przy
nim.
Już przedtem sypiał z tubylczymi kobietami, które budziły w nim nie tylko żšdze,
lecz również jakie nienawistne odczucia. Znał tylko takie kobiety. Wyjštkiem
była jego matka, która była mglistym wspomnieniem czego miękkiego i ciepłego.
Delikatnoć. Teraz nie było w jego życiu nic przypominajšcego tę miękkoć, z
wyjštkiem futer - błyszczšcych skór wydry morskiej; to było to, czego teraz
poszukiwał.
Alaska
39
się włócznię i natychmiast uderzył kolbš w brzuch napastnika. Kiedy krajowiec
zgišł się, Łuka przewrócił go uderzeniem lufy w głowę. Mężczyzna potoczył się po
ziemi, by po chwili stanšć niepewnie na nogach, kiwajšc się jak pijany i
szukajšc swojej broni.
Łuka ruszył w jego kierunku chcšc dosięgnšć i unicestwić znienawidzonego
przeciwnika, gdy w ostatnim momencie zauważył skierowane ku sobie ostrze włóczni
uderzajšcej z boku. Obrócił się i stanšł do walki wręcz. Czuł w żyłach żar walki,
bojowy nastrój, który ożywił wszystkie jego zmysły. Jednak siła fizyczna tego
mężczyzny była przeważajšca i Łuka zmienił pozycję próbujšc przewrócić się na
plecy, by przerzucić napastnika przez głowę. Zanim jednak zdołał wykonać swój
plan, krajowiec zerwał się i zaczšł biec za kobietami i dziećmi. Łuka rozpoczšł
pocig.
- Zostaw go - krzyknšł rozkazujšco Szekurdin - mamy naszego zakładnika.
Zdyszany Łuka obrócił się i zobaczył młodego mężczyznę, młodzieńca nie
więcej niż piętnastoletniego, walczšcego zaciekle w zwarciu z dwoma
promyszlennikami.
Po skończonej potyczce Łuka i pozostali członkowie grupy otoczyli zakładnika,
którego twarz wykrzywiona była z bólu, a ręce wykręcone do tyłu. Nagły okrzyk z
lewej strony zaalarmował Łukę. Obrócił się szybko.
Przy rumowisku głazów, gdzie zapewne ukrywała się w czasie ataku, stała stara
kobieta kulšc ramiona, jak gdyby była ranna. Zaawansowany wiek przygišł jej
niegdy wysokš sylwetkę i nadał jej włosom kolor szarych chmur, ale jej opalona
twarz była gładka z wyjštkiem linii dokoła oczu. Łuka przyglšdał się sznureczkom
kropek wytatuowanych na jej policzkach i równoległym liniom biegnšcym przez
brodę. Tuż pod kšcikami ust wystawały ze skóry dwa kawałki koci wielkoci
guzików. Wreszcie wzrok Łuki padł na długi płaszcz z wydry morskiej.
- Skšd się wzięła ta stara kobieta? - pytanie Szekurdina zaostrzyło czujnoć
wszystkich; jej nagłe ukazanie się mogło być zapowiedziš niespodziewanego ataku
większej grupy krajowców ukrytych w pobliżu.
- Obróciłem się, a ona tam stała - powiedział Łuka. - Na pewno schowała się w
tych skałach.
Szekurdin gestem nakazał, by dwaj myliwi przeszukali teren i sprawdzili, czy
kto się nie ukrywa. W tym czasie kordon straży dokoła zakładnika zacienił się.
Łuka zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że stara kobieta zamiast uciekać spieszy w
ich stronę. Młody tubylec wykrzykiwał co, co - sšdzšc
40 Janet Dailey
z tonu jego głosu - musiało być ostrzeżeniem. Najbliżej ?? promyszlennik
uspokoił go niezbyt mocnym uderzeniem kolby w głowę. Oszołomiony chłopak upadł
na ziemię. Stara kobieta krzyknęła, przycisnęła rękę do głowy, jakby to ona
została uderzona, i pobiegła w kierunku chłopca. Szekurdin powstrzymał jš i
odepchnšł do tyłu.
- Id - machnšł rękš, wskazujšc jej uciekajšcych współplemieńców. Patrzyła na
zakładnika nie ruszajšc się z miejsca. - Id! Id z innymi!
- nakazywał szybkimi gestami ršk i zniecierpliwonym głosem. Stara kobieta
spojrzała na chłopca, potem powiedziała co do Szekurdina w swym dziwnym języku.
- Postawcie go na nogi, żeby zobaczyła, że nic mu się nie stało
- rozkazał mężczyznom pilnujšcym jeńca. Chłopak stanšł o własnych siłach.
- Widzisz - powiedział Szekurdin do kobiety, pomagajšc sobie gestami ršk w
nadziei, że pojmie jego słowa. - Nic mu nie jest. Id i powiedz to swoim
ludziom.
Stała cicho i chyba nic nie zrozumiała. Szekurdin chwycił jš za ramiona, obrócił
i popchnšł w kierunku oddalajšcych się krajowców. Pchnięcie odrzuciło jš o kilka
kroków, ale zatrzymała się i znów zbliżyła. Rozdrażniony jej głupotš Kozak
odprawił jš gestem ręki.
- Ruszamy - rozkazał.
Zanim stanšł w szeregu z innymi promyszlennikami, Łuka jeszcze raz rzucił okiem
na starš kobietę. Uważał, że jest raczej uparta niż głupia, chociaż nie wiedział,
skšd taka myl przyszła mu do głowy. Nie był zdziwiony, kiedy ruszyła za nimi.
- Może to jego matka - zasugerował kto.
- Jest za stara - odpowiedział inny.
Kilka razy usiłowali jš odpędzić, ale za każdym razem cofała się tylko o kilka
kroków i zatrzymywała, by dalej za nimi ić. W końcu wszyscy, z wyjštkiem Łuki,
przestali zwracać na niš uwagę. Jak zwykle czuł się nieswojo majšc tubylca za
plecami, nawet jeli była to stara kobieta. Wcišż wlokła się za nimi, aż dotarli
do miejsca, gdzie miała przybić łód. Kiedy czekali, aż ukaże się szytik, stała
trochę z boku, niezmiennie - jak wydawało się Łuce - obserwujšc chłopaka.
Domylił się, że ledziła, dokšd go zabierajš.
Gdy pojawił się szytik, Szekurdin zasygnalizował probę o łód. Łuka nie znalazł
się w pierwszej grupie promyszlenników wracajšcych na statek z zakładnikiem i
stojšc z boku widział; jak zmuszano chłopaka, aby wszedł do łodzi. Kobieta
podbiegła do niego jak najbliżej.
Alaska
41
- Odejd, stara wariatko! - Szekurdin odepchnšł jš mocno, aż potoczyła się na
piasek. Nie spuszczajšc z niej wzroku Kozak zajšł miejsce na dziobie towarzyszšc
jeńcowi i nakazał mężczyznom na brzegu, by zepchnęli ich na wodę.
Kobieta podniosła się, ale Łuka przytrzymał jš, zanim zdołała wbiec do wody i
chwycić się krawędzi. Wybełkotała co i wskazała na pozbawiony żagli szytik
zakotwiczony przy brzegu. Potrzšsnšł głowš i zdecydowanie odsunšł jš od siebie,
nakazujšc podniesionš rękš, by została na brzegu. Miała zacinięte w
determinacji usta, ale już nie ponawiała bezskutecznych prób. Obserwował jš
przez chwilę, potem upewniwszy się, że nic nie knuje, podszedł do szeciu
pozostałych promyszlenników czekajšcych na powrót łodzi. Jednak, gdy rozmawiali
o wspaniałych możliwociach polowania na wyspie, nie spuszczał starej kobiety z
oczu.
Gdy szalupa dotarła z powrotem do plaży, Łuka wyszedł jej na spotkanie. Ledwie
dziób dotknšł płycizny, stara kobieta przebiegła obok niego i wdrapała się do
łodzi, zanim ktokolwiek zdołał jš powstrzymać. Opadła na jedno z siedzeń i
złożyła przed sobš ręce, wykazujšc całš postawš stanowczš odmowę ruszenia się z
miejsca.
Łuka obserwował jš z surowš powagš.
- Jeli była tak zdeterminowana, żeby dostać się na pokład szytika, stara
kobieto, to zabierzemy cię ze sobš. - Dał znak promyszlennikom nakazujšcy
zostawienie jej w spokoju.
Z pomocš drugiego mężczyzny zepchnšł łód na wodę i zajšł wolne miejsce obok
kobiety. Patrzył na niš, zdziwiony, że nie wykazywała żadnych objawów strachu
majšc wzrok utkwiony w szytiku, na który zabrano chłopaka. Łuka szacował jej
połyskujšcy ciemny strój z wydry morskiej. Futro miejscami było wytarte, ale
skórki ocenił bardzo wysoko.
Po przywišzaniu łodzi do szytika Łuka wspišł się na pokład i czekał przy relingu
na nowš pasażerkę. Zobaczywszy starš kobietę Szekurdin wybuchnšł gniewem.
- Co ona tutaj robi? Dlaczego nie zostawilicie jej na wyspie?
- Upierała się, żeby przypłynšć - odpowiedział Łuka. - A ja mylałem, -
kontynuował wypychajšc starš kobietę do przodu - że może będziecie mieli ochotę
obejrzeć jej płaszcz zrobiony ze skór wydry morskiej.
Bielajew nie mogšc pohamować ciekawoci zbliżył się, by ocenić futro. Potem
wzišł kobietę pod brodę patrzšc jej w twarz.
42 Janet Dailey
- Brzydka stara jędza - umiechnšł się. - Ciekawe, czy ma jeszcze zęby?
- Włożył kciuk i palec rozwierajšc usta kobiety i wtedy ona ugryzła go mocno,
sšdzšc po tym, jak Bielajew zaskowyczał i cofnšł skaleczonš rękę.
- Ach ty stara czarownico - podniósł dłoń chcšc jš uderzyć, ale stalowy ucisk
Czuprowa, który chwycił go za nadgarstek, powstrzymał ten zamiar.
- Żadnemu z zakładników nie może stać się krzywda. - Rozkaz skierował do
wszystkich. - Nic nie zyskamy, jeli tubylcy dowiedzš się, że le traktowalimy
zakładników.
Bielajew z trudem pohamował się i opucił rękę. Umiechnšł się pogardliwie do
kobiety, a zaraz potem z kpišcym wyrazem twarzy zwrócił się do Łuki:
- Następnym razem, kiedy przyprowadzisz krewkie zakładniczki, Łuko Iwanowiczu,
upewnij się, że sš młode. Stara czarownica, jak ta, nie sprawia mi żadnej
przyjemnoci.
- Kobieta jest kobietš. Noce sš ciemne. Nie widać twarzy - odparł Łuka i dodał:
- A może boisz się, że odgryzie ci co ważniejszego?
Na tę uwagę słuchacze wybuchnęli miechem, aż Bielajew zaczerwienił się rzucajšc
piorunujšce spojrzenie w stronę Łuki i odwracajšc się z lekceważšcym
prychnięciem. Stara kobieta skorzystała z tego incydentu i szybko przeszła przez
pokład, zbliżajšc się do chłopaka.
*
Tkaczka, jak jš zwano w wiosce, szybko obejrzała Małš Włócznię, żeby sprawdzić,
czy nie jest poważnie zraniony. Miał guz na skroni wielkoci jajka mewy, ale
jego oczy były jasne i czyste. Odbijało się w nich zadowolenie, że była tutaj,
aby dzielić jego los.
Tak włanie być powinno. Anaašisagh. Znaczyło to: zależni od siebie. To był
zwyczaj ich szczepu: kiedy rodziło się dziecko, starsza osoba była wyznaczana
anaašisagh wobec niego. Od dzieciństwa Małej Włóczni Kobieta Tkaczka dbała o
jedzenie, ubranie i odpowiednie szkolenie chłopca. Wszystko układało się na
zasadzie równoci. Nigdy nie krytykowano jego nie krytykujšc jej. Kiedy on
odczuwał ból, ona za niego płakała.
Kobieta Tkaczka przeżyła już szećdziesišt lat, a Mała Włócznia tylko szesnacie,
ale byli mocno złšczeni węzłem współzależnoci. Jej koci sztywniały z wiekiem,
palce były zdeformowane, jednak zmuszała bolšce ręce do plecenia pięknych
koszyków z traw, które wiadczyły o jej zdolnociach. Wkrótce, za niewiele już
lat, Mała Włócznia pomoże jej opucić ten wiat, tak jak ona pomagała mu w
poznawaniu go, przy czym będzie tak dbał o niš, jak ona dbała o niego.
Tak to włanie było. Ten obowišzek przywiódł jš na drewniany statek, pomiędzy to
dziwnie wyglšdajšce męskie plemię. Wszystko, co przydarzy się Małej Włóczni,
musi przydarzyć się i jej. Nie dopełniłaby swojej powinnoci w stosunku do niego,
gdyby tego nie zrobiła.
Miała zmęczone nogi, więc usiadła na deskach. Mała Włócznia przyłšczył się do
niej. Każde z nich wiedziało z dowiadczenia, kiedy można zbliżyć się
44 Janet Dailey
do drugiego człowieka, a kiedy należy zejć mu z drogi. W przypadku tej grupy
mężczyzn, wszystkie znaki widoczne dla wyćwiczonego oka wskazywały na to drugie
- wyraz ich twarzy, pulsujšce żyły na skroniach, zaciskajšce się wargi.
Siedzieli więc cicho.
Kobieta Tkaczka zauważyła, że parka Małej Włóczni została rozdarta w czasie
walki. Rozcięcie biegło po zewnętrznej, skórzanej stronie, gdyż strona pierzasta
skierowana była do rodka, blisko ciała, tak jak to było w zwyczaju, gdy pogoda
była ciepła i nie planowano żadnej uroczystoci. Żałowała, że nie ma
pozostawionych w chacie igieł, żeby jš zreperować.
Niebo było zachmurzone. Nadchodził sztorm. Kobieta Tkaczka ukradkiem obserwowała
mężczyzn kršżšcych po łodzi i zastanawiała się, dlaczego nie dostrzegajš zmiany
pogody. Jej wzrok zatrzymał się z niechęciš na wielkim mężczynie z czarnym
zarostem, tym który wkładał jej palce do ust. Miał zimne, okrutne oczy orła z
ciemnymi punkcikami renic. Nie ufała mu.
Ten, który nie pozwolił jej uderzyć, z włosami koloru małej foki, musi być tu
dowódcš, pomylała. Jeszcze nie wyrobiła sobie o nim opinii. To włanie jego
opisywał mšż córki, który wczoraj przypłynšł z wysp Agattu, aby ich ostrzec
przed najedcami uzbrojonymi w grzmišce kije. To jego wioska odtańczyła
powitalny taniec na czeć cudzoziemców, ale kiedy ten mężczyzna sprowadził
swoich wojowników na plażę i otrzymał w prezencie bardzo cenny, pięknie
rzebiony kij z kłów morsa, nie chciał oddać w zamian swojego żelaznego kija.
Był to zły znak. Według męża jej córki on wykrzykiwał co głono i jego grone
kije czyniły wtedy okropny hałas - głoniejszy niż grzmot. A kuzynowi, który
stał za blisko, zrobiła się od tego dziura w ręce. Kobieta Tkaczka uważała, że
ten jasnowłosy mężczyzna nie szanuje zwyczajów jej plemienia.
Zastanawiała się ze strachem nad dalszym losem. Prawdopodobnie statek popłynie
do wioski porywaczy, którzy uczyniš ich oboje niewolnikami. Mała Włócznia był
młody i silny, ale ona czuła się stara i niewiele było już z niej pożytku. Może
nie zatrzymajš jej u siebie. Kiedy ta myl przemknęła jej przez głowę, spojrzała
na mężczyznę ze szramš. Blizna przecinajšca jego twarz nadawała mu złowrogi
wyglšd. Mimo widocznej żšdzy mordu w jego oczach pamiętała, że nie wyrzucił jej
z łodzi. Dzięki niemu również inni mężczyni nie protestowali przeciwko jej
obecnoci.
Alaska
45
Wiatr przybrał na sile, Kobieta Tkaczka skuliła ramiona i wcisnęła głowę w
kołnierz parki. Sztorm zbliżał się do tego obcego statku czarnš cianš. Dopiero
teraz ci dziwnie ubrani mężczyni zauważyli niebezpieczeństwo.
Słuchajšc okrzyków i nie rozumiejšc słów, wyczuwała desperację w ich głosach i
patrzyła, jak w panice biegajš po statku. Zastanawiała się, czy oni nie przybyli
z Alyeska - stałego lšdu Alaski. Na pewno nie pochodzili z tych wysp;
wiedzieliby wtedy, jak szybko uderza sztorm, i mogliby przewidzieć jego
nadejcie, zanim wiatr zmieni morze w kipiel.
Fale rzucały statkiem na wszystkie strony. Drewno wydawało miertelne jęki.
Usłyszała krzyk i zobaczyła odpływajšcš małš drewnianš łódkę, za którš cišgnęły
się po wodzie liny. Deszcz spadł tak ulewny, że przemoczył wszystkich i wszystko.
Kilku mężczyzn sprowadziło jš i Małš Włócznię pod pokład.
Sztorm szalał nadal i szytik kołysał się bezradnie po wzburzonym morzu, pędzony
przez huraganowy wiatr coraz dalej od łańcucha wysp. Tylko nawigator, jego
zastępca i Czuprow zostali na pokładzie, starajšc się kontrolować statek.
Zielone belki kadłuba szytika trzeszczały i drgały bezustannie. Cały czas kto
pracował przy pompach. Małe pomieszczenia we wnętrzu statku mierdziały suszonš
rybš, nie mytymi ciałami i wymiotami. Jednak nikt nie omielił się wyjć na
pokład, żeby nie zmiotły go za burtę rozszalałe fale.
Kiedy w cišgu dnia siła sztormu nie zmniejszała się, nerwy załogi były napięte
do ostatecznoci. Łukę ogarnęło poczucie bezradnoci, wciekłoci na to piekło,
które wydawało się nie mieć końca. Nie mógł uwierzyć, że po tak dalekiej podróży
nie wydrze tej ziemi bogactw, których poszukiwał. Do szaleństwa doprowadzała go
niemożnoć działania. Nie wytrzymywał siedzenia w ciemnej, mierdzšcej ładowni,
słuchania drżenia i jęków statku, mylenia o tym, ile jeszcze trzeba będzie
wycierpieć, zanim usłyszy trzask drewna i poczuje, jak fale zamykajš mu się nad
głowš.
Wstajšc przytrzymał się poprzecznej belki, aby zachować równowagę przy dzikim
kołysaniu szytika. Kierujšc się w ciemnoci do beczułki z suszonym łososiem
potknšł się o jakie ciało. Noga w wysokim bucie kopnęła go w odwecie. Łuka ze
złociš oddał kopniaka i ruszył dalej.
46 Janet Dailey
- Czy kto jest głodny? - podniósł pokrywę i wyjšł garć suszonej ryby. Jaki
głos odpowiedział twierdzšco i Łuka rzucił kawałek ryby w tym kierunku. Dobiegł
go cichy jęk. - Chcesz? - zaproponował Łuka, podajšc suszonego łososia na wpół
leżšcemu człowiekowi.
Mężczyzna otworzył oczy, popatrzył na rybę i jęknšł znowu. Jego brzuch drgał
konwulsyjnie, wyrzucajšc z siebie resztki zawartoci spływajšce wolno po brodzie.
Łuka parsknšł szyderczo i poszedł dalej. Zatrzymał się przy Szekurdinie, który
wyglšdał o wiele lepiej niż reszta kompanii. Wzrok jego spotkał się z pustym
spojrzeniem zapadniętych oczu Kozaka. - Lepiej jedz co, jeli jeste w stanie -
poradził mu Łuka.
Szekurdin wycišgnšł rękę, wzišł kawałek łososia i podniósł go do ust. Odgryzł
suchy, długi pasek.
- Daj trochę zakładnikom.
Łuka buntował się wewnętrznie przeciwko obdzielaniu dzikusów skšpymi zapasami
żywnoci, ale pamiętajšc o zasadzie, że należy dobrze opiekować się zakładnikami,
z irytacjš skinšł głowš.
Zauważył dwójkę tubylców skulonš w kšcie i szedł w ich kierunku manewrujšc
między leżšcymi ciałami. Mocno oparty o belkę podawał im kawałki suszonego
łososia. Chłopak odwrócił od widoku ryby chorobliwie bladš twarz, walczšc z
atakiem mdłoci. Łuka rzucił mu kawałek na kolana. Kiedy usiłował podać jedzenie
starej kobiecie, nagle zachwiał się i poleciał przed siebie przy nagłym
przechyle bocznym szytika. Upadajšc uderzył o co głowš i przewrócił się na bok.
Pociemniało mu w oczach.
- Ta kobieta jest stara - wyrosła przed nim postać Bielajewa. - I tak umrze,
więc po co jš karmić?
- Głupi jeste, Bielajew - zadrwił Łuka. Szytik zaczšł płynšć bokiem do fali i
woda wlewała się do luku.- Prawdopodobnie wszyscy umrzemy.
Błysnšł metal, kiedy Bielajew wycišgnšł nóż z pochwy przy pasie.
- To zabijmy ich teraz. Jeli my mamy umrzeć, to niech oni umrš pierwsi. Łuka
zobaczył w twarzy Bielajewa szaleństwo osaczonego zwierzęcia,
dzikš gwałtownoć wywołanš strachem przed zbliżajšcš się mierciš. Chociaż
uważał, że nie był to właciwy czas na zabijanie zakładników, nie miał zamiaru
ryzykować życia, aby ich chronić. Ci tubylcy nie byli niezastšpieni, można było
wzišć innych zakładników. Stał nieruchomo, kiedy Bielajew rzucił się w kierunku
kobiety i chłopca.
Alaska
Al
Z mroku wyłonił się nagle Szekurdin i stanšł pomiędzy Bielaje-wem a zakładnikami.
- To sš moi więżniowe i ja zdecyduję, kiedy majš umierać.
- Z drogi Kozaku - Bielajew chciał go odepchnšć.
Z nieoczekiwanš szybkociš Szekurdin rzucił się na Bielajewa sięgajšc po jego
nóż. Obaj upadli. Łuka usłyszał stukot noża skaczšcego po deskach i zorientował
się, że Bielajew został rozbrojony. Ciała przewalały się po podłodze w
ciemnociach.
Ciasnota ładowni dawała przewagę większemu, bardziej umięnionemu Bielajewowi i
nie pozwalała Szekurdinowi na wykorzystanie jego wspaniałego refleksu. Po kilku
minutach Bielajew pokonał go i usiadł na nim okrakiem, ciskajšc mu gardło
rękami. Żšdza mordu wykrzywiła twarz Bielajewa, kiedy duszšc Szekurdina starał
się wydrapać mu oczy rozczapierzonymi palcami.
Łuka nie mógł siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak siły opuszczajš Kozaka. Zabicie
kolegi promyszlennika równało się morderstwu. Podniósł się i łapišc Bielajewa
rękš za szyję wygišł go do tyłu, usiłujšc odcišgnšć od gardła ofiary. Wreszcie
poczuł palce Bielajewa wpijajšce się w jego ramię zamiast w gardło Szekurdina.
Łuka rzucił Bielajewa na ziemię, a gdy ten usiłował wstać, posłał go kopniakiem
z powrotem na podłogę.
- Kozak ma przyjaciół, którzy chętnie zobaczš twojego trupa - ostrzegł Łuka i
uklškł. Jego palce wyczuły słabe uderzenia pulsu pod bršzowš brodš. - Masz
szczęcie, Bielajew. On żyje.
Odzyskawszy przytomnoć Szekurdin poruszył się i masujšc gardło usiłował złapać
powietrze. Łuka wstał i schylił się po nóż Bielajewa. Szekurdin siedział ze
zgarbionymi ramionami, usiłujšc oddychać.
Mijajšc go, Łuka podszedł do Bielajewa i oddał mu jego własnoć.
- Schowaj to.
Niechęć zabłysła w oczach Bielajewa, ale włożył nóż do skórzanej pochwy.
- Zapłacisz za to, Bielajew - odezwał się ochryple Szekurdin.
- Cały się trzęsę ze strachu - przedrzeniał zaczepiony. Rzucił złe spojrzenie
na Łukę i wymamrotał ze złociš: - Powiniene pozwolić mi go zabić.
Odwracajšc się, Łuka zobaczył nienawić w oczach Szekurdina, pełznšcego z
powrotem na swoje poprzednie miejsce. Domylił się, że pokonany w walce Kozak
wolałby mierć niż upokorzenie porażki. Teraz już promyszlennicy nie
48 Janet Dailey
wybiorš go pieriedowikiem, przepadła okazja zdobycia syberyjskiej sławy jako
przywódcy polowania.
W ciemnoci kto szeptał modlitwę, ale jej dwięki nie miały dla Łuki znaczenia.
Pamiętał wprawdzie ikony w cerkwi w Pietropawłowsku i duchownych w czarnych
sutannach, wiedział, że Bóg mieszka w wištyni, ale nie czuł jego bliskoci
tutaj, na tym piekielnym statku. Byli osamotnieni i zdani na siebie. Jeli ten
sztorm nie skończy się szybko, prawdopodobnie zwariujš i pozabijajš się
wzajemnie. Nawet on sam nie był pewien, czy zniósłby jeszcze jeden taki dzień.
W nocy wiatr stracił swój impet i Łukę zbudził deszcz, po prostu deszcz. Wyszedł
na pokład, aby zmyć z siebie smród luku - smród, który również miał w sobie
zapach szaleństwa.
Nawigator przyjšł kurs na wyspę. Czuprow przystanšł przy nim.
- Nie mamy wyboru. Jeli znajdziemy wyspę, będziemy musieli poszukać zimowiska,
aby wycišgnšć szytik na brzeg. Stracilimy kotwicę i szalupę-Zamiał się krzywo.
- Dostaniemy się tam z bożju pomoszcziu.
Łuka spojrzał na dwoje Aleutów na pokładzie w momencie, gdy stara kobieta
obróciła się z umiechem na twarzy. Jej palec wskazywał co za lewš burtš.
- Attu - powiedziała.
Daleko na horyzoncie Łuka zobaczył górzysty cypel tej wyspy.
Dotarli do niej po parogodzinnym żeglowaniu. Kiedy przedtem badali wyspę, którš
Tkaczka nazywała Attu, widzieli zatokę nadajšcš się do zimowania. Odszukali jš,
zaczekali na przypływ i wycišgnęli swój płaskodenny statek na piasek.
Nawigator Niewodczikow był niekwestionowanym autorytetem na morzu. Teraz, kiedy
byli na lšdzie, promyszlennicy wybrali swojego własnego przywódcę - Jakowa
Pietrewicza Czuprowa.
Już pierwszego wieczoru Czuprow odprawił modły do więtego patrona ich wyprawy,
a potem nakazał upieczenie chleba z racjonowanych zapasów maki i cennego zakwasu.
Wród załogi kršżyły dzbanki z odwarem zrobionym ze sfermentowanego ziarna.
Kiedy mieli już pełne żołšdki i zaróżowione od alkoholu oczy, życie znowu
nabrało kolorów; pili więc wychylajšc toasty na czeć morza, przez które nie
będš musieli płynšć aż do następnego roku, do powrotu z lukami wypełnionymi
skórami wydry morskiej. Pijšc piewali i tańczyli po kozacku, wyrzucajšc nogi do
przodu i kręcšc się dookoła.
Alaska 49
Następnego ranka Czuprow wraz z Łukš poprowadzili starš kobietę w kierunku
przeciwnym do miejsca postoju statku. Ofiarowali jej chustkę, metalowe igły i
naparstek, pokazujšc, jak używać tego ostatniego. Łuka wytłumaczył jej na migi
probę Czuprowa.
- Wracasz do swojej wioski - dotknšł jej ramienia, potem wykonał palcami gest,
jakby szedł w stronę gór. - Powiedz swoim ludziom - rękę skierował do ust - że
nasz przywódca chce z nimi mówić. On chce z nimi wymieniać towary.
Łuka wštpił, czy kobieta zrozumiała go, mimo że potakujšco kiwała głowš. Starał
się wyjanić, tak prosto jak potrafił, że chłopak tymczasem zostanie z nim i
będzie uwolniony, kiedy ona wróci z ludmi z wioski. Nie znajšc dystansu, który
dzielił wioskę od zatoki, dał jej trochę zabranego z chaty tłuszczu foczego i
pojemnik wody. Obserwował, jak szybko szła w stronę poszarpanych skał.
- Czy mylisz, że ona wróci? - spytał Czuprow.
- Mamy chłopaka. Kto po niego przyjdzie - stwierdził Łuka. - To tylko kwestia,
czy oni przybędš z włóczniami, czy bez nich.
Z<e swojego stanowiska na zboczu pagórka Wšsaty przepatrywał okolicę wioski,
obejmujšc wzrokiem niebo, morze i lšd. Szukał wielu rzeczy - łodzi najedców,
drewna wyrzuconego przez morze, wielorybów lub morsów pływajšcych blisko wyspy,
stad kaczek, obserwował jednoczenie, co się dzieje w wiosce.
Podczas gdy jego oczy były skupione, myli wędrowały swobodnie. Nad wieloma
sprawami należało się zastanowić. To nie był szczęliwy okres w jego wiosce.
Wystarczyło tylko spojrzeć na kobiety tkajšce całun do owinięcia ciała jego syna,
Małej Ręki, i ciała jego kuzyna, Księżycowej Twarzy. Obaj zmarli od ran
odniesionych w walce z najedcami, w której porwano Małš Włócznię i Kobietę
Tkaczkę. Szedł za tymi obcymi mężczyznami i widział, jak brali jego matkę i
kuzyna do dużej drewnianej łodzi. To była ciężka strata - matka i syn, zabrali
mu przeszłoć i przyszłoć.
Poród członków jego plemienia kršżyło wiele opowieci o rozbijajšcych się na
brzegach ich wyspy obcych statkach pełnych mężczyzn należšcych do innej rasy.
Statki te były zrobione z drewna łšczonego trwałš, twardszš niż
50 Janet Dailey
skała, substancjš. Wšsaty wiedział, że opowieci te sš prawdziwe. Jego brat,
Silny Wojownik, zamienił wiele skór za kawałek, wielkoci dłoni, tej substancji
twardszej niż skała. Dzięki swojej sile i długotrwałemu kuciu Silny Wojownik
ukształtował z niej grot do swojego harpuna. Wšsaty nie tylko widział, ale i
dotykał go. A najedcy, którzy zabili jego syna i zabrali matkę, Kobietę
Tkaczkę, mieli długie, wydršżone kije z tego samego materiału. Spostrzegł je w
walce, chociaż nie słyszał ich dwięku podobnego do grzmotu, jak to opisywał mšż
jego siostry z wyspy Agattu.
Żył już trzydzieci osiem lat, ale mimo że włosy nad jego wargami stwardniały i
okalały wyranš liniš szczękę i brodę, nie stał się mędrcem. Stwórca nie
kierował jego mylami tak jak mylami Silnego Wojownika i nie obdarzył go
rozumem. Wiedział tylko, że na życie składajš się narodziny i mierć. Ci obcy
najedcy z grzmišcymi, twardszymi od skały kijami, niepokoili go jednak od
poczštku.
Odczuwał lekkie podmuchy powietrza. Może wiatr nie przywieje już najedców na
wyspę tego spokojnego dnia, a może nigdy ich już nie zobaczy. Może ten ostatni
wypadek stanie się tylko jednš z opowieci Bajarza słuchanych wieczorami.
Zauważył jaki kształt poruszajšcy się w zatoce. Wšsaty od razu zidentyfikował
go jako jednoosobowy kajak. Wiedział, że Silny Wojownik opucił wioskę i udał
się na połów. Patrzył więc, czy to on włanie powraca, czy kto z innej wioski
płynie w odwiedziny. Kiedy kajak zbliżył się do brzegu, płynšc na fali,
rozpoznał swojego brata, Silnego Wojownika, wiozšcego na pokładzie złowione
halibuty.
Przenoszšc wzrok na wioskę zauważył starš kobietę pokonujšcš z trudem szlak,
który biegł zielonym pagórkiem za osadš. Wyglšdała jak Kobieta Tkaczka. Przetarł
oczy i spojrzał znowu. To była ona. Z krzykiem zbiegł do wioski, żeby zawiadomić
innych.
Słyszšc alarmujšcy okrzyk, Zimowy Łabęd była pewna, że powrócili najedcy.
Zerwała się na równe nogi porzucajšc na wpół wykończone okrycie, które zszywała
ze skór maskonurów. Jej mały syn, Prosty Chód, siedział na ziemi parę jardów
dalej, rzucajšc strzałki do umocowanej na kiju tarczy w kształcie wieloryba.
Zimowy Łabęd podbiegła i złapała go na ręce. Jej serce waliło trwożnie. Nie
wiedziała, którędy ma uciekać, z której strony zbliżajš się napastnicy.
Spojrzała na Wšsatego, brata
Alaska 51
swojego męża, szukajšc rady. Włanie wchodził do wioski zaalarmowanej jego
okrzykiem. Na jego twarzy nie widać było jednak trwogi, tylko zdumienie.
- Kobieta Tkaczka. To ona idzie - powiedział i wskazał na cypel skalny.
Kobieta Tkaczka. Przez chwilę Zimowy Łabęd zastanawiała się, czy Wšsatego nie
opadło jakie szaleństwo lub czy w czasie walki z napastnikami nie został
uderzony w głowę. Przycisnęła syna mocniej do siebie. Jednak postać zbliżajšca
się do nich była naprawdę Kobietš Tkaczkš. Wytrzeszczajšc oczy Zimowy Łabęd
postawiła syna na ziemi, potem, jak w transie, poszła z innymi, aby powitać
starš kobietę. Milczenie - unikanie niepotrzebnych rozmów, czasem trwajšce
całymi dniami, było zwyczajem mieszkańców wioski - teraz zostało przerwane
huraganem pytań padajšcych ze wszystkich stron.
- Jak uciekła od napastników?
- Widziałem, jak zabierali ciebie i Małš Włócznię do wielkiej łodzi, zanim
nadszedł sztorm i odepchnšł łód od brzegu. - Wšsaty patrzył na kobietę
błyszczšcymi oczami.
- Mylelimy, że już nigdy cię nie zobaczymy. - Wielokrotnie w cišgu ostatnich
dni Zimowy Łabęd patrzyła ze smutkiem na nie dokończony koszyk, nad którym
pracowała Kobieta Tkaczka, zanim została porwana. Mylała, że już nigdy nie
zobaczy jej zniekształconych, lecz niezwykle zręcznych palców zwijajšcych trawy
w ciasno utkany wzór.
- Gdzie sš napastnicy?
- Co się stało z Małš Włóczniš?
- On jest z nimi. - Siwowłosa kobieta odzyskała oddech i wszyscy uciszyli się,
żeby wysłuchać jej opowieci. - Wypucili mnie po sztormie. Morze było bardzo
złe i rzucało ich statkiem na wszystkie strony, aż płakał i trzšsł się z bólu.
Wiele razy mylałam, że morze go połknie.
Kilku mężczyzn pokiwało głowami ze zrozumieniem, przypominajšc sobie swoje
dowiadczenia w kajakach.
- Gdzie jest teraz statek? - zapytał jeden z nich.
- Wycišgnęli go z wody na brzeg. - Kobieta Tkaczka opisała zatokę, w której
wylšdowali cudzoziemcy. - Mylę, że chcš zostać na wyspie i polować. Ich wódz
dał mi te rzeczy i pozwolił odejć. - Pokazała im cudowny materiał z nitkami tak
cienkimi i tak mocno utkanymi, że ona, mimo
52 Janet Dailey
swojego talentu, nie potrafiłaby go wykonać. -1 patrzcie na te igły zrobione z
cieniutkich paseczków twardszych niż kamień. I to - podniosła naparstek
pokazujšc im, jak go używać.
- Mała Włócznia?
- On żyje - zapewniła matkę chłopca. - Nie wiem, dlaczego wódz go zatrzymał.
Mylę, że on chce, żebycie przyszli po niego. - Jej wzrok objšł wszystkich
zgromadzonych. - On chce, żebycie przyszli wszyscy.
Poczuli się nieswojo po tym zaproszeniu. Wšsaty oznajmił swojej matce, że
Księżycowa Twarz i Mała Ręka zostali ciężko ranni w walce i umarli od ran.
- Czego oni od nas chcš? - Kamienna Lampa, przywódca wioski i ojciec Małej
Włóczni, zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
- Może to jest podstęp, żeby nas wszystkich złapać, zabrać do ich wioski za
wodami i zrobić z nas niewolników - zasugerował Bystre Oko i zwrócił oczy w
stronę brzegu. - Zapytajmy Silnego Wojownika, co on o tym myli.
Zimowy Łabęd z ulgš zobaczyła swojego męża zbliżajšcego się dużymi krokami w
ich stronę - dwigał trzy duże halibuty, jak gdyby niósł koszyk kaczych piór.
Drewniane półkole na głowie ocieniało jego wšskie oczy. Włosy miał proste,
czarne i cienkie, a wšsy sterczšce. Widzšc go uspokoiła się natychmiast i
poczuła dumę, że jest jej mężem. Jego masywne, umięnione ciało przykrywała
nieprzemakalna parka, zrobiona z otrzewnej morsa. Zimowy Łabęd wiedziała, że
liczyła się przede wszystkim jego siła duchowa, majšca swe ródło w potędze
fizycznej, dzięki której starszyzna wioski często zasięgała jego rady.
Silny Wojownik wysłuchał uważnie opowiadania Kobiety Tkaczki i obejrzał
podarunki, które dostała od napastników. Skończyła swš opowieć wspominajšc o
zaproszeniu. Jednak, mimo że Kobietę Tkaczkę potraktowano bardzo dobrze, Małej
Włóczni nie stała się krzywda, a prezenty były naprawdę wspaniałe, Zimowy Łabęd
nie wierzyła tym dziwnie wyglšdajšcym cudzoziemcom. Teraz, jak inni, czekała na
opinię Silnego Wojownika.
Po rozważeniu sprawy owiadczył:
- Porozmawiamy z nimi. Jeli przyjechali polować na Attu, musi być pokój między
nami.
Alaska
53
Koniecznoć przesšdzała o pokojowym nastawieniu wyspiarzy. Myliwi musieli
powięcić całš swojš energię, aby utrzymać się z morza. Jeli wioska miała być
syta, nie było czasu na walki.
- A co z zabójstwem Małej Ręki i Księżycowej Twarzy?
- Gdybymy w odwecie zabili dwóch cudzoziemców, czy przywróciłoby to pokój? -
pytanie to zadane przez Silnego Wojownika uwiadomiło im, że nie tędy droga.
Może te zabójstwa zaspokoiły już gniew cudzoziemców i nie podejmš więcej wrogich
kroków. W każdym razie zdali sobie sprawę, że na pewno nic nie zyskajš
utrzymujšc wrogie stosunki.
0
Duża, zrobiona ze skór wioskowa łód, na której pokładzie zmiecili się wszyscy
mieszkańcy, ponad trzydziestu łšcznie z dziećmi, wypłynęła ku zatoce na
spotkanie cudzoziemców. Kobieta Tkaczka, tak jak pozostali, miała na sobie swój
najlepszy strój, z wyjštkiem naszyjnika z bursztynu, który pożyczyła Zimowemu
Łabędziowi. Żona jej syna była jeszcze młoda i nie miała tylu ozdób co ona.
Dawno, kiedy Pogromca Wielu Wielorybów przywiózł jš do wioski, aby zamieszkała w
jego rodzinnym domu i rodziła mu dzieci, też nie miała żadnych ozdób. Jej mšż
zmarł przed laty, zabity przez takie same zwierzęta, jakie przyniosły mu
myliwskš sławę. Naszyjnik z bursztynów dostała od niego w prezencie w roku jego
mierci.
Spojrzała na ten naszyjnik z twardych, żółtych kamyków wiszšcy na ciemnym futrze
płaszcza Zimowego Łabędzia, a potem na młodš kobietę. Kociane kolczyki w
kształcie kwiatów zdobiły jej uszy, a ich biały kolor pięknie kontrastował z
kruczoczarnymi włosami. Cienkie kršżki z koci przymocowane poniżej kšcików ust
przycišgały uwagę do pełnego wykroju warg, a jej lekko opalona skóra z różowym
cieniem na policzkach była równie gładka jak powierzchnia wody w kamiennym
naczyniu. Wewnętrzne wiatło spokojnej siły biło z jej rysów. Kobieta Tkaczka
wysoko ceniła żonę swojego syna, Silnego Wojownika, czuła bowiem, że byli
podobni do siebie i to ich łšczyło.
Mały pięcioletni chłopiec wdrapał się na ławkę, żeby móc co zobaczyć ponad
wysokimi burtami łodzi i zasłonił jej Zimowego Łabędzia. Gęste, proste włosy
pokrywały mu głowę jak błyszczšca czarna czapka. Trzymał się
Alaska 55
tak prosto, że wydawał się być małym mężczyznš. Jego widok podziałał kojšco na
Kobietę Tkaczkę. Był kontynuacjš jej ciała - młodš i witalnš, a nie starš i
zmęczonš.
- Czy już dopływamy? - Wnuk Kobiety Tkaczki spytał swojš matkę tonem dorosłego
mężczyzny.
- Już wkrótce - zapewniła Zimowy Łabęd.
Siedzšca z przodu młoda kobieta obróciła się, żeby popatrzeć na Kobietę Tkaczkę.
W jej ciemnych oczach błyszczała ciekawoć, twarz miała ciepły i pocišgajšcy
wyraz.
- Jeli ci obcy mężczyni nie sš najedcami, dlaczego nie przywieli swoich
kobiet? - odważnie zapytała Kobieta o Słonecznej Twarzy.
- Ponieważ przyjechali, żeby polować. Zwierzęta morskie wyczułyby kobiety i
uciekły. - Kobieta Tkaczka nie miała cierpliwoci ani do niej, ani do jej pytań.
Żałowała swojego wnuka, Chodzšcego po Skałach, że wybrał kobietę, której oczy
zawsze patrzyły gdzie w bok. Po chwili Kobieta Tkaczka zwróciła się do
Bystrookiego, swojego najstarszego syna: - Mylę, że ci mężczyni będš prosić o
pozwolenie polowania na naszym terytorium.
Chrzšknšł potakujšco, ale nic nie powiedział. To zależało od decyzji wodza
wioski. Przenikliwym spojrzeniem ogarnšł wejcie do zatoki, szukajšc przesmyku
wolnego od ukrytych skał. Jak inni mężczyni ubrany był w parkę z ptasich skór
finezyjnie strzyżonych, z piórami na zewnštrz. Długie wšsy morsa zdobiły wierzch
jego drewnianego kapelusza, pomalowanego we wzór mienišcy się barwami. Wszystko
po to, by zrobić wrażenie na przybyszach i nawišzać z nimi dobre stosunki. Byli
przecież pokojowo nastawionymi ludmi, chcšcymi nawet przyjšć na siebie winę za
ostatnie wydarzenia. Jeli morze, które karmiło ich w swojej szczodroci,
zabrało komu życie - nie szukali pomsty. Konieczne było utrzymanie harmonii.
Kiedy duża łód krajowców - zrobiona ze zszytych skór morsa na drewnianym
szkielecie - wpłynęła do zatoki, jej pasażerowie zobaczyli wielki drewniany
statek siedzšcy na piasku jak wieloryb wyrzucony na brzeg. Przypominał im
nieznany gatunek monstrualnego wieloryba już wówczas, gdy zobaczyli go po raz
pierwszy. Dopiero póniej, kiedy zbliżył się do brzegu, obserwatorzy rozpoznali
w nim statek należšcy do obcych ludzi.
56 Janet Dailey
Mężczyni z zaroniętymi twarzami obserwowali zbliżajšcych się tubylców w
milczeniu.
- Czemu nie tańczš na powitanie? - Bystrooki spytał Kobietę Tkaczkę.
- To nie jest ich zwyczajem.
- Oni sš goćmi - powiedział Kamienna Lampa, wódz wioski. - To my musimy ich
przywitać.
- Majš przy sobie swoje grzmišce kije - zauważył jeden z mężczyzn. - Nie sš tak
potężni, żeby Silny Wojownik nie mógł ich pokonać - stwierdziła Słoneczna Twarz,
rzucajšc pełne podziwu spojrzenie na męża Zimowego Łabędzia.
Parka ze skórek maskonura zakrywała muskularne ramiona i tors Silnego Wojownika,
dzięki którym otrzymał swoje imię. Już będšc małym chłopcem przechodził
specjalne szkolenie, by osišgnšć niepospolitš tężyznę fizycznš. Niewielu było
chętnych, by poddać się tak surowym wymaganiom, a jeszcze mniejsza ich liczba
kończyła trening. Każdy wiedział, że posiadanie takiej wielkiej siły oznaczać
może przedwczesnš mierć, a życie było w cenie.
Jednak ci godni tytułu Silnego Wojownika osišgali również moc ducha i wielkš
mšdroć. Silny Wojownik nie odwrócił więc głowy, aby otuliło go ciepło
spojrzenia Kobiety o Słonecznej Twarzy. To byłoby oznakš słaboci, nietrwałš
chwilš - jak krótki blask słońca, zanim zasłoniš go chmury czy ciepłe dni, kiedy
rozkwitajš dzikie kwiaty - po której nastajš długie, burzliwe miesišce zimna i
deszczu. Kobieta Tkaczka była zadowolona, że jej syn o tym wie.
Kiedy zobaczono łód krajowców wchodzšcš do zatoki, wszyscy promyszlennicy byli
w pogotowiu, trzymajšc strzelby w rękach. Pół tuzina mężczyzn towarzyszyło
Czuprowowi do samego brzegu, żeby stawić czoło pasażerom łodzi, reszta strzegła
wycišgniętego na brzeg szytika. Już trzy dni upłynęły od czasu, kiedy uwolnili
starš kobietę. Chociaż mieli zakładnika, poprzednie spotkania z krajowcami z
wysp wzmogły ich ostrożnoć. Łuka był podwójnie czujny i nieufny, mięsień
policzka z widocznš szramš drgał mu konwulsyjnie.
- Czy majš broń? - Luneta pozwoliła Czuprowowi dostrzec to, czego Łuka nie był
w stanie rozróżnić gołym okiem z tej odległoci.
Alaska
57
- Nie. Majš ze sobš kobiety i dzieci. - Czuprow opucił lunetę z wyrazem
zadowolenia na twarzy. - Oni w żadnym wypadku nie wystawiliby ich na
niebezpieczeństwo. Mylę, że możemy się odprężyć.
Łuka doszedł to tego samego wniosku, zmienił więc pozycję, a jego napięte
policzki rozluniły się. Kiedy duża skórzana łód przybliżyła się do brzegu,
Czuprow wyznaczył dwóch ludzi, żeby pomogli tubylcom wylšdować.
- Ich łód jest podobna do bajdarek, jakie krajowcy budujš na Syberii -
zauważył Czuprow. - Taki bajdar, jak ten, mógłby być bardzo użyteczny dla nas,
przecież stracilimy łód w czasie burzy. Zastanawiam się, za co by go nam
przehandlowali.
Koniecznoć zdobycia łodzi gnębiła Łukę. Wydry morskie żyły w wodach
przybrzeżnych, rzadko opuszczajšc swoje naturalne siedlisko, żeby wyjć na lšd.
Aby odnieć sukces w polowaniu, łód była konieczna. Jedynym ródłem drewna na
wyspie było to, które morze czasami wyrzucało na brzeg. Bajdar rozwišzałby ten
problem. Łuka obserwował tubylców wychodzšcych ze skórzanej łodzi. Z dorosłych
mężczyzn na pokładzie tylko siedmiu nadawało się do walki, inni byli za młodzi
albo za starzy i nie stanowili poważniejszego zagrożenia. Gdyby krajowcy okazali
się niechętni wymianie handlowej, można ich łatwo pokonać i zabrać im łód. Łuka
uważał, że potrzeba jej posiadania byłaby wystarczajšcym usprawiedliwieniem
takiej akcji. Jeli łodzi nie zdobędš dzisiaj, to dostanš jš jutro.
Zauważył siwowłosš kobietę w grupie kolorowo ubranych tubylców wychodzšcych z
bajdarki.
- Stara kobieta jest z nimi.
- Dobrze - mruknšł Czuprow i szybko zidentyfikował jš pomiędzy innymi
mieszkańcami wioski zbierajšcymi się na plaży. Kiedy usłyszał pierwsze uderzenie
bębna, podniósł brwi z minš cierpiętnika. - Czuję, że zostaniemy uraczeni
następnym pokazem plemiennego tańca.
Prymitywne przedstawienie przycišgnęło uwagę promyszlenników, którzy strzegli
szytika. Wysunęli się do przodu zwabieni obecnociš dzieci. Ci często okrutni
rosyjscy myliwi, zachowujšcy się czasami jak barbarzyńcy, mieli wrodzone
uczucie czułoci wobec dzieci. Harce tych czarnowłosych i czarnookich istot,
usiłujšcych naladować taniec dorosłych, przemawiały nawet do Łuki, mimo jego
głębokich uprzedzeń.
58
Janet Dailey
Kiedy ostatnie echa bębnów i piewów odbiły się od zielonych skał, stara kobieta
przyprowadziła wodza swojej wioski, aby powitał Czuprowa. Mężczyzna był wysoki,
o typowo szerokiej twarzy i gładkiej skórze, z nielicznymi pasemkami siwizny we
włosach przypominajšcymi o jego wieku.
Na rozkaz Czuprowa rozdano krajowcom prezenty w postaci chustek, igieł i
naparstków, a gdy skończyło się zamieszanie, wezwano Łukę, żeby na migi
przetłumaczył słowa Czuprowa wodzowi tubylców.
- Powiedz mu, że pochodzimy z ziemi daleko za wodami, wiele dni na zachód.
Naszym władcš jest wielka i potężna kobieta, która jest bardzo mšdra i bardzo
hojna dla tych, którzy sš jej przyjaciółmi.
Żywa reakcja na wiadomoć, że przywódcš Rosjan jest kobieta, zadowoliła Łukę -
jego sposób przekazywania informacji okazał się zrozumiały.
- On uważa, że dziwne jest, iż mężczyni pozwalajš, aby rzšdziła nimi kobieta -
powiedział do Czuprowa.
- Podkrel jeszcze raz, jak jest potężna, jak ogromnš ziemiš rzšdzi, ilu
plemionom przewodzi - poinstruował Czuprow, czekajšc, aż Łuka to przekaże.
- Powiedz wodzowi, że podobnie jak kobiety z jego wioski, caryca ceni najwyżej
futro wydry morskiej. Powiedz mu, że widzielimy mnóstwo wydr morskich w wodach
okalajšcych tę wyspę i że przyjechalimy, żeby na nie polować.
Patrzšc na ręce tubylca i interpretujšc jego ruchy, Łuka tłumaczył:
- On mówi, że to prawda, wydra morska... wydra morska... - Łuka zawahał się -
wydaje mi się, że mówił o wydrze morskiej jak o swoim bracie. Jego brat, wydra
morska, żyje w wodach dokoła zatoki w wielkich ilociach. I wódz daje nam
zezwolenie na polowanie na terytorium jego wioski.
- Powiedz mu, że jeżeli jego myliwi przyniosš nam skóry wydry morskiej, to
dokonamy wymiany. - Czuprow wskazał na rozmaitoć towarów rozłożonych na kocu:
naszyjniki z tanich paciorków, miedziane i cynowe naczynia, noże marnej jakoci.
Wódz Aleutów spojrzał na zgromadzone towary z zainteresowaniem, po czym dał
odpowied znakami.
- On mówi, że powie swoim myliwym o twojej propozycji. Zabicie wydry morskiej
wymaga jednak ciężkiej pracy wielu myliwych. Mężczyni z jego wioski mogš nam
przynieć trochę skór na wymianę, ale - jak mówi
- mięso wydry morskiej nie jest smaczne, a jego myliwi muszš stale zdobywać
żywnoć, aby napełnić brzuchy swoich rodzin.
Alaska
59
- Powiedz mu, że rozumiem. - Czuprow przerwał i spojrzał na Łukę z chytrym
błyskiem w oku. - I powiedz też, że nasza caryca oczekuje daniny z tej wioski -
dziesięciu skór wydry morskiej od każdego myliwego. Kiedy nasz statek odpłynie
następnego lata, zawieziemy jej te dary.
Łuka przekazał te słowa wodzowi Aleutów, będšc wiadom, że prawo nakładajšce
daniny na krajowców nie sięga tych wysp. Podejrzewał, że gdyby jednak otrzymali
tę daninę, Czuprow dałby jej częć agentom rzšdowym na Syberii, a resztę
włšczyłby do puli myliwskiej i każdy myliwy skorzystałby na tej transakcji.
Wódz nie zareagował na próbę wymuszenia daniny. Zmienił temat.
- Chce wiedzieć, co się dzieje z chłopcem - powiedział Łuka.
- Bielajew, przyprowad go tutaj - rozkazał Czuprow.
Tubylcy obserwowali czarnobrodego myliwego idšcego w kierunku drewnianego
statku osadzonego na piasku za liniš przypływu. ledzili go z napięciem. Widzšc
chłopca, idšcego wolno obok powracajšcego Bielajewa, tubylcy zaczęli szeptać
między sobš, a napięcie ustšpiło z ich twarzy. Czuprow doprowadził chłopca do
wodza.
- Powiedz mu, że nie skrzywdzilimy jego młodego myliwego i że jego brzuch był
zawsze pełny.
- On mówi, że cieszy się widzšc swojego syna. - Łuka podkrelił to ostatnie
słowo. Okazało się, że przez przypadek mieli wartociowego zakładnika.
Czuprow umiechnšł się blado.
- Wytłumacz wodzowi, że chcielibymy zatrzymać jego syna i że on jest
inteligentnym chłopcem. - Przerwał na chwilę. - Wiesz sam, co powiedzieć, Łuka
Iwanowicz. Przekonaj go, że chcemy, żeby jego syn nauczył się naszego języka.
Powiedz cokolwiek, żebymy tylko mogli go mieć w ręku.
Nieoczekiwanie wódz tubylców zgodził się na tę propozycję bez dalszej dyskusji.
Atmosfera na plaży stała się przyjacielska, a Czuprow zaprosił mieszkańców
wioski, żeby bliżej przyjrzeli się towarom do wymiany. Potem odcišgnšł wodza na
bok.
- Powiedz wodzowi, że z przyjemnociš wzięlibymy od niego tę bezwartociowš
łód ze skór - Czuprow poinstruował Łukę - i spytaj go, co chciałby w zamian.
- Wódz mówi, że to jest ich jedyny bajdar. Gdyby go sprzedali, ludzie nie
60
Janet Dailey
mogliby powrócić do swojej wioski. - Łuka uważnie obserwował zręczne ruchy ršk
wodza. - On mówi, że jego wioska jest daleko i przedzieranie się przez góry jest
niebezpieczne. Ziemia często trzęsie się i spadajš duże skały.
- Powiedz, żeby to sobie przemylał - nalegał Czuprow - podpowiedz mu, że jego
ludzie mogš sobie zbudować lepszš łód.
- On obiecuje, że to rozważy.
Czuprow wskazał na przedmioty do wymiany: niech obejrzy nasze towary i zastanowi
się, co chciałby za niš dostać.
Korzystajšc z zaproszenia, wódz przyłšczył się do swoich ludzi i przejrzał
wystawione rzeczy. Niektórzy promyszknnicy przemieszali się z krajowcami, ale
Łuka pozostał z boku, wcišż czujny. Wkrótce tubylcy zabrali prezenty, które
ofiarował im Czuprow, i zgromadzili się w bajdarze, gotowi odpłynšć.
- A co z łodziš? - zapytał Łuka.
- Jest jeszcze mnóstwo pracy do zrobienia, zanim zaczniemy polowanie. Mamy dużo
czasu - stwierdził Czuprow ze słabym umiechem. - Wódz wydaje się chętny do
współpracy i mylę, że przekonamy go co do łodzi.
Podczas następnych dwóch tygodni promyszknnicy założyli obóz-bazę i
skoncentrowali się na gromadzeniu zapasów żywnoci. Wody dostarczały obfitoci
ryb, a niebo ptactwa. Ku ich szczególnej radoci w dolinie rosły różne gatunki
trawy turówki, zapewniajšce zimowy zapas napitku. Słońce rzadko pokazywało się,
ale za to częstym gociem był wiatr i gęsta mgła. Jednak łagodny klimat wyspy
wydawał się prawie balsamiczny w porównaniu z brutalnym zimnem Syberii.
W trzecim tygodniu Czuprow podzielił promyszknników na pięć grup. Największa
miała pozostać w bazie pod jego osobistym kierownictwem, aby polować, nadzorować
wydawanie zapasów i pilnować zakładnika, syna wodza szczepu. Zadaniem
pozostałych czterech grup było spenetrowanie wyspy, nawišzanie kontaktu z innymi
wioskami i założenie obozów łowieckich.
Czuprow wyznaczył czterech mężczyzn jako dowodzšcych każdš z grup myliwskich.
Kiedy Czuprow miał podać imię promyszknnika - dowódcy grupy, w której był Łuka,
Kozak Szekurdin wyprostował ramiona i uniósł się. Nie było wštpliwoci, że
oczekiwał jej przewodnictwa. Padło jednak
Alaska
61
nazwisko - Nikołaj Dmitriewicz Bielšjew. Szekurdin zesztywniał i zacisnšł
opuszczone dłonie w pięci. Łuka umiechnšł się lekko, wiedzšc, jak bardzo Kozak
nienawidził Bielajewa i jak bolesna była dla Szekurdina przegrana z nim.
- Wy, których wyznaczyłem na przywódców grapy... - zaczšł Czuprow - ...chcę,
żebycie zwracali bacznš uwagę na waszych ludzi. Niech będš uczciwi. Musicie być
pewni, że nic nie schowajš dla własnego użytku. Miejcie baczenie, żeby nie
najadali się w skrytoci. A wy, promyszknnicy, pilnujcie waszych przywódców i
czuwajcie, by postępowali według obowišzujšcych reguł. Macie mnie zawiadomić po
powrocie o każdym naruszeniu prawa.
Zgromadzenie zakończono modlitwš o pomylne polowanie, po czym promyszknnicy
rozproszyli się, by zebrać rzeczy i zapasy potrzebne do przejcia przez wyspę i
do założenia baz wypadowych.
Pónym rankiem cztery grapy myliwych wyruszyły w kierunku wyznaczonych częci
wyspy. Grapa Łuki poszła na południowy wschód, kierujšc się ku znanym już
terenom. Jego plecak był ciężki i niewygodny. Wszystko, czego potrzebowali,
musieli nieć na plecach. Poza rzeczami osobistymi, ładunek każdego mężczyzny
składał się z czterodniowego zapasu żywnoci, w tym woreczka mški do zrobienia
chleba na więta cerkiewne, pułapek na lisy, harpunów i siatek na wydry morskie.
Uzbrojenie stanowiły strzelby, szable, lance i pistolety. Bielšjew miał pod
swojš osobistš opiekš najważniejszy produkt - zaczyn na chleb.
Około południa Bielšjew zatrzymał grapę na krótki odpoczynek. Łuka zdjšł ciężki
plecak i postawił go na ziemi uwalniajšc obolałe od wysiłku mięnie. Usiadł obok,
starajšc się rozruszać zdrętwiałe członki. Patrzšc na przebyty szlak rozpoznał
skałę, na której złapali chłopaka.
- To gdzie tutaj złapalicie syna wodza, prawda? - Słyszšc to pytanie Łuka
odwrócił się i zobaczył Bielajewa.
- Na tej wysokiej skale. - Łuka wskazał kierunek ruchem głowy.
- Jak daleko jest stšd do wioski?
- Dwie, może trzy godziny drogi. - Rozejrzał się po linii brzegowej, starajšc
się zidentyfikować punkty orientacyjne. - Widzisz tę wyniosłoć? To jest po
drugiej stronie, wzdłuż brzegu zatoki.
Bielšjew spoglšdał na zachmurzone niebo oceniajšc, ile godzin pozostało do
zmroku.
62 Janet Dailey
- Powinnimy tam dotrzeć, zanim się ciemni - doszedł do wniosku i umiechnšł
się do Łuki. - To będzie dobre miejsce na nocleg i może kto inny nam będzie
gotował.
- W wiosce jest również bajdar - przypomniał mu Łuka. - Będziemy go potrzebować.
- Tak - umiechnšł się szeroko.
Bielajew dał rozkaz wymarszu. Z plecakami na ramionach grupa ruszyła w szybszym,
nadanym przez dowódcę tempie, chcšc dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed
zapadnięciem zmroku.
Po wejciu na skałę za wioskš Łuka zatrzymał się, żeby obejrzeć jej położenie i
ocenić siłę tubylców. Naliczył piętnastu mężczyzn w różnych punktach; niektórzy
siedzieli i patrzyli w kierunku morza, dwóch było na plaży przy wycišgniętych na
brzeg kajakach, znanych na Syberii jako bajdarki.
Wielkie stado wrzeszczšcych mew walczyło o wnętrznoci rozrzucone przez
czyszczšce ryby kobiety. Wiatr przyniósł ostrzegawczy okrzyk z wioski. W sekundę
póniej Łuka dostrzegł, jak z ziemnego kopca, pokrywajšcego tubylczš chatę,
zbiega mężczyzna spieszšcy zawiadomić współplemieńców o zbliżaniu się Rosjan.
Z/imowy Łabęd z drżeniem obserwowała grupę obcych mężczyzn, którzy schodzili
skalnš cieżkš w kierunku wioski. Instynktownie mocniej chwyciła rzebionš w
koci rękojeć wachlarzowatego noża, zapominajšc o czyszczonym halibucie,
którego włanie krajała na kawałki. Silny Wojownik stanšł za jej plecami,
bezszelestnie stšpajšc bosymi, stwardniałymi stopami po piasku. Obróciła się,
żeby na niego spojrzeć, ale on skoncentrowany był na zbliżajšcych się gociach.
- Dlaczego oni przyszli? - zastanawiała się.
- W odwiedziny. Może na handel. - Nie wydawał się zaniepokojony. Instynkt nie
pozwalał jej ufać przybyszom. Zimowy Łabęd patrzyła, jak
jej mšż odchodzi, aby przyłšczyć się do wodza i powitać nowo przybyłych.
Pracujšca obok niej Kobieta o Słonecznej Twarzy, zręcznie oddzielajšca paski
białego mięsa halibuta od oci, przyspieszyła ruchy ršk.
- Musimy przygotować ryby, żebymy mogły nakarmić naszych goci - powiedziała i
umiechnęła się z podnieceniem - będzie dużo piewów i tańców dzi wieczór.
Alaska 63
- Tak. - Zimowy Łabęd starała się skupić uwagę na rybie, ale bez tego
entuzjazmu, który wykazywała Kobieta o Słonecznej Twarzy.
- Może który z cudzoziemców ofiaruje dary, żeby mógł spać ze mnš tej nocy. -
Ciemne oczy Kobiety o Słonecznej Twarzy błyszczały, kiedy rozważała tę możliwoć.
Zimowy Łabęd wiedziała, że gdyby jej zrobiono takš propozycję, to mimo prawa do
własnej decyzji, nigdy by się na niš nie zgodziła. Mšż nie był posiadaczem ciała
swojej żony. Mogła ona spać z innym, jeli tego pragnęła. Ale Zimowy Łabęd
nigdy nie znajdowała takiej przyjemnoci w ramionach innego mężczyzny, jakš
odczuwała z Silnym Wojownikiem. A już z pewnociš nie podzielała ciekawoci
Kobiety o Słonecznej Twarzy wobec którego z tych cudzoziemców.
Kštem oka widziała, jak obcy mężczyni z innego kraju wchodzš do ich wioski.
Witali ich wszyscy wojownicy z wyjštkiem Wšsatego i trzech innych, którzy byli
na polowaniu. Po pokrajaniu ryb Zimowy Łabęd wraz z pozostałymi kobietami
pospiesznie przygotowywała we wspólnej chacie miejsca dla nieoczekiwanych goci.
Podczas przyrzšdzania posiłku Zimowy Łabęd i Kobieta Tkaczka zajęły się
usuwaniem warstwy suchej trawy z terenu przeznaczonego na tańce. Kiedy już
skończyły, wódz zszedł po drabinie z włazu w dachu, by osobicie towarzyszyć
gociom do domu. Zimowy Łabęd natychmiast wyczuła w powietrzu napiętš atmosferę
i zauważyła, że cudzoziemcy rozglšdajš się podejrzliwie, trzymajšc swoje
grzmišce kije w pogotowiu. Ich zachowanie niepokoiło jš i starała się usunšć im
z drogi.
Wkrótce barabara była zatłoczona przez mieszkańców wioski i goci. Napięcie
zmalało, gdy kobiety podały posiłek składajšcy się z surowej ryby przyprawionej
pastš z jagód. Dajšc znaki dłońmi, Silny Wojownik i jego krewni z niemałym
trudem usiłowali porozumieć się z cudzoziemcami, ale rozmowa nie kleiła się.
Ziemne ciany barabara tylko do połowy wystajšcej ponad poziom gruntu
zatrzymywały ciepło wydzielane przez kamienne lampy i ciała tak wielu ludzi
zgromadzonych w rodku. Zimowy Łabęd, idšc za przykładem innych mężczyzn i
kobiet, zdjęła swojš długš parkę ze skór wydry, pozwalajšc, by powietrze
chłodziło jej nagš skórę. W rodku barabara rzadko noszono ubrania, z wyjštkiem
bardzo chłodnych dni zimowych; czasami, kiedy letni dzień był wyjštkowo ciepły,
na zewnštrz również przebywano bez żadnych okryć.
64
Janet Dailey
Przechodziła pomiędzy nimi, by zebrać opróżnione miski. Czuła na sobie
spojrzenia cudzoziemców, gdy powoli przyzwyczajała się do odmiennoci tych
mężczyzn o okršgłych oczach i mocno zaroniętych twarzach, ale nadal nie mogła
się nadziwić ich ubraniom tak szczelnie okrywajšcym ciało, że niemal
pozbawiajšcych kontaktu z powietrzem. Widzšc pot spływajšcy z ich twarzy
pomylała o tym, jak musi im być goršco w tych pancerzach, których nikt jednak
nie próbował z siebie zrzucić.
Po zakończeniu uczty nadszedł czas na tańce. Zimowy Łabęd z dumš spoglšdała,
jak Silny Wojownik zdjšł swojš parkę ze skór ptaków i schował jš do ich
osobistego pomieszczenia w barabara. Jego nagie ciało pęczniało od potężnych
muskułów. Ręce i nogi były silne jak pnie, a szeroka klatka piersiowa i ramiona
jak skała wygładzona przez ocean. Ciała mężczyzn z jej wioski słynęły z tego, że
były mocno umięnione i o cienkiej warstwie tłuszczu. Jednak w porównaniu z
Silnym Wojownikiem jego współplemieńcy przypominali samiczki fok obok potężnego
samca, władcy kolonii. Zimowy Łabęd słyszała, jak cudzoziemcy szepczš w swoim
języku, i wiedziała, że sš pod wrażeniem siły jej męża.
Kiedy Łuka zobaczył krajowców zdejmujšcych swoje parki, zainteresował go jasny
kolor ich skóry. W przeciwieństwie do miedzianego koloru twarzy i ršk, częciej
wystawionych na działanie powietrza, ich ciała miały kremowy odcień. Przyglšdał
się kobietom chodzšcym pomiędzy nimi z odkrytymi piersiami, wreszcie zatrzymał
wzrok na muskularnym, potężnym mężczynie.
- Popatrz na niego - powiedział cicho do siedzšcego obok Bielajewa. Rosyjski
myliwy niechętnie odwrócił wzrok od nagich kobiet. - On wyglšda na
niebezpiecznego.
- Nie chciałbym z nim zaczynać - zgodził się Bielajew.
- Założyłbym się, że on może przetršcić kark każdemu mężczynie jednš rękš i
zadusić go.
- Trzeba go obserwować. - Bielajew chrzšknšł potakujšco. - Czy zauważyłe
kobiety? Miło na nie popatrzeć nawet mimo tych kocianych guziczków koło warg.
Obawiałem się, że wszystkie będš wyglšdać jak ta stara jędza, którš
przyprowadziłe na szytik. Zastanawiam się, czy która nie dałaby się namówić na
ogrzanie naszych łóżek dzi w nocy.
Alaska
65
- Na twoim miejscu nie próbowałbym się tego dowiadywać, dopóki sš tu tacy
mężczyni jak ten - zauważył Łuka sarkastycznie. - Chyba, że będziesz miał stale
strzelbę w pogotowiu.
- Czy żyłe kiedy z Aleutkš, Łuko Iwanowiczu?
- Nie. - Taka sytuacja oznaczałaby dla Łuki zaufanie komu z obcej rasy do tego
stopnia, żeby ten mógł zobaczyć jego plecy, a na to Łuka nigdy by sobie nie
pozwolił. Zawsze ograniczał swój kontakt z tubylczymi kobietami do krótkiego
stosunku seksualnego, a potem wykopywał je z łóżka.
- Ja miałem kiedy jednš. Dużo przemawia za tym, żeby mieć przy sobie kobietę.
- Bielajew umiechnšł się krzywo. - Ona przydaje się do czego więcej niż tylko
do ogrzewania twojego łóżka. Gotuje, szyje i dba o ciebie. W końcu one wszystkie
zaczynajš stawiać żšdania, ale wtedy odsyłasz je do wioski i bierzesz sobie nowš.
- Tak. - Łuka obserwował czterech nagich mężczyzn stojšcych w miejscu, gdzie
ziemna podłoga została oczyszczona z trawiastej warstwy. Dołšczyli do nich inni
krajowcy z bębnami ze skóry. Nie czuł się dobrze, uwięziony w tej barabara z
tyloma tubylcami. Nie starczało tu miejsca do walki. Prawie niemożliwe było
wydostanie się stšd, gdyby krajowcy zaatakowali. Walka odbywałaby się pier w
pier, strzelby byłyby nieprzydatne. Uczta, tańce, okazywanie gocinnoci mogły
być przebiegłš sztuczkš, aby upić czujnoć promyszlenników i napać ich
znienacka.
- Pomylałem sobie... - Bielajew patrzył na nagš kobietę przechodzšcš obok, na
ruchy jej bioder - ...że to byłoby dobre miejsce na nasz obóz zimowy. Skały
osłaniajš dolinę od wiatru, strumień dostarcza wieżej wody, a w zatoce sš ryby.
Jest mnóstwo wydr wodnych w tej okolicy. Jeli zbudujemy nasz obóz obok wioski,
będziemy mieli dostęp do łodzi krajowców - a także do ich kobiet.
- I będzie im łatwo zamordować nas we nie - dodał Łuka.
- Również o tym mylałem. - Umiechnšł się szeroko, pokazujšc jak zwykle szparę
między przednimi zębami. - I nie mogłem domylić się, jaki pożytek możemy mieć z
tych krajowców. Oni nie płacš daniny. Nie chcš polować na wydrę morskš. 1 nie
chcš sprzedać nam swoich łodzi. Zachowujš się przyjacielsko, ale tacy sami byli
krajowcy na poprzedniej wyspie. A musielimy walczyć, żeby się stamtšd wydostać.
Wydaje mi się, że
66 Janet Dailey
gdybymy pozbyli się pewnych przeszkód tutaj, to nie mielibymy żadnych
problemów.
Łuka rozejrzał się dokoła, oceniajšc sytuację. On nie czułby się bardziej winny
zabijajšc tubylca niż rozgniatajšc pszczołę. W końcu sprowadza się to do tego,
że albo ty zabijesz, albo zostaniesz zabity.
- Nie tutaj. Nie teraz - powiedział Bielajew. Ale Łuka jasno zrozumiał, że
jeżeli promyszlennky nie dostanš tego, czego chcš, wezmš to sobie siłš.
Dłonie wybijały pierwotny rytm na bębnach, a nadzy tancerze skakali po ubitej
podłodze. Łuka spojrzał na krzepkiego tubylca, jego mięnie i błyszczšcš skórę.
To on włanie reprezentował siłę tego szczepu, był symbolem jego potęgi - i
największym zagrożeniem dla promy-szlenników.
9
Podczas gdy Zimowy Łabęd przygotowywała pierwszy posiłek tego dnia, Silny
Wojownik odbywał ze swoim synem, w formie zabawy, poranne ćwiczenia. Aby stawy
Prostego Chodu stały się giętkie, Silny Wojownik delikatnie przecišgał jego rękę
przez ramię i z powrotem za głowš. Zwykle te zajęcia prowadził z chłopcem Wšsaty,
jego wujek, ale nadal nie było go w wiosce. Był na polowaniu.
Zerknęła i zobaczyła, jak jej mšż masuje kolana syna. Prosty Chód siedział ze
stopami opartymi na skrzynce, a Silny Wojownik lekko ugniatał mu kolana,
wyginajšc stopę do przodu i do tyłu, najdalej jak było można. Za pięć lat Prosty
Chód będzie mógł siedzieć wygodnie w kajaku z wycišgniętymi nogami i nie
odczuwać skurczów. Ta zaprawa przyda mu się w przyszłoci. W tej chwili
obserwowanie ojca i syna sprawiało Zimowemu Łabędziowi po prostu przyjemnoć.
Wkrótce jedzenie było gotowe i matka chłopca przerwała ich zajęcia. Idšc na
posiłek Prosty Chód maszerował za swoim ojcem. Zawsze jš bawiło - chociaż nigdy
tego nie okazywała - że tak dumnie się nosił. Niezrozumiały język cudzoziemców
gwałtownie wdarł się do barabara przez otwór w dachu.
- Czy oni dzisiaj odchodzš? - spytała męża.
- Nie, zostanš tutaj.
- Jak długo?
- Do następnego lata. Wtedy odpłynš do swojego kraju za wodami. Zachmurzona,
rozglšdała się po chacie, przypominajšc sobie, jak tłoczno tu
było poprzedniego wieczoru.
- Oni nie mogš mieszkać tutaj. Nie ma dosyć miejsca.
68 Janet Dailey
Ale co innego niż brak miejsca martwiło jš bardziej. Sposób, w jaki spoglšdali
na niš, sprawiał, że czuła się nieswojo w ich obecnoci. Nigdy nie dowiadczała
tego uczucia wobec patrzšcych na niš mężczyzn z innych wiosek, choć wiedziała,
że ich wzrok wyrażał chęć przespania się z niš. Nie potrafiła tego wytłumaczyć,
ale była pewna, że jej się to nie podoba.
- Zbudujš co dla siebie.
Ale przecież to, że będš spać gdzie indziej, nie wystarczało również. Chciała,
żeby opucili wioskę i nigdy tu nie powrócili. Pamiętała mierć Małej Ręki i
Księżycowej Twarzy. Ludzie na Agattu, którzy zaatakowali tych cudzoziemców i
odpędzili ich od wyspy, nie będš tak skłonni jak rodzina Silnego Wojownika, aby
zapomnieć o tych wydarzeniach.
- Dlaczego ufasz tym cudzoziemcom? - martwiło jš, że mšż spokojnie akceptował
tę sytuację. - Ja nie mogę. Kiedy patrzš na mnie, majš co niedobrego w oczach.
- To tylko dlatego, że ich twarze sš inne niż nasze.
- I oni sš inni - argumentowała Zimowy Łabęd. - Czy zapomniałe, że zabili
Małš Rękę i Księżycowš Twarz? Byli wrogo nastawieni do ludzi z mojej wioski na
Agattu. Ja mylę, że oni sš li. Nie powinnimy im pozwolić zostać. Powinnimy
ich zmusić do opuszczenia wyspy... i - jeli odmówiš - walczyć z nimi, jak to
zrobili moi ludzie. Porozmawiaj z wodzem i ostrzeż go o niebezpieczeństwie, na
jakie się narażamy pozwalajšc tym ludziom mieszkać pomiędzy nami. On ciebie
posłucha.
- Przecież oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby polować na naszego brata
wydrę morskš. Jak możemy z nimi zaczynać wojnę? - Silny Wojownik zmarszczył
twarz. - To byłoby niewłaciwe.
- Oni cišgnš nieszczęcie na naszš wioskę. Czuję to - upierała się.
- Jak długo będš żyć z nami w pokoju, my też będziemy żyć z nimi w pokoju.
Cierpienie nadejdzie, gdy zaczniemy z nimi walczyć.
Patrzšc na jedzšcego męża Zimowy Łabęd desperacko pragnęła zawierzyć jego
mšdroci.
Łuka patrzył na Aleutę wychodzšcego z otworu w dachu barabara. Pokryta ochrš
parka z ptasich skór sięgała do kostek i ukrywała jego potężnš budowę. Z pozoru
wyglšdał jak każdy inny mężczyzna w wiosce, ale Łuka wiedział swoje - aby go
ocenić, wystarczyło spojrzeć na jego gruby kark.
Alaska
69
Poprzedniego wieczoru zauważył giętkoć i zręcznoć tego tubylca w tańcu. Teraz,
kiedy mężczyzna schodził z kopca, a mały chłopiec idšcy przy nim zabawnie
naladował jego ruchy, wczorajszy obraz powrócił.
Łuka obliczył, że w wiosce jest piętnastu młodych i starych mężczyzn. Zerknšł na
Bielajewa, zastanawiajšc się nad prawdziwymi zamiarami tego promyszlennika. W
tej chwili uwaga Bielajewa skoncentrowana była na tubylczej kobiecie. Łuka
pochwycił pełne zainteresowania spojrzenie jej ciemnych oczu, gdy Bielajew
powoli zbliżał się do niej. Łuka już dawno przekonał się, że seks jest
niewybrednym instynktem.
- Podoba mi się twoja parka - umiechnšł się Bielajew, udajšc, że podziwia jej
odzież. Przecišgnšł palcem po grubym futrze wydry wzdłuż jej ramienia. Poruszyła
się, ale nie uchyliła od dotyku. Zachęcony Bielajew posuwał się dalej. - To
futro jest miękkie. Zastanawiam się, czy twoja skóra pod parkš jest tak samo
miękka. - Dotknšł futra z przodu i zatrzymał dłoń nad jej piersiš. - Założyłbym
się o to. - Zaniepokoiły jš jego sugestywne gesty i ton głosu. Odsunęła się
kilka kroków i obróciła z zamiarem ucieczki. Bielajew złapał jš za rękę. - Nie
uciekaj, po prostu zawieramy znajomoć.
Przestraszona starała się wyzwolić z jego ucisku. Jeden z tubylców wystšpił i
powiedział co ostro do Bielajewa w swoim aleuckim języku. Tłumaczenie tego
ostrzeżenia nie było konieczne -jego wojownicza postawa mówiła sama za siebie.
Łuka obserwował z napięciem całš scenę, ciekaw, czy wyniknie z tego bójka.
- Ona należy do ciebie, nieprawda? - Bielajew umiechnšł się zimno do tubylca i
pucił kobietę. - Ja tylko podziwiałem jej parkę - wyjanił gestem i wpatrywał
się w krajowca, dopóki ten nie cofnšł się. Wtedy zawołał go z powrotem. - Może
twoja żona będzie zainteresowana wymianš swojego futra na trochę wiecidełek. -
Wezwał mężczyznę gestem, aby podszedł z nim do plecaka leżšcego na ziemi.
Kiedy otworzył plecak i wysypał zawartoć bocznej kieszeni na stratowanš trawę,
krajowcy zgromadzili się dookoła. Najpierw Bielajew podniósł sznurek czerwonych
korali, ale jeden z mężczyzn wypatrzył w kupce towarów inny przedmiot i porwał
go, mamroczšc co z przejęciem. Zaciekawiony Łuka przybliżył się i zmarszczył
brwi. Mimo że wyglšdało to jak zardzewiały żelazny bolec, żaden inny przedmiot
nie wywołał takiego poruszenia wród krajowców. Z podnieceniem pokazywali go
Silnemu Wojownikowi i obserwowali jego reakcję. Potakujšce skinięcie ożywiło
wymianę zdań. Gdy
70
Janet Dailey
Bielajew zażšdał zwrotu żelaznego bolca, oddano mu go niechętnie. Na propozycję
wymiany potrzšsnšł przeczšco głowš i spakował swój plecak. - Czemu on nie
zamieni tego bezużytecznego kawałka żelaza na bajdarkę?
- Szekurdin skrzywił się z niezadowoleniem.
_ ifo swoje powody - zastanawiał się Łuka, nie znajdujšc odpowiedzi.
_ ? jaki jest powód, że marnuje nasz czas? Powinnimy budować obóz i gromadzić
żywnoć. Nie wysłał ludzi, żeby znaleli dobre tereny łowieckie. Trzyma icn
wszystkich tutaj w bezczynnoci. Dobrego mamy przywódcę
- powiedział Kozak pogardliwie.
_ Może spodziewa się kłopotów.
_ Ale nie z powodu tych krajowców. Czuprow ma syna wodza jako zakładnika- A wódz
ofiarował pomoc swoich ludzi przy budowie naszej bazy. Nie mamy się czego
obawiać z ich strony.
Łuka nie w pełni zgadzał się z tš opiniš. Zostawiajšc plecak, Bielajew schowa!
co za koszulę i podszedł do nich. Gdyby Łuka nie widział, jak Bielajew wkłada
ten kawałek żelaza do plecaka, to przysišgłby, że włanie schował go pod koszulš.
_ wydaje mi się, że oni sprzedaliby własnš matkę za kawałek żelaza
- umiechnšł się Bielajew.
_ Czemu by nie spróbować? - zaatakował Szekurdin.
_ Masz mało handlowego dowiadczenia, nieprawda? - wyraz jego twarzy wyrażał
pogardę dla Kozaka. - Z tymi krajowcami nie należy się spieszyć- Im dłużej
czekasz, tym bardziej ich zachęcasz do tego, co masz, i tym wyższa jest cena.
- Jestemy kupcami czy myliwymi? - odparował Szekurdin.
_ Nie wiem, kim ty jeste, Kozaku - kpił Bielajew. - Wiem tylko, że masz
szczęcie, że jeszcze żyjesz. Jeli nie chcesz być martwy, zejd mi
z oczu.
Twarz Kozaka wykrzywił bezsilny gniew, lecz po chwilowym wahaniu szybko odwrócił
się i odszedł. Pokonany w niedawnej walce nie chciał zaczynać kłótni od nowa.
Łuka jednak wiedział, że jeli tylko mu się uda, będzie szukał innych sposobów
pokonania Bielajewa.
_ Hej, odsuńcie się od mojego plecaka. - Słyszšc nagły okrzyk Bielajewa Łuka
spojrzał na Aleutów. Jeden z nich stał bliżej plecaka niż inni. Bielajew
podszedł do swoich rzeczy i szybko je przeszukał. - Nie ma go - krzyknšł
oskarżycielko stajšc przed krajowcem, który pierwszy wzišł do ręki żelazny
Alaska
71
bolec. - Ty go ukradł. Ty złodziejski dzikusie! Gdzie on jest? - złapał Aleutę
za nadgarstki i siłš otworzył mu dłonie, które okazały się puste. - Gdzie to
schował? Któremu ze wspólników to oddałe?
Bielajew chwycił podejrzanego za stojšcy kołnierz parki i zaczšł go zaciskać,
gniotšc pięciš jego gardło. Przestraszony tubylec usiłował się uwolnić z
ucisku, gdy Bielajew pchnšł go w kierunku niepewnie spoglšdajšcych towarzyszy.
- On ukradł żelazo - powiedział Bielajew promyszlennikom. - Jeli mu to ujdzie
na sucho, to inni rozkradnš wszystko, co mamy. Trzeba go przykładnie ukarać -
zwrócił się do myliwego po lewej stronie. - Zastrzel go.
Cel był łatwy. Kiedy myliwy przyłożył drewnianš kolbę do ramienia, Łuka
przygotował się na huk wystrzału. Strzelba zagrzmiała, błysnšł ogień i uniósł
się dym z prochu. Kobieta krzyknęła, a uderzenie ołowianej kuli przewróciło na
ziemię miertelnie rannego krajowca. Usłyszano płacz dziecka. W tym samym
momencie potężny mężczyzna, zamiast cofnšć się ze strachu, skoczył do przodu,
zbyt szybko, aby Łuka mógł zareagować. Wyrwał strzelbę z rd^promyszlennifa i
zgišł długš lufę w podkowę. Ten pokaz siły sprawił, że wszyscy jakby wroli w
ziemię. Rozbrojony myliwy wycišgnšł nóż i zaatakował potężnego Aleutę.
- Nie! - krzyknšł Łuka, wiedzšc, że ostrze noża nie powstrzyma krajowca. Ale
promyszlennik albo go nie usłyszał, albo na niego nie zważał. Aleuta
złapał nóż i złamał go jak gałšzkę, a potem zacisnšł palce na gardle myliwego.
Inni tubylcy, zachęceni tym sukcesem, ruszyli do ataku.
- Zabić ich! Zabić ich wszystkich! - ryk rozkazu poderwał Rosjan do akcji. Łuka
szybko znalazł pozycję do najlepszego strzału w kierunku Aleuty
i wypalił. Zobaczył jak mała, okršgła dziurka pojawia się na skroni trafionego,
a jego ciało drga konwulsyjnie. Gdy Łuka kštem oka dostrzegł atakujšcego i
rzucił się, by odparować uderzenie noża, nie było już czasu na powtórne
naładowanie broni. Unikajšc ostrza wygišł się wykręcajšc nadgarstek krajowca i
pakujšc mu jednoczenie w brzuch nóż, głęboko po rękojeć, by dokończyć akcję.
Czerwona fontanna krwi trysnęła z ust tubylca, oblewajšc Łukę. Huk strzelb,
piski i krzyki, wrzaski przestraszonych dzieci dochodziły z oddali.
Najgłoniejszy wydawał się Łuce szum własnej krwi w uszach i gwałtowne bicie
serca. Te dwięki zamazywały inne odgłosy bitwy. Rozpoczęło się zabijanie i nie
było już sposobu, żeby je powstrzymać.
72 Janet Dailey
Zimowy Łabęd wyszła z barabara wkrótce po Silnym Wojowniku. Aby uniknšć
niemiłych jej cudzoziemców, nie przyłšczyła się do kobiet z wioski. Wzięła
koszyk i poszła na trawiaste łški za wioskš zbierać jagody.
Nie odeszła daleko, kiedy usłyszała huk i krzyk kobiety. To musiał być grzmišcy
kij. Zaskoczona upuciła koszyk. Widziała zamieszanie w wiosce, ludzi
biegajšcych we wszystkich kierunkach jak maskonury. Dotarło do niej łkanie
wystraszonych dzieci. Bojšc się o syna, pobiegła do wioski.
W samym rodku walczšcych dostrzegła Silnego Wojownika z rękami na gardle
jednego z cudzoziemców i twarzš stężałš z wciekłoci. W sekundę póniej
dostrzegła Prosty Chód, jak powagš obserwował ojca. Płaczšc, trzymała go w
ramionach, chcšc osłonić przed ogłuszajšcym hukiem wystrzałów. Postanowiła
uciekać z wioski, aby ocalić syna od niebezpieczeństwa, gdy Prosty Chód krzyknšł.
Zimowy Łabęd zobaczyła, że Silny Wojownik z twarzš zastygłš jak miertelna
maska powoli osuwa się na ziemię. Krew płynęła z dziury w jego skroni. Z trudem
łapała powietrze z przerażenia widzšc zakrwawione ciała leżšce na ziemi, wród
których nie było żadnego cudzoziemca. Opór Aleutów został złamany. Pozostali
przy życiu mężczyni w panice zaczęli uciekać, ale przeladowcy gnali za nimi.
Widziała, jak trzech z nich złapało Kamiennš Lampę, starzejšcego się wodza
wioski, i rzuciło się na niego z nożami.
Przerażona obawiała się, że wszyscy zostanš zabici. Chciała dobiec do skalnej
cieżki i ukryć się w górach, ale zatrzymała jš Kobieta Tkaczka.
- Nie. Tędy nie ma drogi ucieczki. - Łzy spływały po policzkach starej kobiety,
chociaż w jej oczach nie było paniki. - Oni goniš każdego i zabijajš nożami.
- Prosty Chód. - Wzięła za głowę chłopca i mocno przycisnęła do siebie.
- Muszę go ukryć przed nimi.
- Chod! - Kobieta Tkaczka spiesznie wdrapała się na pokryty ziemiš bok
barabara, do otworu dachowego, i popchnęła Zimowego Łabędzia w kierunku drabiny,
żeby zeszła pierwsza. Jej stare nogi nie były tak sprawne i wolniej schodziła po
wšskich stopniach. - Schowaj go w dziurze w cianie.
- Wykonała niecierpliwy gest w kierunku niszy.
- Tak - ffozumiała wreszcie Zimowy Łabęd.
Pobiegła wzdłuż ciany do wydzielonej niszy, przesłoniętej matš z trawy. Gdy
podniosła matę, zobaczyła wykopane w ziemnej cianie pomieszczenie, które
służyło jako składzik. Przytuliła mocno Prosty Chód, mylšc, że może
Alaska
73
ostatni raz trzyma swojego chłopca w ramionach, po czym posadziła go w
zagłębieniu niszy. Było tam mało miejsca. Musiał siedzieć z podkurczonymi nogami,
głowš dotykajšc ziemnego dachu.
- Słuchaj mnie uważnie. - Jej głos załamał się. W oczach chłopca było
zdziwienie i trwoga. Zimowy Łabęd opanowała się z trudem. - Musisz tu zostać w
ukryciu. Nie wydawaj żadnego dwięku. Bez względu na to, co się stanie - bez
względu na to, co usłyszysz, zostań tutaj, aż ci wszyscy obcy odejdš.
- Kiedy przyjdziesz?
- Nie martw się o mnie - umiechnęła się, żeby dodać mu otuchy. - Zostań tutaj.
- Krzyki i piski przerażenia dochodzšce z zewnštrz nie były już tak głone. -
Wkrótce cudzoziemcy przyjdš sprawdzać, czy kto nie schował się w rodku.
Odrywajšc wzrok od twarzy syna, Zimowy Łabęd opuciła matę. Kobieta Tkaczka
pomogła jej wygładzić przesłonę, żeby wisiała prosto. Potem szybko odsunęły się
od niej na rodek barabara.
W otworze dachu ukazała się pokryta zarostem twarz z okršgłymi oczami. Zimowy
Łabęd cofnęła się, ale nie było gdzie uciekać. Instynktownie przysunęła się
do Kobiety Tkaczki. Mężczyzna krzyknšł co, potem zaczšł schodzić z drabiny
niosšc swój grzmišcy kij, a za nim następny cudzoziemiec pochylał się już nad
otworem w dachu.
Pierwszy mężczyzna zszedł do połowy drabiny i zeskoczył na ziemię. Poruszał się
ostrożnie po barabara, przeszukujšc nisze mieszkalne i stale oglšdajšc się na
znieruchomiałe kobiety. Zimowy Łabęd wstrzymywała oddech, a mięnie jej gardła
były naprężone w niemym okrzyku do syna, by siedział cicho w swej kryjówce.
Wreszcie mężczyzna zbliżył się do nich i dał znak, żeby weszły na drabinę.
Zimowy Łabęd przepuciła starš kobietę przodem i posuwajšc się za niš czuła
twarde dotknięcie strzelby na plecach. Nie omieliła się jednak krzyknšć z obawy,
żeby Prosty Chód nie zapomniał jej instrukcji i nie wybiegł zobaczyć, co się
stało.
Z wierzchołka domu mieszkalnego widziała pobojowisko, porozrzucane, poskręcane w
miertelnych skurczach ciała mężczyzn, płaczšce kobiety poruszajšce się między
nimi, błškajšce się dzieci o zatrwożonych i zalanych łzami twarzach. Wszyscy
mężczyni byli nieżywi, co do jednego. Cudzoziemcy oszczędzili tylko kobiety i
dzieci. Zimowy Łabęd przypuszczała, że będš chcieli je zabrać do swoich wiosek
za wodami i zrobić z nich niewolników.
74 Janet Dailey
Nogi same zaniosły jš do ciała Silnego Wojownika. Cudzoziemcy nie próbowali jej
zatrzymać. Uklękła przy nim, patrzšc w jego pozbawione życia oczy. Cicho płaczšc,
łagodnym ruchem zamknęła mu powieki.
Ramiona jej ugięły się pod ciężarem winy. To ona chciała wypędzić cudzoziemców z
wyspy, chciała, żeby mężczyni z wioski walczyli i pozbyli się intruzów. Teraz
wszyscy sš nieżywi, łšcznie z Silnym Wojownikiem, jej niezwyciężonym mężem.
Przesunęła palcami po jego szerokich policzkach - skóra była wcišż ciepła, ale
bez oznak życia.
lvobišc przeglšd pola walki Łuka naliczył piętnacie trupów - wszyscy doroli
mężczyni z wioski. Spojrzał na swoich towarzyszy promyszlenników i zauważył, że
ich twarze majš dziki, zacięty wyraz. Ich rany były lekkie, kilka szram i
złamana ręka Kmietewskiego. Odwracajšc się wzišł głęboki oddech, żeby uspokoić
roztrzęsione nerwy, i poczuł zapach swojego ubrania - krew, proch i pot. Nie
czuł ani satysfakcji, ani żalu z powodu eksterminacji tubylców. Po prostu
skończyło się zabijanie, potencjalna groba została wyeliminowana. Poszedł
zameldować się Bie-lajewowi.
- Wszyscy nie żyjš - potwierdził. - Co chcesz zrobić z ciałami?
- Niech kobiety zajmš się nimi tak, jak chcš. To da im zajęcie - umiechnšł się
zimno.
Łuka kiwnšł głowš, potem zobaczył kobietę klęczšcš przy ciele potężnego
mężczyzny, którego zabił. Widział, jak zamyka mu oczy. Jej mokre od łez policzki
wywołały w nim nieokrelone uczucie wstydu. Nie trwało ono długo, bo idšc dużymi
krokami ukazał się Szekurdin w koszuli splamionej krwiš. Wydawał się chory
patrzšc na pole walki i trzšsł się z wciekłoci podchodzšc do Bielajewa.
- Ty nie jeste myliwym, Bielajew. Ty jeste żšdnym krwi mordercš, który
zabija dla zabijania.
- Wyglšdasz blado, Kozaku.
- Zmasakrowałe tych ludzi dla bezwartociowego kawałka żelaza. - Zęby miał tak
cinięte, że słowa wydobywały się z trudem. - Gdzie on teraz jest, Bielajew?
Gdzie jest ten kawałek metalu, dla którego kazałe zamordować tych wszystkich
mężczyzn?
Bielajew sięgnšł za koszulę i wyjšł żelazny bolec.
Alaska
75
- Mam go tutaj.
- I domylam się, że miałe go przez cały czas - powiedział oskarżycielsko
Szekurdin. - Chciałe mieć powód, żeby ich zabić. Tego włanie chciałe, prawda?
- Tak. Teraz mam łodzie, które nas nic nie kosztujš, schronienia na zimę już
wybudowane, kobiety do gotowania, szycia i ogrzewania naszych łóżek.
- To z powodu kobiet. Wszystko po to, żeby mógł mieć kobietę. To dlatego nie
kazałe zabić kobiet. - Szekurdin z obrzydzeniem wykrzywił usta.
- No, Szekurdin, czy nie życzysz sobie towarzystwa jednej z tych kobiet? -
szydził Bielajew. - Może nie jeste mężczyznš?
- Ty nie masz mózgu. Ty mylisz kutasem! Czy nie zdajesz sobie sprawy, co tutaj
narobiłe? Zakładnik, którego ma Czuprow, jest teraz dla nas bezużyteczny.
- Czuprow może sobie znaleć innego. - Wzruszył obojętnie ramionami.
- Ty głupcze! Czy krajowcy będš mieli do nas teraz zaufanie?
- Co mnie obchodzi, czy majš do mnie zaufanie? Niech się mnie bojš
- stwierdził Bielajew.
- Odpowiesz za masakrę bez powodu, Bielajew - zagroził Szekurdin.
- Mam zamiar donieć o twoim działaniu ze szczegółami.
- Zrób to. - Szyderczy umiech nie opuszczał twarzy Bielajewa. - Kto się
przejmie mierciš piętnastu dzikusów? Bóg jest wysoko na niebie, a caryca daleko.
Powiedz Czuprowowi. To nic nie zmieni.
- Powiem mu. A jeli on nie każe cię wychłostać, to powiem urzędnikowi
rzšdowemu w Bolszerecku.
- Twoje groby przerażajš mnie, Kozaku - zażartował Bielajew, potem odrzucił
głowę i zamiał się głono. - Id. Id i donie o moich przestępstwach
Czuprowowi.
- Zrobię to. Potem będę patrzył, jak bat odziera ci skórę z pleców
- powiedział Szekurdin, szykujšc się do odejcia.
- We dwóch ludzi ze sobš, Kozaku - Bielajew krzyknšł za nim. - Żeby nieli
proch i amunicję, którš przyle Czuprow.
9
Mgła zasnuła miejsce masakry. Jej smużki dostawały się do na wpół ukrytego domu
przez nadziemny dach, ale migotliwe płomienie kamiennych lamp powstrzymywały jš,
wysyłajšc spirale czarnego dymu z palšcych się knotów z mchu, zanurzonych w
tłuszczu foczym. Hałaliwi promyszlennicy siedzieli w wietle, na podłodze,
jedzšc z apetytem posiłek przygotowany dla nich przez aleuckie kobiety, które
kuliły się w ciemnociach.
Bielajew patrzył błyszczšcymi, ciemnymi oczami, jak młoda kobieta wybiegła do
przodu na jego zawołanie o wodę, przynoszšc mu jš w pojemniku zrobionym z
osierdzia morsa. Wzišł go, nalał sobie wody do ust, potem wypluł prawie wszystko.
- Mężczyzna potrzebuje czego mocniejszego - powiedział do swoich ludzi. -
Jutro wylemy kobiety, żeby nam nazbierały trawy turówki i zrobimy na niej
spirytus. Mężczyzna potrzebuje swojej codziennej dawki, żeby rozgrzać koci.
Rosyjscy myliwi przytaknęli ochoczo. Bielajew wycišgnšł rękę z pojemnikiem w
kierunku kobiety. Spojrzał na niš, a jego zainteresowanie wyranie wzrosło,
kiedy w wietle lampy uwydatniły się rysy jej twarzy. Chwycił jš za kostkę,
uniemożliwiajšc odejcie.
- Już dosyć jedzenia. - Odstawił drewniany talerz z lubieżnym umiechem. - Czas,
żebymy popróbowali naszych innych zdobyczy.
Przesunšł rękš po jej nodze, podnoszšc długš futrzanš parkę i odkrywajšc
umięnionš łydkę. Wyrwała mu się i cofnęła do gromady cicho siedzšcych w ciemnej
częci pomieszczenia kobiet. Bielajew podniósł się i powoli idšc
Alaska
11
za niš starał się odcišć jej drogę do współtowarzyszek. Podkradał się jak kot do
myszy, to posuwajšc się do przodu, to cofajšc, robišc jej przejcie, a potem
skaczšc i blokujšc drogę.
Łuka obserwował tę zabawę wybierajšc rękš resztki jedzenia z miski, potem
oblizał palce zabrudzone rybami. Gdy skończył, wytarł usta i brodę dłoniš,
podczas gdy kobieta aleucka wcišż udawała, że skrada się w jednym kierunku, a
rzucała się w innym.
- Złap jš, Nikołaju Dmitriewiczu. - Mężczyni zamieli się, kiedy kobiecie
udało się kolejny raz umknšć ich przywódcy.
Bielajew złapał jš, zanim zdšżyła dotrzeć do innych kobiet, i przycisnšł do
siebie. Starała się bronić, ale jej opór natychmiast ustał, gdy poczuła lekkie
uderzenie w głowę. Włożył palce w czarny węzeł jej włosów, odginajšc jej głowę
do tyłu, tak by spojrzała na niego.
- Dzi rano chętnie na mnie patrzyła - przypomniał jej z umiechem. - Teraz
mnie masz. - Odwrócił się i popatrzył na innych. - Na co czekacie? Chod, Łuko
Iwanowiczu. - Wcišż trzymajšc swojš zdobycz, złapał najbliżej stojšcš kobietę za
rękę i rzucił jš do przodu. - We tę.
Potknęła się i upadła obok Łuki na zasłanš trawš podłogę. Leżała pokornie nie
starajšc się podnieć ani spojrzeć na niego. Łuka popatrzył na jej czarne jak
smoła włosy i błysk białej koci w uchu. Nie odczuwał specjalnego pożšdania, ale
wiedział, czego inni spodziewali się po nim.
Wstajšc, wzišł jš za rękę, którš osłaniała się od strony podłogi, i pocišgnšł za
sobš. Trzymała głowę opuszczonš i odwracała twarz, ale on i tak nie miał ochoty
na niš patrzeć. Z nisz usytuowanych wzdłuż cian barabara wybrał najbliższš.
Kiedy zbliżał się do niszy, kobieta zaczęła stawiać opór, lecz silne szarpnięcie
położyło kres jej usiłowaniom i posłusznie weszła pierwsza do rodka.
Łuka opucił wewnętrznš zasłonę, nie majšc zamiaru dostarczać rozrywki swoim
towarzyszom. Obróciwszy się, zobaczył kobietę skulonš na macie do spania, w
pewnym oddaleniu od ciany wykopu. Teraz ona patrzyła na niego. Pomimo półmroku
rozpoznał kobietę, którš widział klęczšcš przy ciele wioskowego mocarza -
mężczyzny zabitego przez niego.
Po krótkim wahaniu dał jej znak, żeby zdjęła parkę z wydry morskiej. Niechętnie
poddała się jego rozkazowi, co zauważył po sposobie, w jaki podnosiła parkę,
żeby jš zsunšć przez głowę. Pobudził go widok jej bladej
78 Janet Dailey
skóry, błyszczšcej jak koć słoniowa w ciemnoci. Przypomniał sobie swojš
pierwszš wizytę w barabara, kiedy stosunki z tubylcami były jeszcze
przyjacielskie. Wtedy kobiety zdejmowały parki i chodziły nago, bo było im
goršco.
To ciało było ciałem kobiety, ale kociane ozdoby i tatuaże na jej twarzy
przypominały, że była z innego plemienia. Leżała na macie z odwróconš głowš i
zamkniętymi oczami. Łuka wzišł jš bez żadnej gry wstępnej. Długie tygodnie
abstynencji seksualnej przyspieszyły wytrysk. Zimowy Łabęd leżała nadal
nieporuszona, z zaciniętymi wargami.
Przywarł do niej całym ciałem powoli odzyskujšc siły. Poczuł pot spływajšcy spod
kołnierza koszuli, bicie własnego serca i swój ciężki oddech, ale zaspokojenie
seksualne nie przyniosło mu prawdziwej przyjemnoci. Wyprostowujšc się, by
podcišgnšć spodnie, Łuka widział, że nadal leżała nieporuszona. Nie patrzšc na
kobietę, szybko opucił pomieszczenie i powrócił do wspólnej izby.
Spokojnie zapalił fajkę, nie zwracajšc uwagi na rozgoršczkowanš atmosferę
rozpustnej zabawy, wybuchy ordynarnego miechu i wykrzykiwane sprone słowa.
Teraz promyszlennicy byli panami całej wioski i nie musieli się z nikim liczyć
ani nikogo bać. Silny Wojownik już nie żył.
Skulony pod cianš swojej kryjówki Prosty Chód był przerażony odgłosami
dochodzšcymi z zewnštrz. Jeszcze przed chwilš słyszał hałas w niszy rodziców -
ciężki oddech mężczyzny i rytmiczne ruchy ciał uprawiajšcych seks. Nie były to
jednak miękkie, kwilšce dwięki, które zwykle wydawała jego matka leżšc w
ramionach ojca. Mężczyzna już wyszedł, ale ona - jak przypuszczał - wcišż tam
była.
Czuł się wystraszony i głodny. Pamiętał, że matka kazała mu pozostać w tym
ciemnym zagłębieniu, ale on już nie chciał dłużej być sam. Cicho, ostrożnie
Prosty Chód odepchnšł przedzielajšcš matę, żeby zajrzeć do niszy. Po
atramentowej ciemnoci jego kryjówki wiatło przenikajšce przez boczne rozcięcia
maty wydawało się jasne. Matka leżała naga na macie do spania, patrzšc
niewidzšcymi oczami na pokryty trawš sufit. Była tak samo nieruchoma jak jego
ojciec, kiedy upadł.
Zaniepokojony Prosty Chód zapomniał o ostrożnoci i wylizgnšł się z ziemnej
dziury. Trawiasta mata zachrzęciła i Zimowy Łabęd podniosła
Alaska 79
głowę w jej kierunku. Chłopiec zatrzymał się w poczuciu winy, wiedzšc, że
powinien był pozostać w tej ciemnej, dusznej dziurze, ale ona szybko podniosła
się i rzucajšc przestraszone spojrzenie przez ramię wycišgnęła do niego ręce.
Zaczęła wpychać go gwałtownie z powrotem do kryjówki, potem jednak zawahała się
i wzięła w ramiona, mocno przytulajšc do siebie.
Stało się co bardzo niedobrego, ale on nie wiedział, co to było. Przytulała go
mocno, przyciskajšc swoje pełne, twarde piersi do jego ciała. Nie przyniosło mu
to uspokojenia ani zadowolenia, lecz jeszcze bardziej wystraszyło.
Zasłona z trawy oddzielajšca niszę od dużego, wewnętrznego pomieszczenia
barabara uniosła się nagle. Prosty Chód zamrugał odzwyczajonymi od wiatła
oczyma i zobaczył wynurzajšcš się postać mężczyzny - jednego z cudzoziemców -
która zasłoniła wiatło. Matka przytuliła go mocniej i osłoniła swoim ciałem,
podczas gdy Prosty Chód patrzył na twarz tego mężczyzny z poszarpanš białš
bliznš, która powodowała, że miał przymknięte jedno oko.
Ręka mężczyzny poruszyła się i kobieta cicho krzyknęła ze strachu, ale ręka
ominęła ich kierujšc się ku skręconej macie, za którš była kryjówka. Mężczyzna
spojrzał przecišgle na chłopca, potem odwrócił się i opucił niszę mieszkalnš.
Minęło kilka długich minut, zanim Prosty Chód poczuł, że ciało matki nie jest
już tak napięte i że nie przyciska go do siebie z takš siłš.
Słońce błysnęło przez szparę w chmurach, a fale odbijały jego blask. Dwóch
rosyjskich myliwych stało po uda w wodzie zatoki i trzymało bajdarkę, by Łuka
mógł wejć do wysmukłej, wygładzonej łodzi aleuckiej, odmiany jednoosobowego
kajaka. Wycišgajšc nogi, poczuł napięcie mięni pleców. Kto podał mu wiosło.
Dał znak swoim pomocnikom, że jest gotów.
Wioska miała tylko jeden bajdar. Nie było najlepszym rozwišzaniem dla dziesięciu
promyszlenników polowanie na wydrę morskš z tej samej dużej łodzi ze skór. Tuzin
bajdarek zgromadzonych na plaży dostarczał dodatkowych rodków transportu dla
myliwych i pozwalał na polowanie w różnych miejscach. Ale bajdarki były małymi,
lekkimi łódkami i myliwi obawiali się, czy poradzš sobie z nimi na wzburzonym
morzu. Łuka zdecydował się wypróbować łódkę na osłoniętych wodach zatoki.
80 Janet Dailey
Promyszlennicy wypchnęli bajdarka na fale i Łuka umoczył wiosło w wodzie. Prawie
natychmiast łódka ze skór wywróciła się i znalazł się pod wodš, głowš w dół, w
zielonej głębinie przeszywanej błyskami słońca. Bezładnie młócił wiosłem na
olep, starajšc się wydobyć na powierzchnię i wyprostować łód, ale nic nie
pomagało. Płuca rozsadzał mu brak tlenu. Wbił koniec wiosła w dno, ale udało mu
się tylko zmšcić wodę podnoszšc muł i wzniecajšc pełno pęcherzyków powietrza.
Nagle bajdarka zaczęła się prostować, a jakie ręce złapały go i wydostały z
kipieli razem z łódkš. Kaszlšc i krztuszšc się wodš patrzył na dwóch mężczyzn,
którzy uratowali go, a teraz popychali bajdarka na płyciznę.
- Bym się, cholera, utopił - zaklšł łapišc powietrze.
- Czy nie jeste na tyle mężczyznš Łuko Iwanowiczu, żeby dać radę takiej małej
łódce? - szydził Bielajew stojšc na brzegu.
Łuka spojrzał na niego twardo i powiedział do swoich dwóch zbawców:
- Spróbuję znowu, jak tylko złapię oddech.
Tym razem nie brał się tak szybko do wiosła, czekał, aż wyczuje stabilnoć łodzi.
Poczštkowo tylko muskał wiosłem powierzchnię, ale kiedy zanurzył je głębiej,
rodek ciężkoci przesunšł się i bajdarka wywróciła się znowu. Promyszlennicy
musieli go ratować. Za trzecim razem wypłynšł dalej na głębokš wodę - i wywrócił
się jak poprzednio. Gdy udało mu się wyprostować łód, opity wody, poczuł zimny
strach przed morskim grobem, który omal go nie pochłonšł.
Siedział skulony, wypluwajšc wodę i wymiotujšc, bojšc się poruszyć, żeby znowu
nie wywrócić bajdarki i nie znaleć się na otwartym morzu, wyniesiony przez
zbliżajšcy się przypływ. Łuka dosłyszał miech dochodzšcy z brzegu i zobaczył,
jak dziesięcioletni chłopiec aleucki wiosłuje w bajdarce. Chłopak zręcznie
wmanewrował swojš łód wzdłuż łodzi Łuki i zwišzał je razem. Chociaż na jego
twarzy nie było cienia umiechu, Łuka przysišgłby, że ten dzieciak wymiewa się
z niego. W milczeniu znosił wstyd, gdy mały wiolarz prowadził jego łód na
brzeg.
Wydłużony ostry dziób dotknšł dna na płytkiej wodzie i Łuka natychmiast opucił
bajdarka, brnšc do brzegu. Nie zwracał uwagi na żartobliwe poszturchiwania
swoich towarzyszy. W tej chwili czuł, że nic nie mogłoby go zmusić do
wypłynięcia, żeby jeszcze raz znaleć się w tej miertelnej pułapce.
Alaska 81
Zbierajšc jeżowce i mięczaki z miejsc, z których ustšpił już przypływ, Zimowy
Łabęd widziała, co działo się w zatoce. Całš sobš pragnęła, aby morze napełniło
płuca tego mężczyzny swojš słonš wodš. Ale mężczyzna, którego stała się
niewolnicš, szedł po plaży bezpieczny. Jej nadzieja umarła. Nic już nie mogło
uwolnić ani jej, ani reszty wioski. Grzmišce kije dawały cudzoziemcom wielkš
potęgę; wiedziała, nauczona gorzkš lekcjš, że jej ludzie nie mogli walczyć i
zwyciężać.
Co zwróciło jej uwagę przy ujciu zatoki, nad którš chmury zwarły się znowu,
zasłaniajšc słońce. Zobaczyła dwie bajdarki zmierzajšce do plaży. Bała się tego
dnia, kiedy Wšsaty, brat Silnego Wojownika, powróci z innymi myliwymi z wioski.
Cudzoziemcy zabili przecież wszystkich mężczyzn, więc i ich również zabijš.
Zimowy Łabęd krzyknęła, żeby ich ostrzec, ale wiatr zniósł jej okrzyk w stronę
cudzoziemców. Zobaczyli bajdarki i wzięli do ršk swoje grzmišce kije. Zimowy
Łabęd spoglšdała bezsilnie, jak Wšsaty i jego towarzysze zbliżajš się do brzegu,
niewiadomi niebezpieczeństwa.
Łuka obserwował wiosłujšcych krajowców ustawiajšcych swoje bajdarki tak, żeby
pokonać fale i nie dostać się na ich grzbiet. Niechętnie, ale z uznaniem
podziwiał ich zręcznoć, wiedzšc już, jakie muszš pokonywać trudnoci. Kiedy
zobaczył ciała morsa i wydry przywišzane do pokładu, ocenił ich umiejętnoci
jeszcze wyżej. Błyszczšce futro było jedynym magnesem mogšcym zmusić go do
wejcia do bajdarki.
- Czy ich zabijemy? - spytał kto Bielajewa.
- Nie - powiedział Łuka. - Niech nas nauczš pływać swoimi łodziami. Bielajew
już otworzył usta, żeby wyrazić sprzeciw, potem jednak rozważył
tę propozycję i wolno skinšł głowš na znak zgody.
- Masz rację. Oni mogš nam się jeszcze przydać. Poza tym cóż czterech myliwych
może nam wszystkim zrobić? Mamy ich kobiety i dzieci. Muszš robić to, co im
każemy.
Kiedy myliwi aleuccy wyszli na brzeg, spodziewajšc się przyjacielskiego
przyjęcia, zostali znienacka pozbawieni broni i wzięci do niewoli przez
promyszlenników. Poprowadzono krajowców do wioski. Po drodze spotkali Szekurdina
powracajšcego z dwoma myliwymi z głównego obozu artelu.
- No? - zaatakował Bielajew Kozaka, kiedy ten składał mu raport. - Co
powiedział Czuprow?
- Nic - odpowiedział Szekurdin odsłaniajšc zęby.
82 Janet Dailey
- Przysłał wam kule i proch - powiedział jeden z powracajšcych myliwych,
umiechajšc się do Kozaka.
- A co, nie mówiłem? - triumfował Bielajew.
Z/imowy Łabęd nie miała możliwoci porozumienia się z Wšsatym aż do wieczora,
kiedy przyniosła mu jedzenie. Wiedział już o mierci innych mężczyzn. Patrzšc na
niš miał w oczach rozpacz i desperację.
- Co powinnimy zrobić? - pytał z niepokojem. - Zadaję sobie pytanie, co
zrobiłby Silny Wojownik. Czy uciekłby i dotarł do innych wiosek na wyspie,
zebrał wojowników i rozpoczšł wojnę z cudzoziemcami? Czy to włanie powinnimy
zrobić?
- Nie. - Przedtem chciała walki, teraz widziała jej bezcelowoć. - Ci ludzie
pokonajš nas swoimi grzmišcymi kijami. Oni nas wszystkich zabijš. Patrz. -
Pokazała mu częciowo spłaszczonš ołowianš kulę. - To jest to, co zabija.
Wycišgnęłam to z dziury w czaszce Silnego Wojownika. Mylę, że to zostało
wyrzucone z grzmišcego kija. Widziałam, jak oni wkładali to do jego pustego
końca.
- Moje serce zwraca się przeciwko nim - stwierdził Wšsaty.
- Tak samo jak moje. Ale Silny Wojownik mšdrze doradzał utrzymanie pokoju. -
Zimowy Łabęd usiłowała myleć tak jak jej mšż i obstawać przy jego
przekonaniach. Jej rady przyniosły udrękę całej wiosce i ból niewoli. - Nie
oprzesz się im. A przecież ciebie nie zabili. Gdyby inni nie walczyli, może
cudzoziemcy oszczędziliby ich. Nie zabiliby Silnego Wojownika, gdybym go nie
namawiała do wystšpienia przeciwko nim. Muszę teraz nieć ten ciężar.
Łuka zobaczył dwie skulone obok siebie postacie i podszedł do spiskujšcych.
Złapał rękę kobiety, którš uczynił swojš konkubinš, i pchnšł jš w przeciwnym
kierunku.
- Mylisz się, jeli mylisz, że zamordujesz mnie we nie, kobieto! W jego
głosie grzmiała pogróżka, więc poddańczo schyliła głowę.
tf
Ten incydent zwrócił uwagę Łuki na tubylca z mocno owłosionš twarzš. Wybrał
włanie tego Aleutę, żeby nauczył go sztuki kierowania bajdarkš. Jeli planowali
jakš zdradę, to wolał mieć tego tubylca na oku. Mężczyzna ten wydawał mu się
jednak potulny z natury. Bez względu na to, jak go poganiał, myliwy nigdy nie
wykazywał gniewu i ani razu nie stracił cierpliwoci z powodu nieCTęcznoci Łuki
w bajdarce.
Przy końcu miesišca Łuka z powodzeniem pływał po zatoce i wyprawiał się na
otwarte morze. Przy okazji nauczył się trochę języka aleuckiego, a tubylec
poznał parę rosyjskich słów. Porozumiewali się więc ze sobš mieszaninš języka
rosyjskiego i aleuckiego, a trochę na migi.
Przez ten czas promyszknnicy zaznajomili się z tš częciš wyspy i zgromadzili
zapas żywnoci, co dziwiło Aleutów. Morze było ich farmš, z której zbierali
żniwo, kiedy zaszła potrzeba, a chude okresy tylko niekiedy trwały długo. Znali
głód, ale nigdy nie zaznali klęski głodu. Największym problemem Rosjan było
przekonanie tubylczych kobiet, że oni wolš gotowane jedzenie od surowego.
Łuka wyruszył w morze z wielkš niecierpliwociš i nadziejami na zdobycie jak
największej iloci futer. Jego oczekiwania jednak spełzły na niczym. Po pierwsze
zorientował się w ograniczeniach, jakie stwarza polowanie w dużej, otwartej
łodzi ze skór. W bajdarze mieciła się, co prawda, spora grupa myliwych, ale
jego rozmiar utrudniał zbliżenie się do *ydry morskiej oraz uniemożliwiał
manewrowanie przy pocigu. Rzadko udawało im się podejć na tyle, żeby rzucić
harpun. Usiłowali strzelać do
84 Janet Dailey
wydry ze strzelb, ale szybko przekonali się, że martwy ssak morski natychmiast
tonie. Łuka widział wiele tych cennych zwierzšt znikajšcych mu z oczu w ciemnych
wodach morza.
Długa, gładka bajdarkš najlepiej nadawała się do polowania na tę zdobycz. Znowu
Łuka skorzystał z usług Aleuty, którego imię brzmiało, jak się dowiedział,
Wšsaty. Tym razem wzišł go jako przewodnika. Najpierw polowali w dwuosobowej
bajdarce z Łukš na tylnym siedzeniu, żeby mógł mieć krajowca na oku.
Łuka był zawsze dumny ze swoich zdolnoci łowieckich. Ale pomiędzy polowaniem na
lšdzie a polowaniem na morzu była ogromna różnica. Ziemia jest stabilna, można
po niej chodzić, jeli jeste zmęczony, możesz położyć się i odpoczšć. Podczas
burzy myliwy ma się gdzie schronić i przeczekać jš. Zwierzę zostawia na ziemi
tropy. A morze jest bez przerwy w ruchu, burzy się, opada i wznosi ogromnymi
falami. Jego powierzchnia rzadko bywa spokojna, szczególnie w zimie, kiedy wiatr
wieje z huraganowš siłš, rozbijajšc morze na pianę pyłu wodnego, odpychajšc
nieg i lód na boki. Morze jest również niebezpieczne, bo usypia czujnoć, a kto
nie ma się na bacznoci, ryzykuje, że wpadnie w odmęty. Łuka był stale wiadomy,
że znalezienie się w lodowatej wodzie oznacza mierć w cišgu kilku minut.
Nie było również punktów orientacyjnych na otwartym morzu. Łuka wiele razy czuł
się kompletnie zdezorientowany, nie majšc pojęcia, w którym kierunku leży wyspa.
Najpierw mylał, że Wšsaty specjalnie myli kierunek, że to jest częć spisku
majšcego na celu zabicie go. Ale Aleuta nigdy się nie zgubił i zawsze przywoził
go bezpiecznie na wyspę. Kiedy pytał o to krajowca, ten odpowiadał, że pamięta
drogę, kierunek, jaki obrał, jak długo płynšł, kiedy zawrócił, w którym miejscu
- przy zmianie wiatru - odwracał kolejnoć manewrów.
Przy polowaniu na wydrę morskš trzeba było jš najpierw znaleć, potem podpłynšć
wystarczajšco blisko, żeby rzucić harpunem. Żadne z tych zadań nie było łatwe.
Należało stale obserwować falujšcš wodę, a potem godzinami cierpliwie przybliżać
się do zwierzęcia. Według Wšsatego najlepiej było polować w pól tuzina bajdarek,
wtedy zwierzę mogło być otoczone za każdym razem, kiedy wypływało na
powierzchnię. W ten sposób szybciej się męczyło.
Łuka również odkrył, że broń Aleuty przewyższała jego własnš, gdyż
Alaska 85
harpun krajowca miał większy zasięg. Z goryczš uwiadomił sobie, że nie potrafi
kierować jednoosobowš bajdarkš^ i jednoczenie polować. Odnosił sukces jedynie
wtedy, gdy robił to razem z Aleutš.
Na zewnštrz barabara szalała lutowa zadymka nieżna, ale w pomieszczeniu
krajowców było ciepło i zacisznie. Pół tuzina promyszlenników siedziało na
pokrytej trawš podłodze, grajšc w karty. Słychać było na przemian niezadowolone
pomruki i wybuchy rechotliwego miechu. Inni myliwi siedzieli dokoła,
obserwujšc leniwie grę lub bawišc się z aleuckimi dziećmi, a kilku stało przy
miedzianym kotle samogonu z dodatkiem trawy turówki, której naturalny proces
fermentacji został przyspieszony przez cenny kwany zaczyn.
Siedzšc samotnie ze zgasłš fajkš w zębach Łuka bezmylnie patrzył na lufę
strzelby wystajšcš z drewnianej pokrywy kotła. Ta celowo zniszczona broń, użyta
do odcišgania alkoholu, była oznakš bezpieczeństwa i pokoju panujšcego we wsi.
Nie mieli czego się obawiać ze strony krajowców. Łuka przeniósł wzrok na
Wšsatego, który zajęty był rzebieniem nowej głowicy harpuna. Ten Aleuta miał
wprawdzie broń w ręku, ale Łuka już nie uważał, że powinien z tego powodu sięgać
po swojš. W cišgu ostatnich miesięcy Wšsaty miał wiele okazji, aby go zabić i
wrzucić ciało do morza. Łuka nie mógł zrozumieć tych tubylców, pozbawionych
uczucia nienawici. Oni zabili ich ludzi i zabrali im kobiety, a Aleuci nie
wykazywali chęci odwetu.
Łuka potarł szramę na policzku i popatrzył na wcišż powiększajšcy się stos
zwiniętych skór wydry morskiej przy cianie barabara. Jego zdobycz tej zimy była
równa zdobyczy innych promyszlenników, ale największy jej procent dostarczyli
czterej Aleuci, zmuszeni do polowania z nimi. Przygryzł cybuch fajki w napadzie
złoci.
Szelest suchej trawy zwiastował przybycie Kozaka Szekurdina z kubkiem w ręku.
Łuka rzucił na niego okiem, potem wyjšł fajkę z ust i wytrzšsnšł jš, uderzajšc o
drewnianš podstawę i rozsypujšc zimny popiół.
- Dlaczego nie siedzisz tam, nie pijesz i nie przegrywasz w karty częci swojej
zimowej zdobyczy, Łuko Iwanowiczu? - przykucnšł koło niego Szekurdin. - A może
jeste zajęty obliczaniem swojej częci łupu? - Wskazał na stos błyszczšcych
skór, który tak przykuwał uwagę Łuki.
??????^^^?????^??^^^^^????^?
86
Janet Dailey
- Może. - Łuka postanowił nie zwracać uwagi na zaczepny ton Kozaka.
- Tv przyjechałe tylko po futra, ty i inni. Musicie być bardzo zadowoleni. -
Podniósł kubek i wypił łyk samogonu.
Uwagi Kozaka powiększyły tylko frustrację Łuki, ponieważ on był daleki od
zadowolenia.
- Aleuci nazywajš wydrę morskš swoim bratem. Czujš się jak w domu na tym dzikim
morzu, jedzš to, co żyje w jego wodach, robiš ubrania, broń i łodzie ze stworzeń
morskich. Żyjš z morza, a nie z wyspy. Czasem mylę, że oni wracajš na wyspę
tylko dla odpoczynku. Znajš te wody i ich bogactwa tak, jak ja znam lšd.
- Nigdy -nie spodziewałem się, że siedzšc tu i patrzšc na futra warte fortunę
wygłosisz pochwałę gromady tubylczych łowców - szydził Sze-
kurdin.
- Tak, tutaj jest bogactwo, ale stale zastanawiam się, o ile więcej skór
moglibymy zdobyć, nie zabijajšc tamtych Aleutów. Gdyby tamtych piętnastu
polowało dla nas, musielibymy zbudować następnš chatę tylko do przechowywania
skór. - Łuka wspominał masakrę pełen gorzkich wyrzutów. rodki do zdobycia
fortuny, większej niż mógł sobie wyobrazić, zostały unicestwione tamtego dnia.
Wiedzšc, co stracił, nie mógł być zadowolony
z tego, co miał.
- Tak- To prawda - szepnšł Kozak, jakby do siebie.
Łuka wstał i zostawił Szekurdina z jego mylami. Nie majšc ochoty przyłšczyć się
do grajšcych w karty hałaliwych promyszlenników zatrzymał sie przy drabinie.
Poczuł powiew zimnego powietrza z włazu. Zastanawiał się jak długo będzie trwała
zadymka. Chciał jak najszybciej rozpoczšć polowanie i nadrobić straty.
Dwóch małych chłopców, walczšc o strzałę, mocowało się na podłodze. Łuka
rozpoznał w młodszym z nich Prosty Chód, syna swojej konkubiny. Obserwował, jak
inni promyszlennicy podjudzali do walki tych przyszłych łowców morskich.
Zmagania małych chłopców nie trwały długo i Prosty Chód wstał z dumnie
podniesionš głowš trzymajšc strzałę.
Nagle Bielajew stanšł za chłopcem, wyrwał mu zdobycz i zaczšł machać niš w
powietrzu. miejšc się głono, przekomarzał się z małym, który skakał, chcšc
złapać strzałę. Prosty Chód szybko zrozumiał nieskutecznoć swoich wysiłków i
rzucił się na udajšcego przestrach Bielajewa, okładajšc go pięciami po nogach.
Alaska
87
Łuka uznał to za zabawne widowisko, ale zaniepokojona matka odcišgnęła chłopca i
złajała za to, że atakował swojego dręczyciela. Chłopiec wydawał się
przygnębiony i posępny. Kiedy Bielajew chciał mu zwrócić strzałę, Prosty Chód
nie wzišł jej i odsunšł się sztywno. Oddał więc strzałę kobiecie, ale ona
spojrzawszy na minę chłopca nie podała mu jej. Łuka dowiedział się od Wšsatego,
że nazywała się Zimowy Łabęd i że imię to wzięła od łabędzia, który przybywał
na wyspy tylko wczesnš zimš. Łuka widział tego pełnego wdzięku ptaka, kiedy
przyfrunšł tu z dorocznš wizytš - krzykliwy łabęd z jego ojczystej Rosji. W tej
kobiecie był ten sam wdzięk, ale i stłumiona energia, jaka wewnętrzna godnoć,
pomimo często pochylonej głowy. Patrzył, jak powróciła do szycia parki z ptasich
skór, którš robiła dla niego.
Tej nocy, leżšc spokojnie obok niej w ciemnoci, Łuka rozmylał o tym, jak łatwo
przyzwyczaił się do jej dziwnych ozdób. Kawałki koci w ciele i tatuaże nie były
już mu wstrętne. Nie szpeciły jej bardziej niż jego szrama na twarzy. Gotowała,
szyła, czyciła jego skóry i była posłuszna. Jak na Aleutkę była dobra.
Mylał o jej ciele chłodnego koloru koci, ale ciepłym i żywym. Przewrócił się
na bok, żeby popatrzeć na' niš i zobaczyć, czy spała. Ogarnęło go podniecenie,
którego przed chwilš jeszcze nie odczuwał. Wsunšł dłoń pod skórzanš suknię i
położył na jej brzuchu, czynišc tym gestem wyłom w rytuale ich intymnego
obcowania, które dotychczas ograniczało się do prymitywnego aktu seksualnego.
Chciał w ten sposób przekazać jej swoje pożšdanie. Poczuł wypukłoć w miejscu
zazwyczaj płaskim, więc z wahaniem zaczšł wodzić palcami wokoło. Automatycznie
przyjęła pozycję, którš lubił uprawiajšc z niš seks, ale on powstrzymał jej
ruchy naciskiem dłoni.
- Czy będziesz miała dziecko? - Łuka zmarszczył brwi i po chwili zorientował
się, że nie zrozumiała. Jej nowy, ograniczony słownik rosyjski nie znał tego
wyrażenia. - Dziecko - powtórzył Łuka i wskazał na jej brzuch.
- Tak - skinęła głowš.
Wyczuł rękš lekki ruch, jak gdyby dziecko w łonie potwierdzało swojš obecnoć.
Zabierajšc rękę z jej brzucha, Łuka przewrócił się na plecy. Nie brał pod uwagę
możliwoci, że ona może nosić jego dziecko. Ten chłopak będzie wspaniałym
myliwym, pomylał leniwie, a ten nowy lšd mógł
88 Janet Dailey
dostarczyć łowcom wielkich bogactw. Rozmarzył się o fortunie, która umknęła mu
sprzed nosa. Poruszył się niespokojnie, klnšc cicho mizerne wiatło w cišgu
zimowego dnia i gwałtowne burze, uniemożliwiajšce polowania. Z drugiej strony
tutaj morze nie zamarzało jak przy brzegach północnej Syberii, a wydra morska
była w tych wodach przez cały rok.
Każdego dnia słońce pozostawało dłużej na niebie, ale tylko czasami
przebłyskiwało przez stale obecne chmury i mgłę, aby zawiecić na wyspie Attu.
Zdławione lodem Morze Beringa, które atakowało skaliste brzegi przez całš zimę,
niechętnie pozwalało dotrzeć do wyspy ciepłym pršdom Pacyfiku. Stopniowo w
bezdrzewnym krajobrazie pojawiła się obfita zieleń życicy, wrzosów i dzikiego
selera putske, na przemian z dużymi polami łubinu, kaczeńców i mnóstwa innych
polnych kwiatów.
Promyszlennicy polowali w goršczkowym tempie, wiadomi upływu czasu. Już wkrótce,
zbyt szybko, myleli, będš musieli wyruszyć w powrotnš podróż, a tyle jeszcze
wydr morskich, fok i morsów do upolowania. Popychała ich chciwoć - im więcej
skór, tym większy będzie ich udział. Każdej godziny, gdy tylko pozwalała pogoda,
wypływali łodziami uzbrojeni w harpuny
i pałki.
Dla kobiet tubylczych był to również pracowity sezon. Oprócz czyszczenia skór,
które przywozili myliwi, trzeba było zbierać jagody oraz suszyć trawy na
koszyki i maty, a strumienie pełne były łososi w okresie tarła. Łapanie łososi
należało do kobiet, dzieci i starców. W całej wiosce rozstawione były stojaki z
suszšcym się łososiem. Oprócz tego kobiety cały czas musiały
gotować i szyć.
Wracajšc z udanego polowania, Łuka pomógł swojemu aleuckiemu partnerowi,
Wšsatemu, wycišgnšć dwuosobowš bajdarke na plażę, uważajšc na ostre skały, które
mogłyby przebić boki łodzi, zrobione ze skóry morsa. Miał sztywne i obolałe nogi
od wielogodzinnego klęczenia na dnie łodzi; nie umiał siedzieć w bajdarce z
wycišgniętymi nogami jak Aleuci, bo jego mięnie nie były do tego przyzwyczajone.
Wyładowali krwawišce futra z wnętrza kajaka. Już przedtem przybili do brzegu,
żeby oskórować zwierzęta i pozbyć się w ten sposób zbyt ciężkiego ładunku,
zyskujšc więcej czasu na samo polowanie. Razem zanieli skóry do wsi. Łuka
zerkał na niebo, by oszacować, ile zostało godzin dnia i zdecydować,
Alaska 89
czy podjšć jeszcze polowanie po posiłku. To rozstrzygnięcie wymagało jednak zbyt
wielkiego wysiłku z jego strony, więc odłożył je na póniej, mylšc, że goršce
jedzenie przywróci mu siły.
Z prawej strony zauważył trzech promyszlenników wolno podšżajšcych do sauny,
którš sobie zbudowali. Może póniej, pomylał, odkładajšc również tę decyzję na
potem, i powlókł się do wioski. Zauważył Zimowego Łabędzia, która klęczała przy
skórze foki zdrapujšc z niej resztki mięsa. Przerwawszy na chwilę pracę,
wyprostowała plecy, dotykajšc rękš krzyża. Jej brzuch uwypuklał się, jakby
nosiła dużš kulę pod parkš. Kiedy zgięła się znowu, brzuch jej prawie dotykał
ziemi. Ona niedługo będzie rodzić - skonstatował Łuka, ale nie skojarzył tej
myli z długimi godzinami jej pracy. Przecież nigdy nie narzekała. Tubylcze
kobiety były mocne, przyzwyczajone do wysiłku. Podszedł i rzucił przy niej skóry.
- Jestem głodny. Przygotuj co do jedzenia - rozkazał i odszedł, żeby uniknšć
smrodu mięsa foki. Osunšł się zmęczony na ziemię i obserwował jej nieudolne
wysiłki, żeby w popiechu spełnić jego żšdanie.
- Idš mężczyni - Wšsaty wskazał cieżkę skalnš.
Podnoszšc głowę, Łuka zobaczył postacie ubrane z rosyjska i po chwili rozpoznał
płowš brodę jednego z mężczyzn - Czuprowa. Przezwyciężajšc znużenie wstał, żeby
powitać przywódcę artelu.
- Powiedz innym myliwym w obozie - poinstruował Aleutę.
Kiedy Czuprow dotarł do wioski, reszta promyszlenników była już w pogotowiu, aby
go powitać. Napełniono kubki samogonem z ostatniego pędzenia i podano wszystkim.
Bielajew zaczekał, aż podróżni ugasili pragnienie i odpoczęli parę minut, zanim
zapytał o cel ich wizyty.
- Co sprowadza cię do naszego obozu, Jakowie Pietrewiczu?
- Niewodczikow mówi, że musimy odpłynšć za dwa tygodnie - stwierdził Czuprow. -
Tyle czasu potrzebujemy na przetransportowanie futer do obozu-bazy i
przygotowanie szytika do podróży.
- Nie. - Łuka zaprotestował trochę wbrew swojej woli i teraz musiał obronić
swój punkt widzenia. - Polowanie jest dobre. Pogoda też nam sprzyja. Dlaczego
mamy odpływać teraz? Dlaczego nie można zaczekać jeszcze kilka tygodni?
- Niewodczikow twierdzi, że o tej porze roku wiatry sprzyjajš żegludze. Podróż
będzie łatwa.
90 Janet Dailey
_ co to ma za znaczenie, czy wiatry sš dla nas pomylne? - Łuka wystšpił z tym
argumentem odwołujšc się do całej grupy. - Cóż będzie wam przeszkadzać wzburzone
morze i podróż przedłużona o kilka dni, jeli ładownie szytika będš pełne futer?
Czy po to podjęlimy tak długš wyprawę, żeby powrócić z mniejszym łupem niż z
takim, jaki moglibymy mieć, gdybymy zostali kilka tygodni dłużej? Pomylcie, o
ile więcej wydr i fok możemy upolować w cišgu dwóch tygodni. Z łatwociš
pięćdziesišt, a może sto. To stanowi dziewięć tysięcy rubli w handlu z Chinami.
Uważam, że jest to co dla czego warto zostać.
_ zgadzam się!
-Tak!
_ zostańmy!
- Łuka Iwanowicz ma rację!
Chóralny krzyk wyrażał aprobatę. Łuka umiechnšł się lekko z zadowoleniem.
Wiedział, że jeli Czuprow będzie nalegał na szybki powrót, promysz-lennky będš
głosować, żeby mu odebrano dowodzenie.
- Co powiedzieli w innych obozach? - zaatakował Łuka.
- Nie majš ochoty odjeżdżać teraz - przyznał Czuprow. Rosyjscy myliwi znowu
hałaliwie zgodzili się z mówišcym.
_ Xy jeste pieriedowikiem - stwierdził Bielajew. - Ty wydajesz rozkazy. Powiedz
nawigatorowi, kiedy popłyniemy do domu.
Czuprow ogarnšł wzrokiem grupę myliwych i zgodził się z opiniš większoci:
- Odpłyniemy w połowie sierpnia, nie póniej.
Głone buczenie trzmieli dochodziło z dużej kępy tojadów. Ciemno-szafirowe
kwiaty chwiały się na wietrze, rywalizujšc kolorem z granatowym niebem- Zimowy
Łabęd poszukujšc jadalnych korzeni nie schyliła się po tę silnie trujšcš
rolinę, ale nie zmniejszyło to coraz bardziej odczuwanego bólu w plecach. Kiedy
chciała podnieć koszyk, poczuła pierwszy silny skurcz. Minšł szybko, ale
wiedziała już, że nadszedł czas porodu. Zawołała Kobietę Tkaczkę, która zaraz do
niej przybiegła. Bardzo wolno wracały do wioski. Skurcze były silne, w równych
odstępach czasu. Zawołały Mały Kwiat, wdowę p° Kamiennej Lampie, która była
wioskowš akuszerkš, a także inne kobiety, by pomogły jej wejć do barabara.
Nigdy żadna matka ani noworodek
Alaska
91
nie stracili życia, odkšd Mały Kwiat asystowała przy porodzie. Wiedziała, co
zrobić, nawet jeli dziecko rodziło się w niewłaciwej pozycji; kiedy
przecinała kobiecie brzuch, by wyjšć niemowlę, i wszystko skończyło się
szczęliwie. Zimowy Łabęd nie odczuwała strachu przy tej akuszerce, chociaż
bóle były tak silne, że omal nie rozerwały jej brzucha.
- Widać już główkę - Mały Kwiat zapewniła Zimowego Łabędzia.
Za chwilę sama poczuła, jak nowe życie wynurza się z niej. Z umiechem radoci i
ulgi powitała płacz dziecka. Zobaczyła, jak Mały Kwiat podaje czerwonego i
pomarszczonego noworodka Kobiecie Tkaczce do obmycia.
- To jest dziewczynka - powiedziała Zimowemu Łabędziowi. - Silna jak jej matka.
Wkrótce potem oddano jej dziecko i Zimowy Łabęd mogła z miłociš spojrzeć na
malutkiego noworodka. Główkę okrywały czarne włosy tak gęste i miękkie jak puch
kaczki. Zimowy Łabęd wiedziała, że czerwony kolor skóry i zmarszczki szybko
zniknš. Patrzyła zadziwiona na małe usteczka, nosek i paluszki, każdy z wyranie
uformowanym paznokietkiem. Oczy jednak były okršgłe, jak u tego mężczyzny o
imieniu Łuka. Ale Zimowy Łabęd nie miała nic przeciwko temu. Miała szczęcie,
że ma tak dobrego pana, powtarzała sobie. Traktował jš po ludzku, nigdy nie bił
w złoci, jak to robili inni mężczyni. Jeli czasem jej serce płakało za
szczęliwszymi dniami, przypominała sobie swój błšd, kiedy to namawiała do walki
z cudzoziemcami.
Jednak z tym dzieckiem w ramionach czuła się znowu szczęliwa. Była zadowolona,
że to jest dziewczynka, chociaż zdawała sobie sprawę, że wioska potrzebuje
myliwych. Dziewczynka mogła jej pomóc w pracy i zrozumieć pewne rzeczy, których
chłopiec nigdy nie pojmie. Córka to było co specjalnego.
Dziecko drgnęło, a jego małe usteczka otworzyły się jak u głodnego pisklęcia.
Zimowy Łabęd podała mu pier. Wygładzała palcem czarny puszek na główce swojej
córeczki, kiedy dziewczynka ssała.
Kobieta Tkaczka przyprowadziła Prosty Chód, aby zobaczył swojš małš siostrzyczkę.
Zerknšł niepewnie na dziecko w drewnianej kołysce, zrobionej przez Wšsatego.
Mała pišstka uniosła się w powietrze, a przy dotknięciu mikroskopijne paluszki
owinęły się dokoła jego wskazujšcego palca. Umiechnšł się zaskoczony. Zimowy
Łabęd patrzyła z dumš na dwójkę swoich pięknych dzieci.
92
Janet Dailey
Kiedy Łuka powrócił z polowania, chmury były zaróżowione zmierzchem. Rozglšdał
się za Zimowym Łabędziem z pewnš irytacjš, ponieważ chciał jedzenia i kubka
samogonu - i może także kojšcego masażu bolšcych mięni
pleców.
- Zimowy Łabęd mieć dziecko - powiedział Wšsaty.
Przez chwilę Łuka nie mógł go zrozumieć i patrzył w osłupieniu na umiechnięte
oczy Aleuty. Jego dziecko urodziło się. Zaraz został otoczony przez
promyszlenników, słyszał gratulacje, czasem grubiańskie, czasem przemiewcze.
Klepali go po plecach i popychali w kierunku barabara. Poczštkowo Łuka czuł się
trochę głupio, ale wchodzšc na kopcowaty dach lekko przyspieszył kroku. Ledwo
zdawał sobie sprawę, że wszyscy mężczyni idš za nim, aby spojrzeć na noworodka
urodzonego zaledwie kilka godzin wczeniej.
Już w połowie drabiny zobaczył Zimowego Łabędzia siedzšcš przy kołysce, z nogami
podkulonymi pod parkš, z jednš bosš stopš na wierzchu. Jej głowa była zwrócona w
kierunku skrytego w głębi noworodka, a blask kamiennej lampy odbijał się we
włosach. Kobieca postać przywołała podobny obraz w jego pamięci - ikonę Dziewicy
w cerkwi. Gdy podniosła głowę, iluzja prysła na widok kawałków koci w kšcikach
jej ust.
Łuka szybko podszedł do kołyski i uklškł, aby po raz pierwszy spojrzeć na
swojego syna. Ta kruszynka była taka malutka, kiedy leżšc krzywiła buzię w
czasie snu. Łuka nie spodziewał się, że tak będzie wyglšdać. W gruncie rzeczy
noworodek był raczej brzydki. Ostrożnie dotknšł końcami palców włosów
pokrywajšcych główkę, czarnych jak niebo o północy, a miękkich jak puch kaczki-
edredona. Dziecko zmarszczyło czoło.
- Jakie to jest uczucie, kiedy się jest tatusiem, Łuko Iwanowiczu? - Wargi
Bielajewa rozcišgnęły się w umiechu, który ukazał przerwę między przednimi
zębami.
Łuka wyprostował się nad kołyskš.
- On będzie kiedy dobrym myliwym - powiedział szorstko, żeby nie okazać
wzruszenia, a potem odsunšł się, dajšc innym szansę zobaczenia swojego syna.
- Nie myliwy - powiedziała Zimowy Łabęd i odkryła dziecko - to
dziewczynka.
Po pierwszym szoku przyszło silne uczucie niezadowolenia. Nigdy nie brał pod
uwagę faktu, że jego dziecko może nie być synem. Szyderczy miech
Alaska 93
promyszlenników dobił go jeszcze bardziej. Co dobrego można mieć z dziewczyny,
mylał ze wstrętem.
- Jak nazwiesz swojš córkę? - złoliwie pytał Bielajew. Kiedy Łuka rzucił mu
złe spojrzenie, ten umiechnšł się. - No, Łuko Iwanowiczu. Dziecko musi mieć
imię.
Łuka zawahał się, ale wiedział, że jeli jej jako nie nazwie, ci mężczyni nie
dadzš mu spokoju. Tasza, to było doć pospolite imię.
- Tasza Łukiejewna - powiedział, dajšc dziewczynce status swojej córki.
- Tasza. - Zimowy Łabęd wymówiła to imię, potem spojrzała na swojš córkę i
delikatnie otuliła jš miękkim okryciem. - Tasza - wyszeptała.
Š
Utrzymujšca się dobra pogoda i udane polowanie przedłużały postój szvtika na
wyspie Attu. Dopiero w końcu sierpnia promyszlennicy zaczęli ładować upolowane
futra do dużego bajdaru, żeby je przetransportować
do bazy.
Przez cały tydzień Zimowy Łabęd słyszała ich rozmowy o odjedzie, a potem
widziała, jak znoszš zwoje skór do bajdaru. Stała teraz w hałasie i zamieszan'u
barabara, silnie przyciskajšc swojš córkę Taszę i trzymajšc syna za rękę, żeby
mieć go blisko siebie. Dokoła niej mężczyni przetrzšsali nisze mieszkalne,
zabierajšc swoje rzeczy i wišżšc je w tobołki.
Widziała, jak Łuka zawišzywał swój węzełek, i czekała z niepewnociš na jakie
wskazówki od niego. Była jego niewolnicš. Na pewno więc zabierze jš do swojej
wsi za wodami. Ale on nie kazał się jej pakować. Nagle Zimowy Łabęd
przestraszyła się, że wsadzi jš do bajdaru, zanim zdšży zebrać swoje rzeczy. Nie
mogła znieć myli, że miałaby zostawić wszystko. Szybko położyła Taszę do
kołyski i zaczęła gromadzić konieczne przedmioty - mały koszyczek z igłami, swój
nóż w kształcie półksiężyca do czyszczenia i skórowania, przyrzšd do wykopywania
korzeni i kilka innych drobiazgów.
Kiedy przechodziła obok Łuki, żeby zabrać swojš najlepszš parkę i woreczek z
ozdobami; złapał jš za rękę.
_ Co ty robisz?
_ My jedziemy do twojej wsi - powiedziała i zobaczyła, jak marszczy się
zdziwiony. - Ty nas zabierasz?
_ Nie - schylił głowę, unikajšc jej spojrzenia i szybko wišżšc swój tobołek. -
Ty zostaniesz tutaj. Nie ma dla ciebie miejsca.
Alaska 95
Przysiadła na piętach, zdziwiona.
Póniej stała na plaży z innymi kobietami i dziećmi, patrzšc, jak Wšsaty i inni
trzej Aleuci, jedyni doroli mężczyni w wiosce, pchajš mocno obcišżony bajdar
na głębokš wodę. Wiatr pryskał jej w twarz drobinami wody, mšcšc widok mężczyzn
w łodzi.
Kiedy bajdar odpływał w morze, Zimowy Łabęd zdała sobie sprawę, że wioska jest
wolna. Ich panowie odjeżdżali. Ale jej radoć nie trwała długo. Byli wolni, ale
jak mieli żyć, kiedy tylko czterech mężczyzn mogło polować i zaopatrywać całš
wioskę. Przycisnęła niemowlę mocniej do piersi.
M inęły dwa tygodnie, odkšd promyszlennicy zebrali się w obozie-bazie, usunęli
szkody, jakie zima wyrzšdziła ich szynkowi, poutykali jego szwy", zebrali
zapasy na podróż powrotnš, zwodowali statek i załadowali swój cenny ładunek
futer. W połowie wrzenia wycišgnęli nowš drewnianš kotwicę z wody, podnieli
żagle ze skóry renifera na drzewcach bliniaczych masztów szytika i wyruszyli do
Rosji. Osierocony zakładnik towarzyszył im jako wychowanek nawigatora
Niewodczikowa, który w cišgu tego roku bardzo przywišzał się do tubylczego
chłopca.
Ciężkie szare chmury zakrywały wulkaniczne szczyty wyspy, a wciekłe fale waliły
w skalisty brzeg. Łuka stał na rafie płaskodennego statku i patrzył, jak wyspa
robiła się coraz mniejsza i mniejsza. Z rozstawionymi nogami dla utrzymania
równowagi kołysał się w rytm szytika.
Bielajew przeszedł po rozbujanym pokładzie w kierunku rafy.
- Jak mylisz, ile może być wart nasz ładunek, Łuko Iwanowiczu? - To pytanie
stale powracało w rozmowach mężczyzn.
- Sto tysięcy rubli, jak przypuszczam. - Wštpił, żeby cena skór zmieniła się
znacznie podczas roku ich nieobecnoci.
- Co masz zamiar zrobić ze swojš częciš?
Każdy robił plany, jak wydać swojš fortunę, w sposób rozsšdny czy raczej jš
przehulać. To był sposób na spędzanie czasu. Większoć z nich, podejrzewał Łuka,
przepije pienišdze lub przegra je w karty. Nie bardzo było na co wydawać w
ponurych, odizolowanych od wiata miastach Syberii. Ten, kto się dorobił, zwykle
wyjeżdżał. Ci, co zostawali, rzadko zatrzymywali pienišdze przy sobie.
96 Janet Dailey
- Nie mam zamiaru przegrać moich pieniędzy w karty w jakich spelunkach
- stwierdził Łuka.
Bielajew rozemiał się. Oni wszyscy tak mówili.
- Więc co zrobisz?
Patrzšc w kierunku wyspy, Łuka zauważył wydrę morskš obserwujšcš szytik z
bezpiecznej odległoci, głowa wydry wyskakiwała z wody jak korek.
- Może tu wrócę - powiedział. - Może użyję swoich pieniędzy na zbudowanie
własnego statku i sfinansowanie następnej podróży w te strony.
- Zdawał sobie sprawę, że zysk z takiej eskapady byłby kolosalny, zważywszy na
iloć wydr morskich żyjšcych w tych wodach. Dla nich mógłby tu stale wracać.
- Dobrze było na wyspie - pełno zwierzšt futerkowych. A kobiety też nie były
złe, co? - Bielajew umiechnšł się i serdecznie klepnšł Łukę po plecach.
Łuka przypomniał sobie wysokš, pełnš godnoci kobietę, Zimowego Łabędzia. Znowu
odczuł żal, że ich dziecko nie jest chłopcem.
Od poczštku podróży każdy z nich był wiadomy, że opónienie może ich narazić na
niepomylne warunki atmosferyczne. Drugiego dnia morze wzburzyło się, wiatr i
deszcz siekły w statek. Poprawa pogody nigdy w tych rejonach nie trwała długo.
Przy końcu czwartego tygodnia zapas wody pitnej wyczerpał się i korzystano ze
zbieranej wody deszczowej, kończyły się też zapasy żywnoci. Zaczęły im krwawić
dzišsła, oddech nabrał silnego zapachu i mężczyni słabli z powodu szkorbutu.
Dręczyła ich obawa, że wypłynęli zbyt póno.
Przez dwa następne tygodnie szytik walczył z falami i przeciwnym wiatrem będšc w
poważnych opałach, mimo że mężczyni robili wszystko, żeby utrzymać go na wodzie,
reperujšc podarte żagle, podtrzymujšc maszty, naprawiajšc pęknięcia i modlšc się,
żeby szczęcie ich nie opuciło. Nikt nie pracował ciężej niż Łuka.
Zataczajšc się przy gwałtownych ruchach statku, podszedł do dwóch myliwych
obsługujšcych pompę i dotknšł ramienia najbliższego z nich, aby zastšpić go przy
pracy. Chociaż często zmieniali się, ledwie udawało im się zapobiec poważnym
przeciekom wody.
Stłumiony okrzyk doszedł z pokładu. Chwilę póniej mężczyzna wrzasnšł do luku,
histerycznym głosem, lecz z nutš radoci:
Alaska
97
- Lšd! Lšd!
Aż do tego momentu Łuka nie zdawał sobie sprawy, jak bliski był utraty nadziei.
Teraz opanowała go euforia, dajšc mu siły dziesięciu mężczyzn oraz pozwalajšc
zapomnieć o krwawišcych ustach i bólu. Porzucił swoje stanowisko przy pompie i
wdrapał się na pokład, żeby samemu zobaczyć ten widok.
Fala wtargnęła na pokład szytika i omal nie zmyła Łuki. Przytrzymał się mocno
relingu, woda ciekała z jego ciała, włosów i brody. Kawałek żagla łopotał luno,
rzemień, który miał go przytrzymywać, powiewał na wietrze. Mrugajšc, żeby pozbyć
się piekšcej, słonej wody z oczu, Łuka wpatrywał się w horyzont. Poczštkowo nie
widział nic oprócz nawały czarnych chmur. Szytik zatrzšsł się złowróżbnie przy
następnej fali, która wdarła się na pokład, moczšc go znowu. To był lšd, nie
chmury, zdał sobie teraz sprawę Łuka.
- Kamczatka! To na pewno jest Kamczatka! Uda się nam! - wykrzyknšł radonie.
Odrzucił głowę i wybuchnšł rechotliwym miechem, nie zważajšc na następnš falę,
która szła wprost na niego.
Przedni żagiel zerwał się i trzepotał przy drzewcu bezużytecznie jak złamane
skrzydło. Robili szaleńcze wysiłki, żeby umocować żagiel, zanim wiatr go zedrze
całkowicie. Łuka oprzytomniał i dołšczył do innych, aby złapać ciężkš mokrš
skórę i przywišzać jš do rei. Koniecznie trzeba było przybić do lšdu, mimo
sztormu, który znosił przechylajšcy się szytik w nieokrelonym kierunku.
Ze swoimi prostokštnymi żaglami szytik nie był łatwy do manewrowania nawet przy
dobrej pogodzie, podczas sztormu stawało się to wręcz niemożliwe. Kiedy statek
zbliżał się do linii brzegowej, Łuka słyszał grzmot fali przyboju. Od czasu do
czasu widział pióropusz piany, kiedy poszarpane skały za wczenie łamały falę i
kierowały jš wstecz. Płaskodenny statek z wysiłkiem starał się utrzymać kurs
wzdłuż linii brzegu, ale nie mógł stawić czoło potędze morza. Pchany był coraz
bliżej i bliżej lšdu.
Łuka zobaczył wynurzajšcy się z wody przed dziobem spiczasty wierzchołek
lnišcej czarnej skały i krzyknšł, by ostrzec nawigatora. Szytik jęknšł,
starajšc się odpowiedzieć na rozkaz steru, jego dziób odwrócił się trochę od
skały, ale nie wystarczajšco. W sekundę póniej nastšpiło fatalne zderzenie i
rozległ się dwięk pękajšcego drewna. Szytik zatrzšsł się gwałtownie i zatrzymał,
kiedy klepki poszycia puciły. Wstrzšs rzucił Łukę na kolana.
- Spucić łód! On się rozpada! - kto krzyknšł.
Zaczšł się dziki zamęt, usiłowano opucić statek, podczas gdy woda
98 Janet Dailey
morska wlewała się przez rozdarcie kadłuba. Łuka przedzierał się przez tłum
mężczyzn. Kiedy Szekurdin starał się przepchnšć obok niego, aby wsišć do łodzi,
Łuka złapał go.
- Futra. Musimy ocalić futra!
- Ty się tym zajmij, Karakow - warknšł Kozak. - Ja wolę ocalić siebie.
Pozwalajšc mu przejć, Łuka ogarnšł spojrzeniem masę ludzi pędzšcš
w panice do relingu.
- Bielajew! - krzyknšł do promyszlennika z czarnš brodš. - Futra! Musimy wzišć
je na łód!
Barczysty myliwy zawahał się.
- Szybko. Musimy działać szybko - popędzał.
Otworzyli na wpół zatopionš ładownię. Łuka rzucił się do jej wnętrza i zaczšł
podawać zwoje skór Bielajewowi. Pracowali goršczkowo, wiadomi każdego wstrzšsu
ginšcego szytika. Bielajew łapał pojedyncze zawiništka skór i wrzucał je do
łodzi. Mężczyni na pokładzie przełazili przez reling i skakali do burzliwej
wody, aby dopłynšć do brzegu oddalonego o trzydzieci jardów. Fale wcišż rzucały
unieruchomionym szynkiem o czarnš skałę.
Brodzšc w zimnej, słonej wodzie ładowni, Łuka wyjmował z niej kolejne zwoje skór
i podawał je do góry. Słyszał głone, złowieszcze trzaskanie belek i czuł, jak
statek chwieje się pod jego nogami.
W luku ukazał się Bielajew.
- Już dosyć! Wychod! - Gwałtownie dawał znaki Łuce, aby ten zostawił resztę
futer. - Łód odcumowuje. Oni nie będš czekać.
Bielajew zniknšł. Łuka ruszył za nim, potem zawahał się i wrócił po jeszcze
jeden tobołek skór. W tym momencie ogromna fala uderzyła w szytik, łamišc go na
dwoje, tak jak mężczyzna łamie gałš na kolanie.
Bielajew skoczył z relingu i zanurkował. Szybko wypłynšł na powierzchnię i
skierował się do barkasu. Kto rzucił mu linę. Złapał jš, owinšł dokoła ręki i
trzymał, kiedy cišgnięto go do łodzi.
Gdy znalazł się już na pokładzie, jeden z promyszlenników zapytał:
- Gdzie jest Karakow?
- Tam - ciężko dyszšc Bielajew wskazał miejsce, gdzie przed chwilš był szytik,
ale nic już po nim nie zostało z wyjštkiem kilku oderwanych od statku kawałków
drewna.
?
Przez pięć lat żadne obce statki nie przypływały na wyspę Attu, więc życie
Aleutów biegło jak zwykle, a ich brat, wydra morska, igrała w wodzie rzadko
niepokojona. Czasem, w długi zimowy wieczór, bajarz przypominał czasy, kiedy
brodaci cudzoziemcy przebywali na ich wyspie. Prawie w każdej barabara rosło
dziecko z okršgłymi oczami - dowód ich pobytu. Po jakim czasie przypłynšł
jednak na Attu następny statek pełen mężczyzn, mówišcych tym samym językiem, co
ich pierwsi gocie. Nazywali siebie Kozakami. Powiedzieli myliwym aleuckim, że
muszš płacić daninę swojej wielkiej i potężnej władczyni za wodami, a wysokoć
opłat równać się miała okrelonej liczbie skór wydry morskiej. Obiecali również
wymieniać kawałki żelaza na futra. Kiedy Aleuci udawali się na polowanie, Kozacy
korzystali z ich kobiet.
Wkrótce przybyło więcej statków, jeden odpływał, a dragi przypływał na jego
miejsce. Niektórzy traktowali Aleutów sprawiedliwie, inni nie, ale każda próba
sprzeciwu była szybko i brutalnie dławiona.
Dowódca statku, który włanie przybił do brzegu, nazywał się Andriej
Nikołajewicz Tołstych. Miał oczy koloru nieba, kiedy nie zakrywały go chmury, a
jego ubranie było w innym stylu niż prostackie odzienie Kozaków. Na palcu miał
piercień z dwugłowym ptakiem.
Andrieja Nikołajewicza Tołstycha nie tylko wyglšd zewnętrzny różnił od tych,
którzy lšdowali przedtem w miejscu, zwanym teraz Zatokš Masakry. Traktował
Aleutów sprawiedliwie i karał swoich ludzi, gdy chcieli ich oszukiwać. Płacił za
usługi tym krajowcom, którzy dla niego polowali, i często wymieniał żelazo na
skóry wydry. Pomiędzy dziećmi, które miał pod
100 Janet Dailey
opiekš, był Prosty Chód i jego przyrodnia siostra Tasza, a wszystkie otoczone
serdecznociš i uczone języka Kozaków. Wodzowie przybyłych poprzednio mężczyzn
też obiecywali, że nauczš ich swojego języka, ale rzadko który z tubylców poznał
więcej niż parę słów.
Od Andrieja Nikołajewicza Tołstycha Aleuci z Zatoki Masakry dowiedzieli się, że
wielka władczyni jego kraju była bardzo wzburzona, kiedy usłyszała o
morderstwach popełnionych przez Kozaków, którzy pierwsi wylšdowali na Attu, i że
zostali ukarani za zbrodnie wobec ich współplemieńców. Powiedział też Aleutom,
żeby przychodzili do niego, jeli który z jego ludzi będzie ich le traktował
lub wyzyskiwał, a on sam dopilnuje wówczas, żeby winni zostali ukarani.
Aleuci polowali dla niego z ochotš, a na wyspie panował spokój. Kiedy jego
statek odpłynšł następnego lata, wyładowany przeszło pięcioma tysišcami skór
wydry morskiej, krajowców opanował szczery smutek. Taszy też było przykro, kiedy
odjeżdżał, ale ona wiedziała, że Kozacy zawsze odchodzili; wielu z nich mówiło,
że tu powróci, ale rzadko który dotrzymywał słowa.
Jak zwykle inni Kozacy przypływali, aby zajšć miejsce tych, którzy opucili
wyspę. I tak to szło.
Jak daleko Tasza sięgała pamięciš, na wyspie zawsze byli Kozacy, chociaż matka
opowiadała jej o dniach, kiedy tak nie było. Historię mierci Silnego Wojownika
słyszała wiele razy. Wiedziała, że był on ojcem jej przyrodniego brata. Mylała,
że Kozacy, którzy zabili Silnego Wojownika, musieli być zupełnie inni od tych,
których znała. Musiała przyznać, że niektórzy oszukiwali aleuckich myliwych i
bili kobiety, ale dla niej byli zawsze mili, zafascynowani jej okršgłymi,
czarnymi, lekko skonymi oczami. Pamiętała miechy i zabawy z nimi. Wspomnieniom
tym dodawał blasku mężczyzna, który nazywał się Andriej. Uważali jš za Metyskę -
pół Kozaczkę, pół Aleutkę. Teraz, majšc piętnacie lat, była wysoka jak matka i
miała równie silnie zarysowane koci policzkowe obcišgnięte gładkš skórš. Jej
twarz była jednak szczuplejsza i rysy nie tak grube. Przy kšcikach ust widniały
dwie ledwie dostrzegalne szramki, gdzie w dzieciństwie miała założone ozdoby z
koci. Dawno, dawno temu jaki Kozak nalegał, żeby jej matka, Zimowy Łabęd,
usunęła je i pozwoliła skórze zarosnšć.
Tasza weszła do wioski z koszykiem jeżowców, które zebrała po przypływie.
Alaska
101
Grupa Kozaków siedziała przed barabara, którš zbudowali już inaczej
- z wejciem z boku, a nie z góry. Zobaczyli jš i obrócili się, żeby na niš
popatrzeć.
- Co masz w koszyku, Tasza? - zawołał jeden z nich.
- Jeżowce. Młode i miękkie - odpowiedziała.
- Czy włanie takie lubisz, Fiedorze Pietrewiczu? Młode i łagodne?
- jeden z nich rozemiał się i szturchnšł Kozaka, który najintensywniej się w
niš wpatrywał. Ten, którego nazywali Fiedor, zamachnšł się na żartownisia. Tasza
poszła do swojej barabara. Zdawała sobie sprawę z zainteresowania, jakie
okazywał jej Fiedor, chociaż do tej pory nie dal jej jeszcze żadnych prezentów.
Spodziewała się, że wkrótce to nastšpi, bo była już w wieku właciwym do
zamšżpójcia.
- Dlaczego rozmawiasz z tymi Kozakami? - nagłe pytanie jej przyrodniego brata
zaskoczyło jš. Nie zauważyła go leżšcego na osłoniętym od wiatru stoku barabara.
- Zadali mi pytanie, więc odpowiedziałam - tłumaczyła się.
Prosty Chód zerwał się szybko i zgrabnie na nogi. Dumna, smukła sylwetka zawsze
wyróżniała tego dwudziestojednoletniego młodzieńca sporód jego rówieników. Pod
jego parkš z ptasich skór uwydatniały się rozwinięte mięnie ramion i klatki
piersiowej młodego myliwego, rezultat wiosłowania bajdarkš przez wiele godzin
po morzu. Proste włosy, czarne jak skrzydła kruka, zwisały do kołnierza parki i
okalały jego płaskš, opalonš twarz. Miał bystre oczy myliwego, któremu nie
umknie żaden szczegół, w tym i to - jak łapczywie Kozacy patrzyli na jego
siostrę. Był to jeszcze jeden powód, żeby ich nie tolerować. Gdy przyjeżdżali,
zawsze co Aleutom zabierali. Pełen młodzieńczej dumy czuł się tym obrażony i
nie mógł zrozumieć, dlaczego jego ludzie przyjmowali wszystko tak potulnie.
- Za dużo z nimi rozmawiasz, Tasza. - Szedł za niš obok stojaków z suszšcym się
łososiem.
- Oni sš moimi przyjaciółmi.
Zatrzymała się obok swojej matki i starej, siwowłosej Kobiety Tkaczki. Te dwie
kobiety wygładzały skrobaczkami skóry kormoranów od wewnętrznej strony, uważajšc,
żeby nie uszkodzić piór na zewnštrz. Skóry te przeznaczone były na nowš parkę
dla Kozaka. To jeszcze bardziej rozdrażniło Prosty Chód.
- Oni nie sš naszymi przyjaciółmi. Patrz, jak nasza matka haruje dla nich.
- Widział karcšcy wzrok matki, ale starał się go unikać.
102 Janet Dailey
- Oni za to płacš. - Tasza usiadła na ziemi przy pracujšcych kobietach i
zaczęła czycić jeżowce, wyjmujšc ze rodka delikatne mięso.
- Może zapłacš. Powiedzieli, że dadzš mi kawałek żelaza za skóry dziesięciu
wydr morskich. Polowałem cały tydzień. Ale kiedy przyniosłem im dzisiaj skóry,
odmówili mi żelaza. Powiedzieli, że chcš dwanacie. - Zacisnšł szczęki,
przypominajšc sobie ten incydent. - Wzięli moje dziesięć skór i powiedzieli, że
muszę przynieć jeszcze dwanacie, żeby dostać żelazo. Kiedy starałem się
wytłumaczyć, że powinienem przynieć tylko o dwie więcej, miali się ze mnie.
Powiedzieli, że muszę mieć dwanacie skór naraz - teraz majš moje skóry i żelazo.
Oszukali mnie, a ja nie mogę nic zrobić.
- Nie wszyscy Kozacy sš tacy sami - stwierdziła Tasza. - Przypomnij sobie
Andrieja Tołstycha, który był uczciwy.
- On zbierał daninę - odparował Prosty Chód. - Dlaczego mamy dawać skóry
jakiej władczyni, która jest daleko za wodami? Mówiš, że jeżeli będziemy to
robić, to ona nas ochroni. A według mnie to następna sztuczka, żeby nam odebrać
nasze futra.
- Oni w ten sposób żyjš - wtršciła cicho jego matka, starajšc się go uspokoić.
- Musimy to szanować.
Prosty Chód chciał gwałtownie zaprotestować, ale powstrzymał się patrzšc na siwe
pasma w jej włosach. Czasami sprawiało mu ból, że nie rozumiała jego niechęci do
Kozaków. Zawsze dwięczały mu w głowie słowa bajarza, przypominajšce wielkš siłę
jego ojca i dzień wielkiej bitwy, kiedy Silny Wojownik złamał gołymi rękami
żelazny grzmišcy kij Kozaka. Jego ojciec zginšł stawiajšc opór Kozakom i Prosty
Chód był z tego dumny. Jego matka mylała o tamtych czasach bez gniewu, tylko ze
smutkiem, a on nie chciał sprawiać jej więcej bólu swoim stosunkiem do Kozaków.
Musiał jednak mówić to, w co wierzył, jeli miał czcić pamięć swojego ojca. Ze
względu na matkę złagodził swoje słowa:
- Czy możemy szanować ich sposób życia i szanować siebie samych? Nasi ludzie
żyli na tej wyspie na długo przed ich przybyciem. Powinnimy zmusić ich do
odejcia.
- Już zaakceptowalimy tych przybyszy - przypomniała mu.
- Goci, którzy nas okradajš? - zaatakował Prosty Chód. - Tańczšcy Chłopak
wzišł naszyjnik korali, a oni wychłostali go do krwi. Dlaczego my pozwalamy im
zabierać to, co jest nasze?
Alaska
103
- Nic w tym dobrego, żeby karać kogo, kto le robi - mocno potrzšsnęła głowš.
- To nie przywróci pokoju.
- Wiem, że nasi ludzie nie karzš za jedno przestępstwo, ale jeli kto cišgle
nas atakuje, to należy go powstrzymać. - Zobaczył, że jego matka z lekka skłania
głowę, jakby w duchu przyznawała mu rację. - Powinnimy ukarać Kozaków za ich
złe czyny.
Zimowy Łabęd przerwała pracę, trzymajšc skrobaczkę w ręku.
- Kozaków jest zbyt wielu i sš zbyt silni. Nie mamy broni równej grzmišcemu
kijowi, który oni nazywajš strzelbš. Musimy utrzymać pokój.
- Gdybymy mieli ich broń, moglibymy ich pokonać. Wiem, jak strzelać okršgłymi
pociskami. Obserwowałem ich wiele razy i nauczyłem się, ile trzeba czarnego
prochu, żeby broń wypaliła.
- Nigdy ci nie pozwolš mieć strzelby - stwierdziła Tasza. - Bez względu na to,
ile skór chciałby za niš dać. Inni już próbowali.
Prosty Chód wiedział o tym.
- Którego dnia będę miał strzelbę.
- Robisz co niemšdrego, mój synu. - Zimowy Łabęd spojrzała na niego z troskš.
Zdał sobie sprawę, że nie było sensu sprzeczać się, kobieta inaczej niż on
pojmowała różne rzeczy.
- Nie - powiedział w końcu.
Morze przycišgnęło jego uważny wzrok myliwego. Para żagli przecięła włanie
płaski horyzont. Prosty Chód zesztywniał, buntujšc się przeciwko obecnoci
kolejnego statku Kozaków na swoich wodach. Patrzył, jak statek wpływa do zatoki.
- Następni przybywajš. Kiedy wreszcie przestanš? - zastanawiał się. Inni w
wiosce również obserwowali, jak szytik skręca w zatokę. Ciekawoć
oraz zwyczaj witania goci na wyspie sprowadził Kozaków i Aleutów na plażę.
Skóry kormoranów i jeżowce zostały porzucone, Tasza biegła przodem, a Prosty
Chód trzymał się z tyłu za swojš matkš i starš, powolnš Kobietš Tkaczkš.
Tasza patrzyła na opadajšce żagle i rozpryskujšcš się fontannę wody, kiedy
rzucano kotwicę. Wkrótce opuszczono łód i kilku Kozaków wsiadło do niej,
wiosłujšc w stronę brzegu. Mężczyzna siedzšcy na dziobie jak gdyby kogo Taszy
przypominał. Wpatrywała się w niego, kiedy łódka zbliżała się do plaży. Było co
w jego wyrazistych rysach i twarzy pozbawionej brody, co
104 Janet Dailey
pobudziło jej pamięć, ale mężczyzna ten miał wyrane srebrne pasma w bršzowych
włosach, a ona nie przypominała sobie nikogo z takimi włosami.
Kiedy łód dotknęła dziobem płytkiej wody, dwóch Kozaków wyskoczyło, żeby
wycišgnšć jš na brzeg z pomocš dwóch Aleutów. Ludzie zasłaniali Taszy widok, tak
że nie mogła przyjrzeć się temu mężczynie. Gdy wstał, wyrastajšc na chwilę
sponad innych głów, Tasza zauważyła jego oczy
- błękitne jak niebo.
- Patrz! - krzyknęła i szybko przecisnęła się przez tłum do matki. - Patrz, kto
to jest! Andriej Tołstych. On wrócił!
Z ledwociš hamujšc podniecenie pobiegła do przodu, przepchnęła się przez tłum,
aż dotarła do pierwszego rzędu widzów. Poza srebrzystymi pasmami we włosach,
przypominajšcymi skrzydła mewy, Andriej Tołstych mało się zmienił przez te pięć
lat, kiedy go nie widziała. Jego ciało było wysokie i smukłe, chociaż nie tak
umięnione jak Aleuty. Wyróżniał się ubiorem. Zamiast opończy, kaptura i spodni,
jakie nosili inni kozaccy myliwi, miał na sobie czarny płaszcz z kwadratowymi
połami, zapinany w pasie, obcisłe spodnie do kolan, które uwydatniały jego
muskularne nogi. Była w nim spokojna siła, kiedy wyszedł do przodu, aby
przywitać mieszkańców wioski.
- Gdzie jest wasz wódz? - zapytał w języku aleuckim.
- Zmarł dwa lata temu - odpowiedział Wšsaty. - Ja jestem Wšsaty, teraz
przywódca wioski.
Tołstych przeszedł na swój język.
- On był moim dobrym przyjacielem. Przykro mi słyszeć, że już go nie ma na
wiecie. Pięć lat temu dał mi zezwolenie na polowanie na Attu. Obaj rozumielimy,
co to jest pokój.
- Pamiętam was, Andrieju Tołstych - skinšł głowš Wšsaty. - Wycie żyli z nami w
pokoju i sprawiedliwie handlowalicie skórami.
- Przypłynšłem znowu na waszš wyspę, aby prosić o pozwolenie na polowanie,
żebymy znowu mogli żyć razem w braterstwie i pokoju.
Wšsaty wolno potrzšsnšł głowš.
- Nie mogę dać wam zezwolenia na polowanie, sš już trzy statki Kozaków na Attu.
Nie mamy tutaj miejsca, musicie więc popłynšć na innš wyspę.
Tasza z przerażeniem przysłuchiwała się rozmowie. Wiedziała bowiem, że
- jak mówił Prosty Chód - coraz trudniej było znaleć i upolować wydrę
Alaska
105
morskš. Większa liczba myliwych oznaczała jeszcze większe współzawodnictwo. Ale
w niczym nie zmniejszało to jej niezadowolenia z faktu, że Wšsaty odprawia
Kozaka, który był niegdy dla niej taki miły.
Chociaż Andriej Tołstych próbował przekonywać, Wšsaty pozostał nieugięty.
- Czy pozwolisz nam rzucić kotwicę w waszej zatoce na kilka dni? - zapytał
Andriej. - Moi ludzie sš zmęczeni po długiej morskiej podróży i potrzebujš
odpoczynku. Mamy również mało żywnoci i wody pitnej. Jeli mamy płynšć na innš
wyspę, musimy uzupełnić zapasy.
- Możecie zostać i możecie zgromadzić żywnoć. Ale nie wolno wam polować -
podkrelił Wšsaty.
- Proszę o przyjęcie darów, które przywiozłem jako dowód mojej dobrej woli -
Andriej dał znak swoim ludziom, żeby przynieli prezenty.
Poza dużym żelaznym czajnikiem i butami z kolej skóry dla Wšsatego była wród
nich wystarczajšca iloć materiału, aby każdy Aleuta miał z niego dwie koszule,
piętnacie funtów mški ryżowej, igły, cztery ciężkie kurtki, rękawice zimowe i
letnie, a także szarfa dla każdego mężczyzny w wiosce. '
Taka hojnoć ze strony Kozaków była rzeczš niezwykłš. Zazwyczaj kiedy odmawiano
probie, prezenty były odbierane. Wšsaty był więc poruszony tym gestem. Tasza
wolałaby, żeby odesłano inny statek i pozwolono zostać Andriejowi Tołstychowi,
ale inni dawno już otrzymali zgodę i nie można było jej cofnšć.
- Żałuję, że nie władam dobrze językiem aleuckim, podobnie jak żaden z moich
ludzi. Ponieważ będziemy płynšć na inne wyspy, gdzie krajowcy również nie znajš
naszego języka, będę potrzebował aleuckich tłumaczy. Może mógłby pozwolić dwóm
lub trzem mieszkańcom wioski, aby nam towarzyszyli i tłumaczyli nasze słowa
waszym sšsiadom.
- Wezmę pod uwagę waszš probę - ostrożnie odpowiedział Wšsaty.
- Chcemy powiedzieć krajowcom, że przybywamy w pokojowych zamiarach - aby
handlować i polować z nimi. Tłumacze bardzo nam się przydadzš.
Andriej Tołstych skłonił głowę.
- Będę czekał na twojš odpowied. Tymczasem powrócę na statek i przylę tu
ludzi po wodę.
- Zapraszam was do mojej barabara, abymy mogli więtować wasz
106 Janet Dailey
powrót, Andrieju Tołstych. - Taka gocinnoć obowišzywała przywódcę wioski. -
Moje kobiety przygotujš jedzenie. Będš tańce i piewy.
- Czuję się zaszczycony - skłonił się Tołstych.
Kiedy Wšsaty asystował Andriejowi w drodze do wspólnej chaty, Zimowy Łabęd
powiedziała do Taszy:
- Chod. Mamy dużo pracy.
- Chcę z nim porozmawiać - powiedziała Tasza szczerze.
Zanim matka zdołała zaprotestować, Taszy już nie było. Spieszyła się, żeby
przecišć drogę Tołstychowi. Czekała, żeby jš zauważył. Kiedy na niš spojrzał,
Tasza ukłoniła się, tak jak jš uczono.
- Witajcie na Attu, Andrieju Tołstych.
Oszołomiony widokiem tak uderzajšco pięknej i niezwykłej Aleutki, zagadnięty
zatrzymał się. Widzšc okršgłe czarne oczy i szczupłš twarz, doszedł do wniosku,
że musi być Metyskš. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że mówiła do
niego po rosyjsku. Spojrzał jeszcze raz na jej parkę z foczego futra, obramowanš
wydrš, jej bose stopy i smo-listoczarne włosy cišgnięte miejscowym zwyczajem w
węzeł. Była w niej niewštpliwie mieszanina ras, a z każdej przejęła to co
najlepsze, zdecydował Andriej.
- Nie pamiętacie mnie? - spytała z niepokojem. Marszczšc brwi jeszcze raz
przypatrzył się jej twarzy. - Ja jestem Tasza. - Zza kołnierza parki wycišgnęła
naszyjnik ze srebrnym prawosławnym krzyżem. - Dostałam to od was.
- Tasza - powtórzył z niedowierzaniem. Jakim cudem ta uderzajšca pięknoć mogła
kiedy być chudš, wielkookš dziewczynkš, jednš z jego zakładniczek pięć lat temu.
- Tak urosła, że nie mogłem cię poznać. Jeste pięknš kobietš.
Zachwycił się tš przemianš. Jej wyglšd zawsze był niezwykły i pocišgajšcy,
urzekajšcy gładkociš skóry, głębiš koloru czarnych włosów i oczu. Tym razem
jednak zauważył w spojrzeniu Taszy co nowego - skrywane pragnienia młodej
dziewczyny, które bezskutecznie starała się maskować ugrzecznionym wyrazem
twarzy.
- Miło mi, że mnie pamiętacie.
- Jak można by cię zapomnieć, Tasza? - Im dłużej na niš patrzył, tym częciej
zadawał sobie to pytanie. Było co egzotycznego w jej oczach, wykrojonych w
kształcie migdału, i wysokich kociach policzkowych. Żaden
Alaska
107
mężczyzna nie mógł na niš spojrzeć i nie być poruszonym tš mieszaninš dzikoci i
cywilizacji. On miał przeszło czterdzieci lat, ale nie był na tyle stary, żeby
nie odczuwać pożšdania. - Ile ty masz lat, Tasza? Piętnacie? -Tak.
- Na pewno masz męża.
- Nie. Nie ma wielu Aleutów na wyspie, których mogłabym polubić. A mężczyni z
sšsiednich wsi rzadko przyjeżdżajš z wizytš, ponieważ cały czas sš tutaj Kozacy.
- Znajdziesz męża - powiedział Andriej z przekonaniem. Zaczęła się wycofywać.
- Muszę teraz ić. Jest wiele pracy przed tym więtowaniem. Obserwował, jak
przemykała zręcznie do wioski, potem niechętnie odwrócił
vmck i przyłšczył się do przywódcy krajowców. Liczył, że dobre stosunki, które
miał uprzednio z wyspiarzami z Attu, ułatwiš mu pobyt, wiedział, jak cenna jest
ich współpraca. Teraz będzie musiał odbyć podróż na nowe terytorium. Powinien
przekonać wodza o potrzebie aleuckich tłumaczy - zakładników, aby zapewnić
bezpieczeństwo i sukces swojej wyprawie.
Na drugi dzień po wištecznych obchodach Tasza siedziała na osłoniętej od wiatru
cianie barabara i pracowała nad tkaniem koszyczka, tak małego, że miecił się w
jej dłoni. Palce Kobiety Tkaczki straciły już zręcznoć potrzebnš do tej pracy,
ale to ona kierowała rękami Taszy.
Wiotkie dbła życicy leżały w płaskim koszyku. Każde z nich było odpowiednio
długo na słońcu, aby otrzymać pożšdany odcień: jasny lub ciemny. Tasza wybrała
jedno dbło, długimi paznokciami, specjalnie hodowanymi w tym celu, ostrożnie
przedzieliła dbło wzdłuż na cienkie pasemka, prawie tak cienkie jak nić. Kiedy
moczyła trawę, spojrzała na swojš matkę, zajętš zszywaniem skór kormorana na
parkę.
- Lubię Andrieja Tołstycha. On jest dobrym człowiekiem - powiedziała.
- Ty jeste głupiš kobietš - gwałtownie sprzeciwił się Prosty Chód. Wstał,
porzucajšc swój punkt obserwacyjny.
Tasza spojrzała na swojego aleuckiego brata. Duma jego była wcišż zraniona po
ostatnim spotkaniu z Kozakami, toteż mylał o nich wrogo. Tłumaczenia nie
odnosiły rezultatu, ale ona zachowała swoje zdanie. Wracajšc do plecenia koszyka
oznajmiła stanowczo:
108 Janet Dailey
- Żałuję, że Wšsaty nie dał Andriejowi Tołstychowi zezwolenia na polowanie.
- Chciałbym, żeby on odesłał wszystkie statki i zmusił Kozaków do odjazdu -
odpowiedział jej brat i poszedł w kierunku plaży.
Jego słowa martwiły Taszę i rodziły wštpliwoci słusznoć własnych, ale ponieważ
ona nie ucierpiała od Kozaków, nie umiała nienawidzić ich tak jak Prosty Chód.
Znała krzywdy wyrzšdzone jej bratu, kiedy jednak mylała o Andrieju, wiedziała,
że on nie popełniłby żadnej niesprawiedliwoci.
- Ty masz młode nogi, Tasza - powiedziała Kobieta Tkaczka. - Przynie mojš
skrobaczkę. Ta skóra jest jeszcze szorstka.
Zniekształconymi palcami wygładzała wewnętrznš stronę skóry kormorana, ale
przerwała tę czynnoć i patrzyła, jak młoda dziewczyna odkłada nie dokończony
koszyk, z którego zwisajš długie pasma żółtawej trawy, i odchodzi, by spełnić
jej probę. Ręce miała już tak obolałe, że każdego dnia musiała wbijać igły w
wybrane punkty na swoim ciele, aby uwolnić się od cierpienia.
- Jestem już starš kobietš i moje oczy wiele widziały - powiedziała do Zimowego
Łabędzia. - Kiedy patrzę na twojego syna i córkę, widzę, jak nadchodzi
nieszczęcie, wielkie nieszczęcie.
Zimowy Łabęd zawahała się, zanim przecišgnęła igłę przez skórę kormorana.
- Dlaczego tak mówisz?
- Twój syn nosi gniew w sercu przeciwko Kozakom.
- Prosty Chód nie będzie działał głupio. On wie, że jest ich zbyt wielu i sš
zbyt silni. Jest młodym mężczyznš. Nigdy nie zgodzi się, by go lekceważono.
- Kobieta Tkaczka wolno pokiwała głowš. - On zaatakuje Kozaków. Zimowy Łabęd
odrzuciła tę sugestię potrzšsajšc głowš.
- Wie, że wtedy go zabijš.
- Młodzi ludzie nie mylš o mierci. Tylko starzy odczuwajš jej bliskoć.
- Patrzyła na wyranie zmartwionš twarz Zimowego Łabędzia, niechętnš dalszej
rozmowie. Szanujšc jej wolę, Kobieta Tkaczka podjęła inny temat.
- Jeli masz oczy, Zimowy Łabędziu, to widzisz, w jaki sposób Kozacy oglšdajš
się za twojš córkš. Patrzš na niš inaczej niż na resztę swoich kobiet, chyba
dlatego, że ma okršgłe oczy. Jeszcze z niš nie spali. Ale wkrótce wezmš jš do
swojej barabara i zmuszš do tego.
- Kozacy zawsze biorš kobiety. - Teraz, kiedy była starsza, żaden jej nie
Alaska
109
chciał, ale pamiętała swoje bolesne dowiadczenie i nie chciała tego samego dla
córki. Cierpiała na myl o takiej możliwoci. - Nic na to nie poradzimy.
- Niebieskooki był sprawiedliwy dla Aleutów. On nas nie oszukuje, nie zabiera
naszych bajdarów ani nie pozwala swoim ludziom zmuszać nas do robienia parek bez
zapłaty. Dobrze traktował Aleutów, których uczył języka, jakim mówiš Kozacy.
- To prawda. - Zimowy Łabęd powróciła do szycia skór.
- Słyszałam, jak prosił Wšsatego, żeby wysłał Aleutów jego statkiem, jako
tłumaczy na inne wyspy. Byłoby najlepiej, żeby Tasza i Prosty Chód pojechali z
nim. Oboje umiejš mówić jak Kozacy.
- Oboje? - Zimowy Łabęd nie potrafiła ukryć szoku i niezadowolenia z powodu
tej sugestii. Chciała mieć dzieci przy sobie, mimo że były dorosłe. Kiedy Tasza
pojedzie ze swoim mężem do jego rodzinnej wsi, ale jeszcze nie teraz. - Nie.
- To byłoby najlepsze - nalegała Kobieta Tkaczka. - Sprawiedliwie traktowany
Prosty Chód ugasi swój gniew. Jeli ma znaleć sobie żonę, będzie musiał
odwiedzić wioski na innych wyspach.
Ta logika przekonała Zimowego Łabędzia.
- To może być dobre dla Prostego Chodu, ale Tasza nie potrzebuje jechać.
- Zapytaj swojego serca. Zapytaj siebie, co będzie najlepsze. Co by radził
Silny Wojownik, gdyby żył?
- To nie jest moja decyzja. - Zimowy Łabęd szukała ucieczki. - Wšsaty musi
zdecydować, czy wysyłać kogokolwiek z naszej wioski z Niebieskookim.
- On jest teraz twoim mężem, więc możesz z nim o tym porozmawiać. Ponielimy
już wiele ofiar dla utrzymania pokoju.
Kobieta Tkaczka obejrzała skórę kormorana jeszcze raz i położyła jš na innych
przeznaczonych na parkę.
- Ta jest wystarczajšco gładka dla Kozaka. - Walczšc ze starczym zesztywnieniem
stawów podniosła się. - Moje ciało jest zmęczone i potrzebuje odpoczynku.
Ciężko suwajšc nogami wchodziła na kopiec barabara. Kierujšc się do wejcia w
dachu przeszła obok Taszy. Wkrótce przestanie samodzielnie używać sękatej kłody
służšcej za drabinę i będzie musiała korzystać z pomocy swojego syna, Wšsatego.
Zadanie noszenia jej przypać powinno jej anaaqisagh, Małej Włóczni, ale on już
dawno odpłynšł z pierwszymi Kozakami i nigdy nie powrócił na Attu. Prawie każdy
statek kozacki
110 Janet Dailey
opuszczajšcy te wody zabierał na pokład jednego, dwoje lub troje Attuanów,
przeważnie dzieci urodzone z kobiet, z którymi Kozacy spali podczas pobytu na
wyspie. Kobieta Tkaczka wiedziała, że synowa jej miała szczęcie, mogšc mieć
dzieci przy sobie przez te wszystkie lata. Teraz nadszedł czas, żeby pozwolić im
odejć.
Minšł przeszło tydzień od czasu, kiedy Andriej Nikołajewicz Tołstych zakotwiczył
swój statek Andreian i Natalia w zatoce. Większoć czasu spędzał studiujšc mapy
tych wysp, wykonane przez admirała Nagajewa na podstawie dzienników Beringa i
Czirikowa. Z zawodu kupiec, Andriej miał w sobie silnš żyłkę hazardzisty. Zyski
z wypraw na te wyspy były tak ogromne, że kompensowały z nawišzkš ryzyko
żeglowania po burzliwym morzu. Jednak, mimo że już trzykrotnie zbił fortunę,
przyjechał jeszcze raz - typowy gracz, który jeszcze raz chciał wygrać.
Andriej był właciwie zadowolony, że wódz odmówił mu zezwolenia na polowanie na
Attu. Ostatnimi dniami rozmawiał z kilkoma Kozakami na wyspie i z niektórymi
tubylcami. Chociaż wydra morska nadal żyła w wodach Attu, jej liczebnoć spadła.
Zwierzę stało się ostrożniejsze, nurkujšc natychmiast na widok łodzi. Im dłużej
patrzył na mapy tego łańcucha wysp, tym bardziej kusiło go nieznane. Został po
prostu zmuszony do wybrania wschodniego kierunku i robił to z ochotš,
wydobywajšc wszelkie informacje od tubylców o wyspach tam położonych. Aleuci
byli wytrawnymi podróżnikami morskimi, gdyż pokonywali duże odległoci w swoich
bajdarkach, aby odwiedzać znajomych lub handlować z innymi wyspiarzami na tym
liczšcym przeszło tysišc mil archipelagu. Jeli tubylec nie odwiedził jakiego
miejsca osobicie, nie powtarzał wiadomoci z drugiej ręki - cecha ta bardzo
frustrowała Andrieja.
Zdajšc sobie sprawę, że nie może już odwlekać chwili opuszczenia Attu, Andriej
zszedł na brzeg, aby poszukać Wšsatego i ponownie porozmawiać z nim o tłumaczach.
Stosunki panujšce między wyspiarzami wskazywały na koniecznoć posiadania
zakładników. Byliby jego jedynš nadziejš, gdyby spotkał wrogich tubylców na
wschodzie, a oprócz tego potrzebował ich do porozumiewania się z krajowcami.
Zbliżajšc się do barabara wodza, Andriej zauważył dziewczynę idšcš przez
nasłonecznionš łškę czerwonš od kwitnšcego łubinu. Głowę trzymała
Alaska 111
wysoko, a twarz odwracała do rzadko widywanego słońca. Zatrzymał się, żeby
popatrzeć na tę kobietę-dziecko. Wesoło machała koszykiem, którego rytmiczny
ruch podkrelał jej długi, swobodny krok.
Kolorowš, jedwabnš chustkę, przeznaczonš na prezent dla niej, miał schowanš pod
marynarkš. Nosił jš już od kilku dni, za każdym razem, kiedy schodził na brzeg,
chciał jej dać, ale ważniejsze sprawy zwišzane z wyprawš zawsze mu w tym
przeszkadzały. Teraz zastanawiał się, jak mógł tak długo zwlekać.
Dał znak dwóm promyszlennikom, którzy mu towarzyszyli, żeby zaczekali, i poszedł
na spotkanie Taszy. Zauważył jej pojaniałš na jego widok twarz. Zachęta w jej
oczach była prawie bezczelna i pochlebiło mu to. Przez chwilę żałował, że ona
jest kobietš. Mężczyzna miałby większy wpływ na wodza, gdyby Andriej zdobył jego
zaufanie i nakłonił do przeforsowania swojej proby. Ale jej obecnoć wkrótce
zdominowała jego myli.
- Dzień dobry, Tasza - spoglšdał w jej okršgłe, skone oczy, czarne jak onyks.
- Dzień dobry, kapitanie Tołstych - ukłoniła się głęboko. Zrobiła to tak
naturalnie, że nie kłóciło się to z jej tubylczym strojem.
Jego wzrok padł na koszyk, który trzymała w ręku.
- Widzę, że zbierała jagody.
- Jest ich bardzo dużo tego lata. Może chcielibycie trochę?
- Nie. Dziękuję. - Przypomniał sobie o chustce i sięgnšł do marynarki. - Mam
co dla ciebie.
Chustka była z chińskiego jedwabiu, jaskrawopurpurowa. Kiedy wręczał jej
kwadracik złożonego materiału, liski jedwab rozwinšł się i wypadł mu z ręki.
Tasza złapała go. Na jej twarzy pojawił się wyraz podziwu.
- To jest piękne. - Postawiła koszyk na trawie, żeby dotknšć materiału dwiema
rękami. - Co to za materiał taki gładki jak pióro?
- To nazywa się jedwab. Pochodzi z Chin.
Andriej znał się dobrze na handlu z Chinami. Jedynym towarem z Rosji, jaki
interesował Chiny, była wydra morska. Popyt na niš przewyższał możliwoci
rosyjskich dostaw, więc skóry te były tym bardziej w cenie. Chińczykom nie
zależało na najwyższej jakoci skór, ponieważ doprowadzili do perfekcji technikę
farbowania ich i utrzymywania naturalnego wyglšdu. Żadne z ich farbowanych futer
nie różniło się od skór pierwszej jakoci. Jedna
112 Janet Dailey
skóra na chińskiej granicy przynosiła aż trzysta złotych rubli zysku; jedwab dla
Andrieja to były Chiny, a handel z Chinami oznaczał skóry wydry morskiej warte w
złocie więcej niż ważyły.
- Jedwab - szepnęła i przyłożyła chustkę do policzka. Jaskrawa czerwień
materiału przy jej czarnych włosach i kolorze skóry tworzyły pięknš harmonię
barw.
- Zaraz. - Andriej wzišł chustkę i udrapował na jej głowie, a skrzyżowanymi
końcami zakrył ramiona. Przeobrażenie było niesłychane. Wydawało mu się, że
patrzy na rosyjskš kobietę, która ma niesłychanš, egzotycznš siłę przycišgania.
Wolno puszczał końce chustki.
- Czy w ten sposób się jš nosi? - spytała Tasza.
- Tak. - Andriej, poruszony, nadal się w niš wpatrywał.
- Czy idziecie do wioski?
- Tak. Muszę porozmawiać z waszym wodzem.
- Pójdę z wami. - Zdjęła chustkę i usiłowała złożyć liski materiał w mały
kwadracik, co udało jej się po kilku próbach. Wzięła swój koszyk dojrzałych
jagód.
Kiedy ruszyli w stronę barabara, Andriej zobaczył, że Wšsaty czeka, aby go
powitać. Domylił się, że uprzedzono wodza o jego wizycie. Zasadniczš sprawš
było przekonanie Aleuty, aby pozwolił mu wzišć kilkoro ludzi ze sobš. Słyszšc
stšpanie bosych stóp obok siebie, Andriej z lekka odwrócił głowę, żeby popatrzeć
na dziewczynę. Jej profil podniecał jego zmysły, chociaż uwaga skoncentrowana
była na majšcym nastšpić spotkaniu. W pewnym momencie pomylał, że mężczyzna
mógłby się w niej zatracić, ale już po chwili zastanawiał się nad czym innym.
Przedtem nie brał pod uwagę użytecznoci tej dziewczyny, teraz zmienił zdanie.
- Tasza, muszę omówić z waszym wodzem ważnš sprawę. Chcę mieć pewnoć, że on
mnie dobrze zrozumie. Czy pomożesz mi? - umiechnšł się Andriej.
- Z przyjemnociš będę dla was tłumaczyć - zgodziła się. Jej ciemne oczy
patrzyły na niego bystro. - Chcecie rozmawiać z Wšsatym o tym, żeby kto z
naszej wioski towarzyszył wam na inne wyspy i tłumaczył dla was.
- Ty wiesz o mojej probie? - Andriej był lekko zdziwiony.
- Słyszałam, jak Wšsaty radził się mojej matki i innych w tej sprawie.
Zmarszczył brwi ze zdziwieniem.
Alaska 113
- Dlaczego miałby pytać o radę twojš matkę?
- Zanim została drugš żonš Wšsatego, jego brat, Silny Wojownik, był jej mężem.
Odznaczał się wielkš siłš fizycznš i duchowš. Mylę, że Wšsaty chciał się
dowiedzieć od mojej matki, co w tej sprawie postanowiłby Silny Wojownik, którego
mšdroć bardzo szanował.
- Co twoja matka mu powiedziała? - Andriej nie wiedział przedtem, że Tasza
należała do rodziny wodza, ale bez skrupułów starał się teraz wycišgnšć od niej
informacje.
- Nie wiem.
- A co mylisz, że mogła powiedzieć? - nalegał na odpowied, mimo że dostrzegał
jej wahanie. - To jest ważne, Tasza. Inaczej bym nie pytał. Muszę zyskać pomoc
wodza, żebym mógł polować i handlować z innymi wyspiarzami w pokoju i przyjani.
Zastanowiła się przez chwilę.
- Bajarze mówiš, że Silny Wojownik zawsze nakazywał żyć w pokoju z Kozakami.
- On był mšdrym mężczyznš. - Zadowolony z tego, co usłyszał, odprężył się i
umiechnšł ciepło do Taszy konstatujšc, że jej obecnoć może być cenna przy
spotkaniu z wodzem.
Jego ludzie szli z tyłu, kiedy grupš zbliżali się do przywódcy wioski. Po
powitaniu Wšsatego Andriej wytłumaczył przyczynę obecnoci Taszy, bojšc się, że
Aleuta może oponować przeciwko włšczeniu kobiety do ich rozmów, ale wódz skinšł
potakujšco głowš.
- Wkrótce mój statek wypłynie z waszej zatoki w stronę wysp na wschodzie. Ty
jeste ważnym szefem na Attu. Twoje imię jest wymawiane z szacunkiem na innych
wyspach. - Andriej nie miał pojęcia, czy to było prawdš, ale trochę pochlebstwa
nigdy nie zaszkodziło. Zaczekał, aż Tasza skończy tłumaczyć i mówił dalej. -
Chciałbym przekazywać pozdrowienia od ciebie, kiedy będę odwiedzał wsie na
wschodzie, żeby tamtejsi ludzie wiedzieli, że żylimy razem w pokoju i uczciwie
handlowalimy.
Andriej domylał się, że wódz rozumie dużo z tego, co mówił po rosyjsku, ale
czekał cierpliwie, aż Tasza to przetłumaczy. Jego znajomoć aleuckiego była
wprawdzie ograniczona, ale Andriej wyłowił parę upiększeń dodanych przez Taszę i
zdał sobie sprawę, że ma w niej sojusznika.
- Imię Andrieja Nikołšjewicza Tołstycha jest również znane na wyspach
114
Janet Dailey
jako imię człowieka, który nie oszukuje Aleutów. - Tasza przetłumaczyła na
rosyjski odpowied wodza, którš i tak w dużej częci zrozumiał. - Tego nie można
powiedzieć o wielu Kozakach, którzy przyjeżdżajš polować i handlować
na naszš wyspę.
Andriej już wczeniej zetknšł się ze złš atmosferš stworzonš przez innych Rosjan
znanych z chciwoci.
- Dla Aleutów na innych wyspach, które będę odwiedzał, ważne będzie, że
przyjeżdżam z pokojowymi i przyjaznymi zamiarami. Jeli Wšsaty zgodzi się wysłać
ze mnš tłumaczy z tej wyspy, oni nie tylko przełożš moje słowa, ale również
zawiadczš o uczciwoci w handlu i chęci utrzymania pokoju
z Aleutami.
- Podjšłem decyzję w tej sprawie. - Tasza przetłumaczyła odpowied Wšsatego i
czekała na dalszy cišg. Andriej postanowił nie okazywać na razie żadnej reakcji.
- On wybrał mojego brata, Prosty Chód, aby wam towarzyszył. - Odczuł ulgę, ale i
niezadowolenie z tej decyzji. Jeden tłumacz był lepszy niż żaden, jednak wolałby
mieć dwóch Aleutów ze sobš. - On żałuje, że nie może sobie pozwolić, żeby posłać
z wami więcej myliwych.
- Powiedz mu, że rozumiem.
- Wšsaty mówi, że mój brat jest dobrym myliwym i pomoże ci znaleć wyspy,
gdzie jest pełno wydr morskich. Rozumie też słowa waszego języka o wiele lepiej
niż sam Wšsaty. - Powstrzymała się od dosłownego tłumaczenia dalszego
wyjanienia. - Wiadomo również, że on nie lubi Kozaków. Przemówienie w twojej
sprawie będzie dla niego rzeczš wielkiej wagi.
Andriej wyrażał podwiadomš aprobatę, podziwiajšc przenikliwe rozumowanie przy
tym wyborze. Kiedy wódz mówił dalej, Andriej już nie nadšżał za nim i musiał
czekać, aż Tasza mu to przełoży.
- Wšsaty również mówi, że będziesz potrzebował kobiety, żeby gotowała i szyła
dla ciebie, a kobiety na wschodnich wyspach nie wiedzš, jak przygotowywać
posiłki lubiane przez Kozaków. - Nagle wydała się zaskoczona. Zamiast
koncentrować się, jak dotychczas, na wodzu, zwróciła się wprost do niego, a jej
ciemne oczy wyrażały zdziwienie. - On mówi, że twoja kozacka żona nie
przypłynęła z tobš, że została tam za wodami. Ponieważ będziesz potrzebował
kobiety, proponuje mnie jako drugš żonę. Jako dowód przyjani. Nie żšda żadnych
prezentów w zamian.
Alaska
115
Równie zaskoczony Andriej wpatrywał się w Taszę. Wódz musiał wiedzieć, że on nie
mógł mieć nic przeciwko obecnoci tubylczej kobiety w swoim łóżku. Podczas
pierwszej wizyty na wyspie miał takš kobietę w zamian za parę prezentów dla jej
rodziny; zgodnie ze zwyczajem Aleutów - była jego żonš. Nie było żadnego
obrzšdku lubnego, a kontrakt został przypieczętowany wręczeniem podarunków.
Andriej również wiedział, że odmowa równałaby się w tym przypadku obrazie. Był
wdzięczny, że wódz mówił dalej, dajšc mu czas na zebranie myli.
- On mówi, że robię dobre parki i wiem, jak gotować jedzenie na sposób kozacki.
Mówi również, że mogę ci się przydać tłumaczšc twoje słowa krajowcom na
wschodnich wyspach. Wšsaty wie, że będziesz mnie dobrze traktował i będziesz
dobrym mężem. - Zaczerwieniła się lekko. - On również mówi, że kobiety na Attu
sš milsze dla oka niż kobiety na innych wyspach.
Okrelenie miłe dla oka" wydawało się Andriejowi o wiele za skromne, kiedy
patrzył na Taszę. Z trudnociš skupił ponownie uwagę na wodzu, starajšc się nie
myleć o długich miesišcach i nocach, jakie miał przed sobš.
- Powiedz swojemu wodzowi, że jestem zawstydzony jego hojnociš i bardzo
zadowolony. Robi mi wielki zaszczyt. Proszę poinformuj go, że chcę odpłynšć
jutro.
?
Nad głowami płynšcych kršżyły kwilšce ptaki morskie, a ich skrzydła janiały
bielš na tle szarych chmur. Skaczšc i nurkujšc płynšł wzdłuż statku morwin, jak
gdyby eskortujšc go po wodach zatoki. Wiatr wydymał żagle. Tasza zwracajšc twarz
pod wiatr patrzyła na szeroki pas piasku i bajdarki stojšce rzędem na brzegu. Z
tej odległoci zarys jej wioski był ledwo rozpoznawalny, ale ona wiedziała,
gdzie patrzeć.
Serce jš bolało, że zostawia wszystko, co było jej bliskie - wyspę, dom, rodzinę,
swojš matkę, a przede wszystkim starš Kobietę Tkaczkę. Ale podniecenie było
większe niż smutek. Myliwi często płynęli na inne wyspy, żeby handlować albo z
wizytš, jednak kobiety rzadko jedziły, czasem z rodzinš albo nawet z całš
wioskš. Tasza nie opuszczała wyspy od czasu, kiedy była małš dziewczynkš.
Popłynęła wtedy na pobliskie Agattu, aby odwiedzić rodzinę jej matki. Teraz była
w drodze do nieznanego miejsca, a Andriej Tołstych, jej nowy mšż, powiedział
Wšsatemu, że mogš upłynšć aż dwa lata, zanim powróci na Attu.
Obracajšc się, spytała swojego brata:
- Dokšd popłyniemy?
- Powiedziałem Kozakowi o wyspie Adak i małych wysepkach jš otaczajšcych, gdzie
roi się od wydr morskich. - W jego głosie dała się słyszeć niechęć, z jakš
przekazywał tę wiadomoć. Prosty Chód nie podzielał entuzjazmu Taszy dla
czekajšcej ich przygody.
- Polowanie będzie tam dobre.
- Jeli wioska da mu pozwolenie, żeby polował na jej terytorium - dodał Prosty
Chód.
Alaska
117
- Dadzš. W zamian za prezenty. Powiemy im, że on chce z nimi handlować i żyć w
pokoju. - Zauważyła jego sceptyczne spojrzenie. - Ty wiesz, że to prawda. On nie
jest jak inni.
- Nie - przyznał niechętnie. - Ale to Kozak. Nie ufaj mu zanadto. Przypominał
sobie niejasno czasy, kiedy jego matka płakała przez Kozaka
ze Szramš na Oku. Teraz Tołstych był mężem siostry. Nie chciał, żeby jej stała
się podobna krzywda, ale nie mógł temu zapobiec. Nienawidził Kozaków za to, że
czuł się przy nich bezbronny. Zgodził się towarzyszyć temu wodzowi o gładkiej
twarzy po częci dlatego, żeby uszanować wolę Wšsatego i matki, ale głównym jego
celem była nadzieja, że kiedy zaprowadzi Kozaków na nowe łowiska, oni wszyscy w
końcu opuszczš rodzinnš wyspę.
Prosty Chód wywnioskował z wyrazu dużych, ciemnych oczu Taszy, że siostra nie
przywišzuje wagi do jego ostrzeżeń. Wpatrzona w niebieskie oczy Kozaka nie
dostrzegała samolubnej chciwoci jego towarzyszy. Aleuci nigdy nie zabijali
zwierzšt tylko po to, żeby dostać ich skórę. Kozacy zabijali wydrę, zabierali
jej futro, a ciało rzucali rekinom. To nie był właciwy sposób polowania i za to
byli odpowiedzialni cudzoziemcy.
Jego siostra była kobietš i nie mogła zrozumieć, że życie myliwego jest
zwišzane z życiem jego zdobyczy. Jeszcze raz spróbował jš przekonać.
- Dla Kozaków Aleuta jest jak wydra morska. Kiedy wezmš od niego to, co chcš,
wyrzucš resztę.
Morze było wzburzone, a fale były na szeć stóp wysokie. Kiedy pierwsza rozbiła
się o dziób statku, Tasza poczuła przypływ radoci. Rozpoczęła się podróż. Stała
przy relingu, słuchajšc bolesnych jęków belek statku, kiedy ten uderzał w fale.
Po godzinie odczuwała już tylko tępy ból w głowie. Stałe wznoszenie się i
opadanie statku, monotonne falowanie horyzontu wywoływało mdłoci. Odczuwała je
w żołšdku, zaczęło jej być goršco i pot wystšpił na czoło. Zbliżajšc się do
dziobu wystawiała twarz na chłodne rozbryzgi wody, ale nie osłabiło to
wzrastajšcego napięcia w jej ciele. Kolana uginały się pod niš.
Powoli dotarło do niej, że zaczyna się choroba morska. Objawy były takie same,
jak opisywała kiedy Kobieta Tkaczka, która opowiadała o dwóch aleuckich
myliwych na Attu, cierpišcych na tę chorobę. Tasza starała się skoncentrować na
jakim nieruchomym przedmiocie i opanować potęgujšce się mdłoci, ale nie mogła
zapomnieć o falujšcym pokładzie. Nie spostrzegła nawet, że kto nadchodzi.
118 Janet Dailey
Kiedy już oddalili się od przybrzeżnych raf i wypłynęli daleko w morze, Andriej
rozkazał oficerowi pokładowemu obrać wschodni kurs. Znał niebezpieczeństwa tego
morza - szybko opadajšce mgły, silne wiatry i burze - wymagajšce skupionej uwagi,
więc starał się odpoczšć, kiedy tylko miał do tego okazję. Przekazujšc oficerowi
ster, Andriej zauważył Taszę stojšcš na dziobie, upozowanš jak figurynka, z
twarzš zwróconš w kierunku rozprysków wody. Widok ten wzniecił w nim upione
ognie. Podszedł do niej.
- Mamy pomylne wiatry. - Na dwięk jego głosu Tasza obróciła się. Andriej
zobaczył, że jest bardzo blada.
Tasza wychyliła się za reling. Mylšc, że chce wyskoczyć za burtę, Andriej
złapał jš gwałtownie. Wyczuł konwulsyjne drganie ciała. Ataki wymiotów
następowały jeden po drugim, aż wreszcze opadła na poręcz, zbyt słaba, żeby
utrzymać się na nogach.
Starał się przytrzymać jš tak, żeby mniej odczuwała kołysanie statku. Wyjšł
chustkę ze swojego grubego płaszcza, wytarł jej usta i brodę. Cała zlana była
potem, mimo że skórę miała zimnš, gdy mamrotała co niezrozumiale w podzięce.
Nagle zobaczył parę stóp o zrogowaciałej skórze, wystajšcych spod długiej parki
koloru ochry. Andriej spojrzał na Prosty Chód i napotkał jego oskarżajšcy wzrok.
- Ona cierpi na chorobę morskš - powiedział Andriej.
Aleuta rzucił okiem na pobladłš twarz Taszy szukajšc potwierdzenia, potem
mruknšł co i odszedł, wyranie nie zainteresowany jej chorobš. Słaniajšca się
dziewczyna wzbudziła w Andrieju opiekuńcze, męskie instynkty.
Skinšł na jednego z promyszlenników na pokładzie, aby przyszedł mu pomóc, i
powiedział do Taszy:
- Wemiemy cię na dół, żeby mogła się położyć. Poruszyła głowš, ale nie był
pewien, czy usłyszała.
Wznoszenie się i opadanie statku utrudniało utrzymanie równowagi, kiedy Andriej
i promyszlennik stawiali Taszę na nogi. Kiedy szli przez kołyszšcy się pokład,
jęczała cicho, wspierajšc bezwładne ciało na Andrieju.
Zejcie było zbyt wšskie dla trzech osób, więc Andriej odprawił rosyjskiego
myliwego.
- Sam jš wezmę - powiedział i zniósł jš ze schodów.
Otworzył nogš drzwi swojej kajuty. Jej głowa opierała się o jego brodę,
Alaska 119
a jedwabiste włosy muskały mu skórę. Spojrzał na niš, gdy znowu jęknęła, i
ułożył w swojej koi.
Andriej pragnšł mieć jš w łóżku, ale nie w takich okolicznociach. Miała
kropelki potu na czole i nad górnš wargš, kiedy usiadła na koi ledwo mogšc
utrzymać równowagę. Popatrzył na długš, futrzanš parkę, którš miała na- sobie,
dziwnym trafem zupełnie czystš po przebytej chorobie.
- Trzeba to zdjšć - wymamrotał do siebie wštpišc, czy w tym stanie może go
zrozumieć.
Z trudnociš udało mu się podnieć parkę powyżej bioder. Potem już łatwo zdjšł
jš przez głowę. Przez chwilę oglšdał nagie ciało dziewczyny i młode, sterczšce
piersi. Gdy nie podtrzymywana zachwiała się, wycišgnšł rękę, żeby mogła się
oprzeć, wyczuł wówczas jędmoć jej ciała. Jego dłonie od dawna nie dotykały tak
pięknej, młodej skóry. Ciało jego żony było już zwiotczałe, a syberyjskie
prostytutki były albo grube, albo zarażone, a czasami zagłodzone i wychudzone
jak szkielety. Na Syberii kobiety wczenie się starzały, więc bogaty mężczyzna,
taki jak on, nie miał wielkiego wyboru.
Tasza jęknęła znowu. Patrzyła na niego oczami wielkimi jak spodki. Nagle
przyłożyła rękę do ust. Andriej szybko złapał nocnik i ledwo zdšżył unieć
pokrywkę, aby mogła do niego zwymiotować.
Położył jš potem w koi i z ocišganiem przykrył kołdrš jej nagie ciało. Odszedł
na chwilę, żeby zmoczyć szmatkę wodš i wytrzeć jej wilgotnš twarz. Leżała
nieruchomo, z zamkniętymi oczami, czarne rzęsy rzucały długie cienie na bladš
skórę. Andriej zauważył, że musiało być jej niewygodnie, bo leżała na węle
włosów, toteż delikatnie wsunšł jej rękę pod głowę, żeby je rozlunić. Odsuwajšc
jej włosy od twarzy, rozgarniał palcami ich delikatne pasma.
- Czuję się taka chora - wyszeptała cichutko.
- Wiem. - Andriej złożył wilgotnš szmatkę i położył jej na czole. Wstajšc
popatrzył na niš jeszcze przez chwilę, potem podszedł do stołu,
gdzie były rozłożone mapy tego łańcucha wysp. Studiował je, usiłujšc znaleć
innš grupę wysp - tę, którš opisywał Prosty Chód.
Tasza znów wymiotowała kilka razy, dopóki nie pozostało jej w żołšdku nic poza
żółciš - w końcu wyczerpana zasnęła. Andriej wyszedł na pokład sprawdzić kurs
statku, ale pozostał tam niedługo; myl o dziewczynie leżšcej w jego koi nie
dawała mu spokoju.
120 JanetDailey
Wieczorem zaczęły niš wstrzšsać dreszcze. Andriej miał dla niej przygotowany
rosół i karmił jš łyżeczkš co kilka minut. To nie współczucie ani litoć
zatrzymywały go w kabinie. Nieomylnie wyczuwał rosnšcš fascynację tš Metyskš,
gdy długo patrzył na zarys jej koci policzkowych lub brodawki odkrytych piersi
i wyobrażał sobie wszystko, co chciał.
Usłyszał stukanie do drzwi kabiny.
- Tak. O co chodzi? - spytał Andriej.
- Mgła, kapitanie, gęsta jak bita mietana.
- Już idę.
Andriej zaczekał, aż kroki ucichły, podszedł do koi i otulił Taszę kołdrš.
Zajęczała cicho przez sen. Poruszyła się, gdy dotknšł palcem jej policzka,
czujšc gładkš i chłodnš skórę. Niechętnie odwrócił się i wyszedł z kabiny.
Na pokładzie gęsta mgła ogarniała statek, zacierajšc zarysy dziobu i zakrywajšc
szczyty masztów. Widocznoć była ograniczona do kilku jardów. Niesamowita cisza,
jaka panowała wokół, potęgowała każdy dwięk. Kiedy Andriej szedł do steru,
stukot jego butów odbijał się głucho od gładkiego pokładu. Szedł we mgle i
kapišcej z żagli wodzie. Tylko niespokojny pokład i uderzenia fal o drewniany
kadłub przypominały, że sš nadal na morzu, a nie unoszš się w jakiej upiornej
chmurze.
Kompas wskazywał, że statek trzymał wschodni kurs, ale widocznoć była zerowa.
Według map wszystkie wyspy leżały dalej na południe, ale szczegółowoć tych map
była wštpliwa. Andriej nie potrzebował ostrzegać marynarzy przed falami przyboju
lub wałami wodorostów, które wskazywałyby bliskoć lšdu, bo z powodu mgły
wszyscy i tak byli wyjštkowo czujni.
Dopiero wczesnym rankiem Andriej powrócił do swojej kajuty, uspokojony, że jego
statkowi nie zagraża bezporednie niebezpieczeństwo. Tasza leżała w koi odkryta
do pasa. Widok jej ciała wyzwolił w nim nowe zasoby energii. Pokusę, żeby
położyć się przy niej, powstrzymał zapach wymiocin.
Jej nagoć nie dawała mu jednak spokoju. Wyjšł jednš ze swoich bawełnianych
koszul z szafki i usiłował dziewczynę ubrać. Kiedy jš podnosił, wkładajšc rękę
do rękawa, otworzyła oczy. Po zapięciu kilku guzików, pozwolił swojej ręce
pozostać na wypukłej okršgłoci piersi, która wypełniała mu dłoń. Jęknęła i
odwróciła głowę. Zorientował się szybko, że ten gardłowy dwięk nie ma ródła w
doznawanej przyjemnoci, lecz wyraża cierpienie.
Wstał i zabrał drugš kołdrę z koi. Podszedł do lampy kołyszšcej się pod belkš i
przykręcił knot, zostawiajšc tylko mały płomień, rzucajšcy mętne
Alaska
121
wiatło. Przyczajone cienie natychmiast wypełzły z kštów. Owinięty w kołdrę
rozcišgnšł się na krzele, pozwalajšc rozbujanemu statkowi kołysać go do snu.
Długo jednak nie mógł zasnšć patrzšc na kobietę leżšcš w koi - jego tubylczš
pannę młodš.
Przez cały tydzień Andriej spędzał większoć czasu w swojej kajucie przy Taszy,
która miewała albo gwałtowne ataki choroby morskiej, albo pogršżała się w
odrętwieniu. W chwilach jasnoci umysłu protestowała przeciwko karmieniu jej
rosołem z łyżeczki lub kaszš, które Andriej dla niej przygotowywał, i starała
się jeć sama, mimo że nie miała jeszcze doć siły. Dwa razy kapał jš, a ruchy
jego ršk były zawsze pieszczotliwe.
Kilka razy jej aleucki przyrodni brat przychodził nie zapowiedziany do kabiny,
żeby dowiedzieć się o jej zdrowie. Andriej zawsze spostrzegał nieufnoć w oczach
młodego człowieka, ale Aleuta nigdy nic nie mówił, po prostu zostawał kilka
minut i wychodził. Nie było wštpliwoci, że Prosty Chód nie lubił Rosjan.
Podczas całej podróży chłopak trzymał się z daleka od wszystkich. Czasem Andriej
zastanawiał się, do jakiego stopnia może mu zaufać, ale wiedzšc, jak bardzo
Aleucie zależy na przyrodniej siostrze, mógł nad nim sprawować kontrolę, majšc
jš przy sobie.
Woda gotowała się w miedzianym samowarze, a Andriej wrzucał listki chińskiej
herbaty do małego garnuszka. Podstawił go pod kurek samowara i przekręcił ršczkę.
Wrzšca woda chlusnęła na herbaciane listki na dnie, wyzwalajšc ich mocny aromat
w kajucie przesiškniętej nieprzyjemnym zapachem choroby morskiej. Andriej
poczekał parę minut, aż herbata się zaparzy, potem nalał jš do dwóch szklanek w
metalowych uchwytach. Jednš z nich zaniósł do koi, gdzie siedziała Tasza oparta
o wezgłowie, i podał jej. Mankiety bawełnianej koszuli miała podwinięte, opadły
jednak, kiedy podnosiła szklankę do ust dwiema rękami. Upiła mały łyczek, potem
z trudnociš postawiła szklankę na kolanach.
- Mylę, że czuję się lepiej - powiedziała słabym głosem.
Andriej umiechnšł się przekonany, że przez ostatnie dwa dni jej ciało
zatrzymywało więcej płynów.
- Czy jak skończysz pić herbatę, chciałaby pójć na pokład i zaczerpnšć
wieżego powietrza?
- Tak, chciałabym.
122 Janet Dšiley
Otulonš w kołdrę wyniósł jš na górę i posadził na beczułce w miejscu osłoniętym
od wiatru. Jego stosunek do niej nie był ani czuły, ani pożšdliwy, był raczej
stosunkiem posiadacza, nie pozostawiajšcym wštpliwoci u innych mężczyzn, że ich
dowódca roci sobie do niej wyłšczne prawa.
Oddychajšc głęboko, Tasza napełniała płuca słodkim, wieżym powietrzem. Ruchy
szytika nie przeszkadzały jej już tak bardzo. Miała nadzieję, że się w końcu do
nich przyzwyczai. Nie chciała być znowu chora, ponieważ zawstydzała jš myl o
kłopotach, jakie sprawiła Andriejowi, aczkolwiek miła jej była pamięć
niezliczonych chwil, kiedy otwierajšc oczy znajdowała go przy sobie,
opiekuńczego i bliskiego.
Szukała go wzrokiem pomiędzy myliwymi na pokładzie. Doszła do wniosku, że
równie podoba się jej jego ostry profil, jak i oczy. Była w nich siła i
determinacja oraz duża inteligencja. Dotknęła jego koszuli, którš miała na sobie.
Przyzwyczaiła się już do obecnoci tego materiału na swojej skórze i do ochrony,
jakš jej dawał przed drapišcš kołdrš. Ten mężczyzna był dla niej dobry. Nawet
Prosty Chód musiał to przyznać. Zobaczyła swojego brata stojšcego samotnie przy
relingu, wpatrzonego w morze. Zdała sobie nagle sprawę, że on nigdy nie
zaprzyjani się z Kozakami, nawet z jej nowym mężem.
Pobyt na pokładzie szybko jš zmęczył, bo najmniejszy nawet wysiłek wyczerpywał
siły. Z przerażeniem stwierdziła, jaka teraz jest słaba - ona, zawsze taka silna.
Oparła się o złšczenie grodziowe i zamknęła oczy, żeby chwilę odpoczšć. Kto
dotknšł jej ramienia. Tasza zobaczyła, jak Andriej schyla się nad niš.
- Czy dobrze się czujesz?
- Jestem zmęczona - przyznała.
Nic nie mówišc, podniósł jš i przeniósł do koi w swojej kabinie. Zasnęła, gdy
tylko drzwi się za nim zamknęły.
Następnego dnia po południu Tasza leżała w koi. Miała miłe uczucie sytoci po
zjedzeniu miski zupy. Andriej zapewniał jš, że potrzebuje tylko jedzenia i
odpoczynku, aby odzyskać dobrš kondycję. Teraz, kiedy czuła się lepiej,
niepokoiła jš bezczynnoć.
Usłyszała jakie zamieszanie na pokładzie, zduszone okrzyki i tupot butów.
Alaska
123
Starała się zrozumieć przyczynę tego podniecenia, ale mogła uchwycić tylko
fragmenty słów. Drzwi kabiny otworzyły się i bezszelestnie wszedł jej brat.
- Co się dzieje? Czy zobaczyli wieloryba? - Nic innego w jej wiosce nie
spowodowałoby takiego zamieszania.
- Spostrzegli wyspy. Wysoki, wyniosły szczyt Adaku wystaje ponad chmurami.
Statek kieruje się teraz w tamtš stronę.
- A więc dotarlimy do celu - powiedziała Tasza.
- Wkrótce zobaczš, jakie dobre jest tutaj polowanie, i będš wiedzieli, że nie
kłamałem.
Spojrzała na brata.
- Czy oni myleli, że kłamałe?
- Słyszałem, jak niektórzy z nich zastanawiali się, czy nie wyprowadzam ich na
rodek morza. Jeden z nich wycišł nawet dziurę w mojej bšjdarce, żebym nie mógł
w niej uciec - odpowiedział gorzko.
- Czy to jest duża dziura? - Bez bajdarki myliwy jest bezsilny.
- Przechodzi prawie przez dwie skóry.
- Zreperaję ci łód - obiecała Tasza i zaraz spytała: - Czy Andriej wie o tym?
- To by nic nie pomogło. Kozacy twierdzš, że co na niš spadło, ale ja wiem,
jak wyglšda skóra przecięta nożem. - Żywił wcišż głębokš urazę, a ten incydent
podziałał jak woda morska na otwartš ranę. Tasza zrozumiała również, że Prosty
Chód mówił to, aby jš ostrzec. - Czy czujesz się lepiej? - spytał w końcu.
- Tak - kiwnęła głowš.
- To dobrze. - Patrzył jeszcze na niš przez chwilę, potem odwrócił się i
wyszedł z kabiny.
Osamotniona Tasza słuchała słabnšcych odgłosów z pokładu. Wyspa była w zasięgu
wzroku i Andriej będzie wkrótce potrzebował, żeby przemówiła do mieszkańców
wioski w jego sprawie. Przerzuciła nogi przez brzeg koi i stanęła, aby
wypróbować siły. Zachwiała się niepewnie, ale utrzymała się na nogach. Tasza
podeszła wolno do stołu i oparła się na nim, walczšc z zawrotem głowy. Usłyszała
kroki zbliżajšce się do kajuty i rozpoznała chód Andrieja. Drzwi otworzyły się,
więc spojrzała w ich kierunku, trzymajšc się stołu, aby utrzymać równowagę.
- Tasza - na widok pustej koi zatrzymał się w pół kroku. Szybko rozejrzał
124 Janet Dailey
się i zobaczył jš stojšcš przy stole. Zmarszczył czoło. - Tasza, dlaczego
wstała?
- Musiałam sprawdzić, czy potrafię sama chodzić. Leżšc nie będę ci pomocna.
Poły jego koszuli luno zwisały na jej udach, ukazujšc gołe nogi. Andriej
zobaczył jej zgięte kolana i zdał sobie sprawę, że ona stoi mniej pewnie, niż to
się wydaje. Podszedł szybko i objšł jej talię rękami, unoszšc nieco lune końce
koszuli. Ona, szukajšc oparcia, złapała go za ramiona i przechyliła się ku niemu.
- Teraz ja będę decydować, jak mi możesz pomóc. - Aż do tej pory Andriej nie
zdawał sobie sprawy, jaka jest wysoka. Sięgała mu do brody. Kiedy zwalniał
uchwyt, jej twarz przybliżyła się jeszcze bardziej. Był wiadom jej nagiego
ciała pod bawełnianš koszulš i jędrnoci jej skóry.
Ostatnio wiele razy trzymał jej osłabłe, nagie ciało w ramionach i pragnšł, żeby
wróciło mu życie. Zbyt wiele razy jego dłonie pieciły jš bez żadnego odzewu.
Teraz jej ręce wpijały się w niego z powodu słaboci, ale przyczyna nie była
ważna. Patrzył na jej pełne, z lekka rozchylone wargi.
Tasza widziała już przedtem taki sam ogień w oczach mężczyzn, którzy chcieli
spać z kobietš. Oblała jš fala goršca. Andriej przycišgnšł jš do siebie. Czuła
jego ciało przy swoim.
Słyszała też o dotykaniu się ustami, które Kozacy nazywali całowaniem. Ciekawoć
nie pozwoliła jej się poruszyć, kiedy zasłonił jej wargi swoimi ustami. Najpierw
ten ucisk wydawał jej się przykry, szybko jednak odkryła, że nie powinna
zaciskać ust. Już zaczynało jej to sprawiać przyjemnoć, kiedy on nagle odsunšł
się, trzymajšc jš na odległoć ramienia. Ten nagły ruch spowodował u niej zawrót
głowy.
- Niech mnie szlag trafi, jeli będę się kochał z kobietš, która jest zbyt
słaba, żeby wstać z koi - wymamrotał. - Zostań tutaj, dopóki nie nabierzesz sił.
- Ruch doda mi siły, nie leżenie - powiedziała Tasza, ale sama wiedziała, jak
niepewnie trzyma się na nogach.
- Już dosyć się ruszała - powiedział i przerwał. - Dlaczego tak na mnie
patrzysz?
Tasza mogła winić tylko chorobę za swoje gapiostwo - wreszcie zorientowała się,
że on chciał z niš spać. Wšsaty po prostu jš podarował, ale Andriej jej pożšdał.
Spojrzała na niego z nowym zainteresowaniem, jako na
Alaska 125
potencjalnego kochanka. Pomimo swojego wieku wyglšdał energicznie i zdrowo.
- Nie żałujesz, że Wšsaty dał mnie tobie. Ty mnie chciałe - powiedziała.
- To jest mało powiedziane, Tasza - westchnšł.
- Słyszałam, że Kozacy sš brutalni wobec kobiet. Długo na niš patrzył, zanim
odpowiedział.
- Czasami potrzeby mężczyzny sš tak wielkie, że wykorzystuje on swojš przewagę
fizycznš. Zostań w łóżku i odpoczywaj, zanim ja się zapomnę.
Odwrócił się i wyszedł z kajuty. Tasza umiechnęła się, zadowolona ze swojego
odkrycia.
?
Bezdrzewne, wulkaniczne wyspy leżały przytulone do siebie, z mnóstwem zatoczek,
przesmyków i raf. Wzrok Andrieja wędrował po wysokich, stożkowatych górach,
dominujšcych w tej panoramie, potem studiował skomplikowanš linię brzegowš -
gołe skały, urwiska i piaszczysto-kamieniste plaże. Ale najbardziej
zainteresował go układ raf i cienin. Wodorosty rosły przy rafach, zapewniajšc
pożywienie jeżowcom, limakom i skorupiakom, które z kolei były pożywieniem
wydry morskiej. A przesmyki pomiędzy wyspami były kanałami dla migrujšcych
ssaków - uchatek i wielorybów. Pożywienia było więc pod dostatkiem, a duża iloć
wydr morskich, które już zdołał zauważyć, gwarantowała udane polowanie.
- Ten teren to był wspaniały wybór. - Andriej wyprostował się przy relingu i
popatrzył na Aleutę stojšcego obok.
_ Jest tak, jak mówiłem.
- Tak. - Ale Andriej zastanawiał się nad jego motywami. Wštpił, czy Aleuta
skierował ich na te wyspy z chęci pomocy i współpracy.
Jakikolwiek był powód, najważniejsze, że osišgnęli cel. Uwagę Andrieja znowu
przycišgnšł skalisty brzeg. Po pierwszym rzucie oka na skupione blisko siebie
wyspy zaczšł obmylać strategię. Aby wykorzystać w pełni potencjał futer na tym
terenie, będzie musiał podzielić promyszlenników na małe grupy, działajšce na
różnych wyspach. Trzy- lub czteroosobowe zespoły stanowić będš za małš siłę, by
oprzeć się ewentualnej wrogoci ze strony tubylców. Zasadniczym zadaniem było
więc nawišzanie przyjacielskich stosunków z tymi wyspiarzami.
Kiedy szytik płynšł koło największej wyspy, załoga przyglšdała się
Alaska 127
rozlicznym zatokom w poszukiwaniu miejsca na zimowanie. Przy samym brzegu, po
zachodniej stronie wyspy, zobaczyli leżšce na plaży dwa małe wieloryby. Ich
mięso i tłuszcz zapewniały żywnoć dla całej wyprawy. Andriej nakazał więc, aby
częć ludzi udała się na brzeg i powiedział Aleucie, żeby im towarzyszył. Na
wszelki wypadek rozdano strzelby szeciu promysz-lennikom wyznaczonym do zejcia
na lšd. Nieoczekiwanie siódma para ršk wycišgnęła się po następnš strzelbę.
Andriej spojrzał zdziwiony i napotkał twarde spojrzenie przyrodniego brata Taszy.
Andriej przytrzymał strzelbę w ręku.
-Nie.
- Powinienem mieć strzelbę. Idę na brzeg z innymi - stwierdził Prosty Chód.
- Nie. - Było niepisanym prawem na rubieżach Rosji, sięgajšcych teraz tych wysp,
nie będšcych jeszcze prawowitš częciš imperium Romanowów, że ani strzelby, ani
szable nie mogły znaleć się w rękach krajowców. Tylko głupcy uzbrajali
prymitywnych ludzi, których ziemie mieli okupować. Zbyt wielkie istniało
prawdopodobieństwo, że ta sama broń zostanie użyta przeciwko nim. - Nie
potrzebujesz strzelby. - Odchodzšc rozkazał, żeby opuszczono łód.
Skoro tylko promyszlennicy poršbali oba wieloryby, załadowali mięso i tłuszcz na
szytik, po czym kontynuowali na wyspie poszukiwanie miejsca na zimowisko.
Spotkali wyspiarza w bajdarce, mężczyznę, którego Prosty Chód poznał kiedy,
odwiedzajšc tę wie parę lat temu. Ofiarowali mu trochę mięsa wielorybiego.
Skierował ich do zacisznej zatoki, gdzie był strumień z wodš pitnš, i obiecał,
że przyprowadzi swoich ludzi w odwiedziny. Wszystko poszło gładko, przerastajšc
najmielsze oczekiwania Andrieja.
Wyspa mieniła się kolorami ostatnich dni lata, falujšce czerwonofioletowe łubiny
i pomarańczowe jaskry wyróżniały się na bujnie ukwieconych łškach i bagnach.
Gęste chmury przewalały się po niebie, przeganiane silnym wiatrem, ale na plaży,
gdzie spacerowała Tasza, tylko lekki powiew rozwiewał jej włosy. Była to jej
pierwsza wyprawa na brzeg od czasu, jak zatrzymali się w zatoce dwa dni temu.
- Dziwnie chodzi się po ziemi - powiedziała do Andrieja. - Ona nie chwieje się
jak statek.
- Przyzwyczaisz się.
128 Janet Daiłey
Tasza zatrzymała się, aby obejrzeć i oszacować wybrane miejsce. Odpływ odsłonił
rafę, gdzie można było wybierać omiornice z ich kryjówek, zbierać jeżowce i
wodorosty. Rozlewiska pełne były skorupiaków i kaczek. Osłonięta zatoka
pozwalała na łowienie ryb, nawet w czasie sztormu. Kormorany i maskonury miały
gniazda na pobliskich skałach, co obiecywało obfitoć jajek i skór na parki.
Było też prawdopodobne, że łoso pokaże się w strumieniu. Leżšce w pobliżu łški
zapewniały jadalne roliny i trawy na koszyki.
- To jest dobre miejsce. - Jedynš wadš była mała iloć drewna wyrzucanego przez
morze.
Stała odwrócona do niego plecami, futrzana parka osłaniała jej delikatne, młode
ciało. Andriej przybliżył się i wsuwajšc ręce pod ciemnobršzowe futro
pieszczotliwie, choć może zbyt gwałtownie, niewiadom swej męskiej siły, dotykał
jej ramion. Drgnęła lekko, zdziwiona, ale przytrzymał jš mocno, odbierajšc
swobodę ruchów. Jej wieżo umyte włosy połyskiwały kruczš czerniš. Nachylił się
muskajšc wargami ten kuszšcy czarny blask.
- Chcę dzi wieczór spać we własnej koi z mojš żonš - głos jego był gardłowy, o
ton niższy, zmieniony podnieceniem na myl o spełnieniu. Kiedy wyczuł jej
wahanie, zrozumiał, jak łatwo żšdza mężczyzny może doprowadzić do gwałtu.
Szorstko obrócił jš twarzš do siebie, ale promienne wiatełka tańczšce w jej
oczach zatamowały mu oddech.
- Będę szczęliwa leżšc z tobš, mój mężu - usłyszał jej słowa wypowiedziane w
nienagannym rosyjskim języku. Wydała mu się jakš czarodziejskš zjawš. Od
poczštku zafascynowany był jej urodš, jej włosami i skórš Aleutki oraz rysami
Rosjanki, jej dużymi, ciemnymi, lekko skonymi oczami.
Poruszały go głęboko również jej słowa, zawarta w nich treć.
- Andriej - usłyszał - Andriej Nikołajewicz. Będę szczęliwa pišc z tobš,
Andrieju Nikołajewiczu.
Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. W tym momencie uwierzył, że ona, tak jak i
on, czekała na tę chwilę. Większoć kobiet, z jakimi miał dotšd do czynienia,
pozbawiona była wszelkich odruchów namiętnoci, zamiast której oferowały
mężczynie swe mniejsze lub większe umiejętnoci, miłosne sztuczki. Doszedł do
wniosku, że w przypadku Taszy zadecydowało to niezwykłe połšczenie płynšcej w
jej żyłach krwi - pierwotnej indiańskiej z rosyjskš.
Alaska
129
Tej nocy, przy słabym blasku lampy, piecił jej mlecznobiałe ciało. Nie była już
słaba ani obojętna, ale ożywiona i w pełni reagowała na każde jego dotknięcie.
Odwlekał spełnienie aktu miłosnego, przedłużajšc doznawanš przyjemnoć,
zaintrygowany sposobem, w jaki odpowiadała na jego pieszczoty. Zbyt wiele
bezsennych nocy spędził na krzele, wpatrzony w jej nieruchome ciało, marzšc o
tej chwili, żeby teraz miał się spieszyć. Wiedział, że darzy go uczuciem.
Cieszyła go reakcja młodej dziewczyny na pierwszš noc, którš spędzała z
mężczyznš. wiadomoć, że jest pierwszym i jedynym dla niej, napawała go dumš.
Wreszcie podniecenie obojga dosięgło szczytu i nastšpił ten długo oczekiwany
moment.
Zgrzany i spocony, z głono walšcym sercem, zsunšł się z niej. Andriej usiłował
przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek doznał równie wielkiej rozkoszy. Zwrócił
głowę w stronę Taszy i zobaczył, że gładzi swój brzuch, jakby kontrolujšc zaszłe
w nim zmiany. Przeczuwał, że kiedy już raz jš posiadł, nigdy nie będzie chciał
się z niš rozstać.
W następnych miesišcach założono na wyspie Adak obóz-bazę i Andriej - zawsze w
towarzystwie Taszy - często jedził do sšsiednich wiosek. Wszędzie napotykał
przyjacielskie przyjęcie ze strony tubylców. Natychmiast rozmiecił małe grupy
promyszlenników na pozostałych wyspach, aby założyć tam nowe obozy. Prawie
wszyscy krajowcy, z którymi się zetknęli, wyrazili wiernopoddańczš gotowoć
służenia imperatorowej Rosji i płacenia daniny skórami wydr.
Wszystkie te pomylne wydarzenia przekraczały jego pierwotne oczekiwania.
Szczególnie za w przypadku jego zwišzku z Taszš. Andriej całkowicie i bez
pamięci się w niej zakochał. W łóżku nie miała żadnych hamulców, nic nie
wydawało się jej zbyt miałe, chętnie okazywała swojš wieżo odkrytš namiętnoć.
Zauważył ze zdziwieniem, że bystroć jej umysłu i chęć uczenia się wszystkiego
pobudza go nie mniej niż jej ciało. To, co on uważał za zwyczajne, dla niej było
nowe. Kiedy zaczšł patrzeć na wiat jej oczami, ponownie odkrywał jego uroki.
Była dla niego eliksirem młodoci, czasem Andriej czuł się przy niej jak pijany.
Nagle przestały mu przeszkadzać drugie zimowe noce tak przykre w tej częci
wiata, a nawet żałował, że wraz z nadejciem wiosny dzień się wydłużał, mimo że
pozwalało to intensywniej polować jego ludziom.
130 Janet Dailey
Powracajšc z podróży inspekcyjnej do oddalonej bazy, Andriej wpłynšł bajdarem do
osłoniętej zatoki i skierował się w stronę plaży, gdzie Andreian i Natalia
wycišgnięta była na brzeg. Długi, zgrabny kajak aleucki leżał niedaleko statku.
Kiedy bajdar zbliżał się do plaży, Andriej zauważył dwóch tubylczych myliwych
stojšcych razem z trzema promyszlennikami z bazy. Zauważywszy jego łódkę ze skór,
podeszli na sam brzeg czekajšc na jego przybycie. Dwóch Aleutów stało z boku,
kiedy promyszlennicy weszli do wody i wycišgali szalupę na piasek. Andriej
przyjrzał się tubylcom nie rozpoznajšc żadnego.
- Czego oni chcš? - Zabrał swoje rzeczy i przerzucił strzelbę przez ramię.
- Mylę, że przyszli handlować - odpowiedział promyszlennik Popów. - Przynieli
skóry, ale nie mogę zrozumieć wszystkiego, co mówiš, i nie wiem, czego chcš.
- Gdzie jest Tasza? - Andriej zmarszczył czoło. Ponieważ była to jednodniowa
wyprawa, nie zabrał jej tym razem ze sobš.
- Wyszła około południa. Mylę, że poszła do goršcych ródeł. - Promyszlennicy
dobrze wiedzieli, że nie należy za niš chodzić. Rozkazy Andrieja dotyczšce
tubylców były surowe, a już szczególnie gdy chodziło o Taszę.
- Czy Prosty Chód wrócił? - Ponad tydzień temu przyrodni brat Taszy prosił o
pozwolenie na samodzielne polowanie.
-Nie.
- W porzšdku. Postaram się dowiedzieć, czego oni chcš.
Po mozolnej rozmowie z Aleutami, wspomaganej gestami, Andriej zrozumiał, że
skóry były daninš. Poczštkowe nieporozumienie wynikało z ich nalegania, aby
otrzymać co w zamian. W końcu domylił się, że chcš pokwitowania. Bez dowodu,
że już została zapłacona, inny Kozak mógłby ponownie żšdać dorocznej daniny.
Zaraz po otrzymaniu pokwitowania zanieli bajdarkę na wodę, wskoczyli do niej i
zapięli wodoszczelne fartuchy z otrzewnej morsa. Andriej obserwował, jak
zręcznie pokonujš fale przyboju, potem popatrzył w kierunku ogrzewanych goršcymi
ródłami rozlewisk, powstałych po przypływie, które znajdowały się w niewielkiej
odległoci od wybrzeża. Po krótkim wahaniu wyruszył w tamtym kierunku.
Chociaż był już kwiecień, tylko lekka mgiełka zieleni przesłaniała ponury
krajobraz wyspy. cięte stożkowate wierzchołki wulkanów pokrywał nieg porywany
przez wiatr i rozrzucany po stokach. Idšc wzdłuż brzegu Andriej
Alaska
131
pilnie obserwował cieniny. Za miesišc uchatki będš przepływać tymi przesmykami
w swojej dorocznej, wiosennej wędrówce na północ. Powrócš jesieniš, kierujšc się
wraz ze swoimi młodymi na południe. Nikt nie wiedział dokładnie, dokšd one
płynęły. Według aleuckiej legendy miały zwyczaj gromadzić się setkami tysięcy na
północnej wyspie.
Panorama poszarpanej linii brzegowej zmieniła się nagle, przerwana -jakby
szerokš rzekš- pasem skał skierowanym ku morzu. Dawno temu płynęła tędy lawa z
tamtejszego wulkanu. Potem morze ochłodziło jš i utwardziło na kształt
skalistego wodospadu, którego nierównoci były stale wygładzane przez fale.
Miejsca leżšce poniżej stały się rozlewiskami. Zbierały wodę morskš i mieszały
jš z goršcymi ródłami, które brały poczštek gdzie z pobliża wulkanicznego
kanału. Cieplejsze od powietrza wody tworzyły mgliste opary.
Kiedy Andriej wspinał się po wygładzonych wulkanicznych skałach, odbicie słońca
od wody prawie go olepiło. Zatrzymał się osłaniajšc oczy rękš i szukał obłoków
pary, które unosiły się nad niżej położonymi rozlewiskami. Zamiast nich zobaczył
nagš postać kobiety, jakby wyrzebionš z koci, patrzšcš w słońce z
podniesionymi ku niebu rękami. Dopiero po chwili zorientował się, że jest to
Tasza. Owietlona od tyłu wyglšdała nierealnie.
Wdrapywał się po gładkich skałach, a jego kroki zagłuszały fale przyboju.
- Tasza, co ty robisz? - spytał, kiedy się do niej zbliżył. Zauważył, że ma
gęsiš skórkę na ciele. Złapał futrzanš parkę, którš rzuciła na skały, i okrył jš.
- Widziałem, jak szła po niegu na bosaka, żeby nie niszczyć butów, ale to jest
bezsensowne. Wiatr jest zimny. Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Otulił jš ciasno
parkš, ale udało mu się okryć tylko górnš częć jej ciała.
- Kiedy kobieta spodziewa się dziecka, powinna pokazać swoje ciało słońcu -
odpowiedziała spokojnie Tasza. Zaskoczony, pucił parkę, którš Tasza zrzuciła.
Podeszła do skalistego brzegu rozlewiska. -Woda jest ciepła. Chod, wykšpiemy
się.
- Czy ty mówisz... że będziesz miała dziecko? - Andriej szedł za niš, nie mogšc
uwierzyć własnym uszom.
- Tak. - Weszła do wody po szyję. On chciał pójć za jej przykładem.
- Andrieju Nikołajewiczu, zamoczysz sobie ubranie. Zdejmij je.
Szybko rozebrał się i wszedł do ciepłej kšpieli. Zbliżajšc się do niej, zapytał
znowu:
132 Janet Dailey
- Będziesz miała dziecko? - Kiedy kiwnęła potakujšco głowš z rozemianymi
oczami, przesunšł rękš po jej brzuchu, który był tak płaski jak zawsze. - Czy
jeste pewna?
- Dziecko jest jeszcze małe. Ono przyjdzie w końcu roku. - Wzrokiem badała jego
twarz. - Czy jeste szczęliwy?
Szczęliwy". Już stracił nadzieję posiadania własnego dziecka, kiedy jego syn
umarł w niemowlęctwie, a żona Natalia nigdy już nie zaszła w cišżę. To, że Tasza
- kobieta, która dostarczyła mu tyle radoci - miała jeszcze dać mu dziecko,
przerastało wszystko, czego mógł się ten mężczyzna spodziewać.
- Nigdy się nie domylisz, jaki szczęliwy jestem w tej chwili. - Objšł jš
łagodnie i pocałował, mocno i długo. Ciepła woda chlupotała dokoła.
Potarła czołem jego wargi.
- Jestem również szczęliwa.
Andriej odchylił głowę, żeby na niš popatrzeć.
- On będzie pięknym dzieckiem. - Poczuł się bardzo silny i bardzo dumny. To
była zasługa Taszy.
- To może być dziewczynka - ostrzegła go Tasza.
- Dziewczynka. Chłopiec. Nie ma znaczenia. To będzie piękne dziecko majšc takš
matkę.
- I majšc takiego ojca. - Spojrzała na szorstkš, opalonš twarz, którš
uwielbiała. Mokrymi palcami przeczesała szeroki, srebrny pas włosów na jego
skroni. - Jest zwyczajem mieszkanie we wsi męża - powiedziała. - Opowiedz mi
jeszcze o twojej wsi - tym miecie zwanym Irkuck, w którym mieszkasz.
- Czy chciałaby je sama zobaczyć? - Już od dłuższego czasu Andriej zastanawiał
się, czy byłby w stanie jš opucić. Im więcej o tym mylał, tym mocniejszego
nabierał przekonania, że nie było żadnego powodu, dla którego nie mógłby jej
zabrać ze sobš. Ta ekspedycja miała mu przynieć kolejne pięćset tysięcy rubli
czystego zysku lub nawet więcej. Stać go było na umieszczenie jej w jakim domu
i utrzymywanie jako kochanki, szczególnie teraz, kiedy nosiła jego dziecko. Nie
było powodu, żeby Natalia o tym się dowiedziała. Żony zresztš i tak przymykały
oko na takie sytuacje.
Słuchała podniecona, kiedy opisywał domy ze cianami z kamienia i otworami,
które nazywał oknami, zrobionymi ze szkła, pozwalajšcymi widzieć to, co jest na
zewnštrz, cieżki pokryte drewnianymi deskami, aby
Alaska
133
ludzie mogli po nich wygodnie chodzić albo jedzić na czworonożnym zwierzęciu
zwanym koniem; o takich budynkach, w których ludzie odgrywali różne zdarzenia,
jakby w nich brali rzeczywisty udział. Zachwycała się opisem jego mieszkania
podzielonego na pokoje: jeden do odpoczywania, drugi do jedzenia, jeszcze inne
do gotowania i do spania.
- To miejsce, gdzie mieszkasz, wydaje się takie dziwne.
- Może odwiedzimy Sankt Petersburg. Możemy się tam przejechać trojka.
- TrojM Co to jest?
Andriej rozemiał się i zaczšł opisywać pojazd cišgnięty przez trzy konie. W tej
chwili nie mógł wyobrazić sobie nic przyjemniejszego jak oglšdanie Rosji jej
oczami.
To wszystko brzmiało dla Taszy tyleż fascynujšco, co przerażajšco. Ale wiedziała,
że dopóki będzie z Andriejem, może czuć się bezpieczna. Tyle dobrych rzeczy
przydarzyło się jej, od kiedy jest z nim, również to dziecko rosnšce w niej.
- Kiedy pojedziemy? - Poruszała rękami w wodzie, czujšc jej ciepło.
- Nie tego roku. Polowanie jest zbyt dobre. I nie chciałbym ryzykować, żeby co
ci się przytrafiło w podróży. Morze potrafi być bardzo burzliwe. Poczekamy do
następnego roku.
- Prosty Chód będzie bardzo zdziwiony, kiedy dowie się, że zostanie wujkiem. -
Tasza nie mogła doczekać się momentu, kiedy powie swojemu bratu, że zamieszka w
kozackiej wiosce, chociaż wiedziała, że on nie będzie z tego zadowolony.
- On nadal gdzie poluje - powiedział Andriej.
Spojrzała bystro, wyczuwajšc co niepokojšcego w jego głosie. Kiedy chodziło o
jej brata, zawsze była w defensywie.
- Mylisz, że odpłynšł i nie wróci? Wróci! Zgodził się przyjechać z wami,
żebycie przy jego pomocy mogli rozmawiać z mieszkańcami wiosek. On nie odpłynie,
dopóki wy tu jestecie. Czasem wyrusza sam na dalekie polowania, bo ma dosyć
Kozaków. Mówi, że nie sš dobrymi myliwymi.
- Nie tak dobrymi jak Aleuci - przyznał Andriej. - Prosty Chód już bardzo długo
jest nieobecny. Martwiłem się, że co mogło mu się przydarzyć.
- On wkrótce wróci. - Chmury przykryły słońce. Woda przestała się wydawać
ciepła. - Powinnimy wyjć. Skóra pomarszczy się nam jak u małża. - Tasza
przelizgnęła się przez wodę do brzegu i wspięła na gładki występ skalny. Wiatr
przyprawiał jš o dreszcze, kiedy wkładała swojš parkę.
134
Janet Dailey
Prosty Chód wrócił dopiero po upływie następnego tygodnia. Dwa tuziny skór wydry
morskiej, wszystkie długoci prawie szeciu stóp, zostały wyładowane z jego
dwuosobowej bajdarki, ale nie wyglšdał na szczęliwego mimo odniesionego sukcesu.
Kiedy Andriej usiłował zgotować mu powitanie w obozie, Prosty Chód spojrzał na
niego dumnie i wyzywajšco, nalegajšc przy tym'na natychmiastowš sprzedaż swoich
skór.
Targi nie trwały długo. Taszy wydawało się, że Andriej był bardzo hojny dla jej
brata. W zamian za dwa tuziny skór Prosty Chód otrzymał siekierę, szklane
paciorki i trochę tytoniu, ale nadal wydawał się niezadowolony.
Andriej poszedł ze swoimi ludmi do drewnianego budynku, gdzie przechowywano
futra, a Tasza przyniosła bratu jedzenie. Usiadła na ziemi naprzeciwko niego i
patrzyła, jak je, czekajšc na zachęcajšcy do rozmowy wyraz twarzy. W
społeczeństwie aleuckim ta forma zachowania była cile przestrzegana; nie
przerywano nikomu jego skupienia, co umożliwiało trzydziestu lub czterdziestu
osobom wspólne przebywanie w jednym pomieszczeniu, z zachowaniem prywatnoci i
spokoju. Tasza wiedziała, że Kozacy nie sš tak delikatni. Prosty Chód prawie
kończył swój posiłek, zanim zaakceptował jej obecnoć spojrzeniem, które
wyrażało chęć do rozmowy.
Chciała opowiedzieć nowiny, ale powstrzymała się, widzšc, że to nie jest
właciwa pora. Postanowiła wypytać go i pozwolić mówić o tym, co go
gnębiło.
- Miałe dobre polowanie. Czy byłe daleko?
Skinšł głowš, wkładajšc surowš rybę do ust swoimi krótkimi, grubymi palcami.
Pogryzł i przełknšł rybę.
- Popłynšłem na wyspy Umnak i Unalaska. Tam sš również Kozacy, trzy statki -
Spojrzał na kawałki ryby w rzebionej drewnianej misie, jak gdyby stracił apetyt,
i odstawił jš na bok. - Oni oszukujš Aleutów. Kradnš ich skóry, bajdary i
bajdarki i wszystko, czego potrzebujš. Zmuszajš mężczyzn z wioski, aby dla nich
polowali, a kiedy mężczyni sš daleko, Kozacy biorš ich kobiety i piš z nimi,
bijšc je, gdy odmawiajš.
- Tak nie powinno być. Ci Kozacy zostanš ukarani, kiedy ich przywódcy w Rosji
dowiedzš się o tym - zaprotestowała. To Andriej powiedział jej, że jego władcy
chcš, by krajowców traktowano sprawiedliwie i że ci, którzy ich
krzywdzš, będš ukarani.
- Kiedy to będzie? - Prosty Chód drwił z tak nieefektywnej sprawiedliwoci. -
To nie pomoże naszym ludziom teraz.
Alaska
135
- Nie. - Tasza pochyliła głowę pokonana tš logikš.
- Musimy ich powstrzymać.
Spotkała jego stanowczy wzrok i nagle poczuła się nieswojo.
- Jak możemy to zrobić? - Jej oczy przesunęły się po krótkich czarnych włosach
opadajšcych na czoło i cienkim czarnym wšsie pod szerokim nosem, zatrzymujšc się
na jego oczach pod ciężkimi powiekami.
- Niektórzy wodzowie na Umnaku i Unalasce mówiš, że nasze wioski muszš
zjednoczyć się, powstać przeciwko Kozakom i pozabijać ich.
- Nie wszystkich Kozaków.
- Staralimy się żyć w pokoju z Kozakami od czasu, jak przybyli na nasze wyspy.
Ale oni krzywdzili nas od poczštku, odkšd zabili mojego ojca i wszystkich
mężczyzn w wiosce - przypomniał jej Prosty Chód. - Nie ukaralimy ich za
przestępstwa, więc nadal je popełniali. Starszyzna wioski na Umnaku i Unalasce
uradziła na zebraniu, że Kozaków trzeba zabić, bo inaczej nadal będš popełniać
te zbrodnie. Jeli mamy zaznać pokoju, musimy nasze wyspy uwolnić od Kozaków.
- Jeli starszyzna wioski tak zdecydowała, musi to być jedyne wyjcie, ale na
pewno nie mieli na myli wszystkich Kozaków. Andriej Nikołajewicz żyje w zgodzie
z Aleutami. Jego ludzie również. Oni nie zrobili nic złego.
- Starszyzna mówi, że danina jest niesprawiedliwa. Kozacy sš mocni i majš
potężnš broń. Ale nas jest więcej niż ich. Wszyscy mężczyni z wszystkich wiosek
i wysp muszš się zjednoczyć. Powinnimy ich zaatakować razem, nagle, bez
ostrzeżenia. W ten sposób możemy ich pobić. - Chociaż mówił spokojnie, w głosie
jego dwięczało nieprzejednanie. - Obiecałem Temu co Zabija Dużo Kaczek, że
porozmawiam z mieszkańcami wiosek tutaj, żeby wszyscy powstali przeciwko Kozakom.
- Nie zabijesz Andrieja Nikołajewicza - zaprotestowała. - Jego dziecko ronie w
moim brzuchu. Jest dobrym, sprawiedliwym człowiekiem. Dlaczego miałby z nim
toczyć wojnę?
- Kiedy się dowie, że zabijamy Kozaków, rozpocznie z nami wojnę. - Prosty Chód
wstał i stanšł nad niš. - Twoje myli sš samolubne, Tasza. Wielu naszych ludzi
cierpi pod okrutnš rękš Kozaków. Oni nie znajš pokoju. I nie poznajš, dopóki
choć jeden Kozak żyje.
Prosty Chód poszedł do bajdarki, żeby zabrać swój sprzęt. Tasza zdała sobie
sprawę, że to, co powiedział o niej, było prawdš - mylała tylko o własnym
szczęciu z Andriejem Nikołajewiczem. Nie dowiadczyła ucisku,
136 Janet Dailey
jaki cierpieli jej ludzie, była rozdarta pomiędzy miłociš do Kozaka a
lojalnociš wobec swoich.
Podkręcony do góry knot lampy rzucał wiatło na szachownicę stojšcš porodku
stołu. Tasza patrzyła na regularny wzór jasnych i ciemnych kwadratów, ale nie
widziała wszystkich figur; białe i czarne stapiały się z polami szachownicy.
Ledwie zauważyła, kiedy Andriej zabrał jej czarnego skoczka, pamiętała tylko, że
teraz ruch należy do niej.
Patrzyła na swoje figury i starała się obmylić następne posunięcie, ale nie
mogła się skupić. Wreszcie zrobiła ruch pionkiem. Oparła łokcie o stół czekajšc
na posunięcie Andrieja, które nastšpiło szybko.
- Szach, mat - ogłosił i Tasza musiała uważnie spojrzeć na szachownicę, zanim
zauważyła gońca trzymajšcego w szachu jej króla, którego w żaden sposób nie
można już było ocalić. - Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu udało mi się z
tobš wygrać. Czy dobrze się czujesz?
- Tak. - Patrzyła, jak Andriej ustawia znowu figury po obu stronach szachownicy.
- Czy pragniesz odwetu?
To pytanie dokładnie wyrażało jej myli.
- Czy pragnšłby odwetu, gdyby został pobity?
- Oczywicie. Chciałbym mieć szansę wyrównania rachunku.
- Moi ludzie nigdy nie majš szansy wyrównania rachunku, kiedy sš pokonywani
przez Kozaków.
Andriej przerwał ustawianie figur i zmarszczył się.
- Skšd ci to przyszło do głowy?
Tasza nie mogła wcišgać w tę rozgrywkę swojego brata.
- Bo to prawda. Na Attu Kozacy oszukujš myliwych na futrach albo każš im
płacić daninę po kilka razy. Moi ludzie nic na to nie mogš poradzić. Ty tego nie
robisz, ale robiš to inni.
- To jest złe. Kiedy o takich przypadkach dowiaduje się przedstawiciel carycy,
winni sš karani.
- Kto mu o tym donosi?
- Inni Kozacy, tacy jak ja, którzy się z tym nie zgadzajš. Nie o każdym złym
uczynku dowiaduje się generalny gubernator, ale o większoci z nich - tak. -
Obserwował jš pilnie zmrużonymi oczami. - A co? Czy co się wydarzyło?
Alaska
137
- Mylałam o domu i o tym, jak się wiedzie mojej rodzinie. - To była połowa
prawdy, ale nie mogła powiedzieć mu o przestępstwach na Umnaku i Unalasce nie
zdradzajšc swojego brata. - Ale ty wystšpiłby przeciwko innemu Kozakowi, gdyby
le potraktował Aleutę?
- Tak. Gdyby to był jeden z moich ludzi, dopilnowałbym, żeby został ukarany. W
innym przypadku doniósłbym o tym odpowiednim władzom po powrocie na Syberię.
- Ale tymczasem nie możesz nic zrobić.
- Nie jest mojš sprawš kontrolowanie działań innych ludzi. Ja sam nie jestem
prawem. - Jego głos stawał się ostry i zniecierpliwiony.
- A jeli Kozak skrzywdzi Aleutę, a ten będzie chciał się zemcić? Gdyby on
zaatakował Kozaka, co by zrobił?
- Musiałbym go powstrzymać.
- Nawet gdyby wiedział, że Aleuta ma rację?
- Jak utrzymalibymy pokój na tych wyspach, gdyby takie rzeczy się tu zdarzały?
To by tylko spowodowało zamieszanie. - Odsunšł krzesło. - Ta rozmowa jest
bezprzedmiotowa. Nic nie osišgniemy dyskutujšc dłużej. Ty nie rozumiesz sytuacji,
Tasza. Inaczej nie zadawałaby tak głupich pytań. - Wzišł fajkę i tytoń i
wyszedł z kabiny.
Patrzyła na dwukolorowe figury na szachownicy, poustawiane naprzeciwko siebie i
umacniała się w przekonaniu o błędnej argumentacji Andrieja. Kozak mógł popełnić
przestępstwo bez obawy odwetu ze strony innych Kozaków, ale Aleuta już nie.
Andriej nie reagowałby, gdyby Kozak krzywdził Aleutę, ale nie dopuciłby do
odwrotnej sytuacji. Nie był więc tak sprawiedliwy, jak jej się wydawało. Tasza z
ciężkim sercem zdała sobie sprawę, że Prosty Chód miał rację. Gdyby Aleuci
rozpoczęli wojnę z Kozakami, Andriej walczyłby z jej współplemieńcami. Była to
dla niej bardzo bolesna wiedza, ponieważ go kochała.
JSJedy wiosna przeszła w lato, a brzuch powiększał się wraz z dzieckiem w jej
łonie, Tasza znalazła pewnš pociechę w fakcie, że jej bratu nie udawało się
namówić wieniaków na tych wyspach, aby zjednoczyli się przeciwko Kozakom.
Niebieskooki był sprawiedliwy w handlu i nie widzieli powodu, aby powstawać
przeciwko niemu tylko dlatego, że inne wsie miały problemy ze swoimi Kozakami.
138 Janet Dailey
Prosty Chód wyruszył na następnš pozorowanš wyprawę łowieckš, lecz zamiast niej
popłynšł na Unalaskę, aby donieć jej mieszkańcom o swoim niepowodzeniu. Kiedy
powrócił, Tasza miała nadzieję, że przestanie mówić o wojnie, ale tak się nie
stało.
- Oni zdecydowanie chcš pozbyć się Kozaków - powiedział jej. - Mówiš, że pokażš
swoim aleuckim braciom, że nie ma powodu bać się Kozaków. Wszystkie wioski na
Umnaku i Unalasce sš jednomylne. Teraz planujš, jak
tego dokonać.
- Co ty zrobisz? Przyłšczysz się do nich?
- Nie wiem - odrzekł, ale Tasza dostrzegła zapał w jego oczach. - Oni chcš,
żebym pozostał tutaj. Może kiedy aleuccy myliwi zobaczš, że Kozaków można pobić,
też będš z nimi walczyć.
- Nie. - To był słaby, ledwie słyszalny protest.
- Czy powiesz Andriejowi Nikołajewiczowi o naszych planach? - spytał
ostro. Potrzšsnęła głowš bez słowa.
<P
N a niebie ukazały się orły z ciemnymi, rozpostartymi skrzydłami, kršżšc coraz
wyżej i wyżej nad wyspš. Poniżej wiatr poruszał bršzowymi trawami łški. Wyższe
tereny pokryte porostami i mchem barwiły się na czerwono, żółto i pomarańczowo,
całš kolorowš paletš jesieni. Jeszcze odczuwało się ciepło mijajšcego lata.
Przed ziemiankš Kozaków, której górna częć obłożona była kłodami drewna
wyrzuconymi przez fale, zebrało się na uroczystoć kilkunastu promyszlenni-ków.
Andriej odebrał tygodniowe niemowlę z ršk Taszy ostrożnie podtrzymujšc mu główkę
i niezbyt zręcznie umiecił to zawiništko w zgięciu ręki. Tasza poprawiła
kołderkę, nie zwracajšc uwagi na krzyki protestu niemowlęcia, a ojciec
łagodnieje kołysał. Jego pier rozpierała duma, gdy patrzył na swojego nowo
narodzonego syna. Zauważył wystrzępione końce wełnianej kołderki.
- Powiniene mieć sukienkę do chrztu - szepnšł do niemowlęcia. Jego syn
zasługiwał na wszystko, co najlepsze.
Umiechnšł się, kiedy wiatr zdmuchnšł kawałek materiału okrywajšcy główkę syna i
odsłonił miękkie, czarne włosy. Andriej był pewien, że żadne dziecko nie jest
tak piękne jak to. Spojrzał na promyszlenników o ponurych twarzach i zwrócił się
do Taszy.
- Oni na nas czekajš.
- Mylę, że może ja też powinnam być ochrzczona?
Podniósł głowę z uczuciem wewnętrznego sprzeciwu. Nigdy nie uważał siebie za
człowieka nadmiernie religijnego i nigdy też zwišzek z Taszš nie był dla niego
cudzołóstwem. Większym grzechem byłoby sypianie z chrzecijankš, a ona to
mieszaniec, poganka.
140 Janet Dailey
- Nie ma potrzeby - powiedział. - Chrzest zapewni naszemu synowi zwolnienie od
płacenia daniny, kiedy doronie. Daniny nie zbiera się od kobiet. - Trzymajšc
dziecko na jednej ręce, drugš położył na plecach Taszy, lekko popychajšc jš w
stronę oczekujšcej grupy.
Promyszlennicy mieli pierwszš okazję, żeby zobaczyć syna swojego komendanta.
Kiedy Andriej podszedł do nich, otoczyli go, ciekawi, jak wyglšda dziecko.
Komentarze, komplementy i gratulacje trwały parę minut. W końcu Andriej poprosił
o ciszę i na oczach zebranych wiadków ochrzcił swojego syna.
- Sługa Boży, Zachar Andriejewicz, jest ochrzczony w imię Ojca, Amen, Syna,
Amen, i Ducha więtego, Amen. - Zrobił znak krzyża z prawej strony do lewej,
zgodnie z tradycjš swojej wiary.
Po skończonej ceremonii rozpoczęła się uczta. Kubki samogonu kršżyły dokoła
wród toastów na czeć Zachara Andriejewicza. Okrzyki, miechy i ogólna wesołoć
sprawiały więcej hałasu, niż młody Zachar kiedykolwiek słyszał, więc kiedy jego
ciche protesty nie dawały rezultatu, zaczšł krzyczeć co sił.
- Zabiorę go. - Tasza pospieszyła na ratunek Andriejowi, a ten z wdzięcznociš
wręczył jej wrzeszczšcego syna.
Oparła sobie dziecko o ramię, podtrzymujšc mu główkę, i kołysała łagodnie, aby
uciszyć krzyki. Andriej patrzył na niš, gdy odchodziła od hałaliwej grupy
rosyjskich myliwych. Była teraz jakby piękniejsza niż przedtem, podniecała go
bardziej i widok jej sprawiał mu więcej przyjemnoci niż kiedykolwiek. Jednak
jego plany zabrania jej ze sobš do Rosji budziły w nim ostatnio coraz więcej
zastrzeżeń.
Patrzył na jej czarne włosy, zwišzane w węzeł na sposób tubylców, na jej długš
futrzanš parkę lamowanš wydrš i wyszywanš paciorkami, na jej gołe stopy ze
stwardniałymi podeszwami. Służšce, krawcowe i szewcy mogli gruntownie zmienić
jej wyglšd zewnętrzny, ale nie mógł wyobrazić jej sobie grajšcej w wista w domu
gubernatora, na obiedzie w domu kupca lub idšcej do teatru. Jego kultura była
jej całkowicie obca. Bez względu na to, jak była piękna i jak mogłaby być modnie
ubrana, nie pasowałaby do życia towarzyskiego w Irkucku.
Martwiło go to bardzo, chociaż nie mniej dręczyła myl o pozostawieniu jej tutaj.
Ale przecież był jeszcze jego syn, wobec którego miał okrelone obowišzki.
Andriej zbyt długo czekał na dziecko. Nie mógł z niego
Alaska
141
zrezygnować, tak jak nie chciał zrezygnować z Taszy. To był problem, z którym
zmagał się wiele razy podczas długich jesiennych i wczesno-zimowych nocy.
Wirujšce płatki niegu pokrywały ziemię cienkš warstwš, na której wyranie
odbijały się lady dwóch par bosych stóp odchodzšcych od wioskowej barabara,
skšd dochodziło stłumione bicie bębnów.
Tasza szła szybko po wieżym niegu, starajšc się dorównać długim krokom swojego
brata. Lata chodzenia boso zahartowały jej stopy na zimno i teraz bardziej niż
chłód dokuczał jej bolesny ucisk w piersiach pełnych mleka.
więto dziękczynienia za dary morza, obchodzone w wioskowej wspólnocie, na
zebraniu, z którego włanie wracała, dało jej dużo duchowego zadowolenia.
Rytualne jedzenie i tańce zaspokajały jej potrzebę ponownego zbliżenia do
tradycji swojego ludu. Była zadowolona, że Prosty Chód skłonił jš do zostawienia
Zachara pod ojcowskš opiekš i pójcia z nim na dorocznš ceremonię. Gdyby wzięła
dziecko ze sobš, mogłaby zostać dłużej, ale Andriej z uporem nie zgadzał się,
żeby wynosić syna na nieg i zimno nawet na krótkim odcinku pomiędzy barabara a
ich mieszkaniem.
- Mały Zachar musi być teraz bardzo głodny. Powinnam była wyjć wczeniej, ale
nie chciałam opucić tańców w maskach - z każdym słowem z ust Taszy wydobywał
się kłšb pary, którš rozwiewał wiatr.
- Słuszne jest podziękowanie Stwórcy za obfitoć Jego morza, bo inaczej On może
nas jej pozbawić w następnych sezonach. A dla Zachara krótki czas głodu też może
być dobry - przekonywał jš brat.
- Tak, ale Andriej Nikołajewicz nie lubi, kiedy on płacze. Kiedy Zachar wydaje
najcichszy dwięk, zaraz bierze go na ręce. Nigdy nie widziałam ojca tak
dbajšcego o dziecko - powiedziała to z dumš.
Andriej spędzał niezliczone godziny z synem. Od czasu urodzenia dziecka jego
pożšdanie seksualne wzrosło, a miłoć była bardziej żarliwa. Wszystko tak dobrze
się układało. Ustały nawet szepty o wojnie, a przynajmniej Prosty Chód więcej o
tym nie mówił.
Kiedy dotarli do drzwi małej chaty, częciowo wpuszczonej w cianę wzgórza,
Tasza zwróciła się do brata:
- Czy wejdziesz, żeby zobaczyć małego Zachara? On tak szybko ronie. Ale brat
potrzšsnšł tylko głowš i zniknšł w mroku, otulony parkš z piór,
142 Janet Dailey
wtapiajšc się w wirujšcy nieg i ciemnoć. Weszła do chaty i szybko zamknęła
drzwi za sobš, żeby nie tracić ciepła, jakie dawała lampa. Obróciła się słyszšc
łkanie. Andriej chodził nerwowo po pokoju, kołyszšc swojego rozkapryszonego syna.
Kiedy Tasza zbliżyła się, zobaczyła, że mały Zachar ssie własnš pišstkę.
- On jest głodny - powiedział ojciec.
- Wiem. - Zdjęła parkę i położyła jš na szerokiej pryczy.
Mokre plamy mleka naznaczyły przód jej koszuli. Odpinała guziki, gdy Andriej
przyniósł jej głodnego syna i położył na kolanach. Jego usteczka szukały piersi,
zanim zdšżyła go podnieć, a kiedy już jš znalazł, ssał hałaliwie i zachłannie,
wpatrujšc się w matkę niebieskimi oczami o długich rzęsach.
Siedzšcy na krzele Andriej obserwował ich. Gdyby byli w Rosji, jego syn miałby
mamkę. Wychylił się do przodu, opierajšc łokcie o kolana i składajšc ręce.
Przechylił lekko głowę, żeby włosy Taszy, na których błyszczały kropelki
roztapiajšcego się niegu, nie zasłaniały mu dziecka.
Jego syn był skarbem o niewyobrażalnej cenie. Andriej pragnšł dla niego różnych
dobrodziejstw, mógłby mu je dać i wiedział, że on je dostanie - chociaż miałoby
to oznaczać, że musi zostawić Taszę.
- Co cię martwi, Andrieju Nikołajewiczu?
Uniósł nieco głowę, ale nie chciał napotkać jej pytajšcego wzroku.
- Mylałem o domu. Ona potaknęła.
- Już nadchodzi czas twojego więta.
- Boże Narodzenie. - Wreszcie domylił się, o co jej chodziło.
- Opowiedz mi znowu o swoim miecie - Irkucku, jestem go wcišż bardzo ciekawa.
Andriej zawahał się. To mógłby być poczštek rozmowy na dręczšcy go temat i
chociaż nie chciał go zaczynać, wiedział, że kiedy musi to zrobić.
- Zmieniłem zdanie. Tam by ci się nie podobało, Tasza - powiedział wreszcie i
szybko mówił dalej, zanim zdšżyła zadać jakie pytanie. - Syberia nie jest
podobna do wysp. Jest szara i ponura. - Nie wspomniał o cerkwiach z kopułami z
miedzi błyszczšcymi w słońcu. Czerwony był kolorem szczęcia w Rosji. - Nasze
domy, nasze jedzenie, nasz sposób życia sš różne od tego, co znasz. To byłoby ci
zupełnie obce. Teraz to rozumiem. Nie miałaby tam rodziny ani przyjaciół. Tam
jest zimno, Tasza. Bardzo zimno.
Alaska
143
- To by mi nie przeszkadzało. - W jej szeroko otwartych oczach widać było chęć
lepszego zrozumienia go.
- Co by tam robiła, Tasza? Tam nie ma trawy do wyplatania koszyków, skór do
czyszczenia, skórek ptasich do szycia parek, łososi do łapania w strumieniu,
jeżowców do zbierania na rafach - nic. Tam byłyby tylko pokoje - pokoje, w
których się siedzi, pi, gotuje i je. To wszystko. Byłaby bardzo nieszczęliwa.
A mnie za bardzo na tobie zależy, żeby cię uczynić nieszczęliwš.
- A co z tańcami i budynkami, gdzie ludzie opowiadajš różne wymylone historie?
- To zajmuje tylko małš częć dnia. Szybko znudziłaby się tym również. Andriej
wiedział, że ma rację. Nawet gdyby nauczyła się akceptować te
rzeczy, pozostałby problem jego syna i prawdziwej żony Natalii. Natalia mogłaby
przymknšć oczy na samš Taszę, ale głęboko by jš dotknęła obecnoć Zachara, syna
urodzonego przez innš kobietę, którego ona sama tak bardzo chciała mu dać. A on
nigdy nie umiałby ukryć dumy z tego dziecka. Wiedział również, że Natalia
chętnie wychowywałaby jego syna. Łatwiej zaakceptowałaby samš Taszę lub samego
Zachara, ale nie ich oboje razem.
- Z naszym synem to inna sprawa - szybko mówił dalej. - On może nauczyć się
zwyczajów moich ludzi. Chcę, żeby zdobył wykształcenie, nauczył się pisać i
czytać - robić znaczki na papierze - i uczył się innych mšdrych rzeczy. Wiem, że
mogę to dla niego zrobić.
Jej ręce opiekuńczo otoczyły dziecko ssšce pier.
- Zabrałby mi Zachara?
- Tylko na krótko, Tasza - zapewnił jš szczerze. - Inne dzieci aleuckie
pojechały już do Rosji, aby nauczyć się naszego języka i sposobu życia, posišć
naszš wiedzę. One wróciły. - Znał przypadki zabierania Aleutów do Rosji jako
synów chrzestnych, których potem adoptowano. Jego syn musiałby pozostać
nielubnym dzieckiem, lecz mógłby stać się prawowitym spadkobiercš. - Zachar
również powróci. Ja też, Tasza. Muszę zabrać ten ładunek futer do Rosji tego
lata. Jestem kupcem, handlowcem. To jest to, co umiem robić - tak samo jak
Prosty Chód umie polować. Wrócę po więcej futer i Zachar przyjedzie ze mnš.
Przynajmniej do szkolnego wieku będziemy znowu razem, tutaj na wyspach, gdzie
jeste szczęliwa. Czy rozumiesz?
Tasza długo patrzyła na niego swoimi ciemnymi, tym razem pozbawionymi wyrazu
oczami. Potem powiedziała:
144
Janet Dailey
- Rozumiem.
Andriej odprężony wyprostował się na krzele. Nie był pewien, jakiej oczekiwał
reakcji - może wciekłoci. Ale jej bystra, tubylcza inteligencja słuchała głosu
rozsšdku.
Umiechnšł się.
- Teraz nie musimy się o to martwić. Jeszcze daleko do lata.
- Daleko - wyszeptała Tasza i pogłaskała miękkie czarne włosy na główce swojego
syna.
Kiedy słońce zbliżało się do zimowego przesilenia, dni stały się krótsze.
Aktywnoć w obozie i pobliskiej wiosce była w tym czasie największa. Nikt nie
zwracał uwagi na Taszę biegnšcš błotnistš cieżkš przez nieg. Zimowy krajobraz
był mieszaninš bieli niegu i czerni skał, szarych chmur i szarozielonej wody.
Stado nurzyków przyćmiło niebo jak smuga dymu, kierujšc się ku morzu. Tasza
wypatrywała swojego brata. Skulony przy swojej bajdarce sprawdzał jej pokrywy ze
skór. Wstał, kiedy zobaczył, że nadchodzi.
Dwa dni czekała na okazję, żeby porozmawiać z nim w samotnoci. Nie tracšc czasu
od razu przeszła do rzeczy.
- Muszę wyjechać. Zachar i ja musimy opucić wyspę - poprawiła się szybko. -
Czy nas stšd zabierzesz?
- Dlaczego? - Jej brat spojrzał w kierunku chaty. - Czy zrobił ci krzywdę?
- Nie. On chce zabrać mojego syna. - Opanowało jš podniecenie i ból z powodu
zdrady kogo, komu ufała. - Następnego lata on chce zabrać Zachara ze sobš do
swojej wsi. Ja mam zostać tutaj. Mówi, że powinnam zostać i że on wróci.
Nie wierzyła mu. Z tego, co mówił jej poprzedniego wieczoru, jedno było jasne:
chce ukrać dziecko.
- Nigdy nie można wierzyć Kozakom. - Prosty Chód skrzywił się patrzšc na grupę
promyszlenników przygotowujšcych się do sprawdzania pułapek.
- Muszę wzišć Zachara i opucić wyspę, kiedy Andriej Nikołajewicz będzie spał.
Nie mogę czekać.
- Dokšd pójdziesz?
Tasza potrzšsnęła bezradnie głowš.
- Nie mogę jechać do domu na Attu. On nas tam znajdzie.
Alaska
145
- Moi przyjaciele na Unalasce zaproszš nas do swojej wioski. On nie będzie cię
tam szukać. Będziemy bezpieczni. - Jego twarz wygładziła się, kiedy podjšł
decyzję. - Musimy odpłynšć dzi w nocy.
- Zebrałam swoje rzeczy i schowałam je. Kiedy on zanie, wyjmę je ze schowka i
wymknę się ze swoim synem.
- Wezmę bšjdar Kozaków i spotkamy się tam, gdzie woda płynie pod półkš skalnš.
Po ustaleniu planów Tasza powróciła do chaty i pišcego dziecka, aby oczekiwać
nadejcia nocy.
Chichy szum morza towarzyszył płynšcemu nocš bajdarowi. Opatulone dziecko na
rękach Taszy wydało parę okrzyków protestu, ale nikt ich nie słyszał z wyjštkiem
jej brata. Wyspa Adak była już daleko za nimi. W chacie pozostała tylko kołyska
Zachara. Resztę ich dobytku złożono w dużej skórzanej łodzi, łšcznie z
bajdarkšfy brata i przyborami łowieckimi. Prosty Chód zrobi Zacharowi nowš
kołyskę, kiedy dotrš do Unalaski.
Falujšca woda miała srebrzysty połysk. Przesuwajšce się chmury odsłaniały
gwiazdy na nocnym niebie, których rozkołysany blask to ginšł, to wynurzał się z
biało-zielonych fal.
?
Na wyspie Unalaska robiono ostatnie przygotowania do walki z Kozakami. Wieniacy
cile przestrzegali wszystkich rytuałów i zwracali się z probš o opiekuńczš
obecnoć Stwórcy. Ustalono strategię. Miała to być skoordynowana akcja wiosek na
Wyspie Czterech Gór, Umnak, Unalaska i innych pomniejszych. Siły nieprzyjaciela
na tym obszarze oszacowano na mniej niż dwustu Kozaków, a wojowników aleuckich
było ponad trzy tysišce.
Przez całe lato i jesień zachowywano się przyjanie w stosunku do Kozaków, aby
ich sprowokować do podzielenia się na małe grupy myliwskie, jak to było w ich
zwyczaju, kiedy nie czuli się zagrożeni. Aleuci uważnie obserwowali rutynowe
zajęcia Kozaków, aby zaplanować zasadzki.
Słuchajšc tych planów Tasza zrozumiała, że wspaniali Kozacy mogš być pokonani i
zabici. Była zadowolona, że stwardniało jej serce. Oni powinni być ukarani za
zło, jakie wyrzšdzili, i cierpienia, jakie spowodowali, cierpienia, dla których
teraz była pełna współczucia.
Wie, w której Tasza schroniła się z bratem i synem, była położona na wyspie w
dużej zatoce, która wcinała się w północny kraniec Unalaski. To była mała wioska,
składajšca się z dwudziestu myliwych, mieszkajšcych razem w jednej barabara. W
niewielkiej odległoci grupa jedenastu Kozaków zbudowała chatę z drewna
wyrzuconego przez morze. Przybyli tu na zakotwiczonym teraz w zatoce statku,
który przy dobrej pogodzie był widoczny z wyspy.
Zachar skończył ssać i Tasza położyła go w nowej kołysce. Prosty Chód wszedł do
barabara w towarzystwie dwóch innych myliwych. Z triumfem
Alaska
147
pokazał noże, które otrzymał w handlu wymiennym z Kozakami, i dał je myliwym.
- Jutro Kozacy dowiedzš się, dlaczego potrzebowalimy tylu noży - owiadczył, a
Aleuci umiechnęli się i pokiwali ze zrozumieniem głowami. Prosty Chód podszedł
do niszy, gdzie siedziała Tasza, Oczy jego błyszczały chęciš walki, kiedy usiadł
w kucki obok niej. - Zacznie się rano. Zanim słońce wzejdzie, wemiesz małego
Zachara i schowasz się w górach razem z innymi. Starcy zgodzili się zostać, żeby
nie wzbudzać podejrzeń Kozaków.
- Ja też zostanę. - Tasza znała te plany. Każdego ranka połowa Kozaków
opuszczała chatę, żeby sprawdzić założone na wyspie pułapki na lisy. Jeden z
mieszkańców wioski miał ich zwabić w zasadzkę. Ci Kozacy, którzy zostawali w
chacie, zawsze przychodzili do barabara. Reszta myliwych miała ich zaatakować,
kiedy będšjuż w rodku. - Mała Muszla zaopiekuje się Zacharem.
Jej propozycja sprawiła mu przyjemnoć. Wreszcie byli po tej samej stronie.
- Zostaniesz na dworze rano. Kiedy rozpocznie się atak, dołšczysz do innych
kobiet w górach.
- Tak zrobię.
Po zgaszeniu płomienia przesunięto kamiennš lampę na sam koniec barabara, żeby
jej nie przewrócić w czasie bitwy i żeby nie wylał się olej. Pomimo wiatła
dziennego przenikajšcego przez właz większa częć barabara tonęła w półmroku.
Dwóch myliwych aleuckich stało w smudze wiatła, pałki i noże mieli schowane w
fałdach parki. Prosty Chód krył się w mroku razem z innymi, blisko sękatej kłody,
po której niedługo mieli tu zejć Kozacy. Nerwy miał napięte, zmysły wyostrzone,
krew pulsowała mu w żyłach. Mocniej cisnšł pałkę.
Chwilę przedtem Miedzianolicy, wystawiony jako czujka na dachu barabara, dał im
znać, że pierwsza grupa Kozaków opuciła chatę i poszła sprawdzać pułapki. Jeli
będš się trzymać swoich codziennych zwyczajów, to wkrótce druga grupa Kozaków
zjawi się tu z wizytš.
Nagle usłyszano głosy i kroki przy włazie. Prosty Chód zobaczył Miedziano-licego
schodzšcego po sękatej belce i dosłyszał cicho wyszeptane ostrzeżenie.
- Idzie trzech. Jeden ma siekierę.
Cofnšł się głębiej, zajmujšc pozycję nie budzšcš podejrzeń, że obserwuje
148 Janet Dailey
Kozaków schodzšcych, jeden za drugim, z trzeszczšcej pod ich ciężarem drabiny.
Ten z dużym nosem, niosšcy siekierę, zszedł ostatni. Kiedy zbliżał się do końca
drabiny, wydawało się, że dwaj pierwsi Kozacy wyczuli niebezpieczeństwo.
- Agghh! - Prosty Chód dał sygnał do ataku i potężnym ciosem swojej pałki
uderzył najbliższego Kozaka pomiędzy łopatki, rzucajšc go na ziemię.
Natychmiast przyskoczył do niego i raz po raz wbijał mu nóż w plecy. Wokół
słychać było łomot pałek i mieszajšce się aleuckie i kozackie okrzyki. Dragi
Kozak upadł i dwóch Aleutów rzuciło się na niego z nożami. Kozak z wielkim nosem,
mimo że ciężko już ranny, zaczšł wymachiwać siekierš jak wariat, w przód i w tył,
trzymajšc Aleutów na dystans, by w ten sposób utorować sobie drogę do drabiny.
Prosty Chód usiłował zablokować mu wyjcie z barabara, ale zakrwawione ostrze
siekiery Kozak skierował na niego. Odskoczył czujšc piekšcy ból - ostrze
przebiło jego parkę i zraniło w pier. Nie zważajšc jednak na ranę, wspišł się
za Kozakiem na drabinę, ale nie udało mu się złapać go za buty i cišgnšć na dół,
ponieważ ten wcišż wymachiwał siekierš.
Wszyscy, z wyjštkiem dwóch Aleutów, których ciężko zranił mężczyzna wywijajšcy
siekierš, rzucili się ladem Prostego Chodu za uciekajšcym Kozakiem. Kiedy
Prosty Chód wydostał się z włazu, długonosy mężczyzna biegł z wysiłkiem w dół,
krzykiem ostrzegajšc pozostałych w chacie Kozaków. Jeden wyskoczył włanie z
krzaków kolo chaty, zapinajšc spodnie. Prosty Chód zorientował się, że nie zdoła
dopać mężczyzny uzbrojonego w siekierę, zanim dotrze on do chaty, ale ten dragi
Kozak nie miał broni. Pobiegł więc szybko, aby mu odcišć drogę.
Okršżyli go kilka jardów dalej. Prosty Chód, gdy rzucał się na bezbronnego z
nożem, widział panikę w jego oczach. Mimo że Kozak złapał go za rękę, Prosty
Chód starał się pokonać przeciwnika, nie zważajšc na krew spływajšcš z rany na
piersi. Niektórzy Aleuci zdšżyli złapać włócznie jeszcze przed wyjciem z
barabara. Jeden z nich przebił niš Kozaka, który w szoku i przerażeniu pucił
rękę Prostego Chodu. Ten szybko wtedy wbił nóż w jego ciało. Kozak upadł na
kolana, a reszta dobijała go włóczniami.
Jednoczenie ogłuszajšcy huk przeszył powietrze i jaka niewidzialna siła
odrzuciła dwóch Aleutów na bok. To wypaliły strzelby Kozaków. Mężczyzna na ziemi
jeszcze się poruszał. Wiedzšc, że Kozacy potrzebowali trochę czasu,
Alaska
149
żeby ponownie naładować broń, wojownicy pozostali na miejscu i zadawali kolejne,
miertelne ciosy swojej ofierze. Jeden z Kozaków wybiegł z chaty z wielkim nożem
i uderzył Prosty Chód w bok, rozdzierajšc mu skórę. Była to powierzchowna, ale
silnie krwawišca rana. Prosty Chód cofnšł się chwiejšc i ciskajšc rozciętš
skórę, aby zatamować krew. Kolejny Aleuta padł pod nożem tego samego mężczyzny.
Kozak podniósł z ziemi swojego towarzysza i zaczšł odwrót w kierunku chaty, gdy
następna salwa zagrzmiała w powietrzu.
Aleuci wycofali się z zasięgu ognia, poważnie osłabieni na skutek odniesionych
ran. Prosty Chód zatrzymał się dla złapania oddechu, czujšc zapach krwi i potu.
Był wiadom ogarniajšcej go słaboci, drżenia zmęczonych mięni.
- Sš w pułapce. - Prosty Chód usiadł ciężko oddychajšc. - Ich strzelby mogš nas
powstrzymać od wejcia do rodka, ale sami będš musieli wkrótce wyjć po
jedzenie i wodę. Będziemy wtedy gotowi.
- Tylko czterech żywych i dwóch ciężko rannych - stwierdził Miedziano-licy. -
Nie mamy wiadomoci od reszty naszych. Czy mylisz, że udało im się pozabijać
Kozaków?
- Wkrótce się dowiemy, kiedy powrócš do wsi. - Prosty Chód wstał, trzymajšc się
za zranione miejsce, a krew plamiła jego parkę. - Chodcie. Musimy pozbawić mocy
ciała tych, których zabilimy, i zabrać naszych rannych do obozu letniego, gdzie
czekajš kobiety.
Trzech wojowników aleuckich pozostało przy chacie, na wypadek gdyby Kozacy
usiłowali uciec do swojego bajdaru. Reszta powróciła do barabara. Jedni pomagali
swoim rannym wojownikom wejć na drabinę, a inni wyjęli noże i zaczęli odcinać
ręce i nogi zabitych Kozaków. Następnie rozcięli oddzielone kończyny w stawach
na drobniejsze częci i wynieli z barabara, by wrzucić do morza, zabezpieczajšc
się w ten sposób przed grożšcym mierciš spotkaniem z duchami zabitych.
Tak jak inni poszkodowani Prosty Chód obmył rany w morzu i przewišzał ranę ciętš
na boku, ale nie towarzyszył już pięciu innym myliwym w drodze do letniego
obozu. Ci, którzy mogli chodzić, pomagali tym, którzy byli zbyt słabi. Pozostał
z innymi Aleutami, żeby pilnować oblężonych w chacie Kozaków.
Wkrótce grupa z zasadzki wróciła do wsi. Prosty Chód patrzył z zazdrociš na dwa
pistolety i strzelby, które zdobyli po zlikwidowaniu nieprzyjaciela.
Alaska
151
bajdary i bajdarki. Od starszych nauczyła się, jak osłabiać ból przez nakłuwanie
igłami odpowiednich miejsc na ciele człowieka.
Podczas pracy dowiedziała się, że niektórzy jej pobratymcy zostali ranni podczas
ataku na Kozaków we wsi, a pozostali w zasadzce na tych, którzy sprawdzali
pułapki na zwierzęta. Jeden mężczyzna powiedział jej, że Prosty Chód ocalał i
został, aby pilnować czterech Kozaków uwięzionych w chacie.
Mały Zachar zbudził się i krzyczał z głodu, ale jego potrzeby musiały ustšpić
koniecznoci opatrywania rannych, więc pozwoliła mu płakać. Jednemu wojownikowi
ostrożnie rozcięła brzuch w miejscu, gdzie kula zrobiła okršgłš dziurę. Kiedy
starała się wyczuć tę ołowianš grudę, zobaczyła soki wydostajšce się z
przebitego żołšdka. Wiedziała, że mężczyzna ten na pewno umrze, ale wycišgnęła
kulę, zaszyła dziurę w żołšdku, a potem ranę. Odsunęła się od niego, wiedzšc, że
umiejętnie wbita igła zniesie bóle konania.
Bolały jš pełne mleka piersi. Podeszła do swojego kwilšcego syna i karmišc go
poczuła ulgę. Kołysała się wolno, kiedy on ssał.
Wcišż oczekiwano ponowienia walki, toteż dzieci, starcy, kobiety i ranni
pozostali w letnim obozie, a wojownicy nadal oblegali domostwo Kozaków.
Po czterech dniach przyszła wiadomoć, że można już bezpiecznie wrócić. Czterech
Kozaków uciekło z wyspy nocš, dotarło do bajdaru pod osłonš ciemnoci i opuciło
zatokę.
- Nie próbowalimy ich zatrzymać - przyznał Prosty Chód. - Nie omielilimy się
stawić czoła ich strzelbom w ciemnoci. Było nas zbyt mało.
- Uciekli i teraz ostrzegš innych. - Wiedziała, że najskuteczniejszš broniš
Aleutów było działanie przez zaskoczenie.
- Nie ma kogo ostrzegać. - Twarz Prostego Chodu wyrażała zadowolenie. - Wszyscy
Kozacy mieszkajšcy w obozie na sšsiedniej wyspie zostali zabici. I nie ma już
ich statku zakotwiczonego w zatoce. Nie żyjš mężczyni, którzy na nim byli.
Zbiegowie nie majš się gdzie ukryć. Wysłalimy wiadomoć do innych wsi, aby
wypatrywali tych czterech Kozaków.
- A co z innymi Kozakami i pozostałymi czterema statkami? - Bała się, że jeżeli
jacy Kozacy ucieknš, to zawiadomiš o rebelii swoich towarzyszy na innych
wyspach. Martwiła się, że Andriej może przybyć na Unalaskę. Gdyby znalazł jš
tutaj, na pewno odebrałby jej Zachara.
- Niektórzy już zostali zaatakowani. Reszta będzie zaatakowana wkrótce.
152 Janet Dailey
- Zawahał się, ale mówił dalej. - Jadę do wsi Makuszyn na Unalasce, gdzie
zbierajš się wojownicy majšcy napać na osady Kozaków na brzegu zatoki. Tasza
wiedziała, że wolałby pozostawić jš z synem tutaj, ale tutejsi Aleuci, chociaż
życzliwi i dobrzy, byli obcy. Prosty Chód to brat, na którym zawsze mogła
polegać w potrzebie.
- My pojedziemy z tobš, Zachar i ja.
- Tam będzie niebezpiecznie - ostrzegł jš.
- Tak długo jak Kozacy sš na wyspach, zawsze będzie niebezpiecznie, a jeli
niektórzy z nich ucieknš, zrobi się jeszcze gorzej. - Dziwnie brzmiały te słowa
w jej ustach.
Kiedy chciała, aby wszyscy Kozacy byli tak dobrzy i sprawiedliwi jak Andriej
Nikołajewicz Tołstych. Ale nie było ani sprawiedliwe, ani dobre krać kobiecie
dziecko. Prosty Chód ostrzegał jš, że Andriej wemie, co będzie chciał, i
zostawi jš w rozpaczy. Tasza żałowała, że nie posłuchała go wtedy. Teraz
dojmujšcy ból uczynił jš twardš, pragnęła odwetu, mimo że serce tęskniło za tym,
co straciła.
- Wyruszymy ze wschodem słońca - powiedział Prosty Chód.
Bojowa grupa siedemdziesięciu Aleutów zebrała się, żeby zaatakować pomieszczenie,
gdzie, jak dowiedzieli się od swoich wysłanników, mieszkało piętnastu Kozaków.
Statek Kozaków w zatoce kołysał się na kotwicy. Wszyscy wojownicy nieli zwoje
skór wydry morskiej, aby upozorować, że przybyli w celach handlowych. Dowódca
Kozaków co jednak podejrzewał.
- Mówił, że jeżeli chcemy handlować, to nie więcej niż dziesięciu z nas może
kolejno zbliżyć się do chaty. Ani jeden więcej. - Prosty Chód relacjonował Taszy
zaszłe wydarzenia, kiedy siedzieli blisko siebie w zatłoczonej tego wieczoru
barabara. Był zdenerwowany i zły. - Dziesięciu przeciwko piętnastu Kozakom ze
strzelbami, pistoletami i szablami. Nic nie moglimy zrobić. Nie było okazji do
zaskoczenia ich, do rzucenia się na nich w przeważajšcej liczbie. Musielimy
dobić handlu i ić.
- Co zrobicie teraz? - Patrzyła, jak prostuje plecy, a potem krzywi się z bólu
z powodu rany w boku, której nie pozwolił jej zobaczyć.
- Myliwy, który pozostał, aby obserwować chatę, niedawno powrócił do wsi i
powiedział, że trzej mężczyni, którzy polujš z Kozakami, dołšczyli do nich. -
Tasza przypuszczała, że jej brat mówił o ludziach zwanych Kam-
Alaska
153
czadalami, którzy byli takim samym szczepem jak Aleuci, ale mieszkajšcym w Rosji.
- Mówił, że byli bardzo przestraszeni i podejrzewał, że mogli uciec z jednego ze
statków, który zniszczylimy.
- Oni ostrzegli Kozaków. Nie będzie już okazji, żeby ich zaskoczyć
- powiedziała Tasza. - Będš gotowi, kiedy przyjdziecie.
- Posłano wieci do innych wsi. Potrzebujemy większej liczby wojowników, żeby
ich pokonać - przyznał Prosty Chód.
Zgromadzenie większych sił przed ruszeniem do ataku na kozackš wie zabrało
Aleutom dwa dni. Uzbrojeni we włócznie, łuki i strzały, rozpoczęli natarcie, ale
strzelby szybko ich powstrzymały. Znowu zostali zmuszeni do oblegania obozu, od
czasu do czasu następowała wymiana strzał i kul ołowianych, po czym odnoszono
rannych na tyły. Kozacy, jak poprzednio, uciekali na bezpieczny szytik w zatoce,
ale nie rozwijali żagli.
Wracajšc do barabara w wiosce, która ich przyjęła, Prosty Chód był niezadowolony.
Przeszedł obok swojej siostry bez słowa i usiadł na macie, gdzie jego
siostrzeniec leżał na brzuchu wymachujšc rękami i nogami. Słuchał beztroskiego
gaworzenia i patrzył, jak chłopiec stara się wypróbować siłę swoich małych ršk.
Prosty Chód wzišł jednš ršczkę i cisnšł cztery palce, aż zbielały stawy. To
było ćwiczenie, które trzeba było regularnie powtarzać, żeby dziecko miało
ciepłe ręce, kiedy doronie. Prosty Chód cisnšł palce drugiej ręki, wiedzšc, że
Tasza czeka, kiedy przemówi.
- Większoć wojowników powróciła do swoich wsi - powiedział jej. - Ich rodziny
sš głodne, toteż muszš polować, żeby je nakarmić.
- Kozacy martwiš się tylko o siebie. Nie majš rodzin do wyżywienia.
- Tasza zdawała sobie sprawę, jakim ciężarem sš kobiety i dzieci podczas wojny.
- Kamczadalowie mówiš też, że dopóki Kozacy sš na statku, niebezpieczne jest
atakowanie ich od strony wody. Mogš zabić wielu z nas, zanim dostaniemy się na
ich statek.
Tasza pokiwała głowš.
- Dlaczego Kozacy stšd nie odpłynęli? Dlaczego zostali? Prosty Chód potrzšsnšł
głowš i dodał po zastanowieniu:
- Może wierzš, że inni z ich grupy przeżyli. Może mylš, że nie zabilimy
tamtych, więc czekajš na nich.
154 Janet Dailey
Przez resztę zimy i wczesnš wiosnę szytik pozostał w porcie, blisko brzegu.
Aleuci stale pilnowali statku, strzelajšc z łuków, jeli jaki Kozak był na tyle
nierozsšdny, żeby pokazać się na dłużej. W czasie kiedy dorosłe samce uchatek
przepływały przez cieniny wyspy podšżajšc do swojej nieznanej kolonii na
północy, Kozacy podnieli żagle i opucili zatokę. Prosty Chód obserwował
odpływajšcy statek i z satysfakcjš zauważył oznaki nadchodzšcego sztormu.
Następnego dnia huragan uderzył w Unalaskę, silny wiatr bił w morze i popychał
fale deszczu w stronę wyspy.
Potem przyszła wiadomoć z wyspy Umnak, że kozacki statek rozbił się u brzegu, a
tamtejsi wojownicy zaatakowali rozbitków i zanim zostali odparci, zabili pięciu
i ranili resztę. Kozacy nie byli jednak stanie zapobiec grabieży wraku statku.
Teraz zdobyte rzeczy stały się przedmiotem handlu. Prosty Chód otrzymał strzelbę
z małš ilociš prochu i ołowiane kule w zamian za bajdar, którym z Taszš uciekli
z Adaku. Tasza obserwowała w czasie wielu wieczorów tego lata, jak czycił swój
cenny nabytek, pamiętajšc, jak robili to Kozacy.
Podczas lata dochodziły do ich wioski wieci o kolejnych potyczkach pomiędzy
Aleutami a garstkš Kozaków ukrywajšcych się na wyspie Umnak. Ale dominowała
atmosfera pokoju, kiedy wyzwoleni od kozackiego ucisku ludzie na wyspach podjęli
swój dawny sposób życia.
Dojrzewały już jagody, a wieloryby wpływały do zatoki. Tasza, patrzšc na swojego
małego syna, przypominała sobie, że to włanie w tym czasie Kozacy zwykle
odpływali, aby powrócić na swoje ziemie za morzem.
Pewnego dnia zobaczono u wybrzeży wyspy Unalaska żagle statku kozackiego. Bojšc
się, że może być to statek Andrieja, Tasza nagliła brata, aby dowiedział się,
kim sš przybysze i gdzie wylšdowali. Prosty Chód wyruszył z małš grupš
rozpoznawczš, aby ocenić siły nieprzyjaciela.
Wiele kozackiej broni palnej było teraz w rękach Aleutów, ale mniej więcej setka
strzelb i pistoletów była w rękach krajowców mieszkajšcych na różnych wyspach, a
zapas amunicji był niewielki. Chociaż mieli broń Kozaków, Aleuci nie byli w
stanie walczyć z większš grupš nieprzyjaciela. Zdali sobie sprawę, że będš
musieli pozwolić Kozakom wylšdować na swojej wyspie.
Wywiadowcy zlokalizowali statek zakotwiczony w jednej z zatok.
- Patrzcie. - Pogromca Wielorybów zwrócił ich uwagę na mężczyznę na pokładzie. -
Jest Sołowiej.
Alaska 155
- Kto to jest Sołowiej? - zapytał Prosty Chód.
- Kozak, który kiedy przywiózł swoich ludzi na naszš wyspę, aby polowali i
zbierali daninę.
Po obejrzeniu statku i jego załogi Prosty Chód orzekł, że trzeba z nimi pomówić,
poszli więc na plażę i machajšc do Kozaków na pokładzie namawiali ich, żeby
zeszli na brzeg. Wkrótce wysłano kilku mężczyzn w drewnianej łodzi. Pogromca
Wielorybów pokazał Prostemu Chodowi Sołowieja. Wysoki, barczysty mężczyzna z
czamš brodš i dużym zakrzywionym nosem siedział na przodzie. Oczy miał twarde i
mšdre. Kiedy stanšł na piasku, najpierw pozdrowił Pogromcę Wielorybów, a potem
dał wszystkim tytoń.
- Jeste odważny, że przypłynšłe na tę wyspę, Sołowieju. - Kiedy Prosty Chód
odezwał się w jego języku, Kozak szybko odwrócił się w jego stronę.
- Odważny? - Jedna z jego krzaczastych brwi była uniesiona wyżej. - Dlaczego
tak mówisz?
- Czy widziałe jakie statki Kozaków? -Nie.
- Żadnego tutaj nie znajdziesz - poinformował go Prosty Chód. - Zniszczylimy
wszystkie statki kozackie na Unalasce, Umnaku i Wyspie Czterech Gór. - Patrzył,
jak krew odpływa z twarzy Sołowieja i potem powraca czerwienišc policzki.
- Jak je zniszczylicie? - zapytał.
- Niektóre zostały wyrzucone na brzeg i rozbiły się o skały, inne spalilimy.
- Gdzie sš ludzie z tych statków?
- Zabilimy ich.
Sołowiej patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Jak ich zabilicie?
Prosty Chód opowiedział szczegółowo o zasadzkach, mówišc Kozakowi, jak Aleuci
zwabili jego rodaków w góry, potem napadli na nich z nożami i poprzecinali im
cięgna, żeby nie mogli biec. Opisywał, jakich używali podstępów, na przykład
przynoszšc skóry na sprzedaż tak mocno zwišzane rzemieniami, że Kozacy musieli
je przecinać nożami albo szablami, a wojownicy wykorzystywali ten moment, żeby
podrzynać im gardła.
Chociaż twarz Sołowieja stawała się coraz bardziej czerwona, a on sam trzšsł się
z wciekłoci, nadal patrzał na krajowca z powštpiewaniem w oczach.
- Gdzie sš ciała tych, których, jak twierdzisz, zabilicie?
156 Janet Dailey
Wskazujšc na morze Prosty Chód powiedział:
- Pocięlimy ich ręce i nogi na kawałki, po czym wrzucilimy do wody, żeby już
nam nie mogli zagrozić.
Sołowiej zaklšł tak szybko w swoim języku, że Prosty Chód nie mógł tego
zrozumieć. Natychmiast zaczšł wypytywać innych Aleutów, oczekujšc potwierdzenia,
że to, co usłyszał, było prawdš. Kiedy wojownicy przytakiwali, Prosty Chód
zauważył niepokój i wzmożonš czujnoć Kozaka. Miał pistolet za pasem, a wszyscy
pozostali byli uzbrojeni w strzelby, podczas gdy Aleuci mieli tylko noże. Ich
było czterech, a Kozaków siedmiu. Jednak Sołowiej patrzył na nich jak wydra
czujšca zbliżajšce się niebezpieczeństwo; przeniósł wzrok na wzgórza, jakby
spodziewał się, że tam kryjš się inni Aleuci.
Takš włanie reakcję Prosty Chód chciał osišgnšć. Pragnšł, by ci Kozacy mieli
serca pełne strachu. Dlatego szczegółowo opowiedział Sołowiejowi, jak zabijano
jego rodaków. Kiedy dowiedzš się o okrutnym losie swoich towarzyszy, będš się
bali Aleutów i nie będš chcieli pozostać na wyspie. Nie było potrzeby walczyć z
Kozakami, jeli można ich było pokonać
strachem.
Wracajšc na więtego Piotra i Pawła Iwan Sołowiej zauważył, że niejeden z jego
ludzi oglšda się z lękiem na Aleutów stojšcych na plaży. Strach Kozaków pogłębił
tylko jego wciekłoć.
- Czy mylicie, że oni mówili prawdę? - zapytał jeden zpromyszlenników.
- Przechwalajš się - zapewnił zagadnięty, obawiajšc się że jego ludzi ogarnie
strach i panika. - Zabili może dwóch lub trzech Rosjan. Ale żeby zniszczyć ludzi
z pięciu statków? Niemożliwe!
- Czemu mieliby mówić, że tak zrobili?
Sam zastanawiał się, w jakim celu Aleuci przyznawali się do takich okropnych
czynów. _ T0 Sš dzikusy. Nie można wierzyć ich kłamstwom.
- A jeli to prawda?
- Dowiemy się, czy to prawda - odpowiedział pewnym głosem.
Kiedy dotarli do statku, opowieć o rzezi Rosjan szybko rozchodziła się między
promyszlennikami na pokładzie. Sołowiej tolerował goršczkowe rozmowy na ten
temat tylko przez jaki czas.
- Cisza! - zawołał i przekrzykujšc hałas stanšł na rodku pokładu, gdzie
wszyscy go widzieli. Zgiełk przycichał stopniowo, w miarę jak po kolei spoglšdał
na każdego z mężczyzn. Jego wzrok zatrzymał się na Kozaku
Alaska
157
Korieniewie, który był przydzielony na statek jako rzšdowy poborca daniny.
- Jutro wemiesz dwudziestu ludzi uzbrojonych w strzelby i pistolety i zrobisz
rekonesans wzdłuż wybrzeża. Staraj się znaleć jaki dowód potwierdzajšcy te
dzikie przechwałki Aleutów.
Ta akcja przywróciła na nowo porzšdek i dyscyplinę w jego grupie. Ale tak samo
jak inni promyszlennicy, Sołowiej oczekiwał z niecierpliwociš na powrót Kozaka
i jego sprawozdanie. Trudno było uwierzyć, żeby dwustu dobrze uzbrojonych Rosjan
mogło być zamordowanych przez garstkę dzikusów uzbrojonych tylko w łuki, strzały
i włócznie.
Wszyscy zebrali się na pokładzie, kiedy łód z Korieniewem i jego ludmi
zbliżała się do statku. Kiedy wszedł na pokład, Sołowiej podszedł do niego.
- Czego się dowiedziałe?
- Napotkalimy tylko trzy mieszkania tubylców. Wszystkie były puste. Mylę, że
Aleuci poszli w góry, kiedy zobaczyli, że płyniemy ku wyspie
- odpowiedział.
Tchórze, pomylał Sołowiej.
- Czy znalazłe co, co by potwierdzało ich opowieć? - spytał. Kozak wzruszył
ramionami.
- Zabralimy z barabara rosyjskie ubrania, dwa pistolety i szablę. Mylę, że
jacy Rosjanie zostali zabici przez tych dzikusów, inaczej te przedmioty nie
wpadłyby w ich ręce.
<p
Nikt nie miał zbliżyć się do Andrieja Tołstycha stojšcego na rufie swojego
statku. Wszyscy unikali jego lodowato niebieskich oczu, które patrzyły na
człowieka, jak gdyby chciały go przebić i wywoływały dreszcze. Żaden z
promyszlenników nie odważył się komentować zmiany, jaka w nim zaszła, od czasu
kiedy metyska dziewczyna uciekła z jego nowo narodzonym synem. Tołstych był
ogolony i jak zwykle starannie ubrany, ale policzki miał zapadnięte, oczodoły
ciemne i wargi zacinięte, a oddech przesišknięty zapachem samogonu, choć nie
był pijany.
Kilku promyszlenników, którzy byli w bazie tego zimowego ranka, kiedy Tołstych
odkrył, że dziewczyna zniknęła, pamiętali jego rozkaz drobiazgowego przeszukania
wyspy. Wieniacy zostali wypędzeni ze swoich barabara, a ich mieszkania
zdemolowane, kiedy nie udało się znaleć pomiędzy nimi ani jej, ani dziecka.
Wiele razy opisywali swoim towarzyszom myliwym z odległych baz wyraz twarzy
Tołstycha, gdy dowiedział się, że nie ma bajdara ani aleuckiego brata dziewczyny;
stał nieruchomy, a każdy instynktownie cofał się przed nim, wyczuwajšc jego
furię i nie chcšc mu wchodzić w drogę. Nie sposób opisać strasznego wrażenia,
jakie robił ten mężczyzna, który o mało nie postradał zmysłów z gniewu i
rozpaczy.
W ostatnich miesišcach Tołstych niezmordowanie przetrzšsał wszystkie okoliczne
wyspy, gdzie polowali promyszlennicy, był w każdej wiosce i przepytywał
wszystkich krajowców, żšdajšc skór wydry i informacji o dziewczynie. Ładownia
statku była przepełniona, gdy jeden z pytanych poradził udać się w kierunku
wschodnim, oddalajšc Kozaków od uprag-
Alaska
159
nionego domu, od Rosji. Krajowiec twierdził, że brat dziewczyny dwa razy
odwiedzał wioskę na wyspie Unalaska.
Nie zważajšc na niesione wiatrem strugi deszczu, który osiadał mu na twarzy,
Andriej przyglšdał się niewyranej linii brzegowej wyspy z masš wšskich
przesmyków i rozległych zatok. Mówiono, że pięć statków rosyjskich działa na tym
terenie, ale on nie widział żadnego i nic na brzegu nie wskazywało na obecnoć
obozów myliwskich. Przeczucie, rodzaj pierwotnego instynktu, kierujšce go ku
tej wyspie, nasilało się. Jego syn był gdzie tutaj. Andriej nie starał się
zrozumieć ani dociekać ródeł tej pewnoci. Gdyby miał rozwalić wyspę na kawałki,
skała po skale, i tak znajdzie Zachara. Poza cyplem lšdu szeroka zatoka wbijała
swoje wody w głšb wyspy. Posłuszny swojemu wewnętrznemu głosowi, Andriej nakazał
skierowanie statku do tego naturalnego portu, wiadom, że już minęli kilka zatok,
które byłyby równie bezpieczne.
Zobaczyli szytik dryfujšcy na spokojniejszych wodach ze zwiniętymi żaglami i
gołymi masztami. Na widok statku zapanował ruch na pokładzie. Po trzech latach
podróży mieli dosyć własnego towarzystwa, spragnieni byli nowych twarzy, może
znajomych, ciekawi wieci z ojczyzny. Ale zainteresowanie Andrieja koncentrowało
się wyłšcznie na tych tylko informacjach, które mogłyby zaprowadzić go do syna.
Mężczyni na pokładzie napotkanego szytika, osłonięci kocami przed deszczem,
głono pozdrawiali Andreiana i Natalię, kiedy ten przepływał obok nich i rzucał
kotwicę. Andriej nie odpowiadał na te okrzyki, bacznie przyglšdajšc się
uzbrojonym myliwym i tymczasowo zainstalowanym umocnieniom na pokładzie. Kozak,
Maksym Lazariew, odpowiedział na pozdrowienia. Ludzie na szytiku wydawali się
niezadowoleni na wieć, że nowy statek przypływa z niedalekiego Adaku. Ich
dowódca, Iwan Sołowiej, był na brzegu z większociš myliwych; chcšc jak
najszybciej go spotkać i kontynuować poszukiwania Andriej kazał opucić łód.
- Bšdcie dobrze uzbrojeni - doradził kto z szytika. - Tu sš problemy.
Kiedy wylšdowali na wyspie, dwóch mężczyzn wyszło na spotkanie łodzi eskortujšc
Andrieja i jego małš grupę do ufortyfikowanego obozu. Wyczuł napięcie w obozie,
które wzrosło, gdy wszedł do zimowej chaty, a mężczyni znajdujšcy się w rodku
z wyranym niepokojem zareagowali na skrzypnięcie drzwi. Andriej od razu
rozpoznał Iwana Sołowieja. Znał go głównie z jego nie najlepszej reputacji w
Ochocku, jako tego, który przegrał w karty, przepił
160 Janet Dailey
i wydał na dziwki w cišgu jednego roku cały zysk z gromadzonych przez trzy
lata futer.
Soiowiej po rosyjsku znaczy słowik. Nic w tym szorstkim mężczynie z czarnš
brodš nie przypominało słodko piewajšcego ptaka. Mówiono, że jego ludzie dali
mu przezwisko Straszliwy Słowik.
- Jestem Andriej Nikołajewicz Tołstych, kapitan Andreiana i Natalii.
- Andriej lekko skinšł głowš, co miało wystarczyć za uprzejmy ukłon. Dobrze
wiedział, że jego nazwisko jest znane Sołowiejowi - tak jak wszystkim, którzy
żeglowali z Ochocka.
- Jestem Iwan Pietrowicz Sołowiej, dowodzšcy więtym Piotrem i Pawłem. Witaj na
Unalasce, Andrieju Nikołajewiczu. - W serdeczny, koleżeński sposób objšł oburšcz
dłoń Andrieja. - Mylelimy już, że na tym terenie nie ma żadnych statków
rosyjskich.
- Słyszałem, że jest ich pięć przy tej grupie wysp.
Sołowiej nagle zdał sobie sprawę, że inni przysłuchujš się rozmowie. Kiedy
odezwał się znowu, jego głos był pełen serdecznoci.
- Co ze mnie za gospodarz, że pozwalam ci stać tutaj, mokremu i zmarzniętemu? -
Wzišł płaszcz Andrieja i rzucił go jednemu z mężczyzn.
- Chod ze mnš - powiedział - mam co, co ci rozgrzeje krew.
Andriej dał znak swoim ludziom, żeby pozostali na miejscu, i poszedł za
Sołowiejem do prywatnej kwatery z tyłu chaty. Nie było tam krzeseł, tylko prycza
i kilka drewnianych beczułek. Na jednej z nich stał samowar. Sołowiej zamknšł
drzwi z surowych desek, podszedł do pryczy i wyjšł spod kołdry butelkę taniej
brandy.
- Siadaj - wskazał na beczułkę. Andriej nadal stał.
- Pływam pod specjalnš ochronš carskiego dekretu wydanego przez imperatorowš
Jelizawietę Pietrownš.
- Więc jeste w podróży już od dłuższego czasu, Andrieju Nikołajewiczu.
- Sołowiej nalał równe iloci brandy do dwóch kubków i dolał do tego trunku
goršcej wody z samowara. Podał jeden kubek Andriejowi. - Ona umarła. Jej
siostrzeniec, Piotr, objšł tron, na krótko - na bardzo krótko. Teraz jego żona,
Katarzyna II, rzšdzi Rosjš. Mówi się, że to ona ukartowała zamordowanie Piotra.
- Podniósł kubek w szyderczym toacie: - Tylko głupiec ufa kobiecie.
- To prawda - szepnšł Andriej patrzšc na swój kubek i podnoszšc go do ust.
Alaska
161
Czuł się chory na myl, jak bardzo zauroczony był Taszš, jaki ufny.
- Dwoje zakładników uciekło spod mojej opieki. Mam powód, aby podejrzewać, że
przebywajš tutaj, na Unalasce. Byłbym wdzięczny za jakškolwiek pomoc, której
mógłby mi udzielić przy przeszukiwaniu wiosek na tej wyspie.
- Widzę, że nie rozumiesz tutejszej sytuacji. - Twarz Sołowieja stężała.
- Sam nie jestem pewien, czy jš rozumiem.
- Jeden z twoich ludzi powiedział, że były problemy.
- To może być o wiele poważniejsze. - Sołowiej spojrzał na drzwi i zniżył głos.
- Krajowcy na wyspie przechwalajš się, że zabili wszystkich Rosjan, którzy tutaj
byli. Mówiłe o pięciu statkach? Nie znalelimy ani jednego.
- Może odpłynęli do domu - zasugerował Andriej.
- Może. A może zostali zmasakrowani, ich ciała pocięto na kawałki i wrzucono do
morza, jak twierdzš Aleuci, a szytiki spalono albo zatopiono. Wiem, że krajowcy
majš strzelby i ubrania Rosjan. I wiem, że ostrzeżono nas, żebymy opucili
wyspę, bo inaczej podzielimy los naszych towarzyszy.
- Sołowiej wypił alkohol ze swojego kubka i podszedł do stojšcej przy samowarze
butelki, żeby go powtórnie napełnić. - Na poczštku wštpiłem w to. Ale słyszałem
tę samš historię od innych Aleutów - niektórych znałem z poprzednich podróży. Z
małymi odchyleniami relacja jest zawsze taka sama. - Ręka trzymajšca cynowy
kubek trzęsła się. - Oni wszyscy opowiadajš ze szczegółami, jak przecinali
Rosjanom cięgna, żeby nie mogli uciekać, a potem cięli ich na kawałki.
- Jeli to, co sugerujesz, jest prawdš, to kilka wiosek musiało się zebrać
razem - zmarszczył brwi Andriej.
- Tak. - Sołowiej spojrzał mu prosto w oczy. - Teraz oni się z nami bawiš,
rozprzestrzeniajš pogłoski budzšce strach wród moich ludzi. Obiecujš zaczekać
do zimy, kiedy podzielę moje siły na grupy myliwskie, wtedy zastawiš zasadzki
na każdš z nich i zabijš nas wszystkich, jak zabili tamtych. Ale tak łatwo nas
nie dopadnš. Teraz moja kolej, żeby prosić ciebie o pomoc w pomszczeniu mierci
naszych rodaków. Nie możemy pozwolić, żeby te morderstwa uszły bezkarnie.
To stwierdzenie przypomniało Andriejowi, co mówił Taszy poprzedniego roku
- krajowiec musi być ukarany za każde przestępstwo w stosunku do Rosjan, bez
względu na to, jak został sprowokowany. Teraz jeszcze mocniej w to wierzył.
- Nie ma znaczenia, czy masowe powstanie Aleutów rzeczywicie się
162
Janet Dailey
odbyło - stwierdził Andriej. - Czy to jest prawdš czy wymysłem dla nabrania
odwagi, ich głosy trzeba uciszyć. Musimy zgnieć ziarno rebelii, zanim
przeniesie się na inne wyspy.
- Ja też tak uważam, Andrieju Nikołajewiczu. - Sołowiej umiechnšł się bioršc
butelkę brandy i dolewajšc do kubka gocia. - Nie wystarczy, żeby schylali głowy
na nasz widok. Chcę im postawić nogę na karku.
- Czy byłe w stanie ocenić siły w różnych wioskach na wyspie?
- Dla mnie najważniejsze było zainstalowanie się na wyspie oraz zaprowadzenie
porzšdku i dyscypliny wród moich ludzi.
Ponieważ krajowcy wykazujš takš chęć do rozmów, trzeba ich wypytać o różne
rzeczy. Jeżeli, jak podejrzewał, Tasza i jej brat uciekli na tę wyspę z jego
dzieckiem, mieszkańcy Unalaski będš wiedzieć o ich obecnoci. To uprociłoby
poszukiwania i zmniejszyło zagrożenie jego syna, gdyby wiedział, gdzie się
ukrywajš.
Zanim Andriej powrócił na statek, butelka brandy była pusta, a opowieci o
rzekomej masakrze ponad dwustu Rosjan rozchodziły się wród jego ludzi, którzy
dowiedzieli się o tym od promyszlenników Sołowieja. Słyszšc o okropnociach
popełnianych przez Aleutów, Andriej poczuł się tym bardziej zdeterminowany, aby
znaleć swojego syna i zabrać go od tych dzikusów.
Kiedy Aleuci na Unalasce zorientowali się, że Sołowiej nie ma zamiaru opucić
wyspy, starszyzna wioskowa i przywódcy wojenni zdecydowali przypucić atak na
obóz Kozaków. Jego lokalizacja na otwartej przestrzeni, blisko plaży, zapewniała
obrońcom szeroki zasięg ognia z broni palnej. Nie było tu żadnych miejsc do
ukrycia się, żadnego sposobu zbliżenia się ukradkiem, co znaczyło, że będš
wystawieni na silny ostrzał Kozaków. Chyba że, jak sugerował Prosty Chód,
zaczekajš na gęstš mgłę, która często okrywała wyspę, i wtedy rozpocznš atak.
Zgodzono się na tę taktykę.
Przybycie drugiego kozackiego statku wprawiło wodzów w zakłopotanie. Wiedzieli
już, że mogš pokonać Kozaków z zaskoczenia i dzięki przewadze liczebnej. Teraz
nie byli pewni, ilu przeciwnikom będš musieli stawić czoło w ataku. Gęsty deszcz
nie pozwalał zorientować się, czy Kozacy wyszli ze statku na lšd. Dwa razy
widziano mężczyzn w małej łódce blisko plaży.
Alaska
163
Ponieważ Prosty Chód mówił językiem Kozaków, został wyznaczony, razem z Pogromcš
Wielorybów, do odwiedzenia obozu przeciwnika pod pretekstem handlu, ale w celu
oceny ich sił. Prosty Chód niósł zwój pół tuzina skór wydry morskiej pod pachš i
razem z Pogromcš Wielorybów wyruszył z tymczasowego obozu, gdzie zebrali się
wojownicy przed atakiem na Kozaków. Jak zwykle kobiety i dzieci, również Tasza z
synem, zostały wysłane do dobrze zabezpieczonej wsi, gdzie na wyspie.
Kiedy zbliżali się do siedziby Rosjan, będšc jeszcze poza zasięgiem kul, Prosty
Chód usłyszał okrzyk wartownika kozackiego, oznajmiajšcy innym ich przybycie.
Przedtem już kilkakrotnie szukali okazji spotkania z Kozakami, więc ta
okolicznoć nie powinna być dla nich niezwykła. Idšc dalej w tym samym tempie
zaobserwowali zwiększony ruch w obozie i czujnoć Kozaków.
- Przyszlimy handlować! - zawołał Prosty Chód w ich języku i podniósł skóry
tak, żeby strażnik mógł je zobaczyć.
Kozak pokazał im lufš strzelby, żeby szli dalej. Zaczekał, aż minęli go o kilka
kroków, potem poszedł za nimi, a inny strażnik zajšł jego miejsce. Prosty Chód
nie zauważył żadnych nieznanych twarzy pomiędzy mężczyznami, którzy byli na
zewnštrz, kiedy razem z Pogromcš Wielorybów zbliżali się do chaty. Sołowiej stał
przy drzwiach, czekajšc na nich.
Prosty Chód zatrzymał się w odpowiedniej odległoci od niego.
- Przyszlimy handlować - powtórzył.
Wzrok Sołowieja przelizgnšł się po skórach wydr i zatrzymał na dwóch Aleutach.
- Wejdziemy do rodka, jest wiatr. - Otworzył drzwi i wszedł do chaty pierwszy.
Wszystkie dotychczasowe spotkania odbywały się na zewnštrz, nigdy przedtem nie
wpuszczano ich do rodka. Prosty Chód zamierzał skorzystać z okazji, żeby
policzyć Kozaków będšcych wewnštrz i ocenić wytrzymałoć chaty.
wiadom wielu par oczu obserwujšcych go czujnie, szybko objšł wzrokiem długi,
słabo owietlony pokój, patrzšc na brodate twarze obrócone w jego stronę i
szukajšc obcej osoby. Nie było nieznajomego pomiędzy ponad szećdziesięcioma
mężczyznami w pokoju. Zamknięto drzwi, odcinajšc szare wiatło deszczowego dnia.
Prosty Chód poczuł się jak w pułapce i rozlunił napięte mięnie dopiero, kiedy
podszedł do niego Sołowiej.
164
Janet Dailey
- Pokaż mi, co masz - wskazał na skóry zwišzane w węzeł. Kiedy Prosty Chód
podawał mu je, Kozak potrzšsnšł głowš. - Ty je rozwišż.
Prosty Chód wiedział, że Sołowiej pamięta opowiadania o przecinaniu gardeł
Kozakom podczas rozwišzywania zwojów futer. Dawało mu satysfakcję, że Sołowiej
trzyma się na bacznoci, chociaż tylko on i Pogromca Wielorybów
przebywali w jego obozie.
Po odwišzaniu rzemieni Prosty Chód położył skory na beczce i cofnšł się, żeby
Sołowiej mógł je obejrzeć. Ciemny pokój pełen był zapachu tytoniu i szczególnej
woni kozackich ciał. Błotnista woda skapywała z przykrytego darniš dachu.
Przysłuchiwał się gwizdaniu wiatru, którego dwięk umożliwiał mu zlokalizowanie
przykrytych deskami otworów wzdłuż cian, przydatnych
jako punkty
strzelnicze.
. ,
- Te skóry sš bardzo mało warte. Patrz, jak sš podrapane - powiedział
Sołowiej. ,
.
Chociaż wiedział, że skóry sš podrzędnej jakoci, Prosty Chód me zgadzał się z
ocenš ich wartoci i przedłużał targi, żeby Pogromca Wielorybów miał więcej
czasu na przyjrzenie się nieprzyjacielowi.
- Powiniene mi dać mojš cenę, Sołowiej. Te skóry mogš być jedynymi futrami
jakie jeszcze zobaczysz. Boisz się wysłać swoich myliwych za wydrš morskš. -
Patrzył, jak Kozak czerwienieje reagujšc na to szyderstwo.
- Za dużo
chcesz.
,
- Gdzie sš Kozacy z tamtej łodzi w zatoce? - Prosty Chód zwišzał z powrotem
skóry. - Może oni będš mieli na nie większš ochotę?
- Id na ich statek i spytaj ich.
- Czy żadnego z nich tutaj nie ma? - Prosty Chód przyglšdał się mężczyznom w
pomieszczeniu, tym razem nie starajšc się ukryć swojego zainteresowania.
Wszystkich widział już przedtem lub rozpoznawał z opisu.
- Nie. Nasze pomieszczenie ledwo wystarcza dla nas. - Sołowiej pytajšco
przekrzywił głowę. - Hu was mieszka razem w barabaral
- Czterdzieci dwie osoby - podniósł futra i wzišł je pod pachę.
- Razem z kobietami i dziećmi?
- Tak.
Usłyszał głosy dochodzšce spoza chaty, odgłos stóp brnšcych w błocie i
zbliżajšcych się do wejcia. Dzienne wiatło owietliło na krótko ciemnš
sylwetkę człowieka, który włanie wszedł i zamknšł za sobš drzwi. Prosty Chód
zobaczył wyrane pasma białych włosów na skroniach mężczyzny
Alaska 165
i zesztywniał. Wpatrujšce się w niego niebieskie oczy niewštpliwie należały do
Tołstycha. Tasza stale martwiła się, że Kozak kiedy przypłynie, aby ich
odnaleć, ale Prosty Chód nigdy nie wierzył, że Tołstych mógłby ich szukać tutaj.
Krew tętniła mu w skroniach. Musiał się stšd jak najprędzej wydostać i ostrzec
Taszę. Szybko chwycił skóry i rzucił nimi w głowę Tołstycha, skaczšc w kierunku
drzwi.
- Zatrzymajcie go! - krzyknšł Tołstych.
Prosty Chód prawie zdołał dotrzeć do wyjcia, gdy kto złapał go od tyłu. Kiedy
wyrywał się napastnikom, Pogromca Wielorybów przemknšł obok niego i wydostał się
na wolnoć.
Wiele ršk przytrzymywało go i Prosty Chód ledwie dwigał ciężar wszystkich
trzymajšcych mężczyzn. Walczył desperacko chociaż wiedział, że nie było nadziei
na ucieczkę. Wreszcie ustšpił.
- Zwišżcie mu ręce. - Andriej patrzył na niego z boku, jakby nie wierzšc, że
brat Taszy został naprawdę złapany. Poszukiwanie było prawie zakończone. Już
czuł smak zwycięstwa, kiedy będzie odbierał swojego syna. Andriej poczekał, aż
ręce dzikusa ciasno zwišzano na plecach, potem wydał rozkaz otaczajšcym go
promyszlennikom. - Odejdcie od niego.
Po chwili wahania stanęli po bokach więnia. Andriej wysunšł się do przodu.
- Gdzie oni sš? - Jego pytanie spotkało się z milczšcym wyzwaniem. - Ty mi to
powiesz - zagroził Andriej.
Zabłocony promyszlennik ukazał się w drzwiach.
- Ten drugi uciekł - zameldował Sołowiejowi - jest ranny. Czy mamy go gonić?
- Nie - powiedział Sołowiej, patrzšc na więnia. - Ten nam powie wszystko, co
chcemy wiedzieć.
- Wsadcie go do łodzi - rozkazał Andriej. - Biorę go na Andreiana. -
Spodziewajšc się protestu Sołowieja zwrócił się do niego. - Ten Aleuta jest moim
zakładnikiem. Możesz być obecny, kiedy będę go przepytywał.
Przez chwilę wydawało się, że Sołowiej sprzeciwi się, ale nic takiego nie
nastšpiło. Tołstych był bogatym kupcem, majšcym dużš władzę i wpływy na Syberii,
żeglujšcym z carskim dekretem.
Pod silnš strażš prowadzono wysokiego Aleutę na linie uwišzanej do szyi.
Wsadzono go do łodzi ze statku Andreian i Natalia. Nie rozmawiano ani przy
spuszczaniu łodzi na wodę, ani kiedy płynęli do statku zakotwiczonego blisko
166
Janet Dailey
więtego Piotra i Pawła. Słychać było jedynie głosy ptaków morskich i uderzenia
wioseł.
Z przedniego siedzenia w łodzi Andriej patrzył na czarnš głowę siedzšcego przed
nim brata Taszy. Odchylone do tyłu ramiona cišgnięte linš, którš miał zwišzane
ręce, podkrelały jego wyprostowanš sylwetkę. Duma i godnoć w postawie chłopaka
irytowały Andrieja.
Postępował sprawiedliwie z Aleutami. Za każdym razem, kiedy sobie ???????????
jak zależało mu na uczuciach Taszy, opanowywała go złoć i gorycz. Jakim był
starym głupcem mylšc, że jej na nim również zależało. Zapomniał o tym, że była
na wpół dzikuskš. To oczywiste, że go nie akceptowała, tak jak wszyscy Aleuci
nie akceptowali Rosjan. Jej brat nigdy nie maskował swoich uczuć. Sama jego
obecnoć na Unalasce była dla Andrieja dowodem, że Prosty Chód zagrzewał
tubylców do buntu.
Nawet gdyby nie chodziło o jego syna, żyjšcego gdzie w pobliżu, Andriej
zostałby na Unalasce, aby zdusić tę rewoltę, zanim się rozprzestrzeni na cały
łańcuch wysp. Żaden Rosjanin, promyszlennik czy kupiec, nie brał pod uwagę
zostawienia jakiejkolwiek częci tego archipelagu pod kontrolš tubylczej
ludnoci. Zbyt wiele fortun można było zbić na tych wodach, aby pozwolić
nieokrzesanym Indianom stanšć temu na przeszkodzie. Podbili już dwa kontynenty,
podporzšdkowali sobie pół tuzina plemion i nauczyli się uciszać lokalne protesty
za pomocš szabli.
Kiedy znaleli się na pokładzie statku, zaczęło się przesłuchanie. Poczštkowo
Andriej koncentrował się w swoich pytaniach na rozmiarze i sile oporu,
lokalizacji wiosek, liczbie wojowników i rosyjskiej broni palnej, która wpadła w
ręce Aleutów. Pytanie o miejsce pobytu swojego syna zachował na
póniej.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W głębi duszy Andriej był zadowolony, że Prosty
Chód odmawia współpracy - oczekiwał przyjemnoci, jakiej spodziewał się doznać
przymuszajšc brata Taszy do wyznań. Patrzył przez chwilę w ciemne oczy bez
wyrazu, potem umiechnšł się.
_ Ty mi powiesz to, co chcę wiedzieć. Ty mi powiesz wszystko, co chcę wiedzieć -
wyszeptał Andriej i zwrócił się do otaczajšcej straży. - Rozbierzcie go,
przywišżcie do masztu i przyniecie knut.
Knut był potwornym biczem. Wysuszone i utwardzone rzemienie prze-
Alaska 167
plštane ostrymi, zakrzywionymi drutami rozdzierały skórę ofiary. W Rosji był to
popularny instrument kary cielesnej. Niewielu mogło przeżyć wyrok stu dwudziestu
uderzeń.
Promyszlennicy przywišzali nagiego więnia do masztu z rękami wysoko nad głowš.
Jego jasna klatka piersiowa i szerokie, umięnione ramiona stanowiły dobry
obiekt do wypróbowania okrutnego rosyjskiego bicza.
- Zakneblujcie mu usta - rozkazał Andriej. - Dwięki niosš się daleko po wodzie.
Nie ma powodu, żeby jego przyjaciele usłyszeli krzyki.
Kiedy już włożono więniowi chustę do ust, Andriej dał znak kozackiemu oficerowi,
żeby rozpoczšł chłostę. Przy pierwszym uderzeniu bicza ciało Aleuty konwulsyjnie
drgnęło. Utwardzone rzemienie pozostawiły wiele ladów na szerokich plecach.
Krew ciekła z ran na skórze. Kozak znowu uderzył mocno, rzemienie bicza siekły
ramiona, ostre haczyki rozdzierały ciało.
Po pół tuzinie uderzeń plecy były we krwi. Andriej patrzył, jak brat Taszy
przyciskał się do masztu, kiedy słyszał wist knuta w powietrzu, zanim ten go
dosięgnšł. Mięnie jego ršk kurczyły się, nadgarstki naprężały pod zawišzanymi
na nich linami. Wtedy spadały na niego tnšce skórę rzemienie, rozpryskujšc krew
i kawałki skóry. Knebel tłumił krzyki, zmieniajšc je w nieludzkie jęki.
Uwaga Andrieja skoncentrowana była na plecach ofiary; nie mógł oderwać wzroku od
spadajšcego na nie bicza, ze skórzanymi pasami nasiškniętymi krwiš.
Potem ciało przestało drgać z bólu. Prosty Chód zwisał z masztu z głowš
przechylonš na bok, ze zgiętymi kolanami, podtrzymywały go tylko liny, a krew
spływała z poranionych ršk.
W nagłej panice Andriej zdał sobie sprawę, że Prosty Chód stracił przytomnoć.
Nie pamiętał, ile uderzeń otrzymał. Tuzin? Dwa razy tyle? Stracił rachubę.
Szybko złapał rękę Kozaka, zanim ten zdšżył uderzyć ponownie zakrwawionym knutem.
- Jeli go zabiłe, to knut pokosztuje teraz twojej krwi. - Andriej trzšsł się
z wciekłoci.
Kozak cofnšł się, podniecenie znikło mu z twarzy.
- On żyje - stwierdził Sołowiej po obejrzeniu wychłostanego krajowca i wyjęciu
mu z ust brudnej chustki, która służyła za knebel.
- Woda go ocuci - powiedział Andriej maskujšc uczucie ulgi. Spojrzał z
wciekłociš na Kozaka. - Przynie wiadro.
168 Janet Dailey
- Wody morskiej - wtršcił Sołowiej, umiechajšc się ze zwierzęcš przebiegłociš.
Patrzšc na czerwone, zmasakrowane biczem ciało, Andriej wolno pokiwał głowš.
- Tak, napełnij wiadro wodš morskš.
Kozak wzišł drewniany kubełek i napełnił go zimnš, słonš wodš z zatoki, podszedł
do nieruchomego ciała i wylał jego zawartoć kubła na poranionš skórę. Powietrze
przeszył agonalny jęk, a ciało Aleuty wyprężyło się.
- Odetnijcie go - rozkazał Andriej.
Dwóch promyszlenników z obozu Sołowieja przecięło liny, którymi Prosty Chód był
przywišzany do masztu. Wydał kolejny jęk opadajšc na kolana. Rosyjscy myliwi
podnieli go na nogi i przywlekli przed swojego przywódcę. Ale Prosty Chód był
tylko na wpół przytomny, nisko opuszczonš brodš prawie dotykał piersi.
Andriej złapał garć czarnych włosów podnoszšc mu głowę tak, żeby mógł widzieć
twarz Aleuty. Patrzył obojętnie na łzy spływajšce ze szklanych oczu.
- Ilu wojowników jest na tej wyspie?
- Cztery - wychrypiał - może pięć setek.
- Gdzie? - spytał Andriej.
- Większoć... rozproszona... wioski... - Każde słowo wydobywało się z wielkim
wysiłkiem.
- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - nalegał Andriej, ale brat
Taszy patrzył na niego tępo i zamknšł usta w niemym oporze, poruszajšc wolno
głowš w gecie przeczenia. - Polejcie mu słonš wodš plecy - rozkazał Andriej
kozackiemu oficerowi puszczajšc włosy Aleuty i odsuwajšc się. - Ale róbcie to
wolno.
Kiedy woda ponownie dostała się do ran na plecach, zduszony krzyk bólu przeszył
powietrze, a ciało wygięło się konwułsyjnie. Andriej obserwował skręcajšce się
członki, gdy przedłużano tę torturę. Umiechnšł się lekko z zadowolenia słyszšc
wyszeptanš probę - nie... nie - połšczonš z długim jękiem. Znakiem ręki nakazał
Kozakowi, aby przestał polewać więnia.
- Gdzie jest największa koncentracja wojowników? - powtórzył pytanie Andriej.
Drganie przebiegało przez ciało Aleuty. Tym razem, kiedy spotkał wzrok Andrieja,
jego oczy wyrażały strach.
Alaska
169
- Niedaleko... tymczasowy obóz... - Oddychał ostro i płytko. - ...Dwustu...
dwustu pięćdziesięciu wojowników.
- Tak blisko - szepnšł Sołowiej.
- Dlaczego jest tak wielu w jednym miejscu? - spytał Andriej. Złamany bólem nie
do zniesienia i grobš dalszych tortur, w końcu zdradził
im wszystko - powód przybycia do obozu, plan zaatakowania ich pod osłonš mgły,
iloć broni palnej w posiadaniu Aleutów, nie zataił już żadnego szczegółu.
Kiedy stwierdzono, że niczego więcej nie wycišgnš od torturowanego, Sołowiej
wyruszył ze swoimi ludmi do obozu, aby przygotować się do majšcego nastšpić
ataku. Andriej obiecał wspomóc ludmi ze swojego statku, ale posiłki miały być
przetransportowane na brzeg, dopiero kiedy przyjdzie mgła, żeby Aleuci nie
dowiedzieli się o zwiększonej sile obronnej obozu.
Po odpłynięciu łodzi z Sołowiejem i jego ludmi w kierunku Andreiana i Natalii
Andriej zwrócił się do na wpół przytomnej postaci, rozcišgniętej na pokładzie.
Ani cal skóry na jego plecach nie pozostał nietknięty. Nie poruszony tym
okropnym widokiem, Andriej przykucnšł przy nim i złapał go ponownie za włosy,
żeby mu unieć głowę.
- Gdzie jest Tasza? Gdzie jest mój syn?
Jej brat wymamrotał niezrozumiałš odpowied w swoim języku. Andriej mocniej
odchylił mu głowę.
- Po rosyjsku - rozkazał.
Chociaż odpowied była nieskładna, Andriej zrozumiał wystarczajšco dużo. Palce
rozluniły uchwyt, pozwalajšc głowie ofiary opać na pokład. Wyprostował się i
popatrzył na północ. Drobny deszcz ograniczał widocznoć, zasłaniajšc drugš
stronę zatoki. Jego syn był tam, w dużej wsi, gdzie wysłano kobiety i dzieci.
Wkrótce będzie go znów trzymał w ramionach.
- Co mamy zrobić z więniem? - spytał Kozak niepewnym głosem.
- Zwišżcie go. - Andriej odszedł.
?
Oęsta, białoszara mgła wydawała się tłumić wszystkie dwięki. Gromada widmowych
postaci posuwała się ukradkiem do przodu w niesamowitej ciszy, okršżajšc w
milczeniu niedbale zbudowanš chatę. Kilku krajowców miało na sobie ochronne
kamizelki zrobione z pionowych prętów drzewnych zwišzanych zwierzęcymi cięgnami.
Ubrania takie nosili wioskowi wodzowie. Grupa podpełzła niedostrzegalnie na
odległoć trzydziestu stóp od budynku. Nagle, bez ostrzeżenia, Rosjanie będšcy w
rodku otworzyli ogień. Majšc tak łatwy cel, siali spustoszenie wród
napastników. Aleuci usiłowali szarżować na chatę, ale salwa ze strzelb zmusiła
ich do cofnięcia się. Rezygnujšc z dalszej bitwy, uciekli zostawiajšc stu
zabitych.
Na pokładzie Andreiana i Natalii grzmot wystrzałów wyrwał na chwilę Prosty Chód
z otępienia. Słyszał krzyki umierajšcych wojowników. On ich zdradził. Nie mógł
znieć tego bólu. Wolałby już nie żyć. Leżał z otwartymi oczami, patrzšc
bezmylnie na wirujšcš mgłę. Zamknšł oczy, ale nie odczuł ulgi w cierpieniu. Nie
tylko zhańbił siebie, ale i imię jego sławnego ojca, Silnego Wojownika. Strzały
umilkły, pewnie pozabijali wszystkich. Cierpienie przenikało jego ciało i duszę.
Kiedy mgła zrzedła, uniemożliwiajšc krajowcom podjęcie następnego skrytego ataku,
Rosjanie wyszli z chaty. Ranni, których znaleli na polu bitwy, zostali
bezlitonie zabici, a ich ciała wrzucone do wspólnego grobu. Po dotarciu do
opuszczonego obozu aleuckich wojowników zdewastowali go, podobnie jak kilka
bajdarów.
Zdenerwowany Sołowiej patrzył na zdemolowany obóz.
- Ci żšdni krwi krajowcy prawdopodobnie rozproszyli się teraz po całej
wyspie.
Alaska 171
- Mylę, że nie - powiedział Andriej i skinšł na dwóch promyszlenników, którzy
pilnowali więnia, aby go przyprowadzili. Osłabionego utratš krwi i niezdolnego
do poruszania się z powodu potwornego bólu w plecach, musieli wlec po ziemi. -
Gdzie mogli pójć wojownicy po opuszczeniu tego obozu? - Z trudem można było
zauważyć, jak potrzšsnšł głowš na znak, że nie wie. - Czy mogli pójć do wsi,
gdzie sš kobiety i dzieci? - Andriej pytał cicho i zauważył z zadowoleniem, że
więzień przytaknšł.
- Zastanawiałem się, czemu zostawiłe tego bękarta przy życiu? - Sołowiej
umiechnšł się aprobujšco. - Ta wie? Jak to daleko stšd?
- Godzina drogi. - Andriej wiedział, że więzień nic już więcej nie ma do
powiedzenia.
Sołowiej był z natury okrutny i skłonny do przesady w zadawaniu bólu. Zemsta za
masakrę jego ziomków dawała temu Rosjaninowi usprawiedliwienie takiego
postępowania. Sołowiej zwołał ludzi i poinformował ich o nowym zadaniu.
- Zanim dzień się skończy, te dzikusy dowiedzš się, jak drogo kosztuje rosyjska
krew.
Ostrzeżenie zwiadowcy przyszło zbyt póno, aby ewakuować kobiety, dzieci i
rannych ze wsi. Wszyscy schowali się w ziemnej barabara, która była zbudowana w
celach obronnych. Wewnętrzne słupy podtrzymywały drewniany pomost, aby wojownicy
mogli wyrzucać strzały przez otwory w dachu. Mężczyni wdrapali się tam po
sękatej belce, zajmujšc pozycje i czekajšc napaci Kozaków.
Tasza z synem przyłšczyła się do matek, które zebrały wszystkie dzieci po jednej
stronie barabara, aby inne kobiety były wolne i mogły opatrywać rannych. Dokoła
niej dzieci krzyczały i płakały, zdezorientowane i przerażone panikš wyczuwanš u
dorosłych. Tasza przyciskała czyje niemowlę mocno do piersi, jednoczenie
starajšc się utrzymać Zachara przy sobie. Jaka dziesięcioletnia dziewczynka
uniosła Zachara i mocno przytuliła, jakby szukajšc u niego opieki, tak samo jak
on szukał jej u niej.
Huknęła strzelba, dzieci zakrzyczały trwożliwie, ale to był dopiero poczštek.
Jęk cięciw łuków ginšł w huku broni rosyjskiej, a na deszcz strzał odpowiedziš
był grad kul wpadajšcych przez otwory obronne. W hałas walki i płacz dzieci
wdarły się okrzyki rannych, którzy spadali z górnego pomostu na zatłoczonš
172
Janet Dailey
podłogę barabara. Jeden z odstrzelonš połowš twarzy upadł tuż przed Taszš.
Patrzyła w przerażeniu na krwawš miazgę w miejscu policzka i oka.
Pozostali przy życiu wojownicy szybko zorientowali się w beznadziejnoci
położenia i opucili pozycje na pomocie, cišgajšc również w dół sękate drabiny.
Usiedli na podłodze i czekali, osłonięci cianami tego półpodziemnego
pomieszczenia, a ołowiane kule nadal uderzały o krokwie.
Huk strzelb powoli zamierał, aż nastšpiła kompletna cisza, w której Tasza
słyszała bicie własnego serca. Usiłowała wychwycić jakie dwięki poza
pochlipywaniem dzieci i cichymi jękami rannych. Wtuliła się głębiej w utkanš z
trawy matę, opiekuńczo osłaniajšc trzymane w ramionach niemowlę. Spojrzała na
swojego syna, żeby się upewnić, czy jest bezpieczny pod opiekš młodej dziewczyny.
W przedłużajšcej się ciszy, gdy żaden odgłos nie dochodził z zewnštrz, Tasza
zwróciła uwagę na dach pomieszczenia. Otwór wejciowy był jedynš drogš wyjcia,
a także jedynš, którš mogli się tu dostać Kozacy. Patrzyła, czy nie sypie się
kurz z pokrytego darniš dachu, co byłoby znakiem ostrzegawczym. Jej strach rósł
wraz z oczekiwaniem. Nie wierzyła, jak inni, że Kozacy mogli odejć.
Ciche drapanie, przypominajšce zwierzę kopišce w ziemi, było tak słabe, że Tasza
nie dosłyszała go od razu. Kiedy w końcu dotarło do jej wiadomoci, ogarnęła jš
panika, odsunęła się od ciany, potem spojrzała na niš raz jeszcze, starajšc się
odkryć, skšd ten dwięk pochodził. Kiedy już miała ostrzec innych, że Kozacy
robiš dziurę w cianie, drapanie ustało. Tasza czekała, ale nie powtórzyło się.
Przestała tak mocno przyciskać niemowlę i znowu oparła się o cianę.
Nagle jaka ogromna siła popchnęła jš, wyrzucajšc do przodu. Obróciła się,
instynktownie przyjmujšc impet wybuchu na plecy, żeby osłonić sobš dziecko. Nie
słyszała eksplozji, odczuła tylko szok i ogarniajšcš jš ciemnoć.
Kiedy doszła do przytomnoci, pierwszymi dwiękami, jakie do niej dotarły, były
oszalałe lamenty, potem okrzyki przerażenia i paniki. Usiłowała się poruszyć,
ale poczuła ciężar przygniatajšcy jej nogi. Twarz, oczy i usta niemowlęcia
pokrywała warstwa pyłu. Tasza pochyliła się nad dzieckiem, by oczycić je z
piasku i dopiero wtedy spostrzegła, że w cianie jest dziura, a odłamki drewna i
masa ziemi unieruchomiły jej nogi.
Kozacy wciskali się przez dziurę w cianie, koncentrujšc uwagę na wojownikach i
nie interesujšc się kobietami i dziećmi. Trzymajšc dziecko
Alaska
173
jednš rękš, a drugš rozgarniajšc przygniatajšcš jš ziemię, zdołała uwolnić nogi
i przepełznšć przez rumowisko do ciemnego kšta. W ogólnym rozgardiaszu ludzie
biegali w różnych kierunkach starajšc się uciec przed opanowujšcš pomieszczenie
ciżbš Kozaków. Tasza usiłowała nie poddać się panice i patrzyła na przemieszanš
plštaninę ludzkš, starajšc się znaleć syna. Była wcišż oszołomiona po wybuchu i
w głowie jej huczało.
Pod belkš, która spadła podczas eksplozji, zobaczyła leżšce bez ruchu ciało.
Była to młoda dziewczyna, która opiekowała się Zacharem. Taszę przeszył dreszcz.
Szybko położyła niemowlę na podłodze, ukrywszy je pod kawałkiem maty, i zaczęła
przedzierać się przez rumowisko do ciała dziewczyny w obawie, że jej syn mógł
również zostać przygnieciony.
Zrzuciła kawały drewna z nieruchomej postaci, ale Zachara nie znalazła.
Rozglšdajšc się jak oszalała dokoła, wypatrzyła dwie grube nóżki.
- Zachar - krzyknęła Tasza i rzuciła się do rozgarniania okrywajšcej go ziemi.
Skupiona na ratowaniu syna, Tasza nie wiedziała, co dzieje się wokół niej. Nagle
została gwałtownie odrzucona na bok. Nad niš stał Andriej. Przez chwilę patrzyła
na niego zmartwiała ze strachu, wiadoma, że przybył po swojego syna. Zawsze
wiedziała, że tak będzie, że odbierze jej Zachara.
Rzuciła się na niego zapamiętale bijšc i szarpišc, starajšc się odcišgnšć od
małego, ale nie zwracał na niš większej uwagi. Na wpół przytomna widziała, jak
Andriej kopie rękami tunel dokoła ciała dziecka. Kawałki ziemi jeszcze spadały z
małego chłopca, kiedy go podnosił. Tasza zaprzestała walki na widok sinych warg
i bladej twarzy dziecka, oznak mierci przez uduszenie. Ale chłopiec ten nie był
Zacharem. Wstrzšsnšł niš dreszcz ulgi.
- Nie -jęknšł ochryple Andriej.
Widzšc potwornš rozpacz na jego twarzy, Tasza chciała zabrać mu nieżywe dziecko
i powiedzieć, że to nie jest ich syn. Wyprzedził ruch jej ršk i rzucił się na
niš. Zauważyła szaleństwo w jego oczach. Uderzył jš z rozmachem w twarz
wierzchem dłoni. Poczuła okropny ból, a siła uderzenia powaliła jš na podłogę.
Zszokowana leżała tak majšc krew w ustach i czarne kręgi przed oczami.
Para butów przesunęła się obok niej. Jak przez mgłę Tasza spostrzegła Andrieja
delikatnie kładšcego martwe dziecko na macie, a potem potykajšcego się
nieprzytomnie, gdy wynosił je przez dziurę w cianie barabara. Uwierzył, że ich
syn nie żyje. Teraz ona musi znaleć Zachara i uciec.
174
Janet Dailey
Mimo bólu podniosła się i zaczęła szukać syna. Cofnęła się jednak widzšc
brodatego Kozaka, który stanšł przed niš z zakrwawionš szablš w ręku i żšdzš
mordu w oczach. Złapał jš za ramię i mocno popchnšł w kierunku wyprowadzanych na
zewnštrz, wystraszonych mieszkańców wioski. Znalazła się w pułapce razem z
innymi.
Kiedy wyszła z barabara, Kozak dał jej znak, żeby dołšczyła do grupy kobiet i
dzieci zbitych w gromadę. Biegła szybko, rzucajšc przerażone spojrzenia dokoła,
ale Andrieja nigdzie nie było. Patrzyła z obawš na barabara, mylšc o Zacharze.
Zauważyła, że mężczyzn oddzielano od kobiet i dzieci. Pamiętała opowieć o
masakrze na Attu, gdzie został zabity Silny Wojownik i poczuła, jak żołšdek
kurczy się jej ze strachu.
Wtedy stara kobieta wyszła z barabara niosšc Zachara na rękach. Radosc, jakš
Tasza poczuła widzšc, że jej syn żyje i jest zdrowy, pchała jš do niego, ale
bała się, że Andriej może być gdzie w pobliżu. Byłoby lepiej, zęby wierzył, że
Zachar zginšł. Już nie czuła cienia współczucia, które przedtem ogarnęło jš na
krótko. Stara kobieta dołšczyła do grupy, a Tasza stanęła za mš. Ze rodka
barabara dobiegł zduszony krzyk. - Dobijajš naszych rannych - lamentowała stara
kobieta.
Wkrótce mężczyzna, którego wyspiarze nazywali Sołowiej, wyprowadził swoich
kozackich morderców z pomieszczenia. Tasza rozpoznała jego zakrzywiony nos i
błyszczšce czarne oczy, takie jak opisywał jej Prosty Chód. Przywódca Kozaków,
nie zwracajšc uwagi na kobiety, podszedł od razu do kordonu mężczyzn pilnujšcych
wojowników.
Na rozkaz Sołowieja wycišgano pojmanych pojedynczo z grupy i zabijano. Jednych
szablš, innych kulš. Wydawało się, że Kozacy znajdujš w tym przyjemnoć.
Okropnoć tej sceny przykuła uwagę Taszy, tak że me była w stanie odwrócić oczu,
nawet kiedy nakazywał jej to rozsšdek. Dreszcze przechodziły jej po plecach od
lamentów i okrzyków rozpaczy kobiet, kiedy wybierano na mierć ich syna lub
ukochanego. Wiatr niósł zapach mierci, a ona starała się powstrzymywać oddech.
Była zadowolona, że Prosty Chód nie powrócił z bitwy i nie zazna strachu
oczekiwania na mierć.
- To zabiera za dużo czasu i przestaje być zabawne - powiedział Sołowiej swoim
ludziom. - Tracimy cenny proch i ołów na te wyspiarskie szumowiny.
- Czy mamy ich wszystkich pozabijać szablš?
- Nie - wykrzywił się dowódca Kozaków. - Mam lepszy pomysł. Kto się
Alaska 175
założy, ilu mężczyzn może zabić jedna kula? Daję dwadziecia rubli, że
dziesięciu.
Tasza gorzko żałowała, że rozumie ich język i wie, o czym mówiš, wykrzykujšc
swoje zakłady. Ze stale zmniejszajšcej się grupy mężczyzn wywleczono tuzin
wojowników i zwišzano razem, jednego za drugim. Zauważyła, że czynnoci te
przycišgały uwagę Kozaków, którzy przesuwali się do przodu, żeby mieć lepszy
widok. Stwarzało to szansę niepostrzeżonej ucieczki. Szybko wzięła Zachara od
starej kobiety i przesuwała się powoli na tyły grupy. Żaden z Kozaków tego nie
zauważył.
Kiedy usłyszała huk strzelby, obróciła się i zaczęła biec w stronę małego
grzbietu górskiego, trzymajšc Zachara na biodrze. Wiedziała, że jej ucieczka
powiedzie się, jeli przejdzie na drugš stronę nie zauważona. Słychać było
jakie głosy z tyłu, ale nie odnosiły się do niej. Przebiegajšc przez trawiasty
grzbiet usłyszała okrzyk Kozaka, że jest dziewięciu zabitych.
Z wysiłkiem schodziła w dół po przeciwnej stronie wzgórza, aż padła na kolana.
Brakowało jej tchu, a ręce bolały od dwigania syna. Patrzyła w kierunku gór w
rodku wyspy, gdzie były jaskinie dajšce doskonałš kryjówkę. Wiedziała, że nie
powinna pozostawać długo blisko Kozaków. Odpoczšć mogła póniej, w bezpiecznej
od nich odległoci.
1 asza szukała schronienia przed zimnym wiatrem w jaskini, w której natknęła się
na zmumifikowane szczštki kobiety aleuckiej. Wszystkie zgromadzone tutaj
przedmioty należšce do zmarłej - drewniane talerze, noże, koszyki i inne rzeczy
- były wietnie zachowane. Samo ciało zawinięte w skóry morsa, owišzane
splecionymi jelitami zwierzęcymi, leżało na platformie, w obramowanej drzewem
kolebce. Mumifikowanie zmarłych było praktykowane przez Aleutów mieszkajšcych na
wschodnich wyspach, ale ludzie z Attu i pobliskich wiosek nie mieli tego
zwyczaju. Weszła do jaskini bez obawy.
W rodku było ciepło i przytulnie, a ona była skrajnie wyczerpana wchodzeniem
pod górę. Mięnie jej ršk drżały ze zmęczenia, kiedy sadzała Zachara na
kamiennej posadzce. Od razu poraczkował, żeby obejrzeć koszyki stojšce pod
platformš. Tasza podniosła ciasno owišzane zawiništko z mumiš. Dotykała go z
szacunkiem i ostrożnie postawiła na podwyższeniu z ociosanych desek, żeby
wykorzystać kołyskę dla swojego syna. Kiedy ukryła Zachara
176 Janet Dailey
w jej skórzanym zagłębieniu, usiadła, żeby odpoczšć. Ale za każdym razem, kiedy
zamykała oczy, makabryczne sceny ukazywały się jej pod powiekami.
Była sama, daleko od swojej rodzinnej wyspy, po raz pierwszy w życiu bez opieki
krewnych i niepewna, czy którykolwiek z jej nowych przyjaciół ze wsi jeszcze
żyje. Spojrzała na Zachara, nagle przestraszona odpowiedzialnociš, która teraz
spadała tylko na niš.
Tego wieczoru karmiła syna piersiš, a jej własny żołšdek kurczył się z głodu.
Wiedziała, że nie wytrzyma długo bez jedzenia. Kiedy zdejmowała matę z platformy
mumii, aby nakryć siebie i Zachara do snu, żałowała, że mieszkańcy Unalaski nie
zostawiali zapasów żywnoci swoim zmarłym.
Następnego dnia najważniejszš sprawš było zdobycie pożywienia. Tasza nie mogła
ryzykować powrotu do wsi dopóty, dopóki istniała możliwoć, że jest tam Andriej.
Niedaleko jaskini morze ofiarowywało obfitoć żywnoci. Z Zacharem w kołysce na
plecach wyruszyła na brzeg.
Był włanie odpływ. Zatrzymała się przed głazami strzegšcymi krótkiego pasa
odsłoniętego piasku i uważnie się rozejrzała. Kawałek plaży był otoczony skałami.
Tasza zostawiła tam Zachara, a sama poszła zdobyć jedzenie. Wykopywała małże i
zbierała wodorosty w płytkiej wodzie, używajšc noża wziętego z jaskini i
wkładajšc swojš zdobycz do koszyka.
Stado ptaków nagłe poderwało się do lotu z ostrzegawczym szumem skrzydeł. Tasza
obróciła się gwałtownie. Przez piasek szedł chwiejšc się stary człowiek z głowš
białš jak głowa orła. Był nagi, miał zwišzane z przodu ręce, a łokcie i kolana
zakrwawione od częstych upadków.
Przestraszona, że mogš ić za nim Kozacy, pobiegła do miejsca, gdzie zostawiła
Zachara. Stary mężczyzna potknšł się i upadł, potem znów starał się podnieć, aż
padł nieruchomo. Tasza zawahała się, niepewna, nasłuchujšc odgłosów pogoni. Ale
jedyne, co słyszała, to szum morza.
Ostrożnie podeszła do starego człowieka. Jego plecy pokryte były skorupš
zaschniętej krwi, z pęknięć wypływała zielonkawa ropa. Miała pusty żołšdek i
widok ten przyprawił jš o mdłoci. Przełknęła żółć, która podchodziła jej do
gardła, i dotknęła ręki uwięzionej pod leżšcym na brzuchu ciałem mężczyzny. Jego
skóra była potwornie goršca. Kiedy obrócił głowę, Tasza zobaczyła jego twarz.
- Prosty Chód. - Patrzyła nie dowierzajšc, potem przecišgnęła palcami po białych
włosach na jego głowie. Te siwe włosy należały do jej brata - nie
Alaska
177
mogła zrozumieć, skšd się tu wzišł. Kiedy minšł pierwszy szok, podłożyła rękę
pod jego piersi i starała się go unieć.
Podnoszšc go na kolana mylała, że jš poznaje, ale jego wodniste oczy z
czerwonymi obwódkami były bez wyrazu.
- Pomóż mi - prosił ochrypłym głosem.
- Pomogę ci - obiecała, cicho płaczšc.
Z trudem udało się jej wcišgnšć go na górę do jaskini. Potem zajęła się jego
plecami; na szczęcie jej brat zemdlał, kiedy cišgała strupy. Po żadnej z
krwawych bitew nie widziała takich ran. Zwymiotowała na widok nagiego,
zaropiałego ciała, potem płakała rozpaczliwie, zanim zapanowała nad sobš.
Ponieważ szaman wioskowy został zamordowany przez Kozaków, nie miała do kogo
zwrócić się o pomoc. Musiała leczyć go sama.
Bez przerwy przemywała mu plecy i okładała zebranymi przez siebie ziołami.
Poszukiwała żywnoci, karmiła Zachara i Prosty Chód, przynosiła wodę, wiele nocy
płakała z wyczerpania i strachu siedzšc przy bracie; gdy nawiedzały go ataki
szału, rzucał się i bredził.
Pewnej nocy zaczšł mówić przytomnie. Tasza ocierała mu pot z twarzy mokrš
chustkš i z roztargnieniem słuchała jego błagań o zaoszczędzenie mu bólu; do
takich żšdań zdšżyła się już przyzwyczaić. Potem wydawało się jej, że wymówił
imię Andrieja.
- Co się stało? Kto to zrobił? - Zadawała pytania, na które dotychczas nie
otrzymywała odpowiedzi.
- Tołstych. On mnie bił. - Ból wykrzywił mu twarz. - Skóra... w niej były
zęby... ja nie chciałem powiedzieć - łkał jak mały chłopiec.
- Powiedzieć co? - Tasza zmarszczyła brwi.
- Czy ich słyszysz? - Otworzył szeroko oczy z przerażenia. - Ja nie chciałem,
żeby oni umarli. On mnie zmusił, żeby powiedzieć.
Stopniowo cała historia została opowiedziana, chociaż Tasza musiała składać jš z
osobnych kawałków. Była wstrzšnięta jego opowieciš o zdradzie, nie tylko
wojowników, ale również jej samej. W miarę upływu dni zaczynała jednak pojmować,
jak wielki ból mu zadano. Mogła go zrozumieć i przebaczyć mu.
- Okryłem hańbš Silnego Wojownika - płakał rozpaczliwie Prosty Chód.
- On umarł dzielnie, bronišc swoich ludzi. Ja... ja byłem zbyt słaby.
- Zatrzšsł się i zaczšł co mamrotać. Tasza przepełniona była litociš dla
niego, ale również dla siebie.
178 Janet Dailey
Ciało Prostego Chodu goiło się powoli. Nawet kiedy jš rozpoznał, rzadko się
odzywał. Nie potrafił zdobyć się na mówienie jej o swojej hańbie, a ona obawiała
się powiedzieć, że już wie o wszystkim. Żadne z nich nie wspominało ostatnich
wydarzeń. Wcišż obolały, większoć czasu spędzał leżšc na brzuchu i patrzšc w
ziemię. Nawet zabawy Zachara nie wzbudzały jego zainteresowania.
Tasza odczuła ulgę, kiedy zaczšł wracać do zdrowia. Nie musiała już wyłšcznie
nim się zajmować, dawało jej to więcej możliwoci szukania pożywienia. Teraz
mogła już z bratem zostawiać Zachara i wyruszać na dalsze wyprawy. Ale i tak
nigdy nie przynosiła dosyć, żeby zaspokoić głód
w jaskini.
Podczas zawiei nieżnej cieżka górska zrobiła się liska, więc Tasza zeszła na
pobliskš łškę, aby poszukać nor gryzoni i zabrać ich zimowy zapas jadalnych
korzeni. Była już tam kobieta z wioski, którš Tasza, patrzšc na tę kocistš, z
zapadłymi policzkami twarz, z ledwociš poznała. Zbliżyła się do niej z wahaniem.
- Czy Kozacy odeszli? - spytała. Kobieta kiwnęła głowš.
- Sołowiej mieszka w swoim zimowym obozie. Drugi statek odpłynšł. Uczucie ulgi
ogarnęło Taszę. Andrieja więc już nie było i nie musiała się
bać, że utraci swojego syna. Mogła bezpiecznie powrócić. Myl o spaniu w ciepłej
barabara i posiłku ze wieżej ryby lub foczego tranu przyprawiła jš o zawrót
głowy. Jakby czytajšc w jej mylach, kobieta powiedziała:
- Jest wielki głód we wsi.
- Czy nie ma żadnych myliwych?
- Niektórzy jeszcze żyjš. Kozacy zabili dwustu. - Twarz kobiety była spokojna,
ale pełna rozpaczy. - Teraz wszyscy powoli umieramy. Przed opuszczeniem wsi
Kozacy zniszczyli wszystko - bajdarki, harpuny, łuki i strzały. Mężczyni nie
mogš polować.
Wiadomoci te wstrzšsnęły Taszš. Ssaki morskie, które zabijali myliwi, dawały
mieszkańcom wioski nie tylko pożywienie. Robiono z ich skór kajaki, a z koci i
kłów broń. Bez możliwoci polowania mężczyni nigdy nie odzyskajš tego, co
stracili. Byli zamknięci na lšdzie, a całe bogactwo morza było poza ich
zasięgiem. Tasza zrozumiała, że jej małej rodzinie nie będzie lepiej po powrocie
do wsi.
Alaska
179
Powiedziała Prostemu Chodowi o swoim spotkaniu z kobietš, ale nie wspomniała o
zniszczeniu tego wszystkiego, co pozwalało wsi na przeżycie. On by tylko jeszcze
bardziej się oskarżał za doprowadzenie Kozaków do tego miejsca. Podkrelała
jednak nieobecnoć Kozaków we wsi i odpłynięcie Andrieja.
- Teraz jest bezpiecznie - powiedziała mu. - Już nie musimy ukrywać się w tej
jaskini.
Ale jej brat siedział bez ruchu, ze zwieszonymi ramionami i spuszczonš głowš.
- We Zachara i wracaj do wsi.
Jego białe włosy wyrazicie odbijały się na tle ciemnej jaskini. To była
najbardziej widoczna zmiana w jego wyglšdzie, ale Tasza zauważyła również wiele
innych. Mężczyzna siedzšcy przed niš nie przypominał już jej dawnego brata.
Ramiona miał stale zwieszone, a cała sylwetka była zgarbiona. Rzadko trzymał
głowę do góry. Nie było już w nim wyzwania, jego odwaga została zduszona, a duma
złamana. Czasem Tasza miała wrażenie, że posklejała tylko zewnętrznš skorupę,
ale brakowało czego w rodku, co czyniłoby z niego mężczyznę. Był jak ta mumia
na platformie z nietkniętš skórš i koćmi, ale o pustym wnętrzu. Nie musiał
mówić, że wolałby nie żyć. Gdyby mógł, najchętniej zamieniłby tę jaskinię w swój
grobowiec. Nie mogła mu na to pozwolić.
- Nie mam ochoty wracać do wsi. Zbyt wiele złego tam się wydarzyło. - Teraz,
kiedy miała więcej czasu, żeby o tym pomyleć, Tasza doszła do wniosku, że dla
Prostego Chodu będzie najlepiej, jeli tam nie wrócš. - Jak będziesz doć silny,
żeby ić tak daleko, przeniesiemy się do wsi na północy wyspy, tam gdzie na
poczštku mieszkalimy. - Postawiła przed nim drewniany talerz z korzonkami,
które zebrała i oczyciła. Patrzył bez zainteresowania i nie uczynił żadnego
ruchu.
- Id i zostaw mnie - powiedział.
Tasza starała się nie okazać, jak bardzo te słowa jš wzburzyły.
- Co będziesz jadł? Jak będziesz żył?
- Będzie lepiej, jeli umrę!
Chociaż wiedziała, że to włanie było jego życzeniem, kiedy usłyszała tę myl
wyrażonš słowami, co w niej pękło.
- Nie! - zaprotestowała. Przez te wszystkie dni i noce opiekowała się nim nie
po to, by wszystko, co przetrzymała, zostało zmarnowane. Należało się jej
180 Janet Dailey
co w zamian. - Ja ciebie potrzebuję. On ciebie potrzebuje! - Gestem ręki
wskazała swojego syna. - Kto się nami zaopiekuje? Kto nauczy Zachara polować? Ty
umrzesz i nie będziesz odczuwać bólu ani głodu, ale co stanie się z nami? Ty
jeste jego wujem! - Szybko odwróciła się od niego, trzęsšc się ze złoci.
Przez długi czas jedynym dwiękiem w jaskini było gaworzenie Zachara. Tasza
wzięła jaki korzonek i zaczęła go gryć, chociaż był bez smaku. Dla dobra
swojego syna musiała jeć.
- Pójdę z wami - powiedział wreszcie Prosty Chód obojętnym tonem.
Tasza nie zareagowała. Czuła się zbyt wyczerpana.
Podczas następnych dni Prosty Chód czynił wysiłki, żeby podnieć się na nogi i
być użyteczny. Tasza widziała, że on tylko pozornie wraca do życia, ale nie
zajmowała się już jego brakiem woli. Poszła do wsi zabrać trochę swoich rzeczy,
które tam zostawiła. Dostała też starš parkę dla swojego brata.
Powrócili więc do północnej wsi. Znowu nie byli głodni i mogli spać w ciepłej
barabara. Podczas tej długiej zimy Tasza widziała, jak jej syn robi się pulchny,
a brat odzyskuje siły. Zaczšł polować - zawsze sam, nie szukał już towarzystwa
mężczyzn, którzy planowali powstanie przeciwko Kozakom. Bawił się z Zacharem,
wyrabiajšc mu przy okazji tych zabaw mięnie, tak potrzebne myliwemu, ale Tasza
nigdy nie widziała, żeby się umiechnšł. Nigdy też nie brał udziału w piewach,
tańcach czy pogawędkach.
Wszyscy na wyspie wiedzieli, co zrobili Kozacy. Ci, którzy ocaleli, a mieli
krewnych w innych wsiach, zostali zabrani przez rodziny. Tasza była pewna, że
jej brat słyszał o okrutnych cierpieniach ludzi, mimo że nigdy o tym nie mówił.
Wciekłoć, jakš barbarzyństwo Kozaków wywołało u krajowców, była przytłumiona
obawš, że zbyt głony protest wzbudzi znowu gniew wrogów. Kilka wiosek nawet
nawišzało pokojowe stosunki z Sołowiejem.
Zimowe noce minęły i słońce wieciło coraz dłużej. Pewnego dnia sztorm zmusił
myliwego z innej wsi do schronienia się w ich obozie. Tej nocy, kiedy deszcz i
wichura szalały na zewnštrz, wszyscy zgromadzili się dokoła gocia, żeby
usłyszeć ostatnie nowiny z innych częci wyspy.
Zachar spał w kołysce zawieszonej na belce w niszy sypialnej, a Tasza siedziała
blisko wiatła kamiennej lampy i szyła z otrzewnej morsa nie-
Alaska
181
przemakalnš parkę dla brata. Prosty Chód siedział obok niej strugajšc kawałek
koci, żeby zrobić odpowiedni trzonek do haczyka na ryby. Kto spytał myliwego
o zniszczonš wie.
- Oni majš bardzo mało jedzenia. Wielu osłabło i umarło.
Tasza spojrzała niespokojnie na brata, ale zdawał się nie słyszeć ani pytania,
ani odpowiedzi.
- Kozacy też cierpiš tej zimy - cišgnšł myliwy. - Zęby im wypadajš, a usta
krwawiš. Jedenastu umarło. Wielu jest bardzo słabych. Niektórzy nie mogš
utrzymać się na nogach. Teraz byłby czas, żeby ich zaatakować. - To z wahaniem
wypowiedziane zdanie kryło w sobie oczekiwanie na aprobatę reszty zgromadzonych.
W pomieszczeniu rozległy się niepewne szepty, rozważajšce słowa zachęty do buntu.
Prosty Chód przerwał struganie. Wstał i przemknšł się do niszy sypialnej, co
zauważyła tylko Tasza. Rozwišzał zrolowanš matę, a kiedy opadła, ukrył się za
niš odizolowany od wspólnego pomieszczenia.
Tasza rozejrzała się, czy nikt nie patrzy i poszła za nim. Kiedy odsunęła matę,
zobaczyła, że leży na boku twarzš do ciany. Uklękła przy nim.
- Co się stało? O co chodzi?
Cisza trwała tak długo, że Tasza zastanawiała się, czy w ogóle ma zamiar jej
odpowiedzieć.
- Nigdy nie uwolnimy się od Kozaków - powiedział wreszcie.
- Dlaczego? Nasi wojownicy odnosili już nad nimi zwycięstwa. Zniszczyli pięć
statków i zabili Kozaków z tych statków. Dlaczego nie można tego zrobić znowu? -
pytała, starajšc się wykrzesać z niego jakš wolę oporu. - Jeli wygrali jednš
bitwę, czy to znaczy, że mamy zaniechać oporu?
- Sš dla nas za silni.
- Ponieważ majš strzelby?
- Ponieważ dysponujš potęgš strachu - odpowiedział beznamiętnie. Tasza zdała
sobie sprawę, że ma rację. Strach był najsilniejszš broniš
Kozaków. Wystarczyło popatrzeć, co uczynił z jej bratem.
Wyspa zazieleniła się, samice uchatek płynęły przesmykami w swojej corocznej
migracji na północ, a miejsce przeznaczenia było znane tylko im samym. Na
Unalasce następnych szeciu Kozaków zmarło na szkorbut. Dodało to odwagi
niektórym krajowcom, więc zaczęli namawiać innych, aby
182 Janet Dailey
zjednoczyli się do wspólnego powstania, ale napotkali znaczny opór, szczególnie
ze strony tych, którzy doznali najwięcej krzywd. Niektórzy jednak słuchali.
Ilekroć taka rozmowa odbywała się w obecnoci Prostego Chodu, on po prostu
oddalał się. Nie chciał wiedzieć o ich planach czegokolwiek, co można by od
niego wydobyć torturami.
Chociaż nastšpiło kilka potyczek z Kozakami, krajowcy nie mieli zamiaru
doprowadzać do poważniejszych zajć. Rosnšce zagrożenie wystarczyłoby, żeby
Sołowiej ze swoimi Kozakami napadł na wie. Większoć krajowców uciekała przed
nimi bez walki, ale po powrocie znajdowali swoje mieszkania splšdrowane, futra
skradzione, zniszczone bajdarki i porozbijanš broń. Przy stosunkowo małym
rozlewie krwi Sołowiejowi udawało się zgnieć
wszelki opór.
Tasza patrzyła na bršzowiejšce trawy. Zimny wiatr z północnego zachodu
przysłaniał chmurami szczyty górskie. Nie było już jagód do zbierania, jadalnych
korzonków do wykopywania, jajek, które można było ukrać z ptasich gniazd na
skałach. Suszony łoso też już został zjedzony.
Tasza z niepokojem przyglšdała się chudym nogom swojego czteroletniego syna.
Żywnoci było coraz mniej, ponieważ zmuszano Aleutów do szukania jedzenia na
jałowej ziemi zamiast na morzu. Pożywienie, które przedtem tylko uzupełniało
dietę z ryb i ssaków morskich, stało się podstawowym pokarmem. Teraz i tego nie
było. Wkrótce brzuch Zachara będzie wzdęty z głodu.
Zwróciła się do brata.
- Miałe rację. Kozacy sš silniejsi. Zanim skończy się zima, setki ludzi umrš z
głodu. Najpierw starzy i chorzy, potem najmłodsi. - Popatrzyła na Zachara. -
Jeli mamy żyć, musimy opucić wie.
- Dokšd pójdziemy? - Byli uwięzieni na wyspie i nie mieli możliwoci jej
opuszczenia.
- Do obozu Kozaków - odpowiedziała. - Oni majš żywnoć, majš bajdarki i broń do
polowania. Będziemy żyć z nimi.
- Nie pozwolš nam.
- Pozwolš. - Tasza musiała w to wierzyć i musiała przekonywać samš siebie, że
wie, jak do nich podejć. Życie z Andriejem nauczyło jš, że Kozacy szanowali i
bali się tylko jednego - Stworzyciela Wszystkich Rzeczy, którego nazywali Bogiem.
Kiedy podjęła decyzję, nie traciła czasu, aby wprowadzić jš w czyn. Prosty
Alaska
183
Chód już nie protestował. Zapakowali swoje rzeczy osobiste, wzięli Zachara i
wyruszyli do obozu Kozaków.
Kiedy zbliżali się do chaty, wyszło z niej pięciu mężczyzn uzbrojonych w
strzelby. Tasza rozpoznała Sołowieja i jego widok przypomniał jej wszystkie
okropne przeżycia, ale zdusiła w sobie uczucie niepokoju. Nie bała się też, że
może on rozpoznać jej brata. Zgarbiony, siwowłosy człowiek bardzo mało
przypominał młodego mężczyznę, którym kiedy był Prosty Chód.
- Czego chcecie? - zapytał ostro Sołowiej.
- Chcemy otrzymać chrzest - odpowiedziała Tasza. Zobaczyła zdumiony wyraz jego
oczu i jej pewnoć siebie wzrosła. - Dowiadczylimy potęgi waszego Boga. Chcemy
być ochrzczeni i móc żyć z wami.
- Mówisz bardzo dobrze. - Sołowiej wcišż na niš patrzył.
- Mój ojciec był Kozakiem. Mam na imię Tasza. A to jest mój syn, Zachar -
wskazała na niebieskookiego chłopca w ramionach brata. Nie wspominała o
pierwszym chrzcie syna, ponieważ nie sšdziła, żeby powtórny mógł mu zaszkodzić.
- Kim jest ten mężczyzna? - Sołowiej wskazał na Prosty Chód.
- Jest moim bratem. On też będzie potrzebował kozackiego imienia, kiedy go
ochrzcicie.
Szybko odbyła się zaimprowizowana uroczystoć. Dano im wszystkim nazwisko
Tarakanow, należšce do jednego z tamtejszych Kozaków, a Prosty Chód dostał
kozackie imię Paweł: Paweł Iwanowicz Tarakanow.
Nowo nawróconej rodzinie pozwolono na zbudowanie małej barabara przy chacie
Kozaków. Tasza Łukiejewna Tarakanowa miała dla nich gotować, a Paweł Iwanowicz
polować na wydry morskie.
?
Jesień 1778 roku
Przez następne kilka lat Aleuci sporadycznie stawiali opór Kozakom, pamiętny
odwet Sołowieja i innych położył kres dšżeniom do masowej rewolucji. Prawie
połowa Aleutów wymarła, częć w bitwie, większoć z głodu i chorób. Pozostali
współżyli z Kozakami na wyspach polujšc na morskie zwierzęta futerkowe,
wymieniajšc je na jedzenie lub inne towary i płacšc daninę w futrach. Zdarzały
się wcišż przypadki okrucieństwa ze strony Kozaków, ale Aleuci wiedzieli od
swoich współziomków, zabranych do kozackiej ojczyzny za wodami, że popełniajšcy
te czyny byli karani przez przywódców kozackich w ich odległych wsiach. To była
jedyna pociecha.
Prosty Chód, zwany przez Kozaków Pawłem Tarakanowem, pogodził się z nowš
sytuacjš, mimo że przygnębiała go, tak samo jak wielu innych.
Nadchodzšca fala wdarła się na plażę. Prosty Chód skończył reperować małe
rozdarcie w pokrytej skórš bajdarce i patrzył na swojego siostrzeńca, Zachara.
Obserwował, jak ten szesnastoletni chłopak oglšdał łódkę, którš sam zbudował,
sprawdzajšc jej wytrzymałoć przed swoim pierwszym długim polowaniem na morzu.
Delikatny męski zarost ukazywał się już na jego twarzy. Tak jak proste włosy na
głowie, zarost nie był kruczoczarny, ale miał szarobršzowy kolor tundry. Jego
oczy były niebieskie - bystre i dalekosiężne oczy myliwego. Pod parkš z ptasich
piór nosił kozackie spodnie. Prosty Chód trzymał się starych zwyczajów swych
ojców, ale Zacharowi nie były one już znane. Przyzwyczaił się do Kozaków, którzy
przypływali statkami i przebywali na
Alaska 185
wyspie przez jaki czas. Spali z aleuckimi kobietami, tak jak i z jego matkš, i
byli ojcami ich dzieci. Jego mały brat Michaił był również synem Kozaka. Potem
wreszcie odpływali, a na ich miejsce przybywali inni z nowych statków.
Duża skórzana łód z kilkoma Kozakami zwróciła uwagę Prostego Chodu. Gdy tylko
dotarli do brzegu, mężczyni szybko wycišgnęli jš na piasek. Prosty Chód
obserwował ich wielkie podniecenie, kiedy wyruszali w stronę chaty swojego
dowódcy, i poszedł za nimi, żeby dowiedzieć się, jaka była tego przyczyna.
Zachar szybko znalazł się przy nim.
- Co ich tak wzburzyło?
- Może zobaczyli wieloryba? - Wieloryb zapewniłby jedzenie na całš zimę.
Chociaż już było trochę za póno, ale niewykluczone, że jaki samotnik błškał
się po okolicy - może nawet ranny lub nieżywy.
Gierasim Grigoriewicz Ismaiłow, dowódca wszystkich Kozaków na wyspie i kapitan
statku więty Paweł zakotwiczonego w zatoce, wyszedł przed chatę. Była to surowa,
wzbudzajšca respekt postać w mundurze i grubym płaszczu. Biła od niego arogancja
kapitana, patrzšcego z góry na wszystkich niższej rangi.
- Z jakiego powodu zawracacie mi głowę? - pytał zaroniętych, niechlujnych
promyszlenników.
- Dwa brytyjskie statki, te same, które widziano niedaleko wyspy wczesnym latem,
stojš od dwóch dni na kotwicy w zatoce na północnym krańcu wyspy.
Ismaiłow zesztywniał usłyszawszy te nowiny. Ostatnim razem, kiedy doniesiono, że
dwa statki brytyjskie żeglujš w tej okolicy, wysłał list do ich kapitanów przez
jednego z Metysów, ale nie otrzymał odpowiedzi.
- W jakim celu? Czy dowiedzielicie się? - Ismaiłow wiedział, że dowódcy
brytyjskich statków sš wiadomi okupowania tych wysp przez Rosjan. Wiedział
również, że Brytyjczycy byli mocno zaangażowani w handel futrami na kontynencie
północnoamerykańskim prowadzšc szerokie działania na obszarze Zatoki Hudsona.
- Jak donoszš tamtejsi krajowcy, oni reperujš uszkodzenia na statkach i
odnawiajš zapas wody pitnej na brzegu. Wyładowali również jakie towary - dodał
ostrożnie jeden z promyszlenników, nie będšc pewnym, czy intencje Brytyjczyków
sš rzeczywicie czyste.
Jak do tej pory niezmierzone bogactwo futer na tym łańcuchu wysp znane było
tylko Rosjanom. Rosyjscy kupcy, sprzedajšc swoje wartociowe skóry
186 Janet Dailey
na rynkach europejskich i chińskich, nigdy nie zdradzali, gdzie je zdobyli. Stšd
też handlowa rywalizacja toczyła się tylko między nimi. Ismaiłow musiał się
dowiedzieć, dlaczego brytyjskie statki sš na tych wodach.
- Spróbujemy skontaktować się z naszymi zagranicznymi goćmi - powiedział.
Odprawił promyszlenników i wrócił do swojej prywatnej kwatery, umeblowanej
kilkoma przedmiotami z jego kabiny na statku.
Spojrzał na dwuletniego bękarta jego konkubiny, chłopca urodzonego z nasienia
innego mężczyzny, potem przyjrzał się kobiecie. Tubylcza kobieta i prywatna
destylarnia były dla Ismaiłowa jedynymi przyjemnociami, które czyniły znonym
pobyt na tych obrzydliwych wyspach. W tej chwili jednak miał ważniejsze sprawy
na głowie.
Rozpišł swój ciężki płaszcz i poczuł pomocne ręce. Jego konkubina, Tasza,
obsługiwała go dobrze, zaspokajajšc nie tylko jego potrzeby seksualne, ale i
przygotowujšc smaczne posiłki, prawidłowo parzšc herbatę w samowarze,
naprawiajšc jego ubrania. Była inteligentna, prawie cywilizowana.
- Przynie mi papier i przybory do pisania - rozkazał, potem podszedł do
drewnianego stołu i usiadł na krzele. Kiedy podała cynowy kałamarz i
pergaminowy papier, Ismaiłow wzišł dobre rosyjskie gęsie pióro i zanim umoczył
je w kałamarzu, Zwrócił się do Taszy. - Chcę, żeby upiekła z żytniej mški
pieróg z łososiem. - Witanie nowych przybyszy chlebem i solš było starodawnym
rosyjskim zwyczajem, symbolizujšcym życzenie, żeby nowo przybyłemu niczego nie
brakowało z rzeczy koniecznych do życia.
Ismaiłow miał nadzieję, że gdyby jego listy nie znalazły odzewu u kapitanów
brytyjskich, towarzyszšce im dary zdobędš ich przychylnoć.
Po napisaniu do obu kapitanów listy zapieczętował i przyciskajšc swój sygnet do
ciepłego wosku, odbił na nim dwugłowego orła, symbol imperium Romanowych.
Następnego dnia wysłał jednego ze swoich oficerów, aby dostarczył Brytyjczykom
listy i pieróg z łososiem.
Kiedy bieżšce sprawy wezwały Ismaiłowa na innš częć wyspy Unalaska, jego
kozacki wysłannik powrócił z jednym z oficerów z brytyjskiego statku. Tasza już
parę razy miała okazję widzieć tego dziwnie mówišcego człowieka podczas jego
krótkiego pobytu w ich osadzie. Nikt nie mógł go zrozumieć, więc porozumiewali
się na migi. Wydawał się zupełnie inny niż Kozacy - zawsze wesoły i ciekaw
wszystkiego.
Alaska
187
Zła pogoda zatrzymała cudzoziemca w obozie o dzień dłużej, a Prosty Chód i
Zachara zmusiła do odłożenia zaplanowanego wczeniej długiego morskiego
polowania. Chociaż Tasza wiedziała, że jej syn czekał niecierpliwie na swojš
pierwszš przygodę, odetchnęła z ulgš. Wierzyła, że Prosty Chód będzie się nim
opiekował, ale mimo wszystko martwiła się o chłopca. Tyle rzeczy mogło się
wydarzyć. Zachar był już zręcznym myliwym, jednak jego dowiadczenie
ograniczało się do przybrzeżnych wód wyspy. Wyprawa na otwarte morze miała być
sprawdzianem jego umiejętnoci i wiedzy, pasowaniem jej syna na mężczyznę.
Gdy pogoda poprawiła się, cudzoziemiec wrócił na statek w towarzystwie
pieriedowifa i dwóch innych Kozaków, ale Prosty Chód nadal opóniał wyprawę
czekajšc, aż zła pogoda minie na całej planowanej trasie. Tasza, wdzięczna za
kilka dni zwłoki, nie miała jednak czasu cieszyć się nimi. Kiedy Ismaiłow wrócił
i dowiedział się, że Brytyjczycy zapraszajš go na swój statek, aby wymienić
informacje na podstawie map tych terenów, a zaproszenie to poparli kilkoma
butelkami dobrego alkoholu, wszyscy, łšcznie z Taszš, brali udział w
przygotowaniach. Jednomasztowiec wiaty Paweł musiał być gotowy do żeglugi,
pokłady wyszorowane od dziobu do rufy, żagle połatane, dodatkowe zapasy
załadowane, a całe umeblowanie z powrotem w kajucie Ismaiłowa. Trzeba było
również nanosić wody do łani parowej, nazbierać drewna wyrzuconego przez morze
i nacišć trawy do wyłożenia podłogi. Ismaiłowowi nawet do głowy nie przyszło,
żeby ić pieszo pół dnia lšdem do zatoki, gdzie zakotwiczony był statek
brytyjski. On był nawigatorem, panem swojego żaglowca i miał zamiar pokazać to
Brytyjczykom.
Tego dnia, kiedy jednomasztowiec pożeglował na północ wyspy, Prosty Chód i
Zachar również wyruszyli w podróż. Tasza stała na plaży, a mały Michaił biegał
za mewš kršżšcš w górze. Żałowała, że nie sprawdziła jeszcze raz fomlejki
Zachara, aby upewnić się, że to nieprzemakalne ubranie jest całe. Patrzyła, jak
dwa kajaki malejš, zbliżajšc się do ujcia zatoki i otwartego morza. Nie mogła
już odróżnić, który był brata, a który syna, ale pozostała na plaży, dopóki nie
zniknęły jej z oczu.
zachar już od dłuższego czasu niecierpliwie wyczekiwał tej długiej wyprawy. Był
pewien swoich umiejętnoci i uważał, że jest do niej w pełni przygotowany.
Podniecenie, że wreszcie wypływa, zwielokrotniło jego siły
188 Janet Dailey
i szybko znalazł się daleko na otwartym morzu. Bezmiar falujšcej ciemnoszarej
wody wydawał się coraz większy i większy, rozpostarty po horyzont. Powoli jednak
zaczęło go ogarniać uczucie osamotnienia. Patrzšc na jednostajnš powierzchnię
morza, nagle poczuł się bardzo mały. Zdał sobie sprawę, jak niewielka była jego
rodzinna wyspa, jak ogromne jest morze i jak łatwo myliwy może stracić
orientację.
Spojrzał na bajdarkę obok, szukajšc potwierdzenia, że nie jest sam. Jego wuj,
Prosty Chód, nie założył kaptura kamlejki na głowę, toteż wyranie widać było
jego białe włosy. Nic w tej muskularnej twarzy nie pozwalało Zacharowi poznać,
co jego wuj myli czy czuje. Tak było zawsze.
- Czy wiatr zmienił kierunek? - Zacharowi wydawało się, że tak, chociaż nie
pamiętał, z której strony wiał przedtem, a takie fakty miały zasadniczš wagę.
-Tak.
Żałował, że wuj nic więcej nie powiedział, potrzebował przecież wsparcia
ludzkiego głosu.
Po jakim czasie Zachar zauważył, że Prosty Chód patrzy uparcie w kierunku
południowym, gdzie niebo pokryły czarne chmury. Zbliżał się sztorm, szybko
posuwajšc się prosto na nich. Zachar wiedział, jak zachowywać się podczas
nawałnicy na otwartym morzu i tak manewrował swojš bajdarkš, żeby jej dłuższy
bok znalazł się przy bajdarce wuja. W takiej sytuacji zawsze wišzano dwie łodzie,
ponieważ dwukadłubowa jednostka mogła łatwiej stawić czoło sztormowi niż
pojedyncza łód.
Wiatr chłostał morze i podnosił fale. Zacharowi wydało się nagle, że połknęła
ich ciemnoć. Ulewny deszcz walił w nieprzemakalny kaptur, który miał ciasno
zwišzany przy szyi, żeby woda nie dostała się pod ubranie. Morze rzucało ich
dwukadłubowcem w różnych kierunkach. Ryk sztormu zagłuszał wszystkie inne
dwięki, łšcznie z łomotaniem serca Zachara. Kadłub bajdarki stał się
przedłużeniem jego ciała i za każdym razem, kiedy uderzała w niego fala, Zachar
trzšsł się pod jej przygniatajšcš siłš.
Upływ czasu stracił jakiekolwiek znaczenie. Nie miał pojęcia, czy dzień
przeszedł w noc, czy noc przeszła w dzień. Istniał tylko sztorm, wszystko inne
wydawało się odległe i nierealne - jego dom, matka, mały brat. Był zamknięty w
samym sercu sztormu, niesiony... nie wiadomo dokšd.
Kiedy nasilenie wiatru zmalało, w głowie Zachara huczało nadal. Jego zmysły były
otępiałe. Nie zauważył, że morze było o wiele mniej wzburzone, a deszcz już
tylko kropił. Jaka ręka złapała go za ramię i dopiero to dotarło
?
Alaska
189
do jego wiadomoci. Mrugajšc oczami, żeby zrzucić krople deszczu z powiek,
Zachar zwrócił wzrok na spokojnš twarz wuja.
- Sztorm minšł.
Słowa dochodziły gdzie z daleka, ale on je słyszał, a patrzšc na drobny deszcz
i falujšce morze przekonywał się, że to prawda. Czuł się wyczerpany.
- Gdzie jestemy? - spytał, ale Prosty Chód tylko potrzšsnšł głowš. Woda
otaczała ich ze wszystkich stron, a nisko wiszšce chmury i mżawka
zmniejszały widocznoć. Podczas gdy zwišzane razem bajdarki dryfowały po morzu,
Prosty Chód szukał wskazówek w ruchu fal, wysokoci ich opadania, fakturze wody,
we wszystkim, co mogłoby pomóc w ustaleniu kierunku.
- Słyszysz? - zapytał Prosty Chód i Zachar wytężył słuch, wstrzymujšc oddech,
żeby złapać nieznany dwięk. Stopniowo zaczynał odróżniać od szumu morza niski
dwięk fali przyboju, rozbijajšcej się o skały. Gdzie blisko musiała być wyspa.
Szybko rozwišzali swoje bajdarki i zaczęli wiosłować w tym kierunku. Szara
mżawka przesłaniała brzeg, ale hałas stawał się coraz głoniejszy, aż przeszedł
w ogłuszajšcy ryk. Zachar zmarszczył się stropiony, z lekka przestraszony tym
dziwnym dwiękiem, który nie przypominał żadnej fali przyboju, jakš kiedykolwiek
słyszał, Złożył wiosła na pokładzie łódki.
- To nie może być fala przyboju - zawołał do wuja, ale Prosty Chód wiosłował
dalej. Zachar podšżył za nim.
Mżawka zmniejszyła się i odsłoniła ciemnš cianę lšdu. Stopniowo ten jeden
donony ryk rozdzielił się na poszczególne odgłosy - ochiypłe głosy ptaków na
brzegu, uderzenia fal i potężnš wrzawę.
Zbliżajšc się do wyspy, Zachar patrzył i nie wierzył własnym oczom. Na wyspie
pełno było uchatek. Wydawało się, że jest to wielka, srebrnobršzowa, poruszajšca
się masa, trzęsšca się i falujšca. Musi ich tu być miliony, pomylał Zachar.
Zgiełk ich ochrypłych głosów przyprawiał o zawrót głowy.
Prosty Chód wylšdował na małym kawałku piasku nie zajętym przez samce. Zachar
skierował się do tego samego miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od setek tysięcy
zwierzšt - ogromnych samców, dorosłych samic, dorastajšcej młodzieży. Wszystko
to pełzało w chaosie. Kiedy zbliżał się do pasa piasku, co uderzyło w bok jego
skórzanej łodzi. Spojrzał w dół, bojšc się, że trafił na podwodnš skałę, ale
zobaczył dorosłš wydrę morskš, leżšcš na grzbiecie i zajadajšcš jeżowca. Wydra
nie reagowała na jego obecnoć. Wiedzšc, ile taka skóra jest warta, Zachar
złapał harpun.
190
Janet Dailey
- Nie! Nie! - Prosty Chód biegł przez wodę ku brzegowi. Ten okrzyk i głono
rozpryskujšca się woda zaskoczyły zarówno Zachara, jak i wydrę, która szybko
zanurkowała. Zachar odłożył harpun, patrzšc ze złociš na wuja, kiedy fala
pchała jego bajdarkę do brzegu.
- Dlaczego to zrobiłe?
- Rozejrzyj się. One sš wszędzie - powiedział wuj i wrócił na brzeg. Zachar
obrócił się i zobaczył wystajšce głowy wydr w odległoci nie
większej niż długoć dwóch łodzi. Obserwowały go bez strachu. Stropiony zarówno
zachowaniem wuja, jak i wydr wbił bajdarkę dziobem w piasek, rozwišzał
nieprzemakalny fartuch i zaniósł łód dalej od brzegu.
- Dlaczego wyszedłe na brzeg? Patrz na futra, jakie możemy mieć. - Zachar
pokazywał wielkie skupisko wydr pływajšcych w przybrzeżnych wodach.
- Czy nie domylasz się, gdzie jestemy? - powiedział cicho Prosty Chód,
patrzšc na Zachara.
- Nie. - Zachar zmarszczył czoło, zbity z tropu tym pytaniem.
- To jest wyspa, o której mówiš bajarze, że dawno temu odnalazł jš syn wodza
wioski. Tak jak my został zdmuchnięty przez sztorm z obranego kursu i znalazł tę
wyspę daleko na północ od swojego domu. Tutaj przybywajš wszystkie uchatki, aby
rodzić i wychowywać małe. Ta wyspa jest ich domem.
Kiedy Prosty Chód patrzył na kłębišcš się masę ciał, Zachar zauważył w oczach
swojego wuja ciepły błysk, którego nigdy przedtem nie widział.
- Od tamtych dawnych czasów nikt nie postawił nogi na tej wyspie. My jestemy
pierwsi.
- Jak mylisz, ile ich tu jest? - Zachar wpatrywał się w ten tłum zwierzšt,
mylšc o ich błyszczšcych skórach.
- Miliony. - Prosty Chód patrzył na igrajšce w wodzie wydry. - Sš tu dziesištki
tysięcy naszych braci, wydr morskich. - Jedna wyszła z wody na pobliskš skałę, a
on podszedł na odległoć wycišgniętej ręki do zaciekawionego zwierzęcia, które
wcišgało powietrze, aby poznać nowy zapach.
Zachar patrzył zdziwiony, potem podszedł do wuja. Wydra nadal nie uciekała do
wody.
- One sš tak oswojone jak mewy, które miałem w dzieciństwie.
- Tak było w czasach mojego ojca. Wydra morska nie czuła przed nami strachu.
Ona była naszym bratem. Pływała w przybrzeżnych wodach naszej wyspy. Potem
przyszli Kozacy - zakończył opowieć beznamiętnie Prosty
Alaska
191
Chód. Popatrzył na Zachara dziwnie rozjanionym wzrokiem. - Przyjrzyj się dobrze
i zapamiętaj, jak to kiedy było.
Podniecony Zachar rozejrzał się, ale zafascynowany był zachowaniem wuja i nie
postrzegał wielu szczegółów wokół siebie. Prosty Chód rzeczywicie zachowywał
się dziwnie.
- To jest ostatnie miejsce, gdzie wydra morska może żyć w pokoju
- zaczšł. - Mówił teraz o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem. - Kozacy
polowali na wszystkich naszych wyspach. Zabili tysišce, może miliony wydr
morskich. Nie mogš dowiedzieć się o tym miejscu. - Przerwał, a w chwilę póniej
zatrzšsł się gwałtownie i jęknšł z rozpaczy na samš myl o tym. - Nie wolno,
żeby się dowiedzieli - znowu jęknšł i obrócił się, żeby popatrzeć na pulsujšcš
życiem kolonię uchatek. -Nie mogę pozwolić, żeby się dowiedzieli!
- krzyknšł. Histeryczny ton jego głosu przeszył dreszczem Zachara.
Przestraszony, nie wiedzšc co robić, patrzył na doprowadzonego nagle do rozpaczy
i szaleństwa wuja, wbijajšcego sobie paznokcie w twarz. - Zmuszš mnie, żebym im
powiedział. Zmuszš mnie, żebym im powiedział - mamrotał nieprzytomnie, a potem
dodał wyraniejszym głosem: - Nie, tym razem nie.
Zachar nic z tego nie rozumiał. Z wahaniem zrobił krok w jego kierunku, ale nie
wiedział, co powiedzieć ani jak mu pomóc. Nagle Prosty Chód podbiegł do swojej
bajdarki i zaczšł jš znosić na wodę.
- Dokšd idziesz? - Ani przez chwilę Zachar nie mógł uwierzyć, że wuj ma zamiar
odpłynšć bez niego.
- Oni mnie zmuszš, żebym powiedział! Nie mogę im na to pozwolić!
- krzyknšł Prosty Chód, wszedł do łódki i zaczšł jš kierować na fale przyboju.
- Zaczekaj! - Zachar pospieszył do swojego kajaka i wcišgnšł go do wody, ale
nie miał dowiadczenia ani biegłoci wuja w operowaniu tš długš łodziš.
Dzieliła ich już odległoć kilku długoci bajdarki. Nagle zobaczył, że wuj
przestał wiosłować, gdy znalazł się na głębokiej wodzie. Zachar pomylał, że
czeka na niego. Wtedy Prosty Chód wzišł harpun do ręki. Zachar patrzył z
przerażeniem, jak przebija harpunem skórzane boki łodzi. Ręka trzymajšca harpun
wznosiła się i opadała równomiernie. Silnymi uderzeniami wiosła Zachar prowadził
swojš bajdarkę, starajšc się dosięgnšć chwiejšcej się skórzanej łodzi wuja,
zanim zatonie. Ale kajak szybko zniknšł z oczu w zagłębieniu fali.
Zachar wiosłował szaleńczo, aby dotrzeć do tego miejsca. Nic. Ani ladu
192 Janet Dailey
wuja, ani skórzanego kajaka. Będšc pewien, że jest we właciwym punkcie,
zatrzymał się. Oddychajšc ciężko z wysiłku pozwolił bajdarce dryfować, od czasu
do czasu zanurzajšc skrzydło wiosła w wodzie, aby utrzymać pozycję.
- Prosty Chodzie! - krzyknšł, nie wierzšc, że jego głos zostanie usłyszany.
Chwilę potem, na prawo od kajaka, zobaczył pęcherzyki powietrza na
powierzchni wody, wskazujšce, gdzie Prosty Chód poszedł na dno. Wpatrywał się w
niknšce pęcherzyki, niewiadom łez spływajšcych mu po twarzy.
- Dlaczego? - wyszeptał załamujšcym się głosem.
Wydra morska, połyskujšc lnišcym futrem, płynęła koło jego bajdarki,
przelizgujšc się bez wysiłku przez fale. Okršżała łód, tak samo blisko jak
poprzednia. Zachar obrócił bezsilnš wciekłoć, jakš czuł po mierci wuja, na to
stworzenie. Wydra morska była winna szaleństwa Prostego Chodu. Ale kiedy sięgnšł
po harpun, usłyszał znowu głos wuja, powstrzymujšcy go: nie! nie!
I nie mógł tego zrobić. Nie mógł zabić wydry. Olepiony przez łzy, zwrócił swojš
bajdarkę w kierunku ogromnej kolonii uchatek.
_ Dlaczego? - krzyknšł, ale w tej ogłuszajšcej wrzawie ryku nie usłyszał
odpowiedzi.
Powiosłował w kierunku pustego kawałka plaży i wcišgnšł swojš łódkę wysoko na
piasek. Zebrał trochę drewna wyrzuconego przez morze i rozpalił małe ognisko,
aby odpędzić od siebie chłód mierci. Kiedy żar wygasł, nadal siedział przy
sczerniałym popiele. W nocy przyszła gęsta mgła, potęgujšc uczucie kompletnej
samotnoci.
Gdzie na południu był dom. Zachar patrzył w tamtym kierunku zastanawiajšc się,
czy kiedy jeszcze go zobaczy i wiedzšc, że nie może tutaj pozostać. Gdyby
został, zwariowałby tak samo jak Prosty Chód. Rano będzie musiał opucić tę
wyspę. Podjšwszy tę decyzję, położył się przy swojej bajdarce i zamknšł oczy.
Ale we nie przeladował go siwowłosy wuj, wcišż przebijajšcy harpunem skórzane
boki swojej łodzi, aby jš zatopić.
Po siedmiu dniach nieobecnoci Ismaiłow przypłynšł swoim jednomaszto-wcem wiaty
Paweł z powrotem na kotwicowisko w zatoce. Tasza była znowu zajęta, tym razem
przywracajšc jego kwaterze poprzedni wyglšd. Zawsze gadatliwy, szczególnie jeli
mówił o sobie, Ismaiłow był wyjštkowo rozmowny tego wieczoru, w czym pomogła
butelka alkoholu otrzymana od Brytyjczyków.
Alaska 193
Tasza nauczyła się już dawno, że wysłuchiwanie go należało do jej obowišzków.
Nie miało znaczenia, co mówił, ani czy wszystko rozumiała. Pewnego razu usiłował
jej wytłumaczyć, że prawdziwy kapitan statku nie pije ani nie rozmawia z
pospólstwem. Ponieważ wiedziała, jak ważnš jest osobš, nawet dla kozackich
oficerów, była zdziwiona, że opowiadał jej o wszystkim, ale doszła do wniosku,
że widocznie rozmowa z kobietš to co innego.
- Miałem duże trudnoci, żeby mnie zrozumieli - stwierdził Ismaiłow, popijajšc
alkohol ze szklanki i ocierajšc mokre wšsy. Będšc próżnym mężczyznš dbał o brodę
i włosy, zawsze schludnie przycięte, i rzadko rozstawał się z mundurem. - Ja nie
mówię po angielsku, a oni nie znali rosyjskiego. Nikt nie znał niemieckiego, a
francuski tego kapitana Cooka był okropny. Czy mówiłem ci, z jakim głupim
poleceniem wysłał go jego król Jerzy? - Tasza skinęła głowš, ale Ismaiłow i tak
jej powtórzył: - On szuka północno-zachodniego przejcia, aby statki brytyjskie
nie musiały okršżać Przylšdka Hora po drodze do Chin. Bering i Czirikow już
udowodnili, że takie przejcie nie istnieje. Ci Anglicy mylš, że wiedzš więcej
od Rosjan o nawigacji i odkryciach.
Kiedy przerwał, żeby pocišgnšć ze szklanki, Tasza rzuciła niespokojnym okiem na
niszę sypialnš, oddzielonš matš. Słyszała dochodzšce stamtšd gaworzenie Michaiła.
- Udało mi się uzyskać dużo informacji od Cooka, ale byłem ostrożny z
przekazywaniem tego, co ja wiem, chociaż muszę przyznać, że z przyjemnociš
pokazałem mu, że ma niewłaciwie zaznaczonš wyspę Unimak jako częć półwyspu
należšcego do głównego lšdu - przechwalał się spoglšdajšc na swojš szklankę. -
Naniósł już na mapy dużš częć wybrzeża. To może się przydać. - Ismaiłow
rozemiał się nagle. - Pozwolił załodze prowadzić z tubylcami handel skórami
wydry morskiej, ale nikt zdawał się nie mieć pojęcia o ich wartoci. Być może
nigdy jej nie poznajš- zadumał się. - Majšc teraz rewoltę w swoich amerykańskich
koloniach, Anglicy mogš zapomnieć o tej głupiej podróży Cooka.
Po opróżnieniu szklanki Ismaiłow dolał sobie resztkę z butelki. Odstawiajšc jš,
zrzucił plik papierów ze stołu. Tasza zauważyła je wczeniej. Znaczki na nich
nie były podobne do pisma Kozaków.
- Przesyłki od Cooka - powiedział. - Mam je wysłać do Ochocka na wiosnę, żeby
mogły być dostarczone Brytyjskiej Admiralicji. Zaraz też zapomniał o listach
podejrzliwie obserwujšc Taszę, czy go uważnie słucha.
?
194 Janet Dailey
- Gdzie jest Cook? - spytała.
- Jest wcišż w północnej zatoce. Gdy tylko skończš prace przy statku i będš
mieli zapasy na pokładzie, odpłynš. Planuje spędzić zimę na jakich tropikalnych
wyspach, które odkrył na Pacyfiku i nazwał Sandwich. Ma zamiar powrócić wiosnš i
szukać owego przejcia północno-zachodniego, które przecież nie istnieje.
Ismaiłow mówił bez końca, nawet kiedy skończył się już alkohol. Wreszcie
podszedł chwiejnym krokiem do pryczy, a Tasza pomogła mu zdjšć mundur. Jš też
zawlókł na łóżko. Wielu Kozaków nie było zdolnych do niczego po alkoholu, ale
nie Ismaiłow. Było to ródłem jego dumy. Tasza bez sprzeciwu poddawała się jego
wymaganiom, a on był zbyt pijany, żeby zauważyć brak odzewu z jej strony. Akt
kopulacji nie miał dla niej już żadnego znaczenia, był po prostu częciš
życiowej
rutyny.
W nocy zbudził jš hałas. Słuchała, czy to nie Michaił, podczas gdy Ismaiłow
odwrócił się i zaczšł głono chrapać jej do ucha. Wylizgnęła się z łóżka i
owinęła kołdrš. Kiedy szła przez ciemny pokój, żeby zobaczyć, co się dzieje z
jej małym synem, drzwi otworzyły się. Zaskoczona Tasza patrzyła na wchodzšcš
ciemnš postać.
- Zach - wyszeptała i podbiegła do niego. Ale on nie odezwał się. Dotknęła jego
ręki i usiłowała zobaczyć twarz w ciemnoci. - Jestem szczęliwa, że jeste w
domu. Ale... dlaczego tak póno?
Potrzšsnšł słabo głowš.
- Zgubiłem się - szepnšł, a Tasza wyczuła zmartwienie w jego głosie i wiedziała,
że stało się co złego. - Kiedy rozpoznałem tę wyspę, ja... ja nie zatrzymywałem
się, aż dotarłem tutaj.
- Gdzie jest Prosty Chód?
Kiedy wreszcie na niš spojrzał, poruszył bezdwięcznie wargami. Znowu potrzšsnšł
głowš, potem jš opucił.
- On nie żyje.
Szybko zasłoniła usta rękš powstrzymujšc okrzyk rozpaczy, żeby nie obudzić
pišcego synka. Ból przeniknšł jej piersi, doszedł do gardła, zatamował oddech.
Odwróciła się i cianiej zawinęła w kołdrę.
- Jak? Co się stało? - wyszeptała.
Z wahaniem Zachar opowiedział jej o legendarnej wyspie uchatek.
- Wuj nie pozwolił mi zabić żadnej wydry. Stale powtarzał, że tak żyły
Alaska
195
zwierzęta, zanim przyszli Kozacy. Potem... potem oszalał i zaczšł mówić dziwne
rzeczy... mówił, że oni go zmuszš żeby powiedział.
- Och, nie -jęknęła Tasza.
- Potem wypłynšł w swojej bajdarce i wzišł harpun. - Łkanie przerwało opowieć.
Wytarł rękš twarz i powtarzał: - Próbowałem dopłynšć do niego. Próbowałem! -
Czuła jego wzrok na sobie. - Dlaczego? Dlaczego on to zrobił?
- On się bał. - Czuła pustkę w rodku... była bardzo samotna. A jednoczenie w
jaki sposób odczuwała ulgę, że męka jej brata skończyła się wreszcie.
- Dlaczego? - Zachar wcišż nie rozumiał.
Po raz pierwszy Tasza powiedziała mu prawdę o jego narodzinach, o tym jak ona i
Prosty Chód uciekli z nim z Adaku, jakim silnym, dumnym mężczyznš był jej brat.
Powiedziała mu o powstaniu, o przybyciu Sołowieja i Tołstycha, o torturach
zadawanych Prostemu Chodowi i o tym, jak zniszczyli jego dumę.
- Bał się, że Kozacy dowiedzš się, że zna położenie wyspy i będš go znowu
torturować, aby uzyskać informacje. - Spojrzała w oczy swojego syna. - On umarł,
żeby utrzymać tę tajemnicę. Ty też musisz jš zachować. Nikt nie może wiedzieć,
gdzie byłe i co widziałe.
- Oni będš pytać o Prosty Chód.
- Powiedz im, że utonšł. Nie jest pierwszym myliwym, którego połknęło morze. -
Tasza odsunęła się i wróciła na pryczę.
Ogarnšł jš smutek, kiedy leżała obok chrapišcego mężczyzny, ale nie był to
smutek wyciskajšcy łzy. To był głęboki żal, że wszystko musiało się tak skończyć.
?
Lato 1784 roku
Trudy życia odbiły się już na twarzy Taszy. Wiatr zniszczył jej skórę,
pomarszczył delikatne półkola pod oczami i pogłębił bruzdy w kšcikach ust. Żyła
już trzydzieci osiem lat i nie przycišgała, tak jak dawniej, uwagi Kozaków
przybywajšcych na Unalaskę. Woleli młodsze kobiety - w wieku dziewczyny, którš
Zachar wzišł ostatniej zimy za żonę.
Tasza przecišgnęła igłę przez kolejny niebieski koralik i spojrzała na swojš
młodš synowš, Katię, Metyskę jak ona sama. Miała zaledwie siedemnacie lat
- odpowiedni wiek dla jej dwudziestodwuletniego syna. Ale Katia, chociaż była
pracowita i zręczna do igły, nie była dziewczynš, którš Tasza wybrałaby dla
Zachara. Szukałaby dziewczyny bystrzejszej, nie tak spokojnej i pospolitej. Ale
ponieważ Zachar tak często polował, może to i dobrze, że nie wybrał żony, która
wzbudzałaby pożšdanie będšcych we wsi Kozaków. Hamujšc westchnienie, Tasza
powróciła do nawlekania koralików.
- Statek! Statek! - Michaił biegł do nich, krzyczšc z podniecenia. Zatrzymał się
przy Taszy i wskazał na zatokę. Był zdyszany, ale szybko mówił dalej.
- Zobaczyłem ich pierwszy. Zachar pozwolił mi wyprowadzić bajdarkę z zatoki.
Wtedy ich zobaczyłem. Chodcie. - Biegł z powrotem na plażę, nie chcšc nic
stracić z rzadkiego wydarzenia. - Wkrótce wylš łód na brzeg.
Tasza odłożyła swojš pracę i wstała, jej stawy trochę zesztywniały od długiego
siedzenia. Synowa szła razem z niš, a Michaił biegł z przodu. Przybycie każdego
statku było więtem dla wyspiarzy - zarówno Kozaków, Metysów, jak i Aleutów.
Tym razem okazało się wydarzeniem bardziej doniosłym, niż Tasza mogła to
przewidzieć.
Alaska
197
Jednym z nowo przybyłych był statek Trzech więtych, zbudowany w stoczni w
Ochocku, na Syberii. Nazywano go galiotem, chociaż niewiele przypominał statek
ródziemnomorski noszšcy tę samš nazwę.
W jego dużej ładowni było bydło domowe, owce, ptactwo, materiały budowlane,
metale i wszelkiego rodzaju narzędzia. Kapitanem statku był poprzedni mężczyzna
Taszy, Ismaiłow - starszy, tęższy, z pasmami siwizny we włosach i brodzie, ale
nadal próżny, arogancki, lubišcy kobiety i alkohol.
Najważniejszymi pasażerami na statku byli Grigori Iwanowicz Szelechow, bogaty
kupiec z Irkucka i wspólnik tej kolonizatorskiej wyprawy, oraz jego żona,
arystokratka, Natalia Aleksiejewna Szelechowa. Para ta, kiedy znalazła się na
brzegu, wzbudziła powszechne zainteresowanie.
Grigori, Grisza Szelechow był potężnym mężczyznš w rednim wieku, bez zarostu,
zgodnie z Ówczesnš europejskš modš. Wzbudzał respekt. Poruszał się z godnociš,
ale zewnętrzny spokój nie maskował jego ogromnej ambicji i niewyczerpanej
energii. Bystre spojrzenie ruchliwych, wšskich oczu, które obserwowały wszystko
dokoła, zdradzało te cechy.
Kilka lat wczeniej Szelechow dowiedział się o wyprawie Cooka i o sprzedaży
kilkuset skór wydry morskiej Chińczykom w Kantonie za dziesięć tysięcy dolarów,
co prawie doprowadziło do buntu załogi. Cook zginšł z ršk krajowców na jakiej
wyspie na Pacyfiku. W raportach, które pisał przed mierciš, nie przywišzywał
wagi do obecnoci Rosjan na tym terenie.
Kiedy rozeszły się wiadomoci o zasobnoci tej okolicy w futra, zaczšł się
gwałtowny najazd brytyjskich statków, a za nim okrętów z Ameryki, która włanie
odzyskała niepodległoć. Apele o interwencję rzšdowš, składane przez rosyjskich
kupców zaangażowanych w handel futrami, w tym również Szelechowa, były
ignorowane przez Katarzynę Wielkš. Stosowała ona zasadę laissez-faire. Szelechow
dobrze zdawał sobie sprawę, że rosyjskie prawa do nowego lšdu na północy miały
kruche podstawy. Były tam tylko tymczasowe bazy promyszlenników. To jego
przewidujšca żona zasugerowała, żeby wykorzystali prawo, jakie Katarzyna nadała
kupcom do zakładania stałych osiedli.
Natalia była przystojnš, wysokš kobietš, z lekko tatarskimi rysami, odważnš i
agresywnš, przy tym bardzo pobożnš, podobnie jak jej mšż. Miała głowę do
interesów, lubiła władzę i intrygi. Dawniej Szelechow często zostawiał pod jej
opiekš swoje biura w Irkucku. Wielu uważało, że popełniła mezalians, wychodzšc
za mšż za kogo spoza swojej sfery, ale ta ambitna dwójka dobrze
?????I
198
Janet Dałley
się dobrała. Oboje uważali swojš odważnš wyprawę za pierwszy etap większego
przedsięwzięcia.
Pomimo znacznego bogactwa, nie byli w stanie sami pokryć ogromnych kosztów
założenia stałej osady i musieli wzišć wspólników, aby zdobyć fundusze. Kupili i
wyposażyli trzy statki: jednomasztowiec wiaty Simeon oraz galioty Trzech
więtych i więty Michał, który odłšczył się w czasie sztormu, a jego los był
nadal nieznany. Postój w porcie Unalaski miał służyć naprawom statków i
uzupełnieniu zapasów żywnoci przed dalszš drogš na wschód. Zwierzęta ze statku
zostały przetransportowane na tratwach, żeby się mogły pać na wyspie.
Od czasu, kiedy te ociężałe czworonogi znalazły się na wyspie, Tasza nie musiała
się już zastanawiać, dokšd pobiegło jej najmłodsze dziecko. Michaił był nimi
zafascynowany i zawsze wymykał się, żeby na nie patrzeć. Przestał interesować
się naukš samodzielnego kierowania bajdarkš i sztuki łowieckiej pod kierunkiem
Zachara.
Tasza zatrzymała się na skraju łški, trzymajšc się z dala od zwierzšt.
Przypominała sobie czasy, gdy Andriej usiłował jej wytłumaczyć, jak wyglšda koń.
Zastanawiała się czy jest on podobny do tych zwierzšt z rogami, które nazywano
krowami. Obserwowała, jak krowa wycišga swój długi, gruby język i oblizuje
nozdrza. Taszy wydawało się to ohydne. Rozglšdała się za swoim synem.
- Michaił! - Zobaczyła go obok jednego z niskich zwierzšt o włochatej wełnie,
zwanych owcami. - Chod. Musisz co zjeć.
Niechętnie odsunšł się od zwierzęcia i przybiegł do niej. Wiatr rozwiewał mu
grzywkę.
- Powinna dotknšć ich włosów - powiedział - sš grube i gęste. Całe palce
wcisnšłem między włosy, zanim dotknšłem skóry - powiedział, demonstrujšc to na
swoim wskazujšcym palcu. - Mężczyzna, który ich strzeże, powiedział, że te włosy
nazywajš się wełnš. Oni przędš jš i robiš z niej ubrania.
Przez całš powrotnš drogę do barabara Michaił raczył Taszę różnymi informacjami
o dziwnych zwierzętach, tym co sam zaobserwował lub czego się dowiedział.
Mieszkanie ich było zbudowane w stylu kozackim, z drzwiami z boku. Kiedy
podchodzili do wejcia, Tasza spostrzegła Ismaiłowa. Towarzyszyli mu duży
mężczyzna o gładkiej twarzy i wysoka kozacka kobieta. Cała
Alaska
199
trójka zbliżała się do jej mieszkania. Nigdy przedtem nie widziała takiej
kobiety z bliska, teraz więc zatrzymała się i wpatrywała w okrywajšce jš obfite
zwoje materiału, spływajšce do ziemi i szeleszczšce przy każdym ruchu. Miała też
na sobie lune przykrycie z kapturem, które osłaniało górnš częć ciała, a ręce
schowane w okršgłym zwitku futra.
Tasza spojrzała na niš, wiedzšc, że cudzoziemka też przyglšda się jej uważnie.
Potem spojrzała na Ismaiłowa i zgięła kolano w ukłonie, jakiego nauczono już
dawno temu.
- Capitainel
Skinšł jej głowš, ale zwrócił się do towarzyszšcej mu pary ludzi. - To jest
matka tego mężczyzny, o którym wam mówiłem. Tasza Tarakanowa. Jest Metyskš.
Kobieta umiechnęła się i skinęła głowš Taszy.
- Jestem Natalia Szelechowa.
- Madame. - Tasza ukłoniła się i zauważyła, że kobieta lekko uniosła brwi.
- Czy to jest również twój syn? - Ton chłodnego dystansu pobrzmiewał w głosie
kobiety, kiedy wskazywała na odważnie patrzšcego chłopca stojšcego obok Taszy.
-Tak.
- Przyszlimy, żeby porozmawiać z Zacharem - wtršcił Ismaiłow. - Czy on jest
tutaj?
- Tak. - Tasza spojrzała na synka. - Powiedz bratu, żeby wyszedł. Michaił
cofnšł się o parę kroków, potem obrócił i pobiegł do drzwi. Wpadł
do rodka. Ledwie drzwi się zamknęły, kiedy wypadł znowu, za nim szedł spokojnie
Zachar i niemiała, zaciekawiona Katia.
Po przedstawieniu Zachara Szelechowom Ismaiłow wytłumaczył cel ich wizyty.
- Powiedziałem im, że bardzo dobrze mówisz po rosyjsku. Szelechow przerwał mu.
- Za kilka dni pożeglujemy na wschód, aby odnaleć miejsce, gdzie zbudujemy
stałš osadę dla rodziny. Będziemy potrzebowali do pomocy silnych, młodych ludzi,
takich jak ty. Ludzi, którzy wytłumaczš krajowcom, że chcemy żyć z nimi w pokoju,
zbudować rosyjskie domy, kocioły i szkoły. Ismaiłow polecał ciebie na tłumacza
naszej wyprawy.
Rosyjskie domy". Te słowa przypomniały Taszy dawne czasy, gdy
200
Janet Dailey
Andriej opisywał swojš rodzinnš wie. Domy z wieloma pokojami, z których każdy
służył innemu celowi. To wydawało się już jak na
wpół zapomniany sen. ......
- Czuję się zaszczycony, że capitaine tak pochlebnie się o mnie wyrażał -
odpowiedział płynnie po rosyjsku Zachar. - Ale gdybym popłynšł z wami, nie
miałby kto polować dla mojej rodziny. Mój brat jest jeszcze za młody.
- Poszukujemy włanie takich odpowiedzialnych mężczyzn jak ty - skinšł z
uznaniem głowš Szelechow.
- Czy mogę co zasugerować, Grigori Iwanowiczu - wtršcił lsmaiłow.
- Tak proszę - powiedział zachęcajšco Szelechow.
- Wydaje mi się że madame Szelechowa będzie potrzebowała kobiety do pomocy.
Osobicie mogę poręczyć za matkę Zachara. Ona umie przygotowywać różnorodne
potrawy, odpowiednie dla rosyjskiego podniebienia. Jest czysta i schludna, czego
nie można powiedzieć o wszystkich tubylczych kobietach. I jest wspaniałš
szwaczkš. Gdyby madame Szelechowa zechciała spojrzeć na wyszywany koralikami
kołnierz jej parki. Tasza mówi płynnie po rosyjsku, nie będzie więc trudnoci
językowych.
- Czy zrozumiała, co on mówił? - madame Szelechowa spytała Taszę.
- Tak - odpowiedziała Tasza, a potem nie mogła powstrzymać się od pytania. -
Czy będziecie budowali domy z wieloma pokojami? Jeden do siedzenia, jeden do
gotowania, a jeden do spania?
- Tak - Szelechow wymienił porozumiewawcze spojrzenie z żonš i oboje
umiechnęli się z zadowoleniem - tak będziemy budować.
Cała czwórka rodziny Tarakanowów znalazła się na pokładzie Trzech więtych, gdy
wypływał on z portu Unalaski, kierujšc się do dużej wyspy Kodiak. Oprócz nich
Szelechowowie zabrali jeszcze dziesięciu aleuckich myliwych i drugiego tłumacza.
Tasza stała przy relingu i patrzyła, jak wulkaniczne szczyty wyspy Unalaska
znikajš jej z oczu, wspominajšc swojš pierwszš podróż na kozackim statku, który
zabrał jš z domu na Attu, oraz noc na bajdarce, kiedy płynęła z Zacharem na tę
wyspę. Nie odczuwała żalu, że jš opuszcza. Jej wspomnienia stšd zawsze będš
kojarzyły się z bólem i cierpieniem.
?
Usytuowana niedaleko lšdu Aleyeska wyspa Kodiak była zamieszkana przez szczep
zwany Koniaga, należšcy do kultury Inuitów, czyli Eskimosów. Kiedy statek
Szelechowa rzucił kotwicę w dużej zatoce na południowo--wschodnim brzegu wyspy,
krajowcy przyjęli wrogo jego propozycje pokojowe. Kilka lat wczeniej udało im
się wypędzić statek rosyjski ze swoich wód, ale zaćmienie słońca, dwa poważne
zwycięstwa Rosjan w bitwie i wzięcie zakładników szybko poraziły i w końcu
upokorzyły krajowców, których Szelechow nazywał Aleutami.
Zatokę, nad którš zbudował swojš stałš siedzibę, Szelechow nazwał, zgodnie z
nazwš swojego statku, Zatokš Trzech więtych. Większa częć linii brzegowej była
skalista i stroma, ale płaski pas lšdu otaczał zatokę tworzšc podkowę. Żwirowy
brzeg był dobrym miejscem do wycišgnięcia statków na lšd oraz właciwym placem
pod budowę. Jednym słowem miejsce to, ochraniane z trzech stron wodš, idealnie
odpowiadało potrzebom. Nie było drzew po tej stronie wyspy, która miała przeszło
sto pięćdziesišt wiorst długoci i około osiemdziesięciu wiorst szerokoci.
Trawiaste pagórki przy zatoce nadawały się na pastwiska dla bydła i owiec, a
ziemia była odpowiednia pod uprawę warzyw.
Promyszlennicy, prawie stu pięćdziesięciu mężczyzn, szybko rozpoczęli pracę przy
budowie osiedla. Stanęło pół tuzina domków, z dachami i szczytami w stylu
rosyjskim. Budowali baraki, kunię, biuro, obory, sklep, pomieszczenie do
skręcania lin, magazyn na futra i typowo rosyjskš łanię.
Po roku osada rosyjska w Zatoce Trzech więtych była już solidnie
202
Janet Dailey
zagospodarowana. W ogrodach posadzono ziemniaki, rzepę i posiano rozmaite
warzywa, których nasiona Szelechow przywiózł z Rosji. Bydło i owce pasły się na
wieżej trawie pokrywajšcej pagórki, tylko wielkie, bršzowe niedwiedzie
zamieszkujšce wyspę robiły szkody.
Ale Szelechow nie był w pełni zadowolony. Jeli mieli rocić sobie prawa do tej
ziemi przez zasiedlenie i uniemożliwić Brytyjczykom lub Amerykanom zabranie jej,
musieli być ekspansywni. Były tu ogromne nietknięte obszary. Na całym zachodnim
wybrzeżu kontynentu północnoamerykańskiego była tylko jedna jeszcze osada, mały
hiszpański fort San Francisco, założony dziewięć lat wczeniej. W 1776 roku
Szelechow przybył na Kodiak nie po to, żeby zakładać osadę, ale by założyć
podwaliny imperium.
Wczesnym latem Szelechow zorganizował wyprawę około pięćdziesięciu
promyszlenników i kilku Ajeutów, wyznaczajšc Zachara na jej tłumacza. Wypłynęli
z Zatoki Trzech więtych w czterech dużych bajdarach, w towarzystwie przeszło
stu Aleutów Koniaga w bajdarkach. Celem ich było spenetrowanie pobliskich wysp,
nawišzanie kontaktu z krajowcami, zbadanie stałego lšdu Alaski i zbudowanie
ufortyfikowanej strażnicy w Zatoce Cooka.
Wyprawa ta powróciła pod koniec lata. Rodzina Tarakanowów zgromadziła się dokoła
migoczšcego płomienia lampy olejowej w swoim domu z bali, aby słuchać opowieci
Zachara z podróży. Katia siedziała ze skrzyżowanymi nogami na macie pokrywajšcej
podłogę z desek, a Tasza na podłodze blisko lampy, żeby lepiej widzieć rozdarcie
sukni madame Szelechowej, które zszywała drobnym ciegiem. Zachar usadowił się
na krzele, tak że wszyscy mogli go widzieć, a Michaił u jego nóg.
- Góry otaczały nas ze wszystkich stron, ich białe wierzchołki sięgały nieba. -
Zachar opisywał podróż do wielkiego morskiego ramienia, które Rosjanie nazywali
Zatokš Cooka. - Wszędzie biała woda spływała ze stromych zboczy gór i wpadała do
morza. Towarzyszšcy temu dwięk przypominał odległy grzmot. Były tam, rosnšce
nawet przy brzegu wody, drzewa z pniami pięć razy grubszymi niż mężczyzna w
pasie. Chodziłem w ich gšszczu, sš wysokie - dwadziecia razy wyższe od
mężczyzny - gałęzie ich spotykajš się w górze i zasłaniajš niebo jak ten dach.
- Czy tam jest cały czas noc? - pytał Michaił.
Alaska
203
- Sš przewity, przez które wpada wiatło - zapewnił go Zachar i mówił dalej. -
Wiele ptaków mieszka na tych drzewach. Widziałem kruki i gęsi - bernikle
białolice, a także małego ptaszka bijšcego skrzydełkami tak szybko, że nie można
ich zobaczyć, przy tym wydajšcego dwięki jak pszczoła.
- A krajowcy, których spotkałe? Jacy oni sš? - Tasza dowiedziała się od
Aleutów Koniaga, że krajowcy ze stałego lšdu należeli do wojowniczej rasy.
Zachar wzruszył ramionami.
- Większoć z nich nie lubi Aleutów. Ale handlowalimy z nimi skórami. Kilka
wiosek dało nam zakładników. Przy zatoczce Prince William spotkalimy Czugaczy i
Kenajów. Tam wiele rodzin mieszka w domach zrobionych z bali. Sš spokrewnieni z
Indianami Kołoszami - niezwykle wojowniczym szczepem mieszkajšcym na wybrzeżu
bardziej ku południu. Był to dziki ludek, którego przebiegłoć i podstępnoć
znana była prawie wszystkim północno-zachodnim plemionom. Kołoszy nazywano też
niekiedy Tlinkitami.
Kiedy Michaił słuchał opowieci starszego brata, opisujšcego spotkanie z
krewniakami niebezpiecznych Kołoszy, przenikał go dreszcz podniecenia. Był
zazdrosny o męskie przygody Zachara, o nowe miejsca, które brat widział i o
dziwnych ludzi, których spotykał. Wszystko, co przydarzyło mu się tego lata i o
czym tak chciał opowiedzieć - o szkole, recytowaniu słów o więtym Bogu, których
nauczył się na pamięć, o tym, że umie poprawnie zrobić znak krzyża - to wszystko
nagle wydało się nieinteresujšce. Michaił westchnšł. Jego brat prawie wszędzie
był i prawie wszystko robił. Wydało mu się, że już nigdy nie będzie miał nic
ciekawego do opowiedzenia.
Następna zima była ciężka dla rosyjskiej kolonii. Wielu myliwych z oddalonych
obozów cierpiało na szkorbut, a kilku umarło, chociaż Aleuci Koniaga
zaopatrywali ich w wieżš żywnoć. Wprawdzie w domu Szelechowa nie brakowało
pożywienia, ale on sam był przytłoczony problemami, które na niego spadły. Tasza
usiłowała wytłumaczyć, że zima zawsze oznacza głód, ale Rosjanin nalegał, żeby
pewna iloć żywnoci została zmagazynowana w lecie na zimowe zapasy.
Jeli Szelechow miał jakie wštpliwoci dotyczšce swojego ryzykownego
204 Janet Dailey
przedsięwzięcia, to zniknęły one wczesnš wiosnš, wraz z przybyciem do Zatoki
Trzech więtych dawno straconego więtego Michaiła, siostrzanego statku Trzech
więtych. Uszkodzony przez burzę, która go oddzieliła od pozostałych, galiot
dotarł do Unalaski poprzedniego roku, Tam, rzucony na skały, poniósł dalsze
szkody, które uniemożliwiły mu żeglugę.
Wkrótce po przybyciu więtego Michaiła Szelechowowie rozpoczęli przygotowania do
powrotu do Rosji, a było to zadanie, które polegało nie tylko na pakowaniu i
przenoszeniu rzeczy na pokład. Trzeba było ustanowić nowego dowódcę osady.
Szelechow wybrał na to stanowisko nowo przybyłego pieriedowika, Samojłowa.
Musiał, on zaznajomić się z całym systemem funkcjonowania kolonii. Pisano
nieskończonš iloć rozkazów dotyczšcych przyszłych zadań. Tasza słyszała wiele
rozmów, które Szelechow prowadził na ten temat, w tym również o planach zbadania
miejsca zwanego Kaliforniš.
- Tasza - wezwała jš z głównego pokoju madame Szelechowa.
Zanim Tasza odpowiedziała, szybko sprawdziła wodę w samowarze, czy jest
wystarczajšco goršca na herbatę. Potem weszła do głównego pokoju i zatrzymała
się w drzwiach, czekajšc, aż madame Szelechowa zauważy jš. Wysoka, ciemnowłosa
kobieta była odwrócona plecami i stała przed swoim mężem, siedzšcym przy ciężkim
drewnianym stole, na którym leżały papiery i gęsie pióro przy srebrnym kałamarzu.
- Grisza, jeli zabierzemy tych krajowców, aby pokazać, jakie postępy
zrobilimy w cywilizowaniu ich i nauczaniu prawdziwej wiary, łatwiej będzie
przekonać carycę, aby przyznała nam wyłšczne prawo do handlu na tej nowej ziemi.
Wszystkie jej poprzednie informacje o tych obszarach pochodziły z raportów
donoszšcych o bogactwie futer oraz o wykorzystywaniu i uciskaniu krajowców,
przez nieodpowiedzialnych promyszlenników, co bardzo jš rozgniewało -
stwierdziła madame Szelechowa. - Ale z pomocš naszych tubylców możemy pokazać,
co tu można osišgnšć.
- Również doskonałym argumentem sš angielskie statki żeglujšce po tych wodach.
Oni roszczš sobie prawa do wysp, które dawno temu odkryli promyszlennicy. Gdyby
je przejęli, tak jak zamierzajš przejšć amerykańskie wybrzeże, dotarcie do
Syberii nie będzie dla nich problemem. - Szelechow zatrzymał się, kiedy wreszcie
dostrzegł Taszę stojšcš w drzwiach. Szybko przybrał miły wyraz twarzy. - A,
jeste, Tasza. Wejd.
Alaska
205
- Herbata nie jest jeszcze gotowa - powiedziała, nie rozumiejšc znaczenia ich
planów ani tego, co mieli nadzieję osišgnšć.
- Herbata? Tak... napijemy się póniej - zlekceważył jej propozycję.
- Madame Szelechowa i ja chcielimy przedyskutować z tobš innš sprawę.
- Jak wiesz, bierzemy ze sobš do Rosji małš grupę tubylców. - Madame Szelechowa
przejęła inicjatywę. - Chcemy, żeby zobaczyli, jak wielkie sš nasze miasta i
wsie i w jaki sposób żyjemy.
- Wiem o tym. - Tasza słyszała, jak mówili o tym przedtem. Dla Aleutów nie było
to rzeczš niezwykłš. Wielu z nich przez ostatnie lata odwiedzało ten kraj,
przywożšc wiadomoci i dzielšc się wrażeniami.
- Twój syn, Michaił, jest bardzo zdolnym chłopcem i szybko się uczy
- powiedział Szelechow, a Tasza poczuła dreszcz niepokoju. - Chcemy go zabrać ze
sobš, żeby mógł kształcić się w naszych szkołach.
- Do Rosji? On jest za młody - Tasza protestowała w panice - ma dopiero
dziesięć lat.
- Włanie w tym wieku nasze dzieci idš do szkoły, gdzie uczš się czytać i pisać
- tłumaczyła cierpliwie madame Szelechowa. - Michaił może się nauczyć rozmaitych
rzeczy - nawigacji, handlu, budowy statków - co będzie z wielkš korzyciš dla
osady, kiedy powróci.
- Nie. Powiedzielicie, że dziecka nie można zabrać do Rosji. Ono należy do
matki. - To było jedno z pierwszych zarzšdzeń wydanych przez Szelechowów, kiedy
zakładali osadę na Kodiaku. Kobieta nie musiała się bać, że jej dziecko będzie
odebrane przez rosyjskiego ojca. Tak mówili.
- On nie jedzie tam na zawsze, tylko aby się uczyć - odpowiedział Szelechow. -
Madame Szelechowa i ja dopilnujemy, żeby powrócił.
- To jest tylko tymczasowe, jak powiedział Grisza - dodała madame.
- Podróż do Rosji będzie wspaniałym dowiadczeniem dla Michaiła. Z pewnociš
zgodzisz się z tym, Tasza. - Ale Tasza rozumiała tylko, że jej młodszy syn
opuci jš i powróci nie wiadomo kiedy. Usłyszała jaki dwięk za sobš. Odwróciła
się i zobaczyła Michaiła stojšcego za framugš.
- Michaił. Miałe polować z Zacharem - skarciła go.
Wszedł z minš winowajcy, zerkajšc na Szelechowów. Ale nie wytłumaczył swojej
obecnoci, tylko spojrzał na Taszę błyszczšcymi oczami.
- Ja chcę jechać.
206
Janet Dailey
- To jest tak daleko - szepnęła.
- Ja chcę tam jechać - nalegał Michaił, potem opucił głowę, jak gdyby czuł się
winny, że sprawia jej ból.
Tasza wyprostowała się i popatrzyła na Szelechowów.
- Jak długo go nie będzie?
- Pięć lat - Madame Szelechowa umiechnęła się z zadowoleniem. - Tyle czasu
będzie trwała edukacja Michaiła.
Popołudniem wczesnego jata Tasza stała na długim języku piasku, który zakręcał
do Zatoki Trzech więtych i patrzyła na galiot kierujšcy się na otwarte morze.
Jej wzrok przylgnšł do małej figurki na pokładzie, a serce było ciężkie.
?
Zatoka Trzech więtych, Kodiak Lato 1790 roku
Kjedy po osadzie rozniosła się wieć o wpływajšcym do zatoki statku, Tasza
porzuciła skóry wydry, które włanie czyciła, i pospieszyła na plażę. Żona
Zachara szła za niš z kołyskš na plecach, w której niosła czteromiesięcznš córkę,
Larissę. Razem z zebranym tłumem Tasza z niecierpliwociš czekała na ukazanie
się statku, majšc nadzieję, że tym razem przybędzie nim Michaił.
Od czasu jego wyjazdu osada mało się zmieniła. Nie budowano nic nowego, chociaż
duże zbiorowisko Aleutów Koniaga mieszkało teraz w najbliższym sšsiedztwie.
Wiatry morskie spatynowały belki pierwszych budynków, a dowództwo objšł Grek,
Jewstrat Delarow.
Wreszcie Tasza dojrzała żagle na tle tak rzadko teraz niebieskiego nieba. Statek
wolno wszedł do zatoki i manewrował w ustronnym basenie, obwiedzionym
zakrzywionym pasem piasku. Miedziane armaty na pokładzie błyszczały w słońcu.
Kiedy statek rzucił kotwicę, Tasza z niepokojem ledziła krzštajšcych się
mężczyzn, szukajšc między nimi Michaiła, ale nie mogła go dostrzec.
Stary Ismaiłow, oficjalny przedstawiciel rosyjskiego rzšdu w Zatoce Trzech
więtych, szedł plażš w pełnej gali, z guzikami munduru ledwie dopinajšcymi się
na wydatnym brzuchu. Władczo zażšdał łodzi, żeby popłynšć na statek.
Widzšc Zachara pomiędzy mężczyznami spychajšcymi łód na wodę, Tasza podbiegła
do niego.
- Płyń z Ismaiłowem i zobacz, czy Michaił jest na statku - mówišc szybko,
starała się dotrzymać mu kroku. - Jeli go nie ma, spytaj, czy może co o nim
wiedzš.
208 Janet Dailey
Zachar skinšł głowš. Woda zatoki obmywała stopy Taszy, która zatrzymała się, gdy
Ismaiłow wchodził do łodzi. Mężczyni wiosłowali w kierunku statku, a Ismaiłow
stał na dziobie łodzi, wcišż ten sam arogancki nawigator, chętny do przebywania
w kompanii równych sobie, chociaż lata hulanek postarzyły go mocno.
Mimo że nie wierzyła w szybki powrót Ismaiłowa na brzeg, Tasza czekała
cierpliwie na jaki znak od Zachara, potwierdzajšcy obecnoć Michaiła na
pokładzie. Ale on nie dał żadnego znaku i, jak zwykle, była głęboko rozczarowana.
Odwróciła się i poszła z powrotem do chaty, wiedzšc, że Zachar przyjdzie tam po
powrocie ze statku.
Po upływie dłuższego czasu, kiedy zeskrobywała cuchnšce mięso ze skóry wydry,
zobaczyła Zachara idšcego wolno w jej kierunku. Wyprostowała się i usiadła na
piętach, niewiadomie ciskajšc mocniej w ręku drewnianš rękojeć noża ulu.
Szedł ciężko, z opuszczonš głowš i obwisłymi ramionami. Tasza poczuła, że strach
łapie jš za gardło. Stało się co złego. Upuciła nóż w kształcie półksiężyca,
wstała i zacisnęła mocno ręce, czekajšc, kiedy do niej podejdzie.
- Czego dowiedziałe się o Michaile? - spytała.
Spojrzenie jego niebieskich oczu zrazu spoczęło na jej twarzy, potem powędrowało
w dal.
- Oni nic nie wiedzieli. Wypłynęli z Ochocka w zeszłym roku, ale nie sš od
Szelechowa.
Jej zmarszczone czoło drgało.
- A więc o co chodzi? Co się stało?
Kiedy Zachar podniósł głowę, zobaczyła głęboki smutek w jego oczach.
- Oni je odnaleli - powiedział. - Człowiek na statku mówił mi, że cztery lata
temu nawigator Pribyłow odkrył wyspy uchatek.
Ze ciniętym gardłem Tasza odwróciła się i uklękła na ziemi. Podniosła nóż ulu
i zaczęła ponownie czycić skórę wydry. Serce miała złamane mylšc o swoim
bracie i o dawnym trybie życia jej ludu.
Statek zakotwiczony w Zatoce Trzech więtych nazywał się Sława Rosiji. Była to
wyprawa naukowa pod komendš kapitana Josepha Billingsa, który pływał z Cookiem
po tych wodach, a teraz badał je znowu w służbie carycy. Ekspedycji towarzyszył
prawosławny duchowny, ubrany w czarnš sutannę i wysoki kapelusz.
Alaska 209
Obecnoć na statku duchownego wprawiła myliwych rosyjskich w wielkie
podniecenie. Kilku pospieszyło na plażę, żeby czekać, aż mężczyzna w czarnej
szacie zejdzie na brzeg. Kiedy pop stanšł na piasku, niosšc złoty krzyż, uklękli
i przeżegnali się. Duchowny odmówił modlitwę za dusze promyszlenników i pogan,
których serca nie znały jeszcze Ewangelii Chrystusowej.
Przez następne dwa dni Zachar wydawał się Taszy podejrzanie spokojny, coraz
bardziej pogršżony w smętnym milczeniu. Wiedziała, że wiadomoć o odkryciu wysp
uchatek przez Pribyłowa była dla niego ciosem. Zniknšł miraż powrotu do dawnego
trybu życia, zarówno dla niego, jak i dla wszystkich innych.
Kilka razy widziała, jak stojšc przed swojš chatš, patrzył na rozstawione
namioty na plaży, szczególnie na ten, do którego Boży Człowiek zwoływał
myliwych i żeglarzy na modlitwę. Dużo też czasu spędzał wpatrujšc się w Katię i
ich córkę, z wyrazem zmartwienia na twarzy.
Pewnego ranka szybko podszedł do chaty z radociš w jasnych i czystych oczach.
Zwrócił się wprost do swojej żony Katii, bioršc jš za rękę. Jego umiech wydawał
się opromieniać wszystko.
- Rozmawiałem z duchownym - powiedział. - Zgodził się ochrzcić naszš córkę i
ciebie... i dać nam lub.
- Dać lub? - zmarszczyła się Katia. - Co to słowo znaczy? Zachar szukał
właciwego wyjanienia.
- To znaczy, że złożymy więtš Przysięgę przed Bogiem, a ty obiecasz, że ja
będę jedynym mężczyznš, z którym będziesz żyła do końca życia. Ja też obiecam,
że ty będziesz jedynš kobietš... I że będziemy żyć zawsze razem. - Patrzył na
niš z napięciem. - Czy rozumiesz?
- Tak. - Wydawała się jednak niezbyt tego pewna.
Tasza niewiele wiedziała o tym rosyjskim zwyczaju zwanym małżeństwem, ale
rozumiała, co chce zrobić jej syn. Zachar zrozumiał, że jeli jego rodzina ma
przetrwać, to musi współżyć z Rosjanami. Umiał mówić ich językiem, nosił ich
ubrania i mieszkał w chacie w rosyjskim stylu. Teraz chciał przyjšć ich wiarę w
Stwórcę, którego nazywali Bogiem.
Następnego dnia poszli do popa. Najpierw Katia i Larissa zostały ochrzczone, a
potem Zachar i Katia zawarli formalne małżeństwo.
O ile Tasza mogła się zorientować, wspólne życie dla Rosjan nie oznaczało tego
samego co małżeństwo. Dwoje ludzi mogło umówić się, że będš żyć
210
Janet Dailey
razem, ale z błogosławieństwem Bożym miało to większe znaczenie. Rosyjski sposób
życia był bardzo odmienny.
Patrzšc, jak Sława Rosiji wypływa z portu, zastanawiała się nad zmianami, jakie
znajdzie w Michaile, kiedy on wreszcie powróci.
Minšł rok i żaden statek od Szelechowa nie pojawił się, aby przywieć zapasy i
wymienić ludzi, którzy już odbyli swojš pięcioletniš służbę. Ostatni statek z
zapasami do wsi Trzech więtych przybył trzy lata wczeniej. Pomimo ostrożnego
wydzielania produktów, nie było już herbaty w magazynie i zostało tylko tyle
żytniej mški, żeby piec chleb w niedziele i dni wišteczne. Ludzie coraz
częciej narzekali, że Szelechow zapomniał o nich.
Po powrocie z wyprawy na ryby Zachar oddał połów matce do oczyszczenia i
wycišgnšł swojš bajdarke poza linię przypływu. Kiedy jš przewracał, żeby
skórzane boki mogły wyschnšć, zauważył zbliżajšcy się do plaży bajdar z
płóciennymi żaglami.
To była obca łód. Wyprostował się z lekka mrużšc oczy, zainteresowany, kto nim
płynie. Widok zasłaniały mu mewy, które walczyły o wnętrznoci ryb, czyszczonych
obok przez jego matkę. Bicie ich skrzydeł i skrzeczenie powodowały ogłuszajšcy
hałas.
Przeszło tuzin Rosjan płynęło skórzanš łodziš, ale żadnego z nich Zachar nie
znał, chociaż zauważył, że ich wodoodporne kamlejki nosiły znaki Aleutów z
Unalaski. Kiedy zbliżali się do brzegu, widział ich wynędzniałe twarze i
skołtunione brody. Wszyscy byli obcy, nie było wród nich myliwych z oddalonych
obozów na wyspie.
- Kim oni sš?
Zachar spojrzał na matkę, która stała teraz obok niego, trzymajšc pod pachš
koszyk wypatroszonych ryb, i bezradnie potrzšsnšł głowš. Inni ludzie z osiedli
też cišgali na plażę. Kiedy bajdar był już na płytkiej wodzie, kilku mężczyzn
wyskoczyło z niego i przecišgnęło łód na piasek.
- Dzięki więtej Matce, udało nam się - powiedział jeden z nich łamišcym się
głosem.
Potem wszyscy zaczęli mówić naraz. Byli załogš Trzech więtych, statku z
zapasami, który Szelechow wysłał poprzedniego roku. Galiot został zniszczony
przy Unalasce podczas sztormu i większoć towarów przepadła. Dwa następne
bajdary z ludmi ze statku powinny być tu wkrótce.
Alaska
211
- Pomóżcie nam. Mamy chorego.
Kiedy Zachar pomagał wynosić z łodzi nieprzytomnego, rozpalonego goršczkš
mężczyznę, kto powiedział:
- Bšdcie ostrożni. Baranów jest nowym zarzšdcš przysłanym przez Szelechowa...
jeli jeszcze żyje.
Umylny pobiegł zanieć wiadomoci do wsi, a Zachar i dwóch promysz-lenników
niosło chorego na zapalenie płuc mężczyznę do osady. Grek Delarow, sprawujšcy
obecnie władzę, rozkazał, żeby zanieć Baranowa do chaty, którš przedtem
zajmowali Szelechowowie. Idšca za nimi Tasza również tam weszła. Jeli ten
Baranów jest nowym zarzšdcš wysłanym przez Szelechowa, na pewno będzie co
wiedział o jej synu, Michaile. On musi wyzdrowieć.
Nikt nie protestował, kiedy pomagała zdjšć choremu nieprzemakalnš parkę i buty
mukluk. Jego rozpalona skóra pokryta była potem, więc szybko przykryła go
futrami.
Przez kilka następnych dni Tasza opiekowała się przybyszem, słuchajšc
rozdzierajšcego kaszlu i chrapliwego oddechu, pilnujšc go podczas napadów
dreszczy i majaczeń i wlewajšc łyżeczkš bulion przez spękane wargi. Wiele osób w
wiosce nie spodziewało się, że chory wyzdrowieje, ale Tasza nie ustawała w
wysiłkach, aby utrzymać go przy życiu.
Siedziała przy łóżku, bacznie obserwujšc tego mężczyznę, który był głównym
tematem rozmów w obozie. Fizycznie Aleksander Andriejewicz Baranów nie
prezentował się okazale. Był niski, chudy i żylasty, z ziemistš cerš. Miał
czterdzieci pięć lat, dokładnie tyle co Tasza. Wiek przemieszał jej czarne
włosy siwymi pasmami, ale i jego płowe włosy z rudawym odcieniem tak
przerzedziły się na czubku głowy, że wiecił łysinš. Nie wyglšdał na wodza
mężczyzn, szczególnie takich jak muskularni, szorstcy promyszlennicy.
Wiadomoci o Baranowie znosił do chaty Zachar. Ismaiłow wyrażał głębokš pogardę
dla wyboru dokonanego przez Szelechowa. Ten człowiek był pospolitym kupcem, nie
zaliczał się do uprzywilejowanego grona nawigatorów jak Delarow. Nie miał też
dowiadczenia w życiu na Wyspach Aleuckich. Co gorsza, przedtem nigdy nie był na
morzu, a przez cały czas podróży cierpiał na chorobę morskš. Inni mówili, że
jest za stary na tak trudne warunki. Patrzcie, od razu się rozchorował po
podróży w otwartym bajdarze, jedzeniu surowych ryb i spaniu na powietrzu.
Jak twierdzili rozbitkowie, miał jednak niespożytš energię. Kiedy zimowali
212
Janet Dailey
na Unalasce, robił wyprawy odkrywcze, nauczył się języka aleuckiego,
posługiwania się bajdarkš, polowania na wydrę morskš. Był inteligentny i miał
mnóstwo pomysłów.
Te sprzeczne opinie nie robiły wrażenia na Taszy, która słuchała ich tylko w
nadziei, że dowie się czego o Michaile. Baranów poruszył się pod futrami i
uniósł ciężkie powieki. Skupiła na nim uwagę, kiedy otworzył oczy i usiłował
zwilżyć spękane wargi.
- Wody. - Głos był cichy i ochrypły.
Tasza wzięła cynowy kubek, podparła chorego ramieniem i przyłożyła mu kubek do
ust, pozwalajšc pić małymi tylko łykami. Kiedy skończył, położyła go z powrotem
na łóżku. Przez półprzymknięte oczy tępo rozglšdał się po otoczeniu.
- Gdzie jestem?
Tasza zauważyła, że oczy znowu nabrały wyrazu, nie tak jak dotšd. - Jeste w
chacie Delarowa, we wsi Trzech więtych.
- A - wyjškał z zadowoleniem i natychmiast zaczšł kasłać. Posadziła go znowu,
żeby mógł wykrztusić flegmę. Kiedy atak kaszlu minšł, osłabł, posyłajšc jej
jednak spojrzenie pełne wdzięcznoci.
- Czy nie wiesz, gdzie jest mój syn? Szelechow wzišł go do Rosji szeć lat temu,
a on jeszcze nie powrócił. Nazywa się Michaił Tarakanow. Czy Szelechow wspominał
o nim w rozmowie z tobš?
Nie majšc siły odpowiedzieć, Baranów potrzšsnšł przeczšco głowš i zamknšł oczy.
Tasza opadła na krzesło czujšc, że znowu opuszcza jš nadzieja. Inni wrócili
poprzednim statkiem aprowizacyjnym, ale gdzie był jej syn? Wydawało się, że nikt
tego nie wie.
r o miesišcu Baranów czuł się na tyle dobrze, że mógł wstać i chodzić po osadzie,
która była jego nowš posiadłociš. Wczesnš jesieniš dotarły na Kodiak dwa
bajdary wiozšce resztę rozbitków. Zostawiajšc opiekę nad osadš w rękach Delarowa,
Baranów w towarzystwie Zachara i kilku Aleutów wyruszył, żeby poznać wyspę i
zaznajomić się z krajowcami, którzy nazywali go Nanuk - wielki, biały przywódca
polowania.
Z nastaniem wiosny wodowano więtego Michaiła. Delarow wraz z promy-szlennikami,
którym skończył się kontrakt i którzy nie mieli długów w sklepie tutejszej
Kompanii, wsiedli na statek i pożeglowali do Rosji.
Alaska 213
Po odjedzie Delarowa Baranów energicznie zajšł się swoimi obowišzkami i
wprowadził ostrš dyscyplinę. Flaga rosyjska z dwugłowym orłem imperium Romanowów
była opuszczana z masztu każdego wieczora, z towarzyszeniem salwy z dział, a
mężczyni stali przy tym na bacznoć. Zabroniono gier hazardowych. Pić wolno
było tylko poza godzinami służby, i to tylko kwas robiony głównie z żurawin. Nie
pozwolono również wykorzystywać tubylczych dziewczyn w charakterze prostytutek,
mężczyzna wybierał kobietę i pozostawał z niš. W niedziele i dni wišteczne
czytano modlitwy, organizowano uroczystoci, ze piewami i tańcami, w których
brał udział sam zarzšdca.
W lecie morze było spokojniejsze, co ułatwiało polowania na wydrę morskš.
Baranów zgromadził w Zatoce Trzech więtych tubylczš flotę myliwskš, złożonš z
szeciuset dwuosobowych bajdarek, obiecujšc Aleutom Koniaga pewnš iloć żelaza
za każdš skórę i zapewnił ich, że rosyjski promyszlennik będzie przydzielony do
każdego zespołu bajdarek. Jego plany nie ograniczały się tylko do wypraw
łowieckich. Na południe i wschód od Kodiaku angielskie i amerykańskie statki
pływały po wodach Archipelagu Aleksandra i zatoczki Prince William, odbierajšc
Rosjanom zyski z handlu. Instrukcje, które dał mu Szelechow, były jasne: oprócz
ufortyfikowanej strażnicy przy Zatoce Cooka, należało zbudować również inne przy
Prince William i na południowo-wschodnim wybrzeżu. Caryca nie dała Szelechowowi
monopolu na eksploatację całego terenu. Dostał jednak wyłšczne prawa do ziem,
które obecnie zajmował lub mógł jeszcze skolonizować. Baranów miał zamiar przy
okazji swojej wyprawy myliwskiej zbadać te tereny i wybrać miejsca na nowe
strażnice.
Długie bajdarki pokrywały pas piasku, na którym stała osada. Było to wielkie
zgromadzenie tubylczych myliwych. W półwietle letniej nocy postacie leżšce
między nimi wyglšdały jak ciemnobršzowe zjawy. Tasza stała przed chatš i
patrzyła na lnišcš wodę zatoki. Zestarzałam się, pomylała. Sen często jš
odbiegał.
Usłyszała za sobš ciche kroki. Był to Zachar.
- Słyszałem, jak wychodziła z chaty - powiedział.
- Lato nie sprzyja spaniu. - W cichym powietrzu bezwietrznej nocy słyszała
niespokojny ryk bydła na pobliskich pagórkach. - Mylę, że niedwiedzie też nie
piš.
- Mylała o Michaile - powiedział Zachar. Tasza nie przeczyła.
214
Janet Dailey
- Zastanawiam się, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. - Bolesna tęsknota nie
opuszczała jej nigdy.
- Nie jeste samotna - powiedział Zachar. - Masz Katię, Larissę i mnie.
- Tak. - Oni również byli z jej ciała i krwi. Ale Michaił był jej najmłodszym.
Jak mogła powiedzieć Zacharowi, który również był jej synem -jej pierworodnym -
że Michaił był dla niej kim szczególnym? Nie mogła. Więc umiechnęła się słabo
do niego, pozwalajšc mu wierzyć, że jš pocieszył. - To prawda. - Jej wzrok
przeniósł się na zatłoczonš plażę. - Przy tak wielkiej liczbie myliwych
przywieziecie dużo skór wydry w tym sezonie. Będziesz mógł kupić dużo tytoniu. -
Będšc Metysem Zachar pracował dla Kompanii na zasadzie udziału, jak wszyscy
promyszknnicy, i miał swój własny rachunek w kantorze.
- Jest niewiele tytoniu. Wszyscy dodajš kory wierzbowej, żeby im tytoniu
starczyło na dłużej - powiedział.
- Kiedy muszę spróbować zapalić twojš fajkę, żeby sprawdzić, na czym polega ta
przyjemnoć - stwierdziła.
Zachar zamiał się cicho.
- Kupię ci fajkę.
Ochrypłe ptasie krzyki, dochodzšce z kolonii petreli, wypełniły ciszę nocnš,
zagłuszajšc słabsze głosy alk, nurzyków i innych ptaków. Patrzyła na stado
przecinajšce niebo niby długi pas ciemnego dymu.
Nagle poczuła, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, co w tych rejonach
zdarzało się często. Czekała, aż to słabe drganie ustanie, i ziemia będzie znowu
pewnym oparciem. Wstrzšsy były jednak coraz silniejsze i straciła równowagę.
Zachar złapał jš i pocišgnšł na falujšcy piasek.
Dokoła słychać było hałas, brzęk spadajšcych przedmiotów i paniczne krzyki ludzi
zbudzonych ze snu gwałtownym trzęsieniem ziemi. Drewniane belki budynków jęczały
tršc o siebie, a domy drżały w posadach. Tasza, której serce biło gwałtownie,
przytulała się do wibrujšcego żwiru. Usłyszała złowieszczy dwięk pękajšcego
drewna i spojrzała z niepokojem na obsuwajšcš się włanie chatę.
- Katia! - Zachar pełznšł do drzwi, ale Tasza powstrzymała go.
- To zbyt niebezpieczne.
W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły. Katia wyszła chwiejnym krokiem,
trzymajšc w ramionach Larissę. Futryna pękła. Belki skrzypiały i rozpadały się.
Alaska
215
Larissa popłakiwała. Katia szła przed siebie, przy każdym kroku tracšc równowagę,
bo ziemia wibrowała coraz gwałtowniej. Upadła, zakrywajšc opiekuńczo ciałem
Larissę. Zachar dotarł do nich z trudem i uklškł obok.
W całej wsi panował chaos. Ludzie potykali się idšc chwiejnie po drżšcej ziemi.
Wszędzie toczyły się beczki, stale spadało co z dachów i wzniesień. W zatoce
fale o małych białych grzbietach tańczyły poruszane trzęsšcym się dnem morskim.
Powoli wstrzšsy uspokoiły się. Wszystko trwało bardzo krótko, ale Taszy wydawało
się, że minęły godziny. Nie wiedzšc, czy to na pewno już koniec wstrzšsów,
leżała wcišż na ziemi, czujšc jej zanikajšce drgania.
Inni również przezornie odczekali, zanim podnieli się na nogi. Zachar pomógł
Taszy wstać. Trzęsła się nadal w rodku, kiedy ostrożnie szła po żwirze, nie
wierzšc jeszcze w stabilnoć gruntu.
Katia siedziała, starajšc się uspokoić swojš płaczšcš córkę. Larissa nie była
jedynym przestraszonym i płaczšcym dzieckiem we wsi, wtórowało jej wiele innych.
- Nic ci się nie stało? - Katia z niepokojem spojrzała na Taszę. Wstała i
kołysała Larissę na rękach.
-Nie.
Tasza patrzyła na zniszczenia wywołane wstrzšsami. Nic nie pozostało na miejscu.
Budynki stały przekrzywione, jedne pochylone na bok, inne wygięte od fundamentów.
Różne przedmioty, duże i małe, były porozrzucane dokoła. Ludzie, jeszcze
oszołomieni, poruszali się pomiędzy nimi ostrożnie wybierajšc drogę.
- Patrzcie! Patrzcie! - Po tym okrzyku zewszšd zaczęły się rozlegać rozpaczliwe
wrzaski.
Tasza obróciła się, żeby spojrzeć na zatokę, nagle zdajšc sobie sprawę, że ciche
dudnienie przeszło w głony szum. Wysoka, czarna ciana, która przysłoniła
horyzont, była coraz wyższa i coraz bliżej. Woda. To była woda, gigantyczna fala
nadcišgajšca z niebywałš szybkociš w stronę tego kawałka lšdu.
- Biegnij! - krzyknšł Zachar, łapišc Taszę wpół i cišgnšc za sobš. Histeryczne
krzyki przerażenia mieszały się ze spotęgowanym rykiem fal. Biegli razem z
ogarniętym panikš tłumem. Tasza chciała uciekać prędzej, ale nie mogła.
Spojrzała z przestrachem przez ramię. Szczyt fali, pokryty białš pianš, zawisł
wysoko nad pasmem piasku, pięć lub dziesięć razy wyższy od
216
Janet Dailey
budynków na jego drodze. Czuła ruch nadchodzšcej fali, zapach morza w powietrzu
i smak wody morskiej w ustach. Nie było ucieczki.
W chwilę póniej była w zasięgu fali, której siła rzuciła jš o piasek. Ledwie
spostrzegła, że Zachar łapie jej rękę. Czuła tylko nacierajšcš wodę, wbijajšcš
jej ciało w ziemię. Wstrzymywała oddech, a jej płuca niemal pękały. Woda wcišż
waliła.
Walczyła z pochłaniajšcš jš potęgš morza usiłujšcego zmyć jš z piasku i wcišgnšć
w głšb. Kurczowo trzymała rękę Zachara, a siła wody rzucała jej nogami na
wszystkie strony. <
Zderzyła się z Zacharem, potem fala cišgnęła ich oboje z piasku, wlokšc do tyłu.
Zaczęło brakować jej sił, powietrza i woli, żeby oprzeć się temu ciemnemu,
wodnemu wiatu. Następna fala przewaliła się ponad jej głowš i Tasza
instynktownie zaczerpnęła powietrza. Powłóczyła kolanami po żwirowym dnie zatoki.
Walczyła, żeby dotrzeć do brzegu, wbrew pršdowi. Straciła kontakt z Zacharem.
Chciała poszukać syna, ale wcišż cała jej energia skierowana była na to, żeby
nie dać się wcišgnšć morzu. Rzucała krótkie spojrzenia dokoła, ale w wodzie
kłębiło się zbyt wiele głów, zbyt wiele ciał. Na wpół idšc, na wpół pełznšc
Tasza dotarła do płytkiej wody, gdzie mogła wreszcie stanšć, trzęsšc się z
wyczerpania.
Oddychajšc z trudnociš, obróciła się ku morzu, szukajšc syna. Zewszšd dobiegały
krzyki i wołania o pomoc. Tylu ludzi było w wodzie; niektórzy nieporadnie
grzęli, inni brnęli w kierunku plaży. Wielu starało się im pomóc, mimo ogromnej
iloci przedmiotów przewalajšcych się po falach - kawałków dachów, drewna,
beczek, kajaków.
- Zachar. - Zobaczyła, jak klęczał w wodzie starajšc się doczołgać do bliskiego
brzegu, kaszlšc i krztuszšc się.
Przed chwilš nie miała siły na uczynienie kroku. Teraz biegła przez wodę do
swojego syna. Złapała go za ramię i starała się docišgnšć do plaży, ale był zbyt
ciężki. Kto biegł obok rozpryskujšc wodę.
- Pomóż mi - zawołała Tasza.
Baranów brnšł w jej kierunku. Sam zaczšł cišgnšć Zachara, żeby go bezpiecznie
doprowadzić na plażę. Tasza była tuż za nimi. Woda morska wydobywała się z ust
Zachara, który zaczšł kasłać i wreszcie złapał oddech. Tasza otarła mu linę z
ust, potem usiadła obok niego na piasku z trudem chwytajšc powietrze.
Alaska
217
- Czy widziałe Katię? - spytała. -Nie.
Tasza patrzyła na gotujšce się morze. Dostrzegła błyszczšcš łysš głowę Baranowa.
Brnšł w wodzie do bioder, starajšc się dotrzeć do bezradnej kobiety - Katii.
Zostawiajšc Zachara, Tasza pospieszyła w tamtym kierunku. Słyszała, jak jej
synowa wołała o pomoc.
Kiedy Baranów znalazł się przy Katii, wcisnęła mu córkę w ramiona.
- We moje dziecko.
Tasza zobaczyła, jak fala podnosi ciężkš, drewnianš belkę i obraca niš.
- Katia! - krzyknęła, ale na nic się to nie zdało. Już jej nie było. - Nie! -
Tasza nie mogšc uwierzyć weszła głębiej do wody.
Baranów oddał jej Larissę i pospieszył ratować innych. Tuliła płaczšce dziecko
do piersi, nie zważajšc na fale rozbijajšce się o nogi i pršd cišgnšcy jej stopy,
patrzyła na miejsce, gdzie po raz ostatni widziała żonę swojego syna. Długo
patrzyła.
Łkania wnuczki przywróciły jš do rzeczywistoci. Spojrzała na trzęsšcš się z
zimna dziewczynkę i potarła policzkiem jej czoło, mocno zamykajšc oczy. Po
chwili podniosła głowę i brnęła przez wodę do brzegu, gdzie czekał Zachar.
Przez resztę nocy siedzieli przytuleni do siebie, ogrzewajšc się własnymi
ciałami.
Dopiero o brzasku można było zobaczyć pełny obraz zniszczenia. Żaden budynek nie
pozostał nietknięty. Fala z całš siłš przeszła nad domami rozwalajšc je na
kawałki i rozrzucajšc na piasku. Niektóre towary i zapasy zaginęły lub zostały
uszkodzone, podobnie jak większoć bajdarek, zniszczonych lub zabranych przez
morze. Strat w ludziach było niewiele. Ocalał także zakotwiczony w basenie
jednomasztowiec więty Simeon, ponieważ pas lšdu osłabił siłę fali, która
oszczędziła statek.
W osadzie straty materialne były ogromne, zarówno Rosjan, jak i krajowców.
Aleuci Koniaga uznali kataklizm za przejaw gniewu bóstw morza. Tasza próbowała
przeszukać rumowisko w swojej chacie, ale nie mogła się do tego zmusić.
Przybiegła do niej płaczšca Larissa, szukajšc matki.
- Utopiła się w morzu - powiedziała po prostu Tasza.
- Gdzie ona jest? - mierć była pojęciem przerastajšcym zdolnoć rozumienia
dwuletniego dziecka.
- W morzu. - Tam gdzie umarł brat Taszy, Prosty Chód.
- Nie - odezwał się Zachar. - Ona jest w niebie. Powinnimy modlić się za
218 Janet Dailey
niš. - Schylił głowę i wyrecytował kilka lunych zdań zasłyszanych od duchownego,
potem przeżegnał się i wzišł rękę córki, żeby zrobić niš znak krzyża.
Nieco póniej Baranów zwołał wszystkich i ogłosił, że wie nie będzie
odbudowywana, lecz przeniesiona na wschodniš stronę wyspy Kodiak, gdzie było
drewno i wysoki brzeg. Poza tym wyznaczył grapę mężczyzn, którzy mieli
natychmiast wypłynšć z Ismaiłowem na więtym Simeonie. W miejscu, które wybrał,
mieli rozpoczšć ršbanie drzew na budulec potrzebny do wzniesienia nowej osady.
Aleutów Koniaga wysłał do domów, polecajšc im zebrać się za miesišc we wsi, aby
wyruszyć na polowanie. Bez względu na przeszkody, zdecydowany był znaleć
lokalizację na nowe strażnice, zgodnie z rozkazem Szelechowa. Jego energia i
determinacja ożywiły obóz, zastępujšc apatię i biernoć ludzi entuzjazmem w
dšżeniu do realizacji nowych celów. Nawet stary Ismaiłow nie miał nic przeciwko
jego planom. Ci, którzy pozostali w osadzie, zajęli się ratowaniem resztek
dobytku ocalałych po trzęsieniu ziemi.
Nowe miejsce otoczone było lasem dostarczajšcym gotowy budulec. Naturalny port
nie był tak duży jak w Zatoce Trzech więtych, ale głębszy i bardziej osłonięty.
Baranów nazwał to miejsce więty Paweł i pracował tam siekierš razem ze
wszystkimi. Żeby nie stracić sezonu myliwskiego, chciał najpierw postawić
ciany. Dachy można było położyć póniej, po powrocie z polowania. Kiedy Aleuci
Koniaga w liczbie około stu pięćdziesięciu bajdarek przybyli w wyznaczonym
czasie, Baranów zostawił w więtym Pawle małš grupę mężczyzn i wyruszył razem z
myliwymi.
Było to długie i pracowite lato dla Taszy. Nie miała czasu na rozpacz, ponieważ
musiała wychowywać dziecko. Zycie na tej ziemi było zawsze walkš.
Kiedy pierwsza bajdarka wracajšca z wyprawy wpływała do portu, Tasza wzięła
Larissę i dołšczyła do tłumu rosyjskich myliwych, kobiet i dzieci czekajšcych
na brzegu. Zachar płynšł w dwuosobowej łodzi. Wiosłował Aleuta siedzšcy z przodu.
Mnóstwo ršk wycišgało się, żeby pomóc w lšdowaniu. Łód Zachara przybiła do
brzegu i Tasza z radociš w sercu powitała swojego najstarszego syna. Larissa
plštała się jej przy nogach.
Alaska
219
Odbierajšc od Zachara strzelbę Tasza zauważyła bladoć na jego twarzy i wyraz
cierpienia w oczach. Spojrzała na niego z troskš. Trzymał lewš rękę blisko ciała
i nie poruszał niš wcale.
- Jeste ranny - powiedziała.
Zatrzymał się przed niš i wzišł swojš strzelbę.
- Kołosze zaatakowali nas kilka dni temu, kiedy rozbilimy obóz na brzegu.
Jedna z ich strzał utkwiła mi w ramieniu. - Zachar schylił się, aby porozmawiać
ze swojš córkš.
- Chod - powiedziała Tasza. - Chcę zobaczyć ranę.
W nowej, prymitywnej kwaterze Tasza obejrzała ramię Zachara, zadowolona, że nie
było ladów infekcji. Rana była wysoko, co upewniło jš, że tylko skóra i mięnie
zostały przebite, ale płuca sš nie uszkodzone. Zrobiła okład z ziół, owišzała
zranione miejsce i pomogła Zacharowi włożyć jego czerwonš koszulę.
- Opowiedz, jak to było.
- Zaatakowali nasz obóz tuż przed witem, kiedy mgła jest najgęstsza
- powiedział Zachar. - Straże zasnęły, ale ja usłyszałem krzyki i zbudziłem się.
Wypadli na nas z wrzaskiem z ciemnej mgły. Mieli na głowach hełmy i dziwne,
obrzydliwe maski na twarzach, kamizelki i tarcze zrobione z drewna. Kule strzelb
nie mogły przebić drewna, chyba że z bardzo bliskiej odległoci.
- Zatrzymał się i potrzšsnšł głowš. - Aleuci zbyt bali się Kołoszy, żeby walczyć.
Zabiliby nas wszystkich, gdyby komu nie udało się uruchomić małego działa.
- Czy wielu zginęło? - Tasza zdała sobie sprawę, że mało brakowało, a
straciłaby następnego członka rodziny. Michaił był daleko, może nigdy nie wróci.
Jej brat nie żył. Nie miała już nikogo oprócz Zachara i wnuczki Larissy.
- Tylko dwóch Rosjan i dziewięciu Aleutów.
Wstrzšsnšł niš dreszcz, kiedy pomylała, że Zachar z łatwociš mógłby być jednym
z nich.
- Kołosze sš zbyt niebezpieczni. Może teraz Baranów nauczy się unikać ich
terytorium.
- Wydra morska żyje również w tamtych wodach, a załogi statków angielskich i
amerykańskich z Bostonu handlujš z Kołoszami. Ten atak z ich strony nie
powstrzyma Baranowa od powtórnej wyprawy.
To stwierdzenie otrzewiło Taszę. Rosjanie nie dopuszczali, by co stało na ich
drodze, kiedy chodziło o wydrę morskš- nie bali się ani dużych odległoci, ani
krajowców. Jej brat walczył z nimi na Unalasce. Wielu Rosjan zginęło, ale
jeszcze więcej zajęło ich miejsce. Kołosze nie zatrzymajš ich również.
220 Janet Dailey
Sprzed chaty doszedł ich okrzyk: statek!
To nie był stary i zniszczony więty Simeon, ale zgrabny szkuner Orzeł. Znowu
mieszkańcy wsi stłoczyli się na wybrzeżu. Byli tam również Tasza, Zachar i
Larissa. Mówiono, że jest to statek dostawczy od Szelechowa. Tytoń, mška, broń,
poczta, nowiny z domu, wódka - nareszcie to wszystko przybyło.
Tasza pilnie przyglšdała się twarzom mężczyzn na pokładzie. Jej wzrok zatrzymał
się na wysokiej, szczupłej postaci z ciemnymi oczami i włosami. Z wahaniem
dotknęła ramienia Zachara, nie spuszczajšc wzroku z młodego mężczyzny na statku.
Wstrzymała oddech, wzbierała w niej nieprawdopodobna nadzieja.
- Michaił - szepnęła. Ale czy to był jej syn? Czy mógł aż tak się zmienić? Nie
wiedziała. Nie była pewna. Silniej cisnęła ramię Zachara. Tyle czasu trzeba
było czekać, aby pierwsza łód dotarła do brzegu. Wreszcie wylšdowała. Teraz
była pewna. - Michaił!
Zobaczył jš. Umiech rozjanił mu twarz i zaczšł biec w jej kierunku. Tasza
płakała ze szczęcia, kiedy obejmowała syna, który odjechał od niej jako
chłopiec, a wrócił jako szesnastoletni mężczyzna. Drżšcymi palcami dotykała jego
krótkiego zarostu. Mimo że twarz syna rozpływała się w jej załzawionych oczach,
mogła dostrzec lady chłopięcej miękkoci w jego rysach.
- Wróciłe. - Ledwie mogła w to uwierzyć. Prawie straciła nadzieję, że
kiedykolwiek go znowu zobaczy. - Mylałam, że tam jest tyle nowych miejsc i
rzeczy do zobaczenia, że zostaniesz na zawsze.
Michaił zamiał się z jej obaw głębokim męskim miechem.
- Mam wiele do opowiadania o tym, co widziałem. - Spojrzał na Zachara.
- A zobaczę jeszcze wiele innych miejsc. Byłem w szkole nawigatorów i nauczyłem
się sztuki żeglarskiej. - Obejmujšc Taszę, obrócił się, żeby powitać swojego
starszego brata. Potem spostrzegł małš dziewczynkę stojšcš koło Zachara i
schylił się do niej. - Kto ty jeste? - umiechnšł się do Larissy, która szybko
schowała się za spódnicę Taszy.
- Moja córka - odpowiedział za niš Zachar. - Ma na imię Larissa.
- Uważnie przyglšdał się Michaiłowi.
Tasza opowiedziała krótko o utonięciu swojej synowej. Michaił posmutniał, ale
nie trwało to długo. Okazja jego powrotu dawała im wszystkim zbyt wiele powodów
do radoci, aby pozwolić, żeby mierć rzuciła na niš swój cień.
Teraz było tak dużo do opowiadania, tyle przygód, tyle niewiadomych do
Alaska
221
wyjanienia - wszak tyle się przydarzyło każdemu z nich w czasie, kiedy byli
rozdzieleni. Większš częć dnia wypełniły opowieci o tych latach.
Tego wieczoru Michaił i Zachar brali udział w prazdniku, który urzšdził Baranów
dla uczczenia przybycia tak długo oczekiwanego statku dostawczego. Na nowym
placu wioski rozpalono ogniska i pieczono wieże mięso. Wielka kad
fermentujšcego kwasu została uzupełniona kubłami wódki z ładunku statku. Każdy
miał kubek i paczkę tytoniu, tym razem bez kory wierzbowej.
Stale wznoszono toasty na czeć honorowego gocia, kapitana Orła, Jakowa
Jegoriewicza Szilca. Tak nazywano krzepkiego Anglika, Jamesa Shieldsa, którego
rude włosy i ciało pokryte tatuażem odróżniały go od innych. James Shields,
konstruktor statków i porucznik w carskiej flocie, zawsze odpowiadał na ich
toasty, kaleczšc przy tym język rosyjski ku wielkiej uciesze promyszlenników.
Fala w Zatoce Trzech więtych zniszczyła nieliczne instrumenty muzyczne, jakie
były w osadzie, ale dwóch mężczyzn ze wieżo przybyłych posiłków miało gęle,
więc prazdnik rozbrzmiewał muzykš. Promyszlennicy powycišgali dziewczyny
aleuckie z chat na swoje więto. Nalewali wódkę w filiżanki swoim wybrankom i
okręcali je dokoła w tańcu. piewali smutne ballady syberyjskie, swojej ziemi
rodzinnej.
Michaił opucił zabawę jako jeden z pierwszych, idšc niepewnym krokiem do baraku
i obejmujšc ramieniem aleuckš dziewczynę. Zachar wkrótce poszedł w jego lady.
Dopiero o wicie ostatni mężczyni dowlekli się do swoich łóżek.
W tym czasie Baranów czytał pocztę i długš listę instrukcji od Szelechowa, który
ponawiał polecenie założenia nowych kolonii, szczególnie na południowo-wschodnim
wybrzeżu. Po to Szelechow przysłał Shieldsa. Baranów będzie musiał przystšpić do
budowania nowych statków, aby osišgnšć ten cel.
Czeć druga
Południowo-wschodnia Alaska
Cienina Sitka Póna wiosna 1802 roku
? okryty niegiem szczyt charakterystycznego ciętego stożka góry Edgecumbe,
oznaczajšcego wejcie do cieniny Sitka, spowijały ciężkie chmury. Brzegi Sitki,
głównej wyspy Archipelagu Aleksandra, poronięte były cedrami, jodłami i
wierkami. W ich cieniu przeciskała się ku słońcu masa paproci i krzewów. Usiane
wieloma wyspami wody wybrzeża tworzyły labirynt zatok, fiordów i ujć rzecznych.
Wysoko na niebie unosiły się majestatycznie orły, dzielšc przestrzeń ze stadami
morskich ptaków.
Amerykański bryg Sea Gypsy o miedzianym poszyciu, pochodzšcy z Salemu w stanie
Massachusetts, oparł się dziobem o piasek. Po roku żeglowania jasnożółty kolor
kadłuba nabrał ciemnozielonej barwy i tylko pomarańczowe wykończenie rufy i
dziobu pozostało nie zmienione, pomimo ciężkich przejć brygu przy okršżaniu
przylšdka Horn. Był to mały, szybki, dobrze zbudowany statek, a jego rozmiary i
łatwoć manewrowania sprawiały, że idealnie nadawał się do żeglugi wzdłuż
skomplikowanego północno-zachodniego wybrzeża. Niektórzy znawcy zawiłych
problemów handlu morskiego uważali takie brygi jak Sea Gypsy za idealne statki
pirackie.
Przywiezione z kalifornijskiego wybrzeża wysuszone skóry wołów osłaniały pokład,
chronišc załogę przed strzałami z łuków. Tylko kawałek odsłoniętego miejsca na
rufie przeznaczony był do celów handlowych. Poza obrotowymi działkami na
nadburciu Sea Gypsy miała dziesięć armat, a załoga uzbrojona była w strzelby,
pistolety, noże myliwskie i piki. Ładownię wypełniał szeroki asortyment towarów
- błyszczšce miedziane wiecidełka, pudła koralików,
226 Janet Dailey
bele ubrań, czerwonego i niebieskiego sukna, ale ładunek składał się głównie z
rumu i starych flint, zakupionych tanio od rzšdu amerykańskiego.
Znajdowali się w samym sercu krainy Kołoszy - Tlinkitów. Jedna z wiosek położona
była na krótkim półwyspie, tuż pod poszarpanym wzniesieniem. Wielkie, wspólne
domy, zbudowane z solidnych bali, stały rzędem na brzegu, frontem zwrócone do
wody. Nawet z dużej odległoci widać było ich wysokie słupy, rzebione w postaci
groteskowych zwierzšt i ptaków, pomalowanych na jaskrawe kolory - symbole
barbarzyńskiego dostojeństwa tego kraju. Chata z bali, charakterystyczna dla
amerykańskiego interioru, wyglšdałaby nędznie i prowizorycznie przy tych dużych,
solidnie zbudowanych domach.
Caleb Stone obserwował z pokładu rufowego trzy kajaki zbliżajšce się do statku.
Każdy z nich wyżłobiony był zjednego kawałka drewna cedrowego. Wojownicy
siedzšcy w łodziach mieli twarze pomalowane na czarno i czerwono, a włosy
cišgnięte w węzeł z tyłu głowy, przysypane puchem i udekorowane czarnym i
żółtym piórem.
Caleb musiał przyznać, że Indianie Tlinkici robili wrażenie swojš mocnš posturš.
Mężczyni byli wysocy, często ich wzrost dochodził do szeciu stóp, muskularni,
o bršzowej skórze. Cechowała ich bystroć, ale i podstępnoć. Poruszali się jak
prawowici władcy tej ziemi, zresztš nie bez powodu.
Kiedy łodzie zbliżyły się do statku, Caleb zerknšł niespokojnie na swojš załogę,
ale nie było potrzeby przypominania im, żeby zachowali czujnoć i uważali, czy
łodzie wojenne nie podpływajš również z innego kierunku. Był to ulubiony manewr
tych podstępnych dzikusów, którzy woleli brać siłš to, na co mieli ochotę,
zamiast handlować. Ale większoć załogi Caleba to byli weterani znajšcy się na
rzeczy.
Sam Caleb Stone odbył już pól tuzina takich podróży, pierwszš jako chłopiec
okrętowy w wieku dwunastu lat, potem jako zwykły marynarz pokładowy na dziobówce.
W ostatniej podróży był już pierwszym oficerem, potem po mierci kapitana na
morzu przejšł komendę i doprowadził do macierzystego portu w Salem statek
wypełniony wartociowymi chińskimi towarami z Kantonu, gdzie sprzedał futra za
ładnš sumę. Teraz, w wieku dwudziestu siedmiu lat, był niekwestionowanym panem
statku, człowiekiem, który przemknšł się przez oko sieci", jak mawiali
marynarze. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, o opalonej twarzy i skórze koloru
drewna tekowego. Drugie bokobrody były
Alaska
227
równie ciemne jak jego włosy, a szare oczy, na wpół schowane pod opuszczonymi
powiekami, nigdy nie traciły wyrazu czujnoci.
- Cholernie dużo czasu zajmuje im oglšdanie naszej łajby - powiedział pierwszy
oficer, Asa Hicks, podejrzliwym głosem. Caleb nie odezwał się.
- Boston men\ - zawołał do nich jeden z wojowników o cynobrowoczarnej twarzy,
używajšc zwrotu stosowanego wobec wszystkich Amerykanów, ponieważ wiele statków
handlujšcych na tych wodach było zarejestrowanych w Bostonie. (Kierujšc się tym
samym skojarzeniem nazywali Anglików ludmi króla Jerzego.) - Chodcie handlować!
- Ruchem ręki zapraszał statek do wejcia w usianš wysepkami zatokę.
Potrzšsajšc odmownie głowš, Caleb poinformował przybyłych, że zamierza z nimi
handlować dopiero następnym razem. Łodzie nadal płynęły obok Sea Gypsy i
zaproszenie do handlu było kilkakrotnie powtarzane, ale kapitan nie zwracał już
na nie uwagi.
Podczas zimowego postoju na Hawajach w celu odnowienia zapasów, Caleb dowiedział
się od kapitanów statków, powracajšcych do macierzystego portu, że poprzedniego
roku Rosjanie zbudowali na Sitka prowizoryczne fortyfikacje, aby rozcišgnšć
swoje roszczenia terytorialne na przybrzeżny teren i wyeliminować obcš flotę.
Caleb miał zamiar uczynić to miejsce, nazywane przez Rosjan Twierdzš więtego
Michaiła, portem swojego pierwszego postoju i przekonać się naocznie, jak
poważnym zagrożeniem byli tu ci Rosjanie.
W odległoci mniej więcej szeciu mil od wejcia do cieniny Sea Gypsy napotkała
osadę zbudowanš na pasie odkrytej plaży. Forteca ta, otoczona palisadš z wieżami
strażniczymi na szczytach, wzniesiona została z wyciętych z pobliskiego lasu
bali, grubych na dwie stopy. Spoza palisady otaczajšcej osadę widać było również
dachy kilku budynków. Na wietrze powiewała rosyjska flaga.
Natychmiast po zarzuceniu kotwicy Caleb rozkazał przygotować łód. Grupa Rosjan
oczekiwała na jego szalupę przy brzegu. Zapišł dwurzędowš kurtkę marynarskš,
postawił kołnierz, żeby uchronić się przed silnym wiatrem, i wsiadł do łodzi.
Kiedy marynarze wzięli się do wioseł, Caleb nie spuszczał wzroku ze stojšcych na
lšdzie postaci.
Chłopca w turbanie znał z opowieci innych kapitanów, którzy zetknęli się z
mówišcym po angielsku Bengalczykiem, służšcym zarzšdcy Baranowa. Sam Baranów był
niskim, krępym mężczyznš, noszšcym na głowie groteskowš
228 ' Janet Dailey
czarnš perukę, przymocowanš kolorowš chustkš. Już przedtem mówiono Calebowi, że
Baranów w ten mieszny sposób pragnie dostosować się do mody, ale Caleb uważał
te opowieci za zbyt fantastyczne, żeby mogły być prawdziwe. Zastanawiał się
teraz nad innymi legendami, które słyszał o Baranowie, na przykład o tym, jak
niesłychane iloci alkoholu może on wypić na jednym posiedzeniu. Sporód
mężczyzn stojšcych przy rosyjskim zarzšdcy tylko jeden zwrócił jego uwagę -
niebieskooki mężczyzna z ciemnobršzowymi włosami.
Zachar obserwował spotkanie Baranowa z kapitanem z Bostonu i słuchał, jak
Bengalczyk Richard przedstawiał Stone'a i przekazywał jego probę o zezwolenie
na wysłanie załogi na brzeg w celu uzupełnienia zapasu wody pitnej.
Dwa lata temu Zachar zostawił swojš małš córkę Larissę pod opiekš matki i brata,
a sam wypłynšł z wyspy Kodiak jako członek ekipy kolonizatorskiej wybranej przez
Baranowa do założenia ufortyfikowanej osady tutaj, na południowo-wschodnim
brzegu stałego lšdu - w sercu wrogiego kraju Kołoszy. Ponieważ ta tymczasowa
twierdza została zbudowana nad cieninš, zawijało tu wiele statków zarówno z
Bostonu, jak i z Anglii. Zachar nauczył się wielu słów w obcym języku od
schodzšcych na lšd marynarzy, ale nie był w stanie zrozumieć całej rozmowy.
Jak zwykle, Baranów udzielił zezwolenia i zaprosił mężczyznę z Bostonu do osady.
Kapitan Stone przyjšł zaproszenie, wykazujšc takš samš ostrożnoć połšczonš z
ciekawociš, jakš Zachar widywał już przedtem przy tego typu okazjach. Teraz
szedł za zarzšdcš Kompanii, eskortujšcym swojego gocia do wnętrza wysokiej
palisady. Była ona umocniona wałami, po których - pomiędzy lufami dział
skierowanych na otaczajšcy las - spacerowały straże. Na centralnym placu osady
znajdowała się kuchnia, kunia, magazyn, obory dla bydła oraz piętrowe baraki.
Uwagę Zachara przycišgnęła jedna z kobiet ze szczepu Kołoszy. Była wysoka, o
długich, błyszczšcych, czarnych włosach, z miedzianymi bransoletkami na nagich
kostkach nóg. Sięgajšcy ziemi ubiór z długimi rękawami, zrobiony z delikatnie
farbowanych skór zszytych na bokach, uwydatniał jej zaokršglone biodra. Na nim
nosiła co w rodzaju skórzanego fartucha.
Dobrze wiedział, że żadnej z tych Kołoszek, czy też Tlinkitek - jak siebie
nazywały - nie można ufać, bez względu na to jak chętnie szły do łóżka w rewanżu
za otrzymane prezenty. Ale kiedy chodziło o tę dziewczynę,
Alaska 229
zwanš Córkš Kruka, Zachara opuszczał instynkt samozachowawczy. Widzšc jš, za
każdym razem odczuwał pożšdanie, bez względu na cenę, jakš przychodziło mu za to
płacić. Dzisiaj było tak samo.
Zostawiajšc Baranowa i resztę eskorty przeszedł przez plac w jej kierunku. Kiedy
zobaczyła zbliżajšcego się mężczyznę, podniosła głowę pewna jego zainteresowania.
Jej czarne włosy, uczesane z przedziałkiem porodku, opadały na ramiona. Oczy
miała równie czarne jak włosy.
Zatrzymał się przed niš. Miał cinięte gardło i ledwo wydobywał słowa.
- Nie było cię we wsi przez długi czas, Kruku. - Zachar nigdy nie używał jej
pełnego imienia.
- Zachar tęskni za Krukiem? - Jej oczy pociemniały z zadowolenia, kiedy
umiechała się do niego swoimi pełnymi i miękkimi wargami. Jej dolna warga nie
była zniekształcona, tak jak u niektórych starszych Kołoszek o ustach nadmiernie
rozcišgniętych przez umocowany w nich na stałe kawałek drewna w kształcie łyżki.
- Tak - przyznał. Spał z niš tydzień temu, ale wydawało mu się, że to było
bardzo dawno. - Czy przyjdziesz do mojego łóżka dzi wieczór?
Przechyliła głowę na bok, patrzšc chytrze na niego.
- Kruk chce lusterko.
Zdumiony tym żšdaniem Zachar na chwilę stracił mowę. Zwykle za swoje towarzystwo
żšdała sznurka niebieskich paciorków. Lusterko było o wiele droższe. Już teraz
miał długi w sklepie Kompanii, których nie był w stanie spłacić z zarobków w
bieżšcym sezonie.
- Dwa sznurki paciorków - powiedział z wahaniem, nie chcšc się z niš dłużej
targować.
Wzrok miała zimny.
- Nie. - Odwróciła się.
Zachar przytrzymał jš za rękę, żałujšc swoich prób targu i widzšc, że jš obraził.
- Lusterko - zgodził się. Spojrzała na niego wyniole.
- Zachar chce Kruka, więc lusterko i koraliki.
Rozsšdek toczył walkę z namiętnociš, mówišc mu, że powinien odrzucić jej
propozycję i pozwolić odejć. Jeli zapłaci teraz, następnym razem będzie żšdała
więcej. Raz jeszcze spojrzał na jej twarz, prosty nos i zaróżowione policzki.
Skinšł potakujšco głowš, zły na własnš słaboć.
230 Janet Dailey
- Lusterko i koraliki - zgodził się i dodał próbujšc ocalić swojš dumę: jeli
Kruk nie da Zacharowi przyjemnoci dzi w nocy - nie będzie koralików.
Rozchyliła wargi w drwišcym umiechu, szydzšc z wštpliwoci.
- Kruk zrobi Zachara szczęliwym - powiedziała i odeszła. Patrzył za niš z
uczuciem pogardy dla siebie, a zarazem przejmujšcego dreszczu oczekiwania.
Przez dziesięć lat, które upłynęły od mierci jego żony Katii, Zachar nigdy nie
żył z innš kobietš. W tym czasie matka przejęła większoć obowišzków żony,
szyjšc mu ubrania, reperujšc łód ze skór, gotujšc posiłki i opiekujšc się jego
małš córkš, Larissš. Jego potrzeby seksualne chętnie zaspokajały aleuckie
dziewczyny z sšsiednich wiosek.
Jednak do momentu spotkania Córki Kruka żadna kobieta, łšcznie z jego żonš, nie
była w stanie mieć go na własnoć. Nowe silne uczucie wobec pięknej Kołoszki
odmieniło go zupełnie, przynoszšc mu niespotykanš satysfakcję, ale i niepokój.
Czasem Zachar żałował, że nie pozostał na Kodiaku, że powrót Michaiła zwolnił go
od rodzinnych obowišzków. Już przed zjawieniem się brata zaniedbywał Larissę,
zostawiajšc jš najczęciej pod opiekš matki. Był tylko surowym, prostym myliwym
i nie umiał radzić sobie z wychowywaniem dziecka. Wykształcony w Rosji Michaił
zapewniał jej lepszš opiekę.
Teraz, kiedy jego brat był na Kodiaku i mógł zajšć się ich starš matkš, Zachar
nie widział powodu, żeby tam wracać. Jego rodzina nie potrzebowała go. Ale
prawda leżała gdzie indziej - myl, że mógłby już nigdy więcej nie zobaczyć
Córki Kruka, wprawiała go w panikę.
Lampa olejowa kołysała się lekko w takt falowania brygu zakotwiczonego w zatoce.
Blask jej odbijał się w rzebionym mahoniowym stole, z którego uprzštnięto już
talerze i sztućce. Zostały tylko dwa kieliszki do brandy i butelka. Oparty na
krzele Caleb obserwował Baranowa palšcego cygaro, do którego ogień podał mu
służšcy i stały towarzysz, młody Bengalczyk Richard.
Po południowym spotkaniu Caleb zaprosił Rosjanina na obiad na pokład swojego
statku. Steward Dawson, starajšc się dorównać szkolonemu w Anglii Bengalczykowi,
z lekkim ukłonem podawał Calebowi pudełko cygar. Ta rywalizacja stewarda z jego
rosyjskim odpowiednikiem bawiła Caleba. Ruchem ręki odmówił. Dawson wyprostował
się, bezszelestnie zamknšł pudełko, położył je na bocznym mahoniowym stoliczku i
bez słowa zajšł miejsce za krzesłem swojego kapitana.
Alaska
231
Kiedy niady Richard zdmuchiwał płomień z nasšczonego woskiem knota, Baranów
wyjšł cygaro z ust i zaczšł mówić. Tłumaczšc słowa Baranowa, chwalšcego
doskonały posiłek i wietnš brandy, Richard mówił w pierwszej osobie, bez
wtršcania zwrotów takich, jak on powiedział", czy on chce panu przekazać".
- Ciekaw jestem, jakie towary pan wiezie, kapitanie - spytał w końcu. Caleb
oczekiwał, że rozmowa zejdzie w końcu na temat zawartoci jego
ładowni.
- Zwyczajne - powiedział Caleb patrzšc cały czas na swego rozmówcę. Podejrzewał,
że ten Rosjanin lepiej rozumiał po angielsku, niż chciał się do tego przyznać. -
Czerwone sukno, guziki, koce, wyroby z miedzi i żelaza, ciepłe płaszcze.
Podczas gdy Richard tłumaczył jego odpowied, Caleb wzišł kieliszek brandy,
obrócił go w palcach, podniósł do ust i sponad jego krawędzi popatrzył w czujne
oczy Baranowa. Rozmylnie nie wspominał o strzelbach ani o rumie.
- A broń i amunicja?
Caleb z umiechem opucił kieliszek i wpatrywał się w jego bursztynowš zawartoć.
- Mam je również, a także rum z Nowej Anglii - przyznał podnoszšc oczy. Surowy
wykład, jaki wygłosił Baranów, prawie nie wymagał tłumaczenia.
- Sprzedawanie broni i alkoholu dzikusom jest zabronione na rosyjskim
terytorium Ameryki. Nie jest mšdre wyposażanie krajowców w broń, której mogš
użyć przeciwko tobie. Musi pan natychmiast zrezygnować ze sprzedaży tych
artykułów.
- Przepłynšłem piętnacie tysięcy mil, żeby handlować z Tlinkitami czy też
Kołoszami, jak wy ich nazywacie. Ja chcę skór wydry, a oni chcš strzelb. Mam
strzelby, a oni majš skóry. Jeli taka jest ich cena - zapłacę jš. Jestem
przecież kupcem.
- Chcę jeszcze raz podkrelić, jak ostro się temu sprzeciwiam. Broni nie wolno
sprzedawać tubylcom. Musi pan zrozumieć, że tutaj chodzi o bezpieczeństwo tych
wszystkich, którzy znajdš się na naszym wybrzeżu.
- Czy mogę co zasugerować, panie Baranów? - spytał gładko Caleb i otrzymał
potwierdzajšce skinienie głowš od Rosjanina w peruce, zanim Richard zdšżył
przełożyć jego pytanie. - Ponieważ uważa pan całe północno--zachodnie wybrzeże
za terytorium rosyjskie, to znaczy, że krajowcy podlegajš pana władzy. Dlaczego
pan po prostu nie zabroni im handlować z nami?
232 Janet Dailey
W oczach Baranowa zapaliła się iskierka podziwu, kiedy Richard tłumaczył słowa
Caleba. Obaj dokładnie zdawali sobie sprawę, że nie można tu było wyegzekwować
żadnych zakazów ani w stosunku do amerykańskich i brytyjskich statków handlowych,
ani w stosunku do Tlinkitów. Baranów pozostał jednak niewzruszony w swoim
protecie przeciwko sprzedaży broni i alkoholu tubylczej ludnoci.
W cichoci ducha Caleb podziwiał taktykę tego dziwnie wyglšdajšcego Rosjanina,
który rozpoczšł od przyjacielskich stosunków, a potem tak ostro wyraził swój
protest. Wiedział od innych kapitanów statków handlowych, że Rosjanie prowadzili
bardzo ograniczony handel z Tlinkitami, odmawiajšc im tego jedynego towaru,
którym byli najbardziej zainteresowani. Do polowań na wydrę morskš mieli
aleuckich myliwych, których już dawno zniewolili. Ponieważ Baranów potwierdził,
że Rosjanie nie stanš do konkurencji w sprzedaży broni, więc pole działania było
otwarte. Rosyjski zarzšdca nie miał również ani dosyć statków, ani dosyć ludzi,
żeby mu w tym przeszkodzić. Handlujšc skórami można było zbić fortunę i to
włanie było zamiarem Caleba. Zysk z wiezionego towaru, a szczególnie tej jego
częci, jakš otrzyma z tytułu funkcji kapitana i porednika, wystarczy mu na
kupienie własnego statku. W następnej podróży zarobi jeszcze więcej.
Kiedy Caleb sięgnšł po butelkę brandy, Dawson skoczył, żeby jš podać i napełnił
oba kieliszki, rzucajšc złe spojrzenie na bengalskiego służšcego. Wyjaniwszy
już swój stosunek do handlu broniš, Baranów nie podnosił więcej tego tematu i
zaczšł dopytywać o nowiny ze wiata, jak to robi człowiek żyjšcy w izolacji.
Odprężony Caleb opowiadał Baranowowi o wojnach napoleońskich w Europie, które
spowodowały spadek liczby statków angielskich handlujšcych na Północnym
Zachodzie i w Chinach. Baranów dopytywał się o króla Kameha-meha z Hawajów i o
mały hiszpański fort San Francisco, odległy co prawda dwa tysišce mil, ale
nabliższy osadzie rosyjskiej. Na koniec dowiedział się, że car Paweł nadal
sprawował władzę, przejšwszy tron po matce, Katarzynie Wielkiej.
Dwóch mężczyzn rozmawiało i piło wymieniajšc różne informacje i opowieci.
Historie, które Caleb słyszał o ilociach alkoholu, jakie mógł pochłonšć Baranów,
były prawdziwe. Kiedy wreszcie ten przebiegły Rosjanin zdecydował się udać na
brzeg, jego czarna peruka była przekrzywiona, ale szedł prawie bez pomocy
służšcego. Caleba natomiast musiał na koję zacišgnšć Dawson.
Alaska
233
Córka Kruka zatrzymała się na skraju lasu, ukryta w jego cieniu. Spostrzegła
Zachara czekajšcego na niš przed bramš palisady. Liczyła wartowników na wieżach
strzelniczych - zawsze było ich tyle samo. Od strony statku z Bostonu dobiegł jš
tubalny miech rosyjskiego szefa, zwanego tu Nanukiem. Była pewna, że na statku
znajdowały się strzelby i proch.
Inne klany mieszkajšce wzdłuż wybrzeża miały za złe jej kołoskiemu klanowi Sitka,
że za cenę małej iloci koralików, mosišdzu i butelek pozwolił Rosjanom zbudować
wie na wyspie. Nalegano też, żeby jej kwan wypędził Rosjan. Załoga Baranowa
była jednak stale w pogotowiu, chociaż Kołosze Sitkowie udawali, że chcš żyć z
Rosjanami w pokoju. Córka Kruka podejrzewała, że Nanuk był bardzo bystry. Jej
klan miał już wprawdzie dużo strzelb, ale potrzebował ich więcej.
Kto krzyknšł do Zachara. Nie zrozumiała wszystkich słów, ale rozpoznała
szyderstwo w głosie i wiedziała, że się z niego - jak zwykle - namiewajš.
Wyszła z gęstwiny lenej i podeszła do bramy, poruszajšc się wolno, wiadoma, że
Zachar jš obserwuje. Wiedziała, że tym bardziej będzie jej pragnšł, im dłużej
będzie czekał. Kiedy była na tyle blisko, żeby dojrzeć jego twarz w wiosennym
zmierzchu, zauważyła malujšce się na niej pożšdanie. Władza, jakš nad nim miała,
sprawiała jej przyjemnoć. Umiechnęła się, liczšc, ile był gotów za niš
zapłacić.
Wysokie ciany z bali, otaczajšce rosyjskš wioskę, rzucały długie cienie. Córka
Kruka podeszła do janiejszego kwadratu utworzonego przez otwartš bramę i
zatrzymała się w jego wietle, żeby Zachar mógł się jej przyjrzeć.
- Przyszłam, tak jak Zachar chciał - powiedziała wreszcie.
Powietrze było chłodne i wilgotne, ale ona widziała kropelki potu na jego górnej
wardze pod cienkim, czarnym wšsem. Kiedy wzišł jš za rękę, Córka Kruka wyczuła
drżenie. Szybko przeprowadził jš przez bramę, kierujšc się do wysokich baraków.
Rozglšdała się przez cały czas, żeby zorientować się, co o tej porze dzieje się
w osadzie.
Zachar przeprowadził jš przez rodek baraku, obok pokoi zajętych przez Rosjan,
którzy przywieli ze sobš żony Aleutki, siedzšce w kucki i jedzšce ryby. Wszedł
do małego pomieszczenia i wcišgnšł jš do rodka. Wzišł jš w ramiona i przycisnšł
swoje goršce, wilgotne wargi do jej ust.
Córka Kruka podniosła ręce i silnie go odepchnęła.
- Moje lusterko i paciorki.
Spojrzał na niš, trochę zły, potem poszedł do rop pokoju. Kiedy powrócił,
234 Janet Dailey
niósł gładkie lusterko i dwa sznurki niebieskich korali. Córka Kraka wzięła je z
jego ršk, przyjrzała im się przez chwilę, potem położyła na podłodze przy
cianie. Rozwišzała fartuch i zakryła nim swoje nowe zdobycze, potem zdjęła
suknię z kolej skóry i stanęła przed Zacharem. Miedziane bransoletki dwięczały
na kostkach jej nóg.
- Teraz Kruk zrobi, żeby Zachar był szczęliwy - szepnęła ochryple i poszła w
stronę łóżka.
Bezustanny deszcz padał z niskich szarych chmur, uderzajšc miękko o pokład
rufowy, gdzie skulony w swojej pelerynie stał Caleb. Skronie mu pulsowały.
Starajšc się nie przechylać głowy zbyt mocno, spojrzał do góry, żeby zobaczyć,
czy żagle sš podniesione, i z niechęciš odwrócił wzrok od marynarza, który
schodził z olinowania pewnie jak kot. To był wyjštkowy ranek, ponieważ nie
odczuwał tęsknoty za fizycznš pracš na pokładzie ani nie brakowało mu
towarzystwa kolegów.
- Żagle podniesione, kapitanie. - Głęboki, dudnišcy głos Asy Hicksa wydawał się
poruszać wszystko dookoła niego.
Caleb spojrzał spode łba.
- Obsadzić windę kotwicznš.
- Obsadzić windę kotwicznš! - ryknšł Hicks, a Caleb ledwo powstrzymał dreszcz
bólu. Był pewien, że jego pierwszy oficer doskonale wie, że on ma kaca, i celowo
pogarsza jego samopoczucie. Ale - u diabła - on robił to samo, kiedy był
oficerem pokładowym i również sprawiało mu to mnóstwo przyjemnoci.
Woda zaczęła mu spływać po szyi. Caleb cišgnšł mocniej pelerynę i podniósł
wyżej ramiona, starajšc się osłonić uszy.
- Cišgnij! - wrzasnšł Hicks do marynarzy, którzy obsadzali kołowrót,
przygotowujšc się do podniesienia kotwicy. - Cišgnij i pilnuj hamulca!
Mówiło się, że przy pracy na morzu piew zastępuje dziesięciu ludzi. Caleb
wzdrygnšł się na głonš i żwawš interpretację pieni Cheerify, Men! w wykonaniu
swojej załogi, która pracowała przy windzie kotwicznej. Łoskot łańcucha kotwicy
dołšczył do ogólnego hałasu.
Mniej więcej w dwadziecia minut póniej, po podniesieniu kotwicy do wysokoci
pokładu, postawieniu żagli i przebrasowaniu, Sea Gypsy wyruszyła w drogę. Caleb
patrzył na rosyjski fort więtego Michaiła, na wpół zasłonięty
Alaska 235
nisko wiszšcymi chmurami i szarš mżawkš. Jeli o niego chodziło, to Rosjanie
mogli zatrzymać sobie ten okropny kraj. Jego interesowały tylko futra.
Bryg przelizgiwał się przez wody kanału z postawionym bombramżaglem, topżaglem
i grotżaglem. Caleb patrzył na ciemny brzeg, wysokie jodły i cedry, na gšszcz
poszycia, schodzšcy prawie do wody.
Przed nimi rozpocierały się otwarte wody cieniny, a z boku - urwisko, górujšce
nad całym tym terenem. Długi rzšd domów z totemicznymi godłami wyznaczał obszar
wioski, kolorowo malowane słupy były teraz przyciemnione deszczem. Dym
wydobywajšcy się z tych ogromnych domów łšczył się z mgłš w mokrej mżawce.
Bez względu na kaca należało rozpoczšć handel. Caleb rozkazał sklarować lekkie
żagle, a wyluzować żagiel główny. Sea Gypsy rzuciła kotwicę w sporej odległoci
od brzegu, gdzie stała wioska. Załoga gotowa była podnieć kotwicę i wybrać
szoty natychmiast, gdyby zaszła taka potrzeba.
Marynarze ruszali się żwawo, starajšc się przekształcić bryg nie tylko w statek
handlowy, ale również w obronny bastion. Dwukrotnie sprawdzano liny
podtrzymujšce skóry, które miały służyć za tarcze i chronić załogę przed
strzałami z łuków, częć dziobowš statku odgrodzono zasłonami z żagli. Działa
postawiono na dziobie, a ich lufy skierowano na pokład rufowy. Dwie strzelby o
krótkich lufach zostały umieszczone na obrotowych podporach na relingu rufowym.
Tam też rozłożono towary przeznaczone do wymiany.
Zaczšł się ruch na brzegu. - Uwaga, chłopcy! - ostrzegł załogę Hicks.
- Dwóch na top - powiedział Caleb do swojego oficera. Wszystkie rozkazy dla
załogi były przekazywane przez niego.
- Aye, sir - powiedział Hicks i wysłał dwóch uzbrojonych marynarzy na grotmaszt.
Trzy łodzie z Indianami zbliżyły się do brygu. Caleb zauważył, że wojownikom
towarzyszyły dwie kobiety, Tlinkitki. Wiedział z dowiadczenia, że ile razy
tubylcza kobieta była obecna przy przeprowadzaniu transakcji, jej słowo miało
największš wagę. One również najbardziej się targowały.
Kiedy łodzie znalazły się przy statku, Caleb poprosił jednego z wojowników na
pokład, żeby mu wytłumaczyć reguły, według których będš prowadzili handel.
Wysoki, muskularny Tlinkit miał twarz bez zarostu, pomalowanš na czarno. Bršzowy
wełniany koc, który okrywał mu ramiona, był tak ułożony, że pozostawiał obie
ręce wolne. Spojrzał na Caleba arogancko i z lekceważeniem, wzrokiem kogo, kto
ma do czynienia z niższym od siebie.
236 Janet Dailey
Caleb zwrócił uwagę Tlinkita na uzbrojenie statku - strzelby, działa i na dwóch
marynarzy pod broniš, którzy z wysoka strzegli pokładu rafowego - powiedział
również, że za zasłonami z żagli skrywało się jeszcze wielu mężczyzn. Wreszcie
oznajmił wojownikowi, że tylko trójka jego ludzi może znajdować się na pokładzie
równoczenie i ostrzegł go, że jeli ktokolwiek z tej trójki oddali się na
więcej niż dziesięć kroków od relingu - zostanie zastrzelony, przy czym tego
aktu nie należy rozumieć jako zerwania stosunków pokojowych.
Wojownik kiwał głowš na znak zrozumienia i wrócił do swojej łodzi, aby
poinformować towarzyszy o regułach wyznaczonych przez człowieka z Bostonu.
Wkrótce powrócił razem z drugim wojownikiem i z jednš squaw. Była to starsza
kobieta, chociaż jej natłuszczone włosy nie były siwe. Wojownicy traktowali jš z
uszanowaniem, ale Caleb ledwie przemógł obrzydzenie na widok jej obwisłej dolnej
wargi. Drewniany przedmiot o kształcie łyżki, mniej więcej rozmiarów tabakierki,
tkwił w przeciętej skórze i wydłużał wargę oraz obcišgał w tym miejscu skórę,
odsłaniajšc zęby i dzišsła. Dla Caleba był to obrzydliwy widok i wcale nie
zmniejszał dolegliwoci z powodu kaca. Nazwał jš w duchu Warzęcha - ponieważ ten
bocianowaty ptak ma dziób podobnie długi i płaski, a na końcu łyżkowate
rozszerzony.
Wojownicy rozłożyli swoje skóry wydry oraz kawałki wycięte ze skór. Caleb
sortował je, oceniajšc ich wartoć, a Tlinkici oglšdali jego towary. Wreszcie
rozpoczęły się targi.
Handlowanie z Tlinkitami zawsze zajmowało dużo czasu i często nie dochodziło do
transakcji, o czym Caleb już wiedział. Bez końca targowali się o cenę swoich
futer, liczšc na wyczerpanie cierpliwoci kupca, i chytrze wykorzystywali
obecnoć innych statków do podbicia ceny. Jeli jej nie otrzymali, po prostu
zabierali swoje skóry i odchodzili, bez względu na to, ile godzin zmarnowali na
targi.
Caleb wiedział, że społeczeństwo Tlinkitów było wysoce zmaterializowane. Status
mężczyzny w wiosce zależał od jego stanu posiadania. Tak jak w wiecie białych
ludzi, byli tu biedni, bogaci i ci porodku. Jako kupiec Caleb liczył na ich
chciwoć.
W pewnym momencie zorientował się, że w toku negocjacji nastšpił przełom i
postęp. Potem Warzęcha powiedziała co do wojowników. Nastšpiła cisza. Nie
podobało się to Calebowi.
- Boston man da strzelbę i cztery funty prochu za jednš skórę wydry
Alaska 237
- wojownik o czarnej twarzy powtórzył ostatniš ofertę Caleba, potem wskazał rękš
na co za jego plecami: - Duża strzelba to ile strzelb?
Caleb zmarszczył czoło i spojrzał przez ramię na stojšce z tyłu działo. Na co,
do cholery, tym diabłom potrzebne jest działo - zastanawiał się. Potem,
specjalnie nie spieszšc się z odpowiedziš, owiadczył:
- Wiele strzelb, o wiele więcej niż macie skór. Wojownik o czarnej twarzy
wyprostował się urażony. -Ile?
- Czterdzieci skór wydry. Całych skór, nie kawałków, a futro ma być gęste i
miękkie. - Jeli w Kantonie skóry wydry utrzymały się w cenie, to wynosiłoby to
więcej niż trzy tysišce dolarów za jedno małe działko. Niewštpliwie duża okazja.
- Boston man czeka! Wrócimy ze skórami - owiadczył Tlinkit. Wyprawa handlowa
powróciła do wioski w swoich łodziach. Caleb
chuchał na ręce, żeby je rozgrzać i zwrócił się do pierwszego oficera:
- Powiedz kucharzowi, żeby mi zrobił kawy.
- Aye, sir.
Po kilku minutach Hicks wrócił z parajšcym kubkiem w ręku. - Czy pan naprawdę
sprzeda tym synom szatana jedno z naszych dział, kapitanie?
- Aye. - Caleb objšł goršcy kubek dwiema rękami. Działo czy strzelba, nie
widział różnicy. Równie nie obchodziło go, co Tlinkici zrobiš z działem, jak to,
co zrobiš ze strzelbš. Powštpiewał, czy Indianie będš w ogóle umieli naładować
działo i odpalić, nie mówišc już o trafieniu do celu.
W chwilę póniej Tlinkici wrócili na statek, przywożšc belę skór o wiele wyższej
jakoci niż te, które oferowali na poczštku. Caleb z zadowoleniem dobił targu i
małe działko zostało opuszczone na jednš z łodzi.
Mżawka zamieniła się w mokrš mgłę, która zasłoniła zalesiony brzeg. Caleb
obserwował z pokładu rafowego, jak obcišżona działem łód dobija do lšdu.
Radosne okrzyki i piewy mieszkańców wioski odbijały się szerokim echem.
g>
Kilka przewietlonych słońcem chmur płynęło po niebieskim niebie, a wody zatoki
odbijały i pogłębiały ten kolor aż do barwy głębokiego błękitu. Wyspy wzdłuż
cieniny pokryte były bujnš letniš zieleniš. Pracujšcy w pobliżu kamienistej
plaży Zachar przerwał swoje zajęcie i otarł pot z czoła patrzšc na nie
dokończonš łód.
Cisza aż dzwoniła w uszach. Zachar spojrzał w kierunku zniszczonych pali
ostrokołu wysokiego fortu i nie zauważył dużego ruchu. Fort wydawał się teraz
opustoszały, gdyż prawie wszyscy z dwustu Aleutów wyjechali, aby rozpoczšć
letnie polowanie na wydry.
Zgrzany i spragniony podszedł do kubła i zaczerpnšł wody. Wypił połowę, a resztę
wylał sobie na kark, pozwalajšc, by spływała pod jego mulinowš koszulš i
chłodziła mu skórę. Trochę odwieżony zawiesił czerpak na drewnianej krawędzi
kubła i rozprostował zmęczone mięnie ramion i pleców.
Potem jš zobaczył. Bezszelestnie, z cichym brzękiem miedzianych bransoletek na
kostkach nóg, szła przez plażę do niego. Wydawało się, że na chwilę stracił
władzę w całym ciele, potem jednak wszystkie jego zmysły zbudziły się naraz.
Czuł nawet, jak serce pompuje krew.
Córka Kruka stanęła tuż przed nim trzymajšc prosto głowę i spojrzała w górę na
jego twarz.
- Zachar jest zajęty?
- Nie. Odpoczywałem. - Spojrzał w stronę fortu, ale nie było tam nikogo, kto
mógłby zobaczyć, że próżnuje. Strumień energii przepłynšł przez jego ciało,
wypierajšc zmęczenie. - Cały czas czekałem, żeby się z tobš zobaczyć.
Alaska
239
- W ostatnich tygodniach często jš widywał, ale dla niego nigdy tych spotkań nie
było za wiele.
Z umiechem spojrzała na rozporek w jego spodniach.
- Zachar jest jak młody wojownik. Zawsze gotów.
Objšł jš poufale i zamiał się. Zawsze tak się czuł przy niej.
- Chod. Usišdziemy w cieniu - powiedział, prowadzšc jš ku ciemnej smudze.
Kiedy usiedli, Córka Kruka przesunęła się na bok i oparła ramieniem o łód, ale
wcišż była bardzo blisko niego, tak blisko, że Zachar czuł jej zaokršglonš pier
na swojej ręce. Zaczšł głębiej oddychać przypominajšc sobie jej nagie ciało, te
giętkie ruchy, ten żar, te podniecajšce wymagania.
- Wie Zachara jest spokojna. Czy wszyscy zjadacze ryb odpłynęli, żeby polować
na wydry?
- Tak. - Gładził jej rękę pod szerokim rękawem ubrania ze skóry kozła.
- Czy Zachar idzie polować?
- Czy brakowałoby ci mnie, gdybym odpłynšł?
- Tak. Zachar daje mi dużo ładnych rzeczy. - Naszyjniki z koralików, miedziane
bransoletki i srebrne kolczyki - to wszystko były prezenty od niego.
Podarunki. Tyle tylko dla niej znaczył. Zachar wiedział o tym i nie łudził się,
że usłyszy innš odpowied. Ale przykre były to słowa. Jego ręka automatycznie
zaprzestała pieszczot.
- Czy Zachar odjedzie? - Córka Kruka obserwowała go uważnie.
Jej baczny wzrok uwiadomił mu, że przez cały czas się w niš wpatruje.
- Nie. - Umiechnšł się blado. - Nie będę polował tego lata. Zostanę w osadzie
z innymi. - Oparł głowę o nie dokończonš łód i objšł kolana rękami, patrzšc
obojętnie na wolno przesuwajšce się chmury.
- Zachar wyglšda smutny. Czy jeste nieszczęliwy z powodu Kruka?
- Oparła się o niego i przesuwała rękę po jego nodze, coraz wyżej i wyżej.
Zachar złapał jej rękę i przykrył swojš. Obrócił się do niej twarzš,
z wzrokiem pełnym pożšdania.
- Jeli chcesz mnie zrobić szczęliwym, Kruku, to zacznijmy żyć razem. Chcę,
żeby była mojš kobietš. - Teraz, kiedy już wyartykułował myli, które od tak
dawna kršżyły mu po głowie, Zachar wiedział, że włanie tego chce.
- Jakie zwyczaje panujš u twojego ludu? Czy mam zanieć podarunki twoim rodzicom?
Jestem gotów zrobić to zaraz. Co mam im przynieć?
Ona cofnęła rękę i odsunęła się z lekka.
240 Janet Dailey
- Nanuk będzie zły, kiedy wróci na swoim statku.
- Nanuk prędko nie wróci. Dopiero następnego lata, gdyż popłynšł na Kodiak. Nie
miałby nic przeciwko temu, żeby była mojš kobietš.
Córka Kruka wiedziała, że wiadomoć o nierychłym powrocie Nanuka zainteresuje
jej ojca i innych wodzów klanu. Baranów był odważny i dzielny. Nie mieliby
ochoty spotkać się z nim w bitwie.
Ani przez chwilę nie brała poważnie propozycji Zachara. Gdyby była jego kobietš,
przestałby jej dawać prezenty. Jej obowišzkiem byłoby spać z nim, a żyjšc z
obcym, straciłaby pozycję w swoim szczepie. Nic nie zyskiwała zgadzajšc się na
to.
Ale co ważniejsze, Córka Kruka znała plany swoich ludzi. Przed końcem lata
rosyjska wie miała być zniszczona. Inne szczepy przyłšczyłyby się do jej klanu,
aby zaatakować razem. Wystarczajšca iloć strzelb i prochu, pochodzšcych z
handlu z Boston men, była już ukryta w domach. Czekali tylko, aby uderzyć z
zaskoczenia. Ona i inne kobiety Tlinkitów, którym Rosjanie pozwalali swobodnie
wchodzić do fortu, aby z nimi spać, donosiły o wszystkim, co tam widziały i
słyszały.
Patrzyła na tego głupiego Metysa, na jego głodne spojrzenie, z rozbawieniem i
pogardš. Już wkrótce będzie nieżywy, a jego głowa zatknięta na słupie wbitym w
ziemię.
- Kruk nie może być kobietš Zachara - poinformowała go chłodnym głosem. - Kruk
będzie przychodziła odwiedzać Zachara, tak jak przedtem.
Powoli skinšł głowš i odwrócił wzrok, ale ona dostrzegła grymas jego ust, znak
hamowanych silnych emocji. Szybko i zręcznie podniosła się.
- Zachar nie chce być z Córkš Kruka. Córka Kruka nie zostaje. Słyszała szuranie
jego butów o ziemię, kiedy wstawał.
- Nie id. - Złapał jš za ramię. Spojrzała na niego zuchwale.
- Córka Kruka nie lubi takiego Zachara jak dzisiaj. Córka Kruka wróci, kiedy
Zachar szczęliwy.
Przez chwilę mylała, że zaraz rozpocznie kłótnię, potem jednak chęć walki
opuciła go.
- Za dwa dni będzie uroczystoć, obchody więtego Dnia. - Pucił jej ramię. -
Nikt nie będzie wtedy pracował. Będzie prazdnik, piewy i tańce. Czy przyjdziesz,
Kruku?
Umiechnęła się zagadkowo. - To będzie za dwa dni - powtórzyła.
Alaska 241
-Tak.
- To szczęliwy moment - powiedziała, a on skinšł głowš. - Może Córka Kruka
przyjdzie.
Odchodzšc od niego Córka Kruka ostentacyjnie nie okazywała popiechu. Kiedy
dotarła do lasu, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znaleć się w letnim
obozie swojego klanu i powtórzyć, czego się dowiedziała. Czy mógłby być lepszy
moment do zaatakowania rosyjskiej wsi niż dzień ich więta.
zachar szedł wolno przez plac machajšc pustym kubłem, który obijał mu się o nogi.
Skierował się ku otwartej bramie i oborom za zatoczkš. Drzwi i okna baraków
stały otworem, ich zabezpieczenia podniesiono do góry. Ze rodka dochodziły
głone chichoty kobiet aleuckich, radonie przygotowujšcych się do więta.
Zachar widział dziecinne kołyski wiszšce na cianie. Przy kuchni kilku
promyszlenników opierało się na swoich strzelbach, miejšc się i głono
rozmawiajšc.
Kiedy zbliżył się do bramy, pomachał strażnikowi siedzšcemu na wysokim wale
fortu. Z powodu rany ten Rosjanin był tymczasowo zwolniony od ciężkich prac i
miał łatwe zajęcie strażnika. Podniósł rękę w odpowiedzi na pozdrowienie Zachara.
Widać było dym unoszšcy się z fajki, którš trzymał w ręku, i broń leżšcš na
kolanach. Wychodzšc poza ostrokół, Zachar rzucił okiem na bajdar z trzema
promyszlennikami, który zaraz zniknšł za jednš z małych wysepek. Ta trójka
stanowiła częć wyprawy myliwskiej, wysłanej po wieże mięso focze i dzikie
gęsi na potrzeby uczty.
Zachar skinšł głowš na powitanie innemu ze swoich towarzyszy, który brodził w
płytkiej wodzie zatoczki, aby sprawdzić sieci rybackie. Szedł dalej w kierunku
obór. Skšpany w słońcu dzień prowokował do lenistwa. Zachar i wszyscy dokoła
czuli się odprężeni i w wesołych nastrojach. Każdy cieszył się dobrze zasłużonym
dniem wypoczynku. Przeszedł obok Aleutki zajętej zbieraniem jagód. Przed nim
biało-czarne cielę skakało po wybiegu, ale na widok Zachara uciekło do matki.
Cętkowane bydło nie zwracało na niego uwagi, kiedy przechodził obok ogrodzenia z
dršgów.
Stukanie dzięcioła gdzie w głębi lasu nagle ustało. Usłyszał krzyk z oddali, po
którym natychmiast zabrzmiały uderzenia w żelazny piercień na osiedlu
ogłaszajšce alarm. Zawracajšc, Zachar rzucił pusty kubełek i pobiegł w kierunku
fortu. Huk wystrzałów przerwał ciszę.
242 Janet Dailey
Zatrzymał się na widok Kołoszy zgrupowanych przy osłoniętych palisadš barakach.
Wyglšdali okropnie w swoich groteskowych maskach zwierzšt o błyszczšcych oczach,
zakrzywionych dziobach i długich kłach. Zanim zdołano opucić ochronne
zamknięcia, strzelby Kołoszy były już w otworach okiennych i coraz więcej
wojowników wyłaniało się z lasu z zapalonymi smolnymi pochodniami, które rzucali
na dachy. Kiedy Zachar pobiegł w stronę skórzanych łodzi na brzegu, zobaczył
łodzie wojenne z następnymi Kołoszami, tym razem noszšcymi maski demonów.
Nie uzbrojony, bez szans na dostanie się do zabarykadowanego teraz fortu lub
ucieczkę wodš, Zachar odwrócił się i pognał z powrotem w kierunku obór.
Zwierzęce okrzyki wojenne rozdzierały powietrze, mieszajšc się z wrzaskami
dochodzšcymi zza palisady.
Z gęstwiny wyszła Aleutka z dzieckiem na rękach, jej twarz wyrażała przerażenie
i bezradnoć.
- Kołosz! - krzyknšł Zachar. - Biegnij! Schowaj się w lesie!
Wrzasnęła wskazujšc na co za jego plecami i pognała w gęstwinę. Zachar spojrzał
przez ramię i zobaczył gonišcych go czterech Kołoszy z włóczniami. Omijajšc
krzaki, gdzie zniknęła kobieta, rzucił się w kierunku mocno zaroniętego skraju
lasu, usiłujšc dostać się tam, zanim dosięgnš go napastnicy. Czuł, że serce mu
niemal pęka.
Zanurkował w gęstym poszyciu, przedzierajšc się na czworakach przez kolczaste
krzewy i gęste paprocie. Jego przeladowcy wpadli w gęstwinę za nim. Zachar
szukał goršczkowo kryjówki, aż zobaczył powykręcane korzenie dawno zwalonego
wierku. Wpełznšł szybko do czarnej dziury u podstawy ogromnego pnia,
uniesionego do góry przez szeroko rozpostarte korzenie. Przywarł do ziemi. Będšc
już bezpieczny, leżał bez ruchu i przełykał linę, aby nie zdradził go zbyt
głony oddech. Słyszał hałas w zarolach. Byli blisko, bardzo blisko. Wstrzymał
oddech, gdy nagle usłyszał odbijajšcy się echem wystrzał armatni z fortu.
Szelest zaroli był coraz słabszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Zachar odczekał
jeszcze chwilę, zanim wychylił się z przejmujšco wilgotnej jamy. Wystrzały
armatnie słyszał jeszcze kilkakrotnie. Cicho przedzierał się ku skrajowi lasu
stykajšcemu się z osadš i ostrożnie wyjrzał, żeby zobaczyć, czy atak został
odparty.
Ciemny dym wydobywał się ze wszystkich budynków, a żółte języki ognia tańczyły
na dachach. Zachar widział, jak trzech promyszlenników zeskoczyło
Alaska
243
z pierwszego piętra. Jeden z nich, był to ranny już wartownik, został przeszyty
włóczniš Kołosza. Drugiego otoczono i przecięto mu gardło. Ostatni promyszlennik
wylšdował szczęliwie i biegł w stronę lasu, ale goniony przez Kołoszy, potknšł
się i upadł. Rzucili się na niego, zanim zdšżyć wstać, i odcięli głowę.
Dwadziecia przerażonych Aleutek z dziećmi uciekało z płonšcych baraków i wpadło
prosto w objęcia Kołoszy. Dzieci brano za nogi i rozbijano im głowy o twardš
ziemię, a ciała wrzucano do wody. Jeden z wojowników krzyknšł co i wskazał
drzewa, wród których schował się Zachar. Zobaczono go.
Szybko cofnšł się w głšb lasu i raz jeszcze udało mu się umknšć przeladowcom.
Przypadkiem natknšł się na kobietę aleuckš z dzieckiem. Powiedział jej, żeby
schowała się w gęstwinie. Uciekajšc razem, coraz dalej zagłębiali się w las.
Gnani strachem wspinali się na górujšce nad fortem wzgórze.
Po wypłynięciu z Sitki Sea Gypsy żeglowała w labiryncie wysp na północ od
cieniny, rzucajšc kotwicę w pobliżu wiosek, handlujšc i płynšc dalej. Okrężna
trasa brygu przywiodła go wreszcie z powrotem do cieniny.
Caleb zdecydował zatrzymać się przy forcie więtego Michaiła, uzupełnić zapas
wody pitnej i dowiedzieć się, jakie konkurencyjne statki pływajš w tej okolicy.
Jako kapitan nigdy nie spoufalał się ze swoimi oficerami ani z załogš. Tak
naprawdę, to był już zmęczony swoim własnym towarzystwem i wyczekiwał
wieczornego pijaństwa z tym chytrym rosyjskim łajdakiem, Baranowem.
Możliwoć spotkania wprawiła go w dobry humor. Z umiechem na twarzy wyglšdał z
pokładu, czekajšc na widok barw rosyjskich powiewajšcych na maszcie fortu.'
Słońce grzało go w plecy, a wiatr był korzystny.
- Kapitanie, wzywajš nas z brzegu. - Pierwszy oficer Hicks wręczył mu lunetę. -
Trzy stopnie od prawej burty, tam przy ujciu tej małej rzeczki. Wyglšda, że to
biały człowiek.
Caleb podniósł lunetę do oczu i zlokalizował postać machajšcš w stronę jego
statku. Ubranie tego mężczyzny było w strzępach, ale wydawało się, że to biały,
a nie przebrany Indianin. Pewnie dezerter z jakiego statku, pomylał Caleb i
opucił lunetę.
- Położyć się w dryfie i spucić łód. Ludzie niech będš dobrze uzbrojeni. To
może być pułapka.
244 Janet Dailey
- Aye, sir. - Hicks zaczšł wykrzykiwać rozkazy dla załogi.
Wysłana na brzeg łód szybko powróciła z mężczyznš na pokładzie. Kiedy zbliżyła
się do brygu, jaki marynarz zawołał. - To jeden z tych Ruskich.
Był to mężczyzna około czterdziestki, jak ocenił Caleb, wysoki i bardziej smukły
niż większoć znanych mu Rosjan, ciemnowłosy i niebieskooki. Koszulę i spodnie
miał w opłakanym stanie, zadrapania na ciele, co wskazywało na to, że
przedzierał się przez las. Kucharz okrętowy, Old Swede, przyniósł mu kubek kawy
i trochę twardego chleba - morskiego suchara. Mężczyzna rzucił się najedzenie.
Było widoczne, że głodował przez dłuższy czas.
- Mamrotał co o kobiecie - powiedział jeden z załogi.
- Kobieta - powtórzył Rosjanin i patrzył proszšco na Caleba. - Kobieta, tak. -
Pokazał na brzeg, potem ułożył ręce naladujšc kołysanie dziecka.
- Wydaje się, że jest jeszcze kobieta i dziecko, Hicks - powiedział Caleb.
- Wylij znowu łód. Może jš znajdš. - Zwrócił się z powrotem do Rosjanina. -
Czy jeste z fortu więtego Michaiła? - Rosjanin zmarszczył się, nie rozumiejšc.
- Jak u diabła oni to nazywajš? - mruczał Caleb do siebie.
- Michajłowsk?
- Kołosz - ponuro powiedział mężczyzna. Na migi dał Calebowi do zrozumienia, że
fort został zaatakowany przez Tlinkitów kilka dni wczeniej, a on od tamtej pory
chował się w lasach. Nie był pewien, czy ktokolwiek jeszcze ocalał.
Załoga łodzi znalazła w nadbrzeżnych skałach Aleutkę z małym dzieckiem i
przywiozła jš na statek. Kobieta była równie wygłodniała i przestraszona. Caleb
wysłał całš trójkę do kuchni na posiłek i rozkazał Hicksowi trzymać nadal kurs
na rosyjski fort.
Zastali tam jedynie pogorzelisko. Ocalały mężczyzna wytłumaczył Calebowi, że
Baranów odpłynšł przed przeszło miesišcem do swojej głównej kwatery na wyspie
Kodiak. Około trzydziestu Rosjan pozostało w forcie. Razem z nimi było
dwadziecia ich aleuckich squaw. Caleb rozkazał rzucić kotwicę przy brzegu.
- Okręt na horyzoncie! - krzyknšł kto z załogi Sea Gypsy, gdzie z wysoka.
Wkrótce ujrzeli statek z dwudziestoma działami, pod brytyjskš flagš. Caleb
przeczytał na dziobie Unicom i rozpoznał w nim jednego z weteranów północno-
zachodniego handlu, pod komendš znanego kapitana Henry Barbera, który miał
reputację najbardziej brutalnego i nieuczciwego kupca na całym
Alaska
245
tym wybrzeżu. Wielu twierdziło, że wrogi stosunek Tlinkitów do cudzoziemców to
jego zasługa, bo zdarzało mu się ich okradać, a czasem zabijać.
Z pokładu rufowego Caleb słyszał złorzeczenia brytyjskiego kapitana, który
wciekły na widok spalonego fortu przeklinał morderczych sukinsynów"
odpowiedzialnych za ten czyn.
W otoczeniu uzbrojonych po zęby ludzi Caleb zszedł tego popołudnia na brzeg.
Towarzyszył mu ocalony mężczyzna, który nazywał się Zachar Tarakanow. Zniszczone
ubranie zamieniono mu na obwisłe spodnie i ogromnš kraciastš koszulę.
To co zobaczyli, było przerażajšce. Opuchłe ciała niemowlšt, wyniesione na brzeg
przez przypływ, leżały wzdłuż plaży. Za nimi głowy Rosjan, nadziane na kije,
suszyły się w słońcu, ciemne brody pełne zaschniętej krwi, otwarte usta,
wyszczerzone białe zęby, wytrzeszczone oczy. Wielkie czarne, padlinożerne kruki
skakały dookoła pozbawionych głów ciał, które już się rozkładały. Wysiłki, aby
odpędzić ptaki, nie dały efektu. Rozzłoszczone kruki biły dużymi czarnymi
skrzydłami i wydajšc ostre głosy przenosiły się tylko o kilka jardów dalej do
następnego ciała. Obrzydliwy odór powodował mdłoci.
Z fortu otoczonego mocnš palisadš pozostał tylko popiół i na wpół stopiona lufa
działa. Znajšc chciwoć Tlinkitów, Caleb podejrzewał, że dokładnie zrabowali
magazyn, zanim zniszczyły go płomienie. Kazał załodze pochować ciała tam, gdzie
leżały.
Zachar patrzył na błyszczšce w słońcu czarne kruki. Kruk był dla Kołoszów
bóstwem uważanym przez nich za Stwórcę. W cišgu omiu dni, kiedy ukrywał się
przed tymi dzikusami, setki razy ogarniała go wciekłoć, że tak tramie wybrali
porę na atak - gdy cała załoga zatraciła czujnoć w radosnym oczekiwaniu na
prazdnik, wišteczny dzień.
Przecież to on powiedział o więcie Córce Kruka! Zachar odwrócił się od zwłok,
nie mogšc patrzeć na swoich nieżywych towarzyszy. On ich zdradził, tak samo jak
ona zdradziła jego. Ogarnšł go gniew, gniew i ból. Wrócił na plażę i usiadł w
łodzi, odwrócony plecami do miejsca masakry, z dłońmi zaciniętymi w pięci.
1 rzeci statek, Alert z Bostonu, pod komendš kapitana Johna Ebbetsa przybył
również na to miejsce. Kiedy Ebbets dowiedział się o tragedii, postanowił
naradzić się z kapitanami Barberem z Unicorna i Calebem z Sea Gypsy.
246
Janet Dailey
Tego wieczora trzej kapitanowie siedzieli dookoła stołu w kwaterze Ebbetsa na
statku Alert i dyskutowali na temat zaistniałej sytuacji. Przysłuchujšc się
pełnym żšdzy zemsty słowom Brytyjczyka i Amerykanina Caleb nabrał wielkiej
ochoty napicia się czego mocniejszego. Niestety Ebbets nie tolerował żadnych
diabelskich trunków, a jedynym napojem, jaki podano, była wyjštkowo kwana
czarna kawa. Nie pił więc niczego, obojętnie przysłuchujšc się rozmowie.
- Mówię, że musimy działać razem - stwierdził Ebbets i skinšł rękš w kierunku
Caleba. - Według Rosjanina, którego wzišłe na pokład, trzydziestu mężczyzn
stanowiło załogę fortu. Ale twoi ludzie pogrzebali tylko dwadziecia trzy ciała.
Wiemy, że jeden człowiek ocalał, ale jeszcze pozostaje szeciu mężczyzn i
kobiety.
- Aleutki i Metyski - powiedział Caleb.
- W każdym razie - kontynuował Ebbets -jest bardzo możliwe, że zostali wzięci
jeńcy. Nie możemy pozwolić, aby te dzikusy sšdziły, iż pozwolimy na takie
okrucieństwo. Proponuję, abymy podjęli wspólnš akcję i żšdali wydania nam
wszystkich, którzy ocaleli.
- A jeli odmówiš, z przyjemnociš polę tych diabłów do ich cholernego piekła
- przytaknšł angielski kapitan.
- Kiedy Tlinkici przyjdš z nami handlować, proponuję, żebymy wzięli kilku jako
zakładników, najlepiej wodza lub jakiego innego ważnego członka szczepu i
odmówili zwolnienia ich, dopóki nie dostarczš nam ludzi z fortu pozostałych przy
życiu.
- Jeli odmówiš, wystarczy tylko powiesić para sukinsynów na rei. I tak to
zrobimy - Barberowi coraz bardziej podobała się ta myl.
- Pan nic nie powiedział na ten temat, kapitanie Stone - zauważył Ebbets. - Co
pan o tym myli?
Caleb opucił dłoń, którš przyciskał w zamyleniu do ust.
- Uważam, że to nie nasz interes.
- Pan nie mówi poważnie - zmarszczył się Ebbets.
- Do jasnej cholery... - wybuchnšł Barber.
- Tak jak ja to widzę, pochowalimy Rosjan - nie Anglików ani Amerykanów. To
jest ich sprawa, nie moja - stwierdził Caleb. - W przeciwieństwie do was nie
uważam się za stróża mojego brata.
- Jeli natychmiast nie podejmiemy akcji odwetowej, ci krwiożerczy krajowcy
wezmš się za nas. - Kapitan Barber uderzył pięciš w stół. - Ja handluję na tych
wodach.
Alaska 247
- Włanie o to mi chodzi - przerwał Caleb. - Ja handluję z tymi Indianami z
Sitki i nie mam zamiaru narażać moich interesów z tego powodu. Nie mamy pojęcia,
co sprowokowało ten atak. Wydaje mi się, że Rosjanie dostali to, na co zasłużyli.
- A więc nie jest pan z nami. - Kapitan z Bostonu o surowej twarzy patrzył
chłodno na Caleba.
- Nie. - Caleb odsunšł krzesło i wstał. - Róbcie co chcecie, ale nie liczcie na
mnie. Sea Gypsy odpływa rano.
- A co z ocalonymi, których ma pan na pokładzie? Jakie ma pan plany w stosunku
do nich? - prowokował Ebbets. - Może ma pan zamiar oddać ich poganom, żeby
dokończyli swojego dzieła?
Wiedzšc, że kapitan chce go doprowadzić do wciekłoci i w rezultacie do zgody
na ich propozycje, Caleb zignorował obrażliwe pytanie i nasunšł daszek czapki
niżej na czoło.
- Za pozwoleniem, panowie, wracam na swój statek.
- Płynę stšd na Kodiak, kapitanie Stone - stwierdził Barber. - Z przyjemnociš
zwrócę pańskich ocalonych rosyjskiej osadzie.
Caleb pomylał chwilę. Byli dla niego dodatkowym ciężarem.
- Przekażę ich na Unicorna. Uszanowanie, panowie. - Skłonił się szyderczo i
opucił statek, aby powrócić na Sea Gypsy.
Na pokładzie Sea Gypsy Caleb rozkazał, aby odwieziono jego pasażerów, potem
poszedł do swojej kabiny wreszcie czego się napić. Rozpinajšc mundur jednš rękš,
drugš nalał sobie szklankę rumu i usiadł na krzele. Kiedy pierwszy łyk miło
zapiekł go w gardle, zaczšł leniwie obserwować chybotanie miedzianej lampy nad
głowš. Był przekonany, że akcja odwetowa planowana przez jego kolegów była złym
pomysłem i najprawdopodobniej jeszcze bardziej rozwcieczy Tlinkitów, zamiast
czegokolwiek ich nauczyć. Nie widział powodu, żeby wdawać się w co, co nie
dotyczyło go bezporednio. Zniszczenie fortu wyeliminowało Rosjan z tego terenu
i jeli chodzi o niego, oznaczało pozbycie się jednego rywala z handlowego
współzawodnictwa.
Kto zastukał do drzwi.
- Wejć. - Caleb wyprostował się i sięgnšł po butelkę, aby ponownie napełnić
szklankę. Pierwszy oficer przeszedł przez wysoki próg i zatrzymał się w rodku.
- O co chodzi, Hicks? - spytał niecierpliwie.
- To Rosjanin Tarakanow, sir. - Ruchem głowy wskazał mężczyznę czekajšcego za
drzwiami. - On chce się z panem zobaczyć.
248 Janet Dailey
Rosjanin nie czekajšc na pozwolenie wszedł do kabiny. Caleb podniósł brwi
zirytowany tym zachowaniem i spytał swojego oficera:
- Czy wytłumaczyłe mu, że jego i Aleutkę zabierze angielski statek na Kodiak?
- Aye, sir - skinšł głowš Hicks. Jego bujne bokobrody schowały się w kołnierzu
munduru.
Rosjanin ukłonił się Calebowi, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem zaczšł co
mówić w swoim języku, popierajšc słowa gestami. Pokazywał na marynarskš wełnianš
kurtkę i żeglarskie spodnie, które miał na sobie, potem potarł brzuch, wyrażajšc
wdzięcznoć za ubranie i jedzenie, które otrzymał, wreszcie wycišgnšł rękę.
Caleb patrzył na niego przez chwilę, odstawił butelkę rumu i wstał, aby podać
rękę Rosjaninowi. Poczuł silny ucisk palców, kiedy przyglšdał się jego
niebieskim oczom i ostrym rysom. Poza kilkoma zadrapaniami na policzkach nie
było widać żadnych ladów ciężkich przejć.
- Good-bye, Kapitan - powiedział Zachar Tarakanow po angielsku, z silnym
akcentem.
- Do widzenia. Dobrej podróży - odpowiedział Caleb i patrzył, jak tamten
wychodzi. Kiedy Hicks zamknšł drzwi, Caleb wzišł butelkę i nalał rumu do
szklanki. Ocalił Rosjanina i wsadził go na statek, którym dopłynie do domu. To
był koniec jego obowišzków, chrzecijańskich czy jakichkolwiek innych.
?
Łososie szły ławš, odpowiadajšc na odwieczny zew, który nakazywał im opuszczać
głębiny oceanu i płynšć do zatok, rzek oraz potoków na północnym zachodzie.
Płynęły niezmordowanie srebrnš ławicš burzšc wodę zatoki, gdzie zakotwiczony był
statek Sea Gypsy. W niektórych miejscach widać było na powierzchni ich duże
płetwy, w innych płynęły głęboko. Gdzieniegdzie błyskał biały brzuch lub
srebrzysty bok, gdyż nie zmieniły jeszcze koloru na różowy, jaki przybierajš w
okresie tarła.
Stada orłów kršżyły w górze i siadały na drzewach wzdłuż strumieni, a wielkie
bršzowe niedwiedzie brodziły w rzekach, wyrzucajšc na brzeg swoimi ogromnymi
łapami trzydziesto- i czterdziestofuntowe ryby lub łapišc je zębami w wodzie. U
ujcia rzeki, w swoim letnim obozie, Tlinkici zastawiali pułapki na łososie, aby
zgromadzić jedzenie na zimę.
Caleb obserwował dwa cedrowe kajaki, które wyruszyły w kierunku jego statku,
przelizgujšc się pomiędzy wędrujšcymi gromadami ryb. Na pokładzie wszystko było
przygotowane do rozpoczęcia handlu, skórzane zasłony rozwieszone, ludzie
uzbrojeni, działo naładowane i przygotowane do strzału.
Jak zwykle, przestrzegał utartych reguł. Kiedy czółna dotarły do statku, tylko
jeden krajowiec mógł wejć na pokład. Tłumaczono mu zasady handlu, a liczbę
krajowców na pokładzie ograniczono do trzech. Po zaakceptowaniu tych warunków
pierwsza grupa Indian Tlinkitów miała zezwolenie wejcia na statek.
Trzeciš osobš przechodzšcš przez reling okazała się młoda sšuaw. Kiedy
przerzucała nogi przez barierkę, Caleb zobaczył jasne, miedziane bransoletki na
jej kostkach, uderzajšce melodyjnie o siebie podczas każdego ruchu.
250
Janet Dailey
Powędrował oczami wyżej i zauważył ponętne zaokršglenia jej postaci o wysokich
piersiach. Gładka skóra nie była ciemniejsza niż Włoszki lub Hiszpanki, włosy
miała drugie i proste, czarne i błyszczšce jak wyszlifowany onyks. Srebrne
kolczyki zdobiły uszy, a usta nie były zniekształcone ozdobami z koci. Były za
to pełne i miękkie.
Odważnie odwzajemniła spojrzenie, mimo że - jak sšdził - nie miała więcej niż
szesnacie lat. Jej dzika pięknoć wzbudziła zainteresowanie Caleba. Dużo już
czasu upłynęło od chwili, kiedy umilała mu czas hawajska wahine. A może było to
po prostu pragnienie samotnego mężczyzny, które kierowało jego myli ku kobiecie.
Jako kapitan spędzał wiele samotnych godzin - samotnie jadał, pił, spacerował po
pokładzie rufowym, sam spał w swojej kabinie.
- Ile Boston man płaci za futra? - Pytanie wodza nagle zakłóciło myli Caleba,
kierujšc je na sprawy handlowe.
Obrócił się, żeby obejrzeć zwój skór, które przynieli Indianie. Prawie
natychmiast zauważył, że sš one inne niż zazwyczaj, ale dopiero po chwili
zorientował się, o co chodzi. Te skóry były wyprawiane przez Aleutów. To nie
była robota Tlinkitów. Skóry te musiały być częciš łupu z rosyjskiego fortu.
Zaoferował cenę i rozpoczęły się targi. Kiedy sprzeczał się z wšsatym wodzem,
uwiadomił sobie, że dziewczyna obserwuje go przez cały czas. Wódz chciał belę
jasnego perkalu, która przez chwilę przycišgnęła jej uwagę. Caleb zastanawiał
się, czy ona była córkš wodza, czy też jego squaw.
- Dwie długoci materiału za jednš skórę, nie więcej - stwierdził chłodno Caleb.
Wódz zaczšł zbierać swoje skóry, ale dziewczyna dotknęła jego ramienia i
powiedziała co w ich języku, potem obróciła się do Caleba.
- Czy Boston man ma kobietę? - To było prawie wyzwanie.
- Nie. - Chociaż wiedział, że niektórzy kapitanowie statków handlowych
zabierali swoje żony i rodziny w podróż, to pytanie z lekka go zaskoczyło.
- Ile czasu Boston man nie ma kobiety? - spytała.
- Od długiego czasu - przyznał, mrużšc oczy.
- Boston man chce mieć Kruka?
To imię pasowało do niej ze względu na lnišcš czerń włosów i sprytne, bystre
oczy. Caleb odchylił głowę i oglšdał jš w zamyleniu, wbrew zdrowemu rozsšdkowi
zainteresowany tš propozycjš.
Alaska
251
- Ile?
- Bela materiału. - Pokazała perkal. Caleb zaczšł potrzšsać odmownie głowš, ale
ona kontynuowała: - za Kruka i futra.
Spojrzał na dwóch osiłków, którzy jej towarzyszyli, ale nie zauważył ani ladu
protestu na ich twarzach.
- Zgoda - powiedział.
- Kruk przyjdzie z powrotem w nocy. - Podeszła do perkalu, ale Caleb był
szybszy.
- Nie. - Położył rękę na stojšcej na pokładzie beli. - Materiał zostanie tutaj,
dopóki Kruk nie przyjdzie. Wiedział bardzo dobrze, że jeli perkal opuci statek,
to więcej jej nie zobaczy.
- Boston man ma futra i materiał. Może odpłynie i nie czeka na Kruka -
powiedziała.
Ani przez chwilę nie lekceważył jej sprytu. Twarz ta odznaczała się dumš bliskš
arogancji. Nie można było nazwać jej pięknš, mimo wybitnie zmysłowych warg.
Piękno to miękkoć, a jej nie było w tej kobiecie. Przycišgała oczy, ale było w
niej również co, co zniewalało mężczyznę, wyzwalajšc w nim jednoczenie
instynkt dominacji, chęć bycia panem, a nie niewolnikiem, którego chciała z
niego zrobić.
- Przyniesiesz futra, kiedy wrócisz - powiedział Caleb.
Kiedy Indianie opucili statek, Caleb stał na pokładzie rufowym. Nagle rozbawiły
go własne wyobrażenia na jej temat, zagadkowoć, którš chciał jej przypisać. Za
długo był samotny.
Caleb patrzył na dziki przepych tej ziemi. Góry wyrastały pionowo z brzegu.
Gęste lasy nie pustoszone ogniem pokrywały zbocza wełnistym płaszczem głębokiej,
szmaragdowej zieleni. Powyżej linii drzew widać było poszarpane granie lub ostre
szczyty górskie, niektóre ze ladami zimowego niegu. Morze systematycznie
kruszyło brzegi długiego łańcucha wysp, gdy fale przyboju rozbijały się o
przybrzeżne skały walšc w te wspaniałe klify.
Tak, mylał Caleb, ta ziemia ma wpływ na człowieka, może nawet napełnić mu głowę
szalonymi mylami, takimi jak wyobrażanie sobie tajemniczej indiańskiej
księżniczki, kiedy widzi się pospolitš squaw. Odwrócił się od wspaniałego widoku
przyrody potrzšsajšc głowš.
- Podwoić nocnš wachtę kotwicznš - powiedział do Hicksa i zszedł na dół. Nie
wiedział, czy ona przyjdzie czy -nie, ale wydał zezwolenie, żeby czółno zbliżyło
się w nocy i chciał, żeby na statku została zachowana czujnoć.
252
Janet Dailey
Wkrótce po ósmej rozległy się uderzenia w dzwon okrętowy, dobiegły okrzyki z
dziobu i z luku. - Wszyscy na pokład! - Przebywajšcy w swojej kabinie Caleb
włożył pistolet za pasek spodni. Kiedy szedł w kierunku drzwi, kto szybko
zastukał. Caleb otworzył.
Za drzwiami stał drugi oficer.
- Zbliżajš się dwa czółna, sir.
Caleb dał mu znak, żeby szedł na górę i ruszył za nim wšskim przejciem
prowadzšcym do schodów. Na pokładzie załoga zajmowała pozycje obronne. Spojrzał
ponad owietlonš księżycem wodš na obóz Tlinkitów. Dwa czółna z ciemnymi
sylwetkami w rodku sunęły cicho w stronę statku i tylko na ich wysokich
dziobach odbijała się biel malowanych ozdób. Wszystkie wiatła na pokładzie, z
wyjštkiem owietlenia kompasu, były zgaszone.
Kiedy czółna zrównały się z prawš burtš statku, Caleb szepnšł:
- Uwaga chłopcy.
Jaka postać okryta kocem stanęła w jednym z czółen.
- Boston man - było to ciche zawołanie, lekko wzmocnione echem.
- Aye - odpowiedział Caleb zwyczajnym tonem.
- Kruk przychodzi.
Wštpił, czy ona przyjdzie, podejrzewajšc, że propozycja była tylko próbš
wyłudzenia perkalu.
- Wejd na pokład.
W powietrzu wyczuwało się napięcie, kiedy czółno podpłynęło do statku. Ale zgoła
inne napięcie ogarnęło załogę, kiedy czółno oddaliło się, a Kruk stała na
pokładzie, owinięta biało-niebieskim kocem.
Caleb wiedział, co jego ludzie teraz mylš i czujš. Mieszkał pod pokładem wraz z
załogš i rozumiał, jak dłużš się te trzyletnie podróże, jakie żšdze dręczš
mężczyzn pozbawionych towarzystwa kobiet, żšdze, które zaspokoić może tylko
biały tyłek drugiego samca na koi obok. Rzadko zdarzało się, żeby jaki marynarz,
łšcznie z nim samym, oparł się tym pożšdaniom.
Caleb zabrał szybko indiańskš dziewczynę do swojej kabiny. Kiedy zamknšł drzwi,
zaczęła rozglšdać się po jego kwaterze. Jej oczy nie próżnowały, od wejcia na
pokład biegały wszędzie, wszystko rejestrujšc. Wyjšł pistolet zza paska spodni i
włożył go do puzdra na stole. Obróciła się na ten dwięk i patrzyła, jak zamyka
puzdro.
Stał nie wykonujšc żadnego ruchu w jej kierunku, a ona przyglšdała mu się umie i
odważnie. W rogu kabiny stała bela perkalu. Spojrzała na niš i znowu
Alaska
253
na niego. Naturalnym ruchem zdjęła koc z ramion. Miała pod nim kremowe ubranie z
kolej skóry, jej czarne włosy zwisały aż do piersi.
- Boston man podoba się Córka Kruka?
- Nazywam się Caleb. - Powoli podchodził do niej.
- Caleb - powtórzyła nie podnoszšc głowy, kiedy stanšł przed niš. Jej
spojrzenie zawierało wszystkie kobiece sztuczki, z jakimi spotykał się u białych
kobiet.
Nie opierała się, gdy wzišł jš w ramiona. Automatycznie uniosła głowę w znanym
gecie zapraszajšcym do pocałunku. Caleb odpowiedział, całujšc jš w usta i
czujšc, jak jej język dotyka jego języka. Przycisnęła się do niego.
Czuł pulsowanie w gardle, gdy spojrzał na jej podniesionš do góry twarz, usta
jej układały się w pełny zadowolenia umiech, kiedy obserwowała go przez
półprzymknięte oczy. Nie mamiła go pozorami niewinnoci, powcišgliwoci ani
niemiałoci, którymi często posługiwały się prostytutki z Bostonu.
Zdjšł z niej koc i poprowadził na koję. Zrzucił marynarkę i zaczšł rozpinać
koszulę. Bez zachęty z jego strony cišgnęła przez głowę ubranie ze skóry
jelenia. Caleb patrzył na stopniowo ukazujšce się ciało - długie muskularne
łydki i uda, pokryte czarnymi kręconymi włosami krocze, zaokršglone biodra i
pełne piersi. Naga wczołgała się na przykrytš kołdrš koję, przecišgajšc się jak
senny kot.
Kiedy Caleb zdjšł resztę ubrania, uwaga Córki Kruka skupiła się bez zażenowania
na jego erekcji. To miałe zainteresowanie jeszcze bardziej go podnieciło.
Położył się obok niej na koi i piecił jej ciało, gładkš i ciepłš skórę,
sprężyste piersi. Ona wyginała się pod pieszczotš jego ręki, odpowiadajšc na
dotyk. Pocałował jš najpierw w usta, potem całował jej piersi, ich twarde
brodawki, a ona zręcznie odwzajemniała pieszczoty, aż dotyk jej ręki wyrwał jęk
z jego gardła. W pełni pobudzony zmienił pozycję i włożył kolano między jej nogi,
aby je rozsunšć i położyć się na niej.
Jej podniesione kolano uniemożliwiło to.
- Nie - powiedziała stanowczo - nie na sposób białego człowieka... po indiańsku.
Wyzwalajšc nogi przewróciła się na brzuch, podcišgnęła kolana pod siebie i
wystawiła pupę do góry. Ogarnęła go żšdza. Przytrzymywał jej biodra i kołysał
się w pierwotnym rytmie, w narastajšcym tempie aż do ostatecznego paroksyzmowego
dreszczu, który wrzucił w niš jego nasienie.
Wyczerpany opadł na koję. Czuł jej ruchy i obrócił głowę, żeby na niš
254
Janet Dailey
spojrzeć. Pot pokrywał jej górnš wargę. Jej półprzymknięte oczy obserwowały go z
satysfakcjš i zadowoleniem kobiety, która wie, że wyczerpała siły mężczyzny.
- Caleb szczęliwy? - zamruczała.
Znowu, w niewytłumaczalny sposób, odebrał to pytanie jako wyzwanie z jej strony.
Może była to energia, którš nadal w niej czuł.
- Nie. - Wczepił palce w czarne włosy i przycišgnšł jš do siebie, całujšc i
mocno ciskajšc jej sterczšce brodawki. Ona odwzajemniała jego pieszczoty. Była
równie jak on podniecona. Jawnie go prowokowała, co spowodowało, że wkrótce znów
miał erekcję. Tym razem zmusił jš, żeby położyła się na plecach, a sam położył
się na niej. - Teraz sposób białego człowieka - powiedział i wszedł w niš znowu.
Tym razem postanowił przedłużyć te chwile rozkoszy. Poruszał się wolno, widział,
jak jej podniecenie ronie. Złapała go za ramiona, wbijajšc mu paznokcie w plecy.
Dopiero wtedy pozwolił jej przycišgnšć się ku dołowi i oparł swoje biodra o jej,
tak jak chciała. Udało im się osišgnšć spełnienie w tym samym momencie.
Tym razem oddychała tak samo szybko jak on. Oczy miała zamknięte. Czuł, jak
gdyby co wygrał, ale nie wiedział co, u diabła, mogło to być. Zamiał się na tę
dziwnš myl i przymknšł oczy w pełni rozluniony, po raz pierwszy od wielu
miesięcy.
Zbudził go jaki cichy dwięk, który nie był zwykłym skrzypieniem i stękaniem"
statku. Leżał cicho, czekajšc, żeby usłyszeć go ponownie. Potem doszło go
leciutkie, melodyjne brzęczenie metalu - miedziane bransoletki, które Kruk
nosiła na kostkach nóg. Nie leżała przy nim w koi. Caleb wiedział o tym nie
patrzšc.
Poruszała się prawie bezszelestnie, zdradzał jš tylko cichy dwięk ozdób. Był
już w pełni rozbudzony, podejrzenie wyostrzyło jego zmysły. Nie wierzył, żeby
zachowywała się tak cicho tylko dlatego, aby go nie zbudzić. Jej skradanie się
było spowodowane czym innym.
Nastšpiła długa cisza. Potem skrzypnęła deska w korytarzu i Caleb zorientował
się, że wyszła z kajuty. Szybko wyskoczył z koi i wcišgnšł spodnie. Cały czas
rozglšdał się po zaciemnionym pokoju. Nie było koca, nie było również beli
materiału. Puzdro pistoletu było otwarte i puste. Nie tracšc
Alaska
255
czasu na sprawdzanie, czy jeszcze czego nie ukradła, wyszedł z kajuty, jak
umiał najciszej, starajšc się nie stšpnšć na skrzypišcš deskę. Wszędzie panowała
cisza, nie słychać było głosów marynarzy, którzy powinni teraz być na pokładzie.
Noc była wyjštkowo spokojna, nie było nawet wiatru. Kiedy statek znajdował się w
pobliżu osiedli indiańskich, Caleb zawsze wystawiał podwójnš wartę.
Rozległo się pohukiwanie sowy. Ale czy to była sowa? Caleb ostrożnie wychodził
na górę. Gęsta szara mgła otulała statek, przenikała przez olinowanie i
zasłaniała pokład dziobowy. Nie mógł dojrzeć żadnego z marynarzy, którzy mieli
być na warcie. Jeli zasnęli, to - przysišgł sobie - że każe ich zawiesić na
wantach w pozycji orła.
W tej chwili najważniejsze było znalezienie Kruka. Był pewien, że ona nie będzie
płynšć do brzegu, w każdym razie nie z belš materiału i pistoletem. Znowu
usłyszał przytłumione pohukiwanie sowy - a może był to kruk"? Zajrzał na pokład
rufowy i zobaczył jaki bryłowaty kształt skulony przy relingu. Ochrypłe głosy
innych nocnych ptaków zakłócały spokój i ciszę nocy.
Caleb wczołgał się na pokład rufowy, pewien że przy relingu jest indiańska
dziewczyna, ale nie kierował się prosto do niej, tylko do karabinu, który był
tam ustawiony na podpórce. Mgła osiadła na olinowaniu spadała pojedynczymi
kroplami. Poczštkowo Caleb nie odróżnił dwięku spadajšcych kropli i uderzeń
fali o kadłub brygu od cichego odgłosu zanurzanych w wodzie wioseł. Odgłos ten
dochodził z kilku miejsc. Przesunšł karabin, aby skierować lufę na najbliższy
cel, wystrzelił i krzyknšł:
- Wszyscy na pokład!
Obracajšc się zobaczył, że Kruk wstaje ze swojej kryjówki. Dzikie okrzyki
zaczęły dobiegać zza burty, towarzyszył im głony tupot nóg załogi. Caleb biegł
do drugiego karabinu zamocowanego na relingu. W połowie drogi zauważył, że Kruk
trzyma jego pistolet w wyprostowanych rękach, celujšc w niego. Złapał bosak i
uderzył wycišgnięte ręce; w tym samym momencie nastšpił wystrzał. Kula przeszła
mu koło ucha.
Caleb rzucił się na kobietę i wydarł jej pistolet z ršk. Gdzie z lewej burty
rozległ się wystrzał z działa, a zaraz potem plusk przewróconego czółna. Krak
krzyknęła co w swoim ojczystym języku. Caleb złapał jš i trzymał ramieniem za
szyję, aby uniemożliwić dalsze ostrzeżenia. Wtedy wpiła paznokcie w jego gołš
rękę, szarpišc się jak żbik.
Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko spadajšce krople i chlupot
256
Janet Dailey
wody. Kruk przestała stawiać opór, ale jej ciało było sprężone, gotowe podjšć
walkę, gdyby dał jej szansę. Zbliżył się Hicks, ostrożnie zerkajšc na kłębišcš
się mgłę.
- Co pan myli, kapitanie?
- Oni nie będš ponownie próbować, przynajmniej nie od razu - wyraził swoje
przypuszczenia Caleb. - Niech załoga na wszelki wypadek zostanie na swoich
stanowiskach i... - spojrzał na swojego czarnowłosego więnia - przylij kogo
do mojej kabiny z łańcuchami i kajdanami.
- Aye, sir.
Zdejmujšc rękę z gardła Kruka Caleb złapał jš za nadgarstek i wykręcił ramię
wysoko do tyłu, a potem zaprowadził do kabiny. Wepchnšł dziewczynę do rodka i
zamknšł drzwi. Uderzyła o stół. Jak osaczone zwierzę szybko się obróciła ku
wrogowi, przyciskajšc się plecami do stołu. Patrzyła na niego z nienawiciš
błyszczšcš w czarnych oczach.
Caleb podniósł pistolet, który mu ukradła, i skierował go lufš do góry.
- Mylę, że byłaby zadowolona, gdyby udało się rozwalić mi tym głowę, prawda?
- Włożył broń z powrotem do puzdra.
W ułamku sekundy rzuciła się na niego. Caleb dostrzegł błysk metalowego ostrza i
starał się odskoczyć przed jego uderzeniem, przypominajšc sobie poniewczasie, że
zostawił nóż na stole. Ostrze noża uderzyło go w ramię, rozcinajšc skórę.
Przeklinajšc wykręcił jej nadgarstek tak mocno, że wypuciła broń z ręki.
Kiedy nóż uderzył o podłogę, odprężył się na chwilę. Natychmiast wczepiła ręce w
jego twarz, drapišc po oczach, orzšc paznokciami policzki do krwi. Kiedy chwycił
jej ręce, zaczęła gryć jego dłonie.
- Ty cholerny mały potworze! - Krew ciekała z jego podrapanej twarzy i
rozciętej ręki. Złapał garć długich czarnych włosów i szarpnšł, odchylajšc jej
głowę do tyłu i zmuszajšc, żeby uklękła. Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejć - warknšł Caleb.
Brzęczeniu łańcuchów towarzyszył skrzyp otwieranych drzwi.
- Pan krwawi, kapitanie. - Dragi oficer patrzył na niego w osłupieniu.
- Aye - spojrzał na niego ze złociš Caleb. - Zakuj tę kocicę w żelaza i uważaj
na jej pazury. - Po krótkiej walce miała założone kajdanki i była przykuta do
belki. Caleb przycisnšł do zadanej nożem rany niebieskš chustkę, którš nosił na
szyi. - Gdzie u diabła jest Dawson?
- Znajdę go, kapitanie - dragi oficer szybko wyszedł z kabiny.
Alaska
257
Caleb podszedł do stołu i nalał sobie porcję rumu. Kiedy pił, usłyszał brzęk
łańcucha i spojrzał na indiańskš dziewczynę skulonš przy słupie. Gardło paliło
go po wypiciu alkoholu i to podsycało jego gniew zamiast łagodzić. Był zły nie
tylko na dziewczynę, ale i na siebie samego za to, że niemal dał się wyprowadzić
w pole.
Jej długie czarne włosy opadały na ramiona i piersi, całkowicie zasłaniajšc
górnš częć jasnego odzienia ze skóry jeleniej. Caleb kopniakiem odsunšł krzesło
od stołu i usiadł patrzšc na niš.
- Myliłem się co do ciebie, Kraku. - Kiedy wymówił jej imię, podrzuciła głowę
do góry, a wyraz jej twarzy wyrażał pogardę i nienawić. - Ty nie jeste kocicš
prosto z piekła. Ty jeste czym o wiele gorszym. Jeste podobna do samicy
czarnej wdowy, pajška, który zabija samca po godach.
- Boston man nie ma racji. Ludzie przyszli po Kruka. Zabrać do wsi
- stwierdziła.
- To dlatego chciała mnie zastrzelić z mojej własnej broni?
- Boston man strzelał do ludzi. Krak strzelała do Boston mana, żeby przestał.
- To jest dobra opowieć - sucho przyznał Caleb - ale nie mogę w to uwierzyć.
Steward Dawson wpadł do kabiny niosšc bandaże i różne leki - wydawał się
zawiedziony, że rany Caleba nie były poważniejsze. Szybko zabrał się do
opatrywania krwawišcych miejsc.
wschodzšce słońce przebijało się przez mgły, tuzin czółen pełnych
gronych wojowników wyruszyło z brzegu. Patrzšc na nie Caleb rozkazał,
żeby wyprowadzono indiańskš dziewczynę z jego kabiny. Postawił jš tak, by
była dobrze widoczna. Tlinkici zatrzymali swoje czółna.
Jeden z nich podniósł się i Caleb rozpoznał uczestnika wczorajszych targów.
- Przychodzimy po Kruka.
- Kruk zostaje. - Caleb podniósł głos, żeby wszyscy mogli go usłyszeć
- ona jest mojš zakładniczkš. - Szmer gniewnych głosów wojowników szybko
zmienił się w okrzyki protestu. - Wczoraj w nocy - Caleb przekrzykiwał ich -
chcielicie zaatakować mój statek. Mylałem, że Tlinkici sš moimi przyjaciółmi.
Zawsze handlowałem z wami uczciwie. Zgodziłem się sprzedać wam belę materiału za
dwadziecia skór wydry i towarzystwo tej
Kiedy
258 Janet Dailey
kobiety na jednš noc. - Dał znak Hicksowi, żeby podniósł do góry belę perkalu. -
Tutaj jest materiał. Na dowód, że szanuję swoje słowa, jedno czółno może zbliżyć
się do statku.
Hicks czekał, aż czółno zrównało się z Sea Gypsy, potem rzucił belę w
wycišgnięte ręce Tlinkitów. Kiedy znalazła się w ich posiadaniu, wojownicy
odpłynęli od statku i dołšczyli do półkola pozostałych łodzi.
- Jak długo mój statek będzie na waszych wodach, tak długo ta kobieta tu
zostanie - stwierdził Caleb. - Będę jš dobrze traktował. Odpływajšc zwrócę jš
wam. Jeli kto z waszych ludzi znowu zaatakuje mój statek, zastrzelę jš.
Z czółen doszły znowu szmery głosów Indian, ale szybko zawrócili i skierowali
się do brzegu.
Caleb zaczekał, aż wylšdowali przy swoim letnim obozie, potem złapał Kruka za
ramię i popchnšł jš na rufowš częć statku, aby stanęła przed jego załogš.
- Teraz, chłopy, przyjrzyjcie się jej dobrze - powiedział Caleb.
Wiele razy widzieli jš przelotnie, teraz mogli się jej przypatrzeć. Byli tak
samo długo bez kobiety jak on. Niewštpliwie, pomylał Caleb, widzš w niej to
samo co ja przedtem.
- Kiedy ona będzie na pokładzie, nie wolno wam z niš rozmawiać. Jeli odezwie
się do was, macie nie odpowiadać - bez względu na to, co wam obieca. Jeli
zbliży się do balustrady, macie jš zastrzelić. - Wyczuwał w nich opór wobec tych
rozkazów. - Czy słyszycie mnie chłopcy?
- Aye, sir - niechętnie wymamrotali bezładnym chórem.
- Jeli cenicie własne życie, nie będziecie jej wierzyć. - Caleb popatrzył po
nich srogim wzrokiem. - Jej wystarczy na was spojrzeć, a już będzie widziała
wasze głowy suszšce się na palach, jak głowy tamtych Rosjan. Nie zapominajcie o
tym ani na chwilę. - Przerwał, aby wbili sobie do głowy to ostrzeżenie, potem
wydał rozkaz pierwszemu oficerowi, Hicksowi. - Wspišć się na maszt i podnieć
topsel!
Zachodzšce słońce barwiło przelotne chmury, najpierw na kolor złoty, potem na
ciemnoróżowy, zmieniajšc również kolor żagli Sea Gypsy. Cała załoga była na
pokładzie trzymajšc o zmierzchu łamanš wachtę", która była czasem odpoczynku po
całodziennej pracy. Siedzieli na windzie kotwicznej albo rozwalali się w kubryku,
palšc i snujšc opowieci. Dawson był w kuchni
Alaska
259
na kawie u kucharza Old Swede, Hicks spacerował od strony zawietrznej pokładu
rufowego palšc fajkę, a drugi oficer opierał się o balustradę schodów.
Caleb stał samotnie na pokładzie rufowym, od burty nawietrznej, a wiatr
przynosił mu lekki, jodłowy zapach wysp. W ładowni spoczywał bogaty ładunek skór,
przeważnie wydr. Jedynym rynkiem dla nich były Chiny. Kiedy patrzył na dzikš
przyrodę, która go otaczała, oczami wyobrani widział tarasowate tereny
tamtejszej gildii kupieckiej i wielkie domy towarowe chińskiego portu Kantonu,
rozłożone u brzegów Rzeki Perłowej. Sama rzeka była egzotycznym skupiskiem łodzi
- sampanów, dżonek, łodzi kwiatowych herbacianych i mandaryńskich. Majšc prawie
dwa tysišce skór wydry do sprzedania, zyska ładnš sumę do zainwestowania w
jedwab, nankin, herbatę i krepdeszyn, pomimo ceł, prowizji i łapówek, jakie
będzie musiał płacić. Mógłby mieć nawet większe pienišdze, gdyby przeszmuglował
częć futer do Makau czy Hongkongu.
Myli te przerwało osiem uderzeń dzwonu. Kiedy przyszła wachta kotwiczna, Caleb
zszedł do kabiny. Przy drzwiach usłyszał przekleństwa Dawsona.
- Ty mała suko, oddaj mi to, albo zdzielę cię tym paskiem.
Caleb wszedł do rodka. Jego szczupły, młody steward trzymał w podniesionej ręce
skórzany pasek do ostrzenia brzytwy. Widzšc Caleba, Dawson powstrzymał gronie
podniesionš rękę. Kruk patrzyła na obu mężczyzn. Ręce miała za plecami, chowajšc
co. Wyglšdała jak gotowa do skoku pantera w klatce.
Ruchy jej nie były ograniczone łańcuchem ani kajdankami. Caleb kazał je zdjšć i
tylko trzymał jš zamkniętš w swoim pomieszczeniu, pozwalajšc wychodzić na pokład
jedynie wczenie rano - nigdy wieczorem, kiedy jego załoga mogła myleć o swoich
pustych kojach.
- Co się stało, Dawson?
- Kiedy chowałem sztućce, zobaczyłem, że jednej sztuki brakuje,, kapitanie. Ta
złodziejska mała kurwa ukradła nóż.
- Oddaj mi to Kruku. - Caleb wycišgnšł do niej rękę dłoniš do góry. Po długim
wahaniu wysunęła ręce zza pleców. wiatło miedzianej lampy zabłysło na metalowym
ostrzu noża w jej prawej dłoni. Nie czekajšc, czy ma zamiar go oddać, Caleb
chwycił jš za nadgarstek i wyrwał nóż z zaciniętych palców, po czym podał go
Dawsonowi.
Dawson był bardzo rozczarowany, że nie stawiała silniejszego oporu.
260 Janet Dailey
- Powinien jš pan kazać wychłostać za kradzież, kapitanie - stwierdził. Caleb
był pewny, że jego steward zgłosiłby się do wykonania tego zadania.
- Gdybym tak zrobił, musiałbym również ukarać ciebie, Dawson, za pozostawienie
noża w zasięgu ręki.
Dawson zaczerwienił się i szybko skłonił ze wstydem głowę.
- Aye, sir - wymamrotał i rzucił wciekłe spojrzenie na kobietę. - Czy jeszcze
mogę czym panu służyć? - zapytał sztywno.
Uwaga Caleba była zwrócona na dziewczynę. Wspomnienia z Kantonu były jeszcze
wieże, szczególnie te dotyczšce skonookich, orientalnych pięknoci w
błyszczšcych jedwabiach, przetykanych złotymi i srebrnymi nićmi.
- Przejrzyj towary i znajd co dla niej. Już nie mogę na niš patrzeć, kiedy ma
na sobie tę bezkształtnš skórę jelenia.
- Bez względu na to, co ma na sobie, zawsze będzie pogańskš dzikuskš -
odparował Dawson.
- To był rozkaz, Dawson!
Steward zadrżał z lekka pod jego wciekłym spojrzeniem.
- Aye, sir. Ja...
- Jeli ta praca już ci się nie podoba, Dawson, z przyjemnociš zdegraduję cię
do stopnia zwykłego marynarza i będziesz nocował razem z innymi w kubryku -
zagroził Caleb.
Łzy pokazały się na długich rzęsach Dawsona, kiedy odpowiedział zdecydowanie: -
Ta praca bardzo mi się podoba, sir.
- To zrób, co ci powiedziałem.
- Aye, sir. - Tym razem Dawson bardzo uważał, żeby wychodzšc nie spojrzeć na
Kruka.
- Co jeszcze wzięła, Kruku?
Zacisnęła mocno usta. W chwilę póniej rzuciła mu w twarz dwa guziki, które
odpadły mu od koszuli i miały być przyszyte przez Dawsona. Uchylił się przed
jednym, ale drugi uderzył go w policzek. Odwróciła się od niego plecami i
złożyła ręce przed sobš.
- Caleb ma bystre oczy. - Była to raczej nagana niż komplement. Zamiał się i
podszedł do niej od tyłu, wkładajšc dłonie w jej szerokie
rękawy i przesuwajšc je aż do ramion.
- Gdybym nie miał, toby mi już dawno utopiła nóż w plecach, Kraku. Brak
reakcji z jej strony oznaczał odrzucenie jego pieszczot, co go bardziej
Alaska
261
jeszcze rozbawiło. Chciał jš odwrócić do siebie, ale uwolniła się od jego ršk
gniewnym ruchem ramion.
- Nie. Ja nie chcę, Caleb.
Zauważył, jak bardzo wzbogacił się jej angielski słownik podczas ostatnich
dziesięciu dni, ale mało go to obchodziło. Nie wzišł poważnie jej odmowy.
- Mówisz tak zawsze - zadrwił i pocišgnšł jš do siebie, jak zwykle nie
zwracajšc uwagi na jej zesztywniałe w protecie ciało.
Całował brutalnie, rozchylajšc jej usta. Bez ostrzeżenia ugryzła, zagłębiajšc
zęby w jego dolnej wardze. Z przekleństwem odchylił się, oblizał skaleczone
miejsce i poczuł smak swojej własnej krwi.
- Ty mała suko - wymamrotał, ale ona patrzyła na niego bez strachu. Umiechnšł
się. Każdy kontakt z niš zawierał element niebezpieczeństwa. - Lubię, kiedy ze
mnš walczysz. Ty też, prawda?
Ta walka na poczštku zawsze bardzo go podniecała. Nie chciał złamać jej dzikiego
ducha, tylko nagišć go do swojej woli.
- Chcę wyjć na zewnštrz.
- Wiem, że chcesz, ale musisz zaczekać do jutra rana. - Przyłożył chusteczkę do
spuchniętej wargi.
Spojrzała na drzwi.
- Twój niewolnik idzie. - Jej słowom towarzyszyło stukanie do kabiny.
- Wejd.
Dawson wszedł niosšc banian, lunš szatę w kolorowe paski noszonš przez Hindusów.
- To wszystko, co mogłem znaleć, o ile zrozumiałem, co pan kapitan miał na
myli - stwierdził.
Caleb zmarszczył się na widok szaty, widzšc lady zniszczenia przy mankietach.
- Gdzie to znalazłe? - Jak wiedział, niczego takiego nie było wród towarów
przeznaczonych do handlu.
- To jest moje, sir. Lub raczej mojego ojca. Nie jest mi już potrzebne. Kiedy
wypędził mnie z domu, zabrałem to wiedzšc, że jest to jego ulubione ubranie.
Dobrze będzie, jeli dzikuska będzie to nosić - powiedział.
- W porzšdku. - Caleb wzišł długš szatę i zwrócił się do Kruka. - Chcę, żeby
to włożyła. Zdejmij tę skórę.
- Czy to moje? - Jej ciemne oczy błyszczały, kiedy dotykała miękkiego materiału.
262 Janet Dailey
-Tak.
Natychmiast złapała za obršbek ubrania i zaczęła cišgnšć go do góry, zdejmujšc
wszystko przez głowę. Dawson z niesmakiem odwrócił oczy od jej nagiego ciała.
- Czy nie mam już nic do zrobienia, sir?
Caleb kiwnšł głowš, że może odejć i trzymał banan, żeby Kruk mogła włożyć ręce
w kimonowe rękawy. Strój był zapinany na guziczki do pasa, a reszta była długš
do ziemi spódnicš. Wyranie zachwycała się fakturš aksamitu, cały czas dotykajšc
go rękami. Z długimi włosami spadajšcymi na plecy wyglšdała prawie na mieszkankę
Indii, gdzie od dawna noszono ten typ szat. Prezentowała się o wiele bardziej
cywilizowanie, ale Caleb nie był pewny, czy to mu się podoba.
- Czy jeste zadowolona? - Nie potrzebował pytać. Jej ręce chciwie wczepiały
się w suknię.
- Żaden mężczyzna przedtem nie dał mi takiego prezentu. Nawet Zachar. - Nie
zważajšc na jego obecnoć zaczęła przeglšdać się w wiszšcym w kajucie małym
lustrze.
- Zachar Tarakanow?
Dojrzała w lustrze odbicie jego oczu. Przez chwilę stała nieporuszona,
zdradzajšc wyrazem twarzy słusznoć jego domysłu. Potem odwróciła się nagle i
stanęła przed nim pełna zmysłowych obietnic.
- Pokażę Calebowi, jaka jestem szczęliwa z powodu prezentu.
Kiedy podchodziła, złapał jš za ramiona i przytrzymał z daleka od siebie.
- Czy wiesz, że on żyje? Że nie został zabity razem z innymi Rosjanami w forcie?
- Wiedziałam o tym.
Zrozumiał, że jej obojętnoć jest szczera i podejrzewał, że jej reakcja nie
byłaby inna, gdyby Zachar został zabity w tej masakrze. Obraz gnijšcych głów
błyskawicznie przesunšł mu się przed oczami i poczuł nienawić do niej. Gdyby
jego głowa była tam również, tak samo by jej to nie obeszło, pomylał, potem
zaczšł się miać. On także nie czułby żalu, gdyby role zostały odwrócone. Wzišł
jš w ramiona i zaniósł na koję.
Przy końcu następnego tygodnia Caleb zdecydował, że należy przenieć się dalej
na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zatrzymał się przy dwóch ostatnich wioskach
okazało się, że obie już wymieniły towary z innym
Alaska 263
statkiem z Bostonu, a na te futra, które im zostały, szkoda było tracić czasu.
Wysadził Kruka na brzeg w wiosce jej klanu, tak jak obiecał.
Banian w kolorowe pasy, który miała na sobie, ostro rysował się w oddali. Z
pokładu rufowego Caleb obserwował, jak krajowcy tłumnie jš otoczyli oglšdajšc
wzbudzajšcš sensację suknię. Wkrótce zniknęła w tłumie i Caleb stracił jš z oczu.
Nie czuł żalu. Południowe Amerykanki, Hawajki, Azjatki, Murzynki, teraz Indianka
- ze wszystkimi spał i wszystkie opuszczał. Mało było prawdopodobne, żeby
wspomniał czy zobaczył jš jeszcze raz, może by jej nawet nie rozpoznał.
Szalupa wracała na bryg. Caleb obejrzał się i zobaczył, że Dawson przyglšda mu
się z pokładu. Kobiety przychodziły i odchodziły w jego życiu, ale Dawson zawsze
tkwił na swoim miejscu. Caleb zatrzymał się na chwilę, zaskoczony tym faktem.
Dopiero za dwa lata zobaczy z powrotem macierzysty Long Wharf. Dwa lata niewygód
i niewielu rozrywek. A Dawson znał jego gust... we wszystkim.
Kiedy szalupa znalazła się na swoim miejscu pomiędzy masztami, Caleb rozkazał
zluzować topsle. Obserwował mężczyzn łażšcych po linach jak stado małp. Kiedy
żagle zwolniono, po jednym z członków załogi zostało na każdym maszcie, aby
wypchnšć je do wiatru, a reszta załogi zeszła w dół, aby zajšć się zdejmowaniem
zabezpieczajšcych osłon, piewajšc przy tym wesoło.
Za chwilę Sea Gypsy była w drodze zostawiajšc spieniony kilwater. Zostało
jeszcze parę miesięcy żeglugi wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, potem przez
Pacyfik do Kantonu, przez znienawidzonš Cieninę Sundajskš i wokół Przylšdka
Dobrej Nadziei przez Atlantyk do Bostonu i macierzystego portu.
Sitka
Wrzesień 1804 roku
Po dwóch latach spędzonych z rodzinš na wyspie Kodiak Zachar znów znalazł się na
brzegu, gdzie niegdy była osada przy porcie więtego Michaiła, ale nie mógł
nigdzie odnaleć ladów. Nie można było nawet rozpoznać, gdzie pochowano
zabitych, za to setki małych namiotów wieżo wzniesiono na tej przestrzeni.
Więcej niż trzysta bajdarek leżało przy brzegu. W powietrzu nie było już zapachu
mierci i spalonego drewna, lecz woń gotujšcego się na ogniskach jedzenia.
Wzdłuż brzegu były rozstawione straże, które pilnowały prawie każdego pniaka na
skraju czarnego lasu, gdzie kiedy się ukrywał.
Łód wyrzuciła nowš partię mężczyzn ze statków stojšcych w porcie, które
eskortowały flotę bajdarek. Jermak, Alexandre, Rotislaw, Jekatierina, na której
służył i włanie przypłynšł Michaił - nie brakowało żadnego - owietlone były
wysoko zawieszonymi latarniami, żeby pokazywać drogę zagubionym łódkom. Ale
wszystkie te statki wydawały się skromne przy masywnej,
czterystapięćdziesięciotonowej fregacie Newa z Carskiej Floty.
Nie zwracajšc uwagi na trzaskajšce ogniska, wbijanie kołków do namiotów i
rozlegajšce się wszędzie głosy rosyjskie i aleuckie, Zachar mylał o Córce Kruka
i o ostatnim ich spotkaniu - tutaj na brzegu. Zadawał sobie pytanie, czy
kiedykolwiek pozna prawdziwe motywy jej zdrady, czy uczyniła to z rozmysłem, czy
też niewiadomie powiedziała swojemu klanowi o ich planach na dzień wišteczny.
Jak długo trwały te wštpliwoci, tak długo nie mógł się zmusić, żeby jš
znienawidzić do końca. Wina za mierć towarzyszy spoczywała na nim; jej nie
potrafił o to oskarżać.
Alaska
265
Odgłos kroków na żwirze nie zwrócił jego uwagi i wyrwał się z zamylenia dopiero,
gdy poczuł rękę na ramieniu. Zaskoczony obrócił się.
- Zachar. - Rozpoznał głos i twarz swojego brata Michaiła. - Nie mylałem, że
tak łatwo będzie cię znaleć.
W czasie wyprawy poza Kodiak nie mieli ze sobš żadnego kontaktu. Ostatni raz
widzieli się podczas pożegnania z matkš i pięknš, a tak mało mu dzi znanš
czternastoletniš córkš, Larissš. Teraz, podobnie jak kiedy, wiadomy był
różnicy w pozycji społecznej swojej i brata. Michaił, nawigator w marynarskim
mundurze z gładko wygolonš twarzš, i on, myliwy, z szorstkš brodš, ubrany w
parkę i tomlejkę.
- Jakš miałe podróż? - spytał Zachar.
- Bez zakłóceń. - Michaił rozejrzał się dookoła. - Ta okolica jest taka, jak mi
jš opisałe. Nawet bez mapy znalazłbym tę zatokę. - ledził wzrokiem zatłoczony
obóz, pełen mężczyzn podtrzymujšcych ogień, wznoszšcych namioty, stojšcych na
straży, wieszajšcych swoje pranie. - Co prawda zabrało mu to dwa lata, ale
Baranów zebrał całš armię.
- Tak. - Odzyskanie wyspy Sitka stało się obsesjš ich przywódcy, nowo
mianowanego głównego zarzšdcy rosyjskich osiedli w Ameryce. Zachar nie podzielał
jego chęci zemsty, częciowo z powodu własnego poczucia winy. Odblask ogniska
owietlił małš, zasuszonš postać, w której Zachar rozpoznał Baranowa. Był z nim
mężczyzna w mundurze ze złotymi galonami oficera.
- Kim jest ten obcy?
- Kapitan Lisiański z Newy. Fregata już tu była, kiedy przypłynęlimy.
- Na Kodiak dotarły wiadomoci, że dwa statki zbudowane w Anglii wypłynęły z
Sankt Petersburga poprzedniego roku w dyplomatycznš podróż dookoła wiata,
docelowo do Japonii. Szefem tej misji był wysłannik carski, Jego Ekscelencja
Szambelan Nikołaj Riezanow, mšż najmłodszej córki Szelechowa. Otrzymał on od
cara monopol handlowy dla Kompanii Rosyjsko-
- Amerykańskiej. Nikt, nawet Baranów nie wierzył, że okręty marynarki wojennej
zatrzymajš się w ich kolonii, a już na pewno nie oczekiwali od nich żadnej
pomocy.
- Powiedziano mi, że kiedy szambelan dowiedział się od króla Hawajów o masakrze
w Michajłowsku, rozkazał, aby Newa zatrzymała się tutaj w drodze do Japonii i
przyszła z pomocš Baranowowi. - Duży trój-masztowy okręt wojenny w porcie
górował nad topornie wykonanymi statkami przycumowanymi obok, które wyszły ze
stoczni w osadzie
266
Janet Dailey
Yakutat na Alasce. - Przy fregacie nasze statki wyglšdajš jak kutry rybackie.
- Tak. - Ale Zachara nie interesowała fregata. Jutro połšczone siły miały
zaatakować Kołoszy, a nim targały mieszane uczucia. Nie zauważył, że Michaił
zamilkł i obserwował go.
- Nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do tego
miejsca - zauważył Michaił. - Tylu twoich przyjaciół zostało tutaj zamordowanych.
To cud, że ocalałe.
- Tak. - Rosyjski duchowny, ojciec Herman, ten co prowadził szkołę na wyspie
Kodiak, do której chodziła Larissa, twierdził, że to ocalenie było wolš Boga.
Ale Zachar często zastanawiał się, czy to ręka Boga go osłaniała czy Córka Kruka?
Czy to był przypadek, że Kołosze zaatakowali fort, kiedy on był nieobecny, czy
też na probę Córki Kruka czekali, aż z niego wyjdzie? Czy on zawdzięczał życie
jej czy Bogu? Nie mógł jednak zwierzyć się bratu z przeladujšcych go pytań bez
przyznania się do zdrady.
- Słyszałem, że Baranów planuje jutro napać na centralnš wie, tę przy cyplu.
- Najpierw będzie prowadził pertraktacje pokojowe - stwierdził Michaił.
- Nigdy nie zgodzš się na jego warunki. Chce, żeby wszyscy Kołosze opucili
wyspę Sitka. Oni się na to nie zgodzš. - Sympatia Zachara nie była po stronie
Kołoszy, ale troska o Córkę Kruka zawsze zakłócała jego myli.
Gdzie w obozie smyczek dotknšł strun gęli i rozproszone głosy zaczęły piewać
pień, którš Baranów skomponował tego lata - Duch rosyjskich myliwych.
Dołšczyło się więcej głosów i Zachar zaczšł przysłuchiwać się chóralnemu
piewowi.
Wola naszych myliwych, potrzeba handlu
Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach,
W zimnie i trudach osišgajšc nowe bogactwa
Dla ojczyzny i cara.
Wieże ozdabiajš^ stara Moskwš, Dzwony ?? wieczorem, działa grzmiš^ rano, Ale
daleko od tej chwały Iwana Wielkiego Nic nie mamy poza nasza^ odwaga^
Alaska
267
Nasz Ojcze Wszechmogšcy, modlimy się o Twojš pomoc, Żeby wykazywano tu
posłuszeństwo rosyjskiej broni, Żebymy mogli mieszkać w przyjani i pokoju Na
zawsze na tej ziemi.
Wraz z ostatniš zwrotkš cisza zapadła w obozie. Michaił i Zachar rozstali się.
Michaił był zmartwiony. Ostatnio jego brat wolał być sam, chociaż zachowywał się
już tak od czasu, kiedy brytyjski kapitan przybył na Kodiak, wiozšc ocalonych z
masakry, i zmusił Baranowa do zapłacenia za nich okupu. Zachar opowiedział wtedy
dokładnie o tym, co wydarzyło się na Sitce, ale potem rzadko wracał do tego
tematu.
Na poczštku Michaił uważał, że ponure nastroje Zachara zwišzane sš z tym
okropnym przeżyciem. Teraz był już mniej tego pewien. Wydawało się, że starszy
brat nie ma ochoty do walki. Michaił zaczšł się zastanawiać, czy nie jest
tchórzem.
Długi rzšd tubylczych domów zbudowanych z bali stał na brzegu poza liniš
przypływu. W zwróconych w kierunku wody szczytach wycięto otwory. Przy drzwiach
stały słupy z wyrzebionymi znakami klanu. ciany były obłożone wierkowymi
deskami, a pocięte belki pokrywały spadziste dachy budynków, trzydzieci stóp
szerokie, a czterdzieci długie. Domki żałobne - miniatury domów mieszkalnych -
umieszczono na palach. Zawierały one prochy zmarłych.
Córka Kruka stała na wyłożonej deskami platformie przed drzwiami swojego
klanowego domu, niedaleko od schodków prowadzšcych na zewnštrz. Wiadomoć o
powrocie Baranowa-Nanuka szybko rozeszła się po wiosce. Cały dzień dziewczyna i
jej ludzie obserwowali obce łodzie holujšce wysoki statek z wielkimi działami,
który znalazł się blisko brzegu wioski. Teraz jej uwaga była skoncentrowana na
czółnie wiozšcym wodza wioski, jej brata i męża - Biegnšcego Jak Wilk. Wódz
udawał się na statek, aby żšdać wyjanień od Nanuka.
Kiedy czółno odbiło od statku kierujšc się ku wiosce, wystrzeliło działo,
wyrzucajšc z siebie chmurę dymu. Córka Kruka wzdrygnęła się na ten odgłos i
zobaczyła wodę rozbryzgujšcš się daleko przed dziobem czółna. Kilkoro
268 Janet Dailey
dzieci w wiosce zaczęło płakać, chociaż maleństwo, stojšce przy niej nie
wydawało się zaniepokojone i beztrosko wspinało się po jej nodze. Szybk
podniosła małego synka, Szarego Wilka, przygotowujšc się do ucieczki, al działo
na statku milczało.
Zadowolona, że nie ma bezporedniego niebezpieczeństwa, Córka Kruka trochę się
odprężyła i popatrzyła na półtorarocznego syna. Umiechnęła się dumnie nie
zauważajšc żadnych oznak strachu u Szarego Wilka, który patrzył szeroko
otwartymi z ciekawoci oczami w kierunku, skšd przyszedł ten wielki hałas. Włosy
miał czarne i proste, miękkie i jedwabiste, a cerę niadš i rumiane policzki.
Ale jego oczy - ich czarne renice - miały obwódkę szaroniebieskš.
Szary Wilk wskazywał na brzeg i gaworzył z podnieceniem, gdy czółno lšdowało.
Córka Kruka czekała niecierpliwie na przyjcie męża do domu. Przeszedł obok niej
bez słowa i schylił się, żeby wejć do rodka. Szybko poszła za nim.
W budynku były trzy poziomy, schodzšce do centralnego pomieszczenia z
paleniskiem. Biegnšcy Jak Wilk wszedł na poziom górny, podzielony na częć
sypialnš i magazyn. Córka Kruka dogoniła go przed narożnym totemicznym słupem.
- Co się stało? - spytała.
- Nanuk żšdał zakładników, zanim zacznie z nami rozmawiać, i odmówił dania
zakładników ze swojej strony. Powiedział, że nie ufa naszym ludziom.
Córka Kruka zesztywniała z oburzenia. Wiedziała, że nie było sensu pytać męża,
co ma zamiar zrobić wódz. On może i miał nogi wilka, ale według niej miał umysł
żółwia. Czasami zastanawiała się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest
ojcem jej syna. Niecierpliwie odsunęła się od niego, kiedy jej brat, Serce Cedru,
przechodził przez niski otwór wejciowy. Szybko zbliżyła się pytajšc:
- Czy wódz myli, że Nanuk zaatakuje wie?
- Noc wkrótce zapadnie - powiedział jej brat. - Nanuk będzie czekał, aż słońce
znowu wzejdzie. Wódz zwołuje zebranie klanu. Mylę, że on poleci, żeby wszyscy
opucili wie, kiedy się ciemni, i poszli do twierdzy przy rzece.
Córka Kruka umiechnęła się.
- Nawet działo z dużego statku nie będzie mogło nas tam dosięgnšć.
- Nie. - Jego wzrok wyrażał uznanie dla szybkoci jej myli rejestrujšcej ten
strategiczny szczegół.
Alaska
269
- Nanuk i tak ma wielu ludzi i wiele strzelb.
- Wylemy posłańców do innych klanów i poprosimy o strzelby i wojowników,
żebymy mogli zniszczyć Rosjan. Oni przyjdš za trzy, może cztery dni.
Było tak, jak przewidział jej brat. Pod osłonš ciemnoci wymknęli się ze wsi,
która stanowiła cel dla dział rosyjskich statków i poszli do swojej twierdzy,
położonej u ujcia rzeki, w górę zatoki. Wzniesiona na małym pagórku, wród
zaroli, otoczona była obronnš cianš gruboci dwóch kłód i szeć stóp wysokš. W
długiej cianie od strony zatoki były dwa otwory strzelnicze dla małego działka,
które otrzymali od Boston mana. Dwie bramy umieszczono od strony lasu, a
czternacie pomieszczeń mieszkalnych zapewniało schronienie w rodku twierdzy.
W południe Córka Kruka zobaczyła, jak zwiadowca wysłany do obserwacji Rosjan
wchodzi do twierdzy. Nie wróciłby, gdyby nie miał niczego do doniesienia.
- Czy idzie Nanuk?
- Nie. - Z lekka zadyszany potrzšsnšł głowš. - Nanuk i jego ludzie wylšdowali
we wsi i weszli na wzgórze za niš. Przywišzali kawałek czerwonego materiału z
obrazem dwugłowego orła do słupa i wbili słup w ziemię. Teraz cišgnš armaty i
budulec na górę.
Tego popołudnia jej brat dodał czerwonej farby, oznaczajšcej wojnę, do czarnej,
która zawsze pokrywała jego twarz jako ochrona przed insektami, odbiciem słońca
od wody w lecie, a niegu w zimie. Włożył swojš drewnianš ochronnš kamizelkę,
wzišł tarczę i przyłšczył się do eskorty około szećdziesięciu wojowników,
którzy mieli towarzyszyć wodzowi. Opucili twierdzę, żeby ponownie odszukać
Nanuka i zorientować się, co zamierza robić.
Kiedy grupa ta dotarła do wioski, Słońce Cedru zobaczył płachtę z orłem, która
powiewała z masztu na pagórku. Obronna ciana z drewna była już częciowo
wykończona, a długie lufy dział zwrócone w kierunku krajowców. Kiedy zatrzymali
się poza zasięgiem ognia rosyjskich strzelb, wódz zawołał, żeby Nanuk wyszedł
rozmawiać z nimi.
Tylko garstka ludzi schodziła z Nanukiem ze zbocza. Mšdry dowódca Rosjan
niewiele się zmienił od czasu, kiedy Serce Cedru widział go po raz ostatni.
Włosy nadal nie rosły mu na czubku głowy, a jasna obwódka wiecšcej łysiny nie
była janiejsza. Wyraz jego twarzy był surowy i nieprzejednany, kiedy podszedł
do wodza.
- Nanuk, powiedz znaczenie armat nad naszš wsiš - zażšdał wódz.
270 Janet Dailey
Odpowied przyszła przez tłumacza.
- Kołosze spalili wie Nanuka. Nanuk zbuduje nowš wie na rym miejscu. Mówi, że
musicie mu oddać wszystkich Aleutów, których trzymacie jako niewolników, i
wszyscy Kołosze muszš opucić wysp? Sitka na zawsze, chyba że Nanuk będzie
chciał was widzieć.
Rozzłoszczony Serce Cedru wystšpił naprzód.
- Od czasu kiedy pierwsi Kołosze tu przybyli, ta ziemia jest domem klanu Sitka.
Nasze duchy mieszkajš tutaj. Nie odejdziemy.
- Rosjanie chcieli żyć w pokoju z Kołoszami. Zbudowalimy naszš wie na małym
kawałku ziemi, który sprzedał nam klan Sitków. Zawsze sprawiedliwie
handlowalimy z wami. Ale to wy rozpoczęlicie wojnę, a ja straciłem zaufanie do
Kołoszy. Więc mówię, że musicie odejć ze swej twierdzy przy rzece i opucić
wyspę. Jeli odmówicie, nasze działa zdmuchnš was do morza. Dajcie mi odpowied,
kiedy słońce wzejdzie do góry.
Wódz zawahał się. Serce Cedru wiedział, że pomoc od pobratymców nie przybędzie
przed rankiem i domylał się, że wódz również to bierze pod uwagę.
- Damy wam naszych aleuckich niewolników i pozwolimy wam zbudować nowš wie.
Nie będziemy z wami walczyć. Zgodzimy się na to i na nic więcej - stwierdził
wódz.
Nanuk był jednak twardy.
- Idcie albo wypędzę was z wyspy. {
Wódz spojrzał z wciekłociš na małego, zasuszonego dowódcę, szybko obrócił się
i przeszedł pomiędzy rozstępujšcš się eskortš wojowników. Zamknęli za nim
szeregi i skierowali się w stronę gęstego lasu.
Następnego dnia dowództwo Jekateriny objšł Kozak, porucznik Arbuzów. Kilka dział
z fregaty przeniesiono na jej pokład. Na rozkaz Kozaka Michaił skierował statek
w górę zatoki i zakotwiczył go blisko twierdzy Kołoszy. Następne trzy, zbudowane
na miejscu statki dołšczyły do niego, ustawiajšc się w rzędzie, ale fregata Newa
pozostała w pobliżu wsi.
Żaden Kołosz nie pokazał się, ale Michaił wiedział, że oni tam sš. Całš
poprzedniš noc niesamowity piew, podobny do załamujšcych się okrzyków, dobiegał
z fortecy nie pozwalajšc usnšć i działajšc na nerwy jemu i innym.
piewy rozlegały się również we wczesnych godzinach rannych. Skończyły się
dopiero, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Teraz cisza była pełna
Alaska
271
napięcia widocznego w rysach twarzy gotowych do walki mężczyzn stłoczonych na
pokładzie.
- Ognia!
W chwilę póniej w powietrzu rozbrzmiewał huk dział, a pokład trzšsł się pod
stopami Michaiła. Kiedy mężczyni spieszyli zmienić pozycję dział i naładować je
powtórnie, zauważył, że większoć pocisków spada przed cianš otaczajšcš fortecę
Kołoszy. Kilka z nich dosięgło jej, ale straciło impet i spowodowało małe szkody.
Ze wszystkich statków dobiegała kanonada. Ogłuszajšcy huk wciskał się w uszy, a
gryzšcy zapach prochu palił mu nozdrza. Poprzez warstwy szarego dymu Michaił
widział, że twierdza pozostała nie naruszona. Baranów kazał zaprzestać
bezużytecznej strzelaniny, która doprowadziła tylko do straty cennej amunicji, i
podszedł do Michaiła.
- Czy jest możliwe skierowanie statku bliżej brzegu, Tarakanow? - spytał
Baranów, wyranie zawiedziony brakiem powodzenia tej akcji.
- Nie, sir.
Kiedy Baranów zaczšł się naradzać z Arbuzowem, Michaił był wystarczajšco blisko,
aby usłyszeć, co planujš.
Z twierdzy nie padł w odpowiedzi ani jeden strzał. Zachęcony tym brakiem oporu
oficer kozacki radził Baranowowi, żeby zdobyć tę tubylczš fortecę od strony lšdu,
ponieważ działa ze statku nie sš w stanie jej zniszczyć. Podjęto decyzję, żeby
przetransportować na brzeg lżejszš broń i zaatakować pagórek z dwóch stron.
Baranów miał prowadzić jednš grupę stu pięćdziesięciu mężczyzn, a Arbuzów drugš.
Kiedy spuszczono łodzie, Michaił ujrzał swojego brata na skrzydle jednej z grup
Baranowa. Nie rozmawiał z Zacharem od tamtego pierwszego wieczoru. Po chwili
wahania przedarł się przez tłum uzbrojonych mężczyzn; Zachar nie zauważył go,
jego uwaga była skoncentrowana na drewnianej palisadzie tubylczego fortu.
Wyglšdał na zmartwionego. Może to był strach? - zastanawiał się Michaił.
- Zachar. - Zobaczył, jak brat odwraca się z wyrazem winy na twarzy, więc
unikał jego wzroku. - Chciałem ci życzyć szczęcia.
Zachar sztywno kiwnšł głowš. Przed nim mężczyni już zaczęli schodzić do
czekajšcych łodzi, które miały ich zabrać na brzeg. Zachar przesunšł się do
przodu, czekajšc na swojš kolejkę.
- Dzi wieczór będziesz mógł mi dokładnie opowiedzieć, co się tam
272 Janet Dailey
zdarzyło. - Michaił usiłował w ten sposób przypomnieć Zacharowi dni młodoci,
kiedy słuchał z zazdrociš opowieci starszego brata o jego przygodach.
Zachar umiechał się kšcikami ust, patrzšc przez ramię na Michaiła. W chwilę
póniej przechodził już przez balustradę, by zejć po sznurowej drabince do
łodzi.
Kiedy wiosłował razem z innymi przecišżonš łodziš w kierunku plaży, penetrował
wzrokiem krzaki otaczajšce obronnš cianę. Żeby nie wiem jak się starał, nie
mógł zapomnieć, że Kruk była gdzie ukryta za tymi umocnieniami. Spojrzał na
małe działko, wiedzšc, że jego pociski nie przebierajš w wyborze ofiar.
Łodzie wylšdowały bezpiecznie. Kiedy to wojsko, złożone głównie z Aleutów,
wysiadało na brzegu, z warowni nie dochodził żaden ruch ani dwięk. Baranów
zebrał swoich ludzi na brzegu i czynił przygotowania do ataku zsynchronizowanego
z akcjš Arbuzowa. Ale przestrzeń pomiędzy wšskim pasem żwirowej plaży a twierdzš
Kołoszy na cyplu stanowiły zwarte zarola i wysokie krzewy. Zanurzyli się w
mokrym poszyciu, ale poruszali się z trudem, cišgnšc małe działko przez tę
liskš gęstwinę. Grupę Arbuzowa stracili z oczu prawie natychmiast.
Do pónego popołudnia pokonali tylko połowę zbocza. Zachar podpierał ramieniem
koło armatki i wytężał wszystkie siły, żeby jš popchnšć o centymetr dalej, ale
mokre poszycie czyniło to prawie niemożliwym. Wydawało się, że uchronienie
działa przed spadnięciem w dół pochłania wszystkie jego siły. Inni mieli ten sam
problem. Rzucił okiem na wał obronny z belek. Im bliżej byli twierdzy, tym
bardziej denerwujšca była cisza.
Nagle dzikie wrzaski przeszyły powietrze, a zaraz po nich hałas wystrzałów od
strony ogrodzenia. Deszcz ołowiu spadł na nich z góry. Zachar kucnšł za działem
i starał się wycelować z ręcznej broni, ale dokoła niego Aleuci wycofywali się i
uciekali w panice, zostawiajšc przeszło dwa tuziny Rosjan z grapy Baranowa.
Natychmiast wymalowani wojownicy Kołosze zaczęli wyłaniać się zza cian, wyjšc i
wydajšc okrzyki wojenne. Zachar wystrzelił, nie celujšc. Było ich zbyt wielu.
- Odwrót! - krzyknšł Baranów.
Zachar dołšczył do bezładnej ucieczki po pokrytym zarolami zboczu, cišgnšc
podskakujšce działko za sobš. Zobaczył, że Baranów upadł, więc
Alaska
273
złapał go za rękę i cišgnšł za sobš. Powietrze było pełne przelatujšcych
ołowianych kul, kiedy zaczęto strzelać ze statku, żeby dać osłonę uciekajšcym,
co w końcu zmusiło Kołoszy do odwrotu.
Kiedy znaleli się bezpiecznie na pokładzie, zaczęli obliczać koszty tego
niefortunnego ataku. W ogólnym rozrachunku naliczyli dziesięciu zabitych i
dwudziestu szeciu rannych. Baranów należał do tych ostatnich - ranny w rękę.
Przyznajšc się do porażki, oddał komendę kapitanowi Lisiańskiemu. Następnego
dnia przyholowano fregatę Newa i rozpoczęło się bezustanne bombardowanie
nieprzyjacielskiej twierdzy. Całe rano i popołudnie las i zatoka odbijały echem
nieustajšcy ryk dział.
Dwa razy wywieszali Kołosze białš flagę na wałach. Za pierwszym razem wysłannik
z twierdzy obiecał dostarczyć Nanukowi zakładników, jeli pozwoli im zostać na
wyspie Sitka. Baranów odmówił, upierajšc się, że Kołosze muszš odejć. Podczas
drugiej rozmowy wysłannik zobowišzał się, że tubylcy odejdš następnego dnia,
kiedy będzie przypływ, i oblężenie zostało zawieszone.
Przypływ przyszedł i odszedł następnego dnia, jednak nic się nie wydarzyło.
Lisiański rozkazał zbudować tratwę z pni drzewnych i postawił na niej kilka
ciężkich armat. Z mniejszej teraz odległoci działa zaczęły znowu walić w
nieprzyjacielski fort, robišc wreszcie wyłom w cianie obronnej z belek. O
zmroku ukazał się na brzegu stary człowiek powiewajšcy białš flagš. Tym razem
obiecał, że Kołosze odejdš. Bateria zamilkła.
Nie mogšc spać tej nocy Zachar chodził po pokładzie Jekatieriny, jednak ciemna
sylweta twierdzy stale przycišgała jego wzrok. Kiedy był na Kodiaku, odległoć
wszystko łagodziła, ale teraz odczuwał bolenie bliskoć Córki Kruka i
niemożnoć zobaczenia jej. Chciał wierzyć, że co dla niej znaczył, że jego
zaufanie nie było bezpodstawne.
Z fortecy dobiegał zawodzšcy piew. Zachar przysłuchiwał się tej smutnej pieni,
uderzeniom bębna towarzyszšcym jej żałobnemu rytmowi. Potem dołšczyło więcej
głosów, raz podnoszšc się do crescendo, raz opadajšc cicho, i tak się to
powtarzało. Zachar nie rozumiał słów, ale żałoć bijšca z tych głosów nie
wymagała tłumaczenia. Ten dwięk przejmował go zimnym dreszczem.
Całš noc trwał niesamowity piew i skończył się dopiero na godzinę przed witem.
Przejmujšca cisza, jaka póniej zapanowała, była jeszcze gorsza.
274 Janet Dailey
Zachar czekał, aż słońce wzejdzie, ale różowy wit przyniósł tylko widok
skrzydlatych padlinożerców, kršżšcych wolno nad twierdzš.
Nie było żadnej odpowiedzi z fortu na wołania. Zachar zgłosił się na ochotnika
do uzbrojonej grupy wysłanej na rozpoznanie. Kiedy wylšdowali, wszystko było
pogršżone w grobowej ciszy. Ostrożnie zbliżali się do twierdzy, obchodzšc jš
lasem. Bramy były otwarte. Ze rodka nie dochodził żaden ruch ani dwięk.
Ze strzelbami gotowymi do strzału weszli do twierdzy. Czujnie rozglšdali się
dokoła, ale miejsce wydawało się opustoszałe z wyjštkiem stada padlinożerców
otaczajšcych dziwne wzniesienie. Zachar zbliżył się do niego i zobaczył, że jest
to stos trupów. Przyspieszył kroku, przebiegajšc ostatnie
jardy.
Wiele ciał było już zesztywniałych, kiedy Zachar je przekładał, szaleńczo
szukajšc Córki Kruka, przerażony, że znajdzie jš nieżywš. Ale w tym stosie była
tylko jedna dorosła kobieta, stara i prawie bezzębna. Reszta to zranieni w
bitwie wojownicy, niemowlęta i starcy. Zachar padł z ulgš na kolana, pewny że
Córka Kruka żyje - gdzie żyje.
Sitka
Sierpień 1805 roku
Na miejscu, gdzie była przedtem wie Kołoszy, wznosiła się teraz osada rosyjska,
Nowoarchangielsk. Bastion z dwudziestoma armatami na szczycie szerokiego kopca
sprawował kontrolę nad leżšcym w dole portem. Stopnie wiodły w dół do głównej
częci osady, gdzie dawniej drewniane budynki Kołoszy i totemiczne domki żałobne
stały rzędem na brzegu. Teraz było tu osiem nowych budynków - wspólny dom
mieszkalny, sklep, magazyn, kilka chat i obora dla biało-czarnych krów, wiń,
które król Kamehameha przysłał poprzedniej zimy i dwóch kóz ze statku z Bostonu.
Palisada zabezpieczała osadę od strony lšdu, a za jej cianami uprawiano
przeszło tuzin grzšdek warzywnych.
Fregata carskiej floty Newa była znowu zakotwiczona w porcie po zimowaniu na
wyspie Kodiak. Przy niej stał bryg Maria, na którym niedawno przybył szambelan
carski, Nikołaj Riezanow. Statek ten doprowadził do bezpiecznego miejsca w
zatoce Michaił, stacjonujšcy teraz w Nowoarchan-gielsku, gdzie przydzielono mu
mało zaszczytnš funkcję portowego pilota.
Kiedy Michaił wyszedł z małej chaty, zauważył Zachara stojšcego na warcie przy
cianie bastionu. Przebrnšł przez rozmoczony deszczem teren do stanowiska
armatniego, skšd jego brat spoglšdał w kierunku morza. Zachar obrócił się na
odgłos kroków, potem spojrzał na list, który Michaił trzymał w ręku.
- Maria przywiozła pocztę z Kodiaku. To jest list od twojej córki Larissy.
Zachar patrzył na złożonš kartkę pergaminu, ale nie uczynił żadnego ruchu, żeby
jš wzišć z ręki brata. W przeciwieństwie do Michaiła i swojej córki nie umiał
ani czytać, ani pisać.
276
Janet Dailey
- Co ona pisze? Jak się czuje nasza matka?
- Jest zdrowa. - Michaił przeczytał na głos krótki list od Larissy, w którym
pisała, że dalej uczy się u ojca Hermana, pomaga Taszy w pracach domowych u
rosyjskiej żony Iwana Bannera, którego Baranów mianował komendantem osady na
Kodiaku. W ostatnim ustępie listu pisała o wizycie szambelana carskiego i o
pustym budynku, który on napełnił setkami ksišżek, wielkimi mapami, pięknymi
modelami statków i dziwnymi instrumentami. - Mam nadzieję, że ty i wuj Michaił
czujecie się dobrze i że wkrótce będziemy znowu razem". Podpisano: Twoja oddana
córka Larissa".
Michaił nie komentował ostatniego zdania listu i zawartego w nim życzenia. W
przewidywalnej przyszłoci było mało prawdopodobne, aby Kompania wysłała Zachara
czy też jego z powrotem na Kodiak, a jak do tej pory byłoby niebezpieczne
sprowadzać matkę i bratanicę tutaj, do Nowoar-changielska, otoczonego przez
wrogich Kołoszy, ze stale wiszšcš nad nimi grobš ataku.
Kiedy Michaił wrócił na rosyjskie tereny Ameryki jako wykwalifikowany nawigator,
mylał, że ten zawód umożliwi mu zwiedzenie wielu odległych miejsc. Zamiast tego
zrobiono z niego pilota portowego, który rzadko wychylał się poza wody tej
zatoki. Było to dla niego stałym ródłem frustracji, szczególnie gdy listy
przypominały mu o jego nieciekawym życiu. Podał list Larissy Zacharowi i patrzył,
jak tamten składa go i chowa w kieszeni, potem spojrzał w kierunku prymitywnej
chaty.
- Słyszałem, że Baranów złożył rezygnację na ręce jego ekscelencji Riezanowa -
Zachar powtarzał najnowsze pogłoski.
- Nie sšdzę, żeby carski szambelan już jš zaakceptował - umiechnšł się blado
Michaił. - Duży zbiór ksišżek i obrazów, który Larissa opisywała w swoim licie,
Riezanow zostawił na Kodiaku.
- Prawdopodobnie Baranów powiedział mu, że wolałby, żeby jego ekscelencja
przywiózł co do zapchania naszych brzuchów raczej niż umysłów. - Zachar zamiał
się, chociaż brak żywnoci nie był wcale zabawny.
Psy obozowe zaczęły szczekać u podnóża kopca, potem pobiegły całš sforš na plażę.
Zachar zobaczył pół tuzina czółen Kołoszy lawirujšcych pomiędzy wysepkami w
stronę osady. W łodziach siedzieli mężczyni i kobiety, a wiatr przynosił urywki
piewanej przez nich pieni.
Zatrzymali czółna w małej odległoci od plaży. Jeden z wojowników
Alaska
277
- prawdopodobnie wódz - stanšł i zaczšł mówić. Zachar rozumiał prawie wszystko.
- Bylimy waszymi wrogami - wołał. - Krzywdzilimy was. Wy bylicie naszymi
wrogami. Wy krzywdzilicie nas. My chcemy być dobrymi przyjaciółmi. Możemy
zapomnieć o przeszłoci. Nie chcemy wam szkodzić. Wy też nam nie wyrzšdzajcie
szkody. Bšdcie naszymi dobrymi przyjaciółmi. - To samo było pewtarzane
wielokrotnie innymi słowami. Już przedtem kilku wodzów wojowniczych klanów
chciało zawrzeć pokój z Baranowem i wznowić przyjacielskie stosunki handlowe.
- Powiem Baranowowi, że ma goci - postanowił Michaił.
Zachar czekał przed chatš, Baranów wyszedł w swojej czarnej peruce przywišzanej
chustkš do głowy. Ciężkie życie, wiek i mokry klimat - wszystko to już się na
nim odbijało. Jego palce były sztywne, powykręcane przez artretyzm, z tego
samego powodu utykał i musiał podpierać się laskš, ale oczy miał wcišż żywe i
umysł bystry, pomimo swoich prawie szećdziesięciu lat.
Zachar razem z Michaiłem eskortowali go przy zejciu ze schodów do namiotu,
który postawiono na plaży, aby przyjmować tam misje pokojowe tubylców. Tłumacze-
krajowcy wprowadzili Kołoszy do namiotu na audiencję u Nanuka. Zachar wszedł do
rodka przed Baranowem i natychmiast jego wzrok przykuła kobieta Kołoszka ubrana
w szatę w jaskrawe pasy. Co w nim zamarło, kiedy spojrzał na jej twarz. To była
Córka Kruka. Nie mogšc w to uwierzyć stał nieporuszony, dopóki nie poczuł
szturchnięcia laski Baranowa, któremu tarasował przejcie. Kiedy odsunšł się na
bok, zauważył obok niej małego chłopca. Wyglšdał na mniej więcej trzy lata. A
jego oczy - te oczy miały jasnoniebieski odcień! Zachar wpatrywał się w chłopca,
który bez wštpienia nie był Kołoszem pełnej krwi. Jego wiek wskazywał, że mógł
być jego synem. Czy rzeczywicie? Spojrzenie Zachara wróciło do Córki Kruka.
Wydawała mu się piękniejsza niż dotšd. Jej ciemne oczy były takie, jak je
zapamiętał, wcišż błyszczšce wewnętrznym ogniem. Obserwowała go
- jak zwykle - uważnie. Doznał tego samego uczucia przyjemnoci, jak zawsze
kiedy jš widywał. Wszystkie wštpliwoci wobec niej nagle nie wydawały się już
ważne. Była tutaj i on nadal jej pragnšł. Nic innego nie miało znaczenia.
Umiechnšł się do niej i zobaczył, jak pociemniały jej oczy, a wargi wygięły się
lekko odwzajemniajšc umiech. Wydawało mu się, że odmłodniała.
278
Janet Dailey
Niewiadomie wyprostował się, podał ramiona do tyłu, a klatkę piersiowš do
przodu. Opanowało go podniecenie, intensywne szczęcie, którego nie spodziewał
się już zaznać.
Wstępny ceremoniał zabrał dużo czasu, ponieważ Baranów i wódz klanu wygłosili po
kilka długich mów wyrażajšcych ich chęć nawišzania przyjani i pokojowego
współżycia. Wreszcie komendant rozkazał, aby wniesiono jedzenie naprędce
przygotowane w baraku kuchennym. Do niego podano beczułkę brandy i wypito wiele
toastów. Zachar nie jadł i nie pił. Pasł oczy widokiem Córki Kruka i było to dla
niego wystarczajšcym pożywieniem.
Po niepokojach oczekiwania Kołosze zaczęli tańczyć i Zachar miał wtedy szansę
podejć do Córki Kruka. Kiedy usiadł na ziemi obok niej, język odmówił mu nagle
posłuszeństwa. Nie mógł wykrztusić słowa, nic z tego, co zaplanował sobie
wczeniej. Chciał tylko-jej dotknšć i wzišć jš znowu w ramiona. Córka Kruka
obserwowała go piewajšc jednoczenie pień, w rytm której tańczyli jej ludzie
wykonujšc zgrabne skoki. Dziecko patrzyło z ciekawociš na Zachara.
- Czy to jest twój syn? - I mój?" - chciał zapytać, ale nie mógł. Córka Kruka
skinęła głowš i przerwała pień. - To jest Szary Wilk.
- Ładny chłopiec. - Zachar był pewien, że widzi w rysach dziecka podobieństwo
do siebie samego, szczególnie w jego jasnych oczach.
- Ile on ma lat?
- Urodził się dwie zimy temu, w tym czasie, kiedy niedwied ma małe. Zachar
uważał, że według obliczeń, jakie robili Kołosze, było to w okolicach
lutego. Ten chłopiec był niewštpliwie jego synem. Jego syn. Ta pewnoć rosła w
nim, napełniajšc go ogromnš radociš i dumš.
Taniec plemienny zbliżał się do punktu kulminacyjnego, głosy piewaków osišgnęły
crescendo, wirujšcy tancerze wydawali głone okrzyki. Zachara denerwował ten
hałas, przeszkadzajšcy mu w rozmowie z Córkš Kruka.
Przybliżył się do niej, żeby mogła go usłyszeć w tym hałasie.
- Czy wyjdziesz ze mnš przed namiot?
Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, wahajšc się przez chwilę.
- Id. Ja wkrótce przyjdę.
Podniósł się i skierował do wyjcia, przemykajšc niepostrzeżenie pod cianami
namiotu.
Alaska
279
Chmury były purpurowe o zmierzchu, podobnie jak odległe zbocza góry Edgecumbe.
Słony wiatr od morza był chłodny, więc roje komarów i moskitów nie opuszczały
swoich siedlisk w przegniłym poszyciu mokrego lasu. Zachar odszedł od namiotu w
kierunku wysokich dziobów czółen wycišgniętych na brzeg.
Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Kiedy usłyszał odgłos kroków za plecami,
obrócił się gwałtownie, zdziwiony i zachwycony, że Córka Kruka przyszła tak
szybko. Ale to był Michaił, a nie Córka Kruka, i Zachar z trudem ukrył
rozczarowanie.
- Czy co jest nie w porzšdku? - zmarszczył brwi Michaił.
- Nie. Nic. - Zachar umiechnšł się, ponieważ od dawna, dokładnie od czasu,
kiedy ostami raz był z Córkš Kruka, nie było mu tak dobrze jak teraz.
Bruzdy na czole jego brata pogłębiły się ze zdziwienia.
- Dlaczego wyszedłe? Czy to z powodu tej kobiety Kołoszów? Wydawało mi się, że
jš znasz.
- Znam. - W tym momencie Zachar zobaczył, że Córka Kruka wymyka się z namiotu z
synem na ręku. Wskazał jš Michaiłowi. - Mamy się tu spotkać. Czy zauważyłe
chłopca? On jest moim synem.
- Twoim co?
Ale Zachar już nie słyszał tego niedowierzajšcego pytania, bo poszedł powitać
Córkę Kruka. Tym razem wydawało mu się rzeczš najbardziej naturalnš, aby wzišć
jš w ramiona i pocałować, poczuć jej miękkie wargi pod swoimi i giętkoć jej
ciała poddajšcego się jego uciskowi. Wezbrała w nim niezwykła czułoć, kiedy
podniósł wreszcie głowę i spojrzał na jej twarz. Już przedtem mylał, że jš
kochał, ale nie można było tego porównać z żarliwym uwielbieniem, jakie odczuwał
teraz. Ono obejmowało wszystko i przebaczało wszystko.
Ciemne oczy córki Kruka powędrowały do jakiego punktu za nim, przypominajšc mu
o obecnoci Michaiła. Obrócił się trzymajšc jš wpół.
- Chcę, żeby poznała mojego młodszego brata, Michaiła Tarakanowa. To jest Kruk.
- Schylił się i wzišł chłopca na ręce. Umiechnšł się do dziecka, które wydawało
się zafascynowane. - A ten malec to Szary Wilk.
Michaił miał wrażenie, że patrzy na portret rodzinny - chłopiec z oczami swojego
ojca, siedzšcy u niego na ręku, i kochajšcy mšż, patrzšcy z uwielbieniem na
matkę swojego syna. Tylko jeden element tego obrazu nie
280 Janet Dailey
wydawał mu się prawdziwy, a była nim kobieta patrzšca na niego zamiast na
Zachara.
- Mylałem, że już jej nigdy więcej nie zobaczę - mówił Zachar. - Teraz nie
spuszczę jej z oka.
Cisza zapanowała na wyspie. Michaił zorientował się dopiero po chwili, że
zakończyły się tańce w namiocie. Kiedy spojrzał w tamtym kierunku, zobaczył w
otworze wejciowym wojownika Kołosza, rozglšdajšcego się w zapadajšcym zmroku,
jakby kogo szukał. Jego wzrok spoczšł na nich.
Przypominajšc sobie ostatnie słowa brata, Michaił powiedział:
- Mylę, że on miałby co do powiedzenia na ten temat. - Wskazał mężczyznę
idšcego szybkimi krokami w ich kierunku.
Córka Kruka zesztywniała rozpoznajšc Lenš Żabę. Zagryzła wargi ze wstrętem i
poczuła, że ręka Zachara, którš jš obejmował wzmacnia ucisk.
- Kto to jest?
- To jest Lena Żaba, brat mojego nieżyjšcego męża. On mnie wzišł jako drugš
żonę.
Podczas oblężenia twierdzy przez Rosjan Biegnšcy Jak Wilk został trafiony w nogi
pociskiem armatnim. Jako kaleka musiał być w sposób rytualny zabity przez
szamana, aby nie opóniał ucieczki klanu. Według zwyczaju jego brat miał
obowišzek wzišć Córkę Kruka za żonę, chociaż był już żonaty. Mimo usilnych prób
nie zdołała zajšć pozycji jego pierwszej żony i ulubienicy męża. To, że wolał tę
kobietę z płaskim nosem, utwierdzało Córkę Kruka w przekonaniu, że był jeszcze
głupszy niż jego brat. A fakt, że pozwalał sobie na wydawanie jej rozkazów jak
niewolnicy, pogłębił jeszcze jej wzgardę.
Zatrzymał się przed niš z uczernionš twarzš błyszczšcš w półmroku. Koła z
czerwonej farby namalowane wokół oczu sprawiały, że wyglšdał gronie patrzšc ze
złociš, wciekły, że nie pytała go o pozwolenie i okazała niewiernoć okrywajšc
go wstydem przed Rosjanami.
- Wracaj do namiotu - rozkazał w swoim języku.
- Ty wracaj do namiotu. - Czuła rękojeć noża przy pasie Zachara i przesunęła
się trochę, żeby go mieć w zasięgu ręki.
- Zrobisz jak powiedziałem. - Doprowadzony do wciekłoci oporem złapał jš za
rękę, aby wymusić posłuszeństwo.
Alaska 281
Ale Córka Kruka uniknęła jego uchwytu i wyjęła szybko nóż Zachara z pochwy
kierujšc ostrze ku mężowi.
- Zostanę z Zacharem. - Tym razem mówiła po rosyjsku.
Cofnšł się ze zdziwieniem, ale zaraz zrobił krok w jej kierunku, klnšc
siarczycie. Zachar włšczył się do kłótni, tak jak się tego spodziewała.
- Zostaw jš. - Wycišgnšł pistolet i wymierzył w niego.
- Zachar, Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Brat położył mu rękę na ramieniu,
żeby go powstrzymać. - Oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby zawrzeć układ z
Baranowem.
- Nie chcę już dłużej z tobš żyć - owiadczyła pogardliwie Córka Kruka. -
Wstydzę się być nazywana żonš kogo, kto jest niczym więcej jak żabim skrzekiem.
- Nie chcę, żeby była mojš żonš.
- A więc już nie jestem twojš żonš, a ty już nie jeste moim mężem. Opuciła
nóż, zadowolona, że sprowokowała to stwierdzenie z jego strony.
Prezenty wymienione przy zawarciu małżeństwa nie muszš być zwrócone, jeli chęć
rozstania jest obustronna.
Lena Żaba zacisnšł ponuro usta, kiedy zdał sobie sprawę, że złapała go w
pułapkę. Potem spojrzał na Zachara zwężonymi oczami:
- Chcesz tę kobietę? -Tak.
- Daj dwa dłuta i jeden koc. Ona twoja cały czas.
- Nie - Córka Kruka zaprotestowała ze złociš. - On zgadza się, małżeństwa nie
ma. Ty dajesz mu nic.
- Zapłacę to, co chce. -Nie.
Obróciła się do swojego byłego męża, wykrzykujšc oskarżenia i obelgi. Wkrótce on
też wydzierał się, nazywajšc jš czarownicš i jeszcze gorzej. Po chwili ich
donone głosy zwróciły uwagę ludzi w namiocie. Zachar miał mieszane uczucia
widzšc wychodzšcego Baranowa. Nie był jednak w stanie przerwać tej kłótni. Żadne
z nich nie pozwalało mu na wtršcenie więcej niż dwóch słów.
- Co się tu dzieje? - Ale nawet interwencja Baranowa nie przywróciła ciszy.
Wzišł więc pistolet z ršk Zachara i wystrzelił w powietrze. Huk ten osišgnšł
pożšdany skutek. - A więc o co chodzi?
282 Janet Dailey
Zachar odpowiedział mu, potem Córka Kruka usiłowała podać swojš wersję, ale mšż
jej przerwał. Baranów podniósł pistolet, żšdajšc ciszy, po czym spojrzał na
Zachara.
- Chcesz tej kobiety? ;
- Chcę jej. To jest mój syn. - Objšł mocniej dziecko, ufajšc, że Baranów
zrozumie. Przecież miał dwoje dzieci z Indiankš, które bezgranicznie uwielbiał.
- Jestem gotów zapłacić cenę, jakiej on za niš żšda, chociaż Kruk twierdzi, że
nie ma do tego prawa.
Baranów skłonił się z lekka w kierunku Córki Kruka.
- Jestem pełen uznania dla damy, która tak przeraliwym głosem dba o twoje
interesy. Jednak w imię pokoju i okazania dobrej woli cena ma być zapłacona. -
Kiedy tłumacz przekładał tę odpowied zgromadzonym wokół Kołoszom, Baranów
szepnšł do Zachara: - Tym wydatkiem zostanie obcišżony twój rachunek w Kompanii,
a suma odliczona od twoich zarobków.
Nawet Córka Kruka nie omieliła się przeciwstawić decyzji Nanuka i sprawa
została ostatecznie uzgodniona. Lena Żaba dostał dwa dłuta i jeden koc, a Córka
Kruka została kobietš Zachara.
Pod koniec tygodnia Baranów odprawił prymitywnš ceremonię chrztu Wasyla
Zacharewicza Tarakanowa, ale nikt nie nazywał póniej chłopca tym imieniem.
Wołano na niego Wilk. Po miesišcu pobytu w Nowoarchangielsku ten niezwykle
bystry chłopak wplatał już w swoje rozmowy rosyjskie słowa.
W padzierniku rozpoczęły się deszcze. Kiedy Michaił brnšł przez rozmokły grunt
do chaty swojego brata, wydawało mu się, że deszcz nigdy nie przestanie padać. W
tym rejonie Sitki zimno rzadko dawało się we znaki, ale ulewne deszcze i gęste
mgły były stałym gociem.
Michaił spojrzał w kierunku zachodnim. Ciężkie chmury kompletnie przykryły wyspę
góry Edgecumbe i zasłoniły inne w zatoce. Nie było już fregaty Newa w porcie. W
dwa tygodnie po przybyciu carskiego szambelana odpłynęła do Kantonu z ładunkiem
futer szacowanym na czterysta pięćdziesišt tysięcy rubli, a Jelizawietę, jeden z
małych statków Kompanii, wysłano na Kodiak po zapasy.
Ulewny deszcz przerwał prace nad nowym statkiem Awos', budowanym na rozkaz
pełnomocnika carskiego, Riezanowa. Obrażony sposobem, w jaki
Alaska
283
traktował go mikado podczas dyplomatycznej podróży do Japonii, Riezanow
zamierzał posłać tam okręty i ukarać ten wyspiarski naród. Avos' miał należeć do
tej floty. Rozkazał również Baranowowi przygotować pomieszczenia mieszkalne w
porcie na wyspie dla przymusowych imigrantów", jak ich nazywał, którzy mieli
być przywiezieni z Japonii w wyniku tej ekspedycji militarnej. Teraz wszyscy
zaczęli nazywać wyspę japońskš.
Michaił nie podzielał zapału szambelana do tego planu. Kompania Rosyjsko-
Amerykańska nie miała wystarczajšco wielu statków, aby zapewnić odpowiedniš
iloć dostaw dla swoich osad, a jednoczenie patrolować terytorium,
uniemożliwiajšc obcym statkom handel na tych wodach i eskortować wyprawy
myliwskie w poszukiwaniu wydry morskiej. Rozpoczynanie ofensywy było absurdalne.
Jednak bez względu na to, ile rozsšdku wykazywał Riezanow w innych sprawach -
takich jak ustanowienie opieki medycznej, szkoły dla krajowców, fundusz
emerytalny dla starców i inwalidów - nie można go było odwieć od zaplanowanej
kampanii japońskiej. Chociaż się z nim nie zgadzano, rozkazy
czterdziestodwuletniego szambelana były wykonywane.
Michaił zatrzymał się przed drzwiami chaty swojego brata i zastukał. Przedtem po
prostu wszedłby do rodka, ale obecnoć Córki Kruka zmieniła ten zwyczaj. Już
dwukrotnie wszedł bez ostrzeżenia i trafił na intymnš scenę. Teraz zawsze pukał.
Żaden dwięk nie dochodził ze rodka. Słyszał tylko uderzenia deszczu o dach.
Czekał i zastukał znowu. Nadal nie było odpowiedzi. Spojrzał na inne budynki
osady, nie majšc ochoty przedzierać się przez błoto i deszcz, aby szukać Zachara.
Riezanow, który przejšł dowództwo, zwołał zebranie nawigatorów i przywódców
myliwskich, na którym mieli być obecni Baranów i jego zastępca, Iwan Kusków. On
i Zachar mieli się stawić w chacie Riezanowa w cišgu godziny. Najprawdopodobniej
znajdzie Zachara w sklepie, kupujšcego błyskotki dla swojej ukochanej.
Usłyszał odgłos stóp i zza rogu ukazała się Córka Kruka, niosšc naręcze drewna.
Na głowę miała zarzucony koc. Chociaż szła szybko, nie robiła wrażenia kobiety
spieszšcej się w deszczu. Jej postać miała w sobie wiele godnoci. Już nieraz
uderzała Michaiła jej bliska arogancji duma.
Kiedy zobaczyła go przy drzwiach, zawahała się nieco.
- Jeste mokry - powiedziała takim tonem, że poczuł się głupio stojšc na
zewnštrz w deszczu, zamiast być w rodku, gdzie jest sucho.
284 janet Dailey
- Szukam Zachara.
- On wkrótce wróci. - Przeszła obok niego i otworzyła drzwi chaty. Poniewczasie
zorientował się, jak niezgrabnie to zrobiła, majšc ruchy
skrępowane naręczem drewna. Wszedł za niš do rodka, tym razem sam zamknšł drzwi
i odwrócił się. Koc spadł jej z głowy odsłaniajšc błyszczšce czarne włosy
okalajšce twarz. Celowo unikał patrzenia na niš.
- Pozwól, że wezmę to drewno.
Jego ręka musnęła jej pier. Odskoczył gwałtownie, omal nie upuszczajšc całego
naręcza, jak gdyby sparzył go ten kontakt. Patrzyła z rozbawionym umiechem.
Dzięki ustom o pełnych wargach i niezgłębionej czerni oczu wyraz jej silnie
zarysowanej twarzy nabierał urzekajšcego piękna. Poczuł, że członek mu
twardnieje i szybko odwrócił się, aby zanieć drewno do skrzyni przy kominku.
- Już dawno nie byłe z kobietš. - Po bliskoci jej głosu Michaił zorientował
się, że szła za nim.
Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się nagle; doszedł go zapach palšcego się
drewna, przenikajšcego zatęchłe powietrze, usłyszał plusk wody przeciekajšcej z
dachu i zobaczył łóżko stojšce w rogu tej jednoizbowej chaty.
- Tutaj jest mało kobiet. - Michaił wolałby przypisać swojš reakcję
przymusowemu ostatnio celibatowi, jednak zdawał sobie sprawę, że to jej widok
kierował myli mężczyzny ku seksowi. Wrzucił drewno z hałasem do pudła, potem
stanšł przed zapalonym kominkiem. - Mówiła, że Zachar wkrótce wróci?
- Tak. - Zdjęła koc i położyła go na skrzyni, aby wysechł. - Ty chcesz kobiety
do łóżka. Czemu nie poprosisz mnie? - Stała przy nim patrzšc wyzywajšco. - Czy
uważasz, że jestem brzydka?
- Nie - to stwierdzenie wyrwało mu się mimowolnie. - Ale ty należysz do Zachara.
- Ale jeste jego bratem. U moich ludzi jest dozwolone, żeby kobieta miała
dwóch mężów, jeżeli oni sš braćmi.
Michaił rozemiał się szorstko.
- U Rosjan takie pogańskie praktyki nie sš dopuszczalne.
- Dlaczego? Kobieta potrzebuje synów. Zachar jest za stary. Coraz częciej jego
członek jest miękki w moich rękach. Ty jeste jeszcze silny. Mylę, że mógłby
mi dać wielu synów.
Alaska
285
Jej słowa jeszcze bardziej wzmogły ogarniajšcy go żar. Patrzył na żółte
płomienie ognia klnšc jš w duchu za to, co się z nim działo.
- Zachar nie jest za stary - zapewnił jš. - Baranów jest o szesnacie czy
siedemnacie lat starszy od mojego brata, a ma trzyletnie dziecko.
- On jest Nanuk - powiedziała, jakby to wszystko wyjaniało..- Nie chciałby
przespać się ze mnš?
Michaił obrócił się gniewnie, ale nie miał okazji odpowiedzieć, bo drzwi
otworzyły się i wpadł Zachar miejšc się i przekomarzajšc z synem. Michaił nie
był pewien, co odpowiedziałby na pytanie Córki Kruka. Czujšc się winnym z powodu
tej niepewnoci z zażenowaniem patrzył na brata.
- Nie wiedziałem, że jeste tutaj, Michaił. - Zachar umiechał się stawiajšc
swojego syna, Wilka, na podłodze. Chłopiec energicznie potrzšsał mokrš głowš,
otrzepujšc się jak pies i rozpryskujšc krople wody we wszystkich kierunkach.
- Włanie przyszedłem. - Potrzeba wyjanienia, że nie przebywał długo sam na
sam z Córkš Kruka tylko powiększyła jego poczucie winy. Nie zdradził swojego
brata, ale chciał go zdradzić. - Riezanow zwołał kolejne zebranie. - Zażenowany
Michaił odsunšł się od kominka - i od Córki Kruka
- zdšżajšc do drzwi.
- Zaczekaj - powiedział Zachar - pójdę z tobš.
- Ja też idę. - Chłopiec podskoczył do Zachara.
- Nie - Zachar popchnšł go lekko w kierunku Córki Kruka. - Zostań tutaj i
opiekuj się matkš. Wrócę póniej. - Z umiechem zadowolenia na twarzy wyszedł za
Michaiłem, potem zatrzymał się, żeby podnieć kołnierz.
- To dobry chłopak - powiedział do Michaiła. - Mylę, że zaczyna mnie lubić.
- Tak. - Michaił nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego brat był tak
szczęliwy, dosłownie pękał z dumy z powodu swojej nowo odnalezionej rodziny. To
wszystko było zbyt wieże i cenne dla Zachara, żeby mógł zauważyć jakie wady,
pomylał Michaił.
Ze schylonymi głowami pod ulewnym deszczem wyruszyli w kierunku schodów, które
wiodły do twierdzy na szerokim, płaskim wzniesieniu.
- Czego dotyczy zebranie? Czy ci powiedziano? - spytał Zachar. -Nie.
Szli chwilę w milczeniu, potem odezwał się Zachar:
- Podoba mi się Riezanow. To mšdry człowiek. Wiem, że wielu promysz-
286 Janet Dailey
lenników na Wyspach Pribyłowa było bardzo niezadowolonych, kiedy wydał rozkaz,
żeby nie zabijać już więcej fok w tym roku, że to musi być powstrzymane, bo
inaczej nie zostanie tam już nic, a przedtem miliony fok gromadziły się wokół
skał jak pszczoły na plastrze miodu.
- Byłe tam? - spytał Michaił.
- Raz, dawno temu - przyznał Zachar wchodzšc na schody. - Słyszałem pogłoski,
że statki z Bostonu zabiły więcej niż milion fok tylko w tym roku.
- Tracimy przez nich wiele futer, a Kołosze dostajš za to dużo broni. Czasem
mylę, że oni sš lepiej uzbrojeni niż my. Przynajmniej Riezanow zgadza się z
Baranowem, że musimy prowadzić handel z angielskimi statkami i tymi z Bostonu,
żeby zgromadzić potrzebne nam zapasy. Nie możemy być zależni tylko od statków
Kompanii, które płynš z Ochocka. Patrz, jaka jest nasza sytuacja. Przydział mški
zmalał do jednego funta miesięcznie na mężczyznę, a przecież nadchodzi zima.
Jeszcze na ostatnim stopniu schodów Zachar z troskš kiwał głowš opisujšc tę
ciężkš sytuację.
- Jelizawieta powinna wkrótce powrócić z Kodiaku z zapasami.
Nikołaj Pietrowicz Riezanow był przystojnym, wysokim, czterdziestodwuletnim
mężczyznš. Gładko wygolony, ubrany w jeden ze swoich mniej ozdobnych mundurów,
trzymał się prosto i w naturalny sposób uzyskiwał posłuch u mężczyzn tłoczšcych
się w małej chacie. Kiedy pilnie im się przyglšdał swoimi jasnoniebieskimi
oczami, wargi miał zacinięte i robił wrażenie srogiego.
Michaił spojrzał na Baranowa, na łysy czubek jego pozbawionej peruki głowy
otoczony płowymi włosami. Długie lata wpatrywania się w odległe horyzonty
wyżłobiły bruzdy na starej twarzy tego Rosjanina i nadały jej wyglšd
bezustannego zdziwienia. Jego oczy były smutne i pełne rezygnacji. Michaił
domylił się niedobrych wiadomoci. Spodziewał się, że Baranów zaraz podniesie
ręce do góry i owiadczy jak zwykle: wszystko w ręku Boga.
Zaczšł jednak mówić Riezanow, prosto i wyranie.
- Otrzymalimy wiadomoć, jeszcze nie potwierdzonš, że Jelizawieta zaginęła na
morzu. Nie będzie zapasów z Kodiaku. W dodatku zatonęła
Alaska
287
w czasie sztormu flotylla tubylczych myliwych, dwustu mężczyzn wraz z
największš ilociš skór uzyskanych w tym sezonie. - Dokoła Michaiła wszyscy
rozkładali ręce w gecie rezygnacji, ale to nie był koniec. - Otrzymalimy
również wiadomoć, jeszcze nie udowodnionš, że osada więniów w porcie Yakutat
została zmieciona z powierzchni ziemi przez Kołoszy. - Ta zbudowana na Alasce
rolnicza placówka, posiadajšca także stocznię, była eksperymentalnš osadš
wzorowanš na brytyjskiej kolonizacji okolic zatoki Botany w Australii. - Kołosze
zaatakowali również inne forty na północy, ale zostali odparci. Uważam, że
możemy być pewni wzmożonej wrogoci ze strony tubylców w naszym rejonie.
Kilku mężczyzn wyraziło szeptem żal z powodu mierci swoich znajomych, ale
Riezanow nie dopucił do rozmów na ten temat. Dał znak służšcemu, żeby przyniósł
mapy i ksišżki, potem otworzył je na stole, żeby każdy mógł zobaczyć. To były
materiały żeglarza i odkrywcy George'a Vancouvera.
Słuchajšc planów Riezanowa dotyczšcych przyszłej ekspansji Kompanii Rosyjsko-
Amerykańskiej, Michaił miał pewnoć, że te dwie ostatnie klęski jeszcze bardziej
zdeterminowały carskiego szambelana do zdobywania nowych terytoriów. Riezanow
polecał usilnie, aby Kompania przestała zajmować się wyłšcznie handlem skórami,
a włšczyła się również w inne interesy kupieckie. Marzenia Michaiła o odległych
lšdach rozbłysły na nowo, kiedy Riezanow zaczšł wyliczać egzotyczne porty, kiedy
mówił o ustanowieniu przedstawicieli spółki w Birmie i na Filipinach, o budowie
nowych osad najpierw wzdłuż rzeki Kolumbia, potem w Kalifornii i na Hawajach.
Wkrótce, jak twierdził, pokój z Amiens zostanie zerwany i Europa ruszy na wojnę
z wojowniczym Korsykaninem - Napoleonem. Taka sytuacja dałaby Kompanii wolnš
rękę w umacnianiu stanu posiadania na Alasce i zdobycia nowych obszarów.
-'Popatrzcie na mapę. - Wskazał palcem planszę rozłożonš na stole. - Ten, kto ma
Alaskę, może kontrolować Pacyfik.
Oczarowanie Michaiła marzeniami o imperium prysnęło, gdy kropla wody spadła mu
na policzek. Rzeczywistoć to były przeciekajšce dachy, czajšcy się Kołosze i
zmniejszajšce się zapasy.
Przybycie jankeskiego szkunera Juno na Sitkę rozwišzało tymczasowo problem
aprowizacji. Riezanow zakupił statek razem z jego ładunkiem, dużš ilociš
towarów, takich jak naczynia cynowe, wyroby garncarskie, żelazne,
288 Janet Dailey
narzędzia, bawełna oraz różnorodne instrumenty. Co ważniejsze, na statku
znajdowało się prawie dwa tysišce galonów melasy, dziewiętnacie beczułek
solonej wieprzowiny, cztery tysišce funtów ryżu, jedenacie beczułek pszennej
mški i inne produkty żywnociowe wystarczajšce na kilka tygodni.
Przez jaki czas mieli dużo jedzenia, a do tego muzykę w osadzie - duet klarnetu
i skrzypiec w wykonaniu żeglarza Jankesa, który podpisał kontrakt z Kompaniš i z
samym carskim szambelanem. Jednak z powodu niezwykle ulewnych deszczy i gęstych
mgieł, jakie panowały w ostatnich miesišcach roku, a także stałego zagrożenia ze
strony Kołoszy, Rosjanie nie mogli uzupełnić zapasów żywnoci wieżym mięsem czy
też rybami. Nie wolno było opuszczać fortu i załoga musiała jeć zapasy
zgromadzone przez Aleutów - tran i suszonš rybę.
Juno została wysłana na Kodiak, aby przywieć jakškolwiek żywnoć, którš mogła
dostarczyć rosyjska osada, ale wszystko, co zdobyła, to był znowu tran wielorybi
i suszona ryba. W lutym na Sitce szalał szkorbut. Z prawie dwustu Rosjan w
twierdzy omiu już nie żyło, a szećdziesięciu było całkowicie niezdolnych do
pracy.
Sytuacja stała się trudna. Zimowa podróż morska na Hawaje nie wchodziła w
rachubę, przepłynięcie nękanego burzami Pacyfiku było zbyt ryzykowne, a droga
zbyt długa. Na następnym zebraniu Riezanow zaproponował, żeby wysłać szkuner w
podróż w dół wybrzeża, zbadać ujcie rzeki Kolumbia w celu założenia tam w
przyszłoci następnej osady, zapolować na zwierzynę i ryby oraz zakupić żywnoć
w małym hiszpańskim forcie Los Farallones del Puerto de San Francisco. Chociaż
wszystkie porty hiszpańskie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża zamknięto dla
obcych statków, Riezanow liczył na uzyskanie zezwolenia jako rosyjski ambasador
na wszystkie kraje wiata. Trzeba było zebrać co najmniej dwadziecia osób
załogi, żeby Juno mogła wypłynšć, ale z powodu słabej kondycji mężczyzn w
osadzie należało powiększyć ich liczbę do trzydziestu, aby mogli zastšpić tych,
którzy się rozchorujš.
Michaił zgłosił się natychmiast na ochotnika, jednak Baranów uderzył pięciš w
stół i zaprotestował,
- Nie można osłabiać tego garnizonu, zabierajšc wszystkich sprawnych mężczyzn!
Stale grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Kołoszy. Musimy być zdolni do obrony,
gdyby zaatakowali.
Alaska
289
Wreszcie osišgnięto kompromis. Riezanow zgodził się, żeby częć jego załogi
składała się z ludzi z poczštkami szkorbutu. Odmówiono ostatecznie probie
Michaiła, który nadal nalegał na włšczenie do ekspedycji. Jego rozczarowanie
szybko zmieniło się w oburzenie, kiedy wyznaczono Zachara jako członka wyprawy.
- Dlaczego bierzecie mojego brata, a nie mnie? - protestował. - Jest starszy i
ma rodzinę. Ja jestem dowiadczonym nawigatorem i mogę się wam bardziej przydać.
On jest myliwym.
- Jest więcej posiadajšcych rodziny mężczyzn, którzy popłynš, a my będziemy
potrzebowali dowiadczonego myliwego, zanim dotrzemy do hiszpańskiego portu -
stwierdził ostro Riezanow, dajšc do zrozumienia, że nie będzie tolerował
dalszego podważania swoich decyzji.
Trzęsšc się z wciekłoci Michaił zamilkł i mało co słyszał z dalszej rozmowy.
Wszystko w nim wrzało. On był nawigatorem, on był tym, który tęskni za nowymi
miejscami. Ale to zawsze jego starszy brat wyruszał pierwszy na nowe terytorium
- jego brat, który nie miał wcale na to ochoty. On, Michaił, tylko przemierzał
znane szlaki - z Sitki na Kodiak, na Wyspy Pribyłowa, Unalaskę albo do twierdz
na stałym -lšdzie i z powrotem. Teraz był unieruchomiony tutaj, odsługujšc swe
zobowišzanie wobec Kompanii jako pilot portowy.
Po zakończeniu zebrania Michaił wyszedł, nie odzywajšc się do brata. Jego
oburzenie i rozżalenie były tak mocne, że nawet miał pretensje do Zachara.
JNie było czasu do stracenia. W popiechu szykowano szkuner do drogi. Ze
skromnych zapasów osady nie można było wzišć wiele, jeli pozostajšcy na Sitce
mieli dotrwać do czasu powrotu Juno. Ale ładownie pełne były towarów - ubrań,
cienkich angielskich materiałów, butów i innych artykułów skórzanych, narzędzi -
od siekier do ręcznych widrów - oraz bel materiału przetykanego złotš nitkš,
ozdobnych strzelb i innych rzeczy, uprzednio przeznaczonych na podarunki dla
japońskiego mikado.
Michaił unikał okolic portu, gdzie czyniono przygotowania do podróży, i
niechętnie brał w nich udział. Gorzka wiadomoć, że jutro Juno podniesie
kotwicę i odpłynie bez niego, wcišż go gryzła, kiedy wchodził do swojego
290 Janet Dailey
mieszkania w baraku Kompanii, gdzie dużo ostatnio przebywał. Podszedł wprost do
łóżka i wycišgnšł spod niego dzbanek samogonu, jeden z dwóch, które wzišł po
kryjomu jako zabezpieczenie przed szkorbutem. Zaniósł dzbanek wraz z kubkiem na
stół i usiadł na topornie wykonanym
krzele.
Wpatrywał się przygnębiony w kubek samogonu przeklinajšc chmury i wspominajšc
zasłyszane opowieci o kalifornijskim słońcu, którego nigdy nie zobaczy. Już
teraz nie chciał myleć o dniu, w którym Zachar powróci, a on będzie musiał
słuchać jego opowieci o miejscach, które on, Michaił, powinien był zobaczyć.
Wypił resztę alkoholu i ponownie napełnił kubek.
- Michaił.
Zesztywniał słyszšc głos brata.
- Tak, o co chodzi? - spytał krótko, nie odwracajšc się.
- Muszę z tobš pomówić.
- Na pewno przyszedłe się pożegnać. - Oczekiwał tej wizyty i starał się pozbyć
irytacji, wiedzšc, że jest dziecinna.
Michaił wstał, odwrócił się w stronę brata i przywołał na pomoc całš swojš dumę,
żeby Zachar nie zorientował się, jak bardzo mu zazdroci. Córka Kruka i jej syn
Wilk stali obok. Intrygujšce czarne oczy patrzyły na niego miało i Michaił
natychmiast poczuł się niezręcznie.
Od czasu, kiedy zrobiła mu pierwszš propozycję, starał się trzymać od niej z
daleka. Ale, jak wszystkie kobiety, miała swoje sposoby, by przy każdym
spotkaniu zwrócić na siebie jego uwagę. Często zastanawiał się, czy brat to
zauważa.
- To prawda, że nie miałem zamiaru wyjechać bez pożegnania z tobš. Ale jest co,
co chciałbym, żeby dla mnie zrobił, kiedy mnie nie będzie. - Zachar położył
rękę na głowie chłopca. Michaił czekał w napięciu. - Nie chcę, żeby Wilk i Kruk
byli sami w naszej chacie.
- Co masz na myli? - Popatrzył na Córkę Kruka, zastanawiajšc się, czy to ona
namówiła do tego Zachara.
- Chciałbym, aby zamieszkał tam i opiekował się nimi, kiedy mnie nie
będzie.
- Nie mogę. - Zszokowany Michaił wydusił z siebie protest.
- Ty jeste moim bratem. Nie mam nikogo, kogo mógłbym o to prosić. - Wydawało
się, że odmowa zabolała i speszyła Zachara. - Wiem, że starałe się zajšć moje
miejsce, żebym nie musiał ich zostawiać.
Alaska
291
- Mylę, że nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz - stwierdził Michaił.
- Chcę, żeby otrzymywali swojš rację żywnoci, mieli drewno na opał i kogo do
obrony w przypadku ataku Kołoszy - czy to za dużo, o co proszę dla mojej rodziny?
- Nie. - Michaił nie mógł mu powiedzieć, o co tu naprawdę chodziło.
- Więc zostaniesz z nimi?
To była ironia losu. Zachar miał odbyć podróż, która była pragnieniem Michaiła i
zostawiał mu pod opiekš kobietę, której pragnšł.
- Tak. Zostanę z nimi - zgodził się Michaił.
J uno wypłynęła następnego dnia i Michaił przeniósł swoje rzeczy do chaty
Zachara. Z powodu niedostatku zdrowych mężczyzn w osadzie, udało mu się załatwić
przydział na pierwszš zmianę nocnej warty. Kiedy wrócił do chaty, Córka Kruka
spała już na swoim łóżku. Posłał sobie na podłodze przed kominkiem, ale spał le
i spędził większš częć nocy patrzšc na języki ognia liżšce czerwono-białe kłody
i słuchajšc oddechu Córki Kruka, przewracajšcej się na łóżku.
Gdy nie miał pracy w osadzie, spędzał czas z Wilkiem. Dwa razy w cišgu jednego
tygodnia udało mu się zastrzelić orła bielika, który kršżył nad garnizonem. To
mięso było przyjemnš odmianš monotonnej diety składajšcej się z tranu i
suszonych ryb.
Córka Kruka postawiła przed nim talerz. Ani widok, ani zapach ryby i tranu nie
zachęcał do jedzenia, ale Michaił wiedział, że trzeba jeć. Nic innego nie było,
a spodnie już na nim wisiały. Dostał dzbanek kwasu do posiłku, ale niewiele to
pomogło. Patrzył zafascynowany, jak chłopak żarłocznie pochłania swojš porcję.
- Połykasz to jak prawdziwy wilk - powiedział z umiechem i popchnšł swój
talerz w stronę chłopca. - Możesz skończyć mojš porcję.
- Nie jeste głodny dzi wieczór - powiedziała Córka Kruka.
Spojrzał na niš, chociaż zwykle tego unikał. Żółty płomień lampy olejowej igrał
na jej twarzy, przykrywajšc cieniem jej głęboko osadzone oczy i uwydatniajšc
koci policzkowe. Zauważył, że jest szczuplejsza i straciła na wadze, ale jej
wargi pozostały ponętnie pełne.
Ze złociš Michaił nalał sobie kwasu, a Wilk zaczšł jeć z jego talerza.
- Mylę, że nie mam na to ochoty.
292 Janet Dailey
- Czy pragniesz czego innego?
Znieruchomiał słyszšc ton jej głosu i słowa, jakich dobrała, żeby zadać to
pytanie. Oznaczać mogło wiele, chociaż Michaił nie był pewien, czy jego domysły
sš słuszne. Od czasu jak zamieszkał w tej chacie, ani razu nie wyraziła żadnej
sugestii, ani nie wykonała prowokujšcego ruchu w jego kierunku. Ale nie miała
też ku temu zbyt wielu okazji.
- Nie. - Wstał zabierajšc dzbanek i podszedł do kominka.
- Czy masz wartę dzi w nocy?
- Nie. - Teraz był na dziennej zmianie.
- Michaił na pewno jest zmęczony po tylu nocach. Powinien spać na łóżku.
- Nie.
- Mylę, że to jest jedyne słowo, jakie znasz. - Jej cichy miech zabrzmiał
ironiš. Michaił obrócił się, ale nie mógł wytrzymać jej wyzywajšcego spojrzenia.
- Mylę, że Michaił boi się powiedzieć cokolwiek innego.
- Żałuję, że nie ma tutaj mojego brata, żeby zobaczył, jaka naprawdę jeste. -
Wstrzšsały nim gwałtowne emocje, nienawidził jej i pożšdał równoczenie.
- Ale Zachara tutaj nie ma.
- Powinienem był mu powiedzieć, dlaczego nie chciałem z tobš zamieszkać.
- Włanie tego chciałe. -Nie!
Odpowiedziš Córki Kruka na to gwałtowne zaprzeczenie było lekceważšce wzruszenie
ramion. Potem odwróciła się i kończyła swój posiłek. W ciszy, jaka zapadła,
dwięk trzaskajšcej w kominku kłody wydawał się bardzo głony. Wpatrujšcego się
w żar Michaiła dręczyło jej oskarżenie, a jeszcze bardziej podejrzenie, że miała
rację. Może nie odezwał się, bo chciał w ten sposób pomóc losowi. Pił zaprawiony
alkoholem kwas, żeby zabić wštpliwoci, które w nim wznieciła.
W nocy Michaił nił o niej. Stała przed nim, a żółty blask ognia pełzał po jej
nagim ciele, owietlajšc pełne piersi, płaski brzuch i czarne włosy łonowe.
Ta złota zjawa położyła się przy nim na podłodze, obejmujšc go falš żaru.
Patrzył na jej twarz, zamknięte czarne oczy, ciemnš głowę miotajšcš się na boki,
otwarte pełne wargi wydajšce ciche jęki. Jego lędwie wykazywały
Alaska
293
niezmordowanš energię, zanurzał się głęboko w jej wilgoć, wychodził z niej i
znowu wchodził, niezmordowanie unoszšc się nad Córkš Kruka i padajšc na niš.
Wszystko w nim i wokół niego wirowało wznoszšc-się coraz wyżej i wyżej aż do
ostatecznego wspaniałego wybuchu.
Kiedy Michaił obudził się następnego ranka, odczuwał tępe łomotanie w głowie.
Obrócił się i zobaczył Córkę Kruka obok siebie. Leżała z nim pod jednš kołdrš.
Ten sen wcale nie był snem.
- Nie! - krzyknšł.
Otworzyła wolno oczy i spojrzała na niego przecišgajšc się z lekka. Jej pełne
wargi ułożyły się w umiech zadowolenia.
- To jest to, czego chciałe - szepnęła.
Wiedział, że miała rację, ale również wiedział, że powinien odejć - wyjć i
nigdy tu nie wrócić. Jeli zostanie, to tylko pomnoży grzech zdrady, jaki
popełnił pišc z żonš swojego brata. A jeli jego brat nigdy nie powróci z
podróży? Nawet jeli powróci, to zapasy mogš się tu w międzyczasie skończyć i
wszyscy umrš. A jeli Kołosze zaatakujš i zabijš wszystkich? Dlaczego miałby się
pozbawiać tego, co Córka Kruka tak chętnie mu ofiarowywała?
Michaił został.
W następnych miesišcach kopano wieże groby w osadzie. Szkorbut zbierał nowe
ofiary i osłabiał resztę mieszkańców. miertelnoć byłaby jeszcze większa, gdyby
nie wiosenny przepływ ledzi w cieninie, których obfitoć przywróciła do życia
wszystkich w Nowoarchangielsku.
W czerwcu oddano wystrzał z działa na czeć powracajšcej Juno, kiedy holowano jš
do portu Sitki. Jej ładownie zapełnione były pszenicš, owsem, grochem, fasolš
oraz mškš, solonym mięsem, łojem i solš.
Gdy Zachar wysiadł z łodzi, jego syn pobiegł szybko, żeby się z nim przywitać.
Patrzšc na wychudzone ciało i twarzyczkę Wilka, Zachar czuł się zawstydzajšco
otyły. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zrzucił torbę z ramienia, pochylił się i
objšł mocno chłopca, potem poszukał wzrokiem żony.
Stojšca obok Michaiła Córka Kruka nie uczyniła żadnego ruchu w jego
294 Janet Dailey
kierunku. Ręka brata obejmowała jej ramiona, niemo obwieszczajšc swoje prawo
posiadania. Zachar zrozumiał. Odgadł w swoim sercu, co wydarzyło się pomiędzy
jego bratem a jego żonš w czasie, gdy go nie było. Poczuł ucisk w gardle.
Pochylił głowę i szybko mrugał oczami, aby pozbyć się łez, które paliły mu oczy.
Maskujšc wzruszenie otworzył torbę i wyjšł prezent, jaki przywiózł dla Wilka.
Mieszkańcy Kalifornii chętnie wymieniali żywnoć i inne domowe produkty za
wszystko, co pochodziło z zagranicy. Miał pełnš torbę takich rzeczy. Kiedy dał
prezent Wilkowi, wyjšł kolorowo haftowany koronkowy szal i ozdobny grzebień ze
skorupy żółwia, prezenty dla Córki Kruka.
Kštem oka zobaczył, że się odsuwa od Michaiła i kieruje ku niemu. Ze smutkiem
zdał sobie sprawę, że się nie zmieniła. Jej towarzystwo i jej lojalnoć nadal
były na sprzedaż. Michaił odwrócił się i wolno odszedł. Zachar nie potrafił
ulegać złoci. Odczuwał zbyt wiele bólu - za siebie i za Michaiła.
Sitka Póna wiosna 1808 roku
Ogień buchał z luf armatnich na szczycie ufortyfikowanego kopca. Nad położonym
poniżej miastem grzmiała salwa witajšca statek amerykański wchodzšcy do
rosyjskiego portu. Ale Zachara to nie interesowało. W cišgu ostatnich dwóch lat
coraz więcej zagranicznych statków zawijało do portu Sitki, który stał się
drugim co do ważnoci portem na Pacyfiku po wyspach Sandwich.
Zatrzymujšc się na jednym z szerokich chodników, które biegły wzdłuż ulic,
Zachar zmrużył oczy, żeby popatrzeć na zamazane postacie wokół siebie. Oczy
odmawiały mu już posłuszeństwa, zniszczone przez lata ostrym słońcem.
Przerażajšca rzecz dla myliwego. Żadna z tych niewyranych postaci nie
przypominała Córki Kruka i Zachar pospieszył dalej, przechodzšc koło piekarni.
Dotknšł kolorowej jedwabnej chusty, którš miał w kieszeni, niewiadomie
upewniajšc się, że wcišż tam tkwi. Wiedział, że jak długo będzie dawał Córce
Kruka ładne rzeczy, tak długo ona z nim pozostanie.
Kiedy doszedł do rzędu chat, przed którymi rosły wiosenne kwiaty, dwie postacie
wyszły z tej, która należała do jego brata. Obie kobiety miały na sobie lune
sarafany na bawełnianych bluzkach z długimi rękawami. Niewiele kobiet w
Nowoarchangielsku ubierało się na modłę rosyjskš, w przeciwieństwie do tubylczej
kobiety Baranowa, Anny Grigoriewny, która ostatnio otrzymała specjalnym carskim
ukazem tytuł księżniczki Kenai. Ten sam ukaz usankcjonował prawowite pochodzenie
Iriny, półkrwi córki Baranowa, oraz jej brata.
Zachar przystanšł, rozglšdajšc się wokół za Córkš Kruka, potem niechętnie
skierował się do domu swojej matki Taszy i córki Larissy. Obie przybyły miesišc
wczeniej z wyspy Kodiak. To był pomysł Michaiła, żeby je tutaj
296
Janet Dailey
sprowadzić. Ich matka była już zbyt stara, aby wykonywać ciężkie prace, których
od niej wymagano w domu Bannerow. Zachar rozumiał, że nadszedł czas, aby ulżyć
jej nielekkiemu życiu, ale szybko uprzytomnił Michaiłowi, że jego mała chata nie
dostarczy im wygód ani prywatnoci, do czego obie miały prawo. Ostrożnie unikał
tematu Córki Kruka i Wilka, mieszkajšcych w jego chacie, i niezręcznej sytuacji,
jaka mogłaby z tego wyniknšć. Zasugerował Michaiłowi, żeby Larissa i matka
zamieszkały u niego, ponieważ jako nawigator miał wyższš pozycję w Kompanii i
jego dom był większy i lepiej umeblowany. Michaił zgodził się z tym, tym
bardziej że jego pozycja da obu kobietom wyższy status w społecznoci osady niż
pozycja zwykłego myliwego. Ale obaj wiedzieli, że za tym wszystkim stoi Córka
Kruka.
- Dokšd idziecie tego pięknego poranka? - Zachar spytał z wymuszonš
serdecznociš.
- Do portu, żeby zobaczyć statek, który włanie przypłynšł. - Larissa była
ogromnie podniecona.
Zachar patrzył na tę obcš dziewczynę, która była jego córkš. W wieku osiemnastu
lat była w pełnym rozkwicie kobiecoci. Ze swoimi ładnymi rysami, ciemnymi
oczami o długich rzęsach i czarnymi włosami przycišgała uwagę mężczyzn w
Nowoarchangielsku, którzy byli przyzwyczajeni do mniej wyrafinowanych - zarówno
pod względem manier, jak i wyglšdu - kobiet, Aleutek i Kołoszek. Ale niewielu
Rosjan zalecało się do niej. Jej ufny, niewinny i dziewiczy wyglšd nie zachęcał
do tego.
Taka powcišgliwoć obca była prawie dwudziestu Jankesom, którzy pracowali dla
Kompanii w stoczni Sitki. Chociaż Larissa rzadko wychodziła na ulicę bez
towarzystwa babki, Amerykanie korzystali z każdej okazji, żeby z niš porozmawiać,
cieszył ich jej angielski akcent i piękny umiech.
- Czy wiesz, z jakiego kraju jest ten statek? Czy to statek angielski?
- Mylę, że jankeski - odpowiedział Zachar.
- Wiem, że jeste przyzwyczajony do przypływajšcych tu stale okrętów, papo -
powiedziała Larissa. - Ale dla mnie to jest ogromnie podniecajšce.
- Wiem, że tak jest.
Jego uwaga była już zwrócona na inne chaty, Córka Kruka stale zaprzštała jego
myli. W tym momencie atak kaszlu wstrzšsnšł drobnym ciałem jego
matki. > Nie podobał mu się ten kaszel, ani krew w linie, którš szybko
starła. Nie wyglšdała dobrze po podróży, ale uważał, że to jest skutek choroby
Alaska
297
morskiej, na którš cierpiała w drodze z Kodiaku. Ponieważ na wyspie wcišż nie
było lekarza, Zachar nie miał do kogo się zwrócić. Miesišc odpoczynku i dobrego
jedzenia zaróżowił trochę jej policzki, ale wcišż była bardzo chuda.
- Jak się czujesz? - Miał poczucie winy, że nie spędzał z niš więcej czasu,
odkšd tu była, ale nie czuł się dobrze w chacie brata, wiedzšc o jego dawnym
zwišzku z Córkš Kruka.
- O wiele lepiej. Słońce jest dzisiaj ciepłe, prawda? - Ale wiatło słoneczne
nie dodawało połysku jej matowym, szorstkim, siwym włosom. Nie była wysoka i
prosta jak kiedy, jej ramiona pochyliły się od bezustannego kaszlu. Wyraz siły
opucił jej twarz, ustępujšc wrażeniu kruchoci.
- Czy jeste zajęty, papo? Byłoby wspaniale, gdyby mógł pójć z nami do portu
- w głosie Larissy brzmiała nadzieja.
Zachar zawahał się i rozejrzał niespokojnie po rzędzie domów.
- Jej tu nie ma - powiedziała cicho Tasza. Natychmiast poczuł się zażenowany
tym, że matka instynktownie odgadła, co mu leży na sercu; zastanawiał się, o
czym jeszcze wiedziała lub czego się domylała. - Widziałam jak niedawno tędy
przechodziła.
Przechyliła głowę, aby pokazać drogę do głównego budynku portu, którš poszła
Córka Kruka. Powinien był jš zauważyć, chyba że specjalnie chciała go uniknšć -
pomylał - i możliwoć ta jeszcze bardziej go zdenerwowała.
Zamiast co odpowiedzieć Zachar spytał:
- Idziemy?
Poszli razem w kierunku portu. Wytężał oczy, żeby dojrzeć Córkę Kruka, ale nie
dostrzegł jej ani na jezdniach, ani na chodnikach. Kiedy przechodzili obok
stoczni, ustał rytmiczny zgrzyt pił tnšcych bele drewna na deski i stukot
młotków. Prawie wszyscy mężczyni przerwali pracę, aby popatrzeć na Larissę.
Po dojciu do nabrzeża Zachar uważnie przypatrywał się stojšcej tam grupie ludzi,
potem spojrzał na bryg ze złamanym masztem wpływajšcy do zatoki. To, że jego
brat Michaił miał dzisiaj służbę i wprowadzał statki do portu, było dla Zachara
małš pociechš. To tylko znaczyło, że Córka Kruka mogła być teraz z kimkolwiek
innym.
- On się nazywa Sea Gypsy - powiedziała Larissa do babki. Nazwa statku
298
Janet Dailey
wydała się Zacharowi znajoma, ale nie próbował przypomnieć sobie dlaczego,
mylšc, że to po prostu statek, który już przedtem przybijał do Sitki. Był zbyt
zaabsorbowany swoimi osobistymi problemami. Patrzył w zamyleniu na bryg,
którego niewyrany zarys majaczył mu przed oczami. Wkrótce odpłynie na statku
podobnym do tego. Nie widział dla siebie innego wyjcia.
- Ten statek cię interesuje - zauważyła Tasza.
- Nie, ja... - Zachar zamilkł i postanowił dalej nie zaprzeczać. Doszedł do
wniosku, że nadeszła pora na wyjawienie swoich planów. I tak wkrótce będzie
musiała się o tym dowiedzieć. - Zostałem wyznaczony na innš placówkę -
powiedział. - Odpływam za miesišc.
Odwróciła się, chcšc ukryć łzy.
- Miałam nadzieję, że będę miała swoje dzieci przy sobie, kiedy się zestarzeję.
Ale wola boska - stwierdziła, przyjmujšc rosyjski sposób mylenia. - Dokšd
pojedziesz?
Bał się jej powiedzieć.
- Wzrok mnie zawodzi, a umiem tylko polować. - Dla myliwego, którym był przez
całe życie, perspektywa wykonywania prac fizycznych, takich jak zwijanie lin czy
praca przy pakułach, była czym uwłaczajšcym. Co gorsza, znaczyło to również, że
jego zarobki nie zadowolš Córki Kruka. - Jest takie miejsce, gdzie myliwy nie
potrzebuje mieć bystrych oczu. - Spojrzał na Larissę, ale ona była pochłonięta
widokiem statku. Kiedy zwrócił wzrok ku matce, miała na twarzy wyraz przerażenia,
co wskazywało, że odgadła, dokšd jedzie.
- Nie, Zachar - szepnęła.
- Płynę na Wyspy Pribyłowa. - Już podjšł decyzję. Kompania ogłosiła dwuletnie
moratorium na zabijanie uchatek, aby miały szansę się rozmnożyć.
Tasza wzięła głęboki oddech, co wywołało nowy atak kaszlu. Kiedy minšł, ledwo
mogła.ustać na nogach. Zachar podprowadził jš do wielkiego głazu, żeby usiadła i
odpoczęła.
- Nie jed tam. - ciskała jego rękę.
- Muszę. - Nie mógł patrzeć w jej przerażone oczy. Nie chciał myleć o swoim
wuju, Prostym Chodzie, ani o jego szaleństwie.
Marynarze wiosłowali kierujšc łód do brzegu, podczas gdy Caleb Stone oglšdał
wspaniały bastion na kopcu. Działa tej fortalicji miały pod kontrolš zarówno
port, jak i las oraz piętrowy budynek z latarniš morskš.
Alaska 299
- Zbudowalicie prawdziwy kreml na Pacyfiku - powiedział Caleb do pilota
wprowadzajšcego jego statek do portu. Chociaż mówiono mu, że Rosjanie odbudowali
swojš osadę, na taki widok nie był przygotowany.
- Teraz jest tutaj główna siedziba Kompanii - odpowiedział Michaił Tarakanow po
angielsku.
Caleb zauważył niebiesko-białš flagę powiewajšcš nad bastionem, potem stocznię i
duży kadłub prawie gotowego trójmasztowca. Miał nadzieję, że będzie mógł tu
usunšć uszkodzenia, jakich jego statek doznał w czasie burzy. Widać było, że
Sitka ma wszelkie dane po temu.
- Mylałem, że Baranów zrezygnował. - Stary, zasuszony mężczyzna w czarnej
peruce czekał na brzegu, aby powitać Caleba.
- Wysłannik carski Riezanow zmarł podczas zimowej podróży przez Syberię.
Proszono Baranowa, żeby został. Jest duże zamieszanie w Sankt Petersburgu z
powodu mierci Riezanowa i wojny w Europie.
- Rozumiem.
Kiedy łód wylšdowała, Caleb wyszedł, aby powitać Baranowa. Główny zarzšdca
rosyjskich posiadłoci w Ameryce wypowiedział kilka słów w łamanej
angielszczynie, w dalszej rozmowie korzystajšc ze swojego tłumacza, Jankesa w
służbie Kompanii, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, o nazwisku Abram Jones.
Z akcentu Jonesa, zdradzajšcego dobre wykształcenie, Caleb domylał się, że
czułby się on lepiej w obcisłym eleganckim płaszczu, jedwabnym birecie i
rękawiczkach z kolej skóry - stroju studenta z Cambridge. Płynšł raz statkiem
razem z nadzorcš ładunku z Cambridge. Od tego czasu nie przepadał za tymi
wykształconymi typami. Poprzedni tłumacz Baranowa, Bengalczyk Richard, odjechał
do domu za zgodš swego przełożonego dwa lata temu.
Po przyjęciu zaproszenia Baranowa do jego biura Caleb odwrócił się, żeby wykonać
gest pożegnania w stronę pilota, ale zobaczył młodš kobietę, właciwie jeszcze
dziewczynę, która towarzyszyła Tarakanowowi. Wyglšdała tak pięknie i niewinnie,
prawie jak młoda dama, której obecnoć w tym dzikim kraju wydawała się nie na
miejscu. Odwzajemniła jego spojrzenie, ale zrobiła to niemiało. Jej
niesłychanie długie rzęsy nie opadły na oczy, aby dać zachętę do flirtu.
Z trudnociš udało się Calebowi oderwać od niej wzrok i spojrzeć pytajšco na
portowego pilota.
300 Janet Dailey
- Powinienem ci podziękować za usługę, ale wolałbym raczej prosić o
przedstawienie tej młodej osobie.
Wahanie Tarakanowa trwało tylko chwilę.
- Moja bratanica, Larissa Tarakanowa.
- Kapitan Caleb Stone z Sea Gypsy z Salem. - Wzišł jej szczupłš dłoń i skłonił
się całujšc w rękę, a Larissa wdzięcznie dygnęła.
- Miło mi poznać pana, kapitanie. - Chociaż było widoczne, że ta formalna
odpowied jest wyuczona, jej rozkosznie akcentowany angielski był dostatecznym
zadoćuczynieniem za te konwencjonalne słowa.
- Zapewniam, że cała przyjemnoć jest po mojej stronie. - Caleb wyprostował się,
żałujšc, że nie może posłać Baranowa w diabły, ale obowišzek musiał być na
pierwszym miejscu. - Może się jeszcze spotkamy.
Kiedy szedł z Baranowem w kierunku schodów prowadzšcych do fortecy zbudowanej na
szczycie kopca, jego myli pozostały przy młodej kobiecie, Larissie, która była
tak różna od indiańskich sšuaw i kobiet półkrwi, które zwykle żyły z rosyjskimi
myliwymi. Zajęty swoimi mylami nie zauważył kruczowłosej Kołoszki, która
wpatrywała się w niego intensywnie, gdy koło niej przechodził.
Spotkanie takiej pięknej, dystyngowanej kobiety jak Larissa było sporš
niespodziankš, ale rezydencja gubernatora zaskoczyła Caleba jeszcze bardziej,
zważywszy że znajdowała się o tysišce mil z dala od cywilizacji. Piętrowy
budynek zbudowany z gigantycznych kwadratowych bali stanowił zarówno rezydencję,
z pokojami mieszkalnymi na górze, jak i centrum administracyjne Kompanii
Rosyjsko-Amerykańskiej. Poza kuchniš i salami recepcyjnymi była tu imponujšca
sala bankietowa z ogromnym kamiennym kominkiem i podium w rogu dla orkiestry.
Rzeczš najbardziej nieoczekiwanš była jednak biblioteka. Oprócz kolekcji dobrego
malarstwa zawierała tysišc dwiecie tomów. Ksišżki te, niektóre z nich bogato
oprawione, dotyczyły teologii, historii, astronomii, nawigacji, matematyki i
metalurgii, nie pominięto także literatury pięknej. Połowa ksišżek była w języku
rosyjskim, reszta we francuskim, niemieckim, po łacinie, w hiszpańskim i włoskim.
Na półkach stał interesujšcy zbiór modeli statków, a oprawione listy wisiały na
cianach pomiędzy obrazami. Znajdował się tam również fortepian, który musiał
odbyć dalekš podróż dokoła przylšdka Horn.
Alaska
301
Caleb był pod wielkim wrażeniem postępu, jaki w tak krótkim czasie poczyniła
Kompania Rosyjsko-Amerykańska. Chociaż zatrzymał się na wyspie tylko dla
dokonania napraw statku, poprosił Baranowa o pozwolenie prowadzenia handlu na
tym terenie. W rzeczywistoci Baranów nie mógł mu tego zabronić, o czym Caleb
dobrze wiedział. Gdyby jednak robił to bez zezwolenia, zarzšdca już nigdy nie
dałby mu specjalnych przywilejów, takich jak na przykład kontraktowanie
aleuckich myliwych, aby na zasadzie podziału zysków kłusować na wydrę morskš
przy wybrzeżach kalifornijskich, co było szalenie intratnym przedsięwzięciem.
Dopiero po dwóch dniach udało się Calebowi załatwić wszystkie sprawy zwišzane z
naprawš statku, wynegocjować przyzwoitš cenę za partię ładunku, którš chciał
kupić Baranów, i otrzymać zezwolenie handlowania na rosyjskim terytorium. W tym
czasie rosyjski gospodarz bezustannie go zabawiał, bšd to zaznajamiajšc z
takimi wštpliwymi przyjemnociami, jak rosyjska łania parowa, bšd to wlewajšc
w niego alkohol.
Wreszcie interesy zostały zakończone. Caleb opucił rejon portu i wędrował przez
centrum miasta, które rozpocierało się u podnóża kopca. Baranów powiedział mu,
że łšczna liczba mieszkańców wynosi około tysišca - Rosjan, Jankesów, Aleutów i
Metysów. Łatwo dawało się to zauważyć przechodzšc koło sklepu, piekarni,
magazynów, baraków i kuchni. Wysoka palisada z imponujšcymi bramami otaczała
miasto. Wszędzie widać było wojskowš dyscyplinę. Straże zmieniano regularnie, a
każdy żołnierz elegancko salutował.
Chodzšc po częci mieszkalnej miasta, zauważył grzšdki warzywne; młode roliny
szybko wzrastały w cišgu długich dni pónej wiosny. Kwiaty kwitły prawie przed
każdš chatš, wyraziste na tle obfitej zieleni.
Zwolnił kroku na widok dziewczyny pracujšcej w ogrodzie. Wiedział, że prędzej
czy póniej jš znajdzie. Ubrana była z rosyjska, w podobny sposób jak wtedy,
kiedy zobaczył jš po raz pierwszy. Tym razem jednak długie rękawy miała
zawinięte, a obfite fałdy materiału lunej sukni przytrzymane paskiem, co
pozwalało mu zobaczyć jej figurę.
Schylił się i zerwał duży żółty kwiat maku, po czym przeszedł przez ukwiecony
kawałek ziemi do ogrodu, nie zważajšc na deptane po drodze roliny. Nie
zauważyła go, dopóki nie podszedł zupełnie blisko. Po chwili
302
Janet Dailey
zaskoczenia wydawała się zadowolona ze spotkania. Szybko przygładziła swoje
ciemne, zwišzane w węzeł włosy.
- licznie pani wyglšda, panno Tarakanow - zapewnił jš. - Tylko jedna rzecz
jest nie w porzšdku.
Wzišł kwiat maku, który trzymał w ręku i założył go za jej lewe ucho. Był
intuicyjnie pewien, że nie wzdrygnie się na dotyk jego ręki. Wyglšdała tak
schludnie, jak wszystkie dobrze wychowane panienki z Bostonu, ale Caleb wiedział,
że nie będzie tak jak one chichotać ani udawać zemdlonej. Kiedy cofnšł rękę,
dotknęła miękkich płatków maku.
- Ukradłem go specjalnie dla pani - umiechnšł się Caleb. - Dziewczyny na
Hawajach włanie w ten sposób noszš kwiaty we włosach. Robiš z nich również
naszyjniki.
- Dlaczego?
- Taki zwyczaj. Jeli majš kwiat za lewym uchem, to znaczy, że sš mężatkami.
Jeli za prawym, że sš wolne. A może jest odwrotnie. Zawsze mi się to myli. -
Patrzył, jak jej usta składajš się do umiechu.
- Kiedy chciałabym zobaczyć to miejsce, Hawaje. Inni Jankesi mówili, że tam
cały czas jest bardzo ciepło. Czy to prawda?
-Tak.
- Musi tam być jak w Kalifornii - stwierdziła. - Czy kobiety na Hawajach sš tak
samo piękne, jak kobiety w Kalifornii?
Caleb zastanawiał się, czy to pytanie było wymuszaniem komplementów, ale jej
ciekawoć wydawała się autentyczna.
- Nie wiem. Nie spotkałem nigdy kobiet z Kalifornii. - Hiszpańskie porty wzdłuż
południowego wybrzeża były nadal zamknięte dla obcych statków. - Kto pani o nich
mówił?
- Mój ojciec. Odbył podróż statkiem rosyjskiego lorda do wsi San Francisco.
Mówił mi o pięknej damie z Kalifornii, którš ten carski szambelan miał polubić.
- Nie wpuszczajš tam żadnych obcych statków. Jak on otrzymał zezwolenie, żeby
wejć do portu? - obruszył się Caleb.
Niewiadomoć bijšca z jej oczu utwierdziła go w przekonaniu, że nic nie
wiedziała o zakazie. Lekko wzruszyła ramionami.
- On był szambelanem.
Ten tytuł nic mu nie mówił, chociaż ten Rosjanin na pewno był kim ważnym. Przez
chwilę Caleb zastanawiał się, czy Kalifornia dopuciła już
Alaska 303
obcych kupców na swoje wybrzeże, czy nie otwiera się nowy rynek dla jego towarów,
ale widać było, że wizyta tego Rosjanina w San Francisco była wyjštkiem, chyba
że osišgnięto porozumienie handlowe na wyłšcznoć. Ci cholerni Rosjanie sš tacy
skryci, pomylał Caleb i przypomniał sobie, jak Baranów wysysał z niego
informacje o południowym wybrzeżu, pytajšc o Kalifornię i terytorium New Albion
przy ujciu rzeki Kolumbia.
- Jak często rosyjskie statki pływajš do Kalifornii?
- Ja tego nie wiem - potrzšsnęła głowš. - Słyszałam tylko o tym jednym. Czy nie
jest tak, jak pan mówi, że nie wpuszczajš tam statków?
- Tak jest - umiechnšł się Caleb, zadowolony, że nie jest taka głupia. Nagle
czujnie spojrzała w stronę chaty. Kiedy Caleb usiłował znaleć
przyczynę jej zaniepokojenia, dosłyszał przytłumiony, zgrzytliwy odgłos,
przypominajšcy trochę piłowanie drzewa.
- To babuszka. Ona nie jest zdrowa. - Spojrzała na niego przepraszajšco i
pobiegła do chaty, a długa, obfita spódnica wirowała koło jej nóg.
Dwięk, który słyszał, to był kaszel, zorientował się Caleb. Zawahał się przez
chwilę, potem poszedł za niš do chaty, więcej z ciekawoci i chęci przedłużenia
ich spotkania niż udzielenia pomocy. Drzwi były otwarte i Caleb wszedł do rodka.
Larissa siedziała na łóżku w rogu pokoju, blisko kominka, podtrzymujšc starš
kobietę, której ciałem wstrzšsał przejmujšcy kaszel.
Powoli rozglšdał się po wnętrzu zacisznej chaty. Kilka sztuk mebli w pokoju
wyglšdało na ręcznie ciosane. Ale były też przedmioty łagodzšce topornoć
umeblowania. Bawełniana serwetka, pięknie haftowana w kolorowe kwiaty, zakrywała
stół, na którym stał powyginany samowar. Haftowana chusta leżała też na starym,
podrapanym kufrze marynarskim. Rzeby z koci, jedne z najlepszych, jakie Caleb
widział, zajmowały małe nisze w pokoju. Różnorodnoć koszyków, dużych i małych,
służyła celom gospodarskim, ich żywe kolory przeplatały skomplikowane tubylcze
wzory. Jego wyćwiczone kupieckie oko zauważyło, że zastawa stołowa i sztućce
były pochodzenia europejskiego lub amerykańskiego. Ogólnie rzecz bioršc, odniósł
wrażenie przytulnej wygody, mieszaniny prymitywu i cywilizacji.
Kiedy kaszel ucichł, Caleb skierował uwagę na dziewczynę i starš kobietę.
Zauważył czerwone plamy na szmacie, którš Larissa wyjęła z jej powykręcanych ršk.
Kasłanie krwiš było oznakš grulicy. Wiedzšc, że stara
304 Janet Dailey
kobieta wkrótce umrze, patrzył na niš z pewnš litociš. Larissa pomogła jej się
położyć.
- Byłoby lepiej, gdyby mogła trochę posiedzieć - powiedział Caleb. Nie
zwracajšc uwagi na zdziwiony wzrok dziewczyny podszedł do łóżka.
Nie było poduszek, więc Caleb wzišł ubrania leżšce w nogach i na tych złożonych
futrach umiecił staruszkę w półleżšcej pozycji. Chociaż była wysoka, to prawie
nic nie ważyła. Pomimo wyczerpania malujšcego się na twarzy jej ciemne oczy
bacznie go obserwowały. Kiedy się wyprostował, powiedziała co po rosyjsku do
Larissy.
- Babuszka... Babcia dziękuje panu za jego dobroć.
- Nie ma o czym mówić. - Caleb zgišł się lekko jakby w ukłonie i spojrzał na
pergaminowš skórę starej kobiety. - Od jak dawna choruje?
- Od dwóch lat kaszel się wzmaga. Pracuje jeszcze, chociaż jest zmęczona.
- Wskazała na miskę z jagodami na drewnianym krzele. - Zmuszam jš do odpoczynku.
Wkrótce będzie czuła się lepiej.
Caleb nie wierzył, żeby odpoczynek wyleczył starš kobietę, ale zatrzymał to dla
siebie. Po krótkiej rozmowie z babkš w języku rosyjskim Larissa zwróciła się do
niego.
- Babcia pyta, czy napije się pan z nami herbaty.
- Z przyjemnociš - umiechnšł się Caleb.
Rozmawiali, a woda grzała się w samowarze. Caleb zadbał o to, żeby najwięcej
mówiła Larissa, zadawał jej pytania. Miło mu było słuchać jej melodyjnego głosu
i miękkiego angielskiego akcentu.
Zanim herbata była gotowa, dowiedział się, że wychowywała jš babka, po tym jak
matka utopiła się podczas ogromnej fali przypływu na wyspie Kodiak, że chodziła
tam do szkoły prowadzonej przez rosyjskiego duchownego, ojca Hermana, a żona
zarzšdcy Kompanii uczyła jš gotowania, szycia i zajmowania się domem. To
wyjaniało jej dystynkcję - atmosferę niewinnoci wyniesionš z klasztoru i silne
zasady moralne, które w niej wyczuwał.
- A co z pani ojcem? Czy żyje? - Caleb zauważył rzebiony stojak na fajki przy
krzele, ale ona nie wspominała o żadnym mężczynie poza swoim wujem - pilotem,
który wprowadził jego statek do portu.
- Tak. Mieszka tutaj na wyspie, ale jest myliwym i często wyjeżdża na długo.
Dlatego babuszka i ja mieszkamy z moim wujem Michaiłem.
- Pominęła oczywisty fakt, że Zachar nie chciał, żeby z nim mieszkała. Tak
Alaska
305
było przez całe jej życie i choć chciała być blisko niego, zawsze widywała
częciej wuja niż ojca. .
Kiedy przyjechała do Nowoarchangielska, mylała, że co się zmieni, ale tak się
nie stało. Od poczštku zauważyła oziębienie stosunków pomiędzy ojcem a wujem i
podejrzewała, że wuj Michaił ma za złe ojcu, że żyje w grzechu z tš kobietš
Kołoszy. Wiedziała, że to jest złe, ale i tak go kochała. A jeli czasami było
jej przykro widzieć, jak okazywał uczucie swojemu synowi Wilkowi, przebaczała mu
to. Nie znała na tyle Caleba Stone'a, żeby mu się zwierzać, więc mówiła o innych
sprawach, unikajšc wzmianki o ojcu.
Aromatyczny zapach chińskiej herbaty rozchodził się w powietrzu, przypominajšc
Calebowi rodzinny Boston. Przez chwilę wyobrażał sobie Larissę pijšcš herbatę w
salonie domu na Tontine Crescent i poruszenie, jakie jej obecnoć by wywołała.
Nawet w tym ubraniu wieniaczki emanowało z niej piękno i godnoć, jak u
niewielu arystokratycznych dam. Taka żona byłaby ozdobš domu, który miał zamiar
kiedy wybudować na Beacon Hill. Caleb rozemiał się, kiedy zorientował się, że
myli o małżeństwie.
- Dlaczego pan się mieje? - Larissa zesztywniała zażenowana. - Może użyłam
niewłaciwego słowa?
- Nie. miałem się z czego zupełnie innego. To nie ma nic wspólnego z tym, co
pani mówi czy robi.
Patrzyła na niego przez kilka sekund, zanim zaakceptowała to wytłumaczenie.
Długa spódnica zaszeleciła, kiedy podeszła do stołu nakrytego serwetš, na
którym stał imbryczek ogrzewany parš z samowara. Caleb zauważył długie, ukone
promienie słońca wpadajšce przez okno.
Jeszcze herbaty? - spytała.
- Nie. Obawiam się, że straciłem rachubę czasu. - Wstał i postawił pustš
filiżankę na stole. W ten sposób znalazł się blisko niej. - Nie miałem zamiaru
tak długo siedzieć. To wszystko z powodu pani czarujšcego towarzystwa.
- Mnie również było bardzo przyjemnie. - Nie starała się ukryć żalu, że
odchodzi.
- Czy będę mógł odwiedzić paniš ponownie?
- Tak. To mi sprawi przyjemnoć. - Jej umiech był smutny, co bardzo podobało
się Calebowi.
- Czy co jest nie w porzšdku?
306 Janet Dailey
- Smutno mi, że naprawy przy pana statku będš trwały tylko tydzień.
Jej szczeroć oczarowała go; była na tyle nim zainteresowana, żeby dowiedzieć
się, jak długo potrwa naprawa statku, on jej z pewnociš tego nie mówił.
- Może uda mi się załatwić, żeby to trwało dłużej - mrugnšł do niej wywołujšc
jej umiech.
Stała przy drzwiach, kiedy wychodził z chaty. Skręcajšc w kierunku portu
zobaczył, że wyjęła kwiat z włosów i wdychała jego słodki zapach. Na ten widok
jego kołyszšcy się krok marynarza zmienił się w dumne stšpanie.
Larissa zaczekała, aż zniknie, potem wolno zamknęła drzwi i oparła się o nie. Z
zamkniętymi oczami przyciskała żółty mak do piersi. Przystojny, gładko ogolony
jankeski kapitan, Caleb Stone, był najwspanialszym mężczyznš, jakiego spotkała.
Na pewno nikogo na Kodiaku nie można by z nim porównać. Inni młodzi ludzie
patrzyli na niš głodnym wzrokiem, szczególnie niektórzy Jankesi. Nie była taka
naiwna, żeby nie wiedzieć, co kryło się pod tymi spojrzeniami, ale nigdy nie
wzbudziły w niej tylu ciepłych uczuć.
I on chciał przyjć ponownie. Zakryła usta rękš starajšc się powstrzymać radosny
miech. Wpadła do pokoju trzymajšc ręce przy piersiach, czujšc, że rozpiera jš
szczęcie.
- Poszedł?
- Babuszka. - Nagle zażenowana powstrzymała swoje taneczne kroki. - Mylałam,
że pisz. - Szybko odwróciła się do samowaru. - Jest jeszcze herbata. Czy ci
nalać?
- Tak. - Tasza zaczekała, aż Larissa napełniła filiżankę, przyniosła do łóżka i
usiadła przy niej. - Nie pozwalaj sobie na mylenie o nim, moje dziecko. On
wkrótce odjedzie. Oni zawsze odjeżdżajš.
- Wiem. - Larissa unikała proszšcego wzroku babki. Nie chciała jej sprawiać
przykroci mówišc, że jej się to nie przydarzy.
Caleb ponownie był na obiedzie u Baranowa w rezydencji zarzšdcy. To była
wystawna uczta - pieczone dzikie gęsi, dziczyzna, halibut, rosyjski chleb,
marynaty, ciasta i słynna waza goršcego ponczu na rodku długiego
Alaska
307
stołu. Ale Caleb z trudnociš mógł się skupić na rozmowie ze starym Rosjaninem.
Pomimo protestów Baranowa wczenie pożegnał głównego zarzšdcę, który ubrał się
na tę okazję w czarnš jedwabnš kamizelkę, buty ze srebrnymi sprzšczkami i czarnš
odwiętnš perukę, równie nie dopasowanš jak poprzednia.
Gęsta mgła płynęła od cieniny i kłębiła się nad werandš, zakrywajšc szczyt
masztu flagowego, stojšcego w centrum placu defilad. Wysoko w górze wiatło
latarni morskiej przebijało się przez pokłady mgły, wysyłajšc swoje sygnały.
Wołania straży, odbijajšce się echem, brzmiały głucho i niesamowicie w spowitej
mgłš ciszy.
Na szczycie schodów Caleb zatrzymał się i rozejrzał. Uwiadomił sobie, że
Larissa już pewnie od dawna pi. Westchnšł i zaczšł schodzić po kamiennych
stopniach.
Obiad z Baranowem nasunšł mu myl, czy nie byłoby korzystne mieć Rosjankę za
żonę. Jak do tej pory, żaden kupiec, nawet John Jacob Astor, nie był w stanie
przekonać Baranowa do podpisania kontraktu na wyłšcznoć dostaw. Taki kontrakt
to wielkie osišgnięcie dla każdego kupca. Zawierajšc go mógłby kupić całš flotę.
Istniała możliwoć, że Baranów spojrzy przychylnie na kogo, kto polubił
Rosjankę.
Ten pomysł spodobał się Calebowi, tym bardziej że usprawiedliwiał silny pocišg,
który odczuwał do Larissy. Nie wystarcza posiadanie pięknej, podniecajšcej żony,
mężczyzna musi również zrobić mšdry wybór. Gwiżdżšc kierował się ku plaży, gdzie
czekała na niego załoga łodzi.
- Boston man - niski głos wołał cicho - Caleb Stone!
Zatrzymał się i popatrzył w kłęby mgły. Ukazała się postać - indiańska kobieta
ubrana w dziwnš, spłowiała szatę, która wydała mu się znajoma.
- Czego chcesz? - Nie miał ochoty zadawać się z tubylczš kurwš. Zamiast
odpowiedzieć przybliżyła się. Caleb nastroszył się. Widział kiedy
przedtem te czarne oczy, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Chłopiec
pięcio- czy szecioletni opierał się o kobietę, zbyt zmęczony, żeby mógł sam
ustać na nogach.
- Czy nie pamiętasz Córki Kruka? - szepnęła.
To imię w końcu przywróciło mu pamięć. Umiechnšł się samymi wargami i potarł
lewe ramię.
- Wcišż mam bliznę po twoim nożu - powiedział.
308
Janet Dailey
- Czy tylko to pamiętasz?
- Nie. - Nie miał najmniejszej ochoty wznawiać ich poprzedniego zwišzku.
- To dlatego chciała mnie widzieć?
- Może. - Wzruszyła ramionami. - Mylałam, że będziesz chciał zobaczyć swojego
syna.
- Mojego co?
Wzięła chłopca pod brodę, żeby mógł przyjrzeć się jego zaspanej buzi.
- Popatrz na jego oczy. Sš takie jak twoje.
- To niczego nie dowodzi. To, że twój bękart ma niebieskie oczy, nie znaczy, że
ja jestem jego ojcem - odpowiedział szyderczo Caleb.
- Może ta kobieta Larissa pomyli, że to co znaczy. Widziałam ciebie z niš
dzisiaj, jak wkładałe kwiaty w jej włosy. Twój syn ronie cały czas. On
potrzebuje jedzenia i ubrania. Caleb ma dużo rzeczy na swoim statku. Starczš dla
syna na długi czas.
- Czy chcesz mnie szantażować? - Postšpił gronie w jej kierunku. Nagły okrzyk
w języku rosyjskim odcišgnšł uwagę Caleba. Jaki mężczyzna
wyłonił się z mgły. Szybko stanšł pomiędzy Calebem a Córkš Kruka.
- Co się tu dzieje? - spytał Rosjanin.
- Ta indiańska suka chce mnie przekonać, że jestem ojcem jej bękarta i żebym jš
opłacił.
Oczy Rosjanina rozszerzyły się z przerażenia. Caleb zobaczył, że sš niebieskie i
natychmiast poznał mężczyznę, którego wzišł na statek po masakrze. Nazywał się
Zachar Tarakanow. Teraz przypomniał sobie wszystko wyranie - nawet to, jak
Córka Kruka mówiła, że jest kobietš Rosjanina.
- Ty? - Głos mężczyzny załamywał się.
- To jest kłamstwo, Zachar. Tak. Pamiętam ciebie. - Caleb domylił się, że ten
mężczyzna wierzy, iż chłopiec jest jego synem. - Ona prawdopodobnie próbowała
tego sposobu na pół tuzinie mężczyzn. Jeli kto jest na pewno jego ojcem, to ty.
Zachar wpatrywał się w niego oczami pełnymi wštpliwoci. Wreszcie odwrócił się,
wzišł chłopca w ramiona i trzymał go mocno. Powiedział co do Córki Kruka, potem
wycišgnšł rękę i popchnšł jš w kierunku wsi. Mgła ich szybko pochłonęła. Kiedy
minšł gniew, Caleb poczuł pierwsze oznaki niepokoju, że Córka Kruka może wykonać
swojš grobę i powiedzieć Larissie. Larissa. Ona również nazywała się Tarakanow.
Zaczšł się zastanawiać, czy jest spokrewniona z Zacharem.
Alaska
309
Zachar położył chłopca na łóżku w chacie. Wilk już zasnšł, kiedy okrywał go
kołdrš. Stał długo i patrzył na chłopca, którego tak bardzo pokochał.
- Czy Wilk jest moim synem? - Ledwo mógł wydobyć z siebie te słowa. To dręczšce
pytanie stale powracało. Obrócił się, żeby spojrzeć na Córkę Kruka, nękany
wštpliwociami. Trzšsł się cały z powodu nienawici, jakš czuł do niej.
Pochłaniała go teraz całego, jak niegdy miłoć. - Czy ja jestem jego ojcem? -
spytał ochrypłym głosem.
Odwróciła się do niego plecami. Rzucił się w jej kierunku, złapał za ramiona i
obrócił. Nie stawiała oporu, kiedy potrzšsał niš gwałtownie.
- Odpowiedz mi!
Nie wydała żadnego dwięku. Odczuwał taki ból w klatce piersiowej, jakby go
ciskała niewidzialna ręka. Każdy oddech był jękiem rozpaczy. Niewiadomie
wpijał palce w jej ciało. Miała głowę odchylonš do tyłu, widoczne było tylko
gardło. Miał ochotę wydusić z niej odpowied. Bezczelna pogarda malujšca się na
jej twarzy drażniła go i kusiła, żeby spróbować.
Jej milczenie pokonało go. Zachar pucił jš, jego wargi drżały, a łzy paliły
oczy. Czuł się bezsilny, odarty z dumy i honoru.
- Ty jeste głupim mężczyznš - szydziła Córka Kruka. - Mogłabym dostać wiele
rzeczy od tego Boston mana.
- Dlaczego? Czy Wilk jest jego synem?
- Jeli powiem, że nie, to co z tego?
Wpatrywał się w niš, w miarę jak docierała do niego ta okrutna prawda. Bez
względu na to, jakš mu da odpowied, zawsze pozostanš wštpliwoci. Nie mógł jej
już wierzyć. Wilk mógł być jego synem, ale nigdy nie będzie miał pewnoci,
ponieważ nie mógł zaufać jej słowom, a nikt inny nie mógł mu udzielić odpowiedzi.
- Jankes zaprzeczył, że jest jego ojcem. Nie zapłaciłby ci nic. - Zachar starał
się podważyć jej pewnoć siebie.
- On ma oko na córkę twojej nieżyjšcej żony.
- Larissę?
- Mogłam mieć wiele ładnych rzeczy - tak ładnych jak suknia, którš mi kiedy
dał. - Dotknęła rękš znoszonej i wypłowiałej szaty, poplamionej i zniszczonej od
częstego noszenia.
- On ci to dał? - Zachar patrzył na dowód jej zwišzku z Calebem tamtego
310
Janet Dailey
lata masakry. W napadzie wciekłoci zerwał z niej suknię, przegniły materiał
łatwo się rozdzierał, i rzucił do kominka; nawet nie poczuł drapišcych go
paznokci.
Uniósł się najpierw gęsty dym, a za chwilę wystrzelił płomień, który pochłonšł
na zawsze kolorowe paski sukni. Nagłe wiatło płomienia owietliło nagie ciało
Córki Kruka, ale ten widok już nie wzbudził w nim pożšdania.
- Mogę dostać inne. Mogę dostać wiele innych - stwierdziła wyzywajšco.
- Caleb mi da, albo jej powiem. Tym razem chwycił jš za gardło.
- Nie. Nie zrobisz tego. Teraz będziesz musiała być zadowolona z tego, co ja ci
dam, bo jeli kiedykolwiek dowiem się, że starasz się dostać prezenty od innego
mężczyzny, albo jeli usłyszę, że rozprzestrzeniasz te kłamstwa o moim synu
pomiędzy członkami mojej rodziny lub moimi przyjaciółmi
- zabiję cię.
Odrzucił jš od siebie, Córka Kruka poleciała na kominek uderzajšc o szorstki
kamień. Przez chwilę pociemniało jej w oczach. Dotknęła rękš policzka i poczuła
ciepłš krew płynšcš z rany. Nienawić i pogarda przepełniały jš, kiedy patrzyła,
jak ten głupi Rosjanin idzie w kierunku łóżka.
?
Larissa i Caleb spacerowali biegnšcš wzdłuż wybrzeża cieżkš, z której również
często korzystał Baranów. Szli blisko siebie, czasem stykajšc się ramionami, jej
długa spódnica zahaczała o jego nogi. W powietrzu czuło się zapach deszczu.
Widzieli szare smugi spadajšce na stoki góry Edgecumbe.
- Mylę, że powinnimy się pospieszyć - powiedział Caleb. - Z tych chmur za
chwilę zacznie padać. - Uczynił tę sugestię niechętnie.
- Powinnimy. - Ale zwolniła kroku.
Caleb patrzył, jak odrzucała swój luny wełniany szal z twarzy. Umiechnęła się
do niego, jej ciemne oczy błyszczały. Wydawała mu się bardzo piękna.
Doznał niemal szoku, kiedy dowiedział się na poczštku tygodnia, że Zachar
Tarakanow jest jej ojcem, ale uspokoił go fakt, że prawie nie miała z nim
kontaktu. Znajšc charakter Kruka, Caleb był zadowolony, że Zachar trzyma żonę z
dala od córki. To zmniejszało zagrożenie.
W ostatnim tygodniu Caleb spędzał każdš wolnš godzinę, starajšc się o względy
Larissy bardziej żarliwie niż kiedykolwiek się to zdarzyło z innš kobietš. Jej
łagodnoć połšczona z żywociš uderzała mu do głowy jak wino. Uspokajała go i
podniecała jednoczenie. Z każdym dniem Caleb przekonywał się, że będzie
odpowiedniš dla niego partnerkš zarówno ze względów praktycznych, jak i
osobistych.
- Wkrótce skończš naprawiać pana statek. - Żal w jej głosie był wyrany.
- Już nie ma wielu rzeczy do zrobienia - przyznał. - Trzy dni. Może uda mi się
przecišgnšć do czterech.
312 Janet Dailey
- Wtedy pan wypłynie, żeby handlować z Kołoszami. - Z opuszczonš głowš uczyniła
jeszcze dwa kroki. - Będzie mi pana brakowało.
Caleb zatrzymał się.
- Larissa. - Ona również stanęła i patrzyła na niego z tęsknotš w oczach.
- Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia moje życie było samotne,
aż do ostatniego tygodnia, który spędzilimy razem. - Zawahał się.
- Czy to nie za wczenie, żeby o tym mówić?
- Nie - odpowiedziała szybko, niewiadomie zbliżajšc się do niego. Nigdy
przedtem nie pozwolił sobie na nic więcej niż długi pocałunek
złożony na jej dłoni. Teraz całował jej usta. Czuł, jak drżš niewinnie i
niepewnie. Wahanie Larissy trwało krótko i zaczęła oddawać mu pocałunki.
Zapomniał o swojej powcišgliwoci i zaczšł jš mocno całować, trzymajšc
w objęciach.
Nagle odchyliła się odpychajšc go. Caleb natychmiast zwolnił ucisk, zły na
siebie, że spłoszył jš swojš gwałtownociš. Lunšł rzęsisty deszcz, zanim zdšżył
przeprosić i błagać o przebaczenie. Obróciła się i zaczęła biec w stronę
osady.
- Larissa, zaczekaj. - Caleb ruszył za niš.
Deszcz był ulewny. Bawełniana bluzka pod jej sarafanem była już przemoczona,
więc Caleb okrył jš swoim płaszczem. Biegli razem w kierunku
chaty. Kiedy tam dotarli, wzięła za klamkę.
- Larissa, zaczekaj. - Deszcz spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do
ciała. Stanęła, nie odwracajšc się od drzwi. Jej babka była w rodku, może
również jej wuj. Nie mógł powiedzieć tego, co chciał, w ich obecnoci. Zdjęła
płaszcz i oddała mu go. - Nie miałem zamiaru...
Szybko wspięła się na palce i pocałowała go, dajšc mu odczuć swojš
namiętnoć.
Był zaskoczony. Kiedy wycišgnšł do niej ręce, dotknšł tylko liskiej, mokrej
spódnicy, a ona szybko wbiegła do chaty.
Caleb patrzył przez chwilę na drzwi, potem umiechnšł się szeroko, nagle
podniesiony na duchu. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie przestraszył, a gdy
odchodził, miał się sam do siebie, obojętny na ulewny deszcz i swoje zmoczone
ubranie.
- Ona nie będzie dla ciebie odpowiednia. Nigdy nie da ci tyle przyjemnoci co ja.
- Kpišcy głos Córki Kruka zatrzymał go w pół kroku.
Alaska 313
miech zamarł mu w gardle, kiedy odwrócił się w stronę postaci owiniętej kocem,
schowanej w wšskim przejciu między dwoma budynkami. Szybko spojrzał w stronę
chaty, żeby upewnić się, że nikt go nie widzi, i zszedł z drewnianego chodnika.
- Co tutaj robisz?
Córka Kruka podniosła róg koca i odwróciła głowę, żeby mu pokazać swój prawy
policzek. Był przecięty purpurowš szramš.
- To zrobił Zachar.
- Zasłużyła na to. Ja bym zrobił to jeszcze lepiej.
- Tak. - Odwróciła się do niego swoim nieskażonym profilem, z błyszczšcymi
czarnymi oczami i wargami prawie składajšcymi się do umiechu.
- Ty jeste jedynym mężczyznš, który może mnie pokonać. Doprowadziłe do tego,
że płakałam z bólu - i z rozkoszy. - Przysunęła się do niego, jej niada twarz
błyszczała od deszczu. - Wiem, że twój statek będzie gotowy za dwa dni. We mnie
ze sobš.
-Nie.
- Jestemy do siebie podobni, Caleb. Chcesz mieć futra. Pokażę ci wsie, gdzie
jest ich bardzo dużo.
- Które wsie?
- Tam zamieniajš futra tylko na strzelby. Czy masz strzelby?
- Tak. - Caleb nie miał zamiaru stosować się do rozporzšdzenia Baranowa,
zabraniajšcego sprzedawania broni Indianom.
- Gdzie sš te wsie?
- Pokażę ci.
- Nie potrzebuję przewodnika.
- Mogę ci pomagać w handlu. Dostanę dużo futer za jednš strzelbę
- argumentowała, potem szybko przyjęła innš taktykę, gdy zobaczyła, że ta nie
odnosi skutku. - Zachar wkrótce wyrusza na wyspy daleko na północy. Chce mnie
zabrać ze sobš. Ale ja nie chcę opuszczać ziemi moich ludzi. Ja jadę z tobš.
Zabierz mnie stšd.
- Nie - Caleb potrzšsnšł głowš. - Jeli chcesz opucić Zachara, to wracaj do
swoich ludzi. A może oni też nie chcš takich jak ty?
Zmieniła się na twarzy.
- Może porozmawiam z Larissa.
- Ten chłopiec nie jest moim synem. Ale jeżeli tylko otworzysz usta, powiem
pierwszemu szamanowi, jakiego spotkam, że jeste czarownicš i że
314
Janet Dailey
to przez ciebie twoi ludzie nie mogš odebrać tej ziemi Rosjanom. - Zobaczył, jak
zbladła i strach pokazał się w jej oczach.
Raz widział, jak szaman Tlinkitów odkrył czarownicę. Wyznała swojš winę dopiero
po tym, jak trzymał jš pod wodš, aż prawie utonęła, potem położył nagš na
goršcym popiele. Jej współplemieńcy powiesili jš.
Milczenie Córki Kruka usatysfakcjonowało Caleba. Na pewno nie spełni swojej
groby. Zostawił jš i poszedł w kierunku portu. Ulica była pusta.
Stoczniowiec poinformował Caleba, że jego statek będzie gotowy następnego dnia,
dzień wczeniej, niż przewidywał, tak włanie jak twierdziła Córka Kruka.
Zastanawiał się przez chwilę, skšd mogła to wiedzieć, potem zlekceważył całš
sprawę.
W najlepszym wypadku mógł jeszcze przecišgnšć pobyt o jeden dzień. Po prawie
dwóch tygodniach spędzonych w porcie to miejsce przestało być atrakcyjne dla
jego załogi. Zaczęli być niespokojni. Teraz był okres najlepszego handlu i inne
statki kupieckie wyprzedzały ich, a oni nie mieli ani jednej skóry w ładowni.
Miałby kłopoty z załogš, gdyby chciał opóniać podróż. Nie mógł sobie pozwolić
na tracenie czasu jako kapitan i właciciel brygu.
Ruszył dalej ulicš. Wszystko błyszczało w ten słoneczny poranek. Przejrzyste
powietrze sprawiało, że szafirowe wody zatoki i szmaragdowe lasy wyspy
błyszczały jak klejnoty. Nawet drewniane budynki w miecie wyglšdały jak wieżo
wyczyszczone.
Rosyjskie miasto było pełne ludzi. Wydawało się, że wszyscy chcieli być na
zewnštrz, w słońcu, po wczorajszym deszczu, który trzymał ich w domach.
Stara Tasza Tarakanow siedziała na krzele przed swoim domem z bali drzewnych,
grzejšc w słońcu stare koci. Caleb zdawał sobie sprawę, jak uważnie go
obserwowała. Podejrzewał, że nie podobał się jej, chociaż nic nie powiedziała
ani nic nie zrobiła, co by na to wskazywało. A to włanie jej aprobaty
potrzebował. Wiedział od dawna, że ona odgrywała głównš rolę w życiu Larissy.
Ojciec był mniej ważny. W krótkim czasie, jaki mu pozostał, robił co mógł, żeby
pozyskać starš kobietę, ale nie wiedział, czy mu się to
udało.
Caleb wypatrzył Larissę wyrywajšcš chwasty w ogrodzie warzywnym. Za tę pracę
dostawała od Kompanii jednego rubla dziennie. Jasna, kolorowa chustka, którš
miała na głowie, zwišzana była z tyłu, a pasek cišgał jej luny sarafan.
Spojrzała, jak gdyby go oczekiwała, rzuciła motyczkę, aby wybiec mu na spotkanie.
Alaska
315
- Miałam nadzieję, że pan przyjdzie. - W jej oczach pojawiły się iskierki.
- Pani wiedziała, że przyjdę - przekomarzał się Caleb. Umiechnęła się
promiennie. Chciała podejć bliżej, ale zawahała się
i zerknęła przez ramię, jak gdyby nagle przypomniała sobie o obecnoci babki.
Wzięła go pod rękę i poprowadziła cieżkš do starej kobiety.
- Dzień dobry, babuszka. - Od poczštku pozwalał sobie nazywać jš tym
familiarnym rosyjskim słowem, chcšc się jej przypodobać. - Wyglšda na to, że ta
piękna pogoda sprawia pani przyjemnoć. Słońce dobrze pani zrobi.
Larissa zaczęła tłumaczyć, zanim skończył mówić, potem przetłumaczyła odpowied
babki:
- Ona pana pozdrawia i potwierdza, że poranek jest bardzo ładny. Caleb podał
starej kobiecie miękkš paczkę, którš miał pod pachš.
- To dla pani, babuszka. - Położył jej paczkę na kolanach. Za każdym razem,
kiedy odwiedzał ich chatę, przynosił mały upominek - trochę herbaty lub cukier,
a raz tytoń dla Michaiła, wujka Larissy. Tym razem okazja była poważniejsza i
odpowiednio bardziej wartociowy podarunek. Zawiništko zawierało kilka jardów
angielskiego materiału. Czekał, aż je odwinie, ale ona nie poruszyła się. -
Powiedz jej, żeby otworzyła paczkę.
Larissa przekazała te słowa. Stara kobieta podniosła głowę, aby mu się
przypatrzeć, jej wzrok był poważny. Kiedy zaczęła mówić, Larissa tłumaczyła
zdanie po zdaniu.
- Ona dziękuje panu, ale zastanawia się, dlaczego pan przynosi jej prezenty.
Ona pyta... - BabuszM - na policzki Larissy wystšpiły rumieńce.
- Co powiedziała? - spytał Caleb.
Mocno zażenowana Larissa wahała się z odpowiedziš.
- Na Wyspach Aleuckich... gdzie urodziła się moja babka... kiedy mężczyzna
chce... wzišć kobietę do swojego domu, daje... prezenty jej rodzicom. Jeli
podarunki sš przyjęte, ona idzie... żeby z nim mieszkać. To jest taki zwyczaj.
- Babuszka myli, że ja próbuję paniš kupić. Podniosła oczy, żeby popatrzeć mu
w twarz.
- Ja przyjęłam chrzest więtej Wiary. Życie z mężczyznš bez błogosławieństwa
boskiego byłoby grzechem.
- Niech pani powie swojej babce, że to prawda, że paniš kocham i chcę, żeby
była pani mojš żonš, ale przynoszę dla niej prezenty tylko dlatego, gdyż jš
podziwiam i szanuję - powiedział. - Jest również prawdš, że dzisiaj
316 Janet Dailey
przyszedłem, by prosić pani rodzinę o wyrażenie zgody na małżeństwo. Gdyby na
wyspie był ksišdz, poprosiłbym go o udzielenie lubu. Niech pani spyta swojej
babki, co powinienem zrobić.
Wyraz radoci i zdziwienia, który opromienił jej twarz, nie pozostawiał
wštpliwoci, że przyjmuje jego propozycję. Rozchyliła wargi nic nie mówišc.
Potem uklękła przy krzele babki. Wybuchnęła potokiem słów rosyjskich, pełnych
entuzjazmu i błagalnych jednoczenie.
Słuchajšc słów swojej wnuczki Tasza poczuła się nagle bardzo stara i bardzo
zmęczona.
- Ty wyjedziesz z nim do tego miejsca, które nazywa się Boston? Słabo już
pamiętała dzień, kiedy z Andriejem Tołstychem wypłynęła
z Zatoki Masakry na wyspie Attu, aby już nigdy więcej nie zobaczyć swojej matki,
Zimowego Łabędzia, swojego wuja, Wšsatego, ani starej Kobiety Tkaczki. Patrzyła
na ciemnozielonš gęstwinę wierków i cedrów ponad cianami palisady, rosnšcych
tak gęsto jak żdżbła trawy. Tak bardzo tęskniła za swojš bezdrzewnš wyspš i
stale wiejšcym tam wiatrem.
- Caleb mówi, że będziemy tu często powracać. - Głos Larissy obudził Taszę z
jej wspomnień przyćmionych przez upływ czasu. - Tutaj włanie on skupuje futra.
Mówi, że może zbuduje chatę. Kiedy wrócimy, będziemy mieli gdzie mieszkać.
Wrócimy". To słowo przypomniało Taszy, że Andriej również obiecał jej matce, że
przywiezie jš z powrotem na Attu, a ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że
Rosjanie już na zawsze zmieniš ich sposób życia. Teraz przybyli Jankesi. Tasza
owinęła się wełnianym szalem, poczuła chłód.
- Babuszka, ja go kocham. On wkrótce odpłynie.
- A ty popłyniesz z nim? - Długo patrzyła na swojš wnuczkę.
- To nie dlatego, że chcę cię opucić, ale ja go kocham. Tasza potrzšsnęła
głowš z wyrazem zmęczenia na twarzy.
- Muszę pomyleć.
- Babuszka - prosiła Larissa.
- Powiedz mu, że porozmawiam ze swoimi synami. - Wstała z krzesła i wolno
poszła do chaty. Jej kroki były tak samo ciężkie jak jej serce.
Łza spłynęła po policzku Larissy, kiedy patrzyła, jak jej babka odchodzi. Czuła
się rozdarta. Zalepiona radociš nie mylała o bólu rozstania, dopóki nie
zobaczyła go w oczach babki.
Poczuła ciepłe dłonie Caleba na ramionach i odwróciła się.
Alaska 317
- Ona chce porozmawiać z moim ojcem i wujem, Caleb. Jest taka chora.
- A ty jeste młoda. Nie jeste całš jej rodzinš. Nie będzie osamotniona. Ma
swoich synów. Jeli cię to martwi, to załatwię, że będzie miała opiekę.
- Chciałabym... - Ale była zakłopotana, niepewna czego chce.
- Chod się przejć - nalegał Caleb.
- Może powinnam do niej pójć. - Co jš cišgnęło w przeciwnym kierunku.
- Larissa, mamy tak mało czasu.
Poruszona jego probš dała się zabrać spod chaty.
Caleb zatrzymał się przy dużym płaskim kamieniu, który leżał na plaży, i wzišł
Larissę w ramiona, całujšc jš z powcišganš namiętnociš. Podniósł głowę. Nadal
trzymał jš w objęciach, słyszšc jej nieregularny oddech.
- Nie mogę znieć myli, że miałbym cię opucić, Larissa - szepnšł trzymajšc
usta przy jej gładkiej skroni. - Kochasz mnie, prawda?
- Całym sercem - szepnęła żarliwie.
- Co zrobimy, jeli twoja rodzina nie da nam pozwolenia? - Chciał, żeby ten
zwišzek scementował jego stosunki z Kompaniš Rosyjsko-Amerykańskš, a nie, by
robił w nich wyłom.
- Nie wiem.
- Musisz ich jako przekonać, żeby się zgodzili. Obiecuję ci dopilnować, żeby
twoja babka żyła wygodnie do końca swoich dni.
- Ja...
- Kapitanie, chwała więtemu Patrykowi, że pana znalazłem! - Jego drugi oficer,
0'Shaughnessy biegł zdyszany w ich kierunku z policzkami tak czerwonymi jak jego
ogniste włosy. Caleb natychmiast odsunšł się od Larissy. - Z przeproszeniem
panienki - Irlandczyk z opónieniem zdjšł kapelusz i mówił dalej. - Przeszukałem
to ruskie miasto od góry do dołu, żeby pana znaleć, kapitanie.
- Czego chcesz?
- To pierwszy oficer szuka pana, kapitanie. Wysłał mnie, abym pana jak
najszybciej znalazł.
- Dlaczego? Co się stało?
- Ten ruski gubernator, Baranów, nagle wszedł na pokład Sea Gypsy. Kiedy Hicks
zaczšł zadawać mu pytania, zażšdał pokazania wykazu ładunków - manifestu
okrętowego.
318 Janet Dailey
- Hicks odmówił, prawda?
- Baranów przyprowadził żołnierzy. Trzeba było albo pokazać mu manifest, albo
walczyć. Z połowš załogi na brzegu, co by to była za walka, sir. Zmusił mnie do
pokazania manifestu, potem rozkazał poszukać pana.
Caleb zaklšł pod nosem.
- Zobaczy spis tych cholernych strzelb i amunicji.
- Aye, powiedziałem Hicksowi, że to wszystko pójdzie w diabły, jak Rosjanin to
zobaczy.
- Chod. - Caleb wzišł Larissę za rękę.
- Co się stało?
- Nie mam czasu tłumaczyć. Muszę wrócić na statek. - Ale wyczuł, że nie
uspokoił jej tym. - To nic takiego, czym miałaby się martwić.
Kiedy doszli do portu, Caleb przyjšł z wdzięcznociš zapewnienie Larissy, że nie
musi jej odprowadzać, więc szybko wszedł do oczekujšcej łodzi, która miała go
zabrać na Gypsy. Wpatrywał się w grupę mężczyzn na pokładzie brygu, rozpoznajšc
wród nich Baranowa. Wiedział, że Baranów będzie zły. Jego nadzieje na
porozumienie handlowe, a przynajmniej na koncesje, były zagrożone.
Wchodzšc na statek Caleb zachowywał się z ostentacyjnš serdecznociš.
- Co za nieoczekiwana wizyta, Aleksandrze Andriejewiczu. Nie dał mi pan żadnej
szansy, żebym mógł się #ewanżować za pana wspaniałš gocinnoć. - Nie dał
Baranowowi czasu na odpowied, wiedzšc, że ten Rosjanin lepiej rozumie po
angielsku, niż chce to okazać. - Mam nadzieję, że moi oficerowie godnie pana
przyjęli podczas mojej nieobecnoci. Zejdmy na dół i napijmy się czego, z dala
od tego hałasu. - Wskazał rękš na cieli, którzy byli bardziej zajęci
obserwowaniem tej sceny niż kończeniem napraw na statku. - Mam butelkę wietnej
brandy, którš trzymałem na specjalne okazje.
- Zarzšdca nie przybył tutaj z wizytš towarzyskš - stwierdził tłumacz Baranowa.
Caleb udał zdziwienie, potem umiechnšł się.
- Ach, gubernator dowiedział się, że składam regularne wizyty jednej młodej
rosyjskiej pannie, Larissie Tarakanow, i postanowił sprawdzić, czy mam honorowe
zamiary względem niej. Zapewniam, że moje intencje sš jak najbardziej szlachetne.
Ta młoda panna kompletnie mnie zauroczyła. W grun-
Alaska 319
cie rzeczy wybierałem się do pana gubernatora w nadziei zdobycia jego poparcia,
aby przekonać babkę dziewczyny, żeby zezwoliła nam wzišć lub. Nic z tej
przemowy nie zrobiło wrażenia na rosyjskim zarzšdcy. Nadal miał ponury wyraz
twarzy. Kiedy odezwał się, przez tłumacza, nie była to odpowied na osobiste
wynurzenia Caleba.
- Zarzšdca zobaczył, że na pana manifecie ładunkowym znajduje się sto
trzydzieci strzelb.
- To prawda - skinšł głowš Caleb.
- Dlaczego ta informacja została celowo zatajona przed zarzšdcš?
- Nie została zatajona. Z całym należnym szacunkiem dla zarzšdcy - nie byłem
pytany, czy wiozę broń.
- Czy jest pan wiadom, że sprzedaż broni Kołoszom jest zabroniona na
rosyjskich terenach Ameryki?
- Jestem wiadom.
- Widział pan, co się dzieje, kiedy Kołosze majš tego rodzaju broń. Był pan
wiadkiem skutków masakry w Twierdzy więtego Michaiła i nadal pan przywozi
strzelby na handel.
Caleb starannie dobierał słów.
- Muszę wyznać, że do niedawna nie uważałem tego za swój problem. Teraz, kiedy
rodzina mojej przyszłej żony mieszka tutaj na Sitce, oczywicie zaczęło mi
zależeć na ich bezpieczeństwie* Jeli zarzšdca jest zainteresowany zakupem broni
i amunicji dla uzupełnienia swojego arsenału, z największš przyjemnociš
sprzedam je Kompanii.
- Zarzšdca... - jankeski tłumacz zawahał się - nakazuje, żeby pan rozkazał
załodze wyładować nielegalnš broń. Wkrótce zjawiš się łodzie, żeby jš zabrać na
brzeg.
- A na jakich warunkach? - ostrożnie spytał Caleb.
- Kapitanie Stone, gubernator konfiskuje broń. Caleb zesztywniał.
- Jakim prawem?
- On rekwiruje pana nielegalny ładunek na tej podstawie, że pan popełnił
przestępstwo przeciwko rzšdowi rosyjskiemu. Nie protestowałbym zbyt ostro na
pana miejscu, kapitanie Stone - ostrzegł tłumacz. - Mylę, że uwierzył w częć
pańskiego opowiadania, tę o zmianie stanowiska, ale jeli będzie się pan
sprzeciwiał, może zarekwirować cały statek. Pan wie, jak on walczy przeciwko
sprzedawaniu broni Indianom.
320 Janet Dailey
- Taka akcja nie jest legalna - stwierdził Caleb, zaciskajšc szczęki, żeby nie
wybuchnšć gniewem.
- Legalna czy nie, trudno panu będzie cokolwiek z tym zrobić. Waszyngton jest
daleko stšd. Jeli on zabierze statek, a pana zaaresztuje, upłynie dużo czasu,
zanim pański rzšd zdoła cokolwiek na to poradzić.
Caleb musiał w końcu przyznać, że nie może w tej sytuacji nic zrobić. Skłonił
się sztywno Baranowowi.
- Proszę powiedzieć gubernatorowi, że z przyjemnociš ofiarowuję tę broń do
obrony wyspy Sitka. Moja załoga wyniesie jš na pokład w cišgu godziny.
- Remont pana statku zostanie ukończony przed zapadnięciem nocy. Proponuję,
żeby pan wypłynšł jutro rano. Nie jest pan już pożšdanym gociem w tym porcie,
kapitanie.
Caleb widział, że wszystkie jego pojednawcze gesty nie odniosły żadnego
rezultatu. Najbardziej wartociowy towar miał zostać mu zabrany bez żadnego
wynagrodzenia, a jego statek zmuszony do opuszczenia portu. Jeli nie udało mu
się uniknšć takiej sytuacji, to obierze innš taktykę. Ale jeszcze nie teraz. Z
omiu członków załogi na pokładzie tylko trzech było uzbrojonych. Przy Baranowie
było piętnastu żołnierzy i nie ulegało w4tpliwoci, że w razie walki ciele ze
stoczni stanęliby po jego stronie. Zesztywniały z bezsilnoci odruchowo zacisnšł
pięci wiadom, że musi grać na zwłokę. Kiedy Baranów przyle swoich żołnierzy,
żeby zabierać broń, jego załoga będzie uzbrojona i gotowa na to spotkanie.
- Cokolwiek by pan zamierzał, kapitanie - tłumacz Baranowa patrzył na niego
jednoczenie ze zrozumieniem i podejrzliwociš - chciałbym panu przypomnieć, że
dwadziecia dział jest wycelowanych w ten statek. Jeli ma pan zamiar stawiać
opór albo podnieć kotwicę i uciec, zostaniecie zdmuchnięci z powierzchni wody.
Caleb był jak ryba w sieci. Z trudnociš opanował wciekłoć, zdajšc sobie zbyt
dobrze sprawę ze swojej bezsilnoci.
- Za pozwoleniem, czy wolno mi opucić statek? W ten czy inny sposób chciałbym
zobaczyć pannę Tarakanow, zanim odpłynę.
Baranów skinšł głowš na znak przyzwolenia, nie czekajšc, aż ta proba dotrze do
niego przez tłumacza. Larissa była ostatniš szansš Caleba i miał zamiar jš
wykorzystać. Kiedy Baranów z tłumaczem opuszczali statek, rosyjscy żołnierze
otrzymali rozkaz pozostania na pokładzie i sprawdzenia,
Alaska 321
czy wszystkie strzelby i amunicja, poza tymi do obrony Sea Gypsy, zostały wyjęte
z ładowni przez załogę Caleba. Zaraz po odejciu Baranowa Caleb wsiadł do łodzi
czekajšcej na niego przy brygu.
Jak Baranów mógł zrobić co podobnego? To nie jest w porzšdku
- protestowała Larissa. Teraz zrozumiała, dlaczego Caleb tak nalegał na
obecnoć jej całej rodziny, zanim zaczšł przedstawiać swoje problemy. Chciał
oczycić swoje imię przed nimi wszystkimi, a robił to dla niej.
- Nic z tego, co mówiłem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia.
- Kiedy odwrócił się do okna, Larissa zauważyła jego przygarbione plecy, co
bardziej niż słowa wskazywało na poczucie bezradnoci i frustracji, jakie
odczuwał.
Mówišc po rosyjsku, zwróciła się do swojego ojca:
- Musimy ić do Baranowa i wytłumaczyć mu, że Caleb nie miał zamiaru sprzedawać
tej broni Indianom ze szczepu Kołoszy.
- Dlaczego miałby nas posłuchać? - perswadował łagodnie Zachar.
- Ponieważ nas zna. Babuszka, ty musisz z nim porozmawiać. Uklękła przy krzele
babki.
- Ciebie posłucha. Nie możesz mu pozwolić, żeby wypędził stšd Caleba.
- Już powzišł decyzję, moje dziecko. Aleksander Andriejewicz jest upartym
mężczyznš. Nie zrien; swojego rozkazu na probę starej kobiety - powiedziała.
Przykryła i >y powstrzymać gwałtowny kaszel.
- Jeli Caleb 61 babuszka, ja popłynę z nim. -Nie.
- Mylałam o tyr ť przedtem. Zdecydowałam, że jeli poprosi, żebym za nim
poszła, ? tak zrobię. - Chwyciła chudš dłoń babki i przycisnęła jš do swojego
policzka. - Nie chcę ci sprawiać przykroci, ale ja go kocham.
- To byłoby błędem, Larisso. - Wuj Michaił nie ukrywał niechęci.
- Dlaczego? - Podniosła się i wyprostowała. - Wytłumacz mu, ojcze, jak to jest,
kiedy ci na kim tak zależy, że życie traci znaczenie bez tej osoby. Ty nie
pojechałby na Wyspy Pribyłowa bez Córki Kruka. Ja czuję tak samo. Chcę być z
nim. Pamiętam, jak opowiadałe o carskim szambelanie i tej pięknej pani w
Kalifornii, którzy tak bardzo się kochali. Ona posłuchała swojej rodziny i
została, a on odpłynšł, żeby otrzymać zezwolenie cara na
322 Janet Dailey
małżeństwo. Potem umarł, a ona wcišż czeka na jego powrót, chociaż mogła
popłynšć razem z nim. Ja pójdę za Calebem.
- A czego uczył cię ojciec Herman? Popełnisz ciężki grzech - tym razem wuj
kwestionował jej decyzję, ojciec już nic nie mówił.
- Papa nie ma lubu z Córkš Kruka. - Uważała, że milczenie ojca oznacza
poparcie, i chciała go zmusić, żeby wstawił się za niš.
Ale Zachar miał mało do powiedzenia, rozdarty między dwiema sprzecznociami. Z
jednej strony czuł gwałtowny protest przeciwko temu, aby jego córka polubiła
człowieka, który mógł być prawdziwym ojcem Wilka, z drugiej za wiedział, że
gdyby Caleb Stone ożenił się z Larissa, to było mało prawdopodobne, żeby chciał
dochodzić swoich praw do jego syna. Zachar nie mógł zmusić się do poparcia
pomysłu, aby ić do Baranowa i prosić go o zmianę decyzji w sprawie wydalenia
Boston mana z Sitki. Chciał, żeby Caleb odpłynšł i nigdy tu nie powrócił. Nawet
gdyby to miało oznaczać utratę córki - niech i tak będzie. Lepiej stracić córkę
niż syna.
- Córka Kruka nie jest ochrzczona, a ty jeste - odpowiedział ostro Michaił.
- Jest możliwe, że będziemy mogli wzišć lub - stwierdziła Larissa, wiedzšc, że
to jest jej ostatnia nadzieja w pozyskaniu poparcia rodziny dla sprawy Caleba.
- W jaki sposób? - spytał jej ojciec z wahaniem. - Przecież nie ma księdza.
- Caleb mówi, że Baranów może udzielić lubu. Jest głównym zarzšdcš, a jego
słowo jest prawem. To on chrzci dzieci i czyta modlitwy w dni wišteczne.
Zauważyła pytajšce spojrzenie Michaiła skierowane do babki. Wiedziała, jak babka
ceni sobie zdanie swojego najmłodszego i najbardziej kochanego syna. Jeli
Michaił wštpił, to i ona miała wštpliwoci. Zachęcona, Larissa natychmiast
postanowiła skorzystać z tej nikłej szansy.
- Proszę, babuszka, porozmawiaj z Baranowem. Jeli on na nic innego się nie
zgodzi, to niech udzieli nam lubu.
Larissa wstrzymała oddech przez chwilę, która wydała się jej wiecznociš. Potem
babka dotknęła swoich siwych włosów.
- Gdzie jest moja chustka? Aleksander Andriejewicz lubi, żeby kobiety miały
zakryte głowy, na wzór rosyjski.
- Tutaj jest, babuszka. - Cicho miejšc się i płaczšc jednoczenie Larissa
wzięła chustkę ze stołu, potem wesoło przebiegła przez pokój i stanęła przy
Calebie. - Idziemy do Baranowa - powiedziała po angielsku. - Wszyscy.
Alaska
323
.Bratanek i sekretarz Baranowa wprowadzili ich do biura z widokiem na cieninę
Sitka i dalej na Pacyfik. Bioršc laskę, Baranów wstał z krzesła i utykajšc
wyszedł zza swojego wielkiego biurka, aby ich powitać.
Celowo ignorujšc obecnoć Caleba, okazywał wielkie względy babce, jak zauważyła
Larissa. Zadbał, żeby stara kobieta usiadła wygodnie w ciepłych promieniach
słońca. Chociaż Michaił wniósł babkę na wysokie schody, wysiłek, jaki sprawiło
jej dojcie tutaj, pozbawił Taszę oddechu i wzmógł uporczywy kaszel.
- Oboje się starzejemy, Tasza Tarakanowa. - Baranów wolno sadowił się na
krzele, które podsunšł mu bratanek, potem odprawił go ruchem ręki.
- Wiek powykręcał mi palce jak korzenie przewróconego drzewa, stawy mnie bolš.
Na ciebie wiek sprowadził uporczywy kaszel, aby ci przypomnieć, jak cenny jest
swobodny oddech. W takie dni jak dzisiejszy widać wyranie, że smutno być starym
i zmęczonym.
- Z wiekiem ma pan również kłopoty z oczami, Aleksandrze Andriejewiczu.
- Tasza patrzyła na okulary leżšce na jego biurku. - Może już nie widzi pan tak
dobrze jak kiedy i nie dostrzega pan rzeczy we właciwym wietle.
- Czy mówimy o tym, jak widzę rzeczy, czy jak je interpretuję?
- Moja wnuczka uważa, że był pan zbyt surowy dla kapitana Stone'a, że może
widział pan tylko broń i nic poza tym.
- To jest interesujšce - Baranów odchylił się w swoim krzele. - Rodzina
Tarakanowów przychodzi prosić o łaskę dla jankeskiego kapitana. A to od Kołoszki,
która żyje z tobš, Zacharze, dowiedziałem się o jego zdradzieckich zamiarach.
- Córka Kruka. - Larissa spojrzała na ojca, ale wyraz jego oczu był dokładnym
odbiciem zdziwienia i niedowierzania, które widniały na jej własnej twarzy.
- Przyszła do mnie dzi rano i powiedziała, że wasz dobry kapitan prosił jš,
żeby dała znać swoim ludziom o broni i amunicji, którš chce im sprzedać. Bała
się, że będš znowu walki, jeli do tego dojdzie.
- Co on mówi? - spytał Caleb po angielsku. Kiedy Larissa przetłumaczyła mu,
skoczył na równe nogi. - To jest kłamstwo!
- Ładunek na Sea Gypsy składał się w większej częci z broni - wzruszył
ramionami Baranów. - Ona o tym wiedziała.
- Mogła się o tym dowiedzieć od którego z członków załogi - tłumaczyła Larissa.
- Caleb, kapitan Stone, nie ukrywał tego.
324 Janet Dailey
~ Kobieta może sobie pozwolić na ten luksus, żeby lepo słuchać głosu swojego
serca, ale na moim stanowisku muszę patrzeć na fakty i odpowiednio je oceniać.
Nie zmieniłem swojej opinii i utrzymuję moje rozkazy w mocy.
Żadne proby Larissy nie odnosiły skutku. Babka położyła jej rękę na ramieniu,
próbujšc jš uciszyć. Zrezygnowany Caleb powrócił na krzesło, które opucił, żeby
podejć do okna i spojrzeć na port.
- Znamy się od wielu lat, Aleksandrze Andriejewiczu - powiedziała Tasza. -
Kiedy przybył pan po raz pierwszy na Kodiak, był pan chory, miał goršczkę, a ja
pana pielęgnowałam. Moi synowie walczyli u pana boku. Moja synowa rzuciła swojš
małš córeczkę w pana ramiona, zanim utonęła w fali przypływu. Tym dzieckiem była
Larissa. Ona ma silne uczucie dla tego jankeskiego kapitana. Powiedziała mi, że
odpłynie z nim. Oni proszš, aby im pan udzielił lubu.
- Zapytaj kapitana, czy nadal tego pragnie, teraz kiedy dowiedział się, że moje
rozkazy pozostajš nie zmienione - powiedział Baranów do Larissy.
Przetłumaczyła słowa Baranowa na angielski i odpowied Caleba na rosyjski.
- Kapitan mówi, że kiedy powiadomił pana, że chce się ze mnš ożenić, to nie
były czcze słowa. Mówi, że będzie zaszczycony, jeli zostanę jego żonš. A
ponieważ szanował pana autorytet wczeniej, szanuje go i teraz. Chce się zwišzać
przysięgš, którš złoży przed panem - stwierdziła dumnie.
- A ty, dziecko? - patrzył na niš kštem oka.
- Ja chcę być jego żonš.
- Polubisz go wiedzšc, że moje rozkazy również będš odnosić się do ciebie, że
nie będziesz mile widziana na Sitce i - co jest możliwe -już nigdy więcej nie
zobaczysz swojej rodziny?
Miała łzy w oczach.
- Tak, polubię go.
Wzięli lub w biurze, przy oknach wychodzšcych na zatokę. Ceremonia odbywała się
w języku rosyjskim, Caleb nic nie rozumiał powtarzajšc słowa za Larissš. Podczas
modlitwy patrzył przez okno na wysokie, nagie maszty swojego statku w porcie.
Córka Kruka. Powinien był wiedzieć, że Baranów nie przyszedł sprawdzać manifestu
okrętowego tylko na podstawie domysłów. Tak był przejęty
Alaska
325
tym, żeby Córka Kruka nie naopowiadała swoich kłamstw Larissie, że nie wzišł pod
uwagę faktu, iż może mu zaszkodzić u Baranowa.
Nastšpiła przerwa w recytacji po rosyjsku. Caleb spojrzał na Larissę nie wiedzšc,
czy ma teraz co powiedzieć. Ona patrzyła na niego poważnie.
- To koniec. Jestemy małżeństwem.
Odsunšł zaprzštajšce go myli i umiechnšł się do niej. Była uroczš pannš młodš,
chociaż nie wnosiła do ich małżeństwa tego wszystkiego, na co liczył. Walczyła w
jego sprawie, ale nie było sposobu odwrócenia tego, co zrobiła Córka Kruka.
- Pan i pana nowo polubiona małżonka macie odpłynšć jutro rano - stwierdził
Baranów po angielsku z mocnym rosyjskim akcentem i podszedł do swojego biurka,
ciężko opierajšc się na lasce.
. - Chwileczkę, Baranów. - Rozzłoszczony, że Rosjanin nie ustšpił i nie zezwolił
na dodatkowy dzień pobytu, Caleb przeszedł przez pokój. Sięgnšł do kieszeni,
wyjšł skórzany woreczek, trzymał go przez chwilę, potem rzucił na otwarte pismo
na biurku Baranowa. - Tutaj jest pięćset dolarów w złocie. To wszystko dla
madame Tarakanow. Niech pan dopilnuje, żeby jej niczego nie brakowało.
- Szlachetny gest, kapitanie.
- Należy teraz do mojej rodziny. Mylę, że le mnie pan ocenia - stwierdził
sztywno Caleb.
- Tak mi włanie mówiono. Ale uważam, że pana strzelbom lepiej jest w moim
arsenale. - Baranów nawet nie podniósł woreczka z monetami.
Usiłowanie, żeby co zyskać w oczach Baranowa było desperackim zadaniem.
Poprzednio podejmowane w tym kierunku kroki tylko pogorszyły sprawę. Niech szlag
trafi Córkę Kruka i niech szlag trafi Baranowa, rozmylał gorzko Caleb
opuszczajšc rezydencję zarzšdcy ze swojš nowš rodzinš.
Kiedy zeszli ze schodów, Caleb zaproponował Larissie, żeby odprowadziła babkę do
chaty i spakowała się, tłumaczšc jej, że musi powrócić na statek. Obiecał
przysłać kilku ludzi z załogi do pomocy w przeniesieniu jej rzeczy.
Widzšc Zachara zatrzymujšcego się przy schodach, Caleb przypomniał sobie, że
ojciec Larissy mało mówił przez cały czas.
- Czy wiedziałe, że Córka Kruka poszła do Baranowa? Czy może to był twój
pomysł na pozbycie się mnie, żebym przypadkiem nie uwierzył jej kłamstwom?
326
Janet Dailey
- Nic o tym nie wiedziałem. - Wyglšdał na przygnębionego, jak gdyby to on, a
nie Caleb tak wiele stracił tego dnia.
Bez względu na to jak bardzo Caleb chciał znaleć kozła ofiarnego, musiał mu
wierzyć.
- Żałuję, że nie mogę jej dostać w swoje ręce.
- Mogłe opowiedzieć Baranowowi, jak chciała wycišgnšć od ciebie prezenty z
powodu chłopca. To tłumaczyłoby, dlaczego kłamała, żeby ci zaszkodzić. Jestem
wdzięczny, że zachowałe milczenie.
Caleb omal się nie rozemiał. Nie zachowywał milczenia, żeby oszczędzić wstydu i
upokorzenia Zacharowi. Nie zaprzeczył od razu, że znał przedtem Córkę Kruka,
ponieważ musiałby się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać na rozliczne sposoby.
Jego przeszłoć nie wyglšdała dobrze, gdyby jej się przyjrzeć z bliska. Byłoby
podwójnie trudno przekonać Baranowa - a może również Larissę i jej babkę - że
rozpoczyna nowe życie.
- Nic by się nie zyskało na rozprzestrzenianiu kłamstw. Więcej osób zostałoby
skrzywdzonych, łšcznie z Larissš - stwierdził z godnociš.
- Czy Larissa mówiła ci, że wkrótce opuszczam wyspę? -Nie.
- Płynę na Wyspy Pribyłowa, wyspy uchatek. - Wydawało się, że Zachar jest
zmartwiony i waha się. - Pan mi pomógł dwa razy, kapitanie Stone. Ocalił mnie
pan po masakrze i nikomu pan nie powiedział, że Wilk może nie być moim synem.
Nie byłoby w porzšdku prosić pana o więcej, kiedy ja nie mogłem panu pomóc.
- O czym mówisz?
- Tyle uchatek zabito na Wyspach Pribyłowa ostatnimi laty, szczególnie tych
bardzo młodych, których futerka tracš czarny kolor i stajš się srebrnoszare we
wrzeniu. Zabijano również karmišce samice. Nie zwracano uwagi na wiek, płeć ani
jakoć futra. Czasem zabijano tysišce samców i zostawiano je nie bioršc skór, a
tylko ich narzšdy płciowe do wysuszenia i zmielenia na proszek. Proszek ten ma
wysokš cenę w Chinach. W zeszłym roku Kompania rozkazała zrobić przerwę w tych
łowach, aby stada mogły się rozmnażać.
- A więc? - Caleb uniósł brwi do góry, nie wiedzšc, co Zachar chce rnu
zaproponować.
- Ponieważ zaprzestano zabijania uchatek, większoć Aleutów i ich rodzin
została odesłana na Unalaskę. Będzie nas tam zbyt niewielu, aby pilnować
budynków Kompanii i obserwować kolonie tych zwierzšt.
Alaska
327
- Rozumiem - cicho powiedział Caleb..
- Kruk nie chce płynšć ze mnš na tę wyspę. Mówi, że wróci do swoich ludzi.
- Masz szczęcie, że możesz się jej pozbyć. Ona jest niczym innym tylko workiem
kłopotów.
- Mylę, że pan nie rozumie. - Zachar potrzšsnšł smutno głowš. - Jeli ona
odejdzie, to zabierze mojego syna ze sobš. Kiedy mylałem, że nie potrafię żyć
bez Kruka. Teraz wiem, że nie potrafię żyć bez mojego syna.
- Zabierz go. Jak ona może ci przeszkodzić? - Ta sprawa wydawała się Calebowi
prosta.
- Baranów mi przeszkodzi. Tutaj jest takie prawo. Dziecko należy do swojej
matki. Nic nie mogę zrobić. Gdybym dał Krukowi prezenty, miałbym swojego syna,
ale już jestem winien Kompanii więcej, niż mogę zapłacić.
- Ile będzie trzeba? Co będziesz musiał dać Córce Kruka, żeby opuciła swojego
syna? - Bioršc pod uwagę wartoć informacji, udzielonej mu tak chętnie przez
Zachara, był gotów oddać kilka jardów materiału, trochę miedzianych czajników
czy błyskotek. - Chod ze mnš na pokład Sea Gypsy i zobacz, jakie mam towary.
- Pan by to zrobił?
- Jestemy teraz rodzinš. - Caleb objšł starszego mężczyznę za ramiona i
poszedł z nim w kierunku łodzi.
^
Larissa trzymajšc spódnice jednš rękš, a w drugiej filiżankę parujšcej kawy,
kierowała się ku rufie statku. Skinęła głowš marynarzowi, który stał przy włazie
popijajšc wieżš wodę z chochli.
Tego pięknego lipcowego poranka wszyscy byli przy pracy. Jedni przy olinowaniu,
reperujšc przetarte liny, inni pletli linki lub zbierali pakuły. Ciela okrętowy
był również na swoim stanowisku pracy.
Larissa miała przeszło dwa miesišce, aby przyzwyczaić się do tych widoków i
dwięków. Wchodzšc na pokład rufowy automatycznie szukała wzrokiem swojego męża.
Samo to słowo napełniało jš poczuciem dumy, ale i pragnieniem, aby pełnić w jego
życiu większš rolę niż ta, na jakš jej do tej pory zezwalał.
Stary żaglomistrz spojrzał znad grotżagla, który włanie reperował, na
przechodzšcš obok kobietę, ale nie pozdrowił jej. Tak samo sternik, leniwie
oparty o koło. Nikt się nie odzywał, kiedy Caleb był na pokładzie. W ostatnim
miesišcu Larissa zauważyła, że wszyscy trzymali się od niego z dala - give him a
wide beru. Umiechnęła się na myl o tym okreleniu, zadowolona, że tak szybko
nauczyła się gwary żeglarskiej.
Na poczštku był to dla niej zupełnie nowy język. Teraz znała różnicę pomiędzy
topslem a grotżaglem, wybieraniem żagla a refowaniem. Sea Gypsy była włanie
pod chmurš żagli", żagle boczne rozpocierały się poza statek po każdej jego
stronie, płótno żaglowe tworzyło piramidę aż po szczyty
masztów.
Caleb stał pewnie na kołyszšcym się pokładzie, ze zmarszczonym czołem i wyrazem
troski, który ostatnio często gocił na jego twarzy. Nie wszystko
Alaska
329
układało się dobrze od czasu, kiedy wyszli z portu, chociaż nie dotyczyło to ich
małżeństwa. Handel szedł słabo wzdłuż wybrzeża. Przez cały czas spędzony na
targach z Kołoszami uzyskał zaledwie pięćdziesišt skór. Teraz bryg pędził w
kierunku północno-zachodnim, wykorzystujšc każdy cal żagla zarówno przy
pomylnym, jak i niepomylnym wietrze.
- Kawy? - Podała mu filiżankę.
Zajęty swoimi mylami, wzišł filiżankę z jej ręki, mruczšc zdawkowe
podziękowanie i koncentrujšc całš uwagę na chmurach i horyzoncie, by wypatrzeć w
nich jaki sygnał zmiany pogody. Wiatr był zimny. Larissa złapała brzegi swojego
szala i zwišzała go z przodu.
- Czy szybko tam będziemy? - spytała.
- Aye - odpowiedział Caleb, a potem spojrzał na niš bystro. Trzymał w tajemnicy
miejsce, do którego płynęli, chociaż ona je odgadła, a podejrzewał, że załoga
również, ponieważ na statku ustało narzekanie i poczštkowe niezadowolenie.
- Pogoda się utrzymuje - zauważyła.
- Aye - odpowied tę poprzedził ciężkim westchnieniem. Patrzył znowu na wysokie,
gdzieniegdzie przerzedzajšce się chmury.
- Tak nie pozostanie - powiedziała Larissa. - Wiatr się zmieni. Przyjdzie gęsta
mgła. Łodziom trudno będzie przybić do brzegu.
- O czym ty mówisz? - Głos Caleba był czujny.
- Wyspy Pribyłowa. - Spojrzała na niego spokojnie. - Znam twoje plany, chcesz
zrobić najazd na kolonie uchatek.
- Jak... - nie dokończył pytania, trochę rozzłoszczony, a trochę z poczucia
winy.
- Zostawiłe na stole rozłożone mapy. Już wczeniej zauważyłam uchatki w tych
wodach. O tej porze roku one nie wyprawiałyby się w dalekie podróże ze swoich
wysp. - Umiechnęła się łagodnie widzšc jego surowš twarz. -Nie możesz mieć
tajemnic przede mnš, mój mężu.
- Larissa, nie stać mnie na to, żeby po spędzeniu dwu lat na wybrzeżu i
zebraniu odpowiedniej iloci futer płynšć z nimi do Kantonu, jak to robiš
niektóre statki handlowe. Muszę jeszcze mieć zysk z tej podróży, duży zysk.
- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Złożyłam ci przysięgę małżeńskš. - Nie
pozwalała sobie na ocenę jego poczynań.
W czasie, który razem spędzali w kajucie kapitańskiej, Caleb często mówił jej o
swoich marzeniach i planach na przyszłoć. Rozumiała jego ambicję.
330
Janet Dailey
Pewnego razu, po wyjštkowo nieudanym handlowym tygodniu, pił bardzo dużo po
obiedzie i opowiedział jej o spełzłych na niczym nadziejach sojuszu handlowego z
Baranowem i Kompaniš Rosyjsko-Amerykańskš. Zrozumiała wtedy, jak głęboki był
jego zawód i jak go to niepowodzenie gnębiło. Nie miała wštpliwoci, że jego
potrzeba sukcesu była głównym motywem najazdu na Wyspy Pribyłowa, ale
podejrzewała, że jest to również akt zemsty, chęć odpłacenia Baranowowi za
wyrzucenie go z Sitki.
- Twój ojciec Zachar zasugerował mi to - stwierdził Caleb.
Nie domyliłaby się tego nigdy. Nie było w porzšdku, że Zachar był w to
wmieszany.
- On będzie na wyspie - powiedziała.
- Aye.
Co jš ciskało w gardle i musiała zakasłać. Zauważyła zmartwione spojrzenie
Caleba i pospieszyła uspokoić go.
- To nic.
- Wiatr jest zimny. Może lepiej zejd na dół, zanim przemarzniesz. Larissa nie
protestowała. Czuła się trochę zmęczona. Według Caleba był to
wpływ morskiego powietrza.
r od wieczór ciężkie chmury zaciemniły morze. Mnóstwo ptaków kršżyło nad wodš
wydajšc piskliwe odgłosy, do których wkrótce dołšczył się głony ryk dochodzšcy
z ukrytej we mgle wyspy. Bryg utrzymywał stały kurs w kierunku brzegu. Stopniowo
udawało się Calebowi odróżniać huk fal przyboju od głonego wycia uchatek.
Korzystajšc z dziennego wiatła, utrzymujšcego się latem na północy do pónych
godzin, rzucili kotwicę w miejscu, które według oceny Caleba powinno być na
krańcu wyspy przeciwległym do obozu Rosjan, który Zachar wskazał mu na swojej
mapie.
Poinformował załogę, że majš cztery godziny na sen, z wyjštkiem wachty
kotwicznej, i że to będzie jedyny odpoczynek w cišgu następnych czterdziestu
omiu godzin.
Pierwsze oznaki witu ukazały się bardzo wczenie. Tylko czterech dowiadczonych
żeglarzy zostało na Sea Gypsy razem z Larissš. Reszta, łšcznie z leniuchami" -
stewardem, żaglomistrzem, cielš okrętowym i kucharzem - wsiadła do łodzi i
powiosłowała w kierunku brzegu. Chociaż
Alaska 331
wielu z nich miało pistolety za paskiem spodni, wszyscy byli uzbrojeni w pałki
lub w kołki do mocowania lin i ostre noże.
Wylšdowali na usianej kamieniami plaży, w samym rodku zwierzęcego haremu.
Mężczyni opucili szybko łód-i zaatakowali masę stufuntowych samic-uchatek,
majšcych u boku dzieci. Wymachujšc pałkami rozbijali kruche czaszki najbliższym
ofiarom wprawiajšc resztę w osłupienie. Orgia zabijania przenosiła się od
jednego haremu samic do następnego. Ataki masywnych, ważšcych szećset funtów
samców, agresywnych panów plaży, były daremne i zwykle kończyły się strzałem w
głowę. Niektórym marynarze wyłupili oczy i mieli się ze lepych ataków i
bezsilnych ryków. Więcej niż sto fok poniosło mierć w pierwszej godzinie.
Ale zbyt wiele uchatek popełzło do morza i uciekło. Caleb zatrzymał tę
chaotycznš rze i podzielił swoich ludzi na grupy przydzielajšc każdemu zadanie,
aby akcja zabijania była bardziej wydajna. Większoć skierował do obdzierania ze
skór nieżywych lub ogłuszonych zwierzšt, wydajšc polecenie, aby nie tracić czasu
na żadnš zadrapanš czy zniszczonš skórę, natomiast każdemu samcowi wyjmować
kostki penisowe i narzšdy płciowe. Resztę mężczyzn wypucił pomiędzy stada
uchatek, rozkazujšc koncentrować się na młodych samcach.
Przez cały ranek i popołudnie trwało zabijanie, skórowanie i kastrowanie. W nocy
czycili skóry i solili je w wietle latarek. Następnego ranka Caleb wyznaczył
grapę mężczyzn do transportu skór na Sea Gypsy. Poranny posiłek składał się z
solonej wołowiny, sucharów oraz kawy z rumem, osłodzonej melasš. Caleb jadł to
co załoga, pracował tak samo jak oni, robišc wszystko co było trzeba i stale
kontrolujšc przebieg różnych operacji. Im więcej futer przybywało, tym bardziej
poganiał swoich ludzi, nie zważajšc na swoje i ich zmęczenie.
Jego ubranie było przesišknięte krwiš, umazane tłuszczem i sztywne od potu.
Zarost zaczšł mu przyciemniać policzki. Odór zakrwawionych zwłok leżšcych na
stosach wzdłuż plaży otaczał go ze wszystkich stron, ale był obojętny na
wszystko poza chęciš zapełnienia swojej ładowni grubymi, błyszczšcymi skórami.
Mordowanie zwierzšt było niewiarygodnie łatwe. Zaczšł więc rozważać możliwoć,
żeby pozwolić swoim ludziom odpoczywać na zmianę i przedłużyć tę operację o
następne dwadziecia cztery godziny. Dlaczego ma odpłynšć
332
Janet Dailey
z pięcioma tysišcami skór, kiedy mógłby wzišć dziesięć lub dwadziecia tysięcy?
Na tej wyspie było więcej niż milion uchatek. Dlaczego miałby pozwolić Rosjanom,
żeby zagarnęli wszystko?
Zachar szedł w kierunku plaży, niosšc chłopca na ramionach. Od czasu do czasu
podnosił wysoko rękę, żeby Wilk mógł sięgnšć po parę jagód, które ojciec trzymał
w dłoni. Trawa tundry dochodziła do kolan i ciężko było mu ić przez tę gęstwinę.
Wyspa pełna była kwitnšcych rolin, niebieskiego łubinu i białej goryczki.
Mgła unosiła się w strzępach nad tš bezdrzewnš wyspš, zasłaniajšc niektóre
wzniesienia i pokrywajšc kotliny. Ze wszystkich stron rozlegały się głosy ptaków
morskich - traczy długodziobych o czerwonych nogach, nurzyków, alk papuzich,
czerwonogłowych traczy nurogęsi i tysięcy mew. Do tego dochodził huk fal
rozbijajšcych się o skaliste brzegi oraz ogłuszajšcy ryk ogromnej iloci uchatek.
Zachar chciał, żeby jego syn zobaczył ten niezwykły widok przelewajšcej się masy
zwierzšt i zapamiętał go na zawsze. Nie po raz pierwszy odbywali tę długš drogę
do oddalonego od obozu miejsca, zawsze samotnie. Chciał opowiedzieć Wilkowi, jak
to wyglšdało, kiedy był tu po raz pierwszy, wytłumaczyć, że pogłowie uchatek już
w czasie jego życia zostało zredukowane o dziewięćdziesišt procent. Pragnšł też
opowiedzieć synowi o swoim wuju, który nazywał się Prosty Chód.
Szybko otrzšsnšł się z ogarniajšcych go smutnych myli i przyspieszył kroku. Nie
było sensu myleć o przeszłoci. Teraz miał przy sobie swojego syna i to było
najważniejsze.
Wilk przechylał się przez jego prawe ramię i wyrywał jagody z zaciniętej
dłoni. .
- Jeszcze, papo.
- Już niewiele zostało. - Zachar otworzył dłoń.
- Zjem je wszystkie. - Wilk wybierał jagody dwiema rękami i rozkoszujšc się ich
słodkim smakiem, wkładał do ust garciami, aż wypchał sobie policzki.
- Masz tłuste policzki jak winka - żartował Zachar i mocniej przytrzymał nogi
chłopca, ponieważ zbliżali się do skalistego terenu plaży.
- Uchatki - powiedział Wilk - z buzi pryskał mu sok z jagód - i wskazał na
zasypany głazami teren rozpocierajšcy się przed nimi.
Alaska
333
Z mgły wyłoniło się pół tuzina uchatek, podpierajšcych się płetwami i
czołgajšcymi do przodu charakterystycznymi niezgrabnymi, łukowatymi ruchami.
Zachar wyczuł ich panikę i zatrzymał się, oczekujšc widoku wielkiego samca
haremowego ociężale podšżajšcego za nimi, ale nic takiego nie nastšpiło. Młode
samce uciekały w panice do tundry, kompletnie zdezorientowane. Ich naturalnym
schronieniem było przecież morze.
Zaniepokojony przerażeniem zwierzšt Zachar usłyszał gwizdy i głone krzyki -
dwięki, których nie wydawał żaden ptak ani ssak na tej wyspie. Zdjšł Wilka z
ramion i posadził go na biodrze idšc szybko w kierunku głazów, gdzie teren
obniżał się ku plaży.
Nagle zorientował się, że zapach mgły pomieszany był z innym zapachem. Kiedy
poczuł odór krwi, już wiedział, co znajdzie na plaży. Trupy uchatek pokrywały
skały obmywane falš przyboju. Mgła zakrywała resztę.
- Prosty Chód - jęknšł pełen bólu.
To było miejsce, gdzie wtedy wyszli na brzeg. Tutaj przyjacielska wydra morska
obwšchała ich z ciekawociš. Już nie było wydr morskich w tych wodach, wszystkie
zostały zabite lub uciekły przed rzeziš. Teraz ta ruchliwa masa uchatek - samce,
samice, młode - leżała nieżywa - groteskowe stosy krwawego tłuszczu.
Potem usłyszał okrzyki - głosy Jankesów. Odwrócił się i spojrzał w górę plaży.
Dwie łodzie, tak wyładowane, że skóry wystawały poza burty, wspinały się na falę.
Na plaży byli mężczyni; ich ręce, twarze i ubrania były ciemne od krwi. Jedni
nacinali skóry w odpowiednich miejscach, żeby łatwiej je było cišgnšć, inni
cišgnęli przymocowane liny i obdzierali zwierzęta ze skóry.
Promyszlennik z rosyjskiej placówki na wyspie opisywał Zacharowi tę procedurę,
chwalšc się ilociš zwierzšt, jakš można w ten sposób zabić i przerobić. Taki
obraz nie wywołał w nim wstrętu. Przecież był myliwym. Ale tej rzezi nie można
było nazwać polowaniem.
Niedaleko od Zachara trzech mężczyzn z drewnianymi pałkami weszło w stado
młodych, kręcšcych się bezradnie samców. Patrzył, jak ludzie pałujš najbliżej
leżšce zwierzęta i słyszał szczekajšcš ze strachu resztę stada. Jedna odważna
młoda uchatka usiłowała zaatakować napastników tak gronie, jakby była
najsilniejszym samcem na plaży, ale uderzenie w głowę zakończyło tę mężnš obronę.
Zachar postawił Wilka na ziemi obok wielkiego głazu.
- Zostań tutaj.
334
Janet Dailey
Trzęsšc się z wciekłoci podszedł szybko do jankeskich napastników.
Najważniejszš rzeczš było teraz powstrzymanie ich.
- Co robicie? - krzyknšł.
Nagle jaka postać wyszła zza głazu z wymierzonym w niego pistoletem. Zachar
zatrzymał się. Jankes stał w odległoci tylko pięciu stóp, wystarczajšco blisko,
aby Zachar mógł odróżnić jego rysy, mimo swojego słabego wzroku. Oczy tego
mężczyzny miały dziki, szklany wyraz, jak gdyby był opętany szaleństwem. Jego
wychudłe policzki pokryte były zarostem. Zachar oczekiwał wystrzału, ale zamiast
niego zobaczył opuszczajšcš się lufę pistoletu.
- Zachar. - Mężczyzna podszedł bliżej, jego usta wykrzywiły się
w umiechu.
- Caleb Stone. - To był szok dla Zachara. - Ty?
- Mylę, że nie oczekiwałe nikogo innego.
Zachar rozglšdał się jak sparaliżowany po pobojowisku.
- Jak mogłe zrobić co podobnego?
- Wydajesz się zdziwiony. Wiedziałe o tym, kiedy mi mówiłe, że Wyspy
Pribyłowa sš prawie nie strzeżone.
- Ja powiedziałem? - Teraz przypomniał sobie tę rozmowę. - Ja ci powiedziałem -
z jękiem odwrócił się i zataczajšc jak lepiec ruszył w mgłę, a łzy napłynęły mu
do oczu - ale nie po to, żeby zrobił co takiego. Nie.
- Zachar! - Caleb instynktownie zacisnšł dłoń na rękojeci pistoletu i ze
zmarszczonymi brwiami obejrzał się na swoich ludzi, zastanawiajšc się czy
rozkazać im zakończyć tę operację i powrócić na bryg, czy też ić za Zacharem.
Ten człowiek był szalony.
Caleb zauważył jaki ruch z boku. Zobaczył chłopca, Wilka, przedzierajšcego się
przez wysokš trawę tundry w kierunku, w którym odszedł Zachar, podnoszšcego
wysoko swoje krótkie nogi, aby uniknšć splštanych łodyg. Caleb zawahał się,
potem ruszył za nimi.
Zamiast uciekać w głšb wyspy, Zachar szedł zygzakami wzdłuż wybrzeża. Strzępy
mgły wirowały jego ladem. Caleb krzyknšł do niego znowu, ale wiedział, że głos
jego zagłuszajš ryczšce uchatki. Kiedy Zachar zbliżał się chwiejnym krokiem do
skał, wydawało się, jakby jeden z wielkich głazów nagle się poruszył. Wtedy
Caleb zorientował się, że był to samiec, władca haremu, jeden z tych olepionych
przez jego ludzi. Był tak rozwcieczony, że atakował przy najlżejszym dwięku.
Teraz ruszył w stronę Zachara z niezwykłš szybkociš.
Alaska
335
Caleb krzyknšł ostrzegawczo, gdy wielki samiec uderzył Zachara przewracajšc go
na ziemię. Caleb starał się przyspieszyć kroku, ale nogi miał jak z ołowiu.
Samiec padł na Zachara, swoimi wielkimi kłami potrzšsał nim gwałtownie, jak to
robił z innymi samcami naruszajšcymi jego terytorium. Zachar nie stawiał oporu.
Mały chłopiec zaczšł zbierać kamienie i rzucać nimi w samca, starajšc się
odpędzić go od ciała. Ale kamienie były za małe, a rzuty niecelne. Te, które
trafiały, odbijały się od grubego futra i warstwy tłuszczu dajšc taki sam efekt
jak spadajšce krople deszczu.
Caleb zatrzymał się pięć jardów od uchatki i wycelował z pistoletu. Nagle
chłopiec znalazł się na linii ognia, uzbrojony w kawałek drewna.
- Odsuń się, synu - wrzasnšł Caleb.
Władca haremu odwrócił swojš małš głowę z krwawymi dziurami zamiast oczii w
stronę, skšd dochodził głos. Kiedy chłopiec cofnšł się, Caleb złapał go za kark,
odrzucajšc do tyłu. Ryczšca uchatka posunęła się w ich kierunku. Caleb szybko
wycelował i strzelił. Samiec upadł.
Chłopiec przebiegł obok niego do nieruchomego ciała Zachara i uklęknšł. Caleb
zobaczył zmiażdżone lewe ramię, z którego buchała krew. Zauważył też zakrwawiony
kamień obok głowy Zachara i domylił się, że Rosjanin stracił już przytomnoć
przy upadku. Starał się bezskutecznie wyczuć puls na jego szyi. Ciepła, lepka
krew umazała mu palce. Wytarł je o trawę mokrš od mgły.
Chłopiec położył rękę na siwej głowie ojca poruszajšc niš, jak gdyby chciał go
zbudzić. Powiedział co po rosyjsku, czego Caleb nie zrozumiał.
Caleb wzišł go łagodnie za ramiona i odcišgnšł od ciała. - On nie żyje, synu.
Wilk spojrzał na niego ze złociš, nagle wyrwał się i pobiegł, znikajšc
natychmiast w gęstej cianie mgły.
Po krótkiej próbie odnalezienia chłopca Caleb zrezygnował z poszukiwań. Trzeba
opucić tę wyspę. Już i tak był tu półtora dnia dłużej, niż planował.
Sitka Styczeń 1818 roku
Michaił słuchał przytłumionych dwięków dzwonu kocielnego, obwieszczajšcego o
małżeństwie, które zostało zawarte pomiędzy córkš Baranowa, Metyskš Irinš, a
porucznikiem marynarki Siemionem Iwa-nowiczem Janowskim, wyznaczonym na następcę
Baranowa jako zarzšdcy rosyjskich terenów Ameryki. Michaił usilnie wsłuchiwał
się w rytmiczny dwięk dzwonu, starajšc się w ten sposób nie dopucić do siebie
odgłosu szybkiego, ciężkiego oddechu starej kobiety leżšcej na łóżku - swojej
matki, Taszy. Ale to nie pomagało. Nic nie było w stanie zagłuszyć jej
desperackich wysiłków, aby wcišgnšć powietrze w płuca.
Pochylił się w krzele stojšcym przy jej łóżku i wpatrywał się w niš bezradnie.
Była już tak chuda i krucha, że trudno było nawet zobaczyć zarys jej ciała pod
stosami kołder. Grulica wyniszczyła jš, nie miała już sił, żeby zwalczyć
zapalenie płuc, którego się teraz nabawiła.
Jej twarz była zapadnięta, skóra chorobliwie szara. Oczy miała zamknięte.
Michaił chciał wierzyć, że spała, spokojnie odpoczywała, ale ten szybki
charczšcy oddech mówił mu, że matka walczy o życie. Pamiętał, jak bardzo chciała
być na lubie córki swojego starego przyjaciela Baranowa i obejrzeć naczynia
liturgiczne, które jej wnuk, .Wilk, uczeń w kuni, pomagał wykuwać z
hiszpańskiego srebra. Zamiast tego leżała na łożu mierci, niewiadoma nawoływań
kocielnego dzwonu.
Poczuł dotknięcie ręki na ramieniu. Obrócił się i zobaczył parę oczu tak
niebieskich jak oczy jego brata, Zachara. Należały do wysokiego
piętnastoletniego młodzieńca o włosach czarnych jak u Córki Kruka i silnie
zarysowanych kociach policzkowych.
Alaska
337
- Herbata jest goršca - powiedział Wilk. - Posiedzę z babuszkš, jeli chcesz
się napić. - Michaił kiwnšł głowš i wstał z ulgš, że może przerwać to swoje
czuwanie, ale nie bez poczucia winy. Kiedy Wilk zajšł jego miejsce na krzele
przy łóżku, podszedł do samowara, nalał pół filiżanki herbaty i dolał po brzegi
rumu. Pocišgnšł długi łyk goršcego, mocnego napoju i spojrzał w stronę łóżka.
Ale to Wilk przycišgnšł teraz jego uwagę. Wilk i wspomnienia tej deszczowej nocy,
prawie dziesięć lat temu, kiedy wprowadzał do portu łód pocztowš z Kodiaku,
która przywiozła małego Wilka i wiadomoć o mierci Zachara. Nie miał innego
wyboru, musiał sprowadzić chłopca do chaty.
Kiedy zawiadomił Taszę o mierci Zachara, nie wydawała się zdziwiona, tylko
bezsilna.
- Przypuszczałam, że nie powróci z tych wysp - powiedziała. - Błagałam, żeby
tam nie jechał, ale powiedział, że wszystko jest w ręku Boga.
Wtedy, starajšc się ukryć rozgoryczenie, Michaił wycišgnšł z cienia
pięcioletniego Wilka, chowajšcego się jak przestraszone zwierzštko.
- Zachar zostawił nam kogo. - Głos mu się prawie załamywał, kiedy to mówił
popychajšc chłopca w jej stronę. - Id do swojej babuszki.
W końcu udało się nakłonić chłopca, żeby usiadł jej na kolanach. Długimi,
cienkimi palcami dotknęła jego mokrych włosów, błyszczšcych w wietle lampy.
- Będzie nam ze sobš dobrze, tobie i mnie - powiedziała. - Żałuję tylko, że nie
jestem trochę młodsza, żebym mogła zobaczyć, jak doroniesz.
Michaił pamiętał, jak wtedy zaprotestował.
- Masz wiele lat przed sobš, babuszkš.
Zaczęła kasłać, grulica już wówczas powoli odbierała jej siły, a teraz
zniszczyła jš zupełnie. Pomógł jej wtedy położyć się do łóżka nalegajšc, żeby
odpoczęła.
Również tamtej nocy pił herbatę mocno zaprawionš rumem, aby utopić swój gniew i
bunt przeciwko temu, że tylko on jest odpowiedzialny za chorš, starzejšcš się
matkę i małego bratanka. Zachar nie żył i już nigdy nie powróci, żeby pomóc
nieć ten ciężar. Larissy też nie było, została na zawsze wygnana z wyspy razem
ze swoim kapitanem z Bostonu. On, Michaił, był jedynym, który tu został.
Tym bardziej buntował się przeciwko tej niesprawiedliwoci, ponieważ wiedział,
że już nie będzie mógł uczestniczyć w żadnej z trzech ekspedycji, które Baranów
wysyłał tamtej jesieni, aby znaleć miejsca na przyszłe osady
338
Janet Dailey
- na Hawaje, do Kalifornii i do New Albion u ujcia rzeki Kolumbia. Ta ostatnia
wyprawa miała być wysłana pomimo raportu Riezanowa sprzed dwóch lat, że
ekspedycja dowodzona przez Lewisa i Clarka już tam była. Marzenia Michaiła o
podróżach do odległych brzegów umarły tamtej nocy, pogrzebane na zawsze pod
ciężarem obowišzków wobec rodziny - ciężarem, który spoczywał wyłšcznie na jego
barkach.
Przez dziesięć długich lat wysłuchiwał opowieci ludzi, którzy dotarli do
wymarzonych przez niego miejsc, sprawozdań z nowych osad założonych na wyspie
Kauai na Hawajach i z Fortu Ross w północnej Kalifornii. Przez długie dziesięć
lat buntował się przeciwko obowišzkom, które przykuwały go do Sitki, trzymały tu
jak na kotwicy. I przez dziesięć długich lat miał poczucie winy z powodu swojego
wewnętrznego buntu.
Prawdziwie kochał swojš matkę, co sprawiało, że tym bardziej się wstydził widzšc
w jej bliskiej mierci drogę do osobistej wolnoci.
Wilk patrzył na twarz swojej umierajšcej babki, potem powoli i delikatnie wyjšł
jej rękę spod kołdry. Były to same koci, skóra i paznokcie. Jednak trzymajšc
jej rękę pamiętał, ile razy czule go dotykała. Miłoć, jakš okazywał mu ojciec,
pozostała tylko mglistym wspomnieniem, które podtrzymywały opowieci babuszki o
Zacharze.
W ostatnich tygodniach babka coraz częciej mówiła o aleuckiej wyspie Attu,
gdzie się urodziła, pragnšc udać się tam przed mierciš. Kiedy mylami powracała
4o przeszłoci i dzieciństwa na tej odległej wyspie, pamiętała ze szczegółami,
jakie koszyki robiła Kobieta Tkaczka, jak jej matka szyła parki z ptasich skór,
jak jej wuj, Wšsaty, siedział na osłoniętej od wiatru stronie barabara i patrzył
na morze, pamiętała tańce w czasie uroczystoci i zasłyszane opowieci. Wydawało
się, że wyraniej widzi dzień wczorajszy niż mroki dnia jutrzejszego.
Trzymał mocno jej rękę, nie chciał, żeby mierć zabrała mu babkę, tak jak
zabrała jego ojca. Biel jej ręki przypomniała mu mgłę tamtego dnia na wyspie
uchatek. Zamazany obraz dzikookiego mężczyzny w mierdzšcym ubraniu,
trzymajšcego pistolet, ukazał mu się przed oczami, i ten głos - głos Jankesa:
On nie żyje, synu".
To wspomnienie przywołało inne. Miał siedem czy osiem lat, kiedy matka przyszła
po niego. Babuszka sprzeczała się z niš, nie zgadzała się, żeby Wilk odszedł z
Córkš Kruka, a ta powiedziała: Ja nie mówię, że Zachar jego ojciec, Zachar to
mówi".
Alaska 339
W końcu poszedł ze swojš matkš; czasami mieszkali w domach z bali u ludzi z jej
plemienia, czasami w osadzie, gdzie chata babuszki była dla niego ucieczkš.
Wiele razy pytał matki, czy Zachar jest jego ojcem. Zwykle nie otrzymywał
odpowiedzi. Raz, kiedy się upiła wodš ognistš Jankesów, twierdziła, że jego
ojcem był Boston man Caleb. Wilk słyszał tylko o jednym człowieku, który nosił
to imię.
Trzy lata temu, kiedy miał dwanacie lat, jego matka zaraziła się syfilisem,
chorobš białego człowieka, i żaden Rosjanin ani Jankes nie dawał już prezentów,
żeby z niš pójć do łóżka. Michaił leczył jš rtęciš i kuracja zakończyła się
pomylnie, ale mężczyni nadal jej unikali. Ponieważ był synem Zachara, Michaił
pomagał mu i załatwił naukę w kuni.
Dla babuszki był synem Zachara. Córka Kruka często kłamała, ale babuszka zawsze
mówiła prawdę. Nauczył się myleć o sobie jako o synu Zachara i odrzucił
wštpliwoci, które Córka Kruka posiała w jego umyle.
Nagle oddech Taszy zmienił się z szybkiego i charczšcego w wolniejszy. Wilk
radonie spojrzał na Michaiła.
- Ona czuje się lepiej - powiedział szybko i cicho, przywołujšc wuja do swojej
kochanej babuszki. - Patrz, jak ona odpoczywa.
Michaił zawahał się, potem podszedł do łóżka. Kiedy stanšł przy krzele Wilka,
stara Tasza wzięła głęboki oddech i zrobiła równie głęboki wydech. Potem była
tylko cisza. Umarła łagodnie i spokojnie.
Wilk patrzył z niedowierzaniem na jej nieruchome ciało, wyczekujšc momentu,
kiedy znowu zacznie oddychać. Zrozumiał w końcu, że go opuciła, tak samo jak
opucił go ojciec. Złoć i ból ogarnęły go goršcš falš, zacisnšł szczęki tak
mocno, że zabolały go zęby.
Nie wiadomo skšd przypomniały mu się jej słowa: Oni zawsze odchodzš". Opucił
go gniew. Uklškł przy łóżku, zrobił znak krzyża i starał się modlić. Usłyszał,
że Michaił odwraca się i idzie, zataczajšc się, do stołu. Tam opadł na krzesło i
zasłonił twarz rękami, ażeby przytłumić łkanie wstrzšsajšce jego ciałem.
Sitka Wiosna 1836 roku
Młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w jankeski mundur pierwszego
oficera pokładowego, szedł wolno ulicš okazujšc wielkie zainteresowanie
wszystkim, co go otaczało. Huk młotów i brzęk pił, za pomocš których ciele
budowali nowš dwupiętrowš rezydencję na wzniesieniu górujšcym nad zatokš, nie
ustawał ani na chwilę. Od strony kuni dochodził dwięk młotów uderzajšcych o
żelazo. Robiono tam pługi i łopaty dla rosyjskiej osady, Fort Ross, w okolicy
Przylšdka Bodega w Kalifornii.
Cerkiew stała na południowej stronie ulicy. Dwadziecia lat temu Baranów kazał
przenieć stary statek na lšd i przerobić go na wištynię, pierwszš w
Nowoarchangielsku. Marynarz zatrzymał się i patrzył na kopułę z prawosławnym
krzyżem na szczycie, ukonie przekrelonym u dołu. Potem poszedł dalej w górę
ulicy.
Kiedy przechodził obok sklepu złotnika, zainteresował go szyld nad sklepem.
Zatrzymał się i wrócił, żeby go przeczytać, krzywišc się, jak gdyby miał kłopoty
z odczytywaniem rosyjskich liter. Potem twarz jego rozjaniła się. Po chwili
wahania wszedł do rodka.
Siedzšcy przy warsztacie przy oknie Wilk Tarakanow spojrzał na mężczyznę
wchodzšcego do sklepu. Twarde czarne włosy przybysza i bršzowa skóra wskazywały
na indiańskie pochodzenie, ale szaroniebieskie oczy i słowiańskie rysy
wiadczyły o domieszce krwi rosyjskiej. Wilk odłożył na bok srebrnš bransoletkę
i rylec, wstał ze stołka, wycierajšc ręce o skórzany fartuch. Zmarszczył czoło
patrzšc ciekawie na marynarza. Czarne włosy i niebieskie oczy tego mężczyzny
oraz jego rysy co mu przypominały.
Mężczyzna spytał, kaleczšc rosyjski:
Alaska 341
- Szukam Taszy albo Michaiła Tarakanowa. Na twoim szyldzie jest nazwisko
Tarakanow. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ich znajdę?
Wilk spojrzał na niego uważnie i powiedział po angielsku:
- Ty jeste Jankesem.
- Tak. - Mężczyzna z ulgš przyjšł fakt, że Wilk zna jego język.
- Michaił Tarakanow mieszka w naszej osadzie w Kalifornii. Tasza Tarakanowa
zmarła prawie dwadziecia lat temu. Jest tu pochowana na cmentarzu. - Wilk
zawahał się starajšc się odgadnšć, dlaczego ten jankeski marynarz wydawał mu się
znajomy. - Ja jestem jej wnukiem, Wilkiem Tarakanowem.
- Ja jestem Matthew Edmund Stone z New Bedford, Massachusetts, syn jej wnuczki,
Larissy.
Wilk zamrugał oczami ze zdziwienia.
- Twoja twarz wydawała mi się znajoma. Teraz rozumiem. - Nagle zorientował się:
wydawało mu się, że patrzy w lustro. - Ty jeste synem Caleba Stone'a!
-Tak.
Wilk poczuł nagle zimny dreszcz. Przez chwilę spoglšdał na rękę wycišgniętš do
niego w gecie powitania. To nazwisko wzbudzało bolesne wspomnienia i dawne
pytanie w jego umyle. Zmusił się do podania ręki temu mężczynie, mniej więcej
osiem lat młodszemu od niego.
- Ja jestem synem Zachara Tarakanowa - stwierdził Wilk. - Mojš matkš jest
kobieta ze szczepu Kołoszów, zwana Córkš Kruka. Ona mieszka w Ranche
- powiedział, wymieniajšc nazwę indiańskiej wioski zbudowanej poza ostrokołem.
Imię jego matki zdawało się nie wywoływać żadnego odzewu u tego mężczyzny. -
Byłem małym chłopcem, kiedy twoja matka opuciła Nowoarchangielsk. Niestety nie
pamiętam jej, od wielu lat nie było od niej żadnej wiadomoci. Mam nadzieję, że
ma się dobrze.
- Umarła na grulicę prawie piętnacie lat temu.
- Przykro mi to słyszeć. - Chciał spytać o Caleba Stone'a, ale nie mógł się do
tego zmusić. - Twój statek dopiero przypłynšł na naszš wyspę?
- Tak. To jest statek wielorybniczy North Star.
Wilk spojrzał przenikliwym wzrokiem na marynarza. Statki prosto z piekła"
- tak je tu nazywano. Były one przeważnie pod komendš brutalnych tyranów, z
załogš składajšcš się z morderców i złodziei. Zastanawiał się, czy stalowe oczy
tego mężczyzny i surowe usta nie odpowiadajš tej opinii.
342
Janet Dailey
- Nie idziesz w lady ojca, nie pływasz na statkach kupieckich?
- Idę w lady ojca. On jest kapitanem na North Star. Zajšł się połowem
wielorybów zaraz po zakończeniu wojny 1812 roku z Angliš. - Ale Matthew Stone
nie powiedział, że brytyjska blokada i embargo poczyniły wielkie szkody w handlu
Jankesów na Pacyfiku, ani że jego ojciec stracił prawie wszystko. - Połowy
wielorybów dajš duży zysk. Szczególnie wartociowy jest olbrot - miękki wosk
uzyskiwany z kaszalotów, powyżej dolara za galon. Gdy pracuje się na zasadzie
podziału zysków, można zarobić ładnš sumkę. Również z tego powodu zatrzymalimy
się na wyspie Sitka. Częć załogi opuciła statek na Hawajach. Brakuje nam ludzi.
Wasi Aleuci sš podobno dobrymi harpunnikami. Liczylimy na to, że
zakontraktujemy ich za zgodš Kompanii, tak jak to robiono niegdy, kiedy
polowano na wydrę morskš wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego.
- Nie udało się wam - domylił się Wilk, a Matthew potrzšsnšł głowš. - Aleuci
wolš polować na wieloryby starym sposobem, zabijać je harpunem i czekać, aż fala
wyniesie martwego wieloryba na brzeg. Kompania próbowała wprowadzić inne metody
polowania, ale nie był to udany eksperyment.
- Tak mi powiedziano - włożył ręce do kieszeni swojej kurtki mundurowej. Wilk
odchrzšknšł nerwowo, a potem spytał:
- Czy twój ojciec jest również w miecie?
- Nie. On jest na statku. On... niedobrze się czuje.
- Tutaj w Nowoarchangielsku mamy lekarza i aptekę. Z przyjemnociš załatwię dla
niego...
- To nie jest potrzebne - przerwał mu Matthew Stone. - To goršczka, której
nabawił się w tropikach. Przejdzie za kilka dni. Nie będziemy długo stać w
porcie. Ze względu na matkę uważałem, że powinienem odnaleć kogo z jej rodziny.
- Może mógłby przyjć do nas na obiad. Poznałby mojš żonę Marię i troje
naszych dzieci.
- Nie. Ja... ja nie mogę. - Starał się osłabić szorstkoć odmowy, ale nie podał
żadnego wytłumaczenia. - Było mi bardzo miło poznać ciebie, Wilku, ale muszę już
wracać na North Star.
Wilk odczuł ulgę, że jego zaproszenie zostało odrzucone.
- Mam nadzieję, że goršczka twojego ojca szybko minie.
- Dziękuję. - Skinšł mu głowš i wyszedł ze sklepu.
Wilk wrócił do swojego warsztatu i zajšł się srebrnš bransoletkš, udajšc, że
Alaska
343
sprawdza wzór totemiczny, którym jš ozdabiał. Wzišł szmatkę i zaczšł polerować
metal błyszczšcy w słońcu padajšcym przez okno. Ale jego myli nie miały nic
wspólnego z pracš, którš wykonywał, lecz powędrowały w przeszłoć.
Od tak dawna uważał się za syna Zachara, że wszystkie jego wczeniejsze
wštpliwoci odeszły w niepamięć. Uważał je za niebyłe aż do dzisiaj, do momentu,
kiedy syn Caleba Stone'a wszedł do jego sklepu. Byli tak do siebie podobni, że
mogli uchodzić za braci.
Jeszcze długo po odejciu Matthew Stone'a Wilk siedział na stołku pocierajšc
srebrnš bransoletkę, zastanawiajšc się i mówišc sobie, że to nie ma znaczenia.
Wreszcie odłożył bransoletkę, zdjšł fartuch, wzišł płaszcz, kapelusz i wyszedł
ze sklepu.
Palisada z dršgów oddzielajšca miasto Nowoarchangielsk od obozu Kołoszy, zwanego
Ranche, była dobrze umocniona, a brama silnie strzeżona. Nikt nie zatrzymywał
Wilka, kiedy przez niš przechodził. Strażnicy byli przyzwyczajeni do tego, że
regularnie odwiedza matkę. Ich obowišzkiem nie było trzymanie swoich ludzi z
dala od obozu, ale ograniczanie liczby Kołoszy wchodzšcych do miasta. Psy
obozowe biegły obok niego, szczekajšc i machajšc ogonami.
Pogršżony w mylach, nie zwracał uwagi na psy, zatrzymał się dopiero w chacie z
bali należšcej do rodziny jego matki. Przez chwilę stał, żeby przyzwyczaić oczy
do panujšcego tu mroku, bo tylko smuga wiatła padała przez dziurę w dachu,
którš uchodził dym z chaty. Stęchłe powietrze miało zapach oleju rybiego, nie
mytych ciał i dymu z centralnego ogniska, które nigdy nie wygasało.
Przygotowywano włanie posiłek, co wydawało się tu stałš czynnociš, jadano
bowiem kilka razy dziennie.
Nikt nie odezwał się do niego, gdyż pozdrawianie się nawzajem nie leżało w
zwyczaju Kołoszy. Zresztš nie był tu szczególnie mile widziany, o czym dobrze
wiedział. Wybrał przecież rosyjski sposób życia, nadal odrzucany przez ludzi
jego matki.
Nie było jej wród kobiet przygotowujšcych jedzenie, toteż podszedł do niszy
sypialnej. Kołosze nie uznawali mebli, więc nie było krzeseł ani łóżek. Matka
leżała na macie, przykryta kołdrš.
Mijajšce lata nie okazały się dla niej przychylne, jej twarde włosy pokrywała
brzydka siwizna, a policzki zwiotczały. Cienka niegdy talia zniknęła pod
tłuszczem, a piersi stały się obwisłe. Kiedy kucnšł obok niej, zauważył krople
potu na skórze.
344 Janet Dailey
- Dlaczego nie dała mi znać, że jeste chora?
- Goršco mi - powiedziała, tym samym zaprzeczajšc jakiejkolwiek chorobie, i
odsunęła kołdrę.
Ciemnoczerwone plamy pokrywały skórę jej ršk od wewnętrznej strony. Wilk wzišł
jš za rękę, żeby bliżej się im przyjrzeć.
- Czy masz więcej tych czerwonych znaków na skórze? - spytał ponuro. Skinęła
głowš i odwróciła twarz.
Wstał i spojrzał na niš.
- Sprowadzę lekarza.
Kiedy niemiecki lekarz zbadał Córkę Kruka, poinformował Wilka, że nie jest to
nawrót syfilisu, lecz ospa. Choroba ta pojawiła się w wiosce na południe od
Sitki, w rejonie Tongass. Ta diagnoza oznaczała, że choroba rozprzestrzeniła się,
a epidemia ospy dotarła aż tutaj.
Rodzina Tarakanowów jako jedna z pierwszych została zaszczepiona przeciw ospie
krowiankš z zasobów apteki. Szczepienia były obowišzkowe dla każdego w
Nowoarchangielsku.
Jednak większoć Kołoszy w przyległym obozie Ranche i innych wioskach na wyspie
odrzuciła leki białego człowieka i epidemia szybko się rozprzestrzeniła. Pomimo
tłumaczeń Wilka matka nie zezwoliła lekarzowi na podawanie jakichkolwiek
lekarstw. Lekarz z kolei odmówił probie Wilka, aby pozwolił pielęgnować jš w
swojej chacie, upierajšc się przy izolacji chorych na ospę.
Wilk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z desek i łyżkš wlewał jej
wodę do ust. Szaman skakał dziko dokoła Kruka, wznoszšc proby do duchów.
Pochylajšc się nisko, potrzšsał grzechotkami nad jej ciałem i wykrzywiał swojš
umalowanš twarz, robišc okropne miny, wystawiajšc język i wydajšc głone wisty.
Ale jego moce nie zabijały zapachu mierci, który wisiał w powietrzu.
Rozzłoszczony bezskutecznociš tych wszystkich zabiegów, Wilk odrzucił rzebionš
łyżkę i zacisnšł ręce. Patrzył na zmienione nie do poznania rysy Córki Kraka,
krosty pokrywajšce całš jej twarz. Zdał sobie sprawę, że ona umrze, a on nigdy
nie dowie się prawdy o swoim ojcu.
Opanowała go gwałtowna nienawić. Złapał matkę za ramię i potrzšsnšł brutalnie,
zdecydowany wyrwać jš z otępienia.
Alaska
345
- Powiedz mi, ty czarownico - wycharczał ochryple - powiedz mi w obliczu
mierci imię mojego ojca! - Jej powieki poruszyły się. - Czy jestem synem
Zachara Tarakanowa czy Caleba Stone'a?
Słaby dwięk wydobył się z jej gardła. Oczy miała jak szparki, ale błyszczała w
nich dawna bezczelnoć, która ustšpiła wyrazowi żalu.
- Syn Caleba Stone'a nie musiałby pytać.
Jej cicha odpowied spowodowała, że gniew go opucił. Szaman tańczył z nowym
wigorem, jego piew był coraz szybszy w takt bicia bębnów i dwięku jego
leczniczych grzechotek.
Córka Kruka umarła tej nocy.
I ej samej nocy statek wielorybniczy North Star pogwałcił kwarantannę i wymknšł
się z portu pod osłonš mgły. Jak póniej doniesiono, statek Jankesów napadł na
wioskę na wybrzeżu i porwał czterech młodych Kołoszy. Wkrótce potem wybuchła w
wiosce epidemia ospy.
Zasoby krowianki zostały szybko wysłane z Sitki do wszystkich osad rosyjskich.
Był to wysiłek zmierzajšcy do niedopuszczenia choroby do Tlinkitów na północy i
Atabaskanów znad rzeki Athabasca w interiorze, Aleutów na wyspach i Eskimosów na
wybrzeżu Morza Arktycznego. Tylko Aleuci poddali się szczepieniom nakazanym
przez Kompanię. Tak jak Tlinkici również inne plemiona odrzuciły lekarstwo
białego człowieka.
Wilk brał udział w kremacji wielu członków klanu jego matki. Kiedy Kołosze
przekonali się do szczepień, połowa ich dorosłej ludnoci już nie żyła.
Sitka Wielkanoc 1864 rob
Dononie brzmiały spiżowe dzwony z wieży Soboru więtego Michaiła. Dzwony te -
odlane w Rosji i będšce darem Cerkwi Moskiewskiej - ogłaszały koniec postu i
zapowiadały uroczystoci wielkanocne. Na płomiennej miedzianej iglicy wieńczšcej
kopułę dzwonnicy błyszczał krzyż ozłacany promieniami słońca.
W ozdobnym złoto-białym wnętrzu soboru, zbudowanego na planie krzyża, unosiły
się pachnšce obłoki kadzidła. Wilk Tarakanow stał pomiędzy innymi wiernymi, w
czarnym jedwabnym krawacie wokół kołnierza lnianej koszuli pod rozpiętym czarnym
surdutem. W wieku szećdziesięciu jeden lat był nadal wysoki i wyprostowany,
lata dodały mu wdzięku i godnoci, jego gęste włosy miały kolor matowego srebra.
Nadal bystre, szaroniebieskie oczy pozwalały mu ocenić fachowš pracę wykonanš
przy dwunastu srebrnych ikonach ozdabiajšcych Carskie Wrota. Posłużono się przy
nich technikš repusowania, to znaczy wyklepywania na zimno wzoru na metalu przez
uderzanie młoteczkiem. Jak zwykle, patrzył z dumš na naczynia liturgiczne, które
dawno temu pomagał formować.
W tym więtym Dniu Zmartwychwstania duchowny miał na sobie strój liturgiczny
przetykany srebrem. Baranów podarował cerkwi również przetykanš złotem riasę, na
której Aleuci powyszywali mozaiki z paciorków. Podczas czytania modlitwy chór
chłopców piewał a capella młodymi, pięknymi, bardzo melodyjnymi głosami. Wilk
przysłuchiwał się chórowi.
Kto tršcił go łokciem. To łagodne przypomnienie, aby skierował swojš uwagę na
nabożeństwo, pochodziło od jego żony, Marii. Ale skutek był odwrotny. Zaczšł
teraz myleć o swojej rodzinie: uroczej córce Anastazji,
Alaska
347
która tak dobrze wyszła za mšż za porucznika Carskiej Floty, Nikołaja Iwanowicza
Politowskiego; o drugim synu Stanisławie, który był specjalistš od wyrobów z
miedzi, i jego żonie Dominice, Metysce z domieszkš krwi Kołoszów; o ich
piętnastoletnim synu Dymitrze, którego czarne oczy często przypominały Wilkowi
Córkę Kruka; o swoim najstarszym synu, Lwie, inżynierze górniku i jego blond
żonie Aile, córce fińskiego kapitana piechoty; o ich dwóch córkach -
trzynastoletniej Nadii, uczennicy szkoły dla dziewczšt założonej przez lady
Etolin, dziewczynce wyglšdajšcej na młodš damę w swojej mulinowej sukience i
pantalonach z falbankami, z jedwabnymi wstšżeczkami we włosach, oraz
czteroletniej Ewie, wyglšdajšcej tak pospolicie i poważnie.
Tak, mógł być dumny ze swojej rodziny, stwierdził Wilk i wreszcie skierował
uwagę na nabożeństwo. Po chwili zaczęły go boleć nogi od drugiego stania.
Zmienił pozycję, żeby złagodzić ten wysiłek, zastanawiajšc się, czy luteranie w
swoim kociele po przeciwnej stronie drogi nie wpadli na lepszy pomysł z tymi
długimi ławkami, na których można było siedzieć. Umiechnšł się, bo nie
omieliłby się powiedzieć tego swojej żonie.
Pod koniec nabożeństwa nadszedł czas, aby podchodzić do księdza i całować
wysadzany drogimi kamieniami krzyż. Przed soborem odgłos dzwonów wypełniał
powietrze, idšc w zawody z organami w kociele luterańskim.
Po ponurych dniach postu wišteczny dzień, oznaczajšcy miech i zabawę, naprawdę
się rozpoczšł. Obdarowywano się jajkami ugotowanymi na twardo, farbowanymi lub
malowanymi, a złotnik Tarakanow wręczał przyjaciołom pisanki pozłacane.
Wszędzie na słowa Chrystus zmartwychwstał" odpowiadano Zaiste zmartwychwstał",
a po każdym takim pozdrowieniu całowano się raz lub dwa razy. Powstał przy tym
szalony, wesoły korowód, w którym prawie nie było czasu na zaczerpnięcie
powietrza pomiędzy wymianš pocałunków.
Pónym popołudniem cała rodzina Tarakanowów zgromadziła się w domu Anastazji na
ucztę wielkanocnš. Jedli i pili bez umiaru. Mężczyni poszli do salonu, aby
palić i raczyć się brandy, dzieci bawiły się na dworze, a kobiety plotkowały -
co robiš zawsze, kiedy zostanš same.
Nadia siedziała na frontowych schodach i pieczołowicie rozkładała fałdy swej
spódnicy, żeby równomiernie zakrywała jej nogi i kolana. Nie zwracajšc uwagi na
kuzynów bawišcych się na ulicy, wzięła z kolan malowane jajko i zwróciła się do
swojej małej siostry:
348 Janet Dailey
- Złóż ręce, to pozwolę ci je potrzymać.
wiadoma, że dostępuje rzadkiego przywileju, Ewa złożyła ręce na kolanach i
czekała, aż Nadia włoży jaskrawš pisankę w jej małš garstkę.
- Ona jest piękna - stwierdziła poważnie.
- Nie upuć jej - pouczała Nadia. - Jeli to zrobisz, rozbije się na tysišce
kawałków, a ja ci nigdy nie przebaczę.
- Będę jš mocno trzymać - obiecała Ewa.
- Nadia. - Piętnastoletni Dymitr z czarnymi, spadajšcymi na czoło włosami,
podszedł do schodów. - Chod bawić się z nami w ciuciubabkę.
Potrzšsnęła stanowczo głowš.
- Mogę sobie ubrudzić sukienkę. Poza tym mam pilnować Ewy. - Zrobiła lekki
grymas zmęczona stałš obecnociš młodszej siostry.
- Co masz zamiar robić? Tylko tutaj siedzieć? - zapytał drwišco.
- Może. - Wzruszyła ramionami, postanawiajšc nie dać się tym razem wcišgnšć w
sprzeczkę, do której jš zwykle prowokował.
Jego dobry nastrój prysnšł, kiedy rzucił okiem na miejšcych się i krzyczšcych
kuzynów na ulicy.
- To jest zabawa dla dzieci - stwierdził pogardliwie.
Nadia poczuła odruch sympatii, rzadki u niej wobec Dymitra, ale była w takiej
samej sytuacji - za duża, żeby bawić się z dziećmi, i za mała, żeby dopuszczono
jš do rozmowy dorosłych.
- Jak mylisz, o czym rozmawiajš mężczyni? - spytała.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami, potem czarny błysk zapalił się w jego oczach.
- Podsłuchajmy, to będziemy wiedzieć- Przekradł się pod otwarte okno.
- Dymitrze Stanisławowiczu, ty... - zaczęła Nadia.
- Cicho, usłyszš cię. - Kiwnšł na niš rękš: - Chod! Zawahała się, ale
ciekawoć przemogła.
- Zostań tutaj - szepnęła surowo do Ewy, potem przywarła do okna koło kuzyna.
Wilk, usadowiony wygodnie w ładnie rzebionym krzele, palił fajkę, rozkoszujšc
się zapachem dymu tytoniowego; sprawiało mu to wyjštkowš przyjemnoć po
abstynencji w czasie postu. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował uwagę na krępym, z
beczkowatš klatkš piersiowš mężczynie, swoim najstarszym synu, Lwie.
Alaska
349
- Według sprawozdań przywiezionych przez ostatni statek z Kalifornii - wywodził
Lew - ludzie tam nadal wierzš, że kiedy zakończyła się wojna domowa w Ameryce i
zwyciężyły wojska Północy, rosyjskie tereny Ameryki zostanš sprzedane Stanom
Zjednoczonym.
Chociaż opuszczono rosyjskš kolonię Fort Ross w Kalifornii, a jej ziemię i całe
zagospodarowanie sprzedano w 1841 roku człowiekowi o nazwisku John Sutter, nadal
utrzymywano handel z południowym wybrzeżem. Kiedy rozpoczęła się goršczka złota
w czterdziestym dziewištym, San Francisco okazało się lukratywnym rynkiem dla
Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Szczególnie na jeden towar było stałe
zapotrzebowanie - na lód. Na rosyjskim terytorium Ameryki powstał dzięki temu
nowy przemysł. W zimie ršbano bloki lodu z zamarzniętych wód wokół Sitki i na
wyspie Kodiak, potem ustawiano rzędy stosów lodowych, czekajšcych na transport
do Kalifornii.
- Od trzech lat mówi się o sprzedaży. To tylko gadanie - powiedział drwišco
zięć Wilka, porucznik marynarki Nikołaj Politowski. - Car nigdy nie sprzeda tej
ziemi Ameryce. To jest nie do pomylenia. Nigdy w swojej historii Rosja nie
oddała dobrowolnie ani centymetra ziemi, którš zajmuje.
- A więc wytłumacz, dlaczego car nie odnowił karty przywilejów Kompanii,
dajšcej jej wyłšczne prawa do tego terytorium - zaatakował go Lew. - Od trzech
lat działamy na zasadzie tymczasowoci. Trzy lata, tyle ile trwajš rozmowy o
sprzedaży. Czy uważasz to za przypadek?
- Tak - ucišł Nikołaj wyprostowujšc się, oficer w każdym calu, chociaż kurtka
jego galowego munduru była nie zapięta. - Ziemia jest ku chwale cara. Im dalej
od Sankt Petersburga, tym więcej chwały.
- Może - zaczšł spokojnie Stanisław, wstajšc z wypchanej końskim włosiem sofy -
może jestemy zbyt oddaleni od Sankt Petersburga. Może wojna krymska pokazała
carowi, że jego flota nie jest w stanie nas obronić. Nie jest również w stanie
obronić Aleutów i wybrzeży Arktyki przed jankeskimi statkami wielorybniczymi.
Oni stale tam sš, przetwarzajš tłuszcz wielorybi na tran i zarażajš tubylców
chorobami oraz korupcjš. Zmuszajš mężczyzn do pracy na swoich statkach i
porywajš kobiety Aleutów i Inuitów dla rozpusty. Jeli flota nie może
powstrzymać nie uzbrojonych wielorybników, jak nas obroni przed atakiem obcych
wojsk?
- Anglia nie zdobędzie się na inwazję. Co prawda nasze granice stykajš się z
Kanadš, ale Anglicy nie będš próbowali ich przesuwać. To oznaczałoby
350 Janet Dailey
wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. - Nikołaj zdecydowanie przeciwstawiał się temu
atakowi na carskš flotę.
- Ameryka jest naszym sprzymierzeńcem. Widzielicie, jak nam pomagała,
dostarczajšc broni i amunicji w czasie wojny krymskiej. Nawet teraz cała nasza
flota z Pacyfiku jest w porcie San Francisco, a flota atlantycka stoi na kotwicy
w Nowym Jorku.
- Nie mylałem o Anglii - odpowiedział Stanisław - ale o Ameryce. Patrzcie, co
się stało w Kalifornii, kiedy odkryto złoto. Hiszpanie nie byli w stanie
powstrzymać Amerykanów. Rozpełzli się po tej ziemi jak pszczoły w poszukiwaniu
miodu. A ty, Lew - wskazał rękš na swojego brata - również złożyłe raport, że
znalazłe próbki złota w trakcie twoich wypraw górniczych.
- To prawda. - Najstarszy syn Wilka skinšł głowš.
- Już teraz bogaci biznesmeni w San Francisco patrzš w kierunku północnym i
zazdroszczš nam futer - stwierdził Stanisław. - Co oni zrobiš kiedy usłyszš
słowo złoto"?
- Słowa tego nie należy wymawiać - rzekł Nikołaj, arogancko i z wyższociš, w
sposób typowy dla oficerów carskiej floty, jak gdyby prawo do przewagi
otrzymywali razem z mundurem. Chociaż Wilk był dumny, że jego córka Metyska tak
dobrze wyszła za mšż, czasem był zmęczony protekcjonalnym zachowaniem porucznika.
- Jeli w tym kraju znajdujš się bogactwa mineralne, jak twierdzicie Lwie
Wasyliewiczu, powinny być wydobywane dla Kompanii. Gdyby zamknšć nasze porty dla
wszystkich obcych statków, tak jak to sugeruje dowództwo floty, Ameryka nie
dowiedziałaby się o naszych odkryciach. Czyż nie utrzymalimy tajemnicy o
bogactwie futer na tej ziemi przez pięćdziesišt lat? Nawet mapy tych wód
zawierały celowo popełniane błędy. Gdyby carska flota miała co do powiedzenia,
kiedy brytyjski kapitan Cook pojawił się na tych wodach, to nie mógłby zadawać
się z krajowcami i zdobywać od nich futer. Te domniemane złoża mineralne też
mogš być ochronione.
- Jest możliwe, że car nie nadał nowej karty przywilejów, ponieważ planuje
ogłoszenie tego kraju prowincjš Rosji - zasugerował Lew. - To powinno być
zrobione. Wtedy nie podlegalibymy już dyktatowi Kompanii i nie bylibymy
zmuszeni do kupowania towarów i zapasów żywnoci po cenach przez niš ustalanych.
Prawie wszyscy, urodzeni i wykształceni na tych terenach, podzielali ten poglšd.
Nawigatorzy, rachmistrze, mierniczy zobowišzani byli do dziesięciu, a nawet
piętnastu lat służby w Kompanii za symbolicznš pensję.
Alaska
351
- Dlaczego więc car zwleka, jeli ma taki plan? - argumentował jego brat
Stanisław.
Potrzšsnšł głowš. - Nie. On planuje sprzedanie tej ziemi Ameryce. Czeka na
zwycięstwo wojsk Północy. Uważam, że powinnimy się zastanowić, co z nami będzie,
kiedy do tego dojdzie. Kiedy oni obejmš te ziemie w posiadanie, czy pozwolš nam
zostać, czy odelš nas do Rosji? Ponieważ przysięgalimy na wiernoć carowi,
możemy nie mieć innego wyboru poza powrotem do Rosji. Wy, Nikołaju Iwanowiczu,
jestecie tam urodzeni i wychowani.
- Tak - przytaknšł Lew szybko. - Ale co z nami? Ta ziemia jest naszym domem.
Nasz ojciec mieszkał tu przez szećdziesišt lat. Czy mamy być stšd wyrwani z
korzeniami? Jak będziemy dalej żyć? Gdzie będziemy pracować? Nie znamy innego
sposobu życia.
- A jeli zostaniemy, czy nie będzie to gorszy wybór? - Zadajšc to pytanie
Stanisław mylał o domieszce krwi indiańskiej w swojej rodzinie, o swojej żonie
i ojcu, Wilku, którzy oboje byli półkrwi Kołoszami. - Wszyscy widzielimy albo
słyszelimy, jak Amerykanie traktujš inne rasy.
W martwej ciszy, jaka teraz zapanowała, Wilk obracał w rękach swojš rzebionš
fajkę, pełnš wygasłego popiołu. Niepewna przyszłoć już od trzech lat gnębiła
ich kolonię. Nikt nie omielał się robić planów ani rozpoczynać nowej
działalnoci. Wszystko zamarło. Jedynie handel herbatš trwał nadal. Wilk
wiedział, że tak dalej być nie może.
Dyskusja przewlekała się, więc znudzona Nadia opuciła swoje miejsce pod oknem.
Dymitr niechętnie poszedł za niš.
- Już teraz nikt o niczym innym nie mówi - poskarżyła się. - Chciałabym, żeby
unionici - amerykańskie wojska Północy - wygrały wojnę i zakończyły to całe
zamieszanie.
- Czy chcesz, żeby rzšdzili tutaj Amerykanie? - Dymitr zmarszczył czoło.
- A ty? - Nadia nie lubiła sprzeczek. Już dawno zorientowała się, że nie należy
się sprzeciwiać. Nawet, jeli miało to oznaczać nieszczeroć, w ten sposób
unikała nieprzyjemnoci.
- Amerykanie sš bogaci. - Dymitr wzruszył ramionami.
- Tak - odpowiedziała Nadia. Ona również słyszała opowieci o domach w San
Francisco, które były większe i bogatsze od Zamku Baranowa, jak
352 Janet Dailey
zwano rezydencję zarzšdcy na wyspie Sitka. Wróciła na schodki i usiadła koło
swojej małej siostry. - Teraz wezmę od ciebie jajko.
Ewa siedziała cały czas nie zmieniajšc pozycji z cennym jajkiem w rękach, bojšc
się nawet poruszyć palcami, aż dłonie jej zesztywniały i prawie straciły czucie.
Podajšc jajko siostrze, upuciła je. Cienka skorupka pękła i przemylny wzór
uległ zniszczeniu.
- Jak mogła? - Przerażona Nadia schyliła się, żeby zebrać malowane skorupki. -
Mówiłam ci, żeby uważała! Patrz, co zrobiła! Nie powinnam pozwolić ci trzymać
tego jajka. Zawsze niszczysz moje rzeczy! Powiem papie. Pożałujesz tego.
Łzy zalniły w oczach Ewy. Kiedy Nadia zaczęła wchodzić po schodach, delikatnie
trzymajšc swoje zniszczone wielkanocne jajko, Ewa wbiegła do domu przed niš.
Wpadła prosto do salonu i poszukała schronienia na kolanach swojego dziadka,
Wilka.
- Nie chciałam go upucić - łkała. - Nie chciałam. Nadia weszła do pokoju i
podeszła wprost do ojca.
- Patrz, papo. - Jej broda drżała. - Patrz, co ona zrobiła. Nienawidzę jej.
- Spokojnie, spokojnie - skarcił jš łagodnie ojciec.
- Pokaż mi to. - Wilk skinšł na Nadię, żeby podała mu jajko. Podeszła do jego
krzesła nie patrzšc na Ewę, która schowała głowę pod opiekuńczym ramieniem
dziadka. Po obejrzeniu jajka umiechnšł się uspokajajšco. - Wyglšda gorzej, niż
powinno. Daj mi jajko, ja je tak naprawię, że nie będzie widać pęknięć.
- Ja już nie jestem małš dziewczynkš, dziadku - powiedziała sztywno Nadia. - Ty
mi zrobisz nowe jajko i zrobisz to tak, że ono będzie wyglšdać jak to stłuczone
i będziesz udawał, że to jest to samo. Ale to nigdy nie będzie to samo. -
Obróciła się szybko, aż jej halki zaszumiały, i wybiegła z pokoju.
Było dopiero wczesne popołudnie, kiedy Wilk zamknšł drzwi swojego sklepu i
poszedł w górę ulicy. Rzadko spędzał w sklepie cały dzień - wolał popołudnia z
rodzinš, odwiedziny u przyjaciół albo po prostu samotnoć.
Słońce jasno wieciło, ale powietrze było chłodne. Jesień nie miała widocznego
wpływu na wiecznie zielone wierki i choiny, które pokrywały zbocza gór. nieg
leżał na szczytach, pokrywał również krater góry Edgecum-be. Na niebie widać
było stada ptaków lecšcych na południe.
Alaska 353
Idšc po prawie pustym drewnianym chodniku, Wilk obserwował gęsi lecšce w szyku
otwartego u podstawy trójkšta. Wczeniej tego dnia działa miejskie oddały salut
rosyjskiemu statkowi wchodzšcemu do portu. Jego przybycie spowodowało, że wielu
mieszkańców miasta udało się na nabrzeże. Niektórzy mieli przyjaciół lub
członków rodziny wród załogi, inni czekali na pocztę, a jeszcze inni poszli tam
po prostu z ciekawoci.
Na opustoszałej ulicy było przyjemniej niż zwykle przy panujšcym tu rozgardiaszu.
Czasami odczuwał wyranie tłok, jaki stwarzało dwa tysišce pięćset osób
mieszkajšcych na półwyspie, gdzie leżało miasto. A ono stale rozprzestrzeniało
się, rosło. Cztery prycze w pokoju za aptekš rozrosły się w czterdziestołóżkowy
szpital. Była też biblioteka publiczna, kręgielnia, cztery szkoły dla młodszych
dzieci, akademia, dwa instytuty naukowe - zoologiczny i astronomiczny. Na
dodatek drugie piętro rezydencji zarzšdcy zostało przebudowane na teatr, który
wystawiał sztuki po rosyjsku i francusku.
Zbliżajšc się do herbaciarni w miejskim parku, Wilk zauważył brodatego Rosjanina
w nieznanym tu stroju promyszlennika. Przypomniał sobie dni, kiedy tacy
nieokrzesani łowcy skór jak jego ojciec Zachar, dominowali w miecie. Aleuci,
pod kontrolš Rosjan, nadal polowali na wydry, uchatki, lisy i inne cenne
zwierzęta, ale już nie na takš skalę jak przedtem. W czasie rzšdów barona
Ferdinanda von Wrangla, kilka lat temu, ustanowiono specjalne prawa w celu
zabezpieczenia zasobów tych zwierzšt na rosyjskich terytoriach Ameryki. W danym
regionie polowanie było dozwolone tylko co drugi rok. Kompania Rosyjsko-
Amerykańska nadal opierała się na handlu futrami, ale nie była to już jej jedyna
działalnoć.
Czasy się zmieniły, a Wilk widział wiele tych zmian. Zatrzymał się przed
herbaciarniš, potem wszedł do rodka i usiadł samotnie, będšc w dziwnym,
skłaniajšcym do rozmylań nastroju. Tłumaczył to niepokojem panujšcym w kolonii,
pytaniami o przyszłoć, na które nie było odpowiedzi. O siebie nie martwił się
tak bardzo. Miał szećdziesišt jeden lat. Przeżył już swoje życie.
Poprzedniego wieczora jego najstarszy syn, Lew, przyszedł z wizytš, ale
rozmawiali niewiele. Wilk wyczuwał jego frustrację i niezadowolenie. Kilka lat
przedtem podniecał się planami Kompanii eksploatowania bogactw mineralnych na
zarzšdzanych przez niš terenach Ameryki. Inżynier górnictwa, pochodzenia
fińskiego, Iwan Furguhelm, został mianowany kierownikiem tego przedsięwzięcia.
Potem okazało się, że karta przywilejów Kompanii nie
354 Janet Dailey
została odnowiona i zaczęto mówić o pertraktacjach zwišzanych ze sprzedażš tej
ziemi Ameryce. Plany górnicze zostały odłożone na półkę i zapomniane.
Pracujšc w sklepie tego ranka Wilk zastanawiał się, co by czuł, gdyby pozbawiono
go srebra, gdyby musiał robić co innego, w materiale, który nie miałby
właciwoci srebra, jego struktury i połysku. Umiał kształtować srebro i rzebić
w nim, pod jego rękami nabierało życia. Rozumiał uczucie straty i rozczarowania
swego syna, który miał tak duże zdolnoci i nie mógł ich wykorzystać.
Doszły go podniecone okrzyki z placu miejskiego. Gdzie tylko spojrzał, ludzie
pieszyli w różnych kierunkach, mieli się i wołali do siebie. Wilk wyszedł z
herbaciarni, kiedy to całe zamieszanie przeniosło się do parku. Usłyszał, że
statek przywiózł nowe wiadomoci. Potem zobaczył swojego syna Lwa, który
rozpromieniony zmierzał szybko w jego kierunku.
- Co się stało?
- Nie słyszałe? Ksišżę Dymitr Maksutow powrócił z Sankt Petersburga. Został
mianowany nowym zarzšdcš. - Lew umiechnšł się jeszcze szerzej. - Przywiózł
wiadomoci, że brat cara podpisał probę, aby przedłużyć kartę przywilejów
Kompanii na następne dwadziecia lat.
Potrzeba było chwili, żeby dotarła do Wilka waga tej nowiny.
- A więc... więc nie będzie sprzedaży.
- Nie. Dał na to swoje słowo. - Lew zamiał się serdecznie, a Wilk mu wtórował.
- Dzi wieczór będzie prazdnik z muzykš, tańcami i piewami. A rumu będzie do
woli - na koszt Kompanii.
- Zapiewamy pień Baranowa - postanowił Wilk i zanucił ten hymn głosem
zmatowiałym ze staroci, ale Lew dołšczył zaraz do niego silnym barytonem:
Wola naszych myliwych, potrzeba handlu,
Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach.
W zimnie i trudach osišgajšc nowe bogactwa
Dla ojczyzny i cara.
Zanim skończyli, dołšczył do nich chór głosów piewajšcych ten patriotyczny hymn
ich ziemi. Potem zapadła cisza. Z obecnych tylko Wilk mógł pamiętać mężczyznę,
który ułożył tę pień, mężczyznę uważanego przez
Alaska 355
wielu za ojca ich kraju. Kiedy Baranów opuszczał Sitkę, Wilk miał szesnacie lat.
Przypominał sobie niskiego, łysego mężczyznę, jak stojšc na pokładzie statku,
stary, zmęczony i chory, patrzył po raz ostatni na miasto, które zbudował.
Baranów zmarł na morzu, koło Batawii. Wreszcie kto się odezwał:
- Ani przez chwilę nie wierzyłem, że car sprzeda nasze tereny Ameryce.
- Ani ja - powiedział kto inny.
Nagle wszyscy twierdzili, że nigdy nie dawali wiary tym pogłoskom. Rozległy się
znowu miechy i okrzyki. Idšc ramię w ramię, Wilk i Lew wyruszyli do swoich
domów, żeby podzielić się dobrymi wieciami z rodzinami.
W połowie drogi spotkali Nadię. Zatrzymała się nagle przed nimi.
- Słyszelicie? - Brakowało jej tchu, a ciemne oczy wyrażały podniecenie.
- Słyszelimy co? - spytał Lew pobłażliwie, tłumišc umiech.
- Ksišżę Maksutow powrócił.
- Naprawdę? - mrugnšł do Wilka.
- Tak. I ma młodš żonę. Na imię jej Maria - księżna Maria Maksutowa. Jest córkš
generała, zarzšdcy z Irkucka. - Nadia szybko mówiła dalej. - Jest młoda, prawie
w moim wieku i... - Lew zaczšł chichotać, więc przerwała w pół zdania, ale
szybko wróciła do swego: ona ma dziewiętnacie lat, a dziewiętnacie jest
bliskie trzynastu.
- To sš twoje nowiny? - spytał Wilk, z trudem powstrzymujšc rozbawienie.
- Tak. Ale wiecie, ja jš widziałam - szybko tłumaczyła Nadia. - Ona jest piękna
i ma najliczniejszy umiech. Czy mylicie, że wydadzš dla niej bal na zamku?
Czy mylicie, że ciotka Anastazja zostanie zaproszona? Czy mylicie, że ona
będzie mogła mnie zabrać? Strasznie chciałabym pójć. Mama pewnie powie, że
jestem za młoda. Papo, ty musisz z niš porozmawiać. Wyobra sobie tylko - poznać
prawdziwego księcia i księżnę.
- Zobaczymy - obiecał jej.
Sitka
Czerwiec 1867 roku
Dziadku, dlaczego ksišżę Maksutow wzywa wszystkich na Górę Zamkowš? -
Siedmioletnia Ewa patrzyła na wzbierajšcy wokół nich strumień ludzi. Szła w
podskokach koło swojego dziadka, a srebrny krzyżyk podskakiwał na łańcuszku przy
jej szyi.
- Mylę, że ma dla nas jakie ważne nowiny.
- Ale co to może być? Może car umarł? Może Kołosze majš nas zaatakować? Może
już teraz kryjš się w lesie, pomalowani i ubrani w te swoje przerażajšce maski?
Czy mylisz, że krewni ciotki Dominiki zabiliby nas? A twoi?
- Masz za bogatš wyobranię - upomniał jš łagodnie. - Gdyby Kołosze mieli
zaatakować, to ksišżę rozkazałby zajšć żołnierzom stanowiska na wałach, ale, jak
widzisz, oni sš również tutaj.
- Ewa, jeste strasznš gadułš. - Nadia podniosła swojš krynolinę, aby nie
ubrudzić jej w błocie ulicznym. - Mylę, że ksišżę ma dla nas wspaniałe
wiadomoci i ma zamiar ogłosić dzień wišteczny. Zastanawiam się, czy dzi
wieczorem odbędzie się bal. - Bardzo tego pragnęła, bo ogromnie lubiła tańczyć.
- Przestań skakać jak żaba, Ewo. I nie cišgnij tak dziadka za rękę. To nie jest
ršczka od pompy.
Podniecenie Ewy opadło. Przestała skakać i szła spokojnie koło dziadka. Czasem
wydawało się jej, że wszystko co robi jest złe. Poczuła uspokajajšcy ucisk ręki
dziadka i umiechnęła się do niego z wdzięcznociš. On nigdy nie zważał na to,
jak dużo mówiła i jak pospolicie wyglšdała. I tak jš kochał.
Rodzina Tarakanowów stała razem przy schodach Góry Zamkowej. Nie było tylko żony
Wilka, Marii. Leżała chora, pod opiekš Aleutki. Podobnie jak inni, zastanawiali
się nad przyczynš wezwania przez księcia Maksutowa.
Alaska 357
Wydarzenie to było bardzo niezwykłe. Tylko grupa uprzywilejowanych, głównie
oficerów i wyższych urzędników pracujšcych w Kompanii oraz ich żony i rodziny,
była zapraszana na bale, uroczystoci i przedstawienia teatralne urzšdzane przez
ich utytułowanego zarzšdcę. Rodzina Tarakanowów sytuowała się raczej na
obrzeżach tej grupy. Małżeństwo Anastazji z oficerem marynarki zapewniało jej
wstęp na różne uroczystoci. Te koneksje rodzinne, do których dochodziła uroda
Nadii i jej arystokratyczne zachowanie, czasami stwarzały możliwoć znalezienia
się w tym zaczarowanym kręgu.
Żołnierze w ciemnych mundurach stanęli na bacznoć u szczytu schodów twierdzy.
Cisza zaległa nad ciekawym tłumem zgromadzonym poniżej, kiedy ksišżę Maksutow
ukazał się w galowym mundurze. Odznaczenia za męstwo w wojnie krymskiej widniały
na jego piersi. Zarost w stylu bizantyjskim okalał szczęki i brodę, wydłużajšc
mu twarz. Zszedł do połowy schodów, potem ponuro spojrzał na tłum.
- Mam niemiły obowišzek zawiadomienia was, że według oficjalnej wiadomoci,
jakš otrzymałem z Sankt Petersburga, rosyjskie terytoria Ameryki zostały
sprzedane Stanom Zjednoczonym,
Zaskoczony i zaszokowany tš wiadomociš Wilk spojrzał na swoje dzieci i zobaczył
ten sam wyraz na ich twarzach. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzeniu,
potem nastšpił głony protest.
- A co z rękojmiš podpisania nowej karty? - krzyknšł kto.
Kiedy ksišżę nie odpowiadał i nie podawał żadnego wytłumaczenia, Wilk zrozumiał,
że car złamał dane im słowo. Nie można tego było inaczej nazwać. Rozumiał gorycz
malujšcš się na twarzy księcia Maksutowa.
- Majš przejšć te ziemie w padzierniku tego roku - mówił dalej ksišżę. -
Według warunków umowy, ci którzy chcš, mogš pozostać na sprzedanym terytorium.
Nie dotyczy to personelu marynarki, który powróci do Rosji. Jeli zostaniecie,
traktat sprzedaży zapewnia mieszkańcom, z wyjštkiem barbarzyńskich tubylczych
szczepów, wszelkie prawa, przywileje i immunitety, jakie posiadajš obywatele
Stanów Zjednoczonych, oraz ochronę wolnoci, własnoci i wyznania. - Ostatnie
zdania odczytał z dokumentu, który trzymał w ręku.
Nie było wzmianki o podziałach rasowych. Tylko niecywilizowanym odmawiano prawa
obywatelstwa, doszedł do wniosku Wilk i odczuł ulgę, że nie będzie zmuszony,
majšc tyle lat, opuszczać swojego rodzinnego kraju. Nikt z jego rodziny nie musi
się obawiać mieszanego, rosyjsko-tubylczego,
358 Janet Dailey
pochodzenia. Potem zauważył wyraz twarzy córki i poczuł przedsmak bólu rozłški.
Jako żona rosyjskiego oficera marynarki będzie musiała wyjechać razem ze swoim
mężem.
- Jeli w cišgu trzech lat ktokolwiek z was, kto zdecydował się pozostać,
zmieni zamiar i będzie chciał przenieć się do Rosji, rzšd rosyjski zapewni
transport dla was i waszych rodzin. Tym, którzy pozostanš, zostanie nadane prawo
własnoci domów i gruntu, obecnie przez nich zajmowanych. Kompania podpisze
również układ dotyczšcy sklepów, młynów i innych warsztatów pracy, żebycie
mogli nadal wykonywać swój zawód. Jest nadzieja, że ludzie z San Francisco,
którzy interesujš się futrami, otrzymajš pozwolenie od swojego rzšdu na ten typ
działalnoci, toteż ci z was, którzy pracujš przy przetwórstwie skór, nie stracš
zatrudnienia.
Potem ksišżę Maksutow tłumaczył szczegółowo postanowienia traktatu cesji
podpisanego w Waszyngtonie oraz opcje, z których mogš korzystać. Kiedy skończył,
tłum rozpraszał się powoli, ludzie podwiadomie chcieli pozostać razem. Tak
wiele z ich życia było pod kontrolš Kompanii, że ta wolnoć wyboru była dla nich
czym zupełnie nowym. Nie było nikogo, kto by im powiedział, co majš robić.
- Może nie będzie tak le, jak mylelimy - zasugerował Stanisław spoglšdajšc
na ojca i czekajšc na jego zdanie.
- Oni nie mogš uważać nas za niecywilizowanych. - Jego żona Dominika, Metyska,
patrzyła z niepokojem na dorosłego syna, Dymitra, który niedawno ukończył szkołę
dla nawigatorów.
- Tej decyzji nie możemy podejmować pochopnie. - Lew gładził w zamyleniu wšsy.
- Mamy okazję przekonać się, jak będzie pod rzšdami Amerykanów. Uważam, że
powinnimy zaczekać. A ty, ojcze?
Ale Wilk patrzył na swojš córkę, która odchodziła w milczeniu, ze spuszczonš
głowš, trzymajšc męża pod rękę. Oni nie musieli podejmować decyzji ani rozważać
żadnych możliwoci.
Nadia podbiegła szybko do ciotki.
- Dokšd idziesz? - Anastazja była jej ulubionš ciotkš, która jš wprowadzała na
uroczystoci i bale.
- Jest dużo do zrobienia. Trzy miesišce to nie tak długo, jak by się wydawało.
- Chociaż robiła wrażenie spokojnej, jej oczy były wilgotne. Słuchanie rozmów
rodziny zastanawiajšcej się - zostać czy wyjechać - kiedy ona musiała ich
opucić, było w tej chwili zbyt bolesne, więc poszukała
Alaska 359
wymówki. - Wszystko musi zostać spakowane, a ja powinnam zdecydować, co zabrać i
co zrobić z resztš rzeczy.
- Ale... - Słowa protestu zamarły na ustach Nadii, kiedy spojrzała na wuja.
Widok jego munduru przypominał słowa księcia, że personel marynarki musi
powrócić do Rosji. Przez sekundę zastanawiała się, w jaki sposób zdobędzie
zaproszenia na bale, jeli nie będzie Anastazji, i czy Amerykanie też urzšdzajš
bale. - Ja nie chcę zostać. Ja też chcę wyjechać.
- Ta decyzja należy do twojego ojca - stwierdził Nikołaj i odszedł z żonš.
Nadia zwróciła się do ojca:
- My nie zostajemy, prawda papo?
- Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobimy. - Ostre tony dwięczały w jego głosie,
jeszcze nie był pewny, co będzie lepsze.
- Ale my jestemy Rosjanami, papo - przekonywała Nadia. - Jak możemy zostać,
kiedy przyjdš tu Amerykanie? To byłby brak lojalnoci.
- Car nas zdradził - powiedział Dymitr. - Dlaczego nie dotrzymano obietnicy
wydania nowej karty? Dlaczego sprzedano ten kraj po kryjomu? Cara nie obchodzi,
co się z nami stanie. Nie obowišzuje nas lojalnoć wobec niego.
- Dziadku - Ewa cišgnęła go za rękę. - Co ty zrobisz? Wilk potrzšsnšł głowš.
- Muszę zanieć te nowiny Marii. - Wiedział, że jego żona będzie czuła tak samo
jak on i będzie wolała, żeby spędzili resztę życia na jedynej ziemi, którš mogli
nazwać rodzinnš. Ale bał się powiedzieć, że ich jedyna córka wyjedzie razem z
mężem.
?
Wychodzšc z siedziby zarzšdcy Ryan Colby zatrzymał się na chwilę, aby wycišgnšć
długie cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zręcznie odcišł jego koniec
małym nożykiem, który wyjšł z kieszonki swojej brokatowej kamizelki. Bez
popiechu schował nożyk, włożył cygaro do ust i sięgnšł do innej kieszeni po
zapałki. Przez cały czas leniwie obserwował podobnš do zamku fortecę oraz port.
Oprócz dwóch amerykańskich kanonierek, stojšcych na kotwicy w porcie, w zatoce
przycumowany był John L Stevens. Żołnierze z Dziewištego Pułku Piechoty i
Drugiego Pułku Artylerii włóczyli się po pokładzie. Rosjanie nie zezwalali
załogom na schodzenie na lšd do czasu formalnego przekazania terytorium Stanom
Zjednoczonym; czekano więc na przybycie oficjalnego przedstawiciela rzšdu
amerykańskiego, generała Lovella Rousseau, który był w drodze do Sitki na
pokładzie U.S.S. Ossipee.
Ryan Colby potarł zapałkę o spodnie i osłonił rękami płomyk. Jego dłonie i palce
były czyste i zadbane. Wšsy i włosy koloru miedzi starannie przystrzyżone. Twarz
rzadko ujawniała myli, chyba że mu na tym specjalnie zależało. Przez
dwadziecia pięć lat życia polegał na szybkiej orientacji i zręcznych rękach,
głównie w obozach górniczych Kalifornii, a ostatnio w San Francisco. Liczne
przeżycia naznaczyły cynizmem jego kanciastš twarz, a jasne piwne oczy wydawały
się przedwczenie postarzałe.
Kiedy gasił zapałkę, za jego plecami otworzyły się drzwi. Obrócił się nieco,
leniwie wyjšł cygaro z ust patrzšc uważnie na płowowłosego mężczyznę, który się
do niego zbliżał. Umiechnšł się z wyrazem współczucia dla pełnego zapału
młodego adwokata i sprawy, którš obaj przegrali.
Alaska
361
- Mogłem sobie oszczędzić słów - stwierdził Gabe Blackwood. Zapišł marynarkę
trzyczęciowego niedbale skrojonego tweedowego garnituru. - Ksišżę nawet nie
zainteresował się propozycjš, którš miałem mu przekazać. Mylę, że już się
zdecydował sprzedać towary Kompanii Hutchinsonowi.
Ryan skwitował tę stratę wzruszeniem ramion. Tyle razy poszczęciło mu się
cudzym kosztem, że teraz nie musiał się przejmować.
- A Hutchinson kupił to za bezcen. Tylko za szećdziesišt pięć tysięcy dolarów.
- Skšd to wiesz? - spytał Gabe Blackwood.
- Wiem. Nieważne skšd. On to może sprzedać w Kalifornii i mieć ćwierć miliona
dolarów zysku. Oczywicie ten chytry kupiec z Nowej Anglii przekonał Maksutowa,
że większoć towarów pozostanie tutaj. - Ryan podziwiał ten wyczyn.
- To na pewno nie Maksutow wynegocjował siedem milionów dwiecie tysięcy
dolarów za terytorium Alaski. - Adwokat włożył kapelusz i zaczšł schodzić ze
schodów. Ryan przyłšczył się do niego.
Tych dwóch mężczyzn poznało się na statku w drodze na nowo zakupione terytorium.
Na poczštku ten prawnik-idealista, który był prawie w jego wieku, bawił Ryana.
Zycie pozbawiło go iluzji. Wiele razy w czasie podróży nie mógł się nadziwić, do
jakiego stopnia Blackwood był naiwny i łatwowierny, gotowy wierzyć wszystkier i
przekonany, że słuszna sprawa musi zwyciężyć. Był inteligentny, ale ni aiał za
grosz zdrowego rozsšdku. Kompletnie lepy na niektóre sprawy. Muno wszystko Ryan
doć go lubił, chociaż było mu go również żal.
- Co zrobisz teraz? - Blackwood patrzył na niego z zaciekawieniem, gdy
schodzili ze schodów fortecy kierujšc się do miasta. - Wrócisz do Kalifornii?
- Ja? W żadnym wypadku. Jeli Alaska jest górš lodowš jak twierdzš niektóre
gazety, to pienišdze, które włanie zarobił Hutchinson, sš dopiero jej
wierzchołkiem. Mam zamiar mieć swój udział w tych zyskach, a potem wynieć się w
diabły. - Ryan włożył cygaro do ust i trzymał je między zębami.
- Czy chcesz założyć tu jaki biznes?
- Popatrz na to miasto. - Cygaro Ryana zatoczyło szeroki łuk, obejmujšc
rozpocierajšce się przed nimi ulice i budynki. - Pokaż mi, gdzie mężczyzna może
tu zaspokoić pragnienie. Widać tylko kocioły, kunię, piekarnię,
362 Janet Dailey
krawca, szkoły, ale nie ma ani jednego saloonu, gdzie można się napić alkoholu,
ani domu gry. W tym miecie przydałoby się kilka.
- Ale - zmarszczył brwi Blackwood - prawo zabrania tu handlu alkoholem.
Importowanie alkoholu jest nielegalne.
Ryan rozemiał się.
- Tutaj jeszcze to prawo nie działa. Legalne czy nielegalne, będš tu bary. A ja
będę włacicielem przynajmniej jednego. Nie przyjechałem tutaj tak wczenie,
żeby kupić od Rosjan kożuchy, towary żelazne i inne. Jeli o mnie chodzi,
Hutchinson może je sobie mieć. Ja chciałem kupić od Kompanii beczki rumu i wina,
zapasy cukru, melasy i ziarna, aby destylować własny alkohol. Jeli mi się uda,
odkupię to od Hutchinsona, jeli nie, sprowadzę to wszystko.
- Ale to będzie niezgodne z prawem.
- Kto mnie zaaresztuje, Gabe? - przedrzeniał go Ryan. - Po przejęciu
terytorium wszystko będzie w gestii wojska, przynajmniej na poczštku. Pokaż mi
żołnierza, który nie lubi się napić. Wojsko nie zamknie baru. Ale co ci powiem
-jeli mnie zaaresztujš, to polę po ciebie do Kalifornii, żeby mnie bronił.
- Nie znajdziesz mnie tam - spokojnie odpowiedział Blackwood. Żarty Ryana
sprawiły mu przykroć. - Zostanę tutaj i otworzę biuro prawnicze.
- Co, u diabła? - Ryan nigdy go nie uważał za typ pioniera.
- Widziałe przed naszym wyjazdem, co się działo w San Francisco. Wszyscy
mówili o Alasce i otwierajšcych się tam możliwociach. Tak samo było w Seattle i
Portlandzie, jak mi mówiono. Ludzie tu będš przyjeżdżać. Kiedy Alaska będzie
odrębnym stanem, a ja przyczynię się do jego powstania.
Ryan słyszał w swoim życiu dużo próżnego gadania, ale uderzyła go determinacja w
głosie Blackwooda i marzycielski wyraz jego oczu.
- Może nawet będziesz pierwszym zarzšdcš - mruknšł.
Blackwood spojrzał ostro, żeby przekonać się, czy Ryan znowu z niego nie kpi.
- Może będę - odpowiedział zaczepnie.
Ryan zorientował się, że chociaż motywacja Blackwooda była idealistyczna, to
miał on ambicje polityczne. Dobrze wiedział, że skóra niejednego człowieka
została uratowana przez wpływowych przyjaciół. Blackwood mógłby okazać się
bardziej użyteczny, niż poczštkowo mylał.
Alaska
363
- Jeli masz zamiar otworzyć biuro, to musimy ci znaleć jaki lokal.
Lokalizacja jest bardzo ważna przy interesach. Przejdmy się po miecie. - Ryan
skierował go na jedynš ulicę Sitki, która była ulicš biznesu. - Już wybrałem
miejsce na mój bar. Co ci powiem. - Klepnšł Gabe'a po ramieniu rękš trzymajšcš
cygaro, strzšsajšc popiół. - Będę twoim pierwszym klientem. Zajmiesz się
prawniczš stronš transakcji kupna ziemi dla mnie.
- Chciałbym to zrobić. - Gabe umiechnšł się jak chłopiec.
- Jeste uczciwym człowiekiem, Gabe Blackwood. - Ale Ryan nie wierzył ani przez
chwilę, że takim pozostanie. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, zajęty
szacowaniem zysku, jakie może mu dać to miasto. Zdecydował, że jeli będzie miał
pienišdze, to kupi ziemię w celach spekulacyjnych. Gdyby Blackwood miał rację,
że przybędzie tak wielu Amerykanów, to wartoć ziemi wzronie.
Ryan ostatni raz pocišgnšł cygaro i rzucił je na ulicę. Zauważył mały, ale
centralnie położony sklepik, który włanie minęli, wcinięty między dwa duże
budynki.
- Co powiesz na ten sklep? - skinšł na prawnika. Chociaż nikogo nie było w
rodku, Ryan szarpnšł drzwi, ale były zamknięte. Zastukał.
- Ryan - Gabe Blackwood dotknšł jego ramienia i pokazał mu młodš kobietę z małš
dziewczynkš, które stały na chodniku. - Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Ona co do
nas mówi.
- Niet. - To był kres możliwoci Ryana porozumiewania się w tym języku. Ale
Gabe nie słuchał go już, wpatrujšc się w młodš Rosjankę ubranš
w burnus. Jej jasnokasztanowate, zaczesane do tyłu włosy tworzyły idealne
obramowanie pięknych rysów twarzy. Dla Gabe'a wszystko w niej było doskonałe,
poczšwszy od delikatnie wygiętych warg aż do lekko zaróżowionych policzków i
łagodnego wyrazu piwnych oczu. Żałował, że nie miał przy sobie rosyjskiego
słownika kupionego w San Francisco, ale słownik był w kufrze.
- Czy jestecie Amerykanami? - głos dziewczyny zaskoczył go. Mówiła z silnym
akcentem, ale można jš było zrozumieć.
- Mówisz po angielsku?
- Ja mówię po angielsku, niemiecku i francusku - stwierdziła młoda kobieta
lekko się umiechajšc.
- Jeste urocza - szepnšł, zanim zorientował się, co mówi. Zdał sobie
364 Janet Dailey
sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, zdjšł kapelusz i ukłonił się. - Proszę mi
wybaczyć. Nie chciałem być niegrzeczny. Jestem Gabriel Blackwood, prawnik. Mam
zamiar otworzyć tutaj biuro. To jest mój przyjaciel, Ryan Colby. - Ryan ledwie
się skłonił.
- Nazywam się Nadia Lwowna Tarakanowa. - Jej ukłon był wdzięczny, potwierdzajšc
przypuszczenia Gabe'a, że pochodzi z dobrej, rosyjskiej rodziny. - To jest moja
siostra, Ewa. A to jest sklep mojego dziadka. Jest zamknięty.
- Czy jest zamknięty na stałe?- spytał Ryan. - Chciałem powiedzieć... czy on ma
zamiar wyjechać z Sitki, gdy jš przejmš Amerykanie?
-Nie.
- Czy pani wyjedzie? - Gabe wiedział, że niektóre rosyjskie rodziny postanowiły
powrócić do ojczyzny.
- Mój ojciec postanowił tymczasem zostać.
Chociaż było widoczne, że chciała już odejć, Gabe umiechnšł się.
- Cieszę się - powiedział, patrzšc na niš z nie ukrywanym zachwytem. Cień
umiechu przemknšł przez jej usta. Uważał, że wyglšda uroczo z tym poważnym
wyrazem twarzy.
- Interesuje nas wnętrze - powiedział Ryan. - Czy jest możliwe, żeby pani
dziadek pokazał nam sklep?
- Mój dziadek opłakuje mierć babki. Nie mówił, kiedy ma zamiar otworzyć.
- Przykro mi, że pani babka zmarła - Gabe pospieszył z wyrazami współczucia. -
Proszę przekazać moje kondolencje rodzinie, panno Tarakanow.
- To miło z pana strony.
- Nie ma o czym mówić. W tej sytuacji nie możemy teraz rozmawiać z pani
dziadkiem, ale czy mogłaby mu pani powiedzieć, że interesuje mnie kupno tego
sklepu, gdyby chciał go sprzedać? - Dawało mu to doskonałš wymówkę, żeby poznać
rodzinę Tarakanowów i uroczš Nadię. - Może mógłbym odwiedzić go w przyszłym
tygodniu? Czy mówi po angielsku tak dobrze jak pani?
- Nie, tylko trochę.
- Może pani mogłaby być obecna przy tej rozmowie, gdyby były kłopoty z
porozumieniem się?
- Może.
- Jak mogę się z paniš skontaktować? Gdzie pani mieszka? Mógłbym po
Alaska
365
paniš przyjć. - Gabe nie chciał jej pucić, jeli nie będzie wiedział, gdzie ma
jej szukać.
Zawahała się, jak prawdziwa dama powinna, potem powiedziała mu, jak znaleć jej
dom,
- Czy wy kupujecie tę ziemię? - Siostra Nadii przechyliła na bok głowę i
patrzyła na niego zmarszczona i zamylona.
- Może. - Trudno mu było uwierzyć, że to dziecko było siostrš Nadii: matowe
bršzowe włosy nie miały tego złotawego blasku, miała zbyt prosty nos i zbyt
szerokie usta. - Dlaczego pytasz?
- Ty jeste Amerykaninem. Wszyscy sš smutni, że Amerykanie kupujš tę ziemię.
Kołosze mówiš, że ona należy do nich - stwierdziła z godnociš.
- Kołosze? - Gabe podniósł brwi do góry.
- Pewnie mówi o Indianach - powiedział Ryan.
- Czy masz na myli tych dzikusów mieszkajšcych poza palisadš w brudnych norach?
- Widział już Ranche położone za bramami i mały ryneczek, gdzie Indianie
sprzedawali ryby, zwierzynę i trochę drewnianych rzeb.
- Oni mówiš, że Amerykanie powinni im dać pienišdze - powiedziała Ewa.
- Armia powinna zapędzić ich do rezerwatu, razem z ich półkrwi pociotkami. -
Głos Gabe'a zdradzał tkwišcš w nim głęboko nienawić, zrodzonš po mierci jego
rodziców, misjonarzy. Miał szeć lat, kiedy zostawili go pod opiekš ciotki w San
Francisco i poszli pomiędzy tych brudnych dzikusów, aby zbawiać ich pogańskie
dusze. Gabe miał nadal listy mówišce o miłoci jego rodziców do czerwonych braci
- takich samych, jacy przyszli ich zabić pod wodzš mieszańca, którego kochali i
nazywali synem.
- Półkrwi - powtórzyła ostrożnie Nadia. - Co to słowo znaczy?
- To kto, kto jest w połowie Indianinem, a w połowie białym.
- Och, my ich nazywamy Metysami. Wielu z nich mieszka tutaj, chodzi do naszych
szkół i pracuje dla Kompanii.
- Rozumiem. - Gabe miał swoje zdanie, ale nie uważał tego za odpowiedni temat
do konwersacji.
Mała siostra chciała powiedzieć co jeszcze, ale Nadia szybko jš uciszyła.
- Proszę wybaczyć Ewie. Ona myli, że wszyscy chcš z niš rozmawiać.
- Rozumiem - umiechnšł się Gabe.
- Musimy już ić. Miło mi było poznać panów, panie Blackwood i panie... -
zawahała się przy nazwisku Ryana.
- Colby. - Skinšł głowš w jej kierunku.
366 Janet Dailey
- Panie Colby. - Spojrzała jeszcze raz na Gabe'a. Gabe patrzył za niš, jak
odchodzi razem z siostrš.
- Nie traciłe czasu, żeby załatwić swój interes - sucho powiedział Ryan. Gabe
spojrzał na niego.
- Nie jeste jedynym, który wie, czego chce. Pamiętasz jak powiedziałe, że
kiedy zostanę gubernatorem Alaski. Zobaczyłe kobietę, która będzie żonš
gubernatora. - Im więcej o tym mylał, tym bardziej mu się ta myl podobała. -
To będzie odpowiednie małżeństwo, małżeństwo starej i nowej Alaski.
Sitka 8 padziernika 1867 rob
K.odzina Tarakanowów szła ulicami Nowoarchangielska w cichym orszaku, prowadzona
przez patriarchę rodu, Wilka. mierć żony dodała mu lat, odebrała lekkoć kroków
i zabrała błysk oczom. Ale mierć była częciš życia, a życie częciš mierci.
Wiedział, że musi dalej żyć.
Pomimo nalegań rodziny, żeby został w domu, Wilk postanowił być obecny na
uroczystoci przejęcia Alaski. Statek wiozšcy pełnomocników, rosyjskiego i
amerykańskiego, którzy mieli dopełnić aktu przejęcia, przybył do portu tego
ranka. Od męża córki Wilka, Nikołaja Politowskiego, dowiedzieli się, że
ceremonia odbędzie się o trzeciej po południu na placu defilad na szczycie
wzniesienia.
Wilk uważał, że jego rodzina powinna być obecna, kiedy nowy rzšd będzie
przejmował władzę. Jeli zdecydowali się pozostać i żyć pod panowaniem Stanów
Zjednoczonych, to powinni być tam i dać swš obecnociš wyraz szacunku. Ale jego
poglšdów nie podzielała większoć mieszkańców miasta. Nie chcieli na to patrzeć.
Miasto, któremu Amerykanie nadali tubylczš nazwę Sitka zamiast rosyjskiej -
Nowoarchangielsk, już bolenie odczuło ich przyjcie. Spodziewano się dalszych
zmian, kiedy ksišżę Maksutow zakończy proces nadawania tytułów własnoci na domy,
grunty i sklepy ich różnym lokatorom i kupcom. Nawet Wilk zgodził się sprzedać
swój sklep młodemu Amerykaninowi, znajomemu Nadii.
U stóp schodów prowadzšcych do twierdzy Wilk zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy
cała rodzina jest przy nim. Nie było tylko żony jego syna, Dominiki. Została w
domu obawiajšc się, że jej wyranie indiańskie rysy
368
Janet Dailey
obudzš uprzedzenia Amerykanów. Ale Stanisław przyszedł razem ze swoim synem,
Dymitrem.
Płytkie kałuże wieciły tu i ówdzie na placu defilad, ale deszcz nie padał.
Słońce czasami wyglšdało zza gęstych białych chmur, dajšc trochę ciepła w to
chłodne popołudnie. Flaga rosyjskiego imperium powiewała na szczycie masztu,
wysokiego na dziewięćdziesišt stóp. Od czasu do czasu powiew wiatru ukazywał
dwugłowego orła w całej okazałoci.
Port był zatłoczony. Kolosze, których nie wpuszczono do miasta tego popołudnia,
umieszczali swoje kajaki pomiędzy statkami rosyjskimi a amerykańskimi okrętami
wojennymi, aby również móc zobaczyć wydarzenie, do którego biali ludzie
przykładali tak wielkš wagę. Kołosze mieli mieszane uczucia wobec Amerykanów.
Dowiadczenia z jankeskimi poławiaczami wielorybów, którzy napadali na ich
wioski, łapišc mężczyzn i uprowadzajšc kobiety, uczyniło ich ostrożnymi. Ale
również wiedzieli, że Amerykanie sprzedajš alkohol, czego im zawsze odmawiali
Rosjanie.
Nadia mocno trzymała Anastazję za rękę. Była uczuciowo rozdarta, mylała o
przeszłoci, przyjęciach i balach, ale również o zalotach Gabe'a Blackwooda.
Gabe stał z małš grupš Amerykanów, głównie kupców z San Francisco. Od czasu,
kiedy go poznała, Nadia nie mylała już tak chętnie o wyjedzie.
Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy umiechnšł się do niej i skinšł głowš. Przy
nikim nie czuła się tak piękna i ważna jak przy nim. Czasami, kiedy patrzył na
niš w szczególny sposób, robiło jej się gošco. Chciałaby widywać go częciej.
Miarowe bicie bębnów ogłosiło poczštek ceremonii. Wkrótce Nadia usłyszała stukot
butów na schodach fortecy i zobaczyła żołnierzy ze stacjonujšcego tu
syberyjskiego regimentu oraz osiemdziesięciu marynarzy i oficerów carskiej floty,
wchodzšcych na stopnie. Prowadził ich kapitan Aleksiej Pieszczurow, oficjalny
przedstawiciel cara.
Kiedy żołnierze w błyszczšcych czapkach stanęli w ordynku przed masztem z flagš,
Nadia spojrzała na zarzšdcę Rosyjskiej Ameryki. Tego dnia ksišżę Maksutow był
wyłšcznie widzem. Twarz miał bez wyrazu, ale jego młoda żona, księżna Maria,
była bliska łez. Patrzšc na pięknš księżnę, dzięki której było tyle bali, muzyki,
wesołoci i miechu przez ostatnie trzy lata, Nadii również chciało się płakać.
Odgłos bębnów rozległ się znowu z oddali. Amerykańscy żołnierze zbliżali się do
wzniesienia. Na czele kolumny maszerowało dwóch generałów ze złotymi
Alaska
369
epoletami na ramionach, złotymi szarfami założonymi przez piersi, błyszczšcymi
szablami przy boku. Lekki wietrzyk wichrzył kity ich napoleońskich kapeluszy.
Dymitr szepnšł Nadii:
- Ten najbliższy to generał Lovell Rousseau, odpowiednik Pieszczurowa. A ten z
brodš to generał dywizji, Davis, który będzie tu dowódcš wojsk amerykańskich.
Zanim wysłano go tutaj, walczył z Indianami na amerykańskim Zachodzie.
- Skšd wiesz? - spytała niezadowolona, że użył słowa Indianin. Od czasu, kiedy
poznała Gabe'a Blackwooda nie chciała pamiętać, że inna krew oprócz rosyjskiej
płynęła w jej żyłach.
- Rozmawiałem z pilotem, który wprowadzał amerykańskie statki do portu. Słońce
przebiło się przez chmury i odbijało się na hełmach amerykańskich
żołnierzy, którzy przemaszerowali przez plac defilad i stanęli na bacznoć przed
masztem. Nadia patrzyła na ich dziwne mundury, ciemne kurtki i jasnoniebieskie
spodnie oraz długie strzelby.
Uwagę jej zwrócił rosyjski poczet sztandarowy, który podszedł do masztu. Jak
mówił wuj, miała to być prosta ceremonia: opuszczenie flagi rosyjskiej i
wcišgnięcie na maszt flagi amerykańskiej przy salwie dział z fortecy i z
amerykańskich statków w porcie.
Kiedy jeden z żołnierzy pocišgnšł linę, żeby cišgnšć flagę imperium, nagle
zerwał się wiatr i zawinšł jš dokoła drzewca. Żołnierz starał się uwolnić jš,
ale zwinęła się cianiej i zaplštała w liny. Inny żołnierz pospieszył mu z
pomocš, ale flaga uparcie trzymała się drzewca. Napięcie rosło z powodu tej
nieoczekiwanej zwłoki, ze wszystkich stron dawano bezskuteczne rady.
- Flaga nie chce zejć na dół, prawda, dziadku? - mała Ewa zapytała głono.
Nadia odniosła takie samo wrażenie. Opór flagi, która nie chciała opucić
masztu, wydawał się symboliczny, jak gdyby ona również chciała nadal panować nad
tym krajem. Łzy zakręciły się w jej oczach, obok niej Anastazja cicho płakała.
Aby zakończyć ten denerwujšcy incydent, kazano rosyjskiemu marynarzowi wejć na
maszt i uwolnić flagę. Z ostatnim powiewem wiatru rosyjska flaga opadła w dół.
Kiedy spoczęła na bagnetach żołnierzy, księżna Maria zemdlała.
Kapitan Pieszczurow wygłosił krótkie owiadczenie w imieniu rzšdu rosyjskiego,
przekazujšc to terytorium Stanom Zjednoczonym Ameryki. Dano rozkaz: Prezentuj
broń!" i rozpoczęła się kanonada dział rosyjskich oraz amerykańskich z okrętów
wojennych.
370 Janet Dailey
Natychmiast po formalnej akceptacji przejęcia terytorium, wygłoszonej przez
generała Rousseau, flaga amerykańska została wcišgnięta na szczyt masztu. Była
obwisła i bez życia. Przy pierwszej salwie rosyjskich dział wydawało się, że
flaga drgnęła. Przy drugiej flaga rozpostarła swoje czerwono-białe pasy i
niebieskie pole gwiazd.
Ciotka Anastazja schyliła głowę i zakryła zapłakanš twarz rękami. Nadia objęła
jš, również cicho płaczšc. Okrzyki radoci Amerykanów wydawały im się okrutne.
Kiedy przebrzmiało ostatnie radosne hip-hip-hoorah!, nowy dowódca wojskowy tego
territory, jak Amerykanie okrelali Alaskę, której nie nadano pełnych praw stanu,
wystšpił, żeby wygłosić owiadczenie.
Jestem Jefferson ? Davis, generał dywizji. Sprawuję wyłšczne kierownictwo tego
garnizonu i tego terytorium. Mieszkanie dla mnie i dla mojej żony ma być
natychmiast udostępnione w rezydencji poprzedniego gubernatora. Baraki majš być
opuszczone i udostępnione do bezzwłocznego zajęcia przez wojska armii Stanów
Zjednoczonych. Wszystkie budynki sš teraz własnociš rzšdu Stanów Zjednoczonych".
- Nie - szepnęła Anastazja, ciskajšc rękę Nadii. - Statek, który nas zabierze
do Rosji, nie odpłynie przed upływem miesišca. Jeszcze nie wszystko zapakowałam.
Oni nie mogš wyrzucić nas z naszego domu. Dokšd pójdziemy? - Ogarnięta panikš,
zwróciła się do ojca. - Papo, co mamy robić?
- Ty i Nikołaj wprowadzicie się do mnie. W moim pustym domu jest dosyć miejsca
na wasze rzeczy - zapewnił jš Wilk, ale rozkazy generała uprzytomniły wszystkim,
że nie będzie stopniowego przekazywania władzy. Teraz rzšdzili Amerykanie, a
Rosjanie zostali dosłownie wyrzuceni na ulicę.
W cišgu miesišca oblicze Sitki zmieniło się drastycznie. Żołnierze z
syberyjskich pułków nie trzymali już warty. Teraz wartownicy patrolujšcy
palisadę i stojšcy na warcie w fortecy nosili niebieskie mundury armii Stanów
Zjednoczonych. Rosjanie nigdy nie nadali nazw ulicom miasta, ale Amerykanie
szybko naprawili to przeoczenie. Główna arteria nazywała się teraz ulicš
Lincolna, a dwie poprzeczne ulice zostały nazwane Rosja i Ameryka.
Domy były zatłoczone. Miasto musiało przyjšć rodziny rosyjskie z odległych osad
na stałym lšdzie i z Wysp Aleuckich, potem zrobić miejsce dla rosyjskich
żołnierzy i marynarzy z garnizonu przejętego przez armię amerykańskš. Większoć
czekała na statki, które miały ich zabrać do Rosji. Potem
Alaska
371
przybyło kilkuset osadników amerykańskich, którzy robili dodatkowy tłok na
ulicach. Miasto pokryło się słupkami, wyznaczajšcymi granice działek budowlanych.
Rozcišgały się one poza dotychczasowe granice miasta. Wznoszono toporne szałasy
i sprzedawano je po wygórowanych cenach.
Dwóch pełnomocników, Amerykanin Rousseau i Rosjanin Pieszczurow, zostali w Sitce
przez tydzień, pracujšc wspólnie nad nadawaniem praw własnoci ziemi, sklepów i
domów poszczególnym Rosjanom. Z wyjštkiem domów większoć tych obiektów zmieniła
właciciela prawie z dnia na dzień, stale co kupowano i sprzedawano po coraz
wyższych cenach.
Pónym rankiem ponurego i szarego dnia w rodku listopada Ryan Colby szedł
drewnianym chodnikiem z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i przekrzywionym
cygarem w ustach. Ulice były zapełnione spieszšcymi się ludmi, ale on nie
zwracał uwagi, że go czasem popychano i potršcano.
Dochodzšcy szum głosów rosyjskich, amerykańskich oraz innych, których nie
rozróżniał - był dla niego tak samo miłym dwiękiem, jak brzęk monet w jego
kasie, jak uderzenia młotów i skrzyp pił dochodzšce z oddali, jak stały ruch na
nabrzeżu. To wszystko oznaczało biznes i zysk, nie tylko w barze, ale również w
handlu gruntami.
Wyjmujšc cygaro z ust, tršcił łokciem swojego towarzysza:
- Patrz na to, Gabe. Tłum ludzi, wozy zaprzężone w konie wszystko w cišgłym
ruchu. To miasto rozkwita, a to dopiero poczštek. Mamy tu sklepikarzy,
poszukiwaczy złota i innych minerałów, armatorów, kucharzy, piekarzy, trochę
skwaterów" zajmujšcych bezprawnie ziemię, handlarzy nieruchomociami,
finansistów, hazardzistów i kurwy.
Na budynku po drugiej stronie ulicy zakładano nowy szyld. Stale zdejmowano jedne
szyldy, a zakładano inne, właciciele zmieniali się czasem dwa razy w tygodniu.
Jeden szyld przycišgnšł uwagę Ryana:
- Teraz mamy nawet fryzjera; mówię ci Gabe, że to miasto kipi życiem.
- Dlatego włanie jest ważne zrobienie mapy miasta, ustanowienie przepisów,
wybranie burmistrza i rady miejskiej, żeby mieć wszystko pod kontrolš. Ale nie
mamy jeszcze możliwoci prawnych, nie możemy przekazać oficjalnie prawa
własnoci sprzedanych już gruntów, dopóki Kongres nie nada nam oficjalnie
statusu terytorialnego. - Gabe brał czynny udział we wszystkich pracach
organizacyjnych. Ryan trzymał się od tego z daleka. Nigdy nie stosował się do
żadnych przepisów.
372 Janet Dailey
- Mówisz, że obecne prawa miejskie sš do niczego, a waszych przepisów nie da
się wprowadzić. - Ryan ruszył dalej.
- Tak to wyglšda. Obecnie jestemy rzšdzeni przez wojsko, co znaczy, że generał
Davis ma wyłšcznš władzę. Ale to tylko kwestia czasu. Kongres nada Alasce prawa
terytorium. Teraz zajęci sš sprawš wypłaty ponad siedmiu milionów dolarów na
rzecz Rosji. Nasza sytuacja jest tymczasowa. - Optymizm prawnika był
niewzruszony. - Nawet generał Davis zgodził się na utworzenie rady miejskiej i
powołanie burmistrza, dajšc im władzę w sprawach dotyczšcych miasta.
- Generał był prawdopodobnie zadowolony, że będzie miał z głowy takie problemy,
jak posypywanie piaskiem chodników tej zimy - zasugerował sucho Ryan, po czym
zatrzymał się przed drzwiami nowo otwartej restauracji.
- Jeszcze nie jadłem niadania. Siedzę w barze do póna i nie mogę wstawać tak
wczenie jak ty. Chod i napij się kawy.
- Ja... - Gabe Blackwood z wahaniem patrzył na ulicę, jak gdyby zamierzał ić
gdzie indziej. Nagle twarz mu się ożywiła. - Czy to nie jest...
- Przepraszam cię, Ryan. - Odszedł szybko przeciskajšc się pomiędzy pieszymi na
chodniku.
Ryan nie potrzebował patrzeć, żeby wiedzieć, kogo zobaczył jego towarzysz. Nadia
Tarakanowa szła w towarzystwie dziadka i młodszej siostry.
- Panno Tarakanow - Gabe zatrzymał się przed niš blokujšc drogę. Zdjšł kapelusz
nie zważajšc na zimny wiatr, który wichrzył jego płowe włosy. Chciał jš
pocałować w rękę, ale trzymała pusty koszyk, co uniemożliwiło ten gest
galanterii. - Co za rozkoszna niespodzianka zobaczyć paniš rano w miecie.
Również pana, panie Tarakanow. - Z opónieniem zwrócił się do jej dziadka. -
Niech mi pan wybaczy, że nie mogę oderwać wzroku od wnuczki. Nigdy nie spotkałem
bardziej uroczej kobiety. Widok jej to jak widok jedzenia dla głodujšcego.
Zauroczony pięknem zaróżowionych policzków wychylajšcych się z lamowanego futrem
kaptura, Gabe nie zauważył, że jest zdenerwowana.
- Bardzo się cieszę, że spotkałam pana, panie Blackwood. - Wyczuwał niepokój w
jej głosie. - Włanie wracamy z rynku. Chcielimy kupić wieże mięso, ale
Kołosze - Tlinkici, jak wy ich nazywacie - nie chcieli przyjšć naszych pieniędzy.
- Wasze pienišdze... - Gabe zawahał się, nie wiedzšc, jak taktownie
Alaska
373
sformułować pytanie. - Czy to jest papier pergaminowy, który był używany przez
Kompanię Rosyjsko-Amerykańskš jako rodek płatniczy? -Tak.
- Przykro mi, ale niewielu kupców przyjmuje takš zapłatę za towary, zawyżajš
też wtedy ceny. - Widok jej zmartwienia sprawiał mu wielkš przykroć.
- Ale ja nie mam innych pieniędzy. Co mam zrobić?
- Martwi się pani takim drobiazgiem.To naprawdę nie jest problem. Jest to tylko
kwestia wymiany starej waluty na monety amerykańskie. - Gabe spojrzał przez
ramię i z ulgš zauważył, że Ryan nadal stoi przy drzwiach restauracji. Był
pewien, że przyjaciel mu nie odmówi. - Pan Colby będzie mógł pani pomóc. Napijmy
się herbaty i porozmawiajmy z nim.
Powiedziała co do dziadka po rosyjsku. Gabe nauczył się kilku rosyjskich słów,
ale nic z tego nie zrozumiał. Dziadek skinšł głowš, wydawało się, że wyraża
zgodę na jego propozycję.
- Napijemy się herbaty i porozmawiamy z panem Colbym - powiedziała.
- wietnie.
Gabe poprowadził ich do drzwi, przy których stał Ryan. Przywitali się i weszli
do rodka. Restauracja była hałaliwa, słychać było brzęk talerzy, zamówienia
wykrzykiwane przez kelnerów do kucharza oraz bezustanny gwar głosów. Gabe
poprowadził Nadię do wolnego miejsca przy końcu długiego stołu i czekał, aż
usiadła na ławce i ułożyła swoje długie spódnice, potem usadowił się obok niej.
Ryan i dziadek usiedli naprzeciwko, a siedmioletnia Ewa między nimi.
Gabe wytłumaczył Ryanowi problem Tarakanowów. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że
bony Kompanii sš tak samo bezwartociowe jak pienišdze amerykańskich
konfederatów z Południa, zwrócił się po cichu z probš do swojego przyjaciela,
żeby był hojny przy wymianie. Ryan dał więc za dwucalowe kwadraty pergaminu
odpowiednio większš sumę pieniędzy.
- Czy nie mówiłem, że nie było się czym kłopotać? - Gabe patrzył, jak Nadia
zdejmuje lamowany futrem kaptur. Każdy jej ruch i gest był dla niego pełen
wdzięku.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować.
- Proszę mi wybaczyć mojš miałoć, panno Tarakanowa - Gabe mówił ze swadš
chorego z miłoci łabędzia i Ryan zakrył usta, żeby ukryć umiech - ale pani
przypomina mi rosyjskš księżniczkę.
374 Janet Dailey
- Ja wiem wszystko o księżniczkach - wtršciła Ewa. - My mielimy nie tylko
księżnę Marię. Anna, ze szczepu Kenai, która była matkš dzieci Baranowa, została
rosyjskš księżnš.
- Chcesz powiedzieć, że ona była indiańskš księżniczkš - poprawił jš Ryan,
pobłażliwie traktujšc tę dziecinnš próbę włšczenia się do konwersacji dorosłych.
- Nie - potrzšsnęła głowš gwałtownie zaprzeczajšc. - Car uczynił jš prawdziwš
rosyjskš księżnš. Miała na imię Anna. Dziadek mi o tym powiedział. Prawda
dziadku?
- Tak. Dożyła pónego wieku - potwierdził Wilk Tarakanow.
- Czy chce pan powiedzieć, że Rosjanie rzeczywicie dali arystokratyczny tytuł
Indiance? - Gabe patrzył z powštpiewaniem.
- Tak. Carowie rosyjscy nadawali tytuły i przywileje szlacheckie niektórym
osobom innej rasy sporód podbitych narodów. Taki był zwyczaj - powiedziała
Nadia, a Ryan zauważył, jak niezręcznie się poczuła, kiedy podjęto ten temat.
- Robienie księżnej ze zwykłej dzikuski jest według mnie zbyt szerokim
pojmowaniem tego zwyczaju - stwierdził Gabe. - Ale to tylko pokazuje, że tytuły
nie majš znaczenia i obnaża niekompetencje monarchii. W demokracji można się
wybić dzięki talentom lub inteligencji, a nie kaprysom jakiego króla.
- Córka księżnej Anny i Baranowa wyszła za mšż za jednego z zarzšdców
rosyjskich terytoriów Ameryki. - Ewa nie zwróciła uwagi na krytyczny komentarz
Gabe'a. Ale tematem tym interesowali się doroli, więc miała zamiar go rozwijać.
- Jeden z waszych zarzšdców ożenił się z kobietš półkrwi? - Gabe zmarszczył się
i potrzšsnšł głowš. - Mylę, że nie było tu wystarczajšco wiele przyzwoitych
kobiet, jak to bywa na wszystkich terenach przygranicznych.
- Dziadek opowiadał Ewie wiele historii z dawnych czasów - tłumaczyła Nadia. -
Ona spędza z nim teraz całe popołudnia, ponieważ szkoła jest zamknięta. Staram
się dużo z niš przebywać i uczyć jš różnych rzeczy, które poznałam w szkole lady
Etolin. Jest to trudne bez podręczników historii i geografii, ale ona daje sobie
dobrze radę z językami i ręcznymi robótkami.
- Nie będzie się pani długo martwić sprawš jej wykształcenia, panno Tarakanowa.
Wkrótce będzie szkoła. Jest już szkolny komitet. Załatwiamy
Alaska 375
teraz sprawę zatrudnienia nauczyciela - zapewnił jš Gabe. - Wkrótce zobaczy pani
nowš Sitkę, amerykańskš Sitkę.
- Widziałem już tę nowš Sitkę - wtršcił sucho Wilk Tarakanow. Ryan patrzył na
niego ciekawie.
- Co w pana głosie mówi mi, że nie podobajš się panu te zmiany. Stary człowiek
wzruszył ramionami.
- Być może te zmiany sš dla nas za szybkie. Do tej pory nasze życie było
ustabilizowane. Każdego dnia wiedzielimy, czego oczekiwać. Teraz wszystko jest
inne. Nasze tempo było powolne, a wy wszyscy Amerykanie spieszycie się,
spieszycie się wszędzie. To nas peszy.
- Jestecie przyzwyczajeni do rzšdów autokratycznych, gdzie prawie każdy aspekt
waszego życia był kontrolowany przez władzę. Przystosowanie się zajmie trochę
czasu - powiedział Gabe. - Ale wkrótce zobaczycie, że demokracja jest o wiele
lepsza. Jestecie teraz panami samych siebie. Nikt wam nie mówi, co macie robić.
- Włanie tak jest. Kiedy musielimy kupować wszystkie towary od Kompanii po
cenach przez niš ustalonych, ale również dostawalimy tyle ryb, ile tylko
moglimy zjeć. Kiedy mielimy szkoły dla naszych dzieci. Mielimy lekarzy i
szpital. Musielimy codziennie pracować z wyjštkiem niedziel i dni wištecznych.
- Teraz też to macie. - Gabe patrzył kpišco na starego człowieka.
- Tak. Ale teraz jest Ameryka i musimy płacić za wszystko. Wy nie przyjmujecie
naszych pieniędzy, a my nie mamy pracy.
- Dobrze powiedziane, panie Tarakanow - zamiał się Ryan. - Ten amerykański
sposób nazywa się wolnym rynkiem. Każdy może zarobić, ile tylko mu się uda -
wydać tyle, ile chce - i pracować tyle, ile musi. Nie można siedzieć i czekać,
aż kto poda wszystko na talerzu. Trzeba ić przebojem i wyrwać jak najwięcej
dla siebie. W ten sposób można stać się bogatym.
- Demokracja to co więcej niż zyski handlowe - pospieszył z zapewnieniem Gabe.
- To jest bardzo cywilizowany sposób zabezpieczania praw jednostki. Tu na Alasce
mamy okazję polepszenia warunków ekonomicznych i socjalnych każdego mieszkańca.
Którego dnia to terytorium przekształci się w jeden ze stanów. To jest nowy lšd.
Sama nazwa Alaska oznacza wielkš ziemię". Możemy z niej uczynić największy stan
w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki.
- Ten człowiek, panie Tarakanow, ma nadzieję zostać kiedy gubernatorem
376 Janet Dailey
Alaski - Ryan wskazał na Gabe'a. - Mówię to na wszelki wypadek, gdyby sam się
pan nie zorientował po przemowie, jakš teraz wygłosił.
- Czy to możliwe? - zastanawiała się Nadia, patrzšc na Gabe'a ze zdwojonym
zainteresowaniem.
- To jest możliwe. W Ameryce można sprawować każdy urzšd. Mógłbym być nawet
wybrany prezydentem. Mam przyjaciół w Waszyngtonie. - Gabe niemiało rozłożył
ręce. - Może za kilka lat mógłbym być mianowany gubernatorem terytorium.
- Mylę, że byłby pan wspaniałym gubernatorem, panie Blackwood. Mam nadzieję,
że będę na miejscu, kiedy to się stanie - szepnęła Nadia.
- Ja również mam takš nadzieję.
Opuciła powieki pod jego gorejšcym wzrokiem:
- Wtedy pan o mnie zapomni.
- Nie. Nigdy nie zapomnę mojej rosyjskiej księżniczki. Moim najgłębszym
pragnieniem jest, aby pani była wtedy przy mnie. - To było najbliższe
owiadczynom stwierdzenie, jakie wypowiedział w cišgu ostatniego miesišca.
Wiedzšc, że zainteresowanie Gabe'a skupia się wyłšcznie na siedzšcej przy nim
młodej kobiecie, Ryan wdał się w rozmowę z jej dziadkiem, pytajšc go o dawne
czasy. Udawał zainteresowanie, kiwajšc głowš i wtršcajšc od czasu do czasu
rzeczywicie?, niemożliwe!", ale mało zrozumiał z rozwlekłej opowieci starego
człowieka. Jego angielski miał silny rosyjski akcent.
Kiedy postawiono niadanie przed Ryanem, Tarakanowie już skończyli pić herbatę.
- Nadio Lwowna, wiem, że nie masz ochoty pozbawiać tego młodego człowieka
swojego towarzystwa, ale twoja mama będzie się martwić, że tak długo nas nie ma,
a ja już wystarczajšco wynudziłem pana Colby'ego moim opowiadaniem - owiadczył
dziadek. - Musimy jeszcze zrobić zakupy na targu.
- Dziadek ma rację. Czas ić - przyznała niechętnie Nadia, wstajšc z ławki.
Ryan uniósł się uprzejmie, Gabe też szybko się poderwał. Zwróciła się do Gabe'a
trzymajšc koszyk w ręku. - Muszę panu podziękować za herbatę.
- Pani umiech wystarczy mi za wszelkie podziękowania - powiedział. - Jeli
pani pozwoli, to odwiedzę paniš dzi wieczór.
- Pana towarzystwo będzie bardzo mile widziane - skłoniła wdzięcznie głowę, ale
ta formalna odpowied nie potrafiła zamaskować radosnego wyrazu jej twarzy.
Po wyjciu Tarakanowów Ryan usiadł do talerza pełnego naleników
Alaska 377
polanych melasš, podczas gdy Gabe ocišgał się z powrotem na miejsce. Kiedy
brodaty mężczyzna w fartuchu podszedł z dzbankiem kawy, Ryan wycišgnšł swój
cynowy kubek.
- Czy ty jeste tym Colbym, włacicielem Double Eagle" saloonl - zapytał
mężczyzna.
- Ten sam - przyznał Ryan.
- Jestem górnikiem. Słowo zawodowca - to jest kraj złota. Jak nieg stopnieje,
wybieram się w góry zobaczyć, gdzie ono się ukrywa. Zabijam czas pracujšc w tej
knajpie przez zimę i zbieram sprzęt. Nie myl, że jestem chciwy. Gdybym miał
wspólnika, to hojnie bym się z nim podzielił udziałem w wydobyciu, szczególnie
gdyby był kim takim jak pan, panie Colby.
- Nie wyrzucam pieniędzy na popieranie poszukiwaczy. - Chociaż był graczem,
Ryan uważał ten interes za zbyt ryzykowny.
- Jestem dowiadczonym górnikiem - zaprotestował mężczyzna.
- Nie jestem zainteresowany. - Ryan postawił kubek na stole, wzišł widelec i
zaczšł jeć.
- Kiedy odkryję żyłę, zapamięta pan ten dzień i będzie sobie pluł w brodę, że
stracił pan takš szansę. - Poszukiwacz odszedł od stołu.
- Wszyscy uganiajš się za bogactwem - powiedział Gabe potrzšsajšc głowš.
- Mówisz o tym jak o przestępstwie, prawniku. - Ryan nadal jadł naleniki.
- Każdy tylko patrzy, jaki zysk może mieć z tego terytorium. Nie zdajš sobie
sprawy, jakie istniejš możliwoci - ile tu można zbudować. Sš ważniejsze rzeczy
w życiu od zysków. - Siedział zgarbiony nad swojš kawš, ze zmartwionym wyrazem
twarzy.
- Na pewno nie jeste oszustem, zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie jeste
głupcem.
- Dlaczego to mówisz? - spytał Gabe.
- Ile już miałe ofert kupna twojego biura na Lincoln Street?
- Kilka.
- I każda lepsza od poprzedniej.
- Tak, ale ja mam tam biuro i pię w pokoju na zapleczu. Ty mnie namawiał,
żeby to kupić. Mówiłe, że to jest idealny punkt.
- Ponieważ dom wychodzšcy na głównš ulicę w miecie powinien wzrastać w cenie.
Ceny poszły w górę, a ty pomyl o opuszczeniu go, zanim ceny spadnš.
- Nie kupiłem go po to, żeby sprzedawać.
- A więc jeste głupcem. - Ryan skrzywił się z obrzydzeniem.
378 Janet Dailey
- Dlaczego chcšc zachować dom jestem głupcem? - zaatakował Gabe. Ryan pochylił
się do przodu.
- To miejsce rozwija się teraz bardzo szybko, ale to nie będzie długo trwało.
Jedna z dwóch rzeczy musi się wydarzyć. Albo pozostanie na tym poziomie, albo
pójdzie w dół. Po co ryzykować? Zarabiaj pienišdze, kiedy nadarza się okazja.
- Mylę, że ty to robisz. - Gabe z trudem hamował gniew.
- Masz cholernš rację. Mam zamiar zbić fortunę i wynieć się stšd w diabły.
Jeli chcesz zostać - to twoja sprawa. Ale posłuchaj mojej rady i zrób pienišdze,
póki jeszcze da się je zrobić. Możesz przy tym nadal być filantropem i pomagać
bezpłatnie tym skwaterom, uganiajšcym się za urzędowym potwierdzeniem prawa do
własnoci!
- To nie byli skwaterzy, bezprawnie zajmujšcy działki. To byli legalni osadnicy.
Temu miastu przydałoby się mniej ludzi, którzy mylš tylko o wzbogaceniu się, a
więcej bogobojnych rodzin, jak rodzina Johnsonów czy Tarakanowów.
- Tarakanowów? - Ryan podniósł brwi ze zdziwieniem.
- Tak, Tarakanowów. - Gabe zaczerwienił się ze złoci. - Pewnie mylisz, że
ojciec Nadii też jest głupcem, ponieważ nie podpisuje się pod twojš szczególnš
odmianš agresywnego komercjalizmu.
- Wcale nie - odpowiedział Ryan, bioršc następnš porcję naleników na widelec.
- Ja też bym powiedział, że nie. Trzeba tylko popatrzeć na starego pana
Tarakanowa, żeby się zorientować, że pochodzi z dobrej, zdrowej rodziny. Jego
dumne słowiańskie rysy wiadczš o tym.
Ryan zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. Chciał poprawić oczywistš pomyłkę
Gabe'a co do pochodzenia Wilka Tarakanowa. Niebieskie oczy mogły być rosyjskie,
ale jego rysy mówiły o tym, że jest mieszańcem. Włożył widelec do ust, decydujšc
się na milczenie; jeli Blackwood chciał wierzyć, że Tarakanowowie byli pełnej
krwi Rosjanami, to jego sprawa. Już przedtem starał się mu pomóc, ale było
widoczne, że Gabe tego nie doceniał. A Ryan nie miał nic do zyskania wyjaniajšc
mu tę sprawę.
Był rozbawiony zalepieniem Blackwooda, jeli chodziło o tę Nadię. Widział tylko
to, co chciał widzieć, i nic więcej. Ten facet był marzycielem, Ryan zastanawiał
się, czy to nie gorsze niż być głupcem. Rzeczywistoć miała swoje sposoby na
burzenie marzeń.
Alaska
379
Nadia nachylała się nad lustrem owietlonym wysokim płomieniem lampy,
sprawdzajšc, czy wszystko jest w porzšdku z jej twarzš. Poliniła koniuszki
palców i przesunęła nimi po swoich złocistobršzowych włosach, przygładzajšc je.
Ale nadal nie była zadowolona ze swojego wyglšdu. Tak bardzo chciała pięknie
wyglšdać, kiedy przyjdzie Gabe Blackwood. Sama myl o nim przyprawiała jš o
podniecenie i szybsze bicie serca.
Całe popołudnie zastanawiała się nad tym, że mógłby być gubernatorem i starała
się wyobrazić siebie jako jego żonę, jako gospodynię obiadów i przyjęć, na wzór
księżnej Marii.
Ta perspektywa fascynowała jš. Pamiętała również, że nazwał jš księżniczkš i
powiedział, że chciałby, żeby była przy nim.
Przekonana, że zdobywa się na co niesłychanie odważnego, wyjęła z szuflady małe
drewniane pudełko i wyjęła z niego woreczek ze skrawkiem wełny nasšczonym
mieszankš kredy i bieli ołowianej. Pudrowała sobie twarz tym hiszpańskim
papierem", używajšc go ostrożnie, żeby to nie było zbyt widoczne.
- Co robisz?
Nadia podskoczyła i szybko opuciła rękę, starajšc się ukryć kawałek zabielonego
materiału, ale smuga pudru została w powietrzu. Uspokoiła się widzšc swojš
siostrę.
- Nie powinna tak się zakradać, Ewo. Przestraszyła mnie. - Starała się szybko
włożyć hiszpański papierek do woreczka.
- Co tam masz? - Ewa rozejrzała się ciekawie, zanim Nadia zdołała zamknšć
woreczek i głono wcišgnęła powietrze. - Pudrowała twarz. Mama mówi, że tylko
niedobre kobiety malujš twarze.
- To nonsens. Ciotka Anastazja pudruje twarz, a nie jest niedobrš kobietš. -
Kiedy Nadia zacišgała sznureczek przy woreczku, wyleciał z niego biały obłoczek.
- Czy to ona ci dała? - Ewa patrzyła szeroko otwartymi oczami.
- Jeli już musisz wiedzieć, to ona! - Nadia włożyła woreczek do pudełka i
zawahała się, zanim ukryła go w szufladzie. - Nie mów o tym ani słowa mamie. Ona
by nie zrozumiała.
- Czy ja też mogę się upudrować?
- Będziesz mogła, kiedy doroniesz. - Włożyła pudełko w róg szuflady i po
krótkim wahaniu zwróciła się do siostry. - Kiedy pan Blackwood
380 Janet Dailey
przyjdzie dzi wieczór, nie chcę, żeby choć słowem wspominała o Kołoszach, czy
innych Indianach. Jego nie interesujš twoje głupie historyjki.
- Dlaczego?
- Bo on nie lubi Indian. - Patrzyła na siebie w lustrze i poprawiała szal na
ramionach.
- Czy on ciebie nie lubi?
- Oczywicie, że mnie lubi.
. - Ale ty jeste po częci Indiankš, tak jak ja.
Nadia odskoczyła od lustra i złapała Ewę za ramiona, a schylajšc się spojrzała
jej w oczy.
- Jestem Rosjankš. Ty też.
- Ale dziadek mówi... - Ewa wyrywała się.
- Nie obchodzi mnie, co mówi dziadek - powiedziała ze złociš Nadia. - On jest
stary i sam nie wie co mówi. Indianie to ci krajowcy, którzy mieszkajš w Ranche.
Oni nie wierzš w Boga i nie umiejš czytać ani pisać. W ich domach nie ma mebli.
Nie majš łóżek, piš na podłodze jak zwierzęta. My nie jestemy Indianami i
żeby mi więcej o tym nie wspominała!
- Przepraszam - schyliła głowę Ewa.
- Nadia! - Widzšc matkę w drzwiach puciła Ewę i szybko wyprostowała się. -
Przyszedł pan Blackwood. Chce się z tobš widzieć.
Przez chwilę patrzyła, jak jej matka umiecha się z lekka kpišco i poczuła ucisk
w żołšdku. Rzuciła się z powrotem do lustra.
- Czy ładnie wyglšdam?
- Jestem pewna, że pan Blackwood będzie mylał, że jeste piękna. Chod. On
czeka.
Kiedy matka wyszła, Nadia zwróciła się do młodszej siostry:
- Pamiętaj, co powiedziałam.
Potem wybiegła przygryzajšc wargi, żeby wydawały się bardziej czerwone.
?
Marcowy wiatr wył wokół drewnianego domu usiłujšc wedrzeć się do rodka przez
każdš szczelinę. Ciężkie chmury zasłaniały niebo i mimo wczesnego popołudnia
trzeba było zapalić lampy olejowe. Ich żółty płomień rzucał na szyby bursztynowe
wiatło.
Płonšcy ogień na kominku w salonie rozsiewał ciepło po całym pomieszczeniu.
Usadowiony na krzele blisko ognia Wilk patrzył na zgromadzonych w pokoju swoich
synów i ich rodziny - siedzšcych, stojšcych, z dziećmi na kolanach. Brakowało
tylko córki Anastazji, która odpłynęła do Rosji już w grudniu wraz ze swoim
mężem.
Znowu odezwała się w nim potrzeba rodzinnej więzi. Był Tarakanowem. Był częciš
tej licznej rodziny, a jego siła pochodziła włanie od niej. Przypomniał sobie
głos z przeszłoci.
- Oni zawsze odjeżdżajš. - Wyszeptał słowa tak często powtarzane przez Taszę.
- Co mówiłe, papo? - Pytanie Stanisława rozwiało te wzruszajšce wspomnienia.
- Nic. - Potrzšsnšł głowš starajšc się otrzšsnšć z melancholii i wstał.
- Twoje nowiny napawajš mnie smutkiem, Stanisławie Wasiliewiczu.
- Ja również podjšłem tę decyzję ze smutkiem. Nie będę stšd wyjeżdżał razem z
mojš rodzinš w radosnym nastroju. Ale wiem, że nie chcę tu zostać
- stwierdził jego syn. - Pod rzšdami Amerykanów nie ma tutaj porzšdku. Już dwa
razy moja żona była napastowana na ulicy przez pijanych żołnierzy amerykańskich.
Czy ktokolwiek stara się temu zapobiec? Nie. Kiedy żołnierze nie sš na służbie -
pijš. Nikt ich nie kontroluje. Skargi kierowane do ich
382 Janet Dailey
generała nie odnoszš skutku. On ich upomina, ale nie podejmuje żadnych działań,
żeby zaprowadzić porzšdek. Mówi, że sprzedaż alkoholu jest legalna, a tylko jego
import jest zabroniony. Nasze kobiety nie mogš już bezpiecznie chodzić po
ulicach.
- Podjšłe ważnš decyzję - westchnšł ciężko Wilk. - Nigdy mi przedtem ani
słowem o tym nie wspominałe.
- Bo wcišż mówiłe, że tutaj pozostaniesz - przypomniał mu Stanisław. Wilk
patrzył na obu synów. Obaj milczeli. Obaj siedzieli ze spuszczonymi
głowami.
- Lew, czy ty wiedziałe o tym? - Lew skinšł potwierdzajšco, a Stanisław
wpatrywał się w swoje zacinięte dłonie.
Nie byłoby przedtem możliwe, żeby jakakolwiek decyzja dotyczšca rodziny została
powzięta bez konsultacji z nim, głowš rodziny, ale Wilk zdawał sobie sprawę, że
przybycie Amerykanów i propagowana przez nich zasada osobistej wolnoci zmieniła
nawet i to.
- Papo- Stanisław jeszcze mocniej zacisnšł dłonie. - Powiedzielimy, że
zaczekamy i zobaczymy, jak tu będzie z Amerykanami. Ale tutaj nie można mieszkać
i nie można prawdziwie opiekować się rodzinš. Ceny, które ustalili Amerykanie,
sš wysokie. Pracownicy w moim sklepie, nawet Aleuci, żšdajš, żebym im płacił
pięć dolarów dziennie w jankeskim złocie. To jest zbyt wiele. Ja nie mogę im
tego zapewnić, gdyż nie zdołam wtedy utrzymać mojej rodziny. Muszę myleć o niej.
- Prosił Wilka o wyrozumiałoć. - Wiesz, jak to jest z mojš żonš, w jaki sposób
traktujš jš Amerykanie, jak
jš wyzywajš.
To był cios dla Wilka. Tak mało miał już do powiedzenia. Sięgnšł do kieszeni po
fajkę, szukajšc w niej uspokojenia i starajšc się zatuszować zaskoczenie, ale
ręka mu drżała.
- Więc odjeżdżacie - wyszeptał.
- Tak. W przyszłym tygodniu odpływa statek do Rosji.
Szczególnie bolesna była wiadomoć, że Stanisław od tak dawna nosił się z tš
decyzjš, a on przez cały ten czas nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia
jego syn był tutaj nieszczęliwy.
- A ty, Lew - Wilk spojrzał na swojego najstarszego syna - czy też mnie
opucisz? Nadia wydała okrzyk protestu i uklękła przy krzele Lwa.
- Papo, nie możesz mieć takich zamiarów. Ja chcę tu zostać.
Alaska
383
Prawie w tym samym momencie omioletnia Ewa skoczyła na kolana Wilka, trzymajšc
się go kurczowo i płaczšc.
- Ja nie chcę cię opucić.
Wzruszenie złapało go za gardło, kiedy głaskał przytulonš do siebie główkę.
- Nie chcę, żeby odjechała, mój skarbie.
- Nie obawiajcie się - zapewnił wszystkich Lew. - Nie wyjedziemy. Zostaniemy
tutaj.
- Ja też - powiedział Dymitr, syn Stanisława.
Łzy zakręciły się w oczach Wilka, więc pocišgnšł nosem; nie chciał się odzywać,
bo głos by mu się łamał. Kiedy uwagę rodziny odwróciło stukanie do drzwi, Wilk
skorzystał z okazji, żeby ukradkiem wytrzeć sobie oczy.
Frontowe drzwi otworzyły się i wiatr z łoskotem wpadł do pokoju, a wraz z nim
Gabe Blackwood otrzepujšcy nieg z butów. Nos i policzki miał zaczerwienione z
zimna.
- Dzień dobry. - cišgnšł futrzanš czapę ze swoich płowych włosów umiechajšc
się szeroko do wszystkich.
Otrzšsnšwszy się ze zdumienia, Nadia wstała i podeszła, żeby go przywitać.
- Panie Blackwood, prosimy. - Ale jej pozdrowienie nie było tak ciepłe jak
zazwyczaj. Była wiadoma obecnoci innych członków rodziny w pokoju oraz powodu,
dla którego się zgromadzili.
- Wybaczcie, jeli wam przeszkodziłem. Mogę przyjć innym razem - powiedział
niepewnie Gabe.
Nadia spojrzała na dziadka, majšc nadzieję, że poprosi gocia o pozostanie.
Skinšł głowš.
- Proszę, niech pan wejdzie, panie Blackwood.
Kiedy Gabe rozpinał swój podbity futrem płaszcz, Wilk Tarakanow powiedział:
- Pan Blackwood na pewno zmarzł, weż go do kuchni i zrób herbaty.
- Z przyjemnociš się napiję, panie Tarakanow. Dziękuję.
Chociaż Nadia zauważyła, jak szybko Gabe umiał skorzystać z okazji, żeby zostać
z niš sam, była zbyt zmartwiona tematem rodzinnych rozmów, by jej to sprawiło
przyjemnoć. Usłyszała nutę żalu w głosie Lwa, kiedy wyrażał zgodę na pozostanie
na wyspie. Podejrzewała, że zdecydował tak nie z własnej woli, ale z poczucia
obowišzku, aby zapewnić opiekę ojcu.
W kuchni zajęła się samowarem. Kiedy brała imbryczek z kredensu, zatrzymała rękę
na drzwiczkach z drewna cedrowego. Wuj Stanisław zrobił ten kredens dla jej
dziadka.
384 Janet Dailey
- Co paniš gnębi, prawda?
Nadia odwróciła się i umiechnęła blado, żeby ukryć przed mm swoje
zmartwienie.
- Nie, tylko u dziadka nie ma cukru do herbaty, używa tylko miodu do słodzenia.
- Sięgnęła po mały garnuszek, stojšcy na półce w kredensie.
- Co jest nie w porzšdku. Wyczułem to od razu, jak wszedłem. Pani rodzina
wyglšda na zatroskanš. Czy sš jakie złe wiadomoci?
- Tak... Nie... Mój wuj zdecydował się wyjechać z Sitki - wyznała wreszcie z
oczami wbitymi w garnuszek z miodem, który postawiła na blacie. - Zabiera swojš
rodzinę do Rosji. Mówiš, że za wielki tu panuje bałagan, żeby mogli to wytrzymać.
- Ależ wszystko się zmieni. To jest tylko okres przejciowy. Przyznaję, że
żołnierze z fortu sš niezdyscyplinowani, pijš i hulajš poza służbš, ale to nie
będzie długo trwało. Chyba nie oceniajš wszystkich Amerykanów na podstawie złego
zachowania tych nielicznych?
- Nie wiem.
Obrócił jš do siebie, ręce miał wcišż zimne. Miał poważny wyraz twarzy.
- Nie przeczę, że teraz na Sitce sš nieprzyjemne stosunki, ale to wszystko się
zmieni, kiedy tylko Kongres nada Alasce status samorzšdnego terytorium. Nie
będzie wtedy panowania wojska. Będziemy mieli rzšd terytorialny, a żołnierze
odejdš stšd. Będziemy mieli własne sšdownictwo, co umożliwi karanie winnych.
Teraz element kryminalny nie zwraca uwagi na nasze rozporzšdzenia, bo wie, że
nie możemy ich egzekwować. Ale to nie potrwa długo. Nasze miasto będzie
przyzwoite, prawo przestrzegane, a ludzie będš mogli zakładać rodziny i
spokojnie spoglšdać w przyszłoć.
Nadia prawie nie słuchała tej przemowy. Patrzyła na jego twarz, inteligentne
wysokie czoło, silnie zarysowane koci policzkowe uwydatnione przez długie
bokobrody. Słabo zarysowana broda była w jej oczach niewielkim mankamentem.
Mylała ze strachem, że mogłaby go nigdy więcej nie zobaczyć, gdyby jej ojciec
również zdecydował się wyjechać.
- Papa mówi, że nie wyjedzie, ale ja wiem, że to tylko ze względu na dziadka.
Dziadek jest stary. Martwię się, że gdyby umarł, to papa nie miałby już powodu,
żeby tu zostać. Gdyby tak się zdarzyło, Gabe, to nie wiedziałabym, co zrobić. Ja
nie chcę wyjechać. - Chociaż zdobyła się na odwagę nazwania go po imieniu, nie
odważyła się jednak powiedzieć, że włanie jego nie chce zostawić.
Alaska 385
- Pani nie może wyjechać. - Wydawał się zaskoczony tš możliwociš. Jego palce
zacisnęły się na jej ramionach, jakby chciał jej przeszkodzić w odejciu.
- Jeli moi rodzice będš wyjeżdżać, nie będę miała wyboru. Nie mogę zostać tu
sama. - Możliwoć rozstania z nim sprawiała jej tyle bólu, jak gdyby to miało
nastšpić zaraz. - Będę tęskniła za panem.
- Nie. Ja nie pozwolę, żeby tak się stało. - Zarażony jej strachem wzišł jš w
ramiona i trzymał blisko siebie, przyciskajšc wargi do jej włosów. - Nie puszczę
cię, Nadia - szepnšł. - Jeste mojš księżniczkš.
Jego żarliwy głos przejšł jš dreszczem. Jednak chwila ta była zatruta goryczš,
ponieważ zastanawiała się, czy ich pierwszy ucisk nie będzie ostatnim. Zamknęła
oczy, żeby zapamiętać, jak obejmowały jš jego ręce, zapach tweedowej marynarki i
jej szorstkš fakturę przy swoim policzku. Chciała zabrać to wspomnienie ze sobš
i zachować na przyszłoć.
- Chciałabym, żeby pan co zrobił, trzeba co powiedzieć papie, żeby nie
nastšpiła ta okropna rzecz - powiedziała.
- Mógłbym co zrobić. - W głosie jego było tyle pewnoci siebie, że Nadia
podniosła głowę, aby na niego popatrzeć.
- Mógłbym go prosić o pozwolenie polubienia pani. To znaczy... jeli pani chce
zostać mojš żonš. - Jego palce dotknęły pieszczotliwie jej policzka, kiedy
patrzył na niš z uwielbieniem.
Rozchyliła wargi, ale nie wydobyła z siebie żadnego dwięku. Niedowierzanie nie
pozwoliło jej wyrazić radoci.
- Tego pragnšłem od pierwszego dnia, kiedy spotkalimy się przed sklepem pani
dziadka.
- Ja też, bardziej niż czegokolwiek na wiecie.
- Pani nie wie, jak mnie tym uszczęliwia - wyszeptał dotykajšc jej policzka. -
Kocham cię, Nadia - moja księżniczko.
- A ja kocham ciebie.
Kiedy jš całował, Nadia była pewna, że umiera i zaraz będzie w niebie, które
opisywali księża. Z pewnociš nic nie mogło dorównać temu cudownemu uczuciu,
jakie w tej chwili było jej udziałem.
- Nasze małżeństwo będzie symbolem dla każdego na Alasce. Zwišzek pomiędzy
starym i nowym. Ty i ja pokażemy Rosjanom i Amerykanom, jak można żyć i pracować
razem dla lepszej przyszłoci.
- Tak. - Nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił, ale to brzmiało
386 Janet Dailey
poważnie. Wszystko, co on mówił, zawsze brzmiało poważnie i uroczycie. Była
przekonana, że włanie dlatego będzie kiedy gubernatorem, a ona jego żonš. Ta
myl przyprawiała jš o zawrót głowy. Ale to nie zdarzy się tak szybko, jakby
tego chciała. - Jestem tak szczęliwa, że aż się boję, czy co nam nie stanie na
przeszkodzie. Gabe, kiedy będziesz prosił mojego ojca o zgodę?
- Poszedłbym do niego w tej chwili, ale z tego, co mówiła, wynika, że nie jest
to odpowiedni moment. - Pucił jš z objęć i cofnšł się o krok, aby inni nie
dostrzegli ich poufałoci. Nadia była dumna, że jak prawdziwy dżentelmen zawsze
dbał o jej reputację. Sprawiało jej przyjemnoć, że nie wykorzystywał sytuacji i
nigdy nie zachowywał się w sposób, który mógłby jš skompromitować. - Przyjdę do
waszego domu wieczorem, kiedy będę mógł porozmawiać z twoim ojcem na osobnoci.
- On wyrazi zgodę. Wiem, że tak - stwierdziła.
Kiedy szykowała herbatę, zdała sobie sprawę, że wkrótce będzie robić dla niego
wiele rzeczy w ich wspólnym domu, jako jego żona.
Kwietniowy deszcz bębnił o szyby, gdy Nadia ubrana w tradycyjny strój lubny,
haftowanš suknię i nakrycie głowy, klęczała przy krzele swojego ojca proszšc,
żeby jej wybaczył wszystkie przewinienia. Wilk stał z boku obserwujšc rytuał,
który zawsze odbywał się w domu panny młodej przed ceremoniš lubu. Ciężko mu
było na sercu z powodu nieobecnoci tak wielu członków rodziny.
Kiedy Lew wręczał córce chleb i sól, Ewa pocišgnęła Wilka za rękę. Pochylił się,
żeby dosłyszeć jej szept.
- Dlaczego papa to robi?
- Żeby Nadia wiedziała, że on nigdy nie pozwoli, aby była głodna, chociaż już
nie będzie mieszkać w jego domu.
Jej przyszły mšż, Gabe Blackwood, klęczał przy Nadii. Uroczycie wręczyła mu
mały bicz ze splecionych włosów.
- Zrobiła to z własnych włosów - Ewa poinformowała Wilka. - Obcięła pasmo
włosów wczoraj wieczorem. Widziałam, jak je plotła. Dlaczego ona mu to daje? Czy
on jš będzie tym bił?
Wilk potrzšsnšł głowš i szepnšł:
- To jest znak, że poddaje się jego władzy. Teraz cicho - upomniał Ewę i
pochylił głowę, kiedy Lew zaczšł odczytywać modlitwy.
Alaska
387
Modlitwš zakończono tradycyjnš ceremonię w domu rodziców panny młodej. Nadszedł
czas na przejcie długiej drogi do Soboru więtego Michaiła. Pan młody pomógł
Nadii włożyć długi burnus, który miał chronić jej suknię od deszczu. Kiedy
wychodzili z domu, każde z nich niosło parasol.
Reszta rodziny szła za nimi. Lew Tarakanow zostawił drzwi domu otwarte, w
symbolicznym gecie -jego dom miał być zawsze otwarty dla córki, gdyby mšż
okazał się dla niej niedobry.
W pewnym momencie zauważyła to Ewa. Puciła rękę dziadka i pobiegła z powrotem
do domu. Kiedy udało jej się zamknšć drzwi, wróciła do dziadka i wzięła go za
rękę.
- Papa zapomniał zamknšć drzwi, a przecież deszcz pada. Czy nie będzie
zadowolony, że ja to zauważyłam? - Dumna z siebie umiechnęła się do Wilka.
Zaczšł jej tłumaczyć przyczynę pozostawienia otwartych drzwi, potem zawahał się.
Walenie deszczu w jego parasol w pełni usprawiedliwiało uczynek Ewy, a w końcu
otwarte drzwi były tylko symbolem.
- Chod - umiechnšł się do wnuczki. - Musimy dogonić twoich rodziców i Dymitra,
inaczej spónimy się na lub.
/j okna swojego baru Ryan obserwował orszak lubny zmierzajšcy w kierunku soboru.
Nie zaproszono go na tę ceremonię, czemu wcale się nie dziwił. Jego drogi
rozeszły się kilka miesięcy temu z drogami idealisty, Gabe'a Blackwooda.
Ryana znudziły stałe pouczania cnotliwego, zawsze majšcego słusznoć prawnika,
dotyczšce fatalnego wpływu jego baru na rozwijajšce się miasto Sitka. Blackwood
czynił go odpowiedzialnym za pijaków na ulicach. Wielokrotnie oskarżał go o
łamanie prawa przez nielegalny import alkoholu i nalegał, żeby Ryan, dla dobra
społecznoci, zaprzestał tego procederu i w ten sposób dał przykład innym
włacicielom barów.
Ryan wymiewał się z tych nierealnych pomysłów.
- Inni będš się cieszyć, kiedy zamknę interes, a będš się też niele miać z
mojej głupoty - powiedział mu. - Jeli nie ja będę sprzedawał, to będzie robił
to kto inny. Możesz ustanawiać przepisy, jakie chcesz, ale mężczyni i tak będš
mieli swój alkohol. Zamiast mówić to do mnie, spotkaj się z generałem Davisem.
On ma tutaj wyłšcznš władzę. A kiedy będziesz się z nim widział, zapytaj, czy ta
whisky z Tennessee, którš ostatnio mu posłałem, była dobra.
388 Janet Dailey
- Ty i tacy jak ty niszczš to miasto. Przez was wyjeżdżajš stšd przyzwoici
ludzie.
- Jak na przykład Rosjanie. Ty jeste głupcem, Gabe - powiedział Ryan z
obrzydzeniem. - Generał i jego żołnierze cholernie dobrze wiedzš, co jest w tych
skrzynkach sprowadzanych do barów w miecie, i przymykajš na to oko. To jest
miasto wojskowych, a żołnierz musi mieć swojš szklaneczkę rumu. Miej pretensję
do Davisa albo do Kongresu o to, co się dzieje na ulicach, ale nie do mnie, że
zarobię dolara dostarczajšc towar, na który jest popyt.
- Ale to jest nielegalne - protestował Gabe.
- A więc znajd kogo, kto będzie egzekwował twoje cholerne prawo. Jeste
idiotš, jeli mylisz, że wyrzeknę się fortuny, żeby podporzšdkować się temu
prawu!
W tym momencie Gabe stracił panowanie nad sobš i zaatakował, rzucajšc się na
niego jak rozjuszony byk. Ryan potarł szczękę, przypominajšc sobie, jak Gabe go
wtedy uderzył. Barman Lyle odcišgnšł Gabe'a. Prawnik miał niewštpliwie
choleryczny temperament.
Po tym incydencie ich przyjacielskie stosunki ustały i dla Ryana nie było to
niespodziankš. Z przybyciem pierwszej fali nowych osadników Gabe zaczšł
nawišzywać stosunki z poważnymi kupcami oraz włacicielami nieruchomoci i bywał
nawet zażenowany, kiedy widziano go z Ryanem, który nie był odpowiednim
towarzystwem dla człowieka o ambicjach politycznych.
Ryan umiechnšł się dó siebie. To przecież pienišdze kupowały głosy wyborców.
Bez pieniędzy cała dobra wola Gabe'a Blackwooda i jego wysokie ideały nie
znaczyły nic.
- Czy nie przestaje padać? - Barman, Lyle Saunders, podszedł do okna i złożył
ręce na swoim wystajšcym brzuchu. Jego ciemne włosy były posmarowane tłuszczem i
rozdzielone przedziałkiem. Obfite bokobrody uwydatniały pulchnoć twarzy.
- Nie wyglšda na to - odpowiedział Ryan.
- A tu idzie Blackwood i panna młoda - zauważył barman. - Był pan kiedy na
takim prawosławnym lubie? - spytał.
-Nie.
- To sš okropnie długie ceremonie. Ci chłopcy od ołtarza, czy jak tam się ich
nazywa, będš mieli pełno stearyny na swoich ubiorach, zanim zakończy się
trzymanie koron nad nowożeńcami. - Patrzył na orszak przez chwilę,
Alaska
389
potem wskazał grubym palcem grupę członków rodziny. - Niech pan patrzy na tego
młodego faceta. Jeli nadal szuka pan kogo, kto zna te wody, on może być dobry
dla pana. Urodzony i wychowany tutaj - o ile wiem. Wyszkolony na nawigatora.
Umie również mówić tym indiańskim bełkotem. Ryan przyjrzał się bliżej młodemu
Tarakanowowi, idšcemu przed starym mężczyznš i małš dziewczynkš. Wydawało mu się,
że on ma na imię Dymitr.
- Dziękuję, Lyle - powiedział. - Będę go miał na uwadze.
Rozległ się tupot nóg na drewnianym chodniku przed barem. Dwaj żołnierze
przebiegli przy oknie, skuleni przed deszczem. Barman ostatni raz spojrzał na
orszak weselny, potem odwrócił się i potrzšsnšł głowš.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że Blackwood ożeni się z dziewczynš półkrwi -
mruczał sam do siebie.
Ryan wštpił, czy Gabe zdawa} sobie sprawę z tego, że Nadia jest półkrwi Indiankš.
Blackwood traktował to wszystko zbyt powierzchownie. Prędzej czy póniej dowie
się o tym fakcie. Ryan nie sšdził, żeby mieszane pochodzenie rodziny Tarakanowów
było ogólnie znane w Sitce, ale wystarczajšco dużo ludzi o tym wiedziało albo
się domylało. Może kto powinien był uprzedzić Gabe'a, ale jeli chodziło o
Ryana, to niech kupujšcy będzie ostrożny".
Dwóch żołnierzy po służbie weszło do baru, robišc hałas za całe wojsko i tupišc
przy czyszczeniu butów z błota. Ryan odwrócił się do nich i rozpoznał dwóch
stałych goci, szeregowca Kelly'ego i szeregowca Wheelera. Zdjęli czapki i
otrzšsali je z wody, potem zaczęli wycierać twarze.
Wheeler, niższy i bardziej krępy, z niesfornš szopš słomianych włosów, pokazywał
przez ramię co na ulicy.
- Hej, barman, gdzie ci ludzie idš tacy odszykowani? Czy jest jaka zabawa, o
której nikt nam nie powiedział?
- To jest lub.
- O, do diabła. - Wheeler i jego przyjaciel Kelly podeszli do baru. - Nalej nam
tego wiństwa. - Wheeler rzucił pienišdze, potem oparł się o bar. - Kogo złapano?
- Tego prawnika, Blackwooda. - Lyle postawił dwie szklanki na barze, odkorkował
butelkę whisky i nalał do pełna.
- Czy to nie ten, co latał za rosyjskš dziewuchš?
Nie czekajšc na potwierdzenie, obrócił się do swojego kolegi i podniósł szklankę
jak do toastu.
390 Janet Dailey
- Zazdroszczę mu jak diabli, że będzie jš mógł przelecieć dzi w nocy.
Widziałe jš, Kelly? To ta co ma włosy jak palone złoto, ciemne i błyszczšce.
- Jedyne złoto, jakie mnie interesuje, kryje się w tych górach - stwierdził
ponuro Kelly, potem połknšł tani alkohol ze swojej szklanki. - Będę zadowolony,
kiedy przyjdzie wiosna i zmieni się ta cholerna pogoda. Wtedy wyruszę, żeby
zapolować na tę błyszczšcš żółtš rzecz.
- W tym paskudnym miejscu pogoda nigdy nie będzie lepsza - powiedział z goryczš
Wheeler. - Jak to się stało, że wpakowali nas do tej przez Boga zapomnianej
dziury na końcu wiata? Nie ma ani jednej cholernej rzeczy, którš mężczyzna
mógłby się zajšć w tym miecie poza piciem i chodzeniem na kurwy.
- Wstydziłby się, Nacie Wheeler - Duża Molly wyszła z zaplecza trzymajšc ręce
na biodrach, co uwydatniało jej kształty. - Zawsze mi przysięgałe, że to sš
twoje ulubione rozrywki. Teraz widzę, że kłamałe.
Przy każdym ruchu spódnica odsłaniała niskie buciki i czarne pończochy.
Ufarbowane na ciemno włosy tworzyły piramidę loczków, zebranych na czubku głowy
i przytrzymywanych jaskrawym hiszpańskim grzebieniem. Ciemno podmalowane oczy
kontrastowały z bielš twarzy, grubo pokrytej toksycznym pudrem, który już
porobił na niej szramy. Plamy różu na policzkach dodawały wulgarnej jaskrawoci
jej twarzy.
Ale Wheeler nie patrzył ani na jej twarz, ani na nogi.
- Ja nie mówiłem, że tego nie lubię, Duża Molly. Ja tylko mówiłem, że tu nie ma
innego wyboru. - Patrzył na tę górę ciała, która wylewała się przez duży dekolt.
- Zgadzam się z tobš, Nate, być trzewym w tym miecie to marny wybór. -
Położyła rękę na ladzie, oparta na niej całym ciałem, ustawiajšc się tak, żeby
miał dobry wglšd w zagłębienie jej dekoltu. - Czy będziesz tutaj stał jak ofiara
losu, Nate, czy postawisz spragnionej kobiecie drinka?
- Daj nam butelkę i jeszcze jednš szklankę. - Wheeler zanurzył rękę w kieszeni
i położył pienišdze na ladzie, potem szturchnšł kolegę. - Chod Kelly, usišdmy
przy stole.
Dan Kelly odszedł niechętnie od baru i poszedł za Wheelerem, który złapał
butelkę i szklankę, kierujšc się do jednego ze stołów. Zamiast przenieć krzesło
na drugš stronę, aby usišć obok dziewczyny z baru, Kelly postawił swoje krzesło
po przeciwnej stronie.
- Co się stało twojemu koledze, Nate? - Duża Molly przypatrywała się wysokiemu,
szczupłemu żołnierzowi.
Alaska 391
- Nie zwracaj na niego uwagi. On zawsze duma nad tš kopalniš złota, której
jeszcze nie znalazł. Ożywia się dopiero po kilku drinkach. - Wheeler napełnił
szklankę, potem obrócił krzesło i położył rękę na jej ramieniu. - Teraz ty i ja
porozmawiamy.
- Tylko uważaj na tę swojš rękę. Znasz zasady. Żadnych bezpłatnych pieszczot.
- No, Molly - zaprotestował.
- Business is business - przypomniała mu. - Jeli to ci się nie podoba, wez
butelkę i znajd sobie pijanš squaw z Ranche. Wtedy będziesz miał wszystko za
darmo, razem z chorobš.
- Jeste twardš kobietš, Molly.
- Nie, Nate, wiesz, że jestem miękka. Ile razy ostatniej zimy zanurzałe się w
mojej miękkoci?
Ryan zbyt wiele razy widział Molly przy pracy, żeby interesować się tym, jak
zwabia nowego klienta. Podszedł do baru.
- Jestem w biurze na zapleczu, gdyby mnie potrzebował, Lyle.
?
Po lubie państwo Blackwood zajęli dom z niewielkš ilociš mebli, głównie
używanych. Nadia starała się, jak mogła, żeby stworzyć przyjemnš atmosferę dla
swojego ukochanego męża.
Stale siedziała z igłš w ręku, robišc serwetki, które miały zakryć zniszczonš
powierzchnię stołów ' komód, haftujšc nakrycia na obłupane oparcia sofy i
krzeseł. Ilekroć jednak rozglšdała się po pokoju, widziała, ile jest jeszcze do
zrobienia - nowe firanki do okien, makatki na ciany, dywany na podłogi.
Słyszšc skrzypienie pióra po papierze, Nadia podniosła głowę znad robótki. Gabe
siedział przy stole służšcym mu jako biurko, schylajšc się nad listem, który
pisał w pełnym skupieniu. Gdyby nawet miała powięcić na to całe życie, żeby ten
dorn stał się powodem jego dumy, chętnie by to dla niego zrobiła.
Przerwał pisanie, przejechał rękš po włosach, a potem przetarł oczy ruchem
wskazujšcym na zmęczenie. Nadia odłożyła robótkę i przeszła przez pokój,
stšpajšc cicho na palcach, żeby mu nie przeszkadzać stukotem obcasów na gołej
podłodze. W kuchni przygotowała dzbanek herbaty i postawiła go razem z dwiema
filiżankami i garnuszkiem miodu na srebrnej tacy, którš dostała w prezencie
lubnym od dziadka.
Zaniosła tacę do salonu i postawiła jš na stole, przy którym pracował. Spojrzał
zamylony- ze zmarszczonymi brwiami. Ten wyraz twarzy był tak chłopięcy, że
miała ochotę wycišgnšć rękę i odgarnšć mu z czoła zmierzwione
włosy. - Mylałam, że może będziesz miał ochotę na herbatę - szepnęła.
_ ??? wielkš ochotę - westchnšł i wyprostował się na krzele, wyginajšc
plecy i poruszajšc ramionami, żeby rozlunić zmęczone mięnie.
Alaska
393
Nadia nalała herbatę, dodała do niej tyle miodu, ile on lubił, potem przeszła
dokoła stołu, żeby postawić przed nim filiżankę. Objšł jš w pasie i przycišgnšł
do siebie.
- Co piszesz? - Zerknęła ciekawie na papier, prawie cały pokryty jego starannym
pismem.
- List do Kongresu z probš o nadanie nam prawa do utworzenia jakiej władzy
administracyjnej. Należy ich poinformować o obecnej sytuacji, o istniejšcych tu
możliwociach zdrowego rozwoju. Nie można tutaj dalej żyć bez żadnego prawa.
Muszš wprowadzić jakie ustawodawstwo, żeby położyć koniec tej bezsensownej
sytuacji - stwierdził.
- Przekonasz ich. - Położyła mu rękę na ramieniu, gestem wyrażajšcym pieszczotę
i zaufanie.
- Ale ze mnie mšż. - Jego umiech był nieco smutny. - Ledwie dwa słowa
powiedziałem do ciebie przez cały wieczór. Wkrótce oskarżysz mnie, że cię
zaniedbuję.
- Nigdy. - Poczerwieniała, kiedy jego ręka przesuwała się w kierunku jej piersi.
Łagodnie wysunęła się z jego objęć i powróciła do tacy z herbatš, żeby nalać
sobie filiżankę. Jeszcze nie czuła się swobodnie w sytuacjach małżeńskiej
intymnoci. Tylko jego pocałunki stale sprawiały jej przyjemnoć. - Czy ci
mówiłam, że mój kuzyn, Dymitr, znalazł pracę?
- To wspaniała wiadomoć. Gdzie on pracuje?
- Pan Colby go zatrudnił.
- Colby? Ten łobuz?
Zaszokowana jego nagłym wybuchem gniewu, Nadia wyjškała niepewnie.
- Ja... Ja mylałam, że on jest twoim przyjacielem.
- On? Nigdy! - Gabe odepchnšł gwałtownie krzesło i zaczšł chodzić po pokoju,
gwałtownie gestykulujšc. - Ten jego bar i jemu podobne sš odpowiedzialne za
połowę zła, które się dzieje w tym miecie! To sš domy grzechu i przekupstwa i
dlatego nie powinny mieć zezwolenia na działalnoć! - Zatrzymał się, mówišc do
niej z gniewem. - Co napadło twojego kuzyna, żeby ić do pracy w takim miejscu?
On będzie łamał prawo. Walczę, żeby można było żyć przyzwoicie w tym miecie, a
w tym samym czasie kto z twojej rodziny dopuszcza się takiej głupoty. Jak to
będzie wyglšdać?
Nadia skuliła się i odsunęła trochę od niego.
- Dymitr nie będzie pracował w barze. On jest nawigatorem - wyjaniała
niepewnie. - Pan Colby zatrudnił go na swoim statku.
394 Janet Dailey
- Jego statku? Jakim statku? - Cofnšł się. - Co Colby ma zamiar robić ze
statkiem?
Czujšc, że ochłonšł z gniewu, pospieszyła zapewnić go, że jej kuzyn nie będzie
robił nic złego.
- Dymitr powiedział, że pan Colby kupił jednomasztowiec od Kompanii, aby
handlować z wioskami Kołoszy w tym rejonie i zdobywać skóry. To włanie ma robić
Dymitr. On jest wykwalifikowanym nawigatorem, znajšcym te wody i położenie
poszczególnych wiosek. Ma dowiadczenie w handlu i bardzo dobrze mówi językiem
Kołoszy.
- Te dzikusy. - Gabe wymówił to przez zacinięte zęby, a wargi prawie mu drżały.
- Nikt nie powinien się zbliżać do nich, do ich rzebionych drewnianych bożków
nawet na milę.
- Ich totemy nie sš bożkami. One przedstawiajš historię i legendy ich klanów.
- Skšd o tym wiesz? - zaatakował jš.
- Tak mi mówiono - wyszeptała speszona.
- Cokolwiek to jest, sš to przedmioty pogańskie i powinny być spalone. Żaden
przyzwoity człowiek nie powinien zadawać się z takimi jak oni - czy chodzi o
skóry, czy o co innego. Gdyby wojsko było rozsšdne, to zlikwidowałoby ten chlew,
który nazywajš Ranche, razem z jego chorobami i pijaństwem, i wysłałoby tych
wszystkich brudnych Indian na jakš odległš wyspę.
Ręka Nadii trzęsła się lekko, kiedy podnosiła filiżankę. Herbata była już zimna.
Postawiła filiżankę na spodeczku, żałujšc gorzko, że podjęła temat Kołoszy.
Teraz musi pamiętać, jaki Gabe jest wrażliwy, i unikać jakiejkolwiek wzmianki o
Indianach. To wszystko jej wina, że tak się rozzłocił. Powinna się lepiej
orientować.
Półtora roku póniej gwiadzista flaga powiewała nad obywatelami miasta Sitka,
zebranymi na placu defilad przed Zamkiem Baranowa, który był teraz rezydencjš
wojskowego dowódcy Alaski. Ryan Colby stał z boku tłumu, z palcem wetkniętym w
kieszonkę od zegarka swojej brokatowej kamizelki. Trzymajšc jak zwykle cygaro,
obserwował szczupłego, pochylonego mówcę, który stał na stopniach werandy.
Ten starszy mężczyzna nie wyglšdał na oratora mogšcego przycišgnšć
Alaska 395
uwagę ludzi. Jego ubranie robiło wrażenie wymiętego, a faliste siwe włosy były w
nieładzie. Wysokie czoło i obwisłe brwi uwydatniały podobny do ptasiego dzioba
nos i cofniętš brodę. Ale ten mężczyzna był uprzednio sekretarzem stanu - to
William H. Seward, człowiek, który spowodował, że kupiono Alaskę od Rosjan.
- Pan Summer w swoim kunsztownym, wspaniałym przemówieniu - mówił Seward
charakterystycznym ochrypłym głosem, wspominajšc senatora z Massachusetts, który
był szermierzem kupna Alaski - chociaż mówił tylko o faktach historycznych, nie
przesadził - nikt nie jest w stanie przesadzić
- mówišc o skarbach morza tego terytorium. Poza wielorybem, którego widujemy
wszędzie i stale, oraz wydrš morskš, uchatkš, fokš i morsem, żyjšcymi w wodach
otaczajšcych zachodnie wyspy - w tych wodach, jak również w wodach wschodniego
archipelagu, jest obfitoć łososia, dorsza i innych ryb, które podtrzymujš życie
zarówno ludzi, jak i zwierzšt. To, co zobaczyłem tutaj, prawie przekonało mnie
do teorii pewnych naturalistów, którzy twierdzš, że wody kuli ziemskiej sš
przepełnione zapasami pożywienia, o wiele przekraczajšcymi te, których może
dostarczyć lšd.
W ten sposób Seward usprawiedliwiał zakup tej ziemi, który nazywano
sarkastycznie hysiem Sewarda". Ryan zwrócił uwagę na grupkę obywateli stojšcych
w postawie pełnej uszanowania przy werandzie. Wszyscy, z jednym wyjštkiem, byli
członkami zarzšdu miasta. Był tam burmistrz, będšcy również rzšdowym poborcš ceł,
i radni. Ryan zastanawiał się, jak udało się Black-woodowi dostać do tej grupy;
przypuszczał, że spowodowała to fala listów pisanych przez niego do Kongresu, w
których domagał się, aby zastšpić wojskowe rzšdy na Alasce jakš formš władzy
administracyjnej.
Czarnowłosy mężczyzna w kurtce marynarskiej i czapce z daszkiem przepychał się
przez tłum, zatrzymujšc się od czasu do czasu i przyglšdajšc zgromadzonym, jakby
kogo szukał. Ryan poznał w nim młodego szypra ze swojego szybkiego
jednomasztowca, wycofał się więc z tłumu i skinšł na Dymitra Tarakanowa. Kiedy
młody człowiek podszedł do niego, Ryan był
- jak zawsze - zaskoczony twardym i pewnym spojrzeniem czarnych oczu tego
dwudziestolatka. Podczas ich pierwszego spotkania, wiosnš poprzedniego roku,
Ryan doszedł do wniosku, że braki w dowiadczeniu Dymitr Tarakanow szybko
uzupełni bystrš inteligencjš i spokojnym lekceważeniem niebezpieczeństw. Nie
pożałował swojego wyboru.
- Lyle powiedział mi, że pan jest tutaj - powiedział Dymitr cichym głosem.
396 Janet Dailey
- Sš jakie kłopoty?
Pod cienkimi czarnymi wšsami Dymitra pojawił się lekki umiech.
- Nie ma żadnych. Futra znajdujš się w pana magazynie, a whisky jest schowana
na wyspie. Jak tylko się ciemni, dostarczymy jš.
- Dobrze.
Ryan włożył cygaro do ust i żuł je w zamyleniu. Szybko zorientował się, że
handel skórami nie przynosi już zysków, ale za to stanowi wietny kamuflaż dla
jego transakcji alkoholowych. Wojsko przymykało na to oko, czasami jednak
konfiskowano nadchodzšce partie towaru. Ryan wiedział, że szmuglowanie alkoholu
jest najlepszym wyjciem, żeby nie zostać narażonym na przerwę w dostawach.
- Co się tutaj dzieje? - Dymitr skinšł głowš w kierunku mówcy.
- Dobrzy mieszkańcy Sitki majš nadzieję, że Seward zrobi co dla nich w
Kongresie - odpowiedział oschle Ryan.
Nadzieja była zbyt łagodnym słowem na okrelenie desperacji, którš Ryan wyczuwał
w tym tłumie. Większoć z tych ludzi była już zrezygnowana i wštpiła, czy
Waszyngton kiedykolwiek wysłucha ich skarg. Alaskę traktowano jako obszar
wydzielony. Nie było prawodawstwa, legalnego przekazywania tytułów własnoci,
sšdów, aby przeprowadzać prawomocne postępowania i karać winnych, żadnych praw
poza prawem celnym. Tutejsi mieszkańcy nie mieli również prawa wyborczego.
W cišgu roku, jaki upłynšł od sprzedaży tego terytorium, więcej niż
siedemdziesišt statków weszło do portu i wyszło z ładowniami pełnymi futer,
kruszcu, wyposażenia, prawie wszystkiego, co Rosjanie zostawili. Statki, które
nie przewoziły towarów, przewoziły rosyjskich pasażerów. Miasto zostało
ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakškolwiek wartoć, ale większoć
mieszkańców nie zdawała sobie z tego sprawy.
Mieli już boom za sobš - handlowcy i finansici, nie mogšcy teraz kupować i
sprzedawać ziemi, do której nie mieli prawa własnoci, kupcy i rzemielnicy -
fryzjerzy, krawcy - oraz ojcowie rodzin, którzy nie chcieli już tolerować
nieporzšdku i bezprawia. Ta sytuacja była wprost idealna dla włacicieli barów,
graczy i prostytutek.
Sitka była wojskowym miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Sprowadzono
dodatkowe posiłki, co podniosło liczbę żołnierzy na Alasce do pięciuset.
Większoć z nich stacjonowała w garnizonie Sitka. Ich baraki
Alaska 397
znajdowały się w samym rodku miasta, tak że żołnierze odbywajšcy swoje częste
pijackie wypady stawali się panami ulicy i terroryzowali ludnoć. Ale to włanie
żołnierze byli dla Ryana głównym ródłem dochodu
- podobnie jak Indianie, Tlinkici z Ranche i ci z dalszych wiosek, którym
sprzedawał alkohol w zamian za futra. Miał jednak konkurencję i to nie tylko w
postaci innych barów w miecie.
Niektórzy bardziej przedsiębiorczy żołnierze zaczęli destylować własny alkohol.
Ta praktyka prawdopodobnie wzięła swój poczštek z wioski Tlinkitów, Hoochinoo,
gdzie żołnierz pokazał Indianom, jak do zwykłego zaczynu, który robili z kory i
jagód, dodać melasy i drożdży, a potem przedestylować tę mieszaninę. Ten proces
został póniej nieco udoskonalony
- choć melasa pozostała głównym składnikiem - dodatkiem mški, suszonych jabłek
lub ryżu, sproszkowanych drożdży i wody w takiej iloci, aby uzyskać odpowiedniš
gęstoć. Tej mieszaninie pozwalano fermentować, aż uzyskała właciwoci mocnego
alkoholu, potem jš destylowano. Produkt końcowy, zwany hoochinoo, był to mocny,
powodujšcy ból głowy melasowy rum o paskudnym smaku i zapachu.
W Ranche sprzedawano hoochinoo po dziesięć centów za kieliszek. Ryan miał swój
własny aparat do destylacji, którego czasami używał, aby powiększyć lub
uzupełnić swój zapas whisky, kiedy jej zabrakło, jak to się czasem zdarzało zimš.
- Będę cię potrzebował do transportu beczułek melasy do destylami
- powiedział Dymitrowi.
Dymitr skinšł głowš, jednoczenie patrzšc na kogo w tłumie.
- Mój dziadek mnie zauważył. Będę musiał podejć do niego i porozmawiać.
- Spotkamy się w barze około północy - powiedział Ryan.
Dymitr znowu potakujšco skinšł głowš i odszedł, żeby spotkać się ze swojš
rodzinš.
? ? zakończeniu przemówienia tłum kłębił się koło byłego sekretarza stanu,
słychać było wszędzie głosy domagajšce się porzšdku i sprawiedliwoci, skarżšce
się na bałagan spowodowany brakiem praworzšdnoci na tej ziemi. Nadia Blackwood
stała z boku ze swojš rodzinš i z dumš patrzyła na męża, który był w centrum
tego wszystkiego, obok pana Sewarda.
398 Janet Dailey
- Niczego się już więcej nie dowiemy - powiedział jej ojciec, Lew Tarakanow. -
Czas, żebymy poszli do domu.
- On tak mówi, bo czuje pustkę w żołšdku - zażartowała Aila, jego fińsko-
indiańska żona.
- Ja też muszę przygotować kolację dla mojego męża - powiedziała z przejęciem
Nadia.
- Jeli nie chcesz na niego czekać, to odprowadzimy cię razem z Dymitrem do
domu - zaproponował dziadek. - Wydaje mi się, że Gabe nie będzie miał ochoty
szybko stšd odejć.
- Nie. Jestem pewna, że będzie chciał być jak najdłużej z panem Sewardem. -
Nadia wiedziała, że nie przyda się mężowi w rozmowach z amerykańskim mężem stanu,
a perspektywa oczekiwania na niego tutaj nie była przyjemna. Pomysł, żeby mieć
dla niego gotowe jedzenie, kiedy wróci do domu, wydawał się o wiele lepszy. -
Chwileczkę, tylko mu powiem, że odprowadzacie mnie do domu. Nie chcę, żeby się
martwił.
- Zaczekamy na ciebie - obiecał dziadek.
Z trudnociš przecisnęła się przez tłum i podeszła do męża. Włanie rozmawiał z
honorowym gociem. Nadia, po raz pierwszy od czasu przybycia słynnego pana
Sewarda, znalazła się tak blisko niego. Wydawało się jej, że ma twarz jak bardzo
mšdra papuga. Stała cicho obok Gabe'a, nie chcšc mu przerywać.
- ...sš nie do zniesienia. Kongres kupił Alaskę i zapłacił za niš. Nie może
zaniedbywać naszych potrzeb tylko dlatego, że jestemy tu pozostawieni sami
sobie. Ten obszar jest większy niż Teksas. Pan widział jego bogactwa. Należy
przekonać Kongres, że nie można nas tu zostawić i zapomnieć o nas.
- Zupełnie się z panem zgadzam... - Seward zawahał się przed użyciem jego
nazwiska.
- Blackwood. Gabriel Blackwood - szybko podpowiedział.
- Panie Blackwood. Po powrocie mam zamiar rozmawiać z moimi przyjaciółmi w
Kongresie, ale musi pan zrozumieć, że mam ich niewielu. Nie jestem popularnš
osobistociš w Waszyngtonie. Ale kiedy Kongres zrozumie, jaki to był mšdry
zakup, i pochwali mój zmysł przewidywania. - Trzymał cygaro w ręku i gestem ręki
podkrelał swoje wywody. Potem zauważył Nadię, czekajšcš u boku Gabe'a. - Widzę,
że ta urocza młoda dama chce zwrócić na siebie pana uwagę.
- Nie chcę przeszkadzać - powiedziała szybko Nadia, kiedy Gabe spojrzał
Alaska
399
na niš zdziwiony. - Chciałam cię tylko zawiadomić, że dziadek odprowadzi mnie do
domu.
- Panie Seward, czy pozwoli pan przedstawić sobie mojš własnš rosyjskš
księżniczkę. - Wzišł jš pod łokieć i przysunšł bliżej. - Moja żona, Nadia
Blackwood, córka bardzo starej rosyjskiej rodziny z Sitki - jego ekscelencja pan
William H. Seward, jeden z wybitnych amerykańskich mężów stanu.
- To zaszczyt dla mnie. - Nadia podała mu rękę i złożyła ukłon, kiedy on
elegancko pochylał się nad jej rękš.
- Cała przyjemnoć po mojej stronie - powiedział Seward i obrócił się do Gabe'a.
- Chciałbym powiedzieć, że jest pan szczęliwym człowiekiem majšc tak uroczš
żonę.
- Wiem - umiechnšł się do niej Gabe.
- Proszę mi wybaczyć, jestem pewna, że panowie majš do omówienia wiele ważnych
spraw. - Wycofywała się, mówišc cicho do męża: - Będę czekać w domu.
- Wracam prosto do domu.
Ale nie wrócił i wspaniały posiłek, który z takim trudem przygotowała, wystygł,
nim się wreszcie zjawił. Nawet nie zauważył spónienia. Był pełen podniecenia po
spotkaniu z Sewardem, długiej z nim rozmowie i obiecanym poparciu.
Wizyta Sewarda na poczštku sierpnia rozbudziła nadzieje, ale nie była
wystarczajšca do podwignięcia upadajšcego pod względem ekonomicznym miasta.
Kiedy nadszedł wrzesień wraz z beznadziejnymi deszczami, coraz więcej ludzi
mówiło o tym, żeby się spakować i wyjechać.
Dziewięcioletnia Ewa leżała rozbudzona w łóżku i słuchała, co mówiš rodzice w
przyległym pokoju. ciana zagłuszała dwięki, więc nie mogła dosłyszeć każdego
słowa, ale już przedtem nasłuchała się doć podobnych rozmów, aby rozumieć o co
chodzi. To zawsze wyglšdało jednakowo - ojciec martwił się, że podjšł
niewłaciwš decyzję pozostania w Sitce, a matka pocieszała go, że sytuacja się
polepszy. Ale nie brzmiało to już przekonujšco.
Ewa nie wyobrażała sobie, jak ojciec mógł nawet pomyleć o pozostawieniu dziadka
całkowicie samego, ale on stale powtarzał, że jego pierwszym obowišzkiem powinno
być dobro własnej rodziny i że mógłby znaleć pracę w kopalniach złota w
Brytyjskiej Kolumbii. Chciałaby, żeby chociaż jedno
400 Janet Dailey
z rodziców zainteresowało się również jej zdaniem. Ale z wyjštkiem dziadka nikt
nigdy nie przejmował się tym, co ona myli. Podejrzewała, że wyglšdałoby to
inaczej, gdyby była równie ładna jak jej starsza siostra. Dziadek wprawdzie
mówił, że ładnieje z dnia na dzień, ale ona wcišż wpatrywała się w lustro i
wiedziała, że nie było to prawdš.
Nacišgnęła kołdrę na głowę, żeby nie słyszeć głosów z sšsiedniego pokoju. Kiedy
to nie poskutkowało, starała się skoncentrować na innych dwiękach, ale lekkie
uderzenia kropli deszczu o dach nie zagłuszały rozmowy rodziców. Ochrypły miech
i głone rozmowy dobiegały również z ulicy. To prawdopodobnie amerykańscy
żołnierze z garnizonu - pomylała Ewa. Nie lubiła ich. To nie byli mili
mężczyni. Zawsze pili, bili się, klęli i wymiewali z ludzi.
Krzyki słychać było coraz wyraniej, wreszcie Ewa zorientowała się, że żołnierze
sš tuż przed domem. Nagle rozległo się walenie we frontowe drzwi. Podskoczyła
przestraszona i wpiła ręce w kołdrę. Przez chwilę w domu panowała kompletna
cisza, głosy w pokoju obok umilkły.
Rozległo się ponowne łomotanie i niewyrany głos krzyknšł.
- Jest kto w domu? Hej no, wpućcie nas! Nie wieta, że na ulicy pada
deszcz?
Za chwilę kto szarpnšł drzwiami i Ewa usłyszała, jak się one obijajš o
wewnętrznš sztabę. Usiadła na łóżku, otulajšc się kołdrš.
- Te drzwi sš zamknięte na sztabę - żalił się jeden z żołnierzy.
- To nie po sšsiedzku.
- Kto powinien nauczyć tych mieszańców dobrego wychowania.
Przy następnym uderzeniu zatrzšsł się cały dom. Usłyszała kroki ojca. Odrzucajšc
kołdrę wyskoczyła z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Wydawało się jej, że ci
żołnierze starajš się wyważyć drzwi. Była przerażona, ale nie do tego stopnia,
żeby nie chciała zobaczyć, co się będzie działo.
Kiedy wychodziła ze swojego pokoju, drewno zaczęło odpryskiwać pod kolejnym
uderzeniem buta. Ojciec krzyknšł, żeby odeszli. Ewa przelizgiwała się cicho
wzdłuż ciany aż do drzwi frontowych. Ojciec stał za nimi z żelaznym
pogrzebaczem w ręku. Przy następnym uderzeniu usłyszała trzask rozbijanych drzwi
i pękanie poprzecznej grubej deski, blokujšcej wejcie.
Przy następnym ataku żołnierzy ciężka deska pękła i drzwi stanęły otworem.
Trzech mężczyzn, z trudnociš trzymajšcych się na nogach, wtoczyło się do rodka.
Ich mundury były mokre i pochlapane błotem, a ciemne brody
Alaska 401
splštane i wiszšce w kosmykach, podobnie jak włosy widoczne spod czapek. Kiedy
Ewa zobaczyła ich przekrwione oczy, wydawało się jej, że patrzy na oszalałe
zwierzęta i podbiegła do ojca szukajšc u niego opieki.
- Ewa, nie - ojciec spojrzał na niš z przerażeniem i szybko schował jš za
siebie.
- Patrz no, ta mała dziewczynka w różowej koszulce, jaka ona brzydka.
- Jeden z nich pokazywał palcem Ewę.
- Hej, dziewczynko, nie masz ładnej starszej siostry gdzie tu schowanej?
- Zostawcie jš w spokoju. - Ojciec wymachiwał pogrzebaczem.
- Popatrz, popatrz - szydził pierwszy żołnierz, odsłaniajšc żółte zęby.
- Wyglšda na to, że on nie uważa nas za odpowiednich kompanów.
- Natychmiast opućcie mój dom - rozkazał ojciec, a Ewa skuliła się ze strachu.
- Mógłby przynajmniej dać nam co do picia, zanim nas wylesz na to zimno i
deszcz. On nie jest gocinny, prawda Nate?
- No, gdzie jest wódka? - spytał żołnierz o imieniu Nate, z trudem obracajšc
głowę, żeby się rozejrzeć po domu. - Wiem, że jš masz. Jeszcze nie spotkałem
mieszańca, który nie lubiłby wody ognistej. - Posunšł się do przodu. - Zejd mi
pan z drogi, zanim się rozzłoszczę.
- Lew? - zawołała matka z sypialni z głębi domu.
- Słyszysz? W tym domu jest kobieta. - Ten zwany Natem z radociš zatarł ręce.
- Wiedziałem o tym, wiedziałem. Mówię wam chłopaki, że ja potrafię je wyczuć.
- Idcie i zostawcie nas w spokoju - powiedział ojciec - nie chcemy was tutaj,
idcie.
- On co za bardzo chce, żebymy wyszli - zauważył pierwszy żołnierz, ten z
żółtymi zębami.
- Tak. Jeli tak bardzo podoba mu się ten deszcz, dlaczego sam nie idzie?
- zaproponował ten drugi.
Pierwszy żołnierz rzucił się na ojca. Zanim zdšżył użyć pogrzebacza do obrony,
dwóch pozostałych złapało go i wypchnęło na ulicę.
- Papa! - krzyknęła Ewa i pobiegła do drzwi.
Żołnierz chciał jš zatrzymać, ale nie zdołał jej chwycić. Wybiegła na deszcz i
zobaczyła, jak ojciec podnosi się powoli z błotnistej ziemi, trzymajšc jednš
rękę przy sobie.
- Czy zrobili ci co złego, papo?
402
Janet Dailey
Kiedy potrzšsał przeczšco głowš, Ewa usłyszała wystraszony głos matki wołajšcy
ojca. W tej samej chwili usłyszała głos żołnierza o imieniu Nate.
- Patrzcie, mamy tutaj squaw z żółtymi włosami. Twarz ojca wyrażała panikę.
- Ewa, biegnij do dziadka. - Nie zauważył nawet, że była bosa i w nocnej
koszuli, już kompletnie przemoczona deszczem.
- Ale...
- Id! - Odepchnšł jš ze złociš od siebie. - Szybko. Zrób to dla
swojej mamy!
Matka krzyczała przeraliwie. Ojciec wbiegł z powrotem do domu, zostawiajšc Ewę
samš w deszczu i ciemnociach. Jak wronięta w ziemię patrzyła na otwarte drzwi,
w których zniknšł. Słyszała pożšdliwe, rozemiane głosy żołnierzy, protestujšce
krzyki matki i ojca. Wiedziała, że co okropnego miało się wydarzyć. Była
przerażona. Nigdy w życiu nie była tak przerażona
jak teraz.
Zaczęła biec w kierunku domu dziadka, ale miała wrażenie, że porusza się zbyt
wolno. Rozmiękła ziemia oblepiała jej stopy, mokra koszula zawijała się dokoła
nóg, potykała się przy każdym kroku.
W żadnym z domów nie paliło się wiatło. Z dwóch stron wznosiły się ciemne,
wysokie, nieprzyjazne budynki. Ewie wydawało się, że jest to koszmarny sen, w
którym biegnie i biegnie i nigdzie nie może dobiec.
O mało nie minęła domu dziadka w tych ciemnociach, poznała go w ostatniej
chwili i skręciła na cieżkę. Potykajšc się wbiegła na schody prowadzšce do
frontowych drzwi, jej przemoczone i zmarznięte stopy nie odczuwały bólu. Rzuciła
się do drzwi walšc w nie pięciami i płaczšc. Poprzez szloch długo nie mogła
dosłyszeć żadnych odgłosów dochodzšcych
z wnętrza domu.
Kiedy już straciła siłę w rękach, drzwi otworzyły się i stanšł przed niš dziadek
z zapalonš wiecš w rękach, w spodniach na czerwonej piżamie, z wiszšcymi
szelkami.
Zmarszczył brwi.
_ Dziecko, co robisz na dworze o tej godzinie?
Ewa nie mogła opanować drżenia całego ciała i szczękania zębów, ze strachu i
zimna. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Chciał jš wcišgnšć
do rodka, ale Ewa wyrwała mu się.
- Nie. To mama - głos jej był przerywany szlochem. - Żołnierze... Oni
Alaska 403
wyłamali drzwi... Papa... on mnie posłał po ciebie. Musisz pomóc. Boję się,
dziadku. Strasznie się... boję. - Już nie mogła się powstrzymać i rozpłakała się
na dobre. - Co ci żołnierze im zrobiš, dziadku? Co im zrobiš?
- Płacz im nic nie pomoże, Ewo Lwowna. - Schylił się, założył szelki i
przełożył wiecę do drugiej ręki. - Musisz być dzielna. Rozumiesz? Musisz ić do
domu swojej siostry i powiedzieć jej o tym. Powiedz jej też, że ja poszedłem do
waszego domu. Czy możesz jeszcze i to zrobić? - Ewa skinęła głowš, nadal trzęsšc
się gwałtownie. - Więc id, a ja wezmę strzelbę, biegnij tak szybko jak wiatr.
Jej siostra mieszkała o trzy domy dalej. Ewa zeskoczyła ze stopni. Najpierw nogi
odmawiały jej posłuszeństwa, kiedy usiłowała biec. Skróciła sobie drogę przez
podwórze domu obok. Straciła równowagę na liskiej, rozmokłej cieżce i upadła
twarzš w błoto, ale szybko się podniosła, pamiętajšc, że ojciec i dziadek mówili
o popiechu.
W domu jej siostry kto przenosił wiatło z jednego pokoju do drugiego. Ewa
waliła pięciami w drzwi frontowe. Natychmiast głos męski zapytał:
- Kto tam?
- To ja! Wpuć mnie. Ja do Nadii! - Spojrzała przez ramię na mokrš ulicę. W
ciemnoci dojrzała postać mężczyzny, szybko idšcego w kierunku jej domu. Była
pewna, że to dziadek.
Zaskrzypiała odsuwana sztaba przy drzwiach. Za chwilę mšż jej siostry spoglšdał
na niš, nie całkiem jš poznajšc. Ewa zauważyła, że był kompletnie ubrany. Potem
rzuciła okiem na żółty płomień lampy olejowej, którš trzymała siostra
owietlajšc jej twarz.
- Nadia - krzyknęła Ewa i szybko przebiegła obok Gabe'a Blackwooda, nie
zważajšc na błotniste lady, jakie zostawiała, i na wodę z niej spływajšcš.
- Ewo, popatrz na siebie! - krzyknęła zdumiona Nadia. - Co cię napadło, żeby
biegać w takš pogodę nie ubrana. Jeste przemoknięta do suchej nitki i wyglšdasz
jak jaki zabłocony łobuziak. Musisz zdjšć te mokre rzeczy. Jak mama mogła
pozwolić, żeby tak biegała?
- Czekaj - przerwała Ewa - to chodzi o mamę.
- Co się stało? Czy zachorowała?
Ewa wyrzuciła z siebie całš historię, najszybciej jak tylko umiała, bojšc się,
że Nadia znowu jej przerwie. Jej strach wzrósł na widok wyrazu przerażenia na
twarzy siostry.
- Gabe, musisz co zrobić - krzyknęła Nadia.
404 ?> Janet Dailey
Z ponuro zaciniętymi ustami zdjšł z wieszaka płaszcz i kapelusz i skierował się
do drzwi.
- Idę do domu burmistrza. Wycišgnę go z łóżka, jak będę musiał.
- Zatrzymał się na progu wkładajšc płaszcz. - Zamknij drzwi na sztabę.
- Pospiesz się, Gabe. - Kiedy tylko Nadia zabezpieczyła drzwi, obróciła się do
wcišż trzęsšcej się Ewy. - Chodmy do kuchni.
Nadia rozpaliła ogień w żelaznym piecu kuchennym, zdjęła z Ewy przemoczonš
koszulę, uważajšc, żeby nie zabrudzić własnej sukni, sprzštnęła błoto z podłogi,
zawinęła siostrę w koc i posadziła przed goršcym piecem. Cały czas zasypywała
Ewę pytaniami, co się zdarzyło, co mówili żołnierze i jaka była reakcja rodziców.
Pomimo ciepła Ewa nie czuła się spokojna. Była wiadoma zdenerwowania, którego
siostra nie potrafiła ukryć. Nadia podskakiwała na każdy dwięk dochodzšcy z
zewnštrz i patrzyła stale na drzwi frontowe wyglšdajšc powrotu męża. Nalała
herbaty do filiżanki, mocno osłodziła miodem i podała Ewie.
- Wypij - powiedziała, ale jej uspokajajšcy umiech wypadł słabo.
- Musisz rozgrzać się od wewnštrz i od zewnštrz.
- Dlaczego Gabe jeszcze nie wrócił? Wyszedł już dawno temu. - Ewa wcišż była w
strachu. - Co mogło się stać?
- Nie wiem - ostro odpowiedziała Nadia sama majšc nerwy zszarpane oczekiwaniem.
- Dziadek wie, że tutaj jestem. Dlaczego nie przychodzi?
- Wypij herbatę i bšd cicho. - Nadia piła również herbatę i Ewa zauważyła, że
ręka jej się trzęsie, kiedy podnosi filiżankę do ust.
- Co złego się stało. Ja to wiem - powiedziała Ewa. - Może mama i papa sš
pobici. Może nas potrzebujš. Nie mylisz, że powinnymy pójć i zobaczyć?
- Nie. Nie mylę. Gabe powiedział, żeby siedzieć tu, dopóki nie wróci, i tak
zrobimy. Poza tym wcišż pada. Byłoby głupio wychodzić, kiedy dopiero co wyschła.
Dotknięta tymi uwagami Ewa zwiesiła głowę. Czasami wydawało się jej, że nigdy
nie mówi ani nie robi tego, co należy.
- Przepraszam. To tylko dlatego, że... się boję.
- Nie masz się czego bać. Wszystko będzie dobrze - mówiła Nadia.
- Powstrzymaj swojš wyobranię. Gdyby wydarzyło się co okropnego, to już dawno
kto by tu był, żeby nas zawiadomić. Mężczyni na pewno uporajš się z tym
problemem.
Alaska
405
Nagłe łomotanie w drzwi frontowe przestraszyło je obie. Ewa zeskoczyłaby z
krzesła ze strachu, ale ciasno owinięty koc krępował jej ruchy, więc wylała
tylko na siebie herbatę.
Po chwili zaskoczenia Nadia odstawiła filiżankę i wygładziła suknię, starajšc
się odzyskać równowagę.
- Zostań tutaj, Ewo.
- Ale jeżeli...
Nic nie pomogło. Siostry już nie było w kuchni. Ewa wsłuchiwała się z napięciem
w szelest jej długiej spódnicy i spokojne kroki. Usłyszała pytanie siostry i
przytłumionš odpowied mężczyzny, potem odsuwanie sztaby. Kto wszedł do domu.
Będšc pewna, że jej siostra nie wpuciłaby nikogo poza mężem, Ewa zelizgnęła
się z krzesła i otulona kocem szła w kierunku frontowego pokoju. Musiała się
dowiedzieć, czy rodzicom nic się nie stało.
- ...Poszedłem tam razem z burmistrzem. Już było za póno. - Gabe zdjšł mokry
płaszcz i powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku, mówišc dalej cichym głosem.
- Znalelimy dziadka, leżał nieprzytomny. Jeden z żołnierzy uderzył go w tył
głowy. Boli go, ale chyba na tym się skończy. Chciał nastraszyć żołnierzy swojš
starš strzelbš, lecz proch zamókł i nie wypaliła.
- Co z papš i...?
Ewa była niedaleko nich. Zobaczyła, jak Gabe położył ręce na ramionach Nadii. -
Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem. Stoczył wspaniałš walkę, ale siły
były przeważajšce. Ci... żołnierze brutalnie go pobili. Ale to nic poważnego.
Wydaje się, że ma tylko skórę przeciętš w kilku miejscach i trochę mocnych
siniaków, może parę pękniętych żeber.
- Mama? Czy zrobili jej krzywdę? - Nadia chwyciła go za klapy marynarki. Gabe
długo się wahał.
- Przykro mi - wymamrotał wreszcie potrzšsajšc głowš- obawiam się, że jš
zgwałcili.
- Och, nie. - Nadia cofnęła się zakrywajšc usta rękami.
- Przysięgam ci, że oni zapłacš za ten potworny czyn - gniew dwięczał w jego
głosie.
- Muszę do niej ić. - Nadia odwróciła się.
- Nie - zatrzymał jš Gabe. - Ona nie chce, żeby tam przyszła.
- Ale ja muszę - protestowała Nadia. - Ona mnie potrzebuje.
406 Janet Dailey
- Kiedy powiedziałem, że wrócę po ciebie, żeby była przy niej, wpadła w
histerię. Nie chce cię widzieć - przynajmniej nie teraz, tłumaczył ostrożnie.
- W tej chwili jedynš osobš, którš chce mieć przy sobie, jest twój ojciec.
- Biedna mama - szepnęła Nadia, a Ewa dosłyszała łzy w jej głosie.
- Mam nadzieję, że zakulicie tych nikczemnych mężczyzn w kajdany, a klucz
wrzucilicie do zatoki. - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, spojrzała na
zachmurzonš twarz męża. - Zrobilicie tak? Prawda?
- Wiesz Nadiu, że burmistrz nie ma władzy nad wojskiem. Nie mógł nic innego
zrobić, jak tylko oddać ich sierżantowi. Ale rano pójdę osobicie do generała
Davisa i zażšdam, żeby postawił tych żołnierzy przed sšdem wojennym, który skaże
ich na więzienie za te zbrodnie. Obiecuję ci, że nie uniknš sprawiedliwoci.
- Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tych żołnierzy. - Przycisnęła ręce do
skroni. - Wiem, że powinnam być teraz z mamš.
- Uwierz mi, najlepiej będzie, jak zostaniesz tutaj. Twoja mała siostra cię
potrzebuje. Lepiej jak ty sama wytłumaczysz jej, co się stało. Gdzie ona jest?
Czy położyła jš do łóżka?
- Nie. Ona jest... - Nadia obróciła się i zobaczyła sylwetkę Ewy w smudze
wiatła padajšcego z kuchni. - Ewa, powiedziałam ci, że masz czekać.
- Ale ja chciałam słyszeć. - Nabrała powietrza, zbierajšc się na odwagę.
- Co znaczy zgwałcona? Czy to jest co bardzo złego? Czy moja mama umrze?
- Nie!... Nie, ona nie umrze - i Nadia dodała spokojniejszym głosem - to tylko
znaczy, że stała się jej krzywda, ale wszystko będzie dobrze.
- Co oni jej zrobili? - zmarszczyła się Ewa.
- Oni... skrzywdzili jš.
- Chcesz powiedzieć, że uderzyli jš jak papę?
- Co takiego, tak - skinęła głowš siostra.
To było jedyne wytłumaczenie, jakie otrzymała Ewa. Po chwili Nadia zaprowadziła
jš do gocinnej sypialni i kazała jej zasnšć.
?
? oranne słońce przebłyskiwało przez rzedniejšcš mgłę, jej opalizujšce pasma
przepływały przed oknami biura wojskowego dowódcy w Zamku Baranowa. Gabe szybko
przeszedł obok ordynansa, który przytrzymał dla niego drzwi, i podszedł
zdecydowanie do ogromnego biurka. Biurko to, jak większoć umeblowania w tym
domu, było pozostałociš po Rosjanach i jak wszystko nosiło lady zaniedbania.
Krzesło zatrzeszczało, kiedy generał zdejmował nogi z biurka, ale nie zadał
sobie fatygi, żeby wstać, kiedy Gabe stanšł przed nim. Nie usiłował również
zapišć munduru. Pomimo wšsów jego twarz z zapadniętymi policzkami i dużš bršzowš
brodš nosiła cechy podobieństwa do Lincolna. Ale w sposobie postępowania,
przymykaniu oczu na pijaństwo, awantury i kradzieże dokonywane przez jego ludzi,
był przeciwieństwem zmarłego prezydenta.
- Rozumiem, że jest jaka pilna sprawa, którš chce pan ze mnš przedyskutować,
panie Blackwood - powiedział generał z ciężkim westchnieniem wskazujšcym na to,
że petent nadużywa jego cierpliwoci.
- Tak, sir. - Gabe natychmiast przeszedł do rzeczy. - Zeszłej nocy trzech pana
żołnierzy włamało się do domu rodziny Tarakanowów, ciężko pobili pana Tarakanowa
i zgwałcili jego żonę.
- Miałem już raport o tym incydencie.
- Nie można tego nazwać incydentem, generale - odpowiedział Gabe. - To był
przestępczy napad.
- Żołnierze, o których mowa, odsypiajš teraz wczorajsze pijaństwo. Kiedy
wytrzewiejš, zostanš podjęte odpowiednie kroki dyscyplinarne. Czy to
408
Janet Dailey
wszystko, panie Blackwood? - Generał wyranie dawał do zrozumienia, że nie ma
zamiaru rozmawiać z cywilem o sprawach dotyczšcych wojska.
- Ja panu teraz zadam pytanie, generale Davis. Czy to wszystko? - zaatakował
Gabe. - Czy ich kara ma się skończyć na kilkudniowym areszcie? To, sir, nie po
raz pierwszy zdarza się taki incydent". Przedtem pana ludzie też włamywali się
do domów i krzywdzili ich włacicieli. Ich poprzednimi ofiarami byli zawsze
Indianie, ale teraz posunęli się za daleko. Oni zaatakowali dom porzšdnej
rodziny, więc; żšdam, żeby zostali ukarani za tę nikczemnš zbrodnię.
- Pan żšda. - Generał wstał i przechylił się przez biurko. - Cholernie mnie
mało obchodzi, czego pan żšda. Ja tutaj dowodzę. Ja zdecyduję, jakš karę
zastosować i czy jš w ogóle zastosować.
- Więc muszę powiedzieć, że sšdzšc po bezprawiu i bałaganie panujšcym w pana
wojsku nie jest pan odpowiednim dowódcš!
Generał wyprostował się i wpatrywał w Gabe'a.
- Blackwood. Tak, teraz pamiętam. Pan się ożenił zjedna z tych Rosjanek półkrwi,
prawda? Niech mi pan powie, czy wczorajsze tak zwane ofiary to byli członkowie
rodziny pana żony?
Gabe zesztywniał słyszšc to podłe oskarżenie.
- Tak, to byli jej rodzice. Ale oni sš Rosjanami, jednš z niewielu rodzin,
która postanowiła tu zostać.
- Oni mogš być na pół Rosjanami, może nawet trochę więcej, ale jest w nich krew
Indian, Aleutów, Tlinkitów czy Eskimosów, to naprawdę wszystko jedno.
- To kłamstwo. - Mięsień drgał na policzku Gabe'a mimo mocno zaciniętych
szczęk.
- Naprawdę? Mam pełny wykaz rodzin mieszkajšcych tutaj w czasie, kiedy Ameryka
przejęła ten teren. Sprawdzałem dzi rano i rodzina Tarakano-wów jest wród
Metysów - stwierdził z satysfakcjš generał.
W głowie Gabe'a co wybuchło. Prawie nie słyszał krzyków generała. Odzyskał
wiadomoć majšc palce szukajšce gardła, zagłębione w bršzowej brodzie, kiedy
trzech żołnierzy usiłowało oderwać go od generała. Czuł się zagubiony,
zaskoczony, zszokowany.
- Wyrzućcie go - wychrypiał generał. - Wyrzućcie go, zanim zapomnę, że on jest
cywilem.
Żołnierze sprowadzili go brutalnie na dół i uwolnili popychajšc mocno.
^^?^^?
Alaska
409
Gabe zataczajšc się szedł przed siebie, mylšc bez przerwy o potwornych
kłamstwach generała. To nie mogło być prawdš. Nie mógł polubić kobiety półkrwi
- nie on. Zawsze nienawidził Indian, te krwiożercze dzikusy zabiły jego rodziców.
Szedł ulicš jak lepiec, nie wiedział, gdzie jest i dokšd zmierza. Był wytršcony
z równowagi i wciekły, jego myli błšdziły chaotycznie i bezładnie. Musiał
ochłonšć i uporzšdkować się wewnętrznie.
Zobaczył bar i wzišł za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Najpierw stukał, potem
zaczšł trzšć drzwiami. W końcu usłyszał głos.
- Jeszcze zamknięte.
- Otwórz drzwi. - Nie obchodziła go godzina otwarcia, chciał się napić.
Szczęknšł zamek i drzwi uchyliły się.
- O to pan, panie Blackwood. Przykro mi, ale... - Barman z bokobrodami nie mógł
skończyć zdania, bo Gabe pchnšł drzwi i siłš wszedł do rodka.
Wszystkie krzesła leżały jeszcze do góry nogami na stołach, a w pomieszczeniu
wisiał kwany zapach taniej whisky i tytoniu. Gabe podszedł wprost do baru.
- Co to za hałasy, Lyle? - Ryan Colby wyszedł z pokoju za barem, ubrany w długi,
granatowy, aksamitny szlafrok oblamowany kremowym jedwabiem.
- To Blackwood. Włanie się tu wdarł. Mówiłem mu, że bar zamknięty
- tłumaczył barman.
- Chcę drinka. - Gabe opierał się na ladzie.
- Wstaw kawę, Lyle. - Ryan wszedł za bar.
- Gdybym chciał kawy, to poszedłbym do restauracji - wrzasnšł Gabe.
- To jest bar i chcę whisky.
- Mamy whisky - umiechnšł się Ryan odkorkowujšc butelkę i nalewajšc mu pełnš
szklaneczkę. - Ale jeli nie masz nic przeciwko temu, to ja napiję się kawy. Dla
mnie jest jeszcze za wczenie na whisky.
- Zostaw tu butelkę - rozkazał Gabe, kiedy Ryan chciał jš odstawić na półkę.
- Jeste pewien? - podniósł brwi. Gabe Blackwood, którego znał, rzadko pił
alkohol.
- Mogę od razu za niš zapłacić. - Gabe sięgnšł do kieszeni i położył pienišdze
na ladzie.
Ryan zostawił butelkę whisky na miejscu i odsunšł się trochę, żeby zapalić
cygaro. Widywał już przedtem ten dziki wzrok u klientów, szukajšcych
410 Janet Dailey
pretekstu do rozpoczęcia bójki. Trzymał zapałkę przy końcu cygara, a
jednoczenie obserwował prawnika przez podnoszšcy się dym. Nie miał wštpliwoci
co do żšdnego walki błysku jego oka.
- Na co się gapisz?
- Na nic. - Ryan zgasił zapałkę.
- Co to ma znaczyć?
- To nic nie znaczy, - Ryan nie miał zamiaru dostarczać Blackwoodowi okazji,
której szukał. Nie bawiły go bójki. Ciekawoć powstrzymywała go jednak w miejscu,
więc nie zostawił Blackwooda, żeby sam walczył ze swojš złociš.
Ryan zaczšł układać pasjansa spoglšdajšc od czasu do czasu na swojego samotnego
klienta. Blackwood stał zgarbiony przy barze, wypił duszkiem szklaneczkę whisky
i dolewał sobie z butelki.
- Powinienem był go zwymylać - wymamrotał Blackwood i znowu pocišgnšł ze
szklaneczki. - Powinienem był.
- Słucham? - Ryan udawał, że nie dosłyszał.
- Mówię, że powinienem był zwymylać tego skurwysyna. To by go powstrzymało od
szerzenia kłamstw.
- Jaki skurwysyn?
- Skorumpowany mały generał z Zamku Baranowa. Ten skurwiel nie nadaje się na
dowódcę, co mu powiedziałem. - Objšł mocno szklaneczkę. - To było cholerne
kłamstwo!
- Co było?
- Nie twój interes - warknšł Gabe.
Ryan wzruszył ramionami, włożył cygaro do ust i powrócił do pasjansa. Whisky już
zaczęła rozwišzywać Blackwoodowi język. Używanie przekleństw przez kogo, kto
przedtem tego nie robił, było tego pierwszš oznakš. Niedługo powie, co go gnębi.
Ryan nie będzie musiał nic z niego wycišgać.
- Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło na sucho - wymamrotał Blackwood do siebie,
potem wyprostował się. - Colby, nie masz dla mnie pistoletu?
- Po co?
- Żebym mógł zastrzelić tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić, żeby mówił takie
rzeczy o mojej żonie. O mojej pięknej rosyjskiej księżniczce. Każdy, kto jš
widział, wie, że ona nie ma w sobie krwi indiańskiej. Możesz to powiadczyć,
prawda Colby?
- Jeli tak mówisz. - Ryan udawał, że jest zajęty kartami rozłożonymi na ladzie,
zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.
Alaska
411
- Nie, do cholery! - Blackwood uderzył pięciš w bar. - Chcę usłyszeć, co
powiesz!
- Powiem - Ryan zatrzymał się - że czy jest tak, czy inaczej, mnie nic do tego.
- To nie jest odpowied. - Gabe wstał i podszedł do Ryana. Lekko zataczał się
po wypiciu zaledwie trzech szklaneczek, co zdradzało jego ograniczonš odpornoć
na alkohol.
- To jest najlepsze, co mogę zrobić. - Ryan położył czarnš dziewištkę na
czerwonš dziesištkę.
Jednym ruchem ręki Blackwood zrzucił karty na pokrytš trocinami podłogę.
- Chcę prawdy, do cholery. Czy mylisz, że moja żona jest Indiankš?
- Prawdy? - miech Ryana był bezdwięczny i niewesoły. - Może jest, ale ja tego
nie wiem. To nie mnie powiniene pytać. Tylko twoja żona może ci powiedzieć
prawdę. Zanim pożyczysz broń i zabijesz kogo, dlaczego jej nie spytasz?
Blackwood rozmylał nad tš propozycjš, kołyszšc się z lekka. Skinšł głowš.
- Chyba tak zrobię. - Odwrócił się od baru i zatoczył w kierunku drzwi. Kiedy
drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, Lyle wynurzył się z zaplecza.
- Kawa, szefie.
Ryan wzišł kubek od barmana i rzucił ostatnie spojrzenie na drzwi. Blackwood był
kompletnym głupcem. Pienišdze to jedyny obiekt, z którym mężczyzna powinien
wišzać swoje nadzieje. Ryan nigdy nie słyszał o tym, żeby pienišdze sprawiły
komu przykroć.
Po wyjciu z baru Gabe poszedł w górę ulicy. Ryan miał rację, trzeba
skonfrontować oskarżenie generała ze słowami Nadii. Ona będzie mogła dać mu
odpowied, która wszystko wyjani. Ryan - oraz prawdopodobnie wszyscy inni -
myleli, że on się ożenił z kobietš półkrwi.
Ale on nigdy nie popełniłby takiej omyłki. Morderstwo dokonane na jego rodzicach
nauczyło go nie wierzyć nigdy Indianinowi - żadnemu Indianinowi, pełnej czy
niepełnej krwi. Skalp jego matki wisiał u pasa tego mieszańca, adoptowanego
przez jego rodziców i kochanego jak własny syn.
Jego nienawić do Indian miała głębsze ródła i wynikała nie tylko z tego, że
rodzice zginęli z ich ršk. Nienawidził ich, ponieważ jego rodzice zdecydowali
się porzucić go - ich własne ciało i krew - i zamieszkać wród
412 Janet Dailey
Indian, aby obdarować swojš miłociš jakiego na pół białego dzikusa. Indianie
okradli go z wielu rzeczy w życiu.
Kiedy gnany gniewem pędził ulicš, potknšł się na obluzowanej desce i padł twarzš
na drewniany chodnik. Na błotnistej ulicy rozległ się głony kwik wini, która
uciekała rozpryskujšc błoto. Oszołomiony nagłym upadkiem Gabe nie podnosił się
przez chwilę, starajšc się opanować, lecz gdy próbował wstać, przegniła deska
pękła pod jego ciężarem i omal nie wyrzuciła go do przodu. Wstajšc niewybrednie
przeklinał stan chodnika.
Już od miesięcy ludzie nie płacili podatków nałożonych przez miasto, aby
utrzymywać w porzšdku takie chodniki jak ten. Wszyscy wiedzieli, że miasto nie
miało podstawy prawnej do nakładania podatków. Uzyskanie takiego prawa byłoby
możliwe jedynie przez głosowanie, a na tej ziemi ludzie nie mieli prawa głosu.
Zarzšd miasta, zakres jego terytorium, prawa własnoci, zastawy hipoteczne - nic
nie było prawomocne.
Opuszczenie i upadek widać było wszędzie, szczególnie w wyglšdzie nowych
budynków wznoszonych pospiesznie z byle jakiego materiału, aby tylko wykorzystać
poczštkowš hossę. Drzwi i okna kilku z nich były zabite deskami, na których
widniały krzywe napisy ZAMKNIĘTE lub NIECZYNNE. Jeden z napisów brzmiał JAK
BĘDZIE TU KALIFORNIA, TO WRÓCĘ. Wszędzie leżały miecie, połamane pojemniki,
klepki, zardzewiałe obręcze beczek i strzępy mokrego papieru. Więcej wiń
przewalało się w błocie ulicy, niż chodziło po niej ludzi.
To obrzydliwe, brudne, upadłe miasto miało kiedy stać się stolicš Alaski. A on
chciał być gubernatorem w tym chlewie. Zaczšł się miać, kiedy to sobie
uwiadomił. Zanosił się coraz bardziej, aż łzy spływały mu po policzkach i
musiał oprzeć się o najbliższy budynek. Nawet nie wiedział, kiedy przestał się
miać, a zaczšł płakać.
Nieco uspokojony długo patrzył z rozpaczš na miasto. Odszedł od budynku i
podszedł do krawędzi chodnika. - Dlaczego? - krzyknšł. - Przecież moglimy do
czego dojć.
Kto pocišgnšł go za rękaw. Gabe odwrócił głowę. Stała przy nim otulona kocem
squaw z Ranche, w jej ciemnych oczach była chciwoć.
- Panie, pan kupi. - Trzymała w ręku jaki drobiazg. - Sprzedam tanio.
- Odejd ode mnie. - Wyrwał się z jej ršk.
Ale Indianka nalegała, przybliżajšc ten przedmiot do jego twarzy.
- Sprzedam bardzo tanio.
Alaska
413
- Powiedziałem, żeby się u diabła odczepiła ode mnie! - Odepchnšł jš ze
złociš na błotnistš ulicę.
Poliznęła się i upadła, a jej rzebione cudo zniknęło w błocie. Rozpoczęła
desperackie poszukiwania, przerzucajšc rękami bršzowš maż. Gabe patrzył na to z
pogardš.
Kiedy odnalazła swój skarb i przycisnęła go do piersi, spojrzała znowu na niego.
Gabe wpatrywał się teraz w jej okršgłš twarz. Jego żona miała takie same koci
policzkowe.
- O mój Boże - jęknšł i szybko odszedł, starajšc się wymazać ten widok z
pamięci. Potem zacisnšł zęby. Trzšsł się z wciekłoci, czuł się oszukany i
pełen nienawici.
Nadia powiesiła pelerynę, potem odchodzšc od frontowych drzwi wolno rozwišzywała
wstšżki kapelusika z wysokim rondkiem. Zdjęła go i w zamyleniu przygładzała
włosy.
Gabe nie radził jej chodzić do domu rodziców, dopóki nie wróci od generała, ale
Ewa tak się denerwowała, że Nadia jednak tam poszła. Niespokojna i nękana
poczuciem winy była pewna, że bez względu na to, co mówił Gabe, powinna była ić
do matki wczorajszej nocy.
Ale Gabe miał rację. Ona nie chciała jej widzieć. Kiedy weszła do sypialni,
zobaczyła przerażenie na twarzy matki, która natychmiast odwróciła się do ciany,
przyciskajšc drżšcš dłoniš usta. Nie odpowiedziała Nadii ani razu, tylko leżała
kulšc się, poniżona i pełna wstydu.
Teraz Nadia uważała, że mšdrze zrobiła nie bioršc ze sobš Ewy do sypialni.
Żałowała, że w ogóle zabrała ze sobš młodszš siostrę, ale nikt jej nie ostrzegł,
jak fatalnie wyglšda ojciec. Miał posiniaczonš i opuchniętš twarz, przeciętš
wargę i podbite oko. Na poczštku nie poznała go nawet. A biedna Ewa tylko
patrzyła nic nie mówišc.
Ojciec wyglšdał na załamanego i zagubionego, żołnierze zranili go również
moralnie. Ostatniej nocy - jak powiedział Nadii - matka wymogła na nim przysięgę,
że nie zdradzi nikomu, co się wydarzyło. Dał jej na to słowo, a teraz zażšdał
tego od obu córek. Żaden z sšsiadów ani przyjaciół nie mógł się o tym dowiedzieć.
Jeli słyszeli hałasy zeszłej nocy, to należy powiedzieć, że żołnierze włamali
się do domu i przetrzšsali go w poszukiwaniu alkoholu. Jedyne co Nadia mogła
teraz zrobić, to doprowadzić dom rodziców do porzšdku.
414 JanetDailey
Ojcu tak zależało na tym, żeby nikt nie dowiedział się prawdy, że nie mogła mu
powiedzieć o wizycie Gabe'a u amerykańskiego generała. Nie chciała mu sprawiać
więcej bólu.
Jej biedna mała siostra była tak zdezorientowana i przerażona tym wszystkim, że
Nadia nie zdobyła się na to, aby jej powiedzieć w zrozumiały sposób, jakiego
okropnego poniżenia doznała ich matka. Jak można było wytłumaczyć takš potwornš
rzecz niewinnemu, dziewięcioletniemu dziecku? O tym fakcie nie była w stanie
nawet rozmawiać ze swoim mężem. Rozumiała głębokie przerażenie matki, że jej
przyjaciele i sšsiedzi mogliby się dowiedzieć prawdy. Gdyby to jej się
przydarzyło, wiedziała, że tak samo nie mogłaby znieć spojrzeń ludzi. Umarłaby
ze wstydu.
Poczuła ulgę, kiedy dziadek zabrał Ewę do siebie. Nie mogła już sobie poradzić
ze wszystkimi jej kłopotliwymi pytaniami. Im więcej mylała o przysiędze
zachowania tajemnicy, tym bardziej była przekonana, że dla wszystkich byłoby
najlepiej udawać, że nic się nie stało. Z pewnociš Gabe to zrozumie. Dlaczego
okrywać rodzinę niepotrzebnie wstydem?
Poznała znajome kroki na schodach.
- Gabe, tak się cieszę, że już jeste. - Podeszła, żeby się z nim przywitać i
zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.
- Cieszysz się? - powiedział drwišco i zamknšł drzwi kopniakiem. Nadii wydawało
się, że Gabe zatacza się z lekka, ale nie była tego pewna.
- Pomogę ci zdjšć płaszcz, potem usišdziemy i porozmawiamy. - Ale nawet się nie
poruszył. Wpatrywał się w niš, jak gdyby widział jš po raz pierwszy w życiu.
Nadia poczuła się niewyranie. - Czy co się stało? - Dotknęła policzka, mylšc,
że się pobrudziła.
- Co mogłoby się stać? - zaatakował.
- Nie wiem. Tak dziwnie na mnie patrzysz - rozemiała ^ię nerwowo.
- Naprawdę?
Nie mogšc zrozumieć jego dziwnego zachowania, Nadia cofnęła się do pokoju,
wyłamujšc ze zdenerwowania palce u ršk.
- Co powiedział generał?
- Generał miał wiele do powiedzenia, moja mała księżniczko. - Jego głos był tak
ostry i sarkastyczny, że Nadia obróciła się, aby mu się przyjrzeć. Była
przestraszona, nie wiedzšc dlaczego. I wtedy zadał to pytanie: - Czy ty jeste
rosyjskš księżniczkš... czy indiańskš?
- O czym ty mówisz? - Odsunęła się gwałtownie i z rozpaczš szukała
Alaska 415
zastępczego tematu, który sprowadziłby ich rozmowę na inne tory, zanim on
popadnie w swojš obsesję na temat Indian.
- Poszłam odwiedzić...
Złapał jš za rękę i brutalnie pocišgnšł, aby stanęła przed nim.
- Odpowiedz na moje pytanie, Nadia. Jeste Rosjankš czy Indiankš?
- Zbliżył twarz do jej twarzy.
Odsunęła się przestraszona wyrazem złoci na jego twarzy i bolesnym uchwytem
ręki na swoim przedramieniu.
- Dlaczego, na litoć boskš, zadajesz takie pytanie, Gabe? - wyszeptała
potulnie i natychmiast wydała okrzyk bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę.
- Do diabła, odpowiedz mi.
- Moja ręka - wyjęczała Nadia czujšc coraz dotkliwszy ból.
- Czy jeste częciowo Indiankš? - Czuła, że za chwilę złamie jej rękę.
- Tak - wyszeptała i krzyknęła znowu, bo cisnšł mocniej.
- Na ile?
- Moja... moja prababka była na pół... Aleutkš - przyznała. - A mój dziadek...
jest na pół Kołoszem. - Nie zdšżyła już powiedzieć, że również przodkowie jej
matki byli mieszanego pochodzenia, na pół fińskiego, a na pół rosyjskiego,
aleuckiego i kołoskiego.
- Ty suko! - Uderzył jš w twarz.
Siła tego uderzenia oszołomiła jš powalajšc na podłogę. Twarz paliła jak ogniem.
Podparła się łokciem i ostrożnie dotknęła policzka i szczęki, czujšc smak krwi z
rozciętej wargi.
- Okłamała mnie! - wrzeszczał na niš.
- Nie. - Szybko wstała chcšc go ułagodzić. - Przysięgam, że nie, Gabe.
- To całe cholerne miasto wiedziało, że ożeniłem się z Metyskš - wszyscy
wiedzieli poza mnš! Zachowała dla siebie tę drobnš informację.
- Nigdy mnie o to nie pytałe.
Uderzył jš znowu w ten sam policzek, powodujšc nowš eksplozję bólu.
- Powinienem był się spodziewać po tobie takiej odpowiedzi - szydził.
- Nawet gdybym spytał, skłamałaby. Zwabiła mnie podstępem.
- Przysięgam, że nie. - Uchylała się przed nim, zasłaniajšc pulsujšcy bólem
policzek. - Kocham ciebie. Chciałam być twojš żonš i pomóc w realizacji
wszystkich twoich planów i marzeń.
- Zniszczyła je! Zrujnowała wszystkie moje szanse! Czy tego nie rozumiesz, ty
głupia kurewko! Nigdy nie zostanę gubernatorem, kiedy ta
416 Janet Dailey
ziemia stanie się samodzielnym terytorium! Będę miał szczęcie, jeli mianujš
mnie kierownikiem poczty - nigdy nie awansujš człowieka, który ma pół-Indiankę
za żonę. - Przerażona jego wciekłociš, Nadia zaczęła się wycofywać, oczekujšc
jeszcze większego wybuchu. Szedł za niš krzyczšc coraz głoniej. - Jestem
skończony! Wszystko zniszczyła! Zrobiła mnie pomiewiskiem tego mierdzšcego
miasta! Musiałem wyglšdać jak idiota paradujšc po ulicach z tobš pod rękę. Jak
mogłem być taki lepy?
- Gabe, proszę.
- Zamknij się! - Uderzył znowu i już nie przestawał jej bić.
Nadia starała się mu uciec, ale złapał jš za włosy. Podniosła ręce, żeby osłonić
twarz i głowę, a on walił jš niemiłosiernie. Kiedy udało się jej wyrwać, gonił
jš po domu, przewracajšc meble, zrzucajšc naczynia i wazony na podłogę, wreszcie
zapędził jš w róg, skšd nie miała ucieczki. Nadia skuliła się na podłodze, a on
jš kopał i bił, aż przestała odczuwać ból. Łkała i błagała, żeby przestał - była
pewna, że chce jš zabić.
Nie wiedziała nawet, kiedy przestał, aż usłyszała trzaniecie frontowych drzwi i
zobaczyła, że jest sama. Przez długi czas siedziała skulona w kšcie, cicho
płaczšc, posiniaczona i obolała od stóp do głowy.
Kiedy nadszedł wieczór, Nadia umierała z przerażenia mylšc, co będzie, kiedy
Gabe wróci do domu. Zabarykadowała się w sypialni i siedziała tam, czekajšc na
niego, czujšc, jak każda koć i mięsień w jej ciele pulsujš bólem.
Ale Gabe nie wrócił ani tej nocy, ani następnego dnia, ani przez wiele kolejnych
dni. Stopniowo Nadia przestawała bać się jego powrotu, a zaczynała się bać, że
on w ogóle nie wróci. Pištego dnia skończyły się skšpe zapasy żywnoci w domu.
Pozwoliła, żeby minšł jeszcze jeden dzień, powtarzajšc sobie, że Gabe wróci na
pewno. Jego ubrania, wiele jego papierów i ksišżek było nadal tutaj. Jeszcze
jeden dzień spędziła bez jedzenia, pewna, że kto z jej rodziny wstšpi
dowiedzieć się, dlaczego nie była w kociele ani nie przyszła do rodziców. Ale
nikt jej nie odwiedził.
Wreszcie przyznała się sama przed sobš, że nie może dłużej czekać bezczynnie.
Większoć siniaków na twarzy zbladła na tyle, że można je było ukryć pod kilkoma
warstwami pudru, chociaż dwa czy trzy paskudne lady zdołała jedynie trochę
stonować. Płaszcz, rękawiczki i długa spódnica ukrywały resztę.
Droga do miasta wydawała się jej niezwykle długa i męczšca. Idšc ostrożnie po
zgniłych deskach chodnika, Nadia zbliżała się do biura Gabe'a
Alaska 417
pełna strachu. Przed drzwiami zawahała się i o mało nie wróciła. Nie mogła
zapomnieć, że włanie tutaj zobaczyła go po raz pierwszy. Zbierajšc się na
odwagę otworzyła drzwi i weszła do rodka.
Na pierwszy rzut oka biuro wyglšdało na opuszczone. Wydawało się, że spełniły
się jej najgorsze obawy i on naprawdę odszedł.
- Gabe? - zawołała niemiało.
Nic. Potem usłyszała trzask i przekleństwa dochodzšce z pokoju na zapleczu.
Skuliła się, ale już było za póno na ucieczkę, bo Gabe ukazał się w drzwiach.
Jego niechlujny wyglšd zaszokował jš. Od kilku dni się nie golił. Miał ciemne
sińce pod oczami, jego garnitur był pognieciony i poplamiony, a jasne włosy
rozczochrane. Blady i wychudzony miał wyglšd kogo, kogo spotkała tragedia.
- Co tu robisz? - Jego głos był pełen gniewu i goryczy, ale Nadia usłyszała w
nim również ból.
- Martwiłam się o ciebie - odpowiedziała z wahaniem.
- To się nie martw - powiedział z gniewem. - Nie chcę, żeby jaka squaw
martwiła się o mnie. Zniszczyła wszystko, a teraz wyno się!
- Powinnam ci była powiedzieć. Teraz to rozumiem. Nie powinnam ukrywać tego
przed tobš, ale łatwiej mi było uwierzyć, że już o tym wiesz, więc byłam cicho.
I to było złe. To dlatego, że tak bardzo cię kochałam. Bałam się ciebie stracić.
Rozumiem, że jeste zły. Masz do tego pełne prawo. Należało mi się to wszystko i
jeszcze więcej. Proszę cię, daj mi szansę na naprawienie zła, które ci
wyrzšdziłam - błagała. - Pozwól mi okazać, jak jest mi przykro. Proszę, Gabe,
chcę, żeby wrócił do domu.
- Do domu - do czego? Do ciebie? - wykrzywił drwišco usta.
- To jest twój dom. - W głębi duszy Nadia wiedziała, że zniszczyła całš miłoć,
jakš on dla niej odczuwał. To nie ona mogła być powodem jego powrotu. Jedynš
nadziejš było apelowanie do niego jako do posiadacza. Gdyby wrócił, to może po
jakim czasie, całkowicie mu oddana, zyskałaby jego poważanie i częć uczucia,
którym kiedy jš obdarzał.
- Wyno się! Zejd mi z oczu! - gronie podszedł do niej. Nadia instynktownie
cofnęła się do drzwi.
- Zrobię wszystko, co będziesz chciał - wyszeptała schylajšc głowę i mrugajšc
powiekami, by powstrzymać goršce łzy, które paliły jej oczy.
Szła ulicš trzymajšc schylonš głowę, żeby nikt nie zobaczył jej twarzy
418 Janet Dailey
spod ronda kapelusika. Czuła się le i oddychała głęboko, żeby przemóc
ogarniajšcš jš słaboć. Teraz, kiedy Gabe jej nie chciał, miała tylko jedno
miejsce na ziemi. Nadia ruszyła w stronę domu rodziców.
Zastała zamknięte drzwi i znowu zebrało się jej na płacz. Zastukała głono,
zaczekała i znowu zastukała. Za trzecim razem usłyszała wreszcie kroki.
Otworzyła jej młodsza siostra.
r
- Powinna być w szkole. - Nadia nie chciała, żeby Ewa była obecna przy
rozmowie z ojcem.
- Papa prosił, żebym została w domu i opiekowała się mamš. - Ewa przekrzywiła
głowę i przyglšdała się jej intensywnie. - Co się stało z twojš twarzš?
Nadia zawahała się, ale nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć Ewie
prawdę.
- Upadłam. - Przeszła obok niej. - Gdzie jest papa?
- W salonie.
Znowu się zawahała. Nie będzie łatwo przyznać się ojcu, że jej małżeństwo
rozpadło się i to z jej winy. Dotknęła bolesnego miejsca na grubo upudrowanej
twarzy przewidujšc wciekłoć ojca, kiedy zobaczy, jak Gabe jš potraktował.
Musiała jednak przekonać ojca, że wina za to wszystko leży po jej stronie.
Ewa poszła za niš do salonu. Lew siedział zgarbiony w fotelu przy kominku,
patrzšc pustym wzrokiem na tlšcš się kłodę. Twarz jego nie była już opuchnięta,
a sińce zbladły. Nadia stanęła, czekajšc, aż jš zauważy, ale on w ogóle nie
zdawał sobie sprawy z jej obecnoci.
- Kiedy nie jest z mamš, to zawsze tak tu siedzi - powiedziała Ewa.
- Id zobaczyć, co robi mama, ja chcę z nim porozmawiać na osobnoci. - Nie
miała potrzeby zniżać głosu. Do ojca nic nie docierało.
- Ona nie chce, żebym była w jej pokoju. Nie chce, żebym na niš patrzyła.
Dlaczego ona taka jest, Nadiu?
- Nie teraz, proszę cię, Ewo - błagała bliska załamania. Trzymała
się siłš woli.
- Wszyscy tak mówiš - wymamrotała Ewa wychodzšc z salonu. Nadia podeszła z
wolna do ojca. Stała tak kilka chwil, ale on nie odrywał
wzroku od gasnšcego ognia.
- Dzień dobry, papo.
Poruszył się niby zbudzony z głębokiego snu. Spojrzał na niš pustym
Alaska
419
wzrokiem, jakby jej nie poznajšc. Upadła na kolana i złapała go za rękę, czujšc
się znowu bezradnym dzieckiem.
- Nadia. - Lekko pogładził jš po policzku, przecišgajšc palcem po czerwonej
szramie. - Moje dziecištko.
- Musiałam przyjć, papo.
Nagle zgišł się, ukrył twarz w dłoniach i zatrzšsł od szlochu.
- Co ja zrobiłem? - powtarzał w kółko - to wszystko moja wina. Nadia mylała
poczštkowo, że mówi o jej tragicznym położeniu.
- Nie, to nieprawda, papo. - Nie mogła pozwolić, aby oskarżał się o
niepowodzenie jej małżeństwa, ani o to, że jest pobita. Ojciec nie mógł się
dowiedzieć, że Gabe to zrobił.
- Moja wina. - Podniósł głowę, łzy spływały mu po policzkach, mocno zaciskał
ręce. - Nie powinnimy byli tutaj zostać. Trzeba było wyjechać z innymi. Wtedy
nic by się nie zdarzyło. Twoja matka byłaby... - głos mu się załamał w głonym
szlochu.
Zdziwiona Nadia zdała sobie sprawę, że on w ogóle nie zauważył jej siniaków. Był
zbyt pogršżony w swoim żalu i poczuciu winy.
- Nie płacz papo - błagała.
Zrobił wysiłek, aby się uspokoić, wcišgajšc głono powietrze i ocierajšc łzy.
Wychylił się do przodu, oparł łokcie na udach, schylił głowę, a dłonie złożył
jak do modlitwy.
- Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale sumienie nie daje mi spokoju. - Mocno
zacisnšł powieki. - Najważniejsza odpowiedzialnoć mężczyzny to jego rodzina,
jego żona i dzieci, a ja postawiłem obowišzki względem ojca na pierwszym miejscu.
Wszystkich was naraziłem na niebezpieczeństwo pozostajšc tutaj i patrz, co się
stało. Twoja mama nigdy tego nie mówiła, ale ja wiem, że chciała stšd wyjechać.
Teraz... - Znowu dusiły go łzy.
Widzšc, jak jest umęczony, Nadia nie chciała potęgować jego poczucia winy. To
tylko sprawiłoby mu więcej bólu, gdyby teraz powiedziała o mężu.
- Papo, nie wolno ci tego robić. Jestem pewna, że mama nie oskarża cię o to, co
się stało.
- Widziała się z niš dzisiaj?
- Jeszcze nie - przyznała.
Ruch jego głowy wyrażał całkowitš bezradnoć.
- Nie wiem, co robić. Próbowałem. Prosiłem ojca Hermana, żeby jš
420
Janet Dailey
odwiedził, ale nie chce się z nim modlić. Nawet nie chce pocałować krzyża. Nie
mogę pracować. Ona wpada w panikę, kiedy wychodzę z domu.
- Papo. - Ewa stanęła w drzwiach. - Zaniosłam mamie rosół, ale nie chce jeć.
- Musi jeć. - Kiedy ojciec wstawał z krzesła, Nadia podparła go, żeby nie
upadł.
- Ja do niej pójdę. - Ledwo stała na nogach, osłabiona z głodu.
Na twarzy ojca widać było wdzięcznoć, kiedy wychodziła z pokoju. Zanim doszła
do sypialni rodziców, poczuła zapach rosołu z kury i jej pusty żołšdek
zareagował gwałtownymi skurczami.
W sypialni wzrok jej padł najpierw na miskę bulionu stojšcš na stoliku przy
łóżku. lina wypełniła jej usta, więc zwilżyła wargi i silnie je zacisnęła. Z
wysiłkiem odwróciła wzrok od zupy i spojrzała na matkę.
Drastyczne zmiany w jej wyglšdzie zszokowały Nadię. Oczy miała wpadnięte i
podkršżone z powodu bezsennoci. Żółtawosiwe włosy, które miała zawsze porzšdnie
splecione w koronę, były zmierzwione i rozrzucone na wszystkie strony. Niegdy
silne i zwinne dłonie wyranie drżały, kiedy wbijała je w brzeg kołdry.
- Mamo? - Nadia odniosła wrażenie, że patrzy na obłškanš. Aila Tarakanowa
spoglšdała na Nadię z przestrachem.
- Gdzie jest Lew? - wyszeptała. Wpadła w panikę. - Gdzie jest Lew Wasiliewicz?
Lew!
- Papa odpoczywa - starała się wytłumaczyć córka, ale zagłuszyły jš oszalałe
krzyki matki. Pomimo protestów Nadii wstała z łóżka. Nadia była zbyt obolała i
słaba, żeby jš zatrzymać.
W tym momencie drzwi otworzyły się i matka wpadła w ramiona ojca. Trzymał jš,
cicho mruczšc uspokajajšce słowa, a Nadia stała bezradnie obok. Potem
zaprowadził jš z powrotem do łóżka i otulił kołdrš jak dziecko.
- Przykro mi, papo - wymamrotała. - Nie mogłam jej zatrzymać.
- Nic się nie stało. - Wyglšdał okropnie mizernie, kiedy usiadł na brzegu łóżka
i zaczšł karmić matkę łyżkš. Kiedy mieszał zupę w misce, po pokoju rozszedł się
wspaniały zapach.
- Proszę cię papo, ja to zrobię - szybko powiedziała Nadia. - Ty musisz
odpoczšć.
Zawahał się, potem odstawił miskę i z czułociš pogłaskał nerwowo poruszajšcš
się dłoń żony.
Alaska
421
- Nadia zostanie z tobš, Aila, ale ja będę w pokoju obok. Nie odejdę stšd,
obiecuję ci.
Chociaż matka była zaniepokojona jego odejciem, wydawało się, że zrozumiała, co
do niej mówił. Nadia zdjęła płaszcz i zajęła miejsce ojca na brzegu łóżka. Ręka
drżała jej lekko, kiedy trzymała miskę i wdychała ten cudowny aromat. Podała
matce pierwszš łyżkę, ale przy następnej ona odwróciła głowę.
- Czy za goršca? - Nadia chciała tylko spróbować troszkę bulionu, czy nie jest
za goršcy, ale zupa była tak pyszna, że zjadła całš łyżkę. - Nie jest za goršca,
mamo. Jest akurat dobra. Spróbuj. - Ale matka nie odwracała głowy. - Proszę,
mamo, podzielimy się. Ty trochę zjesz, potem ja - nalegała Nadia.
Kiedy matka znowu odmówiła, Nadia sama wypiła łyżkę zupy. Nigdy przedtem nie
jadła niczego tak wspaniałego. Nie musiała wcale udawać cmokania wargami i dawać
innych oznak zadowolenia.
- To jest takie dobre, mamo. Tylko spróbuj. - Starała się wmusić w matkę trochę
zupy, ale jej usta były zacinięte i trochę cennego bulionu spłynęło po brodzie.
Nadia połknęła bulion i z tej łyżki.
Zanim się zorientowała, zostało tylko trochę zupy na dnie. Matka i tak by tego
nie zjadła - próbowała się usprawiedliwić. Po raz pierwszy od trzech dni miała
jedzenie w ustach.
- Pozwól mamo, wyszczotkuję ci włosy - powiedziała Nadia. Niewštpliwie czesanie
matki przekraczało możliwoci jej ojca i siostry, inaczej - czego Nadia była
pewna - nie zostawiliby jej włosów w takim stanie. - Każdy czuje się lepiej,
kiedy dobrze wyglšda. - Ale kiedy dotknęła głowy matki, ona odsunęła się i
skuliła w łóżku. - Nic ci nie zrobię mamo. Chcę cię tylko uczesać.
- Nie. - Matka zaczęła szlochać, krzyczeć, w końcu przycisnęła ręce do głowy,
jak gdyby jš chronišc.
Nadia starała się jš uspokoić, ale nie dawało to rezultatów. Gdy ojciec wpadł do
pokoju, zwróciła się do niego zmieszana.
- Ja tylko chciałam jš uczesać.
Po kilku minutach, kiedy zapanował spokój, wytłumaczył Nadii przyczynę
gwałtownej reakcji matki. - Ona nie pozwala nikomu dotknšć włosów. Mylę, że...
oni byli zafascynowani jej jasnymi włosami. Trzy dni temu złapałem jš na tym,
jak usiłowała sobie obcišć włosy nożyczkami. Musielimy usunšć wszystkie ostre
przedmioty.
422 Janet Dailey
Nadia patrzyła na leżšcš w łóżku matkę, trzymajšcš kurczowo podanš przez ojca
Biblię.
- Nie można jej denerwować. Najlepiej będzie, jak już pójdziesz - powiedział. -
Możesz jš odwiedzić innego dnia. Może wtedy będzie się lepiej czuła.
Usiadł na krawędzi łóżka i głaskał rękę Aili, mruczšc co uspokajajšcym tonem.
Nadia chciała krzyknšć, żeby spojrzał na niš - na jej sińce pod maskš pudru,
żeby usłyszał, że mšż jej nie chce, ale on zapomniał już ojej istnieniu.
Poruszajšc się na zdrętwiałych nogach zabrała z łóżka płaszcz, rękawiczki i
kapelusz i wyszła z pokoju.
Już nie miała dokšd ić, tylko do własnego domu. Było tam wilgotno i zimno,
ogień na kominku dawno wygasł. Kiedy kłody rozpaliły się na nowo, usiadła w
bujanym fotelu, gdzie tak często siadywała obserwujšc Gabe'a pracujšcego przy
stole.
Ogarnęło jš uczucie bezgranicznej samotnoci. Siedziała z zaciniętymi rękami,
nagle przerażona mylš, że będzie sama przez resztę życia. Nie obchodziło jej,
jak le Gabe będzie jš traktował, jeli wróci. Przecież sama sprowadziła to
nieszczęcie nie mówišc mu prawdy. Chociaż nie zrobiła tego umylnie, ale jednak
go oszukała. Czy może mieć pretensję do niego, że tak zareagował?
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Gabe. Opanowało jš uczucie ulgi. Chwyciła
poręcze fotela bojšc się poruszyć i odezwać, bo może on nie wrócił na stałe.
- Co tu robisz? - spojrzał na niš ze złociš.
- Dokšd mogłabym pójć? - Nie chciała się przyznać, że dom jej ojca jest dla
niej zamknięty. - Jestem twojš żonš. Tu jest moje miejsce.
Nie odzywał się przez długi czas. Wstrzymywała oddech, przerażona, że odejdzie.
Ale on kopniakiem zamknšł drzwi. Podskoczyła na ten łoskot.
- Zrób mi co do zjedzenia.
- Chętnie bym ci co przygotowała, ale nic nie ma w domu.
Zawahał się, potem sięgnšł do kieszeni i rzucił kilka monet w jej kierunku.
- Id, kup co i pospiesz się - zanim sprzedam cię jakiemu żołnierzowi.
?
.Dar Double Eagle" zapchany był niebiesko odzianymi żołnierzami z miejskiego
garnizonu, ich ochrypłe głosy zagłuszały ciche dwięki pianina. Dym wypełniał
pomieszczenie błękitnš mgłaj na podłodze poustawiano spluwaczki. Raz po raz
żołnierze strzelali w nie żółtym sokiem żutego tytoniu.
Dan Kelly stał obrócony plecami do lady, opierajšc się o niš jednym łokciem i
wpatrujšc smutnym wzrokiem w zaszronione okna. Tylko rodki szyb były
przezroczyste, ale i one przesłonięte były kłębami pary z goršcego pomieszczenia
baru, tak że nie widać było nawet padajšcych płatków niegu. Nadeszła zima
okrywajšc góry nieżnš pokrywš i odsuwajšc na następny sezon marzenia o wyprawie
w poszukiwaniu złota.
- Kelly! - kto walnšł go w plecy w gecie pozdrowienia.
Uderzenie to prawie wytršciło mu kufel piwa z ręki, ale Kelly zdołał go utrzymać.
Piwa zawsze było niewiele, cały jego transport docierał do Sitki ze Stanów.
- Co, u diabła, tak tu sam stoisz? Wyglšdasz jak półtora nieszczęcia. Chod do
nas!
Nate Wheeler zataczał się przed nim, mrugajšc zamglonymi alkoholem oczami.
- Postawię ci piwo. Ja, Gus i Corky od przeszło dwóch miesięcy mamy te
najbardziej gówniane godziny warty; wszystko przez to, że zabawilimy się trochę
z żółtowłosš Metyskš. Dzi też się gdzie wybierzemy. Nieprawda chłopcy?
Kelly spojrzał na dwóch gburów stojšcych za Wheelerem, którzy przytakiwali mu
chórem.
424 Janet Dailey
- Kiedy indziej. - Obrócił się i oparł o bar. Ale Wheeler nie zwrócił uwagi na
odmowę.
- Hej, barman, piwo dla mojego przyjaciela. - Rzucił pienišdze na ladę i
wypchnšł innego żołnierza, żeby stanšć koło Kelly'ego. - Nie widziałem cię nie
wiem od jak dawna. Spytałbym, gdzie się chował, ale mylę, że wiem -
zachichotał i popatrzył na swoich dwóch kolesiów. - Widzielicie kiedy takiego
smutnego faceta w sobotni wieczór? Chyba nie znalazł tej dużej żyły, której
stale szuka?
- Jeszcze nie - przyznał Kelly. - Ale ona tam jest.
Po dwóch latach przemierzania dzikich okolic w palšcym słońcu lub w potokach
deszczu, płuczšc piasek ze strumieni górskich i odłupujšc próbki rudy z występów
skalnych, znalazł doć ladów złota, żeby nabrać przekonania o istniejšcej
gdzie dużej żyle.
- Czego on szuka? Złota? - Żołnierz, na którego wołali Corky, uwiesił się na
ramieniu Wheelera. - Ja wiem, gdzie tego jest pełno. Srebro też. Mnóstwo tego.
- Gdzie? - spytał pogardliwie Kelly, a Corky zaczšł chichotać i nachylił się,
żeby zdradzić swojš tajemnicę.
- Tutaj. Miałe je pod nosem cały czas - miał się radonie. - Założę się, że
stoimy w odległoci nie większej od tego miejsca niż sto jardów.
- Tak. Pewnie w czyim sejfie - szydził Kelly, pocišgnšł piwa i wytarł górnš
wargę.
- Nie. Leży na wierzchu.
- Jak to się stało, że go nie podniosłe? - spytał złoliwie Wheeler.
- Bo jest tego więcej, niż jeden człowiek może unieć.
- Gówno prawda - parsknšł Kelly.
- Mogę to udowodnić.
Aila Tarakanowa przesuwała niespokojnie głowę na poduszce, jęczšc pod goršcym
ciężarem, który jš przytłaczał. Starajšc się gwałtownie uwolnić, wyrzuciła rękę
na zewnštrz. Poczuła przecišg i obudziła się zlana zimnym potem. Pamiętała
jeszcze ten koszmarny sen i słyszała swoje własne krzyki. Włożyła pięć do ust,
nie zdajšc sobie sprawy, że wcale nie krzyczy, tylko cicho jęczy.
Leżała bez ruchu, rozglšdajšc się niespokojnie po ciemnym pokoju
Alaska 425
i nasłuchujšc najlżejszego dwięku, bojšc się, że wyskoczš nagle z ciemnoci.
Ale słyszała tylko swój własny oddech. Zastanawiała się, czy oni już poszli. Łzy
spływały jej po policzkach, kiedy przyciskała mocniej Biblię do piersi. Jej
ogarnięty panikš umysł nie odróżniał już złych snów od rzeczywistoci. Znowu
trwoga złapała jš w swoje szpony. Wołajšc cicho męża zsunęła się ostrożnie z
łóżka, coraz bardziej przerażona. Przeliznęła się w ciemnociach do salonu.
- Lew - zaszlochała cichutko, chociaż w jej uszach ten dwięk zabrzmiał głono.
Zobaczyła, że leży nieruchomo na sofie, tak jak go pozostawili tamtej nocy.
Nagle usłyszała hałas z zewnštrz i obróciła się do frontowych drzwi, w panice,
że oni wracajš.
Zdjęta grozš dopadła tylnego wyjcia i uciekła z domu biegnšc w zanieżonš noc,
bosymi stopami po niegu, nie czujšc zimna. Pewna, że jš goniš, zaczęła szukać
kryjówki. Domy nie były bezpieczne. Oni włamali się do jej domu.
- Gdzie? - łkała załamana, trzymajšc Biblię przy piersiach obiema rękami.
Zobaczyła wieże soboru, rysujšce się na tle latarni morskiej umieszczonej
na szczycie Zamku Baranowa. Będzie bezpieczna w domu bożym. Ruszyła w tym
kierunku, lizgajšc się na rozmiękłym niegu.
Kiedy dobiegła do stopni soboru, czuła, że płuca jej pękajš, a serce wali tak
mocno, że zagłusza wszystko wokół. Potykajšc się i czepiajšc rękami wspinała się
po schodach, jednoczenie mocno przytrzymujšc Biblię. Z ledwociš otworzyła
jedno skrzydło ciężkich, podwójnych drzwi i zataczajšc się weszła do kocielnego
sanktuarium.
Płomyk wiecy migotał przy ołtarzu. Szła ku niemu, a łzy ulgi przesłaniały jej
oczy, bose stopy poruszały się bezszelestnie. Potem zauważyła postać w pelerynie
przy ołtarzu i gwałtownie zatrzymała się, mylšc, że to kapłan. Ogarnęło jš
przemożne uczucie wstydu i obawa konfrontacji z duchownym. Ale jej nie zauważył.
Rzuciła szybkie spojrzenie na bocznš kapliczkę i zaczęła skradać się w jej
kierunku.
Nagle z prawej strony rozległ się ochrypły szept po angielsku:
- No, który to z was, cholerni głupcy, zapomniał sprawdzić, czy drzwi sš
zamknięte. Corky, ty wchodziłe ostatni. Id i zamknij drzwi, zanim zauważy to
kto z zewnštrz.
- A kto, u czorta, to zobaczy? - wiszczšcy głos dobiegł od strony ołtarza. -
Nigdy nie słyszałem, żeby kto przychodził modlić się w rodku nocy. Hej,
426 Janet Dailey
Kelly podejd i popatrz na te kielichy, czy cokolwiek, u diabła, to jest. Założę
się, że sš z prawdziwego srebra. A nie mówiłem wam, że te graty po prostu tu
leżš.
Następna postać przesunęła się w ciemnoci. Aila zauważyła jeszcze czwartš. Tam
było czterech mężczyzn - czterech Amerykanów. Żaden z nich nie miał na sobie
księżej sutanny, tylko wojskowe peleryny. Zorientowała się, że to żołnierze, i
wcišgnęła głęboko powietrze ze strachu.
- Co to było?
Podnieli wiecę do góry. wiatło padło na niš, patrzyła w przerażeniu na
żołnierza z wiechš włosów koloru słomy, widocznš spod czapki. On był jednym z
nich! Jednym z mężczyzn, którzy jš zgwałcili! Jak on mógł tu się dostać przed
niš? Przejechała palcami po swoich rozczochranych włosach.
- Patrzcie na tę starš zwariowanš czarownicę! - Żołnierz trzymajšcy wiecę
postšpił krok do przodu.
Ten ruch zerwał tamy strachu, który jš porażał. Nie, pomylała, już jej tego
więcej nie zrobiš - nie w cerkwi! Obróciła się i pobiegła do drzwi.
- Zatrzymajcie jš! - jeden z nich krzyknšł.
Aila wrzasnęła słyszšc ciężki stukot butów za sobš.
- Zostawcie jš. Zabierajmy co trzeba i wychodmy stšd! - krzyknšł inny. Ale
dwięk kroków nie ustawał.
- Hej, pani! Zaczekaj - usłyszała cichy, ochrypły głos. - Nie można tędy
wychodzić.
Dan Kelly zobaczył wyraz paniki na jej twarzy, kiedy wybiegała przez otwarte
drzwi. Widział kiedy podobny wyraz na twarzy żony osadnika, której Indianie
zamordowali i okaleczyli męża, a potem zabawiali się z mš.
Zaczšł jš gonić.
Na szczycie schodów soboru zatrzymał się i spojrzał na ulicę spodziewajšc się,
że ona pobiegnie rodkiem alarmujšc żołnierzy w barach i barakach oraz
wartowników. Ale ulica była pusta, z wyjštkiem kilku pijanych i paru prostytutek,
Tlinkitek z Ranche. Nikt nie interesował się cerkwiš. Jeden okrzyk tej starej
kobiety pewnie nie zwrócił niczyjej uwagi. W tym miecie, w nocy, kobiety
krzyczały często, majšc ku temu powód czy też bez powodu.
Dostrzegł jaki ruch z boku. Obrócił się i zobaczył podobnš do zjawy postać
trzymajšcš się blisko budynków ulicy po lewej stronie. Zbiegł ze schodów,
mruczšc do siebie.
- Gdzie ona u diabła idzie? Tam nie ma nic poza cieninš.
Alaska
427
Kiedy budynki przerzedziły się, na chwilę stracił jš z oczu, biel jej długiej
koszuli i jasnych rozczochranych włosów wtapiała się w tło leżšcego dokoła
niegu. Ale ona zostawiała lady stóp w wieżym niegu. Kelly gonił jš dużymi
susami, chwytajšc małymi rykami mrone powietrze palšce mu płuca.
Stara kobieta nagle wyrosła przed jego oczami. Po chwili zorientował się, że to
czarne tło wody uwydatniało jej bladš sylwetkę. Znaleli się na brzegu cieniny.
Woda zagrodziła drogę dalszej panicznej ucieczce. Zatrzymała się z wahaniem,
rzucajšc dzikie spojrzenia na lewo i prawo. Ponieważ nie skorzystała z żadnej
okazji, żeby znaleć schronienie wród ludzi, Kelly wštpił, żeby skręciła w
prawo, ku głównej częci miasta. Zwalniajšc kroku skierował się więc na lewo,
odcinajšc kobiecie drogę. Wydawała się przerażona, widzšc, jak jest blisko.
- Niech pani nie biegnie - zawołał do niej łagodnie, starajšc się opanować jej
strach. Dół koszuli miała oblepiony niegiem. Kiedy cofała się przed nim,
zastanawiał się, jak mogła wytrzymać w niegu po kostki, bez butów, ale ona
wydawała się nie zauważać zimna. Nawet się nie trzęsła, chociaż ręce miała
złożone przed sobš, jakby co chroniła. - W porzšdku, proszę pani. Nic pani nie
zrobię. Niech się pani nie boi.
Mówił łagodnie i delikatnie, majšc nadzieję, że jeli ona nie rozumie po
angielsku, to chociaż ton jego głosu zrobi na niej wrażenie, ale cofała się za
każdym jego krokiem, zbliżajšc się do brzegu cieniny, cały czas kręcšc powoli
głowš w jakiej cichej odmowie.
Zatrzymała się przy oblodzonym brzegu. Kelly odprężył się i umiechnšł, będšc
pewnym, że teraz go wysłucha, nie majšc już gdzie się cofnšć. Wycišgnšł do niej
rękę, mówišc cały czas cichym, kojšcym głosem, powtarzajšc wielokrotnie te same
zwroty.
- W porzšdku proszę pani. Niech się pani nie boi. Nic pani nie zrobię. Nie
reagujšc na jego słowa obróciła się i wbiegła do wody. Kelly krzyknšł
i zaczšł biec za niš, ale zatrzymał się mylšc, że ona też stanie, jeli nie
będzie jej gonił. Brnęła jednak przed siebie i tylko coraz głębsza woda i ciężar
mokrej koszuli zwalniały jej kroki. Nagle poliznęła się i znikła pod
powierzchniš. Zanim Kelly zdšżył się zbliżyć, już wydostała się z wody i znowu
uciekała przed nim.
Woda wlewała mu się do butów jak ciekły lód. W tej temperaturze nie przeżyje się
dłużej niż trzy minuty, pomylał Kelly i zatrzymał się. Stara wariatka była w
odległoci trzydziestu stóp przed nim. Zdał sobie sprawę, że
428 Janet Dailey
w stanie paniki zaczęłaby z nim walkę, nawet gdyby udało mu się do niej dotrzeć.
Było bardzo prawdopodobne, że oboje utonęliby.
Czujšc ucisk w żołšdku, Kelly wycofywał się w kierunku brzegu. Słyszał jej
przerażony oddech, ale nie wołała o pomoc. Już prawie stracił jš z oczu. Jego
mokre stopy były bez czucia.
Biała plama na czarnym morzu zniknęła nagle. Jedynym dwiękiem było ciche
chlupotanie wody o brzeg i odległe odgłosy miasta. Kelly odwrócił się i poszedł
wolno w kierunku baraków. Ominšł cerkiew, w której zostali jego kumple, żeby
dalej jš grabić. Nie wiedział, czy im się udało, i właciwie nic go to nie
obchodziło.
Ciało Aili Tarakanowej zostało wyrzucone na brzeg następnego dnia. Znalazł je
zrozpaczony mšż, który rozpoczšł poszukiwania przed witem, kiedy zorientował
się, że nie ma jej w domu. Mało kto zwrócił uwagę na tę mierć. Wszyscy byli
poruszeni grabieżš w Soborze więtego Michaiła. Kradzież została wczenie
zauważona, bo złoczyńcy zostawili lady w wieżym niegu, które doprowadziły do
ich ujęcia i odzyskania zrabowanych przedmiotów.
Ponieważ nadal nie było cywilnego sšdu, który mógłby ukarać winnych, mieszkańcy
miasta musieli zwrócić się do generała Davisa. Doszedł on do wniosku, że tym
razem żołnierze posunęli się jednak za daleko. Szeregowcy Nathan Wheeler,
William Corky" Travers i August Gus" Miles zostali wyrzuceni ze służby i
odesłani do Stanów pierwszym wojskowym transportem.
Kelly był jednym ze strażników, wyznaczonych do odprowadzenia tych trzech
mężczyzn, ubranych teraz w nie dopasowane stroje cywilne, na pokład statku
płynšcego do kraju. Żaden z nich nie wydał go. Nie brał zresztš aktywnego
udziału w rabunku, jedynie wszedł do soboru razem z nimi.
Byli bardzo zadowoleni. W porzšdku, wykopano ich z wojska, ale również wykopano
ich z tego przez Boga zapomnianego północnego lšdu, zwanego Alaskš. Te
szczęliwe bydlaki płynęły do domu. Większoć żołnierzy patrzyła na nich z
zazdrociš, z wyjštkiem Kelly'ego.
Kobieta, która umarła tamtej nocy, była tš samš, za której zgwałcenie jego
kumple siedzieli w areszcie. To tłumaczyło jej przerażenie. W jaki sposób to
oni jš zabili. On również miał udział w jej mierci. To, że była starš Rosjankš
półkrwi, nie uspokajało jego sumienia.
Alaska 429
Spojrzał na łańcuch pokrytych niegiem gór wyrastajšcych u brzegów wyspy. Ich
widok przywodził myli o złocie. Kelly nie miał zamiaru opuszczać tego kraju,
dopóki nie znajdzie kruszcu. Może, jak nadejdzie wiosna, rozejrzy się po rejonie
Silver Bay.
Dopiero zaczęła się zima, a on już oczekiwał wiosennych roztopów i widoku skał,
które odkryje odwilż. Myl o złocie zawsze pomagała mu zapomnieć o kłopotach.
Jjyło to typowe niezbyt zimne styczniowe popołudnie. Promienie słońca stojšcego
nisko na zachodzie różowiły stożek góry Edgecumbe i przewietlały pasma mgły,
która zakrywała cieninę Sitka. Ewa obejmowała dwiema rękami torbę z ksišżkami
szkolnymi i Biblię matki. Nosiła jš zawsze ze sobš, chociaż woda morska zamazała
drak i posklejała kartki. Ten największy skarb matki, szczególnie podczas
ostatnich miesięcy życia, należał teraz do Ewy.
Na rogu ulicy stała grupa żołnierzy. Zwolniła kroku liczšc na to, że zaraz
odejdš, ale stali nadal. Wyglšdali jak włóczędzy, brudni i mierdzšcy.
Przechodzšc koło nich Ewa trzymała oczy wbite w ziemię. Trzęsła się wewnętrznie
z wciekłoci płynšcej ze strachu i nienawici.
- Nosi spódnice. To chyba dziewczyna.
- Ale brzydka jak cholera.
Łzy paliły jej oczy. Chciała wykrzyczeć swojš złoć i nienawić, ale bała się
tych ludzi. Zaczęła uciekać, a ich okropny, szyderczy miech biegł za niš. Nie
zwolniła, aż znalazła się przy domu, do którego wcale nie miała ochoty wchodzić.
Nienawidziła również domu. Od czasu kiedy matka się utopiła, zamieszkała w nim
mierć, ojciec czekał tam na niš.
Chociaż nie miała jeszcze dziesięciu lat, starała się być gospodyniš - gotowała,
sprzštała i opiekowała się ojcem. Ale posiłki, które z takim trudem i tak
umiejętnie przygotowywała, przeważnie wracały nietknięte. Nawet kiedy zmieniał
koszulę, nie zauważał jak starannie jš wyprasowała. Nic - łšcznie z niš -już go
nie obchodziło.
Nie chciała i nie lubiła wracać do domu, chociaż dziadek zawsze okazywał jej
zrozumienie. Ewa nie była dzi w nastroju do słuchania jego zapewnień, że ojciec
wydobędzie się z rozpaczy. Zdawało się, że nikt nie rozumie, jak bardzo tęskniła
za matkš - nikt poza jej siostrš. Przypomniała sobie, jak przytulała jš i
płakała, kiedy była u niej ostatnim razem. To było dwa
430 Janet Dailey
tygodnie temu, przed tym jak Nadia poliznęła się na lodzie i złamała rękę. Ewa
postanowiła odwiedzić siostrę i zobaczyć, czy u niej wszystko w porzšdku.
Frontowe drzwi domu nie były zamknięte, więc weszła bez stukania. Natychmiast
usłyszała zbliżajšce się od strony kuchni kroki. Za chwilę ukazała się Nadia, z
lewš rękš na temblaku i wyrazem napięcia na twarzy.
- Ewa. - W głosie jej była ulga, kiedy nerwowo wycierała prawš rękę o fartuch.
- Mylałam, że to Gabe wrócił do domu wczeniej. Co cię tu przywiodło? Czy
idziesz prosto ze szkoły? - Spojrzała nerwowo na drzwi i znów na Ewę. - Chodmy
do kuchni. Włanie zaczęłam robić Micz. To ciasto ma być niespodziankš dla
Gabe'a.
Ruszyła do kuchni, nie patrzšc, czy siostra idzie za niš. Przy tym zalewie pytań
Ewa nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy Nadię
w ogóle interesujš jej odpowiedzi.
- Nie miałam ochoty ić do domu, więc pomylałam, żeby wstšpić i odwiedzić cię.
- Położyła worek z ksišżkami na stole, gdzie Nadia zgromadziła wszystkie
produkty potrzebne do upieczenia rosyjskiej wištecznej babki.
- Jak się czuje papa? - Nadia dodała mški do dużej glinianej miski, gdzie były
już jajka, masło, cukier z waniliš i gałkš muszkatołowš. Wzięła łyżkę, żeby to
wszystko wymieszać, niezręcznie trzymajšc naczynie lewš rękš.
- Bez zmian. - Ewa opadła na krzesło. - Po prostu siedzi i rzadko się odzywa.
- Ciężko przeżywa mierć mamy. - Po zagęszczeniu ciasta mškš Nadia dodała po
filiżance orzechów i rodzynków. - Wiedziałam, że tak będzie.
Ewa obserwowała, jak Nadia miesza wszystkie składniki drewnianš łyżkš.
- Nienawidzę go.
To stwierdzenie wywołało zamierzony efekt. Siostra wreszcie zwróciła na niš
uwagę.
- Ewo! Jak możesz mówić takie rzeczy?
- To jego wina, że mama nie żyje. On sam to mówi. Nie powinien dopucić, aby ci
żołnierze jš skrzywdzili. Powinien zostać w pokoju i nie zostawiać jej samej.
Nie wystraszyłaby się i nie wybiegła z domu, gdyby był przy niej.
- To nie jest w porzšdku, Ewo. On zrobił wszystko, co należało. Nie mógł
siedzieć przy niej cały czas. On też potrzebował odpoczynku.
Alaska
431
- Mógł poprosić mnie, żebym przy niej siedziała, jeli chciał spać.
- Przecież wiesz, że mama chciała mieć tylko papę przy sobie.
- Nadia wzięła łyżkę i zaczęła znowu mieszać ciasto. - To, co stało się z mamš,
nie było jego winš i nie chcę więcej słyszeć takich rzeczy od ciebie.
- Po przyjciu Amerykanów powinnimy wyjechać z wujkiem Stanisławem, jak mówił
papa. - Włożyła palec do ciasta, kiedy Nadia dodawała mški, i oblizała go.
- Może powinnimy.
To niespodziewane stwierdzenie zaskoczyło Ewę. Przedtem siostra zawsze odrzucała
takie sugestie, mówišc, że gdyby wyjechali, to ona nie polubiłaby Gabe'a.
- Ale nie wyjechalimy z wujkiem Stanisławem ani z ciotkš Anastazjš, więc nie
ma o czym mówić. - Głos Nadii załamywał się. - Powinna zrozumieć, że nie można
zmienić przeszłoci. Gdybymy mogli, to wiele rzeczy zrobilibymy inaczej.
- Co by zmieniła? - Ewa zawsze mylała, że jej piękna starsza siostra ma
wszystko, czego tylko zapragnie. Zawsze była najbardziej lubiana, może tylko
dziadek był tu wyjštkiem. Była ulubionš córkš, ulubionš bratanicš, ulubionš
kuzynkš - ulubionym wszystkim. Chodziła na bale i koncerty w pałacu gubernatora
po przybyciu księżniczki Marii. Polubiła przystojnego i ważnego Amerykanina.
Nikt nigdy nie wymiewał się z niej, z jej powierzchownoci, nikt jej nie
przezywał. Nigdy nie cierpiała tortur, jakie przechodziła Ewa z powodu braku
otaczajšcej jš sympatii.
Nadia zawahała się przed odpowiedziš.
- Zmieniłabym to, co stało się tej nocy, kiedy włamali się żołnierze. Ewa
zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem wolno skinęła głowš.
- To wtedy wszystko się zepsuło. Po tamtej nocy wszystko się zmieniło, prawda?
- Tak. Wszystko.
- Nienawidzę ich - powiedziała z przekonaniem.
- Kogo?
- Żołnierzy. - Nienawidziła ich za to, co zrobili z jej rodzicami, i za to, jak
się czuła, słyszšc ich obrażliwe uwagi. Nienawidziła wszystkich żołnierzy.
- Powinni zapłacić za to, co zrobili. A Gabe? Nie może sprawić, żeby ich
ukarano?
432
Janet Dailey
- On... on nic nie może zrobić. - Nadia dodała ostatniš porcję mški i starała
się połšczyć jš z gęstniejšcym coraz szybciej ciastem.
- Mógłby spróbować. Mógłby porozmawiać z generałem i...
- Nie! - Ta sugestia w widoczny sposób sprawiła jej przykroć, chociaż starała
się to ukryć. - Powiedziałam ci, że on nie może nic zrobić. Proszę cię, nie
rozmawiajmy o tym i jemu też nic nie mów.
- Jakbym miała mu powiedzieć? - wymamrotała Ewa, - Ja go prawie nie widuję. Czy
rzeczywicie był tak zapracowany, że nie mógł przyjć na
pogrzeb mamy?
- Miał ważne rzeczy do załatwienia.
To wytłumaczenie nie było dla Ewy przekonujšce. - Nigdy też nie
odwiedza papy.
- Jest bardzo zajęty.
Ewa zauważyła grymas bólu na twarzy siostry, kiedy nagle miska z ciastem
obróciła się i uderzyła jš w złamanš rękę.
- Może chcesz, żebym ja to zrobiła? - zaproponowała.
- Tak. Dziękuję ci. - Nadia chętnie zostawiła miskę i odeszła od stołu,
delikatnie podtrzymujšc rękę na temblaku. - To zadziwiajšce, jak trudno
wykonywać proste czynnoci, kiedy ma się tylko jednš sprawnš rękę.
- To na pewno cię boli. - Ewa zostawiła łyżkę i zaczęła miesić ciasto palcami.
- Czasami, ale już jest lepiej. - Jej umiech był trochę sztuczny. - Wemiesz
trochę kulicza do domu dla papy.
- On nie będzie tego jadł - odpowiedziała Ewa z ponurš minš. - W ogóle rzadko
teraz co je. Bez względu na to, co przygotuję.
- To się z czasem zmieni. Wróci mu apetyt.
- Nie. Nie zmieni się. Jego już nic nie obchodzi. Gdybym nie wróciła do domu
dzi na noc, nie zauważyłby tego.
- Nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?
- Tak. Wierzę. Mama nie chciała, żebym była w jej pokoju. Teraz papy nie
obchodzi, czy jestem w domu, czy nie.
- Obchodzi go. Może tego nie okazuje, ale to tylko dlatego, że teraz tak bardzo
brakuje mu mamy. Ale gdyby wiedział... że to ci sprawia ból... gdyby
wiedział...
- Czy ty płaczesz, Nadiu? - zauważyła łzy w jej oczach.
- To tylko dlatego, że trochę boli mnie ręka. - Odwróciła się, żeby Ewa nie
mogła widzieć jej twarzy.
Alaska
433
Od strony frontowego pokoju dobiegł dwięk otwieranych drzwi i ciężkie męskie
kroki. Ewa zmarszczyła brwi widzšc przerażenie na twarzy Nadii, która odwróciła
się i podeszła do stołu.
- Ja to skończę. - Odsunęła miskę od oblepionych ciastem palców Ewy.
- Lepiej id do domu, zanim papa zacznie się o ciebie martwić.
- Kto to wszedł? - Ewa nie rozumiała, dlaczego Nadia nagle odsyłajš do domu. -
Czy to Gabe?
- Tak. - Nadia zniżyła głos do szeptu i prosiła goršczkowo. - Proszę cię, zrób
tak jak mówię i id. Nie zapomnij swoich ksišżek.
- Ale... - Ewa nic nie rozumiała.
- Babo! Gdzie do cholery jeste?
Zdziwiona złociš brzmišcš w tym pytaniu, Ewa skierowała się do drzwi, ale w tym
samym momencie ukazał się w nich mšż siostry. Jego twarz miała grony wyraz, a
oczy były zwężone.
- Co ona tu robi? - Spojrzał z wciekłociš na Ewę.
- Wstšpiła po drodze ze szkoły - odpowiedziała pospiesznie Nadia.
- Włanie wychodziła.
- Czy przeszkodziłem wam w czym? - Jego oczy nabrały podejrzliwego wyrazu. -
Założę się, że nie spodziewała się mnie tak wczenie w domu.
- Nie byłam pewna, o której przyjdziesz. - Nadia starała się mówić spokojnie,
ale Ewa słyszała drżenie w jej głosie. Przysunęła się ostrożnie do stołu, żeby
zabrać torbę z ksišżkami. - Wiem jak bardzo lubisz kulicz. Chciałam ci zrobić
niespodziankę.
- Teraz rozumiem. - Spojrzał na puszki z mškš i cukrem stojšce na stole.
- Przygotowujesz mi niespodziankę. Ciekaw jestem, czy zostałoby co dla mnie,
gdybym przyszedł póniej do domu, czy nie dałaby wszystkiego tej swojej
rodzinie mieszańców? To włanie o to chodziło, prawda? Dajesz im jedzenie za
moimi plecami. Dlatego nigdy nie ma w tym domu cukru, mški ani niczego do
jedzenia!
- Nie! Ja to robiłam dla ciebie, Gabe.
- Kłamiesz! - Jednym ruchem ręki zrzucił wszystko ze stołu. Ewa aż podskoczyła
słyszšc łoskot misek, puszek, filiżanek, patelni spadajšcych na podłogę.
Usłyszała okrzyk przerażenia siostry i obróciła się patrzšc szeroko otwartymi
oczami, jak Gabe rzucił się na Nadię i złapał jš za nadgarstek złamanej ręki.
- Nie bij mnie. Proszę cię, nie bij mnie - łkała siostra.
434 Janet Dailey
Uderzył jš mocno w twarz, potem znowu przycišgnšł do siebie, szarpišc za
nadgarstek.
- Nie kłam, ty suko.
- Nie bij mojej siostry. - Ewa rzuciła się usiłujšc oderwać jego dłoń od
złamanej ręki Nadii. - Puć jš!
Nie zauważyła odchylonej ręki. Poczuła potworny ból w głowie, a siła uderzenia
odrzuciła jš na bok. Upadła na podłogę, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.
- Ewa! - Słyszała głos siostry, jakby z oddali. Stopniowo ból umiejscawiał się
po jednej stronie głowy, ale Ewa czuła teraz bezwład w całym ciele. - Moja ręka!
- Złamię ci jš znowu, jeli mi nie powiesz prawdy. - Groba Gabe'a powoli
dochodziła do wiadomoci Ewy. Usiadła. - Miała zamiar dać jej ten kulicz,
prawda?
- Miałam zamiar... posłać jednš babkę do domu... dla papy. - Jej odpowied
przerywało łkanie. - Tylko jednš, Gabe.
- Ciekaw jestem, czy tylko jednš.
Ewa usłyszała następne uderzenie, którego siła posłała jej siostrę na podłogę.
Upadła na złamanš rękę i głono płakała. Chciała do niej podejć, ale stał tam
Gabe. Bała się następnego ciosu, gdyby znowu usiłowała interweniować. Czuła
wcišż potworny ból w głowie.
Nadia leżała skulona na podłodze, osłaniajšc złamanš rękę, jej ciałem wstrzšsał
cichy szloch. Ewie też chciało się płakać, ale jeszcze bardziej bała się wybuchu
gniewu Gabe'a, gdyby w ten sposób zwróciła na siebie jego uwagę.
- Ostrzegałem, co się stanie, jeli znowu skłamiesz. Może teraz zapamiętasz to
sobie. - Wyszedł z pokoju, rozgniatajšc nogami kawałki rozbitej miski.
Przytulona do ciany Ewa nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała trzanięcia
frontowych drzwi. Kiedy usiłowała wstać, zakręciło jej się w głowie. Delikatnie
dotknęła obolałego miejsca. Jej palce natrafiły na guz wielkoci gęsiego jaja.
Kiedy minšł zawrót głowy, ostrożnie przeszła przez zamieconš podłogę, podeszła
do siostry i pomogła jej usišć, opierajšc jš plecami o cianę. Twarz Nadii była
trupio blada z silnie odznaczajšcš się czerwonš, spuchniętš plamš, w miejscu,
gdzie Gabe jš uderzył. Ewa patrzyła na niš z troskš i zauważyła, jak Nadia
podtrzymuje temblak złamanej ręki.
- Pójdę po dziadka.
Alaska
435
- Nie - zawołała Nadia stłumionym głosem. - Nie wolno ci... mówić o tym.
- Ale przecież jeste pobita.
- Nic mi nie będzie. - Wolno otworzyła oczy, wzięła Ewę za rękę i lekko jš
ucisnęła.
Ewa zaczęła płakać na widok bólu malujšcego się na twarzy siostry. Łzy spływały
jej po policzkach i czuła się zupełnie bezradna.
- On ciebie uderzył. - Widziała to na własne oczy, ale nic nie rozumiała.
- To była moja wina. Nie powinnam była kłamać. Ja... Ewo lepiej już id. On
może wrócić.
- Chod ze mnš. Nie chcę, żeby on znowu zrobił ci krzywdę.
- Nie mogę ić. Papa... - znowu zawiesiła głos. - To jest mój dom. On jest moim
mężem.
- Ale on ciebie bije. - Nagle Ewa przypomniała sobie, że ostatnio widywała
lady pobicia na ciele siostry. Spojrzała na temblak i skojarzyła nagle fakty. -
Nie upadła na lodzie. To on złamał ci rękę, prawda?
- Tak - przyznała Nadia ze spuszczonš głowš. - Rozzłociłam go. - Ewa nie mogła
sobie wyobrazić niczego, co mogło spowodować takš okropnš karę. Patrzyła
bezmylnie na drzwi, za którymi zniknšł Gabe. Stale pamiętała o tym, jak
żołnierze skrzywdzili matkę i jakie okrutne uwagi robili o niej samej. Teraz
Nadię pobił jej własny mšż. Ewa trzęsła się z gniewu i bezsilnoci.
?
Ledwie minšł rok od daty utonięcia żony, a Lew Tarakanow też już nie żył.
Niektórzy mówili, że to z powodu złamanego serca. Ale jego córka Ewa traktowała
tę mierć jako akt poddania się rozpaczy i nienawidziła go za to. Ona go
przecież potrzebowała. Jej gnębiona i poniewierana siostra też go potrzebowała.
Aleje porzucił i nigdy nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Jej dziadek i siostra
płakali na pogrzebie, ona nie uroniła ani jednej łzy.
Wierzyciele przejęli dom wraz z całš zawartociš i sprzedali go, aby pokryć
długi ojca. Ani ona, ani siostra nie otrzymały nic. Nawet Gabe Blackwood był tym
poruszony, ale nie było na to żadnej rady. Teoretycznie - konfiskata i sprzedaż
posiadłoci nie była legalna. Ponieważ jednak Alaska nie miała prawodawstwa
cywilnego, nie było podstaw prawnych do egzekwowania testamentów czy spadków.
Pozostawiona bez grosza Ewa przeniosła się do dziadka, przynoszšc ze sobš tylko
kilka sztuk ubrania i Biblię matki.
Życie toczyło się nadal. Zdarzały się jeszcze wieczory, kiedy nie budziły Ewy
wrzaski pijanych żołnierzy z garnizonu. Wydawało się, że dziadek potrzebuje
teraz mało snu, ponieważ spędzał większš częć nocy na czuwaniu ze swojš starš
strzelbš na kolanach.
W latach 1871 i 1872 niewiele się zmieniło, poza tym, że zamiast kupców, którzy
przedtem opuszczali Sitkę, wypływał stšd teraz stały strumień zniechęconych i
rozczarowanych rodzin. Trochę poszukiwaczy złota zajęło ich miejsce, zwabionych
na wyspę odkryciem złotodajnego kwarcu w rejonie Silver Bay. Ale górnicy nie
byli w stanie podnieć upadajšcej gospodarki. Po wytopieniu rudy zwykle
starczało im złota tylko na to, żeby dalej opłacać wypożyczone narzędzia.
Alaska 437
Z braku przepisów żaden właciciel działki nie miał zalegalizowanego tytułu
własnoci. Znalezione do tej pory złoto pochodziło z twardych skał, konieczny
był pokany kapitał, aby rozpoczšć wydobycie i sprowadzić maszyny do kruszenia
rudy. Inwestorzy byli bardzo ostrożni, zarówno ze względu na niemożnoć
otrzymania tytułu własnoci kopalni, jak i na koszt wydobywania złota z prawie
niedostępnych terenów, dokšd cały sprzęt musiał być dostarczony drogš morskš.
Jednak poszukiwacze, zwabieni dużš zawartociš złota w pokładach kwarcu,
przemierzali góry z nadziejš znalezienia tej wymarzonej żyły czystego złota,
która mogłaby otworzyć sakiewki skšpych inwestorów. Schodzili do Sitki po zapasy
żywnoci oraz żeby się wyszumieć po tygodniach, a czasami miesišcach spędzonych
samotnie w górach.
Za każdym razem, kiedy Ewa wychodziła z domu dziadka, widziała pijaka
zataczajšcego się po ulicy, a to żołnierza, a to Kołosza albo górnika. Wyjcie
za próg zawsze narażało jš na ich przemiewcze okrzyki i obraliwe uwagi. Kiedy
wiosnš 1873 roku szkoła została zamknięta z powodu braku pieniędzy na opłacenie
nauczyciela, Ewa była zadowolona, gdyż dzięki temu skończyła się jej codzienna
karna cieżka obelg". Jej nienawić do żołnierzy obejmowała teraz wszystkich
mężczyzn, z wyjštkiem starego dziadka i kapłana.
Kiedy osišgnęła wiek dojrzewania, poznała znaczenie słowa spółkowanie".
Narażona na towarzystwo żołnierzy, górników i prostytutek, którzy byli bywalcami
barów, z wolna zaczęła pojmować to, co żołnierze zrobili z jej matkš. Nie mogła
sobie nic gorszego wyobrazić. Sama myl o tym napełniała jš obrzydzeniem i
wzmagała nienawić do mężczyzn.
Była zadowolona, że nie ma blond włosów matki, które tak fascynowały żołnierzy.
Jej starsza siostra, Nadia, była blondynkš i Ewa widziała sińce, którymi
regularnie obdarowywał jš mšż. Cieszyła się, że ma na twarzy pełno pryszczy, za
szerokie usta, za pełne wargi i za blisko osadzone oczy. Nie miała nic przeciwko
temu, że wołano na niš żaba" i zostawiano w spokoju. Uroda była przekleństwem,
a ona miała szczęcie, że nie była nim naznaczona.
Kiedy, pónego wiosennego wieczoru, Ewa leżała w łóżku obserwujšc magiczny
balet, jaki zorza polarna odtwarzała na niebie przed jej oknem. Migotanie
niebieskich i zielonych barw przypomniało jej brokatowš suknię balowš Nadii -
suknię, którš jej mšż porwał na kawałki podczas ostatniej awantury. Falujšce
turkusowe wiatełka zamieniały się w jej oczach w rozdarty
438 Janet Dailey
na strzępy brokat. Odwróciła się od tego widoku i patrzyła na swój ciemny pokój,
przedkładajšc jego pustš czerń nad dzikie piękno na zewnštrz.
Kiedy usłyszała słaby odgłos kroków na schodkach, zesztywniała ze strachu.
Dziadek był już w domu. Przed chwilš słyszała, jak poruszał się po saloniku.
Żołnierze. To na pewno byli oni. Nikt inny nie skradałby się z tyłu domu.
Wiedzšc, że słuch dziadka nie jest tak dobry jak niegdy, wstała z łóżka,
włożyła szlafrok i pobiegła, aby go ostrzec.
- Dziadku. - Cicho podeszła do krzesła, na którym drzemał, i łagodnie
potrzšsnęła go za ramię.
Zaskoczony, głono westchnšł i natychmiast się rozbudził.
- Co się stało?
- Słyszałam co za domem - szepnęła. - Mylę, że tam kto jest. Wtedy oboje
usłyszeli jakie dwięki przy drzwiach. Dziadek wstał z krzesła,
trzymajšc oburšcz swojš długš strzelbę. Ruszył w kierunku drzwi kuchennych.
- Co tam jest? - zapytał swojš nieudolnš angielszczyznš. - Mów albo strzelam.
- To ja - kto odpowiedział po rosyjsku. - Dymitr Stanisławowicz. Otwórz drzwi.
Ewa przebiegła obok dziadka i odsunęła sztabę -jeszcze nie otrzšsnęła się ze
strachu, w jaki wprawił jš kuzyn.
- Dlaczego skradasz się tu w rodku nocy? - Zapomniała, że Dymitr zwykle
przychodził o tej porze i że nie widzieli go już od miesięcy.
- Mylelimy, że to żołnierze chcš się włamać do domu. Dziadek mógłby cię
zastrzelić. To głupio, Dymitrze Stanisławowiczu, tak przychodzić po nocy.
Powinien do ciebie strzelić, żeby miał nauczkę.
- Czy to tak wita rodzina mężczyznę, który wraca do domu?
- Skšd moglimy wiedzieć, że to ty? - Poczuła zapach alkoholu i odsunęła się od
niego.
Dziadek zapalił lampę. Jej wiatło owietliło kuzyna w marynarskim stroju.
- Nie wiedziałem, że twój statek jest w porcie i nie spodziewałem się ciebie -
powiedział dziadek, po czym ruchem ręki wskazał na stół i krzesło.
- Siadaj.
- Zapomniałem wysłać zawiadomienie. - Kiedy Dymitr podchodził nonszalanckim
krokiem do krzesła, zauważył starš strzelbę opartš o cianę.
- Gdyby z tego wystrzelił, to nie wiem, który z nas bardziej by ucierpiał.
Pozwól, że kupię ci nowš strzelbę, dziadku.
__
Alaska
439
- Wiem, jak używać tej strzelby. Wystarczy mi. - Oparł ręce na stole i powoli
siadał na krzele, zdradzajšc tymi ostrożnymi ruchami, jak bardzo jest już stary.
- Powinnimy napić się piatnadcat' kapliej, aby uczcić twój szczęliwy powrót.
Ewo Lwowna, przynie nam szklanki i butelkę wódki z kredensu.
Gdyby dziadek zapytał, to Ewa mogłaby mu powiedzieć, że kuzyn już czcił swój
powrót. Ale piętnacie kropli", co oznaczało połowę dużej szklanki, było
rosyjskim zwyczajem powitania wszystkich, którzy przychodzili do domu. Wzięła
wódkę i szklanki z kredensu i podała je dziadkowi.
Zauważyła, jak trzęsła mu się ręka, kiedy nalewał dużš porcję alkoholu do
szklanek i zorientowała się, że przybycie Dymitra wstrzšsnęło nim. Ewa zawsze
widziała w dziadku silnego i odważnego opiekuna, ale teraz zobaczyła słabego,
starego człowieka. Siedzšcy obok niego Dymitr wyglšdał przy nim niesłychanie
silnie i witalnie.
Dymitr również zauważył jego osłabienie.
- Wyglšdasz na zmęczonego, dziadku. Powiniene teraz być w łóżku i mocno spać.
- Nie jest mšdrze spać zbyt mocno. - Rzucił okiem na Ewę, potem podniósł
szklankę i pocišgnšł łyk wódki. - Teraz, kiedy znowu jeste w domu, może będzie
mi trochę łatwiej odpoczywać - powiedział i znowu podniósł szklankę do ust.
Od kiedy Ewa przeprowadziła się do dziadka, on zawsze przesiadywał nocami. Nigdy
przeciwko temu nie protestowała, ponieważ czuła się bezpieczna, wiedziała, że on
jest zawsze na straży. Nagle zdała sobie sprawę, że dziadek nie czuwa z powodu
troski o własne bezpieczeństwo. Robi to, aby jš chronić. Czuła się winna.
Zrozumiała, że chociaż dziadek jest stary i zmęczony, powięca swój odpoczynek,
a może nawet życie dla jej bezpieczeństwa i dla jej dobra.
Ojciec przed mierciš też czuwał nocami. Żal po mierci matki i wyrzuty sumienia
nie pozwalały mu spać. Nie mylał wcale o tym, żeby chronić Ewę od złego. Swoim
przykładem dziadek pokazał jej prawdziwe znaczenie oddania i odpowiedzialnoci
rodzinnej. Jeszcze wyraniej dostrzegła, jak samolubny był ojciec. Stanęła za
krzesłem dziadka, głęboko poruszona jego ofiarnociš.
- Lepiej odpoczywaj, kiedy masz ku temu okazję - powiedział Dymitr - nie będę
tutaj długo.
440 Janet Dailey
- Niedługo znowu wypływasz?
Ewa usłyszała nutę żalu w głosie dziadka, ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na
Dymitrze, który kiwnšł potakujšco głowš i powiedział:
- Colby zamyka swój bar i przenosi się do Fortu Wrangla nad rzekš Stikin. To
będzie również mój port.
Mówił tak niefrasobliwym tonem, że Ewa przez moment nie mogła uwierzyć, że tak
daleko odjeżdża. Potem zobaczyła pochylone ramiona dziadka i już wiedziała, że
to prawda.
- To już nie będziesz tu wracał. - Ile razy dziadek mówił tym beznamiętnym
głosem, oznaczało, że co go głęboko dotknęło. Ewa zobaczyła teraz, jak bardzo
liczył na Dymitra.
- Może od czasu do czasu przypłynę z transportem alkoholu. - Dymitr wzruszył
ramionami.
Ewa zacisnęła palce na poręczy krzesła.
- Jak możesz tak po prostu odjechać i zostawić nas tutaj samych? Czy cię nic
nie obchodzi, co się z nami stanie?
- Spokojnie Ewo - chciał jš uciszyć dziadek. - Dymitr jest nawigatorem. W ten
sposób zarabia na życie.
- On zarabia na życie szmuglujšc alkohol dla Amerykanów i kłusujšc dla nich na
wydry i foki. Nawet już przestał handlować z Kołoszami. - Wszyscy myleli, że
jest za mała i w niczym się nie orientuje, ale ona wiedziała swoje.
- To jego sprawa, nie nasza - skarcił jš łagodnie dziadek.
- On pracuje dla tego Ryana Colby'ego od tak dawna, że stał się taki sam jak
Amerykanie. - Ewa była zła i nie dała się uciszyć. - Myli tylko o robieniu
pieniędzy i nie obchodzi go los rodziny. Dziadek się starzeje, Dymitrze. On
ciebie tutaj potrzebuje.
Kiedy chwyciła dziadka za ramię, poklepał jej rękę.
- Damy sobie radę - jak to do tej pory robilimy. I nie jestemy sami. Nadia
jest tutaj. - Umiechnšł się blado do jej kuzyna. - Nie zwracaj na niš uwagi.
Łatwo było zauważyć, że Dymitr wolał wierzyć temu, co mówił dziadek. Uwierzył,
bo był egoistš, to pozwalało mu robić, co chciał. Porzucał ich jak jej ojciec. A
jeli chodzi o pomoc ze strony Nadii... Wydawało się, że jedynie Ewa rozumie
sytuację.
- Jest póno, Ewo. - Wilk serdecznie cisnšł jej rękę. - Musisz się wyspać.
Alaska
441
- A ty dziadku?
- Dymitr i ja nie skończylimy jeszcze naszej wódki. Niechętnie zostawiła ich
samych.
Szkło z rozbitej na ulicy butelki whisky lniło w południowym słońcu, kiedy Gabe
Blackwood wyszedł ze swojego biura. Zatrzymał się i bezwiednie oblizał wargi,
tęsknišc do smaku trunku, który był w tej butelce. Spojrzał na swoje prawie
puste biuro. Nie było tam już nic wartociowego do sprzedania. W zeszłym
miesišcu oddał do lombardu ksišżki prawnicze. W kraju bezprawia nie były mu już
do niczego potrzebne. Nie mógł sprzedać nawet tego budynku. Nikt nie chciał go
kupić.
Z prawie pustej ulicy dobiegło walenie młotków. Był to teraz rzadki dwięk w
miecie, które kiedy mogło pochwalić się blisko dwoma tysišcami mieszkańców, a
obecnie liczyło najwyżej czterystu, nie liczšc Indian, których Gabe nigdy nie
brał pod uwagę. Zawahał się, potem zamknšł drzwi biura i poszedł zobaczyć, co to
miało znaczyć.
Grupa robotników pracowała przed barem Double Eagle". Gabe zatrzymał się
zdziwiony, kiedy zobaczył, że zdejmujš duży szyld. Słyszał plotki, że Ryan Colby
wynosi się z Sitki, ale im nie wierzył. Jak widać mylił się. Zauważył Ryana
stojšcego z boku, w czarnej marynarce i brokatowej kamizelce, żujšcego długie
cygaro.
- Więc naprawdę się wynosisz? - spytał Gabe.
- Tak. - Ryan poruszył ustami, nie wyjmujšc z nich cygara.
- Słyszałem, że szczury pierwsze opuszczajš tonšcy statek. - Gabe nie cierpiał
bardzo wielu rzeczy, które były zwišzane z postaciš Ryana Colby'ego.
Najważniejszš z nich była wiadomoć, że Ryan od poczštku wiedział, że ożenił
się z Metyskš.
Ryan zamiał się, wyjšł cygaro z ust, cały czas patrzšc na robotników ostrożnie
zdejmujšcych szyld.
- Wolę być szczurem niż szlachetnym głupcem, który tonie razem ze statkiem.
- Dlaczego mylisz, że tonie? - spytał Gabe.
- Jak się rozejrzysz dokoła, to co widzisz? Pełno budynków zabitych deskami
albo pustych. Na pewno to zauważyłe.
- Wojsko nadal tu rzšdzi. Twoimi stałymi klientami sš żołnierze, dlaczego
miałoby cię martwić, że kilku porzšdnych ludzi opuciło miasto?
442 Janet Dailey
- Kilku? O wiele więcej niż kilku. Trzy lata temu w tym miecie były
trzydzieci cztery prostytutki. Założę się, że teraz nie ma nawet osiemnastu. To
miasto umiera.
- Może tylko pozbywamy się mieci.
Kšciki ust Ryana podniosły się drwišco, kiedy w zamyleniu patrzył na Gabe'a.
- Kiedy odbyło się ostatnie zebranie twojej rady miejskiej? - Gabe zacisnšł
mocno wargi. - Ponieważ wydaje się, że zapomniałe, to przypomnę ci - nie było
spotkania od lutego. Czemu miałoby ono służyć? Nikt nie płaci podatków. Miasto
nie ma pieniędzy. Szkoła jest zamknięta. Wszystko się skończyło.
Kiedy jeden z robotników zbyt szybko pucił linę, szyld walnšł bokiem w ziemię.
Był bardzo ciężki. Duża złota dwudziestodolarówka, którš Ryan kazał kiedy
wyrzebić, dodawała mu wagi. Przechylał się teraz niebezpiecznie do przodu,
nacišgajšc liny, które go podtrzymywały.
- Uważajcie z tym szyldem! - ostro krzyknšł Ryan.
- Co masz zamiar z nim zrobić? - Gabe spojrzał na zaprzężonš w konia platformę
czekajšcš na ulicy.
- Mam zamiar zabrać go ze sobš i powiesić nad moim nowym barem w miecie
Wrangel.
- Wrangel? - Odpowied Ryana zaskoczyła go. Spodziewał się, że Ryan jedzie do
San Francisco. - To jest następna placówka wojskowa. Taka sama jak Sitka.
- Jest taka sama w lecie, ale kiedy przyjdzie jesień, zapełnia się górnikami
znad jeziora Dease i gór Cassiar z Brytyjskiej Kolumbii. Nie mogš pracować na
swoich działkach w zimie, więc wydajš złoto w Forcie Wrangel. To miasto wchodzi
w okres prosperity.
- Zawsze idziesz tam, gdzie można łatwo zdobyć pienišdze, prawda Colby?
Interesuje cię tylko, ile pieniędzy możesz wycisnšć z miasta, a nie co możesz
tam zbudować.
- Przyjechałem zrobić pienišdze. - Umiech Ryana był zimny. - Włanie to robię.
A co z tobš, Gabe? Jeste prawnikiem w kraju, gdzie nie ma prawa. Dlaczego u
diabła tu siedzisz?
Gabe patrzył na eleganckš marynarkę Ryana, jego koszulę z dobrego materiału i
drogie cygaro w ręku. Jego własne ubranie było stare i bardzo zniszczone.
Pienišdze brzęczały w kieszeniach Ryana, a Gabe nie miał nawet
Alaska
443
dwóch monet, które mogłyby zabrzęczeć. Nie miał pieniędzy na opłacenie podróży
statkiem do Stanów. Ledwo mógł wyskrobać tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Do
diabła, nie miał nawet na drinka, którego tak potrzebował. Ale duma nie
pozwalała mu się do tego przyznać. Tak jak to miasto - był kompletnym bankrutem.
- To się zmieni. Wczeniej czy póniej Kongres będzie musiał dać Alasce prawo
do samostanowienia. - Powrócił do swojej zwykłej retoryki, ale przez wielokrotne
powtarzanie brzmiała ona pusto, nawet w jego uszach.
- Cholernie dużo czasu upłynie, zanim to nastšpi. - Ryan patrzył, jak robotnicy
ładujš szyld na platformę. - Teraz, kiedy Kompania Handlowa Alaski uzyskała
monopol na uchatki na wyspach Pribyłowa, w Waszyngtonie powstało potężne lobby.
Nie pozwolš na sformowanie żadnego lokalnego rzšdu, który mógłby opodatkować ich
zyski z futer. Wyjdš ze skóry, aby zastopować każdš próbę utworzenia takiego
rzšdu.
Gabe wiedział, że to jest prawda. Alaskę zostawiono samš sobie. Niewielu
Amerykanów zdawało sobie sprawę, jak ogromne było to terytorium. A finansici
chronili swoje zyski przez powielanie obrazu Alaski jako gigantycznego lodowca,
na którym nie uda się zamieszkać na stałe żadnemu białemu człowiekowi. Zyskiwali
posłuch u zwykłych ludzi. Gabe przeklinał ich głupotę oraz to, że byli głusi na
głos prawdy, jego głos.
Nic się nie zmienia, skonstatował z goryczš. Kiedy mylał, że co się da zrobić
na Alasce. Była nowa i dziewicza, idealne miejsce do zbudowania lepszej
demokracji. Ale nie brał pod uwagę interesów ludzi z zewnštrz, którzy nigdy na
to nie pozwolš. To oni mieli pienišdze, władzę i wpływy.
Przywišzano wreszcie ciężki szyld do platformy, wonica cmoknšł na konie i
machnšł batem. Kiedy wóz zrównał się z nimi, Ryan zatrzymał go.
- Pojadę z wami na nabrzeże. - Podszedł do platformy i wdrapał się na siedzenie
obok wonicy, potem spojrzał na Gabe'a. - Powiniene posłuchać mojej rady,
Blackwood. Starałem ci się wytłumaczyć, żeby zarabiał pienišdze, kiedy nadarza
się okazja. Teraz będziesz miał szczęcie, jeli wyciniesz choć dolara z tego
miasta - chyba że znajdziesz żyłę złota - dodał i zamiał się wkładajšc cygaro
do ust. Dał znak wonicy, żeby ruszał.
- Hej, ruszajcie się - uderzył lejcami po zadach końskich.
Platforma przetoczyła się obok Gabe'a, brzęczały łańcuchy, stukały podkute
kopyta, a ostatnie słowa Ryana odbijały się echem w jego uszach. Mylał o tym,
co stracił. Nawet gdyby mógł kiedy wykonywać swój zawód na
444 Janet Dailey
Alasce, nigdy już nie zrealizowałby żadnego ze swoich marzeń. Nadia, ze swojš
indiańskš krwiš, zniszczyła mu wszystkie plany. Nikt nie mianuje męża sšuaw
gubernatorem terytorium. Zrujnowała go swoimi kłamstwami i sztuczkami. Stracił
wszelkie szanse.
Miał wiele okazji ???????? pieniędzy - mógłby być tak bogaty jak Colby, może
bogatszy - ale ich nie wykorzystał. Teraz był bez grosza, złapany w pułapkę tego
mierdzšcego miasta i przykuty łańcuchem do kobiety, na którš nie mógł patrzeć.
Był głupcem.
Przysišgł sobie, że w ten czy w inny sposób zdobędzie pienišdze, żeby się stšd
wydostać i uwolnić od niej.
Sitka Maj 1877 rob
? rzez brudne okna saloniku Nadia obserwowała zbliżajšcego się męża. Nerwowo
oblizała suche wargi, ale dzisiaj była bardziej podniecona niż przestraszona
jego powrotem. Chwiał się trochę na cieżce. Ostatnio pracował tak ciężko, żeby
móc zapewnić im utrzymanie, że czasami sięgał do kieliszka.
Mężczyni pili. Zawsze pili i zawsze będš pili. Jeli Gabe pił teraz więcej niż
w poczštkach ich małżeństwa, to dlatego - usprawiedliwiała go Nadia - że miał do
tego powody. Ostatnie lata przyniosły mu tylko rozczarowanie. Nic mu nie
wychodziło.
Próbował szukać złota, ale udało mu się znaleć tylko, tak tutaj zwane, złoto
głupca". Dostał od kilku górników udział w działkach w zamian za przyszłe usługi
prawnicze przy wydawaniu koncesji. Tymczasem rzšd amerykański nic w tym kierunku
nie zrobił. Kiedy usiłował sprzedać swoje udziały, nikt ich nie chciał kupić.
Wtedy opuciła go energia, popadł prawie w desperację. Pewnej zimy usiłował grać
w karty, spędzał noce przy stołach gry w jednym z barów przy ulicy Lincolna.
Poczštkowo wygrywał, ale szczęcie szybko się od niego odwróciło. Przed końcem
zimy sprzedał wszystko, co mieli w domu wartociowego, poczšwszy od srebrnej
tacy, którš Nadia dostała od dziadka w prezencie lubnym, a skończywszy na jej
małej kolekcji pozłacanych jajek wielkanocnych - wszystko po to, aby odzyskać,
co stracił. Ale to również przepadło.
W zeszłym roku usiłował sprzedawać towary Kołoszom w zamian za futra, będšc
przekonany, że dzięki swojej wyjštkowej inteligencji osišgnie duży
446 Janet Dailey
zysk. Oferował tanie towary za wartociowe futra, ale to włanie on został
przechytrzony - za duże iloci swojego towaru dostawał zamiast skór wydry i lisa
skóry mniej wartociowych zwierzšt, ufarbowane i rozcišgnięte dla zmylenia
niedowiadczonego oka.
Zawsze winił Nadię za wszystkie swoje niepowodzenia i szukał pociechy w taniej
butelce rumu lub jeszcze tańszym hoochinoo. Tyle jego wysiłków poszło na marne,
że Nadia rozumiała ten gniew i rozgoryczenie, rozumiała, dlaczego rzucał się na
niš z pięciami. Siniaki, które nosiła na ciele, były dla niej dowodem, że
dzieli jego cierpienie.
Stały upadek Sitki jeszcze pogarszał tę sytuację. Ludzie wyjeżdżali masowo, a to
niegdy tętnišce życiem miasto zamieniało się w pustynię. Mniej niż dwa tuziny
rodzin pozostało na miejscu, gdzie niegdy mieszkały ich setki. Wojsko jeszcze
pełniło swš służbę, ale kršżyły plotki, że żołnierze też wkrótce odjadš. Nikt
nie był pewien, w jakim kierunku potoczš się wtedy zmiany. Jednak Gabe'a wcale
to nie interesowało.
Nerwy Nadii napięte były do ostatecznoci, kiedy otworzyły się drzwi i Gabe
przeszedł przez próg. Przycisnęła dłoń do brzucha, czujšc jego ledwo zauważalnš
wypukłoć, przekonana że nowiny, jakie ma dla niego, sprawiš mu przyjemnoć. Nie
wyobrażała sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna nie poczuł się szczęliwy
dowiedziawszy się, że po raz pierwszy w życiu ma zostać ojcem. Ona od dawna
pragnęła dziecka i była pewna, że jeli mu je da, to ono uzdrowi ich stosunki.
Nie mogła pohamować radoci.
Gabe zauważył lekki umiech na jej wargach.
- Co, do czorta, jest takiego zabawnego?
- Nic. - Szybko opuciła oczy, wzięła jego płaszcz i kapelusz, którymi w niš
cisnšł i z popiechem umieciła rzeczy na wieszaku.
- Gdzie jest ten wczorajszy dzbanek hoochal
- W kuchni. Powiedziałe, żeby go tam zostawić.
- Wiem, co powiedziałem. - Poszedł za niš do kuchni i zobaczył dzbanek na stole.
Zanim zdšżył otworzyć usta, postawiła przed nim czystš, dużš szklankę.
- Gabe, mam ci co do powiedzenia - szepnęła, kiedy sięgał po dzbanek. - Mam
dla ciebie dobrš wiadomoć.
Gabe prychnšł z niedowierzaniem. Od poczštku była tylko truciznš w jego
Alaska 447
życiu. Wszystko zaczęło le się układać od dnia, kiedy się z niš ożenił. Nalał
sobie szklankę mocnego alkoholu do pełna.
- Będziemy mieli dziecko, Gabe.
- To owiadczenie zabrzmiało mu w głowie jak wystrzał. Patrzył na niš oniemiały.
Ona będzie mieć dziecko. Jego dziecko. Był wstrzšnięty mylš, że jego potomek
będzie miał indiańskš krew w żyłach, oraz perspektywš posiadania indiańskiego
syna, który mógłby go kiedy zniszczyć.
- Wiem, że jeste zdumiony. Ja też byłam - powiedziała z drżšcym umiechem. -
Po tak długim czasie to się wreszcie zdarzyło. Mam tylko nadzieję, że jeste tak
samo szczęliwy jak ja.
- Pozbšd się tego. - Wypił alkohol duszkiem. -Co?
- Słyszała, co mówiłem. Pozbšd się tego. - Gabe wzišł dzbanek i nalał sobie
następnš porcję hooch. - Id do jakiego znachora w Ranche, żeby ci dał naparu
do wypicia. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Po prostu pozbšd się tego. Nie chcę
dziecka, które ma w sobie krew Indianina.
- Nie! - Zakryła brzuch rękami z wyrazem przerażenia na twarzy.
- Do cholery! Zrób, jak mówię! - Rozwcieczony jej odmowš rzucił w niš szklankš.
Schyliła się, a szklanka uderzyła w cianę ponad jej głowš, rozbijajšc się na
kawałki i rozpryskujšc swojš zawartoć na wszystkie strony.
- Nie. Nie. Nie zrobię tego!
- W takim razie wybiję to z ciebie! - Znalazł się przy niej jednym skokiem.
Starała się uniknšć uderzenia, ale jego ręka trafiła jš w głowę. Uderzał z całej
siły. Ciosy powaliły jš na piec kuchenny.
Złapał jš za ramię, żeby obrócić i uderzyć znowu. W tym momencie zauważył, że
Nadia trzyma w ręku dużš żelaznš patelnię. Zanim się zorientował, poczuł
potworny ból twarzy i głowy. Osunšł się, głowa mu się chwiała, a białe plamy
latały przed oczami. Usiłujšc otrzšsnšć się po tym ciosie zobaczył, że Nadia
wybiega kuchennymi drzwiami, więc zataczajšc się poszedł za niš.
rvytmicznymi ruchami motyczki Ewa usuwała chwasty pomiędzy rolinami w warzywnym
ogródku dziadka. Twarz miała ukrytš pod szerokim rondem kapelusika w kształcie
szufelki do węgla. Nie mylała o niczym, kiedy
448 Janet Dailey
pracowała w ogrodzie. Tu zapominała o swoich troskach, kłopotach i głębokich
urazach, które już naznaczyły jej młode życie.
Gdzie niedaleko trzasnęły drzwi. Potem dwięk ten powtórzył się. Prawie
równoczenie usłyszała krzyk przerażenia - kobiecy krzyk. Ewa wyprostowała się i
spojrzała w kierunku domu siostry. Ten głos był podobny do głosu Nadii.
Zastanawiała się, czy Gabe bije jš znowu i niewiadomie zacisnęła silniej dłoń
na kiju motyczki.
Poczštkowo nie zauważyła kobiety biegnšcej na tyłach opuszczonych domów,
ponieważ rondo jej kapelusika ograniczało pole widzenia. Potem zobaczyła Nadię.
Gabe Blackwood gonił jej siostrę. Nigdy przedtem Nadia nie uciekała przed nim.
Ale przedtem nigdy nie była w cišży, przypomniała sobie Ewa i rzuciła motyczkę
biegnšc siostrze na pomoc.
- Pomóż mi Ewo - łkała Nadia - on chce zabić moje dziecko. Widzšc, że Gabe jest
już blisko, Ewa złapała siostrę za rękę i popchnęła jš
w kierunku kuchennych drzwi.
- Szybko do domu!
Biegła tuż za Nadiš. Kiedy wpadła w drzwi, usłyszała tupot jego butów na
pierwszym schodku. Nadia przebiegła przez kuchnię kierujšc się do frontowego
pokoju. Ewa chciała zamknšć i zaryglować drzwi, ale nie zdšżyła. Gabe pchał je
od zewnštrz, podczas gdy ona wytężała wszystkie siły, żeby mu przeszkodzić.
- Dziadku! - wrzasnęła.
Gabe tak silnie pchnšł drzwi, że Ewa nie wytrzymała ich naporu. Otworzyły się
gwałtownie z takš siłš, że jš odrzuciły. Kiedy Gabe wpadł do domu z połowš
twarzy czerwonš i spuchniętš, Ewa szybko stanęła mu na drodze.
- Nie! Zostaw jš. - Starała się go zatrzymać, ale odrzucił jš na bok z takš
samš łatwociš, z jakš otworzył drzwi.
Kierował się do frontowego pokoju, gonišc Nadię. Ewa pobiegła za nim i dotarła
do drzwi, kiedy dopadł jej siostrę. Nadia krzyczała z przerażenia, starajšc mu
się wyrwać. To wszystko odbywało się zbyt szybko dla starego dziadka, który
dopiero teraz wolno podnosił się z krzesła.
- No! Co to jest? - spytał.
Ale Gabe nie zwracał na niego uwagi bijšc Nadię po twarzy.
- Już nigdy więcej ode mnie nie uciekniesz - zacharczał i podniósł rękę, żeby
jš znowu uderzyć.
Alaska 449
Ewa zobaczyła krew w kšciku ust siostry.
- Nie! - krzyknęła, ale nogi miała jak wronięte w ziemię.
Dziadek złapał Gabe'a z tyłu. Nie było łatwo go odepchnšć, był wysoki i ciężki.
Gabe, zmuszony do puszczenia Nadii, obrócił się na widok nowego przeciwnika.
- Trzymaj się od tego z daleka, stary człowieku! - wrzasnšł, kiedy Wilk mocował
się z nim, używajšc całej swojej siły.
- Nie uderzysz mojej wnuczki w tym domu!
- Zrobię, co mi się będzie podobało.
Nagle usta dziadka otworzyły się w spazmie bólu i szoku. Złapał się za klatkę
piersiowš i szeroko otwartymi niebieskimi oczami patrzył proszšco na Ewę. Nie
wiedziała, co się stało. Przecież Gabe go nie uderzył. Nogi odmawiały mu
posłuszeństwa i wolno osunšł się na podłogę. Gabe stanšł nad nim z wyrazem
zdziwienia na twarzy.
- Dziadku! - Widok dziadka leżšcego nieruchomo na podłodze wyrwał jš z
odrętwienia. Ewa podbiegła i uklękła, zdejmujšc szybkimi ruchami kapelusik z
głowy. - Dziadku, co ci jest? - Dotknęła go, ale on nie poruszył się.
Nadia przysunęła się do niej i dopiero wtedy do wiadomoci Ewy dotarło, że
upadek dziadka powstrzymał Gabe'a.
- Co się stało?
- Nie wiem. - Ewa patrzyła zdumiona na dziadka nie widzšc żadnej rany, chociaż
jego usta zaczęły przybierać dziwny, niebieskawy kolor.
Nadia przyłożyła rękę do nosa i ust leżšcego.
- On nie oddycha. - Szybko poszukała pulsu na szyi, potem spojrzała na Ewę. -
Mylę, że on nie żyje.
- Nie! - Ewa przycisnęła ucho do piersi dziadka i nasłuchiwała, starajšc się
wychwycić najlżejszy dwięk, ale Gabe wybrał włanie ten moment, żeby odejć od
leżšcego, a odgłos jego kroków zagłuszył wszystko inne. Zatrzymał się i znowu w
pokoju zapanowała cisza. Ale Ewa nie słyszała bicia serca dziadka. Ból dławił
jej gardło. Stanęła i spojrzała na siostrę ze łzami w oczach.
- Czy nie żyje? - spytał Gabe.
Dotknięta jego obojętnym głosem, Ewa wciekle spojrzała na niego przez łzy.
- Ty go zabiłe. - Jej oskarżenie zdawało się wypełniać cały pokój.
450 Janet Dailey
Jedyny człowiek, który był dla niej dobry, który kochał jš bez względu na jej
brzydotę -jedyny człowiek, który tak wiele dla niej powięcił - nie żył. Nie
będzie już takiego jak on. Nienawić do wszystkich mężczyzn zalała jej serce.
Wzruszeniem ramion Gabe Blackwood skwitował oskarżenie, że to on był przyczynš
mierci Wilka Tarakanowa.
- Nie dotknšłem go. On był starym człowiekiem. Prawdopodobnie jego serce nie
wytrzymało. - W ręce trzymał srebrne jajko, które wyjšł z gablotki na cianie.
Jej szklane drzwiczki były otwarte. Patrzył na pozłacane jajka poustawiane w
gablotce. - Czy to należało do twojego dziadka?
- Tak. To on ?????. - Ewa nie życzyła sobie, żeby brał do ręki cokolwiek, co
należało do jej dziadka.
- Tak. On był złotnikiem. - Gabe z uwagš rozglšdał się po pokoju. Widział
srebrnš ikonę więtej Dziewicy, srebrne lichtarze na kominku, błyszczšcy srebrny
samowar na stoliku - niezliczone przedmioty wykonane rękami dziadka dla własnej
przyjemnoci, nigdy nie wystawiane na sprzedaż, przedmioty, które Ewa zawsze
czyciła do połysku, żeby okazać swoje oddanie i miłoć. - Mój Boże, w tym
pokoju jest majštek.
Niepomna strachu, podkradła się do niego, aby wyrwać mu jajko z ręki, ale cofnšł
się.
- To nie jest twoje. Odłóż to na miejsce - rozkazała.
- Nie bšd głupia. Musimy zabrać z domu wszystkie wartociowe rzeczy, zanim
kto się dowie, że twój dziadek nie żyje - powiedział niecierpliwie.
- Wiesz, co się stało, kiedy umarł twój ojciec. Jego wierzyciele zabrali
wszystko i nic wam nie zostawili. Czy chcesz, żeby to się powtórzyło?
Ewa zawahała się i popatrzyła jeszcze raz na rzeczy, które miały tak wielkie
znaczenie dla jej dziadka.
- Dziadek na pewno życzyłby sobie, żeby to zostało dla mnie i dla Nadii
- szepnęła.
- Jeli to wszystko zostanie tutaj, to jego życzenia na nic się nie zdadzš,
ponieważ nie ma żadnych przepisów prawnych, które mogłyby wasze prawa
wyegzekwować - przypomniał jej. - Jeli teraz nie zabierzemy wszystkiego stšd,
to zabierze te rzeczy kto inny. - Zaczšł zbierać pozłacane jajka z półek
gablotki i upychać je sobie po kieszeniach. - Nie stój, rób co
- warknšł.
Alaska
451
- Ale... co z dziadkiem? - Nie umiała zdecydowanie przeciwstawić się jego
rozumowaniu. Jednak czuła, że to, co mówił przy ciepłym jeszcze ciele dziadka,
było gruboskórne i wiadczyło o chciwoci. Spojrzała na nieruchome zwłoki, przy
których klęczała Nadia z twarzš zalanš łzami.
- On nie żyje - powiedział chłodno Gabe - nic nie możesz dla niego teraz zrobić.
- Z kieszeniami wypchanymi jajkami, odwrócił się od pustej teraz gablotki.
Spojrzał na ikonę. - Potrzebujemy czego, żeby to wszystko spakować. Wyjmij
worki albo powłoczki od poduszek. Nie możemy tracić czasu. Ruszajcie się obie!
Każdy z tych przedmiotów miał dla Ewy jakie specjalne znaczenie lub łšczył się
ze wspomnieniami. Nie mogła znieć myli, że choćby jeden z nich mógłby wpać w
obce ręce, ręce człowieka, którego będzie interesować tylko ich wartoć handlowa.
Ta ewentualnoć, a nie ponaglania Gabe'a, przeważyła jej wahanie.
- Chod, Nadia. - Nie patrzyła na ciało dziadka, kiedy pomagała siostrze
wstawać. - Musisz nam pomóc.
Nadia niechętnie pozwoliła zaprowadzić się do kuchni. Opróżniły worki z marchwi
i ziemniaków i zaniosły je do saloniku. Potem wszyscy troje przeszli przez
pokoje domu, wkładajšc wszystkie wartociowe rzeczy oraz kilka pamištek do dwóch
worków.
Gabe wzišł jeden worek na ramię, a drugi do ręki.
- Wy obie zostańcie tutaj. Ja przejdę tyłami domów i schowam to wszystko w moim
domu. Potem pójdę do miasta, do grabarza Simmsa, żeby pochował waszego dziadka.
- Skierował się w stronę kuchni.
- Id do Soboru więtego Michaiła i popro batiuszkš, żeby tu przyszedł -
powiedziała Ewa.
- Zrobię to. - Zatrzymał się w kuchennych drzwiach. - Nie wiem, ile czasu mi to
zajmie. Nie martwcie się, jeli szybko nie wrócę.
Dwięk zatrzaskiwanych drzwi zamykał kolejny rozdział w życiu Ewy. Kiedy
podeszła do dziadka, jego niebieskie oczy nie widziały jej. W tym zamieszaniu
wszystko odbywało się tak szybko, nie zdšżyła nawet pomyleć. Dopiero teraz
zaczynała rozumieć, co dla niej oznacza ta mierć.
Opadła na kolana przy jego ciele i cicho płaczšc zamknęła mu oczy. Już nie
będzie spędzać wieczorów w tym saloniku rozmawiajšc z nim o dawnych czasach. Już
nigdy nie będzie słuchała opowieci o Zacharze, Córce
452 Janet Dailey
Kruka i starej Taszy, o Larissie i Calebie Stone, ani o Baranowie i jego córce
Metysce Annie, ani o carskim wysłannik Riezanowie. Nie będzie już mieszkać w tym
domu przepełnionym miłociš i ciepłem, który był jej prawdziwym domem rodzinnym,
bardziej niż dom rodziców.
- Czy mylisz, że powinnymy ubrać go w odwiętny garnitur? - zastanawiała się
Nadia.
Ewa przytaknęła. Lepiej było czym się zajšć niż rozmylać o przyszłoci. Ubrały
go w garnitur, w którym zawsze chodził do cerkwi, i położyły równo na podłodze,
składajšc mu ręce na piersi. Potem już nie miały nic do roboty, więc siedziały i
czekały, aż wróci Gabe.
Czas mijał wolno, Ewa milczała nie chcšc dzielić się swojš żałobš. Ona straciła
o wiele więcej niż siostra. Patrzšc na Nadię zauważyła, że trzyma się za brzuch,
jak gdyby kołysała i pocieszała znajdujšce się tam dziecko. Ewie przypomniały
się teraz wszystkie poprzednie wydarzenia oraz groby Gabe'a, które w
konsekwencji spowodowały mierć dziadka. Jego wina była tak bezsporna, jak gdyby
zabił go własnymi rękami. Znowu poczuła w sobie nienawić.
- Gdzie on jest? - Szybko wstała z krzesła, zauważajšc dopiero teraz, że w domu
jest już ciemno, a na dworze zapadł zmierzch. - Powinien już tu być.
- Może nie mógł znaleć grabarza.
- O tej porze Simms jest już w domu na kolacji. - Ewa zapaliła lampę olejowš,
nałożyła na niš szklany, podłużny klosz i podkręciła knot, żeby dym nie okopcił
szkła.
Nieobecnoć Gabe'a nie wydawała jej się naturalna. Pamiętajšc ile już nieszczęć
sprowadził na ich rodzinę, zastanawiała się, dlaczego poleciła włanie jemu,
żeby zawiadomił Simmsa, miejscowego kowala, a w wolnym czasie grabarza. Gabe nie
lubił ani jej, ani jej dziadka. Nie cierpiał wszystkiego, co indiańskie.
Dlaczego więc tak chętnie chciał pomagać?
- zastanawiała się.
- A może on jest jeszcze w waszym domu? - powiedziała do Nadii.
- Może jeszcze stamtšd nie wyszedł?
- On by nie zrobił tego, chyba że... - Nadia przerwała, marszczšc brwi w
zamyleniu.
- Chyba że co?
- Chyba, że zaczšł pić. - Zagryzła wargi. - Zostało jeszcze trochę wódki w
dzbanku na kuchennym stole.
Alaska
453
- Chod. Pójdziemy tam. - Ewa zdjęła szal z wieszaka i otuliła się nim. Dom był
ciemny i cichy. Czekajšc na Nadię, która zapalała lampę
w kuchni, Ewa stšpnęła na szkło. Rozgniotła je twardš podeszwš bucika. Przy
wietle lampy zauważyła więcej potłuczonego szkła na podłodze.
- Gabe rzucił we mnie szklankš - powiedziała Nadia wstydliwie. - Był pijany.
Nie powinnam była mówić mu o dziecku w takim momencie.
Siostra zawsze znajdowała usprawiedliwienie dla gwałtownoci męża, ale Ewa tym
razem nie skomentowała tego. Patrzyła na żelaznš patelnię leżšcš na podłodze i
na pusty stół.
- Dzbanka nie ma.
- Może zasnšł. - Nadia wzięła lampę i poszła do frontowego pokoju. Ewa ruszyła
za niš.
Gabe'a nie było i nic nie wskazywało na to, że był tam przedtem. Nadia przeszła
do sypialni, ale nagle zatrzymała się w progu, wcišgajšc gwałtownie powietrze.
Ewa podeszła do niej, żeby zajrzeć do pokoju. Sypialnia wyglšdała jak po
napadzie rabunkowym. Wieko starego kufra było podniesione, a jego zawartoć
????????? na podłodze i na łóżku. Wszystkie szuflady były otwarte. Wyglšdało na
to, że kto je przeszukiwał.
- Kto mógł to zrobić? - szepnęła Nadia. Ewa zobaczyła dzbanek na komodzie.
- Gabe tutaj był. Zobacz lepiej, czego brakuje.
Nadia weszła do pokoju przerzucajšc stosy ubrań i bielizny przy wietle lampy,
którš postawiła na komodzie. Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakš mylš.
- O co chodzi? - Ewa patrzyła na niš uważnie.
Nadia zajrzała pod łóżko. Kiedy się wyprostowała, twarz jej wyrażała zdumienie.
- Nie ma ubrań Gabe'a... nie ma też jego torby podróżnej.
- Wyjechał - powiedziała Ewa. - Rzeczy dziadka... gdzie mógłby je schować?
Szybko. Szukajmy.
Ale zanim jeszcze skończyły przeszukiwanie domu, wiedziała, że nigdy ich nie
znajdš. Ukradł je. Nie było niczego. Powinna była wiedzieć, że nie można mu ufać.
Ewa zrozumiała to teraz, kiedy było już za póno.
Istniała jeszcze szansa, że nie zdšżył opucić miasta, jedyna szansa na
454
Janet Dailey
odzyskanie rzeczy dziadka. Wiedziała już na pewno, że nie zawiadomił grabarza
ani księdza Stefana. Nie mówišc słowa Nadii wybiegła z domu i pospieszyła do
miasta.
Właciciel placówki handlowej powiedział jej, że Gabe odpłynšł statkiem
pocztowym oraz że bardzo mu zależało na popiechu.
- Nie mówił, kiedy wróci - przypomniał sobie również.
Ewa znała odpowied - nigdy. Ale nie miała zamiaru dzielić się tš informacjš, w
każdym razie nie z. obcym mężczyznš. Gdyby dowiedział się, że obie z Nadiš
zostały porzucone, starałby się jako tę informację wykorzystać.
Przed powrotem do domu Nadii poszła do księdza i do domu pana Simmsa, aby
zorganizować pogrzeb. ,
Dziadka pochowano następnego dnia na cmentarzu przy grobie jego żony. Tego
wieczora Ewa zebrała swój nędzny dobytek i wprowadziła się do Nadii.
W czerwcu wycofano wojsko z Sitki i z całej Alaski, gdyż potrzebne było w
Stanach do stłumienia powstania Indian Nez Perce pod wodzš Chiefa Josepha. Ewa
była zadowolona, że zniknęły niebieskie mundury. Już nie będzie musiała słuchać
klštw i znosić obrażliwych uwag.
Skończyły się rzšdy wojskowe, a władzę przejšł teraz poborca podatków. Do obrony
powierzonych mu terenów o powierzchni ponad 586 mil kwadratowych miał dwie
skrzynki broni i dwie skrzynki amunicji, które zresztš zostały mu przesłane
przez pomyłkę. Koniec wojskowych rzšdów na Sitce spowodował niepokój wielu
mieszkańców miasta, obawiajšcych się napadów ze strony Indian i mieszańców z
Ranche, którzy nie kontrolowani pili i urzšdzali awantury.
Ewa naładowała strzelbę dziadka i oparła jš o cianę przy łóżku. Nie
potrzebowała nikogo, żeby bronił jej czy Nadii. Zrobi to sama.
Z nadejciem jesieni cišża Nadii była już bardzo widoczna. Coraz więcej
obowišzków spadało na Ewę. Pienišdze, które zarabiała sprzštajšc raz w tygodniu
cerkiew, wystarczały na jedzenie, ale drewno musiała brać sama z lasu, ršbać je
i przynosić do domu. Wszystko to było trudne, ale Ewa nigdy nie narzekała.
Na poczštku nowego roku Nadia zaczęła rodzić. Woda gotowała się
Alaska
455
w imbryku na piecu, a czysty nóż do odcięcia pępowiny leżał przy łóżku. Ewa
siedziała przy siostrze i ocierała jej pot z twarzy mokrš szmatkš, a w przerwie
między napadami bólów trzymała jš za rękę, zamykajšc oczy przy jej przeraliwych
krzykach.
Po dwóch dniach Nadia była kompletnie wyczerpana, a dziecko jeszcze się nie
urodziło. Ewa nie wyobrażała sobie, że kobieta może tak cierpieć. Jej
dotychczasowe dowiadczenia w tej dziedzinie ograniczały się do obserwacji
narodzin małych winek i kurczaczków. Była pewna, że Nadia też nie wiedziała, iż
będzie to takie straszne. Nie mogła pojšć, jak kobieta wiadomie może się godzić
na takie tortury.
W końcu przestraszyła się, że co jest nie w porzšdku. Jej siostra mogła już
tego nie przeżyć. Nie chciała jej zostawiać samej, ale musiała znaleć kogo do
pomocy. W Sitce nie było lekarza, ale Ewa przypomniała sobie, że pani Karotska
urodziła siedmioro dzieci i była obecna przy kilku porodach w miecie.
- Wyglšda na to, że dziecko jest odwrotnie ułożone - stwierdziła, kiedy Ewa
opowiedziała jej o cierpieniach Nadii. Szybko ubrała się i poszła razem z Ewš.
Dzięki pani Karotskiej Ewa odbyła pierwszš lekcję odbierania porodu przy
nieprawidłowo ułożonym płodzie. Po kilku godzinach trzymała już czerwonš,
wrzeszczšcš dziewczynkę w ramionach. Jej włoski były tak przylepione do czaszki,
że wyglšdała jak łysa. Była najbrzydszš istotš, jakš Ewa kiedykolwiek widziała -
i pokochała jš. Niechętnie oddała noworodka Nadii, która przyłożyła dziecko do
piersi.
Kiedy patrzyła, jak dziewczynka ssie pier, ogarnęło jš uczucie podziwu dla cudu
narodzin. Dopiero po chwili Ewa zauważyła bezmierne wyczerpanie siostry, jej
trupio bladš twarz, złote włosy potargane i bez blasku. Słaby umiech, którym
Nadia obdarzyła swojš nowo narodzonš córkę, był już dla niej wielkim wysiłkiem.
Ewa cierpła na wspomnienie bólu, który musiała znieć siostra w trakcie tych
nieskończenie długich godzin. Jeszcze brzmiały jej w uszach nieludzkie krzyki
Nadii.
- Niech teraz odpocznš. - Grubiutka pani Karotska dotknęła ramienia Ewy proszšc,
żeby odeszła od łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem. - Zabierz tę miednicę.
Akuszerka wskazała naczynie pełne zakrwawionych szmat. Ona sama niosła wanienkę
z wodš zabarwionš na różowo, w której myto dziecko
Alaska
457
Patrzšc ze stopni cerkwi na miasto widziała porzucone budynki w ruinie, pustkę i
zaniedbanie. Miała już tyle lat, że pamiętała, jak było tu przedtem. Mężczyni
zbudowali to miasto i oni je zniszczyli. Zawsze, w swej chciwoci, rujnujš
wszystko. Schodzšc ze schodów Ewa postanowiła, że jej mała siostrzenica musi
poznać prawdę o mężczyznach.
Stara latarnia morska na szczycie zaniku na wzgórzu niegdy wskazywała drogę
wielu statkom do portu Sitka, który nazywał się przedtem Nowoarchan-gielsk.
Teraz wirowała w podmuchach wiatru.
-
,
Kont -
v< D
?3
a>
P
<+-
Ala cia
cs
Sitka Lato 1897 roku
Ponieważ parowiec miał pozostać przy nabrzeżu parę godzin, wyładowujšc towary i
bioršc paliwo, Justin Sinclair skorzystał z okazji, aby rozejrzeć się po starym
rosyjskim miecie i trochę rozprostować nogi. Bóg wiadkiem, niewiele widział w
cišgu dwudziestu dwóch lat życia. Co można zobaczyć z pokładu statku rybackiego?
Przysišgł sobie, że kiedy wzbogaci się na złotodajnych polach Klondike, nie
będzie niczego jadł poza mięsem. Nie chciał już nigdy czuć zapachu ryb.
Nienawidził ryb i nienawidził morza. Niech jego ojciec tym się zajmuje, jeli ma
na to ochotę, ale on nie ma zamiaru mierdzieć rybš do końca życia.
Inni pasażerowie parowca zeszli na lšd jeszcze przed nim, z podobnym zamiarem
zwiedzenia miasta. Otoczyła ich grupa Indian, głównie kobiety, starajšc się
sprzedać swoje towary - miniaturowe totemy wyrzebione w drzewie, srebrne
bransoletki i indiańskie koce. Justin Sinclair przepychał się przez ten tłumek,
energicznie potrzšsajšc głowš na widok każdego przedmiotu, który mu proponowano.
Kiedy wydostał się z tego cisku, stanšł, żeby rozejrzeć się i pozbierać myli.
W dali majaczyła góra w kształcie idealnego stożka. nieg nadal pokrywał krater
nieczynnego wulkanu, który rysował się wyranie na tle błękitnego nieba.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokšd popłynie ten statek? - Pytanie to zadała
kobieta mówišc z dziwnym akcentem.
Justin przypomniał sobie teraz, że na nabrzeżu zauważył kobietę, trzymajšcš się
z daleka od tłumu. Zwrócił uwagę przede wszystkim na jej zaniedbany wyglšd -
pospolitš sukienkę, ciemny szal na ramionach, ciemnš chustkę na
462 Janet Dailey
głowie całkowicie zakrywajšcš włosy. Ale głos tej kobiety był młody. Justin
obrócił się zdziwiony.
- Bierze kurs na Mooresville.
- Czy słyszał pan, że odkryto złoto po drugiej stronie przełęczy White Pass, w
rejonie Klondike w Kanadzie? - Głos jej zdradzał młodzieńczš żywotnoć.
- Tak, wiem. - Justin spojrzał na niš znowu, ale trudno było dojrzeć jej twarz.
Chustka, którš miała na głowie, była tak głęboko nasunięta na czoło, że nie
można było zobaczyć oczu skierowanych na zakotwiczony statek. Potem odwróciła
głowę i spojrzała na niego. Widok jej twarzy zaskoczył go. Miała gładkš cerę z
połyskiem perłowej macicy, a oczy jak duże kawałki błyszczšcego czarnego węgla.
- To tam pan płynie? - spytała.
- Tak. - Chciał jeszcze popatrzeć na niš, ale odwróciła się, obserwujšc
parowiec.
- Chciałabym popłynšć. - Mówiła cicho, jakby do siebie, więc udawał, że nie
dosłyszał.
- Czy pani tutaj mieszka?
- Tak. - Otuliła się szczelniej szalem, przerywajšc rozmowę.
- Mam kilka wolnych godzin, zanim odpłynie statek. Chciałem rozejrzeć się po
miecie. Jeden z majtków powiedział mi, że była to niegdy rosyjska stolica
Alaski, zanim jš kupilimy. Może pani mogłaby mnie oprowadzić.
- Nie ma tu wiele do oglšdania. - Ruch jej ramion wyrażał obrzydzenie.
- Kilka rozwalonych starych domów, kociół i cmentarz. To wszystko. Kiedy
popatrzył w kierunku miasta, zauważył pomalowanš na zielono
wieżę kocioła zwieńczonš krzyżem o dziwnym kształcie. - Nigdy nie widziałem
takiego krzyża. Jaki to jest kociół?
- To jest Sobór więtego Michaiła, kociół obrzšdku prawosławnego.
- Dlaczego u dołu krzyża jest jedno ukone ramię?
- Kiedy Jezus Chrystus został ukrzyżowany, jego stopy spoczywały na tym niższym
ramieniu. W chwili mierci ciężar ciała przesunšł je na bok.
- Jej czarne oczy błyszczały jak obsydian. - Powinien pan wejć do cerkwi. Tam
sš piękne złote ornamenty i srebrne ikony.
Justin nie zauważył cienia żarliwoci religijnej towarzyszšcej tej propozycji.
- Może pani pokaże mi wnętrze kocioła?
Alaska
463
Znowu zaczęła się wycofywać.
- Nie, nie mogę tam pójć z panem - potrzšsnęła głowš.
- Dlaczego? - Ta niezwykła młoda kobieta podniecała jego ciekawoć. Miała tak
interesujšcš twarz i tak nie pasujšce do niej brzydkie ubranie.
- Moja ciotka mogłaby mnie z panem zobaczyć.
- Na pewno nie podobałoby się jej, że widzi paniš z obcym mężczyznš - domylił
się. - Możemy zmienić tę sytuację. Nazywam się Justin Sinclair pochodzę z
Seattle, a pani...?
Łobuzerski błysk ukazał się w jej oczach.
- Marisza Gawrilewna Blackwood. I obawiam się, że pan niczego nie rozumie.
- Marisza Gawrilewna, czy pani jest Rosjankš? - Zastanawiał się, czy to
pochodzenie było ródłem jej lekkiego, ale bardzo wyranego akcentu.
- Rosjankš, Amerykankš, Indiankš - jestem po trochu wszystkim.
Był zdziwiony jej otwartociš w przyznawaniu się do mieszanego pochodzenia,
chociaż to ułatwiało mu sytuację. Przynajmniej nareszcie wiedział, z kim ma do
czynienia.
- Miło mi było pana poznać, panie Sinclair, ale muszę już ić.
Kiedy odsunęła się od niego, położył jej rękę na ramieniu, czujšc pod palcami
szorstkoć szala.
- Dlaczego? Już się poznalimy. Ja jestem Justin, a ty jeste Marisza. Jakie
twoja ciotka mogłaby mieć jeszcze zastrzeżenia?
- Moja ciotka ma zastrzeżenia do wszystkich mężczyzn. Mówi, że nie można im
ufać, że przynoszš tylko nieszczęcie. Ojciec uciekł przed moim urodzeniem
zabierajšc cały rodzinny dobytek, a ona twierdzi, że wszyscy mężczyni sš
ulepieni z jednej gliny.
- Co się stało z twojš matkš?
- Umarła, jak miałam jedenacie lat.
- Ile teraz masz lat? - Nie można było ocenić jej wieku tylko na podstawie
wyglšdu twarzy.
- Dziewiętnacie. Już jestem starš pannš-jak ciotka. - Twarz i zacinięte wargi
wyrażały gorycz. - Nie ma wielu kawalerów w tym miecie, a jej udało się
zniechęcić tych nielicznych, którzy składali nam wizyty.
- Gdzie ona teraz jest?
- Sprzšta u więtego Michaiła. Miałam pracować w ogrodzie, ale
464 Janet Dailey
wymknęłam się, żeby tu przyjć. - Umiechnęła się bez poczucia winy.
- Ciotka będzie wciekła, kiedy to odkryje.
- To tutaj zwykle przychodzisz?
- Nie, chciałam tylko zobaczyć statek i dowiedzieć się, dokšd popłynie.
- Patrzyła z tęsknotš w oczach na parowiec.
- Ponieważ nie mam nic do roboty, a twoja ciotka i tak będzie na ciebie zła,
zabierz mnie tam, dokšd zwykle chodzisz, kiedy uciekasz od ciotki.
Obserwowała go przez chwilę, jak gdyby oceniajšc stopień ryzyka. Justin nie miał
wštpliwoci, że ta jej ciotka trzyma jš pod kluczem, ale bez wštpienia Marisza
była buntowniczym duchem.
- Tędy - powiedziała i ruszyła pierwsza.
Idšc szybko po obrzeżach miasta, poprowadziła go wzdłuż linii południowego
brzegu, naprzeciwko cieniny usianej małymi wysepkami. Przez cały czas trzymała
spuszczonš głowę, żeby nie spotkać się z cudzym wzrokiem. Tylko dwa razy
rozejrzała się sprawdzajšc, czy nie sš obserwowani. Byli już poza miastem i
zbliżali się do lasu, kiedy wreszcie zwolniła kroku.
- Ta cieżka nazywa się Przechadzka Gubernatora - powiedziała mu.
Prawdopodobnie Baranów tutaj spacerował.
- Kto to jest Baranów?
- Aleksander Andriejewicz Baranów był pierwszym rosyjskim zarzšdcš Alaski. To
on zbudował miasto Sitka. Niegdy na tym wzniesieniu, koło którego
przechodzilimy, stał duży stary dom. Nazywał się Zamkiem Baranowa, ale spłonšł
trzy lata temu. Czy widzisz tę skałę przy brzegu? Mówiš, że spędzał tutaj swoje
ostatnie dni siedzšc godzinami i patrzšc na Pacyfik. Zgadnij, jak ona się nazywa?
- Skała Baranowa.
- Tak. Cała wyspa, na której jestemy, nazywa się Wyspš Baranowa.
- Rozemiała się i pobiegła w kierunku skały.
Zatrzymała się spoglšdajšc na morze. Przyglšdał się teraz bacznie, czy ona jest
gruba, czy tylko tak wyglšda w swoim ciężkim szalu i obfitej sukni.
Kiedy podchodził do skały, żwir plaży trzeszczał mu pod nogami. Nie zareagowała,
tylko lekki ruch jej głowy wskazywał, że jest wiadoma jego obecnoci. Wcišż
patrzyła na szeroki przesmyk wód usianych wyspami.
- Wczesnš wiosnš, kiedy ledzie płynš ku zatoczkom na tarło, Indianie Tlinkici
czekajš na odpływ, układajš gałęzie choiny na odkrytej plaży
Alaska 465
i mocujš je. ledzie składajš na nich ikrę. Powiniene to zobaczyć - szepnęła. -
Gałęzie wyglšdajš, jakby były pokryte tysišcami perełek.
- To rzeczywicie musi być ciekawe. - Ale ryby były ostatniš rzeczš, która
mogłaby go zainteresować.
- To jest cudowne - westchnęła i odeszła od skały. Kiedy zwróciła się w jego
kierunku, szarpała węzeł chustki pod brodš. - Nie cierpię tej babuszki, przez
niš czuję się jak prawdziwa babuszka.
- Co to jest babuszkal
- To chustka, jakš noszš stare kobiety w Rosji. Słowo to oznacza zarówno
chustkę, jak i starš kobietę. Tak też nazywamy babcię, którš pewno nigdy nie
będę. - Wreszcie węzeł ustšpił pod jej palcami i mogła cišgnšć chustkę z głowy.
- O, do wszystkich... - Justin patrzył zdziwiony.
Jej włosy miały kolor jasnego złota błyszczšcego w słońcu. Nie były kasztanowate
ani przetykane ciemniejszymi pasmami - czyste złoto. Dawało to niezwykle
dramatyczny kontrast - czarne oczy i brwi, a przy tym złote blond włosy. Powoli
otrzšsał się z osłupienia, chociaż widział wyranie, jak ubawiła jš jego reakcja.
- Jeste piękna - szepnšł, nie mogšc się opanować.
Skrzywiła usta w umiechu i odsunęła się od skały, w zamyleniu machajšc chustkš.
- Piękno jest przekleństwem. Tak mówi ciotka Ewa. - Mimo jej lekkiego tonu,
Justin wyczuł gorycz w głosie. - Dziewczyna nie powinna zajmować się swoim
wyglšdem - cišgnęła. - Najlepiej, żeby ubierała się pospolicie. Chęć podobania
się to próżnoć, a próżnoć jest grzechem. Teraz mam tylko takie ubranie, ale
kiedy będę miała pięknš suknię. Kiedy - powtórzyła z determinacjš.
- Nie obchodzi mnie, co mówi twoja ciotka. Ona nie ma racji. Nikt, kto ma takie
włosy jak ty, nie powinien ich zakrywać. Moja matka zawsze mówiła, że włosy sš
ukoronowaniem kobiecej urody.
Marisza przygładziła włosy, żeby wszystkie ich pasma znalazły się w złotym węle
z tyłu głowy.
- Ukoronowanie urody, podoba mi się to - wyszeptała w zamyleniu, potem nagle
przerwała ten temat. - Chodmy tędy. Jest tam co, co chcę ci pokazać. - Szła
wšskš cieżynkš, która poczštkowo biegła równolegle do brzegu, a potem skręcała
w las. Justin był zbyt zainteresowany niš samš, żeby zastanawiać się, dokšd idš.
466 Janet Dailey
Weszła między ogromne drzewa, których gałęzie odcinały dostęp promieni
słonecznych. Powietrze było bardzo wilgotne, aż ciężkie, kiedy szli cieżkš
przez las, a ich kroki były prawie niesłyszalne na miękkim kompostowym
podłożu.
- Czy widziałe kiedy złoto? Mam na myli prawdziwe złoto. - Nie czekała na
odpowied. - Ja raz widziałam. Kelly-Niebieskie Portki jest starym poszukiwaczem
złota. Był kiedy w wojsku, ale potem nadal nosił niebieskie spodnie od munduru,
stšd to przezwisko. Raz pokazał mi kawałek rudy, w której były cienkie pasemka
złota.
- Znaleli tutaj złoto?
- Trochę. - Skinęła potakujšco głowš. - Jest kilka kopalni na Silver Bay i
kruszarka, ale domylam się, że nie znaleli większych złóż. - Przeszła parę
kroków w milczeniu. - Chciałabym znaleć złoto.
- Ono jest w Klondike. Tyle że jest zawieszone w piasku strumieni
- czyste złoto. Wszystko, co należy zrobić, to wypłukać je z tego piasku. Nie
trzeba kopać tuneli ani posługiwać się maszynami wykruszajšcymi je ze skał. Po
prostu nabierasz żwir na sito i wyjmujesz z niego grudki złota. To jest tak
łatwe, że nawet dziecko mogłoby to robić.
- Albo kobieta - szepnęła, jak gdyby do siebie.
Przez przewit w drzewach Justin zobaczył blask słońca na powierzchni wody.
Okazałe wierki przerzedziły się w miejscu spadku terenu w kierunku morza,
ustępujšc pola wysokim zarolom i krzakom. Na pokrytym żwirem brzegu leżały
wyrzucone przez wodę potężne kłody. Kiedy obeszli ten kawałek lšdu, Justin
zobaczył ujcie rzeki.
- To jest Rzeka Indiańska - stwierdziła Marisza Blackwood. - Rosjanie nazywali
jš Kołosz. Czy widzisz to wzniesienie w lesie? - Pokazała palcem.
- Indianie z plemienia Kołoszy, czy też Tlinkici, jak ich wszyscy teraz
nazywajš, mieli tam duży fort. To jest włanie dawne miejsce bitwy pomiędzy
Rosjanami a Tlinkitami. Zakotwiczone w zatoce rosyjskie statki obrzuciły wtedy
indiańskš warownię gradem armatnich pocisków. Żonš mojego prapradziadka Zachara
była włanie kobieta z plemienia Tlinkitów. To jej ludzie zaatakowali przedtem
rosyjskie umocnienia na Wyspie Baranowa i zabili prawie wszystkich żołnierzy,
sporód których tylko kilku udało się uciec. Wród ocalonych był mój
prapradziadek. Kiedy więc Baranów postanowił wzišć odwet na Kołoszach i odzyskać
wyspę, atakujšc ze statków w zatoce, na jednym z nich był dziadek Zachar. Nie
wiedział, że w bronišcym
Alaska 467
się forcie przebywa jego żona, a moja praprababcia, z ich małym synem. Kiedy
Rosjanie wdarli się do wnętrza, zdołała uciec do lasu. Moi prapradziad-kowie
odnaleli się znowu dopiero po kilku latach. - Spojrzała na niego, a potem znowu
na wodę. - Gdyby jej syn wtedy umarł - a przecież jest to mój pradziadek - nie
byłoby mnie tu teraz, żeby ci o tym opowiedzieć.
- Czy jeste ostatnia z rodziny?
- Nie. Mam kuzyna Dymitra, który jest rybakiem w miecie Wrangel. Na podstawie
tego, co mówi moja ciotka, mylę, że również zajmuje się szmuglem... - Jej lekki
umiech wyrażał aprobatę dla tych nielegalnych działań, bez względu na to, co
mylała o tym ciotka. - Większoć moich ciotek oraz wujek opucili Alaskę
wkrótce po przejęciu jej przez Amerykanów. Od lat nie otrzymalimy od nich
żadnej wieci. Wydaje mi się, że za czasów rosyjskich Sitka była całkiem
porzšdnym miastem. Kiedy byłam małš dziewczynkš, moja mama opowiadała mi o
balach, jakie odbywały się na zamku, o koncertach i przedstawieniach teatralnych.
- Przerwała i wykrzywiła usta. - Ciotka mówi, że z chwilš podniesienia
amerykańskiej flagi nad Alaskš wszystko zmieniło się na gorsze.
- Nie wydaje się, żeby ona miała zbyt dobrš opinię o Amerykanach.
- Nie ma. Kilka lat temu kto jej zasugerował, żeby ubiegała się o obywatelstwo
amerykańskie. Była wciekła. Ona nadal uważa się za Rosjankę. Nigdy nie podobało
się jej, że urodziłam się Amerykankš.
- I to pięknš Amerykankš. - Justin wcišż nie mógł wyjć z podziwu. Mylał, że
dzięki ladowi indiańskiej krwi swoich przodków miała te nieprawdopodobnie
czarne oczy i silnie zarysowane koci policzkowe, może również odziedziczyła po
nich niepokój, który w niej wyczuwał.
- Teraz starasz się mi pochlebić - rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie, po
czym odwróciła się szybko. - Nie powinnam była tego robić.
- Czego? - zmarszczył się Justin.
- Dziewczyna nie powinna patrzeć mężczynie w oczy. Ciotka mówi, że to jest
bezwstydne. Czy tak jest? - przechyliła głowę w jego stronę.
- Nie wiem. - Był z lekka zaskoczony. - Niektórzy mogš to uważać za niegrzeczne.
- Nie wiem, jak można z kim rozmawiać i ani razu na niego nie spojrzeć -
powiedziała z umiechem. - Oczywicie, moja ciotka nie chce, żebym rozmawiała z
mężczyznami.
- Cieszę się, że nie we wszystkim jeste jej posłuszna.
468 Janet Dailey
- Wiem, że ma swoje powody. Opowiadała mi o niektórych wydarzeniach. Ale czasem
mylę, że jest po prostu zazdrosna. Jest tak brzydka, że żaden mężczyzna nie
chciałby z niš rozmawiać. Nie pozwala mi nawet sadzić kwiatów w ogrodzie. Mamy
tam tylko warzywa. Nie można jeć kwiatów, więc szkoda na nie czasu i grzšdek",
mówi. Kiedy będę miała ogród, w którym będę hodować wyłšcznie kwiaty. Jestem
zmęczona tš brzydotš i szarociš, a także tym, że nigdy nie mogę z nikim
porozmawiać. Nienawidzę tego!
- Tak samo czułem się przy łowieniu ryb - powiedział Justin. - Od jedenastego
roku życia pracowałem na statku rybackim mojego ojca. Niedobrze mi się robiło od
zapachu i luzu ryb, od mojego sztywnego ubrania, przesiškniętego solš morskš do
tego stopnia, że samo mogłoby chodzić, gdybym nie był w rodku, od pracy do
upadłego, od wyładunków połowu w fabryce konserw i wypływania w następny rejs.
- I porzuciłe to, po prostu odszedłe, ot tak? - pstryknęła palcami.
- Tak. Byłem przypadkiem na nabrzeżu, kiedy statek Portland przybił do Seattle.
Widziałem, jak wyładowywali złoto z Klondike wartoci siedmiuset tysięcy dolarów
- tonę złota. I zrozumiałem, że ja też muszę je mieć. Od razu zamówiłem sobie
miejsce na pierwszym statku udajšcym się na północ. Kiedy zdecydowałem się, po
prostu to zrobiłem. Nie było o czym myleć, chciałem jechać, więc pojechałem.
- Ja też chcę jechać - stwierdziła. - Czy wemiesz mnie ze sobš do Klondike,
żebym mogła płukać złoto? Będę robić wszystko, co każesz, jeli tylko pozwolisz
mi jechać z tobš.
Justin był zaskoczony.
- Hej, oczywicie, że możesz jechać, ale musisz zapłacić za swój przejazd. Mam
ze sobš niewiele pieniędzy, sš one niezbędne na zakup zapasów żywnoci,
przejcie przez przełęcz i dalej do Dawson City. Ta droga będzie ciężka.
- Jestem silna. Nie będę opóniać twojego marszu - zapewniła go, jakby czytała
jego myli. - Mam trochę odłożonych pieniędzy. Mylałam, żeby popłynšć statkiem
pocztowym do miasta Juneau i poszukać tam pracy. Ale słyszałam, że poza Górniczš
Spółkš Treadwell nie ma tam wiele pracy. Jeli wszystko, co trzeba robić w
Klondike, to wybierać grudki z sita, nie muszę się martwić o pracę. - Przerwała,
ale widział, że myli o czym goršczkowo. Jej napięcie było prawie odczuwalne. -
Ile może kosztować bilet na twój statek?
Alaska
469
- Nie wiem.
- Nie będę potrzebowała miejsca do spania. Wezmę koc, mogę spać na krzele albo
gdzie w kšcie. Zabiorę chleb i trochę jedzenia z domu, więc nie będę musiała
płacić za żadne posiłki. Co jeszcze może mi być potrzebne?
- Będzie ci potrzebne ciepłe ubranie i gruby płaszcz. Klondike jest mrone w
zimie. - Był podniecony perspektywš, że Marisza Blackwood będzie mu towarzyszyć,
chociaż wiedział, że to nie jest miejsce dla kobiety. - Również mocne buty.
- Kiedy odpływa statek?
Przysłoniwszy oczy, Justin starał się zobaczyć nachylenie słońca na niebie.
- Trochę więcej niż za godzinę - usiłował zgadnšć.
- Muszę ić do domu i spakować rzeczy. - Prędko zaczęła wišzać chustkę na
głowie. Umiech triumfu pojawił się na jej twarzy. - On już dłużej nie będzie
moim domem. Zaczekasz na mnie na nabrzeżu?
- Oczywicie.
- Wrócę tak szybko, jak tylko się da - obiecała i zaczęła biec cieżkš przez
las, powiewajšc długš spódnicš.
Justin stał u dołu trapu przebiegajšc oczami opustoszałe ulice miasta. Za jego
plecami parowiec wzywał syrenš ostatnich pasażerów na pokład. Dziewczyny nigdzie
nie było widać. Czuł się trochę zawiedziony, chociaż zdrowy rozsšdek mu
podpowiadał, że to jest najlepsze rozwišzanie. Ze wszystkich opowieci, jakie
słyszał, wynikało, że Klondike jest doć brutalnym miejscem. Nie było sensu
mnożyć problemów, cišgnšc za sobš kobietę. Może ona też to przemylała. Może jš
ciotka zatrzymała. Trudno było przewidzieć.
- Zaczekaj!
Usłyszał z dala okrzyk i obrócił się. Zobaczył, jak biegnie ulicš w kierunku
nabrzeża, obładowana kilkoma dużymi tobołami.
- Wchod, odpływamy. - Kto z załogi stojšcy przy łańcuchu cumowym
zniecierpliwionym gestem wskazywał Justinowi, że ma wejć po trapie.
- Zaczekaj. Macie jeszcze jednego pasażera. - Justin zbiegł na dół i odebrał od
niej dwa nieporęczne pakunki.
- Mylałam, że nie zdšżę. - Była zdyszana, policzki miała zaróżowione od biegu,
ale umiechała się z zadowoleniem.
470 Janet Dailey
- Mało brakowało. Chod. Wejdmy na pokład, bo inaczej odpłynš bez nas... -
Ruchem głowy pokazał jej, że ma ić za nim.
- Nie zapłaciłam za przejazd.
- Zapłacisz na statku.
Marisza stała na pokładzie rufowym, przypominajšc sobie te niezliczone dni,
kiedy ze starego nabrzeża patrzyła na wychodzšce w morze statki żałujšc, że nie
znajduje się na ich pokładzie. Wyjazd z Sitki był jedynš rzeczš, o jakiej
marzyła przez ostatnie kilka lat.
To miasto było wymarłe. Czasem, kiedy szła ulicš, czuła się jak te opustoszałe
budynki - odcięta od wszystkiego, samotna i zapomniana, miała wrażenie, że życie
toczy się gdzie indziej. Od dawna chciała się wyzwolić z zakazów, jakimi pętała
jš ciotka, z ograniczeń, które wydawały się mieć wyłšcznie jeden cel -
pozbawienie jej każdej drobnej przyjemnoci, czy to była ładna sukienka, kwiatek,
czy towarzystwo przyjaciółki.
Marisza patrzyła na zielonš wieżę Soboru więtego Michaiła, gdzie pracowała jej
ciotka Ewa, i zastanawiała się, czy ona usłyszała syrenę okrętowš, sygnalizujšcš
ich wyjcie z portu. Wštpiła w to.
W ostatniej chwili napisała karteczkę i zostawiła na stole, zawiadamiajšc o
swoim wyjedzie, ale nie precyzujšc, dokšd się udaje. Nie spodziewała się
pocigu. Pewna była, że ciotka nie zrozumie przyczyn, dla których odjeżdża. Mimo
że nienawidziła tyranii ciotki, nie żywiła w sercu niechęci do niej. Nie mogła
uciec, nie zostawiwszy jej wiadomoci.
Teraz była już w drodze. Po tylu latach marzeń nareszcie opuszczała to brzydkie,
ponure miasto, z jego ustawicznymi deszczami, tę nudnš, mozolnš egzystencję, to
ograniczone, samotne życie bez umiechu i piękna. Teraz będzie miała wszystko, o
czym zawsze niła - jasne atłasowe suknie, piękne ozdoby i kolorowe kwiaty.
Chciało się jej krzyczeć z podniecenia.
- Żałujesz? - Głos Justina wyrwał jš z rozmarzenia.
Marisza odwróciła się i spojrzała Justinowi Sinclairowi prosto w twarz, wbrew
surowym zasadom ciotki. Kapelusz zsunięty na tył głowy odsłaniał jego ciemne
kręcone włosy. Podobała jej się ta twarz, zdecydowanie zarysowana szczęka,
zmarszczki, które tworzyły się przy umiechu w kšcikach jego piwnych oczu - tak
jak w tej chwili. Stałe przebywanie na otwartym powietrzu pozbawiło jego rysy
młodzieńczej miękkoci.
Alaska
471
Nie miała prawie kontaktu z mężczyznami, szczególnie młodymi. Pilnowała tego
ciotka, nie spuszczajšc jej z oczu w ich obecnoci. Nie była jednak w stanie
robić tego stale, kiedy więc zdarzały się te rzadkie okazje, że Marisza mogła
porozmawiać z mężczyznš, zadawała sobie pytanie, o co właciwie ciotce chodzi.
Mężczyni -jak się zorientowała - byli ludmi nie tak bardzo różnišcymi się od
niej samej.
Obserwujšc Justina Sinclaira zastanawiała się, ile jeszcze czasu spędziłaby w
Sitce, gdyby dzi do niego nie zagadała. Chciała wyjechać, ale nie wiedziała
dokšd i po co. A on tak prosto wyjanił jej te dwie zagadki - Klondike i
poszukiwanie złota. Była zawsze głęboko przekonana, że sama ucieczka nie
wystarczy; musiała uciec do czego wiadomego, jeli chciała zrealizować swoje
marzenia.
Zrozumiała również, że z Justinem łšczy jš podobieństwo. Oboje niezadowoleni ze
swojego poprzedniego życia, oboje oczekujšcy więcej, niż ono mogło im dać, i
oboje rzucajšcy się w nieznanš przygodę, aby znaleć swoje sito złota.
- Niczego nie żałuję - powiedziała zdecydowanie. - To jest najszczęliwszy
dzień w moim życiu. - Bez namysłu pocałowała go w policzek. - Dziękuję.
Przytrzymał jš, kiedy się cofała. Miała chustkę na ramionach, a wiatr
morski rozwiewał jej włosy. Spojrzała na niego z ciekawociš, kiedy schylił
się i pocałował jš lekko w usta.
Nie odezwała się i wlepiła wzrok w rufę statku, cišgle jednak wiadoma jego
obecnoci. Nigdy przedtem nie pocałował jej żaden mężczyzna. To, czego
dowiadczyła przed chwilš, nie miało nic wspólnego z czym obrzydliwym, jak jej
to wmawiała ciotka. W rzeczywistoci ten pocałunek był bardzo przyjemny. Czuła
jeszcze jego smak na wargach.
?
Kiedy parowiec znalazł się w Lynn Canal, napierajšce na niego z boków strome
góry wydawały się coraz bardziej dzikie i nieprzyjazne. Przypominały pokrytych
szronem strażników, patrzšcych z wysoka na zbliżajšcych się intruzów.
Gdzieniegdzie ciany niebieskawych lodowców spływały ku przepaciom i wšwozom,
niekiedy docierały aż do wody.
- To tutaj - Justin wskazał wyłaniajšcš się włanie długš, wšskš dolinę.
Marisza przechyliła głowę, żeby spojrzeć na osadę zbudowanš na żwirowej
delcie, przy ujciu rzeki, przez kapitana żeglugi rzecznej, kupca i poszukiwacza
złota w jednej osobie, Williama ?????'?, nazwanej na jego czeć Mooresville.
Nabrzeże i drugie rzędy budynków cišgnęły się wzdłuż rzeki, która wyżłobiła ten
mały kanion pomiędzy górami.
- Widzę. - Miasto wyglšdało na większe, niż się tego spodziewała, i jej
podniecenie wzrosło. Nigdy nie opuszczała Sitki, a to było nowe miejsce i nowi
ludzie. Teraz wiedziała, że dawne życie ma już naprawdę za sobš a nowe dopiero
się zaczyna.
- Droga do Klondike prowadzi tym kanionem na White Pass - pokazywał jej Justin.
- To jest dłuższa przeprawa niż przez przełęcz Chilkoot Pass, ale powiedziano mi,
że ta droga nie jest taka zdradliwa i stroma.
Za tymi onieżonymi grzbietami leżała Kanada i Klondike - grudki złota i to
wszystko, co mogła za nie kupić. cišgnęła wełnianš chustkę z głowy i przez
chwilę patrzyła na jej szorstkie, ciemne sploty. Przez wiele minionych lat ta
zgrzebna materia okrywała jej głowę i drapała skórę. Nienawidziła jej jako
ponurego symbolu życia, które dotšd wiodła. Wyrzucajšc chustę przez burtę czuła,
że pozbywa się w ten sposób wszystkich zniewalajšcych jš
Alaska 473
rygorów. Patrzyła, jak powoli opada w stronę ciemnej wody, i poczuła się
nareszcie wolna.
- Dlaczego to wyrzuciła?! - zaprotestował Justin. - Będziesz potrzebowała
ciepłej chustki na głowę.
Marisza rozemiała się.
- Nie. Nie będę. Już nigdy. - W tobołkach miała staš matczynš pelerynę z
kapturem, podbitš futrem czarnego lisa, w niektórych miejscach już przetartš,
ale wystarczajšco ciepłš.
Justin odszedł od relingu.
- Niedługo będziemy w porcie. Zbierzmy nasze rzeczy, żebymy byli gotowi, jak
opuszczš trap.
Inni pasażerowie parowca również się przygotowywali. Kiedy rzucono liny
cumownicze, popychano Mariszę ze wszystkich stron, każdy chciał być pierwszy.
Obok Justina stanšł elegancki dżentelmen. Miał na sobie ciemny wełniany garnitur,
czarny kapelusz homburg na głowie i wypomadowane wšsiki. Jego bagaż przypominał
Mariszy walizki z próbkami towarów, noszone przez domokršżców. Nie zwracał uwagi
na to całe zamieszanie, ale - jak łatwo dawało się zauważyć - nie ustępował
nikomu ani na krok. Kiedy spojrzał na niš, z poczštku odwróciła wzrok, ale potem
przypomniała sobie, że nie musi się już tak zachowywać. Skinšł jej głowš z
umiechem i Marisza odpowiedziała mu tym samym.
- Przepraszam - zwrócił się teraz do Justina. - Pan wyglšda na cheechako -jest
to lokalne okrelenie dla nowo przybywajšcych na Alaskę. - Ja już tutaj byłem. -
Poklepał swojš walizkę. - Gorsety dla pań. Czy nie miałby pan nic przeciwko
dobrej radzie?
-Nie.
- Zanim pan zrobi cokolwiek innego, niech pan zapewni sobie i uroczej małżonce
pokój. Inaczej będziecie musieli spędzić noc na gołej ziemi. W tym miecie jest
mało łóżek do wynajęcia i zaraz zostanš rozdrapane.
Justin zawahał się przez chwilę, potem kiwnšł głowš z umiechem.
- Dziękuję. Będę o tym pamiętał.
Nie sprostował omyłki mężczyzny co do ich statusu małżeńskiego. Marisza uważała
tę pomyłkę za zabawnš i prawie rozemiała się złoliwie, wyobrażajšc sobie
reakcję ciotki. Ciotka po prostu była jaka była, ale ona na pewno nie pójdzie w
jej lady.
474
Janet Dailey
Kiedy opuszczono trap, Justin i Marisza porwani zostali przez potok ludzi
spieszšcych się do złotodajnych pól Klondike. Strumień ludzki wyniósł ich na
głównš ulicę miasta. Na jednym z budynków, które ozdabiały ulicę swoimi
prowizorycznymi fasadami, widniał napis: SKAGUAY.
- To jest słowo z języka Tlinkitów, oznaczajšce miejsce, gdzie wiejš wiatry -
to Marisza wiedziała. Długa dolina rzeki była naturalnym kanałem dla wiatru i
prawdopodobnie stšd pochodziła nazwa.
Tęgi mężczyzna w fartuchu napełniał łopatš beczkę przed sklepem, nad którym
wisiał napis. Justin podszedł do niego.
- Dlaczego na tym szyldzie napisane jest Skaguay? Mylałem, że to miasto nazywa
się Mooresville.
- Tak się nazywało - do pierwszego sierpnia. Kupa facetów ze statku Queen, pod
wodzš Franka Reida, doszła do wniosku, że kapitan Moore nie miał prawa
zaanektować tej doliny, więc pomierzyli jš jeszcze raz, nadali miastu nowš nazwę
i posprzedawali działki. Kapitan podaje ich do sšdu. Ale tymczasem jestecie w
Skaguay.
Mariszy wydawało się, że tego ?????'? ograbiono z jego ziemi. Dobrze, że chociaż
teraz jest sšdownictwo na Alasce. Przedtem go nie było. Przypomniała sobie
opowiadanie ciotki, jak wierzyciele zabrali wszystko po mierci jej rodziców i
jak została bez rodków do życia tylko dlatego, że nie było przepisów
regulujšcych sprawy spadkowe. Ale te kwestie uporzšdkowano już w okresie jej
dzieciństwa, w 1884 roku, kiedy Kongres przyjšł uchwałę zapewniajšcš Alasce
system prawny i częciowo podporzšdkował jš ustawodawstwu stanu Oregon. Nadal
jednak nie rozwišzano kwestii administracyjnych. Alaska nie uzyskała statusu
terytorium, lecz stała się tylko okręgiem, ale okręgiem olbrzymim.
Zaprzężony w parę koni wóz prawie najechał na Mariszę. Usunęła mu się szybko z
drogi i dogoniła Justina, który szedł w górę ulicy. Po spokojnej Sitce Skaguay
wydawało się piekłem. Pojazdy cišgnięte przez konie, juczne zwierzęta i
przechodnie zapełniali gwarne ulice. Czuła goršczkę w tym miecie - goršczkę
złota, rozprzestrzeniajšcš się i zarażajšcš wszystko dokoła.
Wszędzie sprzedawano sprzęt przeznaczony dla poszukiwaczy złota udajšcych się do
Klondike. Nie brakowało niczego, poczšwszy od ubrań aż do najnowszych urzšdzeń
wydobywczych. Kilka razy Marisza zatrzymywała się, słuchajšc z szeroko otwartymi
oczami pełnych obietnic opowieci przechodniów.
Na jednym z rogów ulicznych mężczyzna ubrany w garnitur w kratkę zachęcał
zebranych wokół gapiów:
Alaska
475
- Spróbujcie szczęcia. Czy ręka jest szybsza niż oko? Musicie tylko zgadnšć,
pod którš z tych trzech muszelek znajduje się mały suszony groszek? Tak. Podejd
bliżej młody człowieku. Widzę, że masz bystre oczy. Ile chcesz postawić, dolara?
Tu jest dolar. Pod którš muszlš, mówisz?
Marisza uważała, że ten chudy chłopak ze skšpym zarostem, w czerwono--czarnej
wełnianej koszuli jest na pewno od niej młodszy. Wskazał rodkowš muszlę.
Mężczyzna podniósł muszlę, pod którš był groszek. Prowadzšcy grę namówił go,
żeby jeszcze raz spróbował szczęcia. Marisza patrzyła, jak chłopak stale
wygrywał. Wreszcie odszedł z dziesięcioma dolarami w kieszeni.
Ona też wiedziała za każdym razem, pod którš muszlš ukryty był groszek. Wydawało
się to takie łatwe, że wycišgnęła chusteczkę, gdzie schowała kilka monet, jakie
jej jeszcze zostały. Zanim jednak zdšżyła odpowiedzieć na wołanie mężczyzny: kto
następny? - kto położył jej rękę na ramieniu.
Obróciła się, żeby po raz pierwszy sprzeciwić się Justinowi, ale to nie był on.
Mężczyzna ten ubrany był w czarny dwurzędowy elegancki płaszcz, białš koszulę i
czarny kapelusz. Wyglšdał jak kaznodzieja. Wiedziała, że hazard jest grzechem,
ale to była przecież gra zręcznociowa, gra bystrych oczu, a nie lepego trafu.
Obcy pochylił się ku niej i powiedział cichym głosem, żeby nikt go nie dosłyszał.
- To oszustwo, zabieranie ludziom pieniędzy.
Zaskoczona nie protestowała, kiedy odcišgnšł jš od gromadki mężczyzn skupionych
przy grze.
- Widziałam, że ten chłopak wygrywał...
- Ale długo nie zobaczysz, żeby kto inny wygrał - powiedział. - Ten chłopak to
była żywa przynęta na haczyku dla zwabienia ryb. Jeli spojrzysz w kieranku
sklepu, to przekonasz się, że oddaje tak zwanš wygranš wspólnikowi od gry w
muszle, dostajšc jakie drobne w zamian. On jest tym, który, jak to się mówi w
biznesie, kaperuje" klientów.
Rzeczywicie, kiedy Marisza spojrzała na sklep, który jej wskazał nieznajomy,
widziała, jak chłopak podaje co szybko jakiemu mężczynie. Potem chłopak
podrzucił otrzymanš drobnš monetę, złapał jš z umiechem i poszedł w dół ulicy.
Zerknęła w stronę graczy i usłyszała, jak kto jęknšł.
- Musisz uważnie patrzeć. Spróbuj jeszcze raz - człowiek od muszli zachęcał
tego, który przegrał.
Zwróciła się z powrotem do obcego, nie do końca przekonana, że miał rację.
- Jeli to oszustwo, czemu nie powiesz o tym innym?
Alaska 477
widywała przed barami swojego miasta Sitka. Ich wargi były pomalowane jaskrawš
czerwieniš, policzki przyróżowione, a oczy grubo podkrelone czarnš kredkš.
Jedna miała włosy czarne jak sadza, a druga czerwone jak marchew, ale obie
nosiły fryzury wymodelowane z mnóstwa mocno skręconych loczków na czubku głowy.
cinięte gorsetami talie uwydatniały obfite biusty. Uwagę Mariszy zwróciły
przede wszystkim jasne kolory ich atłasowych spódniczek - błyszczšca czerwień i
zieleń. Kiedy będzie bogata - obiecywała sobie - wszystkie jej suknie będš tak
samo jaskrawe, koniec z ciemnymi, ponurymi bršzami i granatami.
Jedna z tych kobiet paliła cygaro. Nigdy przedtem nie widziała palšcej kobiety;
mylała, że robiš to tylko mężczyni. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym
mocniej chciała sama kiedy tego spróbować.
Ciotka nigdy nie zaaprobowałaby podobnych zachowań. Uważała zawsze, że kobiety z
barów sš grzeszne i niegodziwe. Ale co ona mogła o tym wiedzieć? Była starš
pannš, nigdy nie kochała mężczyzny, nie pozwoliłaby nawet, żeby jej dotknšł. Nie
mogła mieć pojęcia, na czym to polega. Tyle krzyku robiła obrzydzajšc jej
pocałunki - a Mariszy wydały się one przyjemne. Była prawie pewna, że wszystko,
co mówiła jej ciotka, było nieprawdš, i wobec tego należy postępować odwrotnie.
Zafascynowana widokami i dwiękami tego kwitnšcego, ruchliwego miasta nie
zauważyła nawet, że przemierzyli już więcej niż jego połowę w poszukiwaniu
noclegu. Jak do tej pory wszystkie były zajęte. Przed ostatnim domem, do którego
zapukali, położyła swój ciężki pakunek na ziemi i czekała na Justina na zewnštrz.
Za chwilę ukazał się w drzwiach i dawał jej znaki, żeby weszła do rodka.
- Majš wolne łóżka - powiedział Mariszy wnoszšcej nieporęczny tobołek do małej
gospody. - Twój pokój jest na końcu tego korytarza. - Poprowadził jš wšskim
przejciem i zatrzymał się przed jakimi drzwiami. Odstawił swój bagaż, otworzył
drzwi z klucza i odsunšł się, żeby jš przepucić.
Pokój był mały. Łóżko zajmowało tyle przestrzeni, że trudno było się poruszać.
Umywalka z miednicš i dzbankiem stała w rogu. Nie było żadnych upiększeń, tak
samo jak w jej dawnej sypialni w domu ciotki.
Z wahaniem zwróciła się do Justina, starajšc się powiedzieć co pozytywnego.
- On... on jest czysty.
- Tak. - Wręczył jej klucz.
- Gdzie ty będziesz?
478 Janet Dailey
- To ostatni pokój, jaki mieli - odpowiedział. - Znajdę sobie miejsce do spania
na dworze. Trzeba się zaczšć do tego przyzwyczajać. Często będę sypiać w ten
sposób na szlaku.
- Prawie bym zapomniała. - Wycišgnęła chusteczkę z pieniędzmi i zaczęła
odwišzywać jej rogi. - Ile zapłaciłe za pokój?
- Wiem, że powiedziałem ci, żeby płaciła za siebie, ale nie czuję się w
porzšdku bioršc pienišdze od kobiety. - Z zażenowaniem przestępował z nogi na
nogę.
- Nie mogę tu zostać. Zapłaciłe za pokój, więc pij tutaj, a ja pójdę na dwór.
- Złapała swój tobołek, który leżał na łóżku.
- Nie mogę na to pozwolić. - Justin zablokował drzwi. - To nie w porzšdku, żeby
kobieta spała na dworze.
- Sam powiedziałe, że tak będziemy spać na szlaku. Trzeba się zaczšć do tego
przyzwyczajać.
- Wyobra sobie, że ten pokój to prezent i zaakceptuj go. Zamiast kupować ci
cukierki czy jakš ozdobę, mam dla ciebie miejsce do spania. Przestań sprzeczać
się i okaż trochę wdzięcznoci.
- Jestem wdzięczna. Ale chodzi o pienišdze...
- Zapomnij o tym. Po tym, co straciłem tego popołudnia, i tak będę musiał
znaleć pracę, żeby mieć pienišdze na zapasy i sprzęt na podróż. Cena tego
pokoju nie zmieni sytuacji.
Marisza zauważyła, że Justin traci już cierpliwoć, ale pomimo jego argumentów
nie mogła zgodzić się na przytulne spanie w cieple, podczas gdy on miał być na
dworze w wilgotnš noc.
- To łóżko jest wystarczajšco duże dla dwóch osób - powiedziała i spojrzała na
jego zdziwionš twarz.
- Marisza, czy ty chcesz powiedzieć, że ja mogę z tobš spać? Czy wiesz, co
sugerujesz?
Patrzyła na łóżko mylšc o słowach ciotki, która zawsze jš przestrzegała przed
bliższym kontaktem z mężczyznš. Nie ufała słowom ciotki. Chciała sama o
wszystkim się przekonać i wszystkiego dowiadczyć, a potem zadecydować, co jest
dobre, a co złe.
Spojrzała trzewo na Justina.
- Wiem, co mówię. Chcę, żeby tu był ze mnš dzi w nocy.
- Marisza, ja ci nic nie obiecywałem. - Wcišż się wahał.
- Wiem.
Alaska 479
- Ruszam do Klondike, jak tylko zdobędę potrzebne mi pienišdze.
- Wiem. Ja też tam idę - aby znaleć złoto.
- Otworzyła węzełek z jedzeniem, które wzięła z domu. - Jeli jeste głodny,
mogę ci zaofiarować zimny posiłek. Nie jest to nic specjalnego, suszony łoso,
chleb i ser domowej roboty.
- Chleb i ser to dobrze brzmi. - Justin wniósł swój ciężki bagaż do pokoju i
zamknšł drzwi.
W nocy, kiedy knot lampy rzucał już tylko słabe, mrugajšce wiatło, które nie
docierało do łóżka, Marisza leżała w ramionach Justina. Sposób, w jaki jš
całował i piecił, sprawiał, że jej niepokój osłabł. Ale bez względu na to, jakš
przyjemnoć odczuwała teraz, nie wiedziała, co nastšpi za chwilę.
Żałowała, że nie miała z kim wczeniej porozmawiać, zanim po raz pierwszy
położyła się do łóżka z mężczyznš.
Jej wiedza ograniczona była do najbardziej podstawowego poziomu - obserwacji
spółkowania zwierzšt. Nigdy nie widziała penisa mężczyzny, nawet u niemowlęcia
płci męskiej. Mogła się tylko domylać, że on sterczy jak u psa czy byka. Zła
była na swojš niewiedzę i najchętniej odrzuciłaby ciężkš kołdrę, żeby go
zobaczyć, ale na to nie miała jednak doć miałoci.
Podczas tego żenujšcego momentu, kiedy położył się na niej, nie wiedziała, jak
się zachować. Czuła co twardego, co usiłuje w niš wniknšć, wreszcie znajduje
wejcie i wchodzi głębiej, ale napotyka opór od wewnštrz. W momencie pełnej
penetracji przeszył jš ostry ból. Zagryzła wargi, żeby nie krzyknšć i pomylała,
że może ciotka miała rację mówišc, że nie ma nic przyjemnego w stosunku miłosnym,
poza poprzedzajšcymi go pieszczotami i pocałunkami.
Stopniowo ból ustawał, a rytmiczne ruchy ciała Justina zaczynały jej sprawiać
przyjemnoć. Wkrótce tempo wzrosło, Justin zaczšł jęczeć i drżeć konwulsyjnie.
Kiedy minšł ostatni spazm, leżał na niej ciężko. Potem osunšł się wyczerpany na
materac. Co pulsowało pomiędzy jej nogami. Nie był to ból, tylko dziwne uczucie
pustki. - Och, jak było dobrze - szepnšł Justin.
Marisza zorientowała się, że nie była tak niezręczna, jak mylała. Zastanawiajšc
się nad swoimi odczuciami, nie umiała ich ocenić. Nie mogła szczerze powiedzieć,
że sprawiło jej to przyjemnoć, ale również nie mogła powiedzieć, że było to
przykre.
?
Ponieważ Marisza nigdy przedtem z nikim nie spała, nie zdawała sobie sprawy, że
czyje ciało może dawać tyle ciepła. Przypominało to przytulanie się do goršcego
węglowego pieca. Z tego już tylko powodu gotowa była zgodzić się na wspólne
łóżko, ale poza tym szybko się przekonała, że za drugim razem, kiedy kochała się
z Justinem, było lepiej niż za pierwszym, za trzecim lepiej niż za drugim, a za
czwartym lepiej niż za trzecim. Było coraz przyjemniej, a jej ciekawoć
seksualna wzrastała. Stała się bardziej aktywna - nie tylko odpowiadała na jego
dotyk, ale sama go pieciła. Czasem kochali się dwukrotnie w cišgu nocy. Pewnego
razu nawet kochali się rano, o wschodzie słońca. Po tym poranku Marisza już nie
musiała domylać się na podstawie dotyku, jak wyglšdał jego członek. Wreszcie
mogła dać ujcie tak długo tłumionej namiętnoci i w pełni z niej skorzystać.
Ten odkrywczy proces sprawiał jej wiele przyjemnoci.
Jednak nie cały czas powięcali miłym chwilom w łóżku. Klondike i jego złoto
nadal były ich najważniejszym celem i tylko brak rodków finansowych zmuszał do
odwlekania wyprawy na kanadyjskie terytorium Jukonu. Najpierw musieli znaleć
pracę, żeby zarobić pienišdze.
Marisza miała szczęcie. Drugiego dnia pobytu w Skaguay znalazła pracę przy
myciu naczyń w jednej z restauracji. Chociaż płacono jej bardzo mało, miała
prawo do darmowego posiłku. Zawsze udawało się jej wynieć jedzenie dla Justina,
żeby nie musiał wydawać pieniędzy. Ale po zapłaceniu za pokój niewiele
oszczędnoci zostawało z jej dziennych zarobków.
Kiedy już trzeci dzień zmywała talerze, jeden z goci powiedział do kucharza-
właciciela restauracji.
Alaska
481
- Robisz błšd, Mabe, że trzymasz tę ładnš żółtowłosš dziewczynę w kuchni nad
brudnymi talerzami. Powinna przyjmować na sali zamówienia, żeby chłopcy mogli jš
widzieć. Założę się, że w ten sposób dwa razy więcej zarobisz.
I tak z pomywaczki stała się kelnerkš. Nie tylko szybko opanowała nowy zawód,
ale również nauczyła się radzić sobie z goćmi, którymi byli prawie wyłšcznie
mężczyni. Po tygodniu przebywania w ich towarzystwie nie mogła zrozumieć,
dlaczego ciotka uważała ich za nieobytych brutali, gotowych rzucać się na każdš
napotkanš kobietę. Większoć restauracyjnych goci potrzebowała tylko umiechu i
dobrego słowa. Niektórzy wydawali się samotni i chcieli po prostu porozmawiać.
Zupełnie nowym dowiadczeniem dla niej była uwaga, jakš powięcali jej mężczyni.
Teraz chodziła z podniesionš głowš, dumna ze swojej urody.
Nazywano jš Glory Girl. To wszystko zaczęło się wraz z rozpoczęciem pracy od
frontu. Goć - stary złonik - który odwiedził restaurację rano, wrócił w
południe z przyjacielem i wskazujšc mu Mariszę, powiedział: Czy nie jest to
pięknoć do adoracji?" Okrelenie to przyjęło się. Została pięknš dziewczynš" -
Glory Girl.
Okręciła szmatkš ršczkę dzbanka, żeby metal nie parzył jej ręki, i chodziła
między stolikami dolewajšc kawy do filiżanek. Zatrzymała się przy krzele
mężczyzny, którego uważała za kaznodzieję.
- Jeszcze kawy, panie Cole? - umiechnęła się rutynowo. Chociaż był tutaj
dopiero drugi raz, od kiedy zaczęła pracować, nie był to mężczyzna, którego
dałoby się łatwo zapomnieć.
Kiwnšł potwierdzajšco głowš i podsunšł jej filiżankę. Jak zwykle ubrany był w
swój ponury czarny płaszcz i wykrochmalonš białš koszulę. Nigdy nie widziała go
ubranego inaczej, ale zawsze wyglšdał porzšdnie i czysto. Zwróciła uwagę na jego
ręce. Były gładkie i białe, nie miały na sobie zgrubień jak ręce wielu jej goci.
Nie dostrzegła nawet odrobiny brudu za jego równo obciętymi paznokciami.
- Hej, Glory Girl, przynie tu dzbanek. Chcemy jeszcze kawy - krzyknšł kto
tubalnym głosem przez całš salę. Nie odwracajšc się, od razu poznała głos
jednego ze znanej paczki awanturników w miecie.
- Chwileczkę, Curly - odkrzyknęła i spytała kaznodzieję:
- Czy co jeszcze podać?
482 Janet Dailey
- Nie dziękuję. - Podniósł filiżankę i odchylił się na krzele, kiedy Marisza
przechodziła przez restaurację. Kaznodzieja siadywał przy stoliku w rogu
naprzeciwko drzwi i zawsze był sam.
Kiedy podeszła do stolika Curly'ego, ten wycišgnšł swojš filiżankę do
napełnienia. Na głowie miał czapkę uszatkę zakrywajšcš przerzedzone włosy.
Dziwiła się, że Curly, taki młody - ledwie mógł przekroczyć trzydziestkę - a już
łysiał. Nie znała dwóch mężczyzn, którzy z nim siedzieli.
- A umiech, który mi osłodzi tę kawę? - spytał Curly. Umiechnęła się do niego
i odwróciła, żeby nalać jego towarzyszom.
Zdawała sobie sprawę z ich lubieżnych spojrzeń, ale do tego już się prawie
przyzwyczaiła.
- Za ciężko tu pracujesz - powiedział Curly.
- Dziewczyna też musi mieć co do jedzenia.
- Jeli trzyma cię tu tylko jedzenie, to możemy na to poradzić, prawda chłopcy?
- umiechnšł się do swoich przyjaciół.
- Pewnie, że tak - odpowiedział mężczyzna z rzadkš brodš, siedzšcy na krzele,
przy którym stała Marisza. - Możesz się przenieć do naszej chaty. Będziesz
miała gdzie spać, dostaniesz mnóstwo jedzenia i nie będziesz samotna, bo
dotrzymamy ci towarzystwa.
- Ja już mam to wszystko. Przykro mi. - Te propozycje składano jej już wiele
razy, zbyt często, aby zwracać na to większš uwagę, a tym bardziej się obrażać.
- Taka ładna dziewczyna jak ty potrzebuje kogo, kto się niš zaopiekuje i
ustrzeże od złego - nalegał. - Kogo takiego jak my.
- Przykro mi chłopcy, ale już mam opiekę - umiechnęła się, napełniajšc kawš
filiżankę drugiego mężczyzny.
- Nie mówiłem wam? Ona już ma faceta.
Trzeci mężczyzna podał swojš filiżankę. Kiedy sięgała przez stolik, mężczyzna z
brodš złapał jš w talii, przycišgajšc do siebie tak gwałtownie, że omal nie
wylała kawy na stół.
- Cóż to jest za facet, jeli ty musisz tu pracować - powiedział z przekonaniem.
Zdołała utrzymać równowagę.
- Uważaj! Ta kawa jest goršca. - Starała się oderwać od siebie jego rękę, ale
przytrzymał jš mocniej.
Alaska
483
- Jakby się do nas wprowadziła, to mogłaby rzucić tę norę - umiechnšł się
zachęcajšco. - Wiesz, że z bliska jeste jeszcze ładniejsza?
- Miło mi, że tak uważasz. A teraz, czy mnie już pucisz? - Stale odpychała
jego rękę, zdecydowanie, ale bez zniecierpliwienia, ponieważ dowiadczenie
nauczyło jš, że to był najlepszy sposób radzenia sobie z takimi niegronymi
zalotami. Złoć zawsze prowokowała mężczyzn.
- Panienko! - zawołał kaznodzieja. - Zmieniłem zdanie. Chcę zamówić niadanie.
- Już idę - powiedziała i spojrzała na mężczyznę, który jš trzymał. -
Przepraszam cię. Goć czeka.
- Widzisz, gdyby z nami mieszkała, to nie musiałaby skakać na każde wezwanie.
Opieka nad nami trzema nie byłaby tak ciężka, jak praca tutaj - i o wiele
bardziej zabawna. Już bymy o to zadbali, prawda chłopcy?
- Tak, nie dalibymy ci się nudzić - zachichotał trzeci mężczyzna.
- Jestem pewna, że nie - odpowiedziała Marisza, wiedzšc dokładnie, jakiego
rodzaju rozrywkę mieli na myli. - Ale wolę swojš pracę. Czy teraz zabierzesz
rękę, czy mam cię oparzyć tš goršcš kawš?
- To nie jest po przyjacielsku - skarcił jš.
W przeciwległym kšcie sali krzesło opadło z hałasem na wszystkie cztery nogi.
Deacon Cole wstał i podszedł powoli do przekomarzajšcej się grupy. Zatrzymał się
niedaleko ich stolika.
- Panie, raz tylko poproszę, żeby pan jš pucił - powiedział.
- Nie przypominam sobie, żeby kto pana tu zapraszał. - Mężczyzna z brodš
silniej przycisnšł Mariszę. - Dlaczego pan nie odejdzie do swojego stolika w
rogu i nie zajmie się swoimi sprawami?
- To jest moja sprawa - odpowiedział kaznodzieja. - Jestem głodny i chcę co
zjeć. A nie dostanę tego, dopóki ta pani nie przyjmie mojego zamówienia.
Dostalicie swojš kawę. To czemu nie pijecie jej i nie pozwalacie dziewczynie
wrócić do pracy?
- Tak się złożyło, że jako się do niej przywišzałem. - Brodaty cisnšł Mariszę
w talii, żeby uwiarygodnić swoje słowa.
Marisza czuła, że to już trwa zbyt długo.
- Curly, powiedz swojemu przyjacielowi, żeby mnie pucił. Mam pracę.
- Sugeruję, żeby zastosować się do pani życzenia. - Umiech kaznodziei był
sympatyczny. Przynajmniej wydawał się taki, dopóki nie zauważyła
484 Janet Dailey
krótkiego rewolweru, który jakim magicznym sposobem znalazł się w jego ręce. -
Mam skłonnoci do irytacji, kiedy jestem głodny.
- Nie ma potrzeby się złocić - powiedział mężczyzna i natychmiast zwolnił
uchwyt.
Marisza szybko odeszła od jego krzesła, wpatrujšc się w rewolwer, zaszokowana
jego widokiem w ręce pastora. Kiedy odwracał się od stolika, zobaczyła, jak
wkłada tę małš, ale mierciononš broń do rękawa. Nie mogła pozbyć się myli, że
był to zupełnie niezwykły sposób noszenia broni.
Kiedy usiadł na swoim miejscu, umiechnšł się lekko.
- Po tym wszystkim powinienem co zamówić. Nie chciałbym być nazwany kłamcš.
Wezmę naleniki. - Marisza zmarszczyła brwi słyszšc, że to wszystko, co mówił
przedtem, było tylko pretekstem. - Czy popełniłem błšd? - zapytał cicho, żeby
tylko ona mogła go słyszeć. - Wydawało mi się, że umizgi tamtego mężczyzny nie
były pożšdane.
- Nie były. Ale on nie miał nic złego na myli. Większoć mężczyzn tutaj posuwa
się tak daleko, jak im dziewczyna pozwoli.
Patrzył na niš w zamyleniu.
- Możliwe, że nie jest pani tak niewinna, jak mylałem.
- Wielu spraw nie rozumiem, ale szybko się uczę. Mężczyni lubiš mówić. To
pierwsza rzecz, jakiej się tutaj nauczyłam. Ale nie mylš połowy tego, co mówiš.
Bardzo to było uprzejme z pana strony - mam na myli tę interwencję - ale
naprawdę nie była ona konieczna.
Chciała dać mu jasno do zrozumienia, że jest zadowolona pracujšc tutaj i nie
potrzebuje opieki żadnych Dobrych Samarytan, bez względu na ich szlachetne
pobudki. Lubiła mężczyzn, którzy tu przychodzili, rozmawiali i żartowali z niš.
Nigdy nie czuła się dotknięta tym, co mówili czy robili, ani nie uważała, że ich
zachowanie przekracza granice.
Odeszła od stolika nadal zastanawiajšc się nad kaznodziejš, który w tak
szczególny sposób rozumiał pojęcie dobra i zła. Niewštpliwie wierzył, że ocalił
jš od dwóch fatalnych sytuacji - jednak nosił ukrytš broń i chodził do baru.
- Potrzebuję naleniki, Mabe - powiedziała Marisza do kucharza--właciciela,
czekajšc w przegrzanej kuchni. - Czy znasz pastora Deacona ????'??
- Pastora? - prychnšł odsuwajšc się od blachy i wycierajšc twarz wilgotnš
Alaska
485
szmatš. - Omielę się powiedzieć, że jedyna ewangelia, jakš zna Deacon Cole, to
ta według Soapy Smitha.
Nazwisko Soapy Smitha było wymieniane przez mieszkańców miasta w zwišzku z bandš
oszustów, którzy żyli z bogatych przejezdnych wybierajšcych się do Klondike.
- Mówisz, że Cole nie jest kaznodziejš - zdziwiła się.
- Oczywicie. On jest karciarzem - profesjonalnym hazardzistš. Każdy, kto jest
na tyle głupi, żeby usišć z nim do pokera czy faro, zasługuje na to, by stracić
pienišdze. Ludzie nazywajš go diakonem z powodu jego ubioru, ale jego jedynš
religiš sš karty.
- Jak on się naprawdę nazywa?
- Kto to wie? - wzruszył ramionami. - Nikt tu nie używa swojego prawdziwego
nazwiska albo cholernie niewielu, jeli w ogóle.
- Dlaczego?
- Bo tu jest nieważne, kim i czym się było na dole" - powiedział, używajšc
miejscowego terminu na okrelenie Stanów Zjednoczonych. - Tutaj człowiek może
wyznaczyć dystans pomiędzy sobš a przeszłociš i rozpoczšć wszystko od nowa.
Ten komentarz dostarczył Mariszy nowego tematu do rozmylań. Rozpoczęła nowe
życie, a zatrzymała swoje stare nazwisko. Marisza Blackwood to była dziewczyna,
która nosiła chustki na głowie i brzydkie ubrania, której nie wolno było
rozmawiać z mężczyznami ani patrzeć im w oczy, która rzadko się miała. W nowym
życiu potrzebowała nowego nazwiska. Trzeba więc je zmienić. Ale na jakie?
i ego wieczoru siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i od-pakowywała
kawałki mięsa, które wyniosła z restauracji i schowała w dużych kieszeniach
swojej starej bršzowej spódnicy razem z połowš bochenka chleba. Rozłożyła papier
na materacu, żeby nakarmić Justina. Łóżko skrzypnęło głono, kiedy przesunęła
się patrzšc, jak je.
- Mam zamiar zmienić nazwisko. - Nie mogła powstrzymać podniecenia z powodu
podjęcia tej decyzji. - Jeszcze nie wymyliłam nowego. Ale ono nie może w żadnym
wypadku brzmieć z rosyjska. Chcę mieć niezwykłe nazwisko. Co o tym mylisz? -
Podniosła kawałek chleba, który spadł na papier, i żuła go w zamyleniu, zbyt
zaabsorbowana swoim nowym pomysłem,
486 Janet Dailey
żeby zwrócić uwagę na jego milczenie. - Może ty masz jaki pomysł, Justin?
- Kiedy nie było odpowiedzi, zmarszczyła brwi. - Justin, słyszałe, co mówiłam?
Siedział patrzšc na chleb, który trzymał nietknięty w ręku. Jej ponowne pytanie
wyrwało go wreszcie z tego ponurego zamylenia.
- Co mówiła? - mruknšł, udajšc zainteresowanie.
- Nie słuchałe, prawda? - Przez ostatnie dwa dni był w okropnym humorze,
przygnębiony bezskutecznym szukaniem dobrze płatnego zajęcia. Marisza miała już
dosyć jego napadów milczenia, które kończyły się tylko wtedy, gdy zgasili
wiatło i szli do łóżka. Odłożył chleb na papier, zszedł z łóżka i podszedł do
okna. - Nie masz zamiaru zjeć z takim trudem zdobytego posiłku?
- Nie jestem głodny. - Patrzył w ciemne okno trzymajšc ręce w kieszeniach
spodni.
Marisza westchnęła.
- O co ci teraz chodzi?
- Czy zauważyła, że licie zaczynajš żółknšć na drzewach w górach?
- Nie. Kiedy wychodzę do pracy, jest ciemno i ciemno, kiedy wracam.
- W gruncie rzeczy nic jej nie obchodziło, czy licie zmieniały kolor, czy też
nie.
- Czy nie wiesz, co to znaczy? - Justin odwrócił się od okna.
- Czemu mi nie wytłumaczysz? - Założyła ręce przed sobš w gecie wyrażajšcym
zarówno pobłażliwoć, jak i zaczepkę.
- Zaczyna brakować czasu. Jeli wkrótce nie wyruszymy do Klondike, będzie zbyt
póno na rozpoczęcie tej podróży. Mogę utknšć w Skaguay na zimę. - Odwrócił się
znów do okna patrzšc w ciemne szyby. - Cała cholerna zima zmarnowana. - Uderzył
rękš we framugę okna. - Muszę mieć te pienišdze. Muszę co wykombinować, żeby
się tam dostać.
- Ile nam jeszcze brakuje pieniędzy?
- Mógłbym się zadowolić jeszcze dziesięcioma dolarami, ale może potrzebne
będzie i sto, jeli tak dalej pójdzie.
- Powinnam wzišć dodatkowš pracę.
- Co będziesz robić? Kiedy? Już teraz pracujesz od witu do nocy
- przypomniał jej.
- Mogłabym pracować parę godzin w nocy, sprzštajšc albo szorujšc podłogi.
Alaska 487
Szybko odwrócił się w stronę łóżka, na którym siedziała.
- Spójrzmy prawdzie w oczy, Marisza. Jest tylko jeden rodzaj pracy nocnej dla
kobiety, dajšcy takie pienišdze, jakie sš nam potrzebne! - Podszedł do drzwi
zrywajšc swój płaszcz z wieszaka. - Idę zaczerpnšć powietrza. - Otworzył drzwi
szarpnięciem i zatrzymał się na chwilę. - Niedługo wrócę.
biedzšc samotnie w ponurym pokoju Marisza podcišgnęła kolana pod brodę i owinęła
szczelnie nogi spódnicš. Wiedziała, o jakiej pracy nocnej mówił Justin. Tylko
prostytutki zarabiały na życie żšdajšc pieniędzy za swoje usługi. Jeli przedtem
nie była zupełnie pewna, na czym ta praca polega, teraz nie stanowiło to już dla
niej tajemnicy.
Zamknęła oczy przypominajšc sobie, jak wyglšdała tamta próbka złotononej rudy i
błyszczšce pasemka złota. Wysłane żwirem koryta rzek w Klondike zawierały grudki
złota wielkoci kamyków. Starała się wyobrazić sobie moment wydobywania garci
żwiru i wybierania z niej wiecšcych punkcików.
Przez następne dwa dni nie mogła myleć o niczym innym. Słuchała każdego urywka
rozmów w restauracji, który dotyczył złotodajnych pól Klondike. Wydawało się, że
wszyscy tam wyruszajš oprócz niej. Martwiła się, że tamci wygarnš całe złoto,
zanim ona dotrze z Justinem do niosšcej złoto rzeki.
Wychodzšc z restauracji zatrzymała się na chwilę i usłyszała dwięk
przekręcanego klucza w drzwiach. Otuliła się podbitš futrem pelerynš, ale nie
założyła kaptura na głowę. Zmęczona, z bolšcymi nogami po całodziennej pracy,
szła drewnianym chodnikiem w kierunku gospody.
Na długiej ulicy zamarł już zwykły ruch wozów konnych, nie było słychać
porykiwań osłów ani mułów. Aktywnoć miasta skupiała się teraz w barach i
salonach gry, koło których musiała przechodzić. Usłyszała dwięki pianina i
zachęcajšcy męski głos: - Stawiajcie zakłady. - Towarzyszył temu szmer głosów,
czasem przerywany miechem lub okrzykiem. Przez brudne okna widziała dziewczyny
tańczšce z klientami. Słyszała również brzęk monet. - Pienišdze - to jest to,
czego ani ona, ani Justin nie mieli, a czego pragnęli i najbardziej potrzebowali.
488 Janet Dailey
Jej kroki odbijały się dononym echem od drewnianego chodnika, a wiatło
padajšce z okien barów owietlało drogę. Trzech mężczyzn, najwyraniej podpitych,
wypadło z baru tuż przed niš. Jeden z nich zauważył jš. Kiedy wszyscy trzej
obrócili się do niej, zobaczyła Curly'ego z dwoma towarzyszami, którzy byli z
nim przedtem w restauracji.
- Patrzcie, patrzcie. To jest nasza Glory Girl. - Brodaty mężczyzna natychmiast
zdjšł kapelusz w gecie powitania, nie był już tak zaniedbany, jak wtedy w
restauracji. Jego broda była przystrzyżona, a włosy uczesane z przedziałkiem
porodku. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że Curly ma czystš koszulę.
- Dobry wieczór. - Skinęła im głowš i szła dalej, ale oni dołšczyli do niej.
- Dlaczego chodzisz sama po ulicy? Gdzie jest ten twój facet? - spytał Curly. -
Powinien być tutaj i pilnować, żeby cię nie spotkała jaka krzywda.
- Jak widać, nie ma potrzeby. Mam was trzech jako eskortę do mojej gospody -
umiechnęła się.
- Gdyby była naszš dziewczynš, nigdy bymy nie pozwolili na takie ryzyko -
powiedział trzeci mężczyzna.
- A może zamiast do twojej gospody, pójdziemy do naszej chaty?
- zasugerował mężczyzna z brodš. - Zaręczam ci, że to będzie o wiele
zabawniejsze.
Marisza jak zwykle zignorowała tę uwagę, lecz nagle zatrzymała się patrzšc na
trzech mężczyzn. - Czy naprawdę chcecie, żebym poszła do waszej chaty?
- Oczywicie - mężczyzna z brodš był wyranie zdziwiony.
- A gdybym poszła, to ile mi zapłacicie? - spytała. Patrzyli na niš zaskoczeni,
z otwartymi ustami. Milczenie to zrozumiała jako odmowę i szybko chciała odejć.
Wstyd palił jej policzki. - To wszystko było tylko gadanie, prawda? Tak naprawdę
nie chcielicie tego - powiedziała z goryczš i ruszyła przed siebie.
Natychmiast jš dogonili.
- Chcielimy tego. Naprawdę. Tylko nigdy nie mylelimy, że jeste...
- Curly nie skończył zdania.
- Tak. Nigdy nie podejrzewalimy, że jeste taka co... no... - Trzeci mężczyzna
też nie mógł znaleć słowa. - Nie wiedzielimy.
- Chcemy, żeby przyszła do nas, prawda chłopcy? - mówił mężczyzna z brodš. -
Zapłacimy ci.
Alaska 489
Marisza ponownie zatrzymała się. -Ile?
- No... - Mężczyzna z brodš poruszył się niespokojnie, patrzšc na swoich
towarzyszy. - Obecna stawka jest trzy dolary, a nas jest trzech, więc wypada
dziewięć dolarów.
- Ja chcę dziesięć dolarów. - Gardło miała suche.
- W porzšdku. - Curly wytarł rękę o spodnie, zanim wycišgnšł jš do niej.
- W porzšdku. - Kiedy ujęła jego rękę, potrzšsnšł niš jak ršczkš od pompy.
- Iii-ha! - mężczyzna z brodš wydał triumfalny okrzyk, potem obrócił się do
trzeciego towarzysza i walnšł go mocno w plecy, popychajšc na drzwi najbliższego
baru. - Hank, id i przynie nam butelkę. Będziemy dzi mieć wietnš zabawę.
Nieprawda Glory Girl? Wiesz, nie wiemy nawet, jak masz na imię.
- Tak jak powiedziałe. Mam na imię Glory.
- Glory? Niech mnie szlag trafi. Wiedziałe o tym, Curly?
- Nic nie wiedziałem. Ale pasuje do niej doskonale.
Marisza miała nogi jak z waty i odczuwała nerwowe skurcze w żołšdku. Ale nie
miała żadnych wštpliwoci, że podjęła właciwš decyzję - niczego nie żałowała.
Czuła się tak samo, jak przy wyjedzie z Sitki. Jeli miała z Justinem dotrzeć
do Klondike i znaleć złoto, to musieli mieć pienišdze. A czasu zostało już
bardzo mało. To był najpewniejszy i najszybszy sposób zdobycia potrzebnych im
dziesięciu dolarów. Sam Justin tak powiedział. Teraz, kiedy podjęła decyzję, nie
miała zamiaru oglšdać się wstecz.
W niedbale zbudowanej chacie powtykano papier w szpary jako osłonę od wiatru.
Jedyny pokój miał nie więcej niż dziesięć na dwanacie stóp i tylko jedno okno.
Curly szybko zapalił lampę i zaczšł dokładać do ognia w piecu. Sšdzšc po nie
dokończonej puszce fasoli, która stała na blasze, piec ten służył zarówno do
gotowania, jak i do ogrzewania.
Wzdłuż jednej ciany stało piętrowe łóżko. Wšska prycza zajmowała róg pokoju.
Kilka beczułek i drewnianych pojemników służyło za krzesła przy surowo
obrobionym stole przy oknie. Wszyscy trzej mężczyni skupili się wokół stołu, a
ten, na którego wołali Hank, odkorkował butelkę whisky i nalał porzšdnš porcję
do trzech cynowych kubków.
490 Janet Dailey
Obserwujšc ich, usłyszała ostrzegawczy głos i powiedziała.
- Pienišdze najpierw, chłopcy. - Tkwiło w niej stale powtarzane przez ciotkę
ostrzeżenie, że mężczyznom nie można ufać.
Po chwili wahania zaczęli grzebać po kieszeniach. Kiedy wycišgali pienišdze,
żeby zebrać wymagane dziesięć dolarów, szybko przedyskutowali sprawę, kto ma
zapłacić więcej, ponieważ nie można było dziesięciu podzielić równo przez trzy,
ale natychmiast rozwišzali ten problem.
- Tu sš, Glory. - Curiy wrzucił monety na jej dłoń - dziesięć srebrnych
dolarów.
ciskajšc pienišdze w ręku, podeszła do pryczy stojšcej w rogu. Oni dotrzymali
umowy, a teraz, bez względu na to jak szybko biło jej serce, przyszedł czas,
żeby i ona jej dotrzymała. Zdjęła pelerynę, włożyła monety do jednej z jej
głębokich kieszeni i położyła na dole piętrowego łóżka. Odwrócona do nich
plecami, zdjęła bluzkę i długš spódnicę i położyła na pelerynie. Rozbierajšc się
dalej, dołożyła tam jeszcze flanelowš halkę i koszulę z długimi rękawami. Nie
nosiła gorsem. Zabraniała tego ciotka, uważajšc, że gorset poprawia figurę.
Ubrana tylko w prostš koszulkę i flanelowe majtki, obróciła się do patrzšcych na
niš mężczyzn. Nie zwracała uwagi na łomoczšcy puls.
- Kto pierwszy? - Zaczęła odpinać guziki koszuli.
- Ja - powiedział mężczyzna z brodš. Szybko dopił whisky i wytarł usta
wierzchem dłoni. Rozwišzał spodnie w pasie i podszedł zdecydowanym krokiem do
pryczy. Z szerokim umiechem na twarzy wołał do swoich towarzyszy: - Idę ku
glorii chłopcy, idę ku glorii.
Monety brzęczały w jej kieszeni, kiedy szła pospiesznie korytarzem do swojego
pokoju. Ale nie było tam widać błysku wiatła pod drzwiami.
- Justin - zawołała cicho i wzięła za klamkę.
Drzwi nie otworzyły się. Miała nadzieję, że nie wyszedł jej szukać. Nie mogła
się doczekać, kiedy mu powie, że majš pienišdze na podróż do Klondike.
Przeszukała swoje kieszenie, znalazła klucz, otworzyła drzwi i weszła do
ciemnego pokoju.
Słabe wiatło wpadajšce przez okno pozwoliło jej zauważyć jaki długi,
nieruchomy przedmiot na łóżku. Nie zapalajšc lampy, podeszła do łóżka.
- Justin, ty łobuzie, powiniene był zaczekać na mnie. - Potrzšsnęła nim, żeby
go zbudzić, ale to były tylko ubrania - góra ubrań.
Alaska
491
Odwróciła się od łóżka zastanawiajšc się, gdzie mógłby pójć o tej godzinie.
Może znalazł pracę w jednym z barów - starała się go wytłumaczyć przed samš sobš,
szukajšc zapałek po ciemku i zapalajšc lampę. Okazało się, że rozrzucone na
łóżku ubrania były jej własnociš. Przecież wychodzšc do pracy rano zostawiła je
ułożone porzšdnie w kšcie. Kto musiał wejć do ich pokoju. Podbiegła do łóżka,
żeby zobaczyć, czy niczego nie brakuje.
Kiedy przeglšdała ubrania, zaszelecił jaki papier - znalazła wiadomoć. Ledwie
dało się odczytać nabazgrane litery. - Droga M... - szybko spojrzała na podpis -
Justin Sinclair. Przez chwilę patrzyła na drukowane litery, przypominajšc sobie
słowa Justina, że nie ukończył szkoły, ponieważ pracował na trawlerze swojego
ojca. Wróciła wzrokiem do poczštku listu i zaczęła głono czytać.
- Droga M. Przykro mi, że nie starczyło czasu, żeby się z tobš zobaczyć przed
odjazdem". - Odjazdem? Patrzyła zszokowana na to słowo i szybko czytała dalej. -
Dostałem robotę w pocišgu towarowym jadšcym do Dawson. Na miejsce faceta,
którego wyrzucili za pijaństwo. To moja szansa, żeby dostać się do obozów
poszukiwaczy. Wiem, że zrozumiesz".
Nie czytała dalej, tylko usiadła na brzegu łóżka, srebrne monety brzęczały w jej
kieszeni. Zacisnęła palce na kartce papieru. Dobrze zrozumiała. Zrozumiała, że
jš porzucił.
Wzięła z powrotem list do ręki i zaczęła czytać, a głos jej załamywał się ze
złoci na jego zdradę.
- Potrzebowałem koca. Wzišłem twój". - Zaczęła na nowo przeszukiwać swoje
rzeczy, odrzucajšc je z furiš na boki. Nie było koca, nie było również woreczków
mški, soli, suszonej fasoli, które zabrała z domu ciotki. Wciekłoć jš dusiła,
kiedy ponownie sięgnęła po list. - Nie mam czasu na zrobienie zapasów. Zapłacę
ci. Wrócę, jak będę bogaty". - I to było wszystko poza podpisem u dołu strony.
Zgniotła papier w ręce.
Powiedział, że mnie zabierze ze sobš. Mówił, że mnie kocha. Potem przypomniała
sobie: Oni zawsze odchodzš". Tak mówiła ciotka Ewa. Kiedy mężczyzna dostanie od
kobiety czego chce, porzuca jš.
W napadzie złoci rzuciła kulkę papieru przed siebie i wstała. Przy tym nagłym
ruchu pienišdze zadwięczały w jej kieszeni. Wyjęła monety wpatrujšc się w nie,
przypominajšc sobie, co musiała zrobić, żeby je uzyskać. Teraz nie wydawało się
to takie okropne. Nie było tak wspaniale jak z Justinem, ale wcale tego nie
oczekiwała. Może to, co zrobiła, było jednak grzechem. Może
492 Janet Dailey
odejcie Justina było karš. Czuła wewnętrzny niepokój, złoć i ból, nie
wiedziała już co jest dobre, a co złe.
Monety zeliznęły się z jej dłoni. Zdjęła ciężkš pelerynę i rzuciła jš na łóżko.
Patrzyła na dziesięć srebrnych dolarów rozrzuconych na kołdrze.
- Gdyby zaczekał, Justin, miałby te pienišdze. - Dałaby mu je, bo go kochała.
Mieli razem wyruszyć do Klondike. Dlatego włanie to zrobiła.
Może gdyby dała mu pienišdze i tak by jš zostawił. Może jej nie kochał. Już
niczego nie była pewna - oprócz tego, że nigdy przedtem nie miała w całym swoim
życiu dziesięciu dolarów naraz. Było to więcej, niż mogła zarobić w restauracji
przez tydzień. A zarobiła je w mniej niż dwie godziny i o wiele mniejszym
wysiłkiem. Nie była to wystarczajšca suma, żeby dostać się do Klondike, ale
teraz nie miała już ochoty tam jechać.
Kiedy podniosła spódnicę, żeby usišć na łóżku, poczuła szorstkoć materiału i...
uradowała się: teraz ma pienišdze i może wszystko sobie kupić - gorset, koszulkę,
pantalony, wkładkę do wypchania spódnicy z tyłu, halki, spódnicę, bluzkę - i
jeszcze jej zostanie. Będzie mogła wyrzucić te szare, bezkształtne ubrania, te
znienawidzone stroje, które należały do Mariszy Blackwood - kobiety, którš ona
już nigdy nie będzie.
Justin odszedł, a ona przysięgła sobie, że nie będzie spoglšdać w przeszłoć.
Teraz zaczyna się nowe życie. Będzie miała wymarzone ubrania i nowe nazwisko. Od
teraz będzie Glory... Glory. Zaczęła rozmylać o odpowiednim, niezwykłym
nazwisku. W podzięce Justinowi za to, że pomógł jej wkroczyć na nowš drogę i że
porednio dzięki niemu zdobyła pienišdze, postanowiła przyjšć nazwisko Glory St.
Claire, brzmišce podobnie do jego nazwiska.
?
oparła się leniwie na poduszkach i podcišgnęła kołdrę, żeby zakryć nagie piersi.
Nie robiła tego z fałszywej skromnoci spowodowanej obecnociš mężczyzny, który
włanie zakładał jedwabne haftowane szelki, ale żeby uchronić się przed chłodem.
Jej długie włosy swobodnie spadały na ramiona. Powoli okręcała na palcu ich
złociste pasmo, kiedy mężczyzna wkładał płaszcz i sięgał po swój perłowoszary
kapelusz fedorę.
- Teraz daj mi te pięć dolarów. - Wycišgnęła rękę po złotš monetę, którš jej
przedtem pokazał i obiecał zapłacić. Jego ubranie, biżuteria, maniery - wszystko
wskazywało na duże pienišdze. Dlatego nie obrażała go braniem pieniędzy z góry.
- Bardzo mi dobrze było, Glory. Naprawdę. - Wyjšł monetę z kieszonki kamizelki
i podniósł jš do góry. - Ale to sš wszystkie pienišdze, jakie posiadam. Nie mogę
ci ich dać.
- Ale zgodziłe się!
- Tak. Zgodziłem się. Niestety będę jednak musiał odwołać obietnicę. W tej
swojej ciasnej dziurce masz własnš kopalnię złota, panno St. Clair. Nie będziesz
głodować, co z braku pieniędzy na pewno spotkałoby mnie. - Włożył monetę z
powrotem do kieszeni i dotknšł kapelusza. - Dobranoc.
Kiedy szedł do drzwi, szok spowodowany jego bezczelnociš zamienił się w furię.
Wyskoczyła z łóżka.
- Wracaj tutaj!
Od czasu, gdy dwa miesišce temu rzuciła pracę w restauracji i zajmowała się
wyłšcznie sprzedawaniem swoich wdzięków, on nie był pierwszym, który odmówił jej
zapłaty. ?
Glory
494
Janet Dailey
Zanim dobiegła do drzwi, był już w połowie korytarza. Nie mogła wybiec za nim na
ulicę majšc na sobie tylko jasnoniebieskie jedwabne pończochy na paryskim pasku,
których nie zdjęła na życzenie klienta. Szybko włożyła majtki z koronkš i
koszulkę, wcisnęła stopy w spiczaste buciki i złapała z wieszaka swojš starš,
podbitš futrem pelerynę. Zakrywajšc niš negliż, Glory pobiegła korytarzem i
wypadła przed gospodę.
Warstwa wieżo opadłego niegu pokrywała ulicę, a jego płatki wirowały w
ciemnociach nocy. Jej klienta nie było nigdzie widać, ale Glory zauważyła
wieże lady na niegu i podšżyła nimi jak pies gończy, dopóki nie zgubiła ich
wród ladów innych stóp. Tak doszła do salonu u Jeffa Smitha. Po chwili wahania
weszła do rodka.
Z reguły nie chodziła do barów i salonów gry. Dziewczyny pracujšce tam patrzyły
na niš jak na intruza, starajšcego się odebrać im zarobek. Glory zwykle
znajdowała swoich klientów w restauracjach i hotelach Skaguay, czyli Skagway -
według pisowni użytej w nowo otwartej poczcie.
Pretensjonalna fasada salonu umiejętnie maskowała prymitywny budynek. Długi,
wšski pokój był obskurny, jego nagie ciany i podłogę pokrywały nie heblowane
deski. Poprzez gęsty dym cygar Glory rozglšdała się po zatłoczonym wnętrzu.
Szmer cichych głosów przerywany był dwiękiem rzucanych koci, pokerowych
żetonów, szelestem kart i odgłosami wirujšcych kulek ruletki.
Uwagę jej zwrócił głos krupiera:
- Proszę obstawiać - wybrać swój szczęliwy numer i położyć na nim pienišdze.
Głos ten należał do rudego mężczyzny, który stał przy kole ruletki. W tej samej
chwili, kiedy Glory zlokalizowała ródło głosu, zobaczyła mężczyznę w szarej
fedorze przy stole. Chociaż był do niej odwrócony plecami, poznała go po
kapeluszu; było mocno wštpliwe, żeby dwa takie kapelusze znajdowały się w
Skagway. Przepchnęła się przez tłum i złapała mężczyznę za ramię.
- Chcę swoje pienišdze.
Po chwili zaskoczenia odzyskał równowagę i spojrzał na niš pogardliwie.
- Co to za idiotyzm. Widzę paniš po raz pierwszy w życiu. Proszę łaskawie
zabrać rękę.
- Inaczej mówiłe dwadziecia minut temu w moim pokoju. W gruncie rzeczy było
dużo miejsc, gdzie chciałe, żebym położyła rękę - przypomniała mu ku uciesze
obecnych.
Alaska
495
- Nie wiem, o czym pani mówi. - Ale kark mu poczerwieniał, widocznie poczuł się
zawstydzony.
Czerwonowłosy mężczyzna obrócił koło. Zadwięczało dononie, a on powtarzał
swojš starš piewkę:
- Kręci się i kręci, nie wiadomo, co wykręci.
- Jeste mi winien pięć dolarów i chcę je dostać teraz - zażšdała Glory.
- Żadnemu facetowi nie uda się mnie oszukać.
- Nonsens. - Starał się wymiać jej żšdanie i szukał poparcia u obecnych.
- Czy ja wyglšdam na kogo, kto mógłby oszukiwać? Nagle zjawił się koło niej
Deacon Cole.
- Nie wiem, panie. Może?
- Oczywicie, że nie.
- Ta pani mówi, że jest pan jej winien pienišdze.
- Nie obchodzi mnie, co ona mówi.
Po raz drugi mały rewolwer zmaterializował się w ręce Deacona ????'?, który
włożył lufę pod brodę mężczyzny i zapytał:
- Czy pan zarzuca kłamstwo tej pani? - Zarówno jego głos, jak i wyraz twarzy
nie zdradzały żadnego zdenerwowania.
. W salonie gry zapanowała nienaturalna cisza. Ustały rozmowy, grzechotanie
koci, szelest kart i dwięk pokerowych żetonów. Jedynym odgłosem był brzęk
obracajšcego się koła ruletki.
- Nie. - W oczach mężczyzny widać było panikę. - Ja... ja nie mam pieniędzy,
żeby jej zapłacić. Naprawdę.
- Miał pięć dolarów w złocie w kieszonce kamizelki - stwierdziła Glory.
- Pokazywał mi.
Kiedy Deacon Cole sięgnšł do kieszonki, mężczyzna szybko się przyznał.
- Nie mam ich. Sš na stole. Obstawiłem grę.
Złota moneta leżała na jednym z ponumerowanych kwadratów. Glory łatwo jš
znalazła pomiędzy żetonami.
- ????? - Deacon Cole zwrócił się do krupiera obsługujšcego koło - czy ten
dżentelmen położył tę pięciodolarówkę?
- Tak. To on.
Koło zaczęło zwalniać. Glory wycišgnęła rękę po pienišdze, które jej się
słusznie należały.
- Przykro mi. - Przeszkodził jej w tym mężczyzna z czerwonymi włosami.
- To jest już obstawione. Koło nadal się porusza.
496
Janet Dailey
- To co obstawione, należy teraz do tej pani, ?????. Wygrana idzie dla niej.
Prawda, proszę pana? - Lufa jego rewolweru uniosła wyżej brodę
mężczyzny.
.
- Tak Tak. To jest jej. - Krople potu spływały mu po czole, kiedy
usiłował'potakujšco kiwnšć głowš.
- Rozumiesz, ?????.
- Jasne - Przez chwilę Glory mylała, że koło zaraz się zatrzyma, ale ono nadal
powoli się poruszało, a strzałka wskazywała kolejne numery. Wreszcie
zatrzymało się.
- Szczęcie umiechnęło się do pani. Wygrana pięć do jednego. Niemy do tej
chwili tłum wydał okrzyk zadowolenia. Glory nie mogła w to
uwierzyć. Zamiast pięciu dolarów miała dwadziecia pięć. Przesunięto do niej
wygranš, a ona zebrała żetony, przyciskajšc je do swojej starej peleryny. Było
ich tyle, że ledwie je mogła utrzymać w ręce.
- Jestem zrujnowany - narzekał mężczyzna, kiedy rewolwer powrócił do
swojego schowka. (
- Może to będzie dobra nauczka. Nie lubimy oszustów w tym miecie,
- powiedział Deacon, potem wzišł Glory pod rękę i odprowadził jš od stołu.
- Zamieńmy teraz żetony na pienišdze.
- Ale mylałam, że może znowu zagram. - Oglšdała się na ruletkę.
- Nie rób tego, jeli nie chcesz stracić swoich ciężko zarobionych pieniędzy.
- Dlaczego?
Prawie nie poruszajšc wargami dał jej cichš odpowiedz:
- Ponieważ jest to najbardziej oszukańczy dom gry w miecie.
- Ale przed chwilš wygrałam.
- Oczywicie. ????? był mi winien przysługę.
Glory nie wiedziała, jak mógł to ????? zrobić, ale wierzyła Deaconowi Cole'owi.
Już nie opierała się kierujšcej niš ręce.
- Gdzie jest twój wujek? - spytał.
- Mój wujek?
- Tak Twój chłopak, partner czy jak chcesz nazwać mężczyznę, który opiekuje się
tobš, nie pozwala skrzywdzić ani oszukać. Mężczyzna, z którym dzielisz się
pieniędzmi.
- Pienišdze sš moje. Całe pienišdze. Nikt się mnš nie opiekuje. Sama się sobš
opiekuję. - Przycisnęła silniej wygranš do siebie. Kiedy Cole zatrzymał się, ona
też stanęła szykujšc się do obrony, sama nie wiedzšc dlaczego.
Alaska
497
- Dopiero niedawno zaczęła, prawda?
- Tak. - Uniosła głowę do góry.
- Czuję, że bardzo mało wiesz o tym biznesie.
- Może, ale uczę się szybko.
- Zawsze jest co, czego uczymy się w bolesny sposób, ale to nie znaczy, że nie
można otrzymać kilku wskazówek od kogo, kto jest... powiedzmy sobie, bardziej
dowiadczony.
- Jak na przykład?
Po raz pierwszy umiech ukazał się na jego nieruchomej twarzy. - Przyjd jutro
około południa do hotelu Golden North", a ja cię takiej osobie przedstawię.
Może nawet da ci pracę.
- Nie potrzebuję pracy.
- Jeli robisz to dla pieniędzy, to w barach można zarobić więcej niż na ulicy.
Będę w hotelu w południe. Przyjd, jeli chcesz.
- Zobaczę. - Spojrzała na żetony. - Mylę, że jestem ci co winna za pomoc w
zdobyciu tych pieniędzy. Nie wiem, jak ci mam odpłacić.
- To będzie łatwe. - Umiechnšł się szeroko. - Mam puste kieszenie. Potrzebuję
dziesięciu dolarów, żeby wrócić do tej gry w pokera. - Wskazał na stół przy
cianie, gdzie siedzieli czterej mężczyni i gdzie włanie rozdawano karty.
- Czy jeste pewny, że to uczciwa gra?
- Droga panno St. Clair, uczciwa gra w pokera jest w tym miecie tak samo
rzadkim zjawiskiem, jak dziewica.
Rozemiała się. Nie mogła się powstrzymać od miechu. Gdyby nie Deacon Cole i
przysługa jego przyjaciela ?????, nie miałaby teraz tych pieniędzy. Dała mu
garć żetonów i dodała jeszcze jeden, żeby było ich dziesięć. - Życzę szczęcia.
- Niechybnie. - Kiedy wzišł żetony do ręki, jak gdyby natychmiast zapomniał o
niej. Zanim odszedł, jego uwaga już była skoncentrowana na stole pokerowym.
r
bnieg pokrywajšcy ulicę zamieniał się w błoto pod przejeżdżajšcymi pojazdami
konnymi.
Glory uważnie przechodziła na drugš stronę, podnoszšc swojš czerwonš spódnicę
tak wysoko, że odsłaniała cholewki zapinanych na guziki trzewików.
498 Janet Dailey
Przed hotelem Golden North" drewniany chodnik był oczyszczony ze niegu,
widniały na nim tylko rozliczne lady mokrych stóp. Glory opuciła spódnicę,
przygładziła swój dopasowany, szamerowany złotem i lamowany foczym futrem
żakiecik. Jej toczek, również z foki, udekorowany był ptakiem o długich piórach.
Włożyła ręce do mufki i weszła do hotelu na umówione spotkanie z Deaconem
????'??.
Zaraz zauważyła wysokiego hazardzistę w długim płaszczu, oglšdajšcego
zawiadomienia przypięte do ciany w pustym holu. Kiedy podchodziła, szelest jej
taftowych halek natychmiast zwrócił jego uwagę.
- Zastanawiałem się, czy przyjdziesz. - Ogarnšł jš taksujšcym spojrzeniem,
które nie wyrażało nic, ani aprobaty, ani dezaprobaty.
- Doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi czego się dowiedzieć. Poza tym nie
miałam nic lepszego do roboty - odpowiedziała, udajšc obojętnoć. - Jak
wczorajszy poker?
- W porzšdku.
- Co to znaczy?
- Prawdziwy gracz nigdy nie chwali się wysokociš wygranej. - Sięgnšł do
kieszeni i wyjšł złotš monetę. - Na tyle dobrze mi poszło, że mogę zwrócić
pienišdze, które mi powierzyła.
Glory potrzšsnęła przeczšco głowš. - Byłam ci je winna.
- We je. - Wyjšł jej rękę z mufki i wcisnšł złotš dziesięciodolarówkę w dłoń.
- Jak będę miał kiedy kłopoty, to będę wiedział, do kogo się zwrócić.
- W takim razie będę ja dla ciebie trzymać. - Glory umiechnęła się, a on
odpowiedział na to lekkim skrzywieniem warg.
Zegar w holu wybił kwadrans.
- Jestem pewny, że panna Rosie już się niecierpliwi. Zaprowadzę cię do niej.
- Gdzie ona jest?
- Czeka w moim pokoju.
Panna Rosie, jak nazywał jš Deacon, wyglšdała imponujšco, postawna, pulchna,
miała'na sobie wykrochmalonš białš bluzkę z długimi rękawami i mankietami, przy
wysokim kołnierzyku nosiła granatowš kokardę. Jej miedzianożółte włosy,
spiętrzone na czubku głowy w koronie loczków, były zaczesane gładko z boków, a
małe loczki opadały jej na czoło. Upudrowana twarz przybrała poważny wyraz, a z
niebieskich oczu wiało chłodem. Ta stręczycielka w jaki sposób przypominała
pruderyjnš starš pannę, ciotkę Glory.
Alaska
499
Po wprowadzeniu Glory do pokoju Deacon został wyproszony przez pannę Rosie.
- Chcę porozmawiać na osobnoci z... pannš St. Clair. - Wymówiła to nazwisko z
lekkš drwinš. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, zapytała: - Jak robisz taki
kolor włosów? - Podeszła do niej. Przez chwilę wydawało się, że będzie oglšdać
włosy Glory od korzonków.
- To jest naturalny kolor. Ja nic nie robię.
- Bardzo ładny, ale na pewno sama o tym wiesz. - Przeszła dalej. - Czemu nie
zdejmiesz kurtki, panno St. Clair. Nie jest dobrze przegrzewać się.
W pokoju hotelowym było mało mebli, tylko łóżko, komoda i krzesło. Poza pędzlem,
miseczkš do golenia na umywalce i dzbankiem na komodzie nie było innych oznak,
że w tym pokoju mieszka mężczyzna.
Glory zsunęła mufkę z ręki i zdjęła żakiet kładšc go na łóżku obok ubrania panny
Rosie. Ona też miała na sobie bluzkę podobnš do bluzki panny Rosie, ale jej była
jedwabna, w odcieniu rubinu, dopasowanym do koloru spódnicy. Z falbankami z
przodu i zakładkami na wysokim kołnierzyku robiła wrażenie bardziej kobiecej.
Bufiaste rękawy ozdobione były kokardkami.
- Bardzo ładnie. - Panna Rosie patrzyła na niš krytycznym okiem. - Lubię, jak
moje dziewczyny modnie się ubierajš. Ale musisz mocniej zesznurować gorset.
Mężczyni lubiš wšskš talię.
- Będę o tym pamiętać - szepnęła Glory, chociaż twarde fiszbiny tak jš ciskały,
że ledwie mogła oddychać.
- Ile masz lat?
- Dziewiętnacie.
- Gdzie przedtem pracowała?
- W restauracji przy...
- Nie o to pytam. W jakim barze czy domu publicznym?
- Tam nie pracowałam. - Glory patrzyła zafascynowana, jak panna Rosie zręcznie
skręciła papierosa, włożyła go do cygarniczki z koci i zapaliła.
- Jaka jest twoja specjalnoć? - Wydmuchnęła kłšb dymu przez czerwone wargi.
Kiedy zamknęła usta, cienkie smugi dymu ulatywały jej z nosa. Glory była
zaciekawiona, jak ona to robi.
- Moja specjalnoć? Nie wiem, co pani ma na myli.
- Co jeszcze robisz poza zwyczajnym spaniem z facetem?
- Umiem gotować i szyć. - Zanim Glory dokończyła, panna Rosie zaczęła się miać.
500
Janet Dailey
- Deacon miał rację. Jeste niedowiadczona - stwierdziła. - Mylałam o tym, co
umiesz robić z klientem, poza całowaniem i pieszczotami.
Glory nie chciała ujawniać swojej ignorancji, ale zmuszona była zapytać:
- A co jeszcze można robić?
- Nigdy nie słyszała o francuskiej miłoci?
- Nie - przyznała, czujšc się coraz bardziej nieswojo.
- To znaczy, że ustami doprowadzasz mężczyznę do wytrysku. Niektórzy mężczyni
preferujš ten sposób. Jeszcze inni chcš uprawiać seks analny.
- Strzepnęła popiół do mosiężnej spluwaczki, stojšcej obok krzesła. Glory była
pewna, że panna Rosie mówi to wszystko w celu zawstydzenia jej, i rzeczywicie
zarumieniła się. - Przeważnie żonaci mężczyni chcš uprawiać różne rodzaje seksu
- mówiła dalej panna Rosie. - Muszę wiedzieć, co moje dziewczyny sš gotowe robić,
żeby klienci byli zadowoleni i znowu do nas wracali. - Jej umiech był trochę
szyderczy, kiedy spytała. - Jak długo pracujesz w tym interesie?
- Kilka miesięcy.
- Pewnie dlatego nie spotkała się do tej pory z takimi żšdaniami. Jak się
zabezpieczasz?
- Zabezpieczam? Ma pani na myli posiadanie broni?
- Mam na myli zabezpieczanie się przed cišżš i chorobš. - Kobieta rozemiała
się ochryple.
- Nie wiedziałam, że przed tym można się zabezpieczyć. - Glory zaczerwieniła
się znowu wiadoma swej ignorancji również w tej dziedzinie.
Panna Rosie potrzšsnęła głowš. - Jeste zupełnie niedowiadczona. Wszystkim
swoim' dziewczynom radzę ochronnš gšbkę. One wszystkie kupujš też prezerwatywy -
gumowe osłony dla mężczyzn. Niektórzy protestujš, ale większoć odkupuje je od
dziewczyn, żeby nie zarazić się jakš chorobš.
- Zatrzymała się obserwujšc Glory. - Czy ten mężczyzna, który cię w to
wprowadził, nie uwiadomił cię? Pewnie nie. Czy to z jego powodu weszła w ten
biznes?
- Nie całkiem. Potrzebowałam pieniędzy. To wydawało się łatwe. Teraz Glory
widziała, że Deacon miał rację. Było mnóstwo rzeczy,
o których nie wiedziała.
- Ale był jaki mężczyzna. Zawsze jest.
- On pojechał do Klondike. - Chociaż niechętnie mówiła o Justinie z pannš Rosie,
nie widziała również powodu, żeby robić z tego tajemnicę.
Alaska
501
- Przypuszczam, że obiecał wrócić, jak się wzbogaci. Oni zwykle tak mówiš. Czy
to był pierwszy mężczyzna, z którym spała? - Panna Rosie zrozumiała milczenie
Glory jako potwierdzenie. - Nigdy nie można zapomnieć pierwszego mężczyzny, bez
względu na to, ilu jest po nim. Nie wiem dlaczego tak jest, ale to prawda.
Zadowolona jestem, że nie masz inklinacji do dziewczyn. Już mam dosyć problemów
z Belle i Cheyenne Sue. Jest o wiele łatwiej dać sobie radę z zazdrosnym
mężczyznš niż z zazdrosnš kobietš.
Glory nie rozumiała, o czym ona mówi, ale postanowiła nie przyznawać się do tego.
Panna Rosie pocišgnęła papierosa, wyjęła niedopałek z cygarniczki i wyrzuciła go
do spluwaczki.
- Cena dla moich klientów wynosi trzy dolary. Jeli chcš dziewczynę na całš noc,
to trzydzieci dolarów. Dzielimy się po połowie. Ty zatrzymujesz napiwki i
nadwyżki przy sprzedaży prezerwatyw czy alkoholu, jak namówisz klienta do ich
kupna. Pokój będzie cię kosztował siedem dolarów tygodniowo. Jak tylko zbada cię
lekarz i stwierdzi, że nie masz syfilisu ani innej choroby, możesz przenieć
swoje rzeczy do North Star Dance Hall".
- Nie powiedziałam jeszcze, że chcę dla pani pracować. - Glory nie podobało się
tak szybkie przesšdzanie sprawy.
- A chcesz?
- Nie. Jest mi dobrze. I nie rozumiem, dlaczego miałabym pani oddawać połowę
moich zarobków.
- Ile możesz zarobić w cišgu nocy?
- Zarabiam trzydzieci dolarów. - Zdarzyło się to co prawda tylko dwukrotnie,
ale do tego Glory już się nie przyznała.
- Jak będziesz dla mnie pracować, to zarobisz dwa razy tyle albo i więcej,
jeli się nie będziesz lenić. Płacę również pensję mężczyznom, którzy pilnujš,
żeby klienci nie bili moich dziewczyn. Niektórzy to lubiš. Masz szczęcie, że
jeszcze takiego nie spotkała. Ta twoja ładna twarzyczka nie byłaby już taka
ładna po spotkaniu z ich rękami.
To przypomniało Glory opowieci ciotki o tym, jak jej ojciec brutalnie traktował
matkę - bił jš, a nawet złamał jej rękę. Rozumiała, że sš mężczyni zdolni do
takiego traktowania kobiet.
- Prawdopodobnie myliłam się co do ciebie, panno St. Clair. Pewnie nie jeste
tak inteligentna, na jakš wyglšdasz. Ze swojš urodš możesz przycišgnšć stałych,
bogatych klientów. Możesz nawet nauczyć się, jak ich zatrzymać. Proponuję ci
pracę, przy której możesz zarobić dwa razy tyle, co 2arabiasz
502
Janet Dailey
obecnie, z o wiele mniejszym ryzykiem uszkodzenia ciała czy choroby.
- Wzięła swój płaszcz z łóżka, ładne futro fokowe lamowane jedwabiem.
- Gospoda, gdzie mieszkasz, nie będzie długo tolerować twoich nocnych poczynań.
Wkrótce wylšdujesz w jakiej jednoizbowej chacie. Takie kurwy sš najniższej
kategorii. Możesz nie mieć dowiadczenia na tym polu, panno St. Clair. To jest
zrozumiałe i łatwe do naprawienia. Wszystkie kiedy zaczynałymy, ale brak
dowiadczenia nie może być wymówkš dla głupoty.
- Całkowicie się z paniš zgadzam, panno Rosie. - Glory podeszła do łóżka i
wzięła swój żakiet. -1 nie uważam się za głupiš. - Kiedy mam zgłosić się do
lekarza, o którym pani wspomniała?
Glory stała się jednš z dziewczyn panny Rosie i poznała subtelnoci swojego
fachu w North Star Dance Hall". Wiosnš, kiedy pierwsze hordy poszukiwaczy złota
pojawiły się w Skagway, w drodze do Klondike, zdarzały się noce, kiedy miała sto
dolarów na czysto z napiwków, procentów od drinków i własnych zarobków. I zawsze
mogła mieć dodatkowe pienišdze na boku, zawiadamiajšc Soapy Smitha lub którego
z jego ludzi, że sš klienci z wypchanymi portfelami.
Soapy Smith i jego gang oszustów, hazardzistów, złodziei kieszonkowych i
zwykłych rabusiów kontrolował całe Skagway. Soapy pozwalał swoim ludziom żerować
tylko na przejezdnych, a stałych mieszkańców kazał zostawiać w spokoju.
Jefferson Randolph Soapy" Smith pomógł nawet zbudować pierwszy kociół w
Skagway. Jego dewizš była inteligencja - nie przemoc.
Jednak władza Soapy'ego trwała krótko. W lipcu 1898 roku, w strzelaninie
wynikłej na skutek konfrontacji z tłumem rozelonych mieszkańców, Soapy Smith
został zabity, ranišc również miertelnie mężczyznę, który do niego strzelał -
Franka Reida, tego samego, który poprzedniego lata namówił innych do obalenia
praw własnoci kapitana ?????'? ? sprzedaży działek w miecie przemianowanym na
Skagway".
Po mierci Smitha miasto zmieniło się. Stały napływ ludzi z zewnštrz",
udajšcych się na złotodajne pola wzdłuż Jukonu, podtrzymywał biznes, ale nie
notowano już takiego przepływu pieniędzy jak poprzednio. W tym czasie
poszukiwacze zaczęli masowo wracać z Klondike, w większoci rozczarowani i bez
grosza. Nie mieli się czym pochwalić po tych wszystkich trudnociach, jakich
dowiadczyli, chyba tylko zrogowaciałymi rękami i paskami luno wiszšcymi na
brzuchach.
Alaska
503
Glory znowu dopytywała się o Justina, ale nikt o nim nie słyszał. Nie wiedziała,
czy wzbogacił się, czy umarł na szlaku, jak wielu innych, czy wrócił bez niczego,
z podwiniętym ogonem.
Ci, którzy stamtšd przybywali, wyglšdali teraz inaczej - na ich postarzałych
twarzach uzewnętrzniały się ciężkie przeżycia. Glory odróżniała na pierwszy rzut
oka weterana od żółtodzioba, który nie pokonał jeszcze koszmarnej trasy przez
góry i przełęcz White Pass, drogi przezwanej Trasš Zdechłych Koni, ponieważ
spotykało się tam pełno koci i zwłok zwierzšt jucznych.
Ile razy szła ulicš w swojej nowej sukni, zawsze zastanawiała się, czy Justin by
jš teraz poznał i czy kiedykolwiek słyszał o Glory St. Clair. Prawie każdy, kto
w tym czasie przejeżdżał przez Skagway, roznosił dalej wiadomoci o złotowłosej
Glory z North Star Dance Hall". Miała teraz godnš do pozazdroszczenia pozycję i
możnoć samodzielnego wybierania sobie klientów.
Miała więcej ubrań, niż potrzebowała, a wszystkie były ostatnim krzykiem mody z
San Francisco. Mężczyni obrzucali jš prezentami - poczšwszy od biżuterii, a
skończywszy na ogromnym psie husky, którego nazwała Bryłka. Zasypywana była
propozycjami małżeństwa, niektóre pochodziły od szanowanych biznesmenów. Ale ona
zwišzana była na stałe tylko z jednym mężczyznš. Miała wszystko, o czym tylko
mogła zamarzyć - pienišdze, ubrania, powodzenie, towarzystwo mężczyzny, którego
naprawdę lubiła - a jednak była niespokojna.
Deszcz bębnił o szyby apartamentu hotelowego. Glory zakryła uszy, żeby tego nie
słyszeć.
- Nienawidzę deszczu. - Zaraz przypominała sobie Sitkę. - Wolałabym zamiecie
nieżne niż ten bezustanny deszcz. - Spojrzała na Deacona ????'?, który ze
spokojem, precyzyjnie umieszczał asa kierowego na gilotynce i opuszczał ostrze,
żeby go przycišć o milimetr. - Tobie to nic nie przeszkadza
- powiedziała Glory.
- Deszcz oznacza wiosnę. - Przejechał kciukiem po brzegu wieżo przyciętej
karty i schował jš do talii.
- Wiosna. - Westchnęła zastanawiajšc się, czy przyczynš jej nastroju jest tylko
pora roku. - Chciałabym, żeby można było co zrobić, gdzie pójć.
- Chod tutaj. - Deacon przetasował kilkakrotnie talię i położył jšna stole.
- Przełóż talię i spróbuj znaleć asa.
Glory wiedziała, że poprzycinał wszystkie cztery asy, które były teraz o włos
węższe niż pozostałe karty w talii, ale jej palce nie potrafiły wyczuć różnicy.
Trzy razy przekładała talię i nie udało się jej znaleć asa.
504
Janet Dailey
- Poddaję się. - Popchnęła talię do niego. Przełożył jš szybko cztery razy,
wydawało się, że bez dotykania kart, i pokazał jej cztery asy.
- Teraz król. - Znowu przetasował karty.
- Też zmieniłe?
- Rogi. - Znowu pokazał jej wszystkie cztery karty.
Po następnym przetasowaniu kart miał w jednej ręce wszystkie cztery asy, a w
drugiej cztery króle. Potem zmienił ręce, asy znajdowały się teraz na miejscu
królów.
Przez ostatni rok wiele razy widziała, jak ćwiczył te sztuczki godzinami
- czasem z kartami o przyciętych krawędziach, czasem z jakim mechanizmem
ukrytym w rękawie - dopóki jego ruchy nie nabrały perfekcji. Obok niego leżał
zawsze papier cierny, który nadawał palcom gładkoć skóry niemowlęcia. Patrzyła
na te palce, równie zręczne i delikatne, kiedy jš pieciły.
- Dlaczego oszukujesz? - Często się nad tym zastanawiała. - Czy tak ci zależy
na wygranej?
- Hazard to mój zawód. W ten sposób zarabiam na życie. Jest zbyt wielu dobrych
graczy, żebym mógł polegać tylko na swoich umiejętnociach i szczęciu.
- Położył cztery asy na górze talii, a cztery króle na dole i zaczšł tasować
karty
- w każdym razie tak to wyglšdało, kiedy ćwiczył to pozorne tasowanie. - Jeli
gracz nie umie sam oszukiwać, to nigdy nie będzie wiedział, kiedy jego oszukujš.
Odwrócił cztery górne karty, które okazały się asami.
Glory stanęła za krzesłem i przesuwała rękami po jego muskularnych ramionach pod
lnianš koszulš. Zobaczyła jego twarz w lustrze umieszczonym po przeciwnej
stronie stołu, żeby mógł siebie obserwować przy wykonywaniu sztuczek z kartami.
Ale kiedy Glory patrzyła w lustro, zaczęła przyglšdać się nie jego odbiciu, lecz
własnemu. Miała na sobie nowš popołudniowš suknię - lunš, pozbawionš fiszbinów,
uszytš z niebieskiego kaszmiru - która opadała w łagodnych fałdach od
przymarszczonego karczku. Bufiaste rękawy przybrane były szerokš koronkš,
również widocznš przy marszczonych mankietach. Włosy miała zebrane w koronę z
jednym loczkiem spadajšcym na czoło, a twarz lekko upudrowanš, co uwydatniało
naturalnš biel gładkiej skóry. Czerń oczu była delikatnie podkrelona kredkš,
podobnie jak pełne wargi szminkš.
W lustrze zobaczyła, że również Deacon patrzy na niš, ale zarówno jego twarz,
jak i zimne, niebieskie oczy były bez wyrazu. Bezmylnie pogładziła go po
czarnych, sztywnych włosach zastanawiajšc się nad tym, co on widzi
m^m^^^m
Alaska 505
obserwujšc jš. Nigdy nie dawał jej pieniędzy ani nie kupował prezentów. Ona też
nigdy tego nie żšdała - nawet za pierwszym razem. Wiedziała, że to jest głupie,
ale nie chciała wyznaczać ceny ich przyjani. Nie mogła powiedzieć, że go kocha,
ale na pewno mu ufała. I to też było głupie. Był graczem i szulerem.
- Słyszałem pogłoski, że znaleziono złoto nad rzekš Nome, niedaleko Council
City, na półwyspie Seward. - Deacon znowu patrzył na talię kart, którš trzymał w
ręku. - Podobno dużo. Niektórzy z górników, którym nie udało się w Klondike, już
tam jadš.
- Rzeczywicie? - Zastanawiała się, czy nie będzie pomiędzy nimi Justina. Nie
mogła o nim zapomnieć. Może to, co mówiła panna Rosie, było
prawdš - dziewczyna nigdy nie zapominała swojego pierwszego mężczyzny. Glory
nawet nie próbowała tego zrobić. W swoim licie Justin pisał, że wróci, kiedy
się wzbogaci. Może i tak. Mężczyni byli tak miesznie zarozumiali. Jej byłoby
wszystko jedno, czy on wróciłby bogaty, czy biedny, ale dla Justina, którego
pamiętała, stanowiłoby to różnicę. Dopóty będzie szukał złota, dopóki go nie
znajdzie.
- Wyglšda na to, że teraz miasto Nome na tym półwyspie będzie dobrze
prosperować. Nie jest tam tak trudno dotrzeć jak do Klondike. To miasto leży na
wybrzeżu Morza Beringa. Ludzie już kupujš bilety na pierwszy parowiec, który ma
odpłynšć pónš wiosnš. Już mam bilet.
- Wyjeżdżasz? - zapytała zaskoczona.
- Skagway zbyt się ucywilizowało jak na mój gust. Niedługo skończš budowę kolei.
Rada miejska zapowiada zainstalowanie elektrycznoci. Już jest koniec
koniunktury w Klondike. Bystry gracz udaje się tam, gdzie sš pienišdze. Czas już
ruszyć się stšd.
Glory podeszła do okna. Deszcz nadal padał, tysišce kropel uderzało o szyby.
- Na górze pada nieg - szepnęła i podeszła z powrotem do stołu. -Nie
przypuszczam, że chciałby mieć towarzystwo w podróży. Ale ja też jestem
zmęczona tym miastem. Zmiana miejsca i nowe twarze to byłaby przyjemnoć.
Kiedy już wycišgnšł ostatniš kartę z talii, podniósł lewš rękę i pomachał dwoma
kawałkami papieru.
- Wydawało mi się, że robisz się niespokojna, więc zamówiłem dwa miejsca na
parowcu. - Umiechnšł się leciutko, a Glory rozemiała się głono.
?
Nome Czerwiec 1899 rob
Nowe złotodajne pola mieciły się na południowym wybrzeżu półwyspu Seward. Był
to najbardziej wysunięty na północny zachód punkt kontynentu
północnoamerykańskiego. Obóz poszukiwaczy złota znajdował się bezporednio na
odsłoniętym brzegu morza, blisko zatoki Norton.
Lód na Morzu Beringa, który w zimie blokował dostęp do obozu poszukiwaczy złota
u ujcia rzeki Snake, topniał dopiero w czerwcu. Dwudziestego tego miesišca
pierwszy statek rzucił tam kotwicę w odległoci mili od brzegu, ponieważ płytki
port uniemożliwiał bliższe podejcie. Pasażerowie i ładunki transportowano na
płytkich barkach, którym w odległoci trzydziestu stóp od plaży pozwalano
swobodnie kołysać się na falach przyboju liczšc, że zostanš wyniesione na brzeg.
Glory, w swoim najlepszym kostiumie podróżnym, patrzyła z przerażeniem na
przestrzeń wody, która dzieliła ich od piaszczystej plaży. Inni pasażerowie,
głównie mężczyni, brnęli przez wodę te ostatnie jardy, chcšc jak najprędzej
dostać się do obozu poszukiwaczy złota i nie zwracajšc uwagi na przemoczone
ubranie.
- Czy wiesz, ile kosztował ten kostium? - siedziała na brzegu barki, kiedy
Deacon był już w wodzie. Patrzył na niš rozbawiony. - To wcale nie jest mieszne.
- Mogę cię przenieć na plecach.
Pomimo długiej spódnicy krępujšcej jej ruchy Glory w końcu znalazła się na
plecach Deacona trzymajšc go za szyję. W wodzie po kolana potknšł się kilka razy,
prawie tracšc równowagę. Wreszcie postawił jš na piasku.
Poprawiajšc spódnicę, Glory patrzyła na to żałosne miejsce, zwane oficjalnie
Anvil City, a potocznie Nome. Stało tam kilka chat i mnóstwo namiotów.
Alaska
507
Było to bezdrzewne pustkowie. Tak zwane góry wyglšdały jak pagórki, których
zbocza pokrywała tundra.
- Nigdy przedtem nie była w prawdziwym obozie poszukiwaczy złota - powiedział
Deacon.
- To smutny widok. - Glory zorientowała się, że jej rozczarowanie wypisane jest
na twarzy.
- Obejrzyjmy to z bliska - wzišł jš pod ramię.
- A moje kufry? - patrzyła, jak wyładowujš bagaż z barki i ustawiajš na plaży.
- Wierz mi, nic im się nie stanie - zapewnił.
Kręte cieżki otaczały namioty i chaty z bali. Glory pomylała, że jeli to
miasto miało jakie centrum, to było ono dobrze ukryte. Nie rozumiała, jak
Deacon może zorientować się w tych zakamarkach, ale mu ufała. Nie ogoleni
mężczyni w łachmanach przyglšdali się im, kiedy przechodzili obok namiotów
ustawionych wzdłuż plaży. Za nimi rozlegały się ciche głosy i słychać było kroki.
Glory odwróciła się i zobaczyła gromadę mężczyzn idšcych za nimi.
- Wszyscy idš za nami. Na pewno wybralimy dobry kierunek - szepnęła podnoszšc
wysoko spódnicę, żeby jej nie ubrudzić w błocie.
- Oni idš za tobš, moja słodka - poinfomował jš sucho Deacon. - Od dawna nie
widzieli białej kobiety, szczególnie takiej jak ty. -Zatrzymał jš ruchem ręki.
Uwagę jego zwrócił duży namiot, nad którym wisiał zniszczony drewniany szyld.
Trudno było odczytać pochlapane błotem litery, ale znak pokryty odpryskami
żółtej farby przypominał złotš dwudziestodolarówkę. - Double Eagle" chyba... -
szepnšł Deacon i skierował się do namiotu. - Wejdmy.
Było tylko kilku klientów w barze, którzy przerwali rozmowę na widok Glory i
Deacona. Wnętrze było również prymitywne. Beczułki i pojemniki służyły za
krzesła, półki i podpory stołów. Długa deska spełniała rolę baru.
Za barem stał siwowłosy mężczyzna, którego ciemne ubranie i brokatowa kamizelka
odbijały wyranie od ubioru jego klientów. Kiedy przesuwał po nich wzrokiem,
nagle zmarszczył czoło i wyjšł cygaro z ust.
- Deacon - powiedział z wahaniem i umiechnšł się szeroko. - Niech mnie szlag
trafi, jeli to nie ty. - Szybko przeszedł przez namiot. - Powinienem był
wiedzieć, że tylko ty możesz pokazać się tutaj z tak eleganckš damš pod rękę.
- Widzę, że wszędzie włóczysz za sobš swój szyld, Ryan. - Deacon serdecznie
ucisnšł mu dłoń.
508 Janet Dailey
- Przynosi mi szczęcie. Jeszcze pod nim nie zbankrutowałem. Słyszałem, że
ostatnio byłe w Skagway. - Nie odrywał oczu od Glory.
- Słyszałem, że ostatnio byłe w Dawson - odpowiedział Deacon i obrócił się do
Glory. - Poznaj Ryana Colby'ego, właciciela baru Double Eagle". Kilka lat temu
w Juneau grałem u niego w faro. Chcę ci przedstawić pannę Glory St. Clair.
- Słyszałem o pani, panno St. Clair - Colby skłonił się z umiechem.
- Któż nie słyszał o słynnej kurtyzanie ze Skagway. Jest pani piękniejsza, niż
mogłem to sobie wyobrazić. Musimy to uczcić, oczywicie na mój koszt. Podejdmy
bliżej pieca. - Skierował ich do węglowego pieca stojšcego na rodku namiotu. -
Hej, Pete, przynie whisky z moich prywatnych zapasów
- zawołał do mężczyzny stojšcego za prymitywnym barem. -1 przynie dla damy moje
krzesło z zaplecza.
Glory stanęła blisko żelaznego pieca, chcšc się ogrzać. Liczba beczułek i
pojemników umieszczonych dokoła wiadczyła o popularnoci tego miejsca, chociaż
w tej chwili nikt na nich nie siedział. Barman przyniósł whisky, a Ryan Colby
podał im szklanki.
- Witajcie w Nome - wzniósł toast. Glory upiła łyk i poczuła miłe ciepło,
chociaż nie doceniała smaku. Nigdy nie mogła zrozumieć, co mężczyni znajdujš w
alkoholu. - Chociaż muszę przyznać, że Nome wcale nie przypomina miasta - mówił
dalej Colby.
- Powiedzmy, że jest ono niezwykłe -jak jego nazwa. - Glory trzymała
szklaneczkę dłońmi w rękawiczkach. - Przypuszczam, że jest jaki pan Nome.
- O ile orientowała się, wszystkie miasta na Alasce nosiły czyje nazwisko.
- W tym wypadku nie ma. Mówi się tutaj, że ta nazwa pochodzi od eskimoskiego
słowa kn-no-me, co znaczy: nie wiem. Możliwe, że jest to odpowied, jakiej
udzielił komu Eskimos na pytanie, jak się to miejsce nazywa. Właciwie ta nazwa
powstała przez przypadek kilka lat temu: Oficer brytyjskiego statku znajdujšcego
się w tym regionie zauważył, że na mapie nie ma żadnej nazwy tak wyrazistego
punktu lšdu. Napisał więc znak zapytania oraz słowo Name", żeby póniej dodać
nazwę. Potem o tym zapomniał. Kiedy robiono kopię tej mapy, kto mylał, że znak
zapytania jest literš c" na oznaczenie Cape", natomiast a" odczytał jako o",
więc napisał Cape Nome" - przylšdek Nome.
- To brzmi bardziej nieprawdopobnie niż historia o Eskimosie - zauważył Deacon.
Alaska 509
- Tak zwykle bywa z prawdziwymi historiami. - Niemłody właciciel baru stršcił
popiół cygara na ubitš ziemię namiotu. - Niedługo nazwa tego miasta będzie na
wszystkich ustach. Trzem szczęliwym Szwedom udało się co znaleć przy
strumieniu Anvil. Zaraz się tutaj zacznie piekło. Drewno na mój nowy bar powinno
być na statku, którym przypłynęlicie. Będę potrzebował teraz dobrego gracza w
faro, Deacon. Płacę sto dolarów tygodniowo.
- To bardzo hojnie, Ryan, ale muszę ci odmówić. Przekonałem pannę St. Clair,
żeby była moim partnerem w biznesie. Mamy zamiar zbudować własny lokal.
- A ja miałem nadzieję namówić pannę St. Clair, żeby założyła kwaterę w moim
barze. Byłaby pani wielkš atrakcjš, bioršc pod uwagę, ilu mężczyzn zdšżyło się
już paniš zainteresować. - Wskazał na wpatrujšcych się w niš klientów przy barze.
- Ale obawiam się, że nie zmienicie swojego postanowienia.
- Nie. - Glory była ucieszona mylš o posiadaniu własnego lokalu. Chociaż
nauczyła się wiele pracujšc dla panny Rosie, niektóre sprawy prowadziłaby
inaczej.
Deacon wygrał dużo pieniędzy w pokera, jej również udało się co zaoszczędzić,
pomimo że była rozrzutna, mieli więc potrzebne fundusze. Nie była jednak pewna,
czy wybrałaby takie miasto jak Nome, gdyby je przedtem znała. Ale w porównaniu z
tym, co widziała w tym barze, jej lokal będzie pałacem. Nigdy nie spotkała
mężczyzny, który nie lubiłby wygód. Jeli rzeczywicie było tu tyle złota, jak
mówił Ryan Colby, to na pewno się tutaj wzbogacš.
- Nasz budulec jest włanie wyładowywany ze statku - poinformował Deacon Ryana.
- Jeli nam możesz poradzić, jakie wybrać miejsce, będziemy ci wdzięczni.
- Możesz wybierać, gdzie chcesz, prawie każda działka w miecie jest do wzięcia.
Zrobiło się zamieszanie przy wyborze placów, jak i dochodzeniu praw własnoci.
Wyznaczono czterdzieci dni dla nowego właciciela działki na zagospodarowanie
jej, ale nikt nie sprawdza, czy ten okres już minšł. Każdy buduje, gdzie chce.
Wiesz, jak to jest. Przez zajęcie działki zyskujesz większe prawa do niej.
- Wolałabym mieć najpierw prawo własnoci gruntu niż liczyć na to, że je
póniej otrzymam - powiedziała Glory. W przeszłoci jej rodzina zbyt wiele razy
traciła to, co posiadała, z powodu przepisów prawnych, a raczej ich braku.
- To była tylko sugestia. - Ryan wzruszył ramionami. - Wiem, że Deacon
510
Janet Dailey
jest hazardzistš, który lubi ryzyko. Znam kilku ludzi, którzy spekulujš
działkami. Ale teraz potrzebujecie pokoju dla siebie. W Nome trudno co znaleć.
Zapraszam was do mojej prywatnej sypialni na tyłach namiotu, zanim zbudujecie
własny lokal, panno St. Clair. Jest tam trochę hałasu w nocy, ale chyba
jestecie do tego przyzwyczajeni.
- To bardzo miło z pana strony, panie Colby.
- Nie ma o czym mówić. Górnicy natychmiast się dowiedzš, że Glory St. Clair
jest w Double Eagle". Zejdš z gór, aby tutaj wydać swoje złoto. Będzie tu tak
ciasno, że szpilki nie wciniesz.
- W ten sposób Deacon i ja będziemy mieli wiele okazji, aby zareklamować nasz
nowy lokal.
- Na pewno. - Ocenił jej refleks. Spojrzał w głšb namiotu: - Wreszcie jest Pete
z krzesłem. Poszukiwacz złota, który był przedtem cielš okrętowym, zrobił je
dla mnie, aby spłacić swój dług. Jest bardzo wygodne.
Kiedy Glory obróciła się, najpierw zauważyła siwowłosego mężczyznę idšcego w ich
kierunku, a dopiero potem barmana niosšcego eleganckie krzesło.
- Dałbym wam nazwisko tego stolarza, ale boję się, że go wemiecie do siebie, a
ja muszę budować nowy bar - powiedział Ryan. - Postaw krzesło przy piecu, Pete.
Podziwiajšc kunsztownie rzebione oparcie krzesła Glory usłyszała, że kto
rozmawia z Deaconem.
- Nie chciałbym przeszkadzać, ale przypadkiem podsłuchałem waszš rozmowę -
powiedział mężczyzna. - Słyszałem, że chcecie kupić działkę budowlanš. Pozwólcie,
że się przedstawię. Nazywam się Gabe Blackwood, jestem prawnikiem.
Glory poczuła się tak, jakby nagle uderzył w niš piorun. Wszystko zatrzymało się
w miejscu. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła oddychać. Nie mogła wymówić słowa.
Była w takim szoku, że nie wierzyła własnym uszom. Czy on naprawdę powiedział,
że nazywa się Gabe Blackwood? Czy mogło być dwóch mężczyzn o tym samym imieniu i
nazwisku? Zawsze jej mówiono, że gdy ojciec opucił Alaskę, udał się do Stanów,
zabierajšc ze sobš skarby rodziny Tarakanowów. Czy to mógł być on? Czy ten
mężczyzna jest jej ojcem, którego widzi pierwszy raz w życiu?
Obróciła się powoli, zaciskajšc rękę na szklaneczce whisky, zdziwiona, że
jeszcze jej nie upuciła. Mężczyzna ten miał na głowie futrzanš czapkę, spod
Alaska
511
której wystawały siwe włosy. Miał na sobie dobre ubranie, chociaż niezbyt czyste,
co nie było niczym dziwnym w takim miecie.
Jej ojciec miałby teraz ponad pięćdziesišt lat. Ten mężczyzna był w podobnym
wieku, chociaż trudno to było stwierdzić. Nadużywanie alkoholu zawsze postarzało
mężczyzn, a wszystko wskazywało na to, że ten dużo pił. Jej ojciec również nie
wylewał za kołnierz.
- Przepraszam - Glory przerwała rozmowę Deacona z nowo przybyłym.
- Czy dobrze usłyszałam, że pan wie o jakiej działce na sprzedaż, panie...
Blackwood?
- Tak jest, proszę pani. Jestem Gabriel Thornton Blackwood, prawnik
- powiedział uchylajšc czapki.
- Glory St. Clair. - Wycišgnęła rękę, którš przyjšł z ukłonem. Glory
przypomniała sobie, że matka zawsze opowiadała o eleganckim zachowaniu ojca.
Patrzyła mu w twarz, starajšc się znaleć podobieństwo do starego dagerotypu,
który raz widziała. Znalazła go w kufrze matki, wkrótce po jej mierci. To była
podobizna ojca stojšcego z sekretarzem stanu Sewardem i kilkoma innymi
mężczyznami. Ciotka zniszczyła póniej tę fotografię, ale obraz jej ojca, jedyny
jaki widziała, wrył się w jej pamięć. Starała się do niego dopasować mężczyznę,
który stał przed niš.
Alkohol nadał jego cerze odcień czerwieni i czuć go było w nieprzyjemnym oddechu.
Siatka niebieskich żyłek, wyranie rysujšca się na nosie, okršgłe policzki i
białożółty zarost, pokrywajšcy jego lekko cofniętš brodę - wszystko to nie
bardzo pasowało do wizerunku młodego, szczupłego mężczyzny na dagerotypie.
- Czy pan pochodzi z Alaski, panie Blackwood?
- Nie, niedawno przybyłem z San Francisco przez Council City. Reprezentuję na
tym terytorium kilku klientów, którzy interesujš się wydobyciem złota.
- Więc jest to pana pierwsza wizyta na Alasce.
Jego wahanie trwało tylko tyle, ile było trzeba, aby zobaczył, kto stoi za
plecami Glory. Był to Ryan Colby.
- Nie, już odwiedzałem ten wielki lšd wczeniej. Głównie okolice Juneau. Co jš
powstrzymało przed zapytaniem go, czy był kiedykolwiek w Sitce,
chociaż teraz nabrała pewnoci, że ten mężczyzna jest jej ojcem. Spotkała go
wreszcie po tylu latach. Sama nie wiedziała, co czuje. Czy go nienawidziła? Jak
mogła kochać kogo, kogo nie znała? Według relacji ciotki ten człowiek życzył
jej mierci jeszcze w łonie matki.
512 Janet Dailey
Porzucił żonę, zostawił jš bez grosza, samotnš, w cišży. Ukradł wszystkie wyroby
ze srebra wykonane przez jej pradziadka. Nigdy nie powrócił, aby zobaczyć
dziecko, którego był ojcem.
Glory pamiętała samotnoć matki, która zawsze czuła się winna z powodu jego
odejcia. O to wszystko Glory miała do niego pretensję. Również o te lata, kiedy
rosła bez ojca w ubóstwie, kiedy było mało jedzenia na stole, a ubrania, które
nosiła, były przerabiane ze starych sukni matki. Nienawidziła tego życia
pozbawionego radoci i ciepłych uczuć.
Gdyby nie odszedł, wszystko mogło wyglšdać inaczej. Majšc ojca, który by jš
kochał i dbał o niš, pewnie nigdy nie znalazłaby się w tym zapomnianym przez
Boga i ludzi miejscu, na dzikiej północy.
Ale również nie miałaby nigdy kufrów pełnych pięknych ubrań ani woreczków z
pieniędzmi schowanych za gorsetem. Nie wiedziała, czy powinna mu podziękować,
czy uderzyć go w twarz, więc nie zrobiła nic.
- Poznał już pan mojego wspólnika, pana ????'?, prawda? Chcemy kupić działkę
budowlanš w Nome. Jaki szczęliwy zbieg okolicznoci, że jednš z pierwszych osób,
którš tu spotkalimy, jest prawnik. Chciałabym nabyć ziemię legalnie, a nikt mi
tego lepiej nie załatwi niż prawnik. Pan nam pomoże, prawda, panie Blackwood?
- Zrobię to z przyjemnociš. - Wyprostował się i wypišł pier, mile połechtany
tym, że Glory traktuje go tak poważnie. - To bardzo mšdrze z pani strony, że
chce zasięgnšć porady prawnej w tej sprawie, panno St. Clair. Jest to
szczególnie ważne tutaj w Nome. Jak to bywa w wielu nowych miastach, mało kto
zwraca uwagę na literę prawa. Według mnie większoć działek zarejestrowanych
dokoła Nome nie ma legalnego prawa własnoci.
- Dlaczego?
- Ponieważ ci Szwedzi, którzy rzekomo odkryli złoto w tutejszych strumieniach i
zapisali działki zarówno na swoje nazwiska, jak i na nazwiska przyjaciół i
rodzin, nie sš obywatelami amerykańskimi. Sš cudzoziemcami, którzy nie mogš mieć
praw własnoci do ziemi amerykańskiej. Jak już mówiłem wielu amerykańskim
górnikom, ci obcy nie majš prawa do tutejszego złota. Ta ziemia i jej minerały
należš do Amerykanów.
- To bardzo interesujšce - szepnęła Glory. - Czy pan jest żonaty, panie
Blackwood?
- Och, nie - odpowiedział szybko, zaskoczony jej pytaniem. Potem powiedział z
wyrazem ubolewania. - Jestem wdowcem. Moja żona zmarła
Alaska 513
dawno temu, była pięknš kobietš, pochodziła z rosyjskiej rodziny. Niech Bóg ma
jej duszę w opiece. - Glory odbierała jego słowa jak wyuczonš lekcję, nie było w
nich żadnego uczucia. Zastanawiała się, czy on w ogóle wie o mierci jej matki.
- Dlaczego pani pyta? - zmarszczył brwi.
- Chciałabym, żeby pan zjadł obiad ze mnš i z panem ????'??, dzi wieczór. Z
tego, co pan mówił, wynika, że jeszcze wielu rzeczy musimy się dowiedzieć o tym
nowym miecie i że będziemy potrzebować pana rady. Ponieważ jestemy nowymi
przybyszami i nie znamy żadnych restauracji w Nome, to może pan zechciałby
wybrać miejsce.
- Z przyjemnociš.
- To dobrze, spotkamy się tu o siódmej. - Spojrzała na właciciela baru
żujšcego cygaro. - Pan Colby był tak łaskaw, że zapewnił nam tutaj nocleg.
- Zerknęła na Deacona, którego twarz jak zwykle była bez wyrazu, i zauważyła,
że on nie pochwala jej zainteresowania Gabe'em Blackwoodem, nie miała jednak
zamiaru przed nim się tłumaczyć. - Zmienię ubranie do obiadu, Deacon. Może
powinnimy ić na brzeg i załatwić transport naszych kufrów do baru.
- Może powinnimy. - W tonie jego głosu nie było entuzjazmu. Zwróciła się znowu
do Gabe'a Blackwooda. - Więc do siódmej, panie
Blackwood - podała mu rękę.
- Do siódmej. - Nie puszczał jej ręki, patrzšc na niš z lekkim zdziwieniem.
- Czy nie spotkalimy się wczeniej, panno St. Clair? Wydaje mi się, że gdzie
paniš widziałem.
Odczuła satysfakcję.
- Może w Skagway, ale jestem pewna, że nie spotkalimy się wczeniej, panie
Blackwood, pamiętałabym pana. - Wycišgnęła rękę z jego ucisku i postawiła swojš
szklaneczkę na drewnianej beczułce. - Panowie! - Kiwnęła głowš obu mężczyznom,
wzięła Deacona pod rękę i wyszła razem z nim z namiotu.
Wszyscy na niš patrzyli, łšcznie z Ryanem i Gabe'em. Kilku mężczyzn przy barze
szybko dopiło swoje drinki i wybiegło za nimi nie chcšc jej tracić z oczu.
- I tak odchodzi mój biznes. - Ryan wyjšł cygaro z ust. - Nie mam zresztš do
nich pretensji. Jest piękna.
- Ona mi kogo przypomina - szeptał Gabe głono mylšc. - Sposób, w jaki trzyma
głowę... a chodzi jak...
- Jak księżniczka. - Ryan nie zauważył spojrzenia, jakie mu rzucił Gabe.
514 Janet Dailey
- Tak chodzš prostytutki. Ona musi być ich królowš. W każdym razie jednego
jestem pewien - kiedy hazardzici i kurwy przyjeżdżajš, to pewny znak, że miasto
będzie prosperować.
Ryan spojrzał na mężczyznę, który dawno temu był jego towarzyszem na Alasce, i
zastanawiał się, dlaczego taka kobieta jak Glory St. Clair jest tak urzeczona
Gabe'em Blackwoodem, że słucha uważnie każdego jego słowa. Musiał przyznać, że
ani wiek, ani alkohol nie osłabił tfęcznego języka Blackwooda. W jego przemowach
nadal pobrzmiewała chęć walki z niesprawiedliwociš.
Jego mowy o Ameryce dla Amerykanów były bardzo popularne wród górników, którzy
przybyli zbyt póno i zobaczyli, że kilku Skandynawów roci sobie prawa do
całego tutejszego terenu. Co gorsza, ci Skandynawowie nie byli nawet
dowiadczonymi poszukiwaczami złota. Niektórzy z nich zajmowali się przedtem
wypasem reniferów, a jednak po niecałym miesišcu poszukiwań te obce żółtodzioby
znalazły złoty piasek. To nie podobało się mężczyznom, którzy pół swego życia
stracili na uganianiu się za złotem.
- Zmieniłe się, Gabe - zauważył Ryan.
- Dlaczego tak mówisz? - zesztywniał.
Ryan zdawał sobie sprawę, że będšc starymi znajomymi nie sš starymi przyjaciółmi.
Gabe nie był zachwycony tym, co Ryan wiedział o jego przeszłoci.
- Kiedy nie chciałe mieć do czynienia z grzechem i korupcjš. A dzisiaj
wybierasz się na obiad z kurwš i szulerem. - Ryan odszedł miejšc się do siebie.
Przy pomocy Gabe'a Blackwooda Glory i Deacon stali się w niespełna dwa tygodnie
włacicielami wietnej działki na głównej ulicy Nome, zwanej Front Street.
Natychmiast rozpoczęli prace budowlane. Glory wynajdowała wszelkiego rodzaju
preteksty, aby szukać porady Gabe'a Blackwooda, uzgadniajšc z nim każdy szczegół
i nie zważajšc na protesty Deacona.
Dwudziestoczterogodzinny dzień lata w Nome umożliwiał nieprzerwanš pracę. O wpół
do jedenastej wieczorem Glory stała przed budynkiem, oglšdajšc postępy pracy
cieli, którzy uwijali się na pierwszym piętrze. Wysoki kołnierz jej zielonej,
wełnianej peleryny, wykończony złotš niciš na szwach, podrapał jej brodę, kiedy
odwróciła się do starszego mężczyzny, trzymajšcego jš pod rękę.
Alaska
515
- Tak się cieszę, że pan uważa stan robót za zadowalajšcy. - Pochyliła się do
niego, żeby mógł słyszeć jej głos mimo huku młotów i łoskotu fal rozbijajšcych
się o brzeg. - Zawsze się zastanawiam, czy oni naprawdę pracujš, kiedy ja pię.
Mogliby bardzo łatwo skorzystać z okazji.
- Może być pani spokojna, że tak nie jest - poklepał jej dłoń.
- Mój wspólnik zupełnie się na tym nie zna. Nie wiedziałabym, u kogo szukać
rady, gdyby nie pan.
- Jak zwykle cała przyjemnoć po mojej stronie. - Przerwał z lekko
zmarszczonymi brwiami. - Gdzie jest pani wspólnik dzisiejszego wieczoru?
- W wirze gry w pokera, w Double Eagle".
- Mam nadzieję, majšc pani dobro na uwadze, że on nie przegrywa.
- Kiedy wychodziłam, leżało przed nim mnóstwo żetonów. Deacon ma szczęcie.
Rzadko przegrywa. Oczywicie jest wietnym graczem i uważa, że nie trzeba
oszukiwać, żeby wygrać - kłamała Glory. - Kiedy ludzie dowiedzš się, że u nas
gra się uczciwie, będziemy mieli wielu goci.
- A więc to będzie salon gry i bar. Nie byłem do końca tego pewien.
- Niezupełnie. Będš gry hazardowe i alkohol, ale chcemy, żeby nasz Palšce" -
był czym w rodzaju prywatnego klubu. Miejscem, gdzie mężczyzna może odpoczšć,
napić się kieliszek lub dwa, zagrać w karty czy w koci i jeli zechce, mieć
towarzystwo pięknej kobiety. To nie będzie miejsce dla zwykłych ludzi z ulicy.
Niektórzy, których tu spotkałam, nie kšpali się od miesięcy. Takich klientów nie
chcemy - stwierdziła Glory. - Będziemy się starać przycišgnšć takich
dżentelmenów jak pan.
Słyszała o podobnych klubach, wiadczšcych usługi dla ludzi z pieniędzmi. Czy to
nazywał się klub czy też bar, koszty prowadzenia interesu były takie same.
Uważała, że rozsšdniej będzie nazwać to miejsce klubem. Można wtedy ustalić
wyższš cenę alkoholu, damskiego towarzystwa i mieć więcej pieniędzy ze stołów
gry. Widziała już złoty piasek i bryłki znajdowane przez górników w strumieniach
górskich. Człowiek, który ma pienišdze, zawsze uważa, że powinien dostać to co
najlepsze. Będzie się więc starała przekonać ich wszystkich, że otrzymajš to w
Palšce".
- Pani jest takš licznš, inteligentnš dziewczynš. Ten typ interesów nie jest
dla pani. - Marszczył siwiejšce brwi z prawdziwš troskš. - Kobieta, jak pani,
powinna wyjć za mšż za przyzwoitego młodego człowieka z czystymi zamiarami.
- Niestety, młody człowiek, którego poznałam, nie był ani przyzwoity, ani
516
Janet Dailey
nie miał czystych zamiarów. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, byłam już
doprowadzona do ruiny. Żaden przyzwoity młody człowiek nie zechce takiej kobiety
za żon?- _ W dawno Glory nauczyła się, że mężczyni woleli takie historyjki od
prawdy. - Gdybym spotkała kogo takiego jak pan, to na pewno nie byłabym teraz
tutaj.
- Pochlebia pani staremu człowiekowi - skarcił jš, ale zauważyła, że
wyprostował się trochę. Spostrzegła również, że zaczšł ostatnio bardziej dbać o
swój wyglšd - zawsze czysto ubrany, ogolony, z przystrzyżonš brodš. Nie był na
tyle stary, żeby nie zainteresować się względami, jakimi go obdarzała.
- Nie jest pan wcale stary ~ zaprotestowała, mocniej przyciskajšc jego rękę -
Nigdy wten sposób o panu nie mylałam. - Wyglšda pan rozumnie i dystyngowanie,
jak jaka ważna osobistoć, na przykład gubernator. - Zamiała si? cicho,
jednoczenie uważnie obserwujšc jego reakcję. - Proszę sobie mnie wyobrazić,
opartš na ramieniu gubernatora.
Patrzył na nia. ze smutkiem na twarzy.
- Każdy gubernator byłby dumny majšc paniš przy sobie. Czy mogę do pani mówić
Glory?
- Jeli ja mogę mówić do pana Gabe.
Umiechnšł się w odpowiedzi. Ruszyli przed siebie, odchodzšc od hałasu młotów i
pił, kierujšc się wolno w stronę baru Double Eagle".
- Kiedy marzyłem o tym, żeby zostać gubernatorem Alaski - mylał
głono.
- leszcze możesz zostać gubernatorem, dlaczego nie? - Patrzyła na mego
uważnie.
- Nie jestem tego pewien.
- Jeste skromny. Przecież nie tylko ja przychodzę do ciebie po poradę. Górnicy
też słuchajš tego, co mówisz. Widziałam to. Na Alasce nigdy nie było prawdziwego
przywódcy. Słyszałam, że dlatego Kongres wyznacza zawsze kogo z zewnštrz na
gubernatora. - Wprawdzie nigdy niczego takiego nie słyszała, ale przecież nikt
nie może spodziewać się, żeby kobieta znała się na polityce.' Ty mógłby być
takim człowiekiem.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale obawiam się, że to nie wystarczy.
- Tak. Potrzebujesz pieniędzy. To mieszne mówić o pienišdzach, kiedy te góry
sš pełne złota. - Spojrzała na niedalekie góry skšpane w złotym wietle
polarnego dnia. Rosnšce na nich dziko kwiaty dodawały piękna temu widokowi. -
Całe to bogactwo jest w rękach bandy cudzoziemców. Na pewno
Alaska 517
co dałoby się z tym zrobić. A ten młody porucznik przysłany tutaj z placówki
wojskowej w St. Michael?
- Rozmawiałem z porucznikiem Spaldingiem zaraz po jego przybyciu do Nome. Ma
bardzo niewielu żołnierzy pod swojš komendš. Jego jedynym zadaniem jest
utrzymywanie porzšdku. Nie ma upoważnienia do rozstrzygania sporów o koncesje.
- Jeli żšdania tych cudzoziemców nie majš podstawy prawnej, jak mówisz,
dlaczego kto nie zwoła zebrania wszystkich górników, żeby unieważnić ich
roszczenia? Wtedy każdy będzie miał szansę .dochodzenia swojego prawa własnoci?
To wydaje mi się sprawiedliwe, ale na pewno wiesz więcej na ten temat niż ja.
- Gdybymy zrobili co takiego, to w tych górach zapanowałoby szaleństwo. Każdy
będzie tu walczył z każdym o najmniejszy skrawek ziemi.
- Wydaje mi się, że powinno być to rozwišzane na zasadzie pierwszeństwa. To
skandal, że kto taki jak ty nie może skorzystać z tego złotego interesu.
Zrobiłby wtedy dobry użytek ze swoich pieniędzy, zamiast zostawiać je w
salonach gry - rozemiała się Glory. - Deacon lubi mówić, że każdy jest kowalem
własnego losu. Nie jestem pewna, czy to prawda. Gdyby tak było, byłabym żonš
gubernatora.
- Mówimy o twoim wspólniku, a on włanie nadchodzi. - Wskazał jej wysokiego,
szczupłego mężczyznę w czarnym płaszczu, zbliżajšcego się do nich miarowym
krokiem. - Będę ci teraz życzyć dobrej nocy i zostawię w jego odpowiedzialnych
rękach. Jak zwykle sprawiła mi wiele radoci swoim towarzystwem, Glory. -
Podniósł jej rękę do ust.
- To również odnosi się do mnie, Gabe. - Patrzyła jak odchodził, uchylajšc
kapelusza.
- Była z nim znowu. - Deacon patrzył na plecy odchodzšcego. - Niech mnie szlag
trafi, jeli zgadnę, co w nim widzisz. Nie jest bogaty, więc nie o to chodzi.
Jest tylko gadatliwym, starym piernikiem. Więc co?
- On mnie interesuje.
- To jest oczywiste. Tylko nie wiadomo dlaczego.
- Może jest mi go po prostu żal. Przecież to stary człowiek, bez żadnej rodziny.
- Sama tego nie rozumiała. Nienawidziła go z wielu powodów, ale również była go
ciekawa. Chciała wiedzieć, jaki jest, o czym myli, o czym marzy i jaki ma słaby
punkt. Wiedziała już, że nietrudno go sprowokować, tak jak dzi, kiedy
podniecała go perspektywš zostania gubernatorem i dawała
518
Janet Dailey
do zrozumienia, że górnicy i ich złoto mogliby stanowić dla niego zaplecze
finansowe. Czasami miała ochotę zrobić mu krzywdę, a czasami... czasami żałowała,
że to wszystko nie potoczyło się inaczej. Wiatr od morza rozwiewał jej wełnianš
pelerynę, kiedy stała przy Deaconie.
- Co z pokerem? Czy twoim towarzyszom znudziło się przegrywanie?
- Co w tym rodzaju.
Zauważyła Eskimoskę, stojšcš za nim bez ruchu. Była to niska, tęga kobieta,
która wydawała się jeszcze grubsza w swoim płaszczu w paski i ciężkich butach
mukluk na nogach. Głowę miała odkrytš, kaptur płaszcza otulał grubymi fałdami
jej szyję. Wiatr uderzał pasmami czarnych włosów o czoło i policzki.
- Kim jest twoja przyjaciółka? - Glory umiechnęła się krzywo. - Może z kolei
ty wytłumaczysz, co w niej widzisz?
- A tak. O mało nie zapomniałem. - Rzucił okiem za siebie i dał znak kobiecie,
żeby podeszła bliżej. Zbliżyła się z niemiałym umiechem patrzšc na Glory. -
Włanie jš do ciebie prowadziłem. To twoja nowa służšca. Wygrałem jš w pokera.
-Co?
- Ona stanowi częć mojej wygranej. Ten stary zrzęda nie miał doć pieniędzy na
obstawienie mojego zakładu, a był pewny, że ma wygranš w kieszeni. Więc dołożył
tę Eskimoskę przysięgajšc, że umie szyć, gotować i zajmować się domem.
- Chcesz powiedzieć, że to jego żona?
- Nie. Twierdzi, że przywiózł jš znad Kotzebue, żeby miał mu kto gotować,
obszywać w zimie i jak przypuszczam, ogrzewać mu łóżko, chociaż tego nie
powiedział. Tak czy inaczej, wygrałem jš w karty. Będziesz potrzebowała kogo
takiego. Od dawna mylałem o wyuczeniu jakiej miejscowej dziewczyny, tak żeby
mogła być twojš gospodyniš, służšcš, kucharkš czy czym tam jeszcze. Ona mówi
trochę po angielsku.
- To wielkie ułatwienie. - Glory wiedziała, że Deacon ma rację. W końcu będzie
musiała mieć jakš służšcš. Ale nadal patrzyła niepewnie na Eskimoskę. - Czy ona
ma jakie imię?
- Marty - odpowiedziała kobieta stukajšc się w piersi. - Ja nazwana Marty.
- Ja nazywam się Glory St. Clair. Czy chcesz pracować dla mnie, Marty?
- Pewnie, panno Glory. Ja pracować ciężko. Pracować dobrze.
?
Dach i ciany białego płóciennego namiotu chroniły przed porannym słońcem, a
jego odbicie owietlało wnętrze. Glory siedziała na beczułce wyłożonej miękkš
poduszkš, ubrana w białš płóciennš nocnš koszulę, której wycięcie ozdobione było
koronkami. Ręce miała złożone na kolanach, a dłonie ukryte w szerokiej koronce
przy mankietach. Siedziała z zamkniętymi oczami, podczas gdy Marty wyczesywała
mškę kukurydzianš, którš czyciła jej długie do pasa włosy.
Chociaż szczotka lekko drapała jej skórę, czesanie było przyjemne i uspokajajšce.
Pozwalało jej zapomnieć o samotnoci, którš ostatnio odczuwała. Sama dziwiła się
tym nastrojom, będšc przecież otoczona tłumem mężczyzn chcšcych dotrzymywać jej
towarzystwa. Miała jeszcze Deacona, który obejmował jš w nocy, żeby nie musiała
spać sama, przynajmniej wtedy, kiedy nie brał udziału w maratonach pokerowych.
Silny, spokojny, nie wymagajšcy niczego Deacon, zawsze obecny w potrzebie, nigdy
niczego nie osšdzajšcy. Ale ona czuła pustkę, której nawet on nie był w stanie
zapełnić.
Zdała sobie z tego sprawę dopiero z chwilš, kiedy spotkała Gabe'a Blackwooda,
swojego ojca szubrawca. Nachodziły jš niespodziewane i - w jej przypadku -
mieszne uczucia tęsknoty za domem, chociaż nigdy nie mylała o powrocie do
Sitki, do tego życia, w którym zaznała prawdziwej samotnoci. Westchnęła ciężko.
- Cišgnę włosy. Krzywda panience. - Ruchy szczotki ustały.
- Nie. Dobrze to robisz, Marty. - Eskimoska okazała się o wiele bardziej
przydatna, niż Glory się spodziewała.
Oczywicie jeszcze wielu rzeczy musiała się nauczyć, ale już po niecałym
520 Janet Dailey
tygodniu zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez niej. Eskimoska
była zdolna i chętnie się uczyła. Nie musiała jej niczego pokazywać więcej niż
raz. Była łatwa w pożyciu, często się umiechała i żartowała, nawet z siebie
samej. Przypomniała sobie, jak Marty raz przymierzyła jej kapelusz ze strusimi
piórami i woalkš. Wyglšdała tak zabawnie, że Glory nie mogła powstrzymać miechu.
Ale Marty sama zamiewała się ze swojego odbicia w lustrze. Sznurówki gorsetu
Glory pozrywały się wtedy od tego serdecznego miechu. Nigdy przedtem nie było
jej tak wesoło w niczyim towarzystwie, a już szczególnie w towarzystwie kobiety.
Marty twierdziła, że gorset Glory był zbyt mocno zasznurowany, zawsze zresztš
narzekała, że jej pani sznuruje się zbyt ciasno.
Z wyjštkiem swojej matki, Glory nie była dotychczas blisko z żadnš kobietš.
Wiedziała, że ciotka Ewa kocha jš na swój dziwaczny sposób, ale ustanawiane
przez niš zakazy zniechęcały do poufałoci. Zbytnio się buntowała, żeby czuć
silne przywišzanie do ciotki. Nie zaprzyjaniła się też z dziewczynami panny
Rosie. Ich stosunki polegały raczej na wzajemnej rywalizacji.
Deacon był jedynš osobš, którš szanowała i do której miała zaufanie. Był jej
partnerem i biznesie, i w łóżku, ale poza tym mieli niewiele ze sobš wspólnego.
Wiele łšczyło jš z Justinem Sinclairem, wszystkie jej marzenia, frustracje i złe
wspomnienia. On jeden wiedział o jej przeszłoci, kim była i skšd pochodziła.
Kiedy patrzyła wstecz, przypominała sobie, jak walczyli razem o przetrwanie i
jak przytulali się do siebie w zimnym pokoju. To on w jaki sposób jš wyzwolił,
pokazał jej nowš drogę życia i nauczył odczuwać przyjemnoć fizycznš. Istniała
silna wię między nimi. Kiedy wyjechał bez niej, poczuła się skrzywdzona, ale
nigdy o nim nie zapomniała.
Chcšc przerwać to rozczulanie się nad sobš, Glory otworzyła oczy i spojrzała w
lustro. Patrzyła na odbicie Eskimoski, jej płaskš twarz, perkaty nosek i tłuste
policzki.
Bardzo mało o niej wiedziała. Marty miała dwadziecia pięć lat. Jej mšż i syn
zmarli na choroby białego człowieka, które dziesištkowały Eskimosów. Przez
ostatnie lata Marty żyła z różnymi białymi mężczyznami, głównie z poszukiwaczami
złota pracujšcymi w północnych dopływach Jukonu. Glory pomylała, że Marty też
musi czuć się samotna.
- Czy masz rodzinę, Marty? Braci? Siostry?
- Nie. Żadni. Ludzie matki we wsi daleko. Ja nigdy ich nie widzę.
- A ludzie twojego ojca?
- On biały człowiek.
Alaska
521
- Więc jeste w połowie biała. - Glory patrzyła na odbicie Marty w lustrze,
starajšc się znaleć oznaki jej mieszanego pochodzenia, ale nie były widoczne.
- On wielorybnik. On kapitan - powiedziała z dumš. - Brać dużo kobiet ze wsi.
On wybrać matka. On stary człowiek, ale dobry dla matka. Ona lubi go bardzo.
Smutna, kiedy odjeżdża, szczęliwa, kiedy przyjeżdża.
- Czy widziała go kiedy? - Glory zastanawiała się, czy Marty też dorastała,
tak jak ona, bez ojca.
- On nie wraca. Ja imię po nim.
- Jak się nazywał?
- Kapitan Stone.
- Stone. - Glory obróciła się i patrzyła z niedowierzaniem na Marty. - Chyba
nie Caleb Stone. - To nie było możliwe, on na pewno umarł dawno temu. Nazwisko
to przywoływało w jej pamięci niezliczone opowieci ciotki o Calebie Stone. -
Wnuczka Taszy, Larissa, polubiła jankeskiego kapitana, Caleba Stone'a, i
odpłynęła na jego statku. Rodzina już jej nigdy więcej nie widziała. - Możliwe,
że zapamiętała wszystko, bo brzmiało to romantycznie, albo dlatego, że Larissa
uciekła z Sitki, a ona też tego pragnęła. - Potem dowiedzieli się, że umarła.
Zaraz... - Podniecona złapała Marty za rękę. - Ona miała syna. To syn wrócił i
powiedział o tym rodzinie. Był łowcš wielorybów. Miał na imię Marchew... Marchew
Edmund Stone.
- Ja Marchew. Jak on.
- Marchew... Marty. Boże, czy wiesz, co to znaczy? - Glory rozemiała się, ale
szybko zakryła usta rękš. Tego było za wiele. Dwiema rękami objęła rękę Marty, w
której ta trzymała szczotkę. - My jestemy spokrewnione, Marty. Jestemy
kuzynkami... prawdopodobnie trzeciego czy czwartego stopnia, ale... Czy to nie
jest zadziwiajšce? Nie mogę w to uwierzyć.
- Ty kuzynka dla mnie? - powtórzyła niepewnie Marty.
- Tak. - Glory skinęła głowš. - Jestemy rodzinš. Twój ojciec byłby stryjecznym
bratem mojego pradziadka, czy co w tym rodzaju. Wiem, że ty jeste
praprawnuczkš Taszy, a ja jestem jej prapraprawnuczkš. - Rozemiała się znowu,
szczęliwa z powodu tego odkrycia.
Nie przeszkadzało jej, że Marty była na pół Eskimoskš. Swš tolerancję Glory
zawdzięczała ciotce, która nie pozwalała jej nigdy wstydzić się mieszanego
pochodzenia.
- Twój ojciec nie był całkiem biały - powiedziała do Marty. - On był częciowo
Amerykaninem, częciowo Rosjaninem, a częciowo Aleutš. Ja
522 Janet Dailey
jestem tego samego pochodzenia z dodatkiem krwi Tlinkitów. - Przechylała głowę
na boki w gecie zdziwienia. - Matty, tak się cieszę, że Deacon wygrał cię w
pokera. Inaczej mogłymy się nigdy nie spotkać.
- Ja zadowolona też - poważnie odpowiedziała Matty. - Mam praca, mam rodzina
teraz.
- Tak- - Glory była wzruszona słowami Matty. Łzy napłynęły jej do oczu. - Obie
teraz mamy rodzinę.
Kto odsunšł płótno zakrywajšce wejcie i ukazał się w nim Deacon. Zatrzymał się
i zasłona opadła na swoje miejsce. Glory zamrugała oczami, żeby pozbyć się łez.
_ ??? robotnicy byli na budowie? - Deacon wyszedł wczenie, żeby ich
skontrolować.
- Tak- Pojutrze rozpocznš prace wykończeniowe. - Wyglšdał wieżo, pomimo
całonocnej gry w pokera. Glory zawsze była zdumiona jego niezmordowanš energiš i
tym, że mógł obywać się bardzo długo bez snu, a wyglšdał potem normalnie. -
Musisz spotkać się po południu z człowiekiem, który będzie zakładał tapety.
Widziałem też twojego przyjaciela.
- Kogo? - Czuła, że Matty znowu szczotkuje jej włosy.
- Twojego pana Blackwooda. Chciał się z tobš zobaczyć. Czeka przed
namiotem-
Nie widziała go od tamtego poranka, prawie przed dwoma tygodniami,
poprzedzajšcego owo nieszczęsne zebranie górników.
_ p0wiedz mu... - zaczęła oschle, ale zaraz zrezygnowała z chęci odrzucenia jego
proby - ...żeby wszedł. Przynie mi szlafrok, Matty, i wstšżkę do włosów.
Kiedy Deacon podniósł płótno namiotu i wyszedł na zewnštrz, Matty już pomagała
Glory ubrać się w szlafroczek koloru ametystu i wišzała jej włosy
wstšżkš. Gabe Blackwood wszedł, trzymajšc przed sobš kapelusz.
- Dzień dobry. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Nie zapinajšc do końca guzików szlafroczka, Glory obróciła się do niego.
_ o wiele bardziej przeszkadzała mi pana nieobecnoć. Tak dawno pana nie
widziałam- Już się zastanawiałam, czy naprawdę zależy panu na moim towarzystwie,
co pan tyle razy podkrelał. - Specjalnie przestała wymylać powody, żeby się z
nim zobaczyć, ponieważ chciała się przekonać, czy on sam do niej przyjdzie.
- Mylałem, że zmęczyło paniš moje towarzystwo.
Alaska
523
- To nie byłoby możliwe. - Przybrała jeden ze swoich czarujšcych umiechów i
wskazała mu obite skórš krzesło. - Proszę wejć i usišć.
- Zawahał się, z niechęciš patrzšc na Matty. Widzšc to Glory powiedziała:
- Matty, zobacz, czy jest kawa u pana Colby'ego i przynie nam dwie filiżanki.
Gabe patrzył, jak Matty znika za płótnem dzielšcym namiot i dopiero
wtedy usiadł na krzele.
- Nie podoba mi się, że ma pani tę Indiankę koło siebie. Im nie można wierzyć.
Kłamiš, oszukujš i kradnš, jak ich się nie pilnuje.
- Matty jest Eskimoskš, nie Indiankš. - Było to rozróżnienie silnie podkrelane
przez samych Eskimosów.
- To jest to samo. - Wyranie nie podobały mu się słowa Glory.
- Nie dla Eskimosa. - Wiedzšc od dawna o jego uprzedzeniach, zaczęła żartować z
umiechem. - A gdybym panu powiedziała, że Matty nie jest pełnej krwi Eskimoskš?
Jej ojciec był jankeskim łowcš wielorybów. - Miała ochotę powiedzieć mu, że jest
spokrewniona z Matty, ale nie chciała, żeby wiedział, kim jest.
- Półkrwi czy Indianka to żadna różnica. Nie mam cierpliwoci do tych nonsensów
wygłaszanych przez sentymentalnych ludzi, takich jak na przykład Sheldon Jackson,
o złym traktowaniu Indian na Alasce przez białego człowieka. Oni sš nic niewartš
bandš próżniaków, których należałoby wysłać statkiem do jakiego rezerwatu.
Glory spojrzała na niego uważnie.
- Nie mylałam, że pan to tak mocno odczuwa.
- Nikomu z nich nie można ufać. Gdybymy mogli się ich pozbyć, nie byłoby
powodu, aby trzymać tu żołnierzy. Od samego poczštku wojsko było przekleństwem
Alaski. Nie potrzebujemy żadnych zarozumiałych poruczników, którzy nas pouczajš,
co możemy, a czego nie możemy robić. Jestemy w pełni przygotowani, aby rzšdzić
się sami, bez żadnych interwencji z ich strony.
- Słyszałam o zebraniu górników. - Glory usiadła na kufrze obok krzesła.
- A więc pani wie, że pod bagnetami kazano nam się rozejć. Jego gniew jeszcze
nie wygasł. - Ten niby-poracznik groził, że siłš opróżni namiot i zabronił
jakichkolwiek zebrań.
Nie przyznał się jednak, że celem tego zebrania było anulowanie wszystkich
istniejšcych koncesji w całym okręgu i ogłoszenie, że strumienie mogš być
zawłaszczane od nowa. Nie powiedział jej również, że on i kilku oszustów z jego
paczki mieli przyjaciół, którzy czekali na zboczu góry Anvil na
524
Janet Dailey
umówiony sygnał, którym miało być rozpalone ognisko, żeby zajšć najlepsze
działki dla siebie. Ale Glory wiedziała o tym planie, interesowała się wszystkim,
co miało zwišzek z Gabe'em Blackwoodem.
- Wiem, że wojsko wydało zakaz posiadania broni - powiedziała Glory.
- Tego zakazu nie uda się wyegzekwować. Setki zrujnowanych górników wraca z
Klondike. Sš na pokładzie każdego parowca płynšcego w dół Jukonu. Nikt nie
będzie w stanie, a już na pewno nie ta garstka żołnierzy, rozbroić tych twardych
poszukiwaczy złota. A niech mi pani wierzy, że po niepowodzeniu, jakie ich
spotkało w Klondike, nie będš zadowoleni, gdy zobaczš, że wszystkie dobre
działki sš tutaj zajęte przez cudzoziemców. Uważajš, że majš prawo zanegować
własnoć tych działek i wcale się temu nie dziwię.
- Był pan ostatnio bardzo zajęty, starajšc się doprowadzić do ugody między
włacicielami, zanim zacznie się rozlew krwi. Przynajmniej tak mi powiedziano. -
Glory dowiedziała się również, że wiele z tych spraw opierało się wyłšcznie na
szantażu, ponieważ prawowity właciciel wolał zapłacić uzurpatorowi niż czekać
na wyrok sšdowy. Urzędował tylko jeden sędzia, który obecnie przebywał w Sitce.
Nikt nie wiedział, kiedy zjawi się w Nome.
- Czy to dlatego nie odwiedzała mnie pani? - zapytał.
- Kiedy miał pan tyle ważnych spraw do załatwienia, uważałam za niewłaciwe
narzucanie panu mojego towarzystwa. - Starała się unikać jego ciekawego
spojrzenia.
- Moja droga, pani mi nigdy nie narzucała swojego towarzystwa. - Krzesło
zatrzeszczało, gdy pochylał się ku niej. - Kiedy pani przychodziła mnie
odwiedzić, był to zawsze najmilszy moment dnia. Czekałem na pani wizytę.
- Nie zdaje pan sobie sprawy, co te słowa dla mnie znaczš. Tak bardzo bym
chciała, żeby mnie pan lubił. - Drżenie jej głosu nie było udawane. To, co
powiedziała, było prawdš. Bez względu na nienawić, jakš do niego czuła z powodu
złego traktowania matki i porzucenia jej wraz z nie narodzonym jeszcze dzieckiem,
naprawdę chciała, żeby jš lubił i miał dla niej ciepłe uczucia. Ale z drugiej
strony życzyła mu, aby poniósł klęskę; zniszczenie go leżało w jej mocy.
- Ja naprawdę bardzo cię lubię, Glory. - Znowu zaczšł się zwracać do niej po
imieniu. Położył rękę na jej dłoniach, żeby uwiarygodnić swoje słowa. - Od
pierwszej chwili czułem, że jeste mi bliska. Znaczysz dla mnie bardzo wiele.
Mówię to poważnie.
Udajšc zakłopotanie wyrwała mu ręce i wstała, odsuwajšc się od niego. Skrzypnęło
krzesło, kiedy on również wstawał.
Alaska 525
- Ludzie w miecie plotkujš na nasz temat. Wiesz o tym, prawda? Mówiš, że mamy
romans.
- To nonsens. Nigdy nic więcej nie zrobiłem poza ucałowaniem twojej ręki.
- Wiem przecież o tym. - Stanęła przed nim. - Ale pamiętaj, kim jestem. Gdyby
widywał znanš prostytutkę codziennie w towarzystwie tego samego mężczyzny, czy
uwierzyłby, że ich stosunki sš platoniczne? Chyba nie. Oni też nie wierzš.
- Nie powinna zwracać uwagi na te plotki. - Położył jej delikatnie ręce na
ramionach.
- Czy nie rozumiesz, że ja się nie martwię o siebie. Przyszły gubernator Alaski
nie powinien przebywać w towarzystwie dobrze wszystkim znanej Glory St. Clair.
Kiedy tylko usłyszałam te plotki, postanowiłam więcej się z tobš nie spotykać.
- Nie wiedziałem, że tak mnie wysoko cenisz.
- Tak. - Ujęła obie jego ręce. - Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy, Gabe.
Uwierz w to. Chciałam tylko, żeby mnie polubił jak człowieka, który ma takie
same uczucia i potrzeby jak wszyscy. Zawsze traktowałe mnie uprzejmie i z
szacunkiem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkie to ma dla mnie znaczenie, Gabe.
- Moja słodka, cudna dziewczyno. Nie zrobiła mi krzywdy. Dała mi mnóstwo
radoci. Niech ludzie gadajš. Nie obchodzi mnie, co oni plotš.
- Mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemnoć. - Patrzyła na niego lekko wydymajšc
usta.
- Gdybym zwracał uwagę na ludzkie gadanie, to nie odwiedziłbym cię dzisiaj. Pół
tuzina ludzi widziało, jak tu wchodziłem.
- Wiesz, o co oni nas teraz posšdzajš, prawda? - Posłała mu swój najbardziej
prowokacyjny umiech.
- Mylę, że tak.
- Gabe, ty się czerwienisz. - miała się. - Czy chciałby to ze mnš robić?
- Mylę, że pani ze mnie żartuje, panno St. Clair.
Chociaż ta wypowiedziana wprost sugestia z pewnociš trochę go zażenowała, Glory
zauważyła wyraz jego oczu, w których była żšdza starego człowieka niepewnego
swojej sprawnoci. Mogłaby go łatwo zacišgnšć do łóżka. Tak dobrze znała swój
fach, że mogłaby namówić do tego każdego mężczyznę. Ze starszymi mężczyznami
trzeba było w łóżku obchodzić się jak z dziewicš- oba te obiekty" wymagały
specjalnej troski. Dlatego starała się ich unikać.
526 Janet Dailey
Puciła jego ręce, żeby nie odczuł opanowujšcego jš wstrętu.
- Niegrzecznie się zachowałam, prawda? - Z umiechem podeszła do beczułki
stojšcej przy łóżku i wzięła paczkę tureckich papierosów. Od strony baru
rozległy się donone głosy, ale przyzwyczajona do hałasu nie zwracała na nie
uwagi.
- Co tam się mogło stać? - zastanawiał się Gabe.
- Może kto wygrał w faro. - Glory wzruszyła ramionami zapalajšc zapałkę. Kiedy
przypalała papierosa, pojawiła się Matty z dwoma cynowymi kubkami kawy. - Co tam
się dzieje, Matty?
- Człowiek przychodzi. On mówi on znajduje złoto w piasku. - Postawiła kawę na
skrzynce służšcej za stół.
- Złoto? Na plaży? Nie powiesz mi, że ludzie w to uwierzyli? - zadrwiła Glory.
W tym momencie wszystkie głosy ucichły.
- Każdy idzie patrzeć - odpowiedziała Matty.
Zaciekawiona Glory odchyliła płótno i zajrzała do baru. Był pusty. Przez
odsłonięty otwór wejciowy zobaczyły gęsty tłum zmierzajšcy w kierunku plaży.
Spojrzała na Gabe'a.
- Czy mylisz, że to możliwe?
- lady złota znajdowano w piasku na plaży w różnych miejscach na półwyspie
Seward - powiedział. - Poszukiwacze uważajš, że to wskazuje na możliwoć
znalezienia złota głębiej.
Glory wpatrywała się w górników przechodzšcych koło namiotu.
- Chodmy zobaczyć, co znaleli. Przeszła przez pokój wrzucajšc wieżo
zapalonego papierosa do filiżanki z kawš i bioršc po drodze szal ze stosu ubrań
na kufrze. - Idziemy?
Nie zwróciła uwagi na widoczne na jego twarzy zdziwienie, że wybiera się tak
niekompletnie ubrana na ulicę. Uważała, że jest ubrana przyzwoicie. Owinęła się
szalem i szła w kierunku wyjcia, a za niš podšżała Matty. Gabe niechętnie
ruszył za nimi.
Kiedy znaleli się na ulicy, zostali natychmiast porwani przez tłum idšcy w
kierunku plaży. Sceptycy szli wolnym krokiem, patrzšc z drwišcym umiechem na
rozentuzjazmowanych nowicjuszy, którzy przepychali się spiesznie, aby znaleć
się tam przed innymi. Ci, którzy nie byli ani tak sceptyczni, ani tak zapaleni -
tacy jak Glory - szli szybkim krokiem bojšc się miesznoci, jeli złota nie
będzie, i nie chcšc go stracić, jeżeli ono tam jest. Jak lemingi zmierzali
prosto ku morzu.
Alaska 527
Plaża przylegajšca do miasta była usiana namiotami niefortunnych górników z
Klondike. Glory zobaczyła ludzi kopišcych piasek. Przyspieszyła kroku.
Obserwowała brodatego mężczyznę, który nabrał trochę piasku do patelni służšcej
do płukania złota i poszedł ku brzegowi morza. Kiedy kucnšł, żeby przepłukać
piasek, Glory już biegła po mokrej plaży ciekawa rezultatu. Schyliła się,
patrzšc ponad jego ramieniem, jak cierpliwie przelewa wodę na boki oddzielajšc
lżejsze ziarenka piasku, powoli zmniejszajšc ich iloć, żeby cięższe złoto,
jeli tam było, mogło opać na dno. Była to bardzo żmudna praca. Glory
zniecierpliwiła się.
- Czy jest złoto w tych piaskach? - spytała.
Nie musiała czekać na odpowied, ponieważ zobaczyła błysk złotego piasku na dnie
patelni. Nie było go dużo, ale wystarczyło, żeby nabrać na wilgotny palec.
Unoszšc brzeg nocnej koszuli i szlafroka podbiegła do Matty.
- Jest tu złoto - powiedziała cicho, jakby należało utrzymać tajemnicę przed
tymi wszystkimi ludmi na plaży, którzy przyszli tu, aby poznać prawdę. Chwyciła
jš mocno za ramię. - Będziemy bogate, Matty. Żeby dać ujcie swojemu podnieceniu,
objęła mocno Eskimoskę. - To złoto jest nasze. Po raz pierwszy rodzina
Tarakanowów będzie bogata!
- Panno Glory, okay? - Matty patrzyła na niš zmartwiona.
- W porzšdku - powiedziała miejšc się radonie. - Zostań tutaj. Zaraz wracam.
Wiadomoć o znalezieniu złota na plaży rozeszła się błyskawicznie. W drodze do
miasta Glory musiała przedzierać się przez tłumy poszukiwaczy, kupców, barmanów
i szulerów, którzy też tam zmierzali. Rozglšdała się za Deaconem, ale nie
chciała tracić czasu na szukanie go. Nie wiedziała, gdzie podział się Gabe, i
nic jej to nie obchodziło. Kupiła łopatę, zardzewiały kubełek, trochę rtęci i
prymitywnš drewnianš płuczkę - skrzynkę z otworami. Nie było nikogo, kto mógłby
pomóc jej w zaniesieniu tego ekwipunku na plażę. Musiała zrobić to sama.
Wczesnym popołudniem obie z Matty już pracowały na działce, a pierwsze drobiny
złota znajdowały się w koronkowej chusteczce, w kieszeni szlafroka Glory.
Opracowały własny system pracy: Glory wsypywała czerwonawy piasek do drewnianej
płuczki, która przypominała dziecięcš kołyskę, natomiast Matty napełniała
kubełek wodš morskš i przelewała jš przez kołyskę, energicznie poruszanš przez
Glory.
528
Janet Dailey
Zasada tego sita była prosta. Woda zmywała lekki piasek, który przelatywał przez
dno, cięższe złoto zatrzymywało się na siatce, a najmniejsze jego kawałki
wychwytywała miedziana przesłona pokryta rtęciš.
Pomimo chłodnego wiatru od morza Glory była oblana potem. Kiedy Marty weszła
ponownie do wody, żeby napełnić kubeł, Glory wyprostowała się, odstawiła łopatę
i dotknęła bolšcego krzyża. Czuła zmęczenie w mięniach; wiele czasu minęło,
odkšd pracowała fizycznie w ogrodzie ciotki. Ocierajšc dłoniš pot z czoła
poczuła piekšcy ból pękniętego pęcherza na dłoni. Oddarła kawałek materiału ze
swojej nocnej koszuli i owinęła nim ręce.
- Powinnam była założyć rękawiczki - powiedziała, kiedy Marty wróciła z
kubełkiem wody. Widok wody w wiadrze przypomniał jej również, jak bardzo jest
spragniona. - Trzeba było też zabrać co do picia.
- Panienka chce, żeby przynieć wody?
- Nie. - Glory z trudnociš przełknęła linę. - Nie możemy teraz przerwać pracy.
Dała znak obandażowanymi rękami, żeby Marty nalewała wody do sita. - Póniej.
Odpoczniemy póniej.
Letnie słońce spoglšdało na ludzi ogarniętych szaleństwem wydobywania złota na
plaży i od czasu do czasu chowało się za chmurę, żeby pomiać się z tego
zwariowanego wiata. Na całym pasie wybrzeża za miastem sznur mężczyzn kopał
piasek. Niektórzy z nich byli profesjonalistami, zasuszonymi, brodatymi
poszukiwaczami - wieloletnimi ofiarami goršczki złota na Alasce, dowiadczonymi
i zaprawionymi w żmudnej pracy oddzielania błyszczšcego kruszcu od piasku,
odpornymi na potworny ból krzyża. Inni - kupcy, hazardzici, prawnicy i ludzie
różnych zawodów - nigdy przedtem nie trzymali łopaty w ręku ani nie mieli brudu
za paznokciami. Stosowali różnorakie narzędzia. Ci, którzy nie zadbali o łopaty,
zbierali złotodajny piasek rękami, a wodę nosili w dużych puszkach. Jeli nie
mieli sit, używali starych patelni do płukania złota czy też tar do prania, żeby
złapać kruszec w metalowe żeberka. Niektórzy wykonywali własne naczynia do
płukania.
Kiedy słońce zniżyło się ku zachodowi, Glory osunęła się na kolana. Mięnie jej
ršk drżały z wyczerpania po wielogodzinnym poruszaniu kołyskš" i kopaniu piasku.
Zmęczona i obolała nie była w stanie wyjšć trzęsšcymi się palcami kawałków złota
z sita.
- Muszę odpoczšć chwilę - powiedziała do Marty, która nie wykazywała żadnych
oznak zmęczenia. Glory oblizała suche wargi, oddychajšc z wysiłkiem. - Matty,
id do miasta, przynie jedzenie i wodę. We też koce.
Alaska
529
Będziemy dzi spały na plaży. - Bała się, że kto może ukrać ich ekwipunek w
nocy.
Kiedy Matty odstawiła kubełek i wyruszyła w kierunku miasta, Glory oparła się o
drewniane obramowanie kołyski, starajšc się odzyskać siły. Patrzyła na złoto
błyszczšce na dnie. O jego blasku marzyła od dzieciństwa oglšdajšc złote i
srebrne ozdoby w Soborze więtego Michaiła, słuchajšc opowieci poszukiwaczy i
wpatrujšc się w kawałki złotej rudy.
Wyjęła z kieszeni koronkowš chusteczkę, w któš owinęła swoje złoto. Położyła jš
na dnie sita i delikatnie rozwišzała. Z wysiłkiem zbierała drobiny z dołu sita i
wkładała je do zawiništka. Zawišzała chusteczkę i włożyła za stanik. Płaczšc i
miejšc się jednoczenie zrozumiała, że ma wreszcie to, na czym zawsze
najbardziej jej zależało.
Jaka ręka dotknęła jej ramienia. W panice złapała łopatę i zamierzyła się niš
na złodzieja, który chciał ukrać jej złoto.
- To jest moje! - krzyknęła.
Mężczyzna złapał za trzonek łopaty, unikajšc ciosu.
- Glory, na litoć boskš, to ja.
- Deacon. - Pozwoliła mu odebrać sobie ciężkš łopatę i odstawić jš. -
Mylałam... - Było oczywiste, o czym pomylała, więc rozemiała się z ulgš. -
Cieszę się, że to ty. Gdzie byłe?
- Szukałem ciebie. Spotkałem Matty i ona powiedziała mi, gdzie mogę cię znaleć,
- Przykucnšł koło niej czyszczšc spodnie z ziarenek piasku. - Nie musisz już
myleć o spotkaniu z człowiekiem, który miał wieszać tapety, on jest gdzie
tutaj, w rodku tego szaleństwa.
- Tu jest złoto, Deacon. Tu w tym piasku. Czy wiesz, ile razy chodzilimy po
tej plaży, a ono cały czas było pod naszymi nogami.
- Czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglšdasz?
Glory zaczęła czycić szlafrok z piasku i dopiero wtedy zauważyła zlepionš
brudem nocnš koszulę wystajšcš spod szlafroka. Jej długie włosy zwisały na
ramiona skołtunionš masš.
- Wyglšdam okropnie - przyznała.
- Okropnie. - W głosie jego wyczuła, że to okrelenie nie oddaje w pełni jej
żałosnego obrazu. Kiedy podniósł jej rękę do góry, poczuła ból spowodowany
pękniętym pęcherzem na dłoni. - Popatrz na swoje ręce, palce czerwone i
podrapane, paznokcie połamane, a te szmaty na pewno okrywajš rany. Twarz masz
spalonš od wiatru. Mógłbym mówić dalej...
530
Janet Dailey
- Moje ręce zagojš się. Kšpiel uwolni mnie od brudu. A to wystarczy na
wszystkie nowe ubrania, jakich potrzebuję. - Wyjęła chusteczkę ze swoim złotem.
- Ile tutaj masz? - Wyrwał jej chusteczkę z ręki.
Nie próbowała mu jej odebrać, tylko patrzyła z niepokojem, jak ważył jš
w dłoni.
- Pięćdziesišt dolarów albo i mniej. - Rzucił z lekceważeniem węzełek na jej
kolana. - Czy to wszystko, co masz?
- Jak do tej pory. - To, co znalazła, zasługiwało na co więcej niż niż kpiny.
- Jak długo tu jeste?
- Zaczęłam przed południem.
- Pracowała przeszło dziesięć godzin za pięćdziesišt dolarów. - Potrzšsnšł
głowš. - Glory, możesz zarobić więcej przez noc leżšc na plecach.
Nie patrzyła na niego. Nagle Deacon, który nigdy przedtem nie traktował jej
szorstko, złapał jš za rękę i podniósł na nogi obracajšc w stronę
zatłoczonej plaży.
- Jeli chcesz złota, Glory, to ono jest w kieszeniach tych głupców, którzy
kopiš w piasku jak oszalałe małże! Czy wiesz, co zrobiš ze swoim złotem? Oni je
wydadzš. Będš się bawić jak nigdy w życiu, pić, grać i chodzić na kurwy! A kiedy
wydadzš swoje złoto, to znowu tu przyjdš pokopać i zacznš wszystko od poczštku!
Nigdy nie spotkałem bogatego poszukiwacza złota, bez względu na to, ile go
znalazł. Może jeden na tysišc nie umiera zrujnowany, ale tak się dzieje z resztš.
Przycišgnšł jš do siebie, jego palce wpijały się w bolšce mięnie ramion. Glory
patrzyła tylko na jego czarny krawat, nie mogšc znieć przenikliwego spojrzenia
niebieskich oczu.
- Tak czy inaczej Palšce" musi być otwarty, kiedy oni przyjdš do miasta, aby
się bawić, nawet gdybym miał powiesić te cholerne tapety sam. Muszę przygotować
miejsce, gdzie będš mogli wydać swoje złoto. Tam jest jeszcze bardzo dużo pracy,
czy mi pomożesz?
Jej, jej złoto w chusteczce - to było spełnienie wszystkich marzeń.
- Ty nie rozumiesz, Deacon - powiedziała - to jest moje złoto. Szybko pucił jš
i odszedł. Glory walczyła ze łzami patrzšc na niknšcš
sylwetkę. Zacisnęła koronkowš chusteczkę silniej w dłoni.
?
? ? kilku godzinach snu na plaży Glory obudziła się tak zesztywniała i obolała,
że nie mogła się wyprostować. Ale złoto czekało. Wszyscy byli w ruchu, niektórzy
nawet wykorzystali godziny północnego zmierzchu. Glory zbudziła swš Matty. Kto
gotował kawę i smażył bekon. Czuła ten zapach, ale wypiła tylko łyk niewieżej
wody i zjadła kawałek suchego chleba, który został z kolacji. Nie chciała jeć
kawałków tłuszczu, które jej dawała Matty.
Po skromnym posiłku zabrała się do pracy. Za każdym razem, kiedy podnosiła
łopatę, aby wsypać piasek do sita, mięnie odmawiały jej posłuszeństwa. Wreszcie
zamieniła się miejscami z Matty i zaczęła nosić wodę. Na poczštku było to łatwe,
ale za każdym nawrotem pełny kubeł stawał się coraz cięższy.
Ršczka wiadra wrzynała się w jej poranione ręce, pomimo bandaży ze szmat. Kiedy
chciała przełożyć kubeł do drugiej ręki, nadepnęła na rozdartš koszulę i upadła
rozlewajšc wodę.
Nieszczęsna, obolała i zmęczona uklękła przy kubełku. Czuła, że cała jest
pokryta piaskiem. Lfbranie było tak poplamione, że do niczego się już nie
nadawało. Morska woda zniszczyła jej skórzane buty. Włosy miała tak splštane, że
pół tuzina grzebieni nie zdoła ich rozczesać.
Matty rzuciła łopatę i podbiegła do niej.
- Ja pomogę. - Usiłowała jš podnieć.
- Nie mogę tego robić.
Nie miała nawet siły wstać. Chciała tylko leżeć na piasku i płakać. A jednak
Matty pracowała tak samo długo i tak samo ciężko jak ona i w ogóle nie narzekała.
Pełna poczucia winy podniosła się na nogi z pomocš Matty. Kiedy dziewczyna
chciała postawić przewrócony kubełek, Glory powiedziała:
Alaska
533
człowiekiem. Dochodzisz do tego, że nawet nie patrzysz na to, co jesz, żeby
tylko przeżyć.
- Tak. - Słyszała opowieci o tych ciężkich dowiadczeniach. Patrzyła na niego,
zdajšc sobie sprawę, jakiego figla spłatał jej los. Zawsze zastanawiała się, czy
Justin poznałby jš po tak długim czasie. A jak teraz wyglšdała
- w tym brudnym, bezkształtnym ubraniu, ze zmierzwionymi włosami, bez makijażu -
prawdopodobnie jak zaniedbana Marisza Blackwood. W gruncie rzeczy prezentowała
się gorzej niż ostatnim razem, gdy się widzieli. Nie w ten sposób wyobrażała
sobie to spotkanie.
- Nie mogę uwierzyć, że tu jeste. - Justin w zadziwieniu potrzšsał głowš.
- Przyjechałem kilka dni temu. Czy dostała mój list?
- Twój list? Nie, ja... Ja nie otrzymałam nic, poza tš wiadomociš, którš mi
zostawiłe wyruszajšc do Klondike.
Na chwilę spucił oczy.
- Nie mogłem cię zabrać ze sobš. Jak się okazało, ta pierwsza zima była okropna.
To nie miejsce dla kobiety. Martwiłem się, że dotrzesz tam sama, zamiast zostać
w Skagway.
- Mylałam, że kompletnie o mnie zapomniałe.
- Nie. - Umiechnšł się błyskajšc zębami. - Chyba widać, że nie zdobyłem
fortuny. Kiedy usłyszałem, że tutaj znaleziono złoto, napisałem żeby cię
zawiadomić, że jadę do Nome, aby spróbować szczęcia. Ale widocznie nie dostała
tego listu.
- Nie. - Nie dostałaby go, nawet gdyby była w Skagway, ponieważ zaadresowany
był do kogo, kto już nie istniał.
- Hej, Glory! Będziesz pracować na tym kawałku piasku? - Jeden z poszukiwaczy
stał wraz ze swoimi partnerami na skrawku plaży, który zajęła.
- Nie, możecie tu przyjć - odkrzyknęła i zauważyła zdziwienie na twarzy
Justina.
- Jak on ciebie nazwał?
- Glory, to jest teraz moje imię. Nazywam się Glory St. Clair. Nazwisko wzięłam
od ciebie. Wydawało mi się to sprawiedliwe, ponieważ ty zabrałe rzeczy, które
należały do mnie.
Słuchał jej z wyrazem zaskoczenia i niedowierzania.
- Ty jeste Glory St. Clair? - Patrzył na jej potargane włosy, brudne
zniszczone ubranie i zabandażowane dłonie.
Umiechnęła się.
534 Janet Dailey
- Za kilka godzin będę... Kiedy się wykšpię i zmienię ubranie. - Nie chciała
przedłużać tej rozmowy z powodu swego wyglšdu. - Może spotkamy się dzi wieczór?
- Oczywicie. - Był tak zaskoczony, że jeszcze nie wszystko do niego dotarło. -
Gdzie mogę cię znaleć?
- Spytaj kogokolwiek w miecie. Powiedzš ci, gdzie jestem. Z umiechem odsunęła
się od niego chcšc jak najszybciej odejć. - Chod, Marty.
- Spotkamy się póniej - powiedział Justin nadal zmieszany i niepewny po
usłyszeniu tych nowin.
- On przyjaciel? - spytała Marty, kiedy brnęły przez piasek w kierunku miasta.
- Tak, znam Justina od dawna, przynajmniej tak mi się wydaje. - Żałowała, że
nie mogła przeczytać listu, który do niej napisał.
- Lepiej zobacz jego, ja nie lubię starego mężczyzny - stwierdziła Marty,
mylšc o Blackwoodzie.
Glory nie ujawniała jej powodów, dla których spotyka się z Gabe'em. Domylała
się, że Marty wyczuwa jego uprzedzenia i niechęć do tubylców, ale nie usiłowała
jej tego wytłumaczyć. Teraz miała inne rzeczy na głowie.
Zatrzymały się najpierw w Palšce". Od zewnštrz budynek wyglšdał na całkowicie
wykończony, łšcznie ze złotymi literami szyldu, ale w rodku było jeszcze wiele
do zrobienia. ciany wcišż były nagie. Nie powieszono jeszcze luster, obrazów
ani kinkietów, ustawione były tylko stoły do gry i krzesła. Cały salon był już
urzšdzony wyciełanymi kanapami i krzesłami.
Nie zauważyła żadnych robotników. Wszędzie panowała cisza. Glory mylała, że
Deacona również tam nie ma. Dopiero po chwili usłyszała brzęk szkła od strony
rzebionego baru, sprowadzonego z San Francisco.
- Deacon? - zawołała niemiało. Wychylił się zza baru bez marynarki z
zawiniętymi rękawami koszuli. Trzymał w ręku trzy kufle od piwa. Nie umiechnšł
się na jej widok. Glory zatrzymała się niepewna, jak jš powita.
- Widzę, że nareszcie oprzytomniała - powiedział sucho, ustawiajšc kufle na
lustrzanej półce baru. - Przyszła w samš porę, żeby pomóc odpakować te szkła.
Przydasz mi się, Matty również.
- Nie możemy tego robić teraz. Matty jest mi potrzebna - powiedziała szybko
Glory. -Nie byłam tylko pewna, czy nadal chcesz, żebym była twojš wspólniczkš.
- Ty również włożyła w to pienišdze.
- Zanim powemiesz ostatecznš decyzję, chciałabym cię o czym poinformować.
Spotkałam starego przyjaciela na plaży i umówiłam się z nim na
Alaska
535
wieczór. Chcę, żeby Matty pomogła mi oczycić się, abym dobrze się prezentowała.
- I dlatego nie możesz mi pomóc w przygotowaniu otwarcia lokalu - powiedział
Deacon. - Oczywicie ten stary przyjaciel jest młodym mężczyznš.
- Tak. - Nie chciała stracić przyjani Deacona. Również nie zamierzała go
okłamywać. Chociaż nie wiedziała, co może wyniknšć z wieczoru spędzonego z
Justinem, Deacon powinien wiedzieć, że Justin znaczył co dla niej i czuła się
zobowišzana powiedzieć o tym od razu.
Zawahał się przez chwilę.
- Nie roszczę sobie do ciebie żadnych praw, Glory. - Wzruszył ramionami, a ona
była zdziwiona obojętnociš tego gestu. - Kiedy nie będziesz już potrzebowała
Matty, niech przeniesie moje rzeczy do jednego z pokoi na piętrze.
Glory poczuła ukłucie żalu, że tak łatwo przekazywał jš innemu mężczynie. Było
to głupie uczucie, bioršc pod uwagę, że Deacon nigdy nie miał nic przeciwko
wykonywanemu przez niš zawodowi. Ale Justin nie był klientem.
- Zrobię tak. - Zawahała się. - Deacon, ja...
- Nie musisz mi się tłumaczyć - przerwał. - Id spotkać swojego przyjaciela i
rób, na co masz ochotę. Im szybciej to będzie załatwione, tym prędzej będziesz
mogła tu wrócić, żeby mi pomóc. Otwieram lokal jutro.
- Oczywicie. - Nie miała nic innego do powiedzenia. Starajšc się zapomnieć o
poczuciu winy, odwróciła się i wyszła razem z Matty.
W swoim pomieszczeniu w Double Eagle" zorganizowały kšpiel. Matty przynosiła
wodę z rzeki Snake, która była ródłem wody pitnej dla Nome, i grzała jš na
ogniu za barem. Glory tak długo czesała potargane włosy, aż jš rozbolała głowa.
Kiedy wanna została już napełniona wodš, zdjęła ubranie i poleciła Matty, aby je
spaliła. Myła się i szorowała, aż skóra zrobiła się czerwona.
Potem Matty natarła jš wonnymi olejkami, wysuszyła włosy, pomogła się ubrać,
mocno zasznurowała gorset. Glory włożyła czerwonš jedwabnš suknię z ogromnym
dekoltem, przeznaczonš na otwarcie Palšce". Ręce musiała ukryć w rękawiczkach
sięgajšcych powyżej łokcia, ponieważ żadne kremy ani balsamy nie zdołały zmienić
ich wyglšdu. Na zaczerwienionš od słońca i wiatru twarz położyła warstwę pudru.
536 Janet Dailey
Kiedy już była gotowa, poleciła Marty zabrać rzeczy Deacona do Palšce" i
usiadła czekajšc na Justina. Bez przerwy patrzyła na swoje odbicie w lustrze,
sprawdzajšc, czy jest jeszcze co do poprawienia. Chciała zrobić na Justinie
dobre wrażenie, które by pozwoliło zapomnieć o jej poprzednim wyglšdzie. Od
czasu, kiedy pierwszy raz poszła pracować dla panny Rosie, nie czuła się tak
zdenerwowana.
Sięgnęła po butelkę whisky, aby napełnić jednš ze szklaneczek przygotowanych na
tacy, gdy kto chrzšknšł za jej plecami. Obróciła się. Justin stał w pokoju,
trzymajšc kapelusz w rękach. Glory wpatrywała się w niego. Takiego włanie
Justina pamiętała. Bez brody i wšsów wyglšdał jak kiedy, chociaż był bardzo
blady. Włosy miał krótko obcięte i naturalnie pofalowane. Jego koszula, spodnie
i marynarka były nowe.
Justin patrzył na nišjak wronięty w ziemię. Poruszał bezgłonie wargami.
- Oni... powiedzieli, że tu jeste. Chciałem zastukać, ale trudno jest stukać
do namiotu.
Umiechnęła się, jego reakcja podniosła jš na duchu.
- Wejd Justin, napijesz się czego?
- Tak, chętnie. - Nie spuszczajšc z niej wzroku, podszedł i wzišł szklaneczkę
whisky.
- Powinnimy wznieć toast. - Podniosła swojš szklaneczkę i czekała, że co
powie, ale on nie mógł wykrztusić słowa. - Za nasze spotkanie w Nome, w tym
wspaniałym miejscu. - Napiła się whisky, lecz on nie poszedł w jej lady. - Czy
co jest nie w porzšdku?
Opucił oczy, wpatrujšc się w białe wzgórki jej piersi.
- Nie wiem, jak do ciebie mówić. - Potrzšsnšł głowš. - Nie wyglšdasz teraz jak
Marisza.
- Nie jestem niš. Jestem Glory.
- Tak mi się wydaje. - Szybko połknšł whisky i patrzył na pustš szklankę, którš
trzymał w ręku.
Glory zauważyła jego skrzywionš twarz i poczuła się nieswojo.
- Co się stało Justin? Chyba mi nie powiesz, że bardziej ci się podobała
Marisza? - Zażartowała widzšc, że nigdy przedtem nie patrzył na niš takim
wzrokiem jak teraz.
- Ja jš znałem.
- To znaczy, że nie znasz mnie. - Była z lekka zirytowana.
- Nie rozumiem. To znaczy... kiedy wyjeżdżałem, miała pracę. - Zaczšł
Alaska 537
gestykulować żywo, nie zważajšc na trzymany w ręku kapelusz. - Pracowała w
restauracji. Miała gdzie spać i co jeć. Uważałem, że dasz sobie radę. Co się
stało?
- Rzuciłam pracę.
- Ale dlaczego? Czy to była moja wina? Kiedy wyjeżdżałem, nie spodziewała się
dziecka, prawda?
- Nie. - Przyszło jej na myl, że przecież mogła mu skłamać. Zrobić go
odpowiedzialnym za życie, które wybrała. Bawiło jš to, że Justin chciał, żeby
tak było, a z drugiej strony denerwowało jš to. - Widzisz tę suknię, którš mam
na sobie? Uszyto jš dla mnie w San Francisco. Żadna kelnerka nie mogłaby
pozwolić sobie na taki strój, nawet gdyby oszczędzała sto lat. W jaki sposób
mogłabym zdobyć tyle pieniędzy, żeby być włacicielkš połowy Palšce", który
jest włanie w budowie? Musiałabym znaleć dużo złota albo wyjć za mšż za
bogatego mężczyznę i stać się dodatkiem do jego domu. Postanowiłam otworzyć mojš
własnš kopalnię złota.
- Ale dzi po południu na plaży była...
- ...krótkotrwałš ofiarš goršczki złota. Przez chwilę porwały mnie nasze dawne
marzenia. Czy pamiętasz, jak siedzielimy razem rozmawiajšc o złocie, które
znajdziemy w Klondike? Mylałam, że to marzenie spełni się tutaj w Nome. Na
szczęcie wrócił mi zdrowy rozsšdek.
- Czy nie znalazła złota? - zdziwił się Justin.
- Oczywicie, wartoci osiemdziesięciu, może stu dolarów po dwóch dniach pracy,
od której pękał mi krzyż.
- Co w tym złego? Gdyby tyle znajdowała każdego dnia w roku, czy zdajesz sobie
sprawę, ile by to wyniosło?
- A czy ty zdajesz sobie sprawę, jak ja bym wyglšdała po takim roku?
Zniszczyłabym kompletnie skórę i włosy. Miałabym mięnie jak mężczyzna i
zgrubienia na dłoniach. Ja chcę być kobietš, Justin. Chcę być miękka i ładna.
Wolę zapach perfum od zapachu potu. Nie chcę być bogata i wyglšdać jak stara
zniszczona jędza. - Ze złoci łzy napłynęły jej do oczu. - Wiesz, w jakich
warunkach dorastałam - nigdy nic nie miałam, ani przyjaciół, ani ubrań, ani
żadnej radoci, zawsze byłam pouczana, co mam robić i jak się zachowywać. Już
nigdy nie będę w ten sposób żyła. Nie obchodzi mnie, co muszę robić w tym celu!
Mylałam, że włanie ty będziesz mógł to zrozumieć.
- Rozumiem. Nigdy o tym w ten sposób nie mylałem, nie chciałem zrobić ci
krzywdy swoim odjazdem.
538
Janet Dailey
- Zrobiłe mi krzywdę. Ale to nie dlatego zostałam kurwš. Robię to dla
pieniędzy. To jest dla mnie biznes.
- Wierzę ci, ale gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim?
- Jest tam, gdzie chcesz, żeby było - odpowiedziała Glory. - Może powinnam cię
spytać, dlaczego przyszedłe dzi wieczór? Czy chciałe tylko ulżyć swojemu
sumieniu?
- Sam nie wiem - przyznał i nadal patrzył na niš. - Po częci z ciekawoci.
Każdy poszukiwacz złota, stšd aż do Jukonu, słyszał o Glory St. Clair. Ja
chciałem zobaczyć Mariszę. Nie spodziewałem się, że będę tęsknił za niš- za tobš
- kiedy opuszczałem Skagway, przynajmniej nie tak bardzo. Do diabła.
- Rozemiał się, ale widać było, że czuje się nieswojo i jest zażenowany.
- Kiedy moi wspólnicy dowiedzieli się, że mam się z tobš dzi wieczorem spotkać,
zmusili mnie do kšpieli i przywlekli fryzjera, który kopał na plaży, żeby mnie
ostrzygł i ogolił. Kupiłem sobie nawet nowe ubranie. Nie jestem pewien, czego
ode mnie oczekujesz. Mówi się, że masz jaki układ z tym hazardzistš.
- Deacon jest moim przyjacielem i wspólnikiem, ale jego rzeczy nie ma w tym
pokoju. Nie jestem z nikim zwišzana, nie mam nikogo, na kim mi zależy.
- Nikogo? Potrzšsnęła głowš.
- Byłe jedynš osobš, z którš mogłam się wszystkim podzielić - moimi mylami,
uczuciami i marzeniami. Nikt mnie nie zna tak jak ty. Dla nich wszystkich jestem
tylko Glory St. Clair. Oni nawet nie wiedzš, skšd mam to nazwisko.
- ????... - zatrzymał się w pół słowa ze smutnym, chłopięcym umiechem na
twarzy. - Może powinienem przyzwyczaić się do nazywania cię Glory.
Przybliżyła się do niego, patrzšc na delikatnš linię jego ust i przypominajšc
sobie ten dzień dawno temu, kiedy pocałował jš po raz pierwszy.
- Może powiniene.
- Glory. - Chciał jej dotknšć, ale w jednej ręce trzymał kapelusz, a w drugiej
szklankę whisky. Przez chwilę nie wiedział, co z nimi zrobić. Potem rozemiał
się, rzucił kapelusz i szklankę do góry. Za chwilę znalazła się w jego ramionach,
a on całował jš wygłodniałymi ustami.
Justin leżał przytulony do Glory, z głowš opartš o jej ramię i rękš na jej
piersi. W zamyleniu bawiła się jego ciemnymi włosami. Znowu było im
Alaska
539
dobrze razem w łóżku. Nie był tak biegły w sztuce miłosnej jak Deacon, ale jego
zapał i chęć sprawienia jej przyjemnoci rekompensowały wszystkie braki.
Wydawało się, że chce udowodnić, że jest lepszy niż ci wszyscy mężczyni, z
którymi przedtem spała. Ale akurat ta sprawa w ogóle jej nie obchodziła. Ci inni
to tylko biznes, a to była przyjemnoć, chociaż nie była pewna, czy on zrozumie
tę subtelnš różnicę. Zadowolona pocałowała go w głowę.
- Wyrzuciłem tylko pienišdze na to nowe ubranie - szepnšł Justin. - Nie miałem
go na sobie dłużej niż dwadziecia minut.
- Może i tak. Ale jestem zadowolona, że wykšpałe się i ogoliłe. Te sprawy sš
najprzykrzejsze w Nome.
- Ci mężczyni się nie kšpiš?
- Nie. Kšpiel jest bardzo utrudniona. Trzeba przynieć wodę, zagrzać jš. Odzywa
się tu częć mojej rosyjskiej natury, jak mi się wydaje. Bardzo mi brakuje
codziennej kšpieli.
- Kšpiele, ha! - Przewrócił się na plecy, kładšc głowę na drugiej poduszce i
podnoszšc ręce do góry. - Czy wiesz, że nie spałem w łóżku, od czasu kiedy
opuciłem Skagway? - Popatrzył na dach namiotu. - Do diabła, byłbym szczęliwy,
gdybymy mieli namiot do spania.
- Nie masz namiotu?
- Nie. Nasza łód wywróciła się, kiedy spływalimy w dół Jukonu. Stracilimy
namiot, większoć naszego ekwipunku, prawie wszystkie zapasy. Mielimy nadzieję,
że kto da nam pienišdze w zamian za udział w zyskach, ale jak do tej pory nic z
tego nie wyszło. Oczywicie mamy złoto z naszej działki na plaży, więc w końcu
dojdziemy do własnych pieniędzy, aby kupić co potrzeba. Nie wiem natomiast, jak
długo będziemy mogli tu kopać. Niektórzy właciciele działek w tundrze twierdzš,
że one rozcišgajš się aż do oceanu i że my korzystamy z nich bezprawnie. Inni
znowu mówiš, że plaża jest własnociš publicznš i nikt nie może sobie rocić do
niej praw. Dopóki sšd nie rozstrzygnie tej sprawy, mamy zamiar zostać tutaj i
pracować dalej.
- A tymczasem będziecie po prostu spali na dworze? - Po jednej nocy spędzonej
na mokrym piasku, w zimnym wietrze od morza, nie mogła sobie wyobrazić, że można
tak żyć przez dłuższy czas.
- Czy masz jaki lepszy pomysł? - spytał.
- Oczywicie - obróciła się na bok i podparła na łokciu - możesz spać tutaj.
- Nie wiem, czy to byłoby w porzšdku w stosunku do moich wspólników,
540 Janet Dailey
żebym ja spał na ładnym miękkim łóżku, a oni tam w zimnie. Nie powiem, żeby mi
się ten pomysł nie spodobał, ale nie mogę ich tak zostawić.
Kiedy odrzucił jej propozycję, doszła do wniosku, że tak będzie najlepiej. To
łóżko nie zawsze byłoby wolne, kiedy on chciałby się przespać. Obecnoć jej
klientów stwarzałaby niezręcznš sytuację. Jednak nadal chciała mu pomóc i
znalazła na to sposób.
Glory wstała z łóżka, otulajšc się kołdrš. Podeszła do dużego okrętowego kufra i
uklękła, żeby go otworzyć. Potem otworzyła skrytkę i wyjęła skórzany woreczek.
- Co robisz? - Justin usiadł na łóżku.
Wyjęła pięć banknotów z woreczka, schowała go na miejsce i ułożyła ubrania w
kufrze, tak aby zakrywały skrytkę. Z pieniędzmi w ręku podeszła do łóżka.
- Powiedziałe, że potrzebujecie namiotu, ekwipunku i zapasów żywnoci. Czy
pięćset dolarów wystarczy?
Patrzył na banknoty w jej wycišgniętej ręce, potem na niš i potrzšsnšł głowš.
- Nie mogę tego wzišć od ciebie.
- Dlaczego nie? Przecież szukałe takiej możliwoci. Włanie jš znalazłe. To
jest idealne rozwišzanie, ponieważ oboje będziemy mieli to, co chcemy. Zawsze
pragnęłam być włacicielkš złotodajnej działki, a te pienišdze zapewniš mi częć
udziału.
Po chwili wahania wzišł pienišdze i przeliczył je, jeszcze nie wierzšc, że sš
naprawdę jego.
- Założę się, że będziemy mogli kupić wszystko, czego potrzebujemy, jeszcze
dzi wieczór. Do licha, oni mieli dzisiaj łowić ryby na kolację. Może zdołam
jeszcze kupić mięso.
Odrzucajšc kołdrę wyskoczył z łóżka i wzišł swoje spłowiałe, długie kalesony z
czerwonej flaneli. Włożył je szybko. Jeszcze jednš rękš zapinał guziki, a drugš
już wcišgał spodnie. Glory nie widziała nigdy w życiu, żeby mężczyzna tak szybko
się ubierał.
- Wyobrażam sobie, jakie będš mieli miny, kiedy zobaczš, co przyniosłem.
- Umiechnšł się szeroko. - O, do diabła, ale się zdziwiš! - Nie zapišł nawet
koszuli, tylko szybko wcisnšł jš w spodnie. Z marynarkš w ręku i kapeluszem
zsuniętym na tył głowy podszedł do łóżka, żeby jš szybko i mocno pocałować.
- Muszę ić. Dziękuję... Glory.
Alaska 541
Umiechnęła się na widok jego podniecenia, ale kiedy wybiegł z namiotu,
posmutniała. Łatwo mogła sobie wyobrazić jego reakcję, gdyby go zastała w pokoju
tamtej nocy majšc dziesięć dolarów potrzebnych na wyprawę do Klondike. Wiele
rzeczy zmieniło się od tamtego czasu, a pięćset to było przecież dużo, dużo
więcej niż dziesięć. Westchnęła żałujšc, że nie został troszkę dłużej - nie
musiał przecież tak się spieszyć. Po prostu był bardzo podekscytowany.
Z drugiej strony dobrze, że już poszedł. Czekano na niš. W Palšce" było jeszcze
dużo roboty przed otwarciem, ale w przeciwieństwie do Justina Glory ubierała się
powoli.
Chociaż Palšce" nie był jeszcze wykończony, Deacon i Glory otworzyli go
następnego dnia, przyjmujšc każdego, kto miał złoty piasek w woreczku. Zapełnił
się też natychmiast górnikami, którzy chcieli uczcić swojš zdobycz. Ponieważ
nowi właciciele nie mieli wielu osób do pomocy, zatrudnili w lokalu Marty,
której obowišzkiem było ważenie złota i wydawanie równowartoci w żetonach,
które były rodkiem płatniczym w Palšce". Zdawali sobie w pełni sprawę, że
żaden poszukiwacz nie będzie zwracał uwagi, jeli niezręczna Eskimoska
przypadkiem" rozsypie trochę złotego proszku. Waga stała na półce przykrytej
kocem. Rozsypany proszek spadał na niego. Gdy noc była pomylna, udawało się im
zebrać z koca około stu dolarów.
Nome kwitło po odkryciu złota na plaży. Do wydobycia go z piasku nie były
konieczne żadne kosztowne urzšdzenia. Kopać mógł każdy i każdy w miecie miał
złoty proszek w kieszeni. Wszyscy chcieli z tej sytuacji skorzystać. Korzystna
sytuacja ekonomiczna i potrzeba obsługi zamożnych kopaczy w miecie sprawiły, że
do dawnych zajęć wrócili ci, którzy przedtem porzucili swe miejsca pracy, aby
szukać złota. Mogli zarobić te same pienišdze, a miasto się bogaciło.
Następne tygodnie były bardzo pracowite dla Glory i Deacona. Stolarze i inni
robotnicy pracowali w Palšce" nawet w obecnoci klientów. Dostarczono pianino z
Seattle, a zgodził się na nim grać pianista z orkiestry filadelfijskiej w zamian
za morfinę.
Zatrudniono dwie dodatkowe prostytutki, w ten sposób w klubie było ich cztery.
542
Janet Dailey
Wzorujšc się na pannie Rosie, Glory bardzo starannie je wybierała, wymagajšc,
żeby były zdrowe, czyste i miały dobre maniery. Dopiero gdy spełniały te
podstawowe kryteria, oceniała ich urodę i osobowoć. Chciała, żeby jej klienci
mieli urozmaicenie. Była więc wród nich pełna temperamentu miedzianolica
półkrwi Indianka z Saskatchewan o wymownym imieniu Frenchie oraz pulchna Alicja,
przezwana szalonš z powodu swojego żywego usposobienia; była Gladys o twarzy
dziecka, którš górnicy szybko przezwali Zabawny Tyłeczek, i Dobra Betsy, ongi
nauczycielka, która zawsze chwaliła swoich klientów mówišc, że byli dobrzy".
Glory miała taki sam układ z dziewczynami, jaki obowišzywał u panny Rosie.
Dzieliły się z niš pół na pół, zatrzymujšc dla siebie napiwki, zarabiajšc ile
się dało na prezerwatywach oraz na sprzedawanych drinkach. Brała od nich jednak
więcej za pokoje. Posiłki i pranie, z wyjštkiem bielizny pocielowej, liczone
były ekstra. Glory również weszła w porozumienie ze swojš krawcowš w San
Francisco, żeby dziewczyny mogły zamawiać suknie na jej rachunek, a ta udzielała
jej rabatu. Zyski były duże pomimo wydatków na ochronę lokalu, służšce, kucharza
i pomocnice, pianistę oraz comiesięcznej kary", ustanowionej przez nowy zarzšd
miasta, a wynoszšcej dziesięć dolarów od każdej prostytutki.
Palšce" miał konkurencję. W połowie wrzenia 1899 roku w Nome działało
dwadziecia różnych barów, łšcznie z Dexter Saloon" prowadzonym przez ?. ?.
Hoxsie. Miał tu swój bar również Wyatt Earp, obecnie brzuchaty mężczyzna w
rednim wieku, a niegdy słynny strzelec i wysoki urzędnik federalny z Tombstone.
Na północnej stronie Front Street podrzędne prostytutki wykonywały swój zawód w
namiotach i jednoizbowych chatach, chętne zarówno do pójcia do łóżka z klientem,
jak i do okradzenia go. Miejsce to zostało nazwane Stockade z powodu wysokiego
płotu, który odgradzał je od przyzwoitej częci miasta.
Kiedy ludnoć Nome wzrosła do pięciu tysięcy, możliwoci robienia interesów miał
każdy. Glory widywała Justina nie częciej niż dwa lub trzy razy w tygodniu.
Prawa własnoci, zarówno do bogatych złóż w rzekach górskich, jak i do złotego
piasku na plaży, nie były nadal ustalone. Jeli chodzi o plażę, to uważano, że
należy ona do wszystkich, tak jak mówiły amerykańskie przepisy. Każdy mężczyzna
z łopatš w ręku miał prawo do swojego wycinka plaży. Wielkoć tych działek
okrelono na mniej więcej dwadziecia stóp kwadratowych, a mierzono je
górniczymi łopatami o długich
Alaska
543
trzonkach. Przypływy morza wprowadzały jednak wielkie zamieszanie w te podziały.
Aby utrzymać działkę w swoim posiadaniu, Justin i jego wspólnicy przychodzili do
miasta na zmianę, dwójka zawsze zostawała na plaży. Glory nie miała nic
przeciwko temu, tym cenniejszy jednak wydawał się jej czas, który spędzali razem.
Oczekiwanie sprawiało jej przyjemnoć. Wydawało się, że Deacon nie poczuł się
dotknięty zmianš w ich osobistych stosunkach, chociaż teraz był bardziej
zamknięty w sobie. Ponieważ jednak zawsze cechowała go skrytoć, Glory nie
wiedziała, czy ta zmiana zaszła faktycznie, czy tylko ona jš sobie wyobraża. W
każdym razie była zadowolona z obecnego układu.
Wrzeniowe słońce wieciło jasno, ale kalosze Glory były całe oblepione błotem,
kiedy szła przez pokrytš wodš ulicę. Ostatnie deszcze zmieniły ulice Nome w
błotniste rzeki, w niektórych miejscach na dwie stopy głębokie. Kršżył dowcip,
że jest to bezporednia droga wodna do Chin".
Budynki stawiano tam, gdzie było wolne miejsce, czasami porodku majšcej powstać
ulicy. Zostały tylko wšskie cieżki, w niektórych miejscach nie szersze niż
osiem stóp.
Glory stanęła przed wielkš bršzowš kałużš, podniosła wyżej spódnicę i starała
się zbadać głębokoć wody. Marty wpadła na niš z tyłu, omal jej nie wywracajšc.
- Dlaczego się tak nagle zatrzymała? - Marty trzymała dwiema rękami kosz
wypełniony jedzeniem.
- Zastanawiam się, czy mam przejć, czy przepłynšć tę kałużę - odpowiedziała
Glory.
Zwykle Marty sama chodziła na codzienne zakupy. Glory towarzyszyła jej, kiedy
kupowały co szczególnego. Często udawało jej się namówić kupców, szczególnie
tych, którzy bywali w Palšce", aby obniżyli ceny. Ponieważ kršżyły plotki, że w
Nome może zabraknšć jedzenia tej zimy, Glory postanowiła zrobić zapasy żywnoci.
Jej koszyk był ciężki. Zwykle pakowała zakupy do cišgnionego przez psy wózka,
który był prezentem od Deacona, ale przy tym gęstym błocie nie można było go
użyć. Tymczasem pocieszała się mylš, że do kupienia został tylko chleb.
- Piekarnia jest już niedaleko, obok zegarmistrza. - Patrzyła na długi rzšd
budynków, czytajšc szyldy. Dokoła niej mężczyni przechodzili przez rzekę błota,
nie zwracajšc uwagi, jak głęboko zapadały się ich buty. Zewszšd
544 Janet Dailey
dochodził bezustanny hałas. Szczekanie psów pocišgowych, uderzenia młotków i
dwięki pił przy wykańczaniu kolejnego budynku. Tam, gdzie powinna być piekarnia,
była teraz pusta przestrzeń. Może niezupełnie pusta, widać było bowiem zarysy
nowego budynku.
- Nie ma już piekarni - powiedziała Marty. - To miasto jest zwariowane,
podobnie jak ludzie.
- Zgadzam się. - Glory westchnęła ciężko i zawróciła w stronę sklepu z owocami.
Właciciel sortował jabłka, obracajšc je nadgniłš stronš do dołu.
- Przepraszam.
Zaskoczony mężczyzna zaczšł szybko wycierać jabłko, które trzymał w ręku o rękaw
fartucha.
- Nadaję połysk tym jabłkom, panno St. Clair. - Prawie wszyscy w miecie jš
poznawali. - Otrzymałem wieżš dostawę, piękne jabłka. Może pani spróbuje? Zna
pani powiedzenie - kto je jabłka, ten nie zna lekarza.
- Nie wierzę w to, ale może pan mi powie, co stało się z piekarniš, tš koło
zegarmistrza?
- Kto przesunšł ten budynek w nocy, razem z panem Parkerem. Użyli do tego koni.
Pan Parker wypadł z łóżka. Słyszałem, że nabił sobie wielkiego guza na głowie.
Teraz będzie tu inny sklep.
Glory nie zdziwiło to opowiadanie. Zajmowanie działek budowlanych było tak samo
popularne, jak zajmowanie działek złotodajnych.
- A co z piekarniš?
- Nie wiem, gdzie ona teraz jest - potrzšsnšł głowš.
- Dziękuję. - Kiedy odwróciła się, zatrzymał jš. - Niech pani wemie to jabłko,
panno St. Clair. - Sprawdził, czy nie jest uszkodzone, zanim jej podał.
- Jeli kto paniš spyta, skšd pani je ma, proszę powiedzieć, że ode mnie.
- Dobrze. - Wróciła do Marty wrzucajšc jabłko do pełnego koszyka.
- A teraz co? Mamy wszystko z wyjštkiem chleba.
- Może inna piekarnia jest tam - Marty wskazała na drugš stronę ulicy. Glory
spojrzała w tamtym kierunku i zauważyła, że kto macha do niej
rękš. Ale zaraz liczni przechodnie zasłonili jej tego mężczyznę. Potem zobaczyła,
jak przeciska się pomiędzy ludmi, aby przejć przez błoto na jej stronę ulicy.
Kołnierz jego płaszcza był podniesiony, a kapelusz nasunięty na oczy. Dopiero po
chwili rozpoznała, że to jest Gabe Blackwood. Ostatnio miała tyle zajęć, że
rzadko go widywała.
- Glory, jaki traf! Włanie szedłem się z tobš spotkać. - Umiechnšł się
Alaska
545
szeroko. Teraz wyglšdał jak elegancki adwokat, a nie starzejšcy się podupadły
prawnik, którego poznała po przybyciu do Nome. Dobrze wiedziała, że w dużej
mierze przyczyniła się do tej przemiany. Nie było to zresztš trudne i
sprowadzało się do podtrzymania jego i tak wielkiego wyobrażenia o sobie.
Wszystko, co kiedykolwiek o nim słyszała, okazało się prawdš. Sama widziała jego
małostkowoć i uprzedzenia. Nie zależało jej już na tym, żeby jš polubił.
- Nie widzielimy się jaki czas, Gabe. Co się z tobš działo? Byłe bardzo
zajęty, jak słyszałam.
- Starałem się jak mogłem - powiedział udajšc skromnoć. - Wiesz, jaka ostra
konkurencja jest pomiędzy prawnikami w tym miecie.
- Jest tutaj tylu prawników, ile barów.
Zauważyła, że nie wspomniał o lokalnych wyborach, które odbyły się kilka dni
przedtem. Miały one zapoczštkować co w rodzaju rzšdów ugody". Oznaczało to, że
mieszkańcy Nome zgadzali się, aby rzšdził nimi wybrany burmistrz, rada i
naczelnik policji; zgadzali się na narzucane im przepisy oraz na płacenie
różnych podatków i licencji. Kongres Stanów Zjednoczonych jeszcze nie wydał
aktów prawnych, które pozwoliłyby na utworzenie prawomocnego rzšdu na Alasce.
W wyborach tych Gabe występował z mandatem miejskiego biznesu, do którego
również należało szesnastu prawników. Zwyciężyli jednak górnicy przeważajšcš
liczbš głosów. Glory skorzystała z prawa głosu, przyznanego tylko nielicznym
kobietom w Nome, ale nie uważała za stosowne poinformować Gabe'a, że głosowała
na zwycięzców.
- Tej zimy w miecie Nome zabraknie jednego prawnika - owiadczył z godnociš.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Wyjeżdżasz?
- Tak. O tym włanie chciałem cię zawiadomić. - Wycišgnšł z kieszeni palta
kopertę i bilet. - Zarezerwowałem miejsce na najbliższym parowcu odpływajšcym do
San Francisco. Stamtšd pojadę pocišgiem do Waszyngtonu.
- Dlaczego tam jedziesz? - Ogarnęło jš nagłe uczucie przerażenia. - Nie
rozumiem. O co tu chodzi?
Pomachał kopertš.
- Pamiętasz, jak ci mówiłem, że znam ludzi w Waszyngtonie? Przez jaki czas nie
miałem z nimi kontaktu, ale napisałem do jednego z moich starych przyjaciół i
przedstawiłem mu sytuację w Nome. Włanie dostałem od niego
546
Janet Dailey
list. Najbliższej wiosny Senat ma podjšć decyzję o utworzeniu rzšdu na Alasce.
Będzie się również zajmował sprawami górnictwa. Ponieważ znam te problemy, jak
to się mówi - z pierwszej ręki, mój przyjaciel uważa, że sytuacja ta będzie dla
mnie bardzo korzystna i że powinienem przyjechać do stolicy, aby porozmawiać na
ten temat z senatorami.
- Mylę, że twój przyjaciel ma rację. - Zamiała się, żeby pokryć szok wywołany
tš wiadomociš. - Muszę przyznać, że kiedy powiedziałe o wyjedzie, mylałam,
że znikasz na zawsze. Jestem zadowolona, że tak nie jest. Brakowałoby mi ciebie.
I tak będzie mi smutno bez twojego towarzystwa. Zima będzie tu o wiele dłuższa
bez ciebie.
- Mnie również będzie ciebie brakowało. Była dla mnie bardzo dobra. Ale wrócę
pierwszym statkiem w lecie.
- Dlaczego tak szybko nas opuszczasz? Jeli Senat nie będzie rozpatrywał tej
ustawy przed wiosnš, to mógłby zaczekać.
- Niedługo wszystko zamarznie. Nie mogę ryzykować. Podróż statkiem do San
Francisco to tylko dwa tygodnie, jeli jest dobra pogoda. Gdybym podróżował
lšdem, to musiałbym przebyć co najmniej tysišc pięćset mil psim zaprzęgiem do
nabliższego portu nie zablokowanego przez lody. To zbyt trudna droga dla
człowieka w moim wieku.
- Oczywicie, masz rację. Dla mnie będzie to pierwsza zima na tak dalekiej
północy. Powiedziano mi, że zatoka Norton całkowicie zamarza w poczštkach
listopada. Nie mogę sobie tego wyobrazić - całkowite odcięcie od wiata przez
osiem miesięcy. Będę cię zasypywać pytaniami, kiedy wrócisz.
- Mam nadzieję, że przywiozę ci dobre wiadomoci. - Z dumnš minš włożył kopertę
i bilet do kieszeni.
- Jakie wiadomoci?
- Jeli ta ustawa zostanie przyjęta, Alaska będzie prawdopodobnie podzielona na
kilka okręgów, a tym samym urzędować tu zacznie wielu sędziów federalnych. Teraz
jest tylko jeden na całš Alaskę, z siedzibš w miecie Sitka. - Mrugnšł do niej
porozumiewawczo. - Może się okazać, że będziesz musiała mówić do mnie panie
sędzio", kiedy znowu się spotkamy.
- Sędzia Blackwood - szepnęła Glory. Wiedziała, że im wyższe kto ma stanowisko,
tym bardziej bolesny jest jego upadek. Dało jej to dużo do mylenia.
- Oczywicie to nie jest pewne - zastrzegł się i po kilku minutach jš pożegnał.
Nome Zima 1899-1900 roku
Wielu mieszkańców miasta starało się dostać na ostatni statek, aby nie spędzać
tu zimy. Wystšpiły jeszcze dodatkowe zagrożenia: możliwoć niedostatku żywnoci
oraz epidemii duru brzusznego z powodu fatalnych warunków sanitarnych, nie
mówišc już o warunkach klimatycznych - zamieciach nieżnych i bardzo niskich
temperaturach, które trzeba byłoby przetrzymać w namiotach lub prymitywnych
chatach. Niektórzy szczególnie niesforni mieszkańcy Nome zostali deportowani
przez nowy rzšd ugody", a razem z nimi ci, którzy nie mieli rodków ani na
pozostanie, ani na bilet.
Około trzech tysięcy osób pozostało jednak w miecie, aby stawić czoło zimie i
strzec swojej własnoci. Jedynš osobš z Palšce", która nie chciała zostać, była
Dobra Betsy.
Justin wraz ze swoimi wspólnikami postanowił przezimować w Nome. Zdobyli drewno
i zbudowali małš, prowizorycznš chatę na plaży. Zrobili jš z kłód wyrzucanych
przez morze, odpadków drewna, połamanych skrzyń - ze wszystkiego, co mogli
znaleć na stale zmniejszajšcych się teraz stosach budulca przy ujciu strumieni.
Wielu poszukiwaczy, kopišcych złotodajne piaski tego lata, postanowiło zostać w
namiotach.
W połowie listopada cała linia brzegowa była już zablokowana lodem gruboci
pięciu stóp i sięgajšcym daleko w morze. Lód nie cinał jednak całej Cieniny
Beringa, która odgradzała Alaskę od Rosji.
Cała tundra znajdowała się w obszarze wiecznej zmarzliny. Stwarzało to poważne
problemy dla mieszkańców Nome. Nie było studni, więc pobierano wodę wprost z
rzeki Snake. Z kolei zmarzlina nie wchłaniała cieków, toteż tak jak musieli
przynosić wodę do picia, tak samo musieli wynosić wszystkie
548
Janet Dailey
nieczystoci. W lecie wyrzucano je do rzeki, co spowodowało zagrożenie durem.
Aby uniknšć tego zimš, władze miasta postanowiły wywozić nieczystoci daleko na
pola lodowe, żeby z nadejciem wiosny spłynęły do
morza.
Jednak niedostatek publicznych szaletów nie pozwolił na rozwišzanie wszystkich
problemów sanitarnych. W lutym Glory nie omielała się wychodzić na ulicę przy
Palšce". Musiałaby jechać na łyżwach po grubym lodzie utworzonym z moczu.
Również na głównej ulicy, Front Street, nie było lepiej.
Mimo przypadków duru brzusznego, czerwonki i zapalenia płuc ludnoć Nome
powiększyła się tej zimy. Nie można było ustalić iloci złota wykopanego w
okolicach miasta, ponieważ nie było tu urzędu probierczego, a nikt nie chwalił
się swoimi znaleziskami z obawy przed rabunkiem. Ale oceniano, że zyski z samego
kopania na plaży wyniosły milion lub dwa miliony dolarów, a następne półtora
miliona dolarów przyniósł dochód z działek położonych wzdłuż górskich strumieni.
Pogłoski o bogatych złożach sprowadziły do Nome wielu mężczyzn podobnych
Justinowi i jego wspólnikom, którzy porzucili Klondike. Wiadomoć o złocie dla
biednego człowieka" przywiodła następnych poszukiwaczy. Prawie półtora tysišca
podróżnych stłoczyło się na ostatnim w tym sezonie stateczku, spływajšcym
Jukonem do Dawson. Większoć z nich czekała tam na nadejcie zimy. Dopiero wtedy
zaczęła się szalona pielgrzymka w kierunku Nome po zamarzniętej rzece.
Podróżowali psimi zaprzęgami lub konnymi saniami. Niektórzy szli pieszo, cišgnšc
za sobš małe sanki z ekwipunkiem. Jeszcze inni jechali na łyżwach. Kilku
miałków postanowiło skorzystać z najnowszego rodka lokomocji i jechali
rowerami przez Alaskę w rodku zimy. Wszystkich tych wędrowników zaczęto nazywać
Nomers albo Nomads z powodu ich szaleńczego pędu do Nome.
Przybywali tu bez końca - wyczerpani, z odmrożeniami, głodni. Nie tylko
poszukiwacze złota zjeżdżali z Klondike. Wielu z nich to -jak ich nazwała
Kanadyjska Policja Konna - cieki z Dawson": szulerzy, prostytutki, złodzieje
kieszonkowi, oszuci, rabusie i inni przestępcy.
W końcu marca, przy zachodnim wietrze i niezbyt mronej pogodzie, rozpoczęła się
wspaniała gra zorzy polarnej na niebie. Wiatr rozwiewał nieg na ulicach Nome. W
porównaniu z interiorem opady niegu nie były tu duże, ale zalegał on w miecie
przez całš zimę.
Alaska
549
1 ego wieczoru nie było wielu klientów w Palšce". Glory usiadła naprzeciw
Deacona przy stole ustawionym koło pieca węglowego.
- Jak tu dzi spokojnie - powiedziała.
- Mmmm. - Nie podniósł oczu znad pasjansa. - Mylę, że całe miasto jest o tej
porze na tańcach. To cholerne gapiostwo, że nie wiedzielimy o Nomadach, którzy
dzi przybyli. Oni wszyscy mogli być tutaj.
Kilka egzemplarzy gazet z zewnštrz" dotarło do Nome wraz z przybyszami. Nikomu
w tym odizolowanym od wiata miecie nie przeszkadzało, że gazety były sprzed
trzech miesięcy lub jeszcze starsze. Dla nich były to nadal sensacyjne nowiny.
Każda szpalta z każdej strony gazety była wszędzie głono odczytywana.
- Słyszałam, że w Seattle, jak donosi tamtejsza prasa, gromadzš się tysišce
ludzi czekajšcych na zniknięcie lodów, żeby się tu dostać. Uważa się, że Nome
przycišga teraz więcej ludzi, niż kiedykolwiek przycišgnęło Klondike.
- Wcale bym się nie zdziwił. - Deacon położył czerwonš dziewištkę na czarnej
dziesištce. - Jest tu bez porównania łatwiej się dostać. Po dziesięciu dniach
podróży morskiej z Seattle już sš na miejscu. Tam czekała ich jeszcze koszmarna
droga przez górskš przełęcz, potem tratwš przez rzekę pełnš przełomów. Podróż
tutaj to prawie urlop wypoczynkowy.
Glory zauważyła, że Deacon układa pasjansa znaczonymi kartami. - Dlaczego, na
litoć, układasz pasjansa znaczonš tališ? Umiech pogłębił zmarszczki w kšcikach
jego oczu.
- Nie mylisz chyba, że pozwolę diabłu wygrać.
- Jeste niepoprawny - powiedziała z westchnieniem.
Nagle otworzyły się ciężkie, mahoniowe drzwi wejciowe. Jaki mężczyzna, okutany
aż po oczy, wszedł do rodka, a z nim wpadło zimne powietrze i trochę płatków
niegu. Glory poznała Justina po chodzie, zanim jeszcze odwišzał szalik.
Podeszła, żeby się z nim przywitać.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.
Justin włożył futrzane rękawiczki do kieszeni płaszcza, ujšł obiema rękami jej
cienkš talię i podniósł jš do góry, obracajšc się dokoła i miejšc. Oparła mu
ręce na ramionach, żeby nie stracić równowagi. Czuła bijšcy od niego chłód.
Wreszcie postawił jš na ziemi. Nie zdšżyła jeszcze złapać tchu, kiedy mocno jš
pocałował.
- Przyszedłem uczcić okazję - powiedział.
- Jakš okazję?
- Dzisiaj wykopalimy dużo czerwonego piasku. Najbogatszego, jaki do tej pory
mielimy. - nieg i niskie temperatury nie przeszkodziły kopišcym na plaży.
O*""^
?
Ak
wołała Glor
?sokim, ???
ięcej niż i
strony gos
i naprawš i
stać przez
. powiedział
.jedw--ebnšspodm(
jijkaAr naDeacona.
?*speST?ika r*fcito^Jt siedzi, Dea
?M°lv c^Todzić gdzie L?raDacSn zebrał kan
MŤGlory P^Wajako
kŤ,lokciami o 1 2
łiattescJe&°°P , U-powtedz^ -Łszła do *>aru. Kiedy z<
^bi^siętrzy^anšwręce
*t-ChciałabyrTn,zebyswyt)
Kltumcdo -tłumaczenia.
l;Widlaciebie- ~ Zakorkowi
%trzšcnariiĽ.
|-%ym,żeby to jednak w;
' V*, - Obrócił się w
I *lt)taz wprost rianiš.-Ud
Pltita dwa albo trzy razy w t
l^ltowszystkLO za darmo
I Sita na piętrze. Może jeć i
|4cnta.Myto fundujemy. By
l^lui chodzi o pienišdze, E
Pt i drinki od mojej częci ;
ťsię oszukany. W końcu I
w ja jestem oszukiwany, (
550
Janet Dailey
Wykopany piasek przenoszono kubłami do chat i namiotów. W tym względnym cieple
zamkniętego pomieszczenia górnicy przesiewali złoto.
- Dzisiaj nie obchodzi mnie, w jaki sposób złoto znalazło się na plaży. Cieszę
się, że tam jest.
Na ten temat tworzono rozliczne teorie. Niektórzy twierdzili, że to lodowiec w
epoce lodowcowej zmiótł warstwę złotodajnego kwarcu z gór i w ten sposób
znalazła się ona na wybrzeżu. Inni mówili, że to podwodny wulkan spowodował
erupcję złota z głębin ziemi, a przypływy zaniosły je na brzeg. Jeszcze inni, że
to jest piasek z meteorytów. Większoć skłaniała się ku teorii, że całe dno
Morza Beringa jest pokryte złotem, stale wynoszonym przez fale na brzeg, że sš
tam nieograniczone jego zasoby. Tylko niewielu trzewo mylšcych nie wierzyło
tym przedziwnym teoriom. Uważali, że złoto na plaży pochodzi rzeczywicie ze
złóż znajdujšcych się w górach, ale jest zmywane na przybrzeże przez deszcze i
wiosenne odwilże.
- Mylałam, że będziesz dzisiaj u naszej konkurencji, żeby posłuchać ostatnich
wiadomoci. Wydawało mi się też, że zechcesz tam uczcić powtórnš prezydenturę
McKinleya czy też stłumienie buntu na Filipinach.
Objšł jš w pasie i przycišgnšł do siebie.
- Nie mylisz chyba, że mógłbym pójć gdzie indziej, prawda? - zażartował
patrzšc na wolne miejsca w barze. - Nie macie dzisiaj wielu goci. Chyba będę
mógł cię mieć tylko dla siebie.
Glory odsunęła się od jego mokrego, zimnego płaszcza.
- Jeste przemarznięty. Chod ogrzać się do pieca.
- Ty mogłaby mnie ogrzać. Większoć dnia spędzam teraz przy piecu. Liczyłem
dzi wieczór na co innego.
- Może to się uda załatwić. - Glory podeszła do mahoniowej lady.
- Butelkę dobrej whisky, Paddy, i dwie szklanki. - Barman podał je. Glory wzięła
butelkę i szklanki i powiedziała do Justina: - Trochę wody ognistej na pewno cię
rozgrzeje.
- Nie to miałem na myli, ale jak na poczštek... - Poszedł za niš rozcierajšc
po drodze zgrabiałe z zimna palce.
Glory postawiła szklanki na stoliku przy piecu i odkorkowała butelkę whisky.
Deacon nadal układał pasjansa, nie zwracajšc na nich uwagi.
- Czy jeste głodny, Justin?
- Czy niedwied polarny jest biały?
- Matty, powiedz kucharzowi, żeby odkroił trochę szynki i usmażył
Alaska
551
naleniki dla Justina - zawołała Glory przez ramię. Matty ubrana była dzi w
ciemnš sukienkę z wysokim, koronkowym kołnierzykiem. W jej życiu zmieniło się o
wiele więcej niż tylko wyglšd zewnętrzny. Całkowite zarzšdzanie Palšce" od
strony gospodarczej spoczywało obecnie na jej głowie, łšcznie z szyciem i
naprawš ubrania. Uczyła się również czytać.
- Czy masz zamiar tak stać przez całš noc, Glory? - spytał Justin.
- Mam zamiar usišć - powiedziała.
Poprawiła swojš jedwabnš spódnicę i siadła obok niego. Justin napił się whisky,
po czym zerknšł na Deacona. Glory nie przypuszczała, żeby Deacon do tego stopnia
pogršżył się w swoim pasjansie, by nie zauważyć, kto przysiadł się do jego
stolika.
- Czy widzisz, kto tu siedzi, Deacon? - spytała. - Nasz najwierniejszy i
najbardziej lojalny klient.
- Dlaczego miałby chodzić gdzie indziej, kiedy tutaj dostaje wszystko co chce
za darmo? - Deacon zebrał karty i odsunšł krzesło.
Zaskoczona Glory patrzyła, jak oddala się od stolika i kieruje do długiego baru.
Oparł się łokciami o ladę, zwrócony do nich tyłem. Powoli docierała do niej
prawdziwa treć jego odpowiedzi. Nie miała zamiaru pucić tego płazem.
- Chwileczkę - powiedziała do Justina, wstajšc z krzesła. Z szelestem jedwabiu
podeszła do baru. Kiedy zatrzymała się przy Deaconie, spojrzał na niš tylko i
zajšł się trzymanš w ręce szklaneczkš whisky. Zaczšł jš ponownie napełniać. -
Chciałabym, żeby wytłumaczył, co miałe na myli, Deacon.
- Nie ma tu nic do tłumaczenia. To jest oczywiste dla każdego, powinno być
również dla ciebie. - Zakorkował butelkę i podniósł szklaneczkę do ust, nadal
nie patrzšc na niš.
- Wolałabym, żeby to jednak wytłumaczył.
- W porzšdku. - Obrócił się w jej stronę, jego zimne niebieskie oczy patrzyły
teraz wprost na niš. - Od czasu, kiedy otworzylimy Palšce", on przychodzi tu
dwa albo trzy razy w tygodniu, pije naszš najlepszš whisky i je co chce. I to
wszystko za darmo - nie mówišc o korzystaniu z twojego towarzystwa na piętrze.
Może jeć i pić, ile tylko dusza zapragnie, i nie płaci za to ani centa. My to
fundujemy. Byłby głupcem, gdyby chodził gdzie indziej.
- Jeli ci chodzi o pienišdze, Deacon, to możesz odjšć opłatę za jego jedzenie
i drinki od mojej częci zysku - powiedziała. - Nie chciałabym, żeby czuł się
oszukany. W końcu to jest mój przyjaciel, a nie twój.
- To nie ja jestem oszukiwany, Glory, tylko ty. Czy tego nie widzisz?
552 Janet Dailey
- Nie.
- To otwórz szerzej oczy. Jeste po prostu wykorzystywana.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, dopóki jej ręka nie wylšdowała na
policzku Deacona. Przez chwilę zastygł w bezruchu. Potem powoli, zbyt wolno,
postawił szklaneczkę whisky na barze i wyprostował się. Glory wstrzymała oddech,
oczekujšc gwałtownej reakcji. Ale on odwrócił się i ruszył w kierunku schodów.
Kontrolował swoje kroki, tak samo jak swoje uczucia.
Natychmiast pożałowała tego, co się stało. W żadnym wypadku nie chciała otwartej
wojny z Deaconem. Spojrzała w kierunku Justina i zobaczyła Matty, stawiajšcš
przed nim talerz z jedzeniem.
- Deacon. - Pobiegła za nim. Zatrzymał się u podnóża schodów. - Przepraszam.
Nie chciałam cię uderzyć.
- Ja nie przepraszam. Powiedziałem to, co uznałem za słuszne.
- Mylisz się w przypadku Justina. Potrzšsnšł przeczšco głowš.
- Pamiętasz, jak cię ostrzegałem przed grš w muszle i powiedziałem, że ruletka
jest oszukańcza. Wtedy mnie posłuchała.
- Wiem. Ale tym razem się mylisz.
- Dała temu człowiekowi pienišdze na ekwipunek. Płacisz za jego jedzenie i
picie. Spisz z nim. Powiedz mi chociaż o jednej rzeczy, Glory, o jednej rzeczy,
którš on ci ofiarował poza swoim towarzystwem, za które w gruncie rzeczy
zapłaciła. Ma woreczek pełen złota, które wykopał z tego piasku, a nie wydał na
ciebie ani centa.
- Co mógłby mi kupić? - protestowała. - Ja mam wszystko.
- Więc nie chciałaby od niego prezentu - nawet czego tak drobnego jak ładna
wstšżka do włosów? Cokolwiek na dowód, że mu na tobie zależy? On należy do tych,
którzy biorš, Glory. A jeli tego nie widzisz, to jeste głupia.
Nie zatrzymywała go, kiedy zaczšł wchodzić na schody. Przez chwilę patrzyła za
nim, potem wróciła do stolika.
- O co poszło? - spytał Justin.
- O nic. - Wiedziała, że nie będzie mogła przejć do porzšdku nad tym, co
powiedział Deacon.
Nome Koniec czerwca 1900 roku
(jlory stała w nogach łóżka, patrzšc bez słowa na kobietę o dziecinnej twarzy.
Gladys przypominała pišcš lalkę. Żółta kokarda zdobiła jej rozpuszczone,
ciemnobršzowe włosy. Wyjštkowo długie rzęsy rzucały cień na policzki.
Wyglšdałaby jak aniołek, gdyby nie trupia bladoć jej twarzy.
Dwie godziny wczeniej Matty znalazła jš w kałuży krwi z haczykiem do zapinania
bucików w ręku. Glory nie wiedziała, że Gladys była w cišży. Teraz już nie była.
Kiedy jedna z prostytutek w Skagway wykrwawiła się miertelnie przy próbie
aborcji. Glory nie znała jej, ale ta mierć niš wstrzšsnęła - była to utrata
dwóch istnień ludzkich.
Cišża eliminowała kobietę z tego biznesu. Pomimo wszelkich rodków ostrożnoci
zdarzała się jednak, stanowišc jedno z przekleństw tego zawodu.
Po zmierzeniu pulsu lekarz schował rękę Gladys pod kołdrę, zdjšł stetoskop z
szyi i włożył go do torby stojšcej obok łóżka. Kiedy zamykał torbę, Glory
próbowała pytać o szanse chorej, ale nakazał jej gestem milczenie i skierował
się do drzwi. Poszła za nim do pozbawionego okien holu, owietlonego od niedawna
elektrycznociš.
- Czy ona wyzdrowieje, doktorze Vargas?
- Jest młoda i wydaje się silna. Mylę, że wyjdzie z tego. Proszę mi wierzyć
panno St. Clair, że widziałem, niestety, gorsze przypadki -powiedział kierujšc
się ku schodom. - Przez jaki czas może mieć stan podgoršczkowy. To normalne.
Jeli temperatura podskoczy, proszę mnie zaraz zawiadomić.
- Oczywicie. - Glory odprowadzała go do wyjcia.
- Minie kilka tygodni, zanim będzie mogła wstać. Teraz potrzebuje ciszy i
odpoczynku.
Alaska
555
- ???. - Zgodziła się Glory, zanim zorientowała się, że z niej żartuje. - W
porzšdku, on raczej nie wymaga zbyt wiele. Żałuję tylko, że włanie teraz
wychodzi za maż. Przecież na pewno miałaby inne propozycje małżeństwa. Jest tak
mało kobiet na Alasce, że każda, która chce, znajdzie sobie męża.
- A ty nie chcesz męża?
- Nie teraz. - Glory odpowiedziała sztywno wiedzšc, że ma na myli Justina. -
Może nigdy. - Denerwowały jš te uwagi. Zobaczyła nadchodzšcš Matty i była
zadowolona, że zmieni się temat rozmowy.
- To dlatego nie widziałem tu Justina od przeszło tygodnia? - Deacon nie
zwracał uwagi na obecnoć Matty.
- Nie, przesadzasz - odparowała Glory usiłujšc zignorować jego uwagi.
- 01iver przyniósł pocztę - powiedziała Matty, majšc na myli byłego boksera,
który pracował teraz jako ochroniarz i goniec w Palšce".
- Dziękuję. - Wzięła od niej pół tuzina kopert i zaczęła je przeglšdać. Były to
głównie rachunki - jeden od krawcowej, inny z hurtowni alkoholu. Ostatnia
koperta nosiła nazwisko Gabe'a Blackwooda jako nadawcy.
- Przypomnij sobie tylko, Glory - powiedział Deacon - na pewno tyle czasu
upłynęło od ostatniej wizyty Justina.
- Ja widzę Justina dzi rano, kiedy idę po doktora - powiedziała Matty.
- To on był w miecie? - Glory natychmiast zapomniała o licie od Gabe'a
Blackwooda, patrzšc zdziwiona na Matty.
- Był w namiocie pani od placków, kiedy przechodziłam - powiedziała Matty.
- Wydaje mi się, że on tam spędza dużo czasu - zauważył Deacon.
- Skšd wiesz? - spytała Glory.
- W moim interesie leży, żeby wiedzieć - odpowiedział spokojnie. Zignorowała tę
kwestię.
- Co on tam robił, Matty?
- Siedział i rozmawiał.
- Sarah Porter jest wdowš z okolic Portland i ma dwoje małych dzieci na
utrzymaniu. Jak inni przyjechała tu bez pieniędzy, mylšc, że po prostu wyjmie
złoto z piasku. Teraz piecze i sprzedaje placki, żeby zarobić na życie. Mówiono
mi, że od czasu jak tu się zjawiła, dwa tygodnie temu, stała się wielkš
ulubienicš górników. - Deacon subtelnie zwrócił uwagę na te dwa tygodnie temu".
- Tyle o niej wiesz, że chyba już jš poznałe.
- Słyszałem wiele razy, że ona robi najlepsze placki z jabłkami w Nome, więc
postanowiłem sam spróbować. Placek był dobry.
556
Janet Dailey
- A pani Porter? - Glory o mało nie odgryzła sobie języka za to, że zadała to
pytanie.
- Bardzo miło wyglšda. - Miał tak zadowolony z siebie i rozbawiony wyraz twarzy,
że miała ochotę krzyczeć.
Szybko rozerwała kopertę listu od Gabe'a Blackwooda, żeby nie dać Deaconowi
poznać, jak bardzo obchodzš jš te insynuacje.
- Jeli ta kobieta jest tak popularna, jak mówisz, to dziwne, że do tej pory o
niej nie słyszałam.
- Ależ Glory - upomniał jš. - Ona jest młodš, samotnš matkš z dwójkš dzieci do
wychowania w tym zepsutym Nome. Chyba nie mylisz, że mężczyzna będzie ci
opowiadał o kim takim jak ona?
- To znaczy, jak przypuszczam, że ona jest przyzwoita i godna szacunku, a ja
nie.
- Tego nie powiedziałem.
- Nie musiałe tego mówić. - Zwróciła się do Marty. - Proszę cię, powiedz
01iverowi, że będę potrzebowała powoziku.
- Dokšd się wybierasz?
- Odwiedzić paniš Porter i jej placki. Palšce" zawsze zaopatrywał swoich goci
w to, co Nome ma najlepszego. Może jest tu jakie niedopatrzenie. - Patrzyła
wyzywajšco na Deacona, żeby nie omielał się wštpić, iż ma inny powód do tej
wizyty, ale nie odezwał się. Już osišgnšł swój cel, siejšc ziarno podejrzenia,
że Justin widuje się z tš młodš godnš szacunku wdowš. - Zajrzyj do Gladys, kiedy
mnie nie będzie - powiedziała do Marty i poszła w kierunku schodów.
W swoim pokoju na górze rzuciła listy na łóżko. Nie zadała sobie trudu, żeby
wejć za ręcznie malowany parawan, kiedy rozpinała purpurowš suknię. W cišgu
kilku minut przebrała się w przyzwoitš dziennš suknię z niebiesko-złocistego
jedwabiu, zapiętš wysoko pod szyjš, i zarzuciła bolerko.
01iver czekał już przy powoziku, kiedy Glory wyszła przed Palšce". Jak zwykle,
przestrzegajšc dobrych manier, ukłonił się i wycišgnšł rękę, żeby jej pomóc
wejć. Górna częć jego dłoni pokryta była szramami przypominajšcymi o latach,
kiedy walczył na gołe pięci.
- Czy pani chce, żebym paniš zawiózł, panno St. Clair?
- Nie, dziękuję ci, 01iver. - Wzięła lejce i uderzyła nimi kasztanka po zadzie.
Ulica zapchana była ludmi, końmi, psami i wszelkiego rodzaju pojazdami.
Wszystko to poruszało się w limaczym tempie, ale jazda powozem chroniła
Alaska
557
przynajmniej przed popychaniem, poszturchiwaniem, a nawet zadeptaniem przez tłum.
Nad piaszczystš jezdniš wznosiła się chmura gęstego pyłu.
Nowe domy wyrastały tu jak grzyby po deszczu. Większoć budynków sprowadzano w
elementach z San Francisco czy też Seattle, a na miejscu tylko je składano.
Powstawały w ten sposób teatry, banki, redakcje gazet, restauracje oraz przeszło
sto barów na długiej, głównej ulicy. Nome, o którym mówiono, że jednš nogš stoi
na piaskach plaży, a drugš w tundrze, rozcišgało się na długoć pięciu mil.
Czasami Glory zastanawiała się, czy przywyknie kiedykolwiek do smrodu tego
miasta, gdzie tak wielu ludzi zgromadziło się na tak małej przestrzeni. Z
nadejciem nowych przybyszów pogłębiły się problemy sanitarne. Wzdłuż morza
pobudowano publiczne toalety na palach, żeby przypływ czycił je mniej więcej co
dwadziecia cztery godziny, ale i tak nie wystarczało ich dla stale
powiększajšcej się liczby mieszkańców.
Zbliżajšc się do gabinetu doktora Vargasa, Glory zaczęła rozglšdać się za
sklepem z plackami. Wreszcie zobaczyła ręcznie pisany szyld przymocowany do
namiotu: PLACKI DOMOWE. Widzšc mężczyzn, tłoczšcych się dokoła namiotu,
zorientowała się, że jest we właciwym miejscu. Zatrzymała powozik przy ulicy i
wysiadła.
Boki namiotu, oprócz tylnej ciany, były podniesione. Nieheblowane deski, oparte
na skrzynkach, tworzyły lady. Wszystkie miejsca były zajęte, a reszta klientów
czekała w kolejce, zasłaniajšc osobę stojšcš za ladš.
Glory podniosła krótki tren sukni, żeby nie cišgnšć go po piasku, i zbliżyła się
do namiotu, czujšc zapach wieżo upieczonego ciasta. Jaki mężczyzna obejrzał
się i znieruchomiał. Był to Justin. Jego zdziwienie było rzeczš naturalnš, ale
Glory zauważyła również, że jest bardzo speszony i rzuca niespokojne spojrzenia
na osobę za ladš. Za chwilę miał już szeroki umiech na twarzy.
- Glory, co tu robisz? - Mówił cicho i nie podchodził do niej blisko.
- Mylę, że to samo co ty. Słyszałam, że tu sš najlepsze placki w miecie.
- To prawda. - Włożył ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić.
- Co polecasz? - Szła obok niego w kierunku namiotu. - Słyszałam, że placek
jabłkowy jest bardzo dobry.
- Tak. Ja osobicie lubię ten z rodzynkami. - Szedł za niš, ale robił wszystko,
żeby nikt nie pomylał, że sš razem.
Stary poszukiwacz złota zwolnił miejsce przy ladzie. Glory szybko tam
558
Janet Dailey
podeszła. Z drugiej strony lady stał piegowaty dziewięcioletni chłopiec,
trzymajšc dwiema rękami duży dzbanek do kawy.
- Kawa dla pani?
- Nie, dziękuję.
Z tyłu namiotu drugi chłopiec, mniej więcej o rok młodszy, zmywał naczynia.
Dopiero potem zobaczyła kobietę, która krajała placek na porcje. Jej bršzowe
włosy były cišgnięte w węzeł odsłaniajšc uszy, a fala loczków spadała na czoło.
Miała na sobie prostš, wykrochmalonš białš bluzkę i czarny krawat oraz skromnš
ciemnš spódnicę z białym fartuchem na wierzchu. Była drobna; typowa mała
kobietka", mylała gniewnie Glory. Strażniczka ogniska domowego i matka w jednej
osobie.
Glory miała zamiar znienawidzić Sarę Porter od pierwszego wejrzenia i tak też
się stało. Drażniła jš również cierpliwoć czekajšcych górników i brak zwykłych
przekleństw. Chociaż można by to przypisać obecnoci dwóch nieletnich chłopców,
Glory podejrzewała, że wynika to z szacunku dla młodej wdowy.
Widzšc Glory stojšcš przy ladzie, kobieta natychmiast przywołała chłopca z tyłu
namiotu.
- Timothy, czy nie podałby tego placka panu Sorenson? - Chłopiec chętnie
odszedł od zmywania, a kobieta podeszła do niej.
- Czym mogę pani służyć?
Glory musiała przyznać, że ta kobieta była atrakcyjna w swojej prostocie,
chociaż oczy miała osadzone zbyt blisko.
- Chciałabym kupić placek. Słyszałam, że zarówno placek z jabłkami, jak i
placek z rodzynkami sš doskonałe.
- Na pewno rozmawiała pani z panem Sinclairem. - Umiechnęła się do Justina,
który stał dyskretnie z boku. - On najbardziej lubi ten z rodzynkami.
- Włanie mi go polecał - przyznała Glory. - Wezmę więc oba.
- Oczywicie. - Odwróciła się od lady. - Andrew przynie pani kawy. Napije się
pani, prawda?
- Nie, dziękuję. Pani syn już mi proponował. To jest pani syn?
- Tak. Wyszłam za mšż bardzo młodo.
- Jako dziecko - mruknęła Glory. Młodo, akurat, pomylała. Ma co najmniej
dwadziecia osiem lat.
- Straciłam męża w tragicznych okolicznociach zeszłej zimy. Pochodzimy z
Oregonu. Na pewno pani rozumie, jak trudno jest kobiecie wychowywać dwóch synów
nie majšc mężczyzny do pomocy. Sprzedałam wszystko, żeby
Alaska
559
opłacić przejazd tutaj, miałam nadzieję... - Umiechnęła się przepraszajšco.
- Przepraszam. Nie przyszła pani po to, żeby wysłuchiwać mojej smutnej
opowieci. Ucieszyłam się, jak zobaczyłam tu kobietę. Jest nas tak mało w tym
miecie. Mam na myli porzšdne kobiety.
- Tak. - Glory nie wierzyła, że jej rozmówczyni nie zorientowała się, z kim ma
do czynienia. Wiedziała przecież dokładnie, jak niewiele jest kobiet w Nome. -
Wydaje się jednak, że pani sobie dobrze radzi.
- Tak. Nigdy nie przypuszczałam, że będę w stanie utrzymać dzieci, robišc co
tak zwykłego jak placki. Niektórzy z tych nieszczęsnych mężczyzn mówiš, że od
lat nie jedli domowego posiłku. To było zrzšdzenie boże, że spotkałam pana
Sinclaira. I znowu się rozgadałam. Zaraz przyniosę placki.
- Młoda wdowa odeszła, a Glory zaczęła się zastanawiać, co Justin ma z tym
wszystkim wspólnego. Zażenowany, stał obok niej.
- Czy idziesz do miasta, Justin? - spytała wiedzšc, że jeli nawet się tam
wybierał, to wyjštkowo opieszale, ponieważ Matty widziała go tutaj już prawie
trzy godziny temu.
- Nie. Ja... hm... muszę wrócić do kopania. Przyszedłem tylko po placek.
Chciałem zrobić przyjemnoć swoim wspólnikom.
- W takim razie odwiozę cię.
- Wspaniale. - W jego głosie nie było jednak entuzjazmu. Młoda wdowa wróciła z
plackami.
- Proszę bardzo. Jeszcze ciepłe.
- Ile płacę? - Glory odpinała ozdobny, złoty zamek portfela. Kobieta wymieniła
cenę i dodała:
- Za pierwszym razem muszę wzišć również pienišdze za blachy. Kiedy pani je
odniesie, zapłaci pani tylko za placek.
- Oczywicie. - Glory zauważyła, że nawet przy panujšcej w Nome inflacji cena
blachy do ciasta była o wiele wyższa, niż być powinna. Ta kobieta nie tylko
zarabiała na plackach, ale również na foremkach. Pomylała, że to bardzo sprytne
posunięcie i wręczyła jej pienišdze.
Obserwowała, jak Sara Porter uważnie liczy pienišdze, które miała jej wydać.
Kiedy przełożyła je do drugiej ręki, żeby położyć na wycišgniętej dłoni klientki,
w Glory natychmiast obudziło się podejrzenie. Ponieważ sama prowadziła lokal,
wiadoma była wszystkich sztuczek stosowanych przy wydawaniu reszty, z których
najłatwiejszš była zmiana ršk i pozostawienie monety w jednej dłoni.
- Jest mi pani jeszcze winna dwadziecia pięć centów - powiedziała.
560 Janet Dailey
- Naprawdę? - Niewinnie zdziwiony ton głosu był bardzo przekonujšcy.
Przeliczyła pienišdze. - Nie mam głowy do tych rzeczy. - Idšc do kasy, spojrzała
na ziemię. Schyliła się, udajšc, że podnosi monetę, ale Glory była pewna, że
miała jš cały czas w ręce. - Już mam. Przepraszam.
- Nic nie szkodzi. - Glory była przekonana, iż to wszystko jest grš- biedna,
nieporadna kobieta z dwojgiem dzieci, nie majšca głowy do interesów. Mogło to
wyglšdać przekonujšco dla każdego - z wyjštkiem innej kobiety.
- Ja też już wezmę swój placek, pani Porter - powiedział Justin. - Czas, żebym
wrócił do pracy.
- W tej chwili. - Ale obróciła się tylko po to, żeby zawołać swoich synów.
- Timothy, Andrew, pan Sinclair wychodzi. Czy nie chcecie mu co powiedzieć?
Obaj odpowiedzieli chórem:
- Dziękujemy za słodycze, panie Sinclair.
- Na zdrowie - odpowiedział i zwrócił się do Glory. - To sš naprawdę dobrze
wychowane dzieci. Zaczekaj chwilę, to pomogę ci zanieć placki do powozu.
- Dobrze - mruknęła, widzšc, że szuka pretekstu usprawiedliwiajšcego ich
wspólne wyjcie.
Sara Porter przyniosła placek. Justin zapłacił i nie chciał wzišć reszty. W
Glory wszystko się gotowało, kiedy odprowadzał jš do powozu. Wsiadła nie mówišc
ani słowa. Natychmiast uderzyła konia lejcami.
W czasie drogi też nie odzywali się do siebie.
Co się działo na plaży, trudno sobie nawet wyobrazić. Mężczyni, maszyny,
plštanina wykopów i rowów, góry piasku. Wszystkie narzędzia, jakie mogły być
przydatne, były tutaj używane - pompy, wiatraki, maszyny parowe oraz gigantyczne
pogłębiarki, przypominajšce jakie przedpotopowe metalowe monstra, obok
prymitywnych sit i patelni. Urzšdzenia te pomalowane były jaskrawo na wszystkie
kolory.
- Przekonasz się, kiedy spróbujesz jej placków. - Justin odezwał się wreszcie
przekrzykujšc hałas maszyn. Sš naprawdę dobre. Ona jest wspaniałš kucharkš.
Mówiłem jej, że powinna otworzyć restaurację albo pensjonat.
- Naprawdę? - mruknęła Glory.
Było oczywiste, że Justin próbował innych wyrobów wdowy, nie tylko placków. Nie
odzywała się, kiedy wychwalał jej kuchnię, jakby chciał przekonać Glory, że
tylko dlatego interesuje się Sarš Porter.
- Jest to naprawdę godne podziwu, że wybrała się w tak dalekš podróż, do
Alaska
561
obcego miejsca, żeby zbudować nowe życie dla siebie i swoich dzieci
- stwierdził Justin.
- Jest wspaniałš kobietš. Co do tego nie ma żadnych wštpliwoci
- powiedziała sucho. -1 jest ci bardzo wdzięczna za twojš pomoc.
- Ja naprawdę nic wielkiego nie zrobiłem, tylko pożyczyłem jej pienišdze, żeby
mogła kupić to, co było potrzebne do uruchomienia biznesu.
- Jakie to szlachetne z twojej strony, Justin. - Niezwykle szlachetne,
pomylała Glory. Sfinansował biznes, kupował słodycze dla synów i płacił za
swoje placki, a ona w tym czasie nie dostała od niego nawet drobiazgu. Wyglšdało
na to, że jeli chodzi o Justina, to Deacon od poczštku miał rację.
- Miałam zamiar spytać, jak ci idzie na plaży, ale widzę, że bardzo dobrze,
jeli stać cię na pożyczanie pieniędzy pani Porter. Chyba mój udział w twojej
działce doszedł teraz do sporej sumy w złocie. - Nie widziała jeszcze ani uncji
złota w zamian za pienišdze, które włożyła w jego interes zeszłego lata.
- Właciwie to nie mamy teraz dobrych zysków. Próbowalimy w kilku nowych
miejscach, ale chyba te piaski sš już wyeksploatowane. Prawie cała plaża jest
przekopana. Tyle tu ludzi i tych zwariowanych maszyn, że nie ma już ani cala
wolnego.
Narzekania tego typu Glory słyszała od wielu poszukiwaczy, którzy pracowali tu,
jak Justin, od roku. W tym wypadku jednak była to próba przekonania, że jej
udział nie będzie duży.
Brał chętnie wszystko, co mu dawała, i nie uważał, że jest co jej winien w
zamian - chociażby trochę lojalnoci.
Deacon ostrzegał jš, ale nie chciała go słuchać. Mylała... Właciwie co mylała?
Że Justin jš kocha? Że ona go kocha? Już nic nie wiedziała. Czuła się jak
idiotka. To była powtórka ze Skagway i Justin chciał znowu od niej uciec.
Justin mówił co jeszcze, ale Glory nie słuchała. Powstrzymywała się, żeby mu
nie wygarnšć, że ta jego biedna, nieporadna wdowa, Sara Porter, nie jest takš
białš lilijkš, jak mu się wydaje. Ledwie zdołała wykrztusić z siebie słowa
pożegnania i zostawiła go na plaży.
Po powrocie do Palšce" Glory powiedziała barmanowi Paddy, że Justin Sinclair,
jeli się tu jeszcze pokaże, ma płacić za swoje jedzenie i drinki, nakazała mu
też poinformować cały personel o tej zmianie. Deacon słyszał tę rozmowę, ale
Glory nie mogła się zdobyć na to, żeby otwarcie przyznać, że to on od poczštku
miał rację. Przeszła koło niego bez słowa, kierujšc się do swojego pokoju,
zapomniawszy nawet zajrzeć do Gladys.
562 Janet Dailey
Korespondencja leżała rozrzucona na łóżku. Przez chwilę patrzyła na kopertę z
listem ojca - Gabe'a Blackwooda - mężczyzny, który wykorzystywał jej matkę,
zabrał jej pienišdze i opucił jš, tak samo jak to teraz planował Justin.
Najwyższy czas, żeby dać nauczkę takim draniom, niech cierpiš tak, jak cierpiała
jej matka - i jak ona teraz cierpi. Glory nie podejrzewała siebie nigdy o
mciwoć. Ale teraz przysięgła odpłacić im za wszystko.
Wyjęła list z koperty. Przebiegła go szybko oczami i zaczęła powoli czytać
powtórnie.
Moja najdroższa Glory!
Kiedy otrzymasz ten list, będę już prawdopodobnie w drodze do Nome. Zamówiłem
sobie miejsce na parowcu Senator, który powinien przybyć do Nome w polowie lipca.
Pewnie wiesz, że Kongres wreszcie wyraził zgodę na tworzenie zarzšdów miejskich
tam, gdzie jest przynajmniej trzystu mieszkańców. Mój powrót opónił się z
powodu bardzo gwałtownych dyskusji przy przyjmowaniu tej poprawki do ustawy. Ale
z przyjemnociš donoszę, że moja działalnoć w kuluarach Kongresu odniosła
skutek, chociaż dokument nie zawiera wszystkiego, co chcielimy osišgnšć.
Mam ci wiele do powiedzenia, ale w tej chwili nie starcza mi na to ani czasu,
ani papieru. Chcę tylko dodać, że podróż odbędę w towarzystwie nowo mianowanego
sędziego federalnego Arthura H. Noyesa, prokuratora okręgowego Josepha K. Wooda
oraz wpływowego człowieka z Północnej Dakoty, Alexandra Mackenziego. To bardzo
dynamiczny mężczyzna, prezes Alaska Gold Mining Company.
Oczekuję z niecierpliwociš chwili, kiedy znajdę się w twoim uroczym
towarzystwie. Tyle ekscytujšcych wydarzeń mnie teraz czeka. Wkrótce sam będę się
mógł podzielić z tobš tymi wszystkimi cudownymi wiadomociami. Do zobaczenia
więc, pozostaję szczerze oddany,
G. Blackwood
Chociaż nie otrzymał nominacji sędziowskiej, której tak pragnšł, był jak
najlepszej myli oczekujšc wielkich sukcesów. To włanie było po myli Glory.
?
Plaża wyglšdała jak dom wariatów. Tysišce ton różnych towarów i sprzętu
zajmowały każdy wolny kawałek na długoci dwóch mil, stały nawet na obmywanym
przez fale piasku, tuż przy granicy morza. Te ładunki pochodziły ze statków
stojšcych na redzie kilka mil od brzegu. Znajdowały się tam wszelkiego rodzaju
maszyny, poczšwszy od pras drukarskich, a skończywczy na gigantycznych
pogłębiarkach, których producenci zapewniali, że wydobędš złoto nawet z dna
morskiego. Pianina, urzšdzenia dla barów, piece, maszyny do szycia i powozy
przemieszane były z ogromnš ilociš drewna przeznaczonego na budulec, tonami
węgla i ziarna, skrzyniami puszek zjedzeniem. Oprócz tego były tam bagaże
pasażerów - kufry i worki z grubego płótna.
Kiedy włacicielowi udało się odnaleć swoje rzeczy, pozostawał problem, jak je
przewieć. Przeważnie służyły do tego platformy konne. Do cišgnięcia lżejszych
ładunków używano zaprzęgów psich, od szeciu do dwunastu psów w jednym. Cięższe
przedmioty docierały na brzeg specjalnymi barkami napędzanymi parš lub benzynš.
Panował tam ogłuszajšcy hałas. Okrzyki: wio! wista! hetta! uwaga! prrr! naprzód!
przeplatały się z trzaskaniem batów i klštwami woniców. Stale wybuchały walki
między psami, które warczały i szczekały. Słychać było również łoskot fal
uderzajšcych o brzeg. Czasami przepływajšca barka zagłuszała wszystko huczšcym
sapaniem silnika. Dochodziło również buczenie statków na redzie, które
odpowiadały na sygnał każdej jednostki zbliżajšcej się do Nome.
Prawdziwa armada zakotwiczona przed Nome stale się powiększała. Tego ranka
syreny oznajmiły przybycie parowca Senator. Kiedy Glory dowiedziała
564
Janet Dailey
się, że statek jest już w porcie, przyjechała powozem na plażę, aby powitać
pasażerów, wiedzšc, że Gabe Blackwood będzie między nimi.
Chronišc się przed palšcym słońcem, siedziała pod daszkiem powozu i spoglšdała
na wolno zbliżajšcš się barkę. Jak zwykle pełna była ludzi. W tym tłumie nie
można było nikogo rozpoznać. Wreszcie szalupa zatrzymała się kilka jardów przed
liniš piasku. Niektórzy pasażerowie mieli gumowe buty, ale reszta musiała brnšć
do brzegu w trzewikach, chyba że kto zgodził się wzišć współtowarzysza na plecy.
Glory zobaczyła Gabe'a Blackwooda w momencie, kiedy wskakiwał do wody.
- 01iver - wychylajšc się z powozu zawołała krzepkiego eks-boksera, który stał
przy koniu. - Pan Blackwood schodzi teraz na brzeg. Proszę, powiedz mu, że tutaj
jestem.
- Tak ma'am - skłonił się jej i zaczšł przeciskać przez tłum, który już dotarł
do plaży.
Ze swojego wysokiego siedzenia patrzyła, jak 01iver podchodzi do Gabe'a i
mężczyzny, który z nim przybył. Był on wysoki - o kilka cali wyższy niż Gabe - i
nawet z tej odległoci sprawiał imponujšce wrażenie. Zastanawiała się, który to
z trzech wymienionych w licie Gabe'a. Może sędzia. Gabe spojrzał w jej kierunku
i pomachał rękš. Glory odwzajemniła powitanie.
Torujšc drogę 01iver prowadził Gabe'a i jego towarzysza do powozu. Kiedy się
zbliżyli, zauważyła, jak bardzo Gabe się zmienił. Był nie do poznania. Jego
włosy i broda zupełnie osiwiały. Zamiast swojego marnego, le dopasowanego
ubrania, nosił teraz jednorzędowy, wełniany garnitur w szaro-niebieskie paseczki.
Kapelusz-fedora w perłowoszarym kolorze był zrobiony z dobrego filcu i ozdobiony
dwucalowš jedwabnš wstšżkš. Ale te zmiany nie dotyczyły tylko jego zewnętrznego
wyglšdu. Widoczna pewnoć siebie nie pochodziła tym razem z nadużycia alkoholu.
- Moja droga, co za urocza niespodzianka - powiedział wchodzšc na stopień
powozu i ciskajšc jej dłoń w rękawiczce. - Nie spodziewałem się, że będziesz tu
na mnie czekać.
- Po tak długiej nieobecnoci miałe prawo oczekiwać, że tu będę, witajšc cię w
Nome.
- Mężczyzna w moim wieku nie omiela się przewidywać takich rzeczy - powiedział
i przypomniawszy sobie o towarzyszu ze statku obrócił się w jego stronę. -
Pozwól, że ci przedstawię pana Alexandra Mackenzie,
Alaska
565
prezesa Alaska Gold Mining Company, który ma zamiar założyć swoje biuro w Nome.
Pan Mackenzie - panna Glory St. Clair. Jest współwłacicielkš Palšce", jednego
z najelegantszych lokali w Nome.
Przy bezporednim spotkaniu potwierdziło się pierwsze wrażenie, jakie ten
mężczyzna zrobił na Glory. Alexander Mackenzie miał ponad szeć stóp wzrostu,
szerokie ramiona i potężnš budowę ciała - emanowała z niego siła. Jego ciemne
oczy były chłodne, ale inaczej niż oczy Deacona, które nie odbijały żadnych
uczuć. Był gładko ogolony, tylko gęste wšsy zasłaniały mu usta. Głowę trzymał
wysoko, z wysuniętš do przodu brodš, jakby w zaczepno--obronnym gecie. Glory
była przekonana, że ten mężczyzna jest nie tylko agresywnie ambitny, ale również
potrafi być bezlitosny.
- Witam w Nome, panie Mackenzie.
- Dziękuję - dotknšł kapelusza. - Miło mi paniš poznać, panno St. Clair.
- Mam nadzieję, że znajdzie pan jakie miejsce na swoje biuro, panie Mackenzie
- powiedziała. - Wynajšć lokal można tylko za bardzo wysokš cenę. Maleńkie
pomieszczenie kosztuje szećdziesišt dolarów miesięcznie plus ogrzewanies
wiatło i opłata dla dozorcy. Będzie pan miał szczęcie, jeli będzie tynk na
cianach. Nome jest teraz bardzo zatłoczone.
- Dziękuję za radę, panno St. Clair, ale jestem przekonany, że znajdę co
odpowiedniego. - Jego pewnoć siebie była porażajšca.
- Z pokładu statku wydawało mi się, że cała plaża pokryta jest niegiem -
powiedział Gabe. - Kiedy zbliżylimy się trochę, zobaczyłem, że to namioty.
Słyszelimy, że cišgnęły tu tysišce ludzi, ale dopiero teraz zdałem sobie z
tego w pełni sprawę.
- Plaża to nic w porównaniu z tłokiem w centrum miasta. - Glory spojrzała teraz
na Mackenziego. - Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam pana z
panem Blackwoodem, pomylałam że pan jest nowym sędziš. Miał przybyć tu na
statku Senator.
- Sędzia Noyes niezbyt dobrze się czuje po długiej podróży morskiej. Postanowił
pozostać dzień lub dwa w swojej prywatnej kabinie na statku.
- Cieszę się, że przyjechał. Wiem, ile spraw pan Blackwood ma do przedstawienia
sędziemu, aby spory o własnoć działek górniczych mogły być wreszcie zakończone.
- Tak. Pan Blackwood i ja rozmawialimy o kilku sprawach dotyczšcych jego
klientów - stwierdził Mackenzie.
Dopiero póniej Glory dowiedziała się, że to było co więcej niż rozmowa.
566 Janet Dailey
Gabe powiedział jej, że zgodził się oddać Mackenziemu swoje pięćdziesišt procent
zarobku od spornych działek w zamian za akcje w Alaska Gold Mining Company,
której kapitał sięgał piętnastu milionów dolarów. Zdradził jej również, że
jeszcze jedna prawnicza firma w Nome zawarła taki sam układ, a Mackenzie ma w
garci" sędziego Noyesa i nowego sędziego federalnego. Glory nie wierzyła, że
ktokolwiek - nawet Alexander Mackenzie - może mieć wpływ na sędziów federalnych,
ale nie podzieliła się swoimi wštpliwociami z Gabe'em.
Już po dwóch dniach przekonała się o swojej pomyłce. Wspomniana firma
przedstawiła nowemu sędziemu sprawę swojego klienta, występujšcego o anulowanie
kilku tytułów własnoci, nielegalnie - jak twierdził zainteresowany -
zgłoszonych przez Skandynawów. Sędzia Noyes nie tylko wydał wyrok niekorzystny
dla właciciela bogatej działki Discovery, Jafeta Lin-deberga, i kilku innych
posiadaczy tytułów własnoci, ale również uczynił Alaska Gold Mining Company
nadzorcš tych działek z ramienia sšdu do czasu rozprawy sšdowej. Nakazał również
skonfiskowanie całej osobistej własnoci poprzednich posiadaczy, łšcznie ze
znalezionym złotem, a Mackenzie miał dać zabezpieczenie w wysokoci pięciu
tysięcy dolarów od każdej kopalni. Wszystko to udało się załatwić w niesłychanie
krótkim czasie - bez protestu ze strony pierwotnych włacicieli czy ich doradców
prawnych. Chyba nawet nikt ich nie poinformował, że nowy sędzia miał rozpatrywać
tę sprawę.
Po wydaniu nakazu i wyznaczeniu nadzorcy sędzia Noyes odroczył sprawę. Ludzie
Mackenziego czekali na zewnštrz. Natychmiast opucili Nome i zajęli większoć
terenów nad bogatym w złoto strumieniem Anvil.
Nome aż wrzało od tych nowin. Mackenzie nie tylko wypędził górników i zajšł całe
wyposażenie, łšcznie ze złotym piaskiem i samorodkami, ale również miał zamiar
wydobywać złoto w tych spornych miejscach. Niektórzy twierdzili, że nawet nie
dał wymaganego zabezpieczenia finansowego. I tak uważano, że suma pięciu tysięcy
dolarów zakrawa na farsę. Górnicy wydobywali z działki Discovery złoto wartoci
piętnastu tysięcy dolarów dziennie.
Tego wieczoru w Palšce" o niczym innym nie mówiono. Chociaż wiele osób sšdziło,
że nie powinno się wydawać koncesji tak zwanym cudzoziemcom, większoć uważała,
że sędzia dał Mackenziemu licencję na kradzież. Wštpiono, czy jeszcze tam będzie
jakie złoto do wydobycia, kiedy dojdzie
Alaska 567
do ostatecznego ustalenia prawa własnoci. Gdziekolwiek Glory podeszła
- mówiono o tym samym.
Zatrzymała się, aby popatrzeć na ostrš grę w pokera. Na stole stało duże
naczynie z żetonami.
- Słyszałem, że prawników Jafeta w ogóle nie dopuszczono do głosu
- powiedział jeden z grajšcych. - Kiedy dowiedzieli się, że stracił prawo
użytkowania swoich działek, chcieli zobaczyć się z sędziš, ale był nieosišgalny.
- Rzucił na stół żetony i dodał beznamiętnym głosem: - Przebijam.
- Tak. A wiesz dlaczego sędzia był nieosišgalny? - Następny gracz wykonał swój
ruch i odpowiedział na własne pytanie: - Sędzia w porę wyjechał do St. Michael.
Założę się, że nie wróci wczeniej, jak za dwa tygodnie.
Jakie podniesione głosy dało się słyszeć od strony drzwi. Glory popatrzyła w
tamtym kierunku. Umiechnęła się lekko widzšc Justina, któremu wejcie blokował
mężczyzna w czarnym garniturze, pobierajšcy opłatę za wstęp. Zanim doszła do
drzwi, zobaczyła, że 01iver jš wyprzedził.
- 01iver - Justin popatrzył na niego z ulgš. - Czy mógłby powiedzieć temu
człowiekowi, kim jestem? Starałem mu się wytłumaczyć, że jestem jednym z
przyjaciół Glory, ale on mnie nie słucha. Powtarza tylko, że mam mu zapłacić.
- Przykro mi, panie Sinclair... - zaczšł 01iver.
- W porzšdku, 01iver - powiedziała Glory. - Ja się tym zajmę.
- Tak, panno Glory. - 01iver odsunšł się, ale nie odchodził.
- Cieszę się, że przyszła - usiłował umiechnšć się do niej Justin. - Już
mylałem, że będę musiał stoczyć walkę, żeby wejć i zobaczyć się z tobš. Ten
facet nie wierzył, że jestem twoim przyjacielem.
- To nie wina Hawkinsa - odpowiedziała spokojnie. - On pracuje u nas od trzech
tygodni. A w tym czasie ani razu się tu nie pokazałe.
- Wiem. - Domylał się, że jego umiech już nie robi wrażenia. - Przykro mi, że
to było tak długo, ale jako ostatnio byłem zajęty. Czas mi szybko leciał. -
Zrobił krok do przodu, ale nowy pracownik znowu zablokował mu drogę. Zdziwiony i
zdenerwowany Justin zwrócił się do niej: - Może powiesz temu facetowi, żeby mnie
przepucił?
- Czy już mu zapłaciłe? - umiechnęła się Glory.
- Oczywicie, że nie - zmarszczył brwi.
- Przykro mi Justin. To sš nasze nowe zarzšdzenia.
568
Janet Dailey
- Od kiedy?
- Od kiedy zdecydowałam, że tak powinno być. - Nie podnosiła głosu, ten
incydent sprawiał jej przyjemnoć. - Płacisz za swoje placki z rodzynkami.
Dlaczego nie miałby płacić, żeby wejć tutaj?
- Więc to tak? - Spojrzał na niš ze złociš. - Nigdy ci niczego nie obiecywałem.
- Ja też nigdy tobie niczego nie obiecywałam, Justin. - Z przyjemnociš
przedłużała tę scenę. - Jako stary przyjaciel, będziesz zawsze mile widziany w
Palšce". Ale od dzisiaj będziesz musiał płacić. Nie licz też na żadne bezpłatne
przejażdżki - jeli wiesz, o co mi chodzi.
Przez długi czas Justin nie poruszał się. Potem nagle odwrócił się i rzucił do
drzwi, które zatrzasnšł za sobš. Glory przez chwilę patrzyła za nim. Deacon
obserwował jš z daleka. Zauważyła, że umiecha się z aprobatš. Również się
umiechnęła.
Nad ranem, kiedy większoć goci już wyszła, Deacon przyszedł do jej pokoju.
Glory przekonała się, że to, co ich przedtem łšczyło, trwało nadal. Co
ważniejsze, czuła się przy nim swobodnie. Nigdy nie musiała niczego tłumaczyć.
Deacon rozumiał, jaka jest różnica między biznesem a przyjemnociš.
bierpniowe deszcze zamieniły piaszczyste ulice Nome w trzęsawisko, co pogłębiło
depresję mieszkańców. Zasoby złota na plaży stale malały, bez względu na to
jakich wymylnych czy też kosztownych metod próbowano. Złote piaski Nome"
przestały być złote.
Z bezdrzewnych gór nadal wydobywano ziarna i bryłki złota, lecz większoć
terenów kontrolował Mackenzie. Wszyscy byli przekonani, że złoto idzie do jego
kieszeni, a nie w depozyt dla prawowitych włacicieli. Sędzia Noyes wrócił z St.
Michael, ale nie uwzględnił protestu pokrzywdzonych. W zwišzku z tym pełnomocnik
włacicieli pojechał pod koniec miesišca do San Francisco, żeby bezporednio
złożyć apelację w tamtejszym sšdzie.
W końcu lata wydobycie złota w górach całkowicie ustało. Każdy, kto pod
powierzchniš ziemi odkrył złotodajnš warstwę, natychmiast przykrywał jš z
powrotem w obawie, że zaraz jego prawo własnoci zostanie zakwestionowane i
znajdzie się - przy zastosowaniu odpowiednich kruczków prawnych - w rękach
Mackenziego.
Alaska
569
Nome żyło w napięciu. Wzrastała przestępczoć. Ciemnoć, którš przyniósł koniec
sierpnia, ułatwiała rabunki, włamywanie się do domów i napady. Na poczštku
wrzenia Wyatt Earp został powtórnie zaaresztowany pod zarzutem napadu na
policjanta. Ławnicy zawyrokowali, że głównym powodem nieprzestrzegania prawa
jest obecnoć kobiet w salonach gry i w barach. Wydano więc zakaz przebywania
tam kobiet, z wyjštkiem piewaczek. Tego wieczoru w Palšce", pianista
akompaniował dziewczynom Glory, które odpiewały cały repertuar pieni,
poczšwczy od Kiedy słońce zaszło" do Kocham cię", łšcznie z innymi popularnymi
balladami.
W Nome zaistniała groba fali przemocy. Gdyby sšdy zawiodły, górnicy wzięliby
sprawy w swoje ręce. Spodziewano się wtedy otwartej wojny pomiędzy górnikami i
bandš Mackenziego.
12 sierpnia w południe Glory siedziała na kanapie w swojej sypialni. Ubrana w
lunš suknię, z papierosem w długiej cygarniczce, słuchała, jak Gabe po raz
kolejny rozwodzi się nad ogromnš władzš i wpływami Alexandra Mackenziego. Na
dworze sztorm szalał z coraz większš siłš.
- Mój udział w Alaska Gold Mining Company będzie już przyzwoitš fortunš -
stwierdził Gabe. A kiedy sędzia unieważni poprzednie koncesje i nada prawo
naszej korporacji, będę miał jeszcze więcej.
- Wydajesz się w to nie wštpić.
- Ci cudzoziemcy nie majš praw do występowania o koncesje na ziemi
amerykańskiej. Każdy to wie - odpowiedział cierpliwie, jakby tłumaczył co
dziecku.
- Może. - Strzšsnęia popiół do miedzianej popielniczki. - Ale jak ja to
rozumiem, jedynie rzšd ma prawo kwestionować obywatelstwo górnika. Inny górnik
nie ma prawa wykorzystywać kwestii obywatelstwa, aby zajšć cudzš działkę. Jak
możesz być tak pewny, że wyrok zapadnie na korzyć Alaska Gold Mining Company?
- Ponieważ Mackenzie ma sędziego w kieszeni. Sędzia zrobi to, co on mu każe.
Powiadam ci, Glory, to będzie wielki dzień, kiedy wreszcie zapadnie wyrok. Ten
udział nie tylko zrobi mnie bogatym, ale z poparciem Mackenziego będę mianowany
gubernatorem Alaski. Zobaczysz.
- Czy wcale nie interesujesz się tym, co może wydarzyć się w San Francisco,
Gabe? Prawnicy reprezentujšcy Lindeberga Pioneer Mining Company oraz Wild Goose
Mining Company już tam sš i składajš apelację do sšdu federalnego przeciwko
wyrokowi sędziego Noyesa.
570
Janet Dailey
- Nic z tego nie wyjdzie. Czy kiedykolwiek kto z zewnštrz interesował się tym,
co się dzieje na Alasce? Nigdy. I to się tak nagle nie zmieni. Nie zapominaj -
pochylił się konfidencjonalnie w jej stronę - że Mackenzie ma wpływowych
przyjaciół. Ten człowiek poznał osobicie prezydentów Stanów Zjednoczonych -
Clevelanda i McKinleya. Jego pozycja jest nienaruszalna.
- Zachichotał. - Nie bez powodu nazywajš go Aleksandrem Wielkim. Glory musiała
przyznać, że Mackenzie był nie do pokonania. Nie oznaczało
to, że znajdował się poza zasięgiem prawa, on je sam kontrolował. Ale jej nie
obchodził Mackenzie, interesowało jš, jak szybko zdołał skorumpować Gabe'a.
Matka często wspominała o jego młodzieńczych ideałach i marzeniach. Z biegiem
lat został wierny jednemu z nich - zdobyciu fotela gubernatora. Teraz znalazł
człowieka, który mógł urzeczywistnić jego marzenie. Ponieważ starzał się i miał
coraz mniej czasu, pozwalał, aby cel uwięcał rodki.
Huragan załomotał oknami. Na tyłach Palšce" słychać było wciekły huk fal.
Ledwie mogła dosłyszeć stukanie do drzwi.
- Wejd, Matty.
Matty niosła na tacy srebrnš zastawę do kawy.
- Postaw tutaj. - Glory wstała z szezlonga, zgasiła papierosa i wyjęła go z
cygarniczki.
- Sztorm jest coraz gorszy, a fale coraz wyższe - powiedziała Matty.
- Morze jest złe, mylę, że niedługo wyjdzie na brzeg.
- Mam nadzieję, że się mylisz, Matty. Kiedy pomylę o tych wszystkich, którzy
mieszkajš w namiotach na plaży... - potrzšsnęła głowš.
Wiatry sztormowe z południa atakowały półwysep Seward każdej wiosny i jesieni.
Odsłonięte Nome przyjmowało na siebie ich pierwsze uderzenia.
- Kiedy nadchodzš sztormy, moi ludzie opuszczajš wybrzeże i idš w głšb lšdu,
gdzie jest bezpieczniej. - Matty spojrzała na pokryte kroplami deszczu okno i
rozpocierajšcš się za nim charakterystycznš szaroć. - Te znaki sš niedobre.
Może my też powinnimy stšd ić.
- Mielimy już podobne sztormy - powiedziała Glory. - Może ten będzie gorszy,
ale nie sšdzę, żebymy musieli z tego powodu opuszczać miasto.
- Deacon mówi, że do tego dojdzie - stwierdziła Matty wychodzšc. Nalewajšc kawę
ze srebrnego dzbanka Glory zamyliła się nad ostatniš
uwagš Matty. Deacon nigdy nie ulegał fałszywym alarmom. Podała filiżankę
Gabe'owi, a sama podeszła do okna. Wyglšdajšc przez zalanš wodš szybę
zorientowała się, że budynek aż trzęsie się pod naporem wiatru. Słyszała
Alaska
571
również, jak spadały z hałasem szyldy, dachówki i wszystko, co zdołał zerwać
wiatr. Gabe prychnšł pogardliwie na słowa Matty.
- Niedobre znaki. To jest wszystko głupi, tubylczy przesšd.
Glory widziała wysokie fale uderzajšce bezporednio w fundamenty Palšce". Nie
zdawała sobie dotšd sprawy, że morze podeszło tak blisko.
- Fale sš już przy tylnych drzwiach.
- No i co z tego? - ofuknšł jš. - Już przedtem sztormy docierały do krańców
miasta. Nie zwracaj uwagi na to głupie gadanie. Żeby tylko posłuchała mnie, na
litoć boskš, i pozbyła się tej... kobiety... raz na zawsze. Tacy ludzie to nic
dobrego.
- Już kiedy o tym rozmawialimy - odwróciła się od okna.
- Rozumiem, że ona jest taniš siłš roboczš. Ale nie możesz jej ufać. Tacy jak
ona kłamiš i kradnš. To leży w ich naturze. Nie powinna trzymać u siebie
mieszańców. Wierz mi. Wiem, o czym mówię, bo mam dowiadczenie w postępowaniu z
Indianami. Trzeba ich trzymać krótko. Oni muszš znać swoje miejsce.
Im dłużej słuchała tego wykładu, tym większy ogarniał jš gniew. Dobrze wiedziała,
jak on trzymał krótko jej matkę.
- Jakie jest ich miejsce? - spytała chłodno, ale on nie zauważył zmiany w jej
głosie.
- Na pewno nie pomiędzy przyzwoitymi ludmi. Najlepiej, żeby się jej pozbyła.
- Wskazujšcy palec wycišgnięty w stronę Glory miał podkrelić wagę jego słów. -
Cywilizowanie tych ludzi, jak ty się starasz to robić, jest stratš czasu. Oni sš
podobni do jaguara - można ich oswoić, ale nie pozbędš się przez to cętek.
Zawsze pozostanš zdradliwi i oszukańczy. Niech ona wraca do igloo i obżera się
tam tłuszczem. Zadawanie się z takimi jak ona jest dla ciebie niewłaciwe.
- A jelibym ci powiedziała, że ja jestem taka jak ona. - Robiło się jej
niedobrze, kiedy go słuchała. Tym razem przebrał miarę.
Wpatrywał się w niš przez chwilę, potem rozemiał się, żeby pokryć zmieszanie.
- O czym ty mówisz?
- A gdybym ci powiedziała, że ja należę do jej ludzi? A może powinnam to ujšć
inaczej. Ona należy do moich ludzi. Jestemy spokrewnione. Matty i ja jestemy
kuzynkami.
572 Janet Dailey
- Nie wierzę w to.
- To prawda. 0 co chodzi, Gabe? Czy nie wyglšdam na indiańskš księżniczkę?
-Nie.
Kiedy posunęła się już tak daleko, kusiło jš, żeby pójć jeszcze dalej.
- A może wyglšdam na rosyjskš księżniczkę? Zaskoczony tym pytaniem, nagle stał
się czujny.
- Rosyjskš? Co ci przyszło do głowy?
- Znana jestem pod nazwiskiem Glory St. Clair. Może chciałby wiedzieć, jakie
jest moje prawdziwe nazwisko?
- Jakie?
- Marisza. Marisza Blackwood, córka Nadii Lwownej Blackwood - nazwisko
panieńskie Tarakanowa.
Gabe o mało nie spadł z krzesła.
- To niemożliwe!
- Nadia Lwowna Tarakanowa, pochodzenia aleuckiego, tlinkickiego i rosyjskiego,
wyszła za mšż za amerykańskiego prawnika Gabe'a Blackwooda w Soborze więtego
Michaiła w Sitce na Alasce. Na pewno pamiętasz ten dzień. - Podeszła do niego
bliżej, by nic nie stracić z wyrazu jego twarzy po doznanym szoku. - A może
lepiej pamiętasz dzień, kiedy odjeżdżałe - kiedy dziadek Nadii, Wilk Tarakanow,
dostał ataku serca, próbujšc obronić jš przed twoim biciem i nie chcšc pozwolić,
żeby zabił dziecko w jej łonie, ten dzień, kiedy ukradłe całe srebro z jego
domu i uciekłe statkiem pocztowym.
- Skšd... skšd się tego dowiedziała? Kto ci o tym powiedział? - Odsunšł się od
niej, odruchowo potrzšsajšc głowš w gecie niedowierzania.
- Dużo powiedziała mi siostra mamy, moja ciotka Ewa. Mama też o tobie mówiła, o
tym, jak chciałe zostać gubernatorem.
- Nie wiem, kto ci tyle naopowiadał, ale to wszystko kłamstwo - wybuchnšł. -
Nie ma w tym ani słowa prawdy. Nie myl, że będziesz mnie tym mogła szantażować.
Nie pozwolę na to.
- Szantażować ciebie? Która córka chciałaby szantażować własnego ojca? Ty
jeste moim ojcem.
- Nie. To nie może być.
- Ale jest. Nie pamiętasz, jak mówiłe, że kogo ci przypominam. Może
przypominam ci mojš matkę?
-Nie.
Alaska
573
- Możesz zaprzeczać, ile chcesz, Gabe, ale to fakt. Jestem twojš córkš i mogę
to udowodnić. Moja matka nie żyje, ale żyje ciotka Ewa. Wielu ludzi w Sitce
jeszcze mnie pamięta - biednš małš Mariszę Blackwood. Wyjechałam stamtšd dopiero
trzy lata temu. - Patrzył na niš, jakby zobaczył ducha. Przesunęła palcem po
klapie marynarki. - O co chodzi, papo? Nie wyglšdasz na zadowolonego z naszego
spotkania.
Odepchnšł jej rękę.
- Nie dotykaj mnie! Odsuń się ode mnie, mówię ci!
- Jak uważasz, co zrobi Mackenzie, kiedy powiem mu, że jeste moim ojcem? Nie
mylę, żeby mu przeszkadzała, tak jak tobie, moja domieszka indiańskiej krwi.
Ale żeby córka gubernatora Alaski była jednš z najbardziej znanych kurtyzan na
całym tym terytorium? Wydaje mi się, że dobrze się zastanowi nad twojš nominacjš.
- Przecież mu tego nie powiesz?
- O, nie powiem? - Odsunęła się od niego. - Gazety uwielbiajš skandale.
Wyobrażasz sobie te nagłówki? Wszystkim dobrze znana, zbrukana gołębica
- córkš człowieka, który chce zostać gubernatorem Alaski. - Glory zaczęła się
miać. - Nigdy nie zostaniesz gubernatorem, Gabe Blackwood. Chciałam, żeby był
o krok od tego stanowiska. Ale nigdy nie będziesz go miał.
- Stanęła przed nim. - Przypilnuję tego. Nikt nie zrobi cię gubernatorem,
sędziš ani nawet mieciarzem. Niczym -jeste niczym i pozostaniesz niczym.
- Oszukiwała mnie. Cały ten czas oszukiwała mnie. - Trzšsł się z wciekłoci.
- Tak samo robiła ona. Jeste taka sama jak ona. Kłamliwe szumowiny! Ruszył do
niej, ale Glory pozostała na miejscu. Nie zastraszy jej tak jak matki. -
Pozwoliłem jej, żeby zniszczyła mojš szansę, ale tobie się to nie uda. Zbyt
wiele lat na to czekałem. Zbyt wiele lat.
- I będziesz jeszcze czekał na łożu mierci f- szydziła.
Nie spostrzegła jego ręki, dopóki nie poczuła uderzenia w policzek. Zatoczyła
się do tyłu, nie zdajšc sobie nawet sprawy, że krzyczy. Uderzał jš wielokrotnie,
chociaż zasłaniała się rękami. Wycofywała się, czujšc teraz na własnej skórze,
jak musiała być przerażona i bezbronna jej matka pod takim gradem uderzeń.
Potknęła się o co, a po otrzymaniu ponownego ciosu upadła na łóżko. Majšc pod
sobš miękki, puchowy materac starała się nim osłonić, ale złapał jš za suknię.
Kiedy usiłowała się wyrwać, delikatny materiał pękł, a on już był na łóżku, z
rękami na jej gardle.
574 Janet Dailey
Glory wrzeszczała, jak tylko mogła najgłoniej, ale była mała nadzieja, że jš
kto usłyszy w tumulcie wiatru. cisnšł jš za gardło tak, że już nie mogła
krzyczeć. Kopała, darła paznokciami jego twarz, starajšc się dosięgnšć oczu.
Udało się jej o tyle, że trochę osłabł ucisk jego ršk na gardle, ale i tak czuła,
że za chwilę pęknš jej płuca. Wiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma. Gdyby
miała jakš broń - cokolwiek - żeby go uderzyć, ale nie miała nic pod rękš.
Czuła, że zapada się powoli w czarnš otchłań. Postanowiła jednak walczyć dalej.
Nagle jego palce zwolniły ucisk. Po pierwszym łyku powietrza zakrztusiła się.
Dotykajšc szyi zwlokła się z łóżka, chcšc wyjšć pistolet z szufladki nocnego
stolika. Rozejrzała się, ale zamiast Gabe'a zobaczyła przy łóżku Deacona. Gabe
przemykał pod cianš, trzymajšc się za policzek.
- Nic ci się nie stało, Glory? -spytał Deacon.
W tym momencie zauważyła, że Gabe wycišga rewolwer z kieszeni.
- Uważaj! On ma broń.
Deacon obrócił się szybko. Prawie natychmiast znalazł się w jego dłoni mały
pistolet, wycišgnięty jak z rękawa, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ale zanim
zdšżył wycelować, Glory zobaczyła żółty płomień, wydobywajšcy się z lufy
rewolweru Gabe'a. Nastšpił ogłuszajšcy huk. Deacon złapał się za prawš rękę.
Kula z jego pistoletu trafiła w sufit.
- Nie! - krzyknęła Glory.
Wycišgnęła z szuflady swój wykładany perłowš macicš pistolet i trzymajšc go
dwiema rękami wymierzyła w Gabe'a. Nacisnęła cyngiel zamykajšc oczy przy
odgłosie strzału. Kula uderzyła w cianę. Kiedy usłyszał trzask iglicy, wypadł z
pokoju.
Deacon klęczał przy łóżku, trzymajšc się za łokieć prawej ręki. Twarz miał
wykrzywionš bólem. Glory podbiegła do niego, zapominajšc o ucieczce Gabe'a i
swoich własnych obrażeniach. Spojrzała na krew przeciekajšcš mu przez palce i
pobiegła do drzwi.
- Matty! - krzyknęła. - Chod tutaj, szybko! - Wróciła do Deacona. Trzęsšcymi
się rękami oderwała kawałek materiału ze swojej sukni. - Trzeba zatamować krew.
- Zawišzała materiał powyżej rany i za pomocš łyżeczki od kawy zacišgnęła mocny
węzeł.
- Twoja twarz - szepnšł Deacon.
Przypomniała sobie o spuchniętej i przeciętej wardze, z której ciekła krew.
- Nic mi nie jest - zapewniła go. Jej obrażenia były niczym w porównaniu z jego
ranš.
Alaska 575
- Szedłem na górę, żeby ci powiedzieć, że sztorm się wzmaga - głos miał
ochrypły. - Czujesz, jak dom się chwieje? Fale w niego uderzajš. Niektórzy
usiłujš zakotwiczyć swoje budynki. Powinnimy też to zrobić. Trzeba ratować, co
się da, potem wszyscy muszš opucić dom. Glory... - słyszała jego ciężki oddech
- ...co tu się działo? Blackwood wyglšdał jak szaleniec.
- Cicho, nie mów nic. - Była przerażona bladociš jego twarzy. - Póniej ci
powiem. - Usłyszała kroki Matty i za chwilę zobaczyła jš w drzwiach. - Deacon
został postrzelony. Musimy zabrać go do lekarza.
- To poważna rana, prawda? - powiedział Deacon.
Nie mogła się zmusić do odpowiedzi. To nie był miertelny postrzał, po którym
mógłby się wykrwawić na mierć. Ale przy bandażowaniu zauważyła odłamki koci.
Bała się, że kula roztrzaskała łokieć. Jeli byłaby to prawda, to będzie miał
niewładnš prawš rękę. A był przecież zawodowym graczem.
Włożyła na siebie długi płaszcz od deszczu i kalosze, a Matty zrobiła Deaconowi
temblak i okryła go pelerynš. Glory podniosła z podłogi pistolet i wsunęła go do
kieszeni.
Kiedy tylko znaleli się za drzwiami, uderzył w nich huragan. Wszystko fruwało w
powietrzu. Ulice pokryte były wodš. Wiatr zmiótł namioty z plaży. Przewracały
się również co słabsze drewniane budowle, nie wytrzymujšc naporu fal. Większe,
solidniejsze budynki przesuwały się na fundamentach. Kilku mężczyzn starało się
je zakotwiczyć.
Przechodzšc przez zalanš ulicę Glory zdała sobie sprawę, że nie jest to zwykły
sztorm. Siła wiatru była większa niż kiedykolwiek. Przed wyjciem poleciła
01iverowi, żeby ewakuował ludzi i zabrał, co się uda ocalić.
Na zewnštrz wszystko, jeli nie było wystarczajšco przymocowane, latało teraz w
powietrzu albo pływało w wodzie. Kiedy dotarli do drewnianego chodnika po
dragiej stronie ulicy, o mało nie przewróciła ich ogromna beczka. Twarz Deacona
zdradzała ból, którego nawet on nie potrafił ukryć. Glory wiedziała, że gabinet
lekarza jest daleko. Droga ta będzie strasznym wysiłkiem dla rannego.
- Szpital! - krzyknęła nagle. Był o wiele bliżej, tylko dwie przecznice stšd.
Matty skinęła głowš.
Glory była już kompletnie przemoczona, ubranie przykleiło się do ciała, a woda
spływała do butów. Wysilała całš swojš uwagę, żeby utrzymać się na nogach przy
wichurze o prędkoci siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę i uniknšć uderzenia
kawałkiem spadajšcego dachu czy drewna.
576
Janet Dailey
W niewielkiej odległoci od szpitala Glory zobaczyła, jak jaki mężczyzna
wychodzi z małego biura i idzie w ich kierunku, trzymajšc się cian budynków.
ciskał torbę przy piersi i zataczał się pod uderzeniami wiatru. Poznała Gabe'a,
chociaż nie widziała jego twarzy. Poczuła znowu ucisk jego ršk na gardle, ten
sam gniew i strach. Musi zapłacić za to, co zrobił.
Odeszła od Deacona i dała Marty znak, żeby szli dalej. Deacon co mówił, ale
wiatr zagłuszył jego słowa. Glory i tak by go nie posłuchała.
Rozpoznawszy jš, Gabe zatrzymał się i rozejrzał w panice dokoła. Przypomniała
sobie o pistolecie w kieszeni i zaczęła macać rękš mokry materiał, nie
spuszczajšc z oczu Gabe'a i nadal posuwajšc się do przodu. Wreszcie wyczuła
chłodny, liski metal i wyjęła pistolet. Nie miała zamiaru go zabić. Chciała
tylko, żeby zapłacił za wszystko i sama nie wiedziała, co to miało oznaczać.
Co uderzyło w pobliskie okno. Glory zakryła twarz przed spadajšcym szkłem,
odsłaniajšc jednoczenie trzymany w ręce pistolet. Zaczšł się cofać, potem nagle
rzucił się w kierunku zalanej wodš, błotnistej ulicy. Glory weszła za nim do
wody, starajšc się przecišć mu drogę. Mokra spódnica oblepiała jej nogi. Dla
niego, starego i zszokowanego ostatnimi wypadkami, była to ciężka przeprawa.
Zatrzymał się porodku ulicy i upucił teczkę. Zaczšł goršczkowo przeszukiwać
kieszenie płaszcza. Nagle kawałek spadajšcej blachy uderzył go w ramię,
wytršcajšc broń z ręki. Zaczšł jej szukać w błotnistej wodzie, ale szybko
zrezygnował i pucił się pędem, potykajšc się i lizgajšc w tym grzęzawisku.
Glory uniosła spódnicę i pobiegła w jego lady.
Budynek po przeciwnej stronie ulicy mógł stanowić osłonę od wiatru. Glory
wdrapała się na liskie deski chodnika gonišc Gabe'a. Znikał jej z oczu pomiędzy
dwoma budynkami. Przyspieszyła kroku.
Kiedy dotarła do rogu ulicy, Gabe już się stamtšd wycofywał - morze zablokowało
mu drogę ucieczki. Był w pułapce. Stał przed niš potrzšsajšc głowš z rezygnacjš,
jak gdyby czemu nadal zaprzeczał.
- Ja nie jestem mojš matkš. - Wiatr porwał jej słowa. Podniosła pistolet patrzšc
na przemoczonego, żałosnego starego mężczyznę. Odwrócił jej uwagę
zwielokrotniony ryk morza. Patrzyła z przerażeniem na olbrzymiš falę, która
zawisła nad Gabe'em. Nie mogła się poruszyć ani krzyknšć. Fala uderzyła najpierw
w budynek, potem runęła na Gabe'a, pochłaniajšc go całkowicie.
Za chwilę fala dotarła do niej. Złapała się kurczowo narożnej ciany. To
Alaska
577
była jej ostatnia szansa ratunku. Jednak siła wody podniosła budynek i popchnęła
go do przodu. Glory zachwiała się. Kiedy odzyskała równowagę, zaczęła brnšć w
stronę ulicy, aby uniknšć następnej fali.
Morze nacierało, było coraz bliżej.
Kto zobaczył jš i pomógł przejć w bezpieczne miejsce. Obejrzała się. Tam,
gdzie po raz ostatni widziała Gabe'a, była tylko woda i pływajšce po niej
kawałki drewna.
bztorm szalał nadal aż do nocy. Tysišce porwanych namiotów zabrał wiatr. Cały
ekwipunek górniczy z plaży zniszczyło i pochłonęło morze. Cztery statki, łšcznie
z kolosalnš barkš Skookum, rozleciały się na kawałki. Nie zostało nawet połowy z
częci handlowej Nome. Nie było już ani jednego budynku na Front Street od
strony morza. Nie istniał Double Eagle" Ryana Colby. Sam właciciel został
uznany za zaginionego, prawdopodobnie utopił się. Wielu ludzi zginęło, ale wcišż
nie można było ustalić dokładnej ich liczby. Po miecie kręcili się tylko
żołnierze i rabusie.
Z Palšce" pozostało jedynie drewno na rozpałkę. Naoczny wiadek widział, jak
fale poniosły ten piękny dom i rozbiły go uderzajšc w budynek po przeciwnej
stronie ulicy. Dziewczyny przytomnie uratowały trochę swoich ubrań, a 01iver
kilka wartociowych przedmiotów. Wszystko inne przepadło.
Kula Gabe'a nie roztrzaskała łokcia Deacona, czego obawiała się Glory, ale
uszkodziła koć i główny nerw. Powodowało to niesłychany ból, który tylko
morfina mogła umierzyć. Lekarz nie potrafił powiedzieć, jak długo może to
potrwać.
Byli teraz bezdomni, podobnie jak tysišce innych mieszkańców Nome. Tej jesieni
około piętnastu tysięcy ludzi odjechało z Alaski do Stanów, większoć bez grosza
przy duszy. Glory, Deacon i Matty pozostali. Glory rozpoczęła odbudowę Palšce",
ale tym razem nie nad brzegiem morza.
15 padziernika dwóch wysokich urzędników federalnych z Kalifornii aresztowało
Alexandra Mackenzie pod zarzutem ciężkiego przestępstwa i zabrało go ostatnim
statkiem do San Francisco, gdzie miał stanšć przed sšdem. Glory żałowała, że
Gabe nie żyje i nie może zobaczyć, jak rozpływa się jego ostatnie marzenie.
?
I ej zimy okazało się, że Glory jest w cišży. Kiedy lekarz potwierdził jej
podejrzenia, od razu wiedziała, co ma robić. Urodzi dziecko i wychowa je sama,
bez względu na komplikacje, jakie on albo ona może wprowadzić w jej życie.
Wzrastała ze wiadomociš nie chcianego dziecka, wiedzšc, że ojciec pozbyłby się
jej, gdyby to od niego zależało. Matka kochała jš, ale to nie kompensowało
poczucia odrzucenia. Teraz nowe życie było w niej i nie miała zamiaru go
niszczyć.
Kiedy Deacon dowiedział się o jej decyzji, nalegał, aby się pobrali. Rana jego
już się zagoiła, chociaż nerw pozostał trwale uszkodzony. Miał pełnš władzę w
dłoni i ramieniu, ale nie miał jeszcze w nich czucia. Nie opuszczał go również
ostry ból. Stawał się coraz bardziej uzależniony od morfiny.
Glory nie miała wštpliwoci, że Deaconowi zależy na niej. To był jaki rodzaj
miłoci, może nawet silniejszy niż jej romantyczne marzenia. Deacon nie był już
zdolny do zawodowej gry w karty. Z powodu wypadku, za który Glory czuła się
odpowiedzialna, nie mógł wykonywać swoich karcianych sztuczek. Glory zawsze
miała wiadomoć, że bardzo wiele mu zawdzięcza.
II lutego 1901 roku, tego samego dnia, którego Alexander Mackenzie został
skazany na rok więzienia, Glory polubiła Roberta Deacona ????'?. Wiosnš
wybudowali mały dom niedaleko nowego Palšce". W zwišzku ze swoim stanem
ograniczyła się tylko do nadzorowania biznesu, pozostawiajšc resztę obowišzków
Deaconowi i Matty.
Na plaży w Nome nie zjawili się już tego lata poszukiwacze złota, ponieważ
piaski były wyeksploatowane. Wycišgnięto już z nich przeszło dwa miliony dolarów
w złocie. Teraz rozwój miasta opierał się na kopalniach
Alaska 579
w rodku lšdu, bogatych i produktywnych. Pierwszy statek, który przybył do Nome
w tym sezonie, przywiózł wiadomoć, że prezydent McKinley darował Mackenziemu
resztę kary z powodu jego słabego zdrowia". Mówiono również, że widziano tego
chorowitego finansistę, jak biegł do pocišgu wyjeżdżajšcego z Oakland. Glory
pomylała, że jednak Gabe miał rację, mówišc o wysokich koneksjach Mackenziego.
W lipcu Glory urodziła ważšcego siedem funtów syna. Deacon stał przy jej łóżku,
trzymajšc noworodka swojš sprawnš rękš, a oparta na poduszkach Glory patrzyła na
nich z dumš.
- Glory - szepnšł Deacon. - Mylę, że wycišgnęlimy asa.
I tak go nazwali. ??? Matthew Cole, Matthew po Matty, drugiej najbliższej jej
osobie. W trójkę rozpieszczali go okropnie. ??? był pogodnym dzieckiem,
przymilnym i łatwym w kontakcie. Glory była tak szczęliwa w swojej nowej
rodzinie, że wiadomoci o wdowie Sarze Porter, włacicielce popularnego
pensjonatu w Nome, która polubiła Justina Sinclaira, w ogóle jej nie obeszły.
Tego lata zarzšd miejski zdelegalizował hazard i prostytucję, co nie
przeszkodziło im nadal otwarcie prosperować. Mieszkańcy Nome nie mieli zamiaru
rozstawać się ze swoimi uciechami. Również tego lata wyłożono ulice miasta
trzycalowymi, szerokimi na stopę, deskami. Glory i Deacon mogli zabierać ???'? w
wózku na spacery nie grzęznšc w błocie.
Następnego roku Glory powróciła do pracy w Palšce", a Matty opiekowała się
???'??. Lokal bardzo dobrze teraz prosperował. Chociaż zyski nie były już takie,
jak w czasach goršczki złota, żyli dostatnio. Glory wynajęła chińskiego kucharza,
Chou Linga, żeby gotował posiłki dla rodziny. Postawiła pianino w saloniku oraz
zamówiła kryształy i porcelanę do swojej zastawy stołowej. Starała się nie
zauważać, że Deacon znika coraz częciej w biurze, gdzie przechowywał zapas
morfiny. Nie mogła oczekiwać, że będzie znosił tak straszny ból bez szukania
ulgi.
12 wrzenia 1905 roku, dokładnie w pięć lat po fatalnym sztormie, Deacon
zorganizował zawody bokserskie w Palšce" - nielegalnie, ponieważ boks, podobnie
jak hazard i prostytucja, był zabroniony. Przyszło wiele ludzi, żeby zobaczyć
szesnastorundowš walkę pomiędzy Waco Kidem i Bruiserem McGee. Każdy cal
powierzchni w Palšce" był zajęty przez mężczyzn tłoczšcych się przy ustawionym
porodku ringu. Wszyscy stawiali pienišdze na swoich faworytów.
Rozległ się gong na pierwszš rundę. Widownia zaczęła krzyczeć i zapano-
Alaska 581
którš zrobiła dla niej Marty. Narzuciła jš na siebie i przepchnęła się przez
tłum stojšcy na chodniku, aby zobaczyć powiatę pożaru i czarny dym wydobywajšcy
się zza barów w dole ulicy.
Glory wbiegła w wšskš, przypominajšcš wšwóz uliczkę, ale nie miała stšd lepszego
widoku. Po obu stronach stały piętrowe drewniane budynki. Mężczyni ruszyli w
kierunku pożaru. Niektórzy chcieli pomóc strażakom, inni tylko popatrzeć.
- Czy to jest grone? - Glory wiedziała, że ustawione blisko siebie chaty w
Stockade będš płonšć jak hubka.
- Tak, ten płomień nie wyglšda dobrze. Stale się powiększa - potwierdził
stojšcy obok mężczyzna.
Za chwilę kto przebiegł ulicš z krzykiem: - Płonie Alaska Saloon"!
.Alaska Saloon" był w odległoci jednej przecznicy od Palšce". Ogień
przeskoczył ze Stockade do centrum Nome. Wybuch wstrzšsnšł powietrzem, płomienie
objęły elektryczne kable przewieszone między ulicznymi słupami.
- więty Jezu, wybuchł zbiornik z paliwem - powiedział mężczyzna stojšcy obok
Glory.
Każdy budynek na tej ulicy miał taki zbiornik. Glory obawiała się, że kiedy
zacznš wybuchać następne - cała ulica stanie w ogniu. Może nawet całe miasto.
Pożaru nie sposób było już zlokalizować. W dole ulicy ludzie wynosili swój
dobytek z budynków stojšcych bliżej ródła ognia, starajšc się uratować, co się
da. Ponieważ wyglšdało na to, że ogień szybko się rozprzestrzeni, Glory pobiegła
do Palšce".
01iver, Paddy i jeden z krupierów zdejmowali już wartociowe obrazy ze cian.
Glory posłała dziewczyny na górę, żeby się spakowały.
- Gdzie jest Deacon? - spytała.
- Pan Cole jest w biurze - powiedział 01iver. - Niech się pani nie martwi. Tym
razem uratujemy chyba wszystko.
- Jestem tego pewna. - Umiechnęła się do 01ivera, który czuł się
współodpowiedzialny za ogromne straty w czasie sztormu.
Glory pobiegła do biura. Deacon zerknšł na niš przez ramię, wyjmujšc pienišdze z
sejfu i wkładajšc je do torby. Glory zauważyła, że na dnie torby znajduje się
już jego zapas morfiny.
- Zabierz tę torbę i id do domu.
- Ale... - Tyle było jeszcze tutaj do zrobienia, żeby nie musieli znowu
wszystkiego stracić.
582 Janet Dailey
- Wiem, że Matty zaopiekuje się ???'??, ale będę spokojny, kiedy wszyscy
będziecie bezpieczni.
Następna, tym razem bliższa eksplozja, wstrzšsnęła budynkiem. Ogień
rozprzestrzeniał się, a ich budynek był oddalony tylko o dwie przecznice.
Zrozumiała, że Deacon obawiał się o ich dom, który był również w
niebezpieczeństwie.
- Pójdę.
Z frontowego pokoju Glory obserwowała łunę pożaru na niebie. Widno było jak w
dzień. Kiedy weszła do domu, wszyscy byli na nogach - Matty, Chou Ling, również
???. Poleciła im, aby spakowali wartociowe przedmioty oraz konieczne ubrania i
przybory toaletowe. Nie zapomniała również o kilku pamištkach. ??? pakował swoje
zabawki.
Kiedy wszystko było zrobione, pozostawało tylko czekać i patrzeć na coraz
jaskrawszš łunę pożaru. ??? był zafascynowany tym widokiem i krzyczał z uciechy
za każdym razem, kiedy żółte płomienie strzelały w niebo. Chciał wyjć na dwór,
żeby lepiej widzieć. Nie rozumiał niszczycielskiej siły opia, jak również łez w
oczach matki, kiedy płomienie objęły Palšce".
Kiedy wreszcie ugaszono ogień, centrum miasta było jednym wielkim pogorzeliskiem.
Spaliło się prawie pięćdziesišt lokali - bary, restauracje, hotele, sklepy,
kręgielnie, w tym również dwadziecia burdeli w Stockade.
Glory stała obok Deacona, patrzšc na wypalonš przestrzeń po obu stronach Front
Street. Unosił się silny zapach dymu i popiołu. Nic nie zostało poza rumowiskiem,
z którego wystawało trochę żelaza i nadpalone sejfy. Matty stała przy swoich,
trzymajšc mocno ???'? za rękę.
- Będziemy musieli znowu to wszystko odbudowywać - szepnęła Glory, patrzšc na
ludzi uprzštajšcych rumowiska, żeby jak najszybciej zaczšć wszystko od nowa.
- Nie - powiedział Deacon.
- Co? - spytała zdziwiona. - Dlaczego?
- Nadszedł czas, żeby się stšd ruszyć. Wydobywajš jeszcze złoto z tych gór, ale
boom już minšł. - To był sposób mylenia hazardzisty - zgarnšć co najlepsze i
wyjechać, nigdy długo nie pozostawać w jednym miejscu. - Słyszałem, że miasto
Fairbanks szybko się rozwija.
Glory wierzyła w trafnoć jego decyzji od czasu, kiedy postanowił wyjechać ze
Skagway i osišć w Nome. Teraz też mu ufała. I tak musieli zaczynać od poczštku,
więc miejsce nie robiło różnicy.
Alaska
583
- Prawie wszystko zostało spakowane dzi w nocy - powiedziała.
- Wiem.
bprzedali dom, działkę na Front Street oraz wszystkie rzeczy, których nie mieli
zamiaru zabierać ze sobš i pożeglowali do St. Michael - cała pištka: Deacon,
Glory, ???, Matty i Chou Ling. Stamtšd odpłynęli ostatnim w tym sezonie statkiem
idšcym w górę Jukonu, w kierunku Fairbanks i dalszych miejscowoci.
Dla Glory była to pierwsza podróż w głšb Alaski. Zaskoczyło jš piękno krajobrazu
- wspaniałe łańcuchy górskie, zbocza poronięte brzozami, których licie złociły
się w jesiennym słońcu. Patrzšc na te drzewa, chociaż nie były to wyniosłe jodły
i cedry Sitki, zdała sobie dopiero sprawę, jak tęskniła za takimi widokami.
Okolica ta również obfitowała w zwierzęta - łosie, niedwiedzie, renifery karibu,
wilki. Dopiero z dala od wybrzeża morskiego mogła zobaczyć, jak czyste jest
niebo pozbawione pokrywy chmur. W nocy usiane było gwiazdami i jakby w cišgłym
ruchu dzięki migotliwej powiacie zorzy polarnej. Mimo chłodnych nocy powietrze
było stosunkowo łagodne, bez wiatru, który przynosił wilgoć od morza.
Fairbanks leżało na nizinie nad rzekš Tanana, dopływem Jukonu. Już pierwszego
dnia Glory zorientowała się, że miasto jest pozbawione atmosfery typowej dla
obozu poszukiwaczy złota. Prosperowały tam bary, szulernie i dzielnice pod
czerwonš latarniš, ale nie było włóczšcych się gromad kanciarzy i złodziei. To
nowe miasto założyli dowiadczeni poszukiwacze, zbyt sprytni, aby podejrzane
typy mogły na nich żerować.
Wydobywanie kruszcu w tym rejonie to nie było kopanie piasku przez każdego",
jak w Nome, raczej szukanie żyły złota przez bogatego", kosztowne poszukiwanie
tego cennego metalu ukrytego sto stóp pod powierzchniš, blisko litej skały.
Najpierw sondowano żwir, aby znaleć złotodajne miejsce, potem kopano tunele.
Wydobywanie złota mogło tam trwać latami i wymagać zatrudnienia wielu ludzi.
Sędzia James Wickerham wybrał Fairbanks na siedzibę sšdu. Zbudowano tu również
piętrowy budynek szkolny. Górnicy i kupcy chętnie sprowadzali do miasta swoje
żony i rodziny. Kiedy Glory razem z Deaconem i ???'?? odbywała pierwsze spacery,
kobiety wszczynały z niš rozmowy, umiechały się do chłopca, którego trzymała za
rękę, a mężczyni uchylali kapeluszy. Od
584
Janet Dailey
momentu, kiedy opuciła Nome i wsiadła na statek, Glory stała się kobietš godnš
szacunku. Nikt już nie obejmował jej ani nie robił żadnych aluzji, nawet ci,
którzy jš rozpoznawali. Przedtem nie miała nic przeciwko takim gestom. Były
naturalne przy jej zawodzie. Teraz podobał się jej okazywany szacunek.
Wiedziała, że na Alasce ludzie sš bardzo tolerancyjni. Jeli prostytutka wyszła
za mšż i porzuciła swój fach - to był koniec sprawy. Przeszłoć nie mogła już
jej zaszkodzić. Jeli zachowywała się jak szacowna żona i matka
- to tak włanie jš traktowano. Było tak niewiele kobiet na Alasce, że nie
mogły tu zapanować inne zwyczaje.
Przy końcu pierwszego tygodnia pobytu w Fairbanks Deacon postanowił pokazać
Glory bar wystawiony na sprzedaż.
- Nie jest tak duży, jak chciałbym, ale może będziemy go mogli powiększyć na
wiosnę. W tym roku nie zdšżymy tego zrobić przed pierwszym niegiem. Na górze
również nie będzie ci się podobało. Ale nic innego w tej chwili nie dostaniemy.
Co o tym mylisz?
- Jeli to ci odpowiada, Deacon, to kupuj, nie zastanawiaj się. Ale chciałabym
co ci powiedzieć.
-Co?
- Zdecydowałam się nie wracać do pracy. To jest nowe miasto, gdzie można
zaczynać od poczštku. Już od dawna o tym mylałam - przyznała.
- ??? ma cztery lata. Niedługo pójdzie do szkoły. Deacon, nie chcę, żeby on się
mnie wstydził.
- Jeli tak chcesz, to nie mam nic przeciwko temu. Ale Glory, co ty będziesz
robić? - potrzšsnšł głowš. - Nie wyobrażam sobie ciebie w domu, przy kuchni i
sprzštaniu. Czym by się wtedy zajmowali Chou Ling i Marty?
Glory zaczerpnęła powietrza i szybko powiedziała:
- Już to sobie obmyliłam.
- O? - Podniósł brwi do góry.
- Chcę zbudować pensjonat. Chou Ling zajšłby się gotowaniem, a Marty
sprzštaniem. Mam duże dowiadczenie w prowadzeniu lokalu i robieniu rachunków.
Znalazłam już doskonałš lokalizację.
- Gdzie to jest? - umiechnšł się Deacon.
- Jest stara chałupa na skraju miasta, tuż przy szlaku na Valdez. Kiedy
Fairbanks się rozronie, będzie to bardzo uczęszczana droga.
- Ile to kosztuje?
Alaska 585 ?
- Tego jeszcze nie wiem.
- To mnie dziwi - powiedział Deacon. - Przez chwilę mylałem, że już to kupiła.
Oprócz baru kupili również działkę na pensjonat Glory. Przez całš zimę pracowała
nad planami, obmylajšc liczbę pokoi, rozmiary kuchni, jadalni, salonu, częci
mieszkalnej z tyłu budynku, zastanawiała się nad bieliznš pocielowš, zastawš
stołowš, urzšdzeniem kuchni. Planowała również dania, wybierała tapety i
materiał na firanki.
Budowę pensjonatu rozpoczęto na wiosnę. Wprowadzili się tam w dniu pištych
urodzin ???'?, a w dwa dni póniej miała już pierwszego gocia. ??? jesieniš
poszedł do szkoły i Glory postanowiła, że wszyscy powinni zaczšć chodzić do
kocioła w niedzielę.
W następnym roku przystšpiono do zakładania linii telegraficznej oraz budowy
drogi z Fairbanks do Valdez, portu nad zatokš Prince William, leżšcego na
południe od miasta, a czynnego przez cały rok. Najbardziej skorzystał na tym
Alaska Syndicate, założony przez J. P. Morgana, rodzinę Guggenheimów i innych
wspólników. Występujšc pod nazwš Kennecott Copper Company kupili oni działkę
długoci mili w dolinie rzeki Chitina - tamtejsze klify zawierały od
szećdziesięciu do siedemdziesięciu procent miedzi. Rozpoczęto także budowę
linii kolejowej, aby móc przetransportować mied do oddalonego o dwiecie mil
portu.
Syndykat, majšc już bogatš kopalnię miedzi i linię kolejowš, zdominował również
Northwestern Steamship Company oraz Alaska Steamship Company, co dawało monopol
na przewozy statkami. Byli również włacicielami wielu przetwórni łososia na
wybrzeżu. Kršżyły plotki, że interesowali się bogatymi złożami węgla Alaski,
chociaż prezydent Teodor Roosevelt nie zgadzał się na eksploatację złóż przez
prywatne firmy.
Droga z Fairbanks do Valdez, nazwana Szlakiem Richardsona na czeć prezesa
rzšdowej Komisji ds. Dróg na Alasce, została ukończona w 1910 roku. Istniała
więc teraz regularna komunikacja między tymi dwoma miastami: saniami w zimie, a
dyliżansem w lecie. Podróż ta trwała tydzień w jednš stronę.
Pensjonat pani Cole, oddalony o przecznicę od stacji dyliżansów, szybko
rozkwitał. Stał się miejscem, gdzie wypadało zatrzymać się w Fairbanks. Bar
Deacona też dobrze prosperował. Państwo Cole byli teraz szanowanymi
586
Janet Dailey
obywatelami miasta, uczęszczajšcymi regularnie do kocioła, ofiarowujšcymi
pienišdze na zbożne cele. Glory piewała w chórze kocielnym, a Deacon wstšpił
do loży masońskiej. Nauczycielka ???'? chwaliła inteligencję chłopca. Marty
polubiła półkrwi Eskimosa, pracujšcego w pensjonacie Glory i w barze Deacona.
Marty i Billy Ray Townsend zbudowali sobie małš chatę na tyłach pensjonatu.
Wszystko układało się dobrze i wyglšdało na to, że tak już pozostanie. W 1912
roku został przyjęty projekt ustawy wniesiony do Kongresu Stanów Zjednoczonych
przez delegata Jamesa Wickershama, uprzednio sędziego w Fairbanks, i Alaska
stała się jednym z terytoriów Stanów Zjednoczonych. Jedynie terytorialne
prawodawstwo miało jeszcze ograniczony zasięg. Wreszcie, po upływie czterdziestu
pięciu lat od zakupu Alaski od Rosjan, uzyskała ona prawo posiadania własnego
rzšdu i reprezentacji w Kongresie.
Następnego roku Glory zobaczyła pierwszy samochód na Richardson Trail, który
przejechał całš drogę z Valdez - trzysta szećdziesišt mil. W 1914 roku gazeta w
Fairbanks doniosła, że rozpoczęto prace nad wyborem trasy dla nowej linii
kolejowej.
? airbanks otuliła mgła, redukujšc widocznoć prawie do zera - zdarzało się to
często w zimie przy niskiej temperaturze i bezwietrznej pogodzie. Glory
przekonała się, że Fairbanks było miejscem ekstremalnych temperatur; w lecie do
plus 32° C, a w zimie do minus 50° ?
Dawno już doszła do wniosku, że nie ma takiego skrawka ziemi, gdzie zawsze
byłaby idealna pogoda, a gdyby nawet istniał, to szybko mógłby się znudzić. Nie
przeszkadzało jej zimno ani mgły. Wolała to od przygnębiajšcych deszczy i
stałych wiatrów na wybrzeżu.
Tego ciemnego zimowego poranka podano już niadanie gociom w pensjonacie,
posłano łóżka i posprzštano, a Chou Ling zabierał się do gotowania obiadu. W tym
czasie zawsze pozwalała sobie na krótki odpoczynek. Usiadła przy orzechowym
stole w swoim pokoju, majšc przed sobš wczorajszš gazetę i filiżankę kawy.
Papieros tlił się w cygarniczce. Glory paliła tylko w prywatnym mieszkaniu, tam
też czasami wypijała kieliszek alkoholu. Nigdy nie pozwalała sobie na to poza
najbliższym, domowym kręgiem.
Poprawiajšc duży grzebień z bursztynu, podtrzymujšcy jej fryzurę w stylu
pompadour, zauważyła, że Deacon już po raz czwarty podchodzi do okna. Chciała mu
zaproponować, żeby napił się z niš kawy, ale nie odezwała się.
Alaska 587
Patrzyła jak wycišga chusteczkę i wyciera nos. Ubranie leżało na nim dobrze, ale
Glory wiedziała, jak bardzo był wychudzony. Prawie siwy, jak na swój wiek
wyglšdał staro. Zobaczyła pot na jego twarzy i zastanawiała się, czy nie jest
zaziębiony. Ale ponieważ każde pytanie o zdrowie prowokowało ostrš odpowied,
więc nie pytała. Unikajšc jego wzroku, szybko zaczęła przeglšdać artykuł
dotyczšcy wojny w Europie.
- Piszš w gazecie, że Stany Zjednoczone będš musiały włšczyć się do wojny z
Niemcami - powiedziała, chociaż tak odległe sprawy w ogóle jej nie obchodziły.
Deacon nie odezwał się. Znowu stał przy oknie. Otworzyły się drzwi i wszedł ???,
wysoki czternastolatek o jasnobršzowych włosach i miłym umiechu.
- Udało mi się uruchomić tę starš Victrolę pana Hammermilla - owiadczył z dumš.
- Nie rozumiem, skšd ty to umiesz? - Glory zachwycała się jego umiejętnociami
i łatwociš rozeznawania się w pracy różnych mechanizmów, poczšwszy od
kuchennych gadżetów Chou Linga, a skończywszy na kontaktach elektrycznych. Ile
razy zobaczył co nowego, zaraz chciał to rozebrać i sprawdzić, jak działa.
Zwykle udawało mu się złożyć takie urzšdzenie z powrotem.
- To nie było trudne. - Wzruszył ramionami. - Ršczka była złamana i musiałem jš
czym zastšpić. Jeli nie masz dla mnie nic do roboty, to pójdę zagrać w szachy
z panem Cheeversem.
- Id. Ale pamiętaj, że on jest tu gociem i nie ograj go doszczętnie, jak
wczoraj wieczór.
- Postaram się - umiechnšł się ???.
Kiedy chłopiec wyszedł z pokoju, Glory spojrzała na Deacona. Nadal stał przy
oknie, przygarbiony, trzymajšc chorš rękę blisko ciała. Powróciła do gazety.
- Nie rozumiem. - Powtórnie przeczytała artykuł w gazecie. - Według tego, co
podajš, miasto Seward na półwyspie Kenai ma być morskš stacjš nowej linii
kolejowej, która na północ ma dotrzeć tylko do miejscowoci Nenana. Majš więc
zamiar zakończyć budowę w odległoci zaledwie pięćdziesięciu mil od Fairbanks.
Jak mogš co takiego zrobić? - protestowała. - Słyszałe o tym, Deacon?
- Tak - odpowiedział odchodzšc od okna.
588 Janet Dailey
- Przecież to nie ma sensu, żeby nie docišgnšć linii do... - zorientowała się,
że nie słucha, ale idzie do drzwi, zrywajšc po drodze swój kapelusz i płaszcz z
nowego, drewnianego wieszaka. Przestraszona, wstała z krzesła. - Deacon, dokšd
idziesz?
- Muszę ić do baru.
- Teraz? - Zobaczyła, że się skurczył, jakby pod wpływem krótkotrwałego a
gwałtownego bólu. - Jest wczenie. Nie ma potrzeby, żeby tam teraz szedł.
Zaczekaj przynajmniej, aż będzie słońce. To nierozsšdne wychodzić na takie zimno
i mgłę. Nic nie widać. Potem na pewno pogoda się poprawi i...
- Glory, gdyby to nie było ważne, tobym nie szedł - rzucił z niecierpliwociš -
czekałem tak długo, jak mogłem.
- Deacon, proszę cię... - Żadne argumenty nie docierały do niego, już zapinał
płaszcz. - Jeli musisz ić, to przynajmniej ubierz się ciepło. - Zdjęła
wełniany szalik z wieszaka, majšc zamiar okryć go nim, ale Deacon sam owinšł
szal dokoła szyi i zasłonił nim usta. - Czy masz rękawiczki?
Skinšł głowš i schylił się, żeby wcišgnšć na nogi buty mukluk, potem wyjšł z
kieszeni płaszcza futrzane rękawiczki z jednym palcem.
- Do zobaczenia.
Glory wzdrygnęła się pod wpływem chłodu, gdy Deacon otworzył drzwi przedsionka.
Słyszšc trzask zamykanych drzwi, wolno wróciła do stołu.
Co tu nie było w porzšdku. Nie mogła zrozumieć, jaka to pilna sprawa zmusiła
Deacona do opuszczenia domu przy tej pogodzie, kiedy widać było, jak le się
czuje. Pot okrywał mu twarz, na której malowało się cierpienie. Zastanawiała się,
czy spowodował to ból ręki. Dlaczego tak się męczšc nie wzišł morfiny przed
wyjciem?
Chyba że... zorientowała się nagle... nie było już morfiny w domu. Ostatnio
musiał przyjmować większe dawki i to w mniejszych odstępach czasu. Wiedziała, że
jest już uzależniony. Pamiętała, jak pianista w Nome chorował i cierpiał, kiedy
skończył mu się zapas morfiny.
Pobiegła do sypialni, żeby przejrzeć szufladę, gdzie Deacon zawsze trzymał
morfinę. Nic nie znalazła. W pozostałych szufladach i w innych miejscach też nic
nie było.
Zmartwiła się i przestraszyła. W tej sytuacji Deacon może w każdej chwili dostać
ataku - tak jak ten pianista. W dodatku na mrozie i we mgle. Pospieszyła do
telefonu wiszšcego na cianie w salonie. Podniosła słuchawkę, sprawdziła, czy
linia jest wolna, i zakręciła korbkš.
Alaska 589
- Halo, Millie - powiedziała do telefonistki - mówi Glory Cole. Połšcz mnie,
proszę, z barem.
- Już łšczę. A propos, Helen Chalmers urodziła wczoraj dziecko. Następny
chłopak. A tak bardzo chcieli mieć dziewczynkę po swoich czterech synach. Wcale
się im nie dziwię. A... starszy pan Devereaux upadł i złamał nogę w biodrze.
- To okropne - mruknęła Glory, czekajšc, aż tamta wreszcie przestanie mówić.
- Telefon dzwoni, pani Cole, ale nikt nie odbiera.
- Niech dzwoni, papa Tom może być na zapleczu. - Papa Tom sprzštał bar po
zamknięciu. Mieszkał w pokoju na zapleczu.
- Halo?
- Papa Tom? - Glory nachyliła się nad słuchawkš. - Tu mówi Glory Cole. Deacon
wyszedł z domu parę minut temu. Jest w drodze do baru. Niech do mnie zaraz
zadzwoni, jak tam dotrze.
- Pani chce, żeby zatelefonował?
- Tak. Natychmiast po przyjciu. To ważne, papa Tom. Powiesz mu?
- Tak. To wszystko?
- Tak. Dziękuję. - Odwiesiła słuchawkę i oddzwoniła.
Minęło pół godziny, a Deacon się nie odezwał. Zatelefonowała do baru, ale papa
Tom powiedział, że Deacona nie ma, przecież od razu przekazałby mu wiadomoć.
Bała się czekać dłużej i po naradzie z Matty postanowiły, że mšż Matty, Billy
Ray, pójdzie szukać Deacona. Tymczasem Glory telefonowała wszędzie tam, gdzie
Deacon mógłby wstšpić po drodze. Ale nikt go nie widział.
Tego wieczoru grupa sšsiadów, która udała się na poszukiwanie, znalazła ciało
Deacona. Powiedzieli, że zamarzł na mierć, ale Glory wiedziała, że zabiła go
morfina, zanim zimno dokończyło dzieła.
Miesišce po mierci Deacona były dla Glory najcięższym okresem jej życia,
chociaż Matty ? ??? stale usiłowali jš pocieszać. Nie zdawała sobie przedtem
sprawy, że można tak bardzo za kim tęsknić. Deacon zawsze był przy niej. Nigdy
o nic nie pytał, z wyjštkiem tego dnia, kiedy złożył jej propozycję małżeństwa.
Zawsze mogła robić, co chciała, i nie musiała się zastanawiać, czy on to
aprobuje.
590 Janet Dailey
W goršcš lipcowš niedzielę Glory położyła bukiet niezapominajek przy kamieniu
nagrobnym Deacona. Poprzez czarny welon, zasłaniajšcy jej twarz, patrzyła na
napis na kamieniu: UKOCHANY MĽŻ - ROBERT DEACON COLE. Prawda tych słów przyćmiła
jej oczy łzami.
Odpędzajšc natrętnš muchę, która kršżyła wokół jej woalki, Glory miała przed
oczami swojš rękę w czarnej rękawiczce i rękaw sukni w tym samym kolorze. Kiedy
przysięgła sobie, że nigdy już nie założy tych paskudnych ciemnych kolorów. To
dla Deacona nosiła żałobę.
- Nie podobałabym mu się w tym kolorze - powiedziała do Matty.
- Na pewno nie. Lubił, kiedy nosiła jasne, ładne ubrania.
- Tak. - Czerń sukni pochłaniała promienie słoneczne i Glory prawie dusiła się
w tym upale. - Mylę, że nadszedł czas, żeby zaczšć wszystko od poczštku.
-Tak. Westchnęła głęboko.
- Postanowiłam sprzedać pensjonat.
- Co będziemy robić? - spytała zdziwiona Matty.
- Zaczniemy od nowa. Czas się stšd ruszyć. Gdyby Deacon tu był, tak by włanie
powiedział.
- Dokšd pojedziesz?
- Budujš nowe miasto nad Zatokš Cooka, tam gdzie jest obóz budowniczych kolei.
Nazwali je Anchorage. Jeli ??? ? ja mamy rozpoczšć nowe życie, to równie dobrze
możemy to zrobić w nowym miecie. - Wzięła Matty za rękę. - Czy ty i Billy Ray
pojedziecie z nami?
- Jestemy rodzinš. Rodzina powinna być razem.
Anchorage, Alaska 25 maja, 1923 roku
Olory zaniosła pęk gałęzi na stos i zatrzymała się dla złapania oddechu. Nie
była przyzwyczajona do pracy fizycznej, poza tym kończyła już czterdzieci pięć
lat. Na długim pasie pola wszyscy pracowali z takim samym zapałem jak ona.
Prawdę powiedziawszy była to bardziej zabawa niż praca.
Niedaleko mężczyni wykopywali pień drzewa. Następni ochotnicy owišzywali go
łańcuchem, żeby konie mogły go odcišgnšć na bok. Inne pnie cišgnšł za sobš
traktor. W machajšcym do niej rękš kierowcy traktora Glory rozpoznała swojego
syna, ???'?. Jeli musiał wybierać pomiędzy końmi a siłš mechanicznš, zawsze
wybierał to drugie. Nie była więc zdziwiona, widzšc go na traktorze.
Na szesnastu akrach ziemi wrzała praca. Mężczyni wykopywali korzenie i wycinali
pnie drzew, usuwali masę splštanych krzewów, które z kolei kobiety i dzieci
układały w stosy. Pracowały silniki traktorów, rżały konie, uderzały siekiery,
mężczyni wykrzykiwali polecenia, dzieci głono się miały. To ogólne
podniecenie przypominało Glory dawne czasy i inne miejsca.
- Czy wiesz, co mi to przypomina, Trudy? - spytała swojej synowej.
- Co, matko Cole?
Glory nie bardzo lubiła takie okrelenie, ponieważ czuła się wtedy staro. Ale
wiedziała, że Trudy nazywajšc jš tak, okazuje sympatię i szacunek. Umiechnęła
się do dziewczyny, którš ??? polubił trzy lata temu. Córka robotnika kolejowego,
Gertrudę Hannighan, przyjechała tu wraz z rodzinš cztery lata temu. Tego sama
dnia, kiedy ??? jš poznał, powiedział Glory, że znalazł dziewczynę, z którš chce
się ożenić.
Glory była zadowolona z jego wyboru. Trudy była inteligentnš, zgodnš
592 Janet Dailey
w pożyciu kobietš, przekonanš, że nie ma takiej rzeczy, której ??? nie
potrafiłby dokonać. Czasem Glory mylała, że gdyby ??? powiedział, że wybiera
się z niš na księżyc, to Trudy natychmiast zaczęłaby się pakować.
Wysoka i pewna siebie, ładna dziewczyna miała regularne rysy i chętnie się
umiechała. Jej ciemne włosy były bardzo krótko obcięte, według najnowszej mody
stamtšd". Dwuletni chłopczyk z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami podszedł do
Trudy i złapał jš za nogi. Był to jej syn, a wnuczek Glory, Wylie Deacon Cole.
Jak na babkę, Glory nie czuła się staro.
- Co ci to przypomina, matko Cole? - spytała Trudy, bioršc syna na ręce. Glory
spojrzała jeszcze raz na pole.
- Nome. To lato, kiedy odkryto złoto na plaży i wszędzie było pełno ludzi. Taki
sam hałas i zamieszanie. - Kiedy Glory chciała przełożyć motyczkę do drugiej
ręki, poczuła ból. Miała pęcherz na dłoni. Zostawiła motyczkę, zdjęł roboczš
rękawicę i zamiała się cicho. - Przypomina mi to również pęcherz na rękach z
tamtych czasów.
- Ty też szukała złota?
- Tak. Opanowała mnie goršczka złota, jak wszystkich.
- To musiało być wspaniałe, kiedy tyle rzeczy się wydarzało.
- Tak. Lato 1900 roku było szalone. Tak jak to. Popatrz, jak my wszyscy
przygotowujemy pas startowy lotniska. Nie rozumiem dlaczego, przecież w
Anchorage nie ma samolotów.
- I nigdy ich nie będzie, jeli nie zrobimy im miejsca do lšdowania. ??? mówi,
że dzięki samolotom Alaska stanie się otwarta na wiat. Kolej by do tego nie
wystarczyła. To jest przyszłoć.
- Słyszałam, jak to mówił. - Tysišc razy, pomylała.
Podczas wojny jej syna zafascynowały latajšce maszyny. Pożerał wszelkie
wiadomoci prasowe o lotach nad Europš i o pilotach bioršcych udział w pierwszej
wojnie wiatowej. W zeszłym roku przeszło to w obsesję, kiedy zobaczył pierwszy
samolot - jakš starš jednostkę, która wylšdowała na wodzie. ??? mówił, że był
to Boeing amfibia. Od tamtego czasu marzył tylko, żeby nauczyć się pilotażu. Nie
przeszkadzało mu, że ten Boeing znalazł się na dnie Zatoki Cooka po nieudanej
próbie startu.
Glory martwiła się trochę, bo wiedziała, że ??? nie spocznie, dopóki nie dopnie
swego. Martwiło jš, że opuci Alaskę i pojedzie do Stanów, żeby tam uczyć się
pilotażu.
Biznes w Stanach rozkwitał, podczas gdy sytuacja ekonomiczna Alaski nie
Alaska 593
była dobra. Od końca wojny spadło zapotrzebowanie na główne towary eksportowe
Alaski - łososia i mied.
Pensjonat, który Glory zbudowała w Anchorage, rzadko bywał zapełniony więcej niż
w połowie, więc dochody z niego pozwalały tylko na pokrycie wydatków. Nie
miałaby nawet tego, gdyby w Anchorage nie znajdowało się główne biuro Alaska
Railroad i jej warsztaty naprawcze, gdzie pracował ???. Z szeciu domów, które
posiadała, dwa stały puste i nie było nadziei na znalezienie lokatorów. W jednym
z nich mieszkali ??? ? Trudy, w innym Matty i Billy Ray. Glory miała jeszcze
oszczędnoci, które wystarczały na utrzymanie, ale jej styl życia różnił się
teraz drastycznie od prowadzonego dawniej. To były inne czasy, inne dni, inne
życie. Nie żałowała przeszłoci. Gdyby miała przejć przez to wszystko jeszcze
raz, niczego by nie zmieniła.
??? pokazał się znowu na swoim traktorze i wołał do niej przekrzykujšc warkot
silnika:
- Nic nie nobisz opierajšc się na tej motyce. Wracaj do pracy! - Umiechnšł się
i odjechał.
Do wieczora oczyszczono pasy lotniska. Rozpalono ognisko i ucztowano, jedzšc
kiełbaski, pijšc kawę i lemoniadę.
W rok póniej, na tylnym siedzeniu trzyletniego Forda Model T, Glory wraz z
wnuczkiem Wyliem jechali wyboistš drogš w kierunku lotniska w Anchorage.
Samochód prowadził ??? rozmawiajšc z Trudy o lataniu samolotem. Samoloty stały
się wyłšcznš pasjš ???'?, jego ulubionym tematem.
Potrafił mówić godzinami o technicznych aspektach awiacji, używajšc przy tym
profesjonalnego żargonu. Jego podniecenie sięgało szczytu, kiedy zaczynał się
rozwodzić, jakie to dobrodziejstwa dla Alaski może przynieć komunikacja
lotnicza. Na tym ogromnym terytorium niewiele miast było połšczonych drogami.
Żeby z Anchorage dostać się do Nome, trzeba było płynšć statkiem, albo jechać
pocišgiem do Fairbanks, wsišć potem na statek płynšcy po Jukonie, co wcale nie
doprowadzało jeszcze do celu podróży. Zresztš takie skomplikowane podróże
możliwe były tylko w lecie. W zimie korzystano z sań. Przez osiem miesięcy w
roku poczta docierała do Nome psimi zaprzęgami.
Samoloty nie wymagały dróg, które trzeba było przebijać w trudnym terenie,
budować mosty, układać nawierzchnie. Mogły latać nad wezbranymi rzekami i
zawalonymi niegiem przełęczami. Pokonywały w cišgu jednego
594 Janet Dailey
dnia przestrzeń, na któš zaprzęg psi czy konny potrzebowałby przeszło tygodnia.
??? natychmiast zauważył, że Alaska położona jest na szlaku komunikacyjnym
łšczšcym Stany Zjednoczone z Dalekim Wschodem. Wkrótce przesyłki pocztowe i
towarowe zacznš pokonywać ogromne dystanse samolotem, co zajmie ułamek czasu,
jaki potrzebny jest statkowi na przepłynięcie Pacyfiku. Według niego Alaska
miała stać się niebawem skrzyżowaniem dróg wiata. Kiedy dotarli do lotniska,
??? zaparkował samochód na poboczu czarnej drogi. Nie czekał, aż silnik
przestanie pracować. Wyskoczył z samochodu, wyjšł Wyliego z tylnego siedzenia,
nie odrywajšc jednoczenie w#oku od samolotu, który szykował się do startu na
końcu lotniska. Kiedy pomagał wysiadać Glory, mylami był daleko.
- Popatrzcie - powiedział z podnieceniem dziecka oglšdajšcego prezenty pod
choinkš. - To jest Hisso-Standard.
Samolot ten przypłynšł statkiem parowym ze Stanów do miasta Seward, a następnie
został przetransportowany kolejš do Anchorage. ??? spędzał każdš wolnš chwilę
obserwujšc pilota, Noela Wiena, i mechanika, Williama Yunkera, montujšcych
samolot. Nie mógł sobie darować, że nie był obecny przy próbnym locie.
Glory patrzyła na pół sceptycznie, a na pół z podziwem, jak maszyna rozpędza się
po pasie startowym. Chociaż ??? tłumaczył jej to setki razy, nie rozumiała, jak
ona może oderwać się od ziemi. Ale włanie w momencie, kiedy maszyna znalazła
się na wprost niej, koła oderwały się, i samolot zaczšł unosić się w powietrze.
- Patrz, Wylie - powiedział ??? do swojego trzyletniego syna. - Którego dnia
twój tatu będzie pilotem takiego samolotu.
Upłynęło jednak pięć lat, zanim znalazł pilota, który zgodził się go uczyć,
spełniajšc jego marzenia. Potem już nic nie mogło go powstrzymać. Wzišł
wszystkie pienišdze, które odłożyli z Trudy na budowę własnego domu, dopożyczyi
brakujšcš sumę od Glory i kupił wrak dwupłatowca Wright-Stinson wraz z
zapasowymi częciami. Z pomocš Billy'ego Raya pracował nocami, żeby go złożyć.
Czasem spał tylko dwie, trzy godziny przed pójciem do pracy, by następnej nocy
znów trudzić się nad samolotem. Żona i mały Wylie przynosili mu jedzenie do
szopy spełniajšcej rolę hangaru. Trudy mówiła czasem do Glory, że ??? bardziej
kocha swój samolot niż jš i Wyliego, ale że
Alaska
595
rozumie go i nie sprzeciwia się spędzaniu przez niego wielu godzin z dala od
rodziny, gdyż w ten sposób realizuje swš największš pasję.
Pogodnego jesiennego dnia, w padzierniku 1929 roku, czerwony Stinson był gotowy
do próbnego lotu. Cała rodzina brała udział w tym wydarzeniu, łšcznie z Chou
Lingiem. Na odległym krańcu lotniska Billy Ray pomógł Ace'owi ustawić samolot
pod wiatr. Glory miała serce w gardle, kiedy maszyna kołowała po pasie startowym.
Widzšc odrywajšcy się od ziemi dwupłatowiec wszyscy wydawali radosne okrzyki, a
Glory - westchnienia ulgi. ??? okršżył lotnisko dwukrotnie, po czym samolot
zanurkował.
- Wolałabym, żeby się tak nie popisywał - szepnęła Glory do Marty, ale łzy dumy
błyszczały w jej oczach.
- Nigdy przedtem nie był taki szczęliwy.
- Wiem. i
Po godzinie wrócił, lšdujšc bez wysiłku, jak ptak. Kołował w ich kierunku i
zgasił silnik. Biła od niego radoć i duma, kiedy wychodził z kokpitu.
- Jest lepszy niż te, którymi przedtem latałem - stwierdził.
V ?? skupili się wokół niego z gratulacjami. Nie miał dużego dowiadczenia, więc
te pochwały były nieco na wyrost, ale ponieważ samodzielnie odbudował cały
samolot poczšwszy od kół, niewštpliwie udowodnił swoje nieprzeciętne zdolnoci.
Zwrócił się do Glory:
- Chod, mamo, wezmę cię na przejażdżkę.
- Mnie? - Zaczęła się opierać, kiedy cišgnšł jš do samolotu. - Nie, ???.
Najpierw powiniene wzišć Trudy.
- Częć tego samolotu należy do ciebie, mamo. Uważam, że to ty masz prawo
pierwszeństwa.
- Leć z nim - namawiała jš Matty. - To prawdopodobnie nie będzie najcięższe
dowiadczenie twego życia.
Glory dała się namówić na wejcie do samolotu, co wcale nie było łatwe z powodu
jej obszernego i ciężkiego ubrania. ??? sprawdził, czy ma prawidłowo zapięte
pasy i powiedział:
- Zapnij płaszcz. Na górze jest chłodno.
Kiedy samolot kołował, Glory była równie podniecona, jak zdenerwowana.
Podskakiwali na nierównociach terenu. Wydawało się jej, że teraz Stinson
porusza się wolniej niż przy locie próbnym. Za chwilę wstrzšsy ustały i łagodnie
wznieli się w powietrze. Leciała. Naprawdę leciała, chociaż nie czuła szybkoci.
Było to dziwne uczucie - wznosić się, patrzeć, jak wszystko
596
Janet Dailey
na dole maleje i jednoczenie nie dostrzegać żadnego ruchu, na który wskazywała
jedynie praca silnika.
Kiedy ??? silniej poderwał samolot, Glory poczuła, że wywraca się jej żołšdek.
Przytrzymała się siedzenia będšc pewna, że zaraz albo ona wypadnie z samolotu,
albo samolot spadnie. Ale ??? wyrównał i znowu lot był łagodny.
- McKinley! - krzyknšł, wskazujšc szczyt na północy.
Daleko przed nimi góra, którš Indianie nazywali Denali, dominowała na horyzoncie.
Wyjštkowo nie zakrywały jej chmury. Glory była porażona tym widokiem; nie
wyobrażała sobie, że będzie kiedykolwiek oglšdać tę majestatycznš górę z
powietrza. Pod nimi leżała północna linia kolejowa - tego roku dochodziła już do
Fairbanks.
Potem ??? zmienił kierunek i leciał nad miastem Anchorage. Glory nie mogła się
nadziwić, jak inaczej wyglšda ono z powietrza. Nie poznałaby nawet swojego
pensjonatu, gdyby ??? go jej nie wskazał. To był całkowicie nowy, szalenie
ciekawy wiat. Wreszcie zrozumiała pasję swojego syna. Dawała ona więcej
satysfakcji niż nowe miasto i nowy biznes. Wskazywała mu stale oddalajšcy się
horyzont, do którego krańca nigdy nie będzie mógł dotrzeć.
Żałowała, że już zniżali się do lšdowania, że koła uderzyły o pas lotniska.
Następnymi pasażerami byli Trudy i Wylie. Przed końcem dnia wszyscy członkowie
rodziny mieli za sobš lot samolotem ???'?.
W tydzień póniej ??? zrezygnował z pracy w Alaska Railroad i założył własnš
firmę, ??? Flying Service z Glory jako wspólniczkš. Trudy zajmowała się
rachunkami, a Billy Ray był mechanikiem obsługi naziemnej. W tym samym miesišcu
nastšpił krach na giełdzie i panika na Wall Street.
Ponieważ na zewnštrz", w metropolii, zaczšł się okres wielkiego kryzysu
gospodarczego, zapanowało bezrobocie. Na Alaskę zaczęli wracać ludzie, którzy
kiedy opucili jš dla większych zarobków w Stanach. Ceny złota wzrosły i
opłacało się wydobywanie go na małš skalę. Poprawiła się również sytuacja w
przetwórstwie łososia.
Od samego poczštku ??? miał dużo pracy. Zawsze kto musiał gdzie jechać -
górnicy, traperzy, rybacy, inżynierowie, nawet prostytutki - i przeważnie
wszyscy się spieszyli. A jeli nie jechali sami, to mieli co do przesłania albo
do odebrania. Czasem trzeba było gdzie zrzucić prowiant, przewieć lekarza do
pacjenta czy też odwrotnie.
Alaska
597
W cišgu pierwszych lat ??? przewoził wszystko, poczšwszy od małego traktorka,
pieluszek, mrożonego mięsa, materacy, a skończywszy na Victrolach i płytach do
fonografu. Jego pasażerami byli biali, Eskimosi, Indianie, eskimoskie psy
malamuty, a nawet ciała zmarłych. Pijanych czy trzewych, chorych czy zdrowych,
wariatów czy zdrowych na umyle - woził ich tam, gdzie chcieli się dostać, a
przynajmniej tam, gdzie mógł wylšdować.
Rzadko lot odbywał się bez jakiego incydentu. Jego lotniska to były przeważnie
małe łachy piasku na rzekach, zamarznięte jeziora, szczyty pagórków. Często
samolot zostawał tam z połamanym migłem i uszkodzonymi skrzydłami, ??? musiał
go reperować tym, co miał pod rękš, albo ić piętnacie czy pięćdziesišt mil
przez dziki teren, który wiosnš zamieniał się w trzęsawisko, aby dotrzeć do
jakiego cywilizowanego miejsca i załatwić przesłanie innym samolotem
potrzebnych mu częci.
Tak przystosował swój samolot oraz swój sposób latania, że dawał sobie radę w
każdych warunkach.
W temperaturach poniżej zera, kiedy silnik samolotu nie pracował, trzeba było
spuszczać olej, żeby nie zamarzł. Nauczył się również lšdować na pokrytych
niegiem płaszczyznach. Przetrwać, znaczyło umieć bezpiecznie wyjć z wypadku.
Jak inni bush pilots, jak ich nazywano, ??? często mówił, że jego czerwony
Stinson to po prostu częci zamienne latajšce razem.
Nawigacja na Alasce nie była prosta. Wprawdzie samolot ???'? wyposażony był w
kompas i wysokociomierz, ale nigdy nie mógł w pełni na nich polegać. Alaska, z
całym pięknem swoich łańcuchów górskich, lodowców, jezior, efektami wietlnymi
na niegu, zorzš polarnš, bywała również okrutna ze swoimi wiatrami i mgłami,
zamieciami nieżnymi i burzami. Często ziemię i niebo spowijała nieprzenikniona
biała zasłona, otulajšca również samolot, którego pilot nie był w stanie
rozpoznać, gdzie góra, a gdzie dół.
Na tej dziewiczej ziemi kierunku nie wyznaczały ani drogi, ani linie kolejowe
czy słupy telefoniczne. ??? nauczył się rozpoznawać i odróżniać od siebie rzeki
- co nie było łatwe, ponieważ było ich tysišce, tak jak i strumieni, które przy
wiosennej odwilży również przypominały rzeki. Każdy zakręt, zwalone drzewo czy
inny drobny szczegół były dla niego znakami drogowymi. Dziwaczne szczyty,
jeziora o szczególnym kształcie - znał je wszystkie, również te, których nie
było na mapie. Czasami tracił orientację, ale zdarzało się to rzadko. Nigdy nie
czuł się naprawdę zagubiony - zawsze wiedział, że jest na Alasce.
Czeć czwarta
Koło się zamyka
Anchorage 10 maja 1935 roku
Dwunastoletnia Lisa Blomšuist rozglšdała się po zatłoczonym holu, starajšc się
dojrzeć co ponad głowami ludzi siedzšcych przy długich stołach.
Nie mogła zrozumieć, gdzie zniknęli jej młodsi bracia. Przed chwilš jeszcze
bawili się przy swoich krzesłach i nagle gdzie się zapodziali. Obiecała mamie,
że będzie ich pilnować. I to tak zachowywali się jej bracia na uroczystym
obiedzie wydanym na ich czeć.
Może nie całkiem na ich czeć, byli jeszcze dziećmi. Zorganizowano go, aby
powitać przybyłe na Alaskę rodziny, które miały założyć farmy w Dolinie
Matanuska. Ale ponieważ ona, Erik i Rudi należeli do rodziny, więc ten obiad był
również dla nich.
Gdy nowi osadnicy przybyli do Anchorage, całe miasto powitało ich na stacji.
Dzień ten został uznany za wišteczny. Grała orkiestra i powiewały flagi. Bracia
na pewno znudzili się nie kończšcymi się przemówieniami. Od momentu kiedy
rodziny z Minnesoty opuciły St. Paul, aby wsišć do pocišgu do Seattle, potem
na statek do Seward na Alasce - wszędzie czekały na nich tłumy ludzi i
ciekawych,dziennikarzy. Gazety nazywały ich kolonistami i pionierami, udajšcymi
się na niezmierzone, odległe tereny Alaski.
Była to częć planu New Deal prezydenta Franklina D. Roosevelta, wielkiego
programu odnowy społeczno-gospodarczej, zakładajšcego między innymi
przesiedlanie farmerów z ziem, na których nie mogli się utrzymać. Lisa nie
wszystko z tego rozumiała, chociaż słyszała rozmowę rodziców z pracownikiem
opieki socjalnej. Wiedziała tylko, że rzšd zapłacił za podróż, zaopatrzył całš
rodzinę w odpowiednie ubranie - pierwsze w jej życiu, które nie pochodziło z
drugiej ręki, z przeróbek. Nie będzie już musiała nosić
602 Janet Dailey
sukienek zszywanych z worków po mšce. Rzšd również zaopatrzył rodziny w
potrzebne meble.
Na poczštku była trochę przestraszona. Zawsze czuła się zażenowana wród obcych,
ale w trakcie tej długiej podróży poczuła się ważnš i dzielnš osobš. Wszyscy
byli traktowani w szczególny sposób. Przed wypłynięciem z Seattle Lisa, jej
bracia i wszystkie inne dzieci z ich grupy dostały zabawki - prawdziwe zabawki.
Lisa była zadowolona, że matka namówiła ojca do tego wyjazdu.
Kiedy już straciła nadzieję znalezienia braci, nagle pojawił się dziewięcioletni
Erik, złapał jš za rękę i gdzie pocišgnšł.
- Chod, Lisa. Muszę ci co pokazać.
- Co to jest? Gdzie jest twój brat? - Niechętnie poszła za nim, rozglšdajšc się
jednoczenie za Rudim. - Mielicie nie oddalać się od stołu. Mama będzie
wciekła i zaraz wam się dostanie.
- Ale my znalelimy Indianina - szepnšł Erik. Jego niebieskie oczy pełne były
podniecenia. - Mówiła, że tu nie będzie Indian, a my włanie znalelimy
jednego.
- Nonsens. Mówiłam wam, że na Alasce nie ma Indian tylko Eskimosi, którzy
mieszkajš daleko na północy w swoich igloo... Tam jest zawsze nieg i lód - nie
tak jak tutaj, gdzie sš drzewa i wszystko jest zielone. - Zobaczyła nagle jasne,
kręcone włosy drugiego brata, który stał oparty o cianę, wykręcajšc głowę, żeby
dojrzeć co z daleka. Erik cišgnšł jš coraz szybciej. Sama też przyspieszyła
kroku. - Czy wiesz, że wszędzie was szukałam, Rudi?
- Cicho. - Chociaż młodszy od niej o rok, zawsze starał się przewodzić.
- Lisa, on jest tutaj. - Erik przysunšł się do brata.
- Szsz - uciszał go Rudi - on cię usłyszy.
- Uspokój się, Rudi - powiedziała z niecierpliwociš Lisa i rozejrzała się,
żeby zobaczyć obiekt ich zainteresowania. Chłopak, na którego patrzyli, był
szczupły, wysoki, miał szerokie ramiona, był może dwa lub trzy lata starszy od
niej. Zwracały uwagę trochę nieporzšdne, czarne włosy. Miał koszulę zapiętš pod
szyję i włanie starał się rozlunić kołnierzyk. - On nie jest Indianinem, Erik.
Patrz, on nosi długie spodnie i marynarkę.
- Tak. Ale zobacz, jakie ma czarne oczy i włosy - upierał się Rudi. -1 skórę ma
bršzowš. Ty wszystkiego nie wiesz, Lisa. Alaska jest terenem przygranicznym, a
tam mieszkajš Indianie, którzy atakujš osadników takich jak my.
Alaska
603
- Tak robiš - potwierdził Erik.
- Prawdopodobnie szpieguje nas, żeby po powrocie do swojego szczepu móc
powiedzieć wodzowi, ilu nas jest, i wysłać wojowników, którzy nas pozabijajš. -
Rudi umiechnšł się na widok przerażonej twarzy brata.
- Nie słuchaj go. On się tylko popisuje. - Zobaczyła, że obcy chłopak zerka w
ich kierunku, i postanowiła skończyć z taktykš zastraszania stosowanš przez
Rudiego, zanim Erik nabawi się koszmarów nocnych. Wzięła go za rękę. - Chod.
Zobaczysz sam. - Kiedy Erik zorientował się, że Lisa prowadzi go do Indianina",
zaczšł się wyrywać, ale po chwili dał spokój, nie chcšc stać się obiektem
powszechnego zainteresowania. - Przepraszam
- odezwała się do chłopaka, który nie zwracał uwagi na wyczyny jej brata
- ale moi bracia mylš, że jeste Indianinem.
Przez chwilę twarz miał nieruchomš, potem umiechnšł się.
- Pradziadek mojej babki miał w żyłach pięć ósmych krwi indiańskiej, ale nie
wiem, czy to się liczy. Babka mówi jednak, że jestem do niego podobny.
- A nie mówiłem - stwierdził triumfalnie Rudi.
Lisa nie była pewna, czy z jego odpowiedzi wynikało, że jest po częci
Indianinem. Ale tak jej się wydawało.
- Czy mieszkasz tutaj?
- Tak. Mój ojciec jest bush pilot.
- Co to znaczy?
Pilotuje samoloty, wożšc ludzi i towary do odległych miejsc, tam gdzie oni chcš
dotrzeć.
- Aha, taki pilot. - W północnej Minnesocie nie było wiele samolotów, ale Lisa
widziała je na fotografiach.
- Czy umiesz pilotować samolot? - spytał Rudi.
- Tak. Tata mnie nauczył.
- To super! - zrobiło to wielkie wrażenie na Rudim. - Ile masz lat?
- Czternacie.
- To przebojowo! Ja też nauczę się latać, kiedy będę w twoim wieku. Może nawet
wczeniej.
A skšd wemie samolot? - pomylała Lisa, ale nie chciała wdawać się w sprzeczkę
z bratem i szybko zmieniła temat.
- Nazywam się Lisa Blomšuist, ? to sš moi bracia, Rudi i Erik. Dopiero
przyjechalimy z Minnesoty.
- Domyliłem się tego. Nazywam się Wylie Cole. - Nie tylko dobre
604 Janet Dailey
wychowanie skłoniło Wyliego, żeby podał jej swoje nazwisko. Na ogół nie lubił
dziewczynek, które przeważnie chichotały i wygłupiały się. Ale ta była inna.
Musiał przyznać, że była ładna ze swoimi dużymi, niebieskimi oczami i włosami
koloru miodu, zaplecionymi w dwa długie warkocze.
- Tak, jestemy z Minnesoty, ziemi dziesięciu tysięcy jezior - wtršcił poważnie
Erik.
- Na Alasce nie mamy dziesięciu tysięcy jezior - odpowiedział Wylie - sš ich
miliony, a także najlepsze tereny do rybołówstwa i polowania. Jest ło i łoso -
a w górach barany z dużymi rogami.
- Czy sš tu niedwiedzie? - Erik przypomniał sobie opowiadania Rudiego.
- Czy zobaczymy jakie wielkie niedwiedzie polarne?
- Nie. One nie zapuszczajš się tak daleko na południe. Tutaj sš głównie grizzly.
Zastrzeliłem swojego pierwszego niedwiedzia w zeszłym roku na wiosnę. - Wylie
zauważył, że oczy Lisy rozszerzyły się ze zdumienia. Zrobiło to na niej wrażenie.
- Dużo poluję i łowię ryby. Tata powiedział, że następnej zimy będę mógł sam
zastawiać pułapki. Powinienem zarobić na futrach doć pieniędzy, żeby kupić nowš
strzelbę.
- Ja mam strzelbę - powiedział Rudi. Lisa zauważyła, że nie pochwalił się
ilociš zabitych wiewiórek i królików. Nie można ich było przecież porównać do
niedwiedzia.
- Lisa, Rudi! Chodcie tu zaraz. - Lisa odwróciła się, słyszšc ten niecierpliwy
głos. Wylie spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył kobietę, która zbliżała się do
nich. Spod kapelusza wystawały tylko końce jej kręconych blond włosów, ale nie
zakrywał surowej twarzy.
- To moja matka. - Lisa zwróciła się do Wyliego. - Musimy już ić. Do widzenia.
- Ale jeszcze odwróciła się spoglšdajšc na niego przez ramię.
- Miło mi było ciebie poznać.
- Mnie też. Może się jeszcze spotkamy - powiedział z nadziejš w głosie i
otrzymał od niej jeszcze jeden umiech.
Wylie usłyszał, jak ta kobieta krzyczy na Lisę i jej braci.
- Jak możecie się tak zachowywać? Wracajcie i nie ruszajcie się z krzeseł,
dopóki wam nie pozwolę.
- Mamo - protestował Rudi.
- Zrobisz, jak ci każę, albo powiem ojcu, żeby cię wyprowadził i dał lanie.
- Ta groba zakończyła dyskusję.
Wylie westchnšł. Nie miał w ogóle ochoty brać udziału w tym obiedzie dla
Alaska
605
kolonistów. Nigdy nie czuł się dobrze, gdy było dużo ludzi, nie wiedział, o czym
z nimi mówić. Ale z Lisa Blomšuist było inaczej. Żałował, że matka zabrała jš do
stołu. Chętnie porozmawiałby z niš trochę dłużej. Alaska musiała wydawać się jej
dziwna. Miał nadzieję, że nie przestraszył jej mówišc o niedwiedziach grizzly.
Nie wyglšdała na bojaliwš. W jaki sposób przypominała mu matkę i babkę Glory,
mimo że była jeszcze dziewczynkš.
Zastanawiał się, czy będzie jej się tu podobało. Wielu przybyszy zniechęcało się
szybko. Czuli się wyizolowani, stale narzekali albo na zimno, albo na komary.
Żałował, że nie zdšżył powiedzieć jej, jak wspaniała jest Alaska i jak dobrze tu
mieszkać.
Majšc nadzieję, że jeszcze będzie mógł z niš porozmawiać, Wylie przeszedł na
drugš stronę holu, skšd miał widok na stół, przy którym siedziała. Wielokrotnie
w cišgu wieczoru, kiedy tłum na moment rozstępował się, Lisa widziała go
stojšcego przy cianie. Za każdym razem umiechała się do niego niemiało, a
Wylie odwzajemniał umiech. Nie chciał, żeby czuła się samotnie nie majšc
żadnego przyjaciela na Alasce. Ale Lisa nie oddalała się od matki i Wylie nie
miał okazji, żeby z niš porozmawiać.
Kiedy wychodził ze swojš rodzinš z holu, Wylie wreszcie rozpišł kołnierzyk.
Matka popatrzyła na to z umiechem.
- Zastanawiałam się, kiedy to zrobisz. Dziwię się, że nie urwałe guzika.
- Zrobiłbym to, ale bałem się, że mi go każesz przyszyć. Wtedy musiałbym też
uprać zakrwawionš koszulę, bo na pewno pokaleczyłbym się igłš. Nie mam zacięcia
do tych kobiecych prac. - Wzruszył ramionami.
- Już od dawna wiem, że nie będziesz mi pomagał w domu, Wylie. Mylę, że gdyby
tylko mógł, toby mieszkał na dworze. Większoć kobiet wychodzi za maż po to,
żeby nie mieszkać samotnie. A ja... Twój ojciec znika na długo, latajšc do
nieznanych miejsc, a ty stale polujesz w jakich odległych lasach albo łowisz
ryby.
??? objšł jš ramieniem.
- Pomyl, jak by była nami znudzona, gdybymy stale byli w domu.
- To był wspaniały obiad. - Glory zatrzymała się przy tylnych drzwiczkach
samochodu, czekajšc na nich. - Co mylisz o tych cheechakos, Trudy?
- Wydaje mi się, że bez względu na to, co im przedtem mówiono, spodziewali się
tu ziemi skutej lodem i zasypanej niegiem. Ja też tek mylałam, kiedy byłam tu
nowa, taka cheechako. Jestem pewna, że nie oczekiwali tutaj zieleni ani ciepłej
pogody.
606 Janet Dailey
- Chyba nie. - Glory wsiadła do samochodu. Trudy zajęła miejsce z tyłu, aby ???
? Wylie mogli siedzieć razem z przodu. - Muszę powiedzieć, że inaczej
wyobrażałam sobie farmerów. Niektórzy rzeczywicie wyglšdali na tyle biednie, że
mogli kwalifikować się do tego prezydenckiego programu, ale jeden z mężczyzn
powiedział mi, że zawsze pracował w tartaku, a uprawiał tylko parę akrów ziemi.
Wystarczało mu to na utrzymanie rodziny, krowy i kilku wiń. Nie mylę, że to
zrobiło z niego farmera, tak jak gra w pokera nie robi z nikogo hazardzisty. Dla
niego problemem był pień drzewa na farmie. Niech zobaczy zwały drzew w Dolinie
Matanuska. Założenie tam farmy będzie trudniejsze, niż mu się to wydaje.
- Innym się udało - powiedział ??? zapalajšc silnik. - Już niektóre rodziny
mieszkajš w dolinie. Dzi na obiedzie jedlimy to, co oni sami wyprodukowali.
- Ale pomyl o ludziach, którzy zrezygnowali już po dwóch latach, - powiedziała
Glory. - Latałe wielokrotnie nad tš dolinš, ???. Dobrze wiesz, ile farm zostało
opuszczonych.
Wylie też je widział, ale miał nadzieję, że rodzice Lisy tak szybko się nie
zniechęcš. Bardzo chciał jš jeszcze zobaczyć. Odpowied ojca dodała mu pewnoci.
- Za tš akcjš stoi rzšd. Na jego koszt zakłada się obozy namiotowe dla
kolonistów, żeby mieli gdzie mieszkać, zanim zbudujš domy. Będš mieli pomoc przy
oczyszczaniu gruntu, budowie domów i stodół, dróg i mostów. Ci kolonici nie
napotkajš trudnoci, jakie mieli pierwsi osadnicy. - ??? zamknšł okno samochodu,
żeby pył nie dostawał się do rodka, kiedy przyspieszył.
- Tutejsi mieszkańcy nie sš zadowoleni, że przywozi się robotników sezonowych
do pomocy kolonistom - powiedziała Trudy. - Wielu z nich liczy tylko na
dodatkowe prace w lecie, przy kolei czy budowie dróg. Bojš się, że napływowa
tania siła robocza zabierze im pracę.
- A mnie się wydaje, że jeli ludzie na Alasce chcš się czym martwić, to
powinni martwić się Japoniš - stwierdził ponuro ???. - Przewoziłem w zeszłym
tygodniu kilku chłopaków z fabryki konserw do Nushgak nad Zatokš Bristolskš.
Rozmawiałem tam z jednym z rybaków. Powiedział mi, że widzieli japoński statek
koło Aleutów i że nie był to pierwszy japoński statek spotkany przez rybaków na
tych wodach.
- Mylę, że od czasu, gdy Japonia wtargnęła zbrojnie do Mandżurii cztery
Alaska
607
lata temu, my wszyscy na Alasce powinnimy być zaniepokojeni - powiedziała Glory.
- To jest oczywiste. Zachodnie Aleuty sš oddalone tylko o szećset pięćdziesišt
mil od japońskich baz militarnych na wyspie Paramuszir. Kiedy w przyszłym roku
wyganie traktat o wzajemnym ograniczeniu zbrojeń, Stany Zjednoczone powinny
zbudować swoje bazy na tych wyspach. Zapamiętajcie moje słowa, będziemy mieli
wojnę z Japoniš. Mam nadzieję, że zanim do tego dojdzie, Kongres posłucha rad
generała Mitchella. Inaczej zostaniemy zupełnie bezbronni w razie ataku. Teraz
mamy tylko czterystu żołnierzy w garnizonie Chilkoot. Nie majš pasa startowego
ani żadnej drogi dojazdowej. Można się tam dostać tylko holownikiem.
Glory pamiętała ostrzeżenie generała Mitchella wygłoszone zeszłego roku w lutym,
kiedy przemawiał w Komisji Kongresu do spraw Wojskowych. Mówił wtedy o Alasce
jako o kluczowym punkcie całego Pacyfiku. Kto ma Alaskę, ma cały wiat -
powiedział im. - Alaska jest najważniejszym ze strategicznego punktu widzenia
miejscem na wiecie. Jest to trampolina, z której można skoczyć na Japonię".
- Nie martw się, mamo - powiedział Wylie. - Jeli Japończycy zaatakujš Alaskę,
to zabiorę ciebie i babcię Cole do bezpiecznego schronienia w górach i nauczę
was gotować na ognisku.
Powiedział to żartobliwie, ale Glory domylała się, że taka sytuacja nie byłaby
dla niego przykra. Wylie mógłby żyć w głuszy. ??? często mówił, że jego syn
czuje się bardziej zadomowiony w lasach i górach niż we własnym domu.
Jak na swój wiek Wylie miał wiele umiejętnoci, a umysł jego chłonšł jak gšbka
wszelkie sposoby stosowane przez krajowców, żeby przeżyć na bezludnych terenach.
Umiał robić rakiety nieżne, zastawiać pułapki, budować igloo i tropić zwierzynę.
Prosił Marty, żeby go nauczyła robić buty mukluk i parki, a Billy Ray uczył go
wykorzystywania koci zwierzšt do produkcji broni.
Ostatniej zimy, kiedy Wylie poleciał w trasę z ojcem, zadymka zmusiła ich do
wylšdowania na zamarzniętym jeziorze. Silny wiatr omal nie wywrócił samolotu, ?
??? nie potrafił znaleć sposobu, żeby go jako umocować. Wtedy Wylie wyršbał
dziurę w lodzie, włożył tam linę, oddał mocz, który zamarzł po kilku minutach, i
w ten sposób samolot stał się stabilny i bezpieczny.
608 Janet Dailey
??? ukrywał swoje rozczarowanie brakiem zapału syna do pilotażu. Dla Wyliego
samolot był tylko rodkiem transportu, który mógł zabrać go w odlegle miejsca.
Wylie wykazywał wszystkie cechy samotnika. Pod tym względem przypominał Deacona.
Wylie nie lubił też rozmawiać o niczym. Trudy mówiła, że czasem nie odzywa się
całymi godzinami. Miał również pokerowš" twarz Deacona, która nie zdradzała
uczuć.
Chociaż nie można go było nazwać nieposłusznym, miał problemy w szkole. Jeli
nauczyciel kazał mu zrobić co, co on uważał za bezsensowne, uchylał się od tego.
Im silniejszy wywierano na niego nacisk, tym większy stawiał opór. Glory
zastanawiała się, czy nie odziedziczył tej cechy po niej, a swojego zamiłowania
do polowania po przodkach indiańskich i rosyjskich -promysz-lennikach. Może
Wylie był sumš" wszystkich swoich antenatów?
- Kim jest ta ładna dziewczyna, z którš rozmawiałe dzi wieczór?
- zażartował ???. - Nie powiesz chyba, że zafundowałe sobie dziewczynę?
- Tato. - Wylie zaczerwienił się z lekka.
- Patrz, Trudy. Twój syn się rumieni.
- Wcale nie. - Ale Wylie czuł, jak goršco napływa mu do twarzy. Opucił się
niżej na siedzeniu, żeby matka i babka nie zauważyły jego zażenowania.
- To była dziewczynka z rodziny kolonistów. Zadała mi tylko kilka pytań o
Indian i niedwiedzie polarne.
- Czy ma jakie imię?
- Pewnie tak. - Wylie udawał, że nie zna jej imienia. Nie potrafił mówić o
Lisie Blomšuist.
W drugiej połowie maja do Doliny Matanuska dotarli kolonici z Michigan i
Wisconsin. W ten sposób znalazło się tam dwiecie rodzin, tak jak było
zaplanowane. Wszyscy oni w swoich macierzystych stanach żyli z zasiłku, ale
mieli pewne dowiadczenia w uprawie ziemi. Rzšd wybrał tych, którzy zgłosili się
ochotniczo tylko z północnych stanów, szczególnie z tak zwanych wyciętych"
regionów, gdzie lasy zostały wytrzebione, a gleba była uboga i nie nadawała się
do uprawy. Wyznaczono tylko trzy stany, których klimat najbardziej przypominał
klimat Alaski, a ludzie, głównie pochodzenia skandynawskiego, mogli łatwiej
zaadaptować się na dalekiej północy.
Losowano czterdziestoakrowe farmy, a los wycišgała głowa rodziny.
Alaska
609
Pierwszego lata oczyszczono tylko niewielkš powierzchnię gruntu. Kolonici i ich
pomocnicy spędzali większš częć czasu budujšc w osadzie Palmer dom społeczny -
miejsce zebrań i nabożeństw - oraz domy i stodoły dla poszczególnych farmerów.
Praca posuwała się wolno. Ulewne deszcze, typowe dla tej okolicy u schyłku lata,
jeszcze bardziej jš opóniały.
Przez pierwszy rok Wylie często mylał o Lisie Blomšuist. Ciekaw był, jak jej
się wiedzie i jak jej się podoba Alaska. Gdy tego lata pomagał matce w usuwaniu
chwastów w ogrodzie, żałował, że nie może pokazać Lisie rzepy ważšcej szeć
funtów, kapusty siedemdziesięciofuntowęj i ogromnych ziemniaków, które
wyhodowali. Zobaczyłaby, jak rosnš warzywa podczas długich dni na północy.
Jesieniš, kiedy zabił swojego pierwszego łosia, zastanawiał się, czy ona już
jadła takie mięso i czyby jej smakowało.
Wielokrotnie, kiedy w zimie obchodził swoje pułapki w cichym, nieżnym
krajobrazie, spoglšdał na północny wschód, gdzie w odległoci pięćdziesięciu mil,
przy bocznej linii kolejowej do kopalń węgla, leżała Dolina Matanuska, zamknięta
z trzech stron przez łańcuchy górskie. Wylie miał nadzieję, że Lisa nie czuje
się samotna.
Następnego roku przyszły doniesienia o niezadowoleniu wród kolonistów. Przed
końcem lata kilka rodzin wróciło do Stanów. Za nimi wkrótce podšżyły następne.
Wylie nie wiedział, czy rodzina Lisy Blomšuist również wyjechała.
Po pewnym czasie przestał myleć o tej dwunastoletniej dziewczynce z niebieskimi
oczami i włosami koloru miodu.
Anchorage, Alaska Czerwiec 1940 roku
Wyl ie szedł za kosiarkš, przyciskajšc lekko jej uchwyt, aby ostrza dobrze cięły
długš trawę podwórza. Kiedy skosił trawnik przed pensjonatem swojej babki Glory,
zdjšł niebieskš koszulę i powiesił na płocie. Tego popołudnia było ciepło, więc
dobrze się spocił przy pracy.
Zajęcie to było miłe przez swojš monotonię - posuwanie się do przodu, potem do
tyłu i z powrotem - a powietrze było przesišknięte zapachem wieżo ciętej trawy
i wypełnione szumem ostrzy maszyny. Skończył jednš częć podwórza, a teraz
przesuwał kosiarkę, żeby rozpoczšć z innej strony.
W Europie była wojna i uważano, że Stany Zjednoczone niedługo do niej przystšpiš.
Z tego względu podjęto również pewne kroki w zaniedbanej pod względem obronnym
Alasce.
Przyznano cztery miliony dolarów na zbudowanie w Fairbanks laboratorium
lotniczego, które miało pracować nad warunkami lotów w niskich temperaturach
oraz nad nowš placówkę wojskowš w Anchorage, która miała się nazywać Fort
Richardson. Omiuset żołnierzy z czwartego regimentu piechoty już dotarło do
Anchorage, biwakujšc na obrzeżach miasta i czekajšc na ukończenie nowego fortu.
Budowy wojskowe cišgnęły tu wielu robotników, którzy szukali mieszkań.
Wylie odwrócił się i zobaczył dwie osoby wchodzšce do pensjonatu. Normalnie nie
zwróciłby na to uwagi. Zwykle widywało się tu mężczyzn, a nie kobiety, do tego -
jak jedna z nich - młode i ładne. Wylie patrzył na ostrzyżonš na pazia
dziewczynę, dopóki nie zniknęła za budynkiem. Zaczšł kosić znowu, żałujšc, że
nie ma wolnych pokoi w pensjonacie.
Alaska 611
Lisa Blomšuist zatrzymała się przy frontowych schodach, patrzšc na duży,
dwupiętrowy budynek, przed którym rosły kwiaty. Po pięciu latach niepowodzeń na
farmie w Dolinie Matanuska ojciec znalazł pracę w grupie budowlanej w Anchorage.
Teraz Lisa i jej matka szukały domu, w którym mogłaby zamieszkać ich rodzina.
Chodziły już cały dzień, ale żaden im nie odpowiadał. Albo czynsz był zbyt
wysoki, albo dom za mały czy też za stary, albo stał w złej dzielnicy. Wreszcie
kto im poradził, żeby się skontaktowały z paniš Cole, która oprócz pensjonatu
była włacicielkš kilku domów do wynajęcia w miecie.
Lisa podeszła z matkš do drzwi frontowych. Siwowłosa Eskimoska przywitała je w
progu. Lisa zauważyła grymas niesmaku na twarzy matki.
- Pani Cole? - spytała z wahaniem.
- Nie. - Gruba kobieta umiechnęła się. - Ja jestem Marty Townsend. Jeli pani
przyszła w sprawie pokoju, to przykro mi, ale pensjonat jest zapełniony.
- Nie. Chciałam zobaczyć się z paniš Cole w sprawie wynajęcia jednego z jej
domów.
- Zaraz jš poproszę. Może panie zechcš usišć. - Wskazała rękš krzesła i sofy w
saloniku.
Kiedy Eskimoska odeszła, Lisa zaczęła przeglšdać pismo leżšce na stoliku, a
matka chodziła po pokoju, oglšdajšc meble, dotykajšc z zazdrociš porcelanowego
wazonu, patrzšc z zawiciš na kryształowš lampę.
Na odgłos kroków Lisa odłożyła pismo i spojrzała na drzwi. Wysoka, szczupła
kobieta ukazała się w progu. Jej siwe włosy były gładko zaczesane i zwišzane na
karku. Lisę uderzył kontrast między kolorem włosów a głębokš czerniš jej oczu.
Trudno było okrelić wiek tej kobiety. Było w niej co niesłychanie
młodzieńczego, kiedy z umiechem wchodziła do pokoju.
- Przepraszam, że musiała pani na mnie czekać - powiedziała do matki Lisy. -
Jestem Glory Cole.
- Nazywam się Blomšuist, ? to jest moja córka Lisa.
- Witam cię, Liso.
Pomimo ciepłego powitania Lisa czuła się zażenowana, jak dziewczynka ze wsi.
Wyprostowała się trochę, naladujšc postawę tej kobiety, której dodawały jeszcze
powabu szerokie, podszyte poduszkami ramiona pięknej niebieskiej sukni. Lisa
była poruszona tš elegancjš, tak kontrastujšcš z zaniedbanym zwykle ubiorem
starych kobiet. W Palmer kobiety w tym wieku były albo
612 Janet Dailey
tłuste, albo przeraliwie chude i pomarszczone jak suszone liwki. Nigdy nie
widziała kogo takiego jak pani Cole, może tylko w kinie.
Lisa tak intensywnie przyglšdała się witajšcej ich gospodyni, że w ogóle nie
słyszała jej rozmowy z matkš. Dotarło do niej tylko ostatnie zdanie pani Cole,
która kierowała się do drzwi.
- Przepraszam na chwilę. Mój wnuk jest na podwórzu. On paniš zaprowadzi i
pokaże dom.
Gdy wyszła z pokoju, Lisa zwróciła się do matki:
- Wydaje się bardzo miła.
- Twierdzi, że jest wdowš - prychnęła pogardliwie pani Blomšuist. - Pewnie jest.
- Jej oczy przeliznęły się po saloniku. - Ale mam wštpliwoci, czy tu zawsze
był pensjonat.
- Mamo! - Lisę zaszokowała insynuacja, że ,pani Cole mogła być włacicielkš
domu o złej sławie.
- Wiele osób mówiło mi, że na Alasce nie należy pytać o przeszłoć. Mówi się,
że wielu szacownych obywateli ożeniło się z upadłymi kobietami". Na samym
poczštku było tak mało porzšdnych kobiet na Alasce, że zdesperowani mężczyni
brali również te inne za żony.
- Mamo. - Lisa była zażenowana sugestiš, że pani Cole mogłaby być jednš z nich,
podejrzewała matkę o zwykłš zazdroć.
Pani Cole powróciła w towarzystwie wysokiego, dobrze zbudowanego młodego
mężczyzny w niebieskiej flanelowej koszuli. Miał twarz jakby wyrzebionš z bršzu,
a oczy prawie czarne, jak u babki, ale pozbawione ciepła. Wydawał się zamknięty
w sobie i czujny.
- To jest mój wnuk, Wylie Cole. To jest pani Blomšuist i jej córka Lisa.
Obecnie mieszkajš w Palmer, ale pan Blomšuist został zatrudniony przy budowie
nowego fortu wojskowego w Anchorage. Szukajš tu domu, żeby nie trzeba było
dojeżdżać do pracy.
Lisa Blomšuist. Przez chwilę Wylie był tak zaskoczony, że tylko stał i patrzył
na niš. Natychmiast przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie sprzed pięciu lat.
Wiek się zgadzał. Nie miała już warkoczy i może trochę zmienił się odcień jej
włosów, ale oczy miała nadal duże i niebieskie. Nie mogło być dwóch dziewczšt o
tym samym imieniu i nazwisku mieszkajšcych w Dolinie Matanuska - to na pewno ta
sama, którš wtedy poznał.
Ona również przypatrywała mu się intensywnie, ale nie widać było, że go poznaje.
Nie pamiętała go. Wylie chętnie by jej przypomniał, ale odwoływanie
Alaska 613
się do dawnej znajomoci było jednš z najstarszych męskich sztuczek. Ukrył swoje
rozczarowanie. Doszedł do wniosku, że nie zrobił wtedy na niej takiego wrażenia,
jak ona na nim.
- Miło mi panie poznać. Mój samochód jest przed pensjonatem. Z przyjemnociš
zawiozę panie do tego domu.
Wylie. Było to niespotykane imię, ale Lisie wydawało się znajome. Dopiero gdy
usiadła na tylnym siedzeniu auta, przypomniała sobie, że było to imię pilota,
który zabił się razem z Willem Rogersem w katastrofie samolotu niedaleko Barrow
na Alasce. Wszyscy o tym wtedy mówili. Zapamiętała imię pilota, ponieważ
skojarzyło jej się ono z chłopcem, którego spotkała w... Tak, oczywicie. Była
prawie pewna, że on nazywał się Wylie Cole. Ale to było tak dawno temu.
Pochyliła się, żeby spojrzeć na kierowcę. Czarne włosy i oczy, indiański profil
- to na pewno on.
Chciała co powiedzieć, przypomnieć, jak się poznali, ale nie mogła tego zrobić
przy matce, siedzšcej na przednim siedzeniu obok kierowcy. Zaczęła więc wyglšdać
przez okno, od czasu do czasu zerkajšc na niego, zła na siebie, że nie może
wydusić słowa.
Kiedy znaleli się na miejscu, Wylie zaczšł je oprowadzać po domu. Po obejrzeniu
wszystkiego zawrócili do frontowego pokoju.
- Czy chciałaby pani jeszcze co zobaczyć, pani Blomšuist? Czy ma pani jakie
pytania?
- Chciałabym jeszcze raz zobaczyć kuchnię. Wydawała mi się mała.
- Proszę bardzo. Proszę się nie spieszyć. Zaczekam tu na paniš. - Nie miał
ochoty jej towarzyszyć.
- Nie idziesz ze mnš, Lisa? - spytała pani Blomšuist, ruszajšc w stronę kuchni
znajdujšcej się na tyłach domu.
- Nie. Ja... ja zaczekam tutaj. - Stała odwrócona do niego plecami. Patrzył na
jej lnišce, kasztanowate włosy, spadajšce na ramiona. Miał
ochotę ich dotknšć, żeby sprawdzić, czy naprawdę sš tak miękkie, na jakie
wyglšdajš. Spojrzała na matkę wychodzšcš z pokoju, potem odwróciła się do niego
z niemiałym umiechem.
- To jest ładny dom.
- Tak.
- Wiem, że moje pytanie jest mieszne. - Wydawała się bardzo zdenerwowana i
niepewna siebie. - Ale... ale czy pana ojciec jest bush pilot?
- Tak. - Wylie zmarszczył czoło, zastanawiajšc się, dlaczego o to pyta.
614 Janet Dailey
- Tak mylałam. - Umiech rozjanił jej twarz. - Spotkalimy się wczeniej. Nie
wiem, czy pan pamięta...
- ...obiad w domu społecznym dla kolonistów jadšcych do Doliny Matanuska. -
Wylie umiechnšł się szeroko. .
- Pan pamięta? - Patrzyła na niego zdziwiona.
- Jak sobie przypominam, miała pani warkocze aż dotšd. - Przesunšł rękš po jej
plecach, nie mogšc powstrzymać się od dotknięcia jej.
- A moi bracia myleli, że jest pan Indianinem. -Tak.
Lisa promieniała.
- Czy pan nadal lubi polować i łowić ryby? Pamiętam, jak pan mi opowiadał...
nam opowiadał o zabiciu niedwiedzia grizzly tamtej zimy.
- Nadal to robię. - Usłyszał kroki, a Lisa spojrzała w kierunku kuchni.
- To jest ładny dom - powtórzyła.
- Mam nadzieję, że pani rodzice zdecydujš się na wynajęcie.
- Ja też.
- Jeli tak się stanie, prawdopodobnie znowu się spotkamy.
- Pewnie tak. - Myl ta wydawała się dla niej równie przyjemna jak dla niego.
- Może nawet moglibymy pójć do kina w sobotni wieczór - powiedział Wylie, gdy
zobaczył zbliżajšcš się paniš Blomšuist.
- Może moglibymy. - Umiechnęła się i obróciła w stronę matki.
Lisa obawiała się, że mama nie będzie chciała wynajšć domu z powodu swoich
podejrzeń w stosunku do włacicielki. Matka jednak nazajutrz przyszła tam z
mężem i wkrótce się wprowadzili. Nie minęły dwa tygodnie, a Lisa siedziała w
kinie z Wyliem ????'??. Przez cały seans trzymał jej rękę w swej dłoni.
Po wyjciu z kina poszli w kierunku zaparkowanego nie opodal samochodu.
Był to okres dni polarnych. Słońce nadal było na niebie, owietlajšc miasto
złocistym blaskiem.
- Piękna noc - powiedziała Lisa. Nagle zamiała się cicho, potrzšsajšc głowš.
- Co się stało? Czy co miesznego?
- Nie. - Westchnęła, znowu potrzšsajšc głowš. - Wcišż się dziwię, że mnie
pamiętałe. To przecież było tak dawno.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Od lat mówiło się tutaj o planie Matanuska. Stale
słyszałem opowieci o tym, co dzieje się w Palmer. Była jedynš osobš,
Alaska 615
któš poznałem z tej grupy, więc jest naturalne, że mylałem wtedy o tobie.
- Umiechnšł się do niej. - Poza tym niewielu ludzi brało mnie za Indianina.
- Nie jest łatwo zapomnieć Erika i Rudiego. - Umiechnęła się smutno, potem
spytała: - Czy masz braci albo siostry?
- Nie. Jestem jedynakiem.
- Musisz się czuć samotnie.
- Może tak się czułem, kiedy byłem dzieckiem. - Wylie zastanawiał się teraz,
czy spotkanie z Lisa nie utkwiło mu w pamięci dlatego, że była wtedy z dwójkš
młodszych braci, których pilnowała, sprzeczała się z nimi. - Ale teraz lubię być
sam.
- Mylę, że cię rozumiem. Jestem przekonana, że gdy się jest jedynš dziewczynkš
w rodzinie, to tak jakby się było jedynaczkš. Na farmie nie miałam z kim się
bawić ani z kim rozmawiać. Nasi sšsiedzi nie mieli córek w moim wieku, a matka...
nie jest osobš, której można się zwierzać.
- Zastanawiałem się stale, czy nie jest wam tam ciężko.
- Było nam ciężko. Nasza ziemia była nieurodzajna, więc trzymalimy krowy
mleczne. Mój tata bardzo ciężko pracował, ale nic z tego nie wychodziło.
- Czy żałujesz, że przed pięciu laty przyjechała na Alaskę?
- Nie! - powiedziała z przekonaniem. Nie chciała się przyznać, że do czasu,
kiedy wprowadzili się do swojego nowo zbudowanego domu na farmie, nie mieszkała
nigdy w budynku, gdzie nie przeciekał dach, wiatr nie wdzierał się przez szpary,
tynk nie odpadał ze cian. Życie na Alasce było stałš walkš, ale byli lepiej
ubrani, lepiej odżywieni i lepiej mieszkali.
- Najtrudniej było, kiedy mieszkalimy w Minnesocie. Komary wcale nie sš gorsze
niż muchy, które atakujš Minnesotę w lecie.
- Naprawdę podoba ci się tutaj? - Wylie zatrzymał się przy swoim samochodzie.
- Naprawdę.
- Cieszę się. - Otworzył drzwi samochodu, zaczekał, aż usišdzie, zamknšł drzwi,
obszedł samochód, aby usišć na miejscu kierowcy. Miał ochotę gwizdać.
Do jej domu było niedaleko. Zbyt szybko tam dojechali. Wylie ocišgajšc się
odprowadził jš do drzwi; żałował, że nie mogš być dłużej razem. Jej twarz
wyrażała te same uczucia.
- Spędziłam cudowny wieczór, Wylie.
- Ja też. Czy masz jakie plany na następny sobotni wieczór?
- Nie. Żadnych. - Kiedy umiechała się, miała dołeczki na policzkach.
616
Janet Dailey
- Może poszlibymy na inny film?
- Chętnie.
- Przyjadę po ciebie o wpół do siódmej, zgoda?
- wietnie.
Wylie chciał jš pocałować, mimo że była to ich dopiero pierwsza randka, ale
zawahał się... Te białe noce! Wszyscy sšsiedzi mogli ich zobaczyć. W końcu
jednak co go obchodzš sšsiedzi. Lisa stała patrzšc na niego i czekajšc.
Pocałował jš, a ona oddała mu pocałunek.
Wyprostował się, oddech miał trochę przyspieszony.
- Wpół do siódmej w sobotę? -Tak.
Spotkali się w tę sobotę, potem spotykali się w każdš sobotę przez lato i jesień
oraz jeszcze kilka razy w cišgu tygodnia. Kiedy Wylie zaprosił jš na niedzielny
obiad do domu, Lisa była podenerwowana. Chociaż nigdy nie mówił, że jest
zainteresowany trwałym zwišzkiem", to spotkanie z jego rodzicami mogło być
krokiem w tym kierunku. Chciała zrobić na nich jak najlepsze wrażenie.
Pech. Gdy dotarli do domu jego rodziców, wszystko obróciło się przeciwko niej.
Przed domem były zamarznięte kałuże - po styczniowej odwilży przyszedł mróz,
który cišł wodę. Lisa wysiadła z samochodu i szła w kierunku domu, wyprzedzajšc
Wyliego. Stanęła na liskim lodzie i upadła, zanim Wylie zdšżył jš podtrzymać.
Skaleczyła się, a w jej jedynej parze pończoch zrobiła się dziura. Zamiast
wielkiego wejcia" wkutykała do domu, krew spływała jej po nodze.
Matka i babka Wyliego bardzo się tym przejęły, nalegały, żeby odkazić i
zabandażować skaleczenie, chociaż Lisa wolałaby udawać, że nic się nie stało. Z
ulgš powitała zmianę tematu rozmów, kiedy zasiedli przy stole.
- Czy ci mówiłem, Wylie, że ukończono budowę nowej bazy lotniczej, Ladd Field,
w Fairbanks? - Ojciec nałożył sobie kartofli i podał miskę Lisie. - Mówiš, że w
ich pasie startowym jest więcej betonu niż na wszystkich ulicach i chodnikach
Anchorage. Jest podobno tak gruby, że nawet przy szećdziesięciu stopniach
poniżej zera pozostanie gładki.
- Będš mieli okazję wypróbować go tej zimy - powiedział Wylie.
- Słyszałem, że niektórzy wojskowi piloci narzekajš na tutejsze warunki
Alaska 617
atmosferyczne - miał się ojciec. - Tak się przyzwyczaili do nawigacji radiowej,
że zapomnieli, co to znaczy latać na wyczucie.
- Nawigacja radiowa - tłumaczyła matka - polega na tym, że pilot odbiera
sygnały z radiowego masztu nawigacyjnego umieszczonego na lotnisku i te sygnały
wskazujš mu kierunek lotu.
- Można policzyć takie maszty na Alasce na palcach jednej ręki - dodał ??? Cole.
- Ci wojskowi piloci dopiero uczš się, jak latać na północy. Czasami jest w
górze tak zimno, że olej zaczyna przypominać galaretkę malinowš Trudy, system
hydrauliczny zamarza, a opony trzaskajš jak szkło. Na skrzydłach natychmiast
osadza się lód. W laboratorium w Fairbanks starajš się przystosować bombowce i
samoloty myliwskie do warunków panujšcych na północy. A bazy lotnicze -
założyłbym się, że wojsko buduje ich co najmniej tuzin.
- Liczba robotników budowlanych i żołnierzy, którzy przypłynęli jesieniš do
Anchorage, przewyższa wszystko, co kiedykolwiek widziałam w Nome - powiedziała
babka Wyliego. - piš w namiotach, budach - we wszystkim, co ma cztery ciany i
dach. Razem z Matty przerobiłymy salon na sypialnie, ale nadal mamy dwadziecia
osób na licie oczekujšcych.
- Mogę tylko powiedzieć, że jest już najwyższy czas, żeby Kongres obudził się
wreszcie i zrozumiał, że ,na Alasce potrzeba więcej baz wojskowych. Włożyli
przeszło czterysta pięćdziesišt milionów dolarów w Hawaje, które sš oddalone o
dwa tysišce pięćset mil od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Słusznie
powiedział Ernest Gruening zeszłej wiosny, że wystarczy garstka
nieprzyjacielskich spadochroniarzy, żeby zajšć Alaskę w cišgu jednej nocy. Teraz
mogłoby im to zajšć tydzień.
- Jednak co się robi w tym kierunku, ???. - Pani Cole nie podzielała
pesymistycznej postawy męża.
- Mylę, że zawdzięczamy to Stalinowi. Gdyby nie podpisał paktu z Hitlerem,
Kongres pewnie nic by nie zrobił. Teraz martwiš ich rosyjskie bazy na wybrzeżach
Syberii. Jedna z nich leży w odległoci stu pięćdziesięciu mil od Nome. Ale
powtarzam, że przede wszystkim powinnimy bać się Japonii. Wiem, że generał
Buckner kazał prowadzić roboty dwadziecia cztery godziny na dobę przy
stanowiskach obronnych. Mam nadzieję, że nie jest już za póno.
- Tato. - Wylie spojrzał na Lisę - mówmy o czym innym. Z twoich słów wynika,
że wojna może nam grozić w każdej chwili.
- Tak się może zdarzyć. Nie możemy chować głowy w piasek i udawać, że
618 Janet Dailey
to, co się dzieje w Europie i na Pacyfiku, nie będzie nas dotyczyć - i to
niedługo.
- Prezydent powiedział, że Stany Zjednoczone nie dadzš się wcišgnšć w następnš
wojnę wiatowš - powiedziała Glory.
- Japonia i Niemcy nie składali takich obietnic. Patrz, ile sprzętu Stany
wysyłajš teraz do Anglii. Czy mylisz, że Hitler pozwoli, żeby to nadal trwało?
- ??? wbił widelec w pieczeń z łosia. - Jak zwykle wszyscy stamtšd", w
metropolii, majš oczy skierowane na drugš stronę Atlantyku. Dlatego też
zapomnieli o Alasce, dopóki nie wystraszyli ich Rosjanie. Ci generałowie i
kongresmani w Waszyngtonie powinni nauczyć się czytać mapy. Zobaczyliby wtedy,
że bombowiec z Fairbanks może dotrzeć w cišgu piętnastu godzin do Tokio - albo
Nowego Jorku. Na litoć boskš, Fairbanks leży w odległoci tylko czterech
tysięcy mil od każdego z głównych miast Europy.
- Nie denerwuj się, ??? - powiedziała łagodnie Trudy Cole, umiechajšc się
przepraszajšco do Lisy. - Nie tylko sam się wprowadzasz w zły nastrój, ale
również straszysz naszego gocia tym mówieniem o wojnie.
- Przepraszam cię, Liso - spojrzał na niš, nagle zdajšc sobie sprawę z
obowišzków wobec gocia.
Znowu była w centrum uwagi, czego zupełnie sobie nie życzyła.
- Nic nie szkodzi - umiechnęła się nerwowo.
To, o czym mówili, było dla niej nowociš. Gdy jej rodzina rozmawiała na temat
Alaski, zwykle sprowadzało się to do omawiania dobrze płatnych prac, które można
było dostać, wzrostu kosztów utrzymania i czynszów, iloci zarobionych pieniędzy
i sposobów ich wydania.
- Nie masz racji, Trudy - stwierdził ojciec Wyliego. - Może dobrze jest, że
kto taki jak Lisa będzie uczulony na to, co powiedziałem. To włanie młodzi
ludzie będš musieli walczyć, jak przyjdzie wojna. My jestemy już za starzy. Ale
Lisa i Wylie...
- Tato - przerwał mu ponownie Wylie - nie ułatwiasz mi sprawy.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Otrzymałem list od Wuja Sama z pozdrowieniami". - Przerwał,
kiedy jego matka głono wcišgnęła powietrze. - Zastanawiałem się, jak wam o tym
powiedzieć, teraz chyba jest dobry moment - wszyscy sš tu zebrani - żeby was
poinformować, że dostałem powołanie do wojska.
Lisa nie mogła wydobyć głosu. Oczami duszy widziała go w mundurze,
Alaska
619
a jego twarz na ekranie wiadomoci filmowych, które pokazywały sceny wojenne z
Europy.
- Wylie. - Matka miała łzy w oczach, a siedzšca obok babka lekko ucisnęła jego
rękę.
- Wiedziałem, że to nastšpi. - Jedynie ojciec przyjšł tę wiadomoć spokojnie. -
Miałem nadzieję, że zanim dostaniesz kartę powołania, zgłosisz się do lotnictwa
wojskowego. Z twoim dowiadczeniem chętnie by cię przyjęli jeszcze teraz.
Potrzebujš dobrych pilotów.
Wylie potrzšsnšł głowš.
- Przykro mi tato, ale jeli już mam walczyć, wolę to robić z nogami na ziemi.
- Kiedy musisz wyruszyć? - cicho spytała babka.
- Niedługo.
- To znaczy kiedy? - Matka przygotowywała się na najgorsze.
- W tym tygodniu.
Lisa nadal nie mogła wydobyć głosu. Tylko patrzyła na niego.
- No tak. - Matka zamiała się nagle i umilkła, zanim miech przeszedł w łkanie.
Lisa rozumiała jš. Nie odzywała się z obawy, że wybuchnie płaczem. - Wydaje mi
się, że zostawiłam placek w piekarniku - powiedziała Trudy i wybiegła z jadalni.
Wylie odłożył serwetkę, chcšc wstać z krzesła, ale ojciec go powstrzymał.
- Ja pójdę sprawdzić, czy placek się nie spalił - powiedział.
Kędy przestali udawać, że spokojnie jedzš obiad, Lisa zaoferowała pomoc w
posprzštaniu ze stołu i umyciu naczyń. Ale Glory Cole spojrzała na matkę Wyliego
i łagodnie zaproponowała, żeby Lisa poszła do salonu z Wyliem, a one zrobiš to
same.
Nadal nic nie mówiła, gdy Wylie prowadził jš do wielkiej sofy. Była zdruzgotana.
Usiadła, starajšc się zapanować nad sobš.
- Przykro mi, Liso. - Siedział ze zwieszonš głowš, nie patrzšc na niš.
- Powinno ci być przykro. Jak mogłe w taki sposób powiedzieć o tym ludziom,
którym na tobie zależy? - Była na niego zła, że nie powiedział jej o tym na
osobnoci, tylko przy całej rodzinie. Czy nie wiedział, że te wiadomoci jš
zmartwiš? Czy nie wiedział, jak bardzo jej na nim zależy?
- Wiem, że to było okropne, ale miałem nadzieję, że w twojej obecnoci reakcja
mojej rodziny będzie spokojniejsza. Wiedziałem, jak zareaguje na to matka. -
Spojrzał na niš. - Nie chciałem ci zrobić przykroci, Liso.
620 Janet Dailey
Po tym okropnym obiedzie Lisa widziała się z Wyliem tylko raz przed jego
odjazdem. Zaparkował samochód przed jej domem i zgasił silnik. wiatło przed
domem było zapalone, ale Lisa nie wysiadała z samochodu. Przez cały wieczór
zachowywał się tak, jak gdyby to było jedno ze zwyczajnych ich spotkań, a nie
ostatnie przed bardzo długim rozstaniem. Siedziała skulona obok niego, otulona
płaszczem, szalem, z rękawiczkami na rękach. Chciała, żeby powiedział co - że
mu na niej zależy, że jš kocha
- cokolwiek, żeby zrozumiała sytuację. Ale cisza przedłużała się.
- Nie będziemy się przez jaki czas widywać - powiedziała wreszcie.
- Prawdopodobnie nie. - Położył rękę na oparciu jej siedzenia.
W ciemnoci nie widziała dobrze jego twarzy, ale i tak pewnie nic by z niej nie
wyczytała. Poczuła jego rękę na swoich włosach.
- Będziesz do mnie pisał? - spytała.
- Oczywicie. A ty będziesz do mnie pisała? - Pytanie jego brzmiało prawie
żartobliwie.
- Naturalnie. - Pisałaby do niego codziennie, gdyby o to prosił. - Żałuję, że
musisz jechać.
- Ha!, ja też nie jestem szczęliwy z tego powodu, ale nie mam wyboru. Poza tym
nie będziesz długo za mnš tęsknić. To się nie zdarza na Alasce. Założę się, że
już dziesięciu facetów stoi w kolejce, żeby zajšć moje miejsce.
- Może być ich nawet stu. Czasem okropnie mnie złocisz, Wylie.
- Chciało jej się płakać. - Czy nie chcesz, żebym na ciebie czekała?
- Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nie wydaje mi się, żeby było właciwe
składać teraz obietnice, których możemy jutro nie dotrzymać. Dużo rzeczy może
się zmienić, Liso.
- Może dla ciebie. - Patrzyła przez łzy na ręce, które zaciskała przed sobš.
- Po prostu zaczekajmy i zobaczmy, co będzie, jak wrócę.
- Tak.
- Liso, spójrz na mnie. - Niechętnie odwróciła głowę w jego stronę. - Ja wrócę.
Możesz na to liczyć. I będzie lepiej, do diabła, jeli o mnie nie zapomnisz.
Przycišgnšł jš do siebie, długo i mocno całował, jak gdyby chcšc pozostawić
jaki lad.
Lisa przywarła do niego, nie ukrywajšc już, jak bardzo jest jej bliski i jak
bardzo by chciała, żeby jš również pamiętał. Ale serce jš bolało. Wreszcie
wyskoczyła z samochodu i z płaczem pobiegła do domu.
?
Anchorage 7 grudnia 1941 roku
oyło jeszcze ciemno tego zimowego poranku, kiedy Lisa podchodziła do kocioła w
towarzystwie rodziców i młodszych braci, którzy niechętnie szli za nimi, aby
wzišć udział w nabożeństwie o dziewištej. Dopiero za dwie godziny można było
spodziewać się wiatła dziennego. Jaki mężczyzna stał przy wejciu. Kiedy Lisa
go rozpoznała, z lekka przyspieszyła kroku.
- Widzisz Liso, kto tu stoi? - mruknęła matka, ledwie poruszajšc wargami. -
Założę się, że czeka na ciebie.
- To, że pan Bogardus stoi na zewnštrz, nie musi oznaczać, że czeka na mnie. -
Obawiała się jednak, że matka ma rację i nie wiedziała, jak ma się zachować w
tej sytuacji.
Dziwnie się to ułożyło. Wbrew radom matki kilka miesięcy temu porzuciła pracę w
aptece dla lepiej płatnej posady asystentki kasjera w firmie budowlanej ze
Stanów, która założyła filię w Anchorage i zajmowała się kontraktami rzšdowymi
na Alasce. Wysoki, o chłopięcym wyglšdzie Steve Bogardus był jednym ze
wspólników, który kierował biurem na Alasce. Był szefem Lisy.
Po miesišcu zaproponował jej spotkanie. Oczywicie odmówiła. Dwa miesišce temu
zorientował się, że Lisa chodzi do biura piechotš. Była to odległoć kilku
przecznic. Zaproponował, że będzie jš woził rano i odwoził do domu wieczorem,
argumentujšc, że jest mu to po drodze oraz że samotna młoda kobieta nie powinna
chodzić ciemnymi ulicami, nie mówišc już o zimnie panujšcym na dworze. Lisa
przystała na to, gdyż odrzucenie tej oferty wydawało się jej nierozsšdne,
szczególnie wobec zbliżajšcej się zimy.
Oczywicie matka spotkała się z nim, kiedy pierwszy raz przyjechał po Lisę.
Kiedy tylko dowiedziała się, że ma dwadziecia dziewięć lat, jest
622 Janet Dailey
inżynierem, kawalerem oraz wspólnikiem firmy, jej obiekcje co do nowej pracy
Lisy zniknęły. Potem Lisa popełniła błšd, wspominajšc, że proponował jej
spotkanie, a ona odmówiła. Teraz matka nie dawała jej spokoju, stale mówišc o
Stevie i pytajšc, dlaczego Lisa marnuje życie dla kogo takiego jak Wylie Cole,
który nigdy do niczego nie dojdzie, kiedy mogłaby mieć męża, posiadajšcego
własne przedsiębiorstwo i przyszłoć przed sobš. Nie rozumiała, dlaczego Lisa
siedzi w domu wieczorami zamiast wychodzić z panem Bogardusem. Nie przeszkadzało
jej wcale, że Wylie był nadal na Alasce i Lisa od czasu do czasu się z nim
widywała. To jeszcze bardziej jš dopingowało. Kilka razy matka prosiła pana
Bogardusa, żeby został na obiedzie po przywiezieniu Lisy z pracy. Zawsze
przyjmował zaproszenie.
Lisa znalazła się w niezręcznej sytuacji. Co gorsza, lubiła towarzystwo Steve'a
Bogardusa. Był zupełnie inny niż Wylie. Miał tak wyrazistš twarz, że zawsze
wiedziała, kiedy jest zmęczony, kiedy ma stresy w pracy, a kiedy jest czym
podniecony. Był zawsze miły i kurtuazyjny, otwierał przed niš drzwi, chwalił jej
pracę, prawił komplementy na temat ubrania i uczesania
- czasem nawet flirtował z niš. Wylie był zawsze na dystans, rzadko mówił jej
komplementy, a czułoć okazywał tylko wtedy, kiedy byli sami. Miał mniej
dowiadczenia niż jej pracodawca. Skšd zresztš mógłby je mieć? Steve Bogardus
był od niego starszy. Czasem ta różnica wieku równie jš przerażała, jak jego
natarczywoć. A szef Lisy potrafił osišgnšć to, na czym mu zależało.
- Dzień dobry, panie Bogardus. - Lisa zmusiła się do umiechu.
- Dzień dobry, Liso. - Z równš serdecznociš witał resztę rodziny. - Nie
zauważyłem, jak podjeżdżalicie. Czy przyszlicie dzi do kocioła piechotš?
- To przecież nie jest daleko. Nasz samochód nie chciał zapalić. - Ojciec Lisy
zarabiał teraz tyle, że mogli pozbyć się starej ciężarówki z farmy i kupić
samochód.
- Pewnie nie zdšżył się jeszcze przyzwyczaić do zim na Alasce. Ja też nie.
- Wzdrygnšł się żartobliwie. Wbrew sobie Lisa umiechnęła się. - Szkoda, że o
tym nie wiedziałem. Mogłem was zawieć do kocioła.
- Może nas pan odwieć do domu, panie Bogardus - powiedziała matka.
- Ale pod warunkiem, że zostanie pan na obiedzie.
- Jak zwykle nie zostawia mi pani wyboru, pani Blomšuist. Lisa unikała jego
wzroku.
- Mylę, że powinnimy wejć do rodka. Blokujemy drzwi.
Alaska 623
- Racja. Wewnštrz jest też pewnie cieplej. - Trzymał drzwi, żeby cała rodzina
mogła wejć.
Lisa poszła do przodu, potem zatrzymała się w owietlonym przedsionku, żeby
rozpišć ciepły płaszcz i zdjšć rękawiczki. Z umiechem skinęła głowš odwiernym,
którzy rozdawali teksty psalmów na poranne nabożeństwo. Kiedy Steve Bogardus
dołšczył do nich, Lisa zauważyła matkę i babkę Wyliego na końcu przedsionka.
- Przepraszam. Idę porozmawiać z paniš Cole. Dołšczę do was póniej. Miała
nadzieję, że pani Cole ma jakie wiadomoci od Wyliego. Nie
widziała go od przeszło trzech miesięcy. Nie otrzymała w tym czasie również
listu, chociaż pisała do niego regularnie. Ostrzegał jš, że nie potrafi zmusić
się do pisania listów, ale nie było to dla niej pociechš.
- Dzień dobry. - Umiechnęła się do obu kobiet, potem dopiero zauważyła, że
jest z nimi stara Eskimoska Marty.
- Lisa. - Trudy Cole powitała jš serdecznie. - Miałam nadzieję, że spotkamy się
dzi w kociele. Wczoraj dostalimy list od Wyliego. Włanie pokazywałam go
matce Cole. Pisał, że może nie mieć czasu na oddzielny list do ciebie i prosił o
przekazanie nowych wiadomoci od niego.
- Nowych wiadomoci? - Wzięła kartkę papieru od babki. List był krótki,
zajmował nie więcej niż pół strony.
- Tak. Wojsko szukało znajšcych Alaskę ochotników do zwiadowczego ugrupowania
Alaska Scouts. Chyba jest pełna jego nazwa w licie.
- All-Alaska Combat Intelligence Scouts - przeczytała Lisa.
- Tak. Przechodzš teraz różne specjalistyczne szkolenia. Dlatego nie był pewien,
czy będzie miał czas, żeby do ciebie napisać.
- Przysłał też fotografię. - Marty podała jej zdjęcie. - Wylie jest w rodku.
Lisa patrzyła na trzech mężczyzn, jednakowo ubranych w parki, każdy
z karabinem na ramieniu. Ich brody i futrzane kaptury ledwie pozwalały
rozróżniać twarze. Wcale nie wyglšdali na żołnierzy. Lisa nie była pewna, czy
poznałaby Wyliego bez pomocy Marty.
- Zapuszcza brodę. - Nie bardzo jej się to podobało.
- Tak. - Z tonu głosu matki Lisa wywnioskowała, że jest tego samego zdania. -
Pisze, że będzie mu cieplej w twarz.
- Pewnie tak - godziła się Lisa, mylšc jednak, że z brodš Wylie wyglšda jak
jaki dziki człowiek gór.
624 Janet Dailey
Rozległ się dwięk organów wzywajšcych do modlitwy.
- Czas już zajšć miejsca.
- Tak. - Lisa oddała list i fotografię. - Dziękuję za przekazanie mi wiadomoci
o Wyliem.
- Nie musisz za to dziękować - powiedziała jego matka. - Przyjd kiedy do nas
wieczorem, jeli nic innego nie będziesz miała do roboty. Przeważnie i tak
jestem sama w domu. ??? rozwozi ekwipunek dla armii i innych kontrahentów po
całej Alasce. Już go prawie nie widuję.
- Przyjdę - obiecała Lisa. Jej rodzina siedziała na jednej z tylnych ławek.
Zauważyła, że matka
celowo zostawiła dla niej miejsce na końcu ławki obok Steve'a Bogardusa. Usiadła
i wzięła do ręki piewnik. Słuchała organów, ale mylała o Wyliem. Nie zapomniał
jej, chociaż nie miał czasu, żeby napisać. Potem rozpoczęło się nabożeństwo,
więc skupiła na nim uwagę.
W czasie kazania pastora usłyszała jakie przytłumione wybuchy. Inni też je
usłyszeli i zaczęli odwracać głowy. Cichy szmer przebiegł przez zgromadzenie
wiernych.
Tym razem pastor nie przedłużał kazania i nabożeństwo skończyło się w
wyznaczonym czasie. Kiedy Lisa zajęła miejsce w długiej kolejce osób, które
powoli wychodziły z kocioła, każdy zadawał to samo pytanie: Czy słyszelicie
ten hałas? Niektórzy sšdzili, że to grzmot.
- Jak pan myli, co to mogło być? - Lisa zwróciła się do Steve'a Bogardusa:
- To pewnie manewry w forcie Richardson. To mogło być echo wystrzałów
karabinowych. - Umiechnšł się z pobłażaniem.
To wytłumaczenie było bardziej wiarygodne niż grzmoty w grudniu. Po podaniu ręki
pastorowi Steve Bogardus wyprowadził rodzinę z kocioła.
- Mój samochód jest zaparkowany w dole ulicy. Zanim zeszli z kocielnych
schodów, Lisa usłyszała wycie syreny, za
chwilę zorientowała się, że to nie była tylko jedna syrena. Zatrzymała się.
Wszyscy wokół również stanęli. Kto podbiegł do nich:
- W radio mówiš, że Japończycy bombardujš Hawaje.
- Nie - szepnęła.
- Chod. - Steve wzišł jš pod rękę. - Chodmy do mojego samochodu. Mam w nim
radio.
Lisa zaczęła biec. Przypomniało jej się wszystko, co słyszała od ojca
Alaska
625
Wyliego. Chciała wierzyć, że to nieprawda. Że to tylko fałszywy alarm. Nie
będzie prawdziwej wojny.
Ale spiker radiowy potwierdził wiadomoci o ataku japońskich bombowców na Hickam
Field i bazę marynarki w Pearl Harbor na Hawajach. Powiedział również, że
kilkanacie okrętów w porcie stoi w płomieniach, a straty sš nieobliczalne.
Wszyscy żołnierze na Alasce, którzy sš na przepustkach, majš się natychmiast
zgłosić do swoich jednostek. Wszystkie cywilne samoloty majš pozostać na
lotniskach, a cywilnym pojazdom nie wolno poruszać się po ulicach. Ludnoć ma
udać się do domów i czekać na dalsze instrukcje.
Gdy spiker zaczšł podawać plan ewakuacji w przypadku ataku nieprzyjaciela, Lisa
szepnęła:
- Mój Boże, oni naprawdę wierzš, że Japończycy mogš zaatakować Alaskę.
- Po co w ogóle tu przyjechalimy. Wiedziałam od poczštku, że le robimy. -
Matka Lisy wpadła w panikę. - Jan, co teraz zrobimy?
- Zrobimy to, co nam powiedziano - pójdziemy do domu i będziemy czekać.
- Lisa. - Steve Bogardus złapał jš za rękę. - Muszę ić do biura, wojsko może
potrzebować buldożerów lub innego sprzętu. Czy będziesz spokojna?
- Tak. - Była zupełnie otępiała.
. Zostawili samochód i ruszyli piechotš, Steve do biura, a rodzina Blomquist do
domu. Wycie syren potęgowało panikę i zamieszanie. Ciężarówki pędziły po miecie,
zbierajšc żołnierzy. Samochody wojskowe i inne uzbrojone pojazdy również
jedziły po ulicach, a bombowce i myliwce przelatywały z hukiem nad miastem.
Cały dzień, tak jak wszyscy, Lisa spędziła przy krótkofalówce. Przy drzwiach
stały plecaki z zapasami żywnoci na dwa tygodnie, jak zalecano, i niezbędnymi
rzeczami, przygotowanymi na ewakuację samolotem w góry. Obok stały strzelby ojca
i braci, na wypadek koniecznoci utworzenia obrony cywilnej. Ciężkie zasłony i
koce były już zawieszone - wydano rygorystyczne nakazy zaciemnienia.
Kiedy stacje radiowe Alaski zamilkły na rozkaz generała Bucknera, rodzina
Blomšuist starała się złapać stację kanadyjskš. Zamiast niej usłyszeli Radio
Tokio. Kiedy ich spiker podał, że Dutch Harbor na Aleutach i Kodiak zostały
doszczętnie zbombardowane, Lisa zaczęła płakać. Wylie miał stacjonować na wyspie
Kodiak. Potem Radio Tokio stwierdziło, że Fairbanks zostało zaatakowane z
powietrza, a Sitka i Anchorage były już w rękach Japończyków.
626
Janet Dailey
Lisa była w Anchorage, gdzie do tej pory nie było jeszcze Japończyków, więc
miała prawo nie dowierzać poprzedniej wiadomoci o zniszczeniu Kodiaku.
W pierwszym tygodniu po Pearl Harbor siły lotnicze Alaski, szeć przestarzałych
bombowców i dwanacie przestarzałych samolotów myliwskich, znajdowały się w
powietrzu, patrolujšc teren po osiemnacie godzin na dobę. We wtorek trzy
samoloty bojowe zestrzeliły amerykański balon, który badał warunki atmosferyczne.
Samoloty marynarki wojennej z Sitki zbombardowały łód podwodnš", która okazała
się wielorybem. Powoli mieszkańcy Alaski odzyskiwali poczucie humoru.
Ale zagrożenie ze strony Japonii było realne. Po ataku na Pearl Harbor wojska
japońskie wylšdowały na Filipinach i zmusiły żołnierzy MacArthura do odwrotu.
Japończycy zdawali sobie dobrze sprawę ze strategicznego położenia Alaski.
Trzeba było być przygotowanym na inwazję. Ewakuowano rodziny wojskowych, a
Alaska stała się terytorium militarnym.
Tej zimy wykańczano w popiechu wszystkie umocnienia obronne, nad którymi
rozpoczęto pracę jesieniš. Wszyscy odczuli tę presję, firma budowlana Steve'a
Bogardusa, robotnik budowlany Jan Blomšuist i pilot ??? Cole, który stale woził
ludzi i sprzęt do odległych zakštków. Kršżyły plotki, że Departament Wojny nie
ma zamiaru pomagać Alasce i nie wyle dodatkowego kontyngentu żołnierzy,
samolotów i statków, tak jak nie zrobił tego na Filipinach. Pomimo tych pogłosek
praca wrzała. Lisę przeniesiono z księgowoci. Spędzała teraz długie godziny
wypełniajšc nieskończonš iloć formularzy - firma miała dodatkowe kontrakty i
nowe terminy ukończenia robót.
W pierwszš sobotę marca Steve Bogardus przywiózł Lisę do domu pónym popołudniem.
Była zbyt zmęczona, żeby zastanawiać się, dlaczego matka zaprosiła Steve'a na
obiad, ale nie chciała pomocy w kuchni i wysłała jš do salonu razem z szefem.
Nastawiła radio, żeby posłuchać wiadomoci wojennych i usiadła na kanapie,
żałujšc, że nie może zdjšć butów przy gociu.
- Dzisiaj mamy powód do zadowolenia - powiedział Steve Bogardus, opierajšc się o
poduszki kanapy. Jego chłopięca, piegowata twarz nosiła lady wyczerpania. -
Kontrakt, który nasza spółka podpisała z rzšdem na budowę dla wojska szosy
Alaska-Kanada, przyniesie nam mnóstwo dolarów.
Budowa przez Kanadę drogi, która miała połšczyć Stany Zjednoczone z Alaskš, była
dyskutowana od tak dawna, że Lisa straciła nadzieję, iż kiedykolwiek do tego
dojdzie. Wszystko zmieniło się jednak z powodu wojny z Japoniš, której wspaniale
rozbudowana flota mogła zablokować dostęp do
Alaska
627
Alaski drogš morskš. Budowa tej długiej na tysišc pięćset mil wojskowej szosy
została zatwierdzona i przyznano jej najwyższy priorytet. To olbrzymie
przedsięwzięcie miało być wykonane wspólnymi siłami firm cywilnych oraz biur
inżynierskich wojska.
- Tak, to racja - westchnęła Lisa. - Mylę, że będzie w zwišzku z tym masa
roboty papierkowej.
- Nie martw się. Zatrudnimy nowych urzędników.
- To jest dla mnie najlepsza nowina, panie Bogardus.
- Kiedy zaczniesz mówić do mnie Steve?
Zdawała sobie sprawę, że ręka, którš trzymał na oparciu kanapy, prawie dotyka
jej ramienia.
- Nie jest właciwe mówić do szefa po imieniu.
- Mylałem, że jestemy również przyjaciółmi.
Szybko wstała, kiedy poczuła jak palce Steve'a muskajš jej włosy.
- Nigdy nie twierdziłam, że nie jestemy, panie Bogardus. - Podeszła do radia,
żeby ukryć zmieszanie.
- Powinienem zaprosić cię do restauracji. Już czas, żebym zaczšł rewanżować się
za tę wspaniałš gocinnoć. - Wstał i też podszedł do radia.
- Mamie to na pewno sprawi przyjemnoć.
- Liso, wiesz, że miałem ciebie na myli, a nie twojš rodzinę.
- Tak. - Patrzyła na małe zdjęcie, które włożyła za ramkę dużej fotografii
Wyliego. Duża fotografia przedstawiała Wyliego w mundurze, mała była najnowsza -
po jego wcieleniu do zwiadu.
- Czy to twój chłopak? - Wyjšł małe zdjęcie zza ramki, żeby mu się lepiej
przyjrzeć.
- Tak. To Wylie.
- On ma na imię Wylie?
- Tak. Wylie Cole. Jest teraz w oddziale Alaska Scouts. - Nigdy nie mówiła ze
Steve'em na ten temat. Wiedział tylko, że Lisa spotyka się z kim, kto jest w
wojsku.
- Jest jednym z Nożowników Castnera - mruknšł.
- Słucham? - Lisa zmarszczyła czoło.
- To jest przezwisko komandosów wybranych osobicie do tego plutonu przez
pułkownika Castnera. To sš twardzi mężczyni ze wszystkich częci Alaski -
górnicy, traperzy, myliwi, tubylcy - tacy, którzy potrafiš sobie poradzić w
terenie. Sš bardzo niebezpieczni, z tego co słyszałem. Niektórzy
628 Janet Dailey
mówiš, że to wykolejeńcy, którzy nie mogli znieć wojskowej dyscypliny.
- Patrzył na niš uważnie. - Nie wiedziała tego, prawda?
- Wylie nie jest taki. - Zabrała mu fotografię i włożyła na swoje miejsce. Była
zła na niego.
- To może być tylko wojskowa propaganda, żeby stworzyć wizerunek silnej grupy
komandosów. - Powiedział to, żeby jej zrobić przyjemnoć.
- Czy on naprawdę uważa, że powinna siedzieć w domu każdego wieczoru i nie mieć
żadnych rozrywek?
- Oczywicie, że nie.
- To dlaczego odmawiasz za każdym razem, gdy proponuję, żebymy gdzie poszli?
- Dlatego.
- Dlaczego dlatego?
- Steve, proszę cię.
- Wreszcie wymówiła moje imię.
- Tak mi się tylko powiedziało. Nie zastanawiałam się.
- Pociesza mnie to, że wymawiasz moje imię bez zastanowienia. To miło, że
mylisz o mnie jako o Stevie, a nie o panu Bogardusie.
To była prawda. Mylała o nim jako o Stevie. Już od pewnego czasu.
- To nic nie znaczy - protestowała.
- To znaczy, że możemy sobie już dać spokój z tym nonsensownym panem Bogardusem.
Usłyszała kroki na werandzie i stwierdziła z ulgš:
- Na pewno idzie tato.
Ale zamiast ojca zobaczyła w otwartych drzwiach frontowych wysokiego mężczyznę z
dużš czarnš brodš. Patrzyła na niego oniemiała. Mężczyzna umiechnšł się, białe
zęby błysnęły w czarnym zarocie.
- Mama mówiła, że powinienem zatelefonować, ale chciałem zrobić ci
niespodziankę. Udało mi się, chociaż nie bez trudnoci, dostać od sierżanta
przepustkę na weekend.
- Wylie. - Poznała go dopiero po głosie, nawet fotografia nie oddawała zmian,
jakie zaszły w jego wyglšdzie.
Podrapał się po brodzie.
- To jestem ja, pod tš gęstwinš. - Zdjšł parkę i powiesił na wieszaku w holu.
Pierwszy szok minšł. Lisa szybko przeszła przez pokój, podeszła do niego,
Alaska
629
ale kiedy objšł jš, cofnęła się. Z bliska był chudszy i jego twarz miała
bardziej zawzięty wyraz niż kiedy. Spojrzała na Steve'a, tłumaczšc sobie swoje
opory jego obecnociš.
- Wylie, to jest mój szef, Steve Bogardus. - Podprowadziła go do Steve'a.
- Dużo słyszałem o panu, szeregowy Cole. - Z miłym umiechem Steve potrzšsał
jego rękš, ale Lisa widziała chłodny wzrok Wyliego, taksujšcy Steve'a.
- Nie mogę tego samego powiedzieć o tobie, Steve. Lisa nigdy ciebie nie
wspominała.
Lisa zarumieniła się z poczucia winy, bo chociaż nigdy nie poszła na randkę ze
Steve'em, jego towarzystwo sprawiało jej przyjemnoć.
- Mama zaprosiła dzi pana Bogardusa na obiad, Wylie - powiedziała.
- Nie mogłem oprzeć się pokusie zjedzenia domowego obiadu - dodał Steve.
Lisa omal nie uciskała go za te słowa, w ten sposób jego wizyta wyglšdała na
zupełnie niewinnš -jakš w gruncie rzeczy była.
- Nie jadłe jeszcze obiadu, prawda Wylie? Mama zawsze gotuje tyle, że można
tym nakarmić całš armię. Wiem, że będzie mnóstwo jedzenia, więc może zjesz z
nami obiad?
- Jak Steve, nie oprę się pokusie zjedzenia domowego obiadu. Siedem osób
zasiadło przy stole Blomšuistów.
Wylie był zadowolony ze sposobu rozsadzenia goci przy stole. Lisa siedziała po
jego lewej ręce, a jej szef, Steve Bogardus, naprzeciwko niego. Mógł więc ich
obserwować.
Był przygotowany na to, że Lisa mogłaby zaczšć spotykać się z kim innym. W
Anchorage było bardzo wielu mężczyzn i bardzo niewiele kobiet, więc okazji nie
brakowało. Udało mu się prawie przekonać samego siebie, że nie może od niej
wymagać, aby siedziała w domu i czekała na niego, że byłoby w porzšdku, gdyby
spotykała się z kilkoma facetami. W końcu była wojna i nie wiadomo, co może się
jemu jeszcze przydarzyć. Dopiero po jego powrocie przyjdzie czas na okrelenie
ich wzajemnych stosunków.
Jednak za każdym razem, gdy Bogardus rzucał spojrzenie na Lisę - chociaż Wylie
wierzył, że nie chodzš jeszcze na randki - miał ochotę wycišgnšć rękę poprzez
stół i zamienić twarz tego faceta w krwawš miazgę. Matka Lisy nie
630
Janet Dailey
ułatwiała sytuacji, wyranie okazujšc swojš sympatię Bogardusowi i tak prowadzšc
rozmowę, żeby przedstawić go w najbardziej korzystnym wietle. Wylie wiedział,
że matka nie lubi go. Teraz, kiedy wywierała presję na Lisę, do której
dochodziła zrozumiała atrakcyjnoć kogo takiego jak Bogardus, Wylie wiedział,
że Lisa niedługo się podda.
I nic nie mógł na to poradzić. Przecież pozwolił jej spotykać się z innymi
mężczyznami w czasie swojej nieobecnoci, więc nie mógł teraz protestować.
Nie był, do diabła, lepy. Widział wszystkie szanse Bogardusa - był tu, na
miejscu, codziennie widywał Lisę. Prawdopodobnie zarabiał dużo pieniędzy na
kontraktach rzšdowych. Widać było, że owinšł już sobie całš rodzinę dokoła
małego palca, choćby po tym, jak mieli się z jego żartów. Wylie uważał, że
można uznać Bogardusa za przystojnego, jeli kto lubi taki typ urody. Chociaż
Lisa starała się to ukryć, Wylie widział, w jaki sposób patrzyła na Bogardusa, a
potem odwracała wzrok, zażenowana - wyranie jš interesował. Frustracja Wyliego
była tym większa, że nie miał prawa jej za to potępiać.
Ojciec i bracia Lisy zasypywali Wyliego pytaniami na temat aktualnych wydarzeń,
ale musiał udawać ignorancję, chociaż znał odpowiedzi na wiele ich pytań.
Wiedział bardzo dużo, jego grupa była zwišzana z wywiadem wojskowym - jeli
czego nie znał bezporednio, to miał wiadomoci z dobrego ródła.
Nie mógł im jednak powiedzieć, że statki japońskie sš widywane w pobliżu Wysp
Aleuckich i wszystko wskazuje na to, że szukajš miejsc do lšdowania. Nie mógł im
również powiedzieć o planach strategów z Waszyngtonu, którzy chcieli rozpoczšć
inwazję przeciwko Japończykom z takich miejsc, jak Nome, Syberia oraz Kamczatka,
co byłoby niemożliwe bez współdziałania z Rosjš, a Rosja jeszcze nie
wypowiedziała wojny Japonii. Tajemnicš były również objęte bazy wojskowe,
ulokowane na wyspach Unalaska i Umnak jako przetwórnie ryb. Bazy te zostały
wybudowane na rozkaz generała Bucknera, który nie czekał na zatwierdzenie swoich
planów przez władze wyższe, ponieważ rozumiał koniecznoć rozcišgnięcia kontroli
nad drogš morskš, otwierajšcš dostęp do Syberii, Nome, całego półwyspu Alaska i
do wschodniej częci Wysp Aleuckich.
Wylie zaintrygował swš babkę, kiedy zaczšł zadawać jej pytania, zaraz po
przyjedzie do domu, dotyczšce historii rodziny, a szczególnie Taszy, która
mieszkała nie tylko na wyspie Kodiak, ale również na wyspach Unalaska,
Alaska
631
Adak i Attu. Glory zaczęła co podejrzewać, kiedy zaczšł zadawać zbyt wiele
szczegółowych pytań na temat samych wysp, ukształtowania terenu, naturalnych
portów, jaskiń, znaków orientacyjnych.
Wszystko wskazywało na to, że niedługo rozpocznie się akcja wojskowa gdzie w
łańcuchu Wysp Aleuckich. Wylie zebrał doć dużo wiadomoci od Aleutów ze swojej
jednostki, którzy kiedy zastawiali pułapki na niektórych wyspach tego łańcucha.
Mimo to wiadomoci były skšpe. Nikt nie sporzšdzał nigdy mapy tych wysp. Piloci
używali map drogowych, a mapy morskiej floty oparte były na pomiarach robionych
przez Rosjan w 1864 roku.
Wylie wštpił czasami, czy Departament Wojny zdaje sobie sprawę z rozmiarów
Alaski. Jej linia brzegowa miała trzydzieci cztery tysišce mil długoci. Na
większoci map Aleuty nie były zaznaczone w odpowiedniej skali. Przeważnie
wyglšdały tam jak sznur koralowych wysepek Florida Keys. A między nimi była
jednak duża różnica. Od krańca półwyspu Alaska Aleuty rozcišgały się na długoć
tysišca dwustu mil w kierunki zachodnim. Anchorage było oddalone od położonej
najbardziej na zachód wyspy Attu o prawie dwa tysišce mil.
Było to diabelnie wielkie terytorium do patrolowania, a armia miała tylko pięć
bojowych eskadr sił powietrznych, pięć tysięcy piechoty i dwadziecia tysięcy
personelu pomocniczego, marynarka za jedynie trzy ciężkie kutry i dwanacie
niszczycieli, z których więcej niż połowa pochodziła z czasów pierwszej wojny
wiatowej, poza tym pięć kršżowników, szeć przestarzałych lodzi podwodnych,
trochę hydroplanów i statków zaopatrzeniowych oraz flotę małych rybackich łodzi
zakupionych do patrolowania. Nikt nie wiedział, kiedy może nastšpić atak
Japończyków.
Wylie nigdy nie uważał się za utalentowanego stratega, ale umiał zobaczyć na
mapie, że Alaska leży o wiele bliżej Japonii niż Hawaje. Gdyby Japończycy zajęli
Hawaje, musieliby przebyć dwa tysišce pięćset mil oceanu, aby dotrzeć do celów
na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ale gdyby zajęli Alaskę, to stocznia
marynarki w Bremerton i fabryka bombowców Boeinga w Seattle znalazłyby się w
odległoci tylko trzech godzin lotu. Wtedy cała Kanada i całe Stany Zjednoczone
stałyby dla nich otworem, a Rosja znalazłaby się w lepym zaułku.
Ale Wylie nie mógł o tym mówić. Musiał milczeć jak jaki ciemniak z intendentury,
kiedy Bogardus ze znawstwem mówił o budowie drogi dla wojska ze Stanów na Alaskę,
o projekcie zmobilizowania wzdłuż trasy
632 Janet Dailey
wszystkich robotników, cywilów i wojskowych, aby budowa mogła być rozpoczęta w
kilku miejscach jednoczenie.
Dla Wyliego był to najdłuższy obiad w życiu. Ale wreszcie skończył się. Matka
Lisy namawiała Bogardusa, żeby został dłużej, ale wymówił się pracš, jaka go
jeszcze czekała tego wieczoru. Wylie patrzył w milczeniu, jak Lisa odprowadza go
do drzwi.
- Podjadę po ciebie w poniedziałek rano - usłyszał słowa Bogardusa.
- Będę czekać.
Wylie zorientował się, że Bogardus zabiera jš co dzień do pracy i prawdopodobnie
odwozi jš co wieczór do domu. A jego tu nie będzie i nic nie będzie mógł na to
poradzić. Nadchodziła wiosna. Skończyły się już zimowe sztormy, plaga tych
północnych wód. Czuł, że jeżeli Japońcy planujš atak na Alaskę, to nastšpi on
wkrótce. Wtedy on jako zwiadowca znajdzie się na pierwszej linii frontu. Był w
jednostce komandosów, wyszkolonych w zwiadzie i przenikaniu na pozycje
przeciwnika. Nie wiedział, kiedy będzie miał okazję znowu zobaczyć Lisę.
Po wyjciu Bogardusa ojciec Lisy zabrał dyskretnie chłopców z pokoju, aby Wylie
mógł zostać z niš sam. Podeszła do niego, nerwowo zacierajšc ręce.
- Wylie, chiałabym wytłumaczyć sprawę pana Bogardusa... - zaczęła.
- Nie musisz mi się tłumaczyć, Liso - ucišł krótko.
- Ale...
- Dajmy temu spokój, dobrze? - Był zły i okazywał to.
- Dobrze. - Ale była zmieszana i zraniona jego postawš.
Dutch Harbor, wyspa Unalaska 3 czerwca 1942 roku
Był wczesny ranek, zaledwie parę minut po wpół do szóstej. Z obozu na grzbiecie
góry Ballyhoo Wylie obserwował otoczonš górami zatokę. Sztorm, który nękał cały
łańcuch wysp przez prawie dwa tygodnie, uspokoił się. Według doniesień służb
wywiadowczych japońskie okręty zmierzały w stronę Wysp Aleuckich. Z powodu
sztormu zarówno samoloty, jak i statki patrolowe nie były w stanie ich
zlokalizować. Chociaż jeszcze chmury pokrywały niebo, deszcz ustał, a huraganowy
wiatr - potworny williwaw - przestał huczeć w wulkanicznych kanionach dokoła
Dutch Harbor. Teraz nic już nie zasłaniało Wyliemu widoku portu, przystani i
obiektów Fort Mears.
Kiedy Wylie przepatrywał długi pas wody zatoki Unalaska, wschodzšce słońce
usiłowało przebić się przez chmury. Była to ta sama zatoka, gdzie niegdy rzucał
kotwicę kapitan Cook, szukajšcy przejcia północno-zachodniego, ta sama zatoka,
nad którš mieszkała założycielka rodu, Tasza, w czasie pierwszego tubylczego
powstania przeciwko Rosjanom. A teraz był tutaj on, razem z małš grupkš
zwiadowców, wysłanš na Unalaskę w celach rozpoznawczych. Reszta komandosów
znajdowała się na wyspie Kodiak, Wyspach Pribyłowa, w zatoce Cold i na wyspie
Umnak.
Usłyszał jaki ruch za plecami. Duży Jim Dawson wyszedł ze swojego namiotu,
ziewajšc i przecišgajšc się. Wyglšdał jak duży, kudłaty niedwied zbudzony z
zimowego snu. Przed wojnš był inżynierem górnictwa, potem poszukiwał złota po
obu stronach koła podbiegunowego. Był silnie zbudowanym mężczyznš, redniego
wzrostu, z brodš koloru brudnego niegu i czarnymi jak węgiel włosami. Wstšpił
do Alaska Scouts w tym samym czasie co Wylie. Razem odbywali ten wyczerpujšcy
trening - marsze przez zasypany niegiem
634 Janet Dailey
las bezustanne rysowanie map, codzienne praktyki strzeleckie z użyciem różnego
rodzaju broni, noszonej na ramieniu albo na plecach. Przeszli razem przez piekło,
z którego wyszli silni i zahartowani - dobrzy przyjaciele.
_ Jestem głodny- - Duży Jim klepał się po brzuchu. - Pojadłbym sobie tych twoich
naleników. Dzi twoja kolejka gotowania. Pamiętasz?
_ Pamiętam. - Komandosi nie przepadali za wojskowš aprowizacjš. Nosili wszędzie
ze sobš małe składane kuchenki naftowe, tłuszcz oraz cenny zakwas. Polowali i
łowili ryby.
- Czy co się dzieje tam na dole? - Duży Jim patrzył na szeć okrętów,
stojšcych w porcie na kotwicy.
- Jest spokojnie. Pewnie wszyscy jeszcze piš po tych ćwiczeniach obrony
przeciwlotniczej, jakie mieli przed witem. - Wylie przerwał i zmarszczył czoło
na dwięk tršbki, dochodzšcy od strony zatoki. - Słyszysz? Wyglšda na to, że
jeden z tych statków wzywa bazę.
Zanim Duży Jim zdšżył odpowiedzieć, rozległo się wycie syren przeciwlotniczych,
przemieszane z sygnałami zakotwiczonych statków, wzywajšcych swoje załogi na
pozycje bojowe.
- Nie wydaje mi się, żeby to było jedno z ich cholernych ćwiczeń - wymamrotał
Duży Jim.
Wylie podniósł lornetkę do oczu, a Duży Jim rzucił się do namiotu po swojš. W
porcie wszystkie statki były pod parš, gotowe do ucieczki. Na przystani i w Fort
Mears żołnierze zajmowali miejsca przy karabinach maszynowych i działach
przeciwlotniczych. W Dutch Harbor nie było lotniska, ponieważ teren był górzysty.
Było tu tylko kilka wodnopłatowców zacumowanych w pobliskich zatoczkach.
Po zorientowaniu kompasu Wylie umiejscowił japońskie samoloty typu Zero,
wyłaniajšce się z chmur od południa. Duży Jim podszedł do niego, ale Wylie nie
odejmował lornetki od oczu i od nieprzyjacielskich maszyn, zanim ustawiły się w
szyku bojowym.
- Naliczyłem piętnacie.
- Ja też - powiedział Duży Jim.
Artyleria przeciwlotnicza portu rozpoczęła ostrzał, dołšczyły do niej zaraz inne
baterie, starajšc się utworzyć zaporę ognia nad całym portem. Samolot pocztowy
usiłował desperacko wystartować, ale został trafiony przez dwa nurkujšce Zero,
zanim zdšżył się wzbić w powietrze. Stanšł w ogniu. Celem ataku były hydroplany
zacumowane w zacisznych zatoczkach.
Alaska
635
- W Pearl Harbor również żaden samolot nie zdołał wznieć się w powietrze.
- Jednemu się uda. - Duży Jim wskazał na samolot typu Catalina, wznoszšcy się,
żeby odeprzeć japoński atak.
Nieprzyjacielska maszyna natychmiast zaatakowała. Kiedy przelatywała nad
amerykańskim samolotem, ten otworzył ogień w kierunku jej odsłoniętego brzucha.
W tej samej chwili Zero został trafiony pociskiem przeciwlotniczym, obrócił się,
po czym w kłębach czarnego dymu i żółtego płomienia wpadł w korkocišg i runšł do
zatoki.
W uszach Wyliego wibrował huk artylerii, grzechot karabinów maszynowych i wist
pocisków smugowych oraz potężne eksplozje bomb - wszystko to razem powodowało,
że ziemia trzęsła mu się pod stopami. Dzięki długotrwałemu szkoleniu zdobył
umiejętnoć uważnej obserwacji, ale tym razem nie mógł chwilami uwierzyć własnym
oczom. To były naprawdę japońskie samoloty i japońskie bomby.
Cztery nieprzyjacielskie bombowce obrały kierunek na wojskowy fort. Kiedy
osišgnęły cel, zrzuciły bomby, które zapaliły zbiorniki lotniczego paliwa i
zniszczyły baraki. Gdy dym opadł, z rumowiska zaczęli wypełzać ranni. Wylie
zwrócił lornetkę w innš stronę, oczy miał zamglone, płonšł gniewem.
- Uważaj! - krzyknšł Duży Jim, usiłujšc jednoczenie powalić Wyliego na ziemię.
Wylie upadł w tej samej chwili, kiedy poczuł uderzenie ręki Jima. Pociski z
pikujšcych Zero zryły ziemię, gdzie przed sekundš stał. Poczuł pot spływajšcy po
twarzy, suchoć w gardle i ucisk w żołšdku. Ale miał już w rękach karabin, z
którym się nigdy nie rozstawał i był na tyle opanowany, aby oddać kilka serii w
kierunku bombardujšcego samolotu, aż ten odleciał, szukajšc bardziej znaczšcego
celu.
- Skurwysyny! - Duży Jim przezornie nie wstawał. Wylie też leżał obserwujšc z
ziemi sytuację na dole.
Atak nieprzyjaciela trwał pełne dwadziecia minut. Po zrzuceniu bomb samoloty
zawróciły na południe. Kiedy patrzyło się z góry Ballyhoo, Dutch Harbor wydawał
się całkowicie zniszczony - wyglšdał jak dymišca masa zgliszczy. Ale w istocie
straty nie były tak wielkie. Statki w porcie pozostały nietknięte. Straty w
ludziach wynosiły jeden procent. Większoć z pięćdziesięciu dwu zabitych
komandosów zginęła w barakach w Fort Mears.
636 Janet Dailey
Następnego popołudnia samoloty japońskie uderzyły ponownie w Dutch Harbor,
oddajšc dwa bezporednie trafienia w stary, osadzony na mielinie statek
Northwestern oraz wysadzajšc w powietrze cztery duże pojemniki paliwa. Patrole
amerykańskie nie były w stanie zlokalizować japońskiej grupy operujšcej na
wodach basenu aleuckiego.
Daleko na południu, koło wyspy Midway, toczyła się wielka bitwa morska. Ale
mężczyni w Dutch Harbor nie przywišzywali do tego wielkiej wagi. Zaczęła się
wojna na Aleutach. W kilka dni póniej dowiedziano się, że Japończycy zajęli
wyspę Attu.
Anchorage 20 czerwca 1942 rob
??? Cole rozcierał zesztywniałe mięnie karku, kiedy jego dwusilnikowy Lockheed
z wypłowiałym napisem ??? Flying Service kołował w kierunku hangaru. Miał za
sobš bardzo długi dzień pracy. Latanie nie sprawiało mu już tyle przyjemnoci co
przedtem, może dlatego, że było teraz bardziej rutynowe. Nie było już miejsca na
przygodę, kiedy miał tyle instrumentów nawigacyjnych w swoim samolocie i radiowš
łšcznoć.
Zatrzymał samolot przed hangarem i wyłšczył silniki. Gdy wyjrzał przez owiewkę,
zobaczył barczystego, siwowłosego Billy'ego Raya niosšcego komplet kołków do
blokowania kół. ??? nie przypominał sobie, żeby Billy Ray kiedykolwiek poruszał
się tak szybko.
- Co musiało się stać - mruknšł do siebie.
W tej samej chwili jacy żołnierze wyszli z hangaru. Serce mu się cisnęło.
Wylie... Nie mieli od niego żadnej wiadomoci od czasu, kiedy Japończycy
zaatakowali Dutch Harbor, a potem zajęli wyspy Kiska i Attu.
Nie, słodki Jezu! - Odpišł pasy i wyskoczył z samolotu tak szybko, jak nigdy w
życiu.
Ale kiedy dotknšł nawierzchni lotniska, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszystko
w nim dygotało. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak przerażony. Starał się
odzyskać swoje zwykłe opanowanie, kiedy żołnierze podchodzili do samolotu.
Billy Ray wyjšł brudnš szmatę z kombinezonu i wytarł niš ręce. Pomimo podeszłego
wieku był najlepszym mechanikiem, jakiego znał ???. Nie było silnika, którego
nie potrafiłby zreperować. Teraz tylko zabierało mu to więcej
czasu.
638 Jan et Dailey
- Od jak dawna oni tutaj sš? - ??? wskazał na porucznika i jego eskortę.
- Przyszli zaraz po tym, jak dałe znać wieży, że będziesz lšdował.
- Patrzył na ???'? z zażenowaniem. Odetchnšł głęboko i spytał:
- Czy mówili, o co im chodzi?
- Nie. Ale dzieje się co dziwnego - odpowiedział Billy Ray.
Billy Ray nie zrobiłby takiej uwagi, gdyby mylał, że ??? dostanie złe
wiadomoci o Wyliem. Patrzšc na żołnierzy, ??? zmarszczył czoło i włożył ręce do
kieszeni.
- Czy mogę w czym panu pomóc, poruczniku? - spytał. Oficer podszedł bliżej:
- Czy pan ??? Cole? -Tak.
- Czy to pana samolot? -Tak.
- Moim obowišzkiem jest poinformowanie pana, że wojsko rekwiruje pana samolot
zgodnie z prawem stanu wyjštkowego.
- Co? - wybuchnšł. Przygotował się na usłyszenie różnych rzeczy, ale nie takiej.
- Pana samolot jest teraz we władaniu wojska.
- A co ono z nim zrobi? - spytał ???.
- To jest sprawa wojska, sir.
- To jest mój samolot. Zarabiam nim na życie, więc jest to moja sprawa.
- Kiedy minie stan wyjštkowy, samolot zostanie panu zwrócony, panie Cole.
- Jaki stan wyjštkowy? I w jakim stanie będzie samolot? Widziałem trochę
wojskowych pilotów. Nikt nie będzie latał tym samolotem poza mnš. - ???
podkrelał wagę swych słów uderzajšc palcem w pier porucznika.
- Wojsko zrekompensuje szkody, jakie może odnieć pana własnoć
- zapewnił go.
- O, nie - ??? potrzšsał głowš. - Jeli potrzebujecie samolotów, to przecież,
do cholery, potrzebujecie pilotów. Mam prawdopodobnie więcej dowiadczenia w
lataniu nad tym terytorium niż cały szwadron waszych chłopaczków. Jeli
potrzebujecie tego samolotu, to go dostaniecie, aleja będę go pilotował. -
Zwrócił się do Billy'ego Raya. - Napełnij zbiorniki i przygotuj samolot do
startu, a ja i porucznik porozmawiamy z kim z dowództwa.
Alaska 639
- ??? - Billy Ray dał mu znak, żeby podszedł do niego. Billy Ray odwrócił się
tylem do żołnierzy i szepnšł: - Jeli nie chcesz, żeby silniki pracowały, jak
wrócisz, to nie będš.
??? ukrył umiech, patrzšc na pomarszczonš twarz Eskimosa.
- Nie. - Położył mu rękę na ramieniu. - Chcę, żeby te silniki ryczały tak
głono jak niedwied, kiedy wrócę.
- Będzie tak. - Billy Ray wyszczerzył zęby.
Kiedy ??? ofiarował swoje usługi wyższemu stopniem oficerowi, ten przyjšł je z
wdzięcznociš. Dowiedział się, że wojsko zarekwirowało więcej samolotów tego
dnia. Zabrali prawie wszystkie maszyny, które przekroczyły granicę terytorium,
łšcznie z czterdziestoma szecioma samolotami handlowymi, należšcymi do United,
Northwest i kilku innych linii lotniczych. Teraz wojsko miało eskadrę składajšcš
się z pięćdziesięciu pięciu samolotów.
Tego wieczoru, na odprawie, ??? poznał wojskowe plany operacyjne. Ich zasięg
zadziwił go. To, co proponowali, wydawało się nie tylko logistycznym koszmarem,
ale również nieprawdopodobieństwem. Ale zawsze go pocišgało to co niemożliwe.
Tyle razy lšdował w miejscach, gdzie, jak mu mówiono, samolot nie może wylšdować.
Dwie zwiadowcze Cataliny wykryły na Morzu Beringa duży konwój japoński,
zdšżajšcy na północny zachód, pomiędzy Wyspami Pribyłowa a Wyspš więtego
Wawrzyńca. Wywiadowcza służba w Pearl Harbor przejęła szyfr japoński, z którego
wynikało, że planowali uderzenie na Alaskę od strony zachodniej, prawdopodobnie
w Nome. Armia zamierzała więc przerzucić tam drogš lotniczš wojsko, amunicję
oraz ekwipunek w celu obrony zachodniego wybrzeża. Najważniejszy był popiech,
ponieważ nikt nie wiedział, kiedy Japończycy uderzš. Nigdy przedtem nie
dokonywano przerzutów na takš skalę, ale wojsko było dobrej myli.
??? zatelefonował do Trudy z Merrill Field.
- Czeć kochanie. Pomylałem sobie, że trzeba ci powiedzieć, że wróciłem.
- W samš porę. Co się tam dzieje? Telefonowała włanie Marty po rozmowie z
Billym Rayem. Powiedział jej, że jacy wojskowi gdzie cię zawlekli.
- Chcš, żebym dla nich latał. Muszšjak najszybciej przerzucić ekwipunek i
zapasy do jednej z baz. - Starał się mówić obojętnie, chociaż palił się do tej
roboty. - Nie wiem, jak długo to potrwa. Pewnie wrócę dopiero za kilka dni. To
będzie zależeć od pogody. Nie martw się, jeli przez jaki czas nie będziesz
miała ode mnie wiadomoci.
640 Janet Dailey
- Chyba nie zawracasz i nie startujesz znowu? - zaprotestowała. - ???, przecież
nie spałe. Co z obiadem? Czy przyjdziesz do domu?
- Nie. Co tutaj przegryzę i przepię się parę godzin w czasie załadunku. Przez
chwilę Trudy nie odzywała się, potem powiedziała zrezygnowanym
tonem:
- W porzšdku. Ale uważaj na siebie, ???.
- Będę uważał - rozejrzał się, czy nikt nie słucha i powiedział:
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
W pełnym wietle arktycznego witu ??? nadzorował załadunek do swojego samolotu.
Sierżant sprawdzał manifest ładunkowy, a dwaj żołnierze wkładali kolejnš
skrzynkę do rodka.
- Zaczekajcie, wyjmijcie to - rozkazał sierżant.
- Zostawcie to - powiedział ???.
- Sir, ma pan już osiemset funtów nadwagi. - Sierżant zaczšł mu pokazywać cyfry
manifestu.
- Sierżancie, miewałem już tysišc dwiecie funtów nadwagi i startowałem. Proszę
mi wierzyć na słowo, wiem, ile ten samolot może wytrzymać.
- Umiechnšł się, widzšc wahanie sierżanta. - Chodzi o to, żeby zabrać jak
najwięcej i dowieć to jak najszybciej, prawda?
- Tak. Ale jeli pan tego nie dowiezie, to mój tyłek będzie w
niebezpieczeństwie.
- A moje ciało w szczštkach samolotu - dodał ???. Wzišł papiery z ršk sierżanta
i podpisał manifest. - Proszę mi wierzyć sierżancie, że bardziej martwię się o
swojš dupę niż o pańskš. Wkładajcie to, chłopcy - powiedział żołnierzom.
Zawahali się, ale sierżant powiedział tylko: Życzę szczęcia" - i odszedł.
Na całym pasie startowym ładowano wszelkiego typu samoloty zapasami żywnoci,
amunicjš, działami przeciwlotniczymi. Żołnierze jednostek bojowych, czekajšcy na
transport, byli zaopatrzeni w amunicję na trzy dni, a w zapasy jedzenia na
dziesięć. Przerzut ten nosił nazwę operacja Bingo". ??? uważał tę nazwę za
słusznš. Jak w grze bingo, wycišgało się cyfry i czekało na właciwy układ z
nadziejš na wygranš.
Kiedy zakończono ładowanie samolotu i zabezpieczono cargo, ??? ? drugi
Alaska
641
pilot, Skeeter Olson, zapięli pasy i czekali swojej kolei na start. Przeładowany
samolot potoczył się już po pasie startowym. ??? poderwał go z ziemi, leciał na
wysokoci kilku stóp nad pasem, aby nabrać szybkoci, potem zaczšł powoli pišć
się w górę. Gdy znaleli się na odpowiedniej wysokoci, ??? przymknšł
przepustnicę.
- Wiesz dobrze, że ten samolot nie miał prawa oderwać się od ziemi - mruknšł
Skeeter.
??? umiechnšł się tylko, wyrównujšc samolot. Zobaczył maszynę, która
wystartowała przed nimi. Większoć pilotów cywilnych nigdy dotšd nie przebyła
tej szećsetmilowej drogi powietrznej z Anchorage do Nome. Nie było dokładnych
map tego rejonu, żadnego zabezpieczenia w nagłych sytuacjach, nie prowadzono
poszukiwań zaginionych samolotów. Korpus łšcznoci przygotowywał się dopiero w
popiechu do budowy radiostacji wzdłuż trasy. Teraz piloci byli zdani sami na
siebie. Niektórzy na pewno zboczš z kursu i zaginš lub będš zmuszeni do
lšdowania na jakim zamarzniętym jeziorze. ??? miał nadzieję, że nie będzie
jednym z nich.
Kiedy zbliżali się do gór Kuskokwim, ??? zauważył wał czarnych chmur.
- Sprawd czy nasz ładunek jest dobrze umocowany - powiedział do drugiego
pilota. - Wyglšda na to, że będzie trochę rzucać.
- Już idę. - Skeeter rozpišł pas i gramolił się ze swojego fotela. - A co my
właciwie wieziemy?
- Nawet nie pytaj.
Za chwilę Skeeter wrócił. ??? przymknšł przepustnicę, kiedy weszli w strefę
silnych turbulencji, potem spojrzał na bladš twarz drugiego pilota.
- Czy wszystko jest dobrze przywišzane?
- Tak. - Przełknšł z wysiłkiem linę i zwrócił się do ???'a. - W tych
skrzynkach jest ostra amunicja.
- Czy spodziewałe się, że będš rzucać kamieniami w japońskie bombowce? - miał
się z niego ???.
Skeeter nie odezwał się, patrzył tylko przed siebie.
- Cholera - mruknšł. - Wieziemy jakš pieprzonš bombę.
??? nie odpowiedział. Wchodzili w chmury i musiał się skoncentrować na
utrzymaniu samolotu na kursie. Postanowił przelecieć przez chmury, ponieważ nie
był w stanie wznieć się wyżej, a nie chciał schodzić niżej z powodu gór.
Przez ponad godzinę samolot, szarpany silnym wiatrem i pršdami powietrznymi
przedzierał się przez front atmosferyczny.
642 Janet Dailey
- Raany, kiedy wreszcie wyjdziemy z tego gówna? - Skeeter zacisnšł zęby, żeby
nie szczękały.
- Jak mylisz, czy uda nam się wyjć ponad chmury, czy zejć na dół?
- Ponad chmury. - Skeeter nie musiał się zastanawiać nad odpowiedziš.
- Z tym ładunkiem nie chcę schodzić w dół, dopóki nie będziemy w Nome.
- Rzućmy monetę - zasugerował ???. - Reszka - wznosimy się, orzeł
- idziemy w dół.
- Raany, ???. Twój cholerny ojciec był hazardzistš, w porzšdku, ale nie widzę
powodu, dlaczego ty masz ić w jego lady. - Jego głos zanikał przy gwałtownych
wibracjach samolotu. Wzišł monetę, którš ??? zawsze trzymał w popielniczce, i
lekko podrzucił jš w powietrze. Nie zdołał jej złapać i moneta upadła na podłogę.
- Zobacz, jak upadła - powiedział ???, nie odrywajšc wzroku od tablicy
rozdzielczej.
Usłyszał, jak Skeeter zaklšł pod nosem, zanim powiedział:
- Reszka.
- Kłamca. - ??? obniżył dziób samolotu. - Zejdziemy w dół na cztery tysišce i
zobaczymy, czy nie ma jakiej przerwy w chmurach.
- Niech to szlag trafi, ???. Nie mogłe widzieć tej monety.
Na wysokoci czterech tysięcy czterystu stóp ??? zauważył dziurę w chmurach i
przeleciał przez niš, wyrównujšc na dwóch tysišcach, gdzie warstwa chmur była
cienka i rozproszona. Pod nimi była woda upstrzona krš.
- Czy wiesz, gdzie jestemy? - spytał Skeeter.
- Jeli nie zwiało nas z kursu dalej, niż mylałem, to pod nami jest zatoka
Norton. Czy widzisz linię północnego brzegu?
- Tak. Wiedziałe, że cały czas lecimy nad wodš, co? - powiedział Skeeter
oskarżycielskim tonem. - Dlaczego mi nie powiedziałe i pozwoliłe, żebym się tu
pocił ze strachu?
??? skierował samolot na północ i leciał wzdłuż linii brzegowej, aż zobaczył
Nome, miasto swojego urodzenia, położone nad morzem.
Lotnisko znajdowało się w północno-wschodniej stronie miasta, za rzekš Snake.
Wiał przeciwny wiatr, kiedy zbliżał się do lšdowania. Ustawił skrzydła do wiatru,
by zejć nad rodek pasa, w ostatniej minucie wyprostował. Za chwilę koła
samolotu dotknęły lšdowiska. Wyłšczył jeden z silników, utrzymujšc obroty
drugiego, żeby kontrolować kołowanie w silnym wietrze.
Po godzinie, kiedy rozładowano i zatankowano samolot, byli znowu
Alaska
643
w powietrzu. Lecieli do Anchorage po następny ładunek. Tego dnia ??? wykonał
trzy loty do Nome. W ogólnym rozrachunku pięćdziesišt pięć samolotów wykonało
sto siedemdziesišt dziewięć lotów, przetransportowało dwa tysišce trzystu
żołnierzy, dwadziecia dział przeciwlotniczych oraz tony zapasów żywnpci i
ekwipunku. Po dwudziestu czterech godzinach wojsko zajęło już pozycje obronne w
Nome.
??? latał jeszcze przez trzy dni, wożšc zapasy żywnoci i ekwipunek. Te
przerzuty lotnicze trwały, choć w ograniczonej skali, jeszcze przez trzy
tygodnie. Wszystko było gotowe na przyjęcie Japończyków, ale oni nigdy się tam
nie pojawili.
??? uznał swój udział w tym przedsięwzięciu za wspaniałe dowiadczenie, chociaż
nie przyniosło ono spodziewanych rezultatów. Był częciš operacji, na którš nikt
się przedtem nie porwał, i przyczynił się do jej powodzenia. Może był już za
stary, żeby być żołnierzem, ale jednak zrobił co dla sprawy wojennej.
Inga Blomšuist zatrzymała się w kuchennych drzwiach, aby przyjrzeć się siedzšcej
przy stole parze. Oboje mieli ręce oparte na stole, wychylali się do przodu,
żeby móc na siebie patrzeć w czasie rozmowy. Byli tak zatopieni w sobie, że nie
zdawali sobie sprawy z jej obecnoci. Indze bardzo podobał się ten obraz, Lisa i
Steve Bogardus. Miała nadzieję, że Lisa wreszcie zapomni o Wyliem ????'?.
Już tej wiosny wydawało się, że o nim zapomniała. Dwa razy wyszła do miasta ze
Steve'em. Potem wybuchło to zamieszanie z atakiem Japończyków na jakš wyspę na
Aleutach. Lisa była znowu zdenerwowana i zmartwiona, że co mogło się przydarzyć
Wyliemu. Czuła się winna, że spotyka się ze Steve'em.
Matka zastanawiała się, dlaczego Lisa nie rozumie, że zainteresowanie takiego
mężczyzny jak Steve Bogardus jest dla niej losem na loterii. Byłby takim dobrym
mężem. Kiedy sama była w wieku Lisy, też zalepiało jš uczucie. Żadna kobieta
nie powinna polubiać swojej pierwszej miłoci. Gdyby w dniu, gdy brała lub z
Janem, przeczuła te lata walki, trudnoci, głodu, które jš czekały, nigdy nie
wyszłaby za niego. Jan Blomšuist był biedny, ale ona była tak młoda, że
pienišdze nie miały dla niej znaczenia. Ważne było, że się kochali - ale to nie
wystarczyło. Nie zawsze tak
644
Janet Dailey
utyskiwała. Nie zawsze była nieszczęliwa. Wiele razy chciała wytłumaczyć to
Lisie, ale nie umiała znaleć właciwych słów. Kiedy Steve podniósł głowę, Inga
szybko podeszła do nich.
- Jest kawa, wieża i goršca. - Nalała kawy do jego filiżanki. - Tak miło jest
mieć mężczyznę w domu. Jan i Rudi sš nieobecni przez cały tydzień, pracujš na
budowie i dom wydaje się taki pusty. - Umiechnęła się ciepło do niego. - Tak
się cieszę, że mógł pan być dzisiaj u nas na obiedzie.
- Nie ma innego miejsca, gdzie wolałbym być, pani Blomšuist. - Spojrzał na Lisę.
- Ani nikogo innego, z kim chciałbym być.
Zadowolona z tego komplementu Lisa podniosła filiżankę.
- Ja też napiję się kawy, mamo. Nie mów o braku mężczyzn przy Eriku, który
uważa, że to on jest mężczyznš w domu, kiedy nie ma papy i Rudiego. Robisz mu
przykroć.
- Od czasu, kiedy poznał tę dziewczynę, rzadko bywa w domu. - Nalała Lisie kawy,
potem sobie i usiadła.
- Włanie mówiłem Lisie, że chcę z niš polecieć do Big Delta, żeby sprawdzić
postępy przy budowie drogi. Miała tyle pracy papierkowej przy naszym kontrakcie
na autostradę Alaska-Kanada, więc pomylałem, że powinna sama zobaczyć drogę, w
którš włożyła tyle roboty. Ale ona waha się. Chyba uważa, że to nie będzie
przyzwoite, jeli polecimy tam razem. - Umiechnšł się do niej. - Albo nie ma do
mnie zaufania.
- Mam do ciebie zaufanie - odpowiedziała niepewnym głosem Lisa.
- Nadal uważam, że nie powinna odrzucać szansy zobaczenia, jak się tworzy
historię - nalegał Steve, potem zwrócił się do Ingi. - Co pani o tym sšdzi, pani
Blomšuist?
- Uważam, że Lisa powinna jechać - odpowiedziała.
- Na tym więc kończę. - Odchylił się w krzele, rozkładajšc ręce gestem
wskazujšcym na to, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. - Nawet twoja matka
pochwala ten pomysł.
- Ja nie wiem - szepnęła.
- Będziesz musiała włożyć spodnie, bluzkę z długimi rękawami i wzišć co do
okrycia twarzy. - Inga Blomšuist nie miała zamiaru dopucić do tego, żeby jej
córka zrezygnowała z okazji, która spadła jak z nieba, spędzenia czasu w
towarzystwie Steve'a Bogardusa, we dwójkę, poza biurem. - Wiesz, jak dokuczliwe
sš moskity i muchy w głębi kraju o tej porze.
Alaska 645
- Lepiej we też dobre buty - radził Steve.
- Jeszcze nie powiedziałam, że pojadę - protestowała Lisa ze miechem, który
wyrażał zgodę.
Od Big Delta jechali odkrytym jeepem. Kapelusz wojskowy starego stylu, z
szerokim rondem, do którego można było przyczepić siatkę przeciwko moskitom,
ochraniał twarz Lisy przed słońcem. Wcisnęła kapelusz mocno na głowę, żeby go
nie zerwał wiatr, który napełniał jej oczy kurzem ze żwirowej drogi i powiewał
jej długimi włosami.
Steve, ubrany w bawełnianš koszulę Levisa i dżinsowš kurtkę, przyjechał po niš
tego ranka jeszcze przed witem. Samolot czarterowy wystartował o wicie przy
bezchmurnym niebie i skierował się na północ. Lisę fascynował widok z góry torów
kolejowych i nowej drogi, łšczšcej Anchorage z Fairbanks. Nawet góra McKinley
była widoczna tym razem.
Kiedy znaleli się na południe od Big Delta, Steve polecił pilotowi, by zawrócił
na wschód, żeby Lisa mogła zobaczyć nowš autostradę z góry. Teraz włanie
jechali tš gładkš drogš wzdłuż doliny rzeki Tanana. Z obu stron tej aluwialnej
niziny wznosiły się góry. Czasami spotykali jaki samochód czy konwój ciężarówek,
które spowijały jeepa chmurami pyłu.
Czuła, jak oblepia jš brud, ale to jej nie przeszkadzało. Teraz, gdy była na tej
otwartej przestrzeni, w tej wspanialej scenerii, przypomniała sobie pierwsze,
ekscytujšce wrażenia po przyjedzie na Alaskę. Czuła się podobnie - chętna do
zdobywania nowych dowiadczeń.
Kiedy Steve zwolnił, inny hałas zdominował poszum wiatru. Lisa starała się
dojrzeć co przez pokryte kurzem szyby, ale udało jej się zobaczyć tylko mglisty
zarys jakiej wielkiej maszyny.
- Dlaczego zwalniamy?
- Jestemy na końcu drogi. - Zmienił bieg. - Reszta jest dopiero w budowie.
Zjechali z głównego traktu na pas równoległy do pokrytej żwirem szosy,
przejeżdżajšc obok ciężkiego sprzętu, który z hukiem i chrzęstem poszerzał drogę,
wyrównywał jš i robił pobocza. Ludzie i maszyny byli ledwie widoczni w chmurach
pyłu.
Pas, którym się teraz poruszali, był szerokoci samochodu. Kiedy podskakiwali na
tej wyboistej dróżce, Lisa mocno trzymała się siedzenia, opierajšc jednoczenie
rękę na desce rozdzielczej. Wiele razy byli spychani
646 Janet Dailey
przez ciężarówki i musieli zjeżdżać w gęste trawy, wygniecione w niektórych
miejscach przez inne samochody. Przed nimi pojawiły się baraki robotników. Przed
jednym z nich stało kilku mężczyzn w ochronnych hełmach. Steve zatrzymał jeepa.
Lisa nie zdejmowała ręki z deski rozdzielczej, jak gdyby nie była pewna, czy ta
szalona jazda już się zakończyła.
- Przykro mi - powiedział Steve. - Ten ostatni odcinek był trochę nieprzyjemny.
- To nic nie szkodzi.
Wyskoczył z jeepa i podał jej rękę, gdy z trudem wysiadała. Starała się
strzepnšć pył ze spodni, ale szybko z tego zrezygnowała. Dwóch mężczyzn podeszło,
żeby ich przywitać. Steve przedstawił jš inżynierowi i majstrowi swojej załogi.
Po zwyczajowej wymianie grzecznoci i pytań, dotyczšcych ich podróży z Anchorage,
rozmowa zeszła na tematy zawodowe - postępy w budowie drogi i problemy z tym
zwišzane. Lisa słuchała uważnie. Była zdziwiona, że tyle rozumie, chociaż
umykały jej niektóre słowa technicznego żargonu. Naczytała się przecież ogromnej
iloci raportów na ten temat w czasie pracy w biurze. Teraz to wszystko ożyło.
To już nie były słowa na papierze, kropki na mapie czy linie na grafiku. A
ludzie, którzy pisali te raporty, mieli teraz twarze, uczucia i swoje problemy.
- Ci kolorowi chłopcy z dziewięćdziesištego siódmego odcinka szybko posuwajš
się do przodu. Robiš osiem mil dziennie - powiedział inżynier.
- Według ostatniego komunikatu radiowego wojsku zostało już mniej niż trzysta
mil do ukończenia całej drogi. - Inżynier potrzšsnšł głowš. - Nie spodziewałem
się tego po tych żołnierzach. Wszystko, co oni wiedzš o budowie dróg, można by
spisać na mojej dłoni. Kiedy rozpoczęli pracę w marcu, mylałem, że będziemy
mieli szczęcie, jeli droga zostanie ukończona w przyszłym roku. A przy tym
tempie ciężarówki już będš jedzić po niej przed Bożym Narodzeniem.
Było to nadzwyczajne, że tysišc pięćset mil drogi może dziesięć tysięcy
niedowiadczonych żołnierzy i szeć tysięcy cywilów zbudować w dziewiczym
terenie w okresie krótszym niż dziewięć miesięcy.
- Dziewięćdziesišty siódmy doszedł już do rzeki. Dzisiaj będš przeprawiać całe
wyposażenie. Jeli ma pan czas, to możemy tam podjechać i zobaczyć. - Inżynier
spojrzał na Lisę, gdy to proponował.
- Dobrze - powiedział Steve. - Mylę, że zainteresuje to Lisę.
Alaska ^47
W godzinę póniej, kiedy Steve już wszystko omówił z inżynierem i majstrem,
wsiedli z powrotem do jeepa i pojechali nie wykończonš drogš-Ruch był teraz duży,
wyładowane samochody jedziły po suchym, miękkim podłożu. Duszšce i olepiajšce
chmury kurzu, wzniecane przez ciężarówki jadšce na niskim biegu, zmusiły Steve'a
do zredukowania szybkoci
Kiedy zbliżyli się do miejsca, gdzie szosa miała przekroczyć rzekę Tanana, drogę
zablokowały im maszyny, ekwipunek i ludzie. Steve objechał ten zator i zatrzymał
jeepa na małym wzniesieniu.
Lisa wyszła z zakurzonego samochodu, żeby zobaczyć, co się dzieje na rzece.
Steve stanšł przy niej. Gigantyczna, dwudziestotonowa maszyna na gšsienicach
była włanie ładowana na prowizoryczny prom. Obok zwożono słupy na most. W
pewnej odległoci widać było duży stos pięćdziesięcio-pięciogalonowych beczek
ropy. Lisa widziała ich setki wzdłuż drogi którš jechali. Zrozumiała, dlaczego
drogę tę przezwano Autostradš Beczek z Ropš.
- Tu praca nigdy nie ustaje - powiedział Steve. - Jak tylko ci Murzyni
przewiozš maszyny przez rzekę, zaraz zacznš na nich pracować W tym czasie załoga
z Iowa wbije pale mostu i kiedy moi ludzie tu dotrš, zaraz będš mogli przejć na
drugš stronę rzeki.
Droga. Tylko o tym mówiono przez cały dzień. Wydawało się, że nie ma wojny.
Wszystko obracało się wokół spraw budowy. Teraz Lisa czuła tak samo jak oni. Nic
innego nie wydawało się jej równie ważne
Inaczej teraz patrzyła na Steve'a. Przez cały dzień słuchała, jak mówił o drodze.
Widziała go w akcji, bezporednio kierujšcego pracš, nie tylko przeglšdajšcego
raporty i rozmawiajšcego przez telefon. Praca, którš wykonał, miała zasadnicze
znaczenie dla całego terytorium. Była pod jego wrażeniem' o wiele większym, niż
kiedy był tylko jej szefem w biurze.
Ich samolot wylšdował o zmierzchu na Merill Field w Anchorage. Chociaż miała
bardzo długi dzień za sobš, Lisa nie czuła się zmęczona. Powiedziałaby że to na
skutek przebywania na wieżym powietrzu, gdyby nie była cała oblepiona kurzem.
Kiedy szli do samochodu, Steve objšł jš ramieniem.
- Czy jeste zadowolona, że pojechała?
- Ach, tak - powiedziała entuzjastycznie. - Nie darowałabym sobie, gdybym tego
nie zobaczyła.
648 Janet Dailey
- Byłem pewny, że tak będzie. - Kiedy doszli do samochodu, zapytał trzymajšc
nadal rękę na jej ramieniu. - Może bymy dzi wieczór poszli gdzie na kolację?
- Chyba nie - nie w tym stanie. Popatrzył na niš uważnie.
- Nie wiem. Podobasz mi się z tš ciemnš smugš na nosie - przesunšł po niej
palcem. - Ja też nie jestem bardziej czysty niż ty. No więc?
Zawahała się, ale potrzšsnęła głowš.
- Nie. Muszę ić do domu. Mama będzie się o mnie martwić.
- Nie. Nie będzie. A wiesz dlaczego? Ponieważ jeste ze mnš. - Położył jej rękę
na karku. - A jeli temu nie wierzysz, to zatelefonujemy do niej i powiemy, że
wrócilimy. Nie akceptuję wymawiania się matkš.
Jego pocałunek zaskoczył jš. Czerwona i zażenowana, odwróciła głowę. Nigdy nie
było jej łatwo odtršcać jego zaloty. Teraz już chyba nie chciała ich odtršcać.
- Czy to znowu ten twój żołnierz? - Steve nie dał jej czasu na odpowied. -
Liso, pierwsza rzecz, jaka mi się u ciebie podobała, to twoja lojalnoć. Ale nie
mylę, żeby była usprawiedliwiona. Szczerze mówię, że nie czuję się winny,
starajšc się odcišgnšć cię od niego, ponieważ nie widzę, żeby on miał prawo do
ciebie. Miał wiele okazji, żeby cię ze sobš zwišzać. Nie widzę piercionka na
twoim palcu i wštpię, czy w ogóle była o tym mowa.
- To nie o to chodzi. - Nawet nie mylała teraz o Wyliem.
- Popatrz na mnie, Liso - podniósł jej głowę do góry. - Zrobiłem już wszystko
poza stawaniem na głowie, żeby cię namówić do pójcia ze mnš na kolację.
- Wiem, Steve.
- Jeli to ma cię przekonać, że cię kocham, zrobię to - pucił jš i pochylił
się, żeby oprzeć się kolanami i rękami o ziemię. Dopiero po chwili Lisa
zorientowała się, że on naprawdę ma zamiar stanšć na głowie.
- Steve, nie!
Złapała go za rękę, ale poliznęła się i omal nie upadła. Steve chciał jš złapać.
Za chwilę oboje leżeli na ziemi, miejšc się. Położył się na boku i podparł
łokciem, patrzšc na niš.
- Czy nic ci się nie stało?
- Nie. Wszystko w porzšdku. - Spojrzała na niego ciepło. - Nie musisz stawać na
głowie, żeby mnie przekonać, Steve.
Przez chwilę wpatrywał się w jej wargi. Potem pocałował jš.
?
O milš od wyspy Adak 28 sierpnia 1942 roku
Morze było wzburzone. Silne pršdy rzucały łodziš podwodnš Triton, znajdujšcš się
w odległoci mili od brzegu wyspy Adak. Wylie patrzył na celowo poczernione
twarze osiemnastu komandosów, stłoczonych w ciasnym pomieszczeniu dla załogi. W
łodzi podwodnej ???? znajdowało się dziewiętnastu komandosów z ich grupy. Mieli
się spotkać przy rafach zatoki Kuluk. Wylie zaparł się przy pierwszym wstrzšsie
Tritona. Inni nie mieli takiego refleksu. Słyszał ich przytłumione przekleństwa,
kiedy obijali się po kajucie. Prawie każdy z nich doznał jakiej kontuzji w
czasie tej podróży. Kilku miało zabandażowane żebra, inni posiniaczone policzki
czy przecięte łuki brwiowe.
Kilka minut wczeniej sierżant przyniósł wiadomoć, że sš niedaleko wyspy Adak -
oznaczonej kryptonimem Fireplace". Ucichły rozmowy, sprawdzano plecaki i broń.
Wylie czuł napięcie w powietrzu. Dłonie miał wilgotne, ale trudno było
powiedzieć czy ze zdenerwowania, czy z powodu przebywania w zamknięciu. Wolałby
teraz mieć przed sobš Japończyka niż spędzić jeszcze godzinę w tej podwodnej
trumnie.
Otworzyły się wodoszczelne drzwi i wszedł jeden z oficerów Tritona.
- Szyper wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię - powiedział.
- To jest najlepsza wiadomoć, jakš mogłem usłyszeć. - Wylie wyprostował się,
rozstawił nogi, żeby zniwelować kołysanie łodzi. - Te kajuty sš tak wygodne jak
kaftan bezpieczeństwa.
- Można się do tego przyzwyczaić - zapewnił go młody oficer. - A wtedy człowiek
czuje się jak w domu.
- Może w twoim domu, ale nie w moim - odpowiedział Wylie
Za chwilę łód wynurzyła się i otworzono luk. W ciszy komandosi po kolei
650
Janet Dailey
wchodzili po drabinie na mokry pokład Tritona. W ciemnociach pochmurnej nocy
szybko przygotowali łodzie pontonowe, porozumiewajšc się gestami. Niedaleko od
nich wynurzyła się następna łód podwodna, bez jednego wiatła, żeby nie
zdradzać nieprzyjacielowi swojej obecnoci.
Wylie i jego towarzysze zajęli miejsca w gumowych pontonach. W odległoci mili
mglicie rysował się brzeg wyspy Adak, o który silnie uderzała fala przyboju.
Wiosłujšc bezszelestnie, oddalali się od zanurzajšcej się łodzi podwodnej,
kierujšc się do ujcia zatoki.
Za kilka minut obie łodzie były pod wodš. Wylie miał cinięty żołšdek.
Rozglšdał się niespokojnie, czy jaki ruch nie zdradzi pozycji Japończyków,
jeli w ogóle byli na tej wyspie. Tubylcy i ludnoć cywilna zostali ewakuowani z
łańcucha wysp po pierwszym ataku japońskim. Większoć z nich obozowała na wšskim,
południowo-wschodnim skrawku lšdu.
Departament Wojny zatwierdził wreszcie budowę nowej bazy w łańcuchu Aleutów,
położonej bliżej zajętych przez Japończyków wysp Kuska i Attu niż lotnisko nad
zatokš Cold - trzeba było przebyć tysišc dwiecie mil, aby wykonać stamtšd lot
nad te wyspy i powrócić. Marynarka wybrała wyspę Adak na nowš bazę.
Za dwa dni miało wylšdować na Adaku cztery tysišce pięciuset żołnierzy. Wiadomo
było, że Japończycy umieszczajš regularnie małe partie żołnierzy na różnych
wyspach, również na Adaku. Ale trzeba było sprawdzić, czy oni jeszcze tam sš.
Celem misji komandosów, dowodzonej przez samego pułkownika Castnera, było
odszukanie Japończyków na wyspie i przerwanie im łšcznoci z Kiskš. Teraz się
okaże, czy długie miesišce szkolenia, przez które przeszli Wylie, Duży Jim i
inni, na co się przydały.
Wiatr był zimny. Huk fal zagłuszał wszystkie inne dwięki. Wylie natychmiast
wysiadł z pontonu i pomógł wcišgnšć go na brzeg. Na lšdzie poczuł się o wiele
lepiej. Teraz mógł się poruszać, przestał być nieruchomym celem.
Komandosi przemykali się chyłkiem w ciemnociach, aby rozpoczšć rekonesans na
wyspie wielkoci trzystu mil kwadratowych. Przez całš noc Wylie czołgał się po
nierównym terenie i gšbczastej tundrze, badajšc przydzielony sobie odcinek. Raz
przestraszył dużego, czarnego kruka, a raczej on jego przestraszył. Nie wiadomo
było, który z nich wyżej podskoczył przy tym spotkaniu, zanim ptak odleciał
głono kraczšc.
O brzasku, kiedy mgła unosiła się nad wyspš, Wylie dołšczył do swojej
Alaska 651
jednostki. Zameldował, że nie znalazł nic - ani ladu Japończyków, nawet popiołu
z ognisk. Był zły i przygnębiony. Czuł się jak myliwy, który całš noc
podchodził zwierzynę i stwierdził, że nie było jej na tym terenie. Było dla
niego małš pociechš, że koledzy również nie znaleli Japończyków.
- Czuję się jak pan młody pozostawiony sam w kociele - wymamrotał Duży Jim
Dawson.
- Wszyscy się tak czujemy. - Wylie usłyszał i rozpoznał nadlatujšce
amerykańskie samoloty, które miały patrolować wyspę tego ranka. Komandosi
przygotowywali się do przybycia desantu na Adak, na której nie mieszkał nikt z
wyjštkiem orłów i kruków.
W czasie sztormu, w niedzielę 13 sierpnia, przybyło wojsko. Silny wiatr i
wzburzone morze dawało się we znaki barkom i amfibiom, które przewoziły
ekwipunek. Kilka utonęło, a ich ładunek znalazł się na dnie. Inne zderzały się
ze sobš, a wiatr wynosił je na brzeg. Jetinak większoć ładunku dotarła do brzep,
łšcznie z działkami przeciwlotniczymi, maszynami budowlanymi oraz oddziałami
saperów z batalionu inżynieryjnego lotnictwa.
Kiedy szef wyładunku zajmował się koordynacjš lšdowania łodzi w sztormie,
saperzy wysłali komandosów, żeby znaleli miejsce na budowę pasa startowego.
Ruszyli w małych grupach. Wyliemu i Dużemu Jimowi towarzyszyło kilku inżynierów,
którym mieli pokazać górzysty teren wyspy. Sztorm nadal trwał. Wiatr był tak
silny, że trudno było utrzymać się na nogach.
- Macie przed sobš niezłš pracę - krzyknšł Wylie do jednego z inżynierów - nie
znajdziecie żadnego płaskiego miejsca na tej wyspie, jeli go sami nie zrobicie.
- Jeli cała wyspa jest taka, to masz rację.
- Jest taka.
Ale Wylie przeoczył jedno miejsce: Sweeper Cove, które było zalewane wodš po
każdym przypływie. Jeden z komandosów zwrócił na to żartobliwie uwagę, ale
inżynier nie rozemiał się. Po kilku godzinach już budowano tam tamę, sypano
wały oraz budowano małš luzę. Następnego dnia, przy odpływie, zamknięto luzę.
O wicie pierwszego wrzenia ciężkie maszyny już pracowały w błocie. Na dnie
zatoczki ułożono stalowe zbrojenie pod pas startowy. Buldożery wysypywały piasek
- trwała budowa pasa startowego.
Po dziesięciu dniach pierwszy samolot wylšdował w nowej bazie, oznaczo-
652
Janet Dailey
nej kryptonimem Longview". W dwa dni póniej wylšdowała Trzydziesta Szósta
Eskadra samolotów B-17 oraz osiemnacie innych samolotów. Nowa baza była już w
pełnym ruchu, a Japończycy jeszcze o niej nie wiedzieli.
W drugiej połowie wrzenia jednostka Wyliego została wysłana na rekonesans na
wyspę Amchitka, odległš tylko o siedemdziesišt mil od zajętej przez Japończyków
Kiski. Znowu nie znaleli Japończyków, mogli tylko donieć, że cała ta długa,
wšska wyspa jest bagnista i jest na niej jeden wulkan.
Potem wrócili na Adak, w deszcz, wiatr i mgłę. Wylie szybko się przekonał, że
pogoda na Aleutach nie była przyjemna. Ciepłe pršdy od Japonii nie pozwalały
morzu zamarzać i przynosiły masy ciepłego powietrza z południa, więc klimat był
łagodny przez cały rok. Ale kiedy nadchodziło arktyczne powietrze z północy,
wtedy zaczynał szaleć sztorm. Ten długi łańcuch wysp można było porównać do boi,
oznaczajšcej rejon, w którym dwa przeciwstawne układy atmosferyczne spotykały
się ze sobš.
Latanie we mgle gęstej jak zupa i jednoczesne pokonywanie wichury było koszmarem
dla pilotów. Na Aleutach nigdy nie było odpowiedniej pogody. Jeli pilot miał
wystarczajšcš widocznoć na ziemi, to samolot startował. Ale nie próbował
wydostać się z mgły. Im wyżej leciał, tym była niższa temperatura i lód pokrywał
skrzydła. Niezliczone samoloty spadły do oceanu z oblodzonymi skrzydłami.
Nawigacja również nie była prosta. Połšczenie wiatru i mgły mogło spowodować
zboczenie samolotu z kursu nawet o sto mil. Radiowe anteny nawigacyjne rzadko
były skuteczne z powodu naładowanego elektrycznociš powietrza. Zwalczajšce się
fronty atmosferyczne wytwarzały tak silne pole elektrostatyczne, że zagłuszało
sygnały radiowe. Stałe turbulencje uszkadzały delikatne instrumenty, a duże
złoża minerałów na wulkanicznych wyspach zniekształcały wskazania kompasów.
Aby wywrzeć presję na Japończyków, bombowce startowały dwa lub trzy razy
dziennie - jeli w ogóle były w stanie wystartować. Wylie obserwował powracajšce
samoloty. Na jeden bombowiec zniszczony przez japońskie myliwce lub artylerię
przeciwlotniczš przypadało szeć niszczonych przez pogodę. Musieli zwalczać
dwóch nieprzyjaciół - Japończyków i pogodę. Japończycy mieli takš samš sytuację.
Wzywano do mesy, ale Wylie nie ruszał się z pryczy w swoim małym
Alaska
653
namiocie. Spojrzał na otwartš puszkę chili, stojšcš na żelaznym piecyku. W końcu
zszedł z pryczy i stanšł na przesiškniętych błotem gazetach, które służyły za
podłogę.
Mesa wydawała tylko racje wojskowe. Nie warto było przedzierać się w zimnym
wietrze przez błoto, kiedy we względnie wygodnym namiocie mógł zjeć goršce
chili, herbatniki i dżem. Mieli razem z Dużym Jimem wystarczajšcš liczbę puszek,
żeby przeżyć do czasu powrotu na głównš kwaterę na Kodiaku.
Żal mu było tych biednych facetów, którzy musieli tu zostać. Warunki życia były
tak samo nędzne jak pogoda. Saperzy, te morskie pszczoły, pracowali jak wariaci,
budowali baraki, składy, biura - całe miasto - a sami mieszkali w namiotach
postawionych na małym, względnie suchym wybrzuszeniu gruntu. Ciężki sprzęt i
samochody zmieniły ziemię w trzęsawisko.
Wylie zamieszał chili, spróbował, ale było dopiero ledwie ciepłe. Dołożył dwa
kawałki węgla do piecyka i usiadł na pryczy. Usłyszał kroki przed namiotem.
Wszedł Duży Jim. Przez odchylonš klapę namiotu Wylie zobaczył obrzydliwe, szare
chmury na niebie.
- Brrr. - Duży Jim otrzšsał się jak pies. - Jeszcze nie widziałem tak cholernie
zimnego wiatru. U diabła, nawet w rodku zimy nad Jukonem jest lepiej. - Nie
zdejmujšc rękawic, zaczšł grzać ręce przy piecyku.
- To przez tę wilgoć.
Duży Jim włożył rękę do kieszeni parki.
- Nie uwierzysz, ale dostalimy jakš pocztę. - Rzucił dwie koperty na pryczę
Wyliego. - Nie pytaj mnie, w jaki sposób tu dotarła, grant że jest.
Wylie podniósł koperty i popatrzył najpierw na adresy nadawców. Jeden list był
od matki, a drugi od babki. Nic od Lisy. Spojrzał na stempel na znaczku.
- Sierpień. Doszedł ostatniego dnia wrzenia. Dlaczego poczta z Anchorage idzie
tak długo?
- Dostawałem listy od krewnych ze Stanów po czterech miesišcach. Nie
narzekałbym na twoim miejscu. Mamy szczęcie, że w ogóle dostajemy pocztę.
Czasami wydaje mi się, że nikt o nas tutaj nie pamięta.
- Większoć nie wie, gdzie jestemy.
Operacja na Aleutach była cile tajna. Dopiero po dwóch tygodniach marynarka
przyznała, że Japończycy zbombardowali jej bazę w Dutch Harbor i zajęli wyspy
Attu i Kiska. Wszystkich dziennikarzy eskortowano" z Aleutów. Nawet
czterostronicowa Gazeta Wojskowa" musiała mieć zezwolenie z Departamentu
Marynarki w Waszyngtonie na każdš wiadomoć
654 Janet Dailey
o Wyspach Aleuckich. O ataku bombowców na Kiskę Gazeta Wojskowa" doniosła w
trzy tygodnie po fakcie. Każda wzmianka o Alasce była wycinana z magazynów i
gazet. Mieszkańcy Alaski sami nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Dotyczyło to
również rodziny Wyliego.
Wylie rozumiał postawę Departamentu Wojny. Wiadomoć, że Japończycy zagarnęli
ziemię należšcš do Stanów Zjednoczonych, miałaby demoralizujšcy wpływ na
obywateli. Kiedy już musieli co powiedzieć, to minimalizowali fakty, mówišc, że
Japończycy wznieli tymczasowe umocnienia na pustej wyspie z łańcucha Aleutów,
pozbawionej znaczenia strategicznego.
Gdy Wylie otwierał list od matki, rozległ się warkot samolotu, a za chwilę wycie
syreny przeciwlotniczej. W tej samej chwili on i Duży Jim mieli już karabiny w
rękach. Kiedy biegli w kierunku okopów, działa przeciwlotnicze otworzyły ogień.
Wylie spojrzał do góry i zobaczył japoński bombowiec. Eksplodowała pierwsza
bomba. Huk wybuchu dołšczył do grzmotu dział.
Żołnierze szukali schronienia. Wylie wliznšł się do błotnistego okopu,
wycelował karabin i wystrzelił kilka razy, kiedy samolot znalazł się w jego
zasięgu. Japończyk wyskoczył do góry i położył się na skrzydło, żeby przypucić
następny atak na bazę. Wylie nie spuszczał go z oczu, wypatrujšc jednoczenie
innych samolotów japońskich.
- Gdzie jest reszta? - zastanawiał się Duży Jim.
- Nie wiem. - Wylie patrzył na wznoszšce się myliwce, kiedy japoński samolot
powrócił nad pas startowy, lecšc w czarnych kłębach dymu.
Zanim pierwszy amerykański myliwiec znalazł się w powietrzu, nieprzyjacielski
bombowiec już skrył się w chmurach. Nie powrócił, innych też nie było. Odwołano
alarm.
- Strzelałem do mojego pierwszego Japończyka - powiedział Duży Jim, kiedy
starali się wygramolić z mokrego okopu.
- Tak. Teraz już wiedzš, gdzie jestemy. - Kiedy Wylie wchodził do namiotu,
poczuł zapach spalonego chili i zaczšł klšć.
Przez pięć dni Japończycy bombardowali bazę na Adaku, ale nie wysyłali więcej
niż trzy bombowce każdego dnia, toteż straty były minimalne.
W listopadzie, po omiu miesišcach i jedenastu dniach od rozpoczęcia budowy
wojskowej autostrady Alaska-Kanada, roboty zostały zakończone. Pod koniec
miesišca zaczęto nadawać oficjalne komunikaty na ten temat. Wylie
Alaska
655
czytał te wiadomoci z mieszanymi uczuciami: tysišc pięćset dwadziecia trzy
mile długoci, dwiecie mostów, osiem tysięcy przepustów wody pod drogš,
szesnacie tysięcy robotników, koszt - sto trzydzieci osiem milionów dolarów
W ostatnim licie, który otrzymał w padzierniku, Lisa pisała wyłšcznie o
autostradzie, o niczym więcej. Nawet nie spytała, kiedy dostanie przepustkę nie
wspominała, że myli o mm i chciałaby g0 zobaczyć. Starał się nie snuć domysłów,
ale nękała go myl, że powodem tego jest Steve Bogardus
W połowie grudnia przyszły rozkazy, żeby utworzyć bazę wypadowš na wyspie
Amchitka, dosłownie za plecami nieprzyjaciela. We wrzeniu jednostka Wyhego
robiła rekonesans na tej wyspie. Wysłano uprzednio bombowiec który miał zbadać,
czy me ma wojsk japońskich w głębi Amchitki, i zrównać z ziemiš wioskę krajowców.
Kiedy Wylie z komandosami wylšdowali na wyspie, razem z oddziałem wojskowych
geodetów pod dowództwem pułkownika inżyniera Benjamina Talleya i podpułkownika
Herberta, budynki tubylców leżały w gruzach łšcznie z małš prawosławnš wištyniš.
Kiedy badali wyspę, szukajšc miejsca na nowš bazę lotniczš, jeden z komandosów,
Indianin Sioux, znalazł lady wskazujšce na to, że byli tu już Japończycy i
szukali miejsca pod budowę pasa startowego. Nie można było pozwolić im, aby
postawili nogę na kolejnym skrawku Aleutów. Te wyspy mogły się stać dla nich
zbyt dobrym punktem oparcia. Natychmiast postanowiono zgromadzić wojsko na
wyspie
Jak zwykle komandosi z Alaski zostali wyznaczeni do przygotowania lšdowania. 5
stycznia 1943 roku Wylie razem ze swojš jednostkš znalazł się na pokładzie
niszczyciela Worden, stanowišcego częć konwoju, który składał się z czterech
niszczycieli, trzech kršżowników i czterech transportowców. Wypłynęli w czasie
sztormu, który trwał nieprzerwanie tydzień
Po tygodniu spędzonym pod pokładem Wylie był niespokojny i rozdrażniony. 11
stycznia w nocy, kiedy spał w swojej koi, jaka ręka dotknęła jego ramienia.
Rozbudził się, patrzšc na białš brodę Jima
- Nie, nie dam ci żadnych pieniędzy i gówno mnie obchodzi jakš masz kartę. -
Wylie mamrotał ze złociš, przewracajšc się na drugi bok. - Wracaj do swojego
pokera i daj mi spokój.
- Wyłazimy, Wylie. -Co?
- Sztorm trochę się uspokoił i dowództwo zdecydowało, że teraz albo nigdy. Nie
mamy już zapasów jedzenia. Więc lšdujemy...
656 Janet Dailey
- Która godzina? - Wylie usiadł w koi.
- Około pierwszej. Czy to ma znaczenie? - umiechnšł się duży Jim. - Płyniemy
teraz w kierunku portu. Będziemy tam przed witem.
Morze było jeszcze wzburzone, kiedy Worden wchodził do Constantine Harbor tuż
przed witem. Fale przyboju przewalały się przez pokład. Wylie z kolegami weszli
na łodzie wielorybnicze i popłynęli w kierunku brzegu przy olepiajšcej zadymce
nieżnej. Mokrzy i zziębnięci walczyli z wysokimi falami, lšdujšc wreszcie
szczęliwie.
Kiedy tylko zdšżyli wycišgnšć łodzie na brzeg, przez wycie zadymki przebił się
lament syreny alarmowej. Wy hemu przeszedł mróz po kociach.
- To Worden - powiedział Duży Jim. - To na pewno on.
Wylie podszedł bliżej brzegu i wytężał oczy, żeby co zobaczyć w wirujšcym
niegu, ale to nie było możliwe. Mylał o załodze - o mężczyznach, z którymi
spędził ostami tydzień.
Za chwilę rozległ się sygnał, nakazujšcy opuszczenie statku. Worden tonšł.
- Niech to cholera - zaklšł Duży Jim. - Woda jest lodowata, długo w niej nie
wytrzymajš.
- Chod. - Wylie ruszył wzdłuż brzegu.
Rozpoczęto akcję ratowania rozbitków. Komandosi szli wzdłuż brzegu, szukajšc
ciał w falach. Cudem udało im się uratować kilku członków załogi. Od nich
dowiedzieli się, co się stało na okręcie.
Kiedy niszczyciel wyszedł z portu, silny pršd rzucił go na podwodnš skałę, która
przebiła kadłub, rozrywajšc stalowe poszycie. Woda zalała maszynownię.
Niszczyciel Dewey ruszył na pomoc, ale nie udało się cišgnšć Wordena ze skały.
Worden zatonšł. Dewey zabrał większoć rozbitków na pokład, ale czternastu
marynarzy utonęło.
Nadpływajšce oddziały musiały jednak wylšdować. Statki wiozšce dwa tysišce stu
mężczyzn, żołnierzy liniowych i saperów, zmierzały do portu, omijajšc wrak
niszczyciela. Jeden z transportowców popełnił błšd, wystawiajšc burtę do
wiejšcego z prędkociš osiemdziesięciu węzłów wiatru, co rzuciło go na podwodne
skały i wepchnęło na brzeg.
nieżyca szalała całš noc. Mokry i zmarznięty Wylie usiłował stale być w ruchu,
żeby uchronić się przed odmrożeniami. Przeklinał bombę, która zniszczyła wioskę
krajowców i pozbawiła go schronienia. Tę długš noc musieli spędzić na dworze,
nie majšc również ciepłego jedzenia.
Rano pogoda nie zmieniła się. Jednak sšsiednia wyspa zajęta przez
Alaska 657
Japończyków była tak blisko, że należało znaleć punkt obserwacyjny. Wylie i
Duży Jim zostali wyznaczeni do zwiadu, który miał dotrzeć do oddalonego o
trzydzieci mil północno-zachodniego krańca wyspy. Przy dobrej pogodzie można
było stamtšd dojrzeć szczyty wyspy Kiska.
Dopiero po tygodniu ustał sztorm. Wyliemu przydzielono samotnš placówkę, gdzie w
fatalnych warunkach walczył z nudš i zmęczeniem. Jego piwór leżał na błotnistej
podłodze namiotu. Zapasowa para butów i skarpety były stale na piecu. Zmieniał
je co pół godziny, żeby nie odmrozić nóg. Kiedy 23 stycznia Japończycy odkryli
wreszcie amerykańskš bazę na Amchitce, było to dla niego prawie miłym
urozmaiceniem. Przynajmniej teraz miał szansę zobaczenia czego, kiedy
obserwował okolicę.
Miał wiele takich okazji w cišgu następnych dwóch tygodni, kiedy Japończycy
rozpoczęli akcję nazwanš Amchitka Express". Dwa, trzy, a czasem nawet szeć
wodnopłatowców Rufę startowało z wyspy Kiska i robiło naloty na będšcy w budowie
pas startowy. Amerykańskie myliwce zapewniały jakš ochronę z powietrza, ale
Rufę przeważnie korzystały z okazji, kiedy uzupełniały one paliwo, żeby
dokonywać lotów nad bazš. Placówka obserwacyjna na Aleut Point, jak nazwano
północno-zachodni kraniec wyspy, natychmiast przesyłała ostrzeżenie do bazy.
Mimo ataków nieprzyjaciela, pas startowy został ukończony. Pod koniec miesišca
wylšdowały Latajšce Tygrysy". Teraz, kiedy Wylie sygnalizował, że zbliża się
Pontoon Joe, jak nazwano japońskiego pilota, który stale brał udział w Amchitka
Express", Tygrysy" szły do góry, aby mu zgotować powitanie. Po ich przybyciu
naloty nieprzyjacielskie zelżały.
Po miesišcu spędzonym na odległej placówce Wylie bał się, że może nabawić się
aleuckiego spojrzenia". Widywał je u innych, również u pilotów. Było to puste
spojrzenie człowieka, którego już nic nie obchodzi. Niektórzy winili za to
okropnš pogodę - bezustanny wiatr, zimno i mgłę - fatalne warunki życiowe,
monotonne zajęcia, jak latanie we mgler naprawianie po raz setny samolotu ze
wiadomociš, że za chwilę znowu będzie się go naprawiać, budowanie czego, co
za chwilę będzie zmyte przez obsuwajšcš się ziemię, kopanie okopów i zasypywanie
ich z powrotem. Dowództwo dokładało wszelkich wysiłków, żeby żołnierze byli
czym zajęci.
Nie było rotacji wojsk. Jedynš rozrywkš było radio, kilka podrapanych płyt
gramofonowych, a dla stacjonujšcych w Dutch Harbor, na wyspie Umnak, a ostatnio
również na Adaku - stare, podrzędne filmy z Hollywood. Brakowało
658
Janet Dailey
alkoholu. Na wyspie Adak Wylie widział ogromnš kolejkę do sklepu wojskowego,
który otrzymał dostawę Coca-Coli.
Opanowała ich apatia, nerwowoć, bezsennoć, brak zainteresowania czymkolwiek.
Niektórzy do tego stopnia stracili poczucie humoru, że ustały nawet żarty na
temat seksu. Inni popadli w homoseksualizm. Każdego miesišca było kilka
samobójstw. Niektórzy zamknęli się w sobie i mieli aleuckie spojrzenie". Ci
zwykle wracali do domów - w kaftanach bezpieczeństwa.
Wyliego, jako komandosa, nie tylko nie dotyczyła dyscyplina wojskowa, ale
również jego nużšca rutyna. Wiedział zawsze, co się dzieje, w przeciwieństwie do
większoci żołnierzy. Z dwustu tysięcy wojskowych, stacjonujšcych na Alasce,
większoć stanowił personel pomocniczy, który nie miał nic wspólnego z akcjš
bojowš. Wylie wiedział, że dowództwo chciało wyprzeć Japończyków z Aleutów.
Rozpoczęcie inwazji na dwie wyspy, którymi władał nieprzyjaciel, było tylko
kwestiš czasu. Tymczasem musiał pozostać na punkcie obserwacyjnym na Amchitce.
Przy końcu stycznia zmieniła ich inna jednostka komandosów. Wrócili do obozu-
bazy, gdzie jak przekonał się Wylie, panowały nie lepsze warunki niż na jego
maleńkim punkcie obserwacyjnym. Droga do namiotów prowadziła przez kałuże
wielkie jak jeziora. Duży Jim klšł, kiedy brnęli przez to grzęzawisko do swoich
namiotów. Wrzucili tam swoje worki.
- Chodmy do namiotu mesy. Zjadłbym co przyzwoitego - powiedział Duży Jim.
- A skšd wiesz, że tam majš co takiego? - Ale Wylie poprawił pasek karabinu i
wyszedł z powrotem na zimny wiatr.
W tym momencie zawyły syreny alarmowe. Wylie automatycznie zaczšł obserwować
niebo na północnym zachodzie, w kierunku Kiski. Żołnierze zajmowali stanowiska
przy działach przeciwlotniczych, inni szukali osłony. Zobaczył z dala formację w
kształcie litery V, zbliżajšcš się do Amchitki na dużej wysokoci.
- Co do diabła! Nigdy nie wysyłali więcej jak szeć samolotów. - Duży Jim
wpatrywał się w niebo, usiłujšc zidentyfikować samoloty. - Jest ich chyba ze
trzydzieci.
- Co tu nie jest w porzšdku. - Wylie mrużył oczy, ale klucz był zbyt odległy.
- Żałuję, że nie mam lornetki.
- Lepiej stšd spieprzajmy. Gdy zrzucš bomby, z tej bazy nic nie pozostanie.
Alaska 559
- Duży Jim zaczšł popychać Wyliego w kierunku wzniesień. Wylie pozwolił się
prowadzić, ale nie przestawał patrzeć w niebo.
- Hej, dokšd idziecie?
Wylie rozpoznał naszywki pilota marynarki i zatrzymał się. Wzdłuż linii lotniska
Tygrysy" uruchamiały swoje silniki.
- Lepiej niech się pan też stšd ruszy - poradził mu Wylie. - Jeli nie, to te
japońskie samoloty rozwalš panu dupę na kawałki.
- Jeli to sš japońskie samoloty, to pierwszy raz widzę taki model, co macha
skrzydłami - szydził.
- Kurna, to sš gęsi - powiedział Duży Jim i zaczšł się miać.
Wylie miał się również, aż łzy pociekły mu z oczu. Nie mogli nadal opanować
miechu, kiedy wyruszyli do namiotu mesy.
- To mi przypomina, jak ci ze służby rozpoznawczej marynarki myleli, że majš
na radarze japońskš flotę i zaczęli zrzucać bomby. Okazało się, że o mało nie
zatopili Wysp Pribyłowa.
Przez całš drogę opowiadali historie, starajšc się przypomnieć sobie te
najbardziej absurdalne. Wstšpili po pocztę. Ledwie trzymali się na nogach ze
miechu.
Po wejciu do namiotu mesy Duży Jim wycierał załzawione oczy.
- Pewnie zastanawiajš się, co takiego pilimy.
- Jak tylko na nas spojrzš, to się domyla, że pilimy płyn do golenia
- odpowiedział Wylie.
W namiocie mesy było około dwudziestu żołnierzy i stale przybywali nowi. Wylie i
Duży Jim stanęli w kolejce.
Kucharz wyniósł z kuchni dymišcš tacę z jakim trudnym do rozpoznania daniem.
Głowę miał owiniętš wełnianym szalikiem, oprócz tego futrzanš czapkę z
nausznikami, ale rękawy podwinięte.
Duży Jim postawił swojš tacę obok tacy Wyliego, potem przeszedł pod ławkš, żeby
usišć obok niego.
- Kukurydza, kiełbaski. - Duży Jim wbił widelec w twardy nalenik. - Co to może
być?
- Słyszałem, że nazywali to pokrywkš.
- Niech to szlag trafi. Chciałbym już wrócić na Circle. Założę się, że nawet
niedwied nie ruszyłby tego gówna. - Mimo wszystko jadł. - Nie wiem, czego
najbardziej mi brakuje -jedzenia, whisky, a może kobiet. Czy wiesz, od jak dawna
nie miałem kobiety? Ciekaw jestem, czy jeszcze pamiętam, jak one wyglšdajš.
660 Janet Dailey
- O czym ty mówisz? - wymiewał się z niego Wylie - przecież na Aleutach za
każdym drzewem jest dziewczyna!
- Ale mieszne - wymamrotał, wiedzšc, że na Aleutach nie ma drzew. Odłożył
widelec i wstał od stołu. - Pójdę po kawę.
Jedzenie było równie paskudne jak jego wyglšd. Nie mylšc już o tym, co wkłada
do ust, Wylie wycišgnšł listy z kieszeni parki. Przejrzał koperty i zobaczył ten,
na który czekał - od Lisy. Odłożył inne listy.
Drogi Wylie!
Od dawna nie miałam wiadomoci od ciebie. Spotkałam twojš matkš w kociele
zeszłej niedzieli i spytałam, czy jest nadzieja, że niedługo wrócisz do domu.
Mylałam, że dostaniesz przepustkš ?? Dzień Dziękczynienia, ale matka
powiedziała, że nic jej o tym nie pisałe.
Miałam nadziejš, że przyjedziesz. Chciałam z tobš porozmawiać i wytłumaczyć ci
niektóre rzeczy. Nie chciałam tego pisać w licie. Ale ponieważ nie wiadomo,
kiedy będziesz w domu, zdecydowałam się powiadomić cię listownie. Nie wiem, czy
pamiętasz Steve'a Bogardusa, u którego pracuję. Steve i ja bierzemy lub w
grudniu. Ja...
Grudzień. Wylie nie czytał już dalej. Dzi był pierwszy lutego. Była już mężatkš.
Zacisnšł rękę na licie, gniotšc go.
- Hej, Wylie. Patrz. Mam pismo pełne nagich kobiet. - Duży Jim pokazywał mu
otwarty magazyn.
Na otwartej stronie Wylie zobaczył nagš dziewczynę o bršzowych włosach, wygiętš
w prowokacyjnej pozie. Ogarnęła go furia. Wytršcił pismo z ršk Dużego Jima, a
wstajšc przewrócił ławkę i stół. Słyszał, jak Duży Jim co wrzeszczy, ale nic do
niego nie docierało. Chciał co uderzyć, cokolwiek - a Duży Jim stał najbliżej.
Opucił pięć na jego brudnobiałš brodę i rzucił się na niego.
Za chwilę kilka par ršk odcišgnęło go od przyjaciela. Chęć walki opuciła go,
kiedy patrzył, jak Duży Jim podnosi się powoli, poruszajšc szczękš, jakby
sprawdzał jej działanie.
- Co, u diabła, w ciebie wstšpiło? - Duży Jim patrzył na niego ze złociš.
- Przepraszam. - Wylie strzšsnšł z siebie ręce kolegów. Czuł się okropnie, nie
chciał spojrzeć przyjacielowi w oczy. Popatrzył na przewrócony stół, rozrzucone
jedzenie - schylił się i podniósł ławkę. Żołnierze, którzy przerwali
Alaska 661
tę bójkę, postawili stół. Jeden z nich podniósł listy Wyliego z zabłoconej
podłogi, łšcznie z listem Lisy. Kiedy Wylie zobaczył, że żołnierz zaczyna czytać,
wyrwał mu go z ršk.
- To mój list - warknšł.
- Nie miałem zamiaru go zabierać - odpowiedział żołnierz Odezwał się jeden z
jego kolegów:
- Pewnie w tym licie jest napisane Kochany John".
- To nie twój cholerny interes, żołnierzu, co jest napisane w tym licie. -
Duży Jim stanšł obok Wyliego.
Ale i tak wszyscy wiedzieli. Wylie zorientował się w tym po ciszy, jaka
zapanowała w namiocie mesy. Zwinšł list w kulkę i włożył go do kieszeni parki.
Amerykańska łód podwodna Nautilus 10 maja 1943 rob
Zołnierz-Meksykanin potršcił niechcšcy rękę Dużego Jima, który o mało co nie
rozlał kawy.
- Uważaj, Pedro - warknšł i wcisnšł się na ławkę obok Wyliego. - Czy nie wydaje
ci się, że łodzie podwodne nie sš przeznaczone do przewożenia ludzi?
- Czasami.
Nautilus był jednš z największych łodzi podwodnych, o wypornoci dwóch tysięcy
siedmiuset ton. Majšc na pokładzie dodatkowych stu dwudziestu pięciu pasażerów
był zatłoczony. Dziesięć tysięcy żołnierzy zostało rozmieszczonych na
trzydziestu czterech jednostkach floty. Wyznaczone na 7 maja lšdowanie na wyspie
Attu zostało opónione z powodu sztormu. Operacja Landcrab" miała się rozpoczšć
we wczesnych godzinach rannych 11 maja. Jednostki armii podzielono na cztery
grupy zamiast dokonywać zmasowanego lšdowania. Największy kontyngent wojsk,
Grupa Południowa, miała wylšdować w Zatoce Masakry; Grapa Północna - zaatakować
bazę łodzi podwodnych w Zatoce Holtza, jeden pułk miał pozostać jako rezerwowy
na pokładzie statku. Czwarta grupa, w sile czterystu dziesięciu ludzi, którš
kapitan Willoughby skompletował w cišgu trzech miesięcy, jego Tymczasowy
Batalion Komandosów miał wylšdować na Scarlet Beach i odcišć Japończykom drogę
ucieczki w góry. Zwiadowcy z Alaska Scouts zostali przydzieleni do różnych
pułków. Wylie i Duży Jim znaleli się w Batalionie Komandosów Willough-
by'ego.
Chudy szeregowiec z Teksasu chciał usišsc na wolnym miejscu przy stole Wyliego i
Jima, ale zawahał się, patrzšc na tych brodatych, twardych mężczyzn.
Alaska 663
- Czy mogę tutaj usišć? - spytał mocno przecišgajšc samogłoski.
- Siadaj - powiedział Duży Jim. Teksańczyk usiadł i zaczšł słodzić kawę.
- Większoć facetów stara się przespać trochę, zanim to wszystko się zacznie,
ale ja nie mogę nawet zamknšć oczu. Wy pewnie też nie możecie zasnšć. - Włożył
łyżeczkę do kubka i mieszał cukier. - Czy mylicie, że Japończycy będš tam na
nas czekć?
- Trudno powiedzieć.
- To jest jakie wariactwo. - Twarz jego skrzywił nerwowy grymas. - Szkolili
nas miesišcami na pustyni w Kalifornii, żebymy nauczyli się walczyć na
pustynnych terenach. Mówili, że pojedziemy do północnej Afryki walczyć z
żołnierzami Rommla. Trzy miesišce temu zaczęli nas przekwalifikowywać na załogi
amfibii. Kiedy wsiadalimy na statek w San Francisco, bylimy pewni, że
popłyniemy na Wyspy Salomona. Bylimy już dwa dni na morzu, gdy nam powiedzieli,
że płyniemy na Aleuty. Do diabła, nawet nie wiedziałem, gdzie one sš.
- Wielu ludzi nie wie. - Wylie zapalił papierosa.
Przez tydzień, który spędził na zatłoczonej łodzi podwodnej, Wylie słyszał wiele
takich opowieci. Gdyby nawet zebrać ludzi ze wszystkich baz wojskowych Alaski,
nie byłoby wystarczajšcej liczby żołnierzy do utworzenia dywizji. Nie byli też
przygotowani do działań desantowych. Departament Wojny dysponował Siódmš
Zmotoryzowanš Dywizjš, wyszkolonš do walki w czołgach na pustyni. Ponieważ nie
miała już żadnych zadań do wykonania w Afryce, została przydzielona do grupy
uderzeniowej na subarktycznej aleuckiej wyspie Attu. Ponieważ cała kampania na
Aleutach była tajna, również te wojska dowiedziały się o miejscu swojego
przeznaczenia dopiero w czasie drogi. Nazwanie tego wariactwem nie wystarczało.
Poza tym, jedynie Tymczasowy Batalion Komandosów zetknšł się ze niegiem i
tundrš Wysp Aleuckich w czasie tygodniowego szkolenia w Dutch Harbor. Reszta
dywizji nic nie wiedziała o terenie i warunkach, w jakich przyjdzie im walczyć.
Z powodu braku ciepłej odzieży wojsko nie wyposażyło odpowiednio jednostek
uderzeniowych. Willoughby przetrzšsnšł magazyny w Dutch Harbor i ubrał swoich
komandosów w odpowiednie kurtki, skarpety i wodoodporne buty. Bez tego
wyposażenia batalion Wyliego nie miałby szansy przejcia wyznaczonej dla nich na
wyspie trasy. Komandosi byli czujkš operacji Landcrab".
664 Janet Dailey
Wylie podziwiał swojego kapitana za to, że udało mu się tyle zrobić dla swoich
ludzi w tak krótkim czasie. Zamiast w zwykłe karabiny czy lekkie karabiny
półautomatyczne i drobny sprzęt bojowy uzbroił ich w nowoczesnš broń
automatycznš, ciężkie karabiny maszynowe, modzierze i rodki wybuchowe. Zamiast
zwykłej amunicji mieli pociski smugowe i przeciwpancerne, łatwo przebijajšce lód,
a nie - jak dotšd - odbijajšce się od niego rykoszetem. Ich plecaki wypełniały
granaty i racje żywnociowe na półtora dnia.
- Powiem wam, z czego jestem zadowolony - Teksańczyk nie przestawał mówić, żeby
nie myleć o zbliżajšcej się bitwie. - Że nie jestem w Grupie Południowej, która
ma wylšdować w Zatoce Masakry. To może przyprawić człowieka o dreszcze, no nie?
Dlaczego kto dał tej zatoce takš nazwę?
- Mniej więcej dwiecie lat temu rosyjscy myliwi wymordowali wszystkich
mężczyzn z tubylczej wioski nad tš zatokš. Dlatego nazywajš jš Zatokš Masakry -
powiedział Wylie.
- Gdybym musiał tam lšdować, to na pewno dostałbym jakiej pieprzonej
trzęsišczki - powiedział szeregowy.
Rozległ się alarm, wzywajšcy załogę łodzi podwodnej na stanowiska bojowe.
- Nie zidentyfikowany statek na radarze - zawiadomił ich szyper.
- Jeeezu, to na pewno japońska łód podwodna. - Okrzyk Teksańczyka zagłuszył
częć komunikatu dowódcy lodzi podwodnej.
, - Zbliżamy się do celu.
Zapadła cisza. Wylie czekał w napięciu na jaki dwięk, jakš wibrację łodzi,
wskazujšcš, że wystrzelono torpedy.
Za chwilę załoga otrzymała rozkaz - Spocznij! Nie zidentyfikowana jednostka
okazała się siostrzanym okrętem Nautilusa, łodziš podwodnš Narwhal, na której
znajdował się również kontyngent komandosów. Torpedy były przygotowane do
odpalenia, gdy dowódca rozpoznał statek.
- Nie podoba mi się to - mruknšł Duży Jim do Wyliego. - Najpierw te dwa
niszczyciele zderzyły się we mgle. Teraz o mało nie storpedowalimy jednej z
naszych łodzi podwodnych. Mówię ci, że mi się to nie podoba.
- Nie wiedziałem, że jeste przesšdny.
- Hej, posłuchajcie. - Żołnierz wpadł do kajuty. - Złapali przemówienie Waltera
Winchella na falach radiowych Alaski. Powiedział: Do wszystkich
Alaska 665
Amerykanów i wszystkich statków na morzu! Najważniejsze sš teraz Wyspy Aleuckie".
- Kurwa - powiedział z obrzydzeniem Duży Jim, stawiajšc swój kubek na stole. -
Moglibymy jeszcze wystrzelić flary, żeby Japończycy wiedzieli, że się zbliżamy.
W godzinę po północy Wylie i Duży Jim stali pierwsi do wyjcia, kiedy łód
wynurzała się na powierzchnię. Porucznik spojrzał na mężczyzn w kolejce.
- Pamiętajcie, macie poruszać się jak najciszej i jak najszybciej - powtarzał
im instrukcje. - Jeli będš statki nieprzyjacielskie, to łód podwodna zanurzy
się bez względu na to, czy wszyscy będziemy już na tratwach, czy też nie. Musimy
się spieszyć. Zrozumiano?
Wszyscy kiwnęli głowami. Kiedy łód wypłynęła na powierzchnię, bosman otworzył
luk. Wylie cofnšł się, gdy chlusnęła zimna woda morska. Wchodził po drabinie
przed Dużym Jimem i ledwie zdołał się przecisnšć przez wšskie wyjcie z pełnym
ekwipunkiem wojskowym.
Ruszajšc się szybko napompowali gumowe tratwy na tylnym pokładzie i weszli do
nich. W chwilę póniej luki zamknięto. Wylie patrzył, jak morze obmywa pokład
łodzi podwodnej, kiedy zaczęła się zanurzać. Za chwilę poczuł, że woda unosi
tratwę. Znajdowali się w odległoci trzech mil od zachodniego wybrzeża wyspy
Attu, opatrzonego kryptonimem Jackboot".
Dotarcie do brzegu zajęło im dwie godziny. O wicie spokojne fale wyniosły ich
na brzeg. Wylie i Duży Jim szybko wysiedli i brnęli przez głęboki nieg
dochodzšcy do linii przypływu. Pokryta niegiem plaża była otoczona górami,
wyglšdała na nie umocnionš.
Temperatura była poniżej zera, kiedy Willoughby zebrał swoich ludzi na brzegu.
Był to muskularny mężczyna, szeciu stóp wzrostu. Prezentował się okazale. Na
piersiach miał skrzyżowane pasy z amunicjš do karabinów maszynowych. Wylie i
Duży Jim obserwowali góry, z których zaczęła już schodzić mgła. Kapitan rozkazał
przecišgnšć tratwy poza linię przypływu i przesłać wiatłem informację do łodzi
podwodnej, oczekujšcej na bezpiecznej głębokoci peryskopowej.
Kiedy słońce podniosło się ponad horyzont, mgła zaczęła opadać. Willoughby
podszedł do Wyliego, patrzšc na ciany gór otaczajšce plażę.
666 Janet Dailey
- Jeli Japończycy majš swoje punkty obserwacyjne w tych górach, to niedługo
nas zobaczš. Trzeba się tam dostać.
- Jest tu stromy parów wyżłobiony przez strumień. - Wylie wskazał mu żleb. -
Będziemy mogli dostać się na górę.
- Chodmy.
Wylie i Duży Jim prowadzili, a Willoughby z komandosami brnęli w niegu za nimi.
Trzech ludzi pozostawiono na plaży, aby osłaniali lšdowanie pozostałej częci
batalionu, która miała niebawem przypłynšć. Powietrze stawało się mrone i
paliło płuca, gdy Wylie wspinał się po strominie. wieciło słońce, ale zerwał
się również wiatr.
Miał uczucie, że zobaczy zaraz nieprzyjaciela. Stale przeczesywał wzrokiem
kolejne zwały niegu. W innych warunkach zwróciłby na pewno uwagę na piękne
odcienie niegu przy niebieskim niebie, ale w tej chwili obchodziło go tylko to,
gdzie mogš być Japończycy.
Rozległ się warkot samolotu. Wylie spojrzał w kierunku morza. Była to grupa
myliwców F4F Żbiki". Długi szereg komandosów zatrzymał się, żeby je obserwować.
- Co oni, u diabła, wyprawiajš? - spytał kto.
Wylie usłyszał głone wybuchy dział i smugi pocisków dziurawišcych gumowe tratwy.
Łodzie zostały zniszczone.
- Jedno jest cholernie pewne, że teraz nie możemy się cofnšć - powiedział
cynicznie Duży Jim. - Zastanawiam się, czy oni zrobili to celowo.
Znowu ruszyli w kierunku wysokiej grani, grzęznšc w niegu. Wylie słyszał działa
z okrętów ostrzeliwujšce plaże, gdzie pozostałe dwie grupy miały zejć na lšd.
Słońce nadal wieciło nad górami, ale gęsta mgła wisiała w dolinach. Nawet ci
mężczyni, we wspaniałej kondycji fizycznej, mieli trudnoci z poruszaniem się
po miękkim terenie, w niegu, mgle, przy silnym wietrze. Wylie miał brodę
pokrytš lodem. Pónym popołudniem Wylie i Duży Jim pierwsi dotarli do grani.
Zobaczyli stamtšd Zatokę Holtza, gdzie Japończycy mieli podobno swoje zaplecze
obronne. Skuleni pod uderzeniami wiatru, dali znak Willoughby'emu, gdzie ma
przyprowadzić swoich ludzi. Czekali tam na nich, obserwujšc okolicę.
- Nie słyszałem ognia nieprzyjacielskiego. - Wiatr zagłuszał słowa Dużego Jima.
- Może tamtym udało się wylšdować?
Wylie potrzšsnšł głowš, poruszajšc zdrętwiałymi palcami, aby odzyskać w nich
czucie.
Alaska 667
- General DeWitt uważał, że zajęcie tej wyspy nie zabierze nam więcej niż trzy
dni. Jeden już prawie minšł i nie widzielimy żadnych ladów Japończyków.
Para amerykańskich bombowców kršżyła wokół ich pozycji, przygotowujšc się do
zrzutu amunicji, leków i żywnoci, aby uzupełnić skromne zapasy, jakie im
pozostały. Wylie patrzył na spadajšce z jednego samolotu zasobniki podłšczone do
spadochronów. Nagle silny podmuch wiatru przeniósł spadochrony na drugš stronę
stromej grani. Wylie zaklšł, widzšc, jak znikajš w niedostępnym żlebie.
Samoloty kršżyły nadal jak para gigantycznych sępów. Duży Jim wymamrotał ze
złociš:
- Po czyjej stronie sš te pieprzone bombowce? Jeli ci cholerni Japończycy
jeszcze nie wiedzieli, że jestemy tutaj, to teraz na pewno, kurwa, wiedzš!
Kapitan ich jednostki rozpaczliwie machał rękami, starajšc się przekazać sygnał
bombowcom, żeby opuciły teren, zanim wskażš nieprzyjacielowi pozycje wojsk
amerykańskich. Wylie wytarł nos, nie zdejmujšc rękawiczki i zorientował się, że
luz zamarza mu w nosie.
- Może nie ma Japończyków na wyspie. - Przypuszczał, że reszta komandosów
wylšdowała zgodnie z planem. Zastanawiał się, czy nie powtórzy się sytuacja z
ich poprzednich lšdowań, kiedy spodziewali się nieprzyjaciela i nie znajdowali
go.
- Sš tutaj. - Duży Jim patrzył na strome zbocza i pokryte mgłš doliny. - Czuję
nosem obecnoć tych skonookich bękartów.
Kiedy Willoughby rozkazał ruszać dalej, Wylie popatrzył jeszcze na paczki ze
zrzutów, leżšce na dnie żlebu. Wiedział dobrze, że jeli nie zdołajš połšczyć
się z Grupš Północnš, to czeka ich głód.
Komandosi spędzili swojš pierwszš noc na Attu na szczycie góry, w ciemnociach,
mgle i lodowatym wichrze. Nie mogli ić dalej z powodu całkowitego braku
widocznoci. Pomimo wyczerpania Wylie i Duży Jim poruszali się przez cały czas,
do czego zresztš zmuszał wszystkich dowódca. Ci, którzy go nie posłuchali,
doznali poważnych odmrożeń.
O wicie ruszyli na południowy wschód. Musieli przedostać się na drugš stronę
zbocza. Wczeniej musieli przeoczyć gniazda obrony Japończyków wzdłuż
zachodniego brzegu Zatoki Holtza. Teraz Wylie już nie musiał się zastanawiać,
czy Japończycy sš na wyspie. W tej włanie chwili nieprzyjaciel pojawił się na
tyłach ich batalionu.
668
Janet Dailey
Szybko zelizgiwali się ze stromych zboczy, korzystajšc z tego, że nieprzyjaciel
jeszcze ich nie dostrzegł. Nagle japońska artyleria otworzyła ogień. Wylie ukrył
się za lodowym występem. Japońscy żołnierze wyszli z okopów i rozpoczęli atak na
zboczu. Wylie zaczšł do nich strzelać, odpowiadajšc ogniem na ogień
nieprzyjaciela. Ostrzał z ciężkiego modzierza zmusił Japończyków do odwrotu.
Komandosi okopali się na onieżonym zboczu. Gdy ostrzał z okrętów amerykańskich
okazał się nieskuteczny, wezwano siły powietrzne. Mimo to nie mogli opucić
zbocza. Pod osłonš ciemnoci Wylie pomagał rannym dostać się do założonego w
wšwozie punktu opatrunkowego. Mógł więc na chwilę zapomnieć o przenikliwym
zimnie i głodzie. Ich zapasy żywnoci wyczerpały się tego ranka.
Następny dzień był identyczny z poprzednim popołudniem - nie było jedzenia,
możliwoci odpoczynku, możliwoci ogrzania się - wcišż byli przyszpileni do skał
przez Japończyków. Wylie słyszał warkot samolotu, ale nie mógł go dojrzeć przez
chmury. Kapitan nie mógł złapać nikogo przez radio, więc sytuacja innych grup
natarcia nie była znana. Ich własne położenie było okropne.
Tego południa Willoughby poprowadził atak. Ogień z karabinów maszynowych
rozpryskiwał podłoże górskiego zbocza razem ze niegiem. Wylie przedzierał się
ku wrogim pozycjom, szukajšc osłony za bryłami lodu, strzelajšc do wszystkiego,
co przypominało człowieka. Czołgał się po lodzie w kierunku japońskiego karabinu
maszynowego, korzystajšc z ogniowej osłony Dużego Jima. Wyrwał zawleczkę i
rzucił granat. W momencie eksplozji przywarł do ziemi.
Po kilku godzinach zaciętej walki wyparli Japończyków z wysoko położonych
stanowisk. Zanim zapadła ciemnoć, byli już okopani. Wylie wszedł do nieżnej
jamy i usiadł blisko małego ogniska. Najpierw rozgrzał ręce nad tym słabym
płomieniem, potem cišgnšł buty i zmienił skarpetki, wiedzšc, że przy tych
temperaturach noszenie mokrych rzeczy powoduje poważne odmrożenia.
Wylie patrzył, jak Duży Jim wchodzi do jamy. Jego broda, rzęsy i brwi pokryte
były zlodowaciałym niegiem. Wylie wiedział, że on sam też nie lepiej wyglšda.
Trzęsšcymi się z zimna rękami Duży Jim zapalił papierosa, potem zgniótł pustš
paczkę i rzucił w ogień, który był podtrzymywany pudełkami po racjach
żywnociowych i wszystkim, co mogło się palić.
Spoza wzgórza głos Japończyka, wzmocniony przez megafon, szydził z nich po
angielsku.
Alaska
669
- Psy amerykańskie! Umrzecie! Jutro was zabijemy!
- Do diabła - powiedział Duży Jim. - Im wystarczy tylko zaczekać, aż
zamarzniemy albo zginiemy z głodu. - Pocišgnšł jeszcze papierosa i podał Wyliemu.
- Dziękuję. - Miał tak zdrętwiałe wargi, że nawet nie czuł, że trzyma papierosa
w ustach.
Zaczęło mu się kręcić w głowie, kiedy się zacišgnšł i oddał papierosa Dużemu
Jimowi.
- Jak daleko możemy być od przełęczy pomiędzy Zatokš Holtza a Dolinš Masakry?
- Mniej więcej o dwie mile.
Mieli na tej włanie przełęczy połšczyć się z Północnš Grupš. Już dwa dni nie
jedli. Zaczynało również brakować amunicji i rodków opatrunkowych. W tej chwili
mogli tylko liczyć na dotarcie do swoich. Ale mieli przeszkodę na drodze.
- Jankesi! Umrzecie! - krzyczał Japończyk.
Wylie zacisnšł zęby. W tej sytuacji to, co mówił Japończyk, mogło łatwo się
spełnić. Tarł stopy, czujšc, jak przebiegajš przez nie ostre igiełki, kiedy
próbował przywrócić kršżenie krwi. Wreszcie założył buty.
- Hej, ogień ganie. Czy nie macie czego, żeby tam wrzucić? - Duży Jim
popatrzył na skulonych komandosów, czekajšcych swojej kolejki, żeby zbliżyć się
do ognia. Przeszukiwali kieszenie, ale wszystko, co mogli znaleć, to papierek
od gumy do żucia.
Wylie patrzył przez chwilę na gasnšce płomienie, potem sięgnšł do kieszeni parki.
Wyjšł ostani list Lisy - czytał go już tyle razy, że prawie umiał go na pamięć.
Wyprostował go i delikatnie położył na ognisku. Patrzył, jak zwija się w
płomieniach. Przez chwilę widać jeszcze było pismo, potem papier sczerniał.
Zapišł parkę i skulił się przy ogniu, obejmujšc dwiema rękami karabin.
- Wylie - Duży Jim mówił cicho, niepewnym głosem. - Chciałem cię prosić o
przysługę.
- Pro. - Wylie patrzył na szczštki listu, rozsypujšce się w popiół. Steve i
ja bierzemy lub" - słowa te miał wryte w pamięć.
- Czy pamiętasz, jak ci mówiłem, że mam kobietę, która dla mnie gotuje i
zajmuje się gospodarstwem w mojej chacie za Circle?
- Taa... No i co? - mruknšł Wylie.
- Jeli... jeli co mi się stanie, Wylie, czy nie mógłby się z niš zobaczyć?
Wiesz, tylko sprawdzić, czy wszystko u niej w porzšdku.
670
Janet Dailey
Wyrwany ze swoich rozmylań przez tę niespodzianš probę Wylie podniósł głowę.
- O czym ty mówisz? Nic ci się nie stanie ani mnie - może tylko odmrozimy sobie
jaja. Mówisz głupstwa, Dawson.
- Wiem. Ale i tak, gdyby co się stało, spotkasz się z niš? - nalegał Duży Jim.
- Nazywa się Anita Lockwood. Mieszka w mojej chacie nad Jukonem. Powiedziałem,
że może jej używać do mojego powrotu.
- Do cholery, Dawson. Przestaniesz czy nie? - Wylie zły był na niego za ten
pesymizm.
- Sprawdzisz, co się z niš dzieje?
- Tak - ucišł Wylie.
W przerwie rozmowy dwóch żołnierzy wyszło z jamy, a dwóch czekajšcych na
zewnštrz zajęło ich miejsca. Zbliżyli się teraz do ognia, szczękajšc zębami.
Jeden rzucił kawałeczek tekturki w płomienie.
- Wylie - Duży Jim odezwał się niepewnym głosem. - Ona... jest Metyskš -
półkrwi athabańskš Indiankš.
Przez chwilę Wylie nie odpowiadał, przypominajšc sobie napisy tubylcom wstęp
wzbroniony". Matty nie mogła wchodzić do wielu sklepów. Większš częć zakupów do
pensjonatu musiała załatwiać babka. Prawie wszystkie miejsca publiczne, jak na
przykład kina, miały oddzielne sektory dla krajowców. Eskimosom, Aleutom i
Indianom nie wolno było wchodzić do lokali Narodowych Sił Pomocniczych. Teraz
Wylie rozumiał, dlaczego Duży Jim nigdy nie mówił wiele o tej kobiecie i
dlaczego teraz mówił mu o jej pochodzeniu.
- I co z tego? - Spojrzał na swojego przyjaciela.
Wyraz wdzięcznoci pojawił się na twarzy Dużego Jima, który wymamrotał:
- Po prostu chciałem, żeby o tym wiedział.
- Powiedziałe mi, więc zostawmy to. I tak nie będę miał powodu, żeby się do
niej wybierać. - Patrzył w ogień. - Chcę ci powiedzieć, że moimi przodkami byli
Aleuci, Tlinkici i Rosjanie.
Kapitan wszedł do jamy.
- Kiedy tak siedzicie wygodnie w cieple, to policzcie, ile zostało nam amunicji.
- Hej, Joe! - krzyczał w ciemnociach Japończyk. - Jutro rano umrzesz!
- Chciałbym, żeby kto zastrzelił tego pieprzonego bękarta - warknšł Wylie.
Alaska
671
Czwartego dnia walki, a pištego pobytu na wyspie, żołnierze więcej ucierpieli z
powodu wyczerpania, głodu i zimna, niż doznali szkód od nieprzyjacielskiego
ognia. Ledwie poruszali się na odmrożonych nogach wymiotujšc na nieg. Mimo to
odparli kontratak Japończyków, zużywajšc jednak ostatnie pociski modzierza.
Wylie wiedział, że tylko desperacja popychała ich wszystkich do przodu, nawet
jeli musieli czołgać się nie majšc siły ustać na nogach. Nie mieli gdzie się
wycofać. Ich ocalenie zależało od tego, czy zdołajš dotrzeć do swoich wojsk.
Tego wieczoru połowa mężczyzn w batalionie nie była już do niczego zdolna z
powodu odmrożeń, chorób czy też ran. Z raportów radiowych, jakie otrzymał
Willoughby, wynikało, że taka sama sytuacja panowała w dwóch pozostałych grupach
desantowych. W Zatoce Masakry Grupa Południowa, która była główna siłš natarcia,
nie posunęła się ani o dziesięć jardów ze swojego stanowiska Przełęcz i grań nad
dolinš były w ręku nieprzyjaciela. Grupa Południowa poniosła duże straty,
wielokrotnie atakujšc przełęcz. Dolina Masakry ponownie zasłużyła na swojš nazwę.
Północna Grupa nie posunęła się dalej niż o mile
Willoughby wydał rozkaz, żeby gnębić nieprzyjaciela przez całš noc, nie dajšc mu
możliwoci odpoczynku. Wylie spędził tę noc w żlebie osłoniętym od wiatru,
tupišc nogami i machajšc rękami, żeby nie zasnšć i nie zamarznšć Od czasu do
czasu wdrapywał się do góry i ostrzeliwał pozycje Japończyków
Następnego ranka Japończycy przestali odpowiadać na ich ogień. Kapitan
Willoughby poinformował przez radio dowódcę Północnej Grupy, że jeg0 batalion
opuszcza swoje pozycje. Kiedy ruszyli - niektórzy na nogach, inni czołgajšc się
- stało się jasne, że Japończycy wycofali się w nocy. Droga była wolna.
Gdy wlekli się w kierunku Zatoki Holtza, przedstawiali żałosny widok Z trzystu
dwudziestu komandosów, którzy dotarli do tej zatoki, jedynie Wylie i Duży Jim
byli zdolni do poruszania się bez bólu. Batalion stracił jedenastu ludzi,
dwudziestu było rannych. Inni mieli odmrożone nogi. U niektórych już rozpoczęła
się gangrena. Po ewakuowaniu rannych i chorych z czterystu dwudziestu komandosów
pozostało stu szećdziesięciu pięciu.
Gdy zasiedli w ciepłym namiocie do pierwszego posiłku po prawie szeciu dniach,
Wylie walnšł Dużego Jima po plecach.
- Mówiłem ci, ty skurwysynu, że nic się nam nie stanie.
Duży Jim zmusił się do umiechu, słuchał przez chwilę odległych odgłosów bitwy,
zanim odpowiedział.
672
Janet Dailey
- Japończycy nie opucili jeszcze wyspy, Wylie.
Poprzedniego dnia okręty amerykańskie wyczerpały swój zapas amunicji i nie mogły
już ostrzeliwać wrogich pozycji. Gdyby pojawiły się japońskie okręty, nie
mogliby się nawet obronić. Piechota musiała więc polegać na wsparciu z
lotniskowców i bombowców z bazy na Amchitce, ale najczęciej silna mgła i
ciężkie chmury nie pozwalały im na start. Jednak walki trwały. Grupa Południowa
była nadal w pułapce w Dolinie Masakry, bez potrzeby rzucajšc swoich ludzi na
linie japońskie. Północna Grupa atakowała granie wznoszšce się nad Zatokš Holtza,
zdobywajšc je kolejno w starciach wręcz. Wylie był zbyt wyczerpany, żeby się tym
interesować. Prawie cały czas spał.
Niedługo po północy, 18 maja, Wylie i Duży Jim wyszli ze swojego namiotu i
dołšczyli do resztek batalionu komandosów zgromadzonych poza liniš walk. Po
dwóch dniach odpoczynku, z pełnym żołšdkiem, Wylie był w dobrej formie. Kapitan
szukał ochotników, którzy poszliby na poszukiwanie przejcia do Doliny Masakry.
Włanie do takich zadań miał przygotowanie. Wszyscy wiedzieli, jakie piekło
stworzyli Japończycy ludziom będšcym po drugiej stronie przełęczy. Jeli
istniała jaka szansa, żeby znaleć przejcie przez linię wroga, to Wylie chciał
brać w tym udział.
Przydzielono go razem z Dużym Jimem do plutonu rozpoznawczego. Wyruszyli przed
głównym patrolem, żeby zbadać podejcie od północy. Zanim dotarli do przełęczy,
usłyszeli chrzęst ekwipunku. Mylšc, że to patrol nieprzyjacielski, uskoczyli w
bok, maskujšc się. Kiedy jakie postacie wyłoniły się z mgły, Wylie trzymał
palec na spucie swojego automatu. Za chwilę usłyszał ciche głosy, mówišce po
amerykańsku.
- Kto idzie? - spytał dowódca plutonu.
Czujka zatrzymała się. Była to grupa z oddziału pułkownika Zimmermana z Doliny
Masakry. Japończycy wycofali się z przełęczy. Po tygodniu krwawych walk wojska
amerykańskie wreszcie osišgnęły swój cel i połšczyły się na przełęczy górskiej
pomiędzy Zatokš Holtza a Dolinš Masakry.
Wyspa Attu 26 maja 1943 rob
Cal za calem wypierano Japończyków. Najpierw zdobyto szczyt Point Able, potem
Sarana Nose, uporczywie spychajšc nieprzyjaciela w stronę morza i głównego obozu
w Chichagof Harbor. Długa dolina Chichagof leżała teraz otworem przed
Amerykanami, ale ta droga była drogš mierci. Japończycy okopali się wzdłuż
całej krawędzi doliny. Amerykanie byli zmuszeni do wyparcia stšd
nieprzyjacielskich żołnierzy.
Trzy dni przedtem otrzymano rozkaz z dowództwa grupy, aby zdobyć tę krawęd i
przez te trzy dni wojska amerykańskie próbowały to zrobić. Nie walczyli jeszcze
w tak trudnym terenie, który dodatkowo pokryty był zlodowaciałym niegiem. A
wszystkie siły Japończyków były skoncentrowane wzdłuż poszarpanej krawędzi
stromej doliny.
Poprzedniego dnia padał nieg. Japończycy skorzystali z tego do zamaskowania
swoich pozycji. Leżeli bez ruchu pod niegiem, utrzymujšc cišgły ogień na
atakujšcych Amerykanów bšd rzucajšc na nich toczšce się po zboczu granaty.
Poranek był zimny i bezchmurny. Wylie siedział w lisiej jamie" nie wypuszczajšc
z ršk karabinu. Ostrze bagnetu błyszczało w porannym wietle. Duży Jim był obok,
skulony w swojej parce, jego oddech zamieniał się w białe obłoki, kiedy wychylał
się, żeby popatrzeć na nierównš krawęd doliny. Nie byli daleko, około dwustu
stóp od grzbietu, ale wiedzieli, że teraz będš musieli walczyć o każdy cal
terenu.
- Jak mówiš ci dwaj japońscy jeńcy, których złapano wczoraj, na górze jest
niecały tysišc japońskich żołnierzy. - Duży Jim odwrócił się do Wyliego. Podbity
futrem rosomaka kaptur jego niemundurowej parki prawie zakrywał
674 Janet Dailey
mu twarz. - Teraz mamy na wyspie czternacie tysięcy żołnierzy. Czy te pieprzone
bękarty nie wiedzš, że nie mogš z nami wygrać?
- Kto zapomniał im o tym powiedzieć. - Wylie również miał twarz zakrytš
kapturem. - Tak samo, jak kto zapomniał powiedzieć tym jeńcom japońskim, że nie
wolno im udzielać informacji. Słyszałem, że oni nie biorš pod uwagę możliwoci
dostania się żywcem w ręce nieprzyjaciela, więc nie otrzymujš instrukcji, aby
nie mówić o sile i pozycjach swoich wojsk.
- Ale mniej niż tysišc... - Duży Jim potrzšsnšł głowš.
Wylie popatrzył na innych żołnierzy skulonych w wykopie - wynędzniałych,
zziębniętych i głodnych, czekajšcych na rozkaz, który pole ich do góry w
zmasowanym ataku na pozycje nieprzyjaciela. Byli okryci japońskimi kocami.
Większoć z nich miała na sobie czapki, kaptury i nieprzemakalne buty, zdarte z
ciał zabitych Japończyków; w ten sposób uzupełniali swoje niedostateczne
wyposażenie, chociaż istniało niebezpieczeństwo, że mogš być wzięci za
Japończyków i zastrzeleni przez swoich.
- Nie mylę, że jest dla nich pociechš fakt, że będš walczyć z zaledwie"
niecałym tysišcem Japończyków. - Wylie wskazał na szczękajšcych zębami żołnierzy.
Duży Jim obserwował ich przez chwilę.
- Tak. Mylę, że już wszyscy mamy doć walki i zabijania.
- Tylko ty, Jim, nie poddawaj się zmęczeniu i nie trać czujnoci, bo Japończycy
na pewno nie pozwolš ci łatwo przeżyć... - Usłyszeli chrzęst niegu, kto się
zbliżał. Wylie nadsłuchiwał uważnie, zanim dodał: - ...bo mnie wcale nie zależy
na tym, żeby opiekować się twojš kobietš.
Ukazał się sierżant, który biegł pochylony, po czym szybko wliznšł się do
wykopu.
- W porzšdku, chłopcy, będziemy się ruszać. Chcę usłyszeć szczęk waszych
karabinów, a nie wasze szczękajšce zęby, wszystko jasne? Żołnierze niechętnie
cišgali z siebie koce, zarzucajšc je teraz na ramiona, jak Indianie. -1
pamiętajcie - każdego leżšcego Japończyka, jeli jeszcze nie mierdzi, dobić.
- Tak, sierżancie, pamiętamy - kto mruknšł. Ten rozkaz powtarzany był bardzo
często.
- Zobaczmy, gdzie oni sš dzisiaj. - Ruchem ręki sierżant dał sygnał do ataku.
Wylie i Duży Jim wybiegli razem z wykopu, strzelajšc w kierunku pozycji
nieprzyjaciela. Rozpoczšł się atak z trzech stron. Wylie znalazł się pod
ostrzałem karabinów maszynowych. Rzucił się do tyłu i ukrył za zwałami niegu.
Alaska
675
- Chyba majš gniazdo karabinu maszynowego po prawej! - krzyknšł Duży Jim.
Wylie zastanawiał się, jak tam dotrzeć.
- Spróbuję obejć ich z lewej, osłaniaj mnie. - Dał znak Dużemu Jimowi, że
jest gotów.
Szczelina na tym stromym zboczu była bardzo płytka, ale musiała wystarczyć jako
osłona. Duży Jim otworzył ogień, a Wylie biegł w jej kierunku, ostrzeliwujšc się
po drodze. Dokoła wistały kule. Jedna przebiła rękaw jego parki. Ale udało mu
się. Rozpłaszczył się na dnie szczeliny. Oddychał ciężko, serce mu łomotało.
Ostrożnie wyjrzał na zewnštrz. Szczelina, w której się ukrył, szła do góry, po
prawej stronie ciany wšwozu. Wyglšdało na to, że zdoła przeczołgać się i
zaskoczyć Japończyków od tyłu.
Otaczał go ze wszystkich stron grzechot karabinów maszynowych, przerywany
wybuchami granatów. Ciężkie bombowce huczały na niebie, zrzucajšc bomby na
głównš kwaterę nieprzyjaciela w Chichagof. Wybuchy rozlegały się na całej wyspie.
Powietrze było przesišknięte kwanym odorem prochu. Ale zmysły Wyliego
rejestrowały przede wszystkim to, co działo się w najbliższym otoczeniu.
Natychmiast przywarł do ziemi bez ruchu, kiedy usłyszał słaby szczęk metalu na
lodzie i ciche, przytłumione niegiem uderzenie. Za sekundę granat
nieprzyjacielski przekoziołkował obok niego, spadajšc w dół. - Granat! -
krzyknšł ostrzegawczo do kolegów na dole i przycisnšł się mocniej do ziemi.
Ogłuszajšcy wybuch rozdarł powietrze. Pokryta niegiem tundra zatrzęsła się pod
nim, kawałki niegu, błota i lodu zaczęły mu spadać na plecy. Odczekał chwilę i
zaczšł posuwać się znowu do góry. Usłyszał, że kto wspina się za nim. Gdy
zobaczył Dużego Jima, umiechnšł się i ruszył dalej. Po prawie godzinie udało im
się dotrzeć, niezauważonym, do zwału niegu, skšd karabin maszynowy ostrzeliwał
żołnierzy znajdujšcych się na dole. Wylie przybliżył się, na ile mógł, i
wycišgnšł granat. Dał znak Dużemu Jimowi, że rusza pierwszy. W doskonale
skoordynowanym rytmie, kryjšc jeden drugiego, zbliżyli się do gniazda
nieprzyjaciela wrzucajšc tam swoje granaty. Eksplozja i krzyki zlały się w jedno,
kiedy szczštki ludzkie, strzępy sprzętu i niegu zaczęły latać w powietrzu.
Kiedy wszystko już opadło na ziemię, Wylie i Duży Jim wdrapali się na zaspę.
Było tam czterech Japończyków. Z dwóch niewiele już zostało, a pozostała dwójka
leżała rozcišgnięta na cianie okopu, na zakrwawionym, błotnistym
676 Janet Dailey
niegu. Jednemu drgnęła ręka. Wylie wystrzelił cztery krótkie serie prosto w
niego.
Nagle kule zawistały nad ich głowami. Ukryli się w okopie, połšczonym z
japońskim gniazdem, kiedy Amerykanie zaczęli wspinać się po cianie wšwozu.
Zaczekali na pierwszych żołnierzy, którzy również ukryli się w tym mokrym okopie,
i poczołgali się dalej, szukajšc następnego stanowiska Japończyków.
Okop cišgnšł się w linii prostej na długoci dwudziestu jardów, potem ostro
skręcał w kierunku nierównej krawędzi wšwozu. Wylie ostrożnie wyjrzał zza
zakrętu. W odległoci dziesięciu jardów zobaczył wylot lufy japońskiego karabinu
i rzucił się do tyłu. Poczuł co goršcego na policzku. Dotknšł go i okazało się,
że ma zakrwawionš rękawicę. Kula przeszła przez jego gęstš brodę i zadrapała
policzek. Wylie nie martwił się tym. W tej temperaturze krew szybko krzepła albo
po prostu zamarzała.
Rzucali granaty do okopu, ale nieprzyjacielskiemu snajperowi nie zrobiły one
żadnej krzywdy. Duży Jim wzišł dwóch żołnierzy, chcšc zajć Japończyka od tyłu.
Wyszli z okopu, a Wylie i pozostali żołnierze skupiali jego uwagę na sobie.
Za chwilę Duży Jim przysłał wiadomoć, że Japończycy majš dwa gniazda karabinów
maszynowych na przednich pozycjach. Nie można było zaatakować jednego z nich,
żeby nie być wystawionym na ostrzał drugiego. Trzeba było zaatakować oba
równoczenie. Musieli się więc pozbyć snajpera z okopu. Duży Jim nie mógł zajć
go od tyłu.
- W porzšdku. - Wylie oparł się o cianę okopu, patrzšc na trzech dygocšcych
żołnierzy, którzy trzymali ręce pod pachami, żeby je choć trochę rozgrzać. -
Rzucimy granaty za róg okopu i zaatakujemy. Tylko bšdcie, do cholery, dokładni,
żeby one trafiły za róg, a nie eksplodowały nam w twarze.
Wyrzucali granaty jeden za drugim. Kiedy wybuchł pierwszy, Wylie zaczšł strzelać
w tamtym kierunku. Inni biegli za nim, ostrzeliwujšc wszystko, czego nie
dosięgła siła wybuchu. Japończycy nie odpowiadali już ogniem. Pozycja
nieprzyjacielska została zajęta. Wylie wysłał żołnierza z meldunkiem do Dużego
Jima, że będš czekać na sygnał.
Pohukiwanie sowy było najbardziej dziwnym dwiękiem, jaki Wylie słyszał
kiedykolwiek na polu bitwy. miał się sam do siebie, kiedy ruszyli do ataku na
pozycje Japończyków, przecinajšc teren otwarty na ogień karabinu maszynowego,
który jednak skierowany był na grupę Jima.
W cišgu kilku minut uciszyli karabiny maszynowe, a Wylie wbił bagnet
Alaska ??
w plecy ostatniego Japończyka, który jeszcze oddychał. Rozejrzał się, żeby w
razie czego pomóc Dużemu Jimowi, ale wszędzie panowała cisza. Rozpoznał
zanieżonš brodę Jima oraz jego parkę, kiedy jaka postać zamachała rękami w
jego kierunku, sygnalizujšc zwycięstwo. Wylie podniósł rękę, żeby mu
odpowiedzieć i w tej samej chwili ziemia pod Dużym Jimem eksplodowała. Przez
sekundę stał nieruchomo, potem przechylił się do przodu, osuwajšc się na obrzeże
gniazda karabinów.
- Nie! - krzyknšł Wylie, potem zaczšł szaleńczo przedzierać się przez skalistš
krawęd wšwozu.
Inni żołnierze dotarli do Dużego Jima przed Wyliem. Odsunšł ich i uklškł przy
swoim przyjacielu. Duży Jim z wysiłkiem spojrzał na niego i słabo się umiechnšł.
- Mylałem... że... ten Japończyk nie żyje.
- Ty głupi skurwysynu, czemu go nie zakłuł? - wrzasnšł Wylie ze złociš, a łzy
spływały mu po policzkach. Podniósł głowę i krzyknšł: - Sanitariusz!
- Anita, czy... ty... - Duży Jim nie był już w stanie mówić.
- Tak, do diabła, zaopiekuję się niš, ale ty nie umrzesz, Jim. Nie możesz
umrzeć - łkał Wylie. - Przecież ci, do diabła, mówiłem, że nic się nam nie
stanie!
- Mylę, że on nie żyje, sir - powiedział jeden z żołnierzy.
- Zamknij się! - Rozglšdał się szaleńczo dokoła. - Sanitariusz! Gdzie jest ten
pieprzony sanitariusz?
Żołnierze odeszli, a on klęczał wcišż w niegu przy ciele przyjaciela. Woleli
walczyć z Japończykami niż narazić się temu komandosowi. Poszli, żeby ruszyć do
ataku na następne stanowiska wroga wzdłuż krawędzi doliny.
Dręczony bezsennociš Wylie wpatrywał się w ciemne sklepienie namiotu. Inni
mężczyni chrapali. Tak jak i on mieli być ewakuowani. Cierpieli na odmrożenia,
natomiast diagnoza choroby Wyliego brzmiała - zmęczenie walkš.
Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział przemawiajšc do Dużego Jima, ale było
już ciemno, kiedy go stamtšd cišgnięto. Przez ostatnie szesnacie dni widział
mnóstwo nieszczęć i zgonów - mężczyzn ze stopami czarnymi od odmrożeń i
zakrwawionymi kolanami od czołgania się, rozerwanych na kawałki przez granaty
nieprzyjacielskie i z wnętrznociami na wierzchu. Byli
678 Janet Dailey
dla niego obcy, znał tylko niektóre imiona, z innymi brał udział w ataku - ale
Jim był zupełnie kim innym. Może nie byli tak bliscy sobie jak bracia, ale
Wylie mylał o nim jak o swoim bracie.
Dlaczego Jim musiał umrzeć? Dlaczego on jeszcze żył? Na Jima czekał kto w domu.
Na niego nikt nie czekał poza rodzicami. To nie było w porzšdku.
Wylie zamknšł oczy, żeby odcišć się od swojego żalu i poczucia winy. Mógł uciec
od całego wiata, ale nie mógł uciec od swoich myli. Usiadł na pryczy. Był
całkowicie ubrany. Włożył parkę, na jej rękawach była zaschnięta krew - trzymał
przecież ciało Jima w ramionach...
Wyliznšł się z namiotu i wszedł w mgłę, odczuwajšc na plecach brak karabinu, z
którym nigdy się przedtem nie rozstawał. W chłodnym, nocnym powietrzu rozchodził
się zapach kawy, przygotowywano niadanie. Patrzył w kierunku zamglonego namiotu
mesy, wiedzšc, że nastšpiła wymiana żołnierzy - ci z pierwszej linii dostawali
teraz goršcy posiłek. Mieli wrócić na swoje stanowiska o wicie. Słyszał, jak
mówili o planowanej ofensywie, żeby wykończyć ostatecznie Japończyków. Ale to
nie będzie jego bitwa. On już dosyć walczył. Tak jak mówił Duży Jim, był tym już
zmęczony.
Ostry krzyk przeszył powietrze. Poczštkowo Wylie mylał, że to wiatr wyje w
wšwozie, ale słychać było już głosy, cały chór głosów. Nagle żołnierze -
amerykańscy żołnierze - ukazali się na wzniesieniu, uciekajšc, jakby sam diabeł
ich gonił.
- Japończycy - wrzasnšł do niego jaki ogarnięty panikš żołnierz. - Nadchodzš!
Sš tuż za nami! - Spojrzał przez ramię i potykajšc się biegł dalej. - Uciekaj!
To Japończycy! Uciekaj!
Coraz więcej żołnierzy zbiegało ze wzniesienia, z tym samym okrzykiem. Z dziwnym
uczuciem zobojętnienia Wylie wszedł na szczyt pagórka, usiłujšc co dojrzeć
przez mgłę. W słabym wietle przedwitu zobaczył żołnierzy japońskich
zgromadzonych na dole. Ze spokojem przypadkowego obserwatora Wylie stwierdził,
że jest tam kilkuset ludzi.
Amerykański oficer stojšcy na wzniesieniu wykrzykiwał jakie rozkazy. Wylie nie
mógł dostrzec jego dystynkcji, choć przypuszczał, że był on z dowództwa
artylerii. W odpowiedzi na jego rozkazy żołnierze rozproszyli się wzdłuż
krawędzi wzniesienia. Wylie zorientował się, że jest to głównie personel
pomocniczy - kucharze i ich pomocnicy z namiotu mesy, lekarze, sanitariusze z
centrum ewakuacyjnego, operatorzy ciężkiego sprzętu z jednostek inżynieryjnych,
oficerowie kwatermistrzostwa i radiooperatorzy.
Alaska 679
Powoli docierało do niego, że wojsko japońskie przedarło się przez linię frontu.
Nie było jednostek bojowych, które mogłyby ich zatrzymać. Dopiero po szesnastu
dniach ciężkich walk udało się Japończyków okršżyć w tej dolinie. Teraz
wydostali się z pułapki. Na ich drodze do ton amunicji i ekwipunku, tam w obozie
za plecami Wyliego, nie stało już nic z wyjštkiem personelu pomocniczego, który
nigdy nie brał udziału w walce. Te szesnacie dni piekła nie przydały się na nic.
Nie mogło tak być, żeby mierć Dużego Jima nie przydała się na nic. Nie mógł na
to pozwolić.
- Dajcie mi karabin, granat, cokolwiek! - krzyknšł.
Kto włożył mu w ręce automat i paczkę amunicji. Szybko położył się pomiędzy
dwoma żołnierzami na krawędzi wzniesienia. Żołnierz z lewej popchnšł ku niemu
wišzkę granatów.
- We je - nalegał nerwowo - nie miałem tego w ręku od czasu szkolenia. Z
okrzykami Banzai! Japończycy wspinali się na wzgórze. Oficer, którego
Wylie przedtem widział, dowodził ostrzałem. Wylie wycišgał zawleczki i rzucał
granaty na atakujšcych Japończyków, dopóki nie wyczerpał się ich zapas, ale
wyłomy w masie nadcišgajšcego nieprzyjaciela szybko się wypełniały. Nawet ranni
szli do przodu. Ogień ze szczytu wzgórza kosił ich jak łany kukurydzy, ale nic
nie było w stanie ich powstrzymać. Byli teraz tak blisko, że widział ich twarze
i otwarte usta w okrzyku Banzai!
Wylie zużył cały magazynek swojego karabinu, zaczšł ładować następny spieszšc
się jak szalony. Przez chwilę wydawało mu się, że Japończycy się cofajš, ale oni
nadal nacierali.
Kiedy Japończycy wdarli się na górę, kilku saperów rzuciło się na nich od tyłu.
Wylie strzelał do skonookich twarzy. Czterech upadło, zanim skończyła mu się
amunicja. Przeklinajšc, że nie ma bagnetu, użył karabinu jako pałki, bronišc się
nim, gdy go otaczali. Nagle stanšł przed nim Japończyk ze szramš na lewym
policzku, z szyderczo wykrzywionymi ustami. Wylie widział, jak bagnet zbliża się
do jego brzucha, ale nie zdšżył uderzyć tamtego swoim karabinem. W ostatniej
sekundzie udało mu się popchnšć bagnet do dołu. Przeszył mu udo, jak goršce
żelazo. Upadł, czekajšc na uderzenie w plecy, ale ono nie nastšpiło.
Saperzy przełamali jednak natarcie Japończyków, którzy przypucili jeszcze jeden,
bezskuteczny atak na wzgórze. Nie godzšc się z faktem haniebnej porażki,
pięciuset Japończyków, trzymajšc granaty przy piersiach, wycišgnęło zawleczki,
wybierajšc mierć. Japońskie przysłowie mówi: Łatwiej jest umrzeć niż żyć.
Anchorage Wrzesień 1943 roku
r
ciany dawnej sypialni Wyliego wydawały mu się znajome, ale były jednak jakie
inne - jak co z dalekiej przeszłoci, co nierealnego. Wrócił dopiero przed
dwoma dniami. Otrzymał urlop z wojska na powrót do domu. Rana na nodze już się
zagoiła. Trwało to jednak bardzo długo. Noga nie była jeszcze całkowicie sprawna,
musiał poruszać się przy pomocy laski. Ale i to miało minšć.
Z powodu rany nie brał udziału w ataku na wyspę Kiska. Inwazja ta okazała się
nieco trudniejsza od rutynowych ćwiczeń. Japończycy porzucili swojš twierdzę na
Aleutach i wycofali wojsko. Udało im się przeliznšć przez blokadę marynarki
wojennej. Amerykańscy żołnierze ginęli od przyjacielskiego ognia" - omyłkowo
strzelali sami do siebie i stšd pochodziła większoć ofiar. Wylie słyszał jednak,
że miny i bomby podkładane przez Japończyków również spełniły swoje zadanie.
Wylie nie żałował, że nie brał w tym udziału.
Kto zastukał do drzwi sypialni. Pomylał, że matka chce go zawiadomić, że
trzeba już wychodzić do kocioła.
- Tak? - mruknšł niechętnie, nie wstajšc z łóżka.
- Czy mogę wejć? To babka.
Oparł się wyżej na poduszkach.
- Oczywicie.
Kiedy weszła do pokoju, zawahała się przez chwilę, potem cicho zamknęła za sobš
drzwi. Wylie dziwił się, że babka w ogóle się nie starzeje. Na jej wiek mogły
wskazywać jedynie siwe, z niebieskawym odcieniem włosy i kilka zmarszczek na
twarzy. Spojrzał na jej niebieskš suknię w białe groszki - nie
Alaska
681
ubierała się jak stara kobieta. Jedynie jej buciki były trochę mniej
ekstrawaganckie od tych, które nosiła w młodoci.
- Dobrze, że jeste już gotów do wyjcia do kocioła. - Patrzyła na jego
wyprasowany mundur i gładko ogolonš twarz. Zauważyła, że był chudy, blady i
bardzo postarzały. Te przejcia ukradły mu młodoć. Przysunęła krzesło do łóżka.
- Miałam nadzieję, że uda nam się chwilę porozmawiać przed wyjciem.
- Babciu Cole, nie chcę teraz rozmawiać o wojnie.
- Wiem. - Usiadła przy łóżku. - Od chwili powrotu musiałe odpowiadać na tyle
pytań, że starczyłoby ich dla dziesięciu, prawda? Ale nie powiniene się dziwić
ciekawoci rodziców. Nasze wiadomoci o walkach były bardzo niekompletne. -
Wyjęła z portfela wycinek gazety, który jej kto przysłał. - Czy widziałe to,
Wylie?
Podała mu wycinek i patrzyła, jak czyta wiersz napisany przez podoficera
Boswella Boomhovera. Glory znała już go na pamięć:
Żołnierz stał przy Bramie Niebieskiej
Zmęczony i postarzały
Cicho poprosił Klucznika
Żeby go wpucił do rodka.
Czym sobie na to zasłużyłe? - zapytał więty Piotr.
Byłem na Wyspach Aleuckich
Prawie przez cały rok.
Wtedy Brama otworzyła się
Wejd -powiedział więty Piotr
Już karę piekielna^ odbyłe.
Wylie nie odzywał się, więc Glory mówiła dalej.
- Miałam niedawno gocia w pensjonacie, który brał udział w pierwszej wojnie
wiatowej w Europie. W okresie naszego wielkiego kryzysu przyjechał na Alaskę.
Zajmował się przez jaki czas łapaniem zwierzšt w pułapki na Wyspach Aleuckich.
Dużo opowiadał, zarówno o wojnie, jak i o swoich dowiadczeniach z wysp.
Zrozumiałam wtedy, że tylko ci, którzy sami przez to przeszli, wiedzš, na czym
to polega. Zresztš każdy może to przeżywać w inny sposób.
682
Janet Dailey
Oddał jej wycinek i zmarszczył brwi.
- Nie wyobrażam sobie, jak możesz to wszystko zrozumieć.
- Chociaż jestem kobietš, Wylie Cole, ale dużo już widziałam i wiele rzeczy
robiłam - skarciła go łagodnie. - Podobno z wiekiem nabiera się rozumu.
- Tak mylę. - Wylie umiechnšł się po raz pierwszy od czasu, kiedy wrócił do
domu.
- Wylie, każdy z nas miał ciężkie przejcia w życiu. Kiedy chcemy o tym mówić,
nie jestemy w stanie wyrazić słowami całej okropnoci tych chwil
- one żyjš tylko w naszym umyle.
- Tak - mruknšł. - To prawda.
- Nasza przeszłoć zawsze jest z nami, Wylie. Nie zapominamy tego, co nam się
przydarzyło, i mylę, że nie powinnimy zapominać, bez względu na to, jak
bolesne sš to wspomnienia. Ale przychodzi moment, kiedy trzeba zaczšć od nowa,
kiedy musimy poskładać nasze życie z kawałków i ić do przodu.
- Wiem, ale wojna jeszcze trwa.
- I jeszcze nie wypełniłe swojej roli do końca.
- Mylę, że nie.
Matka zastukała do drzwi.
- Czas do kocioła.
- Zaraz idziemy - odpowiedziała Glory i umiechnęła się do Wyliego.
- Jednego kazania już wysłuchałe, czy masz ochotę na następne?
- Nie. - Nie podnosił się z łóżka.
- Nie możesz leżeć w tym łóżku w nieskończonoć.
- Chyba nie - wymamrotał. Niechętnie zsunšł niesprawnš nogę z łóżka i sięgnšł
po laskę.
We wrzeniu widoczne z Anchorage góry Chugach wyranie odbijały się na tle
niebieskiego nieba, ich zbocza złociły się kolorami jesieni. Suche, bršzowe
licie wirowały w kurzu ulicznym, kiedy ??? zatrzymał samochód przed kociołem.
Wylie szedł wolno, podpierajšc się laskš. Idšca obok matka janiała z dumy, gdy
ludzie patrzyli na nich. Z wysiłkiem pokonywał schody kocioła, wcišgajšc chorš
nogę stopień po stopniu, serdecznie witany przez znajomych. Przed porannš
rozmowš z babkš nie chciał wystawiać się na pytania
Alaska 683
i komentarze, które wydawały mu się głupie i nieważne. Teraz słuchał, umiechał
się, kiwał głowš i udzielał odpowiedzi.
- Jak dobrze, że już jeste. - Na pewno cieszysz się z powrotu do domu. - Kiedy
wróciłe? - Kiedy musisz się zameldować w wojsku? - Słyszałem, że tam było
ciężko. - Modliłam się za ciebie. - Kuzyn mojej siostry też jest zakwaterowany
na Aleutach. - Jeste takim odważnym chłopcem. - Dobre jedzenie twojej matki
szybko przywróci ci dawny wyglšd. - Założę się, że co nieco pokazałe tym
Japończykom. - Niech cię Bóg błogosławi, Wylie.
Kto mu otworzył drzwi. Zatrzymał się w przedsionku, ciężko opierajšc się na
lasce, przyzwyczajajšc oczy do mroku kocioła po jasnym słońcu na zewnštrz.
Matka i babka stały przy nim.
- Powinnimy tu zaczekać na ojca - powiedziała matka.
- Dobrze.
Jeszcze kilka osób podeszło, żeby z nim porozmawiać. Nagle zobaczył Lisę. Nikt
mu o niej nie wspomniał, a on nie pytał. Wiedział, że spotka jš w kociele tego
ranka, i dlatego nie chciał tam ić. Zastanawiał się, czy babka miała na myli
wojnę czy Lisę, kiedy namawiała go, żeby pogodził się z bolesnš przeszłociš i
zaczšł od nowa.
Lisa wydawała mu się inna, bardziej dojrzała i wyrafinowana, po częci z powodu
futra, które miała na sobie - widomego znaku zamożnoci. Jej ciemnoblond włosy
były nadal uczesane na pazia, rysy twarzy nie zmieniły się, ale nie była już tš
niemiałš, cichš dziewczynš, którš pamiętał.
Zauważyła go, zawahała się, potem powiedziała co do stojšcego obok mężczyzny.
To był Steve Bogardus. Wylie natychmiast go poznał. Przez chwilę poczuł zazdroć.
Zesztywniał, kiedy zbliżali się do niego. Matka dotknęła jego ramienia. Ona też
ich widziała.
- Może powinnimy już usišć, żeby ci noga odpoczęła.
Wylie jednak wiedział, że odwlekanie tego spotkania nie miało sensu.
- Nic mi nie jest, mamo. Już przy nim była.
- Halo, Wylie.
- Lisa.
- Pamiętasz mojego męża Steve'a Bogardusa, prawda? - niemiało włšczyła go do
rozmowy.
- Oczywicie. - Wylie przełożył laskę do lewej ręki, żeby ucisnšć dłoń jej
męża. - Halo, Steve. Gratulacje, trochę spónione.
684 Janet Dailey
- Dziękuję. Miło widzieć cię w jednym kawałku. Słyszałem, że przeszedłe tam
swoje.
- Nie więcej niż inni.
- Cieszę się, że wróciłe - powiedziała Lisa.
- Ja też. - Wylie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie wiedział, co chciałby
jej powiedzieć. Co jeszcze można by powiedzieć, kiedy było po wszystkim. Że
żałował czego? Do pewnego stopnia. Nie mógł natomiast zaprzeczyć, że nadal jej
pragnšł. Ale ona była już mężatkš. To jeszcze bolało, ale czas już złagodził ten
ból i gorycz.
Lekki grymas przebiegł jej przez twarz.
- Zmieniłe się.
- To brak brody - dotknšł gładkiego policzka. - Znowu jš zapuszczę.
- Chyba tak - powiedziała niepewnym tonem.
- Ojciec już jest, Wylie - przerwała rozmowę matka. - Powinnimy już zajšć
miejsca.
- Okay - tym razem skorzystał z jej interwencji. Nigdy nie umiał prowadzić
takich rozmów o niczym.
- Milo było zobaczyć cię znowu, Wylie - powiedziała Lisa.
- Tak. Mnie też. - Przerzucił laskę do drugiej ręki, żeby chora noga miała
odpowiednie oparcie i kulejšc ruszył do przodu.
Kiedy przechodził koło Lisy, spytała:
- Czy to co poważnego?
Wylie stanšł, opierajšc się na lasce.
- Nic takiego, co by się nie miało zagoić. Potrzeba na to tylko czasu. Matka
wzięła go pod rękę i odeszli razem.
- Przykro mi, Wylie - szepnęła.
- Nie ma potrzeby, żeby ci było przykro.
- Wiem, ale...
- Żadnych ale, mamo. Nigdy jej nie mówiłem, że ma na mnie czekać. Po
zakończeniu nabożeństwa wyszli z kocioła przed Lisa. Wylie już nie
miał okazji, żeby z niš rozmawiać. Kiedy jechali do domu, siedział w milczeniu.
Wyglšdał przez okno, obserwujšc zmiany, jakie zaszły w rodzinnym miecie podczas
jego nieobecnoci. Nawet w niedzielę rano ulice były zatłoczone. Wszędzie pełno
było żołnierzy. Przy Czwartej Alei było wiele barów. W tym miecie nie brakowało
alkoholu. Jeli Anchorage już było w rozkwicie przed wybuchem wojny, to teraz po
prostu pękało w szwach.
Alaska 685
Wylie wiedział, że kiedy wraca się do jakiego miejsca, to zawsze wszystko
wyglšda inaczej. Nie tylko ludzie się zmieniali - miejsca też. Kiedy zbliżali
się do domu, zwrócił się do ojca:
- Tato, czy jeste bardzo zajęty w przyszłym tygodniu?
- Wcale nie jestem zajęty. Chciałem spędzić trochę czasu z tobš, więc
załatwiłem ze Skeeterem i Sledge'em Chadwickiem, żeby przejęli większoć lotów.
Mylałem, że wybierzemy się na pstršgi.
- Chciałbym, żeby poleciał ze mnš na Circle, na poczštku tygodnia. Muszę tam
kogo odwiedzić. - Wiedział jednak, że trzeba uzasadnić tę probę: - Mój kumpel,
który zginšł na Attu, prosił mnie, żebym odwiedził jego dziewczynę, obiecałem mu
to.
- Jeli o to ci chodzi, to oczywicie polecimy. Powiedz tylko kiedy, żebym
przygotował samolot.
Drewniana chata stała pomiędzy brzozami. Poprzez żółte licie drzew złote
promienie słońca padały na małš polanę. Wšska smuga dymu wydobywała się z komina.
Wylie oparł się na lasce, ciężko oddychajšc. Szedł pieszo pół godziny, więc
bolała go noga. Nie wiedział, że aż do tego stopnia stracił kondycję.
Odpoczywajšc, patrzył na chatę. Łatwo mu było wyobrazić sobie Dużego Jima w tym
otoczeniu, jak gdzie na tyłach chaty ršbie drewno. To miejsce wyglšdało na jego
dom - było surowe i mocne, proste i uczciwe, bez żadnych upiększeń.
Dwa psy husky były przywišzane na łańcuchach przed domem. Jeden z nich, duży i
szary, patrzył na Wyliego, potem podniósł nos do góry, żeby złapać jego zapach.
Szedł na sztywnych nogach aż do końca łańcucha. Nawet z odległoci dwudziestu
jardów Wylie słyszał jego warczenie. Łańcuch zabrzęczał, kiedy dragi pies
podbiegł do przodu. Pierwszy zaczšł szczekać, a ten drugi przyłšczył się do
niego.
Wylie zauważył, że co poruszyło się w oknie chaty. Nie zważajšc na ból nogi,
ruszył przed siebie podpierajšc się laskš. Psy wpadły w szał, skakały, rwały się
na łańcuchach, bezustannie szczekajšc. Drzwi otworzyły się i na mały ganeczek
wyszła młoda kobieta. Miała na sobie spodnie i męskš, bawełnianš koszulę. Jej
czarne, proste włosy sięgały ramion. Wyliego zaskoczył widok czarnowłosego
dziecka na jej ręku.
686 Janet Dailey
- Stony! Rocky! - krzyknęła na psy. Zaczęły skomleć, machać ogonami i
podskakiwać jak szczeniaki.
Wylie zatrzymał się przy schodach.
- Czy pani jest Anitš Lockwood?
Wyglšdała inaczej, niż jš sobie wyobrażał. Wysokie koci policzkowe, czarne oczy
i czarne włosy, wydatny nos - to były rysy indiańskie, ale jej twarz nie
przypominała twarzy Indianki. Skórę miała raczej kremowš niż bršzowš.
- Tak - patrzyła na niego czujnie.
- Nazywam się Wylie Cole. Napisałem do pani list dwa miesišce temu o... Jimie.
Odprężyła się trochę.
- Tak. Dostałam go. Dziękuję. Nie jestem pewna, czy ja... - przerwała
zażenowana i szybko rozpoczęła inne zdanie. - Wysłałam ten list do jego rodziców
w Stanach. Uważałam, że należało ich zawiadomić.
Wylie wiedział, że zastanawiała się, czy kto by jš zawiadomił o mierci Dużego
Jima. Włanie dlatego do niej napisał - nie sšdził, że dostałaby urzędowe
zawiadomienie.
- Pisał pan, że przyjedzie, ale nie chciało mi się w to wierzyć.
- Obiecałem Jimowi.
- Jak pan tutaj dotarł? Przecież nie szedł pan całš drogę piechotš?
- Starała się podtrzymać rozmowę. On też nie wiedział, jak ma się zachować.
- Przyleciałem z ojcem samolotem z Anchorage. - Popatrzyła na szlak. - On teraz
łowi ryby. Kto mnie podwiózł samochodem z Circle.
- Rozumiem.
- Czy mógłbym usišć? - Wylie oparł się mocniej na lasce. - Noga mi się trochę
zmęczyła, kiedy szedłem te pół mili od drogi.
- Naturalnie. Proszę mi wybaczyć i wejć do rodka. - Otworzyła drzwi, kiedy
Wylie mozolnie wchodził po schodach. - Niewiele osób nas tutaj odwiedza.
Wnętrze dwuizbowej chaty było przytulne. Wylie stanšł na rodku głównego
pomieszczenia i patrzył na proste umeblowanie. Z wyjštkiem skórzanego fotela
przy piecu wszystkie meble były drewniane - stoły, krzesła, szafki. Widać było,
że zostały zrobione na miejscu, ale bardzo starannie wykończone. Tylko ten
tapicerski fotel był stary i zniszczony. Wylie podejrzewał, że stary koc
rozłożony na siedzeniu zakrywa pęknięcia skóry. Nie musiał pytać, żeby wiedzieć,
że to było ulubione krzesło Dużego Jima.
Alaska
687
- Proszę usišć. - Anita Lockwood wskazała mu fotel. - Zrobię kawy. Nie chcšc
zajmować miejsca Dużego Jima nawet w ten sposób, Wylie
wahał się, patrzšc, jak Anita wyjmuje z szafki puszkę z kawš. Kiedy otworzyła
drzwiczki, przez chwilę widział zawartoć szafki. Na półce nie było dużo zapasów.
Zastanawiał się, jak ona daje sobie radę po mierci Jima, kiedy już nie dostaje
od niego co miesišc pieniędzy. Już przedtem sprawdził, że nie otrzymała
pieniędzy z ubezpieczenia Jima. Podszedł do fotela, usiadł, krzywišc się z bólu,
kiedy wyprostowywał swojš chorš nogę.
Ten fotel był tak zrobiony, że dużemu mężczynie siedziało się w nim bardzo
wygodnie. Wylie oparł laskę o poręcz. Mały chłopczyk, trzymajšc palec w buzi,
przydreptał do niego. Popatrzył najpierw na Wyliego, potem na jego laskę.
Wyglšdał na dwa lub trzy lata. Wylie zastanawiał się, dlaczego Duży Jim nigdy o
nim nie wspomniał.
- Czeć - umiechnšł się do niego Wylie. - Jak masz na imię? - Chłopiec
wymamrotał co niezrozumiałego i wskazał mokrym paluszkiem na laskę. - Podoba ci
się to, prawda? Obawiam się, że jest o wiele większa niż ty.
Anita szybko postawiła dzbanek do kawy na piecu, zabrała chłopca, rzucajšc
Wyliemu przepraszajšce spojrzenie, i posadziła go na podłodze, pomiędzy klockami
drewna.
- Baw się tutaj - powiedziała stanowczo, a sama usiadła na skraju drewnianego
bujanego fotela. - Kawa będzie gotowa za parę minut.
- Chłopiec mi nie przeszkadza. - Wylie patrzył na niš z ciekawociš. Opuciła
głowę, zagryzła wargi, potem spojrzała na niego.
- Ma na imię Michael. Jim dał mu imię swojego ojca, ale przeważnie mówił na
niego Mikey. Kiedy był niemowlęciem, Mikey dostał wysokiej goršczki. Dopiero po
trzech dniach udało się nam dotrzeć do lekarza. Zrobilimy wszystko, co było
możliwe, ale Jim miał wcišż wyrzuty sumienia. Szczególnie od czasu, gdy
dowiedzielimy się, że Mikey jest opóniony w rozwoju. Jim zawsze martwił się,
że wszyscy będš się z niego wymiewać. Pewnie dlatego nie mówił panu o nim. Nie
wstydził się go - dodała, jakby bronišc Jima. - W ten sposób chciał go tylko
ochraniać.
- Rozumiem. - Istnienie chłopca tłumaczyło niepokój Jima i jego naleganie, żeby
Wylie zobaczył się z tš kobietš. Zastanawiał się teraz, dlaczego Jim nie ożenił
się z niš bez względu na jej mieszane pochodzenie. - Tu jest bardzo ładnie -
powiedział.
- Tak. Jim sam zbudował chatę i zrobił meble. Miał bardzo zręczne ręce.
688 Janet Dailey
- Jej twarz wyrażała wielkš miłoć i dumę ze swojego mężczyzny. Kiedy mówiła o
nim, cała promieniała. Za chwilę twarz jej zszarzała. - Napisałam do jego
rodziców z pytaniem, czy będę mogła tutaj zostać. Ale nie mam jeszcze odpowiedzi.
- Czy masz rodzinę, Anita?
- Moja matka jeszcze żyje, ale jest bardzo stara. Mój młodszy brat Joe jest w
szkole dla tubylców.
Od pewnego czasu założono na Alasce oddzielne szkoły dla krajowców oraz dla
białych i mieszańców, którzy prowadzili cywilizowane" życie. Wylie dziwił się,
że brat Anity nie chodzi do szkoły dla białych, ale rozumiał, że walka z
uprzedzeniami rasowymi była tu trudna.
- Czy ty też tam chodziła do szkoły? - Było widoczne, że miała wykształcenie
przekraczajšce zakres zwykłej szkoły dla krajowców.
- Nie. Ja chodziłam do szkoły Sheldona Jacksona w miecie Sitka. Chciałam
zostać nauczycielkš, ale... byłam potrzebna w domu po mierci ojca. - Spojrzała
na szafę z ksišżkami. Twarz jej znowu przybrała łagodny wyraz. - Jim chodził do
college'u. W czasie zimy dużo czytalimy i rozmawialimy o przeczytanych
ksišżkach. Był bardzo inteligentny. Bardzo wiele mnie nauczył. Mylę, że
powinnam teraz spakować te ksišżki i różne inne rzeczy i odesłać jego rodzinie.
- Jestem pewien, że Jim chciałby, żeby je zachowała. Chciałby, żeby wszystko
zatrzymała - powiedział Wylie.
Zapach gotujšcej się kawy rozchodził się już po chacie. Anita wyjęła filiżanki.
Teraz skrępowanie minęło i oboje rozmawiali swobodnie. Wylie nie był dotšd w
stanie z nikim rozmawiać o Dużym Jimie. Z niš mógł mówić o swoim przyjacielu.
Czas mijał bardzo szybko. Zorientował się wreszcie, że musi ić na spotkanie z
ojcem.
Zostawił jej pienišdze, mówišc, że dostał je dla niej od Dużego Jima.
Podejrzewał, że ona wie, że to kłamstwo, ale również wiedział, że tak zrobiłby
Duży Jim, gdyby o tym pomylał. Kiedy wychodził, obiecał, że odwiedzi jš i
Mikeya ponownie.
W cišgu miesišca rekonwalescencji Wylie odwiedzał jš co tydzień. Wizyty te
sprawiały mu przyjemnoć. Równie chętnie wyjeżdżał z ruchliwego Anchorage. Nigdy
nie chodził do barów ani nie wystawał w kolejce
Alaska
689
w burdelach. A tego było w Anchorage pod dostatkiem. W chacie Dużego Jima
znajdował spokój i zadowolenie. Nie wiedział, czy powodem tego było to miejsce,
czy towarzystwo Anity. Pewnie obie rzeczy naraz.
Uderzył siekierš w kłodę. Drewno rozłupało się. Poršbał je na mniejsze kawałki.
Kiedy je podnosił z ziemi, nie odczuwał już bólu w chorej nodze. Krew kršżyła mu
w żyłach, był spocony i czuł się dobrze.
Sójka wydawała ostrzegawcze okrzyki z suchej gałęzi nad jego głowš, kiedy
dokładał wieżo poršbane drewno do dużego stosu, który był przeznaczony na zapas
zimowy. Usłyszał szelest suchych lici. Mikey szedł do niego niosšc kawałki
drewna z dumnym umiechem na twarzy. Wycišgał ršczki, żeby położyć drewno na
górze, jak to zrobił Wylie.
- Podniosę cię, Mikey. - Wylie wzišł go pod pachy, żeby mógł położyć swoje
patyczki, potem posadził go sobie na biodrze. - Jeste moim małym pomocnikiem.
Kiedy Wylie poprawiał mu przekrzywionš czapeczkę, chłopiec zamiał się. Stale
się miał. Był zawsze szczęliwy - wiat Mikeya przepełniony był radociš. Mogło
to wynikać z jego upoledzenia w rozwoju. Wylie nie wiedział tego, ale miał
nadzieję, że Mikey nigdy nie dowie się, że jest inny. Miał nadzieję, że nigdy
nie zniknie jego umiech.
Zawiasy w drzwiach zaskrzypiały. Anita wyszła na ganek.
- Jeli skończylicie, to chodcie do rodka. Włanie wyjęłam chleb z pieca i
zrobiłam kawę. Spróbujemy dżemu, który przysłała twoja matka.
- To dobry pomysł. - Wylie niósł chłopca, szedł lekko, noga mu nie dokuczała.
Kiedy Anita otwierała drzwi, wzdrygnšł się na pisk zawiasów. - Miałem zamiar
naoliwić te drzwi.
- To samo powiedział Jim przed odejciem.
Wylie patrzył w zamyleniu na drzwi, zanim je zamknšł za sobš. Anita chciała
wzišć Mikeya, ale się uchylił:
- Dam sobie radę.
- Naleję kawy.
Wylie posadził Mikeya na podłodze, kucnšł przy nim, żeby mu zdjšć czapkę,
płaszczyk i rękawiczki, potem sam się rozebrał i powiesił wszystko na haku przy
drzwiach. Usiadł przy stole, w zamyleniu przecišgajšc rękš po jego gładkiej
powierzchni.
- Wiesz, że kochałem Jima - umiechnšł się z wysiłkiem. - Nigdy przedtem nie
mówiłem tak o innym mężczynie.
690
Janet Dailey
Podniosła głowę znad deski, na której krajała chleb.
- On był dobrym człowiekiem. Mikey wdrapał się na kolana Wyliego.
- Mylę, że on mnie lubi. - Wylie przejechał rękš po główce chłopca. Mikey
zrobił to samo i rozemiał się.
- Wiem, że cię lubi - umiechnęła się Anita.
- Może to nie brzmi dobrze, ale... - szukał słów. - Żadne z nas nie ma nikogo
poza swojš rodzinš. Mężczyzna, którego kochała, nie żyje, a dziewczyna, którš
ja kochałem, polubiła kogo innego. Mylę, że dobrze jest nam razem. Łšczy nas
Jim. Może to nie jest powodem, żeby dwoje ludzi miało brać lub, ale... włanie
to chciałem ci zaproponować. Mikey potrzebuje ojca, a tobie przydałby się
mężczyzna, żeby zajšć się wszystkim. Oczywicie, jeszcze wojsko ma do mnie prawo
pierwszeństwa, ale mógłbym na poczštek zaczšć tutaj na pół etatu".
Nie przestawał mówić, ponieważ ona się nie odzywała. Wytarła ręce o spodnie.
- Wylie, nie jestem pewna, czy twoi rodzice zaaprobujš nasze małżeństwo.
Rodzice Jima byli bardzo przygnębieni, kiedy im o mnie powiedział. Nie chcę być
powodem konfliktu w twojej rodzinie. Ja...
- No to we Mikeya i polećcie ze mnš dzi po południu do Anchorage - przerwał
Wylie. - Nie musisz czuć się do niczego zobowišzana. Jeli po spotkaniu z mojš
rodzinš będziesz to nadal uważała za kiepski pomysł, to nie będziemy więcej o
tym mówić.
Z wahaniem kiwnęła głowš.
- Okay.
Spotkanie Anity z rodzinš było bardziej przyjazne, niż Wylie się tego spodziewał.
Okazało się, że tego dnia jego matka zaprosiła Billy'ego Raya i Marty na obiad.
Anita zobaczyła, w jaki sposób byli oni traktowani w rodzinie. Jego rodzice
wiedzieli już trochę o sytuacji Anity i jej zwišzku z Dużym Jimem. Powiedział im,
że skorzystała z okazji i przyleciała do Anchorage zrobić zakupy.
Wieczorem matka i Anita poszły na górę, żeby położyć Mikeya do łóżka. Marty
wyszła na dwór, do Billy'ego Raya ? ???'?, którzy reperowali samochód. Wylie
siedział w salonie z babkš, słuchajšc radia. Patrzył, jak wkłada papierosa do
cygarniczki z koci i zapala go.
Alaska 691
- Babciu Glory, co mylisz o Anicie?
- Jest miłš, inteligentnš dziewczynš - odpowiedziała. - Nic dziwnego, że twój
przyjaciel był tak bardzo do niej przywišzany.
- A gdybym ci powiedział, że mamy zamiar się pobrać?
- Rzeczywicie? - spytała spokojnie.
- Zaproponowałem jej to - przyznał Wylie.
- Czy to z powodu Lisy?
- Nie. To z powodu Jima. Chociaż muszę przyznać, że gdyby Lisa nie była mężatkš,
prawdopodobnie nie proponowałbym małżeństwa Anicie. Ale, jak mówiła, czas
zaczšć od nowa - również w przypadku Anity.
- Nie wszyscy jš zaakceptujš. Wiesz o tym - powiedziała strzšsajšc popiół do
popielniczki. - Dawniej wszystko wyglšdało inaczej. Kim się było w przeszłoci i
co się robiło, nie miało znaczenia. Teraz jestemy bardziej cywilizowani. To
znaczy, że jedni czujš się lepsi niż inni.
- To ich sprawa.
- Może. Ale musisz być na to przygotowany.
- Wydaje mi się, że jestem.
- Ja też - umiechnęła się Glory. - Chciałam tylko usłyszeć to od ciebie.
- Anita nie jest pewna, czy mama i tata zaakceptujš jš.
- Twój ojciec w ogóle nie zwróci na to uwagi. Gdyby miała decydować matka, to
pewnie nie wybrałaby Anity. Matki zawsze chcš czego więcej dla swoich dzieci.
Rzadko sš zadowolone z ich własnego wyboru. Ale nie mylę, żeby dała to po sobie
poznać.
- A ty, babciu?
- Ból, szczęcie, smutek, zadowolenie - dowiadczysz wszystkich tych uczuć.
Przeżyłam życie bez oglšdania się wstecz i rozpamiętywania przeszłoci. Tego
włanie chciałam dla ciebie, dla twojego ojca, dla wszystkich, których kocham -
obracała cygarniczkę w palcach. - Przez wszystkie lata naszego małżeństwa Deacon
nigdy nie mówił, co mam robić i jak się zachowywać. Pozwalał mi samej decydować,
nigdy mnie nie oceniał. To był największy dar, jaki od niego otrzymałam. Tak
starałam się zachowywać w stosunku do ciebie ? ???'?. Jeli Anita jest twoim
wyborem, Wylie, jest również moim.
- Jest moim wyborem, ale nie jestem pewny, czy się zgodzi.
Powrót Matty do pokoju przerwał rozmowę. Za chwilę weszła matka z Anitš. W
bluzce i spódnicy Anita wyglšdała bardziej kobieco i bardziej krucho.
- Czy Mikey zasnšł? - spytał.
692
Janet Dailey
- Tak. - Nie była zbyt rozmowna w obecnoci jego rodziny, ale wyglšdała na
odprężonš.
- Wyjęłam twojego starego misia z szafy. Mikey złapał go jak skarb -
powiedziała ze miechem Trudy. -1 natychmiast zasnšł.
- Obawiam się, że nie będzie go chciał oddać - powiedziała Anita.
- Nie musi. Misie nie powinny siedzieć w szafach, kiedy jest dziecko, które
chce je pokochać. Niech go zatrzyma - powiedział Wylie.
- Czy nalać komu kawy? - spytała Trudy. - Jest gotowa w kuchni.
- Chętnie - powiedział ???, który włanie wchodził do pokoju.
- Chętnie - dołšczył się Billy Ray.
- Proszę pozwolić, żebym ja to zrobiła, pani Cole - zgłosiła chęć pomocy Anita.
Matka zawahała się przez chwilę.
- Dobrze. Filiżanki sš w szafce po prawej stronie...
- Zaczekaj, mamo - przerwał Wylie. - Ja jej pomogę. Poszedł z Anitš do kuchni,
wyjšł filiżanki, oparł się o kredens i patrzył, jak nalewa kawę. - Co mylisz o
mojej rodzinie?
- Sš bardzo mili. - Umiechnęła się, ale zaraz spoważniała. Odstawiła dzbanek z
kawš i popatrzyła mu w oczy. - Wylie, jeste pewny, że chcesz się ze mnš ożenić?
Ja nie jestem sama. Jest Mikey. On nigdy nie będzie normalnym dzieckiem. Zawsze
będzie potrzebował opieki. Mylę, że nie zdajesz sobie sprawy, jakš bierzesz na
siebie odpowiedzialnoć.
- Takš samš, jakš miałem zamiar dwigać samotnie - powiedział. - Zanim ci
powiedziałem o małżeństwie, już wszystko przemylałem. Wierz mi, wiem co robię.
Potrzšsnęła głowš, jak gdyby rozbawiona i zdziwiona jednoczenie.
- Chyba wiem, dlaczego Jim tak bardzo cię lubił.
- Czy to znaczy tak, czy nie?
- Tak. Jeli nadal chcesz mnie i Mikeya, wyjdę za ciebie.
Wylie pochylił się niemiało i lekko jš pocałował. Oddała pocałunek niepewnie.
Drugi pocałunek przyszedł im łatwiej. Oboje mieli w sobie dużo miłoci do
ofiarowania. Na pewno im się uda.
r
lub był cichy. Była obecna tylko rodzina. Wrócili potem na kilka dni do chaty,
żeby Anita spakowała się i mogła przeprowadzić do Anchorage.
Alaska
693
Rodzina Wyliego miała się niš opiekować do jego powrotu z wojska. W zwišzku z
trudnociami mieszkaniowymi chętnie przyjęli ofertę Glory, która zaproponowała
Anicie jednopokojowe mieszkanie przy pensjonacie, należšce przedtem do Chou
Linga. Stary Chińczyk zmarł na wiosnę, a nowy kucharz miał już swoje mieszkanie.
Było to idealne rozwišzanie, ponieważ nie tylko mieli gdzie mieszkać, ale Anita
mogła również zarobić pomagajšc Marty w pensjonacie. Ceny na Alasce były bardzo
wysokie, ale za to nie obowišzywało tu racjonowanie żywnoci.
Wylie wrócił do wojska już w pełni sił. Japończycy zostali wyparci z Aleutów,
stracili już swojš pozycję na Pacyfiku, więc Alaska przestała być zagrożona.
Zastanawiano się, czy nie użyć łańcucha Wysp Aleuckich jako bazy wypadowej do
inwazji na japońskie Kuryle w czerwcu 1944 roku. Rosja jednak nie wypowiedziała
do tej pory wojny Japonii. Współpraca Rosjan była konieczna, ponieważ półwysep
Kamczatka był położony blisko Japonii. Plany odłożono na półkę, czekajšc, aż
Rosja przyłšczy się do wojny na Pacyfiku.
Tej wiosny Alasca Scouts dostali nowe zadania. Wylie, razem z kilkoma
komandosami, zostali wysłani na Arktykę. Poczštkowo Wylie dołšczył do geologów,
wysłanych tam przez Departament Wojny, aby zbadać tę częć terytorium, tak dużš
jak cały stan Indiana, która już w 1923 roku została uznana za Rezerwę Paliwa
dla Floty Nr 4. Już w 1886 roku zauważono na tym terenie przecieki ropy, a
badania przeprowadzone w 1920 roku potwierdziły istnienie zasobnych złóż. Rzšd
federalny zostawił je wtedy w rezerwie na przyszłoć.
W obliczu przedłużajšcej się wojny Departament Wojny podjšł decyzję o zbadaniu
zasobnoci tych złóż. Geologowie mieli spenetrować wzgórza North Slope i wykonać
próbne wiercenia. Zbudowano obóz-bazę w wiosce Eskimosów w Barrow, najbardziej
na północ wysuniętym punkcie Alaski. Wylie towarzyszył geologom do rzeki
Colville, osiemdziesišt mil od miejscowoci Umiat.
Erozja zniszczyła częć wzgórza. Ropa spływała z odkrytych warstw osadowych i
zanieczyszczała rzekę. Geologowie musieli zbadać to urwisko i na tej podstawie
ocenić złoża w North Slope.
Trwało arktyczne lato, słońce nie zachodziło przez pełne trzydzieci szeć dni.
Tundra kipiała życiem, kwitły różnokolorowe kwiaty. Stadom reniferów karibu nie
brakowało pożywienia. Setki gatunków ptaków zakładało tu tysišce gniazd, a
czarne chmury moskitów unoszšce się nad tundrš dostarczały
694 Janet Dailey
im mnóstwo pożywienia. Siatki zabezpieczajšce twarze nie zawsze były
wystarczajšce, żeby obronić się przed tymi komarami. Czasami Wylie nie mógł nic
zobaczyć przez gęste siatki, nakładane jedna na drugš. Ptaki też pojawiły się w
obozie w pogoni za moskitami.
Wiercenia na pełnš skalę miały rozpoczšć się następnego roku - w 1945. Tej zimy
Billy Ray zmarł na zawał serca przy odgarnianiu niegu. Wylie był na jego
pogrzebie. Kiedy wrócił do wojska, został przydzielony do jednostki komandosów,
pilnujšcej przebiegu rurocišgu doprowadzajšcego ropę z Barrow do Fairbanks.
Wojna w Europie miała się ku końcowi. Porażka Hitlera była sprawš miesięcy.
Jednak na Pacyfiku daleko było do optymizmu. Tysišce żołnierzy i piechoty
morskiej słyszało tam stale okrzyki Banzai. Wiedzieli już, że Japończycy
przenoszš mierć nad porażkę.
Planowany rurocišg miał przecinać Góry Brooksa, wspaniałš, dzikš barierę
oddzielajšcš North Slope od interioru Alaski. Wylie widział już te góry z
samolotu, ale widziane z ziemi robiły o wiele większe wrażenie. Zrozumiał,
dlaczego mówi się o górach dzikie". Były również niezwykle piękne.
O zrzuceniu przez Amerykanów bomby atmowej na Hiroszimę Wylie dowiedział się w
połowie sierpnia, kiedy był w Górach Brooksa. W dwa dni po tym wydarzeniu
Rosjanie wypowiedzieli wreszcie wojnę Japonii. Armia sowiecka zaatakowała
Mandżurię, która była pod japońskš okupacjš. Wylie otrzymał tam również inne
wiadomoci. Został ojcem - Anita urodziła dziewczynkę.
15 sierpnia 1945 roku Japonia poddała się, chociaż oficjalna ceremonia odbyła
się dopiero 2 wrzenia. Wojna wreszcie się skończyła. W końcu wrzenia Wylie
wrócił do domu. Po raz pierwszy mógł wzišć w ramiona swojš małš córeczkę - Dane
Marię Cole.
Ale radoć z powrotu była krótkotrwała. Matty, która już przekroczyła
siedemdziesištkę, ciężko się pochorowała. Od mierci Billy'ego Raya nie czuła
się dobrze. W niecały miesišc póniej poszła w jego lady.
Na pogrzebie Wylie stał koło babki. Jej oczy były suche, stała wyprostowana, ale
mimo to robiła na nim wrażenie kruchej, porcelanowej figurki. Nie była ubrana na
czarno, twierdzšc, że Matty nie życzyłaby sobie tego. Jej płaszcz był już
niemodny, rdzawego koloru, z dużym kołnierzem z lisa. Wiatr bezustannie
rozwiewał futro na kołnierzu, które chwilami dotykało jej policzków, ale nie
zwracała na to uwagi.
Po zakończeniu ceremonii żałobnych rodzina stała jeszcze przy grobie,
Alaska
695
rozmawiajšc z przyjaciółmi Matty. Wylie zauważył wtedy, jak babka wyciera oczy
jedwabnš chusteczkš. Ojciec wzišł jš pod rękę i zaprowadził do samochodu. Wylie
towarzyszył matce. Anita nie przyszła na cmentarz. Uważała, że nie powinna brać
ze sobš niemowlęcia ani Mikeya na pogrzeb, a nie miał się kto nimi w tym czasie
zajšć.
Wylie prowadził samochód, a rodzice siedzieli z tyłu. Obok niego była babka.
Prawie się nie odzywała, tylko wyglšdała przez okno. Wylie mylał, że i tak ona
na nic nie zwraca uwagi, ale mylił się. . - Wszystko tak się zmieniło przez
ostatnie kilka lat - szepnęła. - Budynki rosnš tak szybko jak chwasty w
warzywniku mojej ciotki w Sitce. Sš nowe ulice, których nigdy przedtem nie
widziałam.
- To już nie jest miasteczko. To jest duże miasto - powiedział ???. W
trzydziestym dziewištym było tu cztery tysišce ludzi. Teraz Anchorage ma
czterdzieci tysięcy mieszkańców.
- Tak - westchnęła ciężko Glory. - To nie w porzšdku, że Matty musiała włanie
teraz umrzeć, kiedy wydano nowe przepisy znoszšce na Alasce segregację rasowš.
Do tylu sklepów miała ochotę wejć, żeby zobaczyć, co sprzedajš. I nie było jej
wolno.
- To był przede wszystkim bardzo głupi zakaz - stwierdziła Trudy. - Dobrze, że
go wreszcie znieli.
- Wiem. Chciałabym, żeby rozpalili wielkie ognisko z tych wszystkich napisów
Tubylcom wstęp wzbroniony" czy Kolorowi nie sš tu przyjmowani". Tylu ludziom
stała się przez to krzywda. - Gniew brzmiał w głosie Glory. - Ile razy widziałam
te napisy, nie miałam wcale ochoty tam wchodzić, szczególnie jeli Matty czekała
na zewnštrz. Tyle teraz miałybymy radoci, chodzšc tam razem.
W tydzień póniej Glory zatelefonowała, żeby Wylie przyszedł do pensjonatu.
Mieszkał teraz z rodzinš w jednym z domów babki, który od niej wynajmował. Nie
miał jeszcze czasu rozejrzeć się za pracš, tyle rzeczy zdarzyło się od jego
powrotu - przeprowadzka, mierć Matty, pomagał tylko ojcu w obsłudze
przedsiębiorstwa transportowego.
Ledwie wszedł, Glory owiadczyła:
- Zamierzam zamknšć pensjonat. Nie ma już Matty i Chou Linga, jestem za stara,
żeby go prowadzić sama.
696
Janet Dailey
- Nie jeste stara, babciu Glory.
- Miałe dwa lata, kiedy po raz pierwszy nazwałe mnie babciš. Kiedy to było?
Dwadziecia dwa lata temu? Wtedy nie czułam się staro, ale dzisiaj już tak się
czuję - powiedziała stanowczo. Stara czy nie, nadszedł czas na zmiany i
rozpoczęcie nowego życia.
- Co masz zamiar zrobić? Sprzedać pensjonat? - Nie starał się jej namawiać na
zmianę decyzji. Od dawna wiedział, że nigdy nie zmieniała swojego postanowienia.
Szła do przodu, nie oglšdajšc się za siebie. - Gdzie będziesz mieszkać? Czy
chcesz zamieszkać z moimi rodzicami?
- Nie. Nie jestem jeszcze taka stara, żebym nie mogła sama dać sobie rady
- miała się z niego. - Czy przypominasz sobie ten czteropokojowy drewniany
budynek, który jest również mojš własnociš? Lokatorzy włanie go opuszczajš. To
będzie mój nowy dom. Ale nie mam zamiaru sprzedawać pensjonatu. Chociaż pewnie
powinnam, bo ceny nieruchomoci sš bardzo wysokie. Mam zamiar zamienić pensjonat
na dom mieszkalny i wynajmować pojedyncze mieszkania. - Wręczyła mu kartkę
papieru ze szkicem proponowanego podziału. - Chciałam ci zaproponować, żeby
doglšdał tych prac w moim imieniu. Nie czuję się na siłach do kłótni ze
stolarzami i hydraulikami.
- Jeli tego chcesz.
- Włanie tego chcę.
- Czym się zajmiesz? Nie wyobrażam sobie, że możesz nic nie robić
- powiedział Wylie.
- Teraz mówisz jak Deacon - rozemiała się. - Mylę, że będę miała dosyć
zajęcia, doglšdajšc nieruchomoci i bawišc się z prawnukami. Tej wiosny mam
zamiar założyć wielki ogród kwiatowy, jakiego Anchorage jeszcze nie widziało.
Zawsze chciałam mieć taki ogród. Teraz to zrobię. I pamiętaj, nie zobaczysz tam
ani jednego warzywa - będš same kwiaty.
Wylie spędził zimę pomagajšc Glory przeprowadzić się do jej nowego domu,
sprzedajšc niepotrzebne już meble, pociel i inne przedmioty z pensjonatu i
nadzorujšc przeróbki w nim. Wszystkie mieszkania zostały natychmiast wynajęte.
Tej wiosny Glory zasadziła mnóstwo kwiatów przed swoim domem utrzymanym w
wiejskim stylu.
Anchorage 30 czerwca 1958 rob
Wylie przedzierał się przez wielotysięczny tłum, zebrany w Delaney Park, zwanym
pospolicie Park Strip. Zatrzymywał się od czasu do czasu i rozglšdał za swojš
rodzinš. Tego popołudnia, kiedy wracał samolotem do Anchorage po przewiezieniu
ładunku, usłyszał w radio wiadomoci, które zgromadziły te tłumy w parku.
Nie miał nigdy zamiaru pracować w przedsiębiorstwie ojca i pilotować samolotu.
Kiedy wyszedł w lecie z wojska, ojciec był po wypadku. Wylie miał go zastšpić
tylko czasowo - ale wcišgnšł się w tę pracę.
Kiedy dwie godziny temu wylšdował na lotnisku Merill Fields, wielki nagłówek,
który od razu wpadł mu w oczy w Anchorage Times", potwierdził usłyszanš przez
radio wiadomoć: Jestemy w rodzinie! Ledwie przedarł się samochodem przez
ogromny ruch uliczny, znalazł w domu wiadomoć od Anity i poszedł zaraz w
kierunku Park Strip, aby wzišć udział w uroczystoci. Alaska weszła w skład
Stanów Zjednoczonych.
Po szeciodniowych obradach Senat wreszcie przyjšł tę ustawę o ósmej wieczór
czasu waszyngtońskiego. Pozostała jeszcze tylko ratyfikacja uchwały przez co
najmniej dwie trzecie pozostałych stanów. Ale ta większoć była już zapewniona.
Wszędzie wyły syreny, tršbiły samochody i dzwoniły kocielne dzwony.
Pięćdziesišt ton bali drzewnych przeznaczono na ognisko płonšce teraz w parku.
Czterdzieci dziewięć ton zapalono ku czci Alaski jako czterdziestego
dziewištego stanu. Pięćdziesištš tonę dodano w przyjacielskim gecie pod adresem
Hawajów, które również pragnęły dołšczyć się do Stanów.
Wylie zatrzymał się znowu, rozglšdajšc się za Anitš i rodzicami. Wydawało mu się,
że widzi ciemne włosy Dany w grupce młodych ludzi niedaleko ogniska. Zaczšł
znowu przedzierać się przez tłum, ale wijšcy się wšż tańczšcych zablokował mu
drogę.
?
%\
\
ag porapl
. t niw
llffll-
irzed lima.
r^V3^1
??> ŤWmyli,-Staram sic.
??? szuka teraz naszych -?? góra niż Rudi i Erik, " a)Ť wielka uroczystoć.
i ŤŁ*m W\daje mi się, że tak - * tóuej granicy. A moi
*$*"> co pokazywałem '"Zez chwilę zapomniał * sobotni wieczór, jak
"*b kilkunastoletnich
Ma
Kiego
inny.
?onti
I Tak. Moi rodzice sš szcz^
zmroku. Matka wreszcie
Sf czekała, ze nie widuje CZ^ Nigdy nie było łatwo j Bloroquistów udało się zaos,
wojennego i powojennego do
Nlewielu z nich zostawało i kupowali na stare lata don
_ Dobrze si? stało, ze i powiedziała Lisa.
- Tak. -Wylie pomylał widzieć - przy tym ostatni rodziny. Do widzenia, Li
dotknšć, na tyle sobie me ui
- Do widzenia, Wyhe- 1 Udał, że nie słyszy-N|e
na chwilę w tym hałaliw czego nie mógł mieć- Cza Duży Jim nie żył, zostały,
lecz żywa. Teraz wyjed chyba nigdy nie będzie ? zawsze jest, kiedy si? k°g
Nagle natknšł się na A
Przynieli krzesło, żeby stała. Była bardzo aktyw
?? patrzył zafascynowany wzrostu matki, ale umys i zawišzać buty. Znał i słupami
milowymi w jej Dana, trzynastoletnia Trudno było powiedzie' obojgu odziedziczyła
c; bardziej nowoczesna. ? modny sposób ??1???! którego jego córka uży si? w
młodš kobietę- ?
698
Janet Dailey
- Wylie.
Pomimo hałasu poznał znajomy głos i zwrócił się w tamtym kierunku. Lisa stała
niedaleko, w zwyczajnej niebieskiej, ale bardzo eleganckiej sukience.
Nie widział jej od dawna. Przeważnie spotykali się w kociele, ale ostatnio
rzadko tam bywał. Lisa była zawsze w towarzystwie męża i dwóch synów, a on w
otoczeniu własnej rodziny. Teraz była sama. Nie było nikogo pomiędzy nimi.
Podchodził powoli, uważnie się jej przypatrujšc. Nigdy nie udawał przed sobš, że
o niej zapomniał. Tak samo jak Anita nie zapomniała Dużego Jima.
- Czeć - powiedziała, jak gdyby z lekka zdyszana.
- Czeć - umiechnšł się do niej.
- Dawno cię nie widziałam - dodała.
- Mylałem włanie o tym samym. - Szybko zebrał myli. - Staram się znaleć
swojš rodzinę. Nie widziała ich gdzie przypadkiem?
- Nie. W tym tłumie bardzo łatwo się zgubić. Steve szuka teraz naszych chłopców.
Przed chwilš byli przy nas i zniknęli. Sš jeszcze gorsi niż Rudi i Erik, kiedy
byli w ich wieku - rozemiała się nerwowo. - To jest wielka uroczystoć.
-Tak.
- Trudno uwierzyć, że Alaska będzie teraz stanem. Wydaje mi się, że tak
niedawno wysiadałam z pocišgu w Anchorage - na dzikiej granicy. A moi bracia
wzięli cię wtedy za Indianina.
- Muszę przyznać, że mnie się też wydaje, że dopiero co pokazywałem twojej
matce dom, który babka miała do wynajęcia. - Przez chwilę zapomniał o upływie
lat. Chciał jej zaproponować pójcie do kina w sobotni wieczór, jak to zrobił
wtedy, ale powstrzymał się.
- Nam może się to nie wydawać dawno, ale mam dwóch kilkunastoletnich chłopców,
to o czym wiadczy.
- Moja córka też już skończyła trzynacie lat.
- Cieszę się, że mogłam zobaczyć cię przed odjazdem, Wylie. - Jej umiech był
smutny.
- Wyjeżdżasz?
- Tak. - Starała się mówić pogodnie. - Przeniesiono Steve'a do głównego biura
Kompanii w San Francisco. Biuro w Anchorage przejmie kto inny. Uważajš, że
obecnie Alaska nie jest dobrym rynkiem dla przedsiębiorstw budowlanych.
- Więc będziesz mieszkać daleko stšd. - Przypomniało mu się powiedzenie Oni
zawsze odjeżdżajš", ale nie pamiętał w tej chwili, gdzie je usłyszał.
Alaska 699
- Tak. Moi rodzice sš szczęliwi. Jak wiesz, wyjechali stšd w pięćdziesištym
drugim roku. Matka wreszcie postawiła na swoim - dodała sucho. - Przez cały czas
narzekała, że nie widuje swoich wnuków wystarczajšco często.
- Nigdy nie było łatwo jš zadowolić. - Wylie był pewien, że rodzinie
Biomšuistów udało się zaoszczędzić niezłš sumę z zarobków Jana w okresie
wojennego i powojennego boomu. Ale to było typowe podejcie przyjezdnych.
Niewielu z nich zostawało na Alasce, kiedy się już dorobili. Wyjeżdżali i
kupowali na stare lata domy w bardziej komfortowych miejscach.
- Dobrze się stało, że jeszcze tu jestem, kiedy Alaska została stanem -
powiedziała Lisa.
- Tak. - Wylie pomylał, że zaraz wróci Steve, a tym razem nie chciał go
widzieć - przy tym ostatnim spotkaniu. - No cóż... pójdę poszukać swojej rodziny.
Do widzenia, Liso. Życzę ci szczęcia. - Nie odważył się jej dotknšć, na tyle
sobie nie ufał, więc zasalutował jednym palcem i odwrócił się.
- Do widzenia, Wylie. Będzie mi ciebie brakować.
Udał, że nie słyszy. Nie zwracał uwagi na to, dokšd idzie, chciał zgubić się na
chwilę w tym hałaliwym tłumie i strzšsnšć z siebie tęsknotę za czym, czego nie
mógł mieć. Czasami zastanawiał się, czy Anicie nie było łatwiej. Duży Jim nie
żył, zostały jej tylko wspomnienia. Lisa istniała - nieosišgalna, lecz żywa.
Teraz wyjeżdża, straci jš z oczu, może nawet zapomni o niej, ale chyba nigdy nie
będzie w stanie wyrzucić jej ze swojego serca. Może tak zawsze jest, kiedy się
kogo kocha i traci, a po głowie kršży myl a gdyby"?
Nagle natknšł się na Anitę, stojšcš przy ogniu. Byli tam również rodzice.
Przynieli krzesło, żeby babka Glory mogła usišć, ale ona tylko przy nim stała.
Była bardzo aktywna jak na swój wiek. Mikey kręcił się przy Anicie i patrzył
zafascynowany na ogromne płomienie. W wieku piętnastu lat był wzrostu matki, ale
umysł miał szecioletniego dziecka. Umiał się sam ubrać i zawišzać buty. Znał
swoje nazwisko i adres. Te małe osišgnięcia były słupami milowymi w jego życiu.
Dana, trzynastoletnia córka Wyliego, stała z boku i chichotała z koleżankš.
Trudno było powiedzieć, do którego z rodziców była bardziej podobna. Po obojgu
odziedziczyła czarne włosy i ciemne oczy, ale była od nich o wiele bardziej
nowoczesna. Miała na sobie dżinsy i starš koszulę ojca. To był teraz modny
sposób ubierania się. Wylie nie mógł zrozumieć często slangu, którego jego córka
używała. Była jak łobuziak, który z trudem przepoczwarza się w młodš kobietę.
Czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek wydoroleje.
700
Janet Dailey
Ale to mu nie przeszkadzało. Chodzili razem na polowanie i na ryby, choć
niekiedy odnosił wrażenie, że powinni się porozumiewać przy pomocy tłumacza.
Spojrzał na Anitę. Jej czarne włosy były lekko skręcone po trwałej ondulacji.
Miała na sobie ładnš sukienkę, chociaż nie tak drogš jak sukienka Lisy. Latanie
przynosiło pienišdze, ale nie tak znowu duże. W przeciwieństwie do Lisy Anita
nie zachowała młodzieńczej figury. Ale była dobrš kobietš. Ich małżeństwo było
cholernie udane. Stanowili dobranš parę. Jeli brakowało namiętnoci, to
wynagradzał jš z nawišzkš szacunek i prawdziwe uczucie, jakim się darzyli.
Wylie był już zupełnie spokojny, kiedy podszedł i objšł jš ramieniem.
- Znalazłe nas! - krzyknęła zaskoczona Anita. - Zostawiłam ci w domu wiadomoć,
dokšd idziemy.
- Tak. Ale zwštpiłem już, czy was znajdę w tym tłumie.
- Wiem. Czy to nie jest wspaniałe? Po tylu latach wreszcie otrzymalimy pozycję
i uprawnienia stanu.
- Rzeczywicie upłynęło wiele lat - wtršciła Glory. - Pamiętam, jak sędzia
Wickersham starał się przyłšczyć Alaskę do Stanów w 1912 czy też w 1911 roku.
Nie był wtedy jeszcze sędziš. Był delegatem do Kongresu. Uzyskał wtedy dla nas
status terytorium.
- Powiedziałam Danie, żeby starała się zapamiętać wszystko, co się tu dzisiaj
dzieje - odezwała się Anita. - O tym wydarzeniu będzie mogła opowiadać swoim
wnukom.
- A ja będę mógł opowiadać naszym wnukom, że na wysokoci czterech tysięcy stóp,
kiedy przelatywałem nad rzekš Tanana, usłyszałem z radia Fairbanks, że Alaska
jest czterdziestym dziewištym stanem. Muszę przyznać, że trochę wtedy pobujałem
samolotem z radoci - umiechnšł się Wylie. - Chętnie bym wykonał jakš ewolucję
na tę czeć, ale bałem się o ładunek.
Wielki kawał drewna spadł z olbrzymiego stosu, rozpryskujšc iskry na wszystkie
strony. Mikey zaklaskał z podniecenia, zbliżajšc się do ognia. Anita złapała go
za rękę.
- Ja chcę zobaczyć, mamo - wyrywał się.
- To drewno jest goršce. Sparzysz się. Zostań przy mnie. - Trzymała go mocno,
ale był już tak duży, że przychodziło jej to z trudnociš.
- Chcę tam ić. - Szybko jednak o tym zapomniał, wpatrzony w ogromne płomienie.
- Jest zafascynowany ogniem - Anita czujnie go obserwowała.
- Przypomina mi ???'?, kiedy miał cztery lata - powiedziała Glory. - Pół
Alaska 701
Nome paliło się, a on stał przy oknie, klaszczšc w ręce i miejšc się, kiedy
wybuchał kolejny pojemnik z benzynš.
- To było dawno, mamo - ??? objšł jš czule.
- Tak. To prawda. - Przypomniała sobie teraz to zwariowane lato w Nome, kiedy
tysišce ludzi szukało złota na plaży - prawdziwi poszukiwacze, drobni kupcy,
hazardzici, złodzieje i prostytutki. Teraz dopiero Glory uwiadomiła sobie
wyranie zazdroć, chciwoć, nawet nienawić, jaka opanowała wtedy tych ludzi.
Ta ziemia i jej bogactwa wydobywały z człowieka to, co w nim najgorsze i to, co
w nim najlepsze. Patrzyła na obce twarze wokół tego kolosalnego ogniska i
przypomniała sobie czasy, kiedy to ona była zawsze w centrum uwagi. Teraz
pozostała jej tylko najbliższa rodzina. Dla innych była zgrzybiałš staruszkš.
Nikt z obecnych nie kojarzył jej z dawnš Glory St. Clair. Potem rozemiała się,
kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nich nawet nie słyszał o Glory St. Clair.
- Co cię mieszy, matko Cole?
- Przypomniały mi się dawne czasy. - Czy pamiętacie, jak karczowalimy kawałek
tego parku, żeby Anchorage miało pas startowy? Wylie był wtedy malutki. Całe
miasto przyszło pomagać - ten dzień został uznany za więto. Wtedy też palilimy
ognisko.
- To ci pas startowy - zamiał się ???. - Przecinała go droga jezdna, tyle
tylko, że wtedy nie było oczywicie wielu samochodów.
- Cieszę się, że jest tu znowu park - powiedziała Trudy.
- Wszystko się zmieniło. - Glory wskazała pomarszczonš rękš miasto. -
Popatrzcie na te wysokie budynki. Przy bezchmurnym niebie oglšdałam górę
McKinley ze swojej chaty. Teraz czteropiętrowe biuro zasłania mi ten widok.
Większoć konstrukcji budowlanych została wykonana w cišgu ostatnich dwunastu
lat. Departament Wojny, obecnie Departament Obrony, zdecydował się na wielkie
budowy i modernizację baz wojennych na Alasce z powodu zimnej wojny pomiędzy
Stanami Zjednoczonymi a Rosjš.
- Nadal namawiam cię, matko Cole, żeby się do nas przeprowadziła. Mamy w nowym
domu dużo miejsca i piękny widok na Zatokę Cooka i góry, również na McKinley. -
Trudy była bardzo dumna z ich nowego domu, zbudowanego na wzniesieniu z widokiem
na zatokę. - Tam jest bardzo spokojnie. Na pewno chciałaby wyprowadzić się z
tego hałaliwego centrum miasta.
??? słyszał już te rozmowy wiele razy, więc nie zwracał na to uwagi.
- Już nie możemy mówić, że wszyscy zapomnieli o Alasce. Departament Obrony
włożył w niš miliony dolarów.
702 Janet Dailey
- A ile z tych pieniędzy pozostało na miejscu? - zaatakowała go Glory.
- Większoć ludzi przyszła do pracy z zewnštrz. Trochę pieniędzy zostawili tutaj,
a resztę zabrali ze sobš nie płacšc podatków. W okresie goršczki złota
wywieziono z Alaski siedemset pięćdziesišt milionów dolarów. Nie liczę w tym
tych milionów, które Morgany i Guggenheimy zarobiły na miedzi. Nasze bogactwo
zostało stšd wywiezione. Aż do 1949 roku nie moglimy nawet obłożyć podatkami
tych ludzi, którzy je nam zabierali.
- Czytałem w gazecie, że Alaskańskie Przetwórnie Łososia spod Seattle zdołały
wprowadzić do prawa stanowego wyłšczenie tutejszego rybołówstwa spod naszej
kontroli - powiedział z umiechem ???. - Ale wydaje mi się, że złoża ropy
odkryte na półwyspie Kenai w zeszłym roku pokryjš nam te straty z nawišzkš.
Wyobrażacie to sobie? Geolog kopnšł drzewo i powiedział wiercić tutaj", a nasza
Izba Handlowa odlała jego but w złocie.
- Pamiętam, jak byłem na północ od Gór Brooksa. To był niesamowity widok:
zielona ropa pomieszana z czerwonym piaskiem wzgórza. - Wylie pogłaskał Anitę po
ramieniu. - Wiem, że kilka przedsiębiorstw posłało tam geologów, po tym jak
Admiralicja wycofała swoje zespoły wiertnicze w pięćdziesištym trzecim roku. Po
odkryciu złóż na Kenai wiele dużych kompanii zainteresowało się poważnie Alaskš.
Sš przekonani, że jest tu jeszcze wiele do znalezienia.
Ropa naftowa. Nazywano jš czarnym złotem, przypomniała sobie Glory, a złoto
wcišż powodowało goršczkę. Symptomy tej choroby były zawsze identyczne -
zawłaszczanie cudzych terenów, przepychanki, rozprawy sšdowe, tłumy ludzi i
stosy sprzętu. Zastanawiała się, czy starczyłoby jej energii do udziału w tym
wszystkim. To było dobre dla młodych.
- Babciu Glory - Dana z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów wyrwała jš z
zamylenia. - Czy to prawda, że była fordanserkš w Nome?
- Ile masz lat? - Glory nawet nie mrugnęła okiem.
- Trzynacie.
- Kiedy będziesz trochę starsza, to ci wszystko opowiem. .
- A wtedy ty opowiesz nam, Dana - mrugnšł Wylie.
- Ale babciu Glory, jeste już bardzo stara i możesz umrzeć do tego czasu
- oponowała Dana.
- Dano, co ty mówisz! - skarciła jš ostro Anita.
- To dziecko ma rację - potwierdziła Glory. - Bóg jeden wie, jaka jestem stara.
Ale nie martw się, Dano. Mam zamiar dożyć stu lat.
Epilog
Anchorage Marzec 1974 roku
Olory Cole przeżyła wielkopištkowe trzęsienie ziemi, 27 marca 1964 roku.
Wstrzšsnęło ono Alaskš i zniszczyło dużš częć miasta Anchorage. Doczekała
odkrycia złóż naftowych w zatoce Prudhoe i zobaczyła, jak rozpoczynała się pogoń
za ropš. Alaskę zalały znowu zastępy wiertniczych, robotników budowlanych,
dostawców, prostytutek i poszukiwaczy łatwych pieniędzy. Była wiadkiem walki o
przeprowadzenie rurocišgu - spraw sšdowych, nienawici do przedstawicieli
ochrony przyrody, uprzedzeń w stosunku do tubylczej ludnoci Alaski, przejawów
chciwoci i zagarniania zysków.
Tego samego dnia, kiedy uzyskano zezwolenie na budowę rurocišgu z zatoki Prudhoe
do Valdez - na cztery lata przed swoimi setnymi urodzinami - Glory Cole umarła
spokojnie w czasie snu, w otoczeniu całej swojej rodziny. Umarła, tak jak żyła,
bez żalu i spoglšdania w przeszłoć.
??? twierdził, że ona nie umarła naprawdę, tylko przeniosła się gdzie indziej,
żeby zaczšć wszystko od poczštku.
Strzeż siei
7
Da Capo
to złodzieje
czasu!