Dailey Janet Alaska

Dailey Janet

ALASKA

    Czy byłeś kiedyś w Wielkiej Samotni Oświetlonej białym blaskiem księżyca, Gdzie oblodzone chmury otaczały cię krzycząca ciszą… I tylko wycie północnych wilków towarzyszyło biwakowi na mrozie… Półżywy kształt w umarłym świecie Gorączki złota.

        The Shooting of Dan McGrex

         Robert Service

    

    

    Wstęp

    Podczas gdy Ameryka zasiedlała nowe tereny kierując swą ekspansję na zachód, Rosja rozszerzała terytorium posuwając się na wschód. Od najdawniejszych czasów jedynym towarem, którego Rosja miała nadmiar i mogła nim handlować, zarówno z Europą, jak i Chinami, były futra - sobole, gronostaje, lisy, skóry niedźwiedzie, z wilków i rosomaków. Wszystko przeliczano wówczas na futra: podatki, pensje, grzywny i nagrody w ten sposób właśnie wypłacano.

    To promyszlennik lub raczej promyszłennicy - plemię coureurs des bois - których porównać można do amerykańskich traperów, zajmowali się eksploatacją tych naturalnych bogactw. Mimo że w kraju panowało wówczas poddaństwo, a chłopi zmuszeni byli do pańszczyźnianej uprawy ziemi dla swoich panów, owi wybrańcy mogli swobodnie poruszać się podróżując w grupach, wybierając własnych przywódców, dzieląc pomiędzy siebie zyski z polowań, a ich wyprawy finansowane były przez kupców. Opanowywali kolejno nowe tereny łowieckie, aż dotarli do najbogatszej w futra, niezmierzonej, prawie bezludnej Syberii.

    Promyszłennicy, jak zwiadowcy, przeprowadzali rekonesans; za nimi szli Kozacy.

    Ci wojownicy ze stepów nad Morzem Czarnym najwyżej cenili sobie wolność, rabowali równie często, jak handlowali, stanowiąc raczej klasę społeczną niż grupę etniczną.

    Dotarli do Pacyfiku w XVII wieku i usłyszeli pogłoski o wielkiej ziemi za wodą, na wschodzie. W tym samym czasie naukowcy w Europie głosili pogląd, że Azja i Ameryka stykają się w jakimś punkcie na północy.

    Piotr Wielki wysłał na nie znane wówczas wody północnego Pacyfiku 8 Janet Dailey i Oceanu (Morza) Arktycznego pierwszą ekspedycję, która miała zbadać, czy kontynenty te są połączone. W lipcu 1728 roku Duńczyk Vitus Bering - służący w rosyjskiej flocie - wyruszył statkiem o nazwie?wiaty Gabriel na morze, które w przyszło?ci nosić miało jego imię. Podróż rozpoczął ze zbudowanej przez siebie stoczni u uj?cia rzeki Kamczatki. Powrócił już po dwóch miesiącach przekonany, że żaden ląd nie łączy obu kontynentów. Nie miał jednak na to dowodów.

    Znacznie większą, bardziej wszechstronną wyprawę zarządziła caryca Elżbieta.

    Przetransportowanie wszystkich ludzi, wyposażenia i zapasów żywno?ci przez Syberię zajęło osiem lat. Trzeba też było wybudować dwa rejowce?więty Piotr, pó?niej pod komendą Vitusa Beringa, i?więty Paweł, którym dowodził Rosjanin, Aleksiej Czirikow. W czerwcu 1741 roku oba statki wypłynęły z Zatoki Awaczyńskiej na półwyspie Kamczatka. Po dwóch tygodniach żeglugi?więty Piotr i ?więty Paweł zostały rozdzielone przez deszcze i mgły.

    Przypuszcza się, że załoga?więtego Pawła pierwsza dostrzegła na dalekim południu Alaski wyspę, zwaną dzisiaj Wyspą Księcia Walii. Zawróciwszy na północ, płynęli wzdłuż poszarpanej linii brzegowej, w labiryncie kanałów, zatok, przesmyków, okrążając większe i mniejsze wyspy Archipelagu Aleksandra. Dwa dni po tym, kiedy po raz pierwszy dostrzegli stały ląd, rzucili kotwicę przy wej?ciu do wielkiej zatoki, prawdopodobnie w miejscu obecnego portu Sitka. Czirikow kazał spu?cić jedną z dwóch dużych szalup - barkasów i wysłał nią oficera pokładowego oraz dziesięciu ludzi, by dokładniej zbadać wody zatoki. Nigdy już tej łodzi nie zobaczono. Upłynęło kilka dni, zanim Czirikow wysłał bosmana i sze?ciu ludzi w drogiej łodzi na poszukiwania zaginionych. Ta łód? także zniknęła.?więty Paweł pozostał w tym rejonie jeszcze kilka dni, ale wobec braku szalup i kończącego się zapasu wody pitnej, Czirikow, po konsultacji ze swoimi oficerami, zdecydował się na jak najszybszy powrót na Kamczatkę. ?więty Paweł dopłynął do macierzystego Pietropawłowska w pa?dzierniku 1741 roku.

    Powracający żeglarze opowiadali o bogactwie zwierzyny, którą oglądali podczas wyprawy - o wydrach morskich, fokach i morsach, widocznych na skalistych brzegach.

    Bli?niaczy statek?więty Piotr, gdy stracono z oczu?więtego Pawła, przyjął kurs północno-wschodni. Jego załoga również dostrzegła ląd - wysokie szczyty Gór ?więtego Eliasza na Alasce.

    Alaska 9 Podczas drogi powrotnej na Kamczatkę cierpiąca na szkorbut załoga musiała walczyć z mgłą i deszczem, huraganowymi wiatrami i gwałtownym sztormem, który zniósł statek setki mil na Pacyfik. Dopiero pierwszego listopada dotarli wreszcie do lądu, jak się okazało do jednej z Wysp Komandorskich przy syberyjskim brzegu Kamczatki. Kapitan Bering umarł i został pochowany na wyspie, której nadano jego imię. Reszta załogi ocalała i odzyskawszy siły zbudowała łód? ze szczątków statku strzaskanego podczas przybijania do brzegu. W sierpniu 1742 roku czterdziestu sze?ciu członków siedemdziesięciosiedmioosobowej załogi pożeglowało do Pietropawłowska z cennym ładunkiem futer z wyspy.

    Było to oczywistym dowodem dla promyszlenników i Kozaków, że ląd na wschodzie obfitował w zwierzęta. Wydra morska, tak rzadko widywana na brzegu syberyjskim, występowała tam w ogromnych ilo?ciach. Nie zrażeni odległo?cią - w końcu przebyli już dotychczas około pięciu tysięcy mil - odczuwali magnetyczną siłę przyciągania tego dalekiego lądu. Przemożna była ciekawo?ć poznania, co rzeczywi?cie znajduje się za nieznanymi wodami, ciekawo?ć tak silna jak pragnienie podbicia nowego lądu i zaanektowania go dla Imperium. Rosja obejmowała już swym obszarem Europę i Azję. Dlaczegóż by nie pomy?leć o Ameryce?

    Do 1742 roku Anglia miała blisko tuzin kolonii wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Ameryki Północnej. Francja uzurpowała sobie prawa do terytorium nad rzeką Missisipi, od jej?ródeł do uj?cia. Hiszpania podbiła Meksyk i wybrzeże Kalifornii. Rosja szykowała się do sięgnięcia po swój udział w terytorialnych zyskach na bogatym kontynencie północnoamerykańskim.

    

GENEALOGIA

    

    ? Łuka Karakow (1717-1746) Zimowy Łabęd? (1726-1768) Tasza Tarakanowa (1746-1818)

    

____________________

    

I____________________

    

____________________

    

    zp ?

    Andriej Tołstych (1722-1769)

    I Zachar Tarakanow (1762-1808)

    

1

    

    bezimienny Rosjanin

    

I

    

    Michał Tarakanow (1776-1843) zm____________________ Katia (1767-1792)

    

I

    

    Larissa (1790-1821) zm

    CalebStone (1775-1836?)

    I Matthew Stone (1811-1885) zp bezimienna Eskimoska córka Matty (1874-1945) zm Billy Townsend (1868-1945) ? zp Córka Kruka (1786-1836)

    

I

    

    Wilk Tarakanow (1802-1877) zm

    Maria (1805-1867)

    Anastazja (1834-1890) zm

    Nikołaj Politowski (1827-1886)

    Lew (1827-1870) zm

    Aila (1830-1869)

    

I

    

    Nadia (1851-1889) zm

    Gabe Blackwood (1842-1900)

    Marisza/Glory St. Clair (1878-1974) zm

    Deacon Cole (1870-1915)

    

I

    

    ??? Cole (1901zm

    Trudy Hannighan (1906I

    Wylie Cole (1921zm Anita Lockwood (1924córka Dana (1945Ewa (1860-1915) Stanisław (1829-1875) zm Dominika (1832-1873)

    

I

    

    Dymitr (1849-1907) zp - związek pozamałżeński zm - związek małżeński Prolog Pietropawłowsk na Kamczatce, Syberia Sierpień 1742 roku Przytłumione krzyki z zewnątrz wyrwały ze snu Łukę Iwanowicza Karakowa.

    Wygrzebał się z pryczy i sięgnął po strzelbę, którą poprzedniego dnia położył obok. Twarz przecięta postrzępioną raną, która nikła dopiero w gęstej brodzie i powodowała, że lewe oko było zawsze półprzymknięte, drgała nerwowo. W pełni już rozbudzony i czujny znieruchomiał na moment, by ustalić kierunek nadchodzącego ataku, lecz w dobiegających z zewnątrz odgłosach nie było nic alarmującego.

    Jednocze?nie u?wiadomił sobie, że znajduje się za bezpieczną palisadą ostrogu w Pietropawłowsku, a nie w zimnej, odludnej chacie na dzikiej Syberii.

    Kiedy twarz przestała drgać, Łuka poczuł silne łomotanie w głowie, niewątpliwy skutek nocy spędzonej na piciu raki z innymi promydziennikami. Podniecone okrzyki i szczekanie psów nadal dochodziły z zewnątrz. Wciągnął przez głowę opończę obramowaną skórą, nie?ciągając jej nawet pasem. Na rozczochrane włosy nasunął zgrzebny kaptur i wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Dokuczliwy, przenikający mgliste powietrze deszcz padał z ołowianych chmur, zawieszonych nad zielonymi w sierpniu pagórkami otaczającymi Pietropawłowsk. Nie bacząc na okropną pogodę, mieszkańcy pospieszyli w stronę portu położonego u wlotu Zatoki Awaczyńskiej. Łuka podążył za nimi. Statki wyjątkowo rzadko przybijały do tego najbardziej na wschód wysuniętego południowego krańca rosyjskiego imperium Romanowów. Ukazanie się statku było prawdziwym wydarzeniem.

    Dopiero kilka tygodni temu Łuka dowiedział się o wyprawie Czirikowa z tego właśnie portu w kierunku Ochocka. Stacjonujący w ostrogu Kozacy zrelacjonowali mu zasłyszane od załogi?więtego Pawła opowie?ci o podróży 12 Janet Dailey na północne wybrzeże kontynentu amerykańskiego. Potwierdzili lokalne pogłoski o bolszoj ziemli - wielkim lądzie za ciemnymi wodami, a także o podróży, z której ich bli?niaczy statek?więty Piotr nigdy nie powrócił. Może silny sztorm zmusił załogę?więtego Pawła do zawrócenia z rejsu? Łuka bardzo chciał się dowiedzieć czego? więcej o tych niezliczonych wyspach, gdzie -jak mu mówiono - wydra morska, tak rzadka na Kamczatce, oraz inne zwierzęta futerkowe występują w wielkiej obfito?ci.

    Promyszlennik -łowca futer - on znał ich warto?ć, a już szczególnie warto?ć skóry wydry morskiej. Może ona osiągnąć cenę dziewięćdziesięciu rubli, a nawet - jak twierdzono - na chińskiej granicy o wiele więcej. Zbliżając się do nabrzeża, Łuka nie dostrzegł żadnego większego statku zakotwiczonego w zatoce, prócz zacumowanej w doku topornej jednostki, długo?ci najwyżej trzydziestu stóp.

    Skrzeczące mewy krążyły nad głowami, powiększając hała?liwe zamieszanie spowodowane przybyciem obcego statku. Wszędzie dookoła ludzie obejmowali dziko wyglądających mężczyzn, ubranych w skóry. Łuka rozpoznał spieszącego z powrotem do ostrogu Kozaka, z którym pił zeszłej nocy, i zatrzymał go.

    - Skąd to zamieszanie? Kim są ci mężczy?ni?

    - To?więty Piotń Oni nie zginęli! Łuka wpatrywał się w obdartą gromadę czterdziestu mężczyzn, z długimi, niechlujnymi brodami, odzianych w zwierzęce skóry; wielu z nich u?miechało się bezzębnymi ustami. Statek nie zaginął na morzu wraz z załogą, jak powszechnie uważano. Niektórzy przeżyli. Mogli teraz opowiedzieć historię wielkiego lądu, którą Łuka tak pragnął usłyszeć. Zmieszał się z ocalałymi, wyłapując strzępy rozmów i wpatrując się w ich futrzane okrycia ze skór wydry morskiej, lisa i foki.

    - Liny nam zerwało i statek uderzył o skały… -…my?leli?my, że to Kamczatka…

    - Nie. Bering nie żyje. Również Łagunow. My…

    - Okazało się, że to była wyspa…

    Przystając Łuka zwrócił się do mówiącego. Nie miał on połowy zębów, a te, które zostały, były czarne od szkorbutu. Nie zważając na przykrą woń bijącą od mężczyzny, Łuka wpatrywał się w jego lisie futro.

    - Gdzie jest ta wyspa? - dopytywał się.

    - Na wschód stąd, nie wiem, jak daleko - odpowiedział zagadnięty, z widoczną przyjemno?cią kontynuując opowie?ć o niefortunnych przygodach, które szczę?liwie miał już za sobą.

    Alaska

    

13

    

    - Wypłynęli?my dziesięć dni temu, ale już na trzeci dzień nasza łód? zaczęła przeciekać. Musieli?my wyrzucić za burtę większość obciążenia i amunicji, żeby nie nabierać wody. To cud, że?my tu dotarli. - Przeżegnał się pospiesznie, z prawej strony na lewą zwyczajem prawosławnych. - Sami zbudowali?my ten statek ze szczątków?więtego Piotra. Wszyscy cie?le okrętowi zginęli i… Łuka Iwanowicz Karakow to promyszlennik, a nie żeglarz, interesowało go futro, jakie nosił ten człowiek, i skąd pochodziło, a nie sposób, w jaki dotarł on tutaj.

    - Czy były lisy na tej wyspie?

    - Wszędzie. - Nieprzyjemny grymas twarzy rozmówcy odkrył bezzębne dziąsła. - Kiedy po raz pierwszy wyszli?my na brzeg wyspy, jedynym zwierzęciem, jakie zobaczyli?my, był lis arktyczny. Były odważne, aż bezczelne - stwierdził, klnąc je siarczy?cie. - Gdy który? z nas umierał, nie mieli?my szans go pochować, bo lisy rzucały się na zwłoki. Nie można ich było odpędzić, a nie mieli?my do?ć prochu, żeby do nich strzelać. Byli?my też słabi. Na początku tylko kilku z nas miało do?ć siły, by polować.

    - A co z wydrą morską? - Łuka wskazywał na jednego z ocalonych, ubranego w długi strój zszyty ze skór wydry. - Czy ich też było dużo?

    - Było ich pełno w wodach otaczających wyspę. - Mężczyzna u?miechnął się triumfalnie, złapał Łukę za ramię szponiastymi palcami i poprowadził do nabrzeża.

    - Patrz!

    Na ziemi leżały stosy futer, rosnące w miarę opróżniania ładowni. Pomiędzy belami skór lisa i foki Łuka rozpoznał ciemne, połyskliwe futra wydry morskiej.

    Przyklęknął przy jednym ze stosów. Przeciął nożem skórzane sznury i uwolnione futra rozsypały się na ziemię. Podniósł jedno z nich przeciągając dłonią po prawie czarnej sier?ci i obserwując jej opalizujący, migotliwy blask. Zagłębił palce w miękkiej gęstwinie włosów prawie na cal głęboko, zanim dotknął skóry.

    Pięć stóp długo?ci i dwie stopy szeroko?ci - była prawie trzy razy większa od skóry sobola. To było futro pierwszej jako?ci, warte swojej wagi w złocie.

    Prawdziwe?miękkie złoto". Wszędzie dookoła leżały bele, każda po czterdzie?ci skór.

    Rok, może dwa lata temu sam zabił dziesięć wydr morskich na ogromnej krze, która dotarła do wybrzeża Kamczatki. Wtedy Łuka uważał się za szczę?ciarza. Teraz patrzył na setki skór chciwie i z podziwem. -…jakie? dziewięćset skórek. Nie licząc lisa i uchatek - dosłyszał Łuka przechwałki mężczyzny. Poczuł ucisk w gardle ze zło?ci i oburzenia. To on był my?liwym. Czy ci żeglarze doceniają fortunę, jaką stanowią te futra? To

    

14

    

    Janet Dailey on każdej zimy zagłębiał się w dzikie tereny, łapiąc sobole w pułapki, ryzykując życie w bezlitosnym zimnie Syberii, pomiędzy nieucywilizowanymi szczepami wrogich tubylców; to od Czukczów właśnie otrzymał pamiątkę w postaci szramy na twarzy. Powracał z tych wypraw, przywożąc coraz mniej skór, ledwo wiążąc koniec z końcem.

    - Czy zabili?cie wszystkie wydry morskie na tej wyspie, zanim odpłynęli?cie?

    Czy jeszcze jakie? zostały? - Wpatrywał się ze zło?cią w mężczyznę, który aż cofnął się pod przenikliwym spojrzeniem ciemnych, głęboko osadzonych oczu i przykrym widokiem bladej, poszarpanej szramy, biegnącej od brwi do brody.

    - Tak. Powiedziałem ci, że są na całej wyspie. - Mężczyzna w po?piechu związał belę na nowo. Szybko oddalił się, by znale?ć innego rozmówcę, łaknącego wie?ci o ocaleniu. Łuka wciąż czuł miękkie, grube futro pod palcami, mimo że jego ręce były już puste. Chciał zadać więcej pytań, ale nie zdobył się na żaden gest, by powstrzymać odchodzącego. Stosy bezcennych futer piętrzyły się przed nim, a szum rozmów wokół wciąż trwał. Jednak uwagę jego zaprzątało już co? zgoła innego.

    Oczy utkwione miał w dalekim horyzoncie, gdzie? poza krótkim cyplem Zatoki Awaczyńskiej, usiłując dojrzeć, co się kryje poza nim. To dawała znać o sobie krew promyszlennika, burząca się w pragnieniu poznania nieznanego, tam dalej, za jeszcze jedną górą. Ale Łuka Iwanowicz Karakow nie miał żadnej góry przed sobą.

    Otaczało go morze. Dzi? u?wiadomił sobie, że za szarą, wzburzoną wodą leżał ?wielki ląd" nie kończących się gór i rzek, kraina nieocenionych bogactw.

    Kiedy wpatrywał się w to nieznane, poczuł dojmującą, głęboką - typowo rosyjską- tęsknotę za miejscem, które go wołało. Jego przodkowie przemierzali niziny Syberii i Góry Stanowe, by w pogoni za sobolem dotrzeć do Kamczatki.

    Stare tereny łowieckie były już prawie wyeksploatowane, ale przed nim rozpo?cierały się nowe. Nie było powodu bać się odległo?ci. Wrogiem był czas.

    Miał dwadzie?cia pięć lat i młodo?ć poza sobą. Bogactwo, którego szukał, dopiero na niego czekało.

    Skrzeczące mewy krążyły nad głową, podrywane silnym wiatrem, który owiewał mu twarz morską mgłą. Niskie chmury pędziły w głąb lądu. Wpatrywał się -jak w transie - w miejsce, gdzie ciemnoszare niebo stapiało się z ciemnoszarym morzem.

    To niewątpliwie dobra wróżba, że znalazł się tutaj w dniu, w którym mógł na własne oczy zobaczyć dowody istnienia wyspy obfitującej w wydry morskie.

    Alaska

    

15

    

    Jeszcze wczoraj był zdecydowany nie spędzać nocy w Pietropawłowsku, lecz udać się na miejsce zbiórki członków tegorocznego artelu my?liwskiego. Zamierzał zatrzymać się tutaj tylko po to, by otrzymać błogosławieństwo batiuszki na pomy?lne polowanie. Poprzedniego roku zaniedbał tę sprawę i upolował niewiele soboli. Łuka Iwanowicz Karakow nie zastanawiał się nad motywami nagłego impulsu religijnego, który niewątpliwie miał swoje?ródło w przesądach, a do pewnego stopnia nawet w chciwo?ci. Podobnie nie czuł nic niewła?ciwego w pój?ciu na popijawę z Kozakami po pobożnej modlitwie w pietropawłows-kiej cerkwi. i??? owrót marynarzy ocalałych z rozbitego statku Vitusa Beringa zachęcił Łukę do pozostania w wiosce jeszcze jeden dzień i do uczestniczenia w uroczysto?ci. Ten prazdnik był jednym z najlepszych, wjakich kiedykolwiek brał udział. Jeszcze wczoraj wydawało się, że nie ma tu w nadmiarze mięsa, wódki i tytoniu, a na uroczysto?ci było tego w bród. Gę?le grały do tańca, a opite alkoholem kobiety i dziewczęta z tubylczych chat chętnie towarzyszyły mężczyznom.

    Podczas zabawy Łuce udało się nawiązać kontakt z wieloma członkami pechowej załogi. Wszyscy, choć w różnym stopniu, potwierdzali opowie?ci jego pierwszego rozmówcy. Dowiedział się wiele nowego o skalistych, bezdrzewnych wyspach, wyrastających z morza jak gigantyczna zapora i o otaczających je wodach obfitujących w morskie zwierzęta futerkowe.

    I ej zimy polował na sobole na jałowych, suchych nizinach Syberii i w niektóre pogodne dni obserwował zjawisko trzech pozornych słońc, tworzących łuk ponad słońcem prawdziwym. Miał czas, żeby rozmy?lać nad zasłyszanymi opowie?ciami i przywoływać widok stosów skór złożonych na nabrzeżu. Daleki ląd wzywał go. W czasach swojej młodo?ci przewędrował Kamczatkę wzdłuż i wszerz, a teraz jego dusza wyrywała się na wezwanie lądu poza horyzontem. Poprzysiągł sobie, że tam dotrze - to było jego przeznaczenie. Bogactwo futer, które wymknęło mu się tutaj, na Kamczatce, odnajdzie na tamtych wyspach koło Ameryki. ? Vi Cze?ć pierwsza Aleuci

    V

    Wrzesień 1745 roku Wydęte przez wiatr rejowe żagle z nie wyprawionych skór renifera naciągały mocujące je rzemienie. Pozatykane mchem szpary zbudowanego z zielonkawego drewna żaglowca prawie nie przepuszczały wody, gdy jego dziób, prując fale, najpierw unosił się ku niebu, a potem znikał w ich zagłębieniu. Płaskodenna łód?, skonstruowana na wzór statków przeznaczonych do przewożenia towarów na Wołdze, była prawie pozbawiona kilu, dzięki czemu zachowując stabilno?ć na wodzie łatwo dawała się wyciągnąć na brzeg. Z powodu stałego braku żelaza na gwo?dzie jej zielone deski były umocowane lub raczej?zszyte" skórzanymi rzemieniami, co nadało jej nazwę szytik, od rosyjskiego czasownika szyt', co znaczy szyć.

    Z zatłoczonego pokładu widać było jedynie wzburzone i posępne Morze Beringa.

    Stojący w lekkim rozkroku, co pomagało mu utrzymać równowagę przy bocznym kołysaniu szytika, Łuka Iwanowicz Karakow obserwował płaski horyzont na południowym wschodzie.

    Nie obchodziło go, że szytik nigdy nie był przeznaczony do żeglowania po oceanie.

    Podobny statek, pod komendą sierżanta kozackiego z garnizonu na Kamczatce, wyruszył przed dwoma laty z ekspedycją na Wyspy Komandorskie, tam gdzie zmarł Bering. Powrócił szczę?liwie ubiegłego lata z bogatym ładunkiem futer, udowadniając wątpiącym swoją przydatno?ć do żeglugi morskiej. Łuka nie należał wtedy do sceptyków. Odmówiono mu szansy dołączenia do załogi szytika Kapiton, dając ją ocalałym marynarzom z załogi Beringa.

    Nie przeszkadzało mu również, że jego szytik zbudowali ludzie nie mający 20 Janet Dailey wiedzy o budowie statków. Jego własne do?wiadczenie w tej dziedzinie ograniczało się do konstruowania małych łodzi pływających po rzekach Syberii lub wykorzystywanych do przepraw przez jeziora. Jedynym, który miał do czynienia z morzem, był nawigator i dowódca szytika. Złotnik z zawodu, Michaił Niewodczikow, przybył na Syberię w poszukiwaniu bogactw. Na Kamczatce okazało się, że nie miał paszportu, został więc zmuszony do służby dla rządu jako członek załogi na ?więtym Piotrze - statku Beringa. Niektórzy twierdzili - chociaż nie było to całkiem pewne - że Niewodczikow odkrył grupę wysp w pobliżu Ameryki. W kierunku tych właśnie wysp płynął szytik przyjmując południowo--wschodni kurs.

    Sze?ć dni wcze?niej opu?cili uj?cie rzeki Kamczatki i minęli Wyspy Komandorskie, te same, które już poprzednio były celem wyprawy szytika Kapiton pod wodzą garnizonowego sierżanta. Przychylne wiatry niosły statek w kierunku jego przeznaczenia, ku dziewiczym terenom my?liwskim, czekającym wyłącznie na nich.

    Belki statku trzeszczały pokonując wysokie fale. Po następnych sze?ciu dniach te złowrogie odgłosy stały się czym? zwyczajnym i nie wzbudzały niepokoju.

    Początkowo Łuka wyobrażał sobie, że przepastne wąwozy pomiędzy falami pochłoną statek, ale to on pokonywał ich strome?ciany, a następnie w przyprawiający o mdło?ci sposób sięgał dna wodnej doliny i wynurzał się z niej cało. Łuka czuł lekkie nudno?ci, ale z czasem kołysanie statku przestało mu przeszkadzać.

    Inni uczestnicy wyprawy nie byli tak odporni. Odór wymiotów mieszał się z cuchnącym zapachem nie mytych ciał. Podczas którego? z silniejszych przechyłów szytika kto? jęknął gło?no. Łuka spojrzał obojętnie na mężczyznę na wpół opartego o reling. Podtrzymywał on brzuch omdlałymi rękami, głowę miał przechyloną na bok, a z półotwartych ust mazista ciecz sączyła się na brodę i ubranie.

    Bez specjalnego zainteresowania obserwował Łuka Kozaka, Władimira Szekurdina, przechodzącego między chorymi i zwilżającego im wargi mokrą szmatką. Łuka rozejrzał się po swych towarzyszach łowieckiej wyprawy. Byli to wszystko brutalni, nieokrzesani mężczy?ni - w sumie około pięćdziesięciu - zawodowi my?liwi, lecz o różnym pochodzeniu. Niektórzy z nich byli kryminalistami: złodziejami, mordercami,?ciganymi przez prawo przestępcami podatkowymi. Inni to zesłańcy lub chłopi pańszczy?niani, uciekający przed Alaska

    

21

    

    tyranią swych panów. Jeszcze inni, tacy jak on, synowie promyszlenników opanowani żądzą przygody. Przeszło?ć tych ludzi nie miała dla niego znaczenia.

    Jego własne życie, pełne brutalno?ci i przemocy, też miało swe ciemne strony.

    Spojrzenie Łuki padło na wyraziste rysy Kamczadala - oczy pod ciężkimi powiekami i uwydatnione ko?ci policzkowe typowe dla rasy mongolskiej. Dotknął ręką szramy na policzku i poczuł, jak opanowuje go zimna nienawi?ć do tego pobratymca Czukczy. To właśnie Czukcza zaszlachtował jego ojca i trwale oszpecił jego samego. Garstka Kamczadali należała do wyprawy łowieckiej; przyjęli oni chrzest w cerkwi i tym sposobem stali się równi każdemu mieszkańcowi guberni moskiewskiej. Ale nie dla Łuki - nigdy dla Łuki.

    Niespodziewanie potrącony z tyłu Łuka obrócił się ze zło?cią, lecz pohamował się widząc Jakowa Pietrewicza Czuprowa, który właśnie próbował odzyskać równowagę na rozkołysanym pokładzie. Wytrzymał długie spojrzenie jego mądrych oczu i krótko skinął mu głową. Reputacja Czuprowa jako my?liwego była mu dobrze znana i Łuka wolał nie zadzierać z mężczyzną o płowej brodzie, który mógł być wybrany na dowodzącego polowaniem. Chwilę przedtem widział, jak Czuprow rozmawiał z nawigatorem.

    - Kiedy dotrzemy do wyspy? Czy Niewodczikow powiedział? - spytał Łuka. Od czasu minięcia Wysp Komandorskich nie widzieli żadnego lądu, wciąż tylko ciemnoszare morze i niebo, z chwilowymi przebłyskami słońca przez chmury.

    - My?li, że nastąpi to szybko. - Mewa przemknęła nisko nad dziobem statku.

    - Według niego ptaki morskie wskazują blisko?ć lądu. - Łuka zauważył ptaki w powietrzu, ale rozpoznawał tylko niektóre. Znał się przecież na zwierzętach lądowych, a nie mieszkańcach powietrza i wód.

    Bliska perspektywa ujrzenia lądu, o którym tak uporczywie my?lał przez ostatnie lata, potęgowała emocje.

    - Czy ty wierzysz temu, co mówi?

    - Wiatry są stałe i pogoda jest ładna. - Promyszlennik wzruszył ramionami. - On był tutaj przedtem. Ja nie.

    Na prawej burcie jeden z Kamczadali cierpiących na morską chorobę wołał o wodę.

    Wyprostowana, wysoka postać Kozaka Szekurdina torowała sobie 22 Janet Dailey drogę przez zatłoczony pokład. Łuka popatrzył lekceważąco na dumną, szczupłą twarz Kozaka i jego porządnie przystrzyżoną brodę.

    - Czy masz zamiar marnować naszą wodę dla niego Władimirze And-rejewiczu? - zaatakował go Łuka, używając dwóch imion zgodnie z rosyjskim zwyczajem.

    - Ten człowiek ma pragnienie. - Szekurdin spokojnie szedł dalej. Drogę zablokował mu jednak inny promyszlennik, wielki, mocno zbudowany mężczyzna.

    - Możesz ją równie dobrze wylać za burtę. I tak się tam w końcu znajdzie.

    U?miech Bielajewa odsłaniał szeroką szparę między przednimi zębami, co nadawało mu głupi wygląd, mimo że małe i przebiegłe czarne oczy nakazywały ostrożno?ć. Szekurdin bezskutecznie próbował przej?ć obok.

    - On nie dostanie wody.

    - Widziałem niejeden raz, jak rzygałe? za burtę. - Kozak nie dał się zastraszyć.

    - Ale sam chodziłem po wodę, kiedy chciało mi się pić. - Bielajew wciąż się u?miechał, co wraz z wyglądem jego niechlujnej czarnej brody i okalających usta wąsów przyciągało uwagę do ciemnej szpary między zębami. - Jeżeli ten Kamczadal nie może obsługiwać się sam, wyrzuć go za burtę. Będziemy mieli więcej skór do podziału. Łuka zgadzał się z tym. Wszyscy mężczy?ni zaangażowani do tej wyprawy mieli odnie?ć korzy?ci wynikające z podziału łupów. Połowa uzysku z polowania należeć miała do dwóch kupców, którzy sfinansowali podróż. Drugą połowę postanowiono podzielić między załogę w równych czę?ciach, z wyjątkiem nawigatora, któremu należeć się miała trzykrotna czę?ć, i pieriedowifa - czyli przywódcy - pobierającego dwukrotny przydział; jedną czę?ć przeznaczono dla ko?cioła. Je?li polowanie będzie pomy?lne, czę?ć każdego promyszlennika stanowiłaby małą fortunę, wystarczającą na kupienie farmy czy założenie przedsiębiorstwa - lub też, gdy taka byłaby jego wola, na upijanie się przez okrągły rok.

    - Patrzcie! - kto? krzyknął. - Co to za czarny kształt na horyzoncie?

    Zapowiadająca się kłótnia na pokładzie nagle przestała być ważna. Łuka obrócił się gwałtownie, by zbadać horyzont to ukazujący się, to znikający za falującym dziobem szytika. Kto? wdrapał się po olinowaniu na maszt. Wszyscy czekali w napięciu, słysząc na razie tylko trzeszczenie kołyszącego się statku.

    Alaska 23 - Czy widzisz co?? - Łuka przepchnął się w kierunku relingu na dziobie.

    Nieskończenie długie sekundy upłynęły, zanim wyciągnięta ręka wskazała kierunek za prawą burtą - ląd!

    Wszyscy stłoczyli się po jednej stronie pokładu. Minutę pó?niej wybuchły radosne okrzyki na widok górzystego przylądka. Nawet najsłabsi z chorych znale?li w sobie do?ć siły, aby przywlec się na dziób i popatrzeć na błogosławiony ląd.

    Wolno, lecz pewnie, żaglowiec zbliżył się do wyspy. Łuka, jak zwykle przy wkraczaniu na nowe terytorium, czuł wzrastające podniecenie, rodzaj wyostrzonego postrzegania zarówno zmysłowego, jak i umysłowego. Znajdowali się wystarczająco blisko lądu, aby usłyszeć, jak ogromne fale rozbijają się o skalisty brzeg wyspy.

    Płynąc wzdłuż jej północnej strony Łuka obserwował bezdrzewny teren, gęsto pokryty niską ro?linno?cią. Nawet spomiędzy skał wyrastały trawiaste warkocze. W głębi lądu poszarpane góry układały się w przedziwne kształty, wskazujące na wulkaniczne pochodzenie wyspy. Wyłaniały się ponure i nagie, kontrastujące z dolinami o soczystej zieleni, gdzie wiatr poruszał wysokimi pędami życicy.

    Wysłano człowieka, aby wysondował dno, podczas gdy nawigator, Niewod-czikow, starając się uniknąć ukrytych od strony północnego brzegu mielizn, opływał na wpół pogrążone w wodzie skały.

    Skierowali się na południe przepływając obok najdalej na wschód wysuniętego cypla, osłaniającego rozległą zatokę. Pomiędzy wodorostami przy skalistym brzegu widać było bogactwo fauny morskiej. Wiedziony niecierpliwo?cią, by przyjrzeć się wydrom morskim wychylającym głowy ponad wodę, Łuka tłoczył się wraz z innymi mężczyznami przy relingu. To był widok przyprawiający o dreszcz podniecenia każdego łowcę futer.

    Chmury przesłoniły słońce; Łuka zauważył niewielką zmianę temperatury. Jakby to miejsce, gdzie zimne wody Morza Beringa łączyły się z cieplejszymi prądami Pacyfiku, promieniowało dodatkowym ciepłem. Piskom ptaków towarzyszyły odgłosy łopotania żagli na wietrze i rytmiczne uderzenia fal o kadłub statku. Poszarpane skalne urwiska bieliły się od ptasich odchodów. Obserwując osłoniętą zatokę i jej brzegi Łuka nie zauważał żadnych?ladów obecno?ci człowieka, mimo że miał w pamięci opowie?ci nawigatora o dzikich mieszkańcach tych wysp. 24 Janet Dailey - Sądziłem, że tutaj żyją krajowcy - Łuka podzielił się swoimi wątpliwo?ciami ze stojącym obok Szekurdinem.

    - Może nie na wszystkich wyspach - odpowiedział Kozak. - Wyspa Beringa nie była zamieszkana, ta również może być bezludna.

    - To jest duża wyspa-jakie? siedemdziesiąt wiorst długo?ci. Wioski mogą? być z innej strony. - Łuka nie tracił czujno?ci. Nie podobała mu się pewno?ć siebie Szekurdina.

    Ten mężczyzna miał wszelkie cechy przywódcy. Był inteligentny i do?wiadczony, jego wysoki wzrost i szczupła budowa ciała wcale nie wskazywały na to, że w rzeczywisto?ci był bardzo silny. Bezsporną odwagę wykazał reagując na wyzwania Bielajewa. Jednak sposób, w jaki traktował Kamczadali na pokładzie, nie dawał Łuce spokoju.

    Miękkie, skórzane żagle wydęły się na wietrze i statek zaczął oddalać się od wyspy.

    - Dlaczego się oddalamy? - zabrzmiał szorstki głos Bielajewa. - Tu są wydry.

    Powinni?my się zatrzymać.

    - To typowe dla ciebie, Bielajew - kpił Łuka. - Gdy czego? chcesz, łapiesz to nie zastanawiając się, czy obok nie ma czego? lepszego.

    Komentarz ten powitały wybuchy?miechu, lecz zaraz przycichły w obawie, że wojowniczy Bielajew może się obrazić. Ale jego brodata twarz przybrała swój zwykły pogodny wyraz.

    - Je?li będzie co? lepszego, też to wezmę! - stwierdził. - Przynajmniej to pierwsze nie przeleci mi między palcami, kiedy będę czekał na co? więcej.

    Szytik oddalał się od mijanej wyspy w poszukiwaniu następnej z łańcucha. Łuka obserwował znikający ląd, pierwszy, jaki widział od wielu dni. Morze nie było jego żywiołem, więc z niecierpliwo?cią, podobnie jak reszta załogi, oczekiwał momentu, gdy wysiądzie z tego zatłoczonego statku i postawi stopę na stałym lądzie. Mitygował jednak swą niecierpliwo?ć, zainteresowany wszystkim co nowe wokół niego.

    - Tym razem zgadzam się z Bielajewem - powiedział Szekurdin, kiedy Łuka znów wpatrywał się usilnie w morze, by dostrzec kawałek lądu. - Ja rzuciłbym kotwicę w jednej z tych zatok. Łuka spojrzał na dumny profil Szekurdina, cienki, prosty nos, tak smukły jak cała postać wła?ciciela.

    - Jest rano. Mamy mnóstwo czasu, aby poszukać następnej wyspy.

    - Zakładając oczywiście , że taka istnieje. Mamy na to tylko słowa Alaska 25 Niewodczikowa - wie?niaka, złotnika, którego jedynym do?wiadczeniem była żegluga z tym Duńczykiem Beringiem. - Szekurdin mówił półgłosem, rzeczowo. - Musimy uzupełnić zapasy wody pitnej. Ta wyspa stwarzała do tego okazję, zanim popłynęli?my dalej. Mogli?my też zaopatrzyć się na niej w?wieże mięso. Nie mamy tak wiele zapasów.

    Jego rozumowanie było trafne i Łuka nie zamierzał otwarcie się z nim kłócić.

    Zawsze można było znale?ć argumenty popierające ten czy inny punkt widzenia.

    Wyruszyli w tę podróż z niewielkim zapasem żywno?ci: trochę szynek, zjełczałego masła, żytniej i pszennej mąki, by upiec z niej chleb - na prosforę, suszony łoso? i - co najważniejsze - duży zapas zakwasu do wypieku chleba chroniącego przed szkorbutem. Upolowane zwierzęta i złowione ryby miały uzupełniać ich jadłospis.

    - Je?li o mnie chodzi, to chcę zobaczyć więcej tych wysp - stwierdził Łuka. - Dobry my?liwy wybiera najlepsze tereny łowieckie, zamiast zatrzymywać się w pierwszym lepszym miejscu.

    Szekurdin, ociągając się jeszcze parę minut, opu?cił swoje miejsce przy relingu i wmieszał się pomiędzy innych członków załogi. Szytik nadal trzymał się południowo-wschodniego kursu, mewy krążyły nad nim, a kormorany nurkowały w ołowianym morzu łowiąc ryby.

    Niedługo potem Łuka usłyszał niezadowolone pomruki promyszlenników. Jedną wyspę minęli, a następnej nie było widać. Pochwycił urywki zdań o zmniejszającym się zapasie wody i zrozumiał?ródło niezadowolenia.

    Gdzie? w południe dostrzeżono drugą wyspę. Tym razem - w miarę zbliżania się do niej - załoga obserwowała nie tylko ląd, ale i nawigatora. Łuka czuł napięcie wiszące w powietrzu - mężczy?ni czekali, jaka zapadnie decyzja.

    Ta wyspa wydawała się mniejsza od pierwszej, ale statek zbliżał się w ten sam sposób, płynąc równolegle do poszarpanego brzegu. Kiedy znale?li się u wej?cia do podkowiastej zatoczki, z łachą białego piasku w?rodku jej łukowatego brzegu, Łuka zobaczył Czuprowa rozmawiającego z nawigatorem. Kilka sekund pó?niej wydano rozkaz opuszczenia jednego z grotżagli.

    Napięcie w?ród załogi wyra?nie zmalało, gdy szytik skierował się ku zielonemu urwisku za białą plażą, słychać było?miechy i pomruki zadowolenia. Posłano człowieka na dziób, by doglądał sondowania dna i baczył na podwodne skały. 26 Janet Dailey - Tu rzucimy kotwicę na noc - powiedział Niewodczikow podnosząc głos, by wszyscy mogli go usłyszeć.

    - Czy zejdziemy na brzeg? - zakrzyknął jeden z mężczyzn.

    - Dopiero rano. Czuprow we?mie ludzi, żeby poszukać wody. Wykorzystamy dzień, aby zbadać okolicę i wybrać dogodne miejsce do rzucenia kotwicy na noc. Potem poszukamy najlepszej lokalizacji na przezimowanie. Łuka dostrzegł, że twarz Szekurdina tężeje z gniewu - nie został wybrany do prowadzenia grupy penetrującej brzeg. Łuka aprobował jednak zarówno ostatnią decyzję, jak i wybór przywódców; bardziej szanował do?wiadczenie i osąd Czuprowa niż tego Kozaka.

    Kiedy szytik wprowadzono do zatoczki, żagle zostały zwinięte, a drewniana kotwica, obciążona kamieniami, rzucona za burtę. Na go?cinnie wyglądającym kawałku plaży nie było?ladów obecno?ci tubylców. Popołudniowe godziny nie zostały przeznaczone na leniwy odpoczynek ani na oglądanie lądu. Pamiętając o wyprawie najbliższego ranka, robiono przegląd łodzi, czyszczono strzelby i przygotowywano zbiorniki na wodę. Statek kołysał się na kotwicy pod gromadzącymi się chmurami, fale uderzały o jego boki, by następnie sunąc ku plaży rozbić się o skaliste wybrzeże.

    Zj nadej?ciem?witu zaczął się ruch na pokładzie. Łuka przyłączył się do krótkiej kolejki czekających na swoją dzienną rację wody, chcąc jak najszybciej pozbyć się obezwładniającego uczucia senno?ci. W?ród ziewających, przeciągających się, drapiących po brodach mężczyzn słychać było tylko?ciszone rozmowy zagłuszane przez fale i wiatr.

    Kiedy przyszła jego kolej, zanurzył kubek w zbiorniku i podniósł go do ust. Po pierwszym łyku nie?wieżej wody spojrzał leniwie w kierunku brzegu, na którym miał już niedługo wyruszyć z poranną ekspedycją Czuprowa. Plaża nie była pusta.

    - Gdzie jest Czuprow? - krzyknął, cały czas wpatrując się w plażę.

    - A bo co? - burknął kto?.

    - Znajd? go. Mamy go?ci. - Łuka wskazał ręką trzymającą kubek na dużą grupę tubylców zgromadzonych na plaży.

    Zapominając, że wciąż czuje sucho?ć w ustach, wetknął ria pół opróżniony kubek w rękę następnego w kolejce mężczyzny i przesunął się do relingu.

    Alaska 27 Reszta zaskoczonej załogi znieruchomiała wpatrując się w ląd, kto? krzyknął, by zaalarmować promyszlenników.

    - Ilu ich tam jest? - spytał jeden z nich.

    - Wygląda na to, że około setki - zgadywał inny.

    Tubylcy mieli na sobie przedziwne płaszcze i jeszcze dziwniejsze kapelusze na głowach. Z tej odległo?ci wydawało się, że długie do kostek płaszcze były zrobione z piór i ukazywały tylko bose nogi. Kapelusze miały kształt asymetrycznych stożków, z wysuniętą przednią czę?cią osłaniającą oczy.

    Widząc obserwujących ich z pokładu mężczyzn, tubylcy zaczęli wołać w jakim? niezrozumiałym języku, wymachiwać włóczniami, łukami i strzałami. W tym samym momencie Łuka usłyszał bicie w bębny. D?więk ten przeleciał mu dreszczem po plecach i zjeżył włosy na karku.

    - Skąd oni się wzięli? - mężczyzna obok Łuki zastanawiał się gło?no. Nikt nie próbował zgadywać. Czuprow wyszedł na pokład, wszyscy rozstąpili się, umożliwiając mu doj?cie do relingu. Przez małą lunetę obserwował dużą grupę tubylców tańczących na plaży i przebijających powietrze dzidami.

    Bielajew wepchnął się obok Łuki.

    - My?lę, że będą atakować. Powinni?my być przygotowani… Czuprow obniżył lunetę ogarniając teraz wzrokiem całą scenę.

    - Rozdać strzelby i proch - rozkazał nie odwracając się.

    Bielajew u?miechnął się i odszedł od relingu, żeby wykonać rozkaz. Lubił rzeczy i sytuacje, które rozpalają ciało - kobiety, wódkę i walkę. Łuka odczuwał podobną żądzę krwi, ale miała ona swe korzenie w głębokiej, zapiekłej nienawi?ci.

    Szekurdin szybko zajął miejsce przy relingu.

    - Według Niewodczikowa ci tubylcy mieli być przyjacielsko nastawieni, Michaile Aleksandrowiczu - zawołał do nawigatora stojącego za promyszlen-nikami. - Czy nie mówiłe?, że tubylcy na tych wyspach pomogli ci w powrotnej podróży? Łuka obrócił się, żeby usłyszeć odpowied? nawigatora, chociaż Czuprow nie wykazał zainteresowania.

    - Tak - potwierdził Niewodczikow. - Zabrakło nam wody do picia. Zdołali?my wytłumaczyć nasze położenie jakim? krajowcom w łodzi i oni przywie?li nam dwa pojemniki z foczych pęcherzy. 28 Janet Dailey Patrząc znów na plażę Szekurdin obserwował taneczne ruchy tubylców w kolorowych kostiumach.

    - Wydaje mi się, że chcą, żeby?my zeszli na ląd. Patrzcie, w jaki sposób do nas machają. W żadnym wypadku nie są to gro?by. - Odwrócił głowę w stronę Czuprowa, lecz było co? wyzywającego w tym ge?cie. - Gdyby nasza grupa zeszła na brzeg z pustymi pojemnikami, mogliby zaprowadzić nas do wody.

    - Oni są uzbrojeni i mają przewagę liczebną. - Łuka odrzucił tę sugestię.

    - Kozacy zawsze byli w mniejszo?ci w stosunku do swoich wrogów, ale to nie powstrzymało ich przed marszem przez Syberię i zajęciem jej dla cara. Nasza broń ma ogromną wyższo?ć nad ich uzbrojeniem. Strzelby zawsze zwyciężą włócznie.

    Każdy promyszlennik na pokładzie walczył kiedy? z wrogimi tubylcami i zawsze był tym, który miał niniejsze szanse. Ale Łuka uważał, że co innego jest znale?ć się w takiej sytuacji, a co innego jej szukać.

    - Zaczekamy - odpowiedział niewzruszony Czuprow. - Starczy czasu na walkę, je?li będzie ona konieczna.

    Nadal słychać było bicie w bębny, ich łomotanie towarzyszyło dzikim tańcom.

    Wyglądały na spontaniczne, jeden rozbawiony tubylec rozpoczynał taniec, a inni przyłączali się do niego. Kiedy ci byli już zmęczeni, natychmiast zaczynało kilku innych. Cały czas słychać było?piew, sprawiający raczej wrażenie przekrzykiwania się podniesionych głosów. Wydawało się, że tubylcy celowo doprowadzają się do szaleństwa.

    - Czy ktokolwiek może ich zrozumieć? - Łuka spytał Czuprowa.

    - To nie jest język Kamczadali. A może koriacki? - zasugerował, my?ląc o innym syberyjskim plemieniu.

    - Nie. Ja rozumiem koriacki, Czukczów też - odpowiedział kto? z grupy.

    - Może to są Aleuci. - Kto? inny wspomniał plemię tubylców z Syberii, które mieszkało na wybrzeżu i zdecydowanie opierało się płaceniu Rosji daniny.

    Uwaga ta wywołała odgłosy trwogi w całej kompanii. Wszyscy pospiesznie odbierali strzelby, naboje i proch, które rozdzielał Bielajew. Łuka zaczął ładować i przygotowywać swą skałkową strzelbę, a Czuprow skierował się do ładowni, skąd szybko wrócił niosąc kilka paczek. Z niewielkiej liczby towarów, jakie wiózł statek, na handel przeznaczone były tanie szklane paciorki, materiały na ubrania, narzędzia cynowe i miedziane, marnej jako?ci noże i igły. Paczki Czuprowa zawierały te dwa ostatnie.

    Alaska 29 - Co masz zamiar z nimi zrobić? - spytał Łuka.

    - Dać im w podarunku i może w ten sposób odwie?ć ich od wrogich zamiarów. - U?miech wykrzywił usta Czuprowa, chociaż - jak zwykle - nie odbił się w jego oczach.

    - Smak ołowiu prędzej zmieni ich zamiary. - Bielajew uniósł z lekka swoją strzelbę, jego grube palce silnie obejmowały lufę.

    - Jeste? bardziej żądny krwi niż te dzikusy, Nikołaju Dimitrowiczu - pogardliwie skonstatował Szekurdin. - Oni pewnie tu przyszli, żeby handlować.

    A je?li mają skóry wydr?

    Argument ten nie zrobił wrażenia na Bielajewie. Tym razem jego usta wykrzywił paskudny grymas. Uważał, że zabicie krajowców będzie najłatwiejszym i najtańszym sposobem odebrania im skór wydr morskich - jeżeli w ogóle je mają. Takie okrucieństwo ani nie szokowało, ani nie oburzało Łuki. Wystarczająco długo przebywał w dzikich ostępach Syberii, by wiedzieć, że jedyną drogą ocalenia we wrogim?rodowisku jest zastraszenie tubylców. Łuka uważał to za konieczne. Poza tym nie ufał żadnemu z nich. Wszyscy oni byli podstępni, Aleuci bardziej niż inni. Handlował z nimi, bo musiał, ale wolał, aby żaden z nich nie stał nigdy za jego plecami.

    Czuprow pozdrawiał tubylców na plaży i wymachiwał paczkami nad głową, aby zwrócić ich uwagę. Wysiłki te odnosiły zamierzony skutek i podniecenie rosło.

    Bębnienie towarzyszące dzikim skokom stawało się coraz gło?niejsze, a przyjazne gesty zapraszające na brzeg coraz wyra?niejsze. Ignorując zaproszenie Czuprow rzucił paczki w kierunku plaży. Kiedy fale wyniosły je na piasek, kilku bosonogich tubylców rzuciło się w ich kierunku. Tworzyli dziwnie ukształtowane skupisko bogato zdobionych kapeluszy. Zawarto?ć paczek wzbudziła podziw grupy - poszczególne przedmioty podawano z ręki do ręki, aby każdy mógł je obejrzeć i wypróbować. Już po chwili krajowcy odwzajemnili się, rzucając na pokład szytika ?wieżo zabite ptaki.

    - Oni chcą handlować! - Szekurdin natychmiast próbował przekonać swoich rosyjskich towarzyszy, że od początku wła?ciwie ocenił przyjacielskie intencje tubylców.

    Krajowcy nadal wykonywali gesty zapraszające do zej?cia na ląd. Kołysząc swoją strzelbą Łuka spojrzał z ukosa na Czuprowa. Promyszlennik nadal sceptycznie przyglądał się dzikim harcom tubylców. 30 Janet Dailey - My naprawdę potrzebujemy wody - powiedział cicho.

    - Tak - ponuro przytaknął Łuka. Czuprow odszedł od relingu.

    - Opu?cić szalupę - rozkazał. Łuka znalazł się w grupie pięciu mężczyzn mających towarzyszyć Czuprowowi na brzeg. Uzbrojeni w strzelby wzięli jeden pojemnik na wodę i weszli do drewnianej łodzi wiosłowej. Czekali na dowódcę. Czuprow wkrótce wskoczył do łodzi zabierając ze sobą większą ilo?ć artykułów handlowych - tytoń i fajki. Łuka i inni chwycili za wiosła: wyruszyli w kierunku plaży.

    Kilka jardów od brzegu, już na płytkiej wodzie, wciągnęli wiosła i płynęli na grzbietach fal. Ze strzelbą w ręku Łuka przerzucił nogi przez burtę i brnął dalej w wodzie po pas, aby wyciągnąć łód? na piasek. Kilku tubylców ruszyło ku niemu. Łuka znieruchomiał na moment, ale szybko okazało się, że krajowcy chcieli mu pomóc.

    Przyjrzał się dokładnie ich broni, składającej się z prymitywnych włóczni zakończonych kamiennymi ostrzami i strzał. Szybko podszedł do Czuprowa, gdy ten stanął na piasku. Aleuci, mimo przewagi liczebnej, pojedynczo nie byli gro?ni, ale w grupie mogli stać się niebezpieczni.

    Było chłodno. Łuka czuł jednak pot oblewający ciało, kiedy pełni podniecenia, rozgadani w swym dziwnym języku, krajowcy tłoczyli się wokół nich. Oblizał suche wargi i silniej?cisnął strzelbę trzymając palec blisko spustu. Napięta uwaga powodowała pulsowanie krwi w skroniach.

    Długie płaszcze tubylców zrobione były z ptasich skór - głównie kormoranów, maskonurów i nurzyków - noszonych piórami na wierzch i obramowane futrem morsa.

    Ich dziwne kapelusze skonstruowane z cienkich pasków drewna, wygiętych i połączonych ze sobą, były jaskrawo pomalowane w pokrętne wzory geometryczne, niektóre nawet przystrojone piórami albo rze?bionymi figurkami z kłów morsa. Łukę bardziej interesowały jednak twarze przesłonięte kapeluszami. Miały te same co u wielu szczepów syberyjskich mongolskie rysy - grube fałdy oczne, lekko spłaszczone nosy i brązowe oczy. Wielu tubylców nosiło cienkie wąsy i rzadkie brody, ale żaden nie miał gęstej, dużej brody wyróżniającej Rosjan.

    Tłoczyli się dokoła Łuki i jego towarzyszy jak podniecone dzieci. Tubylcy byli ciekawi wszystkiego. Trajkocząc niezrozumiale wskazywali na jego Alaska

    

31

    

    ubranie, nóż i buty. Stojąc ramię w ramię w grupie z promyszlennikami Łuka cały czas bacznie obserwował krajowców, uważając na każdą zmianę ich zachowania.

    Kątem oka zauważył, że Czuprow oferuje gromadzie tytoń i fajki. Oglądali je uważnie, mimo że - co było oczywiste - nie wiedzieli, do czego służą. Jeden z tubylców dał Czuprowowi laskę z głową foki wyrze?bioną w ko?ci i wykonał gest w stronę jego strzelby.

    - Nie - odmówił chłodno Czuprow. Łuka dostrzegł gasnące u?miechy i wyczuł zmianę atmosfery. Twarze Aleutów pociemniały z gniewu. Zobaczył z daleka kilku tubylców gromadzących się przy łodzi na plaży.

    - Szalupa! - ostrzegawczo krzyknął Łuka do towarzyszy.

    Stanęli wokół łodzi, zabezpieczając w ten sposób swój jedyny?rodek transportu zapewniający odwrót. Czę?ć krajowców natychmiast zaczęła obrzucać włóczniami drewniane boki łodzi, reszta skierowała zaostrzone kamienne groty ku otoczonym promyszlennifam. Łuka wiedział, że są pozostawieni sami sobie, a ludzie na pokładzie szynka nie mogą im pomóc. Statek zakotwiczono w dużej odległo?ci od brzegu, a jedyna łód? wiosłowa była w ich posiadaniu. Oczywiste, że chcąc dostać się z powrotem na szytik będą musieli utorować sobie drogę siłą. Łuka słyszał złowrogi d?więk włóczni uderzających o drewniane boki lodzi i zastanawiał się, jak długo wytrzyma ona ten atak.

    - Ognia! - krzyknął Czuprow.

    Nie trzeba było szukać celu. Tubylców było wielu i stali blisko. Łuka nacisnął spust i zielone pagórki przy zatoce odbiły echo wystrzału. Krew buchnęła z ręki tubylca stojącego obok Łuki, plamiąc biały piasek. Większość odskoczyła, przestraszona hukiem. Podczas gdy trzech innych promyszlenników szybko ładowało broń, Łuka pomógł dwóm pozostałym wciągnąć łód? do wody i skrzyknął towarzyszy.

    Tubylcy zaatakowali biegnących przez fale przyboju ludzi. Padły kolejne strzały i ponownie ich grzmiący odgłos wywołał krótką chwilę wahania. Nie było czasu na powtórne załadowanie broni, więc mężczy?ni w wielkim po?piechu gramolili się do łodzi obsypani gradem spadających włóczni. Łuka chwycił za wiosła kierując łódkę w poprzek fali w stronę szytika. Cudem dotarli na pokład prawie bez obrażeń, tylko z drobnymi skaleczeniami. 32 Janet Dailey Natychmiast wydano rozkaz podniesienia kotwicy i rozwinięcia żagli. Łuka starał się utrzymywać równowagę na kołyszącym się statku, a słona woda opryskiwała mu twarz. Obserwował chmury nisko pędzone przez wiatr i my?lał, kiedy znowu zobaczy wyspę, cel ich podróży.

    Tej nocy rzucili kotwicę w jednej z zatok przy pierwszej napotkanej wyspie.

    Wrogie spotkanie z tubylcami nauczyło ich ostrożno?ci. Wystawiono straż.

    *

    Następnego ranka Czuprow zszedł na ląd z uzbrojoną gromadą. Spostrzegli?lady potwierdzające obecno?ć krajowców na wyspie, ale nie spotkali nikogo. Nie znale?li również?ródła wody pitnej w najbliższym sąsiedztwie zatoki. Szytik pożeglował znowu, trzymając się brzegu tak blisko, jak na to pozwalały ostre rafy i skały podwodne, a załoga wypatrywała dogodnego miejsca lądowania.

    Wraz z zapadnięciem nocy niezadowolenie promyszlenników narastało. Zapas wody pitnej skurczył się do jednej małej beczułki. Mężczy?ni, jak to mają w zwyczaju, zaczęli rozmawiać o straconych okazjach, o sprawach, które powinny być załatwione inaczej. Gdyby od razu zatrzymali się na pierwszej wyspie… Gdyby wzięli krajowca jako zakładnika… Gdyby… Nazwisko Szekurdina wymieniano równie często jak Czuprowa.

    O?wicie następnego dnia wyznaczono Łukę do grupy udającej się na ląd, ponieważ jego umiejętno?ć porozumiewania się na migi mogła okazać się przydatna. Tym razem przewodził Szekurdin. Wiatr, omiatający porywistymi podmuchami skaliste góry, był tak silny, że uderzając w brodatą twarz Łuki utrudniał mu oddychanie.

    Wokół nie było drzew, bo wiatr nie dawał im szansy zakorzenienia się.

    Gdzieniegdzie Łuka dostrzegał rachityczny krzew, rosnący nisko przy ziemi, z gałęziami rozpostartymi blisko skał, chroniących go przed porywistym wiatrem.

    Chodzenie sprawiało trudno?ć. Ostre skały wulkaniczne wbijały się w podeszwy butów i kaleczyły, gdy kto? potknął się lub upadł. Doliny poro?nięte były wysokimi chwastami, ostrymi trawami i paprociami. Ta bujna ro?linno?ć maskowała gąbczasto?ć tundry - grząskiego, zbitego kompostu 34 Janet Dailey z cienką warstwą wulkanicznego piasku, który przylegał do butów. Każdy krok wymagał wysiłku. Nieliczna grupa zwiadowcza trzymała się na tyle blisko brzegu, na ile pozwalało ukształtowanie terenu, aby nie tracić z oczu wolno płynącego szytika i w razie potrzeby wezwać pomoc.

    Pó?nym popołudniem Łuka wdrapał się na czubek bocznej krawędzi wystającej na kształt gigantycznych szponów z poszarpanego łańcucha gór i zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Po tylu dniach spędzonych na pokładzie szytika nie był w dobrej kondycji, brakowało mu tchu i sapał z wysiłku. Wybrał miejsce osłonięte od wiatru, gdzie mógł odpocząć. Za skalistym grzebieniem schroniła się też reszta grupy zwiadowczej, gdy po uciążliwej wspinaczce, wyczerpana, osiągnęła szczyt.

    Poniżej widać było zatokę z połyskującymi grzywami fal oraz ciągnącą się za plażą dolinę. Rozglądając się po okolicy Łuka zauważył biały strumień wody spadający z wysokiej, zielonej skały, który wił się dalej schowany w wysokich trawach doliny, zanim znalazł swe uj?cie w wodach zatoki.

    - Patrz. Jest woda - wskazał Szekurdinowi. Zgarbione plecy Kozaka wyprostowały się.

    - Chod?my - rozkazał szorstko czując przypływ nowych sił na my?l, że jego wyprawa zakończyła się sukcesem. Łuka westchnął ciężko i podniósł swoją strzelbę. Zmusił obolałe nogi do dalszego marszu, potem poprawił wpijające mu się w ramiona sznury, którymi drewniana beczułka była przywiązana do pleców. Zaczął schodzić ze stromego grzebienia skalnego za Szekurdinem. Mokra trawa była?liska, kiedy mozolnie opuszczali się w dół.

    Na płaskim terenie ruszyli doliną poro?niętą wysoką trawą, gdzie każdy krok powodował uginanie się bagnistego gruntu, a ziemia szczelnie przykryta zielenią falowała jak morze. Łuka jak rasowy my?liwy wypatrywał wokół?ladów życia, obecno?ci lisa lub wydry morskiej w skalistej zatoce. Dwa razy natknęli się na ?lady stóp krajowców, ale szybko ustalili, że pochodziły one z wczesnych godzin rannych.

    U podnóża wystającego cypla, który zamykał z jednej strony zatokę, co? niezwykłego przykuło jego uwagę. Zwalniając krok zauważył jaki? ruch pomiędzy nierówno?ciami terenu. Zatrzymał się i uważnie obserwując starał się odgadnąć, czy był to człowiek czy zwierzę.

    - Aleuta. - Łuka nie spostrzegł, że Szekurdin również przystanął zaAlaska

    

35

    

    uważywszy jego zainteresowanie tą widoczną z daleka postacią. Reszta zmęczonej gromady wytężyła wzrok.

    - Czy co? jeszcze widzisz?

    - Jeste?my za daleko - potrząsnął głową Łuka. Trudno było co? zobaczyć zza tych pagórkowatych nierówno?ci.

    - Nie sądzę, żeby on nas już zauważył. - Oczy Kozaka rozbłysły na my?l o nadarzającej się szansie.

    - Chcę go złapać i zabrać na szytik.

    Branie zakładników, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo u krajowców, było pospolitą praktyką Kozaków. Zwykle starali się chwytać dzieci wodzów lub ważnych członków szczepu, ale Szekurdin pragnął za wszelką cenę schwytać kogokolwiek.

    Nisko pochyleni posuwali się przez bagno w kierunku trawiastych wzniesień, w?ród których zobaczono krajowca. On jednak zniknął im już z oczu za jednym z niskich pagórków.

    Kiedy znale?li się w odległo?ci stu jardów od pierwszego wzgórza, jaka? postać zamajaczyła na szczycie. Łuka zamarł w bezruchu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wysoka postać okazała się kobietą ubraną w futrzany strój. Miała gołą głowę. Łuka widział czarny połysk jej włosów zebranych z tyłu w węzeł. Przez chwilę trwała nieruchomo jak posąg, po czym Łuka zorientował się, że patrzy prosto na niego. W sekundę pó?niej krzyknęła na alarm i zbiegła z pagórka.

    Szekurdin ruszył do przodu, wzywając gestem, żeby inni szli za nim. Łuka był o krok z tyłu. Gąbczasta tundra uniemożliwiała szybkie poruszanie się. Kiedy dotarli do trawiastych kopców, zobaczyli małą grupę krajowców, głównie kobiet i dzieci, biegnących wzdłuż skał i kierujących się w głąb lądu, do skalistych kryjówek w górach.

    - To nie ma sensu. - Łuka zatrzymał się, dysząc ciężko. - Przed nocą nie dogonimy ich.

    Szekurdin niechętnie przyznał mu rację i odwołał po?cig.

    - Ilu mężczyzn było w grupie?

    - Ja widziałem tylko pięciu - odpowiedział jeden z promyszlenników.

    - To jest z pewno?cią ich wioska. - Kozak wskazał na koszyki leżące na ziemi i stojaki do suszenia ryb. - Oni na pewno mieszkają w podziemnych barabara jak Kamczadale. Łuka spojrzał na trawiasty szczyt pagórka, skąd wyłoniła się kobieta. 36 Janet Dailey - Może kto? jeszcze chowa się w?rodku. - Trzymając strzelbę w pogotowiu zaczął wchodzić na zaokrąglone podwyższenie.

    Wzmógł czujno?ć zbliżając się do otworu wej?ciowego na szczycie kopca. Uklęknął przy wej?ciu i zajrzał do ciemnego wnętrza. Nic nie poruszało się wewnątrz; nie słyszał żadnego d?więku poza szumem wiatru w trawach i hukiem fal rozbijających się o brzeg. Sękata kłoda służyła jako drabina. Łuka opuszczał się po niej ostrożnie, na pół o?lepiony dymem lampy, która wysyłała migoczące?wiatło do cienistego wnętrza pod nim i wydzielała dużo ciepła.

    Kiedy postawił stopę na klepisku z ubitej ziemi, pokrywająca podłogę sucha trawa zaszele?ciła mu pod nogami. Łuka odszedł nieco od drabiny, potem, obracając się wolno, zlustrował wszystkie ciemne kąty. Barabara była duża, około czterdziestu stóp długo?ci i dwudziestu szeroko?ci. Ko?ci wieloryba jak krokwie podpierały dach z darni, a pionowe słupy wyciosane z drewna wyrzuconego przez morze wzmacniały?ciany. Dłuższe stanowiły oparcie dla poprzecznych belek, z których zwisały utkane z trawy maty dzielące wnętrze na czę?ci. Łuka zbliżył się ostrożnie, odchylając jedną za drugą matę lufą strzelby. W?rodku było pusto.

    Uspokojony zaczął oglądać przedmioty pozostawione w tej ziemiance. Stojąca na specjalnej podstawie kamienna lampa w kształcie misy miała knot z płonącego mchu pływającego w tłuszczu wieloryba i służyła do gotowania oraz ogrzewania wnętrza.

    Zobaczył kołyskę, naczynia kuchenne, drewniane talerze i kamienne garnki, wiele sprzętów zrobionych z ko?ci i żadnych - co stwierdził ze zdziwieniem - naczyń glinianych. Było też wiele koszyków różnych wielko?ci - od bardzo maleńkich, z ko?cianymi igłami w?rodku, do bardzo dużych. Wszystkie zrobione z trawy i tak mocno splecione, że wyglądały jak wykonane z tkaniny. Większość miała pokrywki z tego samego tworzywa. Łuka podniósł jeden na pół wykończony, cienkie?d?bła trawy sterczały jak frędzelki; po chwili odrzucił go na bok. Przewracając koszyki zaczął szperać w poszukiwaniu jedzenia. - Łuko Iwanowiczu - zawołał Szekurdin z włazu w dachu - czy znalazłe? co??

    - Nie. - Łuka ruszył w kierunku prymitywnej drabiny. Nagle ujrzał stojący w cieniu duży kosz, którego przedtem nie zauważył. Kiedy podniósł pokrywę, Alaska 37 zobaczył, że jest tam tłuszcz foczy. D?wigając kosz, wdrapał się po drabinie.

    Wychyliwszy się na zewnątrz, wypchnął kosz na darniowy dach. - To wszystko, co tam było - powiedział Szekurdinowi.

    - Będziemy tu biwakować przez noc - stwierdził Szekurdin, nie wykazując większego zainteresowania zawarto?cią kosza. - Rano zasygnalizujemy, żeby szytik wysłał łód? na brzeg.

    Korzystając z resztek?wiatła tego pochmurnego popołudnia, napełnili pojemniki wodą ze strumienia i zanie?li je do wioski. Potem szukali na plaży drewna wyrzuconego przez morze. Kiedy zapadł zmierzch, ogień zapłonął w kuchennym dole, w miejscu gdzie barabara była osłonięta od wiatru - mężczy?ni skupili się przy nim i żuli tłuszcz.

    Obejmując pierwszą wartę, Łuka obserwował ciemniejący krajobraz ze swojego punktu widokowego w połowie pagórka. Poniżej błyskał ogień i słychać było chrapanie?piących. Morze połyskiwało pocięte białymi grzywami, a wiatr poruszał trawy akompaniując szumowi fal. Od czasu do czasu słyszał uderzenia skrzydeł jakiego? nocnego ptaka i dziwne, prze?miewcze wołania petrela.

    Chmury rozstąpiły się i Łuka zobaczył po?wiatę pyłu gwiezdnego na niebie.

    Siedział w ciszy, zatopiony w intymnych my?lach, które często nachodzą człowieka w samotno?ci. Podobne rozmy?lania ukształtowały kiedy? jego charakter i spowodowały, że teraz, w wieku dwudziestu o?miu lat, przepełniony był marzeniami o przyszło?ci. Swobodnie wędrujące my?li nasuwały mu ciąg skojarzeń - pie?ni wiatru w żaglach szytika, skwierczenie płatka?niegu w gorącym popiele, ciepło letniego słońca, a także wysoki z przestrachu d?więk głosu tej tubylczej kobiety.

    Zmienił pozycję. My?l o kobiecie podrażniła go do tego stopnia, że zaczął zastanawiać się nad przyczyną tej irytacji. Czuł się samotny i doszedł do wniosku, że sytuacja ta w naturalny sposób kieruje uwagę mężczyzny ku kobiecie.

    Wywołał jej obraz przed oczami i zadawał sobie pytanie, dlaczego wciąż jest przy nim.

    Już przedtem sypiał z tubylczymi kobietami, które budziły w nim nie tylko żądze, lecz również jakie? nienawistne odczucia. Znał tylko takie kobiety. Wyjątkiem była jego matka, która była mglistym wspomnieniem czego? miękkiego i ciepłego.

    Delikatno?ć. Teraz nie było w jego życiu nic przypominającego tę miękko?ć, z wyjątkiem futer - błyszczących skór wydry morskiej; to było to, czego teraz poszukiwał.

    Alaska

    

39

    

    się włócznię i natychmiast uderzył kolbą w brzuch napastnika. Kiedy krajowiec zgiął się, Łuka przewrócił go uderzeniem lufy w głowę. Mężczyzna potoczył się po ziemi, by po chwili stanąć niepewnie na nogach, kiwając się jak pijany i szukając swojej broni. Łuka ruszył w jego kierunku chcąc dosięgnąć i unicestwić znienawidzonego przeciwnika, gdy w ostatnim momencie zauważył skierowane ku sobie ostrze włóczni uderzającej z boku. Obrócił się i stanął do walki wręcz. Czuł w żyłach żar walki, bojowy nastrój, który ożywił wszystkie jego zmysły. Jednak siła fizyczna tego mężczyzny była przeważająca i Łuka zmienił pozycję próbując przewrócić się na plecy, by przerzucić napastnika przez głowę. Zanim jednak zdołał wykonać swój plan, krajowiec zerwał się i zaczął biec za kobietami i dziećmi. Łuka rozpoczął po?cig.

    - Zostaw go - krzyknął rozkazująco Szekurdin - mamy naszego zakładnika.

    Zdyszany Łuka obrócił się i zobaczył młodego mężczyznę, młodzieńca nie więcej niż piętnastoletniego, walczącego zaciekle w zwarciu z dwoma promyszlennikami.

    Po skończonej potyczce Łuka i pozostali członkowie grupy otoczyli zakładnika, którego twarz wykrzywiona była z bólu, a ręce wykręcone do tyłu. Nagły okrzyk z lewej strony zaalarmował Łukę. Obrócił się szybko.

    Przy rumowisku głazów, gdzie zapewne ukrywała się w czasie ataku, stała stara kobieta kuląc ramiona, jak gdyby była ranna. Zaawansowany wiek przygiął jej niegdy? wysoką sylwetkę i nadał jej włosom kolor szarych chmur, ale jej opalona twarz była gładka z wyjątkiem linii dokoła oczu. Łuka przyglądał się sznureczkom kropek wytatuowanych na jej policzkach i równoległym liniom biegnącym przez brodę. Tuż pod kącikami ust wystawały ze skóry dwa kawałki ko?ci wielko?ci guzików. Wreszcie wzrok Łuki padł na długi płaszcz z wydry morskiej.

    - Skąd się wzięła ta stara kobieta? - pytanie Szekurdina zaostrzyło czujno?ć wszystkich; jej nagłe ukazanie się mogło być zapowiedzią niespodziewanego ataku większej grupy krajowców ukrytych w pobliżu.

    - Obróciłem się, a ona tam stała - powiedział Łuka. - Na pewno schowała się w tych skałach.

    Szekurdin gestem nakazał, by dwaj my?liwi przeszukali teren i sprawdzili, czy kto? się nie ukrywa. W tym czasie kordon straży dokoła zakładnika zacie?nił się. Łuka zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że stara kobieta zamiast uciekać spieszy w ich stronę. Młody tubylec wykrzykiwał co?, co - sądząc 40 Janet Dailey z tonu jego głosu - musiało być ostrzeżeniem. Najbliżej?? promyszlennik uspokoił go niezbyt mocnym uderzeniem kolby w głowę. Oszołomiony chłopak upadł na ziemię. Stara kobieta krzyknęła, przycisnęła rękę do głowy, jakby to ona została uderzona, i pobiegła w kierunku chłopca. Szekurdin powstrzymał ją i odepchnął do tyłu.

    - Id? - machnął ręką, wskazując jej uciekających współplemieńców. Patrzyła na zakładnika nie ruszając się z miejsca. - Id?! Id? z innymi! - nakazywał szybkimi gestami rąk i zniecierpliwonym głosem. Stara kobieta spojrzała na chłopca, potem powiedziała co? do Szekurdina w swym dziwnym języku.

    - Postawcie go na nogi, żeby zobaczyła, że nic mu się nie stało - rozkazał mężczyznom pilnującym jeńca. Chłopak stanął o własnych siłach.

    - Widzisz - powiedział Szekurdin do kobiety, pomagając sobie gestami rąk w nadziei, że pojmie jego słowa. - Nic mu nie jest. Id? i powiedz to swoim ludziom.

    Stała cicho i chyba nic nie zrozumiała. Szekurdin chwycił ją za ramiona, obrócił i popchnął w kierunku oddalających się krajowców. Pchnięcie odrzuciło ją o kilka kroków, ale zatrzymała się i znów zbliżyła. Rozdrażniony jej głupotą Kozak odprawił ją gestem ręki.

    - Ruszamy - rozkazał.

    Zanim stanął w szeregu z innymi promyszlennikami, Łuka jeszcze raz rzucił okiem na starą kobietę. Uważał, że jest raczej uparta niż głupia, chociaż nie wiedział, skąd taka my?l przyszła mu do głowy. Nie był zdziwiony, kiedy ruszyła za nimi.

    - Może to jego matka - zasugerował kto?.

    - Jest za stara - odpowiedział inny.

    Kilka razy usiłowali ją odpędzić, ale za każdym razem cofała się tylko o kilka kroków i zatrzymywała, by dalej za nimi i?ć. W końcu wszyscy, z wyjątkiem Łuki, przestali zwracać na nią uwagę. Jak zwykle czuł się nieswojo mając tubylca za plecami, nawet je?li była to stara kobieta. Wciąż wlokła się za nimi, aż dotarli do miejsca, gdzie miała przybić łód?. Kiedy czekali, aż ukaże się szytik, stała trochę z boku, niezmiennie - jak wydawało się Łuce - obserwując chłopaka.

    Domy?lił się, że?ledziła, dokąd go zabierają.

    Gdy pojawił się szytik, Szekurdin zasygnalizował pro?bę o łód?. Łuka nie znalazł się w pierwszej grupie promyszlenników wracających na statek z zakładnikiem i stojąc z boku widział; jak zmuszano chłopaka, aby wszedł do łodzi. Kobieta podbiegła do niego jak najbliżej.

    Alaska

    

41

    

    - Odejd?, stara wariatko! - Szekurdin odepchnął ją mocno, aż potoczyła się na piasek. Nie spuszczając z niej wzroku Kozak zajął miejsce na dziobie towarzysząc jeńcowi i nakazał mężczyznom na brzegu, by zepchnęli ich na wodę.

    Kobieta podniosła się, ale Łuka przytrzymał ją, zanim zdołała wbiec do wody i chwycić się krawędzi. Wybełkotała co? i wskazała na pozbawiony żagli szytik zakotwiczony przy brzegu. Potrząsnął głową i zdecydowanie odsunął ją od siebie, nakazując podniesioną ręką, by została na brzegu. Miała zaci?nięte w determinacji usta, ale już nie ponawiała bezskutecznych prób. Obserwował ją przez chwilę, potem upewniwszy się, że nic nie knuje, podszedł do sze?ciu pozostałych promyszlenników czekających na powrót łodzi. Jednak, gdy rozmawiali o wspaniałych możliwo?ciach polowania na wyspie, nie spuszczał starej kobiety z oczu.

    Gdy szalupa dotarła z powrotem do plaży, Łuka wyszedł jej na spotkanie. Ledwie dziób dotknął płycizny, stara kobieta przebiegła obok niego i wdrapała się do łodzi, zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać. Opadła na jedno z siedzeń i złożyła przed sobą ręce, wykazując całą postawą stanowczą odmowę ruszenia się z miejsca. Łuka obserwował ją z surową powagą.

    - Je?li była? tak zdeterminowana, żeby dostać się na pokład szytika, stara kobieto, to zabierzemy cię ze sobą. - Dał znak promyszlennikom nakazujący zostawienie jej w spokoju.

    Z pomocą drugiego mężczyzny zepchnął łód? na wodę i zajął wolne miejsce obok kobiety. Patrzył na nią, zdziwiony, że nie wykazywała żadnych objawów strachu mając wzrok utkwiony w szytiku, na który zabrano chłopaka. Łuka szacował jej połyskujący ciemny strój z wydry morskiej. Futro miejscami było wytarte, ale skórki ocenił bardzo wysoko.

    Po przywiązaniu łodzi do szytika Łuka wspiął się na pokład i czekał przy relingu na nową pasażerkę. Zobaczywszy starą kobietę Szekurdin wybuchnął gniewem.

    - Co ona tutaj robi? Dlaczego nie zostawili?cie jej na wyspie?

    - Upierała się, żeby przypłynąć - odpowiedział Łuka. - A ja my?lałem, - kontynuował wypychając starą kobietę do przodu - że może będziecie mieli ochotę obejrzeć jej płaszcz zrobiony ze skór wydry morskiej.

    Bielajew nie mogąc pohamować ciekawo?ci zbliżył się, by ocenić futro. Potem wziął kobietę pod brodę patrząc jej w twarz. 42 Janet Dailey - Brzydka stara jędza - u?miechnął się. - Ciekawe, czy ma jeszcze zęby?

    - Włożył kciuk i palec rozwierając usta kobiety i wtedy ona ugryzła go mocno, sądząc po tym, jak Bielajew zaskowyczał i cofnął skaleczoną rękę.

    - Ach ty stara czarownico - podniósł dłoń chcąc ją uderzyć, ale stalowy u?cisk Czuprowa, który chwycił go za nadgarstek, powstrzymał ten zamiar. - Żadnemu z zakładników nie może stać się krzywda. - Rozkaz skierował do wszystkich. - Nic nie zyskamy, je?li tubylcy dowiedzą się, że?le traktowali?my zakładników.

    Bielajew z trudem pohamował się i opu?cił rękę. U?miechnął się pogardliwie do kobiety, a zaraz potem z kpiącym wyrazem twarzy zwrócił się do Łuki:

    - Następnym razem, kiedy przyprowadzisz krewkie zakładniczki, Łuko Iwanowiczu, upewnij się, że są młode. Stara czarownica, jak ta, nie sprawia mi żadnej przyjemno?ci.

    - Kobieta jest kobietą. Noce są ciemne. Nie widać twarzy - odparł Łuka i dodał:

    - A może boisz się, że odgryzie ci co? ważniejszego?

    Na tę uwagę słuchacze wybuchnęli?miechem, aż Bielajew zaczerwienił się rzucając piorunujące spojrzenie w stronę Łuki i odwracając się z lekceważącym prychnięciem. Stara kobieta skorzystała z tego incydentu i szybko przeszła przez pokład, zbliżając się do chłopaka.

    *

    Tkaczka, jak ją zwano w wiosce, szybko obejrzała Małą Włócznię, żeby sprawdzić, czy nie jest poważnie zraniony. Miał guz na skroni wielko?ci jajka mewy, ale jego oczy były jasne i czyste. Odbijało się w nich zadowolenie, że była tutaj, aby dzielić jego los.

    Tak właśnie być powinno. Anaaąisagh. Znaczyło to: zależni od siebie. To był zwyczaj ich szczepu: kiedy rodziło się dziecko, starsza osoba była wyznaczana anaaąisagh wobec niego. Od dzieciństwa Małej Włóczni Kobieta Tkaczka dbała o jedzenie, ubranie i odpowiednie szkolenie chłopca. Wszystko układało się na zasadzie równo?ci. Nigdy nie krytykowano jego nie krytykując jej. Kiedy on odczuwał ból, ona za niego płakała.

    Kobieta Tkaczka przeżyła już sze?ćdziesiąt lat, a Mała Włócznia tylko szesna?cie, ale byli mocno złączeni węzłem współzależno?ci. Jej ko?ci sztywniały z wiekiem, palce były zdeformowane, jednak zmuszała bolące ręce do plecenia pięknych koszyków z traw, które?wiadczyły o jej zdolno?ciach. Wkrótce, za niewiele już lat, Mała Włócznia pomoże jej opu?cić ten?wiat, tak jak ona pomagała mu w poznawaniu go, przy czym będzie tak dbał o nią, jak ona dbała o niego.

    Tak to właśnie było. Ten obowiązek przywiódł ją na drewniany statek, pomiędzy to dziwnie wyglądające męskie plemię. Wszystko, co przydarzy się Małej Włóczni, musi przydarzyć się i jej. Nie dopełniłaby swojej powinno?ci w stosunku do niego, gdyby tego nie zrobiła.

    Miała zmęczone nogi, więc usiadła na deskach. Mała Włócznia przyłączył się do niej. Każde z nich wiedziało z do?wiadczenia, kiedy można zbliżyć się 44 Janet Dailey do drugiego człowieka, a kiedy należy zej?ć mu z drogi. W przypadku tej grupy mężczyzn, wszystkie znaki widoczne dla wyćwiczonego oka wskazywały na to drugie - wyraz ich twarzy, pulsujące żyły na skroniach, zaciskające się wargi.

    Siedzieli więc cicho.

    Kobieta Tkaczka zauważyła, że parka Małej Włóczni została rozdarta w czasie walki. Rozcięcie biegło po zewnętrznej, skórzanej stronie, gdyż strona pierzasta skierowana była do?rodka, blisko ciała, tak jak to było w zwyczaju, gdy pogoda była ciepła i nie planowano żadnej uroczysto?ci. Żałowała, że nie ma pozostawionych w chacie igieł, żeby ją zreperować.

    Niebo było zachmurzone. Nadchodził sztorm. Kobieta Tkaczka ukradkiem obserwowała mężczyzn krążących po łodzi i zastanawiała się, dlaczego nie dostrzegają zmiany pogody. Jej wzrok zatrzymał się z niechęcią na wielkim mężczy?nie z czarnym zarostem, tym który wkładał jej palce do ust. Miał zimne, okrutne oczy orła z ciemnymi punkcikami?renic. Nie ufała mu.

    Ten, który nie pozwolił jej uderzyć, z włosami koloru małej foki, musi być tu dowódcą, pomy?lała. Jeszcze nie wyrobiła sobie o nim opinii. To właśnie jego opisywał mąż córki, który wczoraj przypłynął z wysp Agattu, aby ich ostrzec przed naje?d?cami uzbrojonymi w grzmiące kije. To jego wioska odtańczyła powitalny taniec na cze?ć cudzoziemców, ale kiedy ten mężczyzna sprowadził swoich wojowników na plażę i otrzymał w prezencie bardzo cenny, pięknie rze?biony kij z kłów morsa, nie chciał oddać w zamian swojego żelaznego kija.

    Był to zły znak. Według męża jej córki on wykrzykiwał co? gło?no i jego gro?ne kije czyniły wtedy okropny hałas - gło?niejszy niż grzmot. A kuzynowi, który stał za blisko, zrobiła się od tego dziura w ręce. Kobieta Tkaczka uważała, że ten jasnowłosy mężczyzna nie szanuje zwyczajów jej plemienia.

    Zastanawiała się ze strachem nad dalszym losem. Prawdopodobnie statek popłynie do wioski porywaczy, którzy uczynią ich oboje niewolnikami. Mała Włócznia był młody i silny, ale ona czuła się stara i niewiele było już z niej pożytku. Może nie zatrzymają jej u siebie. Kiedy ta my?l przemknęła jej przez głowę, spojrzała na mężczyznę ze szramą. Blizna przecinająca jego twarz nadawała mu złowrogi wygląd. Mimo widocznej żądzy mordu w jego oczach pamiętała, że nie wyrzucił jej z łodzi. Dzięki niemu również inni mężczy?ni nie protestowali przeciwko jej obecno?ci.

    Alaska

    

45

    

    Wiatr przybrał na sile, Kobieta Tkaczka skuliła ramiona i wcisnęła głowę w kołnierz parki. Sztorm zbliżał się do tego obcego statku czarną?cianą. Dopiero teraz ci dziwnie ubrani mężczy?ni zauważyli niebezpieczeństwo.

    Słuchając okrzyków i nie rozumiejąc słów, wyczuwała desperację w ich głosach i patrzyła, jak w panice biegają po statku. Zastanawiała się, czy oni nie przybyli z Alyeska - stałego lądu Alaski. Na pewno nie pochodzili z tych wysp; wiedzieliby wtedy, jak szybko uderza sztorm, i mogliby przewidzieć jego nadej?cie, zanim wiatr zmieni morze w kipiel.

    Fale rzucały statkiem na wszystkie strony. Drewno wydawało?miertelne jęki.

    Usłyszała krzyk i zobaczyła odpływającą małą drewnianą łódkę, za którą ciągnęły się po wodzie liny. Deszcz spadł tak ulewny, że przemoczył wszystkich i wszystko.

    Kilku mężczyzn sprowadziło ją i Małą Włócznię pod pokład.

    Sztorm szalał nadal i szytik kołysał się bezradnie po wzburzonym morzu, pędzony przez huraganowy wiatr coraz dalej od łańcucha wysp. Tylko nawigator, jego zastępca i Czuprow zostali na pokładzie, starając się kontrolować statek.

    Zielone belki kadłuba szytika trzeszczały i drgały bezustannie. Cały czas kto? pracował przy pompach. Małe pomieszczenia we wnętrzu statku?mierdziały suszoną rybą, nie mytymi ciałami i wymiotami. Jednak nikt nie o?mielił się wyj?ć na pokład, żeby nie zmiotły go za burtę rozszalałe fale.

    Kiedy w ciągu dnia siła sztormu nie zmniejszała się, nerwy załogi były napięte do ostateczno?ci. Łukę ogarnęło poczucie bezradno?ci, w?ciekło?ci na to piekło, które wydawało się nie mieć końca. Nie mógł uwierzyć, że po tak dalekiej podróży nie wydrze tej ziemi bogactw, których poszukiwał. Do szaleństwa doprowadzała go niemożno?ć działania. Nie wytrzymywał siedzenia w ciemnej,?mierdzącej ładowni, słuchania drżenia i jęków statku, my?lenia o tym, ile jeszcze trzeba będzie wycierpieć, zanim usłyszy trzask drewna i poczuje, jak fale zamykają mu się nad głową.

    Wstając przytrzymał się poprzecznej belki, aby zachować równowagę przy dzikim kołysaniu szytika. Kierując się w ciemno?ci do beczułki z suszonym łososiem potknął się o jakie? ciało. Noga w wysokim bucie kopnęła go w odwecie. Łuka ze zło?cią oddał kopniaka i ruszył dalej. 46 Janet Dailey - Czy kto? jest głodny? - podniósł pokrywę i wyjął gar?ć suszonej ryby. Jaki? głos odpowiedział twierdząco i Łuka rzucił kawałek ryby w tym kierunku. Dobiegł go cichy jęk. - Chcesz? - zaproponował Łuka, podając suszonego łososia na wpół leżącemu człowiekowi.

    Mężczyzna otworzył oczy, popatrzył na rybę i jęknął znowu. Jego brzuch drgał konwulsyjnie, wyrzucając z siebie resztki zawarto?ci spływające wolno po brodzie. Łuka parsknął szyderczo i poszedł dalej. Zatrzymał się przy Szekurdinie, który wyglądał o wiele lepiej niż reszta kompanii. Wzrok jego spotkał się z pustym spojrzeniem zapadniętych oczu Kozaka. - Lepiej jedz co?, je?li jesteś w stanie - poradził mu Łuka.

    Szekurdin wyciągnął rękę, wziął kawałek łososia i podniósł go do ust. Odgryzł suchy, długi pasek.

    - Daj trochę zakładnikom. Łuka buntował się wewnętrznie przeciwko obdzielaniu dzikusów skąpymi zapasami żywno?ci, ale pamiętając o zasadzie, że należy dobrze opiekować się zakładnikami, z irytacją skinął głową.

    Zauważył dwójkę tubylców skuloną w kącie i szedł w ich kierunku manewrując między leżącymi ciałami. Mocno oparty o belkę podawał im kawałki suszonego łososia. Chłopak odwrócił od widoku ryby chorobliwie bladą twarz, walcząc z atakiem mdło?ci. Łuka rzucił mu kawałek na kolana. Kiedy usiłował podać jedzenie starej kobiecie, nagle zachwiał się i poleciał przed siebie przy nagłym przechyle bocznym szytika. Upadając uderzył o co? głową i przewrócił się na bok.

    Pociemniało mu w oczach.

    - Ta kobieta jest stara - wyrosła przed nim postać Bielajewa. - I tak umrze, więc po co ją karmić?

    - Głupi jeste?, Bielajew - zadrwił Łuka. Szytik zaczął płynąć bokiem do fali i woda wlewała się do luku.- Prawdopodobnie wszyscy umrzemy.

    Błysnął metal, kiedy Bielajew wyciągnął nóż z pochwy przy pasie.

    - To zabijmy ich teraz. Je?li my mamy umrzeć, to niech oni umrą pierwsi. Łuka zobaczył w twarzy Bielajewa szaleństwo osaczonego zwierzęcia, dziką gwałtowno?ć wywołaną strachem przed zbliżającą się?miercią. Chociaż uważał, że nie był to wła?ciwy czas na zabijanie zakładników, nie miał zamiaru ryzykować życia, aby ich chronić. Ci tubylcy nie byli niezastąpieni, można było wziąć innych zakładników. Stał nieruchomo, kiedy Bielajew rzucił się w kierunku kobiety i chłopca.

    Alaska

    Al Z mroku wyłonił się nagle Szekurdin i stanął pomiędzy Bielaje-wem a zakładnikami.

    - To są moi więżniowe i ja zdecyduję, kiedy mają umierać.

    - Z drogi Kozaku - Bielajew chciał go odepchnąć.

    Z nieoczekiwaną szybko?cią Szekurdin rzucił się na Bielajewa sięgając po jego nóż. Obaj upadli. Łuka usłyszał stukot noża skaczącego po deskach i zorientował się, że Bielajew został rozbrojony. Ciała przewalały się po podłodze w ciemno?ciach.

    Ciasnota ładowni dawała przewagę większemu, bardziej umię?nionemu Bielajewowi i nie pozwalała Szekurdinowi na wykorzystanie jego wspaniałego refleksu. Po kilku minutach Bielajew pokonał go i usiadł na nim okrakiem,?ciskając mu gardło rękami. Żądza mordu wykrzywiła twarz Bielajewa, kiedy dusząc Szekurdina starał się wydrapać mu oczy rozczapierzonymi palcami. Łuka nie mógł siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak siły opuszczają Kozaka. Zabicie kolegi promyszlennika równało się morderstwu. Podniósł się i łapiąc Bielajewa ręką za szyję wygiął go do tyłu, usiłując odciągnąć od gardła ofiary. Wreszcie poczuł palce Bielajewa wpijające się w jego ramię zamiast w gardło Szekurdina. Łuka rzucił Bielajewa na ziemię, a gdy ten usiłował wstać, posłał go kopniakiem z powrotem na podłogę.

    - Kozak ma przyjaciół, którzy chętnie zobaczą twojego trupa - ostrzegł Łuka i ukląkł. Jego palce wyczuły słabe uderzenia pulsu pod brązową brodą. - Masz szczę?cie, Bielajew. On żyje.

    Odzyskawszy przytomno?ć Szekurdin poruszył się i masując gardło usiłował złapać powietrze. Łuka wstał i schylił się po nóż Bielajewa. Szekurdin siedział ze zgarbionymi ramionami, usiłując oddychać.

    Mijając go, Łuka podszedł do Bielajewa i oddał mu jego własno?ć.

    - Schowaj to.

    Niechęć zabłysła w oczach Bielajewa, ale włożył nóż do skórzanej pochwy.

    - Zapłacisz za to, Bielajew - odezwał się ochryple Szekurdin.

    - Cały się trzęsę ze strachu - przedrze?niał zaczepiony. Rzucił złe spojrzenie na Łukę i wymamrotał ze zło?cią: - Powiniene? pozwolić mi go zabić.

    Odwracając się, Łuka zobaczył nienawi?ć w oczach Szekurdina, pełznącego z powrotem na swoje poprzednie miejsce. Domy?lił się, że pokonany w walce Kozak wolałby?mierć niż upokorzenie porażki. Teraz już promyszlennicy nie 48 Janet Dailey wybiorą go pieriedowikiem, przepadła okazja zdobycia syberyjskiej sławy jako przywódcy polowania.

    W ciemno?ci kto? szeptał modlitwę, ale jej d?więki nie miały dla Łuki znaczenia.

    Pamiętał wprawdzie ikony w cerkwi w Pietropawłowsku i duchownych w czarnych sutannach, wiedział, że Bóg mieszka w?wiątyni, ale nie czuł jego blisko?ci tutaj, na tym piekielnym statku. Byli osamotnieni i zdani na siebie. Je?li ten sztorm nie skończy się szybko, prawdopodobnie zwariują i pozabijają się wzajemnie. Nawet on sam nie był pewien, czy zniósłby jeszcze jeden taki dzień.

    W nocy wiatr stracił swój impet i Łukę zbudził deszcz, po prostu deszcz. Wyszedł na pokład, aby zmyć z siebie smród luku - smród, który również miał w sobie zapach szaleństwa.

    Nawigator przyjął kurs na wyspę. Czuprow przystanął przy nim.

    - Nie mamy wyboru. Je?li znajdziemy wyspę, będziemy musieli poszukać zimowiska, aby wyciągnąć szytik na brzeg. Stracili?my kotwicę i szalupę-Za?miał się krzywo.

    - Dostaniemy się tam z bożju pomoszcziu. Łuka spojrzał na dwoje Aleutów na pokładzie w momencie, gdy stara kobieta obróciła się z u?miechem na twarzy. Jej palec wskazywał co? za lewą burtą.

    - Attu - powiedziała.

    Daleko na horyzoncie Łuka zobaczył górzysty cypel tej wyspy.

    Dotarli do niej po parogodzinnym żeglowaniu. Kiedy przedtem badali wyspę, którą Tkaczka nazywała Attu, widzieli zatokę nadającą się do zimowania. Odszukali ją, zaczekali na przypływ i wyciągnęli swój płaskodenny statek na piasek.

    Nawigator Niewodczikow był niekwestionowanym autorytetem na morzu. Teraz, kiedy byli na lądzie, promyszlennicy wybrali swojego własnego przywódcę - Jakowa Pietrewicza Czuprowa.

    Już pierwszego wieczoru Czuprow odprawił modły do?więtego patrona ich wyprawy, a potem nakazał upieczenie chleba z racjonowanych zapasów maki i cennego zakwasu.

    W?ród załogi krążyły dzbanki z odwarem zrobionym ze sfermentowanego ziarna.

    Kiedy mieli już pełne żołądki i zaróżowione od alkoholu oczy, życie znowu nabrało kolorów; pili więc wychylając toasty na cze?ć morza, przez które nie będą musieli płynąć aż do następnego roku, do powrotu z lukami wypełnionymi skórami wydry morskiej. Pijąc?piewali i tańczyli po kozacku, wyrzucając nogi do przodu i kręcąc się dookoła.

    Alaska 49 Następnego ranka Czuprow wraz z Łuką poprowadzili starą kobietę w kierunku przeciwnym do miejsca postoju statku. Ofiarowali jej chustkę, metalowe igły i naparstek, pokazując, jak używać tego ostatniego. Łuka wytłumaczył jej na migi pro?bę Czuprowa.

    - Wracasz do swojej wioski - dotknął jej ramienia, potem wykonał palcami gest, jakby szedł w stronę gór. - Powiedz swoim ludziom - rękę skierował do ust - że nasz przywódca chce z nimi mówić. On chce z nimi wymieniać towary. Łuka wątpił, czy kobieta zrozumiała go, mimo że potakująco kiwała głową. Starał się wyja?nić, tak prosto jak potrafił, że chłopak tymczasem zostanie z nim i będzie uwolniony, kiedy ona wróci z lud?mi z wioski. Nie znając dystansu, który dzielił wioskę od zatoki, dał jej trochę zabranego z chaty tłuszczu foczego i pojemnik wody. Obserwował, jak szybko szła w stronę poszarpanych skał.

    - Czy my?lisz, że ona wróci? - spytał Czuprow.

    - Mamy chłopaka. Kto? po niego przyjdzie - stwierdził Łuka. - To tylko kwestia, czy oni przybędą z włóczniami, czy bez nich.

    Z

    Kilka prze?wietlonych słońcem chmur płynęło po niebieskim niebie, a wody zatoki odbijały i pogłębiały ten kolor aż do barwy głębokiego błękitu. Wyspy wzdłuż cie?niny pokryte były bujną letnią zielenią. Pracujący w pobliżu kamienistej plaży Zachar przerwał swoje zajęcie i otarł pot z czoła patrząc na nie dokończoną łód?.

    Cisza aż dzwoniła w uszach. Zachar spojrzał w kierunku zniszczonych pali ostrokołu wysokiego fortu i nie zauważył dużego ruchu. Fort wydawał się teraz opustoszały, gdyż prawie wszyscy z dwustu Aleutów wyjechali, aby rozpocząć letnie polowanie na wydry.

    Zgrzany i spragniony podszedł do kubła i zaczerpnął wody. Wypił połowę, a resztę wylał sobie na kark, pozwalając, by spływała pod jego mu?linową koszulą i chłodziła mu skórę. Trochę od?wieżony zawiesił czerpak na drewnianej krawędzi kubła i rozprostował zmęczone mię?nie ramion i pleców.

    Potem ją zobaczył. Bezszelestnie, z cichym brzękiem miedzianych bransoletek na kostkach nóg, szła przez plażę do niego. Wydawało się, że na chwilę stracił władzę w całym ciele, potem jednak wszystkie jego zmysły zbudziły się naraz.

    Czuł nawet, jak serce pompuje krew.

    Córka Kruka stanęła tuż przed nim trzymając prosto głowę i spojrzała w górę na jego twarz.

    - Zachar jest zajęty?

    - Nie. Odpoczywałem. - Spojrzał w stronę fortu, ale nie było tam nikogo, kto mógłby zobaczyć, że próżnuje. Strumień energii przepłynął przez jego ciało, wypierając zmęczenie. - Cały czas czekałem, żeby się z tobą zobaczyć.

    Alaska

    

239

    

    - W ostatnich tygodniach często ją widywał, ale dla niego nigdy tych spotkań nie było za wiele.

    Z u?miechem spojrzała na rozporek w jego spodniach.

    - Zachar jest jak młody wojownik. Zawsze gotów.

    Objął ją poufale i zaśmiał się. Zawsze tak się czuł przy niej.

    - Chod?. Usiądziemy w cieniu - powiedział, prowadząc ją ku ciemnej smudze.

    Kiedy usiedli, Córka Kruka przesunęła się na bok i oparła ramieniem o łód?, ale wciąż była bardzo blisko niego, tak blisko, że Zachar czuł jej zaokrągloną pier? na swojej ręce. Zaczął głębiej oddychać przypominając sobie jej nagie ciało, te giętkie ruchy, ten żar, te podniecające wymagania.

    - Wie? Zachara jest spokojna. Czy wszyscy zjadacze ryb odpłynęli, żeby polować na wydry?

    - Tak. - Gładził jej rękę pod szerokim rękawem ubrania ze skóry kozła.

    - Czy Zachar idzie polować?

    - Czy brakowałoby ci mnie, gdybym odpłynął?

    - Tak. Zachar daje mi dużo ładnych rzeczy. - Naszyjniki z koralików, miedziane bransoletki i srebrne kolczyki - to wszystko były prezenty od niego.

    Podarunki. Tyle tylko dla niej znaczył. Zachar wiedział o tym i nie łudził się, że usłyszy inną odpowied?. Ale przykre były to słowa. Jego ręka automatycznie zaprzestała pieszczot.

    - Czy Zachar odjedzie? - Córka Kruka obserwowała go uważnie.

    Jej baczny wzrok u?wiadomił mu, że przez cały czas się w nią wpatruje.

    - Nie. - U?miechnął się blado. - Nie będę polował tego lata. Zostanę w osadzie z innymi. - Oparł głowę o nie dokończoną łód? i objął kolana rękami, patrząc obojętnie na wolno przesuwające się chmury.

    - Zachar wygląda smutny. Czy jesteś nieszczę?liwy z powodu Kruka?

    - Oparła się o niego i przesuwała rękę po jego nodze, coraz wyżej i wyżej.

    Zachar złapał jej rękę i przykrył swoją. Obrócił się do niej twarzą, z wzrokiem pełnym pożądania.

    - Je?li chcesz mnie zrobić szczę?liwym, Kruku, to zacznijmy żyć razem. Chcę, żeby? była moją kobietą. - Teraz, kiedy już wyartykułował my?li, które od tak dawna krążyły mu po głowie, Zachar wiedział, że właśnie tego chce.

    - Jakie zwyczaje panują u twojego ludu? Czy mam zanie?ć podarunki twoim rodzicom?

    Jestem gotów zrobić to zaraz. Co mam im przynie?ć?

    Ona cofnęła rękę i odsunęła się z lekka. 240 Janet Dailey - Nanuk będzie zły, kiedy wróci na swoim statku.

    - Nanuk prędko nie wróci. Dopiero następnego lata, gdyż popłynął na Kodiak. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby? była moją kobietą.

    Córka Kruka wiedziała, że wiadomo?ć o nierychłym powrocie Nanuka zainteresuje jej ojca i innych wodzów klanu. Baranów był odważny i dzielny. Nie mieliby ochoty spotkać się z nim w bitwie.

    Ani przez chwilę nie brała poważnie propozycji Zachara. Gdyby była jego kobietą, przestałby jej dawać prezenty. Jej obowiązkiem byłoby spać z nim, a żyjąc z obcym, straciłaby pozycję w swoim szczepie. Nic nie zyskiwała zgadzając się na to.

    Ale co ważniejsze, Córka Kruka znała plany swoich ludzi. Przed końcem lata rosyjska wie? miała być zniszczona. Inne szczepy przyłączyłyby się do jej klanu, aby zaatakować razem. Wystarczająca ilo?ć strzelb i prochu, pochodzących z handlu z Boston men, była już ukryta w domach. Czekali tylko, aby uderzyć z zaskoczenia. Ona i inne kobiety Tlinkitów, którym Rosjanie pozwalali swobodnie wchodzić do fortu, aby z nimi spać, donosiły o wszystkim, co tam widziały i słyszały.

    Patrzyła na tego głupiego Metysa, na jego głodne spojrzenie, z rozbawieniem i pogardą. Już wkrótce będzie nieżywy, a jego głowa zatknięta na słupie wbitym w ziemię.

    - Kruk nie może być kobietą Zachara - poinformowała go chłodnym głosem. - Kruk będzie przychodziła odwiedzać Zachara, tak jak przedtem.

    Powoli skinął głową i odwrócił wzrok, ale ona dostrzegła grymas jego ust, znak hamowanych silnych emocji. Szybko i zręcznie podniosła się.

    - Zachar nie chce być z Córką Kruka. Córka Kruka nie zostaje. Słyszała szuranie jego butów o ziemię, kiedy wstawał.

    - Nie id?. - Złapał ją za ramię. Spojrzała na niego zuchwale.

    - Córka Kruka nie lubi takiego Zachara jak dzisiaj. Córka Kruka wróci, kiedy Zachar szczę?liwy.

    Przez chwilę my?lała, że zaraz rozpocznie kłótnię, potem jednak chęć walki opu?ciła go.

    - Za dwa dni będzie uroczysto?ć, obchody?więtego Dnia. - Pu?cił jej ramię. - Nikt nie będzie wtedy pracował. Będzie prazdnik,?piewy i tańce. Czy przyjdziesz, Kruku?

    U?miechnęła się zagadkowo. - To będzie za dwa dni - powtórzyła.

    Alaska 241 -Tak.

    - To szczę?liwy moment - powiedziała, a on skinął głową. - Może Córka Kruka przyjdzie.

    Odchodząc od niego Córka Kruka ostentacyjnie nie okazywała po?piechu. Kiedy dotarła do lasu, przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znale?ć się w letnim obozie swojego klanu i powtórzyć, czego się dowiedziała. Czy mógłby być lepszy moment do zaatakowania rosyjskiej wsi niż dzień ich?więta. zachar szedł wolno przez plac machając pustym kubłem, który obijał mu się o nogi.

    Skierował się ku otwartej bramie i oborom za zatoczką. Drzwi i okna baraków stały otworem, ich zabezpieczenia podniesiono do góry. Ze?rodka dochodziły gło?ne chichoty kobiet aleuckich, rado?nie przygotowujących się do?więta.

    Zachar widział dziecinne kołyski wiszące na?cianie. Przy kuchni kilku promyszlenników opierało się na swoich strzelbach,?miejąc się i gło?no rozmawiając.

    Kiedy zbliżył się do bramy, pomachał strażnikowi siedzącemu na wysokim wale fortu. Z powodu rany ten Rosjanin był tymczasowo zwolniony od ciężkich prac i miał łatwe zajęcie strażnika. Podniósł rękę w odpowiedzi na pozdrowienie Zachara.

    Widać było dym unoszący się z fajki, którą trzymał w ręku, i broń leżącą na kolanach. Wychodząc poza ostrokół, Zachar rzucił okiem na bajdar z trzema promyszlennikami, który zaraz zniknął za jedną z małych wysepek. Ta trójka stanowiła czę?ć wyprawy my?liwskiej, wysłanej po?wieże mięso focze i dzikie gęsi na potrzeby uczty.

    Zachar skinął głową na powitanie innemu ze swoich towarzyszy, który brodził w płytkiej wodzie zatoczki, aby sprawdzić sieci rybackie. Szedł dalej w kierunku obór. Skąpany w słońcu dzień prowokował do lenistwa. Zachar i wszyscy dokoła czuli się odprężeni i w wesołych nastrojach. Każdy cieszył się dobrze zasłużonym dniem wypoczynku. Przeszedł obok Aleutki zajętej zbieraniem jagód. Przed nim biało-czarne cielę skakało po wybiegu, ale na widok Zachara uciekło do matki.

    Cętkowane bydło nie zwracało na niego uwagi, kiedy przechodził obok ogrodzenia z drągów.

    Stukanie dzięcioła gdzie? w głębi lasu nagle ustało. Usłyszał krzyk z oddali, po którym natychmiast zabrzmiały uderzenia w żelazny pier?cień na osiedlu ogłaszające alarm. Zawracając, Zachar rzucił pusty kubełek i pobiegł w kierunku fortu. Huk wystrzałów przerwał ciszę. 242 Janet Dailey Zatrzymał się na widok Kołoszy zgrupowanych przy osłoniętych palisadą barakach.

    Wyglądali okropnie w swoich groteskowych maskach zwierząt o błyszczących oczach, zakrzywionych dziobach i długich kłach. Zanim zdołano opu?cić ochronne zamknięcia, strzelby Kołoszy były już w otworach okiennych i coraz więcej wojowników wyłaniało się z lasu z zapalonymi smolnymi pochodniami, które rzucali na dachy. Kiedy Zachar pobiegł w stronę skórzanych łodzi na brzegu, zobaczył łodzie wojenne z następnymi Kołoszami, tym razem noszącymi maski demonów.

    Nie uzbrojony, bez szans na dostanie się do zabarykadowanego teraz fortu lub ucieczkę wodą, Zachar odwrócił się i pognał z powrotem w kierunku obór.

    Zwierzęce okrzyki wojenne rozdzierały powietrze, mieszając się z wrzaskami dochodzącymi zza palisady.

    Z gęstwiny wyszła Aleutka z dzieckiem na rękach, jej twarz wyrażała przerażenie i bezradno?ć.

    - Kołosz! - krzyknął Zachar. - Biegnij! Schowaj się w lesie!

    Wrzasnęła wskazując na co? za jego plecami i pognała w gęstwinę. Zachar spojrzał przez ramię i zobaczył goniących go czterech Kołoszy z włóczniami. Omijając krzaki, gdzie zniknęła kobieta, rzucił się w kierunku mocno zaro?niętego skraju lasu, usiłując dostać się tam, zanim dosięgną go napastnicy. Czuł, że serce mu niemal pęka.

    Zanurkował w gęstym poszyciu, przedzierając się na czworakach przez kolczaste krzewy i gęste paprocie. Jego prze?ladowcy wpadli w gęstwinę za nim. Zachar szukał gorączkowo kryjówki, aż zobaczył powykręcane korzenie dawno zwalonego ?wierku. Wpełznął szybko do czarnej dziury u podstawy ogromnego pnia, uniesionego do góry przez szeroko rozpostarte korzenie. Przywarł do ziemi. Będąc już bezpieczny, leżał bez ruchu i przełykał?linę, aby nie zdradził go zbyt gło?ny oddech. Słyszał hałas w zaro?lach. Byli blisko, bardzo blisko. Wstrzymał oddech, gdy nagle usłyszał odbijający się echem wystrzał armatni z fortu.

    Szelest zaro?li był coraz słabszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Zachar odczekał jeszcze chwilę, zanim wychylił się z przejmująco wilgotnej jamy. Wystrzały armatnie słyszał jeszcze kilkakrotnie. Cicho przedzierał się ku skrajowi lasu stykającemu się z osadą i ostrożnie wyjrzał, żeby zobaczyć, czy atak został odparty.

    Ciemny dym wydobywał się ze wszystkich budynków, a żółte języki ognia tańczyły na dachach. Zachar widział, jak trzech promyszlenników zeskoczyło Alaska

    

243

    

    z pierwszego piętra. Jeden z nich, był to ranny już wartownik, został przeszyty włócznią Kołosza. Drugiego otoczono i przecięto mu gardło. Ostatni promyszlennik wylądował szczę?liwie i biegł w stronę lasu, ale goniony przez Kołoszy, potknął się i upadł. Rzucili się na niego, zanim zdążyć wstać, i odcięli głowę.

    Dwadzie?cia przerażonych Aleutek z dziećmi uciekało z płonących baraków i wpadło prosto w objęcia Kołoszy. Dzieci brano za nogi i rozbijano im głowy o twardą ziemię, a ciała wrzucano do wody. Jeden z wojowników krzyknął co? i wskazał drzewa, w?ród których schował się Zachar. Zobaczono go.

    Szybko cofnął się w głąb lasu i raz jeszcze udało mu się umknąć prze?ladowcom.

    Przypadkiem natknął się na kobietę aleucką z dzieckiem. Powiedział jej, żeby schowała się w gęstwinie. Uciekając razem, coraz dalej zagłębiali się w las.

    Gnani strachem wspinali się na górujące nad fortem wzgórze.

    Po wypłynięciu z Sitki Sea Gypsy żeglowała w labiryncie wysp na północ od cie?niny, rzucając kotwicę w pobliżu wiosek, handlując i płynąc dalej. Okrężna trasa brygu przywiodła go wreszcie z powrotem do cie?niny.

    Caleb zdecydował zatrzymać się przy forcie?więtego Michaiła, uzupełnić zapas wody pitnej i dowiedzieć się, jakie konkurencyjne statki pływają w tej okolicy.

    Jako kapitan nigdy nie spoufalał się ze swoimi oficerami ani z załogą. Tak naprawdę, to był już zmęczony swoim własnym towarzystwem i wyczekiwał wieczornego pijaństwa z tym chytrym rosyjskim łajdakiem, Baranowem.

    Możliwo?ć spotkania wprawiła go w dobry humor. Z u?miechem na twarzy wyglądał z pokładu, czekając na widok barw rosyjskich powiewających na maszcie fortu.' Słońce grzało go w plecy, a wiatr był korzystny.

    - Kapitanie, wzywają nas z brzegu. - Pierwszy oficer Hicks wręczył mu lunetę. - Trzy stopnie od prawej burty, tam przy uj?ciu tej małej rzeczki. Wygląda, że to biały człowiek.

    Caleb podniósł lunetę do oczu i zlokalizował postać machającą w stronę jego statku. Ubranie tego mężczyzny było w strzępach, ale wydawało się, że to biały, a nie przebrany Indianin. Pewnie dezerter z jakiego? statku, pomy?lał Caleb i opu?cił lunetę.

    - Położyć się w dryfie i spu?cić łód?. Ludzie niech będą dobrze uzbrojeni. To może być pułapka. 244 Janet Dailey - Aye, sir. - Hicks zaczął wykrzykiwać rozkazy dla załogi.

    Wysłana na brzeg łód? szybko powróciła z mężczyzną na pokładzie. Kiedy zbliżyła się do brygu, jaki? marynarz zawołał. - To jeden z tych Ruskich.

    Był to mężczyzna około czterdziestki, jak ocenił Caleb, wysoki i bardziej smukły niż większość znanych mu Rosjan, ciemnowłosy i niebieskooki. Koszulę i spodnie miał w opłakanym stanie, zadrapania na ciele, co wskazywało na to, że przedzierał się przez las. Kucharz okrętowy, Old Swede, przyniósł mu kubek kawy i trochę twardego chleba - morskiego suchara. Mężczyzna rzucił się najedzenie.

    Było widoczne, że głodował przez dłuższy czas.

    - Mamrotał co? o kobiecie - powiedział jeden z załogi.

    - Kobieta - powtórzył Rosjanin i patrzył prosząco na Caleba. - Kobieta, tak. - Pokazał na brzeg, potem ułożył ręce na?ladując kołysanie dziecka.

    - Wydaje się, że jest jeszcze kobieta i dziecko, Hicks - powiedział Caleb.

    - Wy?lij znowu łód?. Może ją znajdą. - Zwrócił się z powrotem do Rosjanina. - Czy jesteś z fortu?więtego Michaiła? - Rosjanin zmarszczył się, nie rozumiejąc.

    - Jak u diabła oni to nazywają? - mruczał Caleb do siebie.

    - Michajłowsk?

    - Kołosz - ponuro powiedział mężczyzna. Na migi dał Calebowi do zrozumienia, że fort został zaatakowany przez Tlinkitów kilka dni wcze?niej, a on od tamtej pory chował się w lasach. Nie był pewien, czy ktokolwiek jeszcze ocalał.

    Załoga łodzi znalazła w nadbrzeżnych skałach Aleutkę z małym dzieckiem i przywiozła ją na statek. Kobieta była równie wygłodniała i przestraszona. Caleb wysłał całą trójkę do kuchni na posiłek i rozkazał Hicksowi trzymać nadal kurs na rosyjski fort.

    Zastali tam jedynie pogorzelisko. Ocalały mężczyzna wytłumaczył Calebowi, że Baranów odpłynął przed przeszło miesiącem do swojej głównej kwatery na wyspie Kodiak. Około trzydziestu Rosjan pozostało w forcie. Razem z nimi było dwadzie?cia ich aleuckich squaw. Caleb rozkazał rzucić kotwicę przy brzegu.

    - Okręt na horyzoncie! - krzyknął kto? z załogi Sea Gypsy, gdzie? z wysoka.

    Wkrótce ujrzeli statek z dwudziestoma działami, pod brytyjską flagą. Caleb przeczytał na dziobie Unicom i rozpoznał w nim jednego z weteranów północnozachodniego handlu, pod komendą znanego kapitana Henry Barbera, który miał reputację najbardziej brutalnego i nieuczciwego kupca na całym Alaska

    

245

    

    tym wybrzeżu. Wielu twierdziło, że wrogi stosunek Tlinkitów do cudzoziemców to jego zasługa, bo zdarzało mu się ich okradać, a czasem zabijać.

    Z pokładu rufowego Caleb słyszał złorzeczenia brytyjskiego kapitana, który w?ciekły na widok spalonego fortu przeklinał?morderczych sukinsynów" odpowiedzialnych za ten czyn.

    W otoczeniu uzbrojonych po zęby ludzi Caleb zszedł tego popołudnia na brzeg.

    Towarzyszył mu ocalony mężczyzna, który nazywał się Zachar Tarakanow. Zniszczone ubranie zamieniono mu na obwisłe spodnie i ogromną kraciastą koszulę.

    To co zobaczyli, było przerażające. Opuchłe ciała niemowląt, wyniesione na brzeg przez przypływ, leżały wzdłuż plaży. Za nimi głowy Rosjan, nadziane na kije, suszyły się w słońcu, ciemne brody pełne zaschniętej krwi, otwarte usta, wyszczerzone białe zęby, wytrzeszczone oczy. Wielkie czarne, padlinożerne kruki skakały dookoła pozbawionych głów ciał, które już się rozkładały. Wysiłki, aby odpędzić ptaki, nie dały efektu. Rozzłoszczone kruki biły dużymi czarnymi skrzydłami i wydając ostre głosy przenosiły się tylko o kilka jardów dalej do następnego ciała. Obrzydliwy odór powodował mdło?ci.

    Z fortu otoczonego mocną palisadą pozostał tylko popiół i na wpół stopiona lufa działa. Znając chciwo?ć Tlinkitów, Caleb podejrzewał, że dokładnie zrabowali magazyn, zanim zniszczyły go płomienie. Kazał załodze pochować ciała tam, gdzie leżały.

    Zachar patrzył na błyszczące w słońcu czarne kruki. Kruk był dla Kołoszów bóstwem uważanym przez nich za Stwórcę. W ciągu o?miu dni, kiedy ukrywał się przed tymi dzikusami, setki razy ogarniała go w?ciekło?ć, że tak tramie wybrali porę na atak - gdy cała załoga zatraciła czujno?ć w radosnym oczekiwaniu na prazdnik,?wiąteczny dzień.

    Przecież to on powiedział o?więcie Córce Kruka! Zachar odwrócił się od zwłok, nie mogąc patrzeć na swoich nieżywych towarzyszy. On ich zdradził, tak samo jak ona zdradziła jego. Ogarnął go gniew, gniew i ból. Wrócił na plażę i usiadł w łodzi, odwrócony plecami do miejsca masakry, z dłońmi zaci?niętymi w pię?ci. 1 rzeci statek, Alert z Bostonu, pod komendą kapitana Johna Ebbetsa przybył również na to miejsce. Kiedy Ebbets dowiedział się o tragedii, postanowił naradzić się z kapitanami Barberem z Unicorna i Calebem z Sea Gypsy.

    

246

    

    Janet Dailey Tego wieczora trzej kapitanowie siedzieli dookoła stołu w kwaterze Ebbetsa na statku Alert i dyskutowali na temat zaistniałej sytuacji. Przysłuchując się pełnym żądzy zemsty słowom Brytyjczyka i Amerykanina Caleb nabrał wielkiej ochoty napicia się czego? mocniejszego. Niestety Ebbets nie tolerował żadnych diabelskich trunków, a jedynym napojem, jaki podano, była wyjątkowo kwa?na czarna kawa. Nie pił więc niczego, obojętnie przysłuchując się rozmowie.

    - Mówię, że musimy działać razem - stwierdził Ebbets i skinął ręką w kierunku Caleba. - Według Rosjanina, którego wziąłe? na pokład, trzydziestu mężczyzn stanowiło załogę fortu. Ale twoi ludzie pogrzebali tylko dwadzie?cia trzy ciała.

    Wiemy, że jeden człowiek ocalał, ale jeszcze pozostaje sze?ciu mężczyzn i kobiety.

    - Aleutki i Metyski - powiedział Caleb.

    - W każdym razie - kontynuował Ebbets -jest bardzo możliwe, że zostali wzięci jeńcy. Nie możemy pozwolić, aby te dzikusy sądziły, iż pozwolimy na takie okrucieństwo. Proponuję, aby?my podjęli wspólną akcję i żądali wydania nam wszystkich, którzy ocaleli.

    - A je?li odmówią, z przyjemno?cią po?lę tych diabłów do ich cholernego piekła - przytaknął angielski kapitan.

    - Kiedy Tlinkici przyjdą z nami handlować, proponuję, żeby?my wzięli kilku jako zakładników, najlepiej wodza lub jakiego? innego ważnego członka szczepu i odmówili zwolnienia ich, dopóki nie dostarczą nam ludzi z fortu pozostałych przy życiu.

    - Je?li odmówią, wystarczy tylko powiesić para sukinsynów na rei. I tak to zrobimy - Barberowi coraz bardziej podobała się ta my?l.

    - Pan nic nie powiedział na ten temat, kapitanie Stone - zauważył Ebbets. - Co pan o tym my?li?

    Caleb opu?cił dłoń, którą przyciskał w zamy?leniu do ust.

    - Uważam, że to nie nasz interes.

    - Pan nie mówi poważnie - zmarszczył się Ebbets.

    - Do jasnej cholery… - wybuchnął Barber.

    - Tak jak ja to widzę, pochowali?my Rosjan - nie Anglików ani Amerykanów. To jest ich sprawa, nie moja - stwierdził Caleb. - W przeciwieństwie do was nie uważam się za stróża mojego brata.

    - Je?li natychmiast nie podejmiemy akcji odwetowej, ci krwiożerczy krajowcy wezmą się za nas. - Kapitan Barber uderzył pię?cią w stół. - Ja handluję na tych wodach.

    Alaska 247 - Wła?nie o to mi chodzi - przerwał Caleb. - Ja handluję z tymi Indianami z Sitki i nie mam zamiaru narażać moich interesów z tego powodu. Nie mamy pojęcia, co sprowokowało ten atak. Wydaje mi się, że Rosjanie dostali to, na co zasłużyli.

    - A więc nie jest pan z nami. - Kapitan z Bostonu o surowej twarzy patrzył chłodno na Caleba.

    - Nie. - Caleb odsunął krzesło i wstał. - Róbcie co chcecie, ale nie liczcie na mnie. Sea Gypsy odpływa rano.

    - A co z ocalonymi, których ma pan na pokładzie? Jakie ma pan plany w stosunku do nich? - prowokował Ebbets. - Może ma pan zamiar oddać ich poganom, żeby dokończyli swojego dzieła?

    Wiedząc, że kapitan chce go doprowadzić do w?ciekło?ci i w rezultacie do zgody na ich propozycje, Caleb zignorował obrażliwe pytanie i nasunął daszek czapki niżej na czoło.

    - Za pozwoleniem, panowie, wracam na swój statek.

    - Płynę stąd na Kodiak, kapitanie Stone - stwierdził Barber. - Z przyjemno?cią zwrócę pańskich ocalonych rosyjskiej osadzie.

    Caleb pomy?lał chwilę. Byli dla niego dodatkowym ciężarem.

    - Przekażę ich na Unicorna. Uszanowanie, panowie. - Skłonił się szyderczo i opu?cił statek, aby powrócić na Sea Gypsy.

    Na pokładzie Sea Gypsy Caleb rozkazał, aby odwieziono jego pasażerów, potem poszedł do swojej kabiny wreszcie czego? się napić. Rozpinając mundur jedną ręką, drugą nalał sobie szklankę rumu i usiadł na krze?le. Kiedy pierwszy łyk miło zapiekł go w gardle, zaczął leniwie obserwować chybotanie miedzianej lampy nad głową. Był przekonany, że akcja odwetowa planowana przez jego kolegów była złym pomysłem i najprawdopodobniej jeszcze bardziej rozw?cieczy Tlinkitów, zamiast czegokolwiek ich nauczyć. Nie widział powodu, żeby wdawać się w co?, co nie dotyczyło go bezpo?rednio. Zniszczenie fortu wyeliminowało Rosjan z tego terenu i je?li chodzi o niego, oznaczało pozbycie się jednego rywala z handlowego współzawodnictwa.

    Kto? zastukał do drzwi.

    - Wej?ć. - Caleb wyprostował się i sięgnął po butelkę, aby ponownie napełnić szklankę. Pierwszy oficer przeszedł przez wysoki próg i zatrzymał się w?rodku.

    - O co chodzi, Hicks? - spytał niecierpliwie.

    - To Rosjanin Tarakanow, sir. - Ruchem głowy wskazał mężczyznę czekającego za drzwiami. - On chce się z panem zobaczyć. 248 Janet Dailey Rosjanin nie czekając na pozwolenie wszedł do kabiny. Caleb podniósł brwi zirytowany tym zachowaniem i spytał swojego oficera:

    - Czy wytłumaczyłe? mu, że jego i Aleutkę zabierze angielski statek na Kodiak?

    - Aye, sir - skinął głową Hicks. Jego bujne bokobrody schowały się w kołnierzu munduru.

    Rosjanin ukłonił się Calebowi, żeby zwrócić na siebie uwagę, potem zaczął co? mówić w swoim języku, popierając słowa gestami. Pokazywał na marynarską wełnianą kurtkę i żeglarskie spodnie, które miał na sobie, potem potarł brzuch, wyrażając wdzięczno?ć za ubranie i jedzenie, które otrzymał, wreszcie wyciągnął rękę.

    Caleb patrzył na niego przez chwilę, odstawił butelkę rumu i wstał, aby podać rękę Rosjaninowi. Poczuł silny u?cisk palców, kiedy przyglądał się jego niebieskim oczom i ostrym rysom. Poza kilkoma zadrapaniami na policzkach nie było widać żadnych?ladów ciężkich przej?ć.

    - Good-bye, Kapitan - powiedział Zachar Tarakanow po angielsku, z silnym akcentem.

    - Do widzenia. Dobrej podróży - odpowiedział Caleb i patrzył, jak tamten wychodzi. Kiedy Hicks zamknął drzwi, Caleb wziął butelkę i nalał rumu do szklanki. Ocalił Rosjanina i wsadził go na statek, którym dopłynie do domu. To był koniec jego obowiązków, chrze?cijańskich czy jakichkolwiek innych. ? Łososie szły ławą, odpowiadając na odwieczny zew, który nakazywał im opuszczać głębiny oceanu i płynąć do zatok, rzek oraz potoków na północnym zachodzie.

    Płynęły niezmordowanie srebrną ławicą burząc wodę zatoki, gdzie zakotwiczony był statek Sea Gypsy. W niektórych miejscach widać było na powierzchni ich duże płetwy, w innych płynęły głęboko. Gdzieniegdzie błyskał biały brzuch lub srebrzysty bok, gdyż nie zmieniły jeszcze koloru na różowy, jaki przybierają w okresie tarła.

    Stada orłów krążyły w górze i siadały na drzewach wzdłuż strumieni, a wielkie brązowe niedźwiedzie brodziły w rzekach, wyrzucając na brzeg swoimi ogromnymi łapami trzydziesto- i czterdziestofuntowe ryby lub łapiąc je zębami w wodzie. U uj?cia rzeki, w swoim letnim obozie, Tlinkici zastawiali pułapki na łososie, aby zgromadzić jedzenie na zimę.

    Caleb obserwował dwa cedrowe kajaki, które wyruszyły w kierunku jego statku, prze?lizgując się pomiędzy wędrującymi gromadami ryb. Na pokładzie wszystko było przygotowane do rozpoczęcia handlu, skórzane zasłony rozwieszone, ludzie uzbrojeni, działo naładowane i przygotowane do strzału.

    Jak zwykle, przestrzegał utartych reguł. Kiedy czółna dotarły do statku, tylko jeden krajowiec mógł wej?ć na pokład. Tłumaczono mu zasady handlu, a liczbę krajowców na pokładzie ograniczono do trzech. Po zaakceptowaniu tych warunków pierwsza grupa Indian Tlinkitów miała zezwolenie wej?cia na statek.

    Trzecią osobą przechodzącą przez reling okazała się młoda sąuaw. Kiedy przerzucała nogi przez barierkę, Caleb zobaczył jasne, miedziane bransoletki na jej kostkach, uderzające melodyjnie o siebie podczas każdego ruchu.

    

250

    

    Janet Dailey Powędrował oczami wyżej i zauważył ponętne zaokrąglenia jej postaci o wysokich piersiach. Gładka skóra nie była ciemniejsza niż Włoszki lub Hiszpanki, włosy miała drugie i proste, czarne i błyszczące jak wyszlifowany onyks. Srebrne kolczyki zdobiły uszy, a usta nie były zniekształcone ozdobami z ko?ci. Były za to pełne i miękkie.

    Odważnie odwzajemniła spojrzenie, mimo że - jak sądził - nie miała więcej niż szesna?cie lat. Jej dzika piękno?ć wzbudziła zainteresowanie Caleba. Dużo już czasu upłynęło od chwili, kiedy umilała mu czas hawajska wahine. A może było to po prostu pragnienie samotnego mężczyzny, które kierowało jego my?li ku kobiecie.

    Jako kapitan spędzał wiele samotnych godzin - samotnie jadał, pił, spacerował po pokładzie rufowym, sam spał w swojej kabinie.

    - Ile Boston man płaci za futra? - Pytanie wodza nagle zakłóciło my?li Caleba, kierując je na sprawy handlowe.

    Obrócił się, żeby obejrzeć zwój skór, które przynie?li Indianie. Prawie natychmiast zauważył, że są one inne niż zazwyczaj, ale dopiero po chwili zorientował się, o co chodzi. Te skóry były wyprawiane przez Aleutów. To nie była robota Tlinkitów. Skóry te musiały być czę?cią łupu z rosyjskiego fortu.

    Zaoferował cenę i rozpoczęły się targi. Kiedy sprzeczał się z wąsatym wodzem, u?wiadomił sobie, że dziewczyna obserwuje go przez cały czas. Wódz chciał belę jasnego perkalu, która przez chwilę przyciągnęła jej uwagę. Caleb zastanawiał się, czy ona była córką wodza, czy też jego squaw.

    - Dwie długo?ci materiału za jedną skórę, nie więcej - stwierdził chłodno Caleb.

    Wódz zaczął zbierać swoje skóry, ale dziewczyna dotknęła jego ramienia i powiedziała co? w ich języku, potem obróciła się do Caleba.

    - Czy Boston man ma kobietę? - To było prawie wyzwanie.

    - Nie. - Chociaż wiedział, że niektórzy kapitanowie statków handlowych zabierali swoje żony i rodziny w podróż, to pytanie z lekka go zaskoczyło.

    - Ile czasu Boston man nie ma kobiety? - spytała.

    - Od długiego czasu - przyznał, mrużąc oczy.

    - Boston man chce mieć Kruka?

    To imię pasowało do niej ze względu na l?niącą czerń włosów i sprytne, bystre oczy. Caleb odchylił głowę i oglądał ją w zamy?leniu, wbrew zdrowemu rozsądkowi zainteresowany tą propozycją.

    Alaska

    

251

    

    - Ile?

    - Bela materiału. - Pokazała perkal. Caleb zaczął potrząsać odmownie głową, ale ona kontynuowała: - za Kruka i futra.

    Spojrzał na dwóch osiłków, którzy jej towarzyszyli, ale nie zauważył ani?ladu protestu na ich twarzach.

    - Zgoda - powiedział.

    - Kruk przyjdzie z powrotem w nocy. - Podeszła do perkalu, ale Caleb był szybszy.

    - Nie. - Położył rękę na stojącej na pokładzie beli. - Materiał zostanie tutaj, dopóki Kruk nie przyjdzie. Wiedział bardzo dobrze, że je?li perkal opu?ci statek, to więcej jej nie zobaczy.

    - Boston man ma futra i materiał. Może odpłynie i nie czeka na Kruka - powiedziała.

    Ani przez chwilę nie lekceważył jej sprytu. Twarz ta odznaczała się dumą bliską arogancji. Nie można było nazwać jej piękną, mimo wybitnie zmysłowych warg.

    Piękno to miękko?ć, a jej nie było w tej kobiecie. Przyciągała oczy, ale było w niej również co?, co zniewalało mężczyznę, wyzwalając w nim jednocze?nie instynkt dominacji, chęć bycia panem, a nie niewolnikiem, którego chciała z niego zrobić.

    - Przyniesiesz futra, kiedy wrócisz - powiedział Caleb.

    Kiedy Indianie opu?cili statek, Caleb stał na pokładzie rufowym. Nagle rozbawiły go własne wyobrażenia na jej temat, zagadkowo?ć, którą chciał jej przypisać. Za długo był samotny.

    Caleb patrzył na dziki przepych tej ziemi. Góry wyrastały pionowo z brzegu.

    Gęste lasy nie pustoszone ogniem pokrywały zbocza wełnistym płaszczem głębokiej, szmaragdowej zieleni. Powyżej linii drzew widać było poszarpane granie lub ostre szczyty górskie, niektóre ze?ladami zimowego?niegu. Morze systematycznie kruszyło brzegi długiego łańcucha wysp, gdy fale przyboju rozbijały się o przybrzeżne skały waląc w te wspaniałe klify.

    Tak, my?lał Caleb, ta ziemia ma wpływ na człowieka, może nawet napełnić mu głowę szalonymi my?lami, takimi jak wyobrażanie sobie tajemniczej indiańskiej księżniczki, kiedy widzi się pospolitą squaw. Odwrócił się od wspaniałego widoku przyrody potrząsając głową.

    - Podwoić nocną wachtę kotwiczną - powiedział do Hicksa i zszedł na dół. Nie wiedział, czy ona przyjdzie czy -nie, ale wydał zezwolenie, żeby czółno zbliżyło się w nocy i chciał, żeby na statku została zachowana czujno?ć.

    

252

    

    Janet Dailey Wkrótce po ósmej rozległy się uderzenia w dzwon okrętowy, dobiegły okrzyki z dziobu i z luku. - Wszyscy na pokład! - Przebywający w swojej kabinie Caleb włożył pistolet za pasek spodni. Kiedy szedł w kierunku drzwi, kto? szybko zastukał. Caleb otworzył.

    Za drzwiami stał drugi oficer.

    - Zbliżają się dwa czółna, sir.

    Caleb dał mu znak, żeby szedł na górę i ruszył za nim wąskim przej?ciem prowadzącym do schodów. Na pokładzie załoga zajmowała pozycje obronne. Spojrzał ponad o?wietloną księżycem wodą na obóz Tlinkitów. Dwa czółna z ciemnymi sylwetkami w?rodku sunęły cicho w stronę statku i tylko na ich wysokich dziobach odbijała się biel malowanych ozdób. Wszystkie?wiatła na pokładzie, z wyjątkiem o?wietlenia kompasu, były zgaszone.

    Kiedy czółna zrównały się z prawą burtą statku, Caleb szepnął:

    - Uwaga chłopcy.

    Jaka? postać okryta kocem stanęła w jednym z czółen.

    - Boston man - było to ciche zawołanie, lekko wzmocnione echem.

    - Aye - odpowiedział Caleb zwyczajnym tonem.

    - Kruk przychodzi.

    Wątpił, czy ona przyjdzie, podejrzewając, że propozycja była tylko próbą wyłudzenia perkalu.

    - Wejd? na pokład.

    W powietrzu wyczuwało się napięcie, kiedy czółno podpłynęło do statku. Ale zgoła inne napięcie ogarnęło załogę, kiedy czółno oddaliło się, a Kruk stała na pokładzie, owinięta biało-niebieskim kocem.

    Caleb wiedział, co jego ludzie teraz my?lą i czują. Mieszkał pod pokładem wraz z załogą i rozumiał, jak dłużą się te trzyletnie podróże, jakie żądze dręczą mężczyzn pozbawionych towarzystwa kobiet, żądze, które zaspokoić może tylko biały tyłek drugiego samca na koi obok. Rzadko zdarzało się, żeby jaki? marynarz, łącznie z nim samym, oparł się tym pożądaniom.

    Caleb zabrał szybko indiańską dziewczynę do swojej kabiny. Kiedy zamknął drzwi, zaczęła rozglądać się po jego kwaterze. Jej oczy nie próżnowały, od wej?cia na pokład biegały wszędzie, wszystko rejestrując. Wyjął pistolet zza paska spodni i włożył go do puzdra na stole. Obróciła się na ten d?więk i patrzyła, jak zamyka puzdro.

    Stał nie wykonując żadnego ruchu w jej kierunku, a ona przyglądała mu się umie i odważnie. W rogu kabiny stała bela perkalu. Spojrzała na nią i znowu Alaska

    

253

    

    na niego. Naturalnym ruchem zdjęła koc z ramion. Miała pod nim kremowe ubranie z ko?lej skóry, jej czarne włosy zwisały aż do piersi.

    - Boston man podoba się Córka Kruka?

    - Nazywam się Caleb. - Powoli podchodził do niej.

    - Caleb - powtórzyła nie podnosząc głowy, kiedy stanął przed nią. Jej spojrzenie zawierało wszystkie kobiece sztuczki, z jakimi spotykał się u białych kobiet.

    Nie opierała się, gdy wziął ją w ramiona. Automatycznie uniosła głowę w znanym ge?cie zapraszającym do pocałunku. Caleb odpowiedział, całując ją w usta i czując, jak jej język dotyka jego języka. Przycisnęła się do niego.

    Czuł pulsowanie w gardle, gdy spojrzał na jej podniesioną do góry twarz, usta jej układały się w pełny zadowolenia u?miech, kiedy obserwowała go przez półprzymknięte oczy. Nie mamiła go pozorami niewinno?ci, pow?ciągliwo?ci ani nie?miało?ci, którymi często posługiwały się prostytutki z Bostonu.

    Zdjął z niej koc i poprowadził na koję. Zrzucił marynarkę i zaczął rozpinać koszulę. Bez zachęty z jego strony?ciągnęła przez głowę ubranie ze skóry jelenia. Caleb patrzył na stopniowo ukazujące się ciało - długie muskularne łydki i uda, pokryte czarnymi kręconymi włosami krocze, zaokrąglone biodra i pełne piersi. Naga wczołgała się na przykrytą kołdrą koję, przeciągając się jak senny kot.

    Kiedy Caleb zdjął resztę ubrania, uwaga Córki Kruka skupiła się bez zażenowania na jego erekcji. To?miałe zainteresowanie jeszcze bardziej go podnieciło.

    Położył się obok niej na koi i pie?cił jej ciało, gładką i ciepłą skórę, sprężyste piersi. Ona wyginała się pod pieszczotą jego ręki, odpowiadając na dotyk. Pocałował ją najpierw w usta, potem całował jej piersi, ich twarde brodawki, a ona zręcznie odwzajemniała pieszczoty, aż dotyk jej ręki wyrwał jęk z jego gardła. W pełni pobudzony zmienił pozycję i włożył kolano między jej nogi, aby je rozsunąć i położyć się na niej.

    Jej podniesione kolano uniemożliwiło to.

    - Nie - powiedziała stanowczo - nie na sposób białego człowieka… po indiańsku.

    Wyzwalając nogi przewróciła się na brzuch, podciągnęła kolana pod siebie i wystawiła pupę do góry. Ogarnęła go żądza. Przytrzymywał jej biodra i kołysał się w pierwotnym rytmie, w narastającym tempie aż do ostatecznego paroksyzmowego dreszczu, który wrzucił w nią jego nasienie.

    Wyczerpany opadł na koję. Czuł jej ruchy i obrócił głowę, żeby na nią

    

254

    

    Janet Dailey spojrzeć. Pot pokrywał jej górną wargę. Jej półprzymknięte oczy obserwowały go z satysfakcją i zadowoleniem kobiety, która wie, że wyczerpała siły mężczyzny.

    - Caleb szczę?liwy? - zamruczała.

    Znowu, w niewytłumaczalny sposób, odebrał to pytanie jako wyzwanie z jej strony.

    Może była to energia, którą nadal w niej czuł.

    - Nie. - Wczepił palce w czarne włosy i przyciągnął ją do siebie, całując i mocno?ciskając jej sterczące brodawki. Ona odwzajemniała jego pieszczoty. Była równie jak on podniecona. Jawnie go prowokowała, co spowodowało, że wkrótce znów miał erekcję. Tym razem zmusił ją, żeby położyła się na plecach, a sam położył się na niej. - Teraz sposób białego człowieka - powiedział i wszedł w nią znowu.

    Tym razem postanowił przedłużyć te chwile rozkoszy. Poruszał się wolno, widział, jak jej podniecenie ro?nie. Złapała go za ramiona, wbijając mu paznokcie w plecy.

    Dopiero wtedy pozwolił jej przyciągnąć się ku dołowi i oparł swoje biodra o jej, tak jak chciała. Udało im się osiągnąć spełnienie w tym samym momencie.

    Tym razem oddychała tak samo szybko jak on. Oczy miała zamknięte. Czuł, jak gdyby co? wygrał, ale nie wiedział co, u diabła, mogło to być. Za?miał się na tę dziwną my?l i przymknął oczy w pełni rozlu?niony, po raz pierwszy od wielu miesięcy.

    Zbudził go jaki? cichy d?więk, który nie był zwykłym skrzypieniem i?stękaniem" statku. Leżał cicho, czekając, żeby usłyszeć go ponownie. Potem doszło go leciutkie, melodyjne brzęczenie metalu - miedziane bransoletki, które Kruk nosiła na kostkach nóg. Nie leżała przy nim w koi. Caleb wiedział o tym nie patrząc.

    Poruszała się prawie bezszelestnie, zdradzał ją tylko cichy d?więk ozdób. Był już w pełni rozbudzony, podejrzenie wyostrzyło jego zmysły. Nie wierzył, żeby zachowywała się tak cicho tylko dlatego, aby go nie zbudzić. Jej skradanie się było spowodowane czym? innym.

    Nastąpiła długa cisza. Potem skrzypnęła deska w korytarzu i Caleb zorientował się, że wyszła z kajuty. Szybko wyskoczył z koi i wciągnął spodnie. Cały czas rozglądał się po zaciemnionym pokoju. Nie było koca, nie było również beli materiału. Puzdro pistoletu było otwarte i puste. Nie tracąc Alaska

    

255

    

    czasu na sprawdzanie, czy jeszcze czego? nie ukradła, wyszedł z kajuty, jak umiał najciszej, starając się nie stąpnąć na skrzypiącą deskę. Wszędzie panowała cisza, nie słychać było głosów marynarzy, którzy powinni teraz być na pokładzie.

    Noc była wyjątkowo spokojna, nie było nawet wiatru. Kiedy statek znajdował się w pobliżu osiedli indiańskich, Caleb zawsze wystawiał podwójną wartę.

    Rozległo się pohukiwanie sowy. Ale czy to była sowa? Caleb ostrożnie wychodził na górę. Gęsta szara mgła otulała statek, przenikała przez olinowanie i zasłaniała pokład dziobowy. Nie mógł dojrzeć żadnego z marynarzy, którzy mieli być na warcie. Je?li zasnęli, to - przysiągł sobie - że każe ich zawiesić na wantach w pozycji orła.

    W tej chwili najważniejsze było znalezienie Kruka. Był pewien, że ona nie będzie płynąć do brzegu, w każdym razie nie z belą materiału i pistoletem. Znowu usłyszał przytłumione pohukiwanie sowy - a może był to?kruk"? Zajrzał na pokład rufowy i zobaczył jaki? bryłowaty kształt skulony przy relingu. Ochrypłe głosy innych nocnych ptaków zakłócały spokój i ciszę nocy.

    Caleb wczołgał się na pokład rufowy, pewien że przy relingu jest indiańska dziewczyna, ale nie kierował się prosto do niej, tylko do karabinu, który był tam ustawiony na podpórce. Mgła osiadła na olinowaniu spadała pojedynczymi kroplami. Początkowo Caleb nie odróżnił d?więku spadających kropli i uderzeń fali o kadłub brygu od cichego odgłosu zanurzanych w wodzie wioseł. Odgłos ten dochodził z kilku miejsc. Przesunął karabin, aby skierować lufę na najbliższy cel, wystrzelił i krzyknął:

    - Wszyscy na pokład!

    Obracając się zobaczył, że Kruk wstaje ze swojej kryjówki. Dzikie okrzyki zaczęły dobiegać zza burty, towarzyszył im gło?ny tupot nóg załogi. Caleb biegł do drugiego karabinu zamocowanego na relingu. W połowie drogi zauważył, że Kruk trzyma jego pistolet w wyprostowanych rękach, celując w niego. Złapał bosak i uderzył wyciągnięte ręce; w tym samym momencie nastąpił wystrzał. Kula przeszła mu koło ucha.

    Caleb rzucił się na kobietę i wydarł jej pistolet z rąk. Gdzie? z lewej burty rozległ się wystrzał z działa, a zaraz potem plusk przewróconego czółna. Krak krzyknęła co? w swoim ojczystym języku. Caleb złapał ją i trzymał ramieniem za szyję, aby uniemożliwić dalsze ostrzeżenia. Wtedy wpiła paznokcie w jego gołą rękę, szarpiąc się jak żbik.

    Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko spadające krople i chlupot

    

256

    

    Janet Dailey wody. Kruk przestała stawiać opór, ale jej ciało było sprężone, gotowe podjąć walkę, gdyby dał jej szansę. Zbliżył się Hicks, ostrożnie zerkając na kłębiącą się mgłę.

    - Co pan my?li, kapitanie?

    - Oni nie będą ponownie próbować, przynajmniej nie od razu - wyraził swoje przypuszczenia Caleb. - Niech załoga na wszelki wypadek zostanie na swoich stanowiskach i… - spojrzał na swojego czarnowłosego wię?nia - przy?lij kogo? do mojej kabiny z łańcuchami i kajdanami.

    - Aye, sir.

    Zdejmując rękę z gardła Kruka Caleb złapał ją za nadgarstek i wykręcił ramię wysoko do tyłu, a potem zaprowadził do kabiny. Wepchnął dziewczynę do?rodka i zamknął drzwi. Uderzyła o stół. Jak osaczone zwierzę szybko się obróciła ku wrogowi, przyciskając się plecami do stołu. Patrzyła na niego z nienawi?cią błyszczącą w czarnych oczach.

    Caleb podniósł pistolet, który mu ukradła, i skierował go lufą do góry.

    - My?lę, że byłaby? zadowolona, gdyby udało się rozwalić mi tym głowę, prawda?

    - Włożył broń z powrotem do puzdra.

    W ułamku sekundy rzuciła się na niego. Caleb dostrzegł błysk metalowego ostrza i starał się odskoczyć przed jego uderzeniem, przypominając sobie poniewczasie, że zostawił nóż na stole. Ostrze noża uderzyło go w ramię, rozcinając skórę.

    Przeklinając wykręcił jej nadgarstek tak mocno, że wypu?ciła broń z ręki.

    Kiedy nóż uderzył o podłogę, odprężył się na chwilę. Natychmiast wczepiła ręce w jego twarz, drapiąc po oczach, orząc paznokciami policzki do krwi. Kiedy chwycił jej ręce, zaczęła gry?ć jego dłonie.

    - Ty cholerny mały potworze! - Krew?ciekała z jego podrapanej twarzy i rozciętej ręki. Złapał gar?ć długich czarnych włosów i szarpnął, odchylając jej głowę do tyłu i zmuszając, żeby uklękła. Rozległo się pukanie do drzwi.

    - Wej?ć - warknął Caleb.

    Brzęczeniu łańcuchów towarzyszył skrzyp otwieranych drzwi.

    - Pan krwawi, kapitanie. - Dragi oficer patrzył na niego w osłupieniu.

    - Aye - spojrzał na niego ze zło?cią Caleb. - Zakuj tę kocicę w żelaza i uważaj na jej pazury. - Po krótkiej walce miała założone kajdanki i była przykuta do belki. Caleb przycisnął do zadanej nożem rany niebieską chustkę, którą nosił na szyi. - Gdzie u diabła jest Dawson?

    - Znajdę go, kapitanie - dragi oficer szybko wyszedł z kabiny.

    Alaska

    

257

    

    Caleb podszedł do stołu i nalał sobie porcję rumu. Kiedy pił, usłyszał brzęk łańcucha i spojrzał na indiańską dziewczynę skuloną przy słupie. Gardło paliło go po wypiciu alkoholu i to podsycało jego gniew zamiast łagodzić. Był zły nie tylko na dziewczynę, ale i na siebie samego za to, że niemal dał się wyprowadzić w pole.

    Jej długie czarne włosy opadały na ramiona i piersi, całkowicie zasłaniając górną czę?ć jasnego odzienia ze skóry jeleniej. Caleb kopniakiem odsunął krzesło od stołu i usiadł patrząc na nią.

    - Myliłem się co do ciebie, Kraku. - Kiedy wymówił jej imię, podrzuciła głowę do góry, a wyraz jej twarzy wyrażał pogardę i nienawi?ć. - Ty nie jesteś kocicą prosto z piekła. Ty jesteś czym? o wiele gorszym. Jeste? podobna do samicy czarnej wdowy, pająka, który zabija samca po godach.

    - Boston man nie ma racji. Ludzie przyszli po Kruka. Zabrać do wsi - stwierdziła.

    - To dlatego chciała? mnie zastrzelić z mojej własnej broni?

    - Boston man strzelał do ludzi. Krak strzelała do Boston mana, żeby przestał.

    - To jest dobra opowie?ć - sucho przyznał Caleb - ale nie mogę w to uwierzyć.

    Steward Dawson wpadł do kabiny niosąc bandaże i różne leki - wydawał się zawiedziony, że rany Caleba nie były poważniejsze. Szybko zabrał się do opatrywania krwawiących miejsc. wschodzące słońce przebijało się przez mgły, tuzin czółen pełnych gro?nych wojowników wyruszyło z brzegu. Patrząc na nie Caleb rozkazał, żeby wyprowadzono indiańską dziewczynę z jego kabiny. Postawił ją tak, by była dobrze widoczna. Tlinkici zatrzymali swoje czółna.

    Jeden z nich podniósł się i Caleb rozpoznał uczestnika wczorajszych targów.

    - Przychodzimy po Kruka.

    - Kruk zostaje. - Caleb podniósł głos, żeby wszyscy mogli go usłyszeć - ona jest moją zakładniczką. - Szmer gniewnych głosów wojowników szybko zmienił się w okrzyki protestu. - Wczoraj w nocy - Caleb przekrzykiwał ich - chcieli?cie zaatakować mój statek. My?lałem, że Tlinkici są moimi przyjaciółmi.

    Zawsze handlowałem z wami uczciwie. Zgodziłem się sprzedać wam belę materiału za dwadzie?cia skór wydry i towarzystwo tej Kiedy 258 Janet Dailey kobiety na jedną noc. - Dał znak Hicksowi, żeby podniósł do góry belę perkalu. - Tutaj jest materiał. Na dowód, że szanuję swoje słowa, jedno czółno może zbliżyć się do statku.

    Hicks czekał, aż czółno zrównało się z Sea Gypsy, potem rzucił belę w wyciągnięte ręce Tlinkitów. Kiedy znalazła się w ich posiadaniu, wojownicy odpłynęli od statku i dołączyli do półkola pozostałych łodzi.

    - Jak długo mój statek będzie na waszych wodach, tak długo ta kobieta tu zostanie - stwierdził Caleb. - Będę ją dobrze traktował. Odpływając zwrócę ją wam. Je?li kto? z waszych ludzi znowu zaatakuje mój statek, zastrzelę ją.

    Z czółen doszły znowu szmery głosów Indian, ale szybko zawrócili i skierowali się do brzegu.

    Caleb zaczekał, aż wylądowali przy swoim letnim obozie, potem złapał Kruka za ramię i popchnął ją na rufową czę?ć statku, aby stanęła przed jego załogą.

    - Teraz, chłopy, przyjrzyjcie się jej dobrze - powiedział Caleb.

    Wiele razy widzieli ją przelotnie, teraz mogli się jej przypatrzeć. Byli tak samo długo bez kobiety jak on. Niewątpliwie, pomy?lał Caleb, widzą w niej to samo co ja przedtem.

    - Kiedy ona będzie na pokładzie, nie wolno wam z nią rozmawiać. Je?li odezwie się do was, macie nie odpowiadać - bez względu na to, co wam obieca. Je?li zbliży się do balustrady, macie ją zastrzelić. - Wyczuwał w nich opór wobec tych rozkazów. - Czy słyszycie mnie chłopcy?

    - Aye, sir - niechętnie wymamrotali bezładnym chórem.

    - Je?li cenicie własne życie, nie będziecie jej wierzyć. - Caleb popatrzył po nich srogim wzrokiem. - Jej wystarczy na was spojrzeć, a już będzie widziała wasze głowy suszące się na palach, jak głowy tamtych Rosjan. Nie zapominajcie o tym ani na chwilę. - Przerwał, aby wbili sobie do głowy to ostrzeżenie, potem wydał rozkaz pierwszemu oficerowi, Hicksowi. - Wspiąć się na maszt i podnie?ć topsel!

    Zachodzące słońce barwiło przelotne chmury, najpierw na kolor złoty, potem na ciemnoróżowy, zmieniając również kolor żagli Sea Gypsy. Cała załoga była na pokładzie trzymając o zmierzchu?łamaną wachtę", która była czasem odpoczynku po całodziennej pracy. Siedzieli na windzie kotwicznej albo rozwalali się w kubryku, paląc i snując opowie?ci. Dawson był w kuchni Alaska

    

259

    

    na kawie u kucharza Old Swede, Hicks spacerował od strony zawietrznej pokładu rufowego paląc fajkę, a drugi oficer opierał się o balustradę schodów.

    Caleb stał samotnie na pokładzie rufowym, od burty nawietrznej, a wiatr przynosił mu lekki, jodłowy zapach wysp. W ładowni spoczywał bogaty ładunek skór, przeważnie wydr. Jedynym rynkiem dla nich były Chiny. Kiedy patrzył na dziką przyrodę, która go otaczała, oczami wyobra?ni widział tarasowate tereny tamtejszej gildii kupieckiej i wielkie domy towarowe chińskiego portu Kantonu, rozłożone u brzegów Rzeki Perłowej. Sama rzeka była egzotycznym skupiskiem łodzi - sampanów, dżonek, łodzi kwiatowych herbacianych i mandaryńskich. Mając prawie dwa tysiące skór wydry do sprzedania, zyska ładną sumę do zainwestowania w jedwab, nankin, herbatę i krepdeszyn, pomimo ceł, prowizji i łapówek, jakie będzie musiał płacić. Mógłby mieć nawet większe pieniądze, gdyby przeszmuglował czę?ć futer do Makau czy Hongkongu.

    My?li te przerwało osiem uderzeń dzwonu. Kiedy przyszła wachta kotwiczna, Caleb zszedł do kabiny. Przy drzwiach usłyszał przekleństwa Dawsona.

    - Ty mała suko, oddaj mi to, albo zdzielę cię tym paskiem.

    Caleb wszedł do?rodka. Jego szczupły, młody steward trzymał w podniesionej ręce skórzany pasek do ostrzenia brzytwy. Widząc Caleba, Dawson powstrzymał gro?nie podniesioną rękę. Kruk patrzyła na obu mężczyzn. Ręce miała za plecami, chowając co?. Wyglądała jak gotowa do skoku pantera w klatce.

    Ruchy jej nie były ograniczone łańcuchem ani kajdankami. Caleb kazał je zdjąć i tylko trzymał ją zamkniętą w swoim pomieszczeniu, pozwalając wychodzić na pokład jedynie wcze?nie rano - nigdy wieczorem, kiedy jego załoga mogła my?leć o swoich pustych kojach.

    - Co się stało, Dawson?

    - Kiedy chowałem sztućce, zobaczyłem, że jednej sztuki brakuje,, kapitanie. Ta złodziejska mała kurwa ukradła nóż.

    - Oddaj mi to Kruku. - Caleb wyciągnął do niej rękę dłonią do góry. Po długim wahaniu wysunęła ręce zza pleców.?wiatło miedzianej lampy zabłysło na metalowym ostrzu noża w jej prawej dłoni. Nie czekając, czy ma zamiar go oddać, Caleb chwycił ją za nadgarstek i wyrwał nóż z zaci?niętych palców, po czym podał go Dawsonowi.

    Dawson był bardzo rozczarowany, że nie stawiała silniejszego oporu. 260 Janet Dailey - Powinien ją pan kazać wychłostać za kradzież, kapitanie - stwierdził. Caleb był pewny, że jego steward zgłosiłby się do wykonania tego zadania.

    - Gdybym tak zrobił, musiałbym również ukarać ciebie, Dawson, za pozostawienie noża w zasięgu ręki.

    Dawson zaczerwienił się i szybko skłonił ze wstydem głowę.

    - Aye, sir - wymamrotał i rzucił w?ciekłe spojrzenie na kobietę. - Czy jeszcze mogę czym? panu służyć? - zapytał sztywno.

    Uwaga Caleba była zwrócona na dziewczynę. Wspomnienia z Kantonu były jeszcze ?wieże, szczególnie te dotyczące sko?nookich, orientalnych piękno?ci w błyszczących jedwabiach, przetykanych złotymi i srebrnymi nićmi.

    - Przejrzyj towary i znajd? co? dla niej. Już nie mogę na nią patrzeć, kiedy ma na sobie tę bezkształtną skórę jelenia.

    - Bez względu na to, co ma na sobie, zawsze będzie pogańską dzikuską - odparował Dawson.

    - To był rozkaz, Dawson!

    Steward zadrżał z lekka pod jego w?ciekłym spojrzeniem.

    - Aye, sir. Ja…

    - Je?li ta praca już ci się nie podoba, Dawson, z przyjemno?cią zdegraduję cię do stopnia zwykłego marynarza i będziesz nocował razem z innymi w kubryku - zagroził Caleb. Łzy pokazały się na długich rzęsach Dawsona, kiedy odpowiedział zdecydowanie: - Ta praca bardzo mi się podoba, sir.

    - To zrób, co ci powiedziałem.

    - Aye, sir. - Tym razem Dawson bardzo uważał, żeby wychodząc nie spojrzeć na Kruka.

    - Co jeszcze wzięła?, Kruku?

    Zacisnęła mocno usta. W chwilę pó?niej rzuciła mu w twarz dwa guziki, które odpadły mu od koszuli i miały być przyszyte przez Dawsona. Uchylił się przed jednym, ale drugi uderzył go w policzek. Odwróciła się od niego plecami i złożyła ręce przed sobą.

    - Caleb ma bystre oczy. - Była to raczej nagana niż komplement. Za?miał się i podszedł do niej od tyłu, wkładając dłonie w jej szerokie rękawy i przesuwając je aż do ramion.

    - Gdybym nie miał, toby? mi już dawno utopiła nóż w plecach, Kraku. Brak reakcji z jej strony oznaczał odrzucenie jego pieszczot, co go bardziej Alaska

    

261

    

    jeszcze rozbawiło. Chciał ją odwrócić do siebie, ale uwolniła się od jego rąk gniewnym ruchem ramion.

    - Nie. Ja nie chcę, Caleb.

    Zauważył, jak bardzo wzbogacił się jej angielski słownik podczas ostatnich dziesięciu dni, ale mało go to obchodziło. Nie wziął poważnie jej odmowy.

    - Mówisz tak zawsze - zadrwił i pociągnął ją do siebie, jak zwykle nie zwracając uwagi na jej zesztywniałe w prote?cie ciało.

    Całował brutalnie, rozchylając jej usta. Bez ostrzeżenia ugryzła, zagłębiając zęby w jego dolnej wardze. Z przekleństwem odchylił się, oblizał skaleczone miejsce i poczuł smak swojej własnej krwi.

    - Ty mała suko - wymamrotał, ale ona patrzyła na niego bez strachu. U?miechnął się. Każdy kontakt z nią zawierał element niebezpieczeństwa. - Lubię, kiedy ze mną walczysz. Ty też, prawda?

    Ta walka na początku zawsze bardzo go podniecała. Nie chciał złamać jej dzikiego ducha, tylko nagiąć go do swojej woli.

    - Chcę wyj?ć na zewnątrz.

    - Wiem, że chcesz, ale musisz zaczekać do jutra rana. - Przyłożył chusteczkę do spuchniętej wargi.

    Spojrzała na drzwi.

    - Twój niewolnik idzie. - Jej słowom towarzyszyło stukanie do kabiny.

    - Wejd?.

    Dawson wszedł niosąc banian, lu?ną szatę w kolorowe paski noszoną przez Hindusów.

    - To wszystko, co mogłem znale?ć, o ile zrozumiałem, co pan kapitan miał na my?li - stwierdził.

    Caleb zmarszczył się na widok szaty, widząc?lady zniszczenia przy mankietach.

    - Gdzie to znalazłe?? - Jak wiedział, niczego takiego nie było w?ród towarów przeznaczonych do handlu.

    - To jest moje, sir. Lub raczej mojego ojca. Nie jest mi już potrzebne. Kiedy wypędził mnie z domu, zabrałem to wiedząc, że jest to jego ulubione ubranie.

    Dobrze będzie, je?li dzikuska będzie to nosić - powiedział.

    - W porządku. - Caleb wziął długą szatę i zwrócił się do Kruka. - Chcę, żeby? to włożyła. Zdejmij tę skórę.

    - Czy to moje? - Jej ciemne oczy błyszczały, kiedy dotykała miękkiego materiału. 262 Janet Dailey -Tak.

    Natychmiast złapała za obrąbek ubrania i zaczęła ciągnąć go do góry, zdejmując wszystko przez głowę. Dawson z niesmakiem odwrócił oczy od jej nagiego ciała.

    - Czy nie mam już nic do zrobienia, sir?

    Caleb kiwnął głową, że może odej?ć i trzymał banan, żeby Kruk mogła włożyć ręce w kimonowe rękawy. Strój był zapinany na guziczki do pasa, a reszta była długą do ziemi spódnicą. Wyra?nie zachwycała się fakturą aksamitu, cały czas dotykając go rękami. Z długimi włosami spadającymi na plecy wyglądała prawie na mieszkankę Indii, gdzie od dawna noszono ten typ szat. Prezentowała się o wiele bardziej cywilizowanie, ale Caleb nie był pewny, czy to mu się podoba.

    - Czy jesteś zadowolona? - Nie potrzebował pytać. Jej ręce chciwie wczepiały się w suknię. - Żaden mężczyzna przedtem nie dał mi takiego prezentu. Nawet Zachar. - Nie zważając na jego obecno?ć zaczęła przeglądać się w wiszącym w kajucie małym lustrze.

    - Zachar Tarakanow?

    Dojrzała w lustrze odbicie jego oczu. Przez chwilę stała nieporuszona, zdradzając wyrazem twarzy słuszno?ć jego domysłu. Potem odwróciła się nagle i stanęła przed nim pełna zmysłowych obietnic.

    - Pokażę Calebowi, jaka jestem szczę?liwa z powodu prezentu.

    Kiedy podchodziła, złapał ją za ramiona i przytrzymał z daleka od siebie.

    - Czy wiesz, że on żyje? Że nie został zabity razem z innymi Rosjanami w forcie?

    - Wiedziałam o tym.

    Zrozumiał, że jej obojętno?ć jest szczera i podejrzewał, że jej reakcja nie byłaby inna, gdyby Zachar został zabity w tej masakrze. Obraz gnijących głów błyskawicznie przesunął mu się przed oczami i poczuł nienawi?ć do niej. Gdyby jego głowa była tam również, tak samo by jej to nie obeszło, pomy?lał, potem zaczął się?miać. On także nie czułby żalu, gdyby role zostały odwrócone. Wziął ją w ramiona i zaniósł na koję.

    Przy końcu następnego tygodnia Caleb zdecydował, że należy przenie?ć się dalej na południe wzdłuż wybrzeża. Kiedy zatrzymał się przy dwóch ostatnich wioskach okazało się, że obie już wymieniły towary z innym Alaska 263 statkiem z Bostonu, a na te futra, które im zostały, szkoda było tracić czasu.

    Wysadził Kruka na brzeg w wiosce jej klanu, tak jak obiecał.

    Banian w kolorowe pasy, który miała na sobie, ostro rysował się w oddali. Z pokładu rufowego Caleb obserwował, jak krajowcy tłumnie ją otoczyli oglądając wzbudzającą sensację suknię. Wkrótce zniknęła w tłumie i Caleb stracił ją z oczu.

    Nie czuł żalu. Południowe Amerykanki, Hawajki, Azjatki, Murzynki, teraz Indianka - ze wszystkimi spał i wszystkie opuszczał. Mało było prawdopodobne, żeby wspomniał czy zobaczył ją jeszcze raz, może by jej nawet nie rozpoznał.

    Szalupa wracała na bryg. Caleb obejrzał się i zobaczył, że Dawson przygląda mu się z pokładu. Kobiety przychodziły i odchodziły w jego życiu, ale Dawson zawsze tkwił na swoim miejscu. Caleb zatrzymał się na chwilę, zaskoczony tym faktem.

    Dopiero za dwa lata zobaczy z powrotem macierzysty Long Wharf. Dwa lata niewygód i niewielu rozrywek. A Dawson znał jego gust… we wszystkim.

    Kiedy szalupa znalazła się na swoim miejscu pomiędzy masztami, Caleb rozkazał zluzować topsle. Obserwował mężczyzn łażących po linach jak stado małp. Kiedy żagle zwolniono, po jednym z członków załogi zostało na każdym maszcie, aby wypchnąć je do wiatru, a reszta załogi zeszła w dół, aby zająć się zdejmowaniem zabezpieczających osłon,?piewając przy tym wesoło.

    Za chwilę Sea Gypsy była w drodze zostawiając spieniony kilwater. Zostało jeszcze parę miesięcy żeglugi wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, potem przez Pacyfik do Kantonu, przez znienawidzoną Cie?ninę Sundajską i wokół Przylądka Dobrej Nadziei przez Atlantyk do Bostonu i macierzystego portu.

    Sitka

    Wrzesień 1804 roku Po dwóch latach spędzonych z rodziną na wyspie Kodiak Zachar znów znalazł się na brzegu, gdzie niegdy? była osada przy porcie?więtego Michaiła, ale nie mógł nigdzie odnale?ć?ladów. Nie można było nawet rozpoznać, gdzie pochowano zabitych, za to setki małych namiotów?wieżo wzniesiono na tej przestrzeni.

    Więcej niż trzysta bajdarek leżało przy brzegu. W powietrzu nie było już zapachu ?mierci i spalonego drewna, lecz woń gotującego się na ogniskach jedzenia.

    Wzdłuż brzegu były rozstawione straże, które pilnowały prawie każdego pniaka na skraju czarnego lasu, gdzie kiedy? się ukrywał. Łód? wyrzuciła nową partię mężczyzn ze statków stojących w porcie, które eskortowały flotę bajdarek. Jermak, Alexandre, Rotislaw, Jekatierina, na której służył i właśnie przypłynął Michaił - nie brakowało żadnego - o?wietlone były wysoko zawieszonymi latarniami, żeby pokazywać drogę zagubionym łódkom. Ale wszystkie te statki wydawały się skromne przy masywnej, czterystapięćdziesięciotonowej fregacie Newa z Carskiej Floty.

    Nie zwracając uwagi na trzaskające ogniska, wbijanie kołków do namiotów i rozlegające się wszędzie głosy rosyjskie i aleuckie, Zachar my?lał o Córce Kruka i o ostatnim ich spotkaniu - tutaj na brzegu. Zadawał sobie pytanie, czy kiedykolwiek pozna prawdziwe motywy jej zdrady, czy uczyniła to z rozmysłem, czy też nie?wiadomie powiedziała swojemu klanowi o ich planach na dzień?wiąteczny.

    Jak długo trwały te wątpliwo?ci, tak długo nie mógł się zmusić, żeby ją znienawidzić do końca. Wina za?mierć towarzyszy spoczywała na nim; jej nie potrafił o to oskarżać.

    Alaska

    

265

    

    Odgłos kroków na żwirze nie zwrócił jego uwagi i wyrwał się z zamy?lenia dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu. Zaskoczony obrócił się.

    - Zachar. - Rozpoznał głos i twarz swojego brata Michaiła. - Nie my?lałem, że tak łatwo będzie cię znale?ć.

    W czasie wyprawy poza Kodiak nie mieli ze sobą żadnego kontaktu. Ostatni raz widzieli się podczas pożegnania z matką i piękną, a tak mało mu dzi? znaną czternastoletnią córką, Larissą. Teraz, podobnie jak kiedy?,?wiadomy był różnicy w pozycji społecznej swojej i brata. Michaił, nawigator w marynarskim mundurze z gładko wygoloną twarzą, i on, my?liwy, z szorstką brodą, ubrany w parkę i tomlejkę.

    - Jaką miałe? podróż? - spytał Zachar.

    - Bez zakłóceń. - Michaił rozejrzał się dookoła. - Ta okolica jest taka, jak mi ją opisałe?. Nawet bez mapy znalazłbym tę zatokę. -?ledził wzrokiem zatłoczony obóz, pełen mężczyzn podtrzymujących ogień, wznoszących namioty, stojących na straży, wieszających swoje pranie. - Co prawda zabrało mu to dwa lata, ale Baranów zebrał całą armię.

    - Tak. - Odzyskanie wyspy Sitka stało się obsesją ich przywódcy, nowo mianowanego głównego zarządcy rosyjskich osiedli w Ameryce. Zachar nie podzielał jego chęci zemsty, czę?ciowo z powodu własnego poczucia winy. Odblask ogniska o?wietlił małą, zasuszoną postać, w której Zachar rozpoznał Baranowa. Był z nim mężczyzna w mundurze ze złotymi galonami oficera.

    - Kim jest ten obcy?

    - Kapitan Lisiański z Newy. Fregata już tu była, kiedy przypłynęli?my.

    - Na Kodiak dotarły wiadomo?ci, że dwa statki zbudowane w Anglii wypłynęły z Sankt Petersburga poprzedniego roku w dyplomatyczną podróż dookoła?wiata, docelowo do Japonii. Szefem tej misji był wysłannik carski, Jego Ekscelencja Szambelan Nikołaj Riezanow, mąż najmłodszej córki Szelechowa. Otrzymał on od cara monopol handlowy dla Kompanii Rosyjsko- Amerykańskiej. Nikt, nawet Baranów nie wierzył, że okręty marynarki wojennej zatrzymają się w ich kolonii, a już na pewno nie oczekiwali od nich żadnej pomocy.

    - Powiedziano mi, że kiedy szambelan dowiedział się od króla Hawajów o masakrze w Michajłowsku, rozkazał, aby Newa zatrzymała się tutaj w drodze do Japonii i przyszła z pomocą Baranowowi. - Duży trój-masztowy okręt wojenny w porcie górował nad topornie wykonanymi statkami przycumowanymi obok, które wyszły ze stoczni w osadzie

    

266

    

    Janet Dailey Yakutat na Alasce. - Przy fregacie nasze statki wyglądają jak kutry rybackie.

    - Tak. - Ale Zachara nie interesowała fregata. Jutro połączone siły miały zaatakować Kołoszy, a nim targały mieszane uczucia. Nie zauważył, że Michaił zamilkł i obserwował go.

    - Nie zdawałem sobie sprawy, jak bolesny będzie dla ciebie powrót do tego miejsca - zauważył Michaił. - Tylu twoich przyjaciół zostało tutaj zamordowanych.

    To cud, że ocalałe?.

    - Tak. - Rosyjski duchowny, ojciec Herman, ten co prowadził szkołę na wyspie Kodiak, do której chodziła Larissa, twierdził, że to ocalenie było wolą Boga.

    Ale Zachar często zastanawiał się, czy to ręka Boga go osłaniała czy Córka Kruka?

    Czy to był przypadek, że Kołosze zaatakowali fort, kiedy on był nieobecny, czy też na pro?bę Córki Kruka czekali, aż z niego wyjdzie? Czy on zawdzięczał życie jej czy Bogu? Nie mógł jednak zwierzyć się bratu z prze?ladujących go pytań bez przyznania się do zdrady.

    - Słyszałem, że Baranów planuje jutro napa?ć na centralną wie?, tę przy cyplu.

    - Najpierw będzie prowadził pertraktacje pokojowe - stwierdził Michaił.

    - Nigdy nie zgodzą się na jego warunki. Chce, żeby wszyscy Kołosze opu?cili wyspę Sitka. Oni się na to nie zgodzą. - Sympatia Zachara nie była po stronie Kołoszy, ale troska o Córkę Kruka zawsze zakłócała jego my?li.

    Gdzie? w obozie smyczek dotknął strun gę?li i rozproszone głosy zaczęły?piewać pie?ń, którą Baranów skomponował tego lata - Duch rosyjskich my?liwych.

    Dołączyło się więcej głosów i Zachar zaczął przysłuchiwać się chóralnemu ?piewowi.

    Wola naszych my?liwych, potrzeba handlu Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach, W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa Dla ojczyzny i cara.

    Wieże ozdabiają^ stara Moskwą, Dzwony?? wieczorem, działa grzmią^ rano, Ale daleko od tej chwały Iwana Wielkiego Nic nie mamy poza nasza^ odwaga^ Alaska

    

267

    

    Nasz Ojcze Wszechmogący, modlimy się o Twoją pomoc, Żeby wykazywano tu posłuszeństwo rosyjskiej broni, Żeby?my mogli mieszkać w przyja?ni i pokoju Na zawsze na tej ziemi.

    Wraz z ostatnią zwrotką cisza zapadła w obozie. Michaił i Zachar rozstali się.

    Michaił był zmartwiony. Ostatnio jego brat wolał być sam, chociaż zachowywał się już tak od czasu, kiedy brytyjski kapitan przybył na Kodiak, wioząc ocalonych z masakry, i zmusił Baranowa do zapłacenia za nich okupu. Zachar opowiedział wtedy dokładnie o tym, co wydarzyło się na Sitce, ale potem rzadko wracał do tego tematu.

    Na początku Michaił uważał, że ponure nastroje Zachara związane są z tym okropnym przeżyciem. Teraz był już mniej tego pewien. Wydawało się, że starszy brat nie ma ochoty do walki. Michaił zaczął się zastanawiać, czy nie jest tchórzem.

    Długi rząd tubylczych domów zbudowanych z bali stał na brzegu poza linią przypływu. W zwróconych w kierunku wody szczytach wycięto otwory. Przy drzwiach stały słupy z wyrze?bionymi znakami klanu.?ciany były obłożone?wierkowymi deskami, a pocięte belki pokrywały spadziste dachy budynków, trzydzie?ci stóp szerokie, a czterdzie?ci długie. Domki żałobne - miniatury domów mieszkalnych - umieszczono na palach. Zawierały one prochy zmarłych.

    Córka Kruka stała na wyłożonej deskami platformie przed drzwiami swojego klanowego domu, niedaleko od schodków prowadzących na zewnątrz. Wiadomo?ć o powrocie Baranowa-Nanuka szybko rozeszła się po wiosce. Cały dzień dziewczyna i jej ludzie obserwowali obce łodzie holujące wysoki statek z wielkimi działami, który znalazł się blisko brzegu wioski. Teraz jej uwaga była skoncentrowana na czółnie wiozącym wodza wioski, jej brata i męża - Biegnącego Jak Wilk. Wódz udawał się na statek, aby żądać wyja?nień od Nanuka.

    Kiedy czółno odbiło od statku kierując się ku wiosce, wystrzeliło działo, wyrzucając z siebie chmurę dymu. Córka Kruka wzdrygnęła się na ten odgłos i zobaczyła wodę rozbryzgującą się daleko przed dziobem czółna. Kilkoro 268 Janet Dailey dzieci w wiosce zaczęło płakać, chociaż maleństwo, stojące przy niej nie wydawało się zaniepokojone i beztrosko wspinało się po jej nodze. Szybk podniosła małego synka, Szarego Wilka, przygotowując się do ucieczki, al działo na statku milczało.

    Zadowolona, że nie ma bezpo?redniego niebezpieczeństwa, Córka Kruka trochę się odprężyła i popatrzyła na półtorarocznego syna. U?miechnęła się dumnie nie zauważając żadnych oznak strachu u Szarego Wilka, który patrzył szeroko otwartymi z ciekawo?ci oczami w kierunku, skąd przyszedł ten wielki hałas. Włosy miał czarne i proste, miękkie i jedwabiste, a cerę?niadą i rumiane policzki.

    Ale jego oczy - ich czarne?renice - miały obwódkę szaroniebieską.

    Szary Wilk wskazywał na brzeg i gaworzył z podnieceniem, gdy czółno lądowało.

    Córka Kruka czekała niecierpliwie na przyj?cie męża do domu. Przeszedł obok niej bez słowa i schylił się, żeby wej?ć do?rodka. Szybko poszła za nim.

    W budynku były trzy poziomy, schodzące do centralnego pomieszczenia z paleniskiem. Biegnący Jak Wilk wszedł na poziom górny, podzielony na czę?ć sypialną i magazyn. Córka Kruka dogoniła go przed narożnym totemicznym słupem.

    - Co się stało? - spytała.

    - Nanuk żądał zakładników, zanim zacznie z nami rozmawiać, i odmówił dania zakładników ze swojej strony. Powiedział, że nie ufa naszym ludziom.

    Córka Kruka zesztywniała z oburzenia. Wiedziała, że nie było sensu pytać męża, co ma zamiar zrobić wódz. On może i miał nogi wilka, ale według niej miał umysł żółwia. Czasami zastanawiała się, czy zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest ojcem jej syna. Niecierpliwie odsunęła się od niego, kiedy jej brat, Serce Cedru, przechodził przez niski otwór wej?ciowy. Szybko zbliżyła się pytając:

    - Czy wódz my?li, że Nanuk zaatakuje wie??

    - Noc wkrótce zapadnie - powiedział jej brat. - Nanuk będzie czekał, aż słońce znowu wzejdzie. Wódz zwołuje zebranie klanu. My?lę, że on poleci, żeby wszyscy opu?cili wie?, kiedy się?ciemni, i poszli do twierdzy przy rzece.

    Córka Kruka u?miechnęła się.

    - Nawet działo z dużego statku nie będzie mogło nas tam dosięgnąć.

    - Nie. - Jego wzrok wyrażał uznanie dla szybko?ci jej my?li rejestrującej ten strategiczny szczegół.

    Alaska

    

269

    

    - Nanuk i tak ma wielu ludzi i wiele strzelb.

    - Wy?lemy posłańców do innych klanów i poprosimy o strzelby i wojowników, żeby?my mogli zniszczyć Rosjan. Oni przyjdą za trzy, może cztery dni.

    Było tak, jak przewidział jej brat. Pod osłoną ciemno?ci wymknęli się ze wsi, która stanowiła cel dla dział rosyjskich statków i poszli do swojej twierdzy, położonej u uj?cia rzeki, w górę zatoki. Wzniesiona na małym pagórku, w?ród zaro?li, otoczona była obronną?cianą grubo?ci dwóch kłód i sze?ć stóp wysoką. W długiej?cianie od strony zatoki były dwa otwory strzelnicze dla małego działka, które otrzymali od Boston mana. Dwie bramy umieszczono od strony lasu, a czterna?cie pomieszczeń mieszkalnych zapewniało schronienie w?rodku twierdzy.

    W południe Córka Kruka zobaczyła, jak zwiadowca wysłany do obserwacji Rosjan wchodzi do twierdzy. Nie wróciłby, gdyby nie miał niczego do doniesienia.

    - Czy idzie Nanuk?

    - Nie. - Z lekka zadyszany potrząsnął głową. - Nanuk i jego ludzie wylądowali we wsi i weszli na wzgórze za nią. Przywiązali kawałek czerwonego materiału z obrazem dwugłowego orła do słupa i wbili słup w ziemię. Teraz ciągną armaty i budulec na górę.

    Tego popołudnia jej brat dodał czerwonej farby, oznaczającej wojnę, do czarnej, która zawsze pokrywała jego twarz jako ochrona przed insektami, odbiciem słońca od wody w lecie, a?niegu w zimie. Włożył swoją drewnianą ochronną kamizelkę, wziął tarczę i przyłączył się do eskorty około sze?ćdziesięciu wojowników, którzy mieli towarzyszyć wodzowi. Opu?cili twierdzę, żeby ponownie odszukać Nanuka i zorientować się, co zamierza robić.

    Kiedy grupa ta dotarła do wioski, Słońce Cedru zobaczył płachtę z orłem, która powiewała z masztu na pagórku. Obronna?ciana z drewna była już czę?ciowo wykończona, a długie lufy dział zwrócone w kierunku krajowców. Kiedy zatrzymali się poza zasięgiem ognia rosyjskich strzelb, wódz zawołał, żeby Nanuk wyszedł rozmawiać z nimi.

    Tylko garstka ludzi schodziła z Nanukiem ze zbocza. Mądry dowódca Rosjan niewiele się zmienił od czasu, kiedy Serce Cedru widział go po raz ostatni.

    Włosy nadal nie rosły mu na czubku głowy, a jasna obwódka?wiecącej łysiny nie była ja?niejsza. Wyraz jego twarzy był surowy i nieprzejednany, kiedy podszedł do wodza.

    - Nanuk, powiedz znaczenie armat nad naszą wsią - zażądał wódz. 270 Janet Dailey Odpowied? przyszła przez tłumacza.

    - Kołosze spalili wie? Nanuka. Nanuk zbuduje nową wie? na rym miejscu. Mówi, że musicie mu oddać wszystkich Aleutów, których trzymacie jako niewolników, i wszyscy Kołosze muszą opu?cić wysp? Sitka na zawsze, chyba że Nanuk będzie chciał was widzieć.

    Rozzłoszczony Serce Cedru wystąpił naprzód.

    - Od czasu kiedy pierwsi Kołosze tu przybyli, ta ziemia jest domem klanu Sitka.

    Nasze duchy mieszkają tutaj. Nie odejdziemy.

    - Rosjanie chcieli żyć w pokoju z Kołoszami. Zbudowali?my naszą wie? na małym kawałku ziemi, który sprzedał nam klan Sitków. Zawsze sprawiedliwie handlowali?my z wami. Ale to wy rozpoczęli?cie wojnę, a ja straciłem zaufanie do Kołoszy. Więc mówię, że musicie odej?ć ze swej twierdzy przy rzece i opu?cić wyspę. Je?li odmówicie, nasze działa zdmuchną was do morza. Dajcie mi odpowied?, kiedy słońce wzejdzie do góry.

    Wódz zawahał się. Serce Cedru wiedział, że pomoc od pobratymców nie przybędzie przed rankiem i domy?lał się, że wódz również to bierze pod uwagę.

    - Damy wam naszych aleuckich niewolników i pozwolimy wam zbudować nową wie?.

    Nie będziemy z wami walczyć. Zgodzimy się na to i na nic więcej - stwierdził wódz.

    Nanuk był jednak twardy.

    - Id?cie albo wypędzę was z wyspy. { Wódz spojrzał z w?ciekło?cią na małego, zasuszonego dowódcę, szybko obrócił się i przeszedł pomiędzy rozstępującą się eskortą wojowników. Zamknęli za nim szeregi i skierowali się w stronę gęstego lasu.

    Następnego dnia dowództwo Jekateriny objął Kozak, porucznik Arbuzów. Kilka dział z fregaty przeniesiono na jej pokład. Na rozkaz Kozaka Michaił skierował statek w górę zatoki i zakotwiczył go blisko twierdzy Kołoszy. Następne trzy, zbudowane na miejscu statki dołączyły do niego, ustawiając się w rzędzie, ale fregata Newa pozostała w pobliżu wsi. Żaden Kołosz nie pokazał się, ale Michaił wiedział, że oni tam są. Całą poprzednią noc niesamowity?piew, podobny do załamujących się okrzyków, dobiegał z fortecy nie pozwalając usnąć i działając na nerwy jemu i innym. ?piewy rozlegały się również we wczesnych godzinach rannych. Skończyły się dopiero, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Teraz cisza była pełna Alaska

    

271

    

    napięcia widocznego w rysach twarzy gotowych do walki mężczyzn stłoczonych na pokładzie.

    - Ognia!

    W chwilę pó?niej w powietrzu rozbrzmiewał huk dział, a pokład trząsł się pod stopami Michaiła. Kiedy mężczy?ni spieszyli zmienić pozycję dział i naładować je powtórnie, zauważył, że większość pocisków spada przed?cianą otaczającą fortecę Kołoszy. Kilka z nich dosięgło jej, ale straciło impet i spowodowało małe szkody.

    Ze wszystkich statków dobiegała kanonada. Ogłuszający huk wciskał się w uszy, a gryzący zapach prochu palił mu nozdrza. Poprzez warstwy szarego dymu Michaił widział, że twierdza pozostała nie naruszona. Baranów kazał zaprzestać bezużytecznej strzelaniny, która doprowadziła tylko do straty cennej amunicji, i podszedł do Michaiła.

    - Czy jest możliwe skierowanie statku bliżej brzegu, Tarakanow? - spytał Baranów, wyra?nie zawiedziony brakiem powodzenia tej akcji.

    - Nie, sir.

    Kiedy Baranów zaczął się naradzać z Arbuzowem, Michaił był wystarczająco blisko, aby usłyszeć, co planują.

    Z twierdzy nie padł w odpowiedzi ani jeden strzał. Zachęcony tym brakiem oporu oficer kozacki radził Baranowowi, żeby zdobyć tę tubylczą fortecę od strony lądu, ponieważ działa ze statku nie są w stanie jej zniszczyć. Podjęto decyzję, żeby przetransportować na brzeg lżejszą broń i zaatakować pagórek z dwóch stron.

    Baranów miał prowadzić jedną grupę stu pięćdziesięciu mężczyzn, a Arbuzów drugą.

    Kiedy spuszczono łodzie, Michaił ujrzał swojego brata na skrzydle jednej z grup Baranowa. Nie rozmawiał z Zacharem od tamtego pierwszego wieczoru. Po chwili wahania przedarł się przez tłum uzbrojonych mężczyzn; Zachar nie zauważył go, jego uwaga była skoncentrowana na drewnianej palisadzie tubylczego fortu.

    Wyglądał na zmartwionego. Może to był strach? - zastanawiał się Michaił.

    - Zachar. - Zobaczył, jak brat odwraca się z wyrazem winy na twarzy, więc unikał jego wzroku. - Chciałem ci życzyć szczę?cia.

    Zachar sztywno kiwnął głową. Przed nim mężczy?ni już zaczęli schodzić do czekających łodzi, które miały ich zabrać na brzeg. Zachar przesunął się do przodu, czekając na swoją kolejkę.

    - Dzi? wieczór będziesz mógł mi dokładnie opowiedzieć, co się tam 272 Janet Dailey zdarzyło. - Michaił usiłował w ten sposób przypomnieć Zacharowi dni młodo?ci, kiedy słuchał z zazdro?cią opowie?ci starszego brata o jego przygodach.

    Zachar u?miechał się kącikami ust, patrząc przez ramię na Michaiła. W chwilę pó?niej przechodził już przez balustradę, by zej?ć po sznurowej drabince do łodzi.

    Kiedy wiosłował razem z innymi przeciążoną łodzią w kierunku plaży, penetrował wzrokiem krzaki otaczające obronną?cianę. Żeby nie wiem jak się starał, nie mógł zapomnieć, że Kruk była gdzie? ukryta za tymi umocnieniami. Spojrzał na małe działko, wiedząc, że jego pociski nie przebierają w wyborze ofiar. Łodzie wylądowały bezpiecznie. Kiedy to wojsko, złożone głównie z Aleutów, wysiadało na brzegu, z warowni nie dochodził żaden ruch ani d?więk. Baranów zebrał swoich ludzi na brzegu i czynił przygotowania do ataku zsynchronizowanego z akcją Arbuzowa. Ale przestrzeń pomiędzy wąskim pasem żwirowej plaży a twierdzą Kołoszy na cyplu stanowiły zwarte zaro?la i wysokie krzewy. Zanurzyli się w mokrym poszyciu, ale poruszali się z trudem, ciągnąc małe działko przez tę ?liską gęstwinę. Grupę Arbuzowa stracili z oczu prawie natychmiast.

    Do pó?nego popołudnia pokonali tylko połowę zbocza. Zachar podpierał ramieniem koło armatki i wytężał wszystkie siły, żeby ją popchnąć o centymetr dalej, ale mokre poszycie czyniło to prawie niemożliwym. Wydawało się, że uchronienie działa przed spadnięciem w dół pochłania wszystkie jego siły. Inni mieli ten sam problem. Rzucił okiem na wał obronny z belek. Im bliżej byli twierdzy, tym bardziej denerwująca była cisza.

    Nagle dzikie wrzaski przeszyły powietrze, a zaraz po nich hałas wystrzałów od strony ogrodzenia. Deszcz ołowiu spadł na nich z góry. Zachar kucnął za działem i starał się wycelować z ręcznej broni, ale dokoła niego Aleuci wycofywali się i uciekali w panice, zostawiając przeszło dwa tuziny Rosjan z grapy Baranowa.

    Natychmiast wymalowani wojownicy Kołosze zaczęli wyłaniać się zza?cian, wyjąc i wydając okrzyki wojenne. Zachar wystrzelił, nie celując. Było ich zbyt wielu.

    - Odwrót! - krzyknął Baranów.

    Zachar dołączył do bezładnej ucieczki po pokrytym zaro?lami zboczu, ciągnąc podskakujące działko za sobą. Zobaczył, że Baranów upadł, więc Alaska

    

273

    

    złapał go za rękę i ciągnął za sobą. Powietrze było pełne przelatujących ołowianych kul, kiedy zaczęto strzelać ze statku, żeby dać osłonę uciekającym, co w końcu zmusiło Kołoszy do odwrotu.

    Kiedy znale?li się bezpiecznie na pokładzie, zaczęli obliczać koszty tego niefortunnego ataku. W ogólnym rozrachunku naliczyli dziesięciu zabitych i dwudziestu sze?ciu rannych. Baranów należał do tych ostatnich - ranny w rękę.

    Przyznając się do porażki, oddał komendę kapitanowi Lisiańskiemu. Następnego dnia przyholowano fregatę Newa i rozpoczęło się bezustanne bombardowanie nieprzyjacielskiej twierdzy. Całe rano i popołudnie las i zatoka odbijały echem nieustający ryk dział.

    Dwa razy wywieszali Kołosze białą flagę na wałach. Za pierwszym razem wysłannik z twierdzy obiecał dostarczyć Nanukowi zakładników, je?li pozwoli im zostać na wyspie Sitka. Baranów odmówił, upierając się, że Kołosze muszą odej?ć. Podczas drugiej rozmowy wysłannik zobowiązał się, że tubylcy odejdą następnego dnia, kiedy będzie przypływ, i oblężenie zostało zawieszone.

    Przypływ przyszedł i odszedł następnego dnia, jednak nic się nie wydarzyło.

    Lisiański rozkazał zbudować tratwę z pni drzewnych i postawił na niej kilka ciężkich armat. Z mniejszej teraz odległo?ci działa zaczęły znowu walić w nieprzyjacielski fort, robiąc wreszcie wyłom w?cianie obronnej z belek. O zmroku ukazał się na brzegu stary człowiek powiewający białą flagą. Tym razem obiecał, że Kołosze odejdą. Bateria zamilkła.

    Nie mogąc spać tej nocy Zachar chodził po pokładzie Jekatieriny, jednak ciemna sylweta twierdzy stale przyciągała jego wzrok. Kiedy był na Kodiaku, odległo?ć wszystko łagodziła, ale teraz odczuwał bole?nie blisko?ć Córki Kruka i niemożno?ć zobaczenia jej. Chciał wierzyć, że co? dla niej znaczył, że jego zaufanie nie było bezpodstawne.

    Z fortecy dobiegał zawodzący?piew. Zachar przysłuchiwał się tej smutnej pie?ni, uderzeniom bębna towarzyszącym jej żałobnemu rytmowi. Potem dołączyło więcej głosów, raz podnosząc się do crescendo, raz opadając cicho, i tak się to powtarzało. Zachar nie rozumiał słów, ale żało?ć bijąca z tych głosów nie wymagała tłumaczenia. Ten d?więk przejmował go zimnym dreszczem.

    Całą noc trwał niesamowity?piew i skończył się dopiero na godzinę przed?witem.

    Przejmująca cisza, jaka pó?niej zapanowała, była jeszcze gorsza. 274 Janet Dailey Zachar czekał, aż słońce wzejdzie, ale różowy?wit przyniósł tylko widok skrzydlatych padlinożerców, krążących wolno nad twierdzą.

    Nie było żadnej odpowiedzi z fortu na wołania. Zachar zgłosił się na ochotnika do uzbrojonej grupy wysłanej na rozpoznanie. Kiedy wylądowali, wszystko było pogrążone w grobowej ciszy. Ostrożnie zbliżali się do twierdzy, obchodząc ją lasem. Bramy były otwarte. Ze?rodka nie dochodził żaden ruch ani d?więk.

    Ze strzelbami gotowymi do strzału weszli do twierdzy. Czujnie rozglądali się dokoła, ale miejsce wydawało się opustoszałe z wyjątkiem stada padlinożerców otaczających dziwne wzniesienie. Zachar zbliżył się do niego i zobaczył, że jest to stos trupów. Przyspieszył kroku, przebiegając ostatnie jardy.

    Wiele ciał było już zesztywniałych, kiedy Zachar je przekładał, szaleńczo szukając Córki Kruka, przerażony, że znajdzie ją nieżywą. Ale w tym stosie była tylko jedna dorosła kobieta, stara i prawie bezzębna. Reszta to zranieni w bitwie wojownicy, niemowlęta i starcy. Zachar padł z ulgą na kolana, pewny że Córka Kruka żyje - gdzie? żyje.

    Sitka

    Sierpień 1805 roku Na miejscu, gdzie była przedtem wie? Kołoszy, wznosiła się teraz osada rosyjska, Nowoarchangielsk. Bastion z dwudziestoma armatami na szczycie szerokiego kopca sprawował kontrolę nad leżącym w dole portem. Stopnie wiodły w dół do głównej czę?ci osady, gdzie dawniej drewniane budynki Kołoszy i totemiczne domki żałobne stały rzędem na brzegu. Teraz było tu osiem nowych budynków - wspólny dom mieszkalny, sklep, magazyn, kilka chat i obora dla biało-czarnych krów,?wiń, które król Kamehameha przysłał poprzedniej zimy i dwóch kóz ze statku z Bostonu.

    Palisada zabezpieczała osadę od strony lądu, a za jej?cianami uprawiano przeszło tuzin grządek warzywnych.

    Fregata carskiej floty Newa była znowu zakotwiczona w porcie po zimowaniu na wyspie Kodiak. Przy niej stał bryg Maria, na którym niedawno przybył szambelan carski, Nikołaj Riezanow. Statek ten doprowadził do bezpiecznego miejsca w zatoce Michaił, stacjonujący teraz w Nowoarchan-gielsku, gdzie przydzielono mu mało zaszczytną funkcję portowego pilota.

    Kiedy Michaił wyszedł z małej chaty, zauważył Zachara stojącego na warcie przy ?cianie bastionu. Przebrnął przez rozmoczony deszczem teren do stanowiska armatniego, skąd jego brat spoglądał w kierunku morza. Zachar obrócił się na odgłos kroków, potem spojrzał na list, który Michaił trzymał w ręku.

    - Maria przywiozła pocztę z Kodiaku. To jest list od twojej córki Larissy.

    Zachar patrzył na złożoną kartkę pergaminu, ale nie uczynił żadnego ruchu, żeby ją wziąć z ręki brata. W przeciwieństwie do Michaiła i swojej córki nie umiał ani czytać, ani pisać.

    

276

    

    Janet Dailey - Co ona pisze? Jak się czuje nasza matka?

    - Jest zdrowa. - Michaił przeczytał na głos krótki list od Larissy, w którym pisała, że dalej uczy się u ojca Hermana, pomaga Taszy w pracach domowych u rosyjskiej żony Iwana Bannera, którego Baranów mianował komendantem osady na Kodiaku. W ostatnim ustępie listu pisała o wizycie szambelana carskiego i o pustym budynku, który on napełnił setkami książek, wielkimi mapami, pięknymi modelami statków i dziwnymi instrumentami. -?Mam nadzieję, że ty i wuj Michaił czujecie się dobrze i że wkrótce będziemy znowu razem". Podpisano:?Twoja oddana córka Larissa".

    Michaił nie komentował ostatniego zdania listu i zawartego w nim życzenia. W przewidywalnej przyszło?ci było mało prawdopodobne, aby Kompania wysłała Zachara czy też jego z powrotem na Kodiak, a jak do tej pory byłoby niebezpieczne sprowadzać matkę i bratanicę tutaj, do Nowoar-changielska, otoczonego przez wrogich Kołoszy, ze stale wiszącą nad nimi gro?bą ataku.

    Kiedy Michaił wrócił na rosyjskie tereny Ameryki jako wykwalifikowany nawigator, my?lał, że ten zawód umożliwi mu zwiedzenie wielu odległych miejsc. Zamiast tego zrobiono z niego pilota portowego, który rzadko wychylał się poza wody tej zatoki. Było to dla niego stałym?ródłem frustracji, szczególnie gdy listy przypominały mu o jego nieciekawym życiu. Podał list Larissy Zacharowi i patrzył, jak tamten składa go i chowa w kieszeni, potem spojrzał w kierunku prymitywnej chaty.

    - Słyszałem, że Baranów złożył rezygnację na ręce jego ekscelencji Riezanowa - Zachar powtarzał najnowsze pogłoski.

    - Nie sądzę, żeby carski szambelan już ją zaakceptował - u?miechnął się blado Michaił. - Duży zbiór książek i obrazów, który Larissa opisywała w swoim li?cie, Riezanow zostawił na Kodiaku.

    - Prawdopodobnie Baranów powiedział mu, że wolałby, żeby jego ekscelencja przywiózł co? do zapchania naszych brzuchów raczej niż umysłów. - Zachar zaśmiał się, chociaż brak żywno?ci nie był wcale zabawny.

    Psy obozowe zaczęły szczekać u podnóża kopca, potem pobiegły całą sforą na plażę.

    Zachar zobaczył pół tuzina czółen Kołoszy lawirujących pomiędzy wysepkami w stronę osady. W łodziach siedzieli mężczy?ni i kobiety, a wiatr przynosił urywki ?piewanej przez nich pie?ni.

    Zatrzymali czółna w małej odległo?ci od plaży. Jeden z wojowników Alaska

    

277

    

    - prawdopodobnie wódz - stanął i zaczął mówić. Zachar rozumiał prawie wszystko.

    - Byli?my waszymi wrogami - wołał. - Krzywdzili?my was. Wy byli?cie naszymi wrogami. Wy krzywdzili?cie nas. My chcemy być dobrymi przyjaciółmi. Możemy zapomnieć o przeszło?ci. Nie chcemy wam szkodzić. Wy też nam nie wyrządzajcie szkody. Bąd?cie naszymi dobrymi przyjaciółmi. - To samo było pewtarzane wielokrotnie innymi słowami. Już przedtem kilku wodzów wojowniczych klanów chciało zawrzeć pokój z Baranowem i wznowić przyjacielskie stosunki handlowe.

    - Powiem Baranowowi, że ma go?ci - postanowił Michaił.

    Zachar czekał przed chatą, Baranów wyszedł w swojej czarnej peruce przywiązanej chustką do głowy. Ciężkie życie, wiek i mokry klimat - wszystko to już się na nim odbijało. Jego palce były sztywne, powykręcane przez artretyzm, z tego samego powodu utykał i musiał podpierać się laską, ale oczy miał wciąż żywe i umysł bystry, pomimo swoich prawie sze?ćdziesięciu lat.

    Zachar razem z Michaiłem eskortowali go przy zej?ciu ze schodów do namiotu, który postawiono na plaży, aby przyjmować tam misje pokojowe tubylców. Tłumaczekrajowcy wprowadzili Kołoszy do namiotu na audiencję u Nanuka. Zachar wszedł do ?rodka przed Baranowem i natychmiast jego wzrok przykuła kobieta Kołoszka ubrana w szatę w jaskrawe pasy. Co? w nim zamarło, kiedy spojrzał na jej twarz. To była Córka Kruka. Nie mogąc w to uwierzyć stał nieporuszony, dopóki nie poczuł szturchnięcia laski Baranowa, któremu tarasował przej?cie. Kiedy odsunął się na bok, zauważył obok niej małego chłopca. Wyglądał na mniej więcej trzy lata. A jego oczy - te oczy miały jasnoniebieski odcień! Zachar wpatrywał się w chłopca, który bez wątpienia nie był Kołoszem pełnej krwi. Jego wiek wskazywał, że mógł być jego synem. Czy rzeczywi?cie? Spojrzenie Zachara wróciło do Córki Kruka.

    Wydawała mu się piękniejsza niż dotąd. Jej ciemne oczy były takie, jak je zapamiętał, wciąż błyszczące wewnętrznym ogniem. Obserwowała go - jak zwykle - uważnie. Doznał tego samego uczucia przyjemno?ci, jak zawsze kiedy ją widywał. Wszystkie wątpliwo?ci wobec niej nagle nie wydawały się już ważne. Była tutaj i on nadal jej pragnął. Nic innego nie miało znaczenia.

    U?miechnął się do niej i zobaczył, jak pociemniały jej oczy, a wargi wygięły się lekko odwzajemniając u?miech. Wydawało mu się, że odmłodniała.

    

278

    

    Janet Dailey Nie?wiadomie wyprostował się, podał ramiona do tyłu, a klatkę piersiową do przodu. Opanowało go podniecenie, intensywne szczę?cie, którego nie spodziewał się już zaznać.

    Wstępny ceremoniał zabrał dużo czasu, ponieważ Baranów i wódz klanu wygłosili po kilka długich mów wyrażających ich chęć nawiązania przyja?ni i pokojowego współżycia. Wreszcie komendant rozkazał, aby wniesiono jedzenie naprędce przygotowane w baraku kuchennym. Do niego podano beczułkę brandy i wypito wiele toastów. Zachar nie jadł i nie pił. Pasł oczy widokiem Córki Kruka i było to dla niego wystarczającym pożywieniem.

    Po niepokojach oczekiwania Kołosze zaczęli tańczyć i Zachar miał wtedy szansę podej?ć do Córki Kruka. Kiedy usiadł na ziemi obok niej, język odmówił mu nagle posłuszeństwa. Nie mógł wykrztusić słowa, nic z tego, co zaplanował sobie wcze?niej. Chciał tylko-jej dotknąć i wziąć ją znowu w ramiona. Córka Kruka obserwowała go?piewając jednocze?nie pie?ń, w rytm której tańczyli jej ludzie wykonując zgrabne skoki. Dziecko patrzyło z ciekawo?cią na Zachara.

    - Czy to jest twój syn? -?I mój?" - chciał zapytać, ale nie mógł. Córka Kruka skinęła głową i przerwała pie?ń. - To jest Szary Wilk. - Ładny chłopiec. - Zachar był pewien, że widzi w rysach dziecka podobieństwo do siebie samego, szczególnie w jego jasnych oczach.

    - Ile on ma lat?

    - Urodził się dwie zimy temu, w tym czasie, kiedy niedźwied? ma małe. Zachar uważał, że według obliczeń, jakie robili Kołosze, było to w okolicach lutego. Ten chłopiec był niewątpliwie jego synem. Jego syn. Ta pewno?ć rosła w nim, napełniając go ogromną rado?cią i dumą.

    Taniec plemienny zbliżał się do punktu kulminacyjnego, głosy?piewaków osiągnęły crescendo, wirujący tancerze wydawali gło?ne okrzyki. Zachara denerwował ten hałas, przeszkadzający mu w rozmowie z Córką Kruka.

    Przybliżył się do niej, żeby mogła go usłyszeć w tym hałasie.

    - Czy wyjdziesz ze mną przed namiot?

    Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, wahając się przez chwilę.

    - Id?. Ja wkrótce przyjdę.

    Podniósł się i skierował do wyj?cia, przemykając niepostrzeżenie pod?cianami namiotu.

    Alaska

    

279

    

    Chmury były purpurowe o zmierzchu, podobnie jak odległe zbocza góry Edgecumbe.

    Słony wiatr od morza był chłodny, więc roje komarów i moskitów nie opuszczały swoich siedlisk w przegniłym poszyciu mokrego lasu. Zachar odszedł od namiotu w kierunku wysokich dziobów czółen wyciągniętych na brzeg.

    Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Kiedy usłyszał odgłos kroków za plecami, obrócił się gwałtownie, zdziwiony i zachwycony, że Córka Kruka przyszła tak szybko. Ale to był Michaił, a nie Córka Kruka, i Zachar z trudem ukrył rozczarowanie.

    - Czy co? jest nie w porządku? - zmarszczył brwi Michaił.

    - Nie. Nic. - Zachar u?miechnął się, ponieważ od dawna, dokładnie od czasu, kiedy ostami raz był z Córką Kruka, nie było mu tak dobrze jak teraz.

    Bruzdy na czole jego brata pogłębiły się ze zdziwienia.

    - Dlaczego wyszedłe?? Czy to z powodu tej kobiety Kołoszów? Wydawało mi się, że ją znasz.

    - Znam. - W tym momencie Zachar zobaczył, że Córka Kruka wymyka się z namiotu z synem na ręku. Wskazał ją Michaiłowi. - Mamy się tu spotkać. Czy zauważyłe? chłopca? On jest moim synem.

    - Twoim co?

    Ale Zachar już nie słyszał tego niedowierzającego pytania, bo poszedł powitać Córkę Kruka. Tym razem wydawało mu się rzeczą najbardziej naturalną, aby wziąć ją w ramiona i pocałować, poczuć jej miękkie wargi pod swoimi i giętko?ć jej ciała poddającego się jego u?ciskowi. Wezbrała w nim niezwykła czuło?ć, kiedy podniósł wreszcie głowę i spojrzał na jej twarz. Już przedtem my?lał, że ją kochał, ale nie można było tego porównać z żarliwym uwielbieniem, jakie odczuwał teraz. Ono obejmowało wszystko i przebaczało wszystko.

    Ciemne oczy córki Kruka powędrowały do jakiego? punktu za nim, przypominając mu o obecno?ci Michaiła. Obrócił się trzymając ją wpół.

    - Chcę, żeby? poznała mojego młodszego brata, Michaiła Tarakanowa. To jest Kruk.

    - Schylił się i wziął chłopca na ręce. U?miechnął się do dziecka, które wydawało się zafascynowane. - A ten malec to Szary Wilk.

    Michaił miał wrażenie, że patrzy na portret rodzinny - chłopiec z oczami swojego ojca, siedzący u niego na ręku, i kochający mąż, patrzący z uwielbieniem na matkę swojego syna. Tylko jeden element tego obrazu nie 280 Janet Dailey wydawał mu się prawdziwy, a była nim kobieta patrząca na niego zamiast na Zachara.

    - My?lałem, że już jej nigdy więcej nie zobaczę - mówił Zachar. - Teraz nie spuszczę jej z oka.

    Cisza zapanowała na wyspie. Michaił zorientował się dopiero po chwili, że zakończyły się tańce w namiocie. Kiedy spojrzał w tamtym kierunku, zobaczył w otworze wej?ciowym wojownika Kołosza, rozglądającego się w zapadającym zmroku, jakby kogo? szukał. Jego wzrok spoczął na nich.

    Przypominając sobie ostatnie słowa brata, Michaił powiedział:

    - My?lę, że on miałby co? do powiedzenia na ten temat. - Wskazał mężczyznę idącego szybkimi krokami w ich kierunku.

    Córka Kruka zesztywniała rozpoznając Le?ną Żabę. Zagryzła wargi ze wstrętem i poczuła, że ręka Zachara, którą ją obejmował wzmacnia u?cisk.

    - Kto to jest?

    - To jest Le?na Żaba, brat mojego nieżyjącego męża. On mnie wziął jako drugą żonę.

    Podczas oblężenia twierdzy przez Rosjan Biegnący Jak Wilk został trafiony w nogi pociskiem armatnim. Jako kaleka musiał być w sposób rytualny zabity przez szamana, aby nie opó?niał ucieczki klanu. Według zwyczaju jego brat miał obowiązek wziąć Córkę Kruka za żonę, chociaż był już żonaty. Mimo usilnych prób nie zdołała zająć pozycji jego pierwszej żony i ulubienicy męża. To, że wolał tę kobietę z płaskim nosem, utwierdzało Córkę Kruka w przekonaniu, że był jeszcze głupszy niż jego brat. A fakt, że pozwalał sobie na wydawanie jej rozkazów jak niewolnicy, pogłębił jeszcze jej wzgardę.

    Zatrzymał się przed nią z uczernioną twarzą błyszczącą w półmroku. Koła z czerwonej farby namalowane wokół oczu sprawiały, że wyglądał gro?nie patrząc ze zło?cią, w?ciekły, że nie pytała go o pozwolenie i okazała niewierno?ć okrywając go wstydem przed Rosjanami.

    - Wracaj do namiotu - rozkazał w swoim języku.

    - Ty wracaj do namiotu. - Czuła rękoje?ć noża przy pasie Zachara i przesunęła się trochę, żeby go mieć w zasięgu ręki.

    - Zrobisz jak powiedziałem. - Doprowadzony do w?ciekło?ci oporem złapał ją za rękę, aby wymusić posłuszeństwo.

    Alaska 281 Ale Córka Kruka uniknęła jego uchwytu i wyjęła szybko nóż Zachara z pochwy kierując ostrze ku mężowi.

    - Zostanę z Zacharem. - Tym razem mówiła po rosyjsku.

    Cofnął się ze zdziwieniem, ale zaraz zrobił krok w jej kierunku, klnąc siarczy?cie. Zachar włączył się do kłótni, tak jak się tego spodziewała.

    - Zostaw ją. - Wyciągnął pistolet i wymierzył w niego.

    - Zachar, Boh z toboj, co ty wyprawiasz? - Brat położył mu rękę na ramieniu, żeby go powstrzymać. - Oni przyszli w pokojowych zamiarach, aby zawrzeć układ z Baranowem.

    - Nie chcę już dłużej z tobą żyć - o?wiadczyła pogardliwie Córka Kruka. - Wstydzę się być nazywana żoną kogo?, kto jest niczym więcej jak żabim skrzekiem.

    - Nie chcę, żeby? była moją żoną.

    - A więc już nie jestem twoją żoną, a ty już nie jesteś moim mężem. Opu?ciła nóż, zadowolona, że sprowokowała to stwierdzenie z jego strony.

    Prezenty wymienione przy zawarciu małżeństwa nie muszą być zwrócone, je?li chęć rozstania jest obustronna.

    Le?na Żaba zacisnął ponuro usta, kiedy zdał sobie sprawę, że złapała go w pułapkę. Potem spojrzał na Zachara zwężonymi oczami:

    - Chcesz tę kobietę? -Tak.

    - Daj dwa dłuta i jeden koc. Ona twoja cały czas.

    - Nie - Córka Kruka zaprotestowała ze zło?cią. - On zgadza się, małżeństwa nie ma. Ty dajesz mu nic.

    - Zapłacę to, co chce. -Nie.

    Obróciła się do swojego byłego męża, wykrzykując oskarżenia i obelgi. Wkrótce on też wydzierał się, nazywając ją czarownicą i jeszcze gorzej. Po chwili ich dono?ne głosy zwróciły uwagę ludzi w namiocie. Zachar miał mieszane uczucia widząc wychodzącego Baranowa. Nie był jednak w stanie przerwać tej kłótni. Żadne z nich nie pozwalało mu na wtrącenie więcej niż dwóch słów.

    - Co się tu dzieje? - Ale nawet interwencja Baranowa nie przywróciła ciszy.

    Wziął więc pistolet z rąk Zachara i wystrzelił w powietrze. Huk ten osiągnął pożądany skutek. - A więc o co chodzi? 282 Janet Dailey Zachar odpowiedział mu, potem Córka Kruka usiłowała podać swoją wersję, ale mąż jej przerwał. Baranów podniósł pistolet, żądając ciszy, po czym spojrzał na Zachara.

    - Chcesz tej kobiety?;

    - Chcę jej. To jest mój syn. - Objął mocniej dziecko, ufając, że Baranów zrozumie. Przecież miał dwoje dzieci z Indianką, które bezgranicznie uwielbiał.

    - Jestem gotów zapłacić cenę, jakiej on za nią żąda, chociaż Kruk twierdzi, że nie ma do tego prawa.

    Baranów skłonił się z lekka w kierunku Córki Kruka.

    - Jestem pełen uznania dla damy, która tak przera?liwym głosem dba o twoje interesy. Jednak w imię pokoju i okazania dobrej woli cena ma być zapłacona. - Kiedy tłumacz przekładał tę odpowied? zgromadzonym wokół Kołoszom, Baranów szepnął do Zachara: - Tym wydatkiem zostanie obciążony twój rachunek w Kompanii, a suma odliczona od twoich zarobków.

    Nawet Córka Kruka nie o?mieliła się przeciwstawić decyzji Nanuka i sprawa została ostatecznie uzgodniona. Le?na Żaba dostał dwa dłuta i jeden koc, a Córka Kruka została kobietą Zachara.

    Pod koniec tygodnia Baranów odprawił prymitywną ceremonię chrztu Wasyla Zacharewicza Tarakanowa, ale nikt nie nazywał pó?niej chłopca tym imieniem.

    Wołano na niego Wilk. Po miesiącu pobytu w Nowoarchangielsku ten niezwykle bystry chłopak wplatał już w swoje rozmowy rosyjskie słowa.

    W pa?dzierniku rozpoczęły się deszcze. Kiedy Michaił brnął przez rozmokły grunt do chaty swojego brata, wydawało mu się, że deszcz nigdy nie przestanie padać. W tym rejonie Sitki zimno rzadko dawało się we znaki, ale ulewne deszcze i gęste mgły były stałym go?ciem.

    Michaił spojrzał w kierunku zachodnim. Ciężkie chmury kompletnie przykryły wyspę góry Edgecumbe i zasłoniły inne w zatoce. Nie było już fregaty Newa w porcie. W dwa tygodnie po przybyciu carskiego szambelana odpłynęła do Kantonu z ładunkiem futer szacowanym na czterysta pięćdziesiąt tysięcy rubli, a Jelizawietę, jeden z małych statków Kompanii, wysłano na Kodiak po zapasy.

    Ulewny deszcz przerwał prace nad nowym statkiem Awos', budowanym na rozkaz pełnomocnika carskiego, Riezanowa. Obrażony sposobem, w jaki Alaska

    

283

    

    traktował go mikado podczas dyplomatycznej podróży do Japonii, Riezanow zamierzał posłać tam okręty i ukarać ten wyspiarski naród. Avos' miał należeć do tej floty. Rozkazał również Baranowowi przygotować pomieszczenia mieszkalne w porcie na wyspie dla?przymusowych imigrantów", jak ich nazywał, którzy mieli być przywiezieni z Japonii w wyniku tej ekspedycji militarnej. Teraz wszyscy zaczęli nazywać wyspę japońską.

    Michaił nie podzielał zapału szambelana do tego planu. Kompania RosyjskoAmerykańska nie miała wystarczająco wielu statków, aby zapewnić odpowiednią ilo?ć dostaw dla swoich osad, a jednocze?nie patrolować terytorium, uniemożliwiając obcym statkom handel na tych wodach i eskortować wyprawy my?liwskie w poszukiwaniu wydry morskiej. Rozpoczynanie ofensywy było absurdalne.

    Jednak bez względu na to, ile rozsądku wykazywał Riezanow w innych sprawach - takich jak ustanowienie opieki medycznej, szkoły dla krajowców, fundusz emerytalny dla starców i inwalidów - nie można go było odwie?ć od zaplanowanej kampanii japońskiej. Chociaż się z nim nie zgadzano, rozkazy czterdziestodwuletniego szambelana były wykonywane.

    Michaił zatrzymał się przed drzwiami chaty swojego brata i zastukał. Przedtem po prostu wszedłby do?rodka, ale obecno?ć Córki Kruka zmieniła ten zwyczaj. Już dwukrotnie wszedł bez ostrzeżenia i trafił na intymną scenę. Teraz zawsze pukał. Żaden d?więk nie dochodził ze?rodka. Słyszał tylko uderzenia deszczu o dach.

    Czekał i zastukał znowu. Nadal nie było odpowiedzi. Spojrzał na inne budynki osady, nie mając ochoty przedzierać się przez błoto i deszcz, aby szukać Zachara.

    Riezanow, który przejął dowództwo, zwołał zebranie nawigatorów i przywódców my?liwskich, na którym mieli być obecni Baranów i jego zastępca, Iwan Kusków. On i Zachar mieli się stawić w chacie Riezanowa w ciągu godziny. Najprawdopodobniej znajdzie Zachara w sklepie, kupującego błyskotki dla swojej ukochanej.

    Usłyszał odgłos stóp i zza rogu ukazała się Córka Kruka, niosąc naręcze drewna.

    Na głowę miała zarzucony koc. Chociaż szła szybko, nie robiła wrażenia kobiety spieszącej się w deszczu. Jej postać miała w sobie wiele godno?ci. Już nieraz uderzała Michaiła jej bliska arogancji duma.

    Kiedy zobaczyła go przy drzwiach, zawahała się nieco.

    - Jeste? mokry - powiedziała takim tonem, że poczuł się głupio stojąc na zewnątrz w deszczu, zamiast być w?rodku, gdzie jest sucho. 284 janet Dailey - Szukam Zachara.

    - On wkrótce wróci. - Przeszła obok niego i otworzyła drzwi chaty. Poniewczasie zorientował się, jak niezgrabnie to zrobiła, mając ruchy skrępowane naręczem drewna. Wszedł za nią do?rodka, tym razem sam zamknął drzwi i odwrócił się. Koc spadł jej z głowy odsłaniając błyszczące czarne włosy okalające twarz. Celowo unikał patrzenia na nią.

    - Pozwól, że wezmę to drewno.

    Jego ręka musnęła jej pier?. Odskoczył gwałtownie, omal nie upuszczając całego naręcza, jak gdyby sparzył go ten kontakt. Patrzyła z rozbawionym u?miechem.

    Dzięki ustom o pełnych wargach i niezgłębionej czerni oczu wyraz jej silnie zarysowanej twarzy nabierał urzekającego piękna. Poczuł, że członek mu twardnieje i szybko odwrócił się, aby zanie?ć drewno do skrzyni przy kominku.

    - Już dawno nie byłe? z kobietą. - Po blisko?ci jej głosu Michaił zorientował się, że szła za nim.

    Wszystkie jego zmysły wyostrzyły się nagle; doszedł go zapach palącego się drewna, przenikającego zatęchłe powietrze, usłyszał plusk wody przeciekającej z dachu i zobaczył łóżko stojące w rogu tej jednoizbowej chaty.

    - Tutaj jest mało kobiet. - Michaił wolałby przypisać swoją reakcję przymusowemu ostatnio celibatowi, jednak zdawał sobie sprawę, że to jej widok kierował my?li mężczyzny ku seksowi. Wrzucił drewno z hałasem do pudła, potem stanął przed zapalonym kominkiem. - Mówiła?, że Zachar wkrótce wróci?

    - Tak. - Zdjęła koc i położyła go na skrzyni, aby wysechł. - Ty chcesz kobiety do łóżka. Czemu nie poprosisz mnie? - Stała przy nim patrząc wyzywająco. - Czy uważasz, że jestem brzydka?

    - Nie - to stwierdzenie wyrwało mu się mimowolnie. - Ale ty należysz do Zachara.

    - Ale jesteś jego bratem. U moich ludzi jest dozwolone, żeby kobieta miała dwóch mężów, jeżeli oni są braćmi.

    Michaił roze?miał się szorstko.

    - U Rosjan takie pogańskie praktyki nie są dopuszczalne.

    - Dlaczego? Kobieta potrzebuje synów. Zachar jest za stary. Coraz czę?ciej jego członek jest miękki w moich rękach. Ty jesteś jeszcze silny. My?lę, że mógłby? mi dać wielu synów.

    Alaska

    

285

    

    Jej słowa jeszcze bardziej wzmogły ogarniający go żar. Patrzył na żółte płomienie ognia klnąc ją w duchu za to, co się z nim działo.

    - Zachar nie jest za stary - zapewnił ją. - Baranów jest o szesna?cie czy siedemna?cie lat starszy od mojego brata, a ma trzyletnie dziecko.

    - On jest Nanuk - powiedziała, jakby to wszystko wyja?niało..- Nie chciałby? przespać się ze mną?

    Michaił obrócił się gniewnie, ale nie miał okazji odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i wpadł Zachar?miejąc się i przekomarzając z synem. Michaił nie był pewien, co odpowiedziałby na pytanie Córki Kruka. Czując się winnym z powodu tej niepewno?ci z zażenowaniem patrzył na brata.

    - Nie wiedziałem, że jesteś tutaj, Michaił. - Zachar u?miechał się stawiając swojego syna, Wilka, na podłodze. Chłopiec energicznie potrząsał mokrą głową, otrzepując się jak pies i rozpryskując krople wody we wszystkich kierunkach.

    - Wła?nie przyszedłem. - Potrzeba wyja?nienia, że nie przebywał długo sam na sam z Córką Kruka tylko powiększyła jego poczucie winy. Nie zdradził swojego brata, ale chciał go zdradzić. - Riezanow zwołał kolejne zebranie. - Zażenowany Michaił odsunął się od kominka - i od Córki Kruka - zdążając do drzwi.

    - Zaczekaj - powiedział Zachar - pójdę z tobą.

    - Ja też idę. - Chłopiec podskoczył do Zachara.

    - Nie - Zachar popchnął go lekko w kierunku Córki Kruka. - Zostań tutaj i opiekuj się matką. Wrócę pó?niej. - Z u?miechem zadowolenia na twarzy wyszedł za Michaiłem, potem zatrzymał się, żeby podnie?ć kołnierz.

    - To dobry chłopak - powiedział do Michaiła. - My?lę, że zaczyna mnie lubić.

    - Tak. - Michaił nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego brat był tak szczę?liwy, dosłownie pękał z dumy z powodu swojej nowo odnalezionej rodziny. To wszystko było zbyt?wieże i cenne dla Zachara, żeby mógł zauważyć jakie? wady, pomy?lał Michaił.

    Ze schylonymi głowami pod ulewnym deszczem wyruszyli w kierunku schodów, które wiodły do twierdzy na szerokim, płaskim wzniesieniu.

    - Czego dotyczy zebranie? Czy ci powiedziano? - spytał Zachar. -Nie.

    Szli chwilę w milczeniu, potem odezwał się Zachar:

    - Podoba mi się Riezanow. To mądry człowiek. Wiem, że wielu promysz286 Janet Dailey lenników na Wyspach Pribyłowa było bardzo niezadowolonych, kiedy wydał rozkaz, żeby nie zabijać już więcej fok w tym roku, że to musi być powstrzymane, bo inaczej nie zostanie tam już nic, a przedtem miliony fok gromadziły się wokół skał jak pszczoły na plastrze miodu.

    - Byłe? tam? - spytał Michaił.

    - Raz, dawno temu - przyznał Zachar wchodząc na schody. - Słyszałem pogłoski, że statki z Bostonu zabiły więcej niż milion fok tylko w tym roku.

    - Tracimy przez nich wiele futer, a Kołosze dostają za to dużo broni. Czasem my?lę, że oni są lepiej uzbrojeni niż my. Przynajmniej Riezanow zgadza się z Baranowem, że musimy prowadzić handel z angielskimi statkami i tymi z Bostonu, żeby zgromadzić potrzebne nam zapasy. Nie możemy być zależni tylko od statków Kompanii, które płyną z Ochocka. Patrz, jaka jest nasza sytuacja. Przydział mąki zmalał do jednego funta miesięcznie na mężczyznę, a przecież nadchodzi zima.

    Jeszcze na ostatnim stopniu schodów Zachar z troską kiwał głową opisując tę ciężką sytuację.

    - Jelizawieta powinna wkrótce powrócić z Kodiaku z zapasami.

    Nikołaj Pietrowicz Riezanow był przystojnym, wysokim, czterdziestodwuletnim mężczyzną. Gładko wygolony, ubrany w jeden ze swoich mniej ozdobnych mundurów, trzymał się prosto i w naturalny sposób uzyskiwał posłuch u mężczyzn tłoczących się w małej chacie. Kiedy pilnie im się przyglądał swoimi jasnoniebieskimi oczami, wargi miał zaci?nięte i robił wrażenie srogiego.

    Michaił spojrzał na Baranowa, na łysy czubek jego pozbawionej peruki głowy otoczony płowymi włosami. Długie lata wpatrywania się w odległe horyzonty wyżłobiły bruzdy na starej twarzy tego Rosjanina i nadały jej wygląd bezustannego zdziwienia. Jego oczy były smutne i pełne rezygnacji. Michaił domy?lił się niedobrych wiadomo?ci. Spodziewał się, że Baranów zaraz podniesie ręce do góry i o?wiadczy jak zwykle: wszystko w ręku Boga.

    Zaczął jednak mówić Riezanow, prosto i wyra?nie.

    - Otrzymali?my wiadomo?ć, jeszcze nie potwierdzoną, że Jelizawieta zaginęła na morzu. Nie będzie zapasów z Kodiaku. W dodatku zatonęła Alaska

    

287

    

    w czasie sztormu flotylla tubylczych my?liwych, dwustu mężczyzn wraz z największą ilo?cią skór uzyskanych w tym sezonie. - Dokoła Michaiła wszyscy rozkładali ręce w ge?cie rezygnacji, ale to nie był koniec. - Otrzymali?my również wiadomo?ć, jeszcze nie udowodnioną, że osada wię?niów w porcie Yakutat została zmieciona z powierzchni ziemi przez Kołoszy. - Ta zbudowana na Alasce rolnicza placówka, posiadająca także stocznię, była eksperymentalną osadą wzorowaną na brytyjskiej kolonizacji okolic zatoki Botany w Australii. - Kołosze zaatakowali również inne forty na północy, ale zostali odparci. Uważam, że możemy być pewni wzmożonej wrogo?ci ze strony tubylców w naszym rejonie.

    Kilku mężczyzn wyraziło szeptem żal z powodu?mierci swoich znajomych, ale Riezanow nie dopu?cił do rozmów na ten temat. Dał znak służącemu, żeby przyniósł mapy i książki, potem otworzył je na stole, żeby każdy mógł zobaczyć. To były materiały żeglarza i odkrywcy George'a Vancouvera.

    Słuchając planów Riezanowa dotyczących przyszłej ekspansji Kompanii RosyjskoAmerykańskiej, Michaił miał pewno?ć, że te dwie ostatnie klęski jeszcze bardziej zdeterminowały carskiego szambelana do zdobywania nowych terytoriów. Riezanow polecał usilnie, aby Kompania przestała zajmować się wyłącznie handlem skórami, a włączyła się również w inne interesy kupieckie. Marzenia Michaiła o odległych lądach rozbłysły na nowo, kiedy Riezanow zaczął wyliczać egzotyczne porty, kiedy mówił o ustanowieniu przedstawicieli spółki w Birmie i na Filipinach, o budowie nowych osad najpierw wzdłuż rzeki Kolumbia, potem w Kalifornii i na Hawajach.

    Wkrótce, jak twierdził, pokój z Amiens zostanie zerwany i Europa ruszy na wojnę z wojowniczym Korsykaninem - Napoleonem. Taka sytuacja dałaby Kompanii wolną rękę w umacnianiu stanu posiadania na Alasce i zdobycia nowych obszarów. -'Popatrzcie na mapę. - Wskazał palcem planszę rozłożoną na stole. - Ten, kto ma Alaskę, może kontrolować Pacyfik.

    Oczarowanie Michaiła marzeniami o imperium prysnęło, gdy kropla wody spadła mu na policzek. Rzeczywisto?ć to były przeciekające dachy, czający się Kołosze i zmniejszające się zapasy.

    Przybycie jankeskiego szkunera Juno na Sitkę rozwiązało tymczasowo problem aprowizacji. Riezanow zakupił statek razem z jego ładunkiem, dużą ilo?cią towarów, takich jak naczynia cynowe, wyroby garncarskie, żelazne, 288 Janet Dailey narzędzia, bawełna oraz różnorodne instrumenty. Co ważniejsze, na statku znajdowało się prawie dwa tysiące galonów melasy, dziewiętna?cie beczułek solonej wieprzowiny, cztery tysiące funtów ryżu, jedena?cie beczułek pszennej mąki i inne produkty żywno?ciowe wystarczające na kilka tygodni.

    Przez jaki? czas mieli dużo jedzenia, a do tego muzykę w osadzie - duet klarnetu i skrzypiec w wykonaniu żeglarza Jankesa, który podpisał kontrakt z Kompanią i z samym carskim szambelanem. Jednak z powodu niezwykle ulewnych deszczy i gęstych mgieł, jakie panowały w ostatnich miesiącach roku, a także stałego zagrożenia ze strony Kołoszy, Rosjanie nie mogli uzupełnić zapasów żywno?ci?wieżym mięsem czy też rybami. Nie wolno było opuszczać fortu i załoga musiała je?ć zapasy zgromadzone przez Aleutów - tran i suszoną rybę.

    Juno została wysłana na Kodiak, aby przywie?ć jakąkolwiek żywno?ć, którą mogła dostarczyć rosyjska osada, ale wszystko, co zdobyła, to był znowu tran wielorybi i suszona ryba. W lutym na Sitce szalał szkorbut. Z prawie dwustu Rosjan w twierdzy o?miu już nie żyło, a sze?ćdziesięciu było całkowicie niezdolnych do pracy.

    Sytuacja stała się trudna. Zimowa podróż morska na Hawaje nie wchodziła w rachubę, przepłynięcie nękanego burzami Pacyfiku było zbyt ryzykowne, a droga zbyt długa. Na następnym zebraniu Riezanow zaproponował, żeby wysłać szkuner w podróż w dół wybrzeża, zbadać uj?cie rzeki Kolumbia w celu założenia tam w przyszło?ci następnej osady, zapolować na zwierzynę i ryby oraz zakupić żywno?ć w małym hiszpańskim forcie Los Farallones del Puerto de San Francisco. Chociaż wszystkie porty hiszpańskie wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża zamknięto dla obcych statków, Riezanow liczył na uzyskanie zezwolenia jako rosyjski ambasador na wszystkie kraje?wiata. Trzeba było zebrać co najmniej dwadzie?cia osób załogi, żeby Juno mogła wypłynąć, ale z powodu słabej kondycji mężczyzn w osadzie należało powiększyć ich liczbę do trzydziestu, aby mogli zastąpić tych, którzy się rozchorują.

    Michaił zgłosił się natychmiast na ochotnika, jednak Baranów uderzył pię?cią w stół i zaprotestował,

    - Nie można osłabiać tego garnizonu, zabierając wszystkich sprawnych mężczyzn!

    Stale grozi nam niebezpieczeństwo ze strony Kołoszy. Musimy być zdolni do obrony, gdyby zaatakowali.

    Alaska

    

289

    

    Wreszcie osiągnięto kompromis. Riezanow zgodził się, żeby czę?ć jego załogi składała się z ludzi z początkami szkorbutu. Odmówiono ostatecznie pro?bie Michaiła, który nadal nalegał na włączenie do ekspedycji. Jego rozczarowanie szybko zmieniło się w oburzenie, kiedy wyznaczono Zachara jako członka wyprawy.

    - Dlaczego bierzecie mojego brata, a nie mnie? - protestował. - Jest starszy i ma rodzinę. Ja jestem do?wiadczonym nawigatorem i mogę się wam bardziej przydać.

    On jest my?liwym.

    - Jest więcej posiadających rodziny mężczyzn, którzy popłyną, a my będziemy potrzebowali do?wiadczonego my?liwego, zanim dotrzemy do hiszpańskiego portu - stwierdził ostro Riezanow, dając do zrozumienia, że nie będzie tolerował dalszego podważania swoich decyzji.

    Trzęsąc się z w?ciekło?ci Michaił zamilkł i mało co słyszał z dalszej rozmowy.

    Wszystko w nim wrzało. On był nawigatorem, on był tym, który tęskni za nowymi miejscami. Ale to zawsze jego starszy brat wyruszał pierwszy na nowe terytorium - jego brat, który nie miał wcale na to ochoty. On, Michaił, tylko przemierzał znane szlaki - z Sitki na Kodiak, na Wyspy Pribyłowa, Unalaskę albo do twierdz na stałym -lądzie i z powrotem. Teraz był unieruchomiony tutaj, odsługując swe zobowiązanie wobec Kompanii jako pilot portowy.

    Po zakończeniu zebrania Michaił wyszedł, nie odzywając się do brata. Jego oburzenie i rozżalenie były tak mocne, że nawet miał pretensje do Zachara.

    JNie było czasu do stracenia. W po?piechu szykowano szkuner do drogi. Ze skromnych zapasów osady nie można było wziąć wiele, je?li pozostający na Sitce mieli dotrwać do czasu powrotu Juno. Ale ładownie pełne były towarów - ubrań, cienkich angielskich materiałów, butów i innych artykułów skórzanych, narzędzi - od siekier do ręcznych?widrów - oraz bel materiału przetykanego złotą nitką, ozdobnych strzelb i innych rzeczy, uprzednio przeznaczonych na podarunki dla japońskiego mikado.

    Michaił unikał okolic portu, gdzie czyniono przygotowania do podróży, i niechętnie brał w nich udział. Gorzka?wiadomo?ć, że jutro Juno podniesie kotwicę i odpłynie bez niego, wciąż go gryzła, kiedy wchodził do swojego 290 Janet Dailey mieszkania w baraku Kompanii, gdzie dużo ostatnio przebywał. Podszedł wprost do łóżka i wyciągnął spod niego dzbanek samogonu, jeden z dwóch, które wziął po kryjomu jako zabezpieczenie przed szkorbutem. Zaniósł dzbanek wraz z kubkiem na stół i usiadł na topornie wykonanym krze?le.

    Wpatrywał się przygnębiony w kubek samogonu przeklinając chmury i wspominając zasłyszane opowie?ci o kalifornijskim słońcu, którego nigdy nie zobaczy. Już teraz nie chciał my?leć o dniu, w którym Zachar powróci, a on będzie musiał słuchać jego opowie?ci o miejscach, które on, Michaił, powinien był zobaczyć.

    Wypił resztę alkoholu i ponownie napełnił kubek.

    - Michaił.

    Zesztywniał słysząc głos brata.

    - Tak, o co chodzi? - spytał krótko, nie odwracając się.

    - Muszę z tobą pomówić.

    - Na pewno przyszedłe? się pożegnać. - Oczekiwał tej wizyty i starał się pozbyć irytacji, wiedząc, że jest dziecinna.

    Michaił wstał, odwrócił się w stronę brata i przywołał na pomoc całą swoją dumę, żeby Zachar nie zorientował się, jak bardzo mu zazdro?ci. Córka Kruka i jej syn Wilk stali obok. Intrygujące czarne oczy patrzyły na niego?miało i Michaił natychmiast poczuł się niezręcznie.

    Od czasu, kiedy zrobiła mu pierwszą propozycję, starał się trzymać od niej z daleka. Ale, jak wszystkie kobiety, miała swoje sposoby, by przy każdym spotkaniu zwrócić na siebie jego uwagę. Często zastanawiał się, czy brat to zauważa.

    - To prawda, że nie miałem zamiaru wyjechać bez pożegnania z tobą. Ale jest co?, co chciałbym, żeby? dla mnie zrobił, kiedy mnie nie będzie. - Zachar położył rękę na głowie chłopca. Michaił czekał w napięciu. - Nie chcę, żeby Wilk i Kruk byli sami w naszej chacie.

    - Co masz na my?li? - Popatrzył na Córkę Kruka, zastanawiając się, czy to ona namówiła do tego Zachara.

    - Chciałbym, aby? zamieszkał tam i opiekował się nimi, kiedy mnie nie będzie.

    - Nie mogę. - Zszokowany Michaił wydusił z siebie protest.

    - Ty jesteś moim bratem. Nie mam nikogo, kogo mógłbym o to prosić. - Wydawało się, że odmowa zabolała i speszyła Zachara. - Wiem, że starałe? się zająć moje miejsce, żebym nie musiał ich zostawiać.

    Alaska

    

291

    

    - My?lę, że nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz - stwierdził Michaił.

    - Chcę, żeby otrzymywali swoją rację żywno?ci, mieli drewno na opał i kogo? do obrony w przypadku ataku Kołoszy - czy to za dużo, o co proszę dla mojej rodziny?

    - Nie. - Michaił nie mógł mu powiedzieć, o co tu naprawdę chodziło.

    - Więc zostaniesz z nimi?

    To była ironia losu. Zachar miał odbyć podróż, która była pragnieniem Michaiła i zostawiał mu pod opieką kobietę, której pragnął.

    - Tak. Zostanę z nimi - zgodził się Michaił.

    J uno wypłynęła następnego dnia i Michaił przeniósł swoje rzeczy do chaty Zachara. Z powodu niedostatku zdrowych mężczyzn w osadzie, udało mu się załatwić przydział na pierwszą zmianę nocnej warty. Kiedy wrócił do chaty, Córka Kruka spała już na swoim łóżku. Posłał sobie na podłodze przed kominkiem, ale spał?le i spędził większą czę?ć nocy patrząc na języki ognia liżące czerwono-białe kłody i słuchając oddechu Córki Kruka, przewracającej się na łóżku.

    Gdy nie miał pracy w osadzie, spędzał czas z Wilkiem. Dwa razy w ciągu jednego tygodnia udało mu się zastrzelić orła bielika, który krążył nad garnizonem. To mięso było przyjemną odmianą monotonnej diety składającej się z tranu i suszonych ryb.

    Córka Kruka postawiła przed nim talerz. Ani widok, ani zapach ryby i tranu nie zachęcał do jedzenia, ale Michaił wiedział, że trzeba je?ć. Nic innego nie było, a spodnie już na nim wisiały. Dostał dzbanek kwasu do posiłku, ale niewiele to pomogło. Patrzył zafascynowany, jak chłopak żarłocznie pochłania swoją porcję.

    - Połykasz to jak prawdziwy wilk - powiedział z u?miechem i popchnął swój talerz w stronę chłopca. - Możesz skończyć moją porcję.

    - Nie jesteś głodny dzi? wieczór - powiedziała Córka Kruka.

    Spojrzał na nią, chociaż zwykle tego unikał. Żółty płomień lampy olejowej igrał na jej twarzy, przykrywając cieniem jej głęboko osadzone oczy i uwydatniając ko?ci policzkowe. Zauważył, że jest szczuplejsza i straciła na wadze, ale jej wargi pozostały ponętnie pełne.

    Ze zło?cią Michaił nalał sobie kwasu, a Wilk zaczął je?ć z jego talerza.

    - My?lę, że nie mam na to ochoty. 292 Janet Dailey - Czy pragniesz czego? innego?

    Znieruchomiał słysząc ton jej głosu i słowa, jakich dobrała, żeby zadać to pytanie. Oznaczać mogło wiele, chociaż Michaił nie był pewien, czy jego domysły są słuszne. Od czasu jak zamieszkał w tej chacie, ani razu nie wyraziła żadnej sugestii, ani nie wykonała prowokującego ruchu w jego kierunku. Ale nie miała też ku temu zbyt wielu okazji.

    - Nie. - Wstał zabierając dzbanek i podszedł do kominka.

    - Czy masz wartę dzi? w nocy?

    - Nie. - Teraz był na dziennej zmianie.

    - Michaił na pewno jest zmęczony po tylu nocach. Powinien spać na łóżku.

    - Nie.

    - My?lę, że to jest jedyne słowo, jakie znasz. - Jej cichy?miech zabrzmiał ironią. Michaił obrócił się, ale nie mógł wytrzymać jej wyzywającego spojrzenia.

    - My?lę, że Michaił boi się powiedzieć cokolwiek innego. - Żałuję, że nie ma tutaj mojego brata, żeby zobaczył, jaka naprawdę jeste?. - Wstrząsały nim gwałtowne emocje, nienawidził jej i pożądał równocze?nie.

    - Ale Zachara tutaj nie ma.

    - Powinienem był mu powiedzieć, dlaczego nie chciałem z tobą zamieszkać.

    - Wła?nie tego chciałe?. -Nie!

    Odpowiedzią Córki Kruka na to gwałtowne zaprzeczenie było lekceważące wzruszenie ramion. Potem odwróciła się i kończyła swój posiłek. W ciszy, jaka zapadła, d?więk trzaskającej w kominku kłody wydawał się bardzo gło?ny. Wpatrującego się w żar Michaiła dręczyło jej oskarżenie, a jeszcze bardziej podejrzenie, że miała rację. Może nie odezwał się, bo chciał w ten sposób pomóc losowi. Pił zaprawiony alkoholem kwas, żeby zabić wątpliwo?ci, które w nim wznieciła.

    W nocy Michaił?nił o niej. Stała przed nim, a żółty blask ognia pełzał po jej nagim ciele, o?wietlając pełne piersi, płaski brzuch i czarne włosy łonowe.

    Ta złota zjawa położyła się przy nim na podłodze, obejmując go falą żaru.

    Patrzył na jej twarz, zamknięte czarne oczy, ciemną głowę miotającą się na boki, otwarte pełne wargi wydające ciche jęki. Jego lęd?wie wykazywały Alaska

    

293

    

    niezmordowaną energię, zanurzał się głęboko w jej wilgoć, wychodził z niej i znowu wchodził, niezmordowanie unosząc się nad Córką Kruka i padając na nią.

    Wszystko w nim i wokół niego wirowało wznosząc-się coraz wyżej i wyżej aż do ostatecznego wspaniałego wybuchu.

    Kiedy Michaił obudził się następnego ranka, odczuwał tępe łomotanie w głowie.

    Obrócił się i zobaczył Córkę Kruka obok siebie. Leżała z nim pod jedną kołdrą.

    Ten sen wcale nie był snem.

    - Nie! - krzyknął.

    Otworzyła wolno oczy i spojrzała na niego przeciągając się z lekka. Jej pełne wargi ułożyły się w u?miech zadowolenia.

    - To jest to, czego chciałe? - szepnęła.

    Wiedział, że miała rację, ale również wiedział, że powinien odej?ć - wyj?ć i nigdy tu nie wrócić. Je?li zostanie, to tylko pomnoży grzech zdrady, jaki popełnił?piąc z żoną swojego brata. A je?li jego brat nigdy nie powróci z podróży? Nawet je?li powróci, to zapasy mogą się tu w międzyczasie skończyć i wszyscy umrą. A je?li Kołosze zaatakują i zabiją wszystkich? Dlaczego miałby się pozbawiać tego, co Córka Kruka tak chętnie mu ofiarowywała?

    Michaił został.

    W następnych miesiącach kopano?wieże groby w osadzie. Szkorbut zbierał nowe ofiary i osłabiał resztę mieszkańców.?miertelno?ć byłaby jeszcze większa, gdyby nie wiosenny przepływ?ledzi w cie?ninie, których obfito?ć przywróciła do życia wszystkich w Nowoarchangielsku.

    W czerwcu oddano wystrzał z działa na cze?ć powracającej Juno, kiedy holowano ją do portu Sitki. Jej ładownie zapełnione były pszenicą, owsem, grochem, fasolą oraz mąką, solonym mięsem, łojem i solą.

    Gdy Zachar wysiadł z łodzi, jego syn pobiegł szybko, żeby się z nim przywitać.

    Patrząc na wychudzone ciało i twarzyczkę Wilka, Zachar czuł się zawstydzająco otyły. Łzy zakręciły mu się w oczach. Zrzucił torbę z ramienia, pochylił się i objął mocno chłopca, potem poszukał wzrokiem żony.

    Stojąca obok Michaiła Córka Kruka nie uczyniła żadnego ruchu w jego 294 Janet Dailey kierunku. Ręka brata obejmowała jej ramiona, niemo obwieszczając swoje prawo posiadania. Zachar zrozumiał. Odgadł w swoim sercu, co wydarzyło się pomiędzy jego bratem a jego żoną w czasie, gdy go nie było. Poczuł ucisk w gardle.

    Pochylił głowę i szybko mrugał oczami, aby pozbyć się łez, które paliły mu oczy.

    Maskując wzruszenie otworzył torbę i wyjął prezent, jaki przywiózł dla Wilka.

    Mieszkańcy Kalifornii chętnie wymieniali żywno?ć i inne domowe produkty za wszystko, co pochodziło z zagranicy. Miał pełną torbę takich rzeczy. Kiedy dał prezent Wilkowi, wyjął kolorowo haftowany koronkowy szal i ozdobny grzebień ze skorupy żółwia, prezenty dla Córki Kruka.

    Kątem oka zobaczył, że się odsuwa od Michaiła i kieruje ku niemu. Ze smutkiem zdał sobie sprawę, że się nie zmieniła. Jej towarzystwo i jej lojalno?ć nadal były na sprzedaż. Michaił odwrócił się i wolno odszedł. Zachar nie potrafił ulegać zło?ci. Odczuwał zbyt wiele bólu - za siebie i za Michaiła.

    Sitka Pó?na wiosna 1808 roku Ogień buchał z luf armatnich na szczycie ufortyfikowanego kopca. Nad położonym poniżej miastem grzmiała salwa witająca statek amerykański wchodzący do rosyjskiego portu. Ale Zachara to nie interesowało. W ciągu ostatnich dwóch lat coraz więcej zagranicznych statków zawijało do portu Sitki, który stał się drugim co do ważno?ci portem na Pacyfiku po wyspach Sandwich.

    Zatrzymując się na jednym z szerokich chodników, które biegły wzdłuż ulic, Zachar zmrużył oczy, żeby popatrzeć na zamazane postacie wokół siebie. Oczy odmawiały mu już posłuszeństwa, zniszczone przez lata ostrym słońcem.

    Przerażająca rzecz dla my?liwego. Żadna z tych niewyra?nych postaci nie przypominała Córki Kruka i Zachar pospieszył dalej, przechodząc koło piekarni.

    Dotknął kolorowej jedwabnej chusty, którą miał w kieszeni, nie?wiadomie upewniając się, że wciąż tam tkwi. Wiedział, że jak długo będzie dawał Córce Kruka ładne rzeczy, tak długo ona z nim pozostanie.

    Kiedy doszedł do rzędu chat, przed którymi rosły wiosenne kwiaty, dwie postacie wyszły z tej, która należała do jego brata. Obie kobiety miały na sobie lu?ne sarafany na bawełnianych bluzkach z długimi rękawami. Niewiele kobiet w Nowoarchangielsku ubierało się na modłę rosyjską, w przeciwieństwie do tubylczej kobiety Baranowa, Anny Grigoriewny, która ostatnio otrzymała specjalnym carskim ukazem tytuł księżniczki Kenai. Ten sam ukaz usankcjonował prawowite pochodzenie Iriny, półkrwi córki Baranowa, oraz jej brata.

    Zachar przystanął, rozglądając się wokół za Córką Kruka, potem niechętnie skierował się do domu swojej matki Taszy i córki Larissy. Obie przybyły miesiąc wcze?niej z wyspy Kodiak. To był pomysł Michaiła, żeby je tutaj

    

296

    

    Janet Dailey sprowadzić. Ich matka była już zbyt stara, aby wykonywać ciężkie prace, których od niej wymagano w domu Bannerow. Zachar rozumiał, że nadszedł czas, aby ulżyć jej nielekkiemu życiu, ale szybko uprzytomnił Michaiłowi, że jego mała chata nie dostarczy im wygód ani prywatno?ci, do czego obie miały prawo. Ostrożnie unikał tematu Córki Kruka i Wilka, mieszkających w jego chacie, i niezręcznej sytuacji, jaka mogłaby z tego wyniknąć. Zasugerował Michaiłowi, żeby Larissa i matka zamieszkały u niego, ponieważ jako nawigator miał wyższą pozycję w Kompanii i jego dom był większy i lepiej umeblowany. Michaił zgodził się z tym, tym bardziej że jego pozycja da obu kobietom wyższy status w społeczno?ci osady niż pozycja zwykłego my?liwego. Ale obaj wiedzieli, że za tym wszystkim stoi Córka Kruka.

    - Dokąd idziecie tego pięknego poranka? - Zachar spytał z wymuszoną serdeczno?cią.

    - Do portu, żeby zobaczyć statek, który właśnie przypłynął. - Larissa była ogromnie podniecona.

    Zachar patrzył na tę obcą dziewczynę, która była jego córką. W wieku osiemnastu lat była w pełnym rozkwicie kobieco?ci. Ze swoimi ładnymi rysami, ciemnymi oczami o długich rzęsach i czarnymi włosami przyciągała uwagę mężczyzn w Nowoarchangielsku, którzy byli przyzwyczajeni do mniej wyrafinowanych - zarówno pod względem manier, jak i wyglądu - kobiet, Aleutek i Kołoszek. Ale niewielu Rosjan zalecało się do niej. Jej ufny, niewinny i dziewiczy wygląd nie zachęcał do tego.

    Taka pow?ciągliwo?ć obca była prawie dwudziestu Jankesom, którzy pracowali dla Kompanii w stoczni Sitki. Chociaż Larissa rzadko wychodziła na ulicę bez towarzystwa babki, Amerykanie korzystali z każdej okazji, żeby z nią porozmawiać, cieszył ich jej angielski akcent i piękny u?miech.

    - Czy wiesz, z jakiego kraju jest ten statek? Czy to statek angielski?

    - My?lę, że jankeski - odpowiedział Zachar.

    - Wiem, że jesteś przyzwyczajony do przypływających tu stale okrętów, papo - powiedziała Larissa. - Ale dla mnie to jest ogromnie podniecające.

    - Wiem, że tak jest.

    Jego uwaga była już zwrócona na inne chaty, Córka Kruka stale zaprzątała jego my?li. W tym momencie atak kaszlu wstrząsnął drobnym ciałem jego matki.> Nie podobał mu się ten kaszel, ani krew w?linie, którą szybko starła. Nie wyglądała dobrze po podróży, ale uważał, że to jest skutek choroby Alaska

    

297

    

    morskiej, na którą cierpiała w drodze z Kodiaku. Ponieważ na wyspie wciąż nie było lekarza, Zachar nie miał do kogo się zwrócić. Miesiąc odpoczynku i dobrego jedzenia zaróżowił trochę jej policzki, ale wciąż była bardzo chuda.

    - Jak się czujesz? - Miał poczucie winy, że nie spędzał z nią więcej czasu, odkąd tu była, ale nie czuł się dobrze w chacie brata, wiedząc o jego dawnym związku z Córką Kruka.

    - O wiele lepiej. Słońce jest dzisiaj ciepłe, prawda? - Ale?wiatło słoneczne nie dodawało połysku jej matowym, szorstkim, siwym włosom. Nie była wysoka i prosta jak kiedy?, jej ramiona pochyliły się od bezustannego kaszlu. Wyraz siły opu?cił jej twarz, ustępując wrażeniu krucho?ci.

    - Czy jesteś zajęty, papo? Byłoby wspaniale, gdyby? mógł pój?ć z nami do portu - w głosie Larissy brzmiała nadzieja.

    Zachar zawahał się i rozejrzał niespokojnie po rzędzie domów.

    - Jej tu nie ma - powiedziała cicho Tasza. Natychmiast poczuł się zażenowany tym, że matka instynktownie odgadła, co mu leży na sercu; zastanawiał się, o czym jeszcze wiedziała lub czego się domy?lała. - Widziałam jak niedawno tędy przechodziła.

    Przechyliła głowę, aby pokazać drogę do głównego budynku portu, którą poszła Córka Kruka. Powinien był ją zauważyć, chyba że specjalnie chciała go uniknąć - pomy?lał - i możliwo?ć ta jeszcze bardziej go zdenerwowała.

    Zamiast co? odpowiedzieć Zachar spytał:

    - Idziemy?

    Poszli razem w kierunku portu. Wytężał oczy, żeby dojrzeć Córkę Kruka, ale nie dostrzegł jej ani na jezdniach, ani na chodnikach. Kiedy przechodzili obok stoczni, ustał rytmiczny zgrzyt pił tnących bele drewna na deski i stukot młotków. Prawie wszyscy mężczy?ni przerwali pracę, aby popatrzeć na Larissę.

    Po doj?ciu do nabrzeża Zachar uważnie przypatrywał się stojącej tam grupie ludzi, potem spojrzał na bryg ze złamanym masztem wpływający do zatoki. To, że jego brat Michaił miał dzisiaj służbę i wprowadzał statki do portu, było dla Zachara małą pociechą. To tylko znaczyło, że Córka Kruka mogła być teraz z kimkolwiek innym.

    - On się nazywa Sea Gypsy - powiedziała Larissa do babki. Nazwa statku

    

298

    

    Janet Dailey wydała się Zacharowi znajoma, ale nie próbował przypomnieć sobie dlaczego, my?ląc, że to po prostu statek, który już przedtem przybijał do Sitki. Był zbyt zaabsorbowany swoimi osobistymi problemami. Patrzył w zamy?leniu na bryg, którego niewyra?ny zarys majaczył mu przed oczami. Wkrótce odpłynie na statku podobnym do tego. Nie widział dla siebie innego wyj?cia.

    - Ten statek cię interesuje - zauważyła Tasza.

    - Nie, ja… - Zachar zamilkł i postanowił dalej nie zaprzeczać. Doszedł do wniosku, że nadeszła pora na wyjawienie swoich planów. I tak wkrótce będzie musiała się o tym dowiedzieć. - Zostałem wyznaczony na inną placówkę - powiedział. - Odpływam za miesiąc.

    Odwróciła się, chcąc ukryć łzy.

    - Miałam nadzieję, że będę miała swoje dzieci przy sobie, kiedy się zestarzeję.

    Ale wola boska - stwierdziła, przyjmując rosyjski sposób my?lenia. - Dokąd pojedziesz?

    Bał się jej powiedzieć.

    - Wzrok mnie zawodzi, a umiem tylko polować. - Dla my?liwego, którym był przez całe życie, perspektywa wykonywania prac fizycznych, takich jak zwijanie lin czy praca przy pakułach, była czym? uwłaczającym. Co gorsza, znaczyło to również, że jego zarobki nie zadowolą Córki Kruka. - Jest takie miejsce, gdzie my?liwy nie potrzebuje mieć bystrych oczu. - Spojrzał na Larissę, ale ona była pochłonięta widokiem statku. Kiedy zwrócił wzrok ku matce, miała na twarzy wyraz przerażenia, co wskazywało, że odgadła, dokąd jedzie.

    - Nie, Zachar - szepnęła.

    - Płynę na Wyspy Pribyłowa. - Już podjął decyzję. Kompania ogłosiła dwuletnie moratorium na zabijanie uchatek, aby miały szansę się rozmnożyć.

    Tasza wzięła głęboki oddech, co wywołało nowy atak kaszlu. Kiedy minął, ledwo mogła.ustać na nogach. Zachar podprowadził ją do wielkiego głazu, żeby usiadła i odpoczęła.

    - Nie jed? tam. -?ciskała jego rękę.

    - Muszę. - Nie mógł patrzeć w jej przerażone oczy. Nie chciał my?leć o swoim wuju, Prostym Chodzie, ani o jego szaleństwie.

    Marynarze wiosłowali kierując łód? do brzegu, podczas gdy Caleb Stone oglądał wspaniały bastion na kopcu. Działa tej fortalicji miały pod kontrolą zarówno port, jak i las oraz piętrowy budynek z latarnią morską.

    Alaska 299 - Zbudowali?cie prawdziwy kreml na Pacyfiku - powiedział Caleb do pilota wprowadzającego jego statek do portu. Chociaż mówiono mu, że Rosjanie odbudowali swoją osadę, na taki widok nie był przygotowany.

    - Teraz jest tutaj główna siedziba Kompanii - odpowiedział Michaił Tarakanow po angielsku.

    Caleb zauważył niebiesko-białą flagę powiewającą nad bastionem, potem stocznię i duży kadłub prawie gotowego trójmasztowca. Miał nadzieję, że będzie mógł tu usunąć uszkodzenia, jakich jego statek doznał w czasie burzy. Widać było, że Sitka ma wszelkie dane po temu.

    - My?lałem, że Baranów zrezygnował. - Stary, zasuszony mężczyzna w czarnej peruce czekał na brzegu, aby powitać Caleba.

    - Wysłannik carski Riezanow zmarł podczas zimowej podróży przez Syberię.

    Proszono Baranowa, żeby został. Jest duże zamieszanie w Sankt Petersburgu z powodu?mierci Riezanowa i wojny w Europie.

    - Rozumiem.

    Kiedy łód? wylądowała, Caleb wyszedł, aby powitać Baranowa. Główny zarządca rosyjskich posiadło?ci w Ameryce wypowiedział kilka słów w łamanej angielszczy?nie, w dalszej rozmowie korzystając ze swojego tłumacza, Jankesa w służbie Kompanii, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, o nazwisku Abram Jones.

    Z akcentu Jonesa, zdradzającego dobre wykształcenie, Caleb domy?lał się, że czułby się on lepiej w obcisłym eleganckim płaszczu, jedwabnym birecie i rękawiczkach z ko?lej skóry - stroju studenta z Cambridge. Płynął raz statkiem razem z nadzorcą ładunku z Cambridge. Od tego czasu nie przepadał za tymi wykształconymi typami. Poprzedni tłumacz Baranowa, Bengalczyk Richard, odjechał do domu za zgodą swego przełożonego dwa lata temu.

    Po przyjęciu zaproszenia Baranowa do jego biura Caleb odwrócił się, żeby wykonać gest pożegnania w stronę pilota, ale zobaczył młodą kobietę, wła?ciwie jeszcze dziewczynę, która towarzyszyła Tarakanowowi. Wyglądała tak pięknie i niewinnie, prawie jak młoda dama, której obecno?ć w tym dzikim kraju wydawała się nie na miejscu. Odwzajemniła jego spojrzenie, ale zrobiła to nie?miało. Jej niesłychanie długie rzęsy nie opadły na oczy, aby dać zachętę do flirtu.

    Z trudno?cią udało się Calebowi oderwać od niej wzrok i spojrzeć pytająco na portowego pilota. 300 Janet Dailey - Powinienem ci podziękować za usługę, ale wolałbym raczej prosić o przedstawienie tej młodej osobie.

    Wahanie Tarakanowa trwało tylko chwilę.

    - Moja bratanica, Larissa Tarakanowa.

    - Kapitan Caleb Stone z Sea Gypsy z Salem. - Wziął jej szczupłą dłoń i skłonił się całując w rękę, a Larissa wdzięcznie dygnęła.

    - Miło mi poznać pana, kapitanie. - Chociaż było widoczne, że ta formalna odpowied? jest wyuczona, jej rozkosznie akcentowany angielski był dostatecznym zado?ćuczynieniem za te konwencjonalne słowa.

    - Zapewniam, że cała przyjemno?ć jest po mojej stronie. - Caleb wyprostował się, żałując, że nie może posłać Baranowa w diabły, ale obowiązek musiał być na pierwszym miejscu. - Może się jeszcze spotkamy.

    Kiedy szedł z Baranowem w kierunku schodów prowadzących do fortecy zbudowanej na szczycie kopca, jego my?li pozostały przy młodej kobiecie, Larissie, która była tak różna od indiańskich sąuaw i kobiet półkrwi, które zwykle żyły z rosyjskimi my?liwymi. Zajęty swoimi my?lami nie zauważył kruczowłosej Kołoszki, która wpatrywała się w niego intensywnie, gdy koło niej przechodził.

    Spotkanie takiej pięknej, dystyngowanej kobiety jak Larissa było sporą niespodzianką, ale rezydencja gubernatora zaskoczyła Caleba jeszcze bardziej, zważywszy że znajdowała się o tysiące mil z dala od cywilizacji. Piętrowy budynek zbudowany z gigantycznych kwadratowych bali stanowił zarówno rezydencję, z pokojami mieszkalnymi na górze, jak i centrum administracyjne Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Poza kuchnią i salami recepcyjnymi była tu imponująca sala bankietowa z ogromnym kamiennym kominkiem i podium w rogu dla orkiestry.

    Rzeczą najbardziej nieoczekiwaną była jednak biblioteka. Oprócz kolekcji dobrego malarstwa zawierała tysiąc dwie?cie tomów. Książki te, niektóre z nich bogato oprawione, dotyczyły teologii, historii, astronomii, nawigacji, matematyki i metalurgii, nie pominięto także literatury pięknej. Połowa książek była w języku rosyjskim, reszta we francuskim, niemieckim, po łacinie, w hiszpańskim i włoskim.

    Na półkach stał interesujący zbiór modeli statków, a oprawione listy wisiały na ?cianach pomiędzy obrazami. Znajdował się tam również fortepian, który musiał odbyć daleką podróż dokoła przylądka Horn.

    Alaska

    

301

    

    Caleb był pod wielkim wrażeniem postępu, jaki w tak krótkim czasie poczyniła Kompania Rosyjsko-Amerykańska. Chociaż zatrzymał się na wyspie tylko dla dokonania napraw statku, poprosił Baranowa o pozwolenie prowadzenia handlu na tym terenie. W rzeczywisto?ci Baranów nie mógł mu tego zabronić, o czym Caleb dobrze wiedział. Gdyby jednak robił to bez zezwolenia, zarządca już nigdy nie dałby mu specjalnych przywilejów, takich jak na przykład kontraktowanie aleuckich my?liwych, aby na zasadzie podziału zysków kłusować na wydrę morską przy wybrzeżach kalifornijskich, co było szalenie intratnym przedsięwzięciem.

    Dopiero po dwóch dniach udało się Calebowi załatwić wszystkie sprawy związane z naprawą statku, wynegocjować przyzwoitą cenę za partię ładunku, którą chciał kupić Baranów, i otrzymać zezwolenie handlowania na rosyjskim terytorium. W tym czasie rosyjski gospodarz bezustannie go zabawiał, bąd? to zaznajamiając z takimi wątpliwymi przyjemno?ciami, jak rosyjska ła?nia parowa, bąd? to wlewając w niego alkohol.

    Wreszcie interesy zostały zakończone. Caleb opu?cił rejon portu i wędrował przez centrum miasta, które rozpo?cierało się u podnóża kopca. Baranów powiedział mu, że łączna liczba mieszkańców wynosi około tysiąca - Rosjan, Jankesów, Aleutów i Metysów. Łatwo dawało się to zauważyć przechodząc koło sklepu, piekarni, magazynów, baraków i kuchni. Wysoka palisada z imponującymi bramami otaczała miasto. Wszędzie widać było wojskową dyscyplinę. Straże zmieniano regularnie, a każdy żołnierz elegancko salutował.

    Chodząc po czę?ci mieszkalnej miasta, zauważył grządki warzywne; młode ro?liny szybko wzrastały w ciągu długich dni pó?nej wiosny. Kwiaty kwitły prawie przed każdą chatą, wyraziste na tle obfitej zieleni.

    Zwolnił kroku na widok dziewczyny pracującej w ogrodzie. Wiedział, że prędzej czy pó?niej ją znajdzie. Ubrana była z rosyjska, w podobny sposób jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Tym razem jednak długie rękawy miała zawinięte, a obfite fałdy materiału lu?nej sukni przytrzymane paskiem, co pozwalało mu zobaczyć jej figurę.

    Schylił się i zerwał duży żółty kwiat maku, po czym przeszedł przez ukwiecony kawałek ziemi do ogrodu, nie zważając na deptane po drodze ro?liny. Nie zauważyła go, dopóki nie podszedł zupełnie blisko. Po chwili

    

302

    

    Janet Dailey zaskoczenia wydawała się zadowolona ze spotkania. Szybko przygładziła swoje ciemne, związane w węzeł włosy. -?licznie pani wygląda, panno Tarakanow - zapewnił ją. - Tylko jedna rzecz jest nie w porządku.

    Wziął kwiat maku, który trzymał w ręku i założył go za jej lewe ucho. Był intuicyjnie pewien, że nie wzdrygnie się na dotyk jego ręki. Wyglądała tak schludnie, jak wszystkie dobrze wychowane panienki z Bostonu, ale Caleb wiedział, że nie będzie tak jak one chichotać ani udawać zemdlonej. Kiedy cofnął rękę, dotknęła miękkich płatków maku.

    - Ukradłem go specjalnie dla pani - u?miechnął się Caleb. - Dziewczyny na Hawajach właśnie w ten sposób noszą kwiaty we włosach. Robią z nich również naszyjniki.

    - Dlaczego?

    - Taki zwyczaj. Je?li mają kwiat za lewym uchem, to znaczy, że są mężatkami.

    Je?li za prawym, że są wolne. A może jest odwrotnie. Zawsze mi się to myli. - Patrzył, jak jej usta składają się do u?miechu.

    - Kiedy? chciałabym zobaczyć to miejsce, Hawaje. Inni Jankesi mówili, że tam cały czas jest bardzo ciepło. Czy to prawda?

    - Tak.

    - Musi tam być jak w Kalifornii - stwierdziła. - Czy kobiety na Hawajach są tak samo piękne, jak kobiety w Kalifornii?

    Caleb zastanawiał się, czy to pytanie było wymuszaniem komplementów, ale jej ciekawo?ć wydawała się autentyczna.

    - Nie wiem. Nie spotkałem nigdy kobiet z Kalifornii. - Hiszpańskie porty wzdłuż południowego wybrzeża były nadal zamknięte dla obcych statków. - Kto pani o nich mówił?

    - Mój ojciec. Odbył podróż statkiem rosyjskiego lorda do wsi San Francisco.

    Mówił mi o pięknej damie z Kalifornii, którą ten carski szambelan miał po?lubić.

    - Nie wpuszczają tam żadnych obcych statków. Jak on otrzymał zezwolenie, żeby wej?ć do portu? - obruszył się Caleb.

    Nie?wiadomo?ć bijąca z jej oczu utwierdziła go w przekonaniu, że nic nie wiedziała o zakazie. Lekko wzruszyła ramionami.

    - On był szambelanem.

    Ten tytuł nic mu nie mówił, chociaż ten Rosjanin na pewno był kim? ważnym. Przez chwilę Caleb zastanawiał się, czy Kalifornia dopu?ciła już Alaska 303 obcych kupców na swoje wybrzeże, czy nie otwiera się nowy rynek dla jego towarów, ale widać było, że wizyta tego Rosjanina w San Francisco była wyjątkiem, chyba że osiągnięto porozumienie handlowe na wyłączno?ć. Ci cholerni Rosjanie są tacy skryci, pomy?lał Caleb i przypomniał sobie, jak Baranów wysysał z niego informacje o południowym wybrzeżu, pytając o Kalifornię i terytorium New Albion przy uj?ciu rzeki Kolumbia.

    - Jak często rosyjskie statki pływają do Kalifornii?

    - Ja tego nie wiem - potrząsnęła głową. - Słyszałam tylko o tym jednym. Czy nie jest tak, jak pan mówi, że nie wpuszczają tam statków?

    - Tak jest - u?miechnął się Caleb, zadowolony, że nie jest taka głupia. Nagle czujnie spojrzała w stronę chaty. Kiedy Caleb usiłował znale?ć przyczynę jej zaniepokojenia, dosłyszał przytłumiony, zgrzytliwy odgłos, przypominający trochę piłowanie drzewa.

    - To babuszka. Ona nie jest zdrowa. - Spojrzała na niego przepraszająco i pobiegła do chaty, a długa, obfita spódnica wirowała koło jej nóg.

    D?więk, który słyszał, to był kaszel, zorientował się Caleb. Zawahał się przez chwilę, potem poszedł za nią do chaty, więcej z ciekawo?ci i chęci przedłużenia ich spotkania niż udzielenia pomocy. Drzwi były otwarte i Caleb wszedł do?rodka.

    Larissa siedziała na łóżku w rogu pokoju, blisko kominka, podtrzymując starą kobietę, której ciałem wstrząsał przejmujący kaszel.

    Powoli rozglądał się po wnętrzu zacisznej chaty. Kilka sztuk mebli w pokoju wyglądało na ręcznie ciosane. Ale były też przedmioty łagodzące toporno?ć umeblowania. Bawełniana serwetka, pięknie haftowana w kolorowe kwiaty, zakrywała stół, na którym stał powyginany samowar. Haftowana chusta leżała też na starym, podrapanym kufrze marynarskim. Rze?by z ko?ci, jedne z najlepszych, jakie Caleb widział, zajmowały małe nisze w pokoju. Różnorodno?ć koszyków, dużych i małych, służyła celom gospodarskim, ich żywe kolory przeplatały skomplikowane tubylcze wzory. Jego wyćwiczone kupieckie oko zauważyło, że zastawa stołowa i sztućce były pochodzenia europejskiego lub amerykańskiego. Ogólnie rzecz biorąc, odniósł wrażenie przytulnej wygody, mieszaniny prymitywu i cywilizacji.

    Kiedy kaszel ucichł, Caleb skierował uwagę na dziewczynę i starą kobietę.

    Zauważył czerwone plamy na szmacie, którą Larissa wyjęła z jej powykręcanych rąk.

    Kasłanie krwią było oznaką gru?licy. Wiedząc, że stara 304 Janet Dailey kobieta wkrótce umrze, patrzył na nią z pewną lito?cią. Larissa pomogła jej się położyć.

    - Byłoby lepiej, gdyby mogła trochę posiedzieć - powiedział Caleb. Nie zwracając uwagi na zdziwiony wzrok dziewczyny podszedł do łóżka.

    Nie było poduszek, więc Caleb wziął ubrania leżące w nogach i na tych złożonych futrach umie?cił staruszkę w półleżącej pozycji. Chociaż była wysoka, to prawie nic nie ważyła. Pomimo wyczerpania malującego się na twarzy jej ciemne oczy bacznie go obserwowały. Kiedy się wyprostował, powiedziała co? po rosyjsku do Larissy.

    - Babuszka… Babcia dziękuje panu za jego dobroć.

    - Nie ma o czym mówić. - Caleb zgiął się lekko jakby w ukłonie i spojrzał na pergaminową skórę starej kobiety. - Od jak dawna choruje?

    - Od dwóch lat kaszel się wzmaga. Pracuje jeszcze, chociaż jest zmęczona.

    - Wskazała na miskę z jagodami na drewnianym krze?le. - Zmuszam ją do odpoczynku.

    Wkrótce będzie czuła się lepiej.

    Caleb nie wierzył, żeby odpoczynek wyleczył starą kobietę, ale zatrzymał to dla siebie. Po krótkiej rozmowie z babką w języku rosyjskim Larissa zwróciła się do niego.

    - Babcia pyta, czy napije się pan z nami herbaty.

    - Z przyjemno?cią - u?miechnął się Caleb.

    Rozmawiali, a woda grzała się w samowarze. Caleb zadbał o to, żeby najwięcej mówiła Larissa, zadawał jej pytania. Miło mu było słuchać jej melodyjnego głosu i miękkiego angielskiego akcentu.

    Zanim herbata była gotowa, dowiedział się, że wychowywała ją babka, po tym jak matka utopiła się podczas ogromnej fali przypływu na wyspie Kodiak, że chodziła tam do szkoły prowadzonej przez rosyjskiego duchownego, ojca Hermana, a żona zarządcy Kompanii uczyła ją gotowania, szycia i zajmowania się domem. To wyja?niało jej dystynkcję - atmosferę niewinno?ci wyniesioną z klasztoru i silne zasady moralne, które w niej wyczuwał.

    - A co z pani ojcem? Czy żyje? - Caleb zauważył rze?biony stojak na fajki przy krze?le, ale ona nie wspominała o żadnym mężczy?nie poza swoim wujem - pilotem, który wprowadził jego statek do portu.

    - Tak. Mieszka tutaj na wyspie, ale jest my?liwym i często wyjeżdża na długo.

    Dlatego babuszka i ja mieszkamy z moim wujem Michaiłem.

    - Pominęła oczywisty fakt, że Zachar nie chciał, żeby z nim mieszkała. Tak Alaska

    

305

    

    było przez całe jej życie i choć chciała być blisko niego, zawsze widywała czę?ciej wuja niż ojca..

    Kiedy przyjechała do Nowoarchangielska, my?lała, że co? się zmieni, ale tak się nie stało. Od początku zauważyła oziębienie stosunków pomiędzy ojcem a wujem i podejrzewała, że wuj Michaił ma za złe ojcu, że żyje w grzechu z tą kobietą Kołoszy. Wiedziała, że to jest złe, ale i tak go kochała. A je?li czasami było jej przykro widzieć, jak okazywał uczucie swojemu synowi Wilkowi, przebaczała mu to. Nie znała na tyle Caleba Stone'a, żeby mu się zwierzać, więc mówiła o innych sprawach, unikając wzmianki o ojcu.

    Aromatyczny zapach chińskiej herbaty rozchodził się w powietrzu, przypominając Calebowi rodzinny Boston. Przez chwilę wyobrażał sobie Larissę pijącą herbatę w salonie domu na Tontine Crescent i poruszenie, jakie jej obecno?ć by wywołała.

    Nawet w tym ubraniu wie?niaczki emanowało z niej piękno i godno?ć, jak u niewielu arystokratycznych dam. Taka żona byłaby ozdobą domu, który miał zamiar kiedy? wybudować na Beacon Hill. Caleb roze?miał się, kiedy zorientował się, że my?li o małżeństwie.

    - Dlaczego pan się?mieje? - Larissa zesztywniała zażenowana. - Może użyłam niewła?ciwego słowa?

    - Nie.?miałem się z czego? zupełnie innego. To nie ma nic wspólnego z tym, co pani mówi czy robi.

    Patrzyła na niego przez kilka sekund, zanim zaakceptowała to wytłumaczenie.

    Długa spódnica zaszele?ciła, kiedy podeszła do stołu nakrytego serwetą, na którym stał imbryczek ogrzewany parą z samowara. Caleb zauważył długie, uko?ne promienie słońca wpadające przez okno.

    Jeszcze herbaty? - spytała.

    - Nie. Obawiam się, że straciłem rachubę czasu. - Wstał i postawił pustą filiżankę na stole. W ten sposób znalazł się blisko niej. - Nie miałem zamiaru tak długo siedzieć. To wszystko z powodu pani czarującego towarzystwa.

    - Mnie również było bardzo przyjemnie. - Nie starała się ukryć żalu, że odchodzi.

    - Czy będę mógł odwiedzić panią ponownie?

    - Tak. To mi sprawi przyjemno?ć. - Jej u?miech był smutny, co bardzo podobało się Calebowi.

    - Czy co? jest nie w porządku? 306 Janet Dailey - Smutno mi, że naprawy przy pana statku będą trwały tylko tydzień.

    Jej szczero?ć oczarowała go; była na tyle nim zainteresowana, żeby dowiedzieć się, jak długo potrwa naprawa statku, on jej z pewno?cią tego nie mówił.

    - Może uda mi się załatwić, żeby to trwało dłużej - mrugnął do niej wywołując jej u?miech.

    Stała przy drzwiach, kiedy wychodził z chaty. Skręcając w kierunku portu zobaczył, że wyjęła kwiat z włosów i wdychała jego słodki zapach. Na ten widok jego kołyszący się krok marynarza zmienił się w dumne stąpanie.

    Larissa zaczekała, aż zniknie, potem wolno zamknęła drzwi i oparła się o nie. Z zamkniętymi oczami przyciskała żółty mak do piersi. Przystojny, gładko ogolony jankeski kapitan, Caleb Stone, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego spotkała.

    Na pewno nikogo na Kodiaku nie można by z nim porównać. Inni młodzi ludzie patrzyli na nią głodnym wzrokiem, szczególnie niektórzy Jankesi. Nie była taka naiwna, żeby nie wiedzieć, co kryło się pod tymi spojrzeniami, ale nigdy nie wzbudziły w niej tylu ciepłych uczuć.

    I on chciał przyj?ć ponownie. Zakryła usta ręką starając się powstrzymać radosny ?miech. Wpadła do pokoju trzymając ręce przy piersiach, czując, że rozpiera ją szczę?cie.

    - Poszedł?

    - Babuszka. - Nagle zażenowana powstrzymała swoje taneczne kroki. - My?lałam, że?pisz. - Szybko odwróciła się do samowaru. - Jest jeszcze herbata. Czy ci nalać?

    - Tak. - Tasza zaczekała, aż Larissa napełniła filiżankę, przyniosła do łóżka i usiadła przy niej. - Nie pozwalaj sobie na my?lenie o nim, moje dziecko. On wkrótce odjedzie. Oni zawsze odjeżdżają.

    - Wiem. - Larissa unikała proszącego wzroku babki. Nie chciała jej sprawiać przykro?ci mówiąc, że jej się to nie przydarzy.

    Caleb ponownie był na obiedzie u Baranowa w rezydencji zarządcy. To była wystawna uczta - pieczone dzikie gęsi, dziczyzna, halibut, rosyjski chleb, marynaty, ciasta i słynna waza gorącego ponczu na?rodku długiego Alaska

    

307

    

    stołu. Ale Caleb z trudno?cią mógł się skupić na rozmowie ze starym Rosjaninem.

    Pomimo protestów Baranowa wcze?nie pożegnał głównego zarządcę, który ubrał się na tę okazję w czarną jedwabną kamizelkę, buty ze srebrnymi sprzączkami i czarną od?więtną perukę, równie nie dopasowaną jak poprzednia.

    Gęsta mgła płynęła od cie?niny i kłębiła się nad werandą, zakrywając szczyt masztu flagowego, stojącego w centrum placu defilad. Wysoko w górze?wiatło latarni morskiej przebijało się przez pokłady mgły, wysyłając swoje sygnały.

    Wołania straży, odbijające się echem, brzmiały głucho i niesamowicie w spowitej mgłą ciszy.

    Na szczycie schodów Caleb zatrzymał się i rozejrzał. U?wiadomił sobie, że Larissa już pewnie od dawna?pi. Westchnął i zaczął schodzić po kamiennych stopniach.

    Obiad z Baranowem nasunął mu my?l, czy nie byłoby korzystne mieć Rosjankę za żonę. Jak do tej pory, żaden kupiec, nawet John Jacob Astor, nie był w stanie przekonać Baranowa do podpisania kontraktu na wyłączno?ć dostaw. Taki kontrakt to wielkie osiągnięcie dla każdego kupca. Zawierając go mógłby kupić całą flotę.

    Istniała możliwo?ć, że Baranów spojrzy przychylnie na kogo?, kto po?lubił Rosjankę.

    Ten pomysł spodobał się Calebowi, tym bardziej że usprawiedliwiał silny pociąg, który odczuwał do Larissy. Nie wystarcza posiadanie pięknej, podniecającej żony, mężczyzna musi również zrobić mądry wybór. Gwiżdżąc kierował się ku plaży, gdzie czekała na niego załoga łodzi.

    - Boston man - niski głos wołał cicho - Caleb Stone!

    Zatrzymał się i popatrzył w kłęby mgły. Ukazała się postać - indiańska kobieta ubrana w dziwną, spłowiała szatę, która wydała mu się znajoma.

    - Czego chcesz? - Nie miał ochoty zadawać się z tubylczą kurwą. Zamiast odpowiedzieć przybliżyła się. Caleb nastroszył się. Widział kiedy? przedtem te czarne oczy, ale nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Chłopiec pięcio- czy sze?cioletni opierał się o kobietę, zbyt zmęczony, żeby mógł sam ustać na nogach.

    - Czy nie pamiętasz Córki Kruka? - szepnęła.

    To imię w końcu przywróciło mu pamięć. U?miechnął się samymi wargami i potarł lewe ramię.

    - Wciąż mam bliznę po twoim nożu - powiedział.

    

308

    

    Janet Dailey - Czy tylko to pamiętasz?

    - Nie. - Nie miał najmniejszej ochoty wznawiać ich poprzedniego związku.

    - To dlatego chciała? mnie widzieć?

    - Może. - Wzruszyła ramionami. - My?lałam, że będziesz chciał zobaczyć swojego syna.

    - Mojego co?

    Wzięła chłopca pod brodę, żeby mógł przyjrzeć się jego zaspanej buzi.

    - Popatrz na jego oczy. Są takie jak twoje.

    - To niczego nie dowodzi. To, że twój bękart ma niebieskie oczy, nie znaczy, że ja jestem jego ojcem - odpowiedział szyderczo Caleb.

    - Może ta kobieta Larissa pomy?li, że to co? znaczy. Widziałam ciebie z nią dzisiaj, jak wkładałe? kwiaty w jej włosy. Twój syn ro?nie cały czas. On potrzebuje jedzenia i ubrania. Caleb ma dużo rzeczy na swoim statku. Starczą dla syna na długi czas.

    - Czy chcesz mnie szantażować? - Postąpił gro?nie w jej kierunku. Nagły okrzyk w języku rosyjskim odciągnął uwagę Caleba. Jaki? mężczyzna wyłonił się z mgły. Szybko stanął pomiędzy Calebem a Córką Kruka.

    - Co się tu dzieje? - spytał Rosjanin.

    - Ta indiańska suka chce mnie przekonać, że jestem ojcem jej bękarta i żebym ją opłacił.

    Oczy Rosjanina rozszerzyły się z przerażenia. Caleb zobaczył, że są niebieskie i natychmiast poznał mężczyznę, którego wziął na statek po masakrze. Nazywał się Zachar Tarakanow. Teraz przypomniał sobie wszystko wyra?nie - nawet to, jak Córka Kruka mówiła, że jest kobietą Rosjanina.

    - Ty? - Głos mężczyzny załamywał się.

    - To jest kłamstwo, Zachar. Tak. Pamiętam ciebie. - Caleb domy?lił się, że ten mężczyzna wierzy, iż chłopiec jest jego synem. - Ona prawdopodobnie próbowała tego sposobu na pół tuzinie mężczyzn. Je?li kto? jest na pewno jego ojcem, to ty.

    Zachar wpatrywał się w niego oczami pełnymi wątpliwo?ci. Wreszcie odwrócił się, wziął chłopca w ramiona i trzymał go mocno. Powiedział co? do Córki Kruka, potem wyciągnął rękę i popchnął ją w kierunku wsi. Mgła ich szybko pochłonęła. Kiedy minął gniew, Caleb poczuł pierwsze oznaki niepokoju, że Córka Kruka może wykonać swoją gro?bę i powiedzieć Larissie. Larissa. Ona również nazywała się Tarakanow.

    Zaczął się zastanawiać, czy jest spokrewniona z Zacharem.

    Alaska

    

309

    

    Zachar położył chłopca na łóżku w chacie. Wilk już zasnął, kiedy okrywał go kołdrą. Stał długo i patrzył na chłopca, którego tak bardzo pokochał.

    - Czy Wilk jest moim synem? - Ledwo mógł wydobyć z siebie te słowa. To dręczące pytanie stale powracało. Obrócił się, żeby spojrzeć na Córkę Kruka, nękany wątpliwo?ciami. Trząsł się cały z powodu nienawi?ci, jaką czuł do niej.

    Pochłaniała go teraz całego, jak niegdy? miło?ć. - Czy ja jestem jego ojcem? - spytał ochrypłym głosem.

    Odwróciła się do niego plecami. Rzucił się w jej kierunku, złapał za ramiona i obrócił. Nie stawiała oporu, kiedy potrząsał nią gwałtownie.

    - Odpowiedz mi!

    Nie wydała żadnego d?więku. Odczuwał taki ból w klatce piersiowej, jakby go ?ciskała niewidzialna ręka. Każdy oddech był jękiem rozpaczy. Nie?wiadomie wpijał palce w jej ciało. Miała głowę odchyloną do tyłu, widoczne było tylko gardło. Miał ochotę wydusić z niej odpowied?. Bezczelna pogarda malująca się na jej twarzy drażniła go i kusiła, żeby spróbować.

    Jej milczenie pokonało go. Zachar pu?cił ją, jego wargi drżały, a łzy paliły oczy. Czuł się bezsilny, odarty z dumy i honoru.

    - Ty jesteś głupim mężczyzną - szydziła Córka Kruka. - Mogłabym dostać wiele rzeczy od tego Boston mana.

    - Dlaczego? Czy Wilk jest jego synem?

    - Je?li powiem, że nie, to co z tego?

    Wpatrywał się w nią, w miarę jak docierała do niego ta okrutna prawda. Bez względu na to, jaką mu da odpowied?, zawsze pozostaną wątpliwo?ci. Nie mógł jej już wierzyć. Wilk mógł być jego synem, ale nigdy nie będzie miał pewno?ci, ponieważ nie mógł zaufać jej słowom, a nikt inny nie mógł mu udzielić odpowiedzi.

    - Jankes zaprzeczył, że jest jego ojcem. Nie zapłaciłby ci nic. - Zachar starał się podważyć jej pewno?ć siebie.

    - On ma oko na córkę twojej nieżyjącej żony.

    - Larissę?

    - Mogłam mieć wiele ładnych rzeczy - tak ładnych jak suknia, którą mi kiedy? dał. - Dotknęła ręką znoszonej i wypłowiałej szaty, poplamionej i zniszczonej od częstego noszenia.

    - On ci to dał? - Zachar patrzył na dowód jej związku z Calebem tamtego

    

310

    

    Janet Dailey lata masakry. W napadzie w?ciekło?ci zerwał z niej suknię, przegniły materiał łatwo się rozdzierał, i rzucił do kominka; nawet nie poczuł drapiących go paznokci.

    Uniósł się najpierw gęsty dym, a za chwilę wystrzelił płomień, który pochłonął na zawsze kolorowe paski sukni. Nagłe?wiatło płomienia o?wietliło nagie ciało Córki Kruka, ale ten widok już nie wzbudził w nim pożądania.

    - Mogę dostać inne. Mogę dostać wiele innych - stwierdziła wyzywająco.

    - Caleb mi da, albo jej powiem. Tym razem chwycił ją za gardło.

    - Nie. Nie zrobisz tego. Teraz będziesz musiała być zadowolona z tego, co ja ci dam, bo je?li kiedykolwiek dowiem się, że starasz się dostać prezenty od innego mężczyzny, albo je?li usłyszę, że rozprzestrzeniasz te kłamstwa o moim synu pomiędzy członkami mojej rodziny lub moimi przyjaciółmi - zabiję cię.

    Odrzucił ją od siebie, Córka Kruka poleciała na kominek uderzając o szorstki kamień. Przez chwilę pociemniało jej w oczach. Dotknęła ręką policzka i poczuła ciepłą krew płynącą z rany. Nienawi?ć i pogarda przepełniały ją, kiedy patrzyła, jak ten głupi Rosjanin idzie w kierunku łóżka. ?

    Larissa i Caleb spacerowali biegnącą wzdłuż wybrzeża?cieżką, z której również często korzystał Baranów. Szli blisko siebie, czasem stykając się ramionami, jej długa spódnica zahaczała o jego nogi. W powietrzu czuło się zapach deszczu.

    Widzieli szare smugi spadające na stoki góry Edgecumbe.

    - My?lę, że powinni?my się pospieszyć - powiedział Caleb. - Z tych chmur za chwilę zacznie padać. - Uczynił tę sugestię niechętnie.

    - Powinni?my. - Ale zwolniła kroku.

    Caleb patrzył, jak odrzucała swój lu?ny wełniany szal z twarzy. U?miechnęła się do niego, jej ciemne oczy błyszczały. Wydawała mu się bardzo piękna.

    Doznał niemal szoku, kiedy dowiedział się na początku tygodnia, że Zachar Tarakanow jest jej ojcem, ale uspokoił go fakt, że prawie nie miała z nim kontaktu. Znając charakter Kruka, Caleb był zadowolony, że Zachar trzyma żonę z dala od córki. To zmniejszało zagrożenie.

    W ostatnim tygodniu Caleb spędzał każdą wolną godzinę, starając się o względy Larissy bardziej żarliwie niż kiedykolwiek się to zdarzyło z inną kobietą. Jej łagodno?ć połączona z żywo?cią uderzała mu do głowy jak wino. Uspokajała go i podniecała jednocze?nie. Z każdym dniem Caleb przekonywał się, że będzie odpowiednią dla niego partnerką zarówno ze względów praktycznych, jak i osobistych.

    - Wkrótce skończą naprawiać pana statek. - Żal w jej głosie był wyra?ny.

    - Już nie ma wielu rzeczy do zrobienia - przyznał. - Trzy dni. Może uda mi się przeciągnąć do czterech. 312 Janet Dailey - Wtedy pan wypłynie, żeby handlować z Kołoszami. - Z opuszczoną głową uczyniła jeszcze dwa kroki. - Będzie mi pana brakowało.

    Caleb zatrzymał się.

    - Larissa. - Ona również stanęła i patrzyła na niego z tęsknotą w oczach.

    - Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia moje życie było samotne, aż do ostatniego tygodnia, który spędzili?my razem. - Zawahał się.

    - Czy to nie za wcze?nie, żeby o tym mówić?

    - Nie - odpowiedziała szybko, nie?wiadomie zbliżając się do niego. Nigdy przedtem nie pozwolił sobie na nic więcej niż długi pocałunek złożony na jej dłoni. Teraz całował jej usta. Czuł, jak drżą niewinnie i niepewnie. Wahanie Larissy trwało krótko i zaczęła oddawać mu pocałunki.

    Zapomniał o swojej pow?ciągliwo?ci i zaczął ją mocno całować, trzymając w objęciach.

    Nagle odchyliła się odpychając go. Caleb natychmiast zwolnił u?cisk, zły na siebie, że spłoszył ją swoją gwałtowno?cią. Lunął rzęsisty deszcz, zanim zdążył przeprosić i błagać o przebaczenie. Obróciła się i zaczęła biec w stronę osady.

    - Larissa, zaczekaj. - Caleb ruszył za nią.

    Deszcz był ulewny. Bawełniana bluzka pod jej sarafanem była już przemoczona, więc Caleb okrył ją swoim płaszczem. Biegli razem w kierunku chaty. Kiedy tam dotarli, wzięła za klamkę.

    - Larissa, zaczekaj. - Deszcz spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do ciała. Stanęła, nie odwracając się od drzwi. Jej babka była w?rodku, może również jej wuj. Nie mógł powiedzieć tego, co chciał, w ich obecno?ci. Zdjęła płaszcz i oddała mu go. - Nie miałem zamiaru…

    Szybko wspięła się na palce i pocałowała go, dając mu odczuć swoją namiętno?ć.

    Był zaskoczony. Kiedy wyciągnął do niej ręce, dotknął tylko?liskiej, mokrej spódnicy, a ona szybko wbiegła do chaty.

    Caleb patrzył przez chwilę na drzwi, potem u?miechnął się szeroko, nagle podniesiony na duchu. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie przestraszył, a gdy odchodził,?miał się sam do siebie, obojętny na ulewny deszcz i swoje zmoczone ubranie.

    - Ona nie będzie dla ciebie odpowiednia. Nigdy nie da ci tyle przyjemno?ci co ja.

    - Kpiący głos Córki Kruka zatrzymał go w pół kroku.

    Alaska 313 ?miech zamarł mu w gardle, kiedy odwrócił się w stronę postaci owiniętej kocem, schowanej w wąskim przej?ciu między dwoma budynkami. Szybko spojrzał w stronę chaty, żeby upewnić się, że nikt go nie widzi, i zszedł z drewnianego chodnika.

    - Co tutaj robisz?

    Córka Kruka podniosła róg koca i odwróciła głowę, żeby mu pokazać swój prawy policzek. Był przecięty purpurową szramą.

    - To zrobił Zachar.

    - Zasłużyła? na to. Ja bym zrobił to jeszcze lepiej.

    - Tak. - Odwróciła się do niego swoim nieskażonym profilem, z błyszczącymi czarnymi oczami i wargami prawie składającymi się do u?miechu.

    - Ty jesteś jedynym mężczyzną, który może mnie pokonać. Doprowadziłe? do tego, że płakałam z bólu - i z rozkoszy. - Przysunęła się do niego, jej?niada twarz błyszczała od deszczu. - Wiem, że twój statek będzie gotowy za dwa dni. We? mnie ze sobą.

    - Nie.

    - Jeste?my do siebie podobni, Caleb. Chcesz mieć futra. Pokażę ci wsie, gdzie jest ich bardzo dużo.

    - Które wsie?

    - Tam zamieniają futra tylko na strzelby. Czy masz strzelby?

    - Tak. - Caleb nie miał zamiaru stosować się do rozporządzenia Baranowa, zabraniającego sprzedawania broni Indianom.

    - Gdzie są te wsie?

    - Pokażę ci.

    - Nie potrzebuję przewodnika.

    - Mogę ci pomagać w handlu. Dostanę dużo futer za jedną strzelbę - argumentowała, potem szybko przyjęła inną taktykę, gdy zobaczyła, że ta nie odnosi skutku. - Zachar wkrótce wyrusza na wyspy daleko na północy. Chce mnie zabrać ze sobą. Ale ja nie chcę opuszczać ziemi moich ludzi. Ja jadę z tobą.

    Zabierz mnie stąd.

    - Nie - Caleb potrząsnął głową. - Je?li chcesz opu?cić Zachara, to wracaj do swoich ludzi. A może oni też nie chcą takich jak ty?

    Zmieniła się na twarzy.

    - Może porozmawiam z Larissa.

    - Ten chłopiec nie jest moim synem. Ale jeżeli tylko otworzysz usta, powiem pierwszemu szamanowi, jakiego spotkam, że jesteś czarownicą i że

    

314

    

    Janet Dailey to przez ciebie twoi ludzie nie mogą odebrać tej ziemi Rosjanom. - Zobaczył, jak zbladła i strach pokazał się w jej oczach.

    Raz widział, jak szaman Tlinkitów odkrył czarownicę. Wyznała swoją winę dopiero po tym, jak trzymał ją pod wodą, aż prawie utonęła, potem położył nagą na gorącym popiele. Jej współplemieńcy powiesili ją.

    Milczenie Córki Kruka usatysfakcjonowało Caleba. Na pewno nie spełni swojej gro?by. Zostawił ją i poszedł w kierunku portu. Ulica była pusta.

    Stoczniowiec poinformował Caleba, że jego statek będzie gotowy następnego dnia, dzień wcze?niej, niż przewidywał, tak właśnie jak twierdziła Córka Kruka.

    Zastanawiał się przez chwilę, skąd mogła to wiedzieć, potem zlekceważył całą sprawę.

    W najlepszym wypadku mógł jeszcze przeciągnąć pobyt o jeden dzień. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w porcie to miejsce przestało być atrakcyjne dla jego załogi. Zaczęli być niespokojni. Teraz był okres najlepszego handlu i inne statki kupieckie wyprzedzały ich, a oni nie mieli ani jednej skóry w ładowni.

    Miałby kłopoty z załogą, gdyby chciał opó?niać podróż. Nie mógł sobie pozwolić na tracenie czasu jako kapitan i wła?ciciel brygu.

    Ruszył dalej ulicą. Wszystko błyszczało w ten słoneczny poranek. Przejrzyste powietrze sprawiało, że szafirowe wody zatoki i szmaragdowe lasy wyspy błyszczały jak klejnoty. Nawet drewniane budynki w mie?cie wyglądały jak?wieżo wyczyszczone.

    Rosyjskie miasto było pełne ludzi. Wydawało się, że wszyscy chcieli być na zewnątrz, w słońcu, po wczorajszym deszczu, który trzymał ich w domach.

    Stara Tasza Tarakanow siedziała na krze?le przed swoim domem z bali drzewnych, grzejąc w słońcu stare ko?ci. Caleb zdawał sobie sprawę, jak uważnie go obserwowała. Podejrzewał, że nie podobał się jej, chociaż nic nie powiedziała ani nic nie zrobiła, co by na to wskazywało. A to właśnie jej aprobaty potrzebował. Wiedział od dawna, że ona odgrywała główną rolę w życiu Larissy.

    Ojciec był mniej ważny. W krótkim czasie, jaki mu pozostał, robił co mógł, żeby pozyskać starą kobietę, ale nie wiedział, czy mu się to udało.

    Caleb wypatrzył Larissę wyrywającą chwasty w ogrodzie warzywnym. Za tę pracę dostawała od Kompanii jednego rubla dziennie. Jasna, kolorowa chustka, którą miała na głowie, związana była z tyłu, a pasek?ciągał jej lu?ny sarafan.

    Spojrzała, jak gdyby go oczekiwała, rzuciła motyczkę, aby wybiec mu na spotkanie.

    Alaska

    

315

    

    - Miałam nadzieję, że pan przyjdzie. - W jej oczach pojawiły się iskierki.

    - Pani wiedziała, że przyjdę - przekomarzał się Caleb. U?miechnęła się promiennie. Chciała podej?ć bliżej, ale zawahała się i zerknęła przez ramię, jak gdyby nagle przypomniała sobie o obecno?ci babki.

    Wzięła go pod rękę i poprowadziła?cieżką do starej kobiety.

    - Dzień dobry, babuszka. - Od początku pozwalał sobie nazywać ją tym familiarnym rosyjskim słowem, chcąc się jej przypodobać. - Wygląda na to, że ta piękna pogoda sprawia pani przyjemno?ć. Słońce dobrze pani zrobi.

    Larissa zaczęła tłumaczyć, zanim skończył mówić, potem przetłumaczyła odpowied? babki:

    - Ona pana pozdrawia i potwierdza, że poranek jest bardzo ładny. Caleb podał starej kobiecie miękką paczkę, którą miał pod pachą.

    - To dla pani, babuszka. - Położył jej paczkę na kolanach. Za każdym razem, kiedy odwiedzał ich chatę, przynosił mały upominek - trochę herbaty lub cukier, a raz tytoń dla Michaiła, wujka Larissy. Tym razem okazja była poważniejsza i odpowiednio bardziej warto?ciowy podarunek. Zawiniątko zawierało kilka jardów angielskiego materiału. Czekał, aż je odwinie, ale ona nie poruszyła się. - Powiedz jej, żeby otworzyła paczkę.

    Larissa przekazała te słowa. Stara kobieta podniosła głowę, aby mu się przypatrzeć, jej wzrok był poważny. Kiedy zaczęła mówić, Larissa tłumaczyła zdanie po zdaniu.

    - Ona dziękuje panu, ale zastanawia się, dlaczego pan przynosi jej prezenty.

    Ona pyta… - BabuszM - na policzki Larissy wystąpiły rumieńce.

    - Co powiedziała? - spytał Caleb.

    Mocno zażenowana Larissa wahała się z odpowiedzią.

    - Na Wyspach Aleuckich… gdzie urodziła się moja babka… kiedy mężczyzna chce… wziąć kobietę do swojego domu, daje… prezenty jej rodzicom. Je?li podarunki są przyjęte, ona idzie… żeby z nim mieszkać. To jest taki zwyczaj.

    - Babuszka my?li, że ja próbuję panią kupić. Podniosła oczy, żeby popatrzeć mu w twarz.

    - Ja przyjęłam chrzest?więtej Wiary. Życie z mężczyzną bez błogosławieństwa boskiego byłoby grzechem.

    - Niech pani powie swojej babce, że to prawda, że panią kocham i chcę, żeby była pani moją żoną, ale przynoszę dla niej prezenty tylko dlatego, gdyż ją podziwiam i szanuję - powiedział. - Jest również prawdą, że dzisiaj 316 Janet Dailey przyszedłem, by prosić pani rodzinę o wyrażenie zgody na małżeństwo. Gdyby na wyspie był ksiądz, poprosiłbym go o udzielenie?lubu. Niech pani spyta swojej babki, co powinienem zrobić.

    Wyraz rado?ci i zdziwienia, który opromienił jej twarz, nie pozostawiał wątpliwo?ci, że przyjmuje jego propozycję. Rozchyliła wargi nic nie mówiąc.

    Potem uklękła przy krze?le babki. Wybuchnęła potokiem słów rosyjskich, pełnych entuzjazmu i błagalnych jednocze?nie.

    Słuchając słów swojej wnuczki Tasza poczuła się nagle bardzo stara i bardzo zmęczona.

    - Ty wyjedziesz z nim do tego miejsca, które nazywa się Boston? Słabo już pamiętała dzień, kiedy z Andriejem Tołstychem wypłynęła z Zatoki Masakry na wyspie Attu, aby już nigdy więcej nie zobaczyć swojej matki, Zimowego Łabędzia, swojego wuja, Wąsatego, ani starej Kobiety Tkaczki. Patrzyła na ciemnozieloną gęstwinę?wierków i cedrów ponad?cianami palisady, rosnących tak gęsto jak żdżbła trawy. Tak bardzo tęskniła za swoją bezdrzewną wyspą i stale wiejącym tam wiatrem.

    - Caleb mówi, że będziemy tu często powracać. - Głos Larissy obudził Taszę z jej wspomnień przyćmionych przez upływ czasu. - Tutaj właśnie on skupuje futra.

    Mówi, że może zbuduje chatę. Kiedy wrócimy, będziemy mieli gdzie mieszkać. ?Wrócimy". To słowo przypomniało Taszy, że Andriej również obiecał jej matce, że przywiezie ją z powrotem na Attu, a ona w to wierzyła. Nie wiedziała, że Rosjanie już na zawsze zmienią ich sposób życia. Teraz przybyli Jankesi. Tasza owinęła się wełnianym szalem, poczuła chłód.

    - Babuszka, ja go kocham. On wkrótce odpłynie.

    - A ty popłyniesz z nim? - Długo patrzyła na swoją wnuczkę.

    - To nie dlatego, że chcę cię opu?cić, ale ja go kocham. Tasza potrząsnęła głową z wyrazem zmęczenia na twarzy.

    - Muszę pomy?leć.

    - Babuszka - prosiła Larissa.

    - Powiedz mu, że porozmawiam ze swoimi synami. - Wstała z krzesła i wolno poszła do chaty. Jej kroki były tak samo ciężkie jak jej serce. Łza spłynęła po policzku Larissy, kiedy patrzyła, jak jej babka odchodzi. Czuła się rozdarta. Za?lepiona rado?cią nie my?lała o bólu rozstania, dopóki nie zobaczyła go w oczach babki.

    Poczuła ciepłe dłonie Caleba na ramionach i odwróciła się.

    

    Alaska 317 - Ona chce porozmawiać z moim ojcem i wujem, Caleb. Jest taka chora.

    - A ty jesteś młoda. Nie jesteś całą jej rodziną. Nie będzie osamotniona. Ma swoich synów. Je?li cię to martwi, to załatwię, że będzie miała opiekę.

    - Chciałabym… - Ale była zakłopotana, niepewna czego chce.

    - Chod? się przej?ć - nalegał Caleb.

    - Może powinnam do niej pój?ć. - Co? ją ciągnęło w przeciwnym kierunku.

    - Larissa, mamy tak mało czasu.

    Poruszona jego pro?bą dała się zabrać spod chaty.

    Caleb zatrzymał się przy dużym płaskim kamieniu, który leżał na plaży, i wziął Larissę w ramiona, całując ją z pow?ciąganą namiętno?cią. Podniósł głowę. Nadal trzymał ją w objęciach, słysząc jej nieregularny oddech.

    - Nie mogę znie?ć my?li, że miałbym cię opu?cić, Larissa - szepnął trzymając usta przy jej gładkiej skroni. - Kochasz mnie, prawda?

    - Całym sercem - szepnęła żarliwie.

    - Co zrobimy, je?li twoja rodzina nie da nam pozwolenia? - Chciał, żeby ten związek scementował jego stosunki z Kompanią Rosyjsko-Amerykańską, a nie, by robił w nich wyłom.

    - Nie wiem.

    - Musisz ich jako? przekonać, żeby się zgodzili. Obiecuję ci dopilnować, żeby twoja babka żyła wygodnie do końca swoich dni.

    - Ja…

    - Kapitanie, chwała?więtemu Patrykowi, że pana znalazłem! - Jego drugi oficer, 0'Shaughnessy biegł zdyszany w ich kierunku z policzkami tak czerwonymi jak jego ogniste włosy. Caleb natychmiast odsunął się od Larissy. - Z przeproszeniem panienki - Irlandczyk z opó?nieniem zdjął kapelusz i mówił dalej. - Przeszukałem to ruskie miasto od góry do dołu, żeby pana znale?ć, kapitanie.

    - Czego chcesz?

    - To pierwszy oficer szuka pana, kapitanie. Wysłał mnie, abym pana jak najszybciej znalazł.

    - Dlaczego? Co się stało?

    - Ten ruski gubernator, Baranów, nagle wszedł na pokład Sea Gypsy. Kiedy Hicks zaczął zadawać mu pytania, zażądał pokazania wykazu ładunków - manifestu okrętowego. 318 Janet Dailey - Hicks odmówił, prawda?

    - Baranów przyprowadził żołnierzy. Trzeba było albo pokazać mu manifest, albo walczyć. Z połową załogi na brzegu, co by to była za walka, sir. Zmusił mnie do pokazania manifestu, potem rozkazał poszukać pana.

    Caleb zaklął pod nosem.

    - Zobaczy spis tych cholernych strzelb i amunicji.

    - Aye, powiedziałem Hicksowi, że to wszystko pójdzie w diabły, jak Rosjanin to zobaczy.

    - Chod?. - Caleb wziął Larissę za rękę.

    - Co się stało?

    - Nie mam czasu tłumaczyć. Muszę wrócić na statek. - Ale wyczuł, że nie uspokoił jej tym. - To nic takiego, czym miałaby? się martwić.

    Kiedy doszli do portu, Caleb przyjął z wdzięczno?cią zapewnienie Larissy, że nie musi jej odprowadzać, więc szybko wszedł do oczekującej łodzi, która miała go zabrać na Gypsy. Wpatrywał się w grupę mężczyzn na pokładzie brygu, rozpoznając w?ród nich Baranowa. Wiedział, że Baranów będzie zły. Jego nadzieje na porozumienie handlowe, a przynajmniej na koncesje, były zagrożone.

    Wchodząc na statek Caleb zachowywał się z ostentacyjną serdeczno?cią.

    - Co za nieoczekiwana wizyta, Aleksandrze Andriejewiczu. Nie dał mi pan żadnej szansy, żebym mógł się #ewanżować za pana wspaniałą go?cinno?ć. - Nie dał Baranowowi czasu na odpowied?, wiedząc, że ten Rosjanin lepiej rozumie po angielsku, niż chce to okazać. - Mam nadzieję, że moi oficerowie godnie pana przyjęli podczas mojej nieobecno?ci. Zejd?my na dół i napijmy się czego?, z dala od tego hałasu. - Wskazał ręką na cie?li, którzy byli bardziej zajęci obserwowaniem tej sceny niż kończeniem napraw na statku. - Mam butelkę?wietnej brandy, którą trzymałem na specjalne okazje.

    - Zarządca nie przybył tutaj z wizytą towarzyską - stwierdził tłumacz Baranowa.

    Caleb udał zdziwienie, potem u?miechnął się.

    - Ach, gubernator dowiedział się, że składam regularne wizyty jednej młodej rosyjskiej pannie, Larissie Tarakanow, i postanowił sprawdzić, czy mam honorowe zamiary względem niej. Zapewniam, że moje intencje są jak najbardziej szlachetne.

    Ta młoda panna kompletnie mnie zauroczyła. W grunAlaska 319 cie rzeczy wybierałem się do pana gubernatora w nadziei zdobycia jego poparcia, aby przekonać babkę dziewczyny, żeby zezwoliła nam wziąć?lub. Nic z tej przemowy nie zrobiło wrażenia na rosyjskim zarządcy. Nadal miał ponury wyraz twarzy. Kiedy odezwał się, przez tłumacza, nie była to odpowied? na osobiste wynurzenia Caleba.

    - Zarządca zobaczył, że na pana manife?cie ładunkowym znajduje się sto trzydzie?ci strzelb.

    - To prawda - skinął głową Caleb.

    - Dlaczego ta informacja została celowo zatajona przed zarządcą?

    - Nie została zatajona. Z całym należnym szacunkiem dla zarządcy - nie byłem pytany, czy wiozę broń.

    - Czy jest pan?wiadom, że sprzedaż broni Kołoszom jest zabroniona na rosyjskich terenach Ameryki?

    - Jestem?wiadom.

    - Widział pan, co się dzieje, kiedy Kołosze mają tego rodzaju broń. Był pan świadkiem skutków masakry w Twierdzy?więtego Michaiła i nadal pan przywozi strzelby na handel.

    Caleb starannie dobierał słów.

    - Muszę wyznać, że do niedawna nie uważałem tego za swój problem. Teraz, kiedy rodzina mojej przyszłej żony mieszka tutaj na Sitce, oczywiście zaczęło mi zależeć na ich bezpieczeństwie* Je?li zarządca jest zainteresowany zakupem broni i amunicji dla uzupełnienia swojego arsenału, z największą przyjemno?cią sprzedam je Kompanii.

    - Zarządca… - jankeski tłumacz zawahał się - nakazuje, żeby pan rozkazał załodze wyładować nielegalną broń. Wkrótce zjawią się łodzie, żeby ją zabrać na brzeg.

    - A na jakich warunkach? - ostrożnie spytał Caleb.

    - Kapitanie Stone, gubernator konfiskuje broń. Caleb zesztywniał.

    - Jakim prawem?

    - On rekwiruje pana nielegalny ładunek na tej podstawie, że pan popełnił przestępstwo przeciwko rządowi rosyjskiemu. Nie protestowałbym zbyt ostro na pana miejscu, kapitanie Stone - ostrzegł tłumacz. - My?lę, że uwierzył w czę?ć pańskiego opowiadania, tę o zmianie stanowiska, ale je?li będzie się pan sprzeciwiał, może zarekwirować cały statek. Pan wie, jak on walczy przeciwko sprzedawaniu broni Indianom. 320 Janet Dailey - Taka akcja nie jest legalna - stwierdził Caleb, zaciskając szczęki, żeby nie wybuchnąć gniewem.

    - Legalna czy nie, trudno panu będzie cokolwiek z tym zrobić. Waszyngton jest daleko stąd. Je?li on zabierze statek, a pana zaaresztuje, upłynie dużo czasu, zanim pański rząd zdoła cokolwiek na to poradzić.

    Caleb musiał w końcu przyznać, że nie może w tej sytuacji nic zrobić. Skłonił się sztywno Baranowowi.

    - Proszę powiedzieć gubernatorowi, że z przyjemno?cią ofiarowuję tę broń do obrony wyspy Sitka. Moja załoga wyniesie ją na pokład w ciągu godziny.

    - Remont pana statku zostanie ukończony przed zapadnięciem nocy. Proponuję, żeby pan wypłynął jutro rano. Nie jest pan już pożądanym go?ciem w tym porcie, kapitanie.

    Caleb widział, że wszystkie jego pojednawcze gesty nie odniosły żadnego rezultatu. Najbardziej warto?ciowy towar miał zostać mu zabrany bez żadnego wynagrodzenia, a jego statek zmuszony do opuszczenia portu. Je?li nie udało mu się uniknąć takiej sytuacji, to obierze inną taktykę. Ale jeszcze nie teraz. Z o?miu członków załogi na pokładzie tylko trzech było uzbrojonych. Przy Baranowie było piętnastu żołnierzy i nie ulegało w4tpliwo?ci, że w razie walki cie?le ze stoczni stanęliby po jego stronie. Zesztywniały z bezsilno?ci odruchowo zacisnął pię?ci?wiadom, że musi grać na zwłokę. Kiedy Baranów przy?le swoich żołnierzy, żeby zabierać broń, jego załoga będzie uzbrojona i gotowa na to spotkanie.

    - Cokolwiek by pan zamierzał, kapitanie - tłumacz Baranowa patrzył na niego jednocze?nie ze zrozumieniem i podejrzliwo?cią - chciałbym panu przypomnieć, że dwadzie?cia dział jest wycelowanych w ten statek. Je?li ma pan zamiar stawiać opór albo podnie?ć kotwicę i uciec, zostaniecie zdmuchnięci z powierzchni wody.

    Caleb był jak ryba w sieci. Z trudno?cią opanował w?ciekło?ć, zdając sobie zbyt dobrze sprawę ze swojej bezsilno?ci.

    - Za pozwoleniem, czy wolno mi opu?cić statek? W ten czy inny sposób chciałbym zobaczyć pannę Tarakanow, zanim odpłynę.

    Baranów skinął głową na znak przyzwolenia, nie czekając, aż ta pro?ba dotrze do niego przez tłumacza. Larissa była ostatnią szansą Caleba i miał zamiar ją wykorzystać. Kiedy Baranów z tłumaczem opuszczali statek, rosyjscy żołnierze otrzymali rozkaz pozostania na pokładzie i sprawdzenia, Alaska 321 czy wszystkie strzelby i amunicja, poza tymi do obrony Sea Gypsy, zostały wyjęte z ładowni przez załogę Caleba. Zaraz po odej?ciu Baranowa Caleb wsiadł do łodzi czekającej na niego przy brygu.

    Jak Baranów mógł zrobić co? podobnego? To nie jest w porządku - protestowała Larissa. Teraz zrozumiała, dlaczego Caleb tak nalegał na obecno?ć jej całej rodziny, zanim zaczął przedstawiać swoje problemy. Chciał oczy?cić swoje imię przed nimi wszystkimi, a robił to dla niej.

    - Nic z tego, co mówiłem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia.

    - Kiedy odwrócił się do okna, Larissa zauważyła jego przygarbione plecy, co bardziej niż słowa wskazywało na poczucie bezradno?ci i frustracji, jakie odczuwał.

    Mówiąc po rosyjsku, zwróciła się do swojego ojca:

    - Musimy i?ć do Baranowa i wytłumaczyć mu, że Caleb nie miał zamiaru sprzedawać tej broni Indianom ze szczepu Kołoszy.

    - Dlaczego miałby nas posłuchać? - perswadował łagodnie Zachar.

    - Ponieważ nas zna. Babuszka, ty musisz z nim porozmawiać. Uklękła przy krze?le babki.

    - Ciebie posłucha. Nie możesz mu pozwolić, żeby wypędził stąd Caleba.

    - Już powziął decyzję, moje dziecko. Aleksander Andriejewicz jest upartym mężczyzną. Nie zrien; swojego rozkazu na pro?bę starej kobiety - powiedziała.

    Przykryła i >y powstrzymać gwałtowny kaszel.

    - Je?li Caleb 61 babuszka, ja popłynę z nim. -Nie.

    - My?lałam o tyr ť przedtem. Zdecydowałam, że je?li poprosi, żebym za nim poszła,? tak zrobię. - Chwyciła chudą dłoń babki i przycisnęła ją do swojego policzka. - Nie chcę ci sprawiać przykro?ci, ale ja go kocham.

    - To byłoby błędem, Larisso. - Wuj Michaił nie ukrywał niechęci.

    - Dlaczego? - Podniosła się i wyprostowała. - Wytłumacz mu, ojcze, jak to jest, kiedy ci na kim? tak zależy, że życie traci znaczenie bez tej osoby. Ty nie pojechałby? na Wyspy Pribyłowa bez Córki Kruka. Ja czuję tak samo. Chcę być z nim. Pamiętam, jak opowiadałe? o carskim szambelanie i tej pięknej pani w Kalifornii, którzy tak bardzo się kochali. Ona posłuchała swojej rodziny i została, a on odpłynął, żeby otrzymać zezwolenie cara na 322 Janet Dailey małżeństwo. Potem umarł, a ona wciąż czeka na jego powrót, chociaż mogła popłynąć razem z nim. Ja pójdę za Calebem.

    - A czego uczył cię ojciec Herman? Popełnisz ciężki grzech - tym razem wuj kwestionował jej decyzję, ojciec już nic nie mówił.

    - Papa nie ma?lubu z Córką Kruka. - Uważała, że milczenie ojca oznacza poparcie, i chciała go zmusić, żeby wstawił się za nią.

    Ale Zachar miał mało do powiedzenia, rozdarty między dwiema sprzeczno?ciami. Z jednej strony czuł gwałtowny protest przeciwko temu, aby jego córka po?lubiła człowieka, który mógł być prawdziwym ojcem Wilka, z drugiej za? wiedział, że gdyby Caleb Stone ożenił się z Larissa, to było mało prawdopodobne, żeby chciał dochodzić swoich praw do jego syna. Zachar nie mógł zmusić się do poparcia pomysłu, aby i?ć do Baranowa i prosić go o zmianę decyzji w sprawie wydalenia Boston mana z Sitki. Chciał, żeby Caleb odpłynął i nigdy tu nie powrócił. Nawet gdyby to miało oznaczać utratę córki - niech i tak będzie. Lepiej stracić córkę niż syna.

    - Córka Kruka nie jest ochrzczona, a ty jesteś - odpowiedział ostro Michaił.

    - Jest możliwe, że będziemy mogli wziąć?lub - stwierdziła Larissa, wiedząc, że to jest jej ostatnia nadzieja w pozyskaniu poparcia rodziny dla sprawy Caleba.

    - W jaki sposób? - spytał jej ojciec z wahaniem. - Przecież nie ma księdza.

    - Caleb mówi, że Baranów może udzielić?lubu. Jest głównym zarządcą, a jego słowo jest prawem. To on chrzci dzieci i czyta modlitwy w dni?wiąteczne.

    Zauważyła pytające spojrzenie Michaiła skierowane do babki. Wiedziała, jak babka ceni sobie zdanie swojego najmłodszego i najbardziej kochanego syna. Je?li Michaił wątpił, to i ona miała wątpliwo?ci. Zachęcona, Larissa natychmiast postanowiła skorzystać z tej nikłej szansy.

    - Proszę, babuszka, porozmawiaj z Baranowem. Je?li on na nic innego się nie zgodzi, to niech udzieli nam?lubu.

    Larissa wstrzymała oddech przez chwilę, która wydała się jej wieczno?cią. Potem babka dotknęła swoich siwych włosów.

    - Gdzie jest moja chustka? Aleksander Andriejewicz lubi, żeby kobiety miały zakryte głowy, na wzór rosyjski.

    - Tutaj jest, babuszka. - Cicho?miejąc się i płacząc jednocze?nie Larissa wzięła chustkę ze stołu, potem wesoło przebiegła przez pokój i stanęła przy Calebie. - Idziemy do Baranowa - powiedziała po angielsku. - Wszyscy.

    Alaska

    

323

    

    .Bratanek i sekretarz Baranowa wprowadzili ich do biura z widokiem na cie?ninę Sitka i dalej na Pacyfik. Biorąc laskę, Baranów wstał z krzesła i utykając wyszedł zza swojego wielkiego biurka, aby ich powitać.

    Celowo ignorując obecno?ć Caleba, okazywał wielkie względy babce, jak zauważyła Larissa. Zadbał, żeby stara kobieta usiadła wygodnie w ciepłych promieniach słońca. Chociaż Michaił wniósł babkę na wysokie schody, wysiłek, jaki sprawiło jej doj?cie tutaj, pozbawił Taszę oddechu i wzmógł uporczywy kaszel.

    - Oboje się starzejemy, Tasza Tarakanowa. - Baranów wolno sadowił się na krze?le, które podsunął mu bratanek, potem odprawił go ruchem ręki.

    - Wiek powykręcał mi palce jak korzenie przewróconego drzewa, stawy mnie bolą.

    Na ciebie wiek sprowadził uporczywy kaszel, aby ci przypomnieć, jak cenny jest swobodny oddech. W takie dni jak dzisiejszy widać wyra?nie, że smutno być starym i zmęczonym.

    - Z wiekiem ma pan również kłopoty z oczami, Aleksandrze Andriejewiczu.

    - Tasza patrzyła na okulary leżące na jego biurku. - Może już nie widzi pan tak dobrze jak kiedy? i nie dostrzega pan rzeczy we wła?ciwym?wietle.

    - Czy mówimy o tym, jak widzę rzeczy, czy jak je interpretuję?

    - Moja wnuczka uważa, że był pan zbyt surowy dla kapitana Stone'a, że może widział pan tylko broń i nic poza tym.

    - To jest interesujące - Baranów odchylił się w swoim krze?le. - Rodzina Tarakanowów przychodzi prosić o łaskę dla jankeskiego kapitana. A to od Kołoszki, która żyje z tobą, Zacharze, dowiedziałem się o jego zdradzieckich zamiarach.

    - Córka Kruka. - Larissa spojrzała na ojca, ale wyraz jego oczu był dokładnym odbiciem zdziwienia i niedowierzania, które widniały na jej własnej twarzy.

    - Przyszła do mnie dzi? rano i powiedziała, że wasz dobry kapitan prosił ją, żeby dała znać swoim ludziom o broni i amunicji, którą chce im sprzedać. Bała się, że będą znowu walki, je?li do tego dojdzie.

    - Co on mówi? - spytał Caleb po angielsku. Kiedy Larissa przetłumaczyła mu, skoczył na równe nogi. - To jest kłamstwo! - Ładunek na Sea Gypsy składał się w większej czę?ci z broni - wzruszył ramionami Baranów. - Ona o tym wiedziała.

    - Mogła się o tym dowiedzieć od którego? z członków załogi - tłumaczyła Larissa.

    - Caleb, kapitan Stone, nie ukrywał tego. 324 Janet Dailey ~ Kobieta może sobie pozwolić na ten luksus, żeby?lepo słuchać głosu swojego serca, ale na moim stanowisku muszę patrzeć na fakty i odpowiednio je oceniać.

    Nie zmieniłem swojej opinii i utrzymuję moje rozkazy w mocy. Żadne pro?by Larissy nie odnosiły skutku. Babka położyła jej rękę na ramieniu, próbując ją uciszyć. Zrezygnowany Caleb powrócił na krzesło, które opu?cił, żeby podej?ć do okna i spojrzeć na port.

    - Znamy się od wielu lat, Aleksandrze Andriejewiczu - powiedziała Tasza. - Kiedy przybył pan po raz pierwszy na Kodiak, był pan chory, miał gorączkę, a ja pana pielęgnowałam. Moi synowie walczyli u pana boku. Moja synowa rzuciła swoją małą córeczkę w pana ramiona, zanim utonęła w fali przypływu. Tym dzieckiem była Larissa. Ona ma silne uczucie dla tego jankeskiego kapitana. Powiedziała mi, że odpłynie z nim. Oni proszą, aby im pan udzielił?lubu.

    - Zapytaj kapitana, czy nadal tego pragnie, teraz kiedy dowiedział się, że moje rozkazy pozostają nie zmienione - powiedział Baranów do Larissy.

    Przetłumaczyła słowa Baranowa na angielski i odpowied? Caleba na rosyjski.

    - Kapitan mówi, że kiedy powiadomił pana, że chce się ze mną ożenić, to nie były czcze słowa. Mówi, że będzie zaszczycony, je?li zostanę jego żoną. A ponieważ szanował pana autorytet wcze?niej, szanuje go i teraz. Chce się związać przysięgą, którą złoży przed panem - stwierdziła dumnie.

    - A ty, dziecko? - patrzył na nią kątem oka.

    - Ja chcę być jego żoną.

    - Po?lubisz go wiedząc, że moje rozkazy również będą odnosić się do ciebie, że nie będziesz mile widziana na Sitce i - co jest możliwe -już nigdy więcej nie zobaczysz swojej rodziny?

    Miała łzy w oczach.

    - Tak, po?lubię go.

    Wzięli?lub w biurze, przy oknach wychodzących na zatokę. Ceremonia odbywała się w języku rosyjskim, Caleb nic nie rozumiał powtarzając słowa za Larissą. Podczas modlitwy patrzył przez okno na wysokie, nagie maszty swojego statku w porcie.

    Córka Kruka. Powinien był wiedzieć, że Baranów nie przyszedł sprawdzać manifestu okrętowego tylko na podstawie domysłów. Tak był przejęty Alaska

    

325

    

    tym, żeby Córka Kruka nie naopowiadała swoich kłamstw Larissie, że nie wziął pod uwagę faktu, iż może mu zaszkodzić u Baranowa.

    Nastąpiła przerwa w recytacji po rosyjsku. Caleb spojrzał na Larissę nie wiedząc, czy ma teraz co? powiedzieć. Ona patrzyła na niego poważnie.

    - To koniec. Jeste?my małżeństwem.

    Odsunął zaprzątające go my?li i u?miechnął się do niej. Była uroczą panną młodą, chociaż nie wnosiła do ich małżeństwa tego wszystkiego, na co liczył. Walczyła w jego sprawie, ale nie było sposobu odwrócenia tego, co zrobiła Córka Kruka.

    - Pan i pana nowo po?lubiona małżonka macie odpłynąć jutro rano - stwierdził Baranów po angielsku z mocnym rosyjskim akcentem i podszedł do swojego biurka, ciężko opierając się na lasce.

    . - Chwileczkę, Baranów. - Rozzłoszczony, że Rosjanin nie ustąpił i nie zezwolił na dodatkowy dzień pobytu, Caleb przeszedł przez pokój. Sięgnął do kieszeni, wyjął skórzany woreczek, trzymał go przez chwilę, potem rzucił na otwarte pismo na biurku Baranowa. - Tutaj jest pięćset dolarów w złocie. To wszystko dla madame Tarakanow. Niech pan dopilnuje, żeby jej niczego nie brakowało.

    - Szlachetny gest, kapitanie.

    - Należy teraz do mojej rodziny. My?lę, że?le mnie pan ocenia - stwierdził sztywno Caleb.

    - Tak mi właśnie mówiono. Ale uważam, że pana strzelbom lepiej jest w moim arsenale. - Baranów nawet nie podniósł woreczka z monetami.

    Usiłowanie, żeby co? zyskać w oczach Baranowa było desperackim zadaniem.

    Poprzednio podejmowane w tym kierunku kroki tylko pogorszyły sprawę. Niech szlag trafi Córkę Kruka i niech szlag trafi Baranowa, rozmy?lał gorzko Caleb opuszczając rezydencję zarządcy ze swoją nową rodziną.

    Kiedy zeszli ze schodów, Caleb zaproponował Larissie, żeby odprowadziła babkę do chaty i spakowała się, tłumacząc jej, że musi powrócić na statek. Obiecał przysłać kilku ludzi z załogi do pomocy w przeniesieniu jej rzeczy.

    Widząc Zachara zatrzymującego się przy schodach, Caleb przypomniał sobie, że ojciec Larissy mało mówił przez cały czas.

    - Czy wiedziałe?, że Córka Kruka poszła do Baranowa? Czy może to był twój pomysł na pozbycie się mnie, żebym przypadkiem nie uwierzył jej kłamstwom?

    

326

    

    Janet Dailey - Nic o tym nie wiedziałem. - Wyglądał na przygnębionego, jak gdyby to on, a nie Caleb tak wiele stracił tego dnia.

    Bez względu na to jak bardzo Caleb chciał znale?ć kozła ofiarnego, musiał mu wierzyć. - Żałuję, że nie mogę jej dostać w swoje ręce.

    - Mogłe? opowiedzieć Baranowowi, jak chciała wyciągnąć od ciebie prezenty z powodu chłopca. To tłumaczyłoby, dlaczego kłamała, żeby ci zaszkodzić. Jestem wdzięczny, że zachowałe? milczenie.

    Caleb omal się nie roze?miał. Nie zachowywał milczenia, żeby oszczędzić wstydu i upokorzenia Zacharowi. Nie zaprzeczył od razu, że znał przedtem Córkę Kruka, ponieważ musiałby się teraz tłumaczyć i usprawiedliwiać na rozliczne sposoby.

    Jego przeszło?ć nie wyglądała dobrze, gdyby jej się przyjrzeć z bliska. Byłoby podwójnie trudno przekonać Baranowa - a może również Larissę i jej babkę - że rozpoczyna nowe życie.

    - Nic by się nie zyskało na rozprzestrzenianiu kłamstw. Więcej osób zostałoby skrzywdzonych, łącznie z Larissą - stwierdził z godno?cią.

    - Czy Larissa mówiła ci, że wkrótce opuszczam wyspę? -Nie.

    - Płynę na Wyspy Pribyłowa, wyspy uchatek. - Wydawało się, że Zachar jest zmartwiony i waha się. - Pan mi pomógł dwa razy, kapitanie Stone. Ocalił mnie pan po masakrze i nikomu pan nie powiedział, że Wilk może nie być moim synem.

    Nie byłoby w porządku prosić pana o więcej, kiedy ja nie mogłem panu pomóc.

    - O czym mówisz?

    - Tyle uchatek zabito na Wyspach Pribyłowa ostatnimi laty, szczególnie tych bardzo młodych, których futerka tracą czarny kolor i stają się srebrnoszare we wrze?niu. Zabijano również karmiące samice. Nie zwracano uwagi na wiek, płeć ani jako?ć futra. Czasem zabijano tysiące samców i zostawiano je nie biorąc skór, a tylko ich narządy płciowe do wysuszenia i zmielenia na proszek. Proszek ten ma wysoką cenę w Chinach. W zeszłym roku Kompania rozkazała zrobić przerwę w tych łowach, aby stada mogły się rozmnażać.

    - A więc? - Caleb uniósł brwi do góry, nie wiedząc, co Zachar chce rnu zaproponować.

    - Ponieważ zaprzestano zabijania uchatek, większość Aleutów i ich rodzin została odesłana na Unalaskę. Będzie nas tam zbyt niewielu, aby pilnować budynków Kompanii i obserwować kolonie tych zwierząt.

    Alaska

    

327

    

    - Rozumiem - cicho powiedział Caleb..

    - Kruk nie chce płynąć ze mną na tę wyspę. Mówi, że wróci do swoich ludzi.

    - Masz szczę?cie, że możesz się jej pozbyć. Ona jest niczym innym tylko workiem kłopotów.

    - My?lę, że pan nie rozumie. - Zachar potrząsnął smutno głową. - Je?li ona odejdzie, to zabierze mojego syna ze sobą. Kiedy? my?lałem, że nie potrafię żyć bez Kruka. Teraz wiem, że nie potrafię żyć bez mojego syna.

    - Zabierz go. Jak ona może ci przeszkodzić? - Ta sprawa wydawała się Calebowi prosta.

    - Baranów mi przeszkodzi. Tutaj jest takie prawo. Dziecko należy do swojej matki. Nic nie mogę zrobić. Gdybym dał Krukowi prezenty, miałbym swojego syna, ale już jestem winien Kompanii więcej, niż mogę zapłacić.

    - Ile będzie trzeba? Co będziesz musiał dać Córce Kruka, żeby opu?ciła swojego syna? - Biorąc pod uwagę warto?ć informacji, udzielonej mu tak chętnie przez Zachara, był gotów oddać kilka jardów materiału, trochę miedzianych czajników czy błyskotek. - Chod? ze mną na pokład Sea Gypsy i zobacz, jakie mam towary.

    - Pan by to zrobił?

    - Jeste?my teraz rodziną. - Caleb objął starszego mężczyznę za ramiona i poszedł z nim w kierunku łodzi. ^ Larissa trzymając spódnice jedną ręką, a w drugiej filiżankę parującej kawy, kierowała się ku rufie statku. Skinęła głową marynarzowi, który stał przy włazie popijając?wieżą wodę z chochli.

    Tego pięknego lipcowego poranka wszyscy byli przy pracy. Jedni przy olinowaniu, reperując przetarte liny, inni pletli linki lub zbierali pakuły. Cie?la okrętowy był również na swoim stanowisku pracy.

    Larissa miała przeszło dwa miesiące, aby przyzwyczaić się do tych widoków i d?więków. Wchodząc na pokład rufowy automatycznie szukała wzrokiem swojego męża.

    Samo to słowo napełniało ją poczuciem dumy, ale i pragnieniem, aby pełnić w jego życiu większą rolę niż ta, na jaką jej do tej pory zezwalał.

    Stary żaglomistrz spojrzał znad grotżagla, który właśnie reperował, na przechodzącą obok kobietę, ale nie pozdrowił jej. Tak samo sternik, leniwie oparty o koło. Nikt się nie odzywał, kiedy Caleb był na pokładzie. W ostatnim miesiącu Larissa zauważyła, że wszyscy trzymali się od niego z dala - give him a wide beru. U?miechnęła się na my?l o tym okre?leniu, zadowolona, że tak szybko nauczyła się gwary żeglarskiej.

    Na początku był to dla niej zupełnie nowy język. Teraz znała różnicę pomiędzy topslem a grotżaglem, wybieraniem żagla a refowaniem. Sea Gypsy była właśnie ?pod chmurą żagli", żagle boczne rozpo?cierały się poza statek po każdej jego stronie, płótno żaglowe tworzyło piramidę aż po szczyty masztów.

    Caleb stał pewnie na kołyszącym się pokładzie, ze zmarszczonym czołem i wyrazem troski, który ostatnio często go?cił na jego twarzy. Nie wszystko Alaska

    

329

    

    układało się dobrze od czasu, kiedy wyszli z portu, chociaż nie dotyczyło to ich małżeństwa. Handel szedł słabo wzdłuż wybrzeża. Przez cały czas spędzony na targach z Kołoszami uzyskał zaledwie pięćdziesiąt skór. Teraz bryg pędził w kierunku północno-zachodnim, wykorzystując każdy cal żagla zarówno przy pomy?lnym, jak i niepomy?lnym wietrze.

    - Kawy? - Podała mu filiżankę.

    Zajęty swoimi my?lami, wziął filiżankę z jej ręki, mrucząc zdawkowe podziękowanie i koncentrując całą uwagę na chmurach i horyzoncie, by wypatrzeć w nich jaki? sygnał zmiany pogody. Wiatr był zimny. Larissa złapała brzegi swojego szala i związała go z przodu.

    - Czy szybko tam będziemy? - spytała.

    - Aye - odpowiedział Caleb, a potem spojrzał na nią bystro. Trzymał w tajemnicy miejsce, do którego płynęli, chociaż ona je odgadła, a podejrzewał, że załoga również, ponieważ na statku ustało narzekanie i początkowe niezadowolenie.

    - Pogoda się utrzymuje - zauważyła.

    - Aye - odpowied? tę poprzedził ciężkim westchnieniem. Patrzył znowu na wysokie, gdzieniegdzie przerzedzające się chmury.

    - Tak nie pozostanie - powiedziała Larissa. - Wiatr się zmieni. Przyjdzie gęsta mgła. Łodziom trudno będzie przybić do brzegu.

    - O czym ty mówisz? - Głos Caleba był czujny.

    - Wyspy Pribyłowa. - Spojrzała na niego spokojnie. - Znam twoje plany, chcesz zrobić najazd na kolonie uchatek.

    - Jak… - nie dokończył pytania, trochę rozzłoszczony, a trochę z poczucia winy.

    - Zostawiłe? na stole rozłożone mapy. Już wcze?niej zauważyłam uchatki w tych wodach. O tej porze roku one nie wyprawiałyby się w dalekie podróże ze swoich wysp. - U?miechnęła się łagodnie widząc jego surową twarz. -Nie możesz mieć tajemnic przede mną, mój mężu.

    - Larissa, nie stać mnie na to, żeby po spędzeniu dwu lat na wybrzeżu i zebraniu odpowiedniej ilo?ci futer płynąć z nimi do Kantonu, jak to robią niektóre statki handlowe. Muszę jeszcze mieć zysk z tej podróży, duży zysk.

    - Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Złożyłam ci przysięgę małżeńską. - Nie pozwalała sobie na ocenę jego poczynań.

    W czasie, który razem spędzali w kajucie kapitańskiej, Caleb często mówił jej o swoich marzeniach i planach na przyszło?ć. Rozumiała jego ambicję.

    

330

    

    Janet Dailey Pewnego razu, po wyjątkowo nieudanym handlowym tygodniu, pił bardzo dużo po obiedzie i opowiedział jej o spełzłych na niczym nadziejach sojuszu handlowego z Baranowem i Kompanią Rosyjsko-Amerykańską. Zrozumiała wtedy, jak głęboki był jego zawód i jak go to niepowodzenie gnębiło. Nie miała wątpliwo?ci, że jego potrzeba sukcesu była głównym motywem najazdu na Wyspy Pribyłowa, ale podejrzewała, że jest to również akt zemsty, chęć odpłacenia Baranowowi za wyrzucenie go z Sitki.

    - Twój ojciec Zachar zasugerował mi to - stwierdził Caleb.

    Nie domy?liłaby się tego nigdy. Nie było w porządku, że Zachar był w to wmieszany.

    - On będzie na wyspie - powiedziała.

    - Aye.

    Co? ją?ciskało w gardle i musiała zakasłać. Zauważyła zmartwione spojrzenie Caleba i pospieszyła uspokoić go.

    - To nic.

    - Wiatr jest zimny. Może lepiej zejd? na dół, zanim przemarzniesz. Larissa nie protestowała. Czuła się trochę zmęczona. Według Caleba był to wpływ morskiego powietrza. r od wieczór ciężkie chmury zaciemniły morze. Mnóstwo ptaków krążyło nad wodą wydając piskliwe odgłosy, do których wkrótce dołączył się gło?ny ryk dochodzący z ukrytej we mgle wyspy. Bryg utrzymywał stały kurs w kierunku brzegu. Stopniowo udawało się Calebowi odróżniać huk fal przyboju od gło?nego wycia uchatek.

    Korzystając z dziennego?wiatła, utrzymującego się latem na północy do pó?nych godzin, rzucili kotwicę w miejscu, które według oceny Caleba powinno być na krańcu wyspy przeciwległym do obozu Rosjan, który Zachar wskazał mu na swojej mapie.

    Poinformował załogę, że mają cztery godziny na sen, z wyjątkiem wachty kotwicznej, i że to będzie jedyny odpoczynek w ciągu następnych czterdziestu o?miu godzin.

    Pierwsze oznaki?witu ukazały się bardzo wcze?nie. Tylko czterech do?wiadczonych żeglarzy zostało na Sea Gypsy razem z Larissą. Reszta, łącznie z?leniuchami" - stewardem, żaglomistrzem, cie?lą okrętowym i kucharzem - wsiadła do łodzi i powiosłowała w kierunku brzegu. Chociaż Alaska 331 wielu z nich miało pistolety za paskiem spodni, wszyscy byli uzbrojeni w pałki lub w kołki do mocowania lin i ostre noże.

    Wylądowali na usianej kamieniami plaży, w samym?rodku zwierzęcego haremu.

    Mężczy?ni opu?cili szybko łód?-i zaatakowali masę stufuntowych samic-uchatek, mających u boku dzieci. Wymachując pałkami rozbijali kruche czaszki najbliższym ofiarom wprawiając resztę w osłupienie. Orgia zabijania przenosiła się od jednego haremu samic do następnego. Ataki masywnych, ważących sze?ćset funtów samców, agresywnych panów plaży, były daremne i zwykle kończyły się strzałem w głowę. Niektórym marynarze wyłupili oczy i?mieli się ze?lepych ataków i bezsilnych ryków. Więcej niż sto fok poniosło?mierć w pierwszej godzinie.

    Ale zbyt wiele uchatek popełzło do morza i uciekło. Caleb zatrzymał tę chaotyczną rze? i podzielił swoich ludzi na grupy przydzielając każdemu zadanie, aby akcja zabijania była bardziej wydajna. Większość skierował do obdzierania ze skór nieżywych lub ogłuszonych zwierząt, wydając polecenie, aby nie tracić czasu na żadną zadrapaną czy zniszczoną skórę, natomiast każdemu samcowi wyjmować kostki penisowe i narządy płciowe. Resztę mężczyzn wypu?cił pomiędzy stada uchatek, rozkazując koncentrować się na młodych samcach.

    Przez cały ranek i popołudnie trwało zabijanie, skórowanie i kastrowanie. W nocy czy?cili skóry i solili je w?wietle latarek. Następnego ranka Caleb wyznaczył grapę mężczyzn do transportu skór na Sea Gypsy. Poranny posiłek składał się z solonej wołowiny, sucharów oraz kawy z rumem, osłodzonej melasą. Caleb jadł to co załoga, pracował tak samo jak oni, robiąc wszystko co było trzeba i stale kontrolując przebieg różnych operacji. Im więcej futer przybywało, tym bardziej poganiał swoich ludzi, nie zważając na swoje i ich zmęczenie.

    Jego ubranie było przesiąknięte krwią, umazane tłuszczem i sztywne od potu.

    Zarost zaczął mu przyciemniać policzki. Odór zakrwawionych zwłok leżących na stosach wzdłuż plaży otaczał go ze wszystkich stron, ale był obojętny na wszystko poza chęcią zapełnienia swojej ładowni grubymi, błyszczącymi skórami.

    Mordowanie zwierząt było niewiarygodnie łatwe. Zaczął więc rozważać możliwo?ć, żeby pozwolić swoim ludziom odpoczywać na zmianę i przedłużyć tę operację o następne dwadzie?cia cztery godziny. Dlaczego ma odpłynąć

    

332

    

    Janet Dailey z pięcioma tysiącami skór, kiedy mógłby wziąć dziesięć lub dwadzie?cia tysięcy?

    Na tej wyspie było więcej niż milion uchatek. Dlaczego miałby pozwolić Rosjanom, żeby zagarnęli wszystko?

    Zachar szedł w kierunku plaży, niosąc chłopca na ramionach. Od czasu do czasu podnosił wysoko rękę, żeby Wilk mógł sięgnąć po parę jagód, które ojciec trzymał w dłoni. Trawa tundry dochodziła do kolan i ciężko było mu i?ć przez tę gęstwinę.

    Wyspa pełna była kwitnących ro?lin, niebieskiego łubinu i białej goryczki.

    Mgła unosiła się w strzępach nad tą bezdrzewną wyspą, zasłaniając niektóre wzniesienia i pokrywając kotliny. Ze wszystkich stron rozlegały się głosy ptaków morskich - traczy długodziobych o czerwonych nogach, nurzyków, alk papuzich, czerwonogłowych traczy nurogęsi i tysięcy mew. Do tego dochodził huk fal rozbijających się o skaliste brzegi oraz ogłuszający ryk ogromnej ilo?ci uchatek.

    Zachar chciał, żeby jego syn zobaczył ten niezwykły widok przelewającej się masy zwierząt i zapamiętał go na zawsze. Nie po raz pierwszy odbywali tę długą drogę do oddalonego od obozu miejsca, zawsze samotnie. Chciał opowiedzieć Wilkowi, jak to wyglądało, kiedy był tu po raz pierwszy, wytłumaczyć, że pogłowie uchatek już w czasie jego życia zostało zredukowane o dziewięćdziesiąt procent. Pragnął też opowiedzieć synowi o swoim wuju, który nazywał się Prosty Chód.

    Szybko otrząsnął się z ogarniających go smutnych my?li i przyspieszył kroku. Nie było sensu my?leć o przeszło?ci. Teraz miał przy sobie swojego syna i to było najważniejsze.

    Wilk przechylał się przez jego prawe ramię i wyrywał jagody z zaci?niętej dłoni..

    - Jeszcze, papo.

    - Już niewiele zostało. - Zachar otworzył dłoń.

    - Zjem je wszystkie. - Wilk wybierał jagody dwiema rękami i rozkoszując się ich słodkim smakiem, wkładał do ust gar?ciami, aż wypchał sobie policzki.

    - Masz tłuste policzki jak?winka - żartował Zachar i mocniej przytrzymał nogi chłopca, ponieważ zbliżali się do skalistego terenu plaży.

    - Uchatki - powiedział Wilk - z buzi pryskał mu sok z jagód - i wskazał na zasypany głazami teren rozpo?cierający się przed nimi.

    Alaska

    

333

    

    Z mgły wyłoniło się pół tuzina uchatek, podpierających się płetwami i czołgającymi do przodu charakterystycznymi niezgrabnymi, łukowatymi ruchami.

    Zachar wyczuł ich panikę i zatrzymał się, oczekując widoku wielkiego samca haremowego ociężale podążającego za nimi, ale nic takiego nie nastąpiło. Młode samce uciekały w panice do tundry, kompletnie zdezorientowane. Ich naturalnym schronieniem było przecież morze.

    Zaniepokojony przerażeniem zwierząt Zachar usłyszał gwizdy i gło?ne krzyki - d?więki, których nie wydawał żaden ptak ani ssak na tej wyspie. Zdjął Wilka z ramion i posadził go na biodrze idąc szybko w kierunku głazów, gdzie teren obniżał się ku plaży.

    Nagle zorientował się, że zapach mgły pomieszany był z innym zapachem. Kiedy poczuł odór krwi, już wiedział, co znajdzie na plaży. Trupy uchatek pokrywały skały obmywane falą przyboju. Mgła zakrywała resztę.

    - Prosty Chód - jęknął pełen bólu.

    To było miejsce, gdzie wtedy wyszli na brzeg. Tutaj przyjacielska wydra morska obwąchała ich z ciekawo?cią. Już nie było wydr morskich w tych wodach, wszystkie zostały zabite lub uciekły przed rzezią. Teraz ta ruchliwa masa uchatek - samce, samice, młode - leżała nieżywa - groteskowe stosy krwawego tłuszczu.

    Potem usłyszał okrzyki - głosy Jankesów. Odwrócił się i spojrzał w górę plaży.

    Dwie łodzie, tak wyładowane, że skóry wystawały poza burty, wspinały się na falę.

    Na plaży byli mężczy?ni; ich ręce, twarze i ubrania były ciemne od krwi. Jedni nacinali skóry w odpowiednich miejscach, żeby łatwiej je było?ciągnąć, inni ciągnęli przymocowane liny i obdzierali zwierzęta ze skóry.

    Promyszlennik z rosyjskiej placówki na wyspie opisywał Zacharowi tę procedurę, chwaląc się ilo?cią zwierząt, jaką można w ten sposób zabić i przerobić. Taki obraz nie wywołał w nim wstrętu. Przecież był my?liwym. Ale tej rzezi nie można było nazwać polowaniem.

    Niedaleko od Zachara trzech mężczyzn z drewnianymi pałkami weszło w stado młodych, kręcących się bezradnie samców. Patrzył, jak ludzie pałują najbliżej leżące zwierzęta i słyszał szczekającą ze strachu resztę stada. Jedna odważna młoda uchatka usiłowała zaatakować napastników tak gro?nie, jakby była najsilniejszym samcem na plaży, ale uderzenie w głowę zakończyło tę mężną obronę.

    Zachar postawił Wilka na ziemi obok wielkiego głazu.

    - Zostań tutaj.

    

334

    

    Janet Dailey Trzęsąc się z w?ciekło?ci podszedł szybko do jankeskich napastników.

    Najważniejszą rzeczą było teraz powstrzymanie ich.

    - Co robicie? - krzyknął.

    Nagle jaka? postać wyszła zza głazu z wymierzonym w niego pistoletem. Zachar zatrzymał się. Jankes stał w odległo?ci tylko pięciu stóp, wystarczająco blisko, aby Zachar mógł odróżnić jego rysy, mimo swojego słabego wzroku. Oczy tego mężczyzny miały dziki, szklany wyraz, jak gdyby był opętany szaleństwem. Jego wychudłe policzki pokryte były zarostem. Zachar oczekiwał wystrzału, ale zamiast niego zobaczył opuszczającą się lufę pistoletu.

    - Zachar. - Mężczyzna podszedł bliżej, jego usta wykrzywiły się w u?miechu.

    - Caleb Stone. - To był szok dla Zachara. - Ty?

    - My?lę, że nie oczekiwałe? nikogo innego.

    Zachar rozglądał się jak sparaliżowany po pobojowisku.

    - Jak mogłe? zrobić co? podobnego?

    - Wydajesz się zdziwiony. Wiedziałe? o tym, kiedy mi mówiłe?, że Wyspy Pribyłowa są prawie nie strzeżone.

    - Ja powiedziałem? - Teraz przypomniał sobie tę rozmowę. - Ja ci powiedziałem - z jękiem odwrócił się i zataczając jak?lepiec ruszył w mgłę, a łzy napłynęły mu do oczu - ale nie po to, żeby? zrobił co? takiego. Nie.

    - Zachar! - Caleb instynktownie zacisnął dłoń na rękoje?ci pistoletu i ze zmarszczonymi brwiami obejrzał się na swoich ludzi, zastanawiając się czy rozkazać im zakończyć tę operację i powrócić na bryg, czy też i?ć za Zacharem.

    Ten człowiek był szalony.

    Caleb zauważył jaki? ruch z boku. Zobaczył chłopca, Wilka, przedzierającego się przez wysoką trawę tundry w kierunku, w którym odszedł Zachar, podnoszącego wysoko swoje krótkie nogi, aby uniknąć splątanych łodyg. Caleb zawahał się, potem ruszył za nimi.

    Zamiast uciekać w głąb wyspy, Zachar szedł zygzakami wzdłuż wybrzeża. Strzępy mgły wirowały jego?ladem. Caleb krzyknął do niego znowu, ale wiedział, że głos jego zagłuszają ryczące uchatki. Kiedy Zachar zbliżał się chwiejnym krokiem do skał, wydawało się, jakby jeden z wielkich głazów nagle się poruszył. Wtedy Caleb zorientował się, że był to samiec, władca haremu, jeden z tych o?lepionych przez jego ludzi. Był tak rozw?cieczony, że atakował przy najlżejszym d?więku.

    Teraz ruszył w stronę Zachara z niezwykłą szybko?cią.

    Alaska

    

335

    

    Caleb krzyknął ostrzegawczo, gdy wielki samiec uderzył Zachara przewracając go na ziemię. Caleb starał się przyspieszyć kroku, ale nogi miał jak z ołowiu.

    Samiec padł na Zachara, swoimi wielkimi kłami potrząsał nim gwałtownie, jak to robił z innymi samcami naruszającymi jego terytorium. Zachar nie stawiał oporu.

    Mały chłopiec zaczął zbierać kamienie i rzucać nimi w samca, starając się odpędzić go od ciała. Ale kamienie były za małe, a rzuty niecelne. Te, które trafiały, odbijały się od grubego futra i warstwy tłuszczu dając taki sam efekt jak spadające krople deszczu.

    Caleb zatrzymał się pięć jardów od uchatki i wycelował z pistoletu. Nagle chłopiec znalazł się na linii ognia, uzbrojony w kawałek drewna.

    - Odsuń się, synu - wrzasnął Caleb.

    Władca haremu odwrócił swoją małą głowę z krwawymi dziurami zamiast oczii w stronę, skąd dochodził głos. Kiedy chłopiec cofnął się, Caleb złapał go za kark, odrzucając do tyłu. Rycząca uchatka posunęła się w ich kierunku. Caleb szybko wycelował i strzelił. Samiec upadł.

    Chłopiec przebiegł obok niego do nieruchomego ciała Zachara i uklęknął. Caleb zobaczył zmiażdżone lewe ramię, z którego buchała krew. Zauważył też zakrwawiony kamień obok głowy Zachara i domy?lił się, że Rosjanin stracił już przytomno?ć przy upadku. Starał się bezskutecznie wyczuć puls na jego szyi. Ciepła, lepka krew umazała mu palce. Wytarł je o trawę mokrą od mgły.

    Chłopiec położył rękę na siwej głowie ojca poruszając nią, jak gdyby chciał go zbudzić. Powiedział co? po rosyjsku, czego Caleb nie zrozumiał.

    Caleb wziął go łagodnie za ramiona i odciągnął od ciała. - On nie żyje, synu.

    Wilk spojrzał na niego ze zło?cią, nagle wyrwał się i pobiegł, znikając natychmiast w gęstej?cianie mgły.

    Po krótkiej próbie odnalezienia chłopca Caleb zrezygnował z poszukiwań. Trzeba opu?cić tę wyspę. Już i tak był tu półtora dnia dłużej, niż planował.

    Sitka Styczeń 1818 roku Michaił słuchał przytłumionych d?więków dzwonu ko?cielnego, obwieszczającego o małżeństwie, które zostało zawarte pomiędzy córką Baranowa, Metyską Iriną, a porucznikiem marynarki Siemionem Iwa-nowiczem Janowskim, wyznaczonym na następcę Baranowa jako zarządcy rosyjskich terenów Ameryki. Michaił usilnie wsłuchiwał się w rytmiczny d?więk dzwonu, starając się w ten sposób nie dopu?cić do siebie odgłosu szybkiego, ciężkiego oddechu starej kobiety leżącej na łóżku - swojej matki, Taszy. Ale to nie pomagało. Nic nie było w stanie zagłuszyć jej desperackich wysiłków, aby wciągnąć powietrze w płuca.

    Pochylił się w krze?le stojącym przy jej łóżku i wpatrywał się w nią bezradnie.

    Była już tak chuda i krucha, że trudno było nawet zobaczyć zarys jej ciała pod stosami kołder. Gru?lica wyniszczyła ją, nie miała już sił, żeby zwalczyć zapalenie płuc, którego się teraz nabawiła.

    Jej twarz była zapadnięta, skóra chorobliwie szara. Oczy miała zamknięte.

    Michaił chciał wierzyć, że spała, spokojnie odpoczywała, ale ten szybki charczący oddech mówił mu, że matka walczy o życie. Pamiętał, jak bardzo chciała być na?lubie córki swojego starego przyjaciela Baranowa i obejrzeć naczynia liturgiczne, które jej wnuk,.Wilk, uczeń w ku?ni, pomagał wykuwać z hiszpańskiego srebra. Zamiast tego leżała na łożu?mierci, nie?wiadoma nawoływań ko?cielnego dzwonu.

    Poczuł dotknięcie ręki na ramieniu. Obrócił się i zobaczył parę oczu tak niebieskich jak oczy jego brata, Zachara. Należały do wysokiego piętnastoletniego młodzieńca o włosach czarnych jak u Córki Kruka i silnie zarysowanych ko?ciach policzkowych.

    Alaska

    

337

    

    - Herbata jest gorąca - powiedział Wilk. - Posiedzę z babuszką, je?li chcesz się napić. - Michaił kiwnął głową i wstał z ulgą, że może przerwać to swoje czuwanie, ale nie bez poczucia winy. Kiedy Wilk zajął jego miejsce na krze?le przy łóżku, podszedł do samowara, nalał pół filiżanki herbaty i dolał po brzegi rumu. Pociągnął długi łyk gorącego, mocnego napoju i spojrzał w stronę łóżka.

    Ale to Wilk przyciągnął teraz jego uwagę. Wilk i wspomnienia tej deszczowej nocy, prawie dziesięć lat temu, kiedy wprowadzał do portu łód? pocztową z Kodiaku, która przywiozła małego Wilka i wiadomo?ć o?mierci Zachara. Nie miał innego wyboru, musiał sprowadzić chłopca do chaty.

    Kiedy zawiadomił Taszę o?mierci Zachara, nie wydawała się zdziwiona, tylko bezsilna.

    - Przypuszczałam, że nie powróci z tych wysp - powiedziała. - Błagałam, żeby tam nie jechał, ale powiedział, że wszystko jest w ręku Boga.

    Wtedy, starając się ukryć rozgoryczenie, Michaił wyciągnął z cienia pięcioletniego Wilka, chowającego się jak przestraszone zwierzątko.

    - Zachar zostawił nam kogo?. - Głos mu się prawie załamywał, kiedy to mówił popychając chłopca w jej stronę. - Id? do swojej babuszki.

    W końcu udało się nakłonić chłopca, żeby usiadł jej na kolanach. Długimi, cienkimi palcami dotknęła jego mokrych włosów, błyszczących w?wietle lampy.

    - Będzie nam ze sobą dobrze, tobie i mnie - powiedziała. - Żałuję tylko, że nie jestem trochę młodsza, żebym mogła zobaczyć, jak doro?niesz.

    Michaił pamiętał, jak wtedy zaprotestował.

    - Masz wiele lat przed sobą, babuszką.

    Zaczęła kasłać, gru?lica już wówczas powoli odbierała jej siły, a teraz zniszczyła ją zupełnie. Pomógł jej wtedy położyć się do łóżka nalegając, żeby odpoczęła.

    Również tamtej nocy pił herbatę mocno zaprawioną rumem, aby utopić swój gniew i bunt przeciwko temu, że tylko on jest odpowiedzialny za chorą, starzejącą się matkę i małego bratanka. Zachar nie żył i już nigdy nie powróci, żeby pomóc nie?ć ten ciężar. Larissy też nie było, została na zawsze wygnana z wyspy razem ze swoim kapitanem z Bostonu. On, Michaił, był jedynym, który tu został.

    Tym bardziej buntował się przeciwko tej niesprawiedliwo?ci, ponieważ wiedział, że już nie będzie mógł uczestniczyć w żadnej z trzech ekspedycji, które Baranów wysyłał tamtej jesieni, aby znale?ć miejsca na przyszłe osady

    

338

    

    Janet Dailey - na Hawaje, do Kalifornii i do New Albion u uj?cia rzeki Kolumbia. Ta ostatnia wyprawa miała być wysłana pomimo raportu Riezanowa sprzed dwóch lat, że ekspedycja dowodzona przez Lewisa i Clarka już tam była. Marzenia Michaiła o podróżach do odległych brzegów umarły tamtej nocy, pogrzebane na zawsze pod ciężarem obowiązków wobec rodziny - ciężarem, który spoczywał wyłącznie na jego barkach.

    Przez dziesięć długich lat wysłuchiwał opowie?ci ludzi, którzy dotarli do wymarzonych przez niego miejsc, sprawozdań z nowych osad założonych na wyspie Kauai na Hawajach i z Fortu Ross w północnej Kalifornii. Przez długie dziesięć lat buntował się przeciwko obowiązkom, które przykuwały go do Sitki, trzymały tu jak na kotwicy. I przez dziesięć długich lat miał poczucie winy z powodu swojego wewnętrznego buntu.

    Prawdziwie kochał swoją matkę, co sprawiało, że tym bardziej się wstydził widząc w jej bliskiej?mierci drogę do osobistej wolno?ci.

    Wilk patrzył na twarz swojej umierającej babki, potem powoli i delikatnie wyjął jej rękę spod kołdry. Były to same ko?ci, skóra i paznokcie. Jednak trzymając jej rękę pamiętał, ile razy czule go dotykała. Miło?ć, jaką okazywał mu ojciec, pozostała tylko mglistym wspomnieniem, które podtrzymywały opowie?ci babuszki o Zacharze.

    W ostatnich tygodniach babka coraz czę?ciej mówiła o aleuckiej wyspie Attu, gdzie się urodziła, pragnąc udać się tam przed?miercią. Kiedy my?lami powracała 4o przeszło?ci i dzieciństwa na tej odległej wyspie, pamiętała ze szczegółami, jakie koszyki robiła Kobieta Tkaczka, jak jej matka szyła parki z ptasich skór, jak jej wuj, Wąsaty, siedział na osłoniętej od wiatru stronie barabara i patrzył na morze, pamiętała tańce w czasie uroczysto?ci i zasłyszane opowie?ci. Wydawało się, że wyra?niej widzi dzień wczorajszy niż mroki dnia jutrzejszego.

    Trzymał mocno jej rękę, nie chciał, żeby?mierć zabrała mu babkę, tak jak zabrała jego ojca. Biel jej ręki przypomniała mu mgłę tamtego dnia na wyspie uchatek. Zamazany obraz dzikookiego mężczyzny w?mierdzącym ubraniu, trzymającego pistolet, ukazał mu się przed oczami, i ten głos - głos Jankesa: ?On nie żyje, synu".

    To wspomnienie przywołało inne. Miał siedem czy osiem lat, kiedy matka przyszła po niego. Babuszka sprzeczała się z nią, nie zgadzała się, żeby Wilk odszedł z Córką Kruka, a ta powiedziała:?Ja nie mówię, że Zachar jego ojciec, Zachar to mówi".

    Alaska 339 W końcu poszedł ze swoją matką; czasami mieszkali w domach z bali u ludzi z jej plemienia, czasami w osadzie, gdzie chata babuszki była dla niego ucieczką.

    Wiele razy pytał matki, czy Zachar jest jego ojcem. Zwykle nie otrzymywał odpowiedzi. Raz, kiedy się upiła wodą ognistą Jankesów, twierdziła, że jego ojcem był Boston man Caleb. Wilk słyszał tylko o jednym człowieku, który nosił to imię.

    Trzy lata temu, kiedy miał dwana?cie lat, jego matka zaraziła się syfilisem, chorobą białego człowieka, i żaden Rosjanin ani Jankes nie dawał już prezentów, żeby z nią pój?ć do łóżka. Michaił leczył ją rtęcią i kuracja zakończyła się pomy?lnie, ale mężczy?ni nadal jej unikali. Ponieważ był synem Zachara, Michaił pomagał mu i załatwił naukę w ku?ni.

    Dla babuszki był synem Zachara. Córka Kruka często kłamała, ale babuszka zawsze mówiła prawdę. Nauczył się my?leć o sobie jako o synu Zachara i odrzucił wątpliwo?ci, które Córka Kruka posiała w jego umy?le.

    Nagle oddech Taszy zmienił się z szybkiego i charczącego w wolniejszy. Wilk rado?nie spojrzał na Michaiła.

    - Ona czuje się lepiej - powiedział szybko i cicho, przywołując wuja do swojej kochanej babuszki. - Patrz, jak ona odpoczywa.

    Michaił zawahał się, potem podszedł do łóżka. Kiedy stanął przy krze?le Wilka, stara Tasza wzięła głęboki oddech i zrobiła równie głęboki wydech. Potem była tylko cisza. Umarła łagodnie i spokojnie.

    Wilk patrzył z niedowierzaniem na jej nieruchome ciało, wyczekując momentu, kiedy znowu zacznie oddychać. Zrozumiał w końcu, że go opu?ciła, tak samo jak opu?cił go ojciec. Zło?ć i ból ogarnęły go gorącą falą, zacisnął szczęki tak mocno, że zabolały go zęby.

    Nie wiadomo skąd przypomniały mu się jej słowa:?Oni zawsze odchodzą". Opu?cił go gniew. Ukląkł przy łóżku, zrobił znak krzyża i starał się modlić. Usłyszał, że Michaił odwraca się i idzie, zataczając się, do stołu. Tam opadł na krzesło i zasłonił twarz rękami, ażeby przytłumić łkanie wstrząsające jego ciałem.

    Sitka Wiosna 1836 roku Młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w jankeski mundur pierwszego oficera pokładowego, szedł wolno ulicą okazując wielkie zainteresowanie wszystkim, co go otaczało. Huk młotów i brzęk pił, za pomocą których cie?le budowali nową dwupiętrową rezydencję na wzniesieniu górującym nad zatoką, nie ustawał ani na chwilę. Od strony ku?ni dochodził d?więk młotów uderzających o żelazo. Robiono tam pługi i łopaty dla rosyjskiej osady, Fort Ross, w okolicy Przylądka Bodega w Kalifornii.

    Cerkiew stała na południowej stronie ulicy. Dwadzie?cia lat temu Baranów kazał przenie?ć stary statek na ląd i przerobić go na?wiątynię, pierwszą w Nowoarchangielsku. Marynarz zatrzymał się i patrzył na kopułę z prawosławnym krzyżem na szczycie, uko?nie przekre?lonym u dołu. Potem poszedł dalej w górę ulicy.

    Kiedy przechodził obok sklepu złotnika, zainteresował go szyld nad sklepem.

    Zatrzymał się i wrócił, żeby go przeczytać, krzywiąc się, jak gdyby miał kłopoty z odczytywaniem rosyjskich liter. Potem twarz jego rozja?niła się. Po chwili wahania wszedł do?rodka.

    Siedzący przy warsztacie przy oknie Wilk Tarakanow spojrzał na mężczyznę wchodzącego do sklepu. Twarde czarne włosy przybysza i brązowa skóra wskazywały na indiańskie pochodzenie, ale szaroniebieskie oczy i słowiańskie rysy ?wiadczyły o domieszce krwi rosyjskiej. Wilk odłożył na bok srebrną bransoletkę i rylec, wstał ze stołka, wycierając ręce o skórzany fartuch. Zmarszczył czoło patrząc ciekawie na marynarza. Czarne włosy i niebieskie oczy tego mężczyzny oraz jego rysy co? mu przypominały.

    Mężczyzna spytał, kalecząc rosyjski:

    Alaska 341 - Szukam Taszy albo Michaiła Tarakanowa. Na twoim szyldzie jest nazwisko Tarakanow. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie ich znajdę?

    Wilk spojrzał na niego uważnie i powiedział po angielsku:

    - Ty jesteś Jankesem.

    - Tak. - Mężczyzna z ulgą przyjął fakt, że Wilk zna jego język.

    - Michaił Tarakanow mieszka w naszej osadzie w Kalifornii. Tasza Tarakanowa zmarła prawie dwadzie?cia lat temu. Jest tu pochowana na cmentarzu. - Wilk zawahał się starając się odgadnąć, dlaczego ten jankeski marynarz wydawał mu się znajomy. - Ja jestem jej wnukiem, Wilkiem Tarakanowem.

    - Ja jestem Matthew Edmund Stone z New Bedford, Massachusetts, syn jej wnuczki, Larissy.

    Wilk zamrugał oczami ze zdziwienia.

    - Twoja twarz wydawała mi się znajoma. Teraz rozumiem. - Nagle zorientował się: wydawało mu się, że patrzy w lustro. - Ty jesteś synem Caleba Stone'a!

    - Tak.

    Wilk poczuł nagle zimny dreszcz. Przez chwilę spoglądał na rękę wyciągniętą do niego w ge?cie powitania. To nazwisko wzbudzało bolesne wspomnienia i dawne pytanie w jego umy?le. Zmusił się do podania ręki temu mężczy?nie, mniej więcej osiem lat młodszemu od niego.

    - Ja jestem synem Zachara Tarakanowa - stwierdził Wilk. - Moją matką jest kobieta ze szczepu Kołoszów, zwana Córką Kruka. Ona mieszka w Ranche - powiedział, wymieniając nazwę indiańskiej wioski zbudowanej poza ostrokołem.

    Imię jego matki zdawało się nie wywoływać żadnego odzewu u tego mężczyzny. - Byłem małym chłopcem, kiedy twoja matka opu?ciła Nowoarchangielsk. Niestety nie pamiętam jej, od wielu lat nie było od niej żadnej wiadomo?ci. Mam nadzieję, że ma się dobrze.

    - Umarła na gru?licę prawie piętna?cie lat temu.

    - Przykro mi to słyszeć. - Chciał spytać o Caleba Stone'a, ale nie mógł się do tego zmusić. - Twój statek dopiero przypłynął na naszą wyspę?

    - Tak. To jest statek wielorybniczy North Star.

    Wilk spojrzał przenikliwym wzrokiem na marynarza.?Statki prosto z piekła" - tak je tu nazywano. Były one przeważnie pod komendą brutalnych tyranów, z załogą składającą się z morderców i złodziei. Zastanawiał się, czy stalowe oczy tego mężczyzny i surowe usta nie odpowiadają tej opinii.

    

342

    

    Janet Dailey - Nie idziesz w?lady ojca, nie pływasz na statkach kupieckich?

    - Idę w?lady ojca. On jest kapitanem na North Star. Zajął się połowem wielorybów zaraz po zakończeniu wojny 1812 roku z Anglią. - Ale Matthew Stone nie powiedział, że brytyjska blokada i embargo poczyniły wielkie szkody w handlu Jankesów na Pacyfiku, ani że jego ojciec stracił prawie wszystko. - Połowy wielorybów dają duży zysk. Szczególnie warto?ciowy jest olbrot - miękki wosk uzyskiwany z kaszalotów, powyżej dolara za galon. Gdy pracuje się na zasadzie podziału zysków, można zarobić ładną sumkę. Również z tego powodu zatrzymali?my się na wyspie Sitka. Czę?ć załogi opu?ciła statek na Hawajach. Brakuje nam ludzi.

    Wasi Aleuci są podobno dobrymi harpunnikami. Liczyli?my na to, że zakontraktujemy ich za zgodą Kompanii, tak jak to robiono niegdy?, kiedy polowano na wydrę morską wzdłuż wybrzeża kalifornijskiego.

    - Nie udało się wam - domy?lił się Wilk, a Matthew potrząsnął głową. - Aleuci wolą polować na wieloryby starym sposobem, zabijać je harpunem i czekać, aż fala wyniesie martwego wieloryba na brzeg. Kompania próbowała wprowadzić inne metody polowania, ale nie był to udany eksperyment.

    - Tak mi powiedziano - włożył ręce do kieszeni swojej kurtki mundurowej. Wilk odchrząknął nerwowo, a potem spytał:

    - Czy twój ojciec jest również w mie?cie?

    - Nie. On jest na statku. On… niedobrze się czuje.

    - Tutaj w Nowoarchangielsku mamy lekarza i aptekę. Z przyjemno?cią załatwię dla niego…

    - To nie jest potrzebne - przerwał mu Matthew Stone. - To gorączka, której nabawił się w tropikach. Przejdzie za kilka dni. Nie będziemy długo stać w porcie. Ze względu na matkę uważałem, że powinienem odnale?ć kogo? z jej rodziny.

    - Może mógłby? przyj?ć do nas na obiad. Poznałby? moją żonę Marię i troje naszych dzieci.

    - Nie. Ja… ja nie mogę. - Starał się osłabić szorstko?ć odmowy, ale nie podał żadnego wytłumaczenia. - Było mi bardzo miło poznać ciebie, Wilku, ale muszę już wracać na North Star.

    Wilk odczuł ulgę, że jego zaproszenie zostało odrzucone.

    - Mam nadzieję, że gorączka twojego ojca szybko minie.

    - Dziękuję. - Skinął mu głową i wyszedł ze sklepu.

    Wilk wrócił do swojego warsztatu i zajął się srebrną bransoletką, udając, że Alaska

    

343

    

    sprawdza wzór totemiczny, którym ją ozdabiał. Wziął szmatkę i zaczął polerować metal błyszczący w słońcu padającym przez okno. Ale jego my?li nie miały nic wspólnego z pracą, którą wykonywał, lecz powędrowały w przeszło?ć.

    Od tak dawna uważał się za syna Zachara, że wszystkie jego wcze?niejsze wątpliwo?ci odeszły w niepamięć. Uważał je za niebyłe aż do dzisiaj, do momentu, kiedy syn Caleba Stone'a wszedł do jego sklepu. Byli tak do siebie podobni, że mogli uchodzić za braci.

    Jeszcze długo po odej?ciu Matthew Stone'a Wilk siedział na stołku pocierając srebrną bransoletkę, zastanawiając się i mówiąc sobie, że to nie ma znaczenia.

    Wreszcie odłożył bransoletkę, zdjął fartuch, wziął płaszcz, kapelusz i wyszedł ze sklepu.

    Palisada z drągów oddzielająca miasto Nowoarchangielsk od obozu Kołoszy, zwanego Ranche, była dobrze umocniona, a brama silnie strzeżona. Nikt nie zatrzymywał Wilka, kiedy przez nią przechodził. Strażnicy byli przyzwyczajeni do tego, że regularnie odwiedza matkę. Ich obowiązkiem nie było trzymanie swoich ludzi z dala od obozu, ale ograniczanie liczby Kołoszy wchodzących do miasta. Psy obozowe biegły obok niego, szczekając i machając ogonami.

    Pogrążony w my?lach, nie zwracał uwagi na psy, zatrzymał się dopiero w chacie z bali należącej do rodziny jego matki. Przez chwilę stał, żeby przyzwyczaić oczy do panującego tu mroku, bo tylko smuga?wiatła padała przez dziurę w dachu, którą uchodził dym z chaty. Stęchłe powietrze miało zapach oleju rybiego, nie mytych ciał i dymu z centralnego ogniska, które nigdy nie wygasało.

    Przygotowywano właśnie posiłek, co wydawało się tu stałą czynno?cią, jadano bowiem kilka razy dziennie.

    Nikt nie odezwał się do niego, gdyż pozdrawianie się nawzajem nie leżało w zwyczaju Kołoszy. Zresztą nie był tu szczególnie mile widziany, o czym dobrze wiedział. Wybrał przecież rosyjski sposób życia, nadal odrzucany przez ludzi jego matki.

    Nie było jej w?ród kobiet przygotowujących jedzenie, toteż podszedł do niszy sypialnej. Kołosze nie uznawali mebli, więc nie było krzeseł ani łóżek. Matka leżała na macie, przykryta kołdrą.

    Mijające lata nie okazały się dla niej przychylne, jej twarde włosy pokrywała brzydka siwizna, a policzki zwiotczały. Cienka niegdy? talia zniknęła pod tłuszczem, a piersi stały się obwisłe. Kiedy kucnął obok niej, zauważył krople potu na skórze. 344 Janet Dailey - Dlaczego nie dała? mi znać, że jesteś chora?

    - Gorąco mi - powiedziała, tym samym zaprzeczając jakiejkolwiek chorobie, i odsunęła kołdrę.

    Ciemnoczerwone plamy pokrywały skórę jej rąk od wewnętrznej strony. Wilk wziął ją za rękę, żeby bliżej się im przyjrzeć.

    - Czy masz więcej tych czerwonych znaków na skórze? - spytał ponuro. Skinęła głową i odwróciła twarz.

    Wstał i spojrzał na nią.

    - Sprowadzę lekarza.

    Kiedy niemiecki lekarz zbadał Córkę Kruka, poinformował Wilka, że nie jest to nawrót syfilisu, lecz ospa. Choroba ta pojawiła się w wiosce na południe od Sitki, w rejonie Tongass. Ta diagnoza oznaczała, że choroba rozprzestrzeniła się, a epidemia ospy dotarła aż tutaj.

    Rodzina Tarakanowów jako jedna z pierwszych została zaszczepiona przeciw ospie krowianką z zasobów apteki. Szczepienia były obowiązkowe dla każdego w Nowoarchangielsku.

    Jednak większość Kołoszy w przyległym obozie Ranche i innych wioskach na wyspie odrzuciła leki białego człowieka i epidemia szybko się rozprzestrzeniła. Pomimo tłumaczeń Wilka matka nie zezwoliła lekarzowi na podawanie jakichkolwiek lekarstw. Lekarz z kolei odmówił pro?bie Wilka, aby pozwolił pielęgnować ją w swojej chacie, upierając się przy izolacji chorych na ospę.

    Wilk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze z desek i łyżką wlewał jej wodę do ust. Szaman skakał dziko dokoła Kruka, wznosząc pro?by do duchów.

    Pochylając się nisko, potrząsał grzechotkami nad jej ciałem i wykrzywiał swoją umalowaną twarz, robiąc okropne miny, wystawiając język i wydając gło?ne?wisty.

    Ale jego moce nie zabijały zapachu?mierci, który wisiał w powietrzu.

    Rozzłoszczony bezskuteczno?cią tych wszystkich zabiegów, Wilk odrzucił rze?bioną łyżkę i zacisnął ręce. Patrzył na zmienione nie do poznania rysy Córki Kraka, krosty pokrywające całą jej twarz. Zdał sobie sprawę, że ona umrze, a on nigdy nie dowie się prawdy o swoim ojcu.

    Opanowała go gwałtowna nienawi?ć. Złapał matkę za ramię i potrząsnął brutalnie, zdecydowany wyrwać ją z otępienia.

    Alaska

    

345

    

    - Powiedz mi, ty czarownico - wycharczał ochryple - powiedz mi w obliczu ?mierci imię mojego ojca! - Jej powieki poruszyły się. - Czy jestem synem Zachara Tarakanowa czy Caleba Stone'a?

    Słaby d?więk wydobył się z jej gardła. Oczy miała jak szparki, ale błyszczała w nich dawna bezczelno?ć, która ustąpiła wyrazowi żalu.

    - Syn Caleba Stone'a nie musiałby pytać.

    Jej cicha odpowied? spowodowała, że gniew go opu?cił. Szaman tańczył z nowym wigorem, jego?piew był coraz szybszy w takt bicia bębnów i d?więku jego leczniczych grzechotek.

    Córka Kruka umarła tej nocy.

    I ej samej nocy statek wielorybniczy North Star pogwałcił kwarantannę i wymknął się z portu pod osłoną mgły. Jak pó?niej doniesiono, statek Jankesów napadł na wioskę na wybrzeżu i porwał czterech młodych Kołoszy. Wkrótce potem wybuchła w wiosce epidemia ospy.

    Zasoby krowianki zostały szybko wysłane z Sitki do wszystkich osad rosyjskich.

    Był to wysiłek zmierzający do niedopuszczenia choroby do Tlinkitów na północy i Atabaskanów znad rzeki Athabasca w interiorze, Aleutów na wyspach i Eskimosów na wybrzeżu Morza Arktycznego. Tylko Aleuci poddali się szczepieniom nakazanym przez Kompanię. Tak jak Tlinkici również inne plemiona odrzuciły lekarstwo białego człowieka.

    Wilk brał udział w kremacji wielu członków klanu jego matki. Kiedy Kołosze przekonali się do szczepień, połowa ich dorosłej ludności już nie żyła.

    Sitka Wielkanoc 1864 rob Dono?nie brzmiały spiżowe dzwony z wieży Soboru?więtego Michaiła. Dzwony te - odlane w Rosji i będące darem Cerkwi Moskiewskiej - ogłaszały koniec postu i zapowiadały uroczysto?ci wielkanocne. Na płomiennej miedzianej iglicy wieńczącej kopułę dzwonnicy błyszczał krzyż ozłacany promieniami słońca.

    W ozdobnym złoto-białym wnętrzu soboru, zbudowanego na planie krzyża, unosiły się pachnące obłoki kadzidła. Wilk Tarakanow stał pomiędzy innymi wiernymi, w czarnym jedwabnym krawacie wokół kołnierza lnianej koszuli pod rozpiętym czarnym surdutem. W wieku sze?ćdziesięciu jeden lat był nadal wysoki i wyprostowany, lata dodały mu wdzięku i godno?ci, jego gęste włosy miały kolor matowego srebra.

    Nadal bystre, szaroniebieskie oczy pozwalały mu ocenić fachową pracę wykonaną przy dwunastu srebrnych ikonach ozdabiających Carskie Wrota. Posłużono się przy nich techniką repusowania, to znaczy wyklepywania na zimno wzoru na metalu przez uderzanie młoteczkiem. Jak zwykle, patrzył z dumą na naczynia liturgiczne, które dawno temu pomagał formować.

    W tym?więtym Dniu Zmartwychwstania duchowny miał na sobie strój liturgiczny przetykany srebrem. Baranów podarował cerkwi również przetykaną złotem riasę, na której Aleuci powyszywali mozaiki z paciorków. Podczas czytania modlitwy chór chłopców?piewał a capella młodymi, pięknymi, bardzo melodyjnymi głosami. Wilk przysłuchiwał się chórowi.

    Kto? trącił go łokciem. To łagodne przypomnienie, aby skierował swoją uwagę na nabożeństwo, pochodziło od jego żony, Marii. Ale skutek był odwrotny. Zaczął teraz my?leć o swojej rodzinie: uroczej córce Anastazji, Alaska

    

347

    

    która tak dobrze wyszła za mąż za porucznika Carskiej Floty, Nikołaja Iwanowicza Politowskiego; o drugim synu Stanisławie, który był specjalistą od wyrobów z miedzi, i jego żonie Dominice, Metysce z domieszką krwi Kołoszów; o ich piętnastoletnim synu Dymitrze, którego czarne oczy często przypominały Wilkowi Córkę Kruka; o swoim najstarszym synu, Lwie, inżynierze górniku i jego blond żonie Aile, córce fińskiego kapitana piechoty; o ich dwóch córkach - trzynastoletniej Nadii, uczennicy szkoły dla dziewcząt założonej przez lady Etolin, dziewczynce wyglądającej na młodą damę w swojej mu?linowej sukience i pantalonach z falbankami, z jedwabnymi wstążeczkami we włosach, oraz czteroletniej Ewie, wyglądającej tak pospolicie i poważnie.

    Tak, mógł być dumny ze swojej rodziny, stwierdził Wilk i wreszcie skierował uwagę na nabożeństwo. Po chwili zaczęły go boleć nogi od drugiego stania.

    Zmienił pozycję, żeby złagodzić ten wysiłek, zastanawiając się, czy luteranie w swoim ko?ciele po przeciwnej stronie drogi nie wpadli na lepszy pomysł z tymi długimi ławkami, na których można było siedzieć. U?miechnął się, bo nie o?mieliłby się powiedzieć tego swojej żonie.

    Pod koniec nabożeństwa nadszedł czas, aby podchodzić do księdza i całować wysadzany drogimi kamieniami krzyż. Przed soborem odgłos dzwonów wypełniał powietrze, idąc w zawody z organami w ko?ciele luterańskim.

    Po ponurych dniach postu?wiąteczny dzień, oznaczający?miech i zabawę, naprawdę się rozpoczął. Obdarowywano się jajkami ugotowanymi na twardo, farbowanymi lub malowanymi, a złotnik Tarakanow wręczał przyjaciołom pisanki pozłacane.

    Wszędzie na słowa?Chrystus zmartwychwstał" odpowiadano?Zaiste zmartwychwstał", a po każdym takim pozdrowieniu całowano się raz lub dwa razy. Powstał przy tym szalony, wesoły korowód, w którym prawie nie było czasu na zaczerpnięcie powietrza pomiędzy wymianą pocałunków.

    Pó?nym popołudniem cała rodzina Tarakanowów zgromadziła się w domu Anastazji na ucztę wielkanocną. Jedli i pili bez umiaru. Mężczy?ni poszli do salonu, aby palić i raczyć się brandy, dzieci bawiły się na dworze, a kobiety plotkowały - co robią zawsze, kiedy zostaną same.

    Nadia siedziała na frontowych schodach i pieczołowicie rozkładała fałdy swej spódnicy, żeby równomiernie zakrywała jej nogi i kolana. Nie zwracając uwagi na kuzynów bawiących się na ulicy, wzięła z kolan malowane jajko i zwróciła się do swojej małej siostry: 348 Janet Dailey - Złóż ręce, to pozwolę ci je potrzymać. ?wiadoma, że dostępuje rzadkiego przywileju, Ewa złożyła ręce na kolanach i czekała, aż Nadia włoży jaskrawą pisankę w jej małą garstkę.

    - Ona jest piękna - stwierdziła poważnie.

    - Nie upu?ć jej - pouczała Nadia. - Je?li to zrobisz, rozbije się na tysiące kawałków, a ja ci nigdy nie przebaczę.

    - Będę ją mocno trzymać - obiecała Ewa.

    - Nadia. - Piętnastoletni Dymitr z czarnymi, spadającymi na czoło włosami, podszedł do schodów. - Chod? bawić się z nami w ciuciubabkę.

    Potrząsnęła stanowczo głową.

    - Mogę sobie ubrudzić sukienkę. Poza tym mam pilnować Ewy. - Zrobiła lekki grymas zmęczona stałą obecno?cią młodszej siostry.

    - Co masz zamiar robić? Tylko tutaj siedzieć? - zapytał drwiąco.

    - Może. - Wzruszyła ramionami, postanawiając nie dać się tym razem wciągnąć w sprzeczkę, do której ją zwykle prowokował.

    Jego dobry nastrój prysnął, kiedy rzucił okiem na?miejących się i krzyczących kuzynów na ulicy.

    - To jest zabawa dla dzieci - stwierdził pogardliwie.

    Nadia poczuła odruch sympatii, rzadki u niej wobec Dymitra, ale była w takiej samej sytuacji - za duża, żeby bawić się z dziećmi, i za mała, żeby dopuszczono ją do rozmowy dorosłych.

    - Jak my?lisz, o czym rozmawiają mężczy?ni? - spytała.

    - Nie wiem. - Wzruszył ramionami, potem czarny błysk zapalił się w jego oczach.

    - Podsłuchajmy, to będziemy wiedzieć- Przekradł się pod otwarte okno.

    - Dymitrze Stanisławowiczu, ty… - zaczęła Nadia.

    - Cicho, usłyszą cię. - Kiwnął na nią ręką: - Chod?! Zawahała się, ale ciekawo?ć przemogła.

    - Zostań tutaj - szepnęła surowo do Ewy, potem przywarła do okna koło kuzyna.

    Wilk, usadowiony wygodnie w ładnie rze?bionym krze?le, palił fajkę, rozkoszując się zapachem dymu tytoniowego; sprawiało mu to wyjątkową przyjemno?ć po abstynencji w czasie postu. Z pewnym wysiłkiem skoncentrował uwagę na krępym, z beczkowatą klatką piersiową mężczy?nie, swoim najstarszym synu, Lwie.

    Alaska

    

349

    

    - Według sprawozdań przywiezionych przez ostatni statek z Kalifornii - wywodził Lew - ludzie tam nadal wierzą, że kiedy zakończyła się wojna domowa w Ameryce i zwyciężyły wojska Północy, rosyjskie tereny Ameryki zostaną sprzedane Stanom Zjednoczonym.

    Chociaż opuszczono rosyjską kolonię Fort Ross w Kalifornii, a jej ziemię i całe zagospodarowanie sprzedano w 1841 roku człowiekowi o nazwisku John Sutter, nadal utrzymywano handel z południowym wybrzeżem. Kiedy rozpoczęła się gorączka złota w czterdziestym dziewiątym, San Francisco okazało się lukratywnym rynkiem dla Kompanii Rosyjsko-Amerykańskiej. Szczególnie na jeden towar było stałe zapotrzebowanie - na lód. Na rosyjskim terytorium Ameryki powstał dzięki temu nowy przemysł. W zimie rąbano bloki lodu z zamarzniętych wód wokół Sitki i na wyspie Kodiak, potem ustawiano rzędy stosów lodowych, czekających na transport do Kalifornii.

    - Od trzech lat mówi się o sprzedaży. To tylko gadanie - powiedział drwiąco zięć Wilka, porucznik marynarki Nikołaj Politowski. - Car nigdy nie sprzeda tej ziemi Ameryce. To jest nie do pomy?lenia. Nigdy w swojej historii Rosja nie oddała dobrowolnie ani centymetra ziemi, którą zajmuje.

    - A więc wytłumacz, dlaczego car nie odnowił karty przywilejów Kompanii, dającej jej wyłączne prawa do tego terytorium - zaatakował go Lew. - Od trzech lat działamy na zasadzie tymczasowo?ci. Trzy lata, tyle ile trwają rozmowy o sprzedaży. Czy uważasz to za przypadek?

    - Tak - uciął Nikołaj wyprostowując się, oficer w każdym calu, chociaż kurtka jego galowego munduru była nie zapięta. - Ziemia jest ku chwale cara. Im dalej od Sankt Petersburga, tym więcej chwały.

    - Może - zaczął spokojnie Stanisław, wstając z wypchanej końskim włosiem sofy - może jeste?my zbyt oddaleni od Sankt Petersburga. Może wojna krymska pokazała carowi, że jego flota nie jest w stanie nas obronić. Nie jest również w stanie obronić Aleutów i wybrzeży Arktyki przed jankeskimi statkami wielorybniczymi.

    Oni stale tam są, przetwarzają tłuszcz wielorybi na tran i zarażają tubylców chorobami oraz korupcją. Zmuszają mężczyzn do pracy na swoich statkach i porywają kobiety Aleutów i Inuitów dla rozpusty. Je?li flota nie może powstrzymać nie uzbrojonych wielorybników, jak nas obroni przed atakiem obcych wojsk?

    - Anglia nie zdobędzie się na inwazję. Co prawda nasze granice stykają się z Kanadą, ale Anglicy nie będą próbowali ich przesuwać. To oznaczałoby 350 Janet Dailey wojnę ze Stanami Zjednoczonymi. - Nikołaj zdecydowanie przeciwstawiał się temu atakowi na carską flotę.

    - Ameryka jest naszym sprzymierzeńcem. Widzieli?cie, jak nam pomagała, dostarczając broni i amunicji w czasie wojny krymskiej. Nawet teraz cała nasza flota z Pacyfiku jest w porcie San Francisco, a flota atlantycka stoi na kotwicy w Nowym Jorku.

    - Nie my?lałem o Anglii - odpowiedział Stanisław - ale o Ameryce. Patrzcie, co się stało w Kalifornii, kiedy odkryto złoto. Hiszpanie nie byli w stanie powstrzymać Amerykanów. Rozpełzli się po tej ziemi jak pszczoły w poszukiwaniu miodu. A ty, Lew - wskazał ręką na swojego brata - również złożyłe? raport, że znalazłe? próbki złota w trakcie twoich wypraw górniczych.

    - To prawda. - Najstarszy syn Wilka skinął głową.

    - Już teraz bogaci biznesmeni w San Francisco patrzą w kierunku północnym i zazdroszczą nam futer - stwierdził Stanisław. - Co oni zrobią kiedy usłyszą słowo?złoto"?

    - Słowa tego nie należy wymawiać - rzekł Nikołaj, arogancko i z wyższo?cią, w sposób typowy dla oficerów carskiej floty, jak gdyby prawo do przewagi otrzymywali razem z mundurem. Chociaż Wilk był dumny, że jego córka Metyska tak dobrze wyszła za mąż, czasem był zmęczony protekcjonalnym zachowaniem porucznika.

    - Je?li w tym kraju znajdują się bogactwa mineralne, jak twierdzicie Lwie Wasyliewiczu, powinny być wydobywane dla Kompanii. Gdyby zamknąć nasze porty dla wszystkich obcych statków, tak jak to sugeruje dowództwo floty, Ameryka nie dowiedziałaby się o naszych odkryciach. Czyż nie utrzymali?my tajemnicy o bogactwie futer na tej ziemi przez pięćdziesiąt lat? Nawet mapy tych wód zawierały celowo popełniane błędy. Gdyby carska flota miała co? do powiedzenia, kiedy brytyjski kapitan Cook pojawił się na tych wodach, to nie mógłby zadawać się z krajowcami i zdobywać od nich futer. Te domniemane złoża mineralne też mogą być ochronione.

    - Jest możliwe, że car nie nadał nowej karty przywilejów, ponieważ planuje ogłoszenie tego kraju prowincją Rosji - zasugerował Lew. - To powinno być zrobione. Wtedy nie podlegaliby?my już dyktatowi Kompanii i nie byliby?my zmuszeni do kupowania towarów i zapasów żywno?ci po cenach przez nią ustalanych.

    Prawie wszyscy, urodzeni i wykształceni na tych terenach, podzielali ten pogląd.

    Nawigatorzy, rachmistrze, mierniczy zobowiązani byli do dziesięciu, a nawet piętnastu lat służby w Kompanii za symboliczną pensję.

    Alaska

    

351

    

    - Dlaczego więc car zwleka, je?li ma taki plan? - argumentował jego brat Stanisław.

    Potrząsnął głową. - Nie. On planuje sprzedanie tej ziemi Ameryce. Czeka na zwycięstwo wojsk Północy. Uważam, że powinni?my się zastanowić, co z nami będzie, kiedy do tego dojdzie. Kiedy oni obejmą te ziemie w posiadanie, czy pozwolą nam zostać, czy ode?lą nas do Rosji? Ponieważ przysięgali?my na wierno?ć carowi, możemy nie mieć innego wyboru poza powrotem do Rosji. Wy, Nikołaju Iwanowiczu, jeste?cie tam urodzeni i wychowani.

    - Tak - przytaknął Lew szybko. - Ale co z nami? Ta ziemia jest naszym domem.

    Nasz ojciec mieszkał tu przez sze?ćdziesiąt lat. Czy mamy być stąd wyrwani z korzeniami? Jak będziemy dalej żyć? Gdzie będziemy pracować? Nie znamy innego sposobu życia.

    - A je?li zostaniemy, czy nie będzie to gorszy wybór? - Zadając to pytanie Stanisław my?lał o domieszce krwi indiańskiej w swojej rodzinie, o swojej żonie i ojcu, Wilku, którzy oboje byli półkrwi Kołoszami. - Wszyscy widzieli?my albo słyszeli?my, jak Amerykanie traktują inne rasy.

    W martwej ciszy, jaka teraz zapanowała, Wilk obracał w rękach swoją rze?bioną fajkę, pełną wygasłego popiołu. Niepewna przyszło?ć już od trzech lat gnębiła ich kolonię. Nikt nie o?mielał się robić planów ani rozpoczynać nowej działalno?ci. Wszystko zamarło. Jedynie handel herbatą trwał nadal. Wilk wiedział, że tak dalej być nie może.

    Dyskusja przewlekała się, więc znudzona Nadia opu?ciła swoje miejsce pod oknem.

    Dymitr niechętnie poszedł za nią.

    - Już teraz nikt o niczym innym nie mówi - poskarżyła się. - Chciałabym, żeby unioni?ci - amerykańskie wojska Północy - wygrały wojnę i zakończyły to całe zamieszanie.

    - Czy chcesz, żeby rządzili tutaj Amerykanie? - Dymitr zmarszczył czoło.

    - A ty? - Nadia nie lubiła sprzeczek. Już dawno zorientowała się, że nie należy się sprzeciwiać. Nawet, je?li miało to oznaczać nieszczero?ć, w ten sposób unikała nieprzyjemno?ci.

    - Amerykanie są bogaci. - Dymitr wzruszył ramionami.

    - Tak - odpowiedziała Nadia. Ona również słyszała opowie?ci o domach w San Francisco, które były większe i bogatsze od Zamku Baranowa, jak 352 Janet Dailey zwano rezydencję zarządcy na wyspie Sitka. Wróciła na schodki i usiadła koło swojej małej siostry. - Teraz wezmę od ciebie jajko.

    Ewa siedziała cały czas nie zmieniając pozycji z cennym jajkiem w rękach, bojąc się nawet poruszyć palcami, aż dłonie jej zesztywniały i prawie straciły czucie.

    Podając jajko siostrze, upu?ciła je. Cienka skorupka pękła i przemy?lny wzór uległ zniszczeniu.

    - Jak mogła?? - Przerażona Nadia schyliła się, żeby zebrać malowane skorupki. - Mówiłam ci, żeby? uważała! Patrz, co zrobiła?! Nie powinnam pozwolić ci trzymać tego jajka. Zawsze niszczysz moje rzeczy! Powiem papie. Pożałujesz tego. Łzy zal?niły w oczach Ewy. Kiedy Nadia zaczęła wchodzić po schodach, delikatnie trzymając swoje zniszczone wielkanocne jajko, Ewa wbiegła do domu przed nią.

    Wpadła prosto do salonu i poszukała schronienia na kolanach swojego dziadka, Wilka.

    - Nie chciałam go upu?cić - łkała. - Nie chciałam. Nadia weszła do pokoju i podeszła wprost do ojca.

    - Patrz, papo. - Jej broda drżała. - Patrz, co ona zrobiła. Nienawidzę jej.

    - Spokojnie, spokojnie - skarcił ją łagodnie ojciec.

    - Pokaż mi to. - Wilk skinął na Nadię, żeby podała mu jajko. Podeszła do jego krzesła nie patrząc na Ewę, która schowała głowę pod opiekuńczym ramieniem dziadka. Po obejrzeniu jajka u?miechnął się uspokajająco. - Wygląda gorzej, niż powinno. Daj mi jajko, ja je tak naprawię, że nie będzie widać pęknięć.

    - Ja już nie jestem małą dziewczynką, dziadku - powiedziała sztywno Nadia. - Ty mi zrobisz nowe jajko i zrobisz to tak, że ono będzie wyglądać jak to stłuczone i będziesz udawał, że to jest to samo. Ale to nigdy nie będzie to samo. - Obróciła się szybko, aż jej halki zaszumiały, i wybiegła z pokoju.

    Było dopiero wczesne popołudnie, kiedy Wilk zamknął drzwi swojego sklepu i poszedł w górę ulicy. Rzadko spędzał w sklepie cały dzień - wolał popołudnia z rodziną, odwiedziny u przyjaciół albo po prostu samotno?ć.

    Słońce jasno?wieciło, ale powietrze było chłodne. Jesień nie miała widocznego wpływu na wiecznie zielone?wierki i choiny, które pokrywały zbocza gór.?nieg leżał na szczytach, pokrywał również krater góry Edgecum-be. Na niebie widać było stada ptaków lecących na południe.

    Alaska 353 Idąc po prawie pustym drewnianym chodniku, Wilk obserwował gęsi lecące w szyku otwartego u podstawy trójkąta. Wcze?niej tego dnia działa miejskie oddały salut rosyjskiemu statkowi wchodzącemu do portu. Jego przybycie spowodowało, że wielu mieszkańców miasta udało się na nabrzeże. Niektórzy mieli przyjaciół lub członków rodziny w?ród załogi, inni czekali na pocztę, a jeszcze inni poszli tam po prostu z ciekawo?ci.

    Na opustoszałej ulicy było przyjemniej niż zwykle przy panującym tu rozgardiaszu.

    Czasami odczuwał wyra?nie tłok, jaki stwarzało dwa tysiące pięćset osób mieszkających na półwyspie, gdzie leżało miasto. A ono stale rozprzestrzeniało się, rosło. Cztery prycze w pokoju za apteką rozrosły się w czterdziestołóżkowy szpital. Była też biblioteka publiczna, kręgielnia, cztery szkoły dla młodszych dzieci, akademia, dwa instytuty naukowe - zoologiczny i astronomiczny. Na dodatek drugie piętro rezydencji zarządcy zostało przebudowane na teatr, który wystawiał sztuki po rosyjsku i francusku.

    Zbliżając się do herbaciarni w miejskim parku, Wilk zauważył brodatego Rosjanina w nieznanym tu stroju promyszlennika. Przypomniał sobie dni, kiedy tacy nieokrzesani łowcy skór jak jego ojciec Zachar, dominowali w mie?cie. Aleuci, pod kontrolą Rosjan, nadal polowali na wydry, uchatki, lisy i inne cenne zwierzęta, ale już nie na taką skalę jak przedtem. W czasie rządów barona Ferdinanda von Wrangla, kilka lat temu, ustanowiono specjalne prawa w celu zabezpieczenia zasobów tych zwierząt na rosyjskich terytoriach Ameryki. W danym regionie polowanie było dozwolone tylko co drugi rok. Kompania RosyjskoAmerykańska nadal opierała się na handlu futrami, ale nie była to już jej jedyna działalno?ć.

    Czasy się zmieniły, a Wilk widział wiele tych zmian. Zatrzymał się przed herbaciarnią, potem wszedł do?rodka i usiadł samotnie, będąc w dziwnym, skłaniającym do rozmy?lań nastroju. Tłumaczył to niepokojem panującym w kolonii, pytaniami o przyszło?ć, na które nie było odpowiedzi. O siebie nie martwił się tak bardzo. Miał sze?ćdziesiąt jeden lat. Przeżył już swoje życie.

    Poprzedniego wieczora jego najstarszy syn, Lew, przyszedł z wizytą, ale rozmawiali niewiele. Wilk wyczuwał jego frustrację i niezadowolenie. Kilka lat przedtem podniecał się planami Kompanii eksploatowania bogactw mineralnych na zarządzanych przez nią terenach Ameryki. Inżynier górnictwa, pochodzenia fińskiego, Iwan Furguhelm, został mianowany kierownikiem tego przedsięwzięcia.

    Potem okazało się, że karta przywilejów Kompanii nie 354 Janet Dailey została odnowiona i zaczęto mówić o pertraktacjach związanych ze sprzedażą tej ziemi Ameryce. Plany górnicze zostały odłożone na półkę i zapomniane.

    Pracując w sklepie tego ranka Wilk zastanawiał się, co by czuł, gdyby pozbawiono go srebra, gdyby musiał robić co? innego, w materiale, który nie miałby wła?ciwo?ci srebra, jego struktury i połysku. Umiał kształtować srebro i rze?bić w nim, pod jego rękami nabierało życia. Rozumiał uczucie straty i rozczarowania swego syna, który miał tak duże zdolno?ci i nie mógł ich wykorzystać.

    Doszły go podniecone okrzyki z placu miejskiego. Gdzie tylko spojrzał, ludzie ?pieszyli w różnych kierunkach,?mieli się i wołali do siebie. Wilk wyszedł z herbaciarni, kiedy to całe zamieszanie przeniosło się do parku. Usłyszał, że statek przywiózł nowe wiadomo?ci. Potem zobaczył swojego syna Lwa, który rozpromieniony zmierzał szybko w jego kierunku.

    - Co się stało?

    - Nie słyszałe?? Książę Dymitr Maksutow powrócił z Sankt Petersburga. Został mianowany nowym zarządcą. - Lew u?miechnął się jeszcze szerzej. - Przywiózł wiadomo?ci, że brat cara podpisał pro?bę, aby przedłużyć kartę przywilejów Kompanii na następne dwadzie?cia lat.

    Potrzeba było chwili, żeby dotarła do Wilka waga tej nowiny.

    - A więc… więc nie będzie sprzedaży.

    - Nie. Dał na to swoje słowo. - Lew zaśmiał się serdecznie, a Wilk mu wtórował.

    - Dzi? wieczór będzie prazdnik z muzyką, tańcami i?piewami. A rumu będzie do woli - na koszt Kompanii.

    - Za?piewamy pie?ń Baranowa - postanowił Wilk i zanucił ten hymn głosem zmatowiałym ze staro?ci, ale Lew dołączył zaraz do niego silnym barytonem:

    Wola naszych my?liwych, potrzeba handlu, Stworzyły nowe księstwo moskiewskie na tych odległych brzegach.

    W zimnie i trudach osiągając nowe bogactwa Dla ojczyzny i cara.

    Zanim skończyli, dołączył do nich chór głosów?piewających ten patriotyczny hymn ich ziemi. Potem zapadła cisza. Z obecnych tylko Wilk mógł pamiętać mężczyznę, który ułożył tę pie?ń, mężczyznę uważanego przez Alaska 355 wielu za ojca ich kraju. Kiedy Baranów opuszczał Sitkę, Wilk miał szesna?cie lat.

    Przypominał sobie niskiego, łysego mężczyznę, jak stojąc na pokładzie statku, stary, zmęczony i chory, patrzył po raz ostatni na miasto, które zbudował.

    Baranów zmarł na morzu, koło Batawii. Wreszcie kto? się odezwał:

    - Ani przez chwilę nie wierzyłem, że car sprzeda nasze tereny Ameryce.

    - Ani ja - powiedział kto? inny.

    Nagle wszyscy twierdzili, że nigdy nie dawali wiary tym pogłoskom. Rozległy się znowu?miechy i okrzyki. Idąc ramię w ramię, Wilk i Lew wyruszyli do swoich domów, żeby podzielić się dobrymi wie?ciami z rodzinami.

    W połowie drogi spotkali Nadię. Zatrzymała się nagle przed nimi.

    - Słyszeli?cie? - Brakowało jej tchu, a ciemne oczy wyrażały podniecenie.

    - Słyszeli?my co? - spytał Lew pobłażliwie, tłumiąc u?miech.

    - Książę Maksutow powrócił.

    - Naprawdę? - mrugnął do Wilka.

    - Tak. I ma młodą żonę. Na imię jej Maria - księżna Maria Maksutowa. Jest córką generała, zarządcy z Irkucka. - Nadia szybko mówiła dalej. - Jest młoda, prawie w moim wieku i… - Lew zaczął chichotać, więc przerwała w pół zdania, ale szybko wróciła do swego: ona ma dziewiętna?cie lat, a dziewiętna?cie jest bliskie trzynastu.

    - To są twoje nowiny? - spytał Wilk, z trudem powstrzymując rozbawienie.

    - Tak. Ale wiecie, ja ją widziałam - szybko tłumaczyła Nadia. - Ona jest piękna i ma naj?liczniejszy u?miech. Czy my?licie, że wydadzą dla niej bal na zamku?

    Czy my?licie, że ciotka Anastazja zostanie zaproszona? Czy my?licie, że ona będzie mogła mnie zabrać? Strasznie chciałabym pój?ć. Mama pewnie powie, że jestem za młoda. Papo, ty musisz z nią porozmawiać. Wyobra? sobie tylko - poznać prawdziwego księcia i księżnę.

    - Zobaczymy - obiecał jej.

    Sitka

    Czerwiec 1867 roku Dziadku, dlaczego książę Maksutow wzywa wszystkich na Górę Zamkową? - Siedmioletnia Ewa patrzyła na wzbierający wokół nich strumień ludzi. Szła w podskokach koło swojego dziadka, a srebrny krzyżyk podskakiwał na łańcuszku przy jej szyi.

    - My?lę, że ma dla nas jakie? ważne nowiny.

    - Ale co to może być? Może car umarł? Może Kołosze mają nas zaatakować? Może już teraz kryją się w lesie, pomalowani i ubrani w te swoje przerażające maski?

    Czy my?lisz, że krewni ciotki Dominiki zabiliby nas? A twoi?

    - Masz za bogatą wyobra?nię - upomniał ją łagodnie. - Gdyby Kołosze mieli zaatakować, to książę rozkazałby zająć żołnierzom stanowiska na wałach, ale, jak widzisz, oni są również tutaj.

    - Ewa, jesteś straszną gadułą. - Nadia podniosła swoją krynolinę, aby nie ubrudzić jej w błocie ulicznym. - My?lę, że książę ma dla nas wspaniałe wiadomo?ci i ma zamiar ogłosić dzień?wiąteczny. Zastanawiam się, czy dzi? wieczorem odbędzie się bal. - Bardzo tego pragnęła, bo ogromnie lubiła tańczyć.

    - Przestań skakać jak żaba, Ewo. I nie ciągnij tak dziadka za rękę. To nie jest rączka od pompy.

    Podniecenie Ewy opadło. Przestała skakać i szła spokojnie koło dziadka. Czasem wydawało się jej, że wszystko co robi jest złe. Poczuła uspokajający u?cisk ręki dziadka i u?miechnęła się do niego z wdzięczno?cią. On nigdy nie zważał na to, jak dużo mówiła i jak pospolicie wyglądała. I tak ją kochał.

    Rodzina Tarakanowów stała razem przy schodach Góry Zamkowej. Nie było tylko żony Wilka, Marii. Leżała chora, pod opieką Aleutki. Podobnie jak inni, zastanawiali się nad przyczyną wezwania przez księcia Maksutowa.

    Alaska 357 Wydarzenie to było bardzo niezwykłe. Tylko grupa uprzywilejowanych, głównie oficerów i wyższych urzędników pracujących w Kompanii oraz ich żony i rodziny, była zapraszana na bale, uroczysto?ci i przedstawienia teatralne urządzane przez ich utytułowanego zarządcę. Rodzina Tarakanowów sytuowała się raczej na obrzeżach tej grupy. Małżeństwo Anastazji z oficerem marynarki zapewniało jej wstęp na różne uroczysto?ci. Te koneksje rodzinne, do których dochodziła uroda Nadii i jej arystokratyczne zachowanie, czasami stwarzały możliwo?ć znalezienia się w tym zaczarowanym kręgu. Żołnierze w ciemnych mundurach stanęli na baczno?ć u szczytu schodów twierdzy.

    Cisza zaległa nad ciekawym tłumem zgromadzonym poniżej, kiedy książę Maksutow ukazał się w galowym mundurze. Odznaczenia za męstwo w wojnie krymskiej widniały na jego piersi. Zarost w stylu bizantyjskim okalał szczęki i brodę, wydłużając mu twarz. Zszedł do połowy schodów, potem ponuro spojrzał na tłum.

    - Mam niemiły obowiązek zawiadomienia was, że według oficjalnej wiadomo?ci, jaką otrzymałem z Sankt Petersburga, rosyjskie terytoria Ameryki zostały sprzedane Stanom Zjednoczonym, Zaskoczony i zaszokowany tą wiadomo?cią Wilk spojrzał na swoje dzieci i zobaczył ten sam wyraz na ich twarzach. Szmer przerażenia przebiegł po zgromadzeniu, potem nastąpił gło?ny protest.

    - A co z rękojmią podpisania nowej karty? - krzyknął kto?.

    Kiedy książę nie odpowiadał i nie podawał żadnego wytłumaczenia, Wilk zrozumiał, że car złamał dane im słowo. Nie można tego było inaczej nazwać. Rozumiał gorycz malującą się na twarzy księcia Maksutowa.

    - Mają przejąć te ziemie w pa?dzierniku tego roku - mówił dalej książę. - Według warunków umowy, ci którzy chcą, mogą pozostać na sprzedanym terytorium.

    Nie dotyczy to personelu marynarki, który powróci do Rosji. Je?li zostaniecie, traktat sprzedaży zapewnia mieszkańcom, z wyjątkiem barbarzyńskich tubylczych szczepów, wszelkie prawa, przywileje i immunitety, jakie posiadają obywatele Stanów Zjednoczonych, oraz ochronę wolno?ci, własno?ci i wyznania. - Ostatnie zdania odczytał z dokumentu, który trzymał w ręku.

    Nie było wzmianki o podziałach rasowych. Tylko niecywilizowanym odmawiano prawa obywatelstwa, doszedł do wniosku Wilk i odczuł ulgę, że nie będzie zmuszony, mając tyle lat, opuszczać swojego rodzinnego kraju. Nikt z jego rodziny nie musi się obawiać mieszanego, rosyjsko-tubylczego, 358 Janet Dailey pochodzenia. Potem zauważył wyraz twarzy córki i poczuł przedsmak bólu rozłąki.

    Jako żona rosyjskiego oficera marynarki będzie musiała wyjechać razem ze swoim mężem.

    - Je?li w ciągu trzech lat ktokolwiek z was, kto zdecydował się pozostać, zmieni zamiar i będzie chciał przenie?ć się do Rosji, rząd rosyjski zapewni transport dla was i waszych rodzin. Tym, którzy pozostaną, zostanie nadane prawo własno?ci domów i gruntu, obecnie przez nich zajmowanych. Kompania podpisze również układ dotyczący sklepów, młynów i innych warsztatów pracy, żeby?cie mogli nadal wykonywać swój zawód. Jest nadzieja, że ludzie z San Francisco, którzy interesują się futrami, otrzymają pozwolenie od swojego rządu na ten typ działalno?ci, toteż ci z was, którzy pracują przy przetwórstwie skór, nie stracą zatrudnienia.

    Potem książę Maksutow tłumaczył szczegółowo postanowienia traktatu cesji podpisanego w Waszyngtonie oraz opcje, z których mogą korzystać. Kiedy skończył, tłum rozpraszał się powoli, ludzie pod?wiadomie chcieli pozostać razem. Tak wiele z ich życia było pod kontrolą Kompanii, że ta wolno?ć wyboru była dla nich czym? zupełnie nowym. Nie było nikogo, kto by im powiedział, co mają robić.

    - Może nie będzie tak?le, jak my?leli?my - zasugerował Stanisław spoglądając na ojca i czekając na jego zdanie.

    - Oni nie mogą uważać nas za niecywilizowanych. - Jego żona Dominika, Metyska, patrzyła z niepokojem na dorosłego syna, Dymitra, który niedawno ukończył szkołę dla nawigatorów.

    - Tej decyzji nie możemy podejmować pochopnie. - Lew gładził w zamy?leniu wąsy.

    - Mamy okazję przekonać się, jak będzie pod rządami Amerykanów. Uważam, że powinni?my zaczekać. A ty, ojcze?

    Ale Wilk patrzył na swoją córkę, która odchodziła w milczeniu, ze spuszczoną głową, trzymając męża pod rękę. Oni nie musieli podejmować decyzji ani rozważać żadnych możliwo?ci.

    Nadia podbiegła szybko do ciotki.

    - Dokąd idziesz? - Anastazja była jej ulubioną ciotką, która ją wprowadzała na uroczysto?ci i bale.

    - Jest dużo do zrobienia. Trzy miesiące to nie tak długo, jak by się wydawało.

    - Chociaż robiła wrażenie spokojnej, jej oczy były wilgotne. Słuchanie rozmów rodziny zastanawiającej się - zostać czy wyjechać - kiedy ona musiała ich opu?cić, było w tej chwili zbyt bolesne, więc poszukała Alaska 359 wymówki. - Wszystko musi zostać spakowane, a ja powinnam zdecydować, co zabrać i co zrobić z resztą rzeczy.

    - Ale… - Słowa protestu zamarły na ustach Nadii, kiedy spojrzała na wuja.

    Widok jego munduru przypominał słowa księcia, że personel marynarki musi powrócić do Rosji. Przez sekundę zastanawiała się, w jaki sposób zdobędzie zaproszenia na bale, je?li nie będzie Anastazji, i czy Amerykanie też urządzają bale. - Ja nie chcę zostać. Ja też chcę wyjechać.

    - Ta decyzja należy do twojego ojca - stwierdził Nikołaj i odszedł z żoną.

    Nadia zwróciła się do ojca:

    - My nie zostajemy, prawda papo?

    - Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobimy. - Ostre tony d?więczały w jego głosie, jeszcze nie był pewny, co będzie lepsze.

    - Ale my jeste?my Rosjanami, papo - przekonywała Nadia. - Jak możemy zostać, kiedy przyjdą tu Amerykanie? To byłby brak lojalno?ci.

    - Car nas zdradził - powiedział Dymitr. - Dlaczego nie dotrzymano obietnicy wydania nowej karty? Dlaczego sprzedano ten kraj po kryjomu? Cara nie obchodzi, co się z nami stanie. Nie obowiązuje nas lojalno?ć wobec niego.

    - Dziadku - Ewa ciągnęła go za rękę. - Co ty zrobisz? Wilk potrząsnął głową.

    - Muszę zanie?ć te nowiny Marii. - Wiedział, że jego żona będzie czuła tak samo jak on i będzie wolała, żeby spędzili resztę życia na jedynej ziemi, którą mogli nazwać rodzinną. Ale bał się powiedzieć, że ich jedyna córka wyjedzie razem z mężem. ?

    Wychodząc z siedziby zarządcy Ryan Colby zatrzymał się na chwilę, aby wyciągnąć długie cygaro z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zręcznie odciął jego koniec małym nożykiem, który wyjął z kieszonki swojej brokatowej kamizelki. Bez po?piechu schował nożyk, włożył cygaro do ust i sięgnął do innej kieszeni po zapałki. Przez cały czas leniwie obserwował podobną do zamku fortecę oraz port.

    Oprócz dwóch amerykańskich kanonierek, stojących na kotwicy w porcie, w zatoce przycumowany był John L Stevens. Żołnierze z Dziewiątego Pułku Piechoty i Drugiego Pułku Artylerii włóczyli się po pokładzie. Rosjanie nie zezwalali załogom na schodzenie na ląd do czasu formalnego przekazania terytorium Stanom Zjednoczonym; czekano więc na przybycie oficjalnego przedstawiciela rządu amerykańskiego, generała Lovella Rousseau, który był w drodze do Sitki na pokładzie U.S.S. Ossipee.

    Ryan Colby potarł zapałkę o spodnie i osłonił rękami płomyk. Jego dłonie i palce były czyste i zadbane. Wąsy i włosy koloru miedzi starannie przystrzyżone. Twarz rzadko ujawniała my?li, chyba że mu na tym specjalnie zależało. Przez dwadzie?cia pięć lat życia polegał na szybkiej orientacji i zręcznych rękach, głównie w obozach górniczych Kalifornii, a ostatnio w San Francisco. Liczne przeżycia naznaczyły cynizmem jego kanciastą twarz, a jasne piwne oczy wydawały się przedwcze?nie postarzałe.

    Kiedy gasił zapałkę, za jego plecami otworzyły się drzwi. Obrócił się nieco, leniwie wyjął cygaro z ust patrząc uważnie na płowowłosego mężczyznę, który się do niego zbliżał. U?miechnął się z wyrazem współczucia dla pełnego zapału młodego adwokata i sprawy, którą obaj przegrali.

    Alaska

    

361

    

    - Mogłem sobie oszczędzić słów - stwierdził Gabe Blackwood. Zapiął marynarkę trzyczę?ciowego niedbale skrojonego tweedowego garnituru. - Książę nawet nie zainteresował się propozycją, którą miałem mu przekazać. My?lę, że już się zdecydował sprzedać towary Kompanii Hutchinsonowi.

    Ryan skwitował tę stratę wzruszeniem ramion. Tyle razy poszczę?ciło mu się cudzym kosztem, że teraz nie musiał się przejmować.

    - A Hutchinson kupił to za bezcen. Tylko za sze?ćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.

    - Skąd to wiesz? - spytał Gabe Blackwood.

    - Wiem. Nieważne skąd. On to może sprzedać w Kalifornii i mieć ćwierć miliona dolarów zysku. Oczywi?cie ten chytry kupiec z Nowej Anglii przekonał Maksutowa, że większość towarów pozostanie tutaj. - Ryan podziwiał ten wyczyn.

    - To na pewno nie Maksutow wynegocjował siedem milionów dwie?cie tysięcy dolarów za terytorium Alaski. - Adwokat włożył kapelusz i zaczął schodzić ze schodów. Ryan przyłączył się do niego.

    Tych dwóch mężczyzn poznało się na statku w drodze na nowo zakupione terytorium.

    Na początku ten prawnik-idealista, który był prawie w jego wieku, bawił Ryana.

    Zycie pozbawiło go iluzji. Wiele razy w czasie podróży nie mógł się nadziwić, do jakiego stopnia Blackwood był naiwny i łatwowierny, gotowy wierzyć wszystkier i przekonany, że słuszna sprawa musi zwyciężyć. Był inteligentny, ale ni aiał za grosz zdrowego rozsądku. Kompletnie?lepy na niektóre sprawy. Muno wszystko Ryan do?ć go lubił, chociaż było mu go również żal.

    - Co zrobisz teraz? - Blackwood patrzył na niego z zaciekawieniem, gdy schodzili ze schodów fortecy kierując się do miasta. - Wrócisz do Kalifornii?

    - Ja? W żadnym wypadku. Je?li Alaska jest górą lodową jak twierdzą niektóre gazety, to pieniądze, które właśnie zarobił Hutchinson, są dopiero jej wierzchołkiem. Mam zamiar mieć swój udział w tych zyskach, a potem wynie?ć się w diabły. - Ryan włożył cygaro do ust i trzymał je między zębami.

    - Czy chcesz założyć tu jaki? biznes?

    - Popatrz na to miasto. - Cygaro Ryana zatoczyło szeroki łuk, obejmując rozpo?cierające się przed nimi ulice i budynki. - Pokaż mi, gdzie mężczyzna może tu zaspokoić pragnienie. Widać tylko ko?cioły, ku?nię, piekarnię, 362 Janet Dailey krawca, szkoły, ale nie ma ani jednego saloonu, gdzie można się napić alkoholu, ani domu gry. W tym mie?cie przydałoby się kilka.

    - Ale - zmarszczył brwi Blackwood - prawo zabrania tu handlu alkoholem.

    Importowanie alkoholu jest nielegalne.

    Ryan roze?miał się.

    - Tutaj jeszcze to prawo nie działa. Legalne czy nielegalne, będą tu bary. A ja będę wła?cicielem przynajmniej jednego. Nie przyjechałem tutaj tak wcze?nie, żeby kupić od Rosjan kożuchy, towary żelazne i inne. Je?li o mnie chodzi, Hutchinson może je sobie mieć. Ja chciałem kupić od Kompanii beczki rumu i wina, zapasy cukru, melasy i ziarna, aby destylować własny alkohol. Je?li mi się uda, odkupię to od Hutchinsona, je?li nie, sprowadzę to wszystko.

    - Ale to będzie niezgodne z prawem.

    - Kto mnie zaaresztuje, Gabe? - przedrze?niał go Ryan. - Po przejęciu terytorium wszystko będzie w gestii wojska, przynajmniej na początku. Pokaż mi żołnierza, który nie lubi się napić. Wojsko nie zamknie baru. Ale co? ci powiem -je?li mnie zaaresztują, to po?lę po ciebie do Kalifornii, żeby? mnie bronił.

    - Nie znajdziesz mnie tam - spokojnie odpowiedział Blackwood. Żarty Ryana sprawiły mu przykro?ć. - Zostanę tutaj i otworzę biuro prawnicze.

    - Co, u diabła? - Ryan nigdy go nie uważał za typ pioniera.

    - Widziałe? przed naszym wyjazdem, co się działo w San Francisco. Wszyscy mówili o Alasce i otwierających się tam możliwo?ciach. Tak samo było w Seattle i Portlandzie, jak mi mówiono. Ludzie tu będą przyjeżdżać. Kiedy? Alaska będzie odrębnym stanem, a ja przyczynię się do jego powstania.

    Ryan słyszał w swoim życiu dużo próżnego gadania, ale uderzyła go determinacja w głosie Blackwooda i marzycielski wyraz jego oczu.

    - Może nawet będziesz pierwszym zarządcą - mruknął.

    Blackwood spojrzał ostro, żeby przekonać się, czy Ryan znowu z niego nie kpi.

    - Może będę - odpowiedział zaczepnie.

    Ryan zorientował się, że chociaż motywacja Blackwooda była idealistyczna, to miał on ambicje polityczne. Dobrze wiedział, że skóra niejednego człowieka została uratowana przez wpływowych przyjaciół. Blackwood mógłby okazać się bardziej użyteczny, niż początkowo my?lał.

    Alaska

    

363

    

    - Je?li masz zamiar otworzyć biuro, to musimy ci znale?ć jaki? lokal.

    Lokalizacja jest bardzo ważna przy interesach. Przejd?my się po mie?cie. - Ryan skierował go na jedyną ulicę Sitki, która była ulicą biznesu. - Już wybrałem miejsce na mój bar. Co? ci powiem. - Klepnął Gabe'a po ramieniu ręką trzymającą cygaro, strząsając popiół. - Będę twoim pierwszym klientem. Zajmiesz się prawniczą stroną transakcji kupna ziemi dla mnie.

    - Chciałbym to zrobić. - Gabe u?miechnął się jak chłopiec.

    - Jeste? uczciwym człowiekiem, Gabe Blackwood. - Ale Ryan nie wierzył ani przez chwilę, że takim pozostanie. Nie zastanawiał się dłużej nad tym, zajęty szacowaniem zysku, jakie może mu dać to miasto. Zdecydował, że je?li będzie miał pieniądze, to kupi ziemię w celach spekulacyjnych. Gdyby Blackwood miał rację, że przybędzie tak wielu Amerykanów, to warto?ć ziemi wzro?nie.

    Ryan ostatni raz pociągnął cygaro i rzucił je na ulicę. Zauważył mały, ale centralnie położony sklepik, który właśnie minęli, wci?nięty między dwa duże budynki.

    - Co powiesz na ten sklep? - skinął na prawnika. Chociaż nikogo nie było w ?rodku, Ryan szarpnął drzwi, ale były zamknięte. Zastukał.

    - Ryan - Gabe Blackwood dotknął jego ramienia i pokazał mu młodą kobietę z małą dziewczynką, które stały na chodniku. - Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Ona co? do nas mówi.

    - Niet. - To był kres możliwo?ci Ryana porozumiewania się w tym języku. Ale Gabe nie słuchał go już, wpatrując się w młodą Rosjankę ubraną w burnus. Jej jasnokasztanowate, zaczesane do tyłu włosy tworzyły idealne obramowanie pięknych rysów twarzy. Dla Gabe'a wszystko w niej było doskonałe, począwszy od delikatnie wygiętych warg aż do lekko zaróżowionych policzków i łagodnego wyrazu piwnych oczu. Żałował, że nie miał przy sobie rosyjskiego słownika kupionego w San Francisco, ale słownik był w kufrze.

    - Czy jeste?cie Amerykanami? - głos dziewczyny zaskoczył go. Mówiła z silnym akcentem, ale można ją było zrozumieć.

    - Mówisz po angielsku?

    - Ja mówię po angielsku, niemiecku i francusku - stwierdziła młoda kobieta lekko się u?miechając.

    - Jeste? urocza - szepnął, zanim zorientował się, co mówi. Zdał sobie 364 Janet Dailey sprawę, że zachowuje się nieuprzejmie, zdjął kapelusz i ukłonił się. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem być niegrzeczny. Jestem Gabriel Blackwood, prawnik. Mam zamiar otworzyć tutaj biuro. To jest mój przyjaciel, Ryan Colby. - Ryan ledwie się skłonił.

    - Nazywam się Nadia Lwowna Tarakanowa. - Jej ukłon był wdzięczny, potwierdzając przypuszczenia Gabe'a, że pochodzi z dobrej, rosyjskiej rodziny. - To jest moja siostra, Ewa. A to jest sklep mojego dziadka. Jest zamknięty.

    - Czy jest zamknięty na stałe?- spytał Ryan. - Chciałem powiedzieć… czy on ma zamiar wyjechać z Sitki, gdy ją przejmą Amerykanie?

    - Nie.

    - Czy pani wyjedzie? - Gabe wiedział, że niektóre rosyjskie rodziny postanowiły powrócić do ojczyzny.

    - Mój ojciec postanowił tymczasem zostać.

    Chociaż było widoczne, że chciała już odej?ć, Gabe u?miechnął się.

    - Cieszę się - powiedział, patrząc na nią z nie ukrywanym zachwytem. Cień u?miechu przemknął przez jej usta. Uważał, że wygląda uroczo z tym poważnym wyrazem twarzy.

    - Interesuje nas wnętrze - powiedział Ryan. - Czy jest możliwe, żeby pani dziadek pokazał nam sklep?

    - Mój dziadek opłakuje?mierć babki. Nie mówił, kiedy ma zamiar otworzyć.

    - Przykro mi, że pani babka zmarła - Gabe pospieszył z wyrazami współczucia. - Proszę przekazać moje kondolencje rodzinie, panno Tarakanow.

    - To miło z pana strony.

    - Nie ma o czym mówić. W tej sytuacji nie możemy teraz rozmawiać z pani dziadkiem, ale czy mogłaby mu pani powiedzieć, że interesuje mnie kupno tego sklepu, gdyby chciał go sprzedać? - Dawało mu to doskonałą wymówkę, żeby poznać rodzinę Tarakanowów i uroczą Nadię. - Może mógłbym odwiedzić go w przyszłym tygodniu? Czy mówi po angielsku tak dobrze jak pani?

    - Nie, tylko trochę.

    - Może pani mogłaby być obecna przy tej rozmowie, gdyby były kłopoty z porozumieniem się?

    - Może.

    - Jak mogę się z panią skontaktować? Gdzie pani mieszka? Mógłbym po Alaska

    

365

    

    panią przyj?ć. - Gabe nie chciał jej pu?cić, je?li nie będzie wiedział, gdzie ma jej szukać.

    Zawahała się, jak prawdziwa dama powinna, potem powiedziała mu, jak znale?ć jej dom,

    - Czy wy kupujecie tę ziemię? - Siostra Nadii przechyliła na bok głowę i patrzyła na niego zmarszczona i zamy?lona.

    - Może. - Trudno mu było uwierzyć, że to dziecko było siostrą Nadii: matowe brązowe włosy nie miały tego złotawego blasku, miała zbyt prosty nos i zbyt szerokie usta. - Dlaczego pytasz?

    - Ty jesteś Amerykaninem. Wszyscy są smutni, że Amerykanie kupują tę ziemię.

    Kołosze mówią, że ona należy do nich - stwierdziła z godno?cią.

    - Kołosze? - Gabe podniósł brwi do góry.

    - Pewnie mówi o Indianach - powiedział Ryan.

    - Czy masz na my?li tych dzikusów mieszkających poza palisadą w brudnych norach?

    - Widział już Ranche położone za bramami i mały ryneczek, gdzie Indianie sprzedawali ryby, zwierzynę i trochę drewnianych rze?b.

    - Oni mówią, że Amerykanie powinni im dać pieniądze - powiedziała Ewa.

    - Armia powinna zapędzić ich do rezerwatu, razem z ich półkrwi pociotkami. - Głos Gabe'a zdradzał tkwiącą w nim głęboko nienawi?ć, zrodzoną po?mierci jego rodziców, misjonarzy. Miał sze?ć lat, kiedy zostawili go pod opieką ciotki w San Francisco i poszli pomiędzy tych brudnych dzikusów, aby zbawiać ich pogańskie dusze. Gabe miał nadal listy mówiące o miło?ci jego rodziców do czerwonych braci - takich samych, jacy przyszli ich zabić pod wodzą mieszańca, którego kochali i nazywali synem.

    - Półkrwi - powtórzyła ostrożnie Nadia. - Co to słowo znaczy?

    - To kto?, kto jest w połowie Indianinem, a w połowie białym.

    - Och, my ich nazywamy Metysami. Wielu z nich mieszka tutaj, chodzi do naszych szkół i pracuje dla Kompanii.

    - Rozumiem. - Gabe miał swoje zdanie, ale nie uważał tego za odpowiedni temat do konwersacji.

    Mała siostra chciała powiedzieć co? jeszcze, ale Nadia szybko ją uciszyła.

    - Proszę wybaczyć Ewie. Ona my?li, że wszyscy chcą z nią rozmawiać.

    - Rozumiem - u?miechnął się Gabe.

    - Musimy już i?ć. Miło mi było poznać panów, panie Blackwood i panie… - zawahała się przy nazwisku Ryana.

    - Colby. - Skinął głową w jej kierunku. 366 Janet Dailey - Panie Colby. - Spojrzała jeszcze raz na Gabe'a. Gabe patrzył za nią, jak odchodzi razem z siostrą.

    - Nie traciłe? czasu, żeby załatwić swój interes - sucho powiedział Ryan. Gabe spojrzał na niego.

    - Nie jesteś jedynym, który wie, czego chce. Pamiętasz jak powiedziałe?, że kiedy? zostanę gubernatorem Alaski. Zobaczyłe? kobietę, która będzie żoną gubernatora. - Im więcej o tym my?lał, tym bardziej mu się ta my?l podobała. - To będzie odpowiednie małżeństwo, małżeństwo starej i nowej Alaski.

    Sitka 8 pa?dziernika 1867 rob K.odzina Tarakanowów szła ulicami Nowoarchangielska w cichym orszaku, prowadzona przez patriarchę rodu, Wilka.?mierć żony dodała mu lat, odebrała lekko?ć kroków i zabrała błysk oczom. Ale?mierć była czę?cią życia, a życie czę?cią?mierci.

    Wiedział, że musi dalej żyć.

    Pomimo nalegań rodziny, żeby został w domu, Wilk postanowił być obecny na uroczysto?ci przejęcia Alaski. Statek wiozący pełnomocników, rosyjskiego i amerykańskiego, którzy mieli dopełnić aktu przejęcia, przybył do portu tego ranka. Od męża córki Wilka, Nikołaja Politowskiego, dowiedzieli się, że ceremonia odbędzie się o trzeciej po południu na placu defilad na szczycie wzniesienia.

    Wilk uważał, że jego rodzina powinna być obecna, kiedy nowy rząd będzie przejmował władzę. Je?li zdecydowali się pozostać i żyć pod panowaniem Stanów Zjednoczonych, to powinni być tam i dać swą obecno?cią wyraz szacunku. Ale jego poglądów nie podzielała większość mieszkańców miasta. Nie chcieli na to patrzeć.

    Miasto, któremu Amerykanie nadali tubylczą nazwę Sitka zamiast rosyjskiej - Nowoarchangielsk, już bole?nie odczuło ich przyj?cie. Spodziewano się dalszych zmian, kiedy książę Maksutow zakończy proces nadawania tytułów własno?ci na domy, grunty i sklepy ich różnym lokatorom i kupcom. Nawet Wilk zgodził się sprzedać swój sklep młodemu Amerykaninowi, znajomemu Nadii.

    U stóp schodów prowadzących do twierdzy Wilk zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy cała rodzina jest przy nim. Nie było tylko żony jego syna, Dominiki. Została w domu obawiając się, że jej wyra?nie indiańskie rysy

    

368

    

    Janet Dailey obudzą uprzedzenia Amerykanów. Ale Stanisław przyszedł razem ze swoim synem, Dymitrem.

    Płytkie kałuże?wieciły tu i ówdzie na placu defilad, ale deszcz nie padał.

    Słońce czasami wyglądało zza gęstych białych chmur, dając trochę ciepła w to chłodne popołudnie. Flaga rosyjskiego imperium powiewała na szczycie masztu, wysokiego na dziewięćdziesiąt stóp. Od czasu do czasu powiew wiatru ukazywał dwugłowego orła w całej okazało?ci.

    Port był zatłoczony. Kolosze, których nie wpuszczono do miasta tego popołudnia, umieszczali swoje kajaki pomiędzy statkami rosyjskimi a amerykańskimi okrętami wojennymi, aby również móc zobaczyć wydarzenie, do którego biali ludzie przykładali tak wielką wagę. Kołosze mieli mieszane uczucia wobec Amerykanów.

    Do?wiadczenia z jankeskimi poławiaczami wielorybów, którzy napadali na ich wioski, łapiąc mężczyzn i uprowadzając kobiety, uczyniło ich ostrożnymi. Ale również wiedzieli, że Amerykanie sprzedają alkohol, czego im zawsze odmawiali Rosjanie.

    Nadia mocno trzymała Anastazję za rękę. Była uczuciowo rozdarta, my?lała o przeszło?ci, przyjęciach i balach, ale również o zalotach Gabe'a Blackwooda.

    Gabe stał z małą grupą Amerykanów, głównie kupców z San Francisco. Od czasu, kiedy go poznała, Nadia nie my?lała już tak chętnie o wyje?dzie.

    Poczuła dreszcz podniecenia, kiedy u?miechnął się do niej i skinął głową. Przy nikim nie czuła się tak piękna i ważna jak przy nim. Czasami, kiedy patrzył na nią w szczególny sposób, robiło jej się goąco. Chciałaby widywać go czę?ciej.

    Miarowe bicie bębnów ogłosiło początek ceremonii. Wkrótce Nadia usłyszała stukot butów na schodach fortecy i zobaczyła żołnierzy ze stacjonującego tu syberyjskiego regimentu oraz osiemdziesięciu marynarzy i oficerów carskiej floty, wchodzących na stopnie. Prowadził ich kapitan Aleksiej Pieszczurow, oficjalny przedstawiciel cara.

    Kiedy żołnierze w błyszczących czapkach stanęli w ordynku przed masztem z flagą, Nadia spojrzała na zarządcę Rosyjskiej Ameryki. Tego dnia książę Maksutow był wyłącznie widzem. Twarz miał bez wyrazu, ale jego młoda żona, księżna Maria, była bliska łez. Patrząc na piękną księżnę, dzięki której było tyle bali, muzyki, wesoło?ci i?miechu przez ostatnie trzy lata, Nadii również chciało się płakać.

    Odgłos bębnów rozległ się znowu z oddali. Amerykańscy żołnierze zbliżali się do wzniesienia. Na czele kolumny maszerowało dwóch generałów ze złotymi Alaska

    

369

    

    epoletami na ramionach, złotymi szarfami założonymi przez piersi, błyszczącymi szablami przy boku. Lekki wietrzyk wichrzył kity ich napoleońskich kapeluszy.

    Dymitr szepnął Nadii:

    - Ten najbliższy to generał Lovell Rousseau, odpowiednik Pieszczurowa. A ten z brodą to generał dywizji, Davis, który będzie tu dowódcą wojsk amerykańskich.

    Zanim wysłano go tutaj, walczył z Indianami na amerykańskim Zachodzie.

    - Skąd wiesz? - spytała niezadowolona, że użył słowa Indianin. Od czasu, kiedy poznała Gabe'a Blackwooda nie chciała pamiętać, że inna krew oprócz rosyjskiej płynęła w jej żyłach.

    - Rozmawiałem z pilotem, który wprowadzał amerykańskie statki do portu. Słońce przebiło się przez chmury i odbijało się na hełmach amerykańskich żołnierzy, którzy przemaszerowali przez plac defilad i stanęli na baczno?ć przed masztem. Nadia patrzyła na ich dziwne mundury, ciemne kurtki i jasnoniebieskie spodnie oraz długie strzelby.

    Uwagę jej zwrócił rosyjski poczet sztandarowy, który podszedł do masztu. Jak mówił wuj, miała to być prosta ceremonia: opuszczenie flagi rosyjskiej i wciągnięcie na maszt flagi amerykańskiej przy salwie dział z fortecy i z amerykańskich statków w porcie.

    Kiedy jeden z żołnierzy pociągnął linę, żeby?ciągnąć flagę imperium, nagle zerwał się wiatr i zawinął ją dokoła drzewca. Żołnierz starał się uwolnić ją, ale zwinęła się cia?niej i zaplątała w liny. Inny żołnierz pospieszył mu z pomocą, ale flaga uparcie trzymała się drzewca. Napięcie rosło z powodu tej nieoczekiwanej zwłoki, ze wszystkich stron dawano bezskuteczne rady.

    - Flaga nie chce zej?ć na dół, prawda, dziadku? - mała Ewa zapytała gło?no.

    Nadia odniosła takie samo wrażenie. Opór flagi, która nie chciała opu?cić masztu, wydawał się symboliczny, jak gdyby ona również chciała nadal panować nad tym krajem. Łzy zakręciły się w jej oczach, obok niej Anastazja cicho płakała.

    Aby zakończyć ten denerwujący incydent, kazano rosyjskiemu marynarzowi wej?ć na maszt i uwolnić flagę. Z ostatnim powiewem wiatru rosyjska flaga opadła w dół.

    Kiedy spoczęła na bagnetach żołnierzy, księżna Maria zemdlała.

    Kapitan Pieszczurow wygłosił krótkie o?wiadczenie w imieniu rządu rosyjskiego, przekazując to terytorium Stanom Zjednoczonym Ameryki. Dano rozkaz:?Prezentuj broń!" i rozpoczęła się kanonada dział rosyjskich oraz amerykańskich z okrętów wojennych. 370 Janet Dailey Natychmiast po formalnej akceptacji przejęcia terytorium, wygłoszonej przez generała Rousseau, flaga amerykańska została wciągnięta na szczyt masztu. Była obwisła i bez życia. Przy pierwszej salwie rosyjskich dział wydawało się, że flaga drgnęła. Przy drugiej flaga rozpostarła swoje czerwono-białe pasy i niebieskie pole gwiazd.

    Ciotka Anastazja schyliła głowę i zakryła zapłakaną twarz rękami. Nadia objęła ją, również cicho płacząc. Okrzyki rado?ci Amerykanów wydawały im się okrutne.

    Kiedy przebrzmiało ostatnie radosne hip-hip-hoorah!, nowy dowódca wojskowy tego territory, jak Amerykanie okre?lali Alaskę, której nie nadano pełnych praw stanu, wystąpił, żeby wygłosić o?wiadczenie. ?Jestem Jefferson? Davis, generał dywizji. Sprawuję wyłączne kierownictwo tego garnizonu i tego terytorium. Mieszkanie dla mnie i dla mojej żony ma być natychmiast udostępnione w rezydencji poprzedniego gubernatora. Baraki mają być opuszczone i udostępnione do bezzwłocznego zajęcia przez wojska armii Stanów Zjednoczonych. Wszystkie budynki są teraz własno?cią rządu Stanów Zjednoczonych".

    - Nie - szepnęła Anastazja,?ciskając rękę Nadii. - Statek, który nas zabierze do Rosji, nie odpłynie przed upływem miesiąca. Jeszcze nie wszystko zapakowałam.

    Oni nie mogą wyrzucić nas z naszego domu. Dokąd pójdziemy? - Ogarnięta paniką, zwróciła się do ojca. - Papo, co mamy robić?

    - Ty i Nikołaj wprowadzicie się do mnie. W moim pustym domu jest dosyć miejsca na wasze rzeczy - zapewnił ją Wilk, ale rozkazy generała uprzytomniły wszystkim, że nie będzie stopniowego przekazywania władzy. Teraz rządzili Amerykanie, a Rosjanie zostali dosłownie wyrzuceni na ulicę.

    W ciągu miesiąca oblicze Sitki zmieniło się drastycznie. Żołnierze z syberyjskich pułków nie trzymali już warty. Teraz wartownicy patrolujący palisadę i stojący na warcie w fortecy nosili niebieskie mundury armii Stanów Zjednoczonych. Rosjanie nigdy nie nadali nazw ulicom miasta, ale Amerykanie szybko naprawili to przeoczenie. Główna arteria nazywała się teraz ulicą Lincolna, a dwie poprzeczne ulice zostały nazwane Rosja i Ameryka.

    Domy były zatłoczone. Miasto musiało przyjąć rodziny rosyjskie z odległych osad na stałym lądzie i z Wysp Aleuckich, potem zrobić miejsce dla rosyjskich żołnierzy i marynarzy z garnizonu przejętego przez armię amerykańską. Większość czekała na statki, które miały ich zabrać do Rosji. Potem Alaska

    

371

    

    przybyło kilkuset osadników amerykańskich, którzy robili dodatkowy tłok na ulicach. Miasto pokryło się słupkami, wyznaczającymi granice działek budowlanych.

    Rozciągały się one poza dotychczasowe granice miasta. Wznoszono toporne szałasy i sprzedawano je po wygórowanych cenach.

    Dwóch pełnomocników, Amerykanin Rousseau i Rosjanin Pieszczurow, zostali w Sitce przez tydzień, pracując wspólnie nad nadawaniem praw własno?ci ziemi, sklepów i domów poszczególnym Rosjanom. Z wyjątkiem domów większość tych obiektów zmieniła wła?ciciela prawie z dnia na dzień, stale co? kupowano i sprzedawano po coraz wyższych cenach.

    Pó?nym rankiem ponurego i szarego dnia w?rodku listopada Ryan Colby szedł drewnianym chodnikiem z rękami w kieszeniach czarnego płaszcza i przekrzywionym cygarem w ustach. Ulice były zapełnione spieszącymi się lud?mi, ale on nie zwracał uwagi, że go czasem popychano i potrącano.

    Dochodzący szum głosów rosyjskich, amerykańskich oraz innych, których nie rozróżniał - był dla niego tak samo miłym d?więkiem, jak brzęk monet w jego kasie, jak uderzenia młotów i skrzyp pił dochodzące z oddali, jak stały ruch na nabrzeżu. To wszystko oznaczało biznes i zysk, nie tylko w barze, ale również w handlu gruntami.

    Wyjmując cygaro z ust, trącił łokciem swojego towarzysza:

    - Patrz na to, Gabe. Tłum ludzi, wozy zaprzężone w konie wszystko w ciągłym ruchu. To miasto rozkwita, a to dopiero początek. Mamy tu sklepikarzy, poszukiwaczy złota i innych minerałów, armatorów, kucharzy, piekarzy, trochę ?skwaterów" zajmujących bezprawnie ziemię, handlarzy nieruchomo?ciami, finansistów, hazardzistów i kurwy.

    Na budynku po drugiej stronie ulicy zakładano nowy szyld. Stale zdejmowano jedne szyldy, a zakładano inne, wła?ciciele zmieniali się czasem dwa razy w tygodniu.

    Jeden szyld przyciągnął uwagę Ryana:

    - Teraz mamy nawet fryzjera; mówię ci Gabe, że to miasto kipi życiem.

    - Dlatego właśnie jest ważne zrobienie mapy miasta, ustanowienie przepisów, wybranie burmistrza i rady miejskiej, żeby mieć wszystko pod kontrolą. Ale nie mamy jeszcze możliwo?ci prawnych, nie możemy przekazać oficjalnie prawa własno?ci sprzedanych już gruntów, dopóki Kongres nie nada nam oficjalnie statusu terytorialnego. - Gabe brał czynny udział we wszystkich pracach organizacyjnych. Ryan trzymał się od tego z daleka. Nigdy nie stosował się do żadnych przepisów. 372 Janet Dailey - Mówisz, że obecne prawa miejskie są do niczego, a waszych przepisów nie da się wprowadzić. - Ryan ruszył dalej.

    - Tak to wygląda. Obecnie jeste?my rządzeni przez wojsko, co znaczy, że generał Davis ma wyłączną władzę. Ale to tylko kwestia czasu. Kongres nada Alasce prawa terytorium. Teraz zajęci są sprawą wypłaty ponad siedmiu milionów dolarów na rzecz Rosji. Nasza sytuacja jest tymczasowa. - Optymizm prawnika był niewzruszony. - Nawet generał Davis zgodził się na utworzenie rady miejskiej i powołanie burmistrza, dając im władzę w sprawach dotyczących miasta.

    - Generał był prawdopodobnie zadowolony, że będzie miał z głowy takie problemy, jak posypywanie piaskiem chodników tej zimy - zasugerował sucho Ryan, po czym zatrzymał się przed drzwiami nowo otwartej restauracji.

    - Jeszcze nie jadłem?niadania. Siedzę w barze do pó?na i nie mogę wstawać tak wcze?nie jak ty. Chod? i napij się kawy.

    - Ja… - Gabe Blackwood z wahaniem patrzył na ulicę, jak gdyby zamierzał i?ć gdzie indziej. Nagle twarz mu się ożywiła. - Czy to nie jest…

    - Przepraszam cię, Ryan. - Odszedł szybko przeciskając się pomiędzy pieszymi na chodniku.

    Ryan nie potrzebował patrzeć, żeby wiedzieć, kogo zobaczył jego towarzysz. Nadia Tarakanowa szła w towarzystwie dziadka i młodszej siostry.

    - Panno Tarakanow - Gabe zatrzymał się przed nią blokując drogę. Zdjął kapelusz nie zważając na zimny wiatr, który wichrzył jego płowe włosy. Chciał ją pocałować w rękę, ale trzymała pusty koszyk, co uniemożliwiło ten gest galanterii. - Co za rozkoszna niespodzianka zobaczyć panią rano w mie?cie.

    Również pana, panie Tarakanow. - Z opó?nieniem zwrócił się do jej dziadka. - Niech mi pan wybaczy, że nie mogę oderwać wzroku od wnuczki. Nigdy nie spotkałem bardziej uroczej kobiety. Widok jej to jak widok jedzenia dla głodującego.

    Zauroczony pięknem zaróżowionych policzków wychylających się z lamowanego futrem kaptura, Gabe nie zauważył, że jest zdenerwowana.

    - Bardzo się cieszę, że spotkałam pana, panie Blackwood. - Wyczuwał niepokój w jej głosie. - Wła?nie wracamy z rynku. Chcieli?my kupić?wieże mięso, ale Kołosze - Tlinkici, jak wy ich nazywacie - nie chcieli przyjąć naszych pieniędzy.

    - Wasze pieniądze… - Gabe zawahał się, nie wiedząc, jak taktownie Alaska

    

373

    

    sformułować pytanie. - Czy to jest papier pergaminowy, który był używany przez Kompanię Rosyjsko-Amerykańską jako?rodek płatniczy? -Tak.

    - Przykro mi, ale niewielu kupców przyjmuje taką zapłatę za towary, zawyżają też wtedy ceny. - Widok jej zmartwienia sprawiał mu wielką przykro?ć.

    - Ale ja nie mam innych pieniędzy. Co mam zrobić?

    - Martwi się pani takim drobiazgiem.To naprawdę nie jest problem. Jest to tylko kwestia wymiany starej waluty na monety amerykańskie. - Gabe spojrzał przez ramię i z ulgą zauważył, że Ryan nadal stoi przy drzwiach restauracji. Był pewien, że przyjaciel mu nie odmówi. - Pan Colby będzie mógł pani pomóc. Napijmy się herbaty i porozmawiajmy z nim.

    Powiedziała co? do dziadka po rosyjsku. Gabe nauczył się kilku rosyjskich słów, ale nic z tego nie zrozumiał. Dziadek skinął głową, wydawało się, że wyraża zgodę na jego propozycję.

    - Napijemy się herbaty i porozmawiamy z panem Colbym - powiedziała. -?wietnie.

    Gabe poprowadził ich do drzwi, przy których stał Ryan. Przywitali się i weszli do?rodka. Restauracja była hała?liwa, słychać było brzęk talerzy, zamówienia wykrzykiwane przez kelnerów do kucharza oraz bezustanny gwar głosów. Gabe poprowadził Nadię do wolnego miejsca przy końcu długiego stołu i czekał, aż usiadła na ławce i ułożyła swoje długie spódnice, potem usadowił się obok niej.

    Ryan i dziadek usiedli naprzeciwko, a siedmioletnia Ewa między nimi.

    Gabe wytłumaczył Ryanowi problem Tarakanowów. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że bony Kompanii są tak samo bezwarto?ciowe jak pieniądze amerykańskich konfederatów z Południa, zwrócił się po cichu z pro?bą do swojego przyjaciela, żeby był hojny przy wymianie. Ryan dał więc za dwucalowe kwadraty pergaminu odpowiednio większą sumę pieniędzy.

    - Czy nie mówiłem, że nie było się czym kłopotać? - Gabe patrzył, jak Nadia zdejmuje lamowany futrem kaptur. Każdy jej ruch i gest był dla niego pełen wdzięku.

    - Nie wiem, jak mam panu dziękować.

    - Proszę mi wybaczyć moją?miało?ć, panno Tarakanowa - Gabe mówił ze swadą chorego z miło?ci łabędzia i Ryan zakrył usta, żeby ukryć u?miech - ale pani przypomina mi rosyjską księżniczkę. 374 Janet Dailey - Ja wiem wszystko o księżniczkach - wtrąciła Ewa. - My mieli?my nie tylko księżnę Marię. Anna, ze szczepu Kenai, która była matką dzieci Baranowa, została rosyjską księżną.

    - Chcesz powiedzieć, że ona była indiańską księżniczką - poprawił ją Ryan, pobłażliwie traktując tę dziecinną próbę włączenia się do konwersacji dorosłych.

    - Nie - potrząsnęła głową gwałtownie zaprzeczając. - Car uczynił ją prawdziwą rosyjską księżną. Miała na imię Anna. Dziadek mi o tym powiedział. Prawda dziadku?

    - Tak. Dożyła pó?nego wieku - potwierdził Wilk Tarakanow.

    - Czy chce pan powiedzieć, że Rosjanie rzeczywi?cie dali arystokratyczny tytuł Indiance? - Gabe patrzył z powątpiewaniem.

    - Tak. Carowie rosyjscy nadawali tytuły i przywileje szlacheckie niektórym osobom innej rasy spo?ród podbitych narodów. Taki był zwyczaj - powiedziała Nadia, a Ryan zauważył, jak niezręcznie się poczuła, kiedy podjęto ten temat.

    - Robienie księżnej ze zwykłej dzikuski jest według mnie zbyt szerokim pojmowaniem tego zwyczaju - stwierdził Gabe. - Ale to tylko pokazuje, że tytuły nie mają znaczenia i obnaża niekompetencje monarchii. W demokracji można się wybić dzięki talentom lub inteligencji, a nie kaprysom jakiego? króla.

    - Córka księżnej Anny i Baranowa wyszła za mąż za jednego z zarządców rosyjskich terytoriów Ameryki. - Ewa nie zwróciła uwagi na krytyczny komentarz Gabe'a. Ale tematem tym interesowali się doro?li, więc miała zamiar go rozwijać.

    - Jeden z waszych zarządców ożenił się z kobietą półkrwi? - Gabe zmarszczył się i potrząsnął głową. - My?lę, że nie było tu wystarczająco wiele przyzwoitych kobiet, jak to bywa na wszystkich terenach przygranicznych.

    - Dziadek opowiadał Ewie wiele historii z dawnych czasów - tłumaczyła Nadia. - Ona spędza z nim teraz całe popołudnia, ponieważ szkoła jest zamknięta. Staram się dużo z nią przebywać i uczyć ją różnych rzeczy, które poznałam w szkole lady Etolin. Jest to trudne bez podręczników historii i geografii, ale ona daje sobie dobrze radę z językami i ręcznymi robótkami.

    - Nie będzie się pani długo martwić sprawą jej wykształcenia, panno Tarakanowa.

    Wkrótce będzie szkoła. Jest już szkolny komitet. Załatwiamy Alaska 375 teraz sprawę zatrudnienia nauczyciela - zapewnił ją Gabe. - Wkrótce zobaczy pani nową Sitkę, amerykańską Sitkę.

    - Widziałem już tę nową Sitkę - wtrącił sucho Wilk Tarakanow. Ryan patrzył na niego ciekawie.

    - Co? w pana głosie mówi mi, że nie podobają się panu te zmiany. Stary człowiek wzruszył ramionami.

    - Być może te zmiany są dla nas za szybkie. Do tej pory nasze życie było ustabilizowane. Każdego dnia wiedzieli?my, czego oczekiwać. Teraz wszystko jest inne. Nasze tempo było powolne, a wy wszyscy Amerykanie spieszycie się, spieszycie się wszędzie. To nas peszy.

    - Jeste?cie przyzwyczajeni do rządów autokratycznych, gdzie prawie każdy aspekt waszego życia był kontrolowany przez władzę. Przystosowanie się zajmie trochę czasu - powiedział Gabe. - Ale wkrótce zobaczycie, że demokracja jest o wiele lepsza. Jeste?cie teraz panami samych siebie. Nikt wam nie mówi, co macie robić.

    - Wła?nie tak jest. Kiedy? musieli?my kupować wszystkie towary od Kompanii po cenach przez nią ustalonych, ale również dostawali?my tyle ryb, ile tylko mogli?my zje?ć. Kiedy? mieli?my szkoły dla naszych dzieci. Mieli?my lekarzy i szpital. Musieli?my codziennie pracować z wyjątkiem niedziel i dni?wiątecznych.

    - Teraz też to macie. - Gabe patrzył kpiąco na starego człowieka.

    - Tak. Ale teraz jest Ameryka i musimy płacić za wszystko. Wy nie przyjmujecie naszych pieniędzy, a my nie mamy pracy.

    - Dobrze powiedziane, panie Tarakanow - zaśmiał się Ryan. - Ten amerykański sposób nazywa się wolnym rynkiem. Każdy może zarobić, ile tylko mu się uda - wydać tyle, ile chce - i pracować tyle, ile musi. Nie można siedzieć i czekać, aż kto? poda wszystko na talerzu. Trzeba i?ć przebojem i wyrwać jak najwięcej dla siebie. W ten sposób można stać się bogatym.

    - Demokracja to co? więcej niż zyski handlowe - pospieszył z zapewnieniem Gabe.

    - To jest bardzo cywilizowany sposób zabezpieczania praw jednostki. Tu na Alasce mamy okazję polepszenia warunków ekonomicznych i socjalnych każdego mieszkańca.

    Którego? dnia to terytorium przekształci się w jeden ze stanów. To jest nowy ląd.

    Sama nazwa Alaska oznacza?wielką ziemię". Możemy z niej uczynić największy stan w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki.

    - Ten człowiek, panie Tarakanow, ma nadzieję zostać kiedy? gubernatorem 376 Janet Dailey Alaski - Ryan wskazał na Gabe'a. - Mówię to na wszelki wypadek, gdyby sam się pan nie zorientował po przemowie, jaką teraz wygłosił.

    - Czy to możliwe? - zastanawiała się Nadia, patrząc na Gabe'a ze zdwojonym zainteresowaniem.

    - To jest możliwe. W Ameryce można sprawować każdy urząd. Mógłbym być nawet wybrany prezydentem. Mam przyjaciół w Waszyngtonie. - Gabe nie?miało rozłożył ręce. - Może za kilka lat mógłbym być mianowany gubernatorem terytorium.

    - My?lę, że byłby pan wspaniałym gubernatorem, panie Blackwood. Mam nadzieję, że będę na miejscu, kiedy to się stanie - szepnęła Nadia.

    - Ja również mam taką nadzieję.

    Opu?ciła powieki pod jego gorejącym wzrokiem:

    - Wtedy pan o mnie zapomni.

    - Nie. Nigdy nie zapomnę mojej rosyjskiej księżniczki. Moim najgłębszym pragnieniem jest, aby pani była wtedy przy mnie. - To było najbliższe o?wiadczynom stwierdzenie, jakie wypowiedział w ciągu ostatniego miesiąca.

    Wiedząc, że zainteresowanie Gabe'a skupia się wyłącznie na siedzącej przy nim młodej kobiecie, Ryan wdał się w rozmowę z jej dziadkiem, pytając go o dawne czasy. Udawał zainteresowanie, kiwając głową i wtrącając od czasu do czasu ?rzeczywi?cie?, niemożliwe!", ale mało zrozumiał z rozwlekłej opowie?ci starego człowieka. Jego angielski miał silny rosyjski akcent.

    Kiedy postawiono?niadanie przed Ryanem, Tarakanowie już skończyli pić herbatę.

    - Nadio Lwowna, wiem, że nie masz ochoty pozbawiać tego młodego człowieka swojego towarzystwa, ale twoja mama będzie się martwić, że tak długo nas nie ma, a ja już wystarczająco wynudziłem pana Colby'ego moim opowiadaniem - o?wiadczył dziadek. - Musimy jeszcze zrobić zakupy na targu.

    - Dziadek ma rację. Czas i?ć - przyznała niechętnie Nadia, wstając z ławki.

    Ryan uniósł się uprzejmie, Gabe też szybko się poderwał. Zwróciła się do Gabe'a trzymając koszyk w ręku. - Muszę panu podziękować za herbatę.

    - Pani u?miech wystarczy mi za wszelkie podziękowania - powiedział. - Je?li pani pozwoli, to odwiedzę panią dzi? wieczór.

    - Pana towarzystwo będzie bardzo mile widziane - skłoniła wdzięcznie głowę, ale ta formalna odpowied? nie potrafiła zamaskować radosnego wyrazu jej twarzy.

    Po wyj?ciu Tarakanowów Ryan usiadł do talerza pełnego nale?ników Alaska 377 polanych melasą, podczas gdy Gabe ociągał się z powrotem na miejsce. Kiedy brodaty mężczyzna w fartuchu podszedł z dzbankiem kawy, Ryan wyciągnął swój cynowy kubek.

    - Czy ty jesteś tym Colbym, wła?cicielem?Double Eagle" saloonl - zapytał mężczyzna.

    - Ten sam - przyznał Ryan.

    - Jestem górnikiem. Słowo zawodowca - to jest kraj złota. Jak?nieg stopnieje, wybieram się w góry zobaczyć, gdzie ono się ukrywa. Zabijam czas pracując w tej knajpie przez zimę i zbieram sprzęt. Nie my?l, że jestem chciwy. Gdybym miał wspólnika, to hojnie bym się z nim podzielił udziałem w wydobyciu, szczególnie gdyby był kim? takim jak pan, panie Colby.

    - Nie wyrzucam pieniędzy na popieranie poszukiwaczy. - Chociaż był graczem, Ryan uważał ten interes za zbyt ryzykowny.

    - Jestem do?wiadczonym górnikiem - zaprotestował mężczyzna.

    - Nie jestem zainteresowany. - Ryan postawił kubek na stole, wziął widelec i zaczął je?ć.

    - Kiedy odkryję żyłę, zapamięta pan ten dzień i będzie sobie pluł w brodę, że stracił pan taką szansę. - Poszukiwacz odszedł od stołu.

    - Wszyscy uganiają się za bogactwem - powiedział Gabe potrząsając głową.

    - Mówisz o tym jak o przestępstwie, prawniku. - Ryan nadal jadł nale?niki.

    - Każdy tylko patrzy, jaki zysk może mieć z tego terytorium. Nie zdają sobie sprawy, jakie istnieją możliwo?ci - ile tu można zbudować. Są ważniejsze rzeczy w życiu od zysków. - Siedział zgarbiony nad swoją kawą, ze zmartwionym wyrazem twarzy.

    - Na pewno nie jesteś oszustem, zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie jesteś głupcem.

    - Dlaczego to mówisz? - spytał Gabe.

    - Ile już miałe? ofert kupna twojego biura na Lincoln Street?

    - Kilka.

    - I każda lepsza od poprzedniej.

    - Tak, ale ja mam tam biuro i?pię w pokoju na zapleczu. Ty? mnie namawiał, żeby to kupić. Mówiłe?, że to jest idealny punkt.

    - Ponieważ dom wychodzący na główną ulicę w mie?cie powinien wzrastać w cenie.

    Ceny poszły w górę, a ty pomy?l o opuszczeniu go, zanim ceny spadną.

    - Nie kupiłem go po to, żeby sprzedawać.

    - A więc jesteś głupcem. - Ryan skrzywił się z obrzydzeniem. 378 Janet Dailey - Dlaczego chcąc zachować dom jestem głupcem? - zaatakował Gabe. Ryan pochylił się do przodu.

    - To miejsce rozwija się teraz bardzo szybko, ale to nie będzie długo trwało.

    Jedna z dwóch rzeczy musi się wydarzyć. Albo pozostanie na tym poziomie, albo pójdzie w dół. Po co ryzykować? Zarabiaj pieniądze, kiedy nadarza się okazja.

    - My?lę, że ty to robisz. - Gabe z trudem hamował gniew.

    - Masz cholerną rację. Mam zamiar zbić fortunę i wynie?ć się stąd w diabły.

    Je?li chcesz zostać - to twoja sprawa. Ale posłuchaj mojej rady i zrób pieniądze, póki jeszcze da się je zrobić. Możesz przy tym nadal być filantropem i pomagać bezpłatnie tym skwaterom, uganiającym się za urzędowym potwierdzeniem prawa do własno?ci!

    - To nie byli skwaterzy, bezprawnie zajmujący działki. To byli legalni osadnicy.

    Temu miastu przydałoby się mniej ludzi, którzy my?lą tylko o wzbogaceniu się, a więcej bogobojnych rodzin, jak rodzina Johnsonów czy Tarakanowów.

    - Tarakanowów? - Ryan podniósł brwi ze zdziwieniem.

    - Tak, Tarakanowów. - Gabe zaczerwienił się ze zło?ci. - Pewnie my?lisz, że ojciec Nadii też jest głupcem, ponieważ nie podpisuje się pod twoją szczególną odmianą agresywnego komercjalizmu.

    - Wcale nie - odpowiedział Ryan, biorąc następną porcję nale?ników na widelec.

    - Ja też bym powiedział, że nie. Trzeba tylko popatrzeć na starego pana Tarakanowa, żeby się zorientować, że pochodzi z dobrej, zdrowej rodziny. Jego dumne słowiańskie rysy?wiadczą o tym.

    Ryan zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. Chciał poprawić oczywistą pomyłkę Gabe'a co do pochodzenia Wilka Tarakanowa. Niebieskie oczy mogły być rosyjskie, ale jego rysy mówiły o tym, że jest mieszańcem. Włożył widelec do ust, decydując się na milczenie; je?li Blackwood chciał wierzyć, że Tarakanowowie byli pełnej krwi Rosjanami, to jego sprawa. Już przedtem starał się mu pomóc, ale było widoczne, że Gabe tego nie doceniał. A Ryan nie miał nic do zyskania wyja?niając mu tę sprawę.

    Był rozbawiony za?lepieniem Blackwooda, je?li chodziło o tę Nadię. Widział tylko to, co chciał widzieć, i nic więcej. Ten facet był marzycielem, Ryan zastanawiał się, czy to nie gorsze niż być głupcem. Rzeczywisto?ć miała swoje sposoby na burzenie marzeń.

    Alaska

    

379

    

    Nadia nachylała się nad lustrem o?wietlonym wysokim płomieniem lampy, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku z jej twarzą. Po?liniła koniuszki palców i przesunęła nimi po swoich złocistobrązowych włosach, przygładzając je.

    Ale nadal nie była zadowolona ze swojego wyglądu. Tak bardzo chciała pięknie wyglądać, kiedy przyjdzie Gabe Blackwood. Sama my?l o nim przyprawiała ją o podniecenie i szybsze bicie serca.

    Całe popołudnie zastanawiała się nad tym, że mógłby być gubernatorem i starała się wyobrazić siebie jako jego żonę, jako gospodynię obiadów i przyjęć, na wzór księżnej Marii.

    Ta perspektywa fascynowała ją. Pamiętała również, że nazwał ją księżniczką i powiedział, że chciałby, żeby była przy nim.

    Przekonana, że zdobywa się na co? niesłychanie odważnego, wyjęła z szuflady małe drewniane pudełko i wyjęła z niego woreczek ze skrawkiem wełny nasączonym mieszanką kredy i bieli ołowianej. Pudrowała sobie twarz tym?hiszpańskim papierem", używając go ostrożnie, żeby to nie było zbyt widoczne.

    - Co robisz?

    Nadia podskoczyła i szybko opu?ciła rękę, starając się ukryć kawałek zabielonego materiału, ale smuga pudru została w powietrzu. Uspokoiła się widząc swoją siostrę.

    - Nie powinna? tak się zakradać, Ewo. Przestraszyła? mnie. - Starała się szybko włożyć hiszpański papierek do woreczka.

    - Co tam masz? - Ewa rozejrzała się ciekawie, zanim Nadia zdołała zamknąć woreczek i gło?no wciągnęła powietrze. - Pudrowała? twarz. Mama mówi, że tylko niedobre kobiety malują twarze.

    - To nonsens. Ciotka Anastazja pudruje twarz, a nie jest niedobrą kobietą. - Kiedy Nadia zaciągała sznureczek przy woreczku, wyleciał z niego biały obłoczek.

    - Czy to ona ci dała? - Ewa patrzyła szeroko otwartymi oczami.

    - Je?li już musisz wiedzieć, to ona! - Nadia włożyła woreczek do pudełka i zawahała się, zanim ukryła go w szufladzie. - Nie mów o tym ani słowa mamie. Ona by nie zrozumiała.

    - Czy ja też mogę się upudrować?

    - Będziesz mogła, kiedy doro?niesz. - Włożyła pudełko w róg szuflady i po krótkim wahaniu zwróciła się do siostry. - Kiedy pan Blackwood 380 Janet Dailey przyjdzie dzi? wieczór, nie chcę, żeby? choć słowem wspominała o Kołoszach, czy innych Indianach. Jego nie interesują twoje głupie historyjki.

    - Dlaczego?

    - Bo on nie lubi Indian. - Patrzyła na siebie w lustrze i poprawiała szal na ramionach.

    - Czy on ciebie nie lubi?

    - Oczywi?cie, że mnie lubi.

    . - Ale ty jesteś po czę?ci Indianką, tak jak ja.

    Nadia odskoczyła od lustra i złapała Ewę za ramiona, a schylając się spojrzała jej w oczy.

    - Jestem Rosjanką. Ty też.

    - Ale dziadek mówi… - Ewa wyrywała się.

    - Nie obchodzi mnie, co mówi dziadek - powiedziała ze zło?cią Nadia. - On jest stary i sam nie wie co mówi. Indianie to ci krajowcy, którzy mieszkają w Ranche.

    Oni nie wierzą w Boga i nie umieją czytać ani pisać. W ich domach nie ma mebli.

    Nie mają łóżek,?pią na podłodze jak zwierzęta. My nie jeste?my Indianami i żeby? mi więcej o tym nie wspominała!

    - Przepraszam - schyliła głowę Ewa.

    - Nadia! - Widząc matkę w drzwiach pu?ciła Ewę i szybko wyprostowała się. - Przyszedł pan Blackwood. Chce się z tobą widzieć.

    Przez chwilę patrzyła, jak jej matka u?miecha się z lekka kpiąco i poczuła ucisk w żołądku. Rzuciła się z powrotem do lustra.

    - Czy ładnie wyglądam?

    - Jestem pewna, że pan Blackwood będzie my?lał, że jesteś piękna. Chod?. On czeka.

    Kiedy matka wyszła, Nadia zwróciła się do młodszej siostry:

    - Pamiętaj, co powiedziałam.

    Potem wybiegła przygryzając wargi, żeby wydawały się bardziej czerwone. ?

    Marcowy wiatr wył wokół drewnianego domu usiłując wedrzeć się do?rodka przez każdą szczelinę. Ciężkie chmury zasłaniały niebo i mimo wczesnego popołudnia trzeba było zapalić lampy olejowe. Ich żółty płomień rzucał na szyby bursztynowe ?wiatło.

    Płonący ogień na kominku w salonie rozsiewał ciepło po całym pomieszczeniu.

    Usadowiony na krze?le blisko ognia Wilk patrzył na zgromadzonych w pokoju swoich synów i ich rodziny - siedzących, stojących, z dziećmi na kolanach. Brakowało tylko córki Anastazji, która odpłynęła do Rosji już w grudniu wraz ze swoim mężem.

    Znowu odezwała się w nim potrzeba rodzinnej więzi. Był Tarakanowem. Był czę?cią tej licznej rodziny, a jego siła pochodziła właśnie od niej. Przypomniał sobie głos z przeszło?ci.

    - Oni zawsze odjeżdżają. - Wyszeptał słowa tak często powtarzane przez Taszę.

    - Co mówiłe?, papo? - Pytanie Stanisława rozwiało te wzruszające wspomnienia.

    - Nic. - Potrząsnął głową starając się otrząsnąć z melancholii i wstał.

    - Twoje nowiny napawają mnie smutkiem, Stanisławie Wasiliewiczu.

    - Ja również podjąłem tę decyzję ze smutkiem. Nie będę stąd wyjeżdżał razem z moją rodziną w radosnym nastroju. Ale wiem, że nie chcę tu zostać - stwierdził jego syn. - Pod rządami Amerykanów nie ma tutaj porządku. Już dwa razy moja żona była napastowana na ulicy przez pijanych żołnierzy amerykańskich.

    Czy ktokolwiek stara się temu zapobiec? Nie. Kiedy żołnierze nie są na służbie - piją. Nikt ich nie kontroluje. Skargi kierowane do ich 382 Janet Dailey generała nie odnoszą skutku. On ich upomina, ale nie podejmuje żadnych działań, żeby zaprowadzić porządek. Mówi, że sprzedaż alkoholu jest legalna, a tylko jego import jest zabroniony. Nasze kobiety nie mogą już bezpiecznie chodzić po ulicach.

    - Podjąłe? ważną decyzję - westchnął ciężko Wilk. - Nigdy mi przedtem ani słowem o tym nie wspominałe?.

    - Bo wciąż mówiłe?, że tutaj pozostaniesz - przypomniał mu Stanisław. Wilk patrzył na obu synów. Obaj milczeli. Obaj siedzieli ze spuszczonymi głowami.

    - Lew, czy ty wiedziałe? o tym? - Lew skinął potwierdzająco, a Stanisław wpatrywał się w swoje zaci?nięte dłonie.

    Nie byłoby przedtem możliwe, żeby jakakolwiek decyzja dotycząca rodziny została powzięta bez konsultacji z nim, głową rodziny, ale Wilk zdawał sobie sprawę, że przybycie Amerykanów i propagowana przez nich zasada osobistej wolno?ci zmieniła nawet i to.

    - Papo- Stanisław jeszcze mocniej zacisnął dłonie. - Powiedzieli?my, że zaczekamy i zobaczymy, jak tu będzie z Amerykanami. Ale tutaj nie można mieszkać i nie można prawdziwie opiekować się rodziną. Ceny, które ustalili Amerykanie, są wysokie. Pracownicy w moim sklepie, nawet Aleuci, żądają, żebym im płacił pięć dolarów dziennie w jankeskim złocie. To jest zbyt wiele. Ja nie mogę im tego zapewnić, gdyż nie zdołam wtedy utrzymać mojej rodziny. Muszę my?leć o niej.

    - Prosił Wilka o wyrozumiało?ć. - Wiesz, jak to jest z moją żoną, w jaki sposób traktują ją Amerykanie, jak ją wyzywają.

    To był cios dla Wilka. Tak mało miał już do powiedzenia. Sięgnął do kieszeni po fajkę, szukając w niej uspokojenia i starając się zatuszować zaskoczenie, ale ręka mu drżała.

    - Więc odjeżdżacie - wyszeptał.

    - Tak. W przyszłym tygodniu odpływa statek do Rosji.

    Szczególnie bolesna była?wiadomo?ć, że Stanisław od tak dawna nosił się z tą decyzją, a on przez cały ten czas nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jego syn był tutaj nieszczę?liwy.

    - A ty, Lew - Wilk spojrzał na swojego najstarszego syna - czy też mnie opu?cisz? Nadia wydała okrzyk protestu i uklękła przy krze?le Lwa.

    - Papo, nie możesz mieć takich zamiarów. Ja chcę tu zostać.

    Alaska

    

383

    

    Prawie w tym samym momencie o?mioletnia Ewa skoczyła na kolana Wilka, trzymając się go kurczowo i płacząc.

    - Ja nie chcę cię opu?cić.

    Wzruszenie złapało go za gardło, kiedy głaskał przytuloną do siebie główkę.

    - Nie chcę, żeby? odjechała, mój skarbie.

    - Nie obawiajcie się - zapewnił wszystkich Lew. - Nie wyjedziemy. Zostaniemy tutaj.

    - Ja też - powiedział Dymitr, syn Stanisława. Łzy zakręciły się w oczach Wilka, więc pociągnął nosem; nie chciał się odzywać, bo głos by mu się łamał. Kiedy uwagę rodziny odwróciło stukanie do drzwi, Wilk skorzystał z okazji, żeby ukradkiem wytrzeć sobie oczy.

    Frontowe drzwi otworzyły się i wiatr z łoskotem wpadł do pokoju, a wraz z nim Gabe Blackwood otrzepujący?nieg z butów. Nos i policzki miał zaczerwienione z zimna.

    - Dzień dobry. -?ciągnął futrzaną czapę ze swoich płowych włosów u?miechając się szeroko do wszystkich.

    Otrząsnąwszy się ze zdumienia, Nadia wstała i podeszła, żeby go przywitać.

    - Panie Blackwood, prosimy. - Ale jej pozdrowienie nie było tak ciepłe jak zazwyczaj. Była?wiadoma obecno?ci innych członków rodziny w pokoju oraz powodu, dla którego się zgromadzili.

    - Wybaczcie, je?li wam przeszkodziłem. Mogę przyj?ć innym razem - powiedział niepewnie Gabe.

    Nadia spojrzała na dziadka, mając nadzieję, że poprosi go?cia o pozostanie.

    Skinął głową.

    - Proszę, niech pan wejdzie, panie Blackwood.

    Kiedy Gabe rozpinał swój podbity futrem płaszcz, Wilk Tarakanow powiedział:

    - Pan Blackwood na pewno zmarzł, weż go do kuchni i zrób herbaty.

    - Z przyjemno?cią się napiję, panie Tarakanow. Dziękuję.

    Chociaż Nadia zauważyła, jak szybko Gabe umiał skorzystać z okazji, żeby zostać z nią sam, była zbyt zmartwiona tematem rodzinnych rozmów, by jej to sprawiło przyjemno?ć. Usłyszała nutę żalu w głosie Lwa, kiedy wyrażał zgodę na pozostanie na wyspie. Podejrzewała, że zdecydował tak nie z własnej woli, ale z poczucia obowiązku, aby zapewnić opiekę ojcu.

    W kuchni zajęła się samowarem. Kiedy brała imbryczek z kredensu, zatrzymała rękę na drzwiczkach z drewna cedrowego. Wuj Stanisław zrobił ten kredens dla jej dziadka. 384 Janet Dailey - Co? panią gnębi, prawda?

    Nadia odwróciła się i u?miechnęła blado, żeby ukryć przed mm swoje zmartwienie.

    - Nie, tylko u dziadka nie ma cukru do herbaty, używa tylko miodu do słodzenia.

    - Sięgnęła po mały garnuszek, stojący na półce w kredensie.

    - Co? jest nie w porządku. Wyczułem to od razu, jak wszedłem. Pani rodzina wygląda na zatroskaną. Czy są jakie? złe wiadomo?ci?

    - Tak… Nie… Mój wuj zdecydował się wyjechać z Sitki - wyznała wreszcie z oczami wbitymi w garnuszek z miodem, który postawiła na blacie. - Zabiera swoją rodzinę do Rosji. Mówią, że za wielki tu panuje bałagan, żeby mogli to wytrzymać.

    - Ależ wszystko się zmieni. To jest tylko okres przej?ciowy. Przyznaję, że żołnierze z fortu są niezdyscyplinowani, piją i hulają poza służbą, ale to nie będzie długo trwało. Chyba nie oceniają wszystkich Amerykanów na podstawie złego zachowania tych nielicznych?

    - Nie wiem.

    Obrócił ją do siebie, ręce miał wciąż zimne. Miał poważny wyraz twarzy.

    - Nie przeczę, że teraz na Sitce są nieprzyjemne stosunki, ale to wszystko się zmieni, kiedy tylko Kongres nada Alasce status samorządnego terytorium. Nie będzie wtedy panowania wojska. Będziemy mieli rząd terytorialny, a żołnierze odejdą stąd. Będziemy mieli własne sądownictwo, co umożliwi karanie winnych.

    Teraz element kryminalny nie zwraca uwagi na nasze rozporządzenia, bo wie, że nie możemy ich egzekwować. Ale to nie potrwa długo. Nasze miasto będzie przyzwoite, prawo przestrzegane, a ludzie będą mogli zakładać rodziny i spokojnie spoglądać w przyszło?ć.

    Nadia prawie nie słuchała tej przemowy. Patrzyła na jego twarz, inteligentne wysokie czoło, silnie zarysowane ko?ci policzkowe uwydatnione przez długie bokobrody. Słabo zarysowana broda była w jej oczach niewielkim mankamentem.

    My?lała ze strachem, że mogłaby go nigdy więcej nie zobaczyć, gdyby jej ojciec również zdecydował się wyjechać.

    - Papa mówi, że nie wyjedzie, ale ja wiem, że to tylko ze względu na dziadka.

    Dziadek jest stary. Martwię się, że gdyby umarł, to papa nie miałby już powodu, żeby tu zostać. Gdyby tak się zdarzyło, Gabe, to nie wiedziałabym, co zrobić. Ja nie chcę wyjechać. - Chociaż zdobyła się na odwagę nazwania go po imieniu, nie odważyła się jednak powiedzieć, że właśnie jego nie chce zostawić.

    Alaska 385 - Pani nie może wyjechać. - Wydawał się zaskoczony tą możliwo?cią. Jego palce zacisnęły się na jej ramionach, jakby chciał jej przeszkodzić w odej?ciu.

    - Je?li moi rodzice będą wyjeżdżać, nie będę miała wyboru. Nie mogę zostać tu sama. - Możliwo?ć rozstania z nim sprawiała jej tyle bólu, jak gdyby to miało nastąpić zaraz. - Będę tęskniła za panem.

    - Nie. Ja nie pozwolę, żeby tak się stało. - Zarażony jej strachem wziął ją w ramiona i trzymał blisko siebie, przyciskając wargi do jej włosów. - Nie puszczę cię, Nadia - szepnął. - Jeste? moją księżniczką.

    Jego żarliwy głos przejął ją dreszczem. Jednak chwila ta była zatruta goryczą, ponieważ zastanawiała się, czy ich pierwszy u?cisk nie będzie ostatnim. Zamknęła oczy, żeby zapamiętać, jak obejmowały ją jego ręce, zapach tweedowej marynarki i jej szorstką fakturę przy swoim policzku. Chciała zabrać to wspomnienie ze sobą i zachować na przyszło?ć.

    - Chciałabym, żeby pan co? zrobił, trzeba co? powiedzieć papie, żeby nie nastąpiła ta okropna rzecz - powiedziała.

    - Mógłbym co? zrobić. - W głosie jego było tyle pewno?ci siebie, że Nadia podniosła głowę, aby na niego popatrzeć.

    - Mógłbym go prosić o pozwolenie po?lubienia pani. To znaczy… je?li pani chce zostać moją żoną. - Jego palce dotknęły pieszczotliwie jej policzka, kiedy patrzył na nią z uwielbieniem.

    Rozchyliła wargi, ale nie wydobyła z siebie żadnego d?więku. Niedowierzanie nie pozwoliło jej wyrazić rado?ci.

    - Tego pragnąłem od pierwszego dnia, kiedy spotkali?my się przed sklepem pani dziadka.

    - Ja też, bardziej niż czegokolwiek na?wiecie.

    - Pani nie wie, jak mnie tym uszczę?liwia - wyszeptał dotykając jej policzka. - Kocham cię, Nadia - moja księżniczko.

    - A ja kocham ciebie.

    Kiedy ją całował, Nadia była pewna, że umiera i zaraz będzie w niebie, które opisywali księża. Z pewno?cią nic nie mogło dorównać temu cudownemu uczuciu, jakie w tej chwili było jej udziałem.

    - Nasze małżeństwo będzie symbolem dla każdego na Alasce. Związek pomiędzy starym i nowym. Ty i ja pokażemy Rosjanom i Amerykanom, jak można żyć i pracować razem dla lepszej przyszło?ci.

    - Tak. - Nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił, ale to brzmiało 386 Janet Dailey poważnie. Wszystko, co on mówił, zawsze brzmiało poważnie i uroczy?cie. Była przekonana, że właśnie dlatego będzie kiedy? gubernatorem, a ona jego żoną. Ta my?l przyprawiała ją o zawrót głowy. Ale to nie zdarzy się tak szybko, jakby tego chciała. - Jestem tak szczę?liwa, że aż się boję, czy co? nam nie stanie na przeszkodzie. Gabe, kiedy będziesz prosił mojego ojca o zgodę?

    - Poszedłbym do niego w tej chwili, ale z tego, co mówiła?, wynika, że nie jest to odpowiedni moment. - Pu?cił ją z objęć i cofnął się o krok, aby inni nie dostrzegli ich poufało?ci. Nadia była dumna, że jak prawdziwy dżentelmen zawsze dbał o jej reputację. Sprawiało jej przyjemno?ć, że nie wykorzystywał sytuacji i nigdy nie zachowywał się w sposób, który mógłby ją skompromitować. - Przyjdę do waszego domu wieczorem, kiedy będę mógł porozmawiać z twoim ojcem na osobno?ci.

    - On wyrazi zgodę. Wiem, że tak - stwierdziła.

    Kiedy szykowała herbatę, zdała sobie sprawę, że wkrótce będzie robić dla niego wiele rzeczy w ich wspólnym domu, jako jego żona.

    Kwietniowy deszcz bębnił o szyby, gdy Nadia ubrana w tradycyjny strój?lubny, haftowaną suknię i nakrycie głowy, klęczała przy krze?le swojego ojca prosząc, żeby jej wybaczył wszystkie przewinienia. Wilk stał z boku obserwując rytuał, który zawsze odbywał się w domu panny młodej przed ceremonią?lubu. Ciężko mu było na sercu z powodu nieobecno?ci tak wielu członków rodziny.

    Kiedy Lew wręczał córce chleb i sól, Ewa pociągnęła Wilka za rękę. Pochylił się, żeby dosłyszeć jej szept.

    - Dlaczego papa to robi? - Żeby Nadia wiedziała, że on nigdy nie pozwoli, aby była głodna, chociaż już nie będzie mieszkać w jego domu.

    Jej przyszły mąż, Gabe Blackwood, klęczał przy Nadii. Uroczy?cie wręczyła mu mały bicz ze splecionych włosów.

    - Zrobiła to z własnych włosów - Ewa poinformowała Wilka. - Obcięła pasmo włosów wczoraj wieczorem. Widziałam, jak je plotła. Dlaczego ona mu to daje? Czy on ją będzie tym bił?

    Wilk potrząsnął głową i szepnął:

    - To jest znak, że poddaje się jego władzy. Teraz cicho - upomniał Ewę i pochylił głowę, kiedy Lew zaczął odczytywać modlitwy.

    Alaska

    

387

    

    Modlitwą zakończono tradycyjną ceremonię w domu rodziców panny młodej. Nadszedł czas na przej?cie długiej drogi do Soboru?więtego Michaiła. Pan młody pomógł Nadii włożyć długi burnus, który miał chronić jej suknię od deszczu. Kiedy wychodzili z domu, każde z nich niosło parasol.

    Reszta rodziny szła za nimi. Lew Tarakanow zostawił drzwi domu otwarte, w symbolicznym ge?cie -jego dom miał być zawsze otwarty dla córki, gdyby mąż okazał się dla niej niedobry.

    W pewnym momencie zauważyła to Ewa. Pu?ciła rękę dziadka i pobiegła z powrotem do domu. Kiedy udało jej się zamknąć drzwi, wróciła do dziadka i wzięła go za rękę.

    - Papa zapomniał zamknąć drzwi, a przecież deszcz pada. Czy nie będzie zadowolony, że ja to zauważyłam? - Dumna z siebie u?miechnęła się do Wilka.

    Zaczął jej tłumaczyć przyczynę pozostawienia otwartych drzwi, potem zawahał się.

    Walenie deszczu w jego parasol w pełni usprawiedliwiało uczynek Ewy, a w końcu otwarte drzwi były tylko symbolem.

    - Chod? - u?miechnął się do wnuczki. - Musimy dogonić twoich rodziców i Dymitra, inaczej spó?nimy się na?lub. /j okna swojego baru Ryan obserwował orszak?lubny zmierzający w kierunku soboru.

    Nie zaproszono go na tę ceremonię, czemu wcale się nie dziwił. Jego drogi rozeszły się kilka miesięcy temu z drogami idealisty, Gabe'a Blackwooda.

    Ryana znudziły stałe pouczania cnotliwego, zawsze mającego słuszno?ć prawnika, dotyczące fatalnego wpływu jego baru na rozwijające się miasto Sitka. Blackwood czynił go odpowiedzialnym za pijaków na ulicach. Wielokrotnie oskarżał go o łamanie prawa przez nielegalny import alkoholu i nalegał, żeby Ryan, dla dobra społeczno?ci, zaprzestał tego procederu i w ten sposób dał przykład innym wła?cicielom barów.

    Ryan wy?miewał się z tych nierealnych pomysłów.

    - Inni będą się cieszyć, kiedy zamknę interes, a będą się też nie?le?miać z mojej głupoty - powiedział mu. - Je?li nie ja będę sprzedawał, to będzie robił to kto? inny. Możesz ustanawiać przepisy, jakie chcesz, ale mężczy?ni i tak będą mieli swój alkohol. Zamiast mówić to do mnie, spotkaj się z generałem Davisem.

    On ma tutaj wyłączną władzę. A kiedy będziesz się z nim widział, zapytaj, czy ta whisky z Tennessee, którą ostatnio mu posłałem, była dobra. 388 Janet Dailey - Ty i tacy jak ty niszczą to miasto. Przez was wyjeżdżają stąd przyzwoici ludzie.

    - Jak na przykład Rosjanie. Ty jesteś głupcem, Gabe - powiedział Ryan z obrzydzeniem. - Generał i jego żołnierze cholernie dobrze wiedzą, co jest w tych skrzynkach sprowadzanych do barów w mie?cie, i przymykają na to oko. To jest miasto wojskowych, a żołnierz musi mieć swoją szklaneczkę rumu. Miej pretensję do Davisa albo do Kongresu o to, co się dzieje na ulicach, ale nie do mnie, że zarobię dolara dostarczając towar, na który jest popyt.

    - Ale to jest nielegalne - protestował Gabe.

    - A więc znajd? kogo?, kto będzie egzekwował twoje cholerne prawo. Jeste? idiotą, je?li my?lisz, że wyrzeknę się fortuny, żeby podporządkować się temu prawu!

    W tym momencie Gabe stracił panowanie nad sobą i zaatakował, rzucając się na niego jak rozjuszony byk. Ryan potarł szczękę, przypominając sobie, jak Gabe go wtedy uderzył. Barman Lyle odciągnął Gabe'a. Prawnik miał niewątpliwie choleryczny temperament.

    Po tym incydencie ich przyjacielskie stosunki ustały i dla Ryana nie było to niespodzianką. Z przybyciem pierwszej fali nowych osadników Gabe zaczął nawiązywać stosunki z poważnymi kupcami oraz wła?cicielami nieruchomo?ci i bywał nawet zażenowany, kiedy widziano go z Ryanem, który nie był odpowiednim towarzystwem dla człowieka o ambicjach politycznych.

    Ryan u?miechnął się dó siebie. To przecież pieniądze kupowały głosy wyborców.

    Bez pieniędzy cała dobra wola Gabe'a Blackwooda i jego wysokie ideały nie znaczyły nic.

    - Czy nie przestaje padać? - Barman, Lyle Saunders, podszedł do okna i złożył ręce na swoim wystającym brzuchu. Jego ciemne włosy były posmarowane tłuszczem i rozdzielone przedziałkiem. Obfite bokobrody uwydatniały pulchno?ć twarzy.

    - Nie wygląda na to - odpowiedział Ryan.

    - A tu idzie Blackwood i panna młoda - zauważył barman. - Był pan kiedy? na takim prawosławnym?lubie? - spytał.

    - Nie.

    - To są okropnie długie ceremonie. Ci chłopcy od ołtarza, czy jak tam się ich nazywa, będą mieli pełno stearyny na swoich ubiorach, zanim zakończy się trzymanie koron nad nowożeńcami. - Patrzył na orszak przez chwilę, Alaska

    

389

    

    potem wskazał grubym palcem grupę członków rodziny. - Niech pan patrzy na tego młodego faceta. Je?li nadal szuka pan kogo?, kto zna te wody, on może być dobry dla pana. Urodzony i wychowany tutaj - o ile wiem. Wyszkolony na nawigatora.

    Umie również mówić tym indiańskim bełkotem. Ryan przyjrzał się bliżej młodemu Tarakanowowi, idącemu przed starym mężczyzną i małą dziewczynką. Wydawało mu się, że on ma na imię Dymitr.

    - Dziękuję, Lyle - powiedział. - Będę go miał na uwadze.

    Rozległ się tupot nóg na drewnianym chodniku przed barem. Dwaj żołnierze przebiegli przy oknie, skuleni przed deszczem. Barman ostatni raz spojrzał na orszak weselny, potem odwrócił się i potrząsnął głową.

    - Nigdy bym nie przypuszczał, że Blackwood ożeni się z dziewczyną półkrwi - mruczał sam do siebie.

    Ryan wątpił, czy Gabe zdawa} sobie sprawę z tego, że Nadia jest półkrwi Indianką.

    Blackwood traktował to wszystko zbyt powierzchownie. Prędzej czy pó?niej dowie się o tym fakcie. Ryan nie sądził, żeby mieszane pochodzenie rodziny Tarakanowów było ogólnie znane w Sitce, ale wystarczająco dużo ludzi o tym wiedziało albo się domy?lało. Może kto? powinien był uprzedzić Gabe'a, ale je?li chodziło o Ryana, to?niech kupujący będzie ostrożny".

    Dwóch żołnierzy po służbie weszło do baru, robiąc hałas za całe wojsko i tupiąc przy czyszczeniu butów z błota. Ryan odwrócił się do nich i rozpoznał dwóch stałych go?ci, szeregowca Kelly'ego i szeregowca Wheelera. Zdjęli czapki i otrząsali je z wody, potem zaczęli wycierać twarze.

    Wheeler, niższy i bardziej krępy, z niesforną szopą słomianych włosów, pokazywał przez ramię co? na ulicy.

    - Hej, barman, gdzie ci ludzie idą tacy odszykowani? Czy jest jaka? zabawa, o której nikt nam nie powiedział?

    - To jest?lub.

    - O, do diabła. - Wheeler i jego przyjaciel Kelly podeszli do baru. - Nalej nam tego?wiństwa. - Wheeler rzucił pieniądze, potem oparł się o bar. - Kogo złapano?

    - Tego prawnika, Blackwooda. - Lyle postawił dwie szklanki na barze, odkorkował butelkę whisky i nalał do pełna.

    - Czy to nie ten, co latał za rosyjską dziewuchą?

    Nie czekając na potwierdzenie, obrócił się do swojego kolegi i podniósł szklankę jak do toastu. 390 Janet Dailey - Zazdroszczę mu jak diabli, że będzie ją mógł przelecieć dzi? w nocy.

    Widziałe? ją, Kelly? To ta co ma włosy jak palone złoto, ciemne i błyszczące.

    - Jedyne złoto, jakie mnie interesuje, kryje się w tych górach - stwierdził ponuro Kelly, potem połknął tani alkohol ze swojej szklanki. - Będę zadowolony, kiedy przyjdzie wiosna i zmieni się ta cholerna pogoda. Wtedy wyruszę, żeby zapolować na tę błyszczącą żółtą rzecz.

    - W tym paskudnym miejscu pogoda nigdy nie będzie lepsza - powiedział z goryczą Wheeler. - Jak to się stało, że wpakowali nas do tej przez Boga zapomnianej dziury na końcu?wiata? Nie ma ani jednej cholernej rzeczy, którą mężczyzna mógłby się zająć w tym mie?cie poza piciem i chodzeniem na kurwy.

    - Wstydziłby? się, Nacie Wheeler - Duża Molly wyszła z zaplecza trzymając ręce na biodrach, co uwydatniało jej kształty. - Zawsze mi przysięgałe?, że to są twoje ulubione rozrywki. Teraz widzę, że kłamałe?.

    Przy każdym ruchu spódnica odsłaniała niskie buciki i czarne pończochy.

    Ufarbowane na ciemno włosy tworzyły piramidę loczków, zebranych na czubku głowy i przytrzymywanych jaskrawym hiszpańskim grzebieniem. Ciemno podmalowane oczy kontrastowały z bielą twarzy, grubo pokrytej toksycznym pudrem, który już porobił na niej szramy. Plamy różu na policzkach dodawały wulgarnej jaskrawo?ci jej twarzy.

    Ale Wheeler nie patrzył ani na jej twarz, ani na nogi.

    - Ja nie mówiłem, że tego nie lubię, Duża Molly. Ja tylko mówiłem, że tu nie ma innego wyboru. - Patrzył na tę górę ciała, która wylewała się przez duży dekolt.

    - Zgadzam się z tobą, Nate, być trze?wym w tym mie?cie to marny wybór. - Położyła rękę na ladzie, oparta na niej całym ciałem, ustawiając się tak, żeby miał dobry wgląd w zagłębienie jej dekoltu. - Czy będziesz tutaj stał jak ofiara losu, Nate, czy postawisz spragnionej kobiecie drinka?

    - Daj nam butelkę i jeszcze jedną szklankę. - Wheeler zanurzył rękę w kieszeni i położył pieniądze na ladzie, potem szturchnął kolegę. - Chod? Kelly, usiąd?my przy stole.

    Dan Kelly odszedł niechętnie od baru i poszedł za Wheelerem, który złapał butelkę i szklankę, kierując się do jednego ze stołów. Zamiast przenie?ć krzesło na drugą stronę, aby usią?ć obok dziewczyny z baru, Kelly postawił swoje krzesło po przeciwnej stronie.

    - Co się stało twojemu koledze, Nate? - Duża Molly przypatrywała się wysokiemu, szczupłemu żołnierzowi.

    Alaska 391 - Nie zwracaj na niego uwagi. On zawsze duma nad tą kopalnią złota, której jeszcze nie znalazł. Ożywia się dopiero po kilku drinkach. - Wheeler napełnił szklankę, potem obrócił krzesło i położył rękę na jej ramieniu. - Teraz ty i ja porozmawiamy.

    - Tylko uważaj na tę swoją rękę. Znasz zasady. Żadnych bezpłatnych pieszczot.

    - No, Molly - zaprotestował.

    - Business is business - przypomniała mu. - Je?li to ci się nie podoba, wez butelkę i znajd? sobie pijaną squaw z Ranche. Wtedy będziesz miał wszystko za darmo, razem z chorobą.

    - Jeste? twardą kobietą, Molly.

    - Nie, Nate, wiesz, że jestem miękka. Ile razy ostatniej zimy zanurzałe? się w mojej miękko?ci?

    Ryan zbyt wiele razy widział Molly przy pracy, żeby interesować się tym, jak zwabia nowego klienta. Podszedł do baru.

    - Jestem w biurze na zapleczu, gdyby? mnie potrzebował, Lyle. ?

    Po?lubie państwo Blackwood zajęli dom z niewielką ilo?cią mebli, głównie używanych. Nadia starała się, jak mogła, żeby stworzyć przyjemną atmosferę dla swojego ukochanego męża.

    Stale siedziała z igłą w ręku, robiąc serwetki, które miały zakryć zniszczoną powierzchnię stołów ' komód, haftując nakrycia na obłupane oparcia sofy i krzeseł. Ilekroć jednak rozglądała się po pokoju, widziała, ile jest jeszcze do zrobienia - nowe firanki do okien, makatki na?ciany, dywany na podłogi.

    Słysząc skrzypienie pióra po papierze, Nadia podniosła głowę znad robótki. Gabe siedział przy stole służącym mu jako biurko, schylając się nad listem, który pisał w pełnym skupieniu. Gdyby nawet miała po?więcić na to całe życie, żeby ten dorn stał się powodem jego dumy, chętnie by to dla niego zrobiła.

    Przerwał pisanie, przejechał ręką po włosach, a potem przetarł oczy ruchem wskazującym na zmęczenie. Nadia odłożyła robótkę i przeszła przez pokój, stąpając cicho na palcach, żeby mu nie przeszkadzać stukotem obcasów na gołej podłodze. W kuchni przygotowała dzbanek herbaty i postawiła go razem z dwiema filiżankami i garnuszkiem miodu na srebrnej tacy, którą dostała w prezencie ?lubnym od dziadka.

    Zaniosła tacę do salonu i postawiła ją na stole, przy którym pracował. Spojrzał zamy?lony- ze zmarszczonymi brwiami. Ten wyraz twarzy był tak chłopięcy, że miała ochotę wyciągnąć rękę i odgarnąć mu z czoła zmierzwione włosy. - My?lałam, że może będziesz miał ochotę na herbatę - szepnęła. _??? wielką ochotę - westchnął i wyprostował się na krze?le, wyginając plecy i poruszając ramionami, żeby rozlu?nić zmęczone mię?nie.

    Alaska

    

393

    

    Nadia nalała herbatę, dodała do niej tyle miodu, ile on lubił, potem przeszła dokoła stołu, żeby postawić przed nim filiżankę. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.

    - Co piszesz? - Zerknęła ciekawie na papier, prawie cały pokryty jego starannym pismem.

    - List do Kongresu z pro?bą o nadanie nam prawa do utworzenia jakiej? władzy administracyjnej. Należy ich poinformować o obecnej sytuacji, o istniejących tu możliwo?ciach zdrowego rozwoju. Nie można tutaj dalej żyć bez żadnego prawa.

    Muszą wprowadzić jakie? ustawodawstwo, żeby położyć koniec tej bezsensownej sytuacji - stwierdził.

    - Przekonasz ich. - Położyła mu rękę na ramieniu, gestem wyrażającym pieszczotę i zaufanie.

    - Ale ze mnie mąż. - Jego u?miech był nieco smutny. - Ledwie dwa słowa powiedziałem do ciebie przez cały wieczór. Wkrótce oskarżysz mnie, że cię zaniedbuję.

    - Nigdy. - Poczerwieniała, kiedy jego ręka przesuwała się w kierunku jej piersi. Łagodnie wysunęła się z jego objęć i powróciła do tacy z herbatą, żeby nalać sobie filiżankę. Jeszcze nie czuła się swobodnie w sytuacjach małżeńskiej intymno?ci. Tylko jego pocałunki stale sprawiały jej przyjemno?ć. - Czy ci mówiłam, że mój kuzyn, Dymitr, znalazł pracę?

    - To wspaniała wiadomo?ć. Gdzie on pracuje?

    - Pan Colby go zatrudnił.

    - Colby? Ten łobuz?

    Zaszokowana jego nagłym wybuchem gniewu, Nadia wyjąkała niepewnie.

    - Ja… Ja my?lałam, że on jest twoim przyjacielem.

    - On? Nigdy! - Gabe odepchnął gwałtownie krzesło i zaczął chodzić po pokoju, gwałtownie gestykulując. - Ten jego bar i jemu podobne są odpowiedzialne za połowę zła, które się dzieje w tym mie?cie! To są domy grzechu i przekupstwa i dlatego nie powinny mieć zezwolenia na działalno?ć! - Zatrzymał się, mówiąc do niej z gniewem. - Co napadło twojego kuzyna, żeby i?ć do pracy w takim miejscu?

    On będzie łamał prawo. Walczę, żeby można było żyć przyzwoicie w tym mie?cie, a w tym samym czasie kto? z twojej rodziny dopuszcza się takiej głupoty. Jak to będzie wyglądać?

    Nadia skuliła się i odsunęła trochę od niego.

    - Dymitr nie będzie pracował w barze. On jest nawigatorem - wyja?niała niepewnie. - Pan Colby zatrudnił go na swoim statku. 394 Janet Dailey - Jego statku? Jakim statku? - Cofnął się. - Co Colby ma zamiar robić ze statkiem?

    Czując, że ochłonął z gniewu, pospieszyła zapewnić go, że jej kuzyn nie będzie robił nic złego.

    - Dymitr powiedział, że pan Colby kupił jednomasztowiec od Kompanii, aby handlować z wioskami Kołoszy w tym rejonie i zdobywać skóry. To właśnie ma robić Dymitr. On jest wykwalifikowanym nawigatorem, znającym te wody i położenie poszczególnych wiosek. Ma do?wiadczenie w handlu i bardzo dobrze mówi językiem Kołoszy.

    - Te dzikusy. - Gabe wymówił to przez zaci?nięte zęby, a wargi prawie mu drżały.

    - Nikt nie powinien się zbliżać do nich, do ich rze?bionych drewnianych bożków nawet na milę.

    - Ich totemy nie są bożkami. One przedstawiają historię i legendy ich klanów.

    - Skąd o tym wiesz? - zaatakował ją.

    - Tak mi mówiono - wyszeptała speszona.

    - Cokolwiek to jest, są to przedmioty pogańskie i powinny być spalone. Żaden przyzwoity człowiek nie powinien zadawać się z takimi jak oni - czy chodzi o skóry, czy o co? innego. Gdyby wojsko było rozsądne, to zlikwidowałoby ten chlew, który nazywają Ranche, razem z jego chorobami i pijaństwem, i wysłałoby tych wszystkich brudnych Indian na jaką? odległą wyspę.

    Ręka Nadii trzęsła się lekko, kiedy podnosiła filiżankę. Herbata była już zimna.

    Postawiła filiżankę na spodeczku, żałując gorzko, że podjęła temat Kołoszy.

    Teraz musi pamiętać, jaki Gabe jest wrażliwy, i unikać jakiejkolwiek wzmianki o Indianach. To wszystko jej wina, że tak się rozzło?cił. Powinna się lepiej orientować.

    Półtora roku pó?niej gwia?dzista flaga powiewała nad obywatelami miasta Sitka, zebranymi na placu defilad przed Zamkiem Baranowa, który był teraz rezydencją wojskowego dowódcy Alaski. Ryan Colby stał z boku tłumu, z palcem wetkniętym w kieszonkę od zegarka swojej brokatowej kamizelki. Trzymając jak zwykle cygaro, obserwował szczupłego, pochylonego mówcę, który stał na stopniach werandy.

    Ten starszy mężczyzna nie wyglądał na oratora mogącego przyciągnąć Alaska 395 uwagę ludzi. Jego ubranie robiło wrażenie wymiętego, a faliste siwe włosy były w nieładzie. Wysokie czoło i obwisłe brwi uwydatniały podobny do ptasiego dzioba nos i cofniętą brodę. Ale ten mężczyzna był uprzednio sekretarzem stanu - to William H. Seward, człowiek, który spowodował, że kupiono Alaskę od Rosjan.

    - Pan Summer w swoim kunsztownym, wspaniałym przemówieniu - mówił Seward charakterystycznym ochrypłym głosem, wspominając senatora z Massachusetts, który był szermierzem kupna Alaski - chociaż mówił tylko o faktach historycznych, nie przesadził - nikt nie jest w stanie przesadzić - mówiąc o skarbach morza tego terytorium. Poza wielorybem, którego widujemy wszędzie i stale, oraz wydrą morską, uchatką, foką i morsem, żyjącymi w wodach otaczających zachodnie wyspy - w tych wodach, jak również w wodach wschodniego archipelagu, jest obfito?ć łososia, dorsza i innych ryb, które podtrzymują życie zarówno ludzi, jak i zwierząt. To, co zobaczyłem tutaj, prawie przekonało mnie do teorii pewnych naturalistów, którzy twierdzą, że wody kuli ziemskiej są przepełnione zapasami pożywienia, o wiele przekraczającymi te, których może dostarczyć ląd.

    W ten sposób Seward usprawiedliwiał zakup tej ziemi, który nazywano sarkastycznie?hysiem Sewarda". Ryan zwrócił uwagę na grupkę obywateli stojących w postawie pełnej uszanowania przy werandzie. Wszyscy, z jednym wyjątkiem, byli członkami zarządu miasta. Był tam burmistrz, będący również rządowym poborcą ceł, i radni. Ryan zastanawiał się, jak udało się Black-woodowi dostać do tej grupy; przypuszczał, że spowodowała to fala listów pisanych przez niego do Kongresu, w których domagał się, aby zastąpić wojskowe rządy na Alasce jaką? formą władzy administracyjnej.

    Czarnowłosy mężczyzna w kurtce marynarskiej i czapce z daszkiem przepychał się przez tłum, zatrzymując się od czasu do czasu i przyglądając zgromadzonym, jakby kogo? szukał. Ryan poznał w nim młodego szypra ze swojego szybkiego jednomasztowca, wycofał się więc z tłumu i skinął na Dymitra Tarakanowa. Kiedy młody człowiek podszedł do niego, Ryan był - jak zawsze - zaskoczony twardym i pewnym spojrzeniem czarnych oczu tego dwudziestolatka. Podczas ich pierwszego spotkania, wiosną poprzedniego roku, Ryan doszedł do wniosku, że braki w do?wiadczeniu Dymitr Tarakanow szybko uzupełni bystrą inteligencją i spokojnym lekceważeniem niebezpieczeństw. Nie pożałował swojego wyboru.

    - Lyle powiedział mi, że pan jest tutaj - powiedział Dymitr cichym głosem. 396 Janet Dailey - Są jakie? kłopoty?

    Pod cienkimi czarnymi wąsami Dymitra pojawił się lekki u?miech.

    - Nie ma żadnych. Futra znajdują się w pana magazynie, a whisky jest schowana na wyspie. Jak tylko się?ciemni, dostarczymy ją.

    - Dobrze.

    Ryan włożył cygaro do ust i żuł je w zamy?leniu. Szybko zorientował się, że handel skórami nie przynosi już zysków, ale za to stanowi?wietny kamuflaż dla jego transakcji alkoholowych. Wojsko przymykało na to oko, czasami jednak konfiskowano nadchodzące partie towaru. Ryan wiedział, że szmuglowanie alkoholu jest najlepszym wyj?ciem, żeby nie zostać narażonym na przerwę w dostawach.

    - Co się tutaj dzieje? - Dymitr skinął głową w kierunku mówcy.

    - Dobrzy mieszkańcy Sitki mają nadzieję, że Seward zrobi co? dla nich w Kongresie - odpowiedział oschle Ryan.

    Nadzieja była zbyt łagodnym słowem na okre?lenie desperacji, którą Ryan wyczuwał w tym tłumie. Większość z tych ludzi była już zrezygnowana i wątpiła, czy Waszyngton kiedykolwiek wysłucha ich skarg. Alaskę traktowano jako obszar wydzielony. Nie było prawodawstwa, legalnego przekazywania tytułów własno?ci, sądów, aby przeprowadzać prawomocne postępowania i karać winnych, żadnych praw poza prawem celnym. Tutejsi mieszkańcy nie mieli również prawa wyborczego.

    W ciągu roku, jaki upłynął od sprzedaży tego terytorium, więcej niż siedemdziesiąt statków weszło do portu i wyszło z ładowniami pełnymi futer, kruszcu, wyposażenia, prawie wszystkiego, co Rosjanie zostawili. Statki, które nie przewoziły towarów, przewoziły rosyjskich pasażerów. Miasto zostało ograbione ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek warto?ć, ale większość mieszkańców nie zdawała sobie z tego sprawy.

    Mieli już boom za sobą - handlowcy i finansi?ci, nie mogący teraz kupować i sprzedawać ziemi, do której nie mieli prawa własno?ci, kupcy i rzemie?lnicy - fryzjerzy, krawcy - oraz ojcowie rodzin, którzy nie chcieli już tolerować nieporządku i bezprawia. Ta sytuacja była wprost idealna dla wła?cicieli barów, graczy i prostytutek.

    Sitka była wojskowym miastem w pełnym tego słowa znaczeniu. Sprowadzono dodatkowe posiłki, co podniosło liczbę żołnierzy na Alasce do pięciuset.

    Większość z nich stacjonowała w garnizonie Sitka. Ich baraki Alaska 397 znajdowały się w samym?rodku miasta, tak że żołnierze odbywający swoje częste pijackie wypady stawali się panami ulicy i terroryzowali ludność. Ale to właśnie żołnierze byli dla Ryana głównym?ródłem dochodu - podobnie jak Indianie, Tlinkici z Ranche i ci z dalszych wiosek, którym sprzedawał alkohol w zamian za futra. Miał jednak konkurencję i to nie tylko w postaci innych barów w mie?cie.

    Niektórzy bardziej przedsiębiorczy żołnierze zaczęli destylować własny alkohol.

    Ta praktyka prawdopodobnie wzięła swój początek z wioski Tlinkitów, Hoochinoo, gdzie żołnierz pokazał Indianom, jak do zwykłego zaczynu, który robili z kory i jagód, dodać melasy i drożdży, a potem przedestylować tę mieszaninę. Ten proces został pó?niej nieco udoskonalony - choć melasa pozostała głównym składnikiem - dodatkiem mąki, suszonych jabłek lub ryżu, sproszkowanych drożdży i wody w takiej ilo?ci, aby uzyskać odpowiednią gęsto?ć. Tej mieszaninie pozwalano fermentować, aż uzyskała wła?ciwo?ci mocnego alkoholu, potem ją destylowano. Produkt końcowy, zwany hoochinoo, był to mocny, powodujący ból głowy melasowy rum o paskudnym smaku i zapachu.

    W Ranche sprzedawano hoochinoo po dziesięć centów za kieliszek. Ryan miał swój własny aparat do destylacji, którego czasami używał, aby powiększyć lub uzupełnić swój zapas whisky, kiedy jej zabrakło, jak to się czasem zdarzało zimą.

    - Będę cię potrzebował do transportu beczułek melasy do destylami - powiedział Dymitrowi.

    Dymitr skinął głową, jednocze?nie patrząc na kogo? w tłumie.

    - Mój dziadek mnie zauważył. Będę musiał podej?ć do niego i porozmawiać.

    - Spotkamy się w barze około północy - powiedział Ryan.

    Dymitr znowu potakująco skinął głową i odszedł, żeby spotkać się ze swoją rodziną. ?? zakończeniu przemówienia tłum kłębił się koło byłego sekretarza stanu, słychać było wszędzie głosy domagające się porządku i sprawiedliwo?ci, skarżące się na bałagan spowodowany brakiem praworządno?ci na tej ziemi. Nadia Blackwood stała z boku ze swoją rodziną i z dumą patrzyła na męża, który był w centrum tego wszystkiego, obok pana Sewarda. 398 Janet Dailey - Niczego się już więcej nie dowiemy - powiedział jej ojciec, Lew Tarakanow. - Czas, żeby?my poszli do domu.

    - On tak mówi, bo czuje pustkę w żołądku - zażartowała Aila, jego fińskoindiańska żona.

    - Ja też muszę przygotować kolację dla mojego męża - powiedziała z przejęciem Nadia.

    - Je?li nie chcesz na niego czekać, to odprowadzimy cię razem z Dymitrem do domu - zaproponował dziadek. - Wydaje mi się, że Gabe nie będzie miał ochoty szybko stąd odej?ć.

    - Nie. Jestem pewna, że będzie chciał być jak najdłużej z panem Sewardem. - Nadia wiedziała, że nie przyda się mężowi w rozmowach z amerykańskim mężem stanu, a perspektywa oczekiwania na niego tutaj nie była przyjemna. Pomysł, żeby mieć dla niego gotowe jedzenie, kiedy wróci do domu, wydawał się o wiele lepszy. - Chwileczkę, tylko mu powiem, że odprowadzacie mnie do domu. Nie chcę, żeby się martwił.

    - Zaczekamy na ciebie - obiecał dziadek.

    Z trudno?cią przecisnęła się przez tłum i podeszła do męża. Wła?nie rozmawiał z honorowym go?ciem. Nadia, po raz pierwszy od czasu przybycia słynnego pana Sewarda, znalazła się tak blisko niego. Wydawało się jej, że ma twarz jak bardzo mądra papuga. Stała cicho obok Gabe'a, nie chcąc mu przerywać. -…są nie do zniesienia. Kongres kupił Alaskę i zapłacił za nią. Nie może zaniedbywać naszych potrzeb tylko dlatego, że jeste?my tu pozostawieni sami sobie. Ten obszar jest większy niż Teksas. Pan widział jego bogactwa. Należy przekonać Kongres, że nie można nas tu zostawić i zapomnieć o nas.

    - Zupełnie się z panem zgadzam… - Seward zawahał się przed użyciem jego nazwiska.

    - Blackwood. Gabriel Blackwood - szybko podpowiedział.

    - Panie Blackwood. Po powrocie mam zamiar rozmawiać z moimi przyjaciółmi w Kongresie, ale musi pan zrozumieć, że mam ich niewielu. Nie jestem popularną osobisto?cią w Waszyngtonie. Ale kiedy? Kongres zrozumie, jaki to był mądry zakup, i pochwali mój zmysł przewidywania. - Trzymał cygaro w ręku i gestem ręki podkre?lał swoje wywody. Potem zauważył Nadię, czekającą u boku Gabe'a. - Widzę, że ta urocza młoda dama chce zwrócić na siebie pana uwagę.

    - Nie chcę przeszkadzać - powiedziała szybko Nadia, kiedy Gabe spojrzał Alaska

    

399

    

    na nią zdziwiony. - Chciałam cię tylko zawiadomić, że dziadek odprowadzi mnie do domu.

    - Panie Seward, czy pozwoli pan przedstawić sobie moją własną rosyjską księżniczkę. - Wziął ją pod łokieć i przysunął bliżej. - Moja żona, Nadia Blackwood, córka bardzo starej rosyjskiej rodziny z Sitki - jego ekscelencja pan William H. Seward, jeden z wybitnych amerykańskich mężów stanu.

    - To zaszczyt dla mnie. - Nadia podała mu rękę i złożyła ukłon, kiedy on elegancko pochylał się nad jej ręką.

    - Cała przyjemno?ć po mojej stronie - powiedział Seward i obrócił się do Gabe'a.

    - Chciałbym powiedzieć, że jest pan szczę?liwym człowiekiem mając tak uroczą żonę.

    - Wiem - u?miechnął się do niej Gabe.

    - Proszę mi wybaczyć, jestem pewna, że panowie mają do omówienia wiele ważnych spraw. - Wycofywała się, mówiąc cicho do męża: - Będę czekać w domu.

    - Wracam prosto do domu.

    Ale nie wrócił i wspaniały posiłek, który z takim trudem przygotowała, wystygł, nim się wreszcie zjawił. Nawet nie zauważył spó?nienia. Był pełen podniecenia po spotkaniu z Sewardem, długiej z nim rozmowie i obiecanym poparciu.

    Wizyta Sewarda na początku sierpnia rozbudziła nadzieje, ale nie była wystarczająca do pod?wignięcia upadającego pod względem ekonomicznym miasta.

    Kiedy nadszedł wrzesień wraz z beznadziejnymi deszczami, coraz więcej ludzi mówiło o tym, żeby się spakować i wyjechać.

    Dziewięcioletnia Ewa leżała rozbudzona w łóżku i słuchała, co mówią rodzice w przyległym pokoju.?ciana zagłuszała d?więki, więc nie mogła dosłyszeć każdego słowa, ale już przedtem nasłuchała się do?ć podobnych rozmów, aby rozumieć o co chodzi. To zawsze wyglądało jednakowo - ojciec martwił się, że podjął niewła?ciwą decyzję pozostania w Sitce, a matka pocieszała go, że sytuacja się polepszy. Ale nie brzmiało to już przekonująco.

    Ewa nie wyobrażała sobie, jak ojciec mógł nawet pomy?leć o pozostawieniu dziadka całkowicie samego, ale on stale powtarzał, że jego pierwszym obowiązkiem powinno być dobro własnej rodziny i że mógłby znale?ć pracę w kopalniach złota w Brytyjskiej Kolumbii. Chciałaby, żeby chociaż jedno 400 Janet Dailey z rodziców zainteresowało się również jej zdaniem. Ale z wyjątkiem dziadka nikt nigdy nie przejmował się tym, co ona my?li. Podejrzewała, że wyglądałoby to inaczej, gdyby była równie ładna jak jej starsza siostra. Dziadek wprawdzie mówił, że ładnieje z dnia na dzień, ale ona wciąż wpatrywała się w lustro i wiedziała, że nie było to prawdą.

    Naciągnęła kołdrę na głowę, żeby nie słyszeć głosów z sąsiedniego pokoju. Kiedy to nie poskutkowało, starała się skoncentrować na innych d?więkach, ale lekkie uderzenia kropli deszczu o dach nie zagłuszały rozmowy rodziców. Ochrypły?miech i gło?ne rozmowy dobiegały również z ulicy. To prawdopodobnie amerykańscy żołnierze z garnizonu - pomy?lała Ewa. Nie lubiła ich. To nie byli mili mężczy?ni. Zawsze pili, bili się, klęli i wy?miewali z ludzi.

    Krzyki słychać było coraz wyra?niej, wreszcie Ewa zorientowała się, że żołnierze są tuż przed domem. Nagle rozległo się walenie we frontowe drzwi. Podskoczyła przestraszona i wpiła ręce w kołdrę. Przez chwilę w domu panowała kompletna cisza, głosy w pokoju obok umilkły.

    Rozległo się ponowne łomotanie i niewyra?ny głos krzyknął.

    - Jest kto? w domu? Hej no, wpu?ćcie nas! Nie wieta, że na ulicy pada deszcz?

    Za chwilę kto? szarpnął drzwiami i Ewa usłyszała, jak się one obijają o wewnętrzną sztabę. Usiadła na łóżku, otulając się kołdrą.

    - Te drzwi są zamknięte na sztabę - żalił się jeden z żołnierzy.

    - To nie po sąsiedzku.

    - Kto? powinien nauczyć tych mieszańców dobrego wychowania.

    Przy następnym uderzeniu zatrząsł się cały dom. Usłyszała kroki ojca. Odrzucając kołdrę wyskoczyła z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Wydawało się jej, że ci żołnierze starają się wyważyć drzwi. Była przerażona, ale nie do tego stopnia, żeby nie chciała zobaczyć, co się będzie działo.

    Kiedy wychodziła ze swojego pokoju, drewno zaczęło odpryskiwać pod kolejnym uderzeniem buta. Ojciec krzyknął, żeby odeszli. Ewa prze?lizgiwała się cicho wzdłuż?ciany aż do drzwi frontowych. Ojciec stał za nimi z żelaznym pogrzebaczem w ręku. Przy następnym uderzeniu usłyszała trzask rozbijanych drzwi i pękanie poprzecznej grubej deski, blokującej wej?cie.

    Przy następnym ataku żołnierzy ciężka deska pękła i drzwi stanęły otworem.

    Trzech mężczyzn, z trudno?cią trzymających się na nogach, wtoczyło się do?rodka.

    Ich mundury były mokre i pochlapane błotem, a ciemne brody Alaska 401 splątane i wiszące w kosmykach, podobnie jak włosy widoczne spod czapek. Kiedy Ewa zobaczyła ich przekrwione oczy, wydawało się jej, że patrzy na oszalałe zwierzęta i podbiegła do ojca szukając u niego opieki.

    - Ewa, nie - ojciec spojrzał na nią z przerażeniem i szybko schował ją za siebie.

    - Patrz no, ta mała dziewczynka w różowej koszulce, jaka ona brzydka.

    - Jeden z nich pokazywał palcem Ewę.

    - Hej, dziewczynko, nie masz ładnej starszej siostry gdzie? tu schowanej?

    - Zostawcie ją w spokoju. - Ojciec wymachiwał pogrzebaczem.

    - Popatrz, popatrz - szydził pierwszy żołnierz, odsłaniając żółte zęby.

    - Wygląda na to, że on nie uważa nas za odpowiednich kompanów.

    - Natychmiast opu?ćcie mój dom - rozkazał ojciec, a Ewa skuliła się ze strachu.

    - Mógłby? przynajmniej dać nam co? do picia, zanim nas wy?lesz na to zimno i deszcz. On nie jest go?cinny, prawda Nate?

    - No, gdzie jest wódka? - spytał żołnierz o imieniu Nate, z trudem obracając głowę, żeby się rozejrzeć po domu. - Wiem, że ją masz. Jeszcze nie spotkałem mieszańca, który nie lubiłby wody ognistej. - Posunął się do przodu. - Zejd? mi pan z drogi, zanim się rozzłoszczę.

    - Lew? - zawołała matka z sypialni z głębi domu.

    - Słyszysz? W tym domu jest kobieta. - Ten zwany Natem z rado?cią zatarł ręce.

    - Wiedziałem o tym, wiedziałem. Mówię wam chłopaki, że ja potrafię je wyczuć.

    - Id?cie i zostawcie nas w spokoju - powiedział ojciec - nie chcemy was tutaj, id?cie.

    - On co? za bardzo chce, żeby?my wyszli - zauważył pierwszy żołnierz, ten z żółtymi zębami.

    - Tak. Je?li tak bardzo podoba mu się ten deszcz, dlaczego sam nie idzie? - zaproponował ten drugi.

    Pierwszy żołnierz rzucił się na ojca. Zanim zdążył użyć pogrzebacza do obrony, dwóch pozostałych złapało go i wypchnęło na ulicę.

    - Papa! - krzyknęła Ewa i pobiegła do drzwi. Żołnierz chciał ją zatrzymać, ale nie zdołał jej chwycić. Wybiegła na deszcz i zobaczyła, jak ojciec podnosi się powoli z błotnistej ziemi, trzymając jedną rękę przy sobie.

    - Czy zrobili ci co? złego, papo?

    

402

    

    Janet Dailey Kiedy potrząsał przecząco głową, Ewa usłyszała wystraszony głos matki wołający ojca. W tej samej chwili usłyszała głos żołnierza o imieniu Nate.

    - Patrzcie, mamy tutaj squaw z żółtymi włosami. Twarz ojca wyrażała panikę.

    - Ewa, biegnij do dziadka. - Nie zauważył nawet, że była bosa i w nocnej koszuli, już kompletnie przemoczona deszczem.

    - Ale…

    - Id?! - Odepchnął ją ze zło?cią od siebie. - Szybko. Zrób to dla swojej mamy!

    Matka krzyczała przera?liwie. Ojciec wbiegł z powrotem do domu, zostawiając Ewę samą w deszczu i ciemno?ciach. Jak wro?nięta w ziemię patrzyła na otwarte drzwi, w których zniknął. Słyszała pożądliwe, roze?miane głosy żołnierzy, protestujące krzyki matki i ojca. Wiedziała, że co? okropnego miało się wydarzyć. Była przerażona. Nigdy w życiu nie była tak przerażona jak teraz.

    Zaczęła biec w kierunku domu dziadka, ale miała wrażenie, że porusza się zbyt wolno. Rozmiękła ziemia oblepiała jej stopy, mokra koszula zawijała się dokoła nóg, potykała się przy każdym kroku.

    W żadnym z domów nie paliło się?wiatło. Z dwóch stron wznosiły się ciemne, wysokie, nieprzyjazne budynki. Ewie wydawało się, że jest to koszmarny sen, w którym biegnie i biegnie i nigdzie nie może dobiec.

    O mało nie minęła domu dziadka w tych ciemno?ciach, poznała go w ostatniej chwili i skręciła na?cieżkę. Potykając się wbiegła na schody prowadzące do frontowych drzwi, jej przemoczone i zmarznięte stopy nie odczuwały bólu. Rzuciła się do drzwi waląc w nie pię?ciami i płacząc. Poprzez szloch długo nie mogła dosłyszeć żadnych odgłosów dochodzących z wnętrza domu.

    Kiedy już straciła siłę w rękach, drzwi otworzyły się i stanął przed nią dziadek z zapaloną?wiecą w rękach, w spodniach na czerwonej piżamie, z wiszącymi szelkami.

    Zmarszczył brwi. _ Dziecko, co robisz na dworze o tej godzinie?

    Ewa nie mogła opanować drżenia całego ciała i szczękania zębów, ze strachu i zimna. Przez chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Chciał ją wciągnąć do?rodka, ale Ewa wyrwała mu się.

    - Nie. To mama - głos jej był przerywany szlochem. - Żołnierze… Oni Alaska 403 wyłamali drzwi… Papa… on mnie posłał po ciebie. Musisz pomóc. Boję się, dziadku. Strasznie się… boję. - Już nie mogła się powstrzymać i rozpłakała się na dobre. - Co ci żołnierze im zrobią, dziadku? Co im zrobią?

    - Płacz im nic nie pomoże, Ewo Lwowna. - Schylił się, założył szelki i przełożył?wiecę do drugiej ręki. - Musisz być dzielna. Rozumiesz? Musisz i?ć do domu swojej siostry i powiedzieć jej o tym. Powiedz jej też, że ja poszedłem do waszego domu. Czy możesz jeszcze i to zrobić? - Ewa skinęła głową, nadal trzęsąc się gwałtownie. - Więc id?, a ja wezmę strzelbę, biegnij tak szybko jak wiatr.

    Jej siostra mieszkała o trzy domy dalej. Ewa zeskoczyła ze stopni. Najpierw nogi odmawiały jej posłuszeństwa, kiedy usiłowała biec. Skróciła sobie drogę przez podwórze domu obok. Straciła równowagę na?liskiej, rozmokłej?cieżce i upadła twarzą w błoto, ale szybko się podniosła, pamiętając, że ojciec i dziadek mówili o po?piechu.

    W domu jej siostry kto? przenosił?wiatło z jednego pokoju do drugiego. Ewa waliła pię?ciami w drzwi frontowe. Natychmiast głos męski zapytał:

    - Kto tam?

    - To ja! Wpu?ć mnie. Ja do Nadii! - Spojrzała przez ramię na mokrą ulicę. W ciemno?ci dojrzała postać mężczyzny, szybko idącego w kierunku jej domu. Była pewna, że to dziadek.

    Zaskrzypiała odsuwana sztaba przy drzwiach. Za chwilę mąż jej siostry spoglądał na nią, nie całkiem ją poznając. Ewa zauważyła, że był kompletnie ubrany. Potem rzuciła okiem na żółty płomień lampy olejowej, którą trzymała siostra o?wietlając jej twarz.

    - Nadia - krzyknęła Ewa i szybko przebiegła obok Gabe'a Blackwooda, nie zważając na błotniste?lady, jakie zostawiała, i na wodę z niej spływającą.

    - Ewo, popatrz na siebie! - krzyknęła zdumiona Nadia. - Co cię napadło, żeby biegać w taką pogodę nie ubrana. Jeste? przemoknięta do suchej nitki i wyglądasz jak jaki? zabłocony łobuziak. Musisz zdjąć te mokre rzeczy. Jak mama mogła pozwolić, żeby? tak biegała?

    - Czekaj - przerwała Ewa - to chodzi o mamę.

    - Co się stało? Czy zachorowała?

    Ewa wyrzuciła z siebie całą historię, najszybciej jak tylko umiała, bojąc się, że Nadia znowu jej przerwie. Jej strach wzrósł na widok wyrazu przerażenia na twarzy siostry.

    - Gabe, musisz co? zrobić - krzyknęła Nadia. 404?> Janet Dailey Z ponuro zaci?niętymi ustami zdjął z wieszaka płaszcz i kapelusz i skierował się do drzwi.

    - Idę do domu burmistrza. Wyciągnę go z łóżka, jak będę musiał.

    - Zatrzymał się na progu wkładając płaszcz. - Zamknij drzwi na sztabę.

    - Pospiesz się, Gabe. - Kiedy tylko Nadia zabezpieczyła drzwi, obróciła się do wciąż trzęsącej się Ewy. - Chod?my do kuchni.

    Nadia rozpaliła ogień w żelaznym piecu kuchennym, zdjęła z Ewy przemoczoną koszulę, uważając, żeby nie zabrudzić własnej sukni, sprzątnęła błoto z podłogi, zawinęła siostrę w koc i posadziła przed gorącym piecem. Cały czas zasypywała Ewę pytaniami, co się zdarzyło, co mówili żołnierze i jaka była reakcja rodziców.

    Pomimo ciepła Ewa nie czuła się spokojna. Była?wiadoma zdenerwowania, którego siostra nie potrafiła ukryć. Nadia podskakiwała na każdy d?więk dochodzący z zewnątrz i patrzyła stale na drzwi frontowe wyglądając powrotu męża. Nalała herbaty do filiżanki, mocno osłodziła miodem i podała Ewie.

    - Wypij - powiedziała, ale jej uspokajający u?miech wypadł słabo.

    - Musisz rozgrzać się od wewnątrz i od zewnątrz.

    - Dlaczego Gabe jeszcze nie wrócił? Wyszedł już dawno temu. - Ewa wciąż była w strachu. - Co mogło się stać?

    - Nie wiem - ostro odpowiedziała Nadia sama mając nerwy zszarpane oczekiwaniem.

    - Dziadek wie, że tutaj jestem. Dlaczego nie przychodzi?

    - Wypij herbatę i bąd? cicho. - Nadia piła również herbatę i Ewa zauważyła, że ręka jej się trzęsie, kiedy podnosi filiżankę do ust.

    - Co? złego się stało. Ja to wiem - powiedziała Ewa. - Może mama i papa są pobici. Może nas potrzebują. Nie my?lisz, że powinny?my pój?ć i zobaczyć?

    - Nie. Nie my?lę. Gabe powiedział, żeby siedzieć tu, dopóki nie wróci, i tak zrobimy. Poza tym wciąż pada. Byłoby głupio wychodzić, kiedy dopiero co wyschła?.

    Dotknięta tymi uwagami Ewa zwiesiła głowę. Czasami wydawało się jej, że nigdy nie mówi ani nie robi tego, co należy.

    - Przepraszam. To tylko dlatego, że… się boję.

    - Nie masz się czego bać. Wszystko będzie dobrze - mówiła Nadia.

    - Powstrzymaj swoją wyobra?nię. Gdyby wydarzyło się co? okropnego, to już dawno kto? by tu był, żeby nas zawiadomić. Mężczy?ni na pewno uporają się z tym problemem.

    Alaska

    

405

    

    Nagłe łomotanie w drzwi frontowe przestraszyło je obie. Ewa zeskoczyłaby z krzesła ze strachu, ale ciasno owinięty koc krępował jej ruchy, więc wylała tylko na siebie herbatę.

    Po chwili zaskoczenia Nadia odstawiła filiżankę i wygładziła suknię, starając się odzyskać równowagę.

    - Zostań tutaj, Ewo.

    - Ale jeżeli…

    Nic nie pomogło. Siostry już nie było w kuchni. Ewa wsłuchiwała się z napięciem w szelest jej długiej spódnicy i spokojne kroki. Usłyszała pytanie siostry i przytłumioną odpowied? mężczyzny, potem odsuwanie sztaby. Kto? wszedł do domu.

    Będąc pewna, że jej siostra nie wpu?ciłaby nikogo poza mężem, Ewa ze?lizgnęła się z krzesła i otulona kocem szła w kierunku frontowego pokoju. Musiała się dowiedzieć, czy rodzicom nic się nie stało. -…Poszedłem tam razem z burmistrzem. Już było za pó?no. - Gabe zdjął mokry płaszcz i powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku, mówiąc dalej cichym głosem.

    - Znale?li?my dziadka, leżał nieprzytomny. Jeden z żołnierzy uderzył go w tył głowy. Boli go, ale chyba na tym się skończy. Chciał nastraszyć żołnierzy swoją starą strzelbą, lecz proch zamókł i nie wypaliła.

    - Co z papą i…?

    Ewa była niedaleko nich. Zobaczyła, jak Gabe położył ręce na ramionach Nadii. - Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem. Stoczył wspaniałą walkę, ale siły były przeważające. Ci… żołnierze brutalnie go pobili. Ale to nic poważnego.

    Wydaje się, że ma tylko skórę przeciętą w kilku miejscach i trochę mocnych siniaków, może parę pękniętych żeber.

    - Mama? Czy zrobili jej krzywdę? - Nadia chwyciła go za klapy marynarki. Gabe długo się wahał.

    - Przykro mi - wymamrotał wreszcie potrząsając głową- obawiam się, że ją zgwałcili.

    - Och, nie. - Nadia cofnęła się zakrywając usta rękami.

    - Przysięgam ci, że oni zapłacą za ten potworny czyn - gniew d?więczał w jego głosie.

    - Muszę do niej i?ć. - Nadia odwróciła się.

    - Nie - zatrzymał ją Gabe. - Ona nie chce, żeby? tam przyszła.

    - Ale ja muszę - protestowała Nadia. - Ona mnie potrzebuje. 406 Janet Dailey - Kiedy powiedziałem, że wrócę po ciebie, żeby? była przy niej, wpadła w histerię. Nie chce cię widzieć - przynajmniej nie teraz, tłumaczył ostrożnie.

    - W tej chwili jedyną osobą, którą chce mieć przy sobie, jest twój ojciec.

    - Biedna mama - szepnęła Nadia, a Ewa dosłyszała łzy w jej głosie.

    - Mam nadzieję, że zakuli?cie tych nikczemnych mężczyzn w kajdany, a klucz wrzucili?cie do zatoki. - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, spojrzała na zachmurzoną twarz męża. - Zrobili?cie tak? Prawda?

    - Wiesz Nadiu, że burmistrz nie ma władzy nad wojskiem. Nie mógł nic innego zrobić, jak tylko oddać ich sierżantowi. Ale rano pójdę osobi?cie do generała Davisa i zażądam, żeby postawił tych żołnierzy przed sądem wojennym, który skaże ich na więzienie za te zbrodnie. Obiecuję ci, że nie unikną sprawiedliwo?ci.

    - Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tych żołnierzy. - Przycisnęła ręce do skroni. - Wiem, że powinnam być teraz z mamą.

    - Uwierz mi, najlepiej będzie, jak zostaniesz tutaj. Twoja mała siostra cię potrzebuje. Lepiej jak ty sama wytłumaczysz jej, co się stało. Gdzie ona jest?

    Czy położyła? ją do łóżka?

    - Nie. Ona jest… - Nadia obróciła się i zobaczyła sylwetkę Ewy w smudze ?wiatła padającego z kuchni. - Ewa, powiedziałam ci, że masz czekać.

    - Ale ja chciałam słyszeć. - Nabrała powietrza, zbierając się na odwagę.

    - Co znaczy zgwałcona? Czy to jest co? bardzo złego? Czy moja mama umrze?

    - Nie!… Nie, ona nie umrze - i Nadia dodała spokojniejszym głosem - to tylko znaczy, że stała się jej krzywda, ale wszystko będzie dobrze.

    - Co oni jej zrobili? - zmarszczyła się Ewa.

    - Oni… skrzywdzili ją.

    - Chcesz powiedzieć, że uderzyli ją jak papę?

    - Co? takiego, tak - skinęła głową siostra.

    To było jedyne wytłumaczenie, jakie otrzymała Ewa. Po chwili Nadia zaprowadziła ją do go?cinnej sypialni i kazała jej zasnąć. ? ? oranne słońce przebłyskiwało przez rzedniejącą mgłę, jej opalizujące pasma przepływały przed oknami biura wojskowego dowódcy w Zamku Baranowa. Gabe szybko przeszedł obok ordynansa, który przytrzymał dla niego drzwi, i podszedł zdecydowanie do ogromnego biurka. Biurko to, jak większość umeblowania w tym domu, było pozostało?cią po Rosjanach i jak wszystko nosiło?lady zaniedbania.

    Krzesło zatrzeszczało, kiedy generał zdejmował nogi z biurka, ale nie zadał sobie fatygi, żeby wstać, kiedy Gabe stanął przed nim. Nie usiłował również zapiąć munduru. Pomimo wąsów jego twarz z zapadniętymi policzkami i dużą brązową brodą nosiła cechy podobieństwa do Lincolna. Ale w sposobie postępowania, przymykaniu oczu na pijaństwo, awantury i kradzieże dokonywane przez jego ludzi, był przeciwieństwem zmarłego prezydenta.

    - Rozumiem, że jest jaka? pilna sprawa, którą chce pan ze mną przedyskutować, panie Blackwood - powiedział generał z ciężkim westchnieniem wskazującym na to, że petent nadużywa jego cierpliwo?ci.

    - Tak, sir. - Gabe natychmiast przeszedł do rzeczy. - Zeszłej nocy trzech pana żołnierzy włamało się do domu rodziny Tarakanowów, ciężko pobili pana Tarakanowa i zgwałcili jego żonę.

    - Miałem już raport o tym incydencie.

    - Nie można tego nazwać incydentem, generale - odpowiedział Gabe. - To był przestępczy napad. - Żołnierze, o których mowa, odsypiają teraz wczorajsze pijaństwo. Kiedy wytrze?wieją, zostaną podjęte odpowiednie kroki dyscyplinarne. Czy to

    

408

    

    Janet Dailey wszystko, panie Blackwood? - Generał wyra?nie dawał do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozmawiać z cywilem o sprawach dotyczących wojska.

    - Ja panu teraz zadam pytanie, generale Davis. Czy to wszystko? - zaatakował Gabe. - Czy ich kara ma się skończyć na kilkudniowym areszcie? To, sir, nie po raz pierwszy zdarza się taki?incydent". Przedtem pana ludzie też włamywali się do domów i krzywdzili ich wła?cicieli. Ich poprzednimi ofiarami byli zawsze Indianie, ale teraz posunęli się za daleko. Oni zaatakowali dom porządnej rodziny, więc; żądam, żeby zostali ukarani za tę nikczemną zbrodnię.

    - Pan żąda. - Generał wstał i przechylił się przez biurko. - Cholernie mnie mało obchodzi, czego pan żąda. Ja tutaj dowodzę. Ja zdecyduję, jaką karę zastosować i czy ją w ogóle zastosować.

    - Więc muszę powiedzieć, że sądząc po bezprawiu i bałaganie panującym w pana wojsku nie jest pan odpowiednim dowódcą!

    Generał wyprostował się i wpatrywał w Gabe'a.

    - Blackwood. Tak, teraz pamiętam. Pan się ożenił zjedna z tych Rosjanek półkrwi, prawda? Niech mi pan powie, czy wczorajsze tak zwane ofiary to byli członkowie rodziny pana żony?

    Gabe zesztywniał słysząc to podłe oskarżenie.

    - Tak, to byli jej rodzice. Ale oni są Rosjanami, jedną z niewielu rodzin, która postanowiła tu zostać.

    - Oni mogą być na pół Rosjanami, może nawet trochę więcej, ale jest w nich krew Indian, Aleutów, Tlinkitów czy Eskimosów, to naprawdę wszystko jedno.

    - To kłamstwo. - Mięsień drgał na policzku Gabe'a mimo mocno zaci?niętych szczęk.

    - Naprawdę? Mam pełny wykaz rodzin mieszkających tutaj w czasie, kiedy Ameryka przejęła ten teren. Sprawdzałem dzi? rano i rodzina Tarakano-wów jest w?ród Metysów - stwierdził z satysfakcją generał.

    W głowie Gabe'a co? wybuchło. Prawie nie słyszał krzyków generała. Odzyskał ?wiadomo?ć mając palce szukające gardła, zagłębione w brązowej brodzie, kiedy trzech żołnierzy usiłowało oderwać go od generała. Czuł się zagubiony, zaskoczony, zszokowany.

    - Wyrzućcie go - wychrypiał generał. - Wyrzućcie go, zanim zapomnę, że on jest cywilem. Żołnierze sprowadzili go brutalnie na dół i uwolnili popychając mocno. ^^?^^?

    Alaska

    

409

    

    Gabe zataczając się szedł przed siebie, my?ląc bez przerwy o potwornych kłamstwach generała. To nie mogło być prawdą. Nie mógł po?lubić kobiety półkrwi - nie on. Zawsze nienawidził Indian, te krwiożercze dzikusy zabiły jego rodziców.

    Szedł ulicą jak?lepiec, nie wiedział, gdzie jest i dokąd zmierza. Był wytrącony z równowagi i w?ciekły, jego my?li błądziły chaotycznie i bezładnie. Musiał ochłonąć i uporządkować się wewnętrznie.

    Zobaczył bar i wziął za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Najpierw stukał, potem zaczął trzą?ć drzwiami. W końcu usłyszał głos.

    - Jeszcze zamknięte.

    - Otwórz drzwi. - Nie obchodziła go godzina otwarcia, chciał się napić.

    Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się.

    - O to pan, panie Blackwood. Przykro mi, ale… - Barman z bokobrodami nie mógł skończyć zdania, bo Gabe pchnął drzwi i siłą wszedł do?rodka.

    Wszystkie krzesła leżały jeszcze do góry nogami na stołach, a w pomieszczeniu wisiał kwa?ny zapach taniej whisky i tytoniu. Gabe podszedł wprost do baru.

    - Co to za hałasy, Lyle? - Ryan Colby wyszedł z pokoju za barem, ubrany w długi, granatowy, aksamitny szlafrok oblamowany kremowym jedwabiem.

    - To Blackwood. Wła?nie się tu wdarł. Mówiłem mu, że bar zamknięty - tłumaczył barman.

    - Chcę drinka. - Gabe opierał się na ladzie.

    - Wstaw kawę, Lyle. - Ryan wszedł za bar.

    - Gdybym chciał kawy, to poszedłbym do restauracji - wrzasnął Gabe.

    - To jest bar i chcę whisky.

    - Mamy whisky - u?miechnął się Ryan odkorkowując butelkę i nalewając mu pełną szklaneczkę. - Ale je?li nie masz nic przeciwko temu, to ja napiję się kawy. Dla mnie jest jeszcze za wcze?nie na whisky.

    - Zostaw tu butelkę - rozkazał Gabe, kiedy Ryan chciał ją odstawić na półkę.

    - Jeste? pewien? - podniósł brwi. Gabe Blackwood, którego znał, rzadko pił alkohol.

    - Mogę od razu za nią zapłacić. - Gabe sięgnął do kieszeni i położył pieniądze na ladzie.

    Ryan zostawił butelkę whisky na miejscu i odsunął się trochę, żeby zapalić cygaro. Widywał już przedtem ten dziki wzrok u klientów, szukających 410 Janet Dailey pretekstu do rozpoczęcia bójki. Trzymał zapałkę przy końcu cygara, a jednocze?nie obserwował prawnika przez podnoszący się dym. Nie miał wątpliwo?ci co do żądnego walki błysku jego oka.

    - Na co się gapisz?

    - Na nic. - Ryan zgasił zapałkę.

    - Co to ma znaczyć?

    - To nic nie znaczy, - Ryan nie miał zamiaru dostarczać Blackwoodowi okazji, której szukał. Nie bawiły go bójki. Ciekawo?ć powstrzymywała go jednak w miejscu, więc nie zostawił Blackwooda, żeby sam walczył ze swoją zło?cią.

    Ryan zaczął układać pasjansa spoglądając od czasu do czasu na swojego samotnego klienta. Blackwood stał zgarbiony przy barze, wypił duszkiem szklaneczkę whisky i dolewał sobie z butelki.

    - Powinienem był go zwymy?lać - wymamrotał Blackwood i znowu pociągnął ze szklaneczki. - Powinienem był.

    - Słucham? - Ryan udawał, że nie dosłyszał.

    - Mówię, że powinienem był zwymy?lać tego skurwysyna. To by go powstrzymało od szerzenia kłamstw.

    - Jaki skurwysyn?

    - Skorumpowany mały generał z Zamku Baranowa. Ten skurwiel nie nadaje się na dowódcę, co mu powiedziałem. - Objął mocno szklaneczkę. - To było cholerne kłamstwo!

    - Co było?

    - Nie twój interes - warknął Gabe.

    Ryan wzruszył ramionami, włożył cygaro do ust i powrócił do pasjansa. Whisky już zaczęła rozwiązywać Blackwoodowi język. Używanie przekleństw przez kogo?, kto przedtem tego nie robił, było tego pierwszą oznaką. Niedługo powie, co go gnębi.

    Ryan nie będzie musiał nic z niego wyciągać.

    - Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło na sucho - wymamrotał Blackwood do siebie, potem wyprostował się. - Colby, nie masz dla mnie pistoletu?

    - Po co? - Żebym mógł zastrzelić tego skurwysyna. Nie mogę pozwolić, żeby mówił takie rzeczy o mojej żonie. O mojej pięknej rosyjskiej księżniczce. Każdy, kto ją widział, wie, że ona nie ma w sobie krwi indiańskiej. Możesz to po?wiadczyć, prawda Colby?

    - Je?li tak mówisz. - Ryan udawał, że jest zajęty kartami rozłożonymi na ladzie, zrozumiawszy wreszcie, o co chodzi.

    Alaska

    

411

    

    - Nie, do cholery! - Blackwood uderzył pię?cią w bar. - Chcę usłyszeć, co powiesz!

    - Powiem - Ryan zatrzymał się - że czy jest tak, czy inaczej, mnie nic do tego.

    - To nie jest odpowied?. - Gabe wstał i podszedł do Ryana. Lekko zataczał się po wypiciu zaledwie trzech szklaneczek, co zdradzało jego ograniczoną odporno?ć na alkohol.

    - To jest najlepsze, co mogę zrobić. - Ryan położył czarną dziewiątkę na czerwoną dziesiątkę.

    Jednym ruchem ręki Blackwood zrzucił karty na pokrytą trocinami podłogę.

    - Chcę prawdy, do cholery. Czy my?lisz, że moja żona jest Indianką?

    - Prawdy? -?miech Ryana był bezd?więczny i niewesoły. - Może jest, ale ja tego nie wiem. To nie mnie powiniene? pytać. Tylko twoja żona może ci powiedzieć prawdę. Zanim pożyczysz broń i zabijesz kogo?, dlaczego jej nie spytasz?

    Blackwood rozmy?lał nad tą propozycją, kołysząc się z lekka. Skinął głową.

    - Chyba tak zrobię. - Odwrócił się od baru i zatoczył w kierunku drzwi. Kiedy drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, Lyle wynurzył się z zaplecza.

    - Kawa, szefie.

    Ryan wziął kubek od barmana i rzucił ostatnie spojrzenie na drzwi. Blackwood był kompletnym głupcem. Pieniądze to jedyny obiekt, z którym mężczyzna powinien wiązać swoje nadzieje. Ryan nigdy nie słyszał o tym, żeby pieniądze sprawiły komu? przykro?ć.

    Po wyj?ciu z baru Gabe poszedł w górę ulicy. Ryan miał rację, trzeba skonfrontować oskarżenie generała ze słowami Nadii. Ona będzie mogła dać mu odpowied?, która wszystko wyja?ni. Ryan - oraz prawdopodobnie wszyscy inni - my?leli, że on się ożenił z kobietą półkrwi.

    Ale on nigdy nie popełniłby takiej omyłki. Morderstwo dokonane na jego rodzicach nauczyło go nie wierzyć nigdy Indianinowi - żadnemu Indianinowi, pełnej czy niepełnej krwi. Skalp jego matki wisiał u pasa tego mieszańca, adoptowanego przez jego rodziców i kochanego jak własny syn.

    Jego nienawi?ć do Indian miała głębsze?ródła i wynikała nie tylko z tego, że rodzice zginęli z ich rąk. Nienawidził ich, ponieważ jego rodzice zdecydowali się porzucić go - ich własne ciało i krew - i zamieszkać w?ród 412 Janet Dailey Indian, aby obdarować swoją miło?cią jakiego? na pół białego dzikusa. Indianie okradli go z wielu rzeczy w życiu.

    Kiedy gnany gniewem pędził ulicą, potknął się na obluzowanej desce i padł twarzą na drewniany chodnik. Na błotnistej ulicy rozległ się gło?ny kwik?wini, która uciekała rozpryskując błoto. Oszołomiony nagłym upadkiem Gabe nie podnosił się przez chwilę, starając się opanować, lecz gdy próbował wstać, przegniła deska pękła pod jego ciężarem i omal nie wyrzuciła go do przodu. Wstając niewybrednie przeklinał stan chodnika.

    Już od miesięcy ludzie nie płacili podatków nałożonych przez miasto, aby utrzymywać w porządku takie chodniki jak ten. Wszyscy wiedzieli, że miasto nie miało podstawy prawnej do nakładania podatków. Uzyskanie takiego prawa byłoby możliwe jedynie przez głosowanie, a na tej ziemi ludzie nie mieli prawa głosu.

    Zarząd miasta, zakres jego terytorium, prawa własno?ci, zastawy hipoteczne - nic nie było prawomocne.

    Opuszczenie i upadek widać było wszędzie, szczególnie w wyglądzie nowych budynków wznoszonych pospiesznie z byle jakiego materiału, aby tylko wykorzystać początkową hossę. Drzwi i okna kilku z nich były zabite deskami, na których widniały krzywe napisy ZAMKNIĘTE lub NIECZYNNE. Jeden z napisów brzmiał JAK BĘDZIE TU KALIFORNIA, TO WRÓCĘ. Wszędzie leżały?miecie, połamane pojemniki, klepki, zardzewiałe obręcze beczek i strzępy mokrego papieru. Więcej?wiń przewalało się w błocie ulicy, niż chodziło po niej ludzi.

    To obrzydliwe, brudne, upadłe miasto miało kiedy? stać się stolicą Alaski. A on chciał być gubernatorem w tym chlewie. Zaczął się?miać, kiedy to sobie u?wiadomił. Zanosił się coraz bardziej, aż łzy spływały mu po policzkach i musiał oprzeć się o najbliższy budynek. Nawet nie wiedział, kiedy przestał się ?miać, a zaczął płakać.

    Nieco uspokojony długo patrzył z rozpaczą na miasto. Odszedł od budynku i podszedł do krawędzi chodnika. - Dlaczego? - krzyknął. - Przecież mogli?my do czego? doj?ć.

    Kto? pociągnął go za rękaw. Gabe odwrócił głowę. Stała przy nim otulona kocem squaw z Ranche, w jej ciemnych oczach była chciwo?ć.

    - Panie, pan kupi. - Trzymała w ręku jaki? drobiazg. - Sprzedam tanio.

    - Odejd? ode mnie. - Wyrwał się z jej rąk.

    Ale Indianka nalegała, przybliżając ten przedmiot do jego twarzy.

    - Sprzedam bardzo tanio.

    Alaska

    

413

    

    - Powiedziałem, żeby? się u diabła odczepiła ode mnie! - Odepchnął ją ze zło?cią na błotnistą ulicę.

    Po?liznęła się i upadła, a jej rze?bione cudo zniknęło w błocie. Rozpoczęła desperackie poszukiwania, przerzucając rękami brązową maż. Gabe patrzył na to z pogardą.

    Kiedy odnalazła swój skarb i przycisnęła go do piersi, spojrzała znowu na niego.

    Gabe wpatrywał się teraz w jej okrągłą twarz. Jego żona miała takie same ko?ci policzkowe.

    - O mój Boże - jęknął i szybko odszedł, starając się wymazać ten widok z pamięci. Potem zacisnął zęby. Trząsł się z w?ciekło?ci, czuł się oszukany i pełen nienawi?ci.

    Nadia powiesiła pelerynę, potem odchodząc od frontowych drzwi wolno rozwiązywała wstążki kapelusika z wysokim rondkiem. Zdjęła go i w zamy?leniu przygładzała włosy.

    Gabe nie radził jej chodzić do domu rodziców, dopóki nie wróci od generała, ale Ewa tak się denerwowała, że Nadia jednak tam poszła. Niespokojna i nękana poczuciem winy była pewna, że bez względu na to, co mówił Gabe, powinna była i?ć do matki wczorajszej nocy.

    Ale Gabe miał rację. Ona nie chciała jej widzieć. Kiedy weszła do sypialni, zobaczyła przerażenie na twarzy matki, która natychmiast odwróciła się do?ciany, przyciskając drżącą dłonią usta. Nie odpowiedziała Nadii ani razu, tylko leżała kuląc się, poniżona i pełna wstydu.

    Teraz Nadia uważała, że mądrze zrobiła nie biorąc ze sobą Ewy do sypialni. Żałowała, że w ogóle zabrała ze sobą młodszą siostrę, ale nikt jej nie ostrzegł, jak fatalnie wygląda ojciec. Miał posiniaczoną i opuchniętą twarz, przeciętą wargę i podbite oko. Na początku nie poznała go nawet. A biedna Ewa tylko patrzyła nic nie mówiąc.

    Ojciec wyglądał na załamanego i zagubionego, żołnierze zranili go również moralnie. Ostatniej nocy - jak powiedział Nadii - matka wymogła na nim przysięgę, że nie zdradzi nikomu, co się wydarzyło. Dał jej na to słowo, a teraz zażądał tego od obu córek. Żaden z sąsiadów ani przyjaciół nie mógł się o tym dowiedzieć.

    Je?li słyszeli hałasy zeszłej nocy, to należy powiedzieć, że żołnierze włamali się do domu i przetrząsali go w poszukiwaniu alkoholu. Jedyne co Nadia mogła teraz zrobić, to doprowadzić dom rodziców do porządku. 414 JanetDailey Ojcu tak zależało na tym, żeby nikt nie dowiedział się prawdy, że nie mogła mu powiedzieć o wizycie Gabe'a u amerykańskiego generała. Nie chciała mu sprawiać więcej bólu.

    Jej biedna mała siostra była tak zdezorientowana i przerażona tym wszystkim, że Nadia nie zdobyła się na to, aby jej powiedzieć w zrozumiały sposób, jakiego okropnego poniżenia doznała ich matka. Jak można było wytłumaczyć taką potworną rzecz niewinnemu, dziewięcioletniemu dziecku? O tym fakcie nie była w stanie nawet rozmawiać ze swoim mężem. Rozumiała głębokie przerażenie matki, że jej przyjaciele i sąsiedzi mogliby się dowiedzieć prawdy. Gdyby to jej się przydarzyło, wiedziała, że tak samo nie mogłaby znie?ć spojrzeń ludzi. Umarłaby ze wstydu.

    Poczuła ulgę, kiedy dziadek zabrał Ewę do siebie. Nie mogła już sobie poradzić ze wszystkimi jej kłopotliwymi pytaniami. Im więcej my?lała o przysiędze zachowania tajemnicy, tym bardziej była przekonana, że dla wszystkich byłoby najlepiej udawać, że nic się nie stało. Z pewno?cią Gabe to zrozumie. Dlaczego okrywać rodzinę niepotrzebnie wstydem?

    Poznała znajome kroki na schodach.

    - Gabe, tak się cieszę, że już jeste?. - Podeszła, żeby się z nim przywitać i zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.

    - Cieszysz się? - powiedział drwiąco i zamknął drzwi kopniakiem. Nadii wydawało się, że Gabe zatacza się z lekka, ale nie była tego pewna.

    - Pomogę ci zdjąć płaszcz, potem usiądziemy i porozmawiamy. - Ale nawet się nie poruszył. Wpatrywał się w nią, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu.

    Nadia poczuła się niewyra?nie. - Czy co? się stało? - Dotknęła policzka, my?ląc, że się pobrudziła.

    - Co mogłoby się stać? - zaatakował.

    - Nie wiem. Tak dziwnie na mnie patrzysz - roze?miała ^ię nerwowo.

    - Naprawdę?

    Nie mogąc zrozumieć jego dziwnego zachowania, Nadia cofnęła się do pokoju, wyłamując ze zdenerwowania palce u rąk.

    - Co powiedział generał?

    - Generał miał wiele do powiedzenia, moja mała księżniczko. - Jego głos był tak ostry i sarkastyczny, że Nadia obróciła się, aby mu się przyjrzeć. Była przestraszona, nie wiedząc dlaczego. I wtedy zadał to pytanie: - Czy ty jesteś rosyjską księżniczką… czy indiańską?

    - O czym ty mówisz? - Odsunęła się gwałtownie i z rozpaczą szukała Alaska 415 zastępczego tematu, który sprowadziłby ich rozmowę na inne tory, zanim on popadnie w swoją obsesję na temat Indian.

    - Poszłam odwiedzić…

    Złapał ją za rękę i brutalnie pociągnął, aby stanęła przed nim.

    - Odpowiedz na moje pytanie, Nadia. Jeste? Rosjanką czy Indianką?

    - Zbliżył twarz do jej twarzy.

    Odsunęła się przestraszona wyrazem zło?ci na jego twarzy i bolesnym uchwytem ręki na swoim przedramieniu.

    - Dlaczego, na lito?ć boską, zadajesz takie pytanie, Gabe? - wyszeptała potulnie i natychmiast wydała okrzyk bólu, kiedy mocno wykręcił jej rękę.

    - Do diabła, odpowiedz mi.

    - Moja ręka - wyjęczała Nadia czując coraz dotkliwszy ból.

    - Czy jesteś czę?ciowo Indianką? - Czuła, że za chwilę złamie jej rękę.

    - Tak - wyszeptała i krzyknęła znowu, bo?cisnął mocniej.

    - Na ile?

    - Moja… moja prababka była na pół… Aleutką - przyznała. - A mój dziadek… jest na pół Kołoszem. - Nie zdążyła już powiedzieć, że również przodkowie jej matki byli mieszanego pochodzenia, na pół fińskiego, a na pół rosyjskiego, aleuckiego i kołoskiego.

    - Ty suko! - Uderzył ją w twarz.

    Siła tego uderzenia oszołomiła ją powalając na podłogę. Twarz paliła jak ogniem.

    Podparła się łokciem i ostrożnie dotknęła policzka i szczęki, czując smak krwi z rozciętej wargi.

    - Okłamała? mnie! - wrzeszczał na nią.

    - Nie. - Szybko wstała chcąc go ułagodzić. - Przysięgam, że nie, Gabe.

    - To całe cholerne miasto wiedziało, że ożeniłem się z Metyską - wszyscy wiedzieli poza mną! Zachowała? dla siebie tę drobną informację.

    - Nigdy mnie o to nie pytałe?.

    Uderzył ją znowu w ten sam policzek, powodując nową eksplozję bólu.

    - Powinienem był się spodziewać po tobie takiej odpowiedzi - szydził.

    - Nawet gdybym spytał, skłamałaby?. Zwabiła? mnie podstępem.

    - Przysięgam, że nie. - Uchylała się przed nim, zasłaniając pulsujący bólem policzek. - Kocham ciebie. Chciałam być twoją żoną i pomóc w realizacji wszystkich twoich planów i marzeń.

    - Zniszczyła? je! Zrujnowała? wszystkie moje szanse! Czy tego nie rozumiesz, ty głupia kurewko! Nigdy nie zostanę gubernatorem, kiedy ta 416 Janet Dailey ziemia stanie się samodzielnym terytorium! Będę miał szczę?cie, je?li mianują mnie kierownikiem poczty - nigdy nie awansują człowieka, który ma pół-Indiankę za żonę. - Przerażona jego w?ciekło?cią, Nadia zaczęła się wycofywać, oczekując jeszcze większego wybuchu. Szedł za nią krzycząc coraz gło?niej. - Jestem skończony! Wszystko zniszczyła?! Zrobiła? mnie po?miewiskiem tego?mierdzącego miasta! Musiałem wyglądać jak idiota paradując po ulicach z tobą pod rękę. Jak mogłem być taki?lepy?

    - Gabe, proszę.

    - Zamknij się! - Uderzył znowu i już nie przestawał jej bić.

    Nadia starała się mu uciec, ale złapał ją za włosy. Podniosła ręce, żeby osłonić twarz i głowę, a on walił ją niemiłosiernie. Kiedy udało się jej wyrwać, gonił ją po domu, przewracając meble, zrzucając naczynia i wazony na podłogę, wreszcie zapędził ją w róg, skąd nie miała ucieczki. Nadia skuliła się na podłodze, a on ją kopał i bił, aż przestała odczuwać ból. Łkała i błagała, żeby przestał - była pewna, że chce ją zabić.

    Nie wiedziała nawet, kiedy przestał, aż usłyszała trza?niecie frontowych drzwi i zobaczyła, że jest sama. Przez długi czas siedziała skulona w kącie, cicho płacząc, posiniaczona i obolała od stóp do głowy.

    Kiedy nadszedł wieczór, Nadia umierała z przerażenia my?ląc, co będzie, kiedy Gabe wróci do domu. Zabarykadowała się w sypialni i siedziała tam, czekając na niego, czując, jak każda ko?ć i mięsień w jej ciele pulsują bólem.

    Ale Gabe nie wrócił ani tej nocy, ani następnego dnia, ani przez wiele kolejnych dni. Stopniowo Nadia przestawała bać się jego powrotu, a zaczynała się bać, że on w ogóle nie wróci. Piątego dnia skończyły się skąpe zapasy żywno?ci w domu.

    Pozwoliła, żeby minął jeszcze jeden dzień, powtarzając sobie, że Gabe wróci na pewno. Jego ubrania, wiele jego papierów i książek było nadal tutaj. Jeszcze jeden dzień spędziła bez jedzenia, pewna, że kto? z jej rodziny wstąpi dowiedzieć się, dlaczego nie była w ko?ciele ani nie przyszła do rodziców. Ale nikt jej nie odwiedził.

    Wreszcie przyznała się sama przed sobą, że nie może dłużej czekać bezczynnie.

    Większość siniaków na twarzy zbladła na tyle, że można je było ukryć pod kilkoma warstwami pudru, chociaż dwa czy trzy paskudne?lady zdołała jedynie trochę stonować. Płaszcz, rękawiczki i długa spódnica ukrywały resztę.

    Droga do miasta wydawała się jej niezwykle długa i męcząca. Idąc ostrożnie po zgniłych deskach chodnika, Nadia zbliżała się do biura Gabe'a Alaska 417 pełna strachu. Przed drzwiami zawahała się i o mało nie wróciła. Nie mogła zapomnieć, że właśnie tutaj zobaczyła go po raz pierwszy. Zbierając się na odwagę otworzyła drzwi i weszła do?rodka.

    Na pierwszy rzut oka biuro wyglądało na opuszczone. Wydawało się, że spełniły się jej najgorsze obawy i on naprawdę odszedł.

    - Gabe? - zawołała nie?miało.

    Nic. Potem usłyszała trzask i przekleństwa dochodzące z pokoju na zapleczu.

    Skuliła się, ale już było za pó?no na ucieczkę, bo Gabe ukazał się w drzwiach.

    Jego niechlujny wygląd zaszokował ją. Od kilku dni się nie golił. Miał ciemne sińce pod oczami, jego garnitur był pognieciony i poplamiony, a jasne włosy rozczochrane. Blady i wychudzony miał wygląd kogo?, kogo spotkała tragedia.

    - Co tu robisz? - Jego głos był pełen gniewu i goryczy, ale Nadia usłyszała w nim również ból.

    - Martwiłam się o ciebie - odpowiedziała z wahaniem.

    - To się nie martw - powiedział z gniewem. - Nie chcę, żeby jaka? squaw martwiła się o mnie. Zniszczyła? wszystko, a teraz wyno? się!

    - Powinnam ci była powiedzieć. Teraz to rozumiem. Nie powinnam ukrywać tego przed tobą, ale łatwiej mi było uwierzyć, że już o tym wiesz, więc byłam cicho.

    I to było złe. To dlatego, że tak bardzo cię kochałam. Bałam się ciebie stracić.

    Rozumiem, że jesteś zły. Masz do tego pełne prawo. Należało mi się to wszystko i jeszcze więcej. Proszę cię, daj mi szansę na naprawienie zła, które ci wyrządziłam - błagała. - Pozwól mi okazać, jak jest mi przykro. Proszę, Gabe, chcę, żeby? wrócił do domu.

    - Do domu - do czego? Do ciebie? - wykrzywił drwiąco usta.

    - To jest twój dom. - W głębi duszy Nadia wiedziała, że zniszczyła całą miło?ć, jaką on dla niej odczuwał. To nie ona mogła być powodem jego powrotu. Jedyną nadzieją było apelowanie do niego jako do posiadacza. Gdyby wrócił, to może po jakim? czasie, całkowicie mu oddana, zyskałaby jego poważanie i czę?ć uczucia, którym kiedy? ją obdarzał.

    - Wyno? się! Zejd? mi z oczu! - gro?nie podszedł do niej. Nadia instynktownie cofnęła się do drzwi.

    - Zrobię wszystko, co będziesz chciał - wyszeptała schylając głowę i mrugając powiekami, by powstrzymać gorące łzy, które paliły jej oczy.

    Szła ulicą trzymając schyloną głowę, żeby nikt nie zobaczył jej twarzy 418 Janet Dailey spod ronda kapelusika. Czuła się?le i oddychała głęboko, żeby przemóc ogarniającą ją słabo?ć. Teraz, kiedy Gabe jej nie chciał, miała tylko jedno miejsce na ziemi. Nadia ruszyła w stronę domu rodziców.

    Zastała zamknięte drzwi i znowu zebrało się jej na płacz. Zastukała gło?no, zaczekała i znowu zastukała. Za trzecim razem usłyszała wreszcie kroki.

    Otworzyła jej młodsza siostra. r - Powinna? być w szkole. - Nadia nie chciała, żeby Ewa była obecna przy rozmowie z ojcem.

    - Papa prosił, żebym została w domu i opiekowała się mamą. - Ewa przekrzywiła głowę i przyglądała się jej intensywnie. - Co się stało z twoją twarzą?

    Nadia zawahała się, ale nie mogła się zdobyć, żeby powiedzieć Ewie prawdę.

    - Upadłam. - Przeszła obok niej. - Gdzie jest papa?

    - W salonie.

    Znowu się zawahała. Nie będzie łatwo przyznać się ojcu, że jej małżeństwo rozpadło się i to z jej winy. Dotknęła bolesnego miejsca na grubo upudrowanej twarzy przewidując w?ciekło?ć ojca, kiedy zobaczy, jak Gabe ją potraktował.

    Musiała jednak przekonać ojca, że wina za to wszystko leży po jej stronie.

    Ewa poszła za nią do salonu. Lew siedział zgarbiony w fotelu przy kominku, patrząc pustym wzrokiem na tlącą się kłodę. Twarz jego nie była już opuchnięta, a sińce zbladły. Nadia stanęła, czekając, aż ją zauważy, ale on w ogóle nie zdawał sobie sprawy z jej obecno?ci.

    - Kiedy nie jest z mamą, to zawsze tak tu siedzi - powiedziała Ewa.

    - Id? zobaczyć, co robi mama, ja chcę z nim porozmawiać na osobno?ci. - Nie miała potrzeby zniżać głosu. Do ojca nic nie docierało.

    - Ona nie chce, żebym była w jej pokoju. Nie chce, żebym na nią patrzyła.

    Dlaczego ona taka jest, Nadiu?

    - Nie teraz, proszę cię, Ewo - błagała bliska załamania. Trzymała się siłą woli.

    - Wszyscy tak mówią - wymamrotała Ewa wychodząc z salonu. Nadia podeszła z wolna do ojca. Stała tak kilka chwil, ale on nie odrywał wzroku od gasnącego ognia.

    - Dzień dobry, papo.

    Poruszył się niby zbudzony z głębokiego snu. Spojrzał na nią pustym Alaska

    

419

    

    wzrokiem, jakby jej nie poznając. Upadła na kolana i złapała go za rękę, czując się znowu bezradnym dzieckiem.

    - Nadia. - Lekko pogładził ją po policzku, przeciągając palcem po czerwonej szramie. - Moje dzieciątko.

    - Musiałam przyj?ć, papo.

    Nagle zgiął się, ukrył twarz w dłoniach i zatrząsł od szlochu.

    - Co ja zrobiłem? - powtarzał w kółko - to wszystko moja wina. Nadia my?lała początkowo, że mówi o jej tragicznym położeniu.

    - Nie, to nieprawda, papo. - Nie mogła pozwolić, aby oskarżał się o niepowodzenie jej małżeństwa, ani o to, że jest pobita. Ojciec nie mógł się dowiedzieć, że Gabe to zrobił.

    - Moja wina. - Podniósł głowę, łzy spływały mu po policzkach, mocno zaciskał ręce. - Nie powinni?my byli tutaj zostać. Trzeba było wyjechać z innymi. Wtedy nic by się nie zdarzyło. Twoja matka byłaby… - głos mu się załamał w gło?nym szlochu.

    Zdziwiona Nadia zdała sobie sprawę, że on w ogóle nie zauważył jej siniaków. Był zbyt pogrążony w swoim żalu i poczuciu winy.

    - Nie płacz papo - błagała.

    Zrobił wysiłek, aby się uspokoić, wciągając gło?no powietrze i ocierając łzy.

    Wychylił się do przodu, oparł łokcie na udach, schylił głowę, a dłonie złożył jak do modlitwy.

    - Wiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale sumienie nie daje mi spokoju. - Mocno zacisnął powieki. - Najważniejsza odpowiedzialno?ć mężczyzny to jego rodzina, jego żona i dzieci, a ja postawiłem obowiązki względem ojca na pierwszym miejscu.

    Wszystkich was naraziłem na niebezpieczeństwo pozostając tutaj i patrz, co się stało. Twoja mama nigdy tego nie mówiła, ale ja wiem, że chciała stąd wyjechać.

    Teraz… - Znowu dusiły go łzy.

    Widząc, jak jest umęczony, Nadia nie chciała potęgować jego poczucia winy. To tylko sprawiłoby mu więcej bólu, gdyby teraz powiedziała o mężu.

    - Papo, nie wolno ci tego robić. Jestem pewna, że mama nie oskarża cię o to, co się stało.

    - Widziała? się z nią dzisiaj?

    - Jeszcze nie - przyznała.

    Ruch jego głowy wyrażał całkowitą bezradno?ć.

    - Nie wiem, co robić. Próbowałem. Prosiłem ojca Hermana, żeby ją

    

420

    

    Janet Dailey odwiedził, ale nie chce się z nim modlić. Nawet nie chce pocałować krzyża. Nie mogę pracować. Ona wpada w panikę, kiedy wychodzę z domu.

    - Papo. - Ewa stanęła w drzwiach. - Zaniosłam mamie rosół, ale nie chce je?ć.

    - Musi je?ć. - Kiedy ojciec wstawał z krzesła, Nadia podparła go, żeby nie upadł.

    - Ja do niej pójdę. - Ledwo stała na nogach, osłabiona z głodu.

    Na twarzy ojca widać było wdzięczno?ć, kiedy wychodziła z pokoju. Zanim doszła do sypialni rodziców, poczuła zapach rosołu z kury i jej pusty żołądek zareagował gwałtownymi skurczami.

    W sypialni wzrok jej padł najpierw na miskę bulionu stojącą na stoliku przy łóżku.?lina wypełniła jej usta, więc zwilżyła wargi i silnie je zacisnęła. Z wysiłkiem odwróciła wzrok od zupy i spojrzała na matkę.

    Drastyczne zmiany w jej wyglądzie zszokowały Nadię. Oczy miała wpadnięte i podkrążone z powodu bezsenno?ci. Żółtawosiwe włosy, które miała zawsze porządnie splecione w koronę, były zmierzwione i rozrzucone na wszystkie strony. Niegdy? silne i zwinne dłonie wyra?nie drżały, kiedy wbijała je w brzeg kołdry.

    - Mamo? - Nadia odniosła wrażenie, że patrzy na obłąkaną. Aila Tarakanowa spoglądała na Nadię z przestrachem.

    - Gdzie jest Lew? - wyszeptała. Wpadła w panikę. - Gdzie jest Lew Wasiliewicz?

    Lew!

    - Papa odpoczywa - starała się wytłumaczyć córka, ale zagłuszyły ją oszalałe krzyki matki. Pomimo protestów Nadii wstała z łóżka. Nadia była zbyt obolała i słaba, żeby ją zatrzymać.

    W tym momencie drzwi otworzyły się i matka wpadła w ramiona ojca. Trzymał ją, cicho mrucząc uspokajające słowa, a Nadia stała bezradnie obok. Potem zaprowadził ją z powrotem do łóżka i otulił kołdrą jak dziecko.

    - Przykro mi, papo - wymamrotała. - Nie mogłam jej zatrzymać.

    - Nic się nie stało. - Wyglądał okropnie mizernie, kiedy usiadł na brzegu łóżka i zaczął karmić matkę łyżką. Kiedy mieszał zupę w misce, po pokoju rozszedł się wspaniały zapach.

    - Proszę cię papo, ja to zrobię - szybko powiedziała Nadia. - Ty musisz odpocząć.

    Zawahał się, potem odstawił miskę i z czuło?cią pogłaskał nerwowo poruszającą się dłoń żony.

    Alaska

    

421

    

    - Nadia zostanie z tobą, Aila, ale ja będę w pokoju obok. Nie odejdę stąd, obiecuję ci.

    Chociaż matka była zaniepokojona jego odej?ciem, wydawało się, że zrozumiała, co do niej mówił. Nadia zdjęła płaszcz i zajęła miejsce ojca na brzegu łóżka. Ręka drżała jej lekko, kiedy trzymała miskę i wdychała ten cudowny aromat. Podała matce pierwszą łyżkę, ale przy następnej ona odwróciła głowę.

    - Czy za gorąca? - Nadia chciała tylko spróbować troszkę bulionu, czy nie jest za gorący, ale zupa była tak pyszna, że zjadła całą łyżkę. - Nie jest za gorąca, mamo. Jest akurat dobra. Spróbuj. - Ale matka nie odwracała głowy. - Proszę, mamo, podzielimy się. Ty trochę zjesz, potem ja - nalegała Nadia.

    Kiedy matka znowu odmówiła, Nadia sama wypiła łyżkę zupy. Nigdy przedtem nie jadła niczego tak wspaniałego. Nie musiała wcale udawać cmokania wargami i dawać innych oznak zadowolenia.

    - To jest takie dobre, mamo. Tylko spróbuj. - Starała się wmusić w matkę trochę zupy, ale jej usta były zaci?nięte i trochę cennego bulionu spłynęło po brodzie.

    Nadia połknęła bulion i z tej łyżki.

    Zanim się zorientowała, zostało tylko trochę zupy na dnie. Matka i tak by tego nie zjadła - próbowała się usprawiedliwić. Po raz pierwszy od trzech dni miała jedzenie w ustach.

    - Pozwól mamo, wyszczotkuję ci włosy - powiedziała Nadia. Niewątpliwie czesanie matki przekraczało możliwo?ci jej ojca i siostry, inaczej - czego Nadia była pewna - nie zostawiliby jej włosów w takim stanie. - Każdy czuje się lepiej, kiedy dobrze wygląda. - Ale kiedy dotknęła głowy matki, ona odsunęła się i skuliła w łóżku. - Nic ci nie zrobię mamo. Chcę cię tylko uczesać.

    - Nie. - Matka zaczęła szlochać, krzyczeć, w końcu przycisnęła ręce do głowy, jak gdyby ją chroniąc.

    Nadia starała się ją uspokoić, ale nie dawało to rezultatów. Gdy ojciec wpadł do pokoju, zwróciła się do niego zmieszana.

    - Ja tylko chciałam ją uczesać.

    Po kilku minutach, kiedy zapanował spokój, wytłumaczył Nadii przyczynę gwałtownej reakcji matki. - Ona nie pozwala nikomu dotknąć włosów. My?lę, że… oni byli zafascynowani jej jasnymi włosami. Trzy dni temu złapałem ją na tym, jak usiłowała sobie obciąć włosy nożyczkami. Musieli?my usunąć wszystkie ostre przedmioty. 422 Janet Dailey Nadia patrzyła na leżącą w łóżku matkę, trzymającą kurczowo podaną przez ojca Biblię.

    - Nie można jej denerwować. Najlepiej będzie, jak już pójdziesz - powiedział. - Możesz ją odwiedzić innego dnia. Może wtedy będzie się lepiej czuła.

    Usiadł na krawędzi łóżka i głaskał rękę Aili, mrucząc co? uspokajającym tonem.

    Nadia chciała krzyknąć, żeby spojrzał na nią - na jej sińce pod maską pudru, żeby usłyszał, że mąż jej nie chce, ale on zapomniał już ojej istnieniu.

    Poruszając się na zdrętwiałych nogach zabrała z łóżka płaszcz, rękawiczki i kapelusz i wyszła z pokoju.

    Już nie miała dokąd i?ć, tylko do własnego domu. Było tam wilgotno i zimno, ogień na kominku dawno wygasł. Kiedy kłody rozpaliły się na nowo, usiadła w bujanym fotelu, gdzie tak często siadywała obserwując Gabe'a pracującego przy stole.

    Ogarnęło ją uczucie bezgranicznej samotno?ci. Siedziała z zaci?niętymi rękami, nagle przerażona my?lą, że będzie sama przez resztę życia. Nie obchodziło jej, jak?le Gabe będzie ją traktował, je?li wróci. Przecież sama sprowadziła to nieszczę?cie nie mówiąc mu prawdy. Chociaż nie zrobiła tego umy?lnie, ale jednak go oszukała. Czy może mieć pretensję do niego, że tak zareagował?

    Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Gabe. Opanowało ją uczucie ulgi. Chwyciła poręcze fotela bojąc się poruszyć i odezwać, bo może on nie wrócił na stałe.

    - Co tu robisz? - spojrzał na nią ze zło?cią.

    - Dokąd mogłabym pój?ć? - Nie chciała się przyznać, że dom jej ojca jest dla niej zamknięty. - Jestem twoją żoną. Tu jest moje miejsce.

    Nie odzywał się przez długi czas. Wstrzymywała oddech, przerażona, że odejdzie.

    Ale on kopniakiem zamknął drzwi. Podskoczyła na ten łoskot.

    - Zrób mi co? do zjedzenia.

    - Chętnie bym ci co? przygotowała, ale nic nie ma w domu.

    Zawahał się, potem sięgnął do kieszeni i rzucił kilka monet w jej kierunku.

    - Id?, kup co? i pospiesz się - zanim sprzedam cię jakiemu? żołnierzowi. ? .Dar?Double Eagle" zapchany był niebiesko odzianymi żołnierzami z miejskiego garnizonu, ich ochrypłe głosy zagłuszały ciche d?więki pianina. Dym wypełniał pomieszczenie błękitną mgłaj na podłodze poustawiano spluwaczki. Raz po raz żołnierze strzelali w nie żółtym sokiem żutego tytoniu.

    Dan Kelly stał obrócony plecami do lady, opierając się o nią jednym łokciem i wpatrując smutnym wzrokiem w zaszronione okna. Tylko?rodki szyb były przezroczyste, ale i one przesłonięte były kłębami pary z gorącego pomieszczenia baru, tak że nie widać było nawet padających płatków?niegu. Nadeszła zima okrywając góry?nieżną pokrywą i odsuwając na następny sezon marzenia o wyprawie w poszukiwaniu złota.

    - Kelly! - kto? walnął go w plecy w ge?cie pozdrowienia.

    Uderzenie to prawie wytrąciło mu kufel piwa z ręki, ale Kelly zdołał go utrzymać.

    Piwa zawsze było niewiele, cały jego transport docierał do Sitki ze Stanów.

    - Co, u diabła, tak tu sam stoisz? Wyglądasz jak półtora nieszczę?cia. Chod? do nas!

    Nate Wheeler zataczał się przed nim, mrugając zamglonymi alkoholem oczami.

    - Postawię ci piwo. Ja, Gus i Corky od przeszło dwóch miesięcy mamy te najbardziej gówniane godziny warty; wszystko przez to, że zabawili?my się trochę z żółtowłosą Metyską. Dzi? też się gdzie? wybierzemy. Nieprawda chłopcy?

    Kelly spojrzał na dwóch gburów stojących za Wheelerem, którzy przytakiwali mu chórem. 424 Janet Dailey - Kiedy indziej. - Obrócił się i oparł o bar. Ale Wheeler nie zwrócił uwagi na odmowę.

    - Hej, barman, piwo dla mojego przyjaciela. - Rzucił pieniądze na ladę i wypchnął innego żołnierza, żeby stanąć koło Kelly'ego. - Nie widziałem cię nie wiem od jak dawna. Spytałbym, gdzie? się chował, ale my?lę, że wiem - zachichotał i popatrzył na swoich dwóch kolesiów. - Widzieli?cie kiedy takiego smutnego faceta w sobotni wieczór? Chyba nie znalazł tej dużej żyły, której stale szuka?

    - Jeszcze nie - przyznał Kelly. - Ale ona tam jest.

    Po dwóch latach przemierzania dzikich okolic w palącym słońcu lub w potokach deszczu, płucząc piasek ze strumieni górskich i odłupując próbki rudy z występów skalnych, znalazł do?ć?ladów złota, żeby nabrać przekonania o istniejącej gdzie? dużej żyle.

    - Czego on szuka? Złota? - Żołnierz, na którego wołali Corky, uwiesił się na ramieniu Wheelera. - Ja wiem, gdzie tego jest pełno. Srebro też. Mnóstwo tego.

    - Gdzie? - spytał pogardliwie Kelly, a Corky zaczął chichotać i nachylił się, żeby zdradzić swoją tajemnicę.

    - Tutaj. Miałe? je pod nosem cały czas -?miał się rado?nie. - Założę się, że stoimy w odległo?ci nie większej od tego miejsca niż sto jardów.

    - Tak. Pewnie w czyim? sejfie - szydził Kelly, pociągnął piwa i wytarł górną wargę.

    - Nie. Leży na wierzchu.

    - Jak to się stało, że go nie podniosłe?? - spytał zło?liwie Wheeler.

    - Bo jest tego więcej, niż jeden człowiek może unie?ć.

    - Gówno prawda - parsknął Kelly.

    - Mogę to udowodnić.

    Aila Tarakanowa przesuwała niespokojnie głowę na poduszce, jęcząc pod gorącym ciężarem, który ją przytłaczał. Starając się gwałtownie uwolnić, wyrzuciła rękę na zewnątrz. Poczuła przeciąg i obudziła się zlana zimnym potem. Pamiętała jeszcze ten koszmarny sen i słyszała swoje własne krzyki. Włożyła pię?ć do ust, nie zdając sobie sprawy, że wcale nie krzyczy, tylko cicho jęczy.

    Leżała bez ruchu, rozglądając się niespokojnie po ciemnym pokoju Alaska 425 i nasłuchując najlżejszego d?więku, bojąc się, że wyskoczą nagle z ciemno?ci.

    Ale słyszała tylko swój własny oddech. Zastanawiała się, czy oni już poszli. Łzy spływały jej po policzkach, kiedy przyciskała mocniej Biblię do piersi. Jej ogarnięty paniką umysł nie odróżniał już złych snów od rzeczywisto?ci. Znowu trwoga złapała ją w swoje szpony. Wołając cicho męża zsunęła się ostrożnie z łóżka, coraz bardziej przerażona. Prze?liznęła się w ciemno?ciach do salonu.

    - Lew - zaszlochała cichutko, chociaż w jej uszach ten d?więk zabrzmiał gło?no.

    Zobaczyła, że leży nieruchomo na sofie, tak jak go pozostawili tamtej nocy.

    Nagle usłyszała hałas z zewnątrz i obróciła się do frontowych drzwi, w panice, że oni wracają.

    Zdjęta grozą dopadła tylnego wyj?cia i uciekła z domu biegnąc w za?nieżoną noc, bosymi stopami po?niegu, nie czując zimna. Pewna, że ją gonią, zaczęła szukać kryjówki. Domy nie były bezpieczne. Oni włamali się do jej domu.

    - Gdzie? - łkała załamana, trzymając Biblię przy piersiach obiema rękami.

    Zobaczyła wieże soboru, rysujące się na tle latarni morskiej umieszczonej na szczycie Zamku Baranowa. Będzie bezpieczna w domu bożym. Ruszyła w tym kierunku,?lizgając się na rozmiękłym?niegu.

    Kiedy dobiegła do stopni soboru, czuła, że płuca jej pękają, a serce wali tak mocno, że zagłusza wszystko wokół. Potykając się i czepiając rękami wspinała się po schodach, jednocze?nie mocno przytrzymując Biblię. Z ledwo?cią otworzyła jedno skrzydło ciężkich, podwójnych drzwi i zataczając się weszła do ko?cielnego sanktuarium.

    Płomyk?wiecy migotał przy ołtarzu. Szła ku niemu, a łzy ulgi przesłaniały jej oczy, bose stopy poruszały się bezszelestnie. Potem zauważyła postać w pelerynie przy ołtarzu i gwałtownie zatrzymała się, my?ląc, że to kapłan. Ogarnęło ją przemożne uczucie wstydu i obawa konfrontacji z duchownym. Ale jej nie zauważył.

    Rzuciła szybkie spojrzenie na boczną kapliczkę i zaczęła skradać się w jej kierunku.

    Nagle z prawej strony rozległ się ochrypły szept po angielsku:

    - No, który to z was, cholerni głupcy, zapomniał sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. Corky, ty wchodziłe? ostatni. Id? i zamknij drzwi, zanim zauważy to kto? z zewnątrz.

    - A kto, u czorta, to zobaczy? -?wiszczący głos dobiegł od strony ołtarza. - Nigdy nie słyszałem, żeby kto? przychodził modlić się w?rodku nocy. Hej, 426 Janet Dailey Kelly podejd? i popatrz na te kielichy, czy cokolwiek, u diabła, to jest. Założę się, że są z prawdziwego srebra. A nie mówiłem wam, że te graty po prostu tu leżą.

    Następna postać przesunęła się w ciemno?ci. Aila zauważyła jeszcze czwartą. Tam było czterech mężczyzn - czterech Amerykanów. Żaden z nich nie miał na sobie księżej sutanny, tylko wojskowe peleryny. Zorientowała się, że to żołnierze, i wciągnęła głęboko powietrze ze strachu.

    - Co to było?

    Podnie?li?wiecę do góry.?wiatło padło na nią, patrzyła w przerażeniu na żołnierza z wiechą włosów koloru słomy, widoczną spod czapki. On był jednym z nich! Jednym z mężczyzn, którzy ją zgwałcili! Jak on mógł tu się dostać przed nią? Przejechała palcami po swoich rozczochranych włosach.

    - Patrzcie na tę starą zwariowaną czarownicę! - Żołnierz trzymający?wiecę postąpił krok do przodu.

    Ten ruch zerwał tamy strachu, który ją porażał. Nie, pomy?lała, już jej tego więcej nie zrobią - nie w cerkwi! Obróciła się i pobiegła do drzwi.

    - Zatrzymajcie ją! - jeden z nich krzyknął.

    Aila wrzasnęła słysząc ciężki stukot butów za sobą.

    - Zostawcie ją. Zabierajmy co trzeba i wychod?my stąd! - krzyknął inny. Ale d?więk kroków nie ustawał.

    - Hej, pani! Zaczekaj - usłyszała cichy, ochrypły głos. - Nie można tędy wychodzić.

    Dan Kelly zobaczył wyraz paniki na jej twarzy, kiedy wybiegała przez otwarte drzwi. Widział kiedy? podobny wyraz na twarzy żony osadnika, której Indianie zamordowali i okaleczyli męża, a potem zabawiali się z mą.

    Zaczął ją gonić.

    Na szczycie schodów soboru zatrzymał się i spojrzał na ulicę spodziewając się, że ona pobiegnie?rodkiem alarmując żołnierzy w barach i barakach oraz wartowników. Ale ulica była pusta, z wyjątkiem kilku pijanych i paru prostytutek, Tlinkitek z Ranche. Nikt nie interesował się cerkwią. Jeden okrzyk tej starej kobiety pewnie nie zwrócił niczyjej uwagi. W tym mie?cie, w nocy, kobiety krzyczały często, mając ku temu powód czy też bez powodu.

    Dostrzegł jaki? ruch z boku. Obrócił się i zobaczył podobną do zjawy postać trzymającą się blisko budynków ulicy po lewej stronie. Zbiegł ze schodów, mrucząc do siebie.

    - Gdzie ona u diabła idzie? Tam nie ma nic poza cie?niną.

    Alaska

    

427

    

    Kiedy budynki przerzedziły się, na chwilę stracił ją z oczu, biel jej długiej koszuli i jasnych rozczochranych włosów wtapiała się w tło leżącego dokoła ?niegu. Ale ona zostawiała?lady stóp w?wieżym?niegu. Kelly gonił ją dużymi susami, chwytając małymi rykami mro?ne powietrze palące mu płuca.

    Stara kobieta nagle wyrosła przed jego oczami. Po chwili zorientował się, że to czarne tło wody uwydatniało jej bladą sylwetkę. Znale?li się na brzegu cie?niny.

    Woda zagrodziła drogę dalszej panicznej ucieczce. Zatrzymała się z wahaniem, rzucając dzikie spojrzenia na lewo i prawo. Ponieważ nie skorzystała z żadnej okazji, żeby znale?ć schronienie w?ród ludzi, Kelly wątpił, żeby skręciła w prawo, ku głównej czę?ci miasta. Zwalniając kroku skierował się więc na lewo, odcinając kobiecie drogę. Wydawała się przerażona, widząc, jak jest blisko.

    - Niech pani nie biegnie - zawołał do niej łagodnie, starając się opanować jej strach. Dół koszuli miała oblepiony?niegiem. Kiedy cofała się przed nim, zastanawiał się, jak mogła wytrzymać w?niegu po kostki, bez butów, ale ona wydawała się nie zauważać zimna. Nawet się nie trzęsła, chociaż ręce miała złożone przed sobą, jakby co? chroniła. - W porządku, proszę pani. Nic pani nie zrobię. Niech się pani nie boi.

    Mówił łagodnie i delikatnie, mając nadzieję, że je?li ona nie rozumie po angielsku, to chociaż ton jego głosu zrobi na niej wrażenie, ale cofała się za każdym jego krokiem, zbliżając się do brzegu cie?niny, cały czas kręcąc powoli głową w jakiej? cichej odmowie.

    Zatrzymała się przy oblodzonym brzegu. Kelly odprężył się i u?miechnął, będąc pewnym, że teraz go wysłucha, nie mając już gdzie się cofnąć. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc cały czas cichym, kojącym głosem, powtarzając wielokrotnie te same zwroty.

    - W porządku proszę pani. Niech się pani nie boi. Nic pani nie zrobię. Nie reagując na jego słowa obróciła się i wbiegła do wody. Kelly krzyknął i zaczął biec za nią, ale zatrzymał się my?ląc, że ona też stanie, je?li nie będzie jej gonił. Brnęła jednak przed siebie i tylko coraz głębsza woda i ciężar mokrej koszuli zwalniały jej kroki. Nagle po?liznęła się i znikła pod powierzchnią. Zanim Kelly zdążył się zbliżyć, już wydostała się z wody i znowu uciekała przed nim.

    Woda wlewała mu się do butów jak ciekły lód. W tej temperaturze nie przeżyje się dłużej niż trzy minuty, pomy?lał Kelly i zatrzymał się. Stara wariatka była w odległo?ci trzydziestu stóp przed nim. Zdał sobie sprawę, że 428 Janet Dailey w stanie paniki zaczęłaby z nim walkę, nawet gdyby udało mu się do niej dotrzeć.

    Było bardzo prawdopodobne, że oboje utonęliby.

    Czując ucisk w żołądku, Kelly wycofywał się w kierunku brzegu. Słyszał jej przerażony oddech, ale nie wołała o pomoc. Już prawie stracił ją z oczu. Jego mokre stopy były bez czucia.

    Biała plama na czarnym morzu zniknęła nagle. Jedynym d?więkiem było ciche chlupotanie wody o brzeg i odległe odgłosy miasta. Kelly odwrócił się i poszedł wolno w kierunku baraków. Ominął cerkiew, w której zostali jego kumple, żeby dalej ją grabić. Nie wiedział, czy im się udało, i wła?ciwie nic go to nie obchodziło.

    Ciało Aili Tarakanowej zostało wyrzucone na brzeg następnego dnia. Znalazł je zrozpaczony mąż, który rozpoczął poszukiwania przed?witem, kiedy zorientował się, że nie ma jej w domu. Mało kto zwrócił uwagę na tę?mierć. Wszyscy byli poruszeni grabieżą w Soborze?więtego Michaiła. Kradzież została wcze?nie zauważona, bo złoczyńcy zostawili?lady w?wieżym?niegu, które doprowadziły do ich ujęcia i odzyskania zrabowanych przedmiotów.

    Ponieważ nadal nie było cywilnego sądu, który mógłby ukarać winnych, mieszkańcy miasta musieli zwrócić się do generała Davisa. Doszedł on do wniosku, że tym razem żołnierze posunęli się jednak za daleko. Szeregowcy Nathan Wheeler, William?Corky" Travers i August?Gus" Miles zostali wyrzuceni ze służby i odesłani do Stanów pierwszym wojskowym transportem.

    Kelly był jednym ze strażników, wyznaczonych do odprowadzenia tych trzech mężczyzn, ubranych teraz w nie dopasowane stroje cywilne, na pokład statku płynącego do kraju. Żaden z nich nie wydał go. Nie brał zresztą aktywnego udziału w rabunku, jedynie wszedł do soboru razem z nimi.

    Byli bardzo zadowoleni. W porządku, wykopano ich z wojska, ale również wykopano ich z tego przez Boga zapomnianego północnego lądu, zwanego Alaską. Te szczę?liwe bydlaki płynęły do domu. Większość żołnierzy patrzyła na nich z zazdro?cią, z wyjątkiem Kelly'ego.

    Kobieta, która umarła tamtej nocy, była tą samą, za której zgwałcenie jego kumple siedzieli w areszcie. To tłumaczyło jej przerażenie. W jaki? sposób to oni ją zabili. On również miał udział w jej?mierci. To, że była starą Rosjanką półkrwi, nie uspokajało jego sumienia.

    Alaska 429 Spojrzał na łańcuch pokrytych?niegiem gór wyrastających u brzegów wyspy. Ich widok przywodził my?li o złocie. Kelly nie miał zamiaru opuszczać tego kraju, dopóki nie znajdzie kruszcu. Może, jak nadejdzie wiosna, rozejrzy się po rejonie Silver Bay.

    Dopiero zaczęła się zima, a on już oczekiwał wiosennych roztopów i widoku skał, które odkryje odwilż. My?l o złocie zawsze pomagała mu zapomnieć o kłopotach.

    Jjyło to typowe niezbyt zimne styczniowe popołudnie. Promienie słońca stojącego nisko na zachodzie różowiły stożek góry Edgecumbe i prze?wietlały pasma mgły, która zakrywała cie?ninę Sitka. Ewa obejmowała dwiema rękami torbę z książkami szkolnymi i Biblię matki. Nosiła ją zawsze ze sobą, chociaż woda morska zamazała drak i posklejała kartki. Ten największy skarb matki, szczególnie podczas ostatnich miesięcy życia, należał teraz do Ewy.

    Na rogu ulicy stała grupa żołnierzy. Zwolniła kroku licząc na to, że zaraz odejdą, ale stali nadal. Wyglądali jak włóczędzy, brudni i?mierdzący.

    Przechodząc koło nich Ewa trzymała oczy wbite w ziemię. Trzęsła się wewnętrznie z w?ciekło?ci płynącej ze strachu i nienawi?ci.

    - Nosi spódnice. To chyba dziewczyna.

    - Ale brzydka jak cholera. Łzy paliły jej oczy. Chciała wykrzyczeć swoją zło?ć i nienawi?ć, ale bała się tych ludzi. Zaczęła uciekać, a ich okropny, szyderczy?miech biegł za nią. Nie zwolniła, aż znalazła się przy domu, do którego wcale nie miała ochoty wchodzić.

    Nienawidziła również domu. Od czasu kiedy matka się utopiła, zamieszkała w nim ?mierć, ojciec czekał tam na nią.

    Chociaż nie miała jeszcze dziesięciu lat, starała się być gospodynią - gotowała, sprzątała i opiekowała się ojcem. Ale posiłki, które z takim trudem i tak umiejętnie przygotowywała, przeważnie wracały nietknięte. Nawet kiedy zmieniał koszulę, nie zauważał jak starannie ją wyprasowała. Nic - łącznie z nią -już go nie obchodziło.

    Nie chciała i nie lubiła wracać do domu, chociaż dziadek zawsze okazywał jej zrozumienie. Ewa nie była dzi? w nastroju do słuchania jego zapewnień, że ojciec wydobędzie się z rozpaczy. Zdawało się, że nikt nie rozumie, jak bardzo tęskniła za matką - nikt poza jej siostrą. Przypomniała sobie, jak przytulała ją i płakała, kiedy była u niej ostatnim razem. To było dwa 430 Janet Dailey tygodnie temu, przed tym jak Nadia po?liznęła się na lodzie i złamała rękę. Ewa postanowiła odwiedzić siostrę i zobaczyć, czy u niej wszystko w porządku.

    Frontowe drzwi domu nie były zamknięte, więc weszła bez stukania. Natychmiast usłyszała zbliżające się od strony kuchni kroki. Za chwilę ukazała się Nadia, z lewą ręką na temblaku i wyrazem napięcia na twarzy.

    - Ewa. - W głosie jej była ulga, kiedy nerwowo wycierała prawą rękę o fartuch.

    - My?lałam, że to Gabe wrócił do domu wcze?niej. Co cię tu przywiodło? Czy idziesz prosto ze szkoły? - Spojrzała nerwowo na drzwi i znów na Ewę. - Chod?my do kuchni. Wła?nie zaczęłam robić Micz. To ciasto ma być niespodzianką dla Gabe'a.

    Ruszyła do kuchni, nie patrząc, czy siostra idzie za nią. Przy tym zalewie pytań Ewa nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć. Nie była nawet pewna, czy Nadię w ogóle interesują jej odpowiedzi.

    - Nie miałam ochoty i?ć do domu, więc pomy?lałam, żeby wstąpić i odwiedzić cię.

    - Położyła worek z książkami na stole, gdzie Nadia zgromadziła wszystkie produkty potrzebne do upieczenia rosyjskiej?wiątecznej babki.

    - Jak się czuje papa? - Nadia dodała mąki do dużej glinianej miski, gdzie były już jajka, masło, cukier z wanilią i gałką muszkatołową. Wzięła łyżkę, żeby to wszystko wymieszać, niezręcznie trzymając naczynie lewą ręką.

    - Bez zmian. - Ewa opadła na krzesło. - Po prostu siedzi i rzadko się odzywa.

    - Ciężko przeżywa?mierć mamy. - Po zagęszczeniu ciasta mąką Nadia dodała po filiżance orzechów i rodzynków. - Wiedziałam, że tak będzie.

    Ewa obserwowała, jak Nadia miesza wszystkie składniki drewnianą łyżką.

    - Nienawidzę go.

    To stwierdzenie wywołało zamierzony efekt. Siostra wreszcie zwróciła na nią uwagę.

    - Ewo! Jak możesz mówić takie rzeczy?

    - To jego wina, że mama nie żyje. On sam to mówi. Nie powinien dopu?cić, aby ci żołnierze ją skrzywdzili. Powinien zostać w pokoju i nie zostawiać jej samej.

    Nie wystraszyłaby się i nie wybiegła z domu, gdyby był przy niej.

    - To nie jest w porządku, Ewo. On zrobił wszystko, co należało. Nie mógł siedzieć przy niej cały czas. On też potrzebował odpoczynku.

    Alaska

    

431

    

    - Mógł poprosić mnie, żebym przy niej siedziała, je?li chciał spać.

    - Przecież wiesz, że mama chciała mieć tylko papę przy sobie.

    - Nadia wzięła łyżkę i zaczęła znowu mieszać ciasto. - To, co stało się z mamą, nie było jego winą i nie chcę więcej słyszeć takich rzeczy od ciebie.

    - Po przyj?ciu Amerykanów powinni?my wyjechać z wujkiem Stanisławem, jak mówił papa. - Włożyła palec do ciasta, kiedy Nadia dodawała mąki, i oblizała go.

    - Może powinni?my.

    To niespodziewane stwierdzenie zaskoczyło Ewę. Przedtem siostra zawsze odrzucała takie sugestie, mówiąc, że gdyby wyjechali, to ona nie po?lubiłaby Gabe'a.

    - Ale nie wyjechali?my z wujkiem Stanisławem ani z ciotką Anastazją, więc nie ma o czym mówić. - Głos Nadii załamywał się. - Powinna? zrozumieć, że nie można zmienić przeszło?ci. Gdyby?my mogli, to wiele rzeczy zrobiliby?my inaczej.

    - Co by? zmieniła? - Ewa zawsze my?lała, że jej piękna starsza siostra ma wszystko, czego tylko zapragnie. Zawsze była najbardziej lubiana, może tylko dziadek był tu wyjątkiem. Była ulubioną córką, ulubioną bratanicą, ulubioną kuzynką - ulubionym wszystkim. Chodziła na bale i koncerty w pałacu gubernatora po przybyciu księżniczki Marii. Po?lubiła przystojnego i ważnego Amerykanina.

    Nikt nigdy nie wy?miewał się z niej, z jej powierzchowno?ci, nikt jej nie przezywał. Nigdy nie cierpiała tortur, jakie przechodziła Ewa z powodu braku otaczającej ją sympatii.

    Nadia zawahała się przed odpowiedzią.

    - Zmieniłabym to, co stało się tej nocy, kiedy włamali się żołnierze. Ewa zastanawiała się nad tym przez chwilę, potem wolno skinęła głową.

    - To wtedy wszystko się zepsuło. Po tamtej nocy wszystko się zmieniło, prawda?

    - Tak. Wszystko.

    - Nienawidzę ich - powiedziała z przekonaniem.

    - Kogo? - Żołnierzy. - Nienawidziła ich za to, co zrobili z jej rodzicami, i za to, jak się czuła, słysząc ich obrażliwe uwagi. Nienawidziła wszystkich żołnierzy.

    - Powinni zapłacić za to, co zrobili. A Gabe? Nie może sprawić, żeby ich ukarano?

    

432

    

    Janet Dailey - On… on nic nie może zrobić. - Nadia dodała ostatnią porcję mąki i starała się połączyć ją z gęstniejącym coraz szybciej ciastem.

    - Mógłby spróbować. Mógłby porozmawiać z generałem i…

    - Nie! - Ta sugestia w widoczny sposób sprawiła jej przykro?ć, chociaż starała się to ukryć. - Powiedziałam ci, że on nie może nic zrobić. Proszę cię, nie rozmawiajmy o tym i jemu też nic nie mów.

    - Jakbym miała mu powiedzieć? - wymamrotała Ewa, - Ja go prawie nie widuję. Czy rzeczywi?cie był tak zapracowany, że nie mógł przyj?ć na pogrzeb mamy?

    - Miał ważne rzeczy do załatwienia.

    To wytłumaczenie nie było dla Ewy przekonujące. - Nigdy też nie odwiedza papy.

    - Jest bardzo zajęty.

    Ewa zauważyła grymas bólu na twarzy siostry, kiedy nagle miska z ciastem obróciła się i uderzyła ją w złamaną rękę.

    - Może chcesz, żebym ja to zrobiła? - zaproponowała.

    - Tak. Dziękuję ci. - Nadia chętnie zostawiła miskę i odeszła od stołu, delikatnie podtrzymując rękę na temblaku. - To zadziwiające, jak trudno wykonywać proste czynno?ci, kiedy ma się tylko jedną sprawną rękę.

    - To na pewno cię boli. - Ewa zostawiła łyżkę i zaczęła miesić ciasto palcami.

    - Czasami, ale już jest lepiej. - Jej u?miech był trochę sztuczny. - We?miesz trochę kulicza do domu dla papy.

    - On nie będzie tego jadł - odpowiedziała Ewa z ponurą miną. - W ogóle rzadko teraz co? je. Bez względu na to, co przygotuję.

    - To się z czasem zmieni. Wróci mu apetyt.

    - Nie. Nie zmieni się. Jego już nic nie obchodzi. Gdybym nie wróciła do domu dzi? na noc, nie zauważyłby tego.

    - Nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?

    - Tak. Wierzę. Mama nie chciała, żebym była w jej pokoju. Teraz papy nie obchodzi, czy jestem w domu, czy nie.

    - Obchodzi go. Może tego nie okazuje, ale to tylko dlatego, że teraz tak bardzo brakuje mu mamy. Ale gdyby wiedział… że to ci sprawia ból… gdyby wiedział…

    - Czy ty płaczesz, Nadiu? - zauważyła łzy w jej oczach.

    - To tylko dlatego, że trochę boli mnie ręka. - Odwróciła się, żeby Ewa nie mogła widzieć jej twarzy.

    Alaska

    

433

    

    Od strony frontowego pokoju dobiegł d?więk otwieranych drzwi i ciężkie męskie kroki. Ewa zmarszczyła brwi widząc przerażenie na twarzy Nadii, która odwróciła się i podeszła do stołu.

    - Ja to skończę. - Odsunęła miskę od oblepionych ciastem palców Ewy.

    - Lepiej id? do domu, zanim papa zacznie się o ciebie martwić.

    - Kto to wszedł? - Ewa nie rozumiała, dlaczego Nadia nagle odsyłają do domu. - Czy to Gabe?

    - Tak. - Nadia zniżyła głos do szeptu i prosiła gorączkowo. - Proszę cię, zrób tak jak mówię i id?. Nie zapomnij swoich książek.

    - Ale… - Ewa nic nie rozumiała.

    - Babo! Gdzie do cholery jeste??

    Zdziwiona zło?cią brzmiącą w tym pytaniu, Ewa skierowała się do drzwi, ale w tym samym momencie ukazał się w nich mąż siostry. Jego twarz miała gro?ny wyraz, a oczy były zwężone.

    - Co ona tu robi? - Spojrzał z w?ciekło?cią na Ewę.

    - Wstąpiła po drodze ze szkoły - odpowiedziała pospiesznie Nadia.

    - Wła?nie wychodziła.

    - Czy przeszkodziłem wam w czym?? - Jego oczy nabrały podejrzliwego wyrazu. - Założę się, że nie spodziewała? się mnie tak wcze?nie w domu.

    - Nie byłam pewna, o której przyjdziesz. - Nadia starała się mówić spokojnie, ale Ewa słyszała drżenie w jej głosie. Przysunęła się ostrożnie do stołu, żeby zabrać torbę z książkami. - Wiem jak bardzo lubisz kulicz. Chciałam ci zrobić niespodziankę.

    - Teraz rozumiem. - Spojrzał na puszki z mąką i cukrem stojące na stole.

    - Przygotowujesz mi niespodziankę. Ciekaw jestem, czy zostałoby co? dla mnie, gdybym przyszedł pó?niej do domu, czy nie dałaby? wszystkiego tej swojej rodzinie mieszańców? To właśnie o to chodziło, prawda? Dajesz im jedzenie za moimi plecami. Dlatego nigdy nie ma w tym domu cukru, mąki ani niczego do jedzenia!

    - Nie! Ja to robiłam dla ciebie, Gabe.

    - Kłamiesz! - Jednym ruchem ręki zrzucił wszystko ze stołu. Ewa aż podskoczyła słysząc łoskot misek, puszek, filiżanek, patelni spadających na podłogę.

    Usłyszała okrzyk przerażenia siostry i obróciła się patrząc szeroko otwartymi oczami, jak Gabe rzucił się na Nadię i złapał ją za nadgarstek złamanej ręki.

    - Nie bij mnie. Proszę cię, nie bij mnie - łkała siostra. 434 Janet Dailey Uderzył ją mocno w twarz, potem znowu przyciągnął do siebie, szarpiąc za nadgarstek.

    - Nie kłam, ty suko.

    - Nie bij mojej siostry. - Ewa rzuciła się usiłując oderwać jego dłoń od złamanej ręki Nadii. - Pu?ć ją!

    Nie zauważyła odchylonej ręki. Poczuła potworny ból w głowie, a siła uderzenia odrzuciła ją na bok. Upadła na podłogę, zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć.

    - Ewa! - Słyszała głos siostry, jakby z oddali. Stopniowo ból umiejscawiał się po jednej stronie głowy, ale Ewa czuła teraz bezwład w całym ciele. - Moja ręka!

    - Złamię ci ją znowu, je?li mi nie powiesz prawdy. - Gro?ba Gabe'a powoli dochodziła do?wiadomo?ci Ewy. Usiadła. - Miała? zamiar dać jej ten kulicz, prawda?

    - Miałam zamiar… posłać jedną babkę do domu… dla papy. - Jej odpowied? przerywało łkanie. - Tylko jedną, Gabe.

    - Ciekaw jestem, czy tylko jedną.

    Ewa usłyszała następne uderzenie, którego siła posłała jej siostrę na podłogę.

    Upadła na złamaną rękę i gło?no płakała. Chciała do niej podej?ć, ale stał tam Gabe. Bała się następnego ciosu, gdyby znowu usiłowała interweniować. Czuła wciąż potworny ból w głowie.

    Nadia leżała skulona na podłodze, osłaniając złamaną rękę, jej ciałem wstrząsał cichy szloch. Ewie też chciało się płakać, ale jeszcze bardziej bała się wybuchu gniewu Gabe'a, gdyby w ten sposób zwróciła na siebie jego uwagę.

    - Ostrzegałem, co się stanie, je?li znowu skłamiesz. Może teraz zapamiętasz to sobie. - Wyszedł z pokoju, rozgniatając nogami kawałki rozbitej miski.

    Przytulona do?ciany Ewa nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała trza?nięcia frontowych drzwi. Kiedy usiłowała wstać, zakręciło jej się w głowie. Delikatnie dotknęła obolałego miejsca. Jej palce natrafiły na guz wielko?ci gęsiego jaja.

    Kiedy minął zawrót głowy, ostrożnie przeszła przez za?mieconą podłogę, podeszła do siostry i pomogła jej usią?ć, opierając ją plecami o?cianę. Twarz Nadii była trupio blada z silnie odznaczającą się czerwoną, spuchniętą plamą, w miejscu, gdzie Gabe ją uderzył. Ewa patrzyła na nią z troską i zauważyła, jak Nadia podtrzymuje temblak złamanej ręki.

    - Pójdę po dziadka.

    Alaska

    

435

    

    - Nie - zawołała Nadia stłumionym głosem. - Nie wolno ci… mówić o tym.

    - Ale przecież jesteś pobita.

    - Nic mi nie będzie. - Wolno otworzyła oczy, wzięła Ewę za rękę i lekko ją u?cisnęła.

    Ewa zaczęła płakać na widok bólu malującego się na twarzy siostry. Łzy spływały jej po policzkach i czuła się zupełnie bezradna.

    - On ciebie uderzył. - Widziała to na własne oczy, ale nic nie rozumiała.

    - To była moja wina. Nie powinnam była kłamać. Ja… Ewo lepiej już id?. On może wrócić.

    - Chod? ze mną. Nie chcę, żeby on znowu zrobił ci krzywdę.

    - Nie mogę i?ć. Papa… - znowu zawiesiła głos. - To jest mój dom. On jest moim mężem.

    - Ale on ciebie bije. - Nagle Ewa przypomniała sobie, że ostatnio widywała ?lady pobicia na ciele siostry. Spojrzała na temblak i skojarzyła nagle fakty. - Nie upadła? na lodzie. To on złamał ci rękę, prawda?

    - Tak - przyznała Nadia ze spuszczoną głową. - Rozzło?ciłam go. - Ewa nie mogła sobie wyobrazić niczego, co mogło spowodować taką okropną karę. Patrzyła bezmy?lnie na drzwi, za którymi zniknął Gabe. Stale pamiętała o tym, jak żołnierze skrzywdzili matkę i jakie okrutne uwagi robili o niej samej. Teraz Nadię pobił jej własny mąż. Ewa trzęsła się z gniewu i bezsilno?ci. ?

    Ledwie minął rok od daty utonięcia żony, a Lew Tarakanow też już nie żył.

    Niektórzy mówili, że to z powodu złamanego serca. Ale jego córka Ewa traktowała tę?mierć jako akt poddania się rozpaczy i nienawidziła go za to. Ona go przecież potrzebowała. Jej gnębiona i poniewierana siostra też go potrzebowała.

    Aleje porzucił i nigdy nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Jej dziadek i siostra płakali na pogrzebie, ona nie uroniła ani jednej łzy.

    Wierzyciele przejęli dom wraz z całą zawarto?cią i sprzedali go, aby pokryć długi ojca. Ani ona, ani siostra nie otrzymały nic. Nawet Gabe Blackwood był tym poruszony, ale nie było na to żadnej rady. Teoretycznie - konfiskata i sprzedaż posiadło?ci nie była legalna. Ponieważ jednak Alaska nie miała prawodawstwa cywilnego, nie było podstaw prawnych do egzekwowania testamentów czy spadków.

    Pozostawiona bez grosza Ewa przeniosła się do dziadka, przynosząc ze sobą tylko kilka sztuk ubrania i Biblię matki. Życie toczyło się nadal. Zdarzały się jeszcze wieczory, kiedy nie budziły Ewy wrzaski pijanych żołnierzy z garnizonu. Wydawało się, że dziadek potrzebuje teraz mało snu, ponieważ spędzał większą czę?ć nocy na czuwaniu ze swoją starą strzelbą na kolanach.

    W latach 1871 i 1872 niewiele się zmieniło, poza tym, że zamiast kupców, którzy przedtem opuszczali Sitkę, wypływał stąd teraz stały strumień zniechęconych i rozczarowanych rodzin. Trochę poszukiwaczy złota zajęło ich miejsce, zwabionych na wyspę odkryciem złotodajnego kwarcu w rejonie Silver Bay. Ale górnicy nie byli w stanie podnie?ć upadającej gospodarki. Po wytopieniu rudy zwykle starczało im złota tylko na to, żeby dalej opłacać wypożyczone narzędzia.

    Alaska 437 Z braku przepisów żaden wła?ciciel działki nie miał zalegalizowanego tytułu własno?ci. Znalezione do tej pory złoto pochodziło z twardych skał, konieczny był poka?ny kapitał, aby rozpocząć wydobycie i sprowadzić maszyny do kruszenia rudy. Inwestorzy byli bardzo ostrożni, zarówno ze względu na niemożno?ć otrzymania tytułu własno?ci kopalni, jak i na koszt wydobywania złota z prawie niedostępnych terenów, dokąd cały sprzęt musiał być dostarczony drogą morską.

    Jednak poszukiwacze, zwabieni dużą zawarto?cią złota w pokładach kwarcu, przemierzali góry z nadzieją znalezienia tej wymarzonej żyły czystego złota, która mogłaby otworzyć sakiewki skąpych inwestorów. Schodzili do Sitki po zapasy żywno?ci oraz żeby się wyszumieć po tygodniach, a czasami miesiącach spędzonych samotnie w górach.

    Za każdym razem, kiedy Ewa wychodziła z domu dziadka, widziała pijaka zataczającego się po ulicy, a to żołnierza, a to Kołosza albo górnika. Wyj?cie za próg zawsze narażało ją na ich prze?miewcze okrzyki i obra?liwe uwagi. Kiedy wiosną 1873 roku szkoła została zamknięta z powodu braku pieniędzy na opłacenie nauczyciela, Ewa była zadowolona, gdyż dzięki temu skończyła się jej codzienna ?karna?cieżka obelg". Jej nienawi?ć do żołnierzy obejmowała teraz wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem starego dziadka i kapłana.

    Kiedy osiągnęła wiek dojrzewania, poznała znaczenie słowa?spółkowanie".

    Narażona na towarzystwo żołnierzy, górników i prostytutek, którzy byli bywalcami barów, z wolna zaczęła pojmować to, co żołnierze zrobili z jej matką. Nie mogła sobie nic gorszego wyobrazić. Sama my?l o tym napełniała ją obrzydzeniem i wzmagała nienawi?ć do mężczyzn.

    Była zadowolona, że nie ma blond włosów matki, które tak fascynowały żołnierzy.

    Jej starsza siostra, Nadia, była blondynką i Ewa widziała sińce, którymi regularnie obdarowywał ją mąż. Cieszyła się, że ma na twarzy pełno pryszczy, za szerokie usta, za pełne wargi i za blisko osadzone oczy. Nie miała nic przeciwko temu, że wołano na nią?żaba" i zostawiano w spokoju. Uroda była przekleństwem, a ona miała szczę?cie, że nie była nim naznaczona.

    Kiedy?, pó?nego wiosennego wieczoru, Ewa leżała w łóżku obserwując magiczny balet, jaki zorza polarna odtwarzała na niebie przed jej oknem. Migotanie niebieskich i zielonych barw przypomniało jej brokatową suknię balową Nadii - suknię, którą jej mąż porwał na kawałki podczas ostatniej awantury. Falujące turkusowe?wiatełka zamieniały się w jej oczach w rozdarty 438 Janet Dailey na strzępy brokat. Odwróciła się od tego widoku i patrzyła na swój ciemny pokój, przedkładając jego pustą czerń nad dzikie piękno na zewnątrz.

    Kiedy usłyszała słaby odgłos kroków na schodkach, zesztywniała ze strachu.

    Dziadek był już w domu. Przed chwilą słyszała, jak poruszał się po saloniku. Żołnierze. To na pewno byli oni. Nikt inny nie skradałby się z tyłu domu.

    Wiedząc, że słuch dziadka nie jest tak dobry jak niegdy?, wstała z łóżka, włożyła szlafrok i pobiegła, aby go ostrzec.

    - Dziadku. - Cicho podeszła do krzesła, na którym drzemał, i łagodnie potrząsnęła go za ramię.

    Zaskoczony, gło?no westchnął i natychmiast się rozbudził.

    - Co się stało?

    - Słyszałam co? za domem - szepnęła. - My?lę, że tam kto? jest. Wtedy oboje usłyszeli jakie? d?więki przy drzwiach. Dziadek wstał z krzesła, trzymając oburącz swoją długą strzelbę. Ruszył w kierunku drzwi kuchennych.

    - Co tam jest? - zapytał swoją nieudolną angielszczyzną. - Mów albo strzelam.

    - To ja - kto? odpowiedział po rosyjsku. - Dymitr Stanisławowicz. Otwórz drzwi.

    Ewa przebiegła obok dziadka i odsunęła sztabę -jeszcze nie otrząsnęła się ze strachu, w jaki wprawił ją kuzyn.

    - Dlaczego skradasz się tu w?rodku nocy? - Zapomniała, że Dymitr zwykle przychodził o tej porze i że nie widzieli go już od miesięcy.

    - My?leli?my, że to żołnierze chcą się włamać do domu. Dziadek mógłby cię zastrzelić. To głupio, Dymitrze Stanisławowiczu, tak przychodzić po nocy.

    Powinien do ciebie strzelić, żeby? miał nauczkę.

    - Czy to tak wita rodzina mężczyznę, który wraca do domu?

    - Skąd mogli?my wiedzieć, że to ty? - Poczuła zapach alkoholu i odsunęła się od niego.

    Dziadek zapalił lampę. Jej?wiatło o?wietliło kuzyna w marynarskim stroju.

    - Nie wiedziałem, że twój statek jest w porcie i nie spodziewałem się ciebie - powiedział dziadek, po czym ruchem ręki wskazał na stół i krzesło.

    - Siadaj.

    - Zapomniałem wysłać zawiadomienie. - Kiedy Dymitr podchodził nonszalanckim krokiem do krzesła, zauważył starą strzelbę opartą o?cianę.

    - Gdyby? z tego wystrzelił, to nie wiem, który z nas bardziej by ucierpiał.

    Pozwól, że kupię ci nową strzelbę, dziadku. Alaska

    

439

    

    - Wiem, jak używać tej strzelby. Wystarczy mi. - Oparł ręce na stole i powoli siadał na krze?le, zdradzając tymi ostrożnymi ruchami, jak bardzo jest już stary.

    - Powinni?my napić się piatnadcat' kapliej, aby uczcić twój szczę?liwy powrót.

    Ewo Lwowna, przynie? nam szklanki i butelkę wódki z kredensu.

    Gdyby dziadek zapytał, to Ewa mogłaby mu powiedzieć, że kuzyn już czcił swój powrót. Ale?piętna?cie kropli", co oznaczało połowę dużej szklanki, było rosyjskim zwyczajem powitania wszystkich, którzy przychodzili do domu. Wzięła wódkę i szklanki z kredensu i podała je dziadkowi.

    Zauważyła, jak trzęsła mu się ręka, kiedy nalewał dużą porcję alkoholu do szklanek i zorientowała się, że przybycie Dymitra wstrząsnęło nim. Ewa zawsze widziała w dziadku silnego i odważnego opiekuna, ale teraz zobaczyła słabego, starego człowieka. Siedzący obok niego Dymitr wyglądał przy nim niesłychanie silnie i witalnie.

    Dymitr również zauważył jego osłabienie.

    - Wyglądasz na zmęczonego, dziadku. Powiniene? teraz być w łóżku i mocno spać.

    - Nie jest mądrze spać zbyt mocno. - Rzucił okiem na Ewę, potem podniósł szklankę i pociągnął łyk wódki. - Teraz, kiedy znowu jesteś w domu, może będzie mi trochę łatwiej odpoczywać - powiedział i znowu podniósł szklankę do ust.

    Od kiedy Ewa przeprowadziła się do dziadka, on zawsze przesiadywał nocami. Nigdy przeciwko temu nie protestowała, ponieważ czuła się bezpieczna, wiedziała, że on jest zawsze na straży. Nagle zdała sobie sprawę, że dziadek nie czuwa z powodu troski o własne bezpieczeństwo. Robi to, aby ją chronić. Czuła się winna.

    Zrozumiała, że chociaż dziadek jest stary i zmęczony, po?więca swój odpoczynek, a może nawet życie dla jej bezpieczeństwa i dla jej dobra.

    Ojciec przed?miercią też czuwał nocami. Żal po?mierci matki i wyrzuty sumienia nie pozwalały mu spać. Nie my?lał wcale o tym, żeby chronić Ewę od złego. Swoim przykładem dziadek pokazał jej prawdziwe znaczenie oddania i odpowiedzialno?ci rodzinnej. Jeszcze wyra?niej dostrzegła, jak samolubny był ojciec. Stanęła za krzesłem dziadka, głęboko poruszona jego ofiarno?cią.

    - Lepiej odpoczywaj, kiedy masz ku temu okazję - powiedział Dymitr - nie będę tutaj długo. 440 Janet Dailey - Niedługo znowu wypływasz?

    Ewa usłyszała nutę żalu w głosie dziadka, ale to nie zrobiło żadnego wrażenia na Dymitrze, który kiwnął potakująco głową i powiedział:

    - Colby zamyka swój bar i przenosi się do Fortu Wrangla nad rzeką Stikin. To będzie również mój port.

    Mówił tak niefrasobliwym tonem, że Ewa przez moment nie mogła uwierzyć, że tak daleko odjeżdża. Potem zobaczyła pochylone ramiona dziadka i już wiedziała, że to prawda.

    - To już nie będziesz tu wracał. - Ile razy dziadek mówił tym beznamiętnym głosem, oznaczało, że co? go głęboko dotknęło. Ewa zobaczyła teraz, jak bardzo liczył na Dymitra.

    - Może od czasu do czasu przypłynę z transportem alkoholu. - Dymitr wzruszył ramionami.

    Ewa zacisnęła palce na poręczy krzesła.

    - Jak możesz tak po prostu odjechać i zostawić nas tutaj samych? Czy cię nic nie obchodzi, co się z nami stanie?

    - Spokojnie Ewo - chciał ją uciszyć dziadek. - Dymitr jest nawigatorem. W ten sposób zarabia na życie.

    - On zarabia na życie szmuglując alkohol dla Amerykanów i kłusując dla nich na wydry i foki. Nawet już przestał handlować z Kołoszami. - Wszyscy my?leli, że jest za mała i w niczym się nie orientuje, ale ona wiedziała swoje.

    - To jego sprawa, nie nasza - skarcił ją łagodnie dziadek.

    - On pracuje dla tego Ryana Colby'ego od tak dawna, że stał się taki sam jak Amerykanie. - Ewa była zła i nie dała się uciszyć. - My?li tylko o robieniu pieniędzy i nie obchodzi go los rodziny. Dziadek się starzeje, Dymitrze. On ciebie tutaj potrzebuje.

    Kiedy chwyciła dziadka za ramię, poklepał jej rękę.

    - Damy sobie radę - jak to do tej pory robili?my. I nie jeste?my sami. Nadia jest tutaj. - U?miechnął się blado do jej kuzyna. - Nie zwracaj na nią uwagi. Łatwo było zauważyć, że Dymitr wolał wierzyć temu, co mówił dziadek. Uwierzył, bo był egoistą, to pozwalało mu robić, co chciał. Porzucał ich jak jej ojciec. A je?li chodzi o pomoc ze strony Nadii… Wydawało się, że jedynie Ewa rozumie sytuację.

    - Jest pó?no, Ewo. - Wilk serdecznie?cisnął jej rękę. - Musisz się wyspać.

    Alaska

    

441

    

    - A ty dziadku?

    - Dymitr i ja nie skończyli?my jeszcze naszej wódki. Niechętnie zostawiła ich samych.

    Szkło z rozbitej na ulicy butelki whisky l?niło w południowym słońcu, kiedy Gabe Blackwood wyszedł ze swojego biura. Zatrzymał się i bezwiednie oblizał wargi, tęskniąc do smaku trunku, który był w tej butelce. Spojrzał na swoje prawie puste biuro. Nie było tam już nic warto?ciowego do sprzedania. W zeszłym miesiącu oddał do lombardu książki prawnicze. W kraju bezprawia nie były mu już do niczego potrzebne. Nie mógł sprzedać nawet tego budynku. Nikt nie chciał go kupić.

    Z prawie pustej ulicy dobiegło walenie młotków. Był to teraz rzadki d?więk w mie?cie, które kiedy? mogło pochwalić się blisko dwoma tysiącami mieszkańców, a obecnie liczyło najwyżej czterystu, nie licząc Indian, których Gabe nigdy nie brał pod uwagę. Zawahał się, potem zamknął drzwi biura i poszedł zobaczyć, co to miało znaczyć.

    Grupa robotników pracowała przed barem?Double Eagle". Gabe zatrzymał się zdziwiony, kiedy zobaczył, że zdejmują duży szyld. Słyszał plotki, że Ryan Colby wynosi się z Sitki, ale im nie wierzył. Jak widać mylił się. Zauważył Ryana stojącego z boku, w czarnej marynarce i brokatowej kamizelce, żującego długie cygaro.

    - Więc naprawdę się wynosisz? - spytał Gabe.

    - Tak. - Ryan poruszył ustami, nie wyjmując z nich cygara.

    - Słyszałem, że szczury pierwsze opuszczają tonący statek. - Gabe nie cierpiał bardzo wielu rzeczy, które były związane z postacią Ryana Colby'ego.

    Najważniejszą z nich była?wiadomo?ć, że Ryan od początku wiedział, że ożenił się z Metyską.

    Ryan zaśmiał się, wyjął cygaro z ust, cały czas patrząc na robotników ostrożnie zdejmujących szyld.

    - Wolę być szczurem niż szlachetnym głupcem, który tonie razem ze statkiem.

    - Dlaczego my?lisz, że tonie? - spytał Gabe.

    - Jak się rozejrzysz dokoła, to co widzisz? Pełno budynków zabitych deskami albo pustych. Na pewno to zauważyłe?.

    - Wojsko nadal tu rządzi. Twoimi stałymi klientami są żołnierze, dlaczego miałoby cię martwić, że kilku porządnych ludzi opu?ciło miasto? 442 Janet Dailey - Kilku? O wiele więcej niż kilku. Trzy lata temu w tym mie?cie były trzydzie?ci cztery prostytutki. Założę się, że teraz nie ma nawet osiemnastu. To miasto umiera.

    - Może tylko pozbywamy się?mieci.

    Kąciki ust Ryana podniosły się drwiąco, kiedy w zamy?leniu patrzył na Gabe'a.

    - Kiedy odbyło się ostatnie zebranie twojej rady miejskiej? - Gabe zacisnął mocno wargi. - Ponieważ wydaje się, że zapomniałe?, to przypomnę ci - nie było spotkania od lutego. Czemu miałoby ono służyć? Nikt nie płaci podatków. Miasto nie ma pieniędzy. Szkoła jest zamknięta. Wszystko się skończyło.

    Kiedy jeden z robotników zbyt szybko pu?cił linę, szyld walnął bokiem w ziemię.

    Był bardzo ciężki. Duża złota dwudziestodolarówka, którą Ryan kazał kiedy? wyrze?bić, dodawała mu wagi. Przechylał się teraz niebezpiecznie do przodu, naciągając liny, które go podtrzymywały.

    - Uważajcie z tym szyldem! - ostro krzyknął Ryan.

    - Co masz zamiar z nim zrobić? - Gabe spojrzał na zaprzężoną w konia platformę czekającą na ulicy.

    - Mam zamiar zabrać go ze sobą i powiesić nad moim nowym barem w mie?cie Wrangel.

    - Wrangel? - Odpowied? Ryana zaskoczyła go. Spodziewał się, że Ryan jedzie do San Francisco. - To jest następna placówka wojskowa. Taka sama jak Sitka.

    - Jest taka sama w lecie, ale kiedy przyjdzie jesień, zapełnia się górnikami znad jeziora Dease i gór Cassiar z Brytyjskiej Kolumbii. Nie mogą pracować na swoich działkach w zimie, więc wydają złoto w Forcie Wrangel. To miasto wchodzi w okres prosperity.

    - Zawsze idziesz tam, gdzie można łatwo zdobyć pieniądze, prawda Colby?

    Interesuje cię tylko, ile pieniędzy możesz wycisnąć z miasta, a nie co możesz tam zbudować.

    - Przyjechałem zrobić pieniądze. - U?miech Ryana był zimny. - Wła?nie to robię.

    A co z tobą, Gabe? Jeste? prawnikiem w kraju, gdzie nie ma prawa. Dlaczego u diabła tu siedzisz?

    Gabe patrzył na elegancką marynarkę Ryana, jego koszulę z dobrego materiału i drogie cygaro w ręku. Jego własne ubranie było stare i bardzo zniszczone.

    Pieniądze brzęczały w kieszeniach Ryana, a Gabe nie miał nawet Alaska

    

443

    

    dwóch monet, które mogłyby zabrzęczeć. Nie miał pieniędzy na opłacenie podróży statkiem do Stanów. Ledwo mógł wyskrobać tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Do diabła, nie miał nawet na drinka, którego tak potrzebował. Ale duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Tak jak to miasto - był kompletnym bankrutem.

    - To się zmieni. Wcze?niej czy pó?niej Kongres będzie musiał dać Alasce prawo do samostanowienia. - Powrócił do swojej zwykłej retoryki, ale przez wielokrotne powtarzanie brzmiała ona pusto, nawet w jego uszach.

    - Cholernie dużo czasu upłynie, zanim to nastąpi. - Ryan patrzył, jak robotnicy ładują szyld na platformę. - Teraz, kiedy Kompania Handlowa Alaski uzyskała monopol na uchatki na wyspach Pribyłowa, w Waszyngtonie powstało potężne lobby.

    Nie pozwolą na sformowanie żadnego lokalnego rządu, który mógłby opodatkować ich zyski z futer. Wyjdą ze skóry, aby zastopować każdą próbę utworzenia takiego rządu.

    Gabe wiedział, że to jest prawda. Alaskę zostawiono samą sobie. Niewielu Amerykanów zdawało sobie sprawę, jak ogromne było to terytorium. A finansi?ci chronili swoje zyski przez powielanie obrazu Alaski jako gigantycznego lodowca, na którym nie uda się zamieszkać na stałe żadnemu białemu człowiekowi. Zyskiwali posłuch u zwykłych ludzi. Gabe przeklinał ich głupotę oraz to, że byli głusi na głos prawdy, jego głos.

    Nic się nie zmienia, skonstatował z goryczą. Kiedy? my?lał, że co? się da zrobić na Alasce. Była nowa i dziewicza, idealne miejsce do zbudowania lepszej demokracji. Ale nie brał pod uwagę interesów ludzi z zewnątrz, którzy nigdy na to nie pozwolą. To oni mieli pieniądze, władzę i wpływy.

    Przywiązano wreszcie ciężki szyld do platformy, wo?nica cmoknął na konie i machnął batem. Kiedy wóz zrównał się z nimi, Ryan zatrzymał go.

    - Pojadę z wami na nabrzeże. - Podszedł do platformy i wdrapał się na siedzenie obok wo?nicy, potem spojrzał na Gabe'a. - Powiniene? posłuchać mojej rady, Blackwood. Starałem ci się wytłumaczyć, żeby? zarabiał pieniądze, kiedy nadarza się okazja. Teraz będziesz miał szczę?cie, je?li wyci?niesz choć dolara z tego miasta - chyba że znajdziesz żyłę złota - dodał i zaśmiał się wkładając cygaro do ust. Dał znak wo?nicy, żeby ruszał.

    - Hej, ruszajcie się - uderzył lejcami po zadach końskich.

    Platforma przetoczyła się obok Gabe'a, brzęczały łańcuchy, stukały podkute kopyta, a ostatnie słowa Ryana odbijały się echem w jego uszach. My?lał o tym, co stracił. Nawet gdyby mógł kiedy? wykonywać swój zawód na 444 Janet Dailey Alasce, nigdy już nie zrealizowałby żadnego ze swoich marzeń. Nadia, ze swoją indiańską krwią, zniszczyła mu wszystkie plany. Nikt nie mianuje męża sąuaw gubernatorem terytorium. Zrujnowała go swoimi kłamstwami i sztuczkami. Stracił wszelkie szanse.

    Miał wiele okazji???????? pieniędzy - mógłby być tak bogaty jak Colby, może bogatszy - ale ich nie wykorzystał. Teraz był bez grosza, złapany w pułapkę tego ?mierdzącego miasta i przykuty łańcuchem do kobiety, na którą nie mógł patrzeć.

    Był głupcem.

    Przysiągł sobie, że w ten czy w inny sposób zdobędzie pieniądze, żeby się stąd wydostać i uwolnić od niej.

    Sitka Maj 1877 rob ? rzez brudne okna saloniku Nadia obserwowała zbliżającego się męża. Nerwowo oblizała suche wargi, ale dzisiaj była bardziej podniecona niż przestraszona jego powrotem. Chwiał się trochę na?cieżce. Ostatnio pracował tak ciężko, żeby móc zapewnić im utrzymanie, że czasami sięgał do kieliszka.

    Mężczy?ni pili. Zawsze pili i zawsze będą pili. Je?li Gabe pił teraz więcej niż w początkach ich małżeństwa, to dlatego - usprawiedliwiała go Nadia - że miał do tego powody. Ostatnie lata przyniosły mu tylko rozczarowanie. Nic mu nie wychodziło.

    Próbował szukać złota, ale udało mu się znale?ć tylko, tak tutaj zwane,?złoto głupca". Dostał od kilku górników udział w działkach w zamian za przyszłe usługi prawnicze przy wydawaniu koncesji. Tymczasem rząd amerykański nic w tym kierunku nie zrobił. Kiedy usiłował sprzedać swoje udziały, nikt ich nie chciał kupić.

    Wtedy opu?ciła go energia, popadł prawie w desperację. Pewnej zimy usiłował grać w karty, spędzał noce przy stołach gry w jednym z barów przy ulicy Lincolna.

    Początkowo wygrywał, ale szczę?cie szybko się od niego odwróciło. Przed końcem zimy sprzedał wszystko, co mieli w domu warto?ciowego, począwszy od srebrnej tacy, którą Nadia dostała od dziadka w prezencie?lubnym, a skończywszy na jej małej kolekcji pozłacanych jajek wielkanocnych - wszystko po to, aby odzyskać, co stracił. Ale to również przepadło.

    W zeszłym roku usiłował sprzedawać towary Kołoszom w zamian za futra, będąc przekonany, że dzięki swojej wyjątkowej inteligencji osiągnie duży 446 Janet Dailey zysk. Oferował tanie towary za warto?ciowe futra, ale to właśnie on został przechytrzony - za duże ilo?ci swojego towaru dostawał zamiast skór wydry i lisa skóry mniej warto?ciowych zwierząt, ufarbowane i rozciągnięte dla zmylenia niedo?wiadczonego oka.

    Zawsze winił Nadię za wszystkie swoje niepowodzenia i szukał pociechy w taniej butelce rumu lub jeszcze tańszym hoochinoo. Tyle jego wysiłków poszło na marne, że Nadia rozumiała ten gniew i rozgoryczenie, rozumiała, dlaczego rzucał się na nią z pię?ciami. Siniaki, które nosiła na ciele, były dla niej dowodem, że dzieli jego cierpienie.

    Stały upadek Sitki jeszcze pogarszał tę sytuację. Ludzie wyjeżdżali masowo, a to niegdy? tętniące życiem miasto zamieniało się w pustynię. Mniej niż dwa tuziny rodzin pozostało na miejscu, gdzie niegdy? mieszkały ich setki. Wojsko jeszcze pełniło swą służbę, ale krążyły plotki, że żołnierze też wkrótce odjadą. Nikt nie był pewien, w jakim kierunku potoczą się wtedy zmiany. Jednak Gabe'a wcale to nie interesowało.

    Nerwy Nadii napięte były do ostateczno?ci, kiedy otworzyły się drzwi i Gabe przeszedł przez próg. Przycisnęła dłoń do brzucha, czując jego ledwo zauważalną wypukło?ć, przekonana że nowiny, jakie ma dla niego, sprawią mu przyjemno?ć. Nie wyobrażała sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna nie poczuł się szczę?liwy dowiedziawszy się, że po raz pierwszy w życiu ma zostać ojcem. Ona od dawna pragnęła dziecka i była pewna, że je?li mu je da, to ono uzdrowi ich stosunki.

    Nie mogła pohamować rado?ci.

    Gabe zauważył lekki u?miech na jej wargach.

    - Co, do czorta, jest takiego zabawnego?

    - Nic. - Szybko opu?ciła oczy, wzięła jego płaszcz i kapelusz, którymi w nią cisnął i z po?piechem umie?ciła rzeczy na wieszaku.

    - Gdzie jest ten wczorajszy dzbanek hoochal - W kuchni. Powiedziałe?, żeby go tam zostawić.

    - Wiem, co powiedziałem. - Poszedł za nią do kuchni i zobaczył dzbanek na stole.

    Zanim zdążył otworzyć usta, postawiła przed nim czystą, dużą szklankę.

    - Gabe, mam ci co? do powiedzenia - szepnęła, kiedy sięgał po dzbanek. - Mam dla ciebie dobrą wiadomo?ć.

    Gabe prychnął z niedowierzaniem. Od początku była tylko trucizną w jego Alaska 447 życiu. Wszystko zaczęło?le się układać od dnia, kiedy się z nią ożenił. Nalał sobie szklankę mocnego alkoholu do pełna.

    - Będziemy mieli dziecko, Gabe.

    - To o?wiadczenie zabrzmiało mu w głowie jak wystrzał. Patrzył na nią oniemiały.

    Ona będzie mieć dziecko. Jego dziecko. Był wstrzą?nięty my?lą, że jego potomek będzie miał indiańską krew w żyłach, oraz perspektywą posiadania indiańskiego syna, który mógłby go kiedy? zniszczyć.

    - Wiem, że jesteś zdumiony. Ja też byłam - powiedziała z drżącym u?miechem. - Po tak długim czasie to się wreszcie zdarzyło. Mam tylko nadzieję, że jesteś tak samo szczę?liwy jak ja.

    - Pozbąd? się tego. - Wypił alkohol duszkiem. -Co?

    - Słyszała?, co mówiłem. Pozbąd? się tego. - Gabe wziął dzbanek i nalał sobie następną porcję hooch. - Id? do jakiego? znachora w Ranche, żeby ci dał naparu do wypicia. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Po prostu pozbąd? się tego. Nie chcę dziecka, które ma w sobie krew Indianina.

    - Nie! - Zakryła brzuch rękami z wyrazem przerażenia na twarzy.

    - Do cholery! Zrób, jak mówię! - Rozw?cieczony jej odmową rzucił w nią szklanką.

    Schyliła się, a szklanka uderzyła w?cianę ponad jej głową, rozbijając się na kawałki i rozpryskując swoją zawarto?ć na wszystkie strony.

    - Nie. Nie. Nie zrobię tego!

    - W takim razie wybiję to z ciebie! - Znalazł się przy niej jednym skokiem.

    Starała się uniknąć uderzenia, ale jego ręka trafiła ją w głowę. Uderzał z całej siły. Ciosy powaliły ją na piec kuchenny.

    Złapał ją za ramię, żeby obrócić i uderzyć znowu. W tym momencie zauważył, że Nadia trzyma w ręku dużą żelazną patelnię. Zanim się zorientował, poczuł potworny ból twarzy i głowy. Osunął się, głowa mu się chwiała, a białe plamy latały przed oczami. Usiłując otrząsnąć się po tym ciosie zobaczył, że Nadia wybiega kuchennymi drzwiami, więc zataczając się poszedł za nią. rvytmicznymi ruchami motyczki Ewa usuwała chwasty pomiędzy ro?linami w warzywnym ogródku dziadka. Twarz miała ukrytą pod szerokim rondem kapelusika w kształcie szufelki do węgla. Nie my?lała o niczym, kiedy 448 Janet Dailey pracowała w ogrodzie. Tu zapominała o swoich troskach, kłopotach i głębokich urazach, które już naznaczyły jej młode życie.

    Gdzie? niedaleko trzasnęły drzwi. Potem d?więk ten powtórzył się. Prawie równocze?nie usłyszała krzyk przerażenia - kobiecy krzyk. Ewa wyprostowała się i spojrzała w kierunku domu siostry. Ten głos był podobny do głosu Nadii.

    Zastanawiała się, czy Gabe bije ją znowu i nie?wiadomie zacisnęła silniej dłoń na kiju motyczki.

    Początkowo nie zauważyła kobiety biegnącej na tyłach opuszczonych domów, ponieważ rondo jej kapelusika ograniczało pole widzenia. Potem zobaczyła Nadię.

    Gabe Blackwood gonił jej siostrę. Nigdy przedtem Nadia nie uciekała przed nim.

    Ale przedtem nigdy nie była w ciąży, przypomniała sobie Ewa i rzuciła motyczkę biegnąc siostrze na pomoc.

    - Pomóż mi Ewo - łkała Nadia - on chce zabić moje dziecko. Widząc, że Gabe jest już blisko, Ewa złapała siostrę za rękę i popchnęła ją w kierunku kuchennych drzwi.

    - Szybko do domu!

    Biegła tuż za Nadią. Kiedy wpadła w drzwi, usłyszała tupot jego butów na pierwszym schodku. Nadia przebiegła przez kuchnię kierując się do frontowego pokoju. Ewa chciała zamknąć i zaryglować drzwi, ale nie zdążyła. Gabe pchał je od zewnątrz, podczas gdy ona wytężała wszystkie siły, żeby mu przeszkodzić.

    - Dziadku! - wrzasnęła.

    Gabe tak silnie pchnął drzwi, że Ewa nie wytrzymała ich naporu. Otworzyły się gwałtownie z taką siłą, że ją odrzuciły. Kiedy Gabe wpadł do domu z połową twarzy czerwoną i spuchniętą, Ewa szybko stanęła mu na drodze.

    - Nie! Zostaw ją. - Starała się go zatrzymać, ale odrzucił ją na bok z taką samą łatwo?cią, z jaką otworzył drzwi.

    Kierował się do frontowego pokoju, goniąc Nadię. Ewa pobiegła za nim i dotarła do drzwi, kiedy dopadł jej siostrę. Nadia krzyczała z przerażenia, starając mu się wyrwać. To wszystko odbywało się zbyt szybko dla starego dziadka, który dopiero teraz wolno podnosił się z krzesła.

    - No! Co to jest? - spytał.

    Ale Gabe nie zwracał na niego uwagi bijąc Nadię po twarzy.

    - Już nigdy więcej ode mnie nie uciekniesz - zacharczał i podniósł rękę, żeby ją znowu uderzyć.

    Alaska 449 Ewa zobaczyła krew w kąciku ust siostry.

    - Nie! - krzyknęła, ale nogi miała jak wro?nięte w ziemię.

    Dziadek złapał Gabe'a z tyłu. Nie było łatwo go odepchnąć, był wysoki i ciężki.

    Gabe, zmuszony do puszczenia Nadii, obrócił się na widok nowego przeciwnika.

    - Trzymaj się od tego z daleka, stary człowieku! - wrzasnął, kiedy Wilk mocował się z nim, używając całej swojej siły.

    - Nie uderzysz mojej wnuczki w tym domu!

    - Zrobię, co mi się będzie podobało.

    Nagle usta dziadka otworzyły się w spazmie bólu i szoku. Złapał się za klatkę piersiową i szeroko otwartymi niebieskimi oczami patrzył prosząco na Ewę. Nie wiedziała, co się stało. Przecież Gabe go nie uderzył. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa i wolno osunął się na podłogę. Gabe stanął nad nim z wyrazem zdziwienia na twarzy.

    - Dziadku! - Widok dziadka leżącego nieruchomo na podłodze wyrwał ją z odrętwienia. Ewa podbiegła i uklękła, zdejmując szybkimi ruchami kapelusik z głowy. - Dziadku, co ci jest? - Dotknęła go, ale on nie poruszył się.

    Nadia przysunęła się do niej i dopiero wtedy do?wiadomo?ci Ewy dotarło, że upadek dziadka powstrzymał Gabe'a.

    - Co się stało?

    - Nie wiem. - Ewa patrzyła zdumiona na dziadka nie widząc żadnej rany, chociaż jego usta zaczęły przybierać dziwny, niebieskawy kolor.

    Nadia przyłożyła rękę do nosa i ust leżącego.

    - On nie oddycha. - Szybko poszukała pulsu na szyi, potem spojrzała na Ewę. - My?lę, że on nie żyje.

    - Nie! - Ewa przycisnęła ucho do piersi dziadka i nasłuchiwała, starając się wychwycić najlżejszy d?więk, ale Gabe wybrał właśnie ten moment, żeby odej?ć od leżącego, a odgłos jego kroków zagłuszył wszystko inne. Zatrzymał się i znowu w pokoju zapanowała cisza. Ale Ewa nie słyszała bicia serca dziadka. Ból dławił jej gardło. Stanęła i spojrzała na siostrę ze łzami w oczach.

    - Czy nie żyje? - spytał Gabe.

    Dotknięta jego obojętnym głosem, Ewa w?ciekle spojrzała na niego przez łzy.

    - Ty go zabiłe?. - Jej oskarżenie zdawało się wypełniać cały pokój. 450 Janet Dailey Jedyny człowiek, który był dla niej dobry, który kochał ją bez względu na jej brzydotę -jedyny człowiek, który tak wiele dla niej po?więcił - nie żył. Nie będzie już takiego jak on. Nienawi?ć do wszystkich mężczyzn zalała jej serce.

    Wzruszeniem ramion Gabe Blackwood skwitował oskarżenie, że to on był przyczyną ?mierci Wilka Tarakanowa.

    - Nie dotknąłem go. On był starym człowiekiem. Prawdopodobnie jego serce nie wytrzymało. - W ręce trzymał srebrne jajko, które wyjął z gablotki na?cianie.

    Jej szklane drzwiczki były otwarte. Patrzył na pozłacane jajka poustawiane w gablotce. - Czy to należało do twojego dziadka?

    - Tak. To on?????. - Ewa nie życzyła sobie, żeby brał do ręki cokolwiek, co należało do jej dziadka.

    - Tak. On był złotnikiem. - Gabe z uwagą rozglądał się po pokoju. Widział srebrną ikonę?więtej Dziewicy, srebrne lichtarze na kominku, błyszczący srebrny samowar na stoliku - niezliczone przedmioty wykonane rękami dziadka dla własnej przyjemno?ci, nigdy nie wystawiane na sprzedaż, przedmioty, które Ewa zawsze czy?ciła do połysku, żeby okazać swoje oddanie i miło?ć. - Mój Boże, w tym pokoju jest majątek.

    Niepomna strachu, podkradła się do niego, aby wyrwać mu jajko z ręki, ale cofnął się.

    - To nie jest twoje. Odłóż to na miejsce - rozkazała.

    - Nie bąd? głupia. Musimy zabrać z domu wszystkie warto?ciowe rzeczy, zanim kto? się dowie, że twój dziadek nie żyje - powiedział niecierpliwie.

    - Wiesz, co się stało, kiedy umarł twój ojciec. Jego wierzyciele zabrali wszystko i nic wam nie zostawili. Czy chcesz, żeby to się powtórzyło?

    Ewa zawahała się i popatrzyła jeszcze raz na rzeczy, które miały tak wielkie znaczenie dla jej dziadka.

    - Dziadek na pewno życzyłby sobie, żeby to zostało dla mnie i dla Nadii - szepnęła.

    - Je?li to wszystko zostanie tutaj, to jego życzenia na nic się nie zdadzą, ponieważ nie ma żadnych przepisów prawnych, które mogłyby wasze prawa wyegzekwować - przypomniał jej. - Je?li teraz nie zabierzemy wszystkiego stąd, to zabierze te rzeczy kto? inny. - Zaczął zbierać pozłacane jajka z półek gablotki i upychać je sobie po kieszeniach. - Nie stój, rób co? - warknął.

    Alaska

    

451

    

    - Ale… co z dziadkiem? - Nie umiała zdecydowanie przeciwstawić się jego rozumowaniu. Jednak czuła, że to, co mówił przy ciepłym jeszcze ciele dziadka, było gruboskórne i?wiadczyło o chciwo?ci. Spojrzała na nieruchome zwłoki, przy których klęczała Nadia z twarzą zalaną łzami.

    - On nie żyje - powiedział chłodno Gabe - nic nie możesz dla niego teraz zrobić.

    - Z kieszeniami wypchanymi jajkami, odwrócił się od pustej teraz gablotki.

    Spojrzał na ikonę. - Potrzebujemy czego?, żeby to wszystko spakować. Wyjmij worki albo powłoczki od poduszek. Nie możemy tracić czasu. Ruszajcie się obie!

    Każdy z tych przedmiotów miał dla Ewy jakie? specjalne znaczenie lub łączył się ze wspomnieniami. Nie mogła znie?ć my?li, że choćby jeden z nich mógłby wpa?ć w obce ręce, ręce człowieka, którego będzie interesować tylko ich warto?ć handlowa.

    Ta ewentualno?ć, a nie ponaglania Gabe'a, przeważyła jej wahanie.

    - Chod?, Nadia. - Nie patrzyła na ciało dziadka, kiedy pomagała siostrze wstawać. - Musisz nam pomóc.

    Nadia niechętnie pozwoliła zaprowadzić się do kuchni. Opróżniły worki z marchwi i ziemniaków i zaniosły je do saloniku. Potem wszyscy troje przeszli przez pokoje domu, wkładając wszystkie warto?ciowe rzeczy oraz kilka pamiątek do dwóch worków.

    Gabe wziął jeden worek na ramię, a drugi do ręki.

    - Wy obie zostańcie tutaj. Ja przejdę tyłami domów i schowam to wszystko w moim domu. Potem pójdę do miasta, do grabarza Simmsa, żeby pochował waszego dziadka.

    - Skierował się w stronę kuchni.

    - Id? do Soboru?więtego Michaiła i popro? batiuszką, żeby tu przyszedł - powiedziała Ewa.

    - Zrobię to. - Zatrzymał się w kuchennych drzwiach. - Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Nie martwcie się, je?li szybko nie wrócę.

    D?więk zatrzaskiwanych drzwi zamykał kolejny rozdział w życiu Ewy. Kiedy podeszła do dziadka, jego niebieskie oczy nie widziały jej. W tym zamieszaniu wszystko odbywało się tak szybko, nie zdążyła nawet pomy?leć. Dopiero teraz zaczynała rozumieć, co dla niej oznacza ta?mierć.

    Opadła na kolana przy jego ciele i cicho płacząc zamknęła mu oczy. Już nie będzie spędzać wieczorów w tym saloniku rozmawiając z nim o dawnych czasach. Już nigdy nie będzie słuchała opowie?ci o Zacharze, Córce 452 Janet Dailey Kruka i starej Taszy, o Larissie i Calebie Stone, ani o Baranowie i jego córce Metysce Annie, ani o carskim wysłannik Riezanowie. Nie będzie już mieszkać w tym domu przepełnionym miło?cią i ciepłem, który był jej prawdziwym domem rodzinnym, bardziej niż dom rodziców.

    - Czy my?lisz, że powinny?my ubrać go w od?więtny garnitur? - zastanawiała się Nadia.

    Ewa przytaknęła. Lepiej było czym? się zająć niż rozmy?lać o przyszło?ci. Ubrały go w garnitur, w którym zawsze chodził do cerkwi, i położyły równo na podłodze, składając mu ręce na piersi. Potem już nie miały nic do roboty, więc siedziały i czekały, aż wróci Gabe.

    Czas mijał wolno, Ewa milczała nie chcąc dzielić się swoją żałobą. Ona straciła o wiele więcej niż siostra. Patrząc na Nadię zauważyła, że trzyma się za brzuch, jak gdyby kołysała i pocieszała znajdujące się tam dziecko. Ewie przypomniały się teraz wszystkie poprzednie wydarzenia oraz gro?by Gabe'a, które w konsekwencji spowodowały?mierć dziadka. Jego wina była tak bezsporna, jak gdyby zabił go własnymi rękami. Znowu poczuła w sobie nienawi?ć.

    - Gdzie on jest? - Szybko wstała z krzesła, zauważając dopiero teraz, że w domu jest już ciemno, a na dworze zapadł zmierzch. - Powinien już tu być.

    - Może nie mógł znale?ć grabarza.

    - O tej porze Simms jest już w domu na kolacji. - Ewa zapaliła lampę olejową, nałożyła na nią szklany, podłużny klosz i podkręciła knot, żeby dym nie okopcił szkła.

    Nieobecno?ć Gabe'a nie wydawała jej się naturalna. Pamiętając ile już nieszczę?ć sprowadził na ich rodzinę, zastanawiała się, dlaczego poleciła właśnie jemu, żeby zawiadomił Simmsa, miejscowego kowala, a w wolnym czasie grabarza. Gabe nie lubił ani jej, ani jej dziadka. Nie cierpiał wszystkiego, co indiańskie.

    Dlaczego więc tak chętnie chciał pomagać? - zastanawiała się.

    - A może on jest jeszcze w waszym domu? - powiedziała do Nadii.

    - Może jeszcze stamtąd nie wyszedł?

    - On by nie zrobił tego, chyba że… - Nadia przerwała, marszcząc brwi w zamy?leniu.

    - Chyba że co?

    - Chyba, że zaczął pić. - Zagryzła wargi. - Zostało jeszcze trochę wódki w dzbanku na kuchennym stole.

    Alaska

    

453

    

    - Chod?. Pójdziemy tam. - Ewa zdjęła szal z wieszaka i otuliła się nim. Dom był ciemny i cichy. Czekając na Nadię, która zapalała lampę w kuchni, Ewa stąpnęła na szkło. Rozgniotła je twardą podeszwą bucika. Przy ?wietle lampy zauważyła więcej potłuczonego szkła na podłodze.

    - Gabe rzucił we mnie szklanką - powiedziała Nadia wstydliwie. - Był pijany.

    Nie powinnam była mówić mu o dziecku w takim momencie.

    Siostra zawsze znajdowała usprawiedliwienie dla gwałtowno?ci męża, ale Ewa tym razem nie skomentowała tego. Patrzyła na żelazną patelnię leżącą na podłodze i na pusty stół.

    - Dzbanka nie ma.

    - Może zasnął. - Nadia wzięła lampę i poszła do frontowego pokoju. Ewa ruszyła za nią.

    Gabe'a nie było i nic nie wskazywało na to, że był tam przedtem. Nadia przeszła do sypialni, ale nagle zatrzymała się w progu, wciągając gwałtownie powietrze.

    Ewa podeszła do niej, żeby zajrzeć do pokoju. Sypialnia wyglądała jak po napadzie rabunkowym. Wieko starego kufra było podniesione, a jego zawarto?ć ????????? na podłodze i na łóżku. Wszystkie szuflady były otwarte. Wyglądało na to, że kto? je przeszukiwał.

    - Kto mógł to zrobić? - szepnęła Nadia. Ewa zobaczyła dzbanek na komodzie.

    - Gabe tutaj był. Zobacz lepiej, czego brakuje.

    Nadia weszła do pokoju przerzucając stosy ubrań i bielizny przy?wietle lampy, którą postawiła na komodzie. Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jaką? my?lą.

    - O co chodzi? - Ewa patrzyła na nią uważnie.

    Nadia zajrzała pod łóżko. Kiedy się wyprostowała, twarz jej wyrażała zdumienie.

    - Nie ma ubrań Gabe'a… nie ma też jego torby podróżnej.

    - Wyjechał - powiedziała Ewa. - Rzeczy dziadka… gdzie mógłby je schować?

    Szybko. Szukajmy.

    Ale zanim jeszcze skończyły przeszukiwanie domu, wiedziała, że nigdy ich nie znajdą. Ukradł je. Nie było niczego. Powinna była wiedzieć, że nie można mu ufać.

    Ewa zrozumiała to teraz, kiedy było już za pó?no.

    Istniała jeszcze szansa, że nie zdążył opu?cić miasta, jedyna szansa na

    

454

    

    Janet Dailey odzyskanie rzeczy dziadka. Wiedziała już na pewno, że nie zawiadomił grabarza ani księdza Stefana. Nie mówiąc słowa Nadii wybiegła z domu i pospieszyła do miasta.

    Wła?ciciel placówki handlowej powiedział jej, że Gabe odpłynął statkiem pocztowym oraz że bardzo mu zależało na po?piechu.

    - Nie mówił, kiedy wróci - przypomniał sobie również.

    Ewa znała odpowied? - nigdy. Ale nie miała zamiaru dzielić się tą informacją, w każdym razie nie z. obcym mężczyzną. Gdyby dowiedział się, że obie z Nadią zostały porzucone, starałby się jako? tę informację wykorzystać.

    Przed powrotem do domu Nadii poszła do księdza i do domu pana Simmsa, aby zorganizować pogrzeb., Dziadka pochowano następnego dnia na cmentarzu przy grobie jego żony. Tego wieczora Ewa zebrała swój nędzny dobytek i wprowadziła się do Nadii.

    W czerwcu wycofano wojsko z Sitki i z całej Alaski, gdyż potrzebne było w Stanach do stłumienia powstania Indian Nez Perce pod wodzą Chiefa Josepha. Ewa była zadowolona, że zniknęły niebieskie mundury. Już nie będzie musiała słuchać klątw i znosić obrażliwych uwag.

    Skończyły się rządy wojskowe, a władzę przejął teraz poborca podatków. Do obrony powierzonych mu terenów o powierzchni ponad 586 mil kwadratowych miał dwie skrzynki broni i dwie skrzynki amunicji, które zresztą zostały mu przesłane przez pomyłkę. Koniec wojskowych rządów na Sitce spowodował niepokój wielu mieszkańców miasta, obawiających się napadów ze strony Indian i mieszańców z Ranche, którzy nie kontrolowani pili i urządzali awantury.

    Ewa naładowała strzelbę dziadka i oparła ją o?cianę przy łóżku. Nie potrzebowała nikogo, żeby bronił jej czy Nadii. Zrobi to sama.

    Z nadej?ciem jesieni ciąża Nadii była już bardzo widoczna. Coraz więcej obowiązków spadało na Ewę. Pieniądze, które zarabiała sprzątając raz w tygodniu cerkiew, wystarczały na jedzenie, ale drewno musiała brać sama z lasu, rąbać je i przynosić do domu. Wszystko to było trudne, ale Ewa nigdy nie narzekała.

    Na początku nowego roku Nadia zaczęła rodzić. Woda gotowała się Alaska

    

455

    

    w imbryku na piecu, a czysty nóż do odcięcia pępowiny leżał przy łóżku. Ewa siedziała przy siostrze i ocierała jej pot z twarzy mokrą szmatką, a w przerwie między napadami bólów trzymała ją za rękę, zamykając oczy przy jej przera?liwych krzykach.

    Po dwóch dniach Nadia była kompletnie wyczerpana, a dziecko jeszcze się nie urodziło. Ewa nie wyobrażała sobie, że kobieta może tak cierpieć. Jej dotychczasowe do?wiadczenia w tej dziedzinie ograniczały się do obserwacji narodzin małych?winek i kurczaczków. Była pewna, że Nadia też nie wiedziała, iż będzie to takie straszne. Nie mogła pojąć, jak kobieta?wiadomie może się godzić na takie tortury.

    W końcu przestraszyła się, że co? jest nie w porządku. Jej siostra mogła już tego nie przeżyć. Nie chciała jej zostawiać samej, ale musiała znale?ć kogo? do pomocy. W Sitce nie było lekarza, ale Ewa przypomniała sobie, że pani Karotska urodziła siedmioro dzieci i była obecna przy kilku porodach w mie?cie.

    - Wygląda na to, że dziecko jest odwrotnie ułożone - stwierdziła, kiedy Ewa opowiedziała jej o cierpieniach Nadii. Szybko ubrała się i poszła razem z Ewą.

    Dzięki pani Karotskiej Ewa odbyła pierwszą lekcję odbierania porodu przy nieprawidłowo ułożonym płodzie. Po kilku godzinach trzymała już czerwoną, wrzeszczącą dziewczynkę w ramionach. Jej włoski były tak przylepione do czaszki, że wyglądała jak łysa. Była najbrzydszą istotą, jaką Ewa kiedykolwiek widziała - i pokochała ją. Niechętnie oddała noworodka Nadii, która przyłożyła dziecko do piersi.

    Kiedy patrzyła, jak dziewczynka ssie pier?, ogarnęło ją uczucie podziwu dla cudu narodzin. Dopiero po chwili Ewa zauważyła bezmierne wyczerpanie siostry, jej trupio bladą twarz, złote włosy potargane i bez blasku. Słaby u?miech, którym Nadia obdarzyła swoją nowo narodzoną córkę, był już dla niej wielkim wysiłkiem.

    Ewa?cierpła na wspomnienie bólu, który musiała znie?ć siostra w trakcie tych nieskończenie długich godzin. Jeszcze brzmiały jej w uszach nieludzkie krzyki Nadii.

    - Niech teraz odpoczną. - Grubiutka pani Karotska dotknęła ramienia Ewy prosząc, żeby odeszła od łóżka, na którym leżała matka z dzieckiem. - Zabierz tę miednicę.

    Akuszerka wskazała naczynie pełne zakrwawionych szmat. Ona sama niosła wanienkę z wodą zabarwioną na różowo, w której myto dziecko Alaska

    

457

    

    Patrząc ze stopni cerkwi na miasto widziała porzucone budynki w ruinie, pustkę i zaniedbanie. Miała już tyle lat, że pamiętała, jak było tu przedtem. Mężczy?ni zbudowali to miasto i oni je zniszczyli. Zawsze, w swej chciwo?ci, rujnują wszystko. Schodząc ze schodów Ewa postanowiła, że jej mała siostrzenica musi poznać prawdę o mężczyznach.

    Stara latarnia morska na szczycie zaniku na wzgórzu niegdy? wskazywała drogę wielu statkom do portu Sitka, który nazywał się przedtem Nowoarchan-gielsk.

    Teraz wirowała w podmuchach wiatru. - , Kont - v

    P

    aru. Kiedy z ŤWmy?li,-Staram sic. ??? szuka teraz naszych -?? góra niż Rudi i Erik, " a)Ť wielka uroczysto?ć. i ŤŁ*m W\daje mi się, że tak -* tóuej granicy. A moi *$*"> co pokazywałem '"Zez chwilę zapomniał?* sobotni wieczór, jak "*b kilkunastoletnich Ma Kiego inny. ?onti I Tak. Moi rodzice są szcz^ zmroku. Matka wreszcie Sf czekała, ze nie widuje CZ^ Nigdy nie było łatwo j Bloroquistów udało się zaos, wojennego i powojennego do Nlewielu z nich zostawało i kupowali na stare lata don _ Dobrze si? stało, ze i? powiedziała Lisa.

    - Tak. -Wylie pomy?lał widzieć - przy tym ostatni rodziny. Do widzenia, Li dotknąć, na tyle sobie me ui - Do widzenia, Wyhe- 1 Udał, że nie słyszy-N|e na chwilę w tym hała?liw czego nie mógł mieć- Cza Duży Jim nie żył, zostały, lecz żywa. Teraz wyje?d? chyba nigdy nie będzie? zawsze jest, kiedy si? k°g Nagle natknął się na A Przynie?li krzesło, żeby stała. Była bardzo aktyw ?? patrzył zafascynowany wzrostu matki, ale umys i zawiązać buty. Znał i słupami milowymi w jej Dana, trzynastoletnia Trudno było powiedzie' obojgu odziedziczyła c; bardziej nowoczesna.? modny sposób??1???! którego jego córka uży si? w młodą kobietę-?

    

698

    

    Janet Dailey - Wylie.

    Pomimo hałasu poznał znajomy głos i zwrócił się w tamtym kierunku. Lisa stała niedaleko, w zwyczajnej niebieskiej, ale bardzo eleganckiej sukience.

    Nie widział jej od dawna. Przeważnie spotykali się w ko?ciele, ale ostatnio rzadko tam bywał. Lisa była zawsze w towarzystwie męża i dwóch synów, a on w otoczeniu własnej rodziny. Teraz była sama. Nie było nikogo pomiędzy nimi.

    Podchodził powoli, uważnie się jej przypatrując. Nigdy nie udawał przed sobą, że o niej zapomniał. Tak samo jak Anita nie zapomniała Dużego Jima.

    - Cze?ć - powiedziała, jak gdyby z lekka zdyszana.

    - Cze?ć - u?miechnął się do niej.

    - Dawno cię nie widziałam - dodała.

    - My?lałem właśnie o tym samym. - Szybko zebrał my?li. - Staram się znale?ć swoją rodzinę. Nie widziała? ich gdzie? przypadkiem?

    - Nie. W tym tłumie bardzo łatwo się zgubić. Steve szuka teraz naszych chłopców.

    Przed chwilą byli przy nas i zniknęli. Są jeszcze gorsi niż Rudi i Erik, kiedy byli w ich wieku - roze?miała się nerwowo. - To jest wielka uroczysto?ć.

    - Tak.

    - Trudno uwierzyć, że Alaska będzie teraz stanem. Wydaje mi się, że tak niedawno wysiadałam z pociągu w Anchorage - na dzikiej granicy. A moi bracia wzięli cię wtedy za Indianina.

    - Muszę przyznać, że mnie się też wydaje, że dopiero co pokazywałem twojej matce dom, który babka miała do wynajęcia. - Przez chwilę zapomniał o upływie lat. Chciał jej zaproponować pójście do kina w sobotni wieczór, jak to zrobił wtedy, ale powstrzymał się.

    - Nam może się to nie wydawać dawno, ale mam dwóch kilkunastoletnich chłopców, to o czymś świadczy.

    - Moja córka też już skończyła trzynaście lat.

    - Cieszę się, że mogłam zobaczyć cię przed odjazdem, Wylie. - Jej uśmiech był smutny.

    - Wyjeżdżasz?

    - Tak. - Starała się mówić pogodnie. - Przeniesiono Steve'a do głównego biura Kompanii w San Francisco. Biuro w Anchorage przejmie kto? inny. Uważają, że obecnie Alaska nie jest dobrym rynkiem dla przedsiębiorstw budowlanych.

    - Więc będziesz mieszkać daleko stąd. - Przypomniało mu się powiedzenie?Oni zawsze odjeżdżają", ale nie pamiętał w tej chwili, gdzie je usłyszał.

    Alaska 699 - Tak. Moi rodzice są szczę?liwi. Jak wiesz, wyjechali stąd w pięćdziesiątym drugim roku. Matka wreszcie postawiła na swoim - dodała sucho. - Przez cały czas narzekała, że nie widuje swoich wnuków wystarczająco często.

    - Nigdy nie było łatwo ją zadowolić. - Wylie był pewien, że rodzinie Biomąuistów udało się zaoszczędzić niezłą sumę z zarobków Jana w okresie wojennego i powojennego boomu. Ale to było typowe podej?cie przyjezdnych.

    Niewielu z nich zostawało na Alasce, kiedy się już dorobili. Wyjeżdżali i kupowali na stare lata domy w bardziej komfortowych miejscach.

    - Dobrze się stało, że jeszcze tu jestem, kiedy Alaska została stanem - powiedziała Lisa.

    - Tak. - Wylie pomy?lał, że zaraz wróci Steve, a tym razem nie chciał go widzieć - przy tym ostatnim spotkaniu. - No cóż… pójdę poszukać swojej rodziny.

    Do widzenia, Liso. Życzę ci szczę?cia. - Nie odważył się jej dotknąć, na tyle sobie nie ufał, więc zasalutował jednym palcem i odwrócił się.

    - Do widzenia, Wylie. Będzie mi ciebie brakować.

    Udał, że nie słyszy. Nie zwracał uwagi na to, dokąd idzie, chciał zgubić się na chwilę w tym hała?liwym tłumie i strząsnąć z siebie tęsknotę za czym?, czego nie mógł mieć. Czasami zastanawiał się, czy Anicie nie było łatwiej. Duży Jim nie żył, zostały jej tylko wspomnienia. Lisa istniała - nieosiągalna, lecz żywa.

    Teraz wyjeżdża, straci ją z oczu, może nawet zapomni o niej, ale chyba nigdy nie będzie w stanie wyrzucić jej ze swojego serca. Może tak zawsze jest, kiedy się kogo? kocha i traci, a po głowie krąży my?l?a gdyby"?

    Nagle natknął się na Anitę, stojącą przy ogniu. Byli tam również rodzice.

    Przynie?li krzesło, żeby babka Glory mogła usią?ć, ale ona tylko przy nim stała.

    Była bardzo aktywna jak na swój wiek. Mikey kręcił się przy Anicie i patrzył zafascynowany na ogromne płomienie. W wieku piętnastu lat był wzrostu matki, ale umysł miał sze?cioletniego dziecka. Umiał się sam ubrać i zawiązać buty. Znał swoje nazwisko i adres. Te małe osiągnięcia były słupami milowymi w jego życiu.

    Dana, trzynastoletnia córka Wyliego, stała z boku i chichotała z koleżanką.

    Trudno było powiedzieć, do którego z rodziców była bardziej podobna. Po obojgu odziedziczyła czarne włosy i ciemne oczy, ale była od nich o wiele bardziej nowoczesna. Miała na sobie dżinsy i starą koszulę ojca. To był teraz modny sposób ubierania się. Wylie nie mógł zrozumieć często slangu, którego jego córka używała. Była jak łobuziak, który z trudem przepoczwarza się w młodą kobietę.

    Czasami zastanawiał się, czy kiedykolwiek wydoro?leje.

    

700

    

    Janet Dailey Ale to mu nie przeszkadzało. Chodzili razem na polowanie i na ryby, choć niekiedy odnosił wrażenie, że powinni się porozumiewać przy pomocy tłumacza.

    Spojrzał na Anitę. Jej czarne włosy były lekko skręcone po trwałej ondulacji.

    Miała na sobie ładną sukienkę, chociaż nie tak drogą jak sukienka Lisy. Latanie przynosiło pieniądze, ale nie tak znowu duże. W przeciwieństwie do Lisy Anita nie zachowała młodzieńczej figury. Ale była dobrą kobietą. Ich małżeństwo było cholernie udane. Stanowili dobraną parę. Je?li brakowało namiętno?ci, to wynagradzał ją z nawiązką szacunek i prawdziwe uczucie, jakim się darzyli.

    Wylie był już zupełnie spokojny, kiedy podszedł i objął ją ramieniem.

    - Znalazłe? nas! - krzyknęła zaskoczona Anita. - Zostawiłam ci w domu wiadomo?ć, dokąd idziemy.

    - Tak. Ale zwątpiłem już, czy was znajdę w tym tłumie.

    - Wiem. Czy to nie jest wspaniałe? Po tylu latach wreszcie otrzymali?my pozycję i uprawnienia stanu.

    - Rzeczywiście upłynęło wiele lat - wtrąciła Glory. - Pamiętam, jak sędzia Wickersham starał się przyłączyć Alaskę do Stanów w 1912 czy też w 1911 roku.

    Nie był wtedy jeszcze sędzią. Był delegatem do Kongresu. Uzyskał wtedy dla nas status terytorium.

    - Powiedziałam Danie, żeby starała się zapamiętać wszystko, co się tu dzisiaj dzieje - odezwała się Anita. - O tym wydarzeniu będzie mogła opowiadać swoim wnukom.

    - A ja będę mógł opowiadać naszym wnukom, że na wysoko?ci czterech tysięcy stóp, kiedy przelatywałem nad rzeką Tanana, usłyszałem z radia Fairbanks, że Alaska jest czterdziestym dziewiątym stanem. Muszę przyznać, że trochę wtedy pobujałem samolotem z rado?ci - u?miechnął się Wylie. - Chętnie bym wykonał jaką? ewolucję na tę cze?ć, ale bałem się o ładunek.

    Wielki kawał drewna spadł z olbrzymiego stosu, rozpryskując iskry na wszystkie strony. Mikey zaklaskał z podniecenia, zbliżając się do ognia. Anita złapała go za rękę.

    - Ja chcę zobaczyć, mamo - wyrywał się.

    - To drewno jest gorące. Sparzysz się. Zostań przy mnie. - Trzymała go mocno, ale był już tak duży, że przychodziło jej to z trudno?cią.

    - Chcę tam i?ć. - Szybko jednak o tym zapomniał, wpatrzony w ogromne płomienie.

    - Jest zafascynowany ogniem - Anita czujnie go obserwowała.

    - Przypomina mi???'?, kiedy miał cztery lata - powiedziała Glory. - Pół Alaska 701 Nome paliło się, a on stał przy oknie, klaszcząc w ręce i?miejąc się, kiedy wybuchał kolejny pojemnik z benzyną.

    - To było dawno, mamo -??? objął ją czule.

    - Tak. To prawda. - Przypomniała sobie teraz to zwariowane lato w Nome, kiedy tysiące ludzi szukało złota na plaży - prawdziwi poszukiwacze, drobni kupcy, hazardziści, złodzieje i prostytutki. Teraz dopiero Glory uświadomiła sobie wyraźnie zazdrość, chciwość, nawet nienawiść, jaka opanowała wtedy tych ludzi.

    Ta ziemia i jej bogactwa wydobywały z człowieka to, co w nim najgorsze i to, co w nim najlepsze. Patrzyła na obce twarze wokół tego kolosalnego ogniska i przypomniała sobie czasy, kiedy to ona była zawsze w centrum uwagi. Teraz pozostała jej tylko najbliższa rodzina. Dla innych była zgrzybiałą staruszką.

    Nikt z obecnych nie kojarzył jej z dawną Glory St. Clair. Potem roześmiała się, kiedy zdała sobie sprawę, że nikt z nich nawet nie słyszał o Glory St. Clair.

    - Co cię śmieszy, matko Cole?

    - Przypomniały mi się dawne czasy. - Czy pamiętacie, jak karczowaliśmy kawałek tego parku, żeby Anchorage miało pas startowy? Wylie był wtedy malutki. Całe miasto przyszło pomagać - ten dzień został uznany za święto. Wtedy też paliliśmy ognisko.

    - To ci pas startowy - zaśmiał się???. - Przecinała go droga jezdna, tyle tylko, że wtedy nie było oczywiście wielu samochodów.

    - Cieszę się, że jest tu znowu park - powiedziała Trudy.

    - Wszystko się zmieniło. - Glory wskazała pomarszczoną ręką miasto. - Popatrzcie na te wysokie budynki. Przy bezchmurnym niebie oglądałam górę McKinley ze swojej chaty. Teraz czteropiętrowe biuro zasłania mi ten widok.

    Większość konstrukcji budowlanych została wykonana w ciągu ostatnich dwunastu lat. Departament Wojny, obecnie Departament Obrony, zdecydował się na wielkie budowy i modernizację baz wojennych na Alasce z powodu zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją.

    - Nadal namawiam cię, matko Cole, żeby? się do nas przeprowadziła. Mamy w nowym domu dużo miejsca i piękny widok na Zatokę Cooka i góry, również na McKinley. - Trudy była bardzo dumna z ich nowego domu, zbudowanego na wzniesieniu z widokiem na zatokę. - Tam jest bardzo spokojnie. Na pewno chciałaby? wyprowadzić się z tego hałaśliwego centrum miasta. ??? słyszał już te rozmowy wiele razy, więc nie zwracał na to uwagi.

    - Już nie możemy mówić, że wszyscy zapomnieli o Alasce. Departament Obrony włożył w nią miliony dolarów. 702 Janet Dailey - A ile z tych pieniędzy pozostało na miejscu? - zaatakowała go Glory.

    - Większość ludzi przyszła do pracy z zewnątrz. Trochę pieniędzy zostawili tutaj, a resztę zabrali ze sobą nie płacąc podatków. W okresie gorączki złota wywieziono z Alaski siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów. Nie liczę w tym tych milionów, które Morgany i Guggenheimy zarobiły na miedzi. Nasze bogactwo zostało stąd wywiezione. Aż do 1949 roku nie mogli?my nawet obłożyć podatkami tych ludzi, którzy je nam zabierali.

    - Czytałem w gazecie, że Alaskańskie Przetwórnie Łososia spod Seattle zdołały wprowadzić do prawa stanowego wyłączenie tutejszego rybołówstwa spod naszej kontroli - powiedział z u?miechem???. - Ale wydaje mi się, że złoża ropy odkryte na półwyspie Kenai w zeszłym roku pokryją nam te straty z nawiązką.

    Wyobrażacie to sobie? Geolog kopnął drzewo i powiedział „świecić tutaj", a nasza Izba Handlowa odlała jego but w złocie.

    - Pamiętam, jak byłem na północ od Gór Brooksa. To był niesamowity widok: zielona ropa pomieszana z czerwonym piaskiem wzgórza. - Wylie pogłaskał Anitę po ramieniu. - Wiem, że kilka przedsiębiorstw posłało tam geologów, po tym jak Admiralicja wycofała swoje zespoły wiertnicze w pięćdziesiątym trzecim roku. Po odkryciu złóż na Kenai wiele dużych kompanii zainteresowało się poważnie Alaską.

    Są przekonani, że jest tu jeszcze wiele do znalezienia.

    Ropa naftowa. Nazywano ją czarnym złotem, przypomniała sobie Glory, a złoto wciąż powodowało gorączkę. Symptomy tej choroby były zawsze identyczne - zawłaszczanie cudzych terenów, przepychanki, rozprawy sądowe, tłumy ludzi i stosy sprzętu. Zastanawiała się, czy starczyłoby jej energii do udziału w tym wszystkim. To było dobre dla młodych.

    - Babciu Glory - Dana z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów wyrwała ją z zamyślenia. - Czy to prawda, że była? fordanserką w Nome?

    - Ile masz lat? - Glory nawet nie mrugnęła okiem.

    - Trzyna?cie.

    - Kiedy będziesz trochę starsza, to ci wszystko opowiem..

    - A wtedy ty opowiesz nam, Dana - mrugnął Wylie.

    - Ale babciu Glory, jesteś już bardzo stara i możesz umrzeć do tego czasu - oponowała Dana.

    - Dano, co ty mówisz! - skarciła ją ostro Anita.

    - To dziecko ma rację - potwierdziła Glory. - Bóg jeden wie, jaka jestem stara.

    Ale nie martw się, Dano. Mam zamiar dożyć stu lat.

    

Epilog

    

    Anchorage Marzec 1974 roku Olory Cole przeżyła wielkopiątkowe trzęsienie ziemi, 27 marca 1964 roku.

    Wstrząsnęło ono Alaską i zniszczyło dużą czę?ć miasta Anchorage. Doczekała odkrycia złóż naftowych w zatoce Prudhoe i zobaczyła, jak rozpoczynała się pogoń za ropą. Alaskę zalały znowu zastępy wiertniczych, robotników budowlanych, dostawców, prostytutek i poszukiwaczy łatwych pieniędzy. Była świadkiem walki o przeprowadzenie rurociągu - spraw sądowych, nienawiści do przedstawicieli ochrony przyrody, uprzedzeń w stosunku do tubylczej ludności Alaski, przejawów chciwości i zagarniania zysków.

    Tego samego dnia, kiedy uzyskano zezwolenie na budowę rurociągu z zatoki Prudhoe do Valdez - na cztery lata przed swoimi setnymi urodzinami - Glory Cole umarła spokojnie w czasie snu, w otoczeniu całej swojej rodziny. Umarła, tak jak żyła, bez żalu i spoglądania w przeszłość. ??? twierdził, że ona nie umarła naprawdę, tylko przeniosła się gdzie indziej, żeby zacząć wszystko od początku.

    Strzeż się!!!

    Da Capo to złodzieje czasu!

    



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet alaska
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet Gwiazdka milosci Otworz swoje serce
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Splatana winorosl
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Gwiaździste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
Dailey Janet Złudzenia
Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet Przyrodnie Siostry

więcej podobnych podstron