DAY LECLAIRE
Kr贸lewski prezent
PROLOG
Pa艂ac kr贸la Hakema bin Abdul Haidara, kr贸lestwo Rahmanu
- Zara, jak mi艂o ci臋 widzie膰! Bardzo si臋 ciesz臋, naprawd臋 ogromnie si臋 ciesz臋, 偶e ju偶 teraz do nas przyjecha艂a艣! - wykrzykn臋艂a Rasha.
Po czym, mimo ju偶 bardzo mocno zaawansowanej ci膮偶y, do艣膰 szybkim, energicznym krokiem podesz艂a do przyby艂ej i wyci膮gn臋艂a na powitanie obydwie r臋ce.
- Wcale nie byli艣my z m臋偶em pewni, czy tw贸j ojciec pozwoli ci przyjecha膰 do pa艂acu jeszcze przed ceremoni膮 za艣lubin - doda艂a z ujmuj膮cym u艣miechem.
Zara usilnie stara艂a si臋 opanowa膰 emocje, tak w艂a艣nie, jak uczono j膮 w domu od dziecka. Powinna reagowa膰 pow艣ci膮gliwie, jak najspokojniej.
- A ja nie mia艂am pewno艣ci, czy b臋d臋 tu, w pa艂acu, mile widziana... tak wcze艣nie - powiedzia艂a cichym g艂osem.
- Kr贸l Hakem, m贸j m膮偶... - Rasha przerwa艂a w p贸艂 zdania, poniewa偶 wargi zacz臋艂y jej nagle dr偶e膰 ze zdenerwowania i g艂os zacz膮艂 si臋 za艂amywa膰.
- Tak? - rzuci艂a dla zach臋ty Zara, chc膮c jednak pozna膰 opini臋 monarchy.
- M贸j m膮偶, kr贸l Hakem bin Abdul Haidar... i ja, oczywi艣cie r贸wnie偶... - odezwa艂a si臋 Rasha po d艂u偶szej chwili pe艂nego napi臋cia milczenia, kiedy ju偶 opanowa艂a si臋 na tyle, by kontynuowa膰 - jeste艣my naprawd臋 zadowoleni, 偶e ju偶 przyjecha艂a艣.
- Dzi臋kuj臋. Najserdeczniej dzi臋kuj臋. To z waszej strony bardzo mi艂e... - stwierdzi艂a Zara i dyplomatycznie zawiesi艂a g艂os. Po czym doko艅czy艂a rozpocz臋te zdanie, ale ju偶 tylko w my艣lach, na w艂asny u偶ytek: Chocia偶, wed艂ug mnie, raczej ma艂o prawdopodobne.
- Kr贸l Hakem, m贸j m膮偶, chcia艂by ci臋 teraz zobaczy膰 - oznajmi艂a Rasha.
- Jestem gotowa.
Zara wypowiedzia艂a te s艂owa, szczerze dziwi膮c si臋 sobie, 偶e a偶 tak zr臋cznie potrafi k艂ama膰. Wcale bowiem nie by艂a gotowa na to spotkanie, nie chcia艂a go, niczego nie pragn臋艂a bardziej, jak tego, by nigdy do niego nie dosz艂o!
Nie mia艂a jednak wyboru.
Nie mog艂a, nie mia艂a prawa sprzeciwi膰 si臋 偶膮daniu kr贸la Hakema bin Abdul Haidara. Nikt w Rahmanie nie mia艂 takiego prawa, a ju偶 zw艂aszcza m艂oda, dwudziestoletnia kobieta w jej sytuacji - zupe艂nie pozbawiona mo偶liwo艣ci decydowania o swoim losie. Dlatego, nawet wbrew sobie, musia艂a wyrazi膰 gotowo艣膰.
- Chod藕my wi臋c, nie zwlekajmy ju偶 d艂u偶ej, zaprowadz臋 ci臋 do komnaty kr贸la - cicho rzek艂a Rasha.
Opu艣ci艂y pomieszczenie roz艣wietlone przez promienie s艂o艅ca, swobodnie wpadaj膮ce przez szereg przes艂oni臋tych jedynie mu艣linowymi firankami okien, i ruszy艂y d艂ugim, do艣膰 mrocznym korytarzem w g艂膮b pa艂acu.
Sz艂y raczej wolno, pewnie ze wzgl臋du na zaawansowan膮 ci膮偶臋 kr贸lewskiej ma艂偶onki, a by膰 mo偶e i dlatego, by zyska膰 na czasie i maksymalnie op贸藕ni膰 nieunikniony moment spotkania nowo przyby艂ej z oczekuj膮cym na ni膮 Hakemem bin Abdul Haidarem.
- Jak偶e si臋 miewa ostatnio twoja rodzina? - spyta艂a Rasha po drodze.
- Dzi臋kuj臋, m贸j ojciec i moi bracia miewaj膮 si臋 ostatnio ca艂kiem dobrze - odpowiedzia艂a Zara, pos艂uguj膮c si臋 zdawkow膮, grzeczno艣ciow膮 formu艂k膮.
- By艂o nam ogromnie przykro us艂ysze膰 o przedwczesnej 艣mierci twojej matki - stwierdzi艂a Rasha z g艂臋bokim westchnieniem.
Nawet w to nie w膮tpi臋, pomy艣la艂a z gorycz膮 i bolesn膮 rezygnacj膮 Zara. Gdyby mama 偶y艂a, wszystko z pewno艣ci膮 potoczy艂oby si臋 inaczej, zupe艂nie inaczej, bo przecie偶 mama na pewno powstrzyma艂aby mojego ojczyma przed podj臋ciem tej bezsensownej decyzji. A tak, po jej 艣mierci, ojczym, Kadar bin Abu Salman, zdecydowa艂 si臋 z艂o偶y膰 mnie jako ofiar臋 na o艂tarzu swoich politycznych ambicji.
- By艂o nam niesamowicie przykro. Naprawd臋! - powt贸rzy艂a Rasha, przerywaj膮c przed艂u偶aj膮ce si臋 k艂opotliwe milczenie.
- Bardzo mi mojej mamy brakuje - odezwa艂a si臋 zd艂awionym g艂osem Zara. - Odk膮d moja najbli偶sza rodzina jest niepe艂na...
- Teraz ju偶 my, to znaczy m贸j m膮偶 i ja, b臋dziemy twoj膮 najbli偶sz膮 rodzin膮 - stwierdzi艂a zdecydowanie Rasha, nie pozwalaj膮c jej doko艅czy膰 zdania.
Nie bardzo wiedz膮c, co powiedzie膰 na te kategoryczne s艂owa kr贸lewskiej ma艂偶onki, Zara na wszelki wypadek zachowa艂a milczenie i nie wyrazi艂a opinii na temat swojego przymusowego wej艣cia w koligacje z rodzin膮 Hakema bin Abdul Haidara. Spojrza艂a tylko z ukosa na id膮c膮 obok niej Rash臋.
Oto kobieta prawdziwie pi臋kna i w pe艂nym tego s艂owa znaczeniu pon臋tna! - pomy艣la艂a. Zmys艂owe wydatne usta, du偶e migda艂owe oczy, kruczoczarne g臋ste w艂osy, cudowna z艂otooliwkowa karnacja i kusz膮ce, zaokr膮glone kszta艂ty, jakich ja nie mam i nigdy w 偶yciu nie b臋d臋 mia艂a.
Z faktu, 偶e jej typ urody zdecydowanie odbiega od idea艂u uznawanego w Rahmanie, zda艂a sobie spraw臋 ju偶 w wieku dwunastu lat. Wtedy by艂a smuk艂膮, zielonook膮 i z艂otow艂os膮 dziewczynk膮. Nie przejmowa艂a si臋 tym jednak dotychczas ani troch臋, bo ze swego wygl膮du mia艂a ten jeden przynajmniej po偶ytek, 偶e nie odpowiada艂a kolejnym m臋偶czyznom, kt贸rym ojczym, Kadar bin Abu Salman, by艂 sk艂onny odda膰 j膮 za 偶on臋.
My艣la艂a, 偶e ju偶 zawsze tak b臋dzie.
Uwa偶a艂a, 偶e na jej szcz臋艣cie nigdy nie b臋dzie odpowiada艂a 偶adnemu rahma艅skiemu m臋偶czy藕nie, za kt贸rego ojciec zechce j膮 wyda膰, a kt贸rego ona nie ma najmniejszej ochoty po艣lubi膰! A偶 do chwili gdy...
- M贸j m膮偶, kr贸l Hakem bin Abdul Haidar, czeka na nas w swoich apartamentach - odezwa艂a si臋 Rasha, przerywaj膮c milczenie. - Wybieramy w艂a艣nie prezent urodzinowy dla jego kuzyna, szejka.
- Prezent dla szejka - powt贸rzy艂a machinalnie Zara, wyrwana przez kr贸lewsk膮 ma艂偶onk臋 z do艣膰 g艂臋bokiego zamy艣lenia.
- Tak, dla szejka Malika Haidara, bliskiego kuzyna mojego m臋偶a. Ty go chyba nie pami臋tasz z dawnych lat, prawda? - zapyta艂a Rasha.
Zara w istocie nie pami臋ta艂a szejka Malika, niemniej jednak doskona艂e wiedzia艂a o jego istnieniu. Cz臋sto s艂ysza艂a w swoim rodzinnym domu, jak m贸wiono o nim, 偶e jest pozbawionym honoru cz艂owiekiem, z艂ym ksi臋ciem, kt贸ry chce zniszczy膰 kr贸lestwo Rahmanu, a tak偶e zrujnowa膰 jej ojczyma Kadara bin Abu Salmana i wszystkie jego dzieci, ca艂y r贸d. Z powtarzanych konspiracyjnym szeptem opowie艣ci wiedzia艂a, 偶e jest bezwzgl臋dnym, cynicznym morderc膮 i w og贸le prawdziwym nieszcz臋艣ciem ca艂ego kr贸lestwa.
- Szejk Malik Haidar, kuzyn kr贸la Hakema, by艂 chyba niegdy艣 pretendentem do rahma艅skiego tronu, czy tak? - rzuci艂a ostro偶nie, nie chc膮c niepotrzebnie ujawnia膰 niczego wi臋cej ze swej wiedzy o szejku Maliku.
- Owszem. Jako ksi膮偶臋 krwi, pierworodny syn i jedyny m臋ski potomek poprzedniego kr贸la, by艂 po przedwczesnej 艣mierci swego ojca pierwszym w kolejno艣ci pretendentem
- u艣ci艣li艂a Rasha. - Na szcz臋艣cie jednak dobrowolnie zrezygnowa艂 z ubiegania si臋 o tron.
- Na szcz臋艣cie zrezygnowa艂. - Zara znowu machinalnie powt贸rzy艂a s艂owa swojej rozm贸wczyni.
- Tak, na szcz臋艣cie dla mnie, bo gdyby nie zrezygnowa艂, to by艂abym teraz jego 偶on膮, a nie 偶on膮 Hakema - wyja艣ni艂a Rasha. - A zupe艂nie nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰, 偶e mog艂abym by膰 偶on膮 kogokolwiek innego ni偶 Hakem. Jakiegokolwiek innego m臋偶czyzny - doda艂a.
Szcz臋艣liwa z niej kobieta, skoro prawdziwie kocha m臋偶czyzn臋, za kt贸rego wydano j膮 za m膮偶, a nawet wr臋cz go uwielbia! - pomy艣la艂a Zara z odrobin膮 roz偶alenia i trudnej do st艂umienia zazdro艣ci. Po czym, przypomniawszy sobie raz jeszcze wszystkie straszliwe opowie艣ci o z艂ym szejku, zas艂yszane w rodzinnym domu, zapyta艂a tyle偶 zdziwiona, co strwo偶ona:
- Dlaczego tw贸j m膮偶 wysy艂a Malikowi prezenty? Rasha u艣miechn臋艂a si臋 pob艂a偶liwie.
- Nie powinna艣 bezkrytycznie wierzy膰 we wszystko, co by膰 mo偶e m贸wiono ci na jego temat - stwierdzi艂a.
- Nie zapominaj, 偶e kr贸l Hakem i szejk Malik, jako najbli偶si kuzyni, pozostaj膮 w dobrych, prawdziwie braterskich stosunkach.
- My艣la艂am, 偶e szejk Malik wyemigrowa艂 za granic臋 i na zawsze opu艣ci艂 kraj - odezwa艂a si臋 Zara.
- Owszem. 呕eby zapewni膰 krajowi pok贸j, a ludziom bezpiecze艅stwo i pomy艣lno艣膰, szejk Malik dobrowolnie zrezygnowa艂 z kr贸lewskiego tronu i przeni贸s艂 si臋 na sta艂e do Stan贸w Zjednoczonych. Kr贸l Hakem do艣膰 cz臋sto go tam odwiedza.
- Doprawdy? - rzuci艂a ze zdziwieniem Zara.
Nie zdo艂a艂a jednak powiedzie膰 ju偶 nic wi臋cej, poniewa偶 akurat w tym momencie znalaz艂y si臋 przed masywnymi ozdobnymi drzwiami. Rasha gestem d艂oni, pe艂nym prawdziwie kr贸lewskiej godno艣ci, nakaza艂a jej otworzy膰. Zara pos艂usznie nacisn臋艂a z艂ot膮, misternie rze藕bion膮 klamk臋. Nie艣mia艂o, ostro偶nie uchyliwszy odrzwia, przepu艣ci艂a Rash臋 przodem, po czym wsun臋艂a si臋 za ni膮 do 艣rodka.
Znalaz艂y si臋 w obszernej pa艂acowej komnacie, bez por贸wnania wi臋kszej ni偶 ta, w kt贸rej si臋 wcze艣niej spotka艂y, ale r贸wnie jasnej, przesyconej s艂o艅cem.
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar siedzia艂 w ustawionym na 艣rodku komnaty fotelu i w skupieniu przygl膮da艂 si臋 sze艣ciu m艂odym, urodziwym kobietom, stoj膮cym przed nim w karnym, nieruchomym szeregu.
Rasha podesz艂a do niego i odezwa艂a si臋 p贸艂g艂osem:
- Ona ju偶 tu jest.
Zara zatrzyma艂a si臋 tu偶 przy drzwiach i tak, jak j膮 uczono w domu, natychmiast ukl臋k艂a z pochylon膮 nisko g艂ow膮 i wzrokiem wbitym w marmurow膮 posadzk臋. Nie widzia艂a wi臋c, tylko po trosze s艂ysza艂a, a po trosze domy艣la艂a si臋, 偶e kr贸l Hakem bin Abdul Haidar wstaje z fotela i krocz膮c bez po艣piechu, z prawdziwie monarsz膮 godno艣ci膮, podchodzi do niej.
- Powsta艅, Zaro! - rozkaza艂, zatrzymawszy si臋 w niewielkiej odleg艂o艣ci, na tyle blisko, 偶e widzia艂a ju偶 czubki jego but贸w.
Pos艂usznie podnios艂a si臋 z kl臋czek.
- Ods艂o艅 oblicze! - poleci艂. - Czy nie powiadomiono jej jeszcze do tej pory - zwr贸ci艂 si臋 z zapytaniem do 偶ony - 偶e nie wymagam od kobiet noszenia kwefu i zas艂aniania twarzy tu, w murach mojego pa艂acu?
- Ona nosi kwef, bo Kadar bin Abu Salman, jej ojciec, tego od niej wymaga - wyja艣ni艂a Rasha. - Jest bardzo surowy i rygorystycznie przestrzega tradycji - doda艂a.
- Rozumiem - mrukn膮艂 Hakem, kiwaj膮c g艂ow膮. I zacz膮艂 uwa偶nie przygl膮da膰 si臋 Zarze, kt贸ra zd膮偶y艂a ju偶 odrzuci膰 do ty艂u g臋sty czarny woal, jeszcze przed chwil膮 ca艂kowicie przes艂aniaj膮cy jej twarz.
Mia艂a jasn膮, a nawet bardzo jasn膮, alabastrow膮 cer臋, du偶e zielone oczy i do艣膰 d艂ugie, lekko kr臋cone z艂ociste w艂osy. Poniewa偶 w pustynnym kr贸lestwie Rahmanu panowa艂 zastarza艂y przes膮d, 偶e wszystkie blondynki s膮 z natury sk艂onne do niezbyt moralnego prowadzenia si臋, te z艂ociste pukle w wi臋kszym jeszcze stopniu ni偶 smuk艂a, dziewcz臋co wiotka sylwetka, chroni艂y j膮 przed niechcianym zam膮偶p贸j艣ciem. To znaczy - do tej pory j膮 chroni艂y.
- Zara, czy ty zgodzi艂a艣 si臋 na to ma艂偶e艅stwo? - zapyta艂 kr贸l.
- Czcigodny panie! M贸j ojczym wyja艣ni艂 mi, 偶e powinnam si臋 zgodzi膰 z rado艣ci膮 i wdzi臋czno艣ci膮 - odparta dyplomatycznie.
- A co do twoich pragnie艅?
- Moi najbli偶si, ojczym i przyrodni bracia, pragn膮 dla mnie prawdziwego szcz臋艣cia, czcigodny panie. Mam ju偶 sko艅czone dwadzie艣cia lat, moja matka nie 偶yje od roku. To ma艂偶e艅stwo jest dla mnie u艣miechem losu i zaszczytem, jakiego absolutnie nie wolno mi odrzuci膰. Jest to pogl膮d ca艂ej mojej rodziny, to znaczy ojczyma i pi臋ciu przyrodnich braci - doda艂a gwoli u艣ci艣lenia.
Kr贸l Hakem ponownie pokiwa艂 g艂ow膮.
- A co dzieje si臋 z twoj膮 ameryka艅sk膮 rodzin膮, Zaro? - zainteresowa艂 si臋 nieoczekiwanie. - Kogo masz w Stanach Zjednoczonych ze strony zmar艂ego ojca?
- Z tego, co wiem od mojej zmar艂ej matki, czcigodny panie, mam tam tylko jego ciotk臋, kt贸ra zreszt膮 by膰 mo偶e ju偶 nie 偶yje - odpowiedzia艂a.
- A ze strony matki?
- Mam babk臋, kt贸ra nie chcia艂a zna膰 mojej matki od chwili jej 艣lubu z Kadarem i zerwa艂a z ni膮 wszelkie kontakty.
Kr贸l Hakem w zamy艣leniu pokiwa艂 g艂ow膮 po raz trzeci.
- Co b臋dzie, je偶eli j膮 ode艣l臋? - zwr贸ci艂 si臋 po chwili milczenia z pytaniem do 偶ony.
- Kadar bin Abu Salman poczyta to sobie za 艣mierteln膮 obraz臋 - odpar艂a bez zastanowienia Rasha.
- I ze z艂o艣ci wyda mnie za swojego owdowia艂ego wuja, czcigodny panie - wtr膮ci艂a Zara, nie zdo艂awszy si臋 opanowa膰 i zachowa膰 milczenia. - Za swego owdowia艂ego siedemdziesi臋cioletniego wuja!
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar pokiwa艂 ze zrozumieniem g艂ow膮 i u艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie.
- A ty nie chcesz by膰 偶on膮 starca? - zapyta艂.
- Nie chc臋, czcigodny panie - odpowiedzia艂a Zara.
- Ju偶 wolisz by膰 drug膮 偶on膮 kr贸la, chocia偶 on wcale jej nie potrzebuje, bo z ca艂ego serca kocha swoj膮 pierwsz膮 偶on臋? - Hakem postawi艂 kolejne pytanie, spogl膮daj膮c przy tym z ogromn膮 czu艂o艣ci膮 i bezgraniczn膮 mi艂o艣ci膮 na Rash臋.
- Z dwojga z艂ego ju偶 wol臋! - szepn臋艂a Zara.
I uzmys艂owiwszy sobie, niestety poniewczasie, 偶e pope艂ni艂a niewybaczaln膮 gaf臋, pad艂a znowu na kolana, aby pokorn膮 postaw膮 z艂agodzi膰, na ile tylko to b臋dzie mo偶liwe, s艂uszny kr贸lewski gniew.
W pe艂nej napi臋cia ciszy, jaka zapanowa艂a w komnacie, poszczeg贸lne sekundy zdawa艂y si臋 ci膮gn膮膰 niczym godziny. Niesko艅czenie d艂ugo czeka艂a wi臋c wyl臋kniona Zara na reakcj臋 kr贸la Hakema, spodziewaj膮c si臋, 偶e na jej pochylon膮 nisko g艂ow臋 spadn膮 lada moment prawdziwe gromy. Ostatecznie doczeka艂a si臋 jednak tylko... gromkiego 艣miechu!
- Jak widz臋 i s艂ysz臋, niesamowicie rezolutna z ciebie dziewczyna! Umiesz dokona膰 w艂a艣ciwego wyboru z dwu mo偶liwo艣ci - stwierdzi艂 rozbawiony kr贸l. - Dlatego wsta艅 teraz...
Zara pos艂usznie podnios艂a si臋 z kl臋czek.
- ...i spr贸buj rozwi膮za膰 nieco trudniejsze zadanie, dokonuj膮c w艂a艣ciwego wyboru spo艣r贸d a偶 sze艣ciu mo偶liwo艣ci - doko艅czy艂 przerwane zdanie Hakem.
- To znaczy, czcigodny panie? - Speszona Zara, mimo wrodzonej bystro艣ci umys艂u, nie zdo艂a艂a samodzielnie rozszyfrowa膰 kr贸lewskich oczekiwa艅.
- To znaczy pom贸偶 mi wyszuka膰 po艣r贸d zgromadzonych tu sze艣ciu kobiet - kr贸l wskaza艂 na nieruchomy szereg orientalnych pi臋kno艣ci - t臋 najodpowiedniejsz膮 dla mego kuzyna, szejka Malika Haidara, jako prezent z okazji jego przypadaj膮cych ju偶 niebawem okr膮g艂ych trzydziestych urodzin.
- Zamierzasz wys艂a膰 swemu kuzynowi w urodzinowym prezencie kobiet臋, czcigodny panie? - zdumia艂a si臋 Zara.
- Z innych d贸br tego 艣wiata ma on ju偶 chyba wszystko - rzek艂 filozoficznym tonem kr贸l Hakem. - A 偶e tam, na obczy藕nie, w dalekiej Ameryce, w Kalifornii, z pewno艣ci膮 czuje si臋 troch臋 samotny, powinien si臋 ucieszy膰 z towarzystwa urodziwej kobiety, pochodz膮cej na dodatek z jego rodzinnego kraju i pos艂uguj膮cej si臋 jego ojczyst膮 mow膮, a nie tylko j臋zykiem angielskim.
- Ale czy ona, czcigodny panie... ta kobieta, kt贸r膮 ewentualnie wybior臋... czy ona r贸wnie偶 b臋dzie si臋 cieszy艂a z wyjazdu z rodzinnego kraju do dalekiej i obcej Ameryki? I jak ona b臋dzie si臋 czu艂a w roli prezentu dla szejka, kt贸rego nawet nie zna? - Zara wci膮偶 by艂a pe艂na w膮tpliwo艣ci.
- Wszystkie te pi臋kne i mimo m艂odego wieku ju偶 do艣wiadczone w mi艂osnym kunszcie kobiety zg艂osi艂y si臋 do pa艂acu dobrowolnie, odpowiadaj膮c na m贸j apel. S膮dz臋, 偶e poczytuj膮 sobie za honor mo偶liwo艣膰 ukojenia t臋sknoty kr贸lewskiego kuzyna - wyja艣ni艂 Hakem. - Szejka Malika wprawdzie nie znaj膮 i nigdy nie widzia艂y go na oczy, niemniej jednak wiedz膮 doskonale ze s艂yszenia, 偶e jest on wyj膮tkowo przystojnym m臋偶czyzn膮.
- A ja s艂ysza艂am... - nieopatrznie odezwa艂a si臋 Zara, natychmiast jednak speszona umilk艂a.
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar zmarszczy艂 czo艂o, nastroszy艂 gro藕nie brwi i zmierzy艂 j膮 przenikliwym spojrzeniem czarnych, roziskrzonych oczu.
- Domy艣lam si臋, Zaro, co mog艂a艣 s艂ysze膰 w domu swego ojczyma Kadara bin Abu Salmana na temat szejka Malika Haidara, mojego najbli偶szego kuzyna - stwierdzi艂.
- Tutaj, w pa艂acu Haidar, gdzie jako ksi膮偶臋 krwi przyszed艂 na 艣wiat i mieszka艂 przez pierwszych dwadzie艣cia lat swojego 偶ycia, a偶 do chwili wyjazdu do Ameryki, radz臋 ci jednak zapomnie膰 o wszystkich tych z艂o艣liwych pom贸wieniach i wierutnych k艂amstwach. Czy wyrazi艂em si臋 do艣膰 jasno?
- Tak, czcigodny panie - potwierdzi艂a skwapliwie.
- No wi臋c nie oci膮gaj si臋 ju偶 d艂u偶ej, tylko wybieraj! - rozkaza艂 kr贸l. - Jedn膮 z tych sze艣ciu urodziwych niewiast, jako prezent dla szejka!
Zara post膮pi艂a kilkana艣cie krok贸w i stan臋艂a naprzeciwko szeregu atrakcyjnych rahma艅skich kobiet, oczekuj膮cych w bezruchu na jej decyzj臋. Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar wymieni艂 kolejno ich imiona, a ona po kr贸tkim namy艣le wskaza艂a - rozmy艣lnie wskaza艂a - na t臋 najm艂odsz膮 i najszczuplejsz膮, imieniem Matana. Wskaza艂a na t臋 kobiet臋 zatem, kt贸ra najbardziej by艂a do niej podobna, przynajmniej je偶eli chodzi o sylwetk臋.
Niespodziewanie przysz艂o jej bowiem do g艂owy, 偶e z dwu mo偶liwo艣ci mo偶na niekiedy wybra膰... t臋 trzeci膮! A z sze艣ciu kobiet, gotowych odegra膰 rol臋 urodzinowego prezentu dla szejka - t臋 si贸dm膮.
ROZDZIA艁 PIERWSZY
San Francisco, Kalifornia
- Dzi臋kujemy ci, 偶e zechcia艂e艣 nas przyj膮膰, czcigodny ksi膮偶臋.
Dwaj smagli, czarnoocy i czarnow艂osi m臋偶czy藕ni, ubrani w tradycyjne szaty kr贸lestwa Rahmanu - d艂ugie do ziemi lu藕ne bia艂e koszule i bia艂e turbany, haftowane z艂otem na znak, 偶e nosz膮cy je przynale偶膮 do kr贸lewskiego dworu - wsun臋li si臋 do gabinetu i zatrzymawszy si臋 tu偶 przy drzwiach, r贸wnocze艣nie, jak na dany znak, pok艂onili si臋 w pas.
- B膮d藕 pozdrowiony, czcigodny ksi膮偶臋 - wypowiedzia艂 w rahma艅skim j臋zyku powitaln膮 formu艂臋 pierwszy z nich, nieco wy偶szy i t臋偶szy
A drugi, drobniejszy i s膮dz膮c z powierzchowno艣ci, troch臋 m艂odszy, uzupe艂ni艂 powitanie prezentacj膮:
- Ja jestem Ali, a to D偶amil, do twoich us艂ug, czcigodny ksi膮偶臋. Jeste艣my wys艂annikami kr贸la Hakema.
Szejk Malik Haidar, przystojny m臋偶czyzna o typowo orientalnej urodzie, a zatem, podobnie jak obydwaj przybysze, smag艂y, czarnow艂osy i czarnooki - ubrany jednak nie w rahma艅sk膮 szat臋, tylko w klasyczny garnitur ameryka艅skiego biznesmena - skin膮艂 g艂ow膮 w odpowiedzi na ich g艂臋boki uk艂on. Po czym uni贸s艂 si臋 zza biurka i odezwa艂 si臋 uprzejmym, ale naznaczonym pewn膮 rezerw膮 tonem, jakim zapewne zazwyczaj prowadzi艂 wst臋pne rozmowy o interesach:
- Mi艂o was widzie膰, Ali i D偶amilu. Z czym do mnie przybywacie?
- Ze specjaln膮 przesy艂k膮 od jego kr贸lewskiej wysoko艣ci Hakema bin Abdul Haidara - odpowiedzia艂 Ali.
- To znaczy z prezentem urodzinowym dla ciebie, czcigodny ksi膮偶臋, od kr贸la Rahmanu - u艣ci艣li艂 D偶amil.
Szejk Malik u艣miechn膮艂 si臋 z zadum膮.
Kuzyn Hakem, na rzecz kt贸rego przed dziesi臋ciu laty dobrowolnie zrzek艂 si臋 tronu, przysy艂a艂 mu corocznie w dow贸d wdzi臋cznej pami臋ci o tym wielkodusznym ge艣cie jaki艣 cenny, ale ca艂kowicie nieprzydatny podarunek. Na przyk艂ad kosztowny klejnot, kt贸rym jako pan Haidar, ameryka艅ski biznesmen, nigdy potem nie mia艂 okazji si臋 przyozdabia膰. Albo orientalne dzie艂o sztuki, kt贸rego nigdy potem nie eksponowa艂 ani w swoim 艣r贸dmiejskim biurze, ani w po艂o偶onej na przedmie艣ciach San Francisco prywatnej rezydencji. Nie chcia艂, by budzi艂o w nim bolesn膮 t臋sknot臋 za utracon膮 bezpowrotnie ojczyzn膮.
- Jaki偶 to prezent? - zapyta艂, nie tyle z zaciekawienia przesy艂k膮, ile przez kurtuazj臋 dla ofiarodawcy i jego niezwykle przej臋tych swoj膮 rol膮 wys艂annik贸w, przyby艂ych z urodzinowym podarunkiem z drugiego ko艅ca 艣wiata.
- Je艣li pozwolisz, czcigodny ksi膮偶臋, to zamiast odpowiada膰 na to pytanie, za chwil臋 go tutaj przyniesiemy i zaprezentujemy jako niespodziank臋, zgodnie ze szczeg贸艂owymi instrukcjami przekazanymi nam przez jego kr贸lewsk膮 wysoko艣膰 Hakema bin Abdul Haidara - odezwa艂 si臋 Ali.
- Prezent jest do艣膰 poka藕ny, czcigodny ksi膮偶臋, wi臋c nie chcieli艣my wchodzi膰 z nim do biura bez twojego uprzedniego zezwolenia i zostawili艣my go w wynaj臋tym samochodzie baga偶owym, kt贸ry stoi na parkingu przed budynkiem - doda艂 gwoli dok艂adniejszego wyja艣nienia D偶amil.
Szejk Malik roze艣mia艂 si臋.
- Gdybym nawet wcze艣niej nie by艂 zainteresowany tym kr贸lewskim prezentem, to w tej chwili ju偶 na pewno nie zdo艂a艂bym poskromi膰 ciekawo艣ci - stwierdzi艂. - Dlatego id藕cie i jak najpr臋dzej wracajcie!
Ali i D偶amil ponownie si臋 pok艂onili, po czym wyszli, a w艂a艣ciwie wybiegli z gabinetu po艣piesznym truchcikiem. Szejk Malik ruszy艂 za nimi, dotar艂 jednak tylko do otwartych drzwi, w kt贸rych si臋 zatrzyma艂, by poleci膰 urz臋duj膮cej w przyleg艂ym frontowym pokoju sekretarce:
- Prosz臋 nie prze艂膮cza膰 do mnie przez najbli偶sz膮 godzin臋 偶adnych telefon贸w, Alice. A kiedy zn贸w zjawi膮 si臋 ci dwaj d偶entelmeni z Rahmanu, prosz臋 poda膰 do mojego gabinetu trzy kawy.
D偶entelmeni zjawili si臋 niebawem, z wyra藕nie widocznym wysi艂kiem d藕wigaj膮c na ramionach zwini臋ty lu藕no w gruby rulon dywan. Z komicznie tajemniczymi minami po艂o偶yli go na pod艂odze po艣rodku gabinetu i powoli zacz臋li rozwija膰.
Oczom ksi臋cia najpierw ukaza艂 si臋 misterny orientalny wz贸r wielobarwnego kobierca, pracowicie utkany przez najznakomitszych rahma艅skich mistrz贸w, a na koniec... rahma艅ska kobieta spowita w pow艂贸czyst膮 szat臋, os艂aniaj膮c膮 j膮 od st贸p po sam czubek g艂owy, 艂膮cznie z twarz膮!
Uwolniona z rulonu kobieta natychmiast zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi.
- Ci dwaj dranie nie uprzedzili mnie, 偶e b臋d臋 tak zapakowana! - j臋kn臋艂a. - O ma艂o si臋 nie udusi艂am w tym nagrzanym samochodzie, zawini臋ta w t臋 przekl臋t膮 we艂n臋!
Otrz膮sn臋艂a si臋, chc膮c jako艣 uporz膮dkowa膰 na sobie zmi臋t膮 w czasie nietypowego transportu szat臋 z cieniutkiej bawe艂nianej tkaniny. Tkanina owa - rodzaj mu艣linu - by艂a czarna i ca艂kiem przezroczysta. Os艂ania艂a wi臋c cia艂o kobiety na tyle tylko, by jeszcze bardziej pobudzi膰 po偶膮dliwe zainteresowanie ka偶dego patrz膮cego na ni膮 m臋偶czyzny.
Zaskoczony niezwyk艂ym prezentem szejk Malik musia艂 zrobi膰 z wra偶enia trudn膮 do jednoznacznego zinterpretowania min臋, bo Ali, zerkn膮wszy ostro偶nie w jego stron臋, spyta艂 z obaw膮:
- Czy偶by艣 nie by艂, czcigodny ksi膮偶臋, zadowolony z urodzinowego podarunku od jego kr贸lewskiej wysoko艣ci Hakema bin Abdul Haidara?
A D偶amil, nie czekaj膮c na odpowied藕, doda艂 szybko:
- Je艣liby tak by艂o, czcigodny ksi膮偶臋, to zostali艣my upowa偶nieni przez kr贸la Hakema do odwiezienia tego podarunku... to znaczy tej kobiety, oczywi艣cie ju偶 bez kobierca... z powrotem do Rahmanu.
- Ale偶, nie ma mowy! - wykrzykn膮艂 energicznie szejk, opanowawszy si臋 b艂yskawicznie i odzyskawszy dawny kontenans. - Z艂贸偶cie kr贸lowi Hakemowi moje stokrotne podzi臋kowanie za jego niezwyk艂膮 hojno艣膰, a prezent zostawcie w spokoju.
Ali i D偶amil sk艂onili si臋, potwierdzaj膮c w ten spos贸b bez s艂贸w, 偶e ksi膮偶臋ca wola zostanie przez nich w ca艂ej rozci膮g艂o艣ci spe艂niona.
Kobieta w czerni r贸wnie偶 pochyli艂a si臋 w uk艂onie. I akurat w momencie, gdy ca艂a egzotyczna tr贸jka gi臋艂a si臋 czo艂obitnie przed szejkiem, do gabinetu wkroczy艂a sekretarka z kaw膮. Nie bardzo pojmuj膮c, w jaki to magiczny spos贸b z trzech obecnych dotychczas w gabinecie os贸b zrobi艂y si臋 nagle cztery, w tym jedna p艂ci 偶e艅skiej, wykrztusi艂a:
- Czy mam... poda膰... jeszcze jedn膮... dodatkow膮 fili偶ank臋, panie Haidar?
- Dzi臋kuj臋, Alice, nie trzeba - odpar艂 艂agodnym tonem szejk Malik. - Prosz臋 raczej zaprowadzi膰 tych dwu d偶entelmen贸w - wskaza艂 na Alego i D偶amila - do sali konferencyjnej i tam w moim zast臋pstwie wypi膰 z nimi kaw臋, kt贸r膮 pani przygotowa艂a.
- Rozumiem, panie Haidar.
- A mnie prosz臋 zostawi膰 sam na sam z t膮 m艂od膮 osob膮, kt贸ra przyby艂a z Rahmanu w tym oto „lataj膮cym dywanie". - Wskaza艂 z lekkim u艣miechem na efektowny wielobarwny kobierzec. - Ta m艂oda kobieta przyby艂a do San Francisco a偶 z Rahmanu jako m贸j prezent urodzinowy od mego kuzyna, kr贸la Hakema bin Abdul Haidara - doda艂 gwoli wyja艣nienia.
- Rozumiem, panie Haidar - powt贸rzy艂a sekretarka, kobieta dobrze ju偶 po pi臋膰dziesi膮tce. - Wszystko rozumiem.
Wyraz jej twarzy 艣wiadczy艂 jednak o tym, 偶e w istocie nie rozumia艂a niczego, a co najwy偶ej przyznawa艂a w duchu swemu pracodawcy prawo do egzotycznych obyczaj贸w. Tak czy inaczej, zachowuj膮c profesjonaln膮 pow艣ci膮gliwo艣膰, nie pr贸bowa艂a jednak dowiedzie膰 si臋 niczego poza tym, co szejk sam zdecydowa艂 si臋 jej wyjawi膰. I zgodnie z poleceniem wyprowadzi艂a z gabinetu Alego i D偶amila, zabieraj膮c tac臋 z fili偶ankami i kaw膮 i dok艂adnie zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
Szejk Malik Haidar pozosta艂 sam na sam ze spowit膮 w czer艅 kobiet膮.
- Podejd藕 bli偶ej - poleci艂 jej, najpierw po angielsku, a potem, na wypadek gdyby nie rozumia艂a tego j臋zyka, w rodzimej mowie kr贸lestwa Rahmanu.
Pos艂usznie post膮pi艂a kilka drobnych, troch臋 niepewnych krok贸w w jego stron臋.
- Ods艂o艅 twarz.
Kobieta westchn臋艂a g艂臋boko, jakby w obawie, 偶e widok jej oblicza mo偶e szejka zaskoczy膰, a nawet wr臋cz zdeprymowa膰, po czym energicznym, po trosze desperackim gestem zrzuci艂a g臋sty czarny welon, os艂aniaj膮cy j膮 od czubka g艂owy po ramiona.
Mia艂a 艣wietliste zielone oczy i kruczoczarne w艂osy, dziwnie kontrastuj膮ce z jasn膮, a nawet bardzo jasn膮, alabastrow膮 karnacj膮.
- Pochodzisz z Rahmanu? - zapyta艂 szejk, spogl膮daj膮c na ni膮 przenikliwie spod lekko zmarszczonych brwi.
- Tak, czcigodny ksi膮偶臋, z Rahmanu. A dok艂adnie, z po艂udniowej prowincji - odpowiedzia艂a, wyra藕nie zdenerwowana.
- To znaczy stamt膮d, gdzie wszechw艂adnie rz膮dzi niejaki Kadar bin Abu Salman?
Kiedy kobieta pochyli艂a si臋 w niskim uk艂onie, udzielaj膮c w ten spos贸b bez s艂贸w potwierdzaj膮cej odpowiedzi na zadane jej pytanie, spostrzegawczy szejk zauwa偶y艂, 偶e jej kruczoczarne pukle to... najzwyklejsza i to do艣膰 tandetna peruka!
- Dlaczego kryjesz przede mn膮 swoje prawdziwe w艂osy, kobieto? - rzuci艂 do艣膰 ostro.
- Bo moje prawdziwe w艂osy s膮 jasnoblond, czcigodny ksi膮偶臋! - j臋kn臋艂a zak艂opotana, zrywaj膮c z g艂owy peruk臋.
W z艂ocistym obramowaniu w艂os贸w subtelna uroda jej twarzy zaja艣nia艂a naturalnym, pe艂nym, wspaniale harmonijnym blaskiem.
- Jeste艣 niezwykle pi臋kna - stwierdzi艂 szejk. Kobieta zarumieni艂a si臋, zawstydzona nieoczekiwanym komplementem.
- I jak widz臋, bardzo m艂oda - doda艂 Malik. W milczeniu sk艂oni艂a si臋 po raz kolejny.
- Ale wygl膮dasz raczej na Amerykank臋 ni偶 na mieszkank臋 orientalnego Rahmanu.
Na te s艂owa delikatny rumieniec na twarzy kobiety przeszed艂, najwyra藕niej pod wp艂ywem zdenerwowania, w ognisty p膮s.
- Jestem dziewczyn膮 z Rahmanu, czcigodny ksi膮偶臋, z po艂udniowej prowincji! - zd艂awionym g艂osem zapewni艂a szejka. - Na imi臋 mam Zara. Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar przys艂a艂 mnie tu do ciebie do Ameryki jako urodzinowy prezent.
- No dobrze ju偶, dobrze... - mrukn膮艂 pojednawczym tonem Malik. - Znasz angielski?
Zara skin臋艂a g艂ow膮.
- Wi臋c powt贸rz w tym j臋zyku to samo, co powiedzia艂a艣 przed chwil膮.
Angielszczyzna Zary okaza艂a si臋 bezb艂臋dna, wr臋cz doskona艂a, nieznacznie tylko zabarwiona obcym akcentem.
- Zadziwiasz mnie - stwierdzi艂 szejk.
- Staram si臋, panie - odezwa艂a si臋 rezolutnie. - Urodzinowy kr贸lewski prezent powinien przecie偶 by膰 zadziwiaj膮cy!
- C贸偶, racja - przyzna艂.
Zmierzy艂 Zar臋 raz jeszcze przenikliwym wzrokiem.
Nie by艂 tego do ko艅ca pewien, ale odni贸s艂 wra偶enie, 偶e poza egzotyczn膮 czarn膮 szat膮 z leciutkiej niczym mgie艂ka bawe艂ny nie ma na sobie niczego wi臋cej, 偶adnych dodatkowych os艂on, kryj膮cych 艂ono, po艣ladki i biust, 偶adnej bielizny. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie mia艂a te偶 but贸w na nogach.
- Jak na pobyt w Ameryce, nie jeste艣 najlepiej wyposa偶ona - zauwa偶y艂 z lekka ironicznie, staraj膮c si臋 zachowa膰 dystans, utrzyma膰 temperament na wodzy i nie podda膰 si臋 zbyt wcze艣nie zmys艂owej gor膮czce. - Dywan, peruka, welon i ta p贸艂przezroczysta orientalna kreacja to troch臋 za ma艂o. Trzeba ci b臋dzie sprawi膰 jak膮艣 garderob臋, 偶eby艣 nie wzbudza艂a niepotrzebnej sensacji w San Francisco.
- Och, czcigodny ksi膮偶臋! - wykrzykn臋艂a Zara, uradowana faktem, 偶e Malik najwyra藕niej akceptuje j膮 jako urodzinowy prezent i decyduje si臋 zatrzyma膰 j膮 w Stanach Zjednoczonych na d艂u偶ej. - Jeste艣 po prostu cudowny w swojej wspania艂omy艣lno艣ci!
- Wi臋c mnie poca艂uj - zarz膮dzi艂 szejk. Pos艂usznie ruszy艂a w jego stron臋, ale nagle zatrzyma艂a si臋 i wyra藕nie zawstydzona, nie wiedzia艂a, co powinna zrobi膰.
- Nie udawaj, 偶e nie potrafisz - mrukn膮艂 zniecierpliwiony Malik. - Przecie偶 kr贸l Hakem nie przys艂a艂by mi z drugiego ko艅ca 艣wiata w urodzinowym prezencie kobiety, kt贸ra nie by艂aby odpowiednio do艣wiadczona w mi艂osnym kunszcie.
Zara zarumieni艂a si臋, po czym g艂臋boko westchn臋艂a i na chwiejnych nogach podesz艂a blisko do szejka Malika.
Pokonawszy dystans, jaki j膮 dzieli艂 od m臋偶czyzny, kt贸remu zosta艂a ofiarowana w urodzinowym prezencie, musia艂a jeszcze pokona膰 w艂asne skr臋powanie. Nie maj膮c innego wyj艣cia, zdoby艂a si臋 jednak i na to. Przymkn臋艂a oczy, zarzuci艂a szejkowi r臋ce na szyj臋, przywar艂a do niego ca艂ym cia艂em i z prawdziwie strace艅cz膮 brawur膮 wpi艂a si臋 wargami w jego gor膮ce usta.
W pierwszym momencie powodowa艂 ni膮 tylko strach. Ba艂a si臋, 偶e je艣li nie zadowoli Malika, nie spe艂ni jego 偶膮dania i wszystkich jego oczekiwa艅, to ode艣le j膮 z powrotem pod kuratel膮 Alego i D偶amila tam, sk膮d przyby艂a, czyli do kr贸lestwa Rahmanu, na monarszy dw贸r swego kuzyna Hakema bin Abdul Haidara.
Hakem za艣, najs艂uszniej rozgniewany tym, 偶e potajemnie zast膮pi艂a Matan臋 w roli prezentu urodzinowego dla szejka i bez jego kr贸lewskiej zgody opu艣ci艂a pa艂ac, udaj膮c si臋 do dalekiej Ameryki, nie zechce jej ju偶 za drug膮 po Rashy ma艂偶onk臋, tylko natychmiast ode艣le j膮 do ojczyma, Kadara bin Abu Salmana.
A rozgniewany Kadar natychmiast za kar臋 wyda j膮 za lubie偶nego i pokracznego starca z pustynnej osady, swego owdowia艂ego siedemdziesi臋cioletniego wuja. I wobec takiego obrotu spraw jej piel臋gnowane ju偶 od wielu lat dwa wielkie marzenia - o zaznaniu prawdziwej mi艂o艣ci oraz o odwiedzeniu Stan贸w Zjednoczonych, rodzinnego kraju zmar艂ej matki i odnalezieniu nieznanych ameryka艅skich krewnych - nigdy si臋 ju偶 nie spe艂ni膮!
W obawie przed tak fatalnym zako艅czeniem ryzykownej eskapady Zara zdecydowa艂a si臋 na mniejsze z艂o, czyli na poca艂unek z szejkiem. Wprawdzie pod wp艂ywem zas艂yszanych w dzieci艅stwie pe艂nych grozy opowie艣ci szejk Malik budzi艂 w niej l臋k, by艂 jednak naprawd臋 przystojnym m臋偶czyzn膮 i mia艂 zaledwie trzydzie艣ci lat.
Chc膮c odegra膰 jak najlepiej rol臋 kobiety do艣wiadczonej w sztuce mi艂o艣ci, przywar艂a do niego ca艂ym cia艂em, wpi艂a si臋 wargami w jego usta... i wtedy poczu艂a nagle, ku w艂asnemu zdumieniu, 偶e zaczyna dzia膰 si臋 z ni膮 co艣 dziwnego. Opuszcza j膮 dotychczasowa niepewno艣膰! To, co uwa偶a艂a jeszcze przed chwil膮 jedynie za przykry obowi膮zek, staje si臋 dla niej coraz intensywniejsz膮 przyjemno艣ci膮, a jej dotychczasowe skr臋powanie, onie艣mielenie i zawstydzenie przeradza si臋 nagle w gwa艂town膮, niepohamowan膮 nami臋tno艣膰, w zmys艂ow膮 rozkosz!
Szejk, zorientowawszy si臋 bez trudu, 偶e nie jest mu niech臋tna, obj膮艂 j膮 ramionami i przycisn膮艂 do siebie jeszcze mocniej. A po chwili, ci膮gle z艂膮czony z ni膮 w gor膮cym poca艂unku, zacz膮艂 w臋drowa膰 wprawnymi d艂o艅mi po jej gibkim ciele, szukaj膮c miejsc szczeg贸lnie wra偶liwych na dotyk i odnajduj膮c je z zadziwiaj膮c膮 艂atwo艣ci膮.
Szlak jego pieszczot bieg艂 z pocz膮tku w d贸艂, od ramion Zary, poprzez jej plecy, ku wypuk艂o艣ciom po艣ladk贸w. Nast臋pnie zmieni艂 kierunek, aby min膮wszy biodra, skierowa膰 si臋 w g贸r臋, ku raczej drobnym, ale cudownie osadzonym i zadziwiaj膮co j臋drnym piersiom. A p贸藕niej znowu zszed艂 w d贸艂, d膮偶膮c, przez p艂aski brzuch i kszta艂tny p臋pek, prosto ku miejscu, w kt贸rym czu艂a najsilniejszy, najintensywniejszy, ale zarazem najs艂odszy i najbardziej obezw艂adniaj膮cy nap贸r nami臋tno艣ci. .
Dr偶a艂a z przej臋cia niczym z zimna, cho膰 jednocze艣nie czu艂a, jak ca艂e jej cia艂o wype艂nia gwa艂towny, rozbuchany ogie艅. Brakowa艂o jej tchu, a serce bi艂o w jej piersi z si艂膮 i cz臋stotliwo艣ci膮 werbla. Poddaj膮c si臋 woli m臋偶czyzny, kt贸ry trzyma艂 j膮 w ramionach i doprowadza艂 艣mia艂ymi, wyrafinowanymi pieszczotami na skraj ekstazy, na granic臋 mi艂osnego szale艅stwa, traci艂a coraz bardziej zdolno艣膰 kontrolowania sytuacji i panowania nad sob膮.
I w艂a艣nie obawa, 偶e ju偶 za chwil臋 pogr膮偶y si臋 ca艂kowicie w otch艂ani nami臋tno艣ci, podda si臋 zmys艂om i nie b臋dzie zdolna do jakichkolwiek rozs膮dnych poczyna艅 - a w ten spos贸b by膰 mo偶e zaprzepa艣ci szans臋 uzyskania pomocy szejka w realizacji jej ameryka艅skich plan贸w - ot贸偶 ta w艂a艣nie obawa nakaza艂a jej pohamowa膰 si臋 resztkami si艂 i podj膮膰 rozpaczliw膮 pr贸b臋 powstrzymania m臋偶czyzny przed ostatecznym szturmem i dokonaniem 艂atwego, nazbyt 艂atwego, mi艂osnego podboju.
- Czcigodny ksi膮偶臋, prosz臋 ci臋, przesta艅! - szepn臋艂a nie艣mia艂o.
O dziwo, pro艣ba zosta艂a spe艂niona!
Szejk Malik Haidar oderwa艂 gor膮ce usta od jej warg i zdj膮艂 rozpalon膮 d艂o艅 z jej 艂ona.
A po chwili odsun膮艂 j膮 od siebie na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tych ramion i spojrzawszy jej g艂臋boko w oczy, z lekkim, melancholijnym nieco westchnieniem stwierdzi艂:
- Masz racj臋, niezwyk艂a dziewczyno. Dochodz膮c przedwcze艣nie do punktu, w kt贸rym nie b臋dziemy si臋 mogli ju偶 powstrzyma膰, uchybimy dobrym obyczajom i... pozbawimy si臋 niew膮tpliwej przyjemno艣ci oczekiwania na najwy偶sz膮 rozkosz. A zatem uchybimy r贸wnie偶 regu艂om sztuki mi艂o艣ci!
ROZDZIA艁 DRUGI
Bez wzgl臋du na to, jakimi pobudkami kierowa艂 si臋 szejk, Zara by艂a mu g艂臋boko wdzi臋czna. Nie ukrywa艂a tego. Cofn膮wszy si臋 o p贸艂 kroku, wci膮偶 jeszcze podniecona, rozgor膮czkowana, a r贸wnocze艣nie zaskoczona i skonsternowana niespodziewan膮 gwa艂towno艣ci膮 w艂asnej reakcji na jego pieszczoty, sk艂oni艂a si臋 i szepn臋艂a:
- Dzi臋kuj臋 ci, czcigodny...
- M贸w mi po prostu Malik - zaproponowa艂, przerywaj膮c jej. - Albo pan Haidar, je艣li tak wolisz. Jeste艣my przecie偶 w demokratycznej Ameryce, a nie w naszym kr贸lestwie. Tu nie obowi膮zuj膮 rahma艅skie formu艂ki grzeczno艣ciowe i ksi膮偶臋ce tytu艂y. Tu wszystko jest znacznie 艂atwiejsze i prostsze. Przekonasz si臋, gdy poznasz ten kraj.
- A b臋d臋 mog艂a... Malik? - spyta艂a Zara, chc膮c si臋 upewni膰 co do jego intencji. - B臋d臋 mog艂a cho膰 troch臋 pozna膰 Ameryk臋?
- Skoro ju偶 tutaj jeste艣, to moim zdaniem nawet powinna艣, bo Ameryka to naprawd臋 ciekawy kraj - odpowiedzia艂. - Spr贸buj臋 ci w tym pom贸c. Czy jest co艣, co szczeg贸lnie chcia艂aby艣 zobaczy膰 w San Francisco albo gdzie艣 indziej w Kalifornii? A mo偶e chcia艂aby艣 pojecha膰 r贸wnie偶 dalej, poza granice stanu?
- Och, Malik! Ja chcia艂abym zobaczy膰 wszystko i pojecha膰 wsz臋dzie! - wykrzykn臋艂a.
Szejk roze艣mia艂 si臋 i 偶artobliwie pogroziwszy jej palcem, powiedzia艂 z leciutk膮 przygan膮 w g艂osie:
- Ej偶e, Zara! Ty chyba tylko dlatego zdecydowa艂a艣 si臋 tu do mnie przyjecha膰 jako urodzinowy prezent, 偶e by艂a艣 ciekawa Ameryki.
- Nie, nie, Malik! - zaprzeczy艂a energicznie. - Ameryka intrygowa艂a mnie, to prawda. Ale ty r贸wnie偶. Ty przede wszystkim!
- Chcia艂a艣 mnie pozna膰? - zapyta艂 szejk.
- Oczywi艣cie!
- A s艂ysza艂a艣 co艣 o mnie tam, w kr贸lestwie Rahmanu? Speszona Zara milcza艂a przez chwil臋, nie bardzo wiedz膮c,
jak w dyplomatyczny spos贸b powinna odpowiedzie膰.
Nie mog艂a przecie偶 wyjawi膰 Malikowi, 偶e od dzieci艅stwa s艂ucha艂a pe艂nych grozy opowie艣ci o nim, jako o z艂ym ksi臋ciu, kt贸ry chcia艂 zniszczy膰 ca艂e kr贸lestwo Rahmanu, a zw艂aszcza jego po艂udniow膮 prowincj臋, zarz膮dzan膮 przez Kadara bin Abu Salmana. Nie mog艂a wyjawi膰 mu, 偶e w domu jej ojczyma nazywano go nieszcz臋艣ciem Rahmanu i konspiracyjnym szeptem oskar偶ano o morderstwo D偶eba, sz贸stego z jej przyrodnich braci, kt贸ry - wedle oficjalnej wersji wydarze艅 - zgin膮艂 przed laty w tragicznym wypadku samochodowym, spowodowanym przez nieznanego sprawc臋.
- S艂ysza艂am - odezwa艂a si臋 w ko艅cu, starannie, niezwykle ostro偶nie dobieraj膮c s艂owa - 偶e mog艂e艣 zosta膰 kr贸lem Rahmanu, ale ust膮pi艂e艣 tron Hakemowi.
- A wiesz mo偶e, dlaczego?
- Pono膰 dlatego, 偶e chcia艂e艣 zapewni膰 krajowi pok贸j
- odpowiedzia艂a.
Szejk z powag膮 skin膮艂 g艂ow膮.
- Zgadza si臋! Masz o mnie w艂a艣ciwe informacje - potwierdzi艂. Po czym zapyta艂: - I pewnie ciekawa by艂a艣, jak 偶yj臋 tu w Ameryce, ju偶 nie jako ksi膮偶臋 krwi, tylko jako zwyczajny biznesmen, prawda?
- Raczej by艂am ciekawa, jaki jeste艣 jako m臋偶czyzna
- odpowiedzia艂a Zara. - Czy naprawd臋 a偶 tak przystojny, jak m贸wiono o tobie w Rahmanie - doda艂a z nie艣mia艂ym u艣miechem.
- I co? - wyra藕nie zainteresowa艂 si臋 szejk. - Jak wypad艂a konfrontacja opowie艣ci z rzeczywisto艣ci膮?
- W rzeczywisto艣ci jeste艣 chyba... jeszcze przystojniejszy... ni偶 sobie wyobra偶a艂am - wykrztusi艂a.
- A ty, Zaro, jeste艣 chyba jeszcze sympatyczniejsza, ni偶 mog艂em sobie to wyobrazi膰, w chwili kiedy wyskoczy艂a艣 z dywanu - stwierdzi艂 ukontentowany jej s艂owami.
Mimo za偶enowania komplementem, zdoby艂a si臋 na u艣miech.
- Wi臋c zatrzymujesz mnie na d艂u偶ej? - zapyta艂a, wci膮偶 niepewna swego dalszego losu i pe艂na najrozmaitszych obaw.
- Oczywi艣cie!
- A na jak d艂ugo?
Zara zada艂a to pytanie, poniewa偶 chcia艂a si臋 z g贸ry upewni膰, czy b臋dzie mia艂a do艣膰 czasu, by przygotowa膰 ucieczk臋 z ksi膮偶臋cego domu, jak膮 od pocz膮tku planowa艂a. Pragn臋艂a odnale藕膰 ameryka艅skich krewnych, podj膮膰 jak膮艣 prac臋 i pozosta膰 w Stanach Zjednoczonych na sta艂e. Pytanie to zada艂a jednak chyba niepotrzebnie, bo szejk, zmarszczywszy gniewnie brwi, rzuci艂 oschle:
- Jak ci臋 zapewne uprzedzano, mam prawo zatrzyma膰 ci臋 na tak d艂ugo, jak zechc臋.
- Tak, tak, oczywi艣cie - wtr膮ci艂a skwapliwie, chc膮c zatrze膰 pope艂nion膮 mimowolnie niezr臋czno艣膰.
- Nie b臋d臋 ci臋 jednak zatrzymywa艂 si艂膮 - doda艂 Malik. - Drog臋 powrotu do Rahmanu masz w ka偶dej chwili otwart膮.
S艂owa, kt贸rymi chcia艂 j膮 uspokoi膰, w jej uszach zabrzmia艂y niczym najstraszliwsza gro藕ba.
- Dzi臋kuj臋 - wykrztusi艂a jednak, by przypadkiem nie da膰 po sobie pozna膰, 偶e ma zupe艂nie inne plany ni偶 powr贸t do pustynnego kr贸lestwa.
- Nie b臋d臋 ci臋 te偶 si艂膮 ci膮gn膮艂 do 艂贸偶ka - powiedzia艂 z absolutn膮 otwarto艣ci膮 szejk. - Co jednak nie znaczy - u艣ci艣li艂 - 偶e nie b臋d臋 pr贸bowa艂 ci臋 uwie艣膰. Czy zasady gry, jakie proponuj臋, s膮 dla ciebie jasne?
Skin臋艂a g艂ow膮.
- I zgadzasz si臋 na nie?
- Tak - szepn臋艂a.
- Ciesz臋 si臋, 偶e si臋 rozumiemy - podsumowa艂. - P贸jd臋 teraz pogada膰 z Alim i D偶amilem, a tobie przy艣l臋 tu moj膮 sekretark臋, Alice, 偶eby ci pomog艂a zaopatrzy膰 si臋 we wszystko, co niezb臋dne, przede wszystkim w garderob臋. Zara zarumieni艂a si臋 ju偶 po raz kt贸ry艣 tam z rz臋du podczas nie tak znowu d艂ugiego pobytu w gabinecie szejka.
- Kategorycznie nakazano mi tak w艂a艣nie si臋 ubra膰 tu偶 przed zapakowaniem w dywan i przyniesieniem mnie tutaj - wyja艣ni艂a. - Ale mam jeszcze inne rzeczy w walizce, kt贸r膮 Ali i D偶amil...
- Niewa偶ne - szejk przerwa艂 jej w p贸艂 zdania. - Moja nieoceniona sekretarka, Alice, zorganizuje ci wszystko, co trzeba. Tylko spokojnie tu na ni膮 zaczekaj.
Wyszed艂, zostawiaj膮c j膮 sam膮.
Przysiad艂a w fotelu i spr贸bowa艂a podsumowa膰 w my艣lach wszystko, co wydarzy艂o si臋 w jej 偶yciu w ci膮gu ostatnich kilku dni. A by艂o tych wydarze艅 sporo, tak wiele, jak chyba nigdy, od czasu gdy jako pi臋cioletnia dziewczynka znalaz艂a si臋 wraz z matk膮, Amerykank膮 ze Wschodniego Wybrze偶a, w egzotycznym i pustynnym Rahmanie.
Po pierwsze, wyjazd z domu ojczyma do pa艂acu Hakema, gdzie mia艂a pozosta膰 na sta艂e jako druga po Rashy kr贸lewska ma艂偶onka.
Po wt贸re, potajemna ucieczka z pa艂acu, dzi臋ki zr臋cznemu podst臋powi, kt贸ry polega艂 na zamianie r贸l z Matan膮, wybran膮 przez kr贸la na prezent urodzinowy dla kuzyna.
Po trzecie, wymarzona podr贸偶 samolotem do Ameryki, niestety w nieod艂膮cznym towarzystwie dwu bezwzgl臋dnych cerber贸w, Alego i D偶amila.
I wreszcie po czwarte - spotkanie z szejkiem w jego biurze w San Francisco! A szejk okaza艂 si臋 nie tylko przystojnym m臋偶czyzn膮, ale r贸wnie偶 szlachetnym cz艂owiekiem, w istocie kim艣 zupe艂nie innym ni偶 „nieszcz臋艣cie Rahmanu" czy te偶 z艂y ksi膮偶臋, o jakim ojczym i przyrodni bracia opowiadali jej w rodzinnym domu.
No i ten pierwszy poca艂unek, na wspomnienie kt贸rego jeszcze w tej chwili przechodzi艂 j膮 s艂odki dreszcz rozkoszy.
- Czy mo偶na?
Retoryczne pytanie, zadane przez uchylone drzwi profesjonalnie grzecznym, cho膰 r贸wnocze艣nie do艣膰 stanowczym tonem przez Alice, wytr膮ci艂o Zar臋 z zamy艣lenia.
- Tak, oczywi艣cie, prosz臋 wej艣膰 - odpowiedzia艂a. - Malik.., to znaczy pan Haidar - poprawi艂a si臋 po艣piesznie - poleci艂 mi tu czeka膰 na pani膮.
- Mam nadziej臋, 偶e czas oczekiwania nie d艂u偶y艂 si臋 pani - rzuci艂a Alice, wkraczaj膮c do gabinetu z poka藕nym notesem w r臋ku i starannie zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
- Nie, nie, absolutnie nie!
- To 艣wietnie. Przyst膮pmy zatem do rzeczy, czyli do kwestii wprowadzenia zmian w pani garderobie. - Sekretarka obrzuci艂a krytycznym spojrzeniem zwiewn膮 czarn膮 szat臋 z przezroczystego mu艣linu, jak膮 Zara mia艂a na sobie, taktownie powstrzymuj膮c si臋 jednak od jakichkolwiek uwag na jej temat. - Czy ma pani jakie艣 ulubione kolory?
- W zasadzie... nie... - wykrztusi艂a Zara, przywyk艂a do konwencjonalnej czerni i bieli, kolor贸w typowych dla rahma艅skich stroj贸w.
Alice poczyni艂a stosowny zapisek w notesie.
- A ulubione fasony? - zapyta艂a.
- Te偶 chyba...
Adnotacja zosta艂a dokonana b艂yskawicznie, zanim jeszcze Zara zd膮偶y艂a doko艅czy膰 zdanie.
- Pan Haidar uprzedzi艂 mnie - wyja艣nia艂a sekretarka, zamkn膮wszy notatnik - 偶e raczej trudno b臋dzie pani podj膮膰 decyzj臋 odno艣nie doboru stroj贸w, odpowiednich do noszenia tu, w Ameryce.
- Czy moja bezradno艣膰 w tej dziedzinie, moja kompletna nieznajomo艣膰 najnowszych trend贸w ameryka艅skiej mody, to dla pani du偶y k艂opot? - z trosk膮 w g艂osie spyta艂a Zara.
- Sk膮d偶e znowu, 偶aden - zaprzeczy艂a Alice. - Pan Haidar podyktowa艂 mi do艣膰 dok艂adn膮 list臋 zakup贸w, jakie mam zrobi膰 dla pani...
- Naprawd臋?! - wykrzykn臋艂a Zara, zdumiona przezorno艣ci膮 szejka.
- ...ale poleci艂 mi te偶 nie m贸wi膰 pani z g贸ry, co si臋 na tej li艣cie znajduje - doko艅czy艂a sekretarka. - To ma by膰 niespodzianka.
- Naprawd臋? - powt贸rzy艂a Zara.
Alice u艣miechn臋艂a si臋 dobrodusznie i pokiwa艂a potakuj膮co g艂ow膮.
- Jestem pewna, 偶e niespodzianka oka偶e si臋 przyjemna, bo pan Haidar jest m臋偶czyzn膮 obdarzonym doskona艂ym gustem - stwierdzi艂a.
- Och, nie w膮tpi臋.
- I s艂usznie! Prosz臋 nadal spokojnie czeka膰 tutaj w gabinecie - poleci艂a sekretarka, kieruj膮c si臋 ku drzwiom.
- Niedaleko, w najbli偶szej okolicy, jest kilka dobrych butik贸w z eleganck膮 damsk膮 odzie偶膮, wi臋c zakupy nie powinny potrwa膰 zbyt d艂ugo. Na pewno dostanie pani nowe rzeczy, zanim wr贸ci pan Haidar, kt贸ry w tej chwili musia艂 na pewien czas opu艣ci膰 biuro.
- Na d艂ugi czas? - zaniepokoi艂a si臋 Zara.
- Nie, nie - zaprzeczy艂a po艣piesznie sekretarka. - Na kr贸tki.
- To znaczy?
- Mniej wi臋cej na godzin臋, a najwy偶ej na dwie. Prosz臋 spokojnie czeka膰 - powt贸rzy艂a Alice. - Czy mo偶e poda膰 pani tymczasem co艣 do zjedzenia albo do picia?
- Nie, dzi臋kuj臋 - odm贸wi艂a Zara.
By艂a wprawdzie spragniona i do艣膰 g艂odna po wielogodzinnej podr贸偶y, mia艂a jednak nieodparte wra偶enie, 偶e wci膮偶 jest nazbyt zdenerwowana, by zaryzykowa膰 konsumpcj臋 czegokolwiek.
- Prosz臋 wi臋c czeka膰. Ja wkr贸tce tutaj do pani wr贸c臋
- zapewni艂a Alice. - Pan Haidar r贸wnie偶, jak si臋 spodziewam - doda艂a ju偶 od drzwi. Po czym wysz艂a.
Zara podnios艂a si臋 z fotela i kilkakrotnie przemierzy艂a obszerne biurowe pomieszczenie tam i z powrotem. Uspokoi艂o j膮 to na tyle, 偶e poczu艂a, jak bardzo jest zm臋czona. A poniewa偶 w gabinecie szejka sta艂y nie tylko wygodne roz艂o偶yste fotele, ale i do艣膰 obszerna sofa, postanowi艂a, 偶e dla odpr臋偶enia, bodaj na kr贸tk膮 chwil臋, po艂o偶y si臋 na niej.
Chcia艂a sobie w wygodnej pozycji to i owo rozwa偶y膰, zaplanowa膰.
Nim jednak zd膮偶y艂a zebra膰 my艣li, znu偶ona, po prostu usn臋艂a, zapominaj膮c w ten spos贸b nie tylko o wszystkich swoich projektach, ale w og贸le o ca艂ym realnym 艣wiecie.
Gdy szejk Malik wr贸ci艂 do swego gabinetu, w pierwszej chwili nie zauwa偶y艂 艣pi膮cej Zary. Nabra艂 wi臋c natychmiast podejrze艅, 偶e znikn臋艂a. Zirytowany, ju偶 zaczaj sobie w duchu czyni膰 wyrzuty, 偶e zostawi艂 j膮 sam膮 w swoim biurze, a sekretark臋 Alice wys艂a艂 w tym czasie po zakupy, zamiast zleci膰 jej pilnowanie dziewczyny, gdy nagle dojrza艂 z艂ocisty pukiel, wysuwaj膮cy si臋 zza wysokiego naro偶nika roz艂o偶ystej sofy.
Podszed艂 troszeczk臋 bli偶ej i przystan膮艂.
W spokojnym i g艂臋bokim 艣nie, jaki j膮 ogarn膮艂, Zara wygl膮da艂a niesamowicie kusz膮co. Le偶a艂a bowiem w do艣膰 niedba艂ej pozie, odpr臋偶ona i swobodna, a jedynym jej okryciem by艂a przezroczysta mgie艂ka mu艣linowego stroju, pod kt贸rym nie mia艂a bielizny.
Szejk przykl膮k艂 przy niej i leciutko pog艂adzi艂 j膮 po z艂ocistych w艂osach. Ich niezwyk艂a - jak na kobiet臋 orientu - barwa elektryzowa艂a go w stopniu niewiele mniejszym ni偶 powabne kszta艂ty jej smuk艂ego cia艂a. I nie wiadomo, co zrobi艂by dalej ze swoim wspania艂ym urodzinowym prezentem, porwany gwa艂townie narastaj膮c膮 fal膮 zmys艂owej nami臋tno艣ci, gdyby w tym akurat momencie nie rozleg艂o si臋 lekkie, ale zdecydowane pukanie do drzwi.
Na jego odg艂os szejk zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i szybko oddali艂 na do艣膰 du偶膮 odleg艂o艣膰 od sofy.
- Prosz臋 - rzuci艂 艣ciszonym g艂osem, by przypadkiem nie zbudzi膰 艣pi膮cej Zary.
Do gabinetu wsun臋艂a si臋 sekretarka.
- Panie Haidar, mam ju偶 garderob臋 dla pa艅skiego uroczego go艣cia - poinformowa艂a szejka p贸艂g艂osem.
- To 艣wietnie, Alice, dzi臋kuj臋. Prosz臋 wszystko tutaj przynie艣膰 i zostawi膰, m贸j go艣膰 tymczasem 艣pi po podr贸偶y.
Sekretarka cofn臋艂a si臋 i po chwili wr贸ci艂a z kilkoma poka藕nymi, eleganckimi reklam贸wkami, kt贸re ulokowa艂a, jedn膮 przy drugiej, na pod艂odze pod 艣cian膮.
- Wci膮偶 艣pi, biedactwo - szepn臋艂a ze wsp贸艂czuciem, zerkaj膮c na Zar臋. - Musia艂a by膰 bardzo zm臋czona. Panie Haidar, czy mo偶e mam poszuka膰 dla tej m艂odej damy jakiego艣 wygodnego hotelu, 偶eby mog艂a sobie spokojnie odpocz膮膰? - zwr贸ci艂a si臋 z pytaniem do szejka.
- Nie, nie, Alice, dzi臋kuj臋. Ta m艂oda dama zamieszka tymczasem u mnie, w moim domu.
- Rozumiem, zamieszka tymczasem u pana... - powt贸rzy艂a sekretarka z lekkim przek膮sem.
- Ta dziewczyna przyby艂a z dalekiego kraju o zupe艂nie innej ni偶 tutejsza kulturze, o innych obyczajach, wi臋c w ameryka艅skim hotelu z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie czu艂aby si臋 bezpieczna - wyja艣ni艂.
- Rozumiem, a pan jej to poczucie bezpiecze艅stwa zapewni.
- Oczywi艣cie! - sykn膮艂, troch臋 zirytowany wyra藕nie ironicznym tonem g艂osu Alice.
Sekretarka w zadumie pokiwa艂a g艂ow膮.
- Czy b臋d臋 panu jeszcze dzisiaj potrzebna? - spyta艂a.
- Nie, Alice, prosz臋 ju偶 jecha膰 do domu. Spotkamy si臋 w biurze jutro rano, jak zwykle.
- Zatem, do jutra, panie Haidar.
- Do jutra, Alice. Do widzenia.
Sekretarka wysz艂a, starannie zamykaj膮c za sob膮 drzwi.
Malik zerkn膮艂 na 艣pi膮c膮 Zar臋, jednak nie podszed艂 ju偶 do niej, tylko zasiad艂 za swoim biurkiem i westchn膮wszy kilka razy g艂臋boko, zacz膮艂 w skupieniu studiowa膰 jakie艣 papiery.
Min臋艂y pe艂ne dwie godziny, nim Zara wreszcie ockn臋艂a si臋, usiad艂a na sofie i zak艂opotana wykrztusi艂a:
- Przepraszam.
- Ale偶 ja si臋 wcale nie gniewam - rzuci艂 szejk p贸艂 偶artem, p贸艂 serio.
- Zdrzemn臋艂am si臋.
- Nic nie szkodzi - powiedzia艂, unosz膮c g艂ow臋 znad roz艂o偶onych na blacie dokument贸w.
- D艂ugo spa艂am? - spyta艂a Zara.
- Przy mnie pe艂ne dwie godziny.
- Nagle, w pewnym momencie poczu艂am si臋 bardzo zm臋czona - wyja艣ni艂a.
- Zm臋czenie to normalny objaw po d艂ugiej podr贸偶y. A teraz pewnie jeste艣 g艂odna?
- Prawd臋 m贸wi膮c, niesamowicie - przyzna艂a.
- Ja zjad艂em ju偶 lunch z Alim i D偶amilem, zanim wyekspediowa艂em ich na lotnisko, by mogli jak najpr臋dzej wr贸ci膰 do Rahmanu - wyja艣ni艂 szejk.
- A ja?
- Ty mo偶esz tymczasem co艣 przek膮si膰 tutaj, w biurze. Moja nieoceniona Alice zawsze ma w lod贸wce, tak na wszelki wypadek, jakie艣 specja艂y. A p贸藕niej, jak ju偶 si臋 troch臋 pokrzepisz, pojedziemy do domu na kolacj臋.
- Do czyjego domu? - zapyta艂a Zara, wyra藕nie sp艂oszona.
- Do mojego, oczywi艣cie! - odpar艂. - Gdzie mia艂bym ulokowa膰 sw贸j prezent urodzinowy, je偶eli nie we w艂asnym domu? No, sama powiedz?
Zak艂opotana Zara nie powiedzia艂a nic, tylko w milczeniu pokiwa艂a g艂ow膮.
Szejk uni贸s艂 si臋 zza biurka.
- P贸jd臋 i przynios臋 ci co艣 do zjedzenia - o艣wiadczy艂. - W tych torbach s膮 twoje nowe rzeczy - doda艂, wskazuj膮c na szereg ustawionych pod 艣cian膮 p臋katych reklam贸wek. - Przebierz si臋 tymczasem!
- A zd膮偶臋? - rzuci艂a niepewnie Zara.
- Nie b臋d臋 si臋 przesadnie 艣pieszy艂. Dam ci troch臋 czasu. Szejk wyszed艂, a Zara zacz臋艂a z zaciekawieniem przegl膮da膰 zawarto艣膰 toreb z zakupami.
Znalaz艂a bia艂e koronkowe majteczki i natychmiast je wci膮gn臋艂a, a nast臋pnie jednym energicznym ruchem zrzuci艂a przez g艂ow臋 sw膮 orientaln膮 szat臋 z mu艣linu i czym pr臋dzej w艂o偶y艂a bia艂y koronkowy biustonosz, na kt贸ry r贸wnie偶 natrafi艂a w reklam贸wce z bielizn膮.
Odetchn膮wszy z ulg膮, 偶e nie wygl膮da ju偶 jak egzotyczna odaliska z haremu, tylko jak normalna ameryka艅ska dziewczyna w bia艂ej koronkowej bieli藕nie, spokojniej ju偶, bez dotychczasowego po艣piechu, ubra艂a si臋 w d艂ug膮 do p贸艂 艂ydki bawe艂nian膮 sp贸dnic臋 w kolorze ko艣ci s艂oniowej i w zharmonizowan膮 z ni膮 kolorystycznie jedwabn膮 koszulow膮 bluzk臋. Przegl膮daj膮c reszt臋 zakupionej przez Alice odzie偶y, w jednej z toreb natkn臋艂a si臋 r贸wnie偶 na grzebie艅 i spink臋 do w艂os贸w. Uczesa艂a wi臋c swoje rozpuszczone i mocno potargane jasne pukle i zebra艂a je w lu藕ny w臋ze艂 na czubku g艂owy.
Ledwie zd膮偶y艂a si臋 upora膰 z porz膮dkowaniem fryzury, gdy wr贸ci艂 szejk, nios膮c du偶y talerz os艂oni臋ty porcelanow膮 pokryw膮.
- Widz臋, 偶e Alice spisa艂a si臋 znakomicie - oceni艂 pozytywnie nowy, w stu procentach ameryka艅ski ubi贸r Zary.
- Zapomnia艂a tylko o butach.
- Naprawd臋? A ty nie mia艂a艣 偶adnego obuwia?
- Mia艂am sanda艂y - odpar艂a - ale przed zapakowaniem mnie w dywan, kazali mi je zdj膮膰 i schowa膰 do walizki. Czy Ali i D偶amil nie zostawili ci mojej walizki?
- Ano, nie! W po艣piechu widocznie zabrali j膮 ze sob膮 z powrotem do Rahmanu. Ale to nic! - Szejk lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮. - Dokupimy p贸藕niej wszystko, czego ci b臋dzie brakowa艂o, buty r贸wnie偶, a na razie jako艣 sobie bez nich poradzimy. Tymczasem usi膮d藕 przy biurku i zjedz co nieco.
Postawi艂 trzymany w r臋ku talerz na skraju blatu i przysun膮艂 Zarze jeden z foteli. A sam usiad艂 po drugiej stronie poka藕nego biurka i zaczaj porz膮dkowa膰 porozk艂adane do艣膰 niedbale papiery.
Podnios艂a pokryw臋. Na talerzu sta艂 kubek z jogurtem, a obok le偶a艂y apetyczne ma艂e kanapki, 艣wie偶e truskawki i dojrza艂e winogrona.
- To wszystko dla mnie? - zapyta艂a.
- Tak - potwierdzi艂. - Zjedz to, co ci przynios艂em, a potem napijemy si臋 kawy.
Zara jad艂a z du偶ym apetytem i w nied艂ugim czasie opr贸偶ni艂a talerz do czysta, a zaparzon膮 przez szejka w ekspresie aromatyczn膮 kaw臋 wypi艂a z prawdziw膮 rozkosz膮.
- Mo偶e ju偶 teraz pojedziemy? - zagadn臋艂a, odstawiaj膮c pust膮 fili偶ank臋.
- Tak ci si臋 艣pieszy? - rzuci艂 z filuternym u艣miechem.
- Ciekawa jestem, gdzie i jak mieszkasz.
- Jed藕my wi臋c!
Wsta艂 zza biurka i nim Zara zorientowa艂a si臋, co zamierza zrobi膰, podszed艂 do niej i... porwa艂 j膮 na r臋ce.
- Chcesz mnie zanie艣膰 do swojego domu? - zapyta艂a zdziwiona.
- Co to, to nie! Tylko do samochodu, kt贸ry przewiduj膮co zaparkowa艂em tu偶 przed moim biurem - odpowiedzia艂 ze 艣miechem.
ROZDZIA艁 TRZECI
Po mniej wi臋cej trzydziestu minutach jazdy luksusowym ksi膮偶臋cym autem - najnowszym modelem jaguara - dotarli do ekskluzywnej dzielnicy willowej, po艂o偶onej zdecydowanie wy偶ej ni偶 handlowo - biznesowe centrum San Francisco.
- Jeste艣my na miejscu - o艣wiadczy艂 szejk, zatrzymuj膮c si臋 w jednej z malowniczych bocznych uliczek.
Po czym otworzy艂 pilotem bram臋, wjecha艂 na dziedziniec, zaparkowa艂 samoch贸d i wprowadzi艂 zaciekawion膮 Zar臋 do domu, kt贸ry wyr贸偶nia艂 si臋 w艣r贸d okolicznych rezydencji nowoczesn膮, szczeg贸lnie wyrafinowan膮 prostot膮 formy architektonicznej. A kiedy znale藕li si臋 ju偶 w 艣rodku, pozwoli艂 jej swobodnie pozwiedza膰 wn臋trze, nie komentuj膮c niczego, a tylko pilnie obserwuj膮c jej reakcj臋.
Zara przechodzi艂a z pomieszczenia do pomieszczenia, rozgl膮da艂a si臋 uwa偶nie dooko艂a i coraz mocniej marszczy艂a brwi w grymasie... rozczarowania? A mo偶e raczej zdziwienia?
- Czy co艣 nie tak? - zapyta艂 w ko艅cu szejk, nie b臋d膮c w stanie jednoznacznie zinterpretowa膰 wyrazu jej twarzy.
- To nie jest to, czego si臋 spodziewa艂am - odpar艂a.
- Czy to znaczy, 偶e spodziewa艂a艣 si臋 czego艣 ciekawszego?
- Nie, nie! - zaprzeczy艂a. - Ale, hm... - Zawaha艂a si臋.
- Tak?
- Spodziewa艂am si臋 zupe艂nie czego艣 innego - przyzna艂a po chwili.
- A konkretnie... czego?
- Po prostu czego艣 zupe艂nie innego. - Zara najwyra藕niej mia艂a k艂opoty ze skonkretyzowaniem swojej opinii na temat kalifornijskiej rezydencji Malika. - Bo tutaj wszystko jest takie jakie艣... - Zn贸w zawiesi艂a g艂os, nie znajduj膮c odpowiedniego okre艣lenia.
- Ascetyczne? - podpowiedzia艂 jej szejk. - Istotnie, stara艂em si臋, 偶eby m贸j dom nie by艂 niepotrzebnie prze艂adowany meblami czy ozdobami. Urz膮dzaj膮c go, 艣wiadomie d膮偶y艂em do maksymalnej prostoty...
- Prostota wcale mi nie przeszkadza ani te偶 mnie nie dziwi - wesz艂a mu w s艂owo Zara.
- Co w takim razie budzi twoje zdziwienie? - spyta艂. Zara spojrza艂a na niego przelotnie, troch臋 z ukosa, po czym, opu艣ciwszy w lekkim zak艂opotaniu g艂ow臋, odpowiedzia艂a po namy艣le:
- Dziwi mnie, 偶e nie ma tu, w tych wn臋trzach, absolutnie niczego, co mog艂oby si臋 kojarzy膰 z twoj膮 ojczyzn膮, z kr贸lestwem Rahmanu.
- Nie ma, to prawda - przytakn膮艂 szejk.
- Z za艂o偶enia?
- Tak.
- Ale偶, Malik. - Zara zn贸w popatrzy艂a na szejka, tym razem zdecydowanie 艣mielej, wytrzymuj膮c przenikliwo艣膰 jego wzroku. - Dlaczego?
- Bo nie potrzebuj臋 wok贸艂 siebie niczego, co przypomina艂oby mi 艣wiat, kt贸ry przed dziesi臋ciu laty bezpowrotnie porzuci艂em, z kt贸rym na zawsze si臋 po偶egna艂em - wyja艣ni艂.
- Naprawd臋 nie potrzebujesz? - spyta艂a z niedowierzaniem.
- Naprawd臋 - potwierdzi艂 bez wahania. - Z moim kr贸lestwem rozsta艂em si臋 definitywnie.
- Bez 偶alu?
- 呕al, je艣li nawet by艂, to po latach znikn膮艂 bez 艣ladu.
- A mo偶e raczej zosta艂 si艂膮 zd艂awiony? - zasugerowa艂a ostro偶nie Zara. - I w艂a艣nie dlatego znikn臋艂o z twojego otoczenia wszystko, co mog艂oby ci przypomina膰 ojczyzn臋?
- Daj spok贸j! - Szejk najwyra藕niej nie mia艂 ochoty rozmawia膰 o przesz艂o艣ci. - Chod藕, obejrzysz teraz pok贸j go艣cinny, kt贸ry tymczasem b臋dzie twoim kr贸lestwem.
- Kr贸lestwo Rahmanu... - Zara nie dawa艂a za wygran膮.
- Kr贸lestwo Rahmanu le偶y na drugim ko艅cu 艣wiata, a my jeste艣my w Ameryce, w Kalifornii, w San Francisco!
- Ale jaka艣 cz膮stka Rahmanu tkwi mimo wszystko w naszych sercach, w naszych duszach! - obstawa艂a przy swoim Zara.
- Daj spok贸j - mrukn膮艂 pos臋pnie szejk. - Nie przyjecha艂a艣 tu po to, 偶eby si臋 troszczy膰 o moje serce czy dusz臋.
Powinna艣 ofiarowa膰 mi zmys艂ow膮 rozkosz i mi艂y relaks, a nie zam臋cza膰 mnie uwagami godnymi ameryka艅skiego psychoanalityka.
- Chcia艂abym ofiarowa膰 ci prezent, Malik - o艣wiadczy艂a Zara, rozmy艣lnie ignoruj膮c jego ostatnie uszczypliwe stwierdzenie.
- Przecie偶 to ty jeste艣 moim prezentem! - obruszy艂 si臋. - Dosta艂em ci臋 na trzydzieste urodziny od kr贸la Hakema.
- Od kr贸la dosta艂e艣 mnie, ale ode mnie nie dosta艂e艣 jeszcze nic.
- To prawda - przytakn膮艂 zniecierpliwiony. - A powinienem dosta膰.
- Trzy dni, Malik! Daj mi trzy dni - odwa偶y艂a si臋 za偶膮da膰 Zara, nie bacz膮c na jego narastaj膮ce zdenerwowanie. - I pozw贸l mi w tym czasie ofiarowywa膰 ci takie prezenty, jakie sama dla ciebie wybior臋 i przygotuj臋.
- Ofiaruj mi je zaraz, teraz, zamiast niepotrzebnie czeka膰 - zaproponowa艂, staraj膮c si臋 nie wpa艣膰 w gniew i pr贸buj膮c obr贸ci膰 wszystko w 偶art.
- Nie mog臋 - wyja艣ni艂a ca艂kowicie serio. - Nie mam ich przecie偶, nie mam niczego, musz臋 wszystko dopiero zdoby膰, zaaran偶owa膰.
Szejk ci臋偶ko westchn膮艂, najwyra藕niej kapituluj膮c wobec jej nieust臋pliwego uporu.
- Potrzebujesz trzech dni, tak? - upewni艂 si臋. Skin臋艂a na potwierdzenie g艂ow膮.
- Dok艂adnie za trzy dni wypadaj膮 moje trzydzieste urodziny - zauwa偶y艂.
- Och, Malik, to 艣wietnie! - ucieszy艂a si臋 Zara.
- Czy chcesz przez to powiedzie膰, 偶e do tego czasu sko艅czysz z eksperymentowaniem i dasz mi w ko艅cu to, co powinna艣 mi da膰, czyli w艂asne wspania艂e cia艂o?
- Je艣li zechcesz - szepn臋艂a.
- Ba! Je艣li nie zam臋czysz mnie wcze艣niej nadmiarem 偶膮da艅.
- B臋dzie jeszcze tylko jedno, Malik - zastrzeg艂a. - Tylko jedno.
- Doprawdy? Jeszcze tylko jedno? - zakpi艂. - A jakie?
- Chcia艂abym, 偶eby艣 oddelegowa艂 mi do pomocy swoj膮 sekretark臋.
- Moj膮 nieocenion膮 Alice? Na ca艂e trzy dni? - obruszy艂 si臋.
- Nie, nie, ka偶dego dnia najwy偶ej na kilka godzin, a nawet mniej, na godzin臋, mo偶e dwie.
- Czy to ju偶 wszystko?
- No... prawie - wykrztusi艂a, w pe艂ni 艣wiadoma tego, 偶e wystawia cierpliwo艣膰 i opanowanie szejka na bardzo ci臋偶k膮 pr贸b臋.
- A jaki jeszcze masz problem?
Zara zarumieni艂a si臋, zawstydzona, nim odpowiedzia艂a:
- Problem wydatk贸w. Malik wybuchn膮艂 艣miechem.
- A to dobre! - wykrzykn膮艂. - Wi臋c to ja sam mam ci zapewni膰 艣rodki na prezenty przeznaczone dla mnie?
- Skoro kr贸l Hakem tego nie uczyni艂...
- Widocznie nie przewidzia艂, co zaczniesz wymy艣la膰 po przyje藕dzie do Ameryki - mrukn膮艂 szejk, ni to do Zary, ni to do siebie. - No, ale trudno - doda艂, z rezygnacj膮 machn膮wszy r臋k膮. - Niech ju偶 b臋dzie! Upowa偶ni臋 Alice do pokrycia wszystkich twoich wydatk贸w z mojego konta. Tylko b膮d藕 rozs膮dna.
- Obiecuj臋!
U艣miechn膮艂 si臋 i podszed艂 bli偶ej do Zary.
- Obiecaj mi jeszcze - za偶膮da艂 - 偶e po tych trzech dniach eksperymentowania nieodwo艂alnie zaczniesz robi膰 to, co powinna艣, czyli dzieli膰 ze mn膮 艂贸偶ko.
Zblad艂a lekko z przej臋cia, ale odwa偶nie odwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋 i stan膮wszy z nim twarz膮 w twarz, powiedzia艂a z powag膮:
- Masz moje s艂owo.
Malik uj膮艂 j膮 za r臋k臋. Przez chwil臋 mia艂a wra偶enie, 偶e zerwie umow臋 i poci膮gnie j膮 prosto do swej sypialni, nie czekaj膮c, a偶 up艂yn膮 trzy obiecane dni - tak bardzo gor膮c膮 mia艂 d艂o艅 i tak bardzo wydawa艂 si臋 spragniony mi艂o艣ci. On jednak zaprowadzi艂 j膮 tylko do przeznaczonego dla niej go艣cinnego pokoju.
- Wystawiasz mnie na nies艂ychanie ci臋偶k膮 pr贸b臋, dziewczyno - wyzna艂. - Ale c贸偶, s艂owo si臋 rzek艂o, wi臋c zostawiam ci臋 sam膮 do rana. Moja gospodyni, pani Parker, za chwil臋 przyniesie ci twoje baga偶e, a potem poda jak膮艣 kolacj臋. Rozgo艣膰 si臋, wypocznij. Do jutra!
- Do jutra, Malik. Do zobaczenia - odpowiedzia艂a Zara. - 艢pij dobrze.
- Nie drwij!
- Przecie偶 nie 艣mia艂abym nawet. Dobranoc.
- Dobranoc, Zaro. Mi艂ych sn贸w! - I szejk wyszed艂. Nim Zara zd膮偶y艂a troch臋 dok艂adniej rozejrze膰 si臋 po swoim lokum, kt贸re w istocie nie by艂o pojedynczym go艣cinnym pokojem, tylko du偶ym apartamentem, sk艂adaj膮cym si臋 z trzech pomieszcze艅 - saloniku, sypialni i 艂azienki, kto艣 zastuka艂 do drzwi. By艂 to Benjamin, nie艣mia艂y nastoletni wnuk gospodyni szejka. Przyni贸s艂 baga偶e. Po chwili zjawi艂a si臋 sama pani Parker - do艣膰 korpulentna starsza kobieta - z ciep艂ym posi艂kiem na tacy.
- 呕ycz臋 smacznego - " rzuci艂a, nie wdaj膮c si臋 w 偶adn膮 d艂u偶sz膮 konwersacj臋.
- Dzi臋kuj臋 - odpowiedzia艂a Zara.
Zjad艂a kolacj臋 z apetytem i poczeka艂a, a偶 pani Parker wr贸ci i zabierze tac臋. Po czym najpierw rozpakowa艂a wszystkie swoje rzeczy, lokuj膮c odzie偶 w szafie, bielizn臋 w komodzie, a drobiazgi kosmetyczne w 艂azience, a potem wzi臋艂a prysznic i ubra艂a si臋 w nocn膮 koszul臋.
By艂a zm臋czona i zamierza艂a od razu po艂o偶y膰 si臋 spa膰. Zanim dosz艂a do 艂贸偶ka, zatrzyma艂a si臋 jednak na moment przy oknie. Na granatowym nocnym niebie srebrzy艂 si臋 ksi臋偶yc i po艂yskiwa艂y gwiazdy. A na ziemi, jak okiem si臋gn膮膰, jarzy艂y si臋 liczniejsze od gwiazd 艣wiat艂a nocnego San Francisco.
- Wi臋c tak pi臋knie wygl膮da Ameryka?! - szepn臋艂a z podziwem. - Tak pi臋knie wygl膮da m贸j rodzinny kraj, do kt贸rego cudem uda艂o mi si臋 powr贸ci膰!
Od wielu lat, 偶yj膮c w pustynnym orientalnym kr贸lestwie Rahmanu, marzy艂a o podr贸偶y do Stan贸w Zjednoczonych. Jej ojczym, Kadar bin Abu Salman, nie chcia艂 jednak nawet o tym s艂ysze膰. Obawia艂 si臋, 偶e je艣li Zara wyjedzie do Ameryki, to ju偶 nigdy z niej nie powr贸ci na pustyni臋.
I s艂usznie si臋 obawia艂! - pomy艣la艂a, wci膮偶 stoj膮c przy oknie i zach艂annie kontempluj膮c efektown膮 nocn膮 panoram臋 kalifornijskiej metropolii. W Rahmanie musia艂aby zosta膰 albo drug膮 偶on膮 kr贸la, nie kochan膮 przez niego i po艣lubion膮 wy艂膮cznie z politycznych wzgl臋d贸w, albo 偶on膮 siedemdziesi臋cioletniego starca. A tutaj, w Stanach, b臋dzie nowoczesn膮 kobiet膮 i ca艂kowicie wolnym cz艂owiekiem!
Droga do wolno艣ci mia艂a wprawdzie prowadzi膰 przez sypialni臋 szejka Malika, ale taka perspektywa jako艣 nie wydawa艂a si臋 Zarze zbytnio przykra. Troch臋 si臋 ba艂a, to prawda, tym bardziej 偶e by艂a jeszcze dziewic膮 i o mi艂osnym kunszcie wiedzia艂a tyle, co nic, ale wspomnienie cudownego, nami臋tnego, elektryzuj膮cego poca艂unku, jakim obdarzy艂 j膮 szejk, dodawa艂o jej odwagi i stwarza艂o nadziej臋 na prze偶ycie niezapomnianych chwil. A mo偶e nawet na prze偶ycie prawdziwej mi艂o艣ci, o kt贸rej marzy艂a i za kt贸r膮 t臋skni艂a od lat, r贸wnie mocno jak za Ameryk膮.
ROZDZIA艁 CZWARTY
Zara przespa艂a noc, 艣ni膮c s艂odko przez wi臋ksz膮 jej cz臋艣膰, 偶e oczekuje w swojej sypialni na przybycie Malika. Sen spe艂ni艂 si臋 rano, zaraz po przebudzeniu. Ledwie wsta艂a z 艂贸偶ka i zd膮偶y艂a si臋 umy膰 i ubra膰, gdy szejk osobi艣cie pojawi艂 si臋 w drzwiach jej pokoju.
- Dzie艅 dobry, Zaro! - rzuci艂 z lekkim, ale bardzo sympatycznym, ciep艂ym u艣miechem. - Jak si臋 czujesz po pierwszej nocy sp臋dzonej w moim domu?
- Wspaniale! - odpowiedzia艂a. - Spa艂am wyj膮tkowo dobrze, noc min臋艂a mi spokojnie, doskonale wypocz臋艂am po wczorajszym naprawd臋 ci臋偶kim dniu.
- I jeste艣 ju偶 gotowa, 偶eby zej艣膰 na 艣niadanie? - zapyta艂.
Zara, ubrana w lekki, doskonale skrojony bladozielony kostiumik z naturalnego jedwabiu prezentowa艂a si臋 naprawd臋 elegancko, ale... nie mia艂a, niestety, do kompletu 偶adnych but贸w.
Dlatego mrukn臋艂a:
- Je偶eli mog臋 zej艣膰 na 艣niadanie boso.
- Mog艂aby艣, ale nie b臋dziesz musia艂a! - rzuci艂 szejk Malik.
Po czym podszed艂 do niej i wzi膮艂 j膮 w obj臋cia.
Czuj膮c, 偶e za chwil臋 mo偶e jej by膰 ju偶 zbyt trudno powstrzyma膰 fal臋 b艂yskawicznie narastaj膮cego zmys艂owego podniecenia, Zara szepn臋艂a w odruchu samoobrony:
- Obieca艂e艣... trzy dni.
- Wszystko si臋 zgadza, obieca艂em ci trzy dni bez wsp贸lnego 艂o偶a i 艣wietnie o tym pami臋tam - potwierdzi艂 szejk. - Ale nie obiecywa艂em przecie偶, 偶e nie b臋d臋 ci臋 w tym czasie ca艂owa艂!
Poca艂unek by艂 r贸wnie porywaj膮cy, zniewalaj膮cy, obezw艂adniaj膮cy, elektryzuj膮cy, s艂owem - r贸wnie nadzwyczajny, jak ten poprzedni. Zara ca艂kowicie podda艂a si臋 cudownej pieszczocie warg trzymaj膮cego j膮 w ramionach m臋偶czyzny. I ca艂kowicie podda艂a si臋 w艂asnym zmys艂om, w艂asnej burzliwej nami臋tno艣ci, niemal natychmiast trac膮c kontrol臋 nad sob膮 i zapominaj膮c o wszelkich postanowieniach. Szejk panowa艂 jednak nad sytuacj膮 i w pewnym momencie oderwa艂 usta od jej warg.
- Przesta艂e艣... - rzuci艂a tonem ni to wdzi臋czno艣ci, ni to rozczarowania.
- Zara, zmusi艂em si臋 najwy偶sz膮 si艂膮 woli, 偶eby przesta膰.. . a raczej, 偶eby poprzesta膰 na poca艂unku - wyja艣ni艂. - Da艂em ci przecie偶 s艂owo honoru, 偶e nie przekrocz臋 pewnych granic w ci膮gu najbli偶szych trzech dni.
- Da艂e艣 mi s艂owo... - powt贸rzy艂a z zadum膮.
- A danego s艂owa zawsze nale偶y dotrzyma膰! - doda艂 dobitnie.
- Czy to twoja niewzruszona zasada?
- Tak - potwierdzi艂 bez wahania. - Nie wierzysz?
- Nie mam 偶adnych podstaw, 偶eby ci nie wierzy膰, ale... - Zawaha艂a si臋 i nagle umilk艂a.
- Ale co? No m贸w, nie b贸j si臋! - zach臋ci艂 j膮 do szczero艣ci.
- Nie spodziewa艂am si臋 tego - wyja艣ni艂a do艣膰 enigmatycznie.
- Czego, Zaro? Czego si臋 nie spodziewa艂a艣? - zacz膮艂 niecierpliwie wypytywa膰.
- Hm... - Nie bardzo wiedzia艂a, jak powinna wyrazi膰 to, co mia艂a na my艣li. - Nie spodziewa艂am si臋... to znaczy nie s膮dzi艂am... 偶e jeste艣 m臋偶czyzn膮... z takimi niewzruszonymi zasadami - wykrztusi艂a w ko艅cu, mocno speszona.
- Doprawdy? - zdziwi艂 si臋 szejk. - W takim razie musia艂a艣 s艂ysze膰 o mnie co艣 niezbyt mi艂ego.
- S艂ysza艂am r贸偶ne rzeczy - rzuci艂a wymijaj膮co.
- Zapewne r贸偶ne niestworzone rzeczy! - u艣ci艣li艂. Mocno zak艂opotana wzruszy艂a bezradnie ramionami i nie wypowiedziawszy ani jednego s艂owa, g艂臋boko westchn臋艂a. Zmierzy艂 j膮 przenikliwym wzrokiem i zapyta艂:
- Nie ba艂a艣 si臋 mnie po tym wszystkim, co us艂ysza艂a艣 w Rahmanie na m贸j temat?
- Ba艂am si臋... troch臋 si臋 ba艂am - przyzna艂a.
- Wi臋c jeste艣 bardzo odwa偶na, skoro mimo to zdecydowa艂a艣 si臋 tu do mnie przyjecha膰! - stwierdzi艂 z podziwem. - Bo przecie偶 kr贸l Hakem, m贸j kuzyn, chyba ci臋 do tego nie zmusi艂, prawda?
- Nie, nie! - zaprzeczy艂a energicznie. - Przyby艂am do Stan贸w Zjednoczonych... to znaczy... do ciebie - poprawi艂a si臋 - wy艂膮cznie z w艂asnej woli, z w艂asnej ch臋ci. Chcia艂am ci臋 osobi艣cie pozna膰, chcia艂am skonfrontowa膰 zas艂yszane w domu opowie艣ci z rzeczywisto艣ci膮.
- I jak wypad艂a konfrontacja? - spyta艂 z u艣miechem.
- Jak na razie, jestem bardzo mile zaskoczona! - odpowiedzia艂a.
- 艢wietnie! - ucieszy艂 si臋. - Mam nadziej臋, 偶e twoja opinia o mnie nigdy si臋 nie zmieni.
- Czas poka偶e - rzuci艂a filozoficznie.
- Jasne - przytakn膮艂 szejk. - Ale zanim poka偶e, chod藕my na d贸艂 na 艣niadanie. Bez but贸w! - doda艂.
Po czym, nie uprzedzaj膮c, co zamierza zrobi膰, wzi膮艂 Zar臋 na r臋ce, 偶eby j膮 zanie艣膰 do pokoju jadalnego.
Z ufno艣ci膮 obj臋艂a go za szyj臋. Przekona艂a si臋 przecie偶 przed chwil膮, 偶e w wi臋kszym stopniu mo偶e polega膰 na nim ni偶 na sobie.
Po 艣niadaniu, kiedy szejk wyjecha艂 ju偶 do swego biura, zapowiadaj膮c powr贸t z pracy dopiero p贸藕nym popo艂udniem, Zara niezw艂ocznie skierowa艂a si臋 do kr贸lestwa pani Parker, czyli do kuchni.
- Chcia艂abym dzisiaj troch臋 tutaj popracowa膰 - o艣wiadczy艂a.
- Tutaj, panienko? W mojej kuchni? - zdumia艂a si臋 gospodyni.
- Prosz臋 m贸wi膰 mi Zara.
- Czemu nie, bardzo ch臋tnie - zgodzi艂a si臋 z u艣miechem pani Parker. - A w艂a艣ciwie, co ty chcesz tutaj robi膰, moje drogie dziecko?
- Chcia艂abym przygotowa膰 urodzinowy upominek dla Malika.
- Ju偶 dzisiaj, w 艣rod臋? - zdziwi艂a si臋 gospodyni. - Przecie偶 pan Haidar ma urodziny dopiero pojutrze, w pi膮tek! Nie wiesz o tym, moje drogie dziecko?
- Wiem, oczywi艣cie, 偶e wiem! - obruszy艂a si臋 Zara.
- Ale ja chcia艂abym mu sprawi膰 jak膮艣 urodzinow膮 niespodziank臋 ka偶dego z trzech nadchodz膮cych dni.
- Za ka偶dym razem w kuchni?
- Nie, nie! W kuchni tylko dzisiaj.
- No c贸偶, skoro ju偶 tak to sobie umy艣li艂a艣... - Pani Parker, nie ko艅cz膮c zdania, wzruszy艂a ramionami na znak niech臋tnego przyzwolenia. - Musz臋 ci jednak powiedzie膰 w zaufaniu, 偶e pan Haidar w og贸le nie przepada za 艣wi臋towaniem swoich urodzin. Odk膮d u niego jestem, a we wrze艣niu tego roku b臋dzie ju偶 pe艂nych dziewi臋膰 lat, nigdy nie urz膮dza艂 偶adnego urodzinowego przyj臋cia, nigdy nikogo do domu nie zaprasza艂. Je艣li si臋 w og贸le z kim艣 ze znajomych z tej okazji spotyka艂, to najwy偶ej gdzie艣 na mie艣cie, w lokalu. A 偶yczenia i upominki dostawa艂 tylko od tego swojego kuzyna z dalekich stron!
- Od kr贸la Hakema bin Abdul Haidara z Rahmanu - wtr膮ci艂a Zara.
- Tak, tak, pono膰 od jakiego艣 tam zamorskiego kr贸la o strasznie d艂ugim i wyj膮tkowo dziwnym nazwisku, kt贸rego nigdy nie mog艂am zapami臋ta膰. Znasz go mo偶e, tego kr贸la? - zaciekawi艂a si臋 pani Parker.
- Znam - potwierdzi艂a Zara. - W艂a艣nie kr贸l Hakem przys艂a艂 mnie tutaj, do szejka.
- W jakim celu?
- Jako urodzinowy prezent. To znaczy - poprawi艂a si臋 po艣piesznie, nie chc膮c niepotrzebnie szokowa膰 starszej kobiety, kompletnie nie znaj膮cej rahma艅skich obyczaj贸w
- przys艂a艂 mnie, 偶ebym przygotowa艂a dla szejka Malika jaki艣 urodzinowy prezent... a w艂a艣ciwie kilka prezent贸w... tu, w San Francisco, na miejscu.
- To ten wasz zamorski kr贸l nie m贸g艂 postara膰 si臋 o co艣 gotowego tam, u siebie, jak to zawsze robi艂 do tej pory? - wypytywa艂a zaintrygowana gospodyni.
- M贸g艂, oczywi艣cie, 偶e m贸g艂, ale tym razem chcia艂 wprowadzi膰 troszeczk臋 urozmaicenia i zrobi膰 kuzynowi niespodziank臋. I dlatego w艂a艣nie jestem tu od wczoraj - wyja艣ni艂a Zara.
- Zna艂a艣 wcze艣niej pana Haidara?
- Nie.
Pani Parker westchn臋艂a i pokr臋ci艂a g艂ow膮 na znak dezaprobaty.
- Jak na m贸j gust, to troch臋 dziwne macie zwyczaje w tym swoim kraju - stwierdzi艂a. - 呕eby wysy艂a膰 m艂od膮 dziewczyn臋 na drugi koniec 艣wiata, do obcego samotnego m臋偶czyzny, na dodatek jeszcze bez but贸w?
- Mia艂am sanda艂y, ale zgin臋艂y mi w czasie podr贸偶y.
- Mniejsza z tym - machn臋艂a r臋k膮 pani Parker. - Tak czy inaczej, ten wasz kr贸l wys艂a艂 ci臋 sam膮 do zupe艂nie obcego faceta! A co na to twoja matka?
- Moja matka nie 偶yje ju偶 od roku - odpowiedzia艂a ze smutkiem Zara.
- Moje biedactwo! - szczerze wzruszy艂a si臋 gospodyni i przytuli艂a j膮 ze wsp贸艂czuciem. - Wi臋c jeste艣 sierot膮.
- Tak - potwierdzi艂a Zara - bo m贸j ojciec zmar艂, kiedy by艂am jeszcze ca艂kiem malutka. Mam teraz tylko ojczyma.
- Tylko ojczyma, rozumiem. - Gospodyni z powag膮 pokiwa艂a g艂ow膮. - No, ale powiedz mi tak ca艂kiem szczerze, czy gdyby twoja matka 偶y艂a, to zgodzi艂aby si臋 na t臋 ameryka艅sk膮 eskapad臋?
- Chyba nie - odpar艂a z lekkim zak艂opotaniem Zara.
- Rozumiem - powt贸rzy艂a z zadum膮 pani Parker. - Wi臋c jeste艣 dobrze wychowana, tylko troszeczk臋 postrzelona.
- Tak pani my艣li?
- Ja nie my艣l臋, moje dziecko, ja to wiem! - stwierdzi艂a autorytatywnie gospodyni. - I dlatego - doda艂a - pozwalam ci dzisiaj popracowa膰 w mojej kuchni, chocia偶, szczerze m贸wi膮c, nie lubi臋, 偶eby ktokolwiek mi si臋 tutaj kr臋ci艂.
- Zara?
Szejk Malik, zamkn膮wszy za sob膮 drzwi wej艣ciowe, rozgl膮da艂 si臋 po mrocznym holu i nawo艂ywa艂, maj膮c nieodparte wra偶enie, 偶e czyni to zupe艂nie niepotrzebnie, poniewa偶 w domu nie ma absolutnie nikogo. Wok贸艂 by艂o cicho i ciemno.
- Zara? - powt贸rzy艂. - Pani Parker?
Milczenie. 呕adnej odpowiedzi.
Nagle w g艂臋bi obszernego domu zabrz臋cza艂y garnki. Najwyra藕niej kto艣 jednak by艂 i urz臋dowa艂 w kuchni.
Ruszy艂 przez hol w kierunku, z kt贸rego dobiega艂y odg艂osy. Id膮c, wyczu艂 w pewnym momencie zapami臋tany z lat dzieci艅stwa zapach jednej z najbardziej popularnych rahma艅skich potraw, pomieszany, niestety, z nieprzyjemnym sw臋dem spalenizny. Poniewa偶 pani Parker nigdy nie pr贸bowa艂a przyrz膮dza膰 czegokolwiek orientalnego ani te偶 nigdy niczego nie przypala艂a, szejk zacz膮艂 si臋 domy艣la膰, 偶e niefortunn膮, cho膰 pe艂n膮 najlepszych ch臋ci kuchark膮 jest Zara.
Nie pomyli艂 si臋.
Gdy wszed艂 do kuchni, ujrza艂 j膮 stoj膮c膮 przy garnkach i rondlach, ustrojon膮 w zdecydowanie zbyt obszerny fartuch gospodyni i najwyra藕niej mocno zdenerwowan膮. Policzki mia艂a zaczerwienione, a oczy za艂zawione. Ca艂e pomieszczenie wype艂nione by艂o szarym dymem o ostrym zapachu spalenizny.
- To ty ju偶 jeste艣? - rzuci艂a sp艂oszona na widok szejka.
- By艂bym nawet wcze艣niej, gdyby mnie w ostatniej chwili nie zatrzyma艂 w biurze niespodziewany telefon od jednego z klient贸w - odpowiedzia艂.
- Bo偶e, ty ju偶 jeste艣, a tu wsz臋dzie taki straszny ba艂agan! - j臋kn臋艂a Zara. - Nie gniewaj si臋, ale jako艣 nie mog臋 sobie ze wszystkim poradzi膰 - poskar偶y艂a si臋.
- A gdzie jest pani Parker? - zainteresowa艂 si臋 szejk.
- Ma dzi艣 wychodne, wolny dzie艅. Wybra艂a si臋 ze swoim wnukiem Benjaminem w odwiedziny do jakich艣 krewnych i wr贸ci dopiero p贸藕nym wieczorem.
- A ty... co ty robisz w kuchni?
- Gotuj臋 dla nas dwojga obiad. To znaczy... w艂a艣ciwie. .. przypalam go - wykrztusi艂a Zara, spostrzeg艂szy, 偶e z elektrycznego piekarnika znowu wydobywa si臋 poka藕ny k艂膮b dymu.
- Nie umiesz gotowa膰? - spyta艂 Malik.
- Umiem gotowa膰... ale... na ognisku - odpowiedzia艂a speszona. - Ta tutejsza nowocze艣nie wyposa偶ona kuchnia ani troszeczk臋 nie chce mnie s艂ucha膰 - doda艂a gwoli wyja艣nienia tonem skargi. - Wszystkie urz膮dzenia uparcie robi膮 mi na z艂o艣膰. Twoja gospodyni to chyba mnie zabije, kiedy wr贸ci i zobaczy, jakiego strasznego ba艂aganu narobi艂am! Chyba 偶e wcze艣niej ty mnie zabijesz, jak skosztujesz moich nieudanych potraw.
Szejk u艣miechn膮艂 si臋 dobrodusznie i przytuli艂 zrozpaczon膮 Zar臋 do siebie.
- Nic si臋 nie przejmuj - szepn膮艂, ca艂uj膮c jej przesi膮kni臋te kuchennymi zapachami w艂osy. - Zaraz zrobimy tu troch臋 porz膮dku, a potem zjemy, co si臋 da. Mam nadziej臋, 偶e przyrz膮dzasz co艣 orientalnego.
- Tak - potwierdzi艂a. - Jagni臋cin臋 z ry偶em i r贸偶nymi dodatkami.
- Czy偶by pani Parker mia艂a w spi偶arni wszystko, co trzeba doda膰 do mi臋sa i ry偶u, 偶eby zapach by艂 dok艂adnie taki, jak ten, jaki pami臋tam z dawnych lat i kt贸ry teraz czuj臋? - zdziwi艂 si臋 szejk.
- Nie, nie - zaprzeczy艂a Zara. - Nie mia艂a niczego z potrzebnych mi rzeczy. Musia艂am zrobi膰 przed po艂udniem zakupy w takim specjalnym sklepie z 偶ywno艣ci膮 dla chorych... nie, inaczej... dla zdrowych... - zacz臋艂a si臋 pl膮ta膰 w nie znanym jej ameryka艅skim nazewnictwie.
- M贸wisz chyba o sklepie ze zdrow膮 偶ywno艣ci膮, prawda? - poprawi艂 j膮 szejk.
- O, w艂a艣nie! - potwierdzi艂a. - Nawet nie wiedzia艂am, 偶e w Ameryce takie sklepy istniej膮, matka nigdy mi o nich nie opowia... - Zara przerwa艂a nagle w p贸艂 s艂owa, zorientowawszy si臋, troch臋 za p贸藕no, 偶e i tak z rozp臋du powiedzia艂a ju偶 zbyt wiele.
Oho, wygl膮da na to, 偶e jej zmar艂a matka zna艂a Ameryk臋! - wydedukowa艂 w my艣lach szejk. Mo偶e nawet by艂a rodowit膮 Amerykank膮?
Przemilcza艂 jednak t臋 kwesti臋 i uda艂, 偶e niczego niezwyk艂ego nie us艂ysza艂. Zdecydowa艂 si臋 bowiem dyskretnie sprawdzi膰 w stosownym momencie, kim tak naprawd臋 jest podarowana mu przez kr贸la Hakema rahma艅ska kobieta o blond w艂osach, zielonych oczach i jasnej karnacji. Nie chcia艂 otwarcie pyta膰 j膮 o to, budz膮c jej czujno艣膰 i daj膮c okazj臋 do wymy艣lenia napr臋dce na jego u偶ytek jakiego艣 niewinnego k艂amstewka.
- Wi臋c powiadasz - zmieni艂 temat - 偶e umiesz gotowa膰 tylko na ognisku?
- Tak - szepn臋艂a.
- No, to trzeba by艂o rozpali膰 ogie艅 na kominku w salonie i tam robi膰 obiad!
Zara wybuchn臋艂a 艣miechem.
Szejk, zadowolony, 偶e 偶art mu si臋 uda艂, poca艂owa艂 j膮 w czubek g艂owy i uwolni艂 z obj臋膰. Po czym zdj膮艂 marynark臋, rozlu藕ni艂 krawat, zakasa艂 r臋kawy koszuli i zaproponowa艂 pomoc przy uporz膮dkowaniu kuchni i wsp贸lne zjedzenie tego, co oka偶e si臋 jadalne.
Zara, nie maj膮c w gruncie rzeczy 偶adnego innego wyj艣cia, skwapliwie przysta艂a na taki plan.
- Orientalna sa艂atka z warzyw i owoc贸w na pewno b臋dzie dobra - zapewni艂a. - Przynajmniej ona mi si臋 nie przypali艂a.
U艣miechn膮艂 si臋 i za艂adowa艂 do zmywarki wszystkie naczynia, 艂y偶ki i no偶e, kt贸rych Zara u偶ywa艂a podczas przygotowywania potraw. Ona z kolei dok艂adnie wytar艂a pobrudzony m膮k膮, sol膮, cukrem i przyprawami blat kuchennego sto艂u i zacz臋艂a wyk艂ada膰 po kolei na talerze i p贸艂miski wszystko, co przyrz膮dzi艂a.
Jagni臋ca piecze艅 by艂a wprawdzie z jednej strony ciut zw臋glona, z drugiej jednak - zupe艂nie dobra. Ry偶 na szcz臋艣cie w og贸le si臋 nie przypali艂. Wyj臋te z elektrycznego piekarnika pszenne placuszki okaza艂y si臋 takie, jak trzeba, a pikantny sos, w kt贸rym nale偶a艂o je zamacza膰 - wprost wyborny! W sumie, obiad by艂 wystarczaj膮co obfity, jak dla dwojga. I naprawd臋 smaczny!
Kiedy go zjedli, szejk wsta艂 od sto艂u, podszed艂 do Zary i poca艂owa艂 j膮.
- Poobiedni poca艂unek to taka ameryka艅ska tradycja - wyja艣ni艂, spostrzeg艂szy jej zaskoczon膮 min臋. - Tak samo - zacz膮艂 wylicza膰 - jak poca艂unek na dobry wiecz贸r, na dobranoc, na dzie艅 dobry.
- A偶 tyle tu takich tradycyjnych poca艂unk贸w? - zdumia艂a si臋 jeszcze bardziej ni偶 przed chwil膮.
- Mn贸stwo - przytakn膮艂 ze 艣miechem. - Chyba wi臋cej ni偶 gdziekolwiek indziej na 艣wiecie. Jest r贸wnie偶 taka tradycja, 偶e po obiedzie rozmawia si臋 w domu o tym, jak ka偶demu z domownik贸w min膮艂 dzie艅.
- Mnie min膮艂 na gotowaniu - stwierdzi艂a. - A tobie?
- Jak zwykle, na prowadzeniu interes贸w.
- A jakie w艂a艣ciwie to s膮 interesy? - zaciekawi艂a si臋 Zara. - Ali i D偶amil nie chcieli mi o nich absolutnie nic powiedzie膰.
Wzruszy艂 ramionami.
- Nie chcieli, m膮drale - mrukn膮艂 lekcewa偶膮cym tonem - bo nie mieli o nich zielonego poj臋cia. Musia艂aby艣 zapyta膰 Alice, moj膮 sekretark臋, ona jest dok艂adnie zorientowana w specyfice biznesu, jakim si臋 tutaj zajmuj臋.
- Czy to jaki艣 tajemniczy biznes, powi膮zany mo偶e z mi臋dzynarodow膮 polityk膮?
- Ani troch臋 - zaprzeczy艂 szejk. - Najnormalniejsza w 艣wiecie dzia艂alno艣膰 finansowo - inwestycyjna. Jestem ameryka艅skim finansist膮. Staram si臋 inwestowa膰 pieni膮dze tak, by je pomno偶y膰.
- Swoje pieni膮dze?
- W przewa偶aj膮cej mierze cudze, kt贸re inwestuj臋 w ramach 艣wiadczonych przez moje biuro us艂ug. Cho膰, oczywi艣cie, w艂asne te偶.
- Dobrze ci idzie z tym inwestowaniem i pomna偶aniem?
- Nie najgorzej.
- Uczy艂e艣 si臋 tego kiedy艣, jeszcze w Rahmanie? Szejk Malik Haidar pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.
- W Rahmanie uczy艂em si臋 tylko rz膮dzenia kr贸lestwem - wyja艣ni艂. - Ale regu艂y zarz膮dzania pa艅stwem mo偶na, jak si臋 okazuje, z powodzeniem zastosowa膰 do zarz膮dzania firm膮. A ty, czego si臋 uczy艂a艣, poza gotowaniem na ognisku? - zapyta艂.
- Jak wszystkie kobiety w Rahmanie, w艂a艣ciwie niczego szczeg贸lnie ciekawego - odpowiedzia艂a Zara, wzruszaj膮c ramionami. - Uczono mnie przede wszystkim pos艂usze艅stwa wobec m臋偶czyzn. A moimi nauczycielami byli wy艂膮cznie m臋偶czy藕ni.
- Wielu ich by艂o?
- Kilku. Ojciec, starsi bracia...
- Ach, tak! - szejk wyra藕nie ucieszy艂 si臋, 偶e Zara nie wylicza mu by艂ych m臋偶贸w czy, o zgrozo, kochank贸w. - I co, nauczyli ci臋 pos艂usze艅stwa?
- Do pewnego stopnia... - odpowiedzia艂a wymijaj膮co i do艣膰 mocno si臋 zarumieni艂a.
- Skoro tak m贸wisz i tak si臋 czerwienisz - odpowiedzia艂 na to szejk, patrz膮c przenikliwie prosto w jej oczy - to domy艣lam si臋, 偶e tw贸j przyjazd do mnie nast膮pi艂 bez ich aprobaty. Prawda?
Zara g艂臋boko westchn臋艂a i po chwili wahania przy艣wiadczy艂a:
- Ano prawda, bez. Nie by艂o sensu prosi膰 ich o zgod臋 na m贸j wyjazd, bo z ca艂膮 pewno艣ci膮 by jej nie udzielili. Oni s膮 strasznie konserwatywni, niesamowicie staro艣wieccy. Nigdy by si臋 nie zgodzili na t臋 moj膮 eskapad臋 do Ameryki.
- C贸偶, wa偶ne, 偶e uzyska艂a艣 zgod臋 kr贸la - rzuci艂 szejk rozmy艣lnie oboj臋tnym tonem, staraj膮c si臋 zasugerowa膰 jej, 偶e kompletnie lekcewa偶y ca艂膮 spraw臋.
W duchu jednak postanowi艂 jak najpr臋dzej zadzwoni膰 do Hakema, aby dowiedzie膰 si臋 o niej i jej konserwatywnej rodzinie czego艣 wi臋cej.
Kiedy wi臋c tylko do ko艅ca uporz膮dkowali kuchni臋 po obiedzie, zaproponowa艂 Zarze, by zaparzy艂a kaw臋, a sam, pod pretekstem zmiany ubrania z biurowego na domowe, wymkn膮艂 si臋 do swego pokoju, gdzie znajdowa艂 si臋 aparat telefoniczny.
ROZDZIA艁 PI膭TY
Po po艣piesznym wykr臋ceniu wielocyfrowego numeru, szejk ku swemu zdziwieniu rozpozna艂 w s艂uchawce g艂os samego Hakema bin Abdul Haidara, a nie kt贸rego艣 z licznych kr贸lewskich adiutant贸w, sekretarzy czy doradc贸w.
- Czy to naprawd臋 ty, kuzynie, we w艂asnej osobie? - upewni艂 si臋.
- We w艂asnej osobie - mrukn膮艂 naburmuszony kr贸l.
- Czy ty wiesz, Malik, kt贸ra jest teraz tu u nas, w Rahmanie, godzina?
- Szczerze m贸wi膮c, nie mam poj臋cia - przyzna艂 szejk.
- Ci膮gle gubi臋 si臋 w przeliczeniach stref czasowych.
- Bardzo p贸藕na! A w艂a艣ciwie to jest sam 艣rodek nocy! - dobitnie stwierdzi艂 kr贸l. - Ale mniejsza z tym. Czy ty wiesz, jakie ja mam tu teraz k艂opoty?
- Z czym?
- Zapytaj raczej... z kim!
- Zatem, z kim masz k艂opoty, kuzynie?
- Nietrudno chyba si臋 domy艣li膰, 偶e ci膮gle z tym samym cz艂owiekiem! Z Kadarem bin Abu Salmanem!
- A co takiego zn贸w wymy艣li艂 ten stary intrygant? - zainteresowa艂 si臋 szejk.
- Wyobra藕 sobie, 偶e przys艂a艂 mi tu do pa艂acu swoj膮 c贸rk臋 - wyja艣ni艂 kr贸l.
- C贸rk臋? Do pa艂acu? A po co?
- 呕ebym j膮 zgodnie z tradycj膮 za艣lubi艂 jako moj膮 drug膮 偶on臋!
Szejk, mimo wieloletniego pobytu poza rodzinnym krajem, by艂 nadal nie藕le zorientowany w najwa偶niejszych sprawach Rahmanu, wiedzia艂 wi臋c, 偶e pierwsza ma艂偶onka kr贸la Hakema bin Abdul Haidara, Rasha, wyda艂a jak dot膮d na 艣wiat trzy c贸rki. Je艣liby wi臋c ta druga 偶ona urodzi艂a kr贸lowi upragnionego syna, to w艂a艣nie on zosta艂by nast臋pc膮 tronu, a jego dziadek, Kadar bin Abu Salman, zyska艂by tym samym wyj膮tkowe wp艂ywy na kr贸lewskim dworze.
Dlatego szejk, zbulwersowany us艂yszan膮 wiadomo艣ci膮, wykrzykn膮艂:
- A to historia!
- Prawda? - rzuci艂 w s艂uchawk臋 kr贸l. - Niesamowita.
- Kuzynie, a czy ty nie mog艂e艣 odm贸wi膰 Kadarowi przyj臋cia tej jego c贸rki na sw贸j dw贸r? - zapyta艂 Malik.
- Odm贸wi膰 mu, znaczy艂oby to samo, co 艣wiadomie go obrazi膰 - wyja艣ni艂 Hakem - a tym samym sprowokowa膰 go do wszystkiego, co najgorsze... do intryg, spisku, a nawet buntu. I wtedy narazi艂bym na szwank ten b艂ogos艂awiony pok贸j, kt贸ry z takim trudem i po艣wi臋ceniem, przede wszystkim z twojej strony, Malik, zapewnili艣my naszemu krajowi przed dziesi臋ciu laty.
- No tak - przyzna艂 szejk. - Ale...
- Ale co, Malik?
Szejk waha艂 si臋 przez moment i milcza艂, ostatecznie jednak zdecydowa艂 si臋 zada膰 kr贸lowi to do艣膰 dra偶liwe pytanie:
- Ale jak Rasha to wszystko przyjmuje, kuzynie?
- Rasha bardzo si臋 stara przyj膮膰 to wszystko jak najspokojniej - odpar艂 Hakem. - Cho膰 bynajmniej nie przychodzi jej to 艂atwo, zw艂aszcza 偶e jest w odmiennym stanie i oczekuje rych艂ego rozwi膮zania - doda艂.
- Wi臋c mo偶e zaczeka艂by艣 troch臋 z tymi drugimi za艣lubinami, kuzynie, przynajmniej do momentu, a偶 twoja pierwsza 偶ona wyda na 艣wiat czwarte dziecko? - zasugerowa艂 szejk.
- C贸偶, m贸j drogi kuzynie, w tej chwili wszystko wskazuje na to, 偶e nawet b臋d臋 musia艂 zaczeka膰 - powiedzia艂 kr贸l, wyra藕nie zafrasowany.
- Dlaczego?
- Bo moja narzeczona niespodziewanie znikn臋艂a z pa艂acu!
Szejk nie zdo艂a艂 si臋 opanowa膰 i wybuchn膮艂 艣miechem.
- 呕artujesz, kuzynie? - rzuci艂.
- Ech, chcia艂bym... - westchn膮艂 kr贸l Hakem. - Ale to, niestety, najprawdziwsza prawda, a nie 偶arty. Dziewczyna znikn臋艂a z mojego pa艂acu, przepad艂a jak kamie艅 w wod臋! I teraz jej bli偶si i dalsi krewni zje偶d偶aj膮 si臋 tu, gro偶膮c, 偶e je艣li w najbli偶szym czasie jej nie odnajd臋, to wtedy oni sami zaczn膮 szuka膰.
- Daj膮 ci w ten spos贸b do zrozumienia, 偶e pewnie celowo gdzie艣 j膮 ukry艂e艣, chc膮c w ten spos贸b unikn膮膰 ma艂偶e艅stwa?
- Ot贸偶 to, Malik! - potwierdzi艂 kr贸l. - Moja sytuacja staje si臋 w zwi膮zku z tym do艣膰 niezr臋czna, z ka偶dym dniem coraz bardziej k艂opotliwa.
- A co naprawd臋 sta艂o si臋 z t膮 dziewczyn膮? - wtr膮ci艂 szejk, przerywaj膮c kuzynowi jego narzekania. - Jak s膮dzisz?
- S膮dz臋, 偶e podobnie jak ja, te偶 nie chcia艂a tego bezsensownego ma艂偶e艅stwa, w jakie wpl膮ta艂 j膮 ojciec. I po prostu uciek艂a.
- Z w艂asnej inicjatywy?
- Tak.
- Mia艂a odwag臋 sprzeciwi膰 si臋 Kadarowi? - zdziwi艂 si臋 szejk.
- Na to wygl膮da - potwierdzi艂 kr贸l. - Bo widzisz, kuzynie, ona jest... hm... - Zawaha艂 si臋, poszukuj膮c w my艣lach najodpowiedniejszego okre艣lenia.
- Krn膮brna? Niepos艂uszna?
- Nie, nie! Powiedzia艂bym raczej: niezwyk艂a... ca艂kiem nietypowa jak na rahma艅sk膮 kobiet臋.
- Doprawdy? To zupe艂nie tak samo, jak dziewczyna, kt贸r膮 przys艂a艂e艣 mi na urodziny - stwierdzi艂 szejk. - Wielkie dzi臋ki za ten wspania艂y prezent, kuzynie!
- Wyobra藕 sobie, 偶e to w艂a艣nie c贸rka Kadara wybra艂a ci t臋 dziewczyn臋, a zaraz potem znikn臋艂a.
- Jak to?
- Po prostu. Wybra艂a ci jedn膮 kobiet臋 spo艣r贸d sze艣ciu, bo osobi艣cie j膮 o to poprosi艂em - wyja艣ni艂 kr贸l.
- Niesamowite! Wybra艂a prezent dla mnie i zaraz potem uciek艂a?
- W艂a艣nie!
- Mo偶e z kochankiem? - zasugerowa艂 szejk.
- Oby tak by艂o! - westchn膮艂 kr贸l. - Kadar bin Abu Salman nie m贸g艂by w贸wczas proponowa膰 mi jej za 偶on臋, gdyby si臋 okaza艂o, 偶e ma kochanka i nie jest ju偶 dziewic膮.
- Z ca艂ego serca 偶ycz臋 ci takiego w艂a艣nie obrotu spraw, kuzynie!
- A ja 偶ycz臋 ci wszystkiego najlepszego z okazji trzydziestych urodzin!
- Dzi臋kuj臋.
- Ja tobie r贸wnie偶, Malik. I do ponownego us艂yszenia!
- Do us艂yszenia, kuzynie! Spokojnych sn贸w. Obydwaj - kr贸l w swoim pa艂acu w Rahmanie i szejk w swojej rezydencji w Ameryce - jednocze艣nie od艂o偶yli s艂uchawki.
Malik mia艂 wprawdzie ch臋膰 zada膰 Hakemowi jeszcze kilka pyta艅 na temat Zary, zrezygnowa艂 jednak, nie chc膮c d艂u偶ej zak艂贸ca膰 nocnego wypoczynku rahma艅skiemu monarsze.
C贸偶, nie mam tu, w Kalifornii, pa艂acu i tronu, tylko gabinet biznesmena i zwyk艂y fotel za biurkiem, ale nie mam te偶 tych rozlicznych k艂opot贸w, z jakimi musi si臋 dzie艅 w dzie艅 boryka膰 m贸j kuzyn, pomy艣la艂 szejk Malik nie bez satysfakcji. Jako zwyczajny pan Haidar, ameryka艅ski finansista, mog臋 robi膰, co chc臋, nie ogl膮daj膮c si臋 ani na tradycj臋, ani na powi膮zania polityczne, ani na racj臋 stanu. Jestem wolny!
- A skoro tak, to mog臋 w d偶insach i podkoszulku wr贸ci膰 do Zary na kaw臋 - mrukn膮艂 p贸艂g艂osem do siebie.
Po czym przebra艂 si臋 szybko i zbieg艂 do kuchni, st臋skniony za swym niezwyk艂ym „urodzinowym prezentem".
- Ju偶 jedzie! Wszyscy na miejsca! - zawo艂a艂a Zara, klasn膮wszy g艂o艣no w d艂onie.
- Jest ma艂y problem, prosz臋 pani! - odkrzykn膮艂 jej z g艂臋bi domu Benjamin, wnuk pani Parker.
- Babcia sama nie da sobie z nim rady?
- Nie, potrzebujemy pani pomocy!
- Ale pan Haidar ju偶 przyjecha艂, w艂a艣nie wysiada z samochodu.
Zara obserwowa艂a ulic臋 przed domem i dziedziniec przez p贸艂przezroczyste blador贸偶owe szyby umieszczone we frontowych drzwiach. Obraz mia艂a lekko zniekszta艂cony, by艂a jednak w stanie si臋 zorientowa膰, 偶e szejk Malik podje偶d偶a, zatrzymuje samoch贸d, wysiada, rozgl膮da si臋 uwa偶nie dooko艂a.
- Panno Zaro, jest problem! - raz jeszcze zawo艂a艂 z g艂臋bi domu Benjamin.
- P贸藕niej, bo pan Haidar ju偶 idzie! - odkrzykn臋艂a i otworzy艂a szejkowi drzwi.
Wszed艂 do 艣rodka, zn贸w rozejrza艂 si臋 dooko艂a, zupe艂nie jakby pierwszy raz widzia艂 wn臋trze, w kt贸rym si臋 znalaz艂.
- Zara, co ty zrobi艂a艣 z moim domem? - zapyta艂.
Z tonu jego g艂osu nie potrafi艂a wywnioskowa膰, czy jest tylko zadziwiony, czy mo偶e zdegustowany przygotowan膮 przez ni膮 niespodziank膮.
- To wszystko wynaj臋te, wypo偶yczone, ale tylko na dzisiaj, na jeden dzie艅 - odpowiedzia艂a po艣piesznie. - Ju偶 jutro tw贸j dom znowu b臋dzie wygl膮da艂 tak, jak zwykle.
- Ale teraz wygl膮da jak... - Zawaha艂 si臋 i umilk艂.
- Teraz wygl膮da jak tw贸j pa艂ac w Rahmanie! - doko艅czy艂a za niego Zara.
Bardzo si臋 stara艂a, 偶eby odtworzy膰 w kalifornijskim domu szejka jak najwi臋cej element贸w orientalnego wn臋trza kr贸lewskiej rezydencji. Sprowadzi艂a wi臋c z kilku kwiaciarni ca艂膮 mas臋 bujnych egzotycznych ro艣lin w poka藕nych donicach, 偶eby zrobi膰 z nich zielony szpaler przed wej艣ciem. Postara艂a si臋 o dwa ogromne z艂ociste leopardy, z c臋tkami ze sztucznych onyks贸w i oczami ze sztucznych szmaragd贸w, poniewa偶 takie same - tyle 偶e przyozdobione autentycznymi kamieniami szlachetnymi ogromnej warto艣ci - strzeg艂y odrzwi kr贸lewskiej siedziby w Rahmanie. Hol przyozdobi艂a mosi臋偶nymi wazami i wy艂o偶y艂a wielobarwnymi, r臋cznie tkanymi kobiercami. Ze sklepu zoologicznego wypo偶yczy艂a du偶膮 b艂臋kitno - zielon膮 papug臋, poniewa偶 taka sama, imieniem Cash - Cash, wita艂a go艣ci w pa艂acu.
- Nie do wiary, jest tu teraz ca艂kiem tak samo, jak tam - st艂umionym g艂osem odezwa艂 si臋 szejk.
- Stara艂am si臋, 偶eby...
Zara nie doko艅czy艂a zdania, poniewa偶 jej s艂owa ca艂kowicie zag艂uszy艂 przera藕liwy ptasi krzyk. Do holu dumnie wkroczy艂 paw, prowadz膮c za sob膮 ca艂y harem pawic i... Benjamina, kt贸ry bezskutecznie usi艂owa艂 przep艂oszy膰 ptaki.
- Sprowadzi艂a艣 nawet pawie?! - wykrzykn膮艂 szejk.
- Tak, ale mia艂y przebywa膰 w ogrodzie - wyja艣ni艂a Zara.
- Kocur s膮siad贸w... zanadto si臋 nimi interesowa艂, panie Haidar, wi臋c zap臋dzi艂em je do pralni, 偶eby by艂y bezpieczne - wtr膮ci艂 si臋 zasapany i zak艂opotany Benjamin, biegaj膮c po holu za ptaszyskami. - Ale babcia niepotrzebnie otworzy艂a drzwi i wypu艣ci艂a te pawie... i one wybieg艂y z pralni i wpad艂y do domu, na pokoje.
Przy wsp贸艂udziale Zary i szejka, po kilku minutach bieganiny, ch艂opak zdo艂a艂 ponownie zamkn膮膰 ha艂a艣liwe ptaki w pomieszczeniu gospodarczym.
- Benjamin, natychmiast zadzwo艅 do w艂a艣ciciela, 偶eby je sobie zabra艂 - poleci艂 Malik.
- Oczywi艣cie, panie Haidar. Babcia si臋 ucieszy, bo te pawie tak j膮 przestraszy艂y, jak wyskoczy艂y prosto na ni膮 z tej pralni, 偶e...
- Przejd藕my mo偶e dalej - zaproponowa艂a Zara, przerywaj膮c Benjaminowi wyw贸d z obawy, by nie ujawni艂 szejkowi jakich艣 k艂opotliwych, kompromituj膮cych szczeg贸艂贸w.
- Czy mam si臋 spodziewa膰 dalszych niespodzianek? - zapyta艂 Malik.
- Tylko kilku.
- C贸偶, dobrze, 偶e wiem. O, papuga! - Szejk zwr贸ci艂 uwag臋 na ptaka, umieszczonego w klatce zawieszonej pod sufitem, w g艂臋bi holu.
Papuga, jak na komend臋, wyrzuci艂a z siebie w tym momencie g艂o艣n膮 seri臋 najohydniejszych ameryka艅skich przekle艅stw.
- Ona co艣 m贸wi! - ucieszy艂a si臋 Zara. - Tylko jako艣 nie bardzo rozumiem, co.
- Na szcz臋艣cie - mrukn膮艂 Malik.
- Dlaczego? - zdziwi艂a si臋.
- Bo ona klnie, na czym 艣wiat stoi!
- Niestety, nie znam ameryka艅skich przekle艅stw, tylko rahma艅skie - przyzna艂a z niejakim zak艂opotaniem Zara.
- Na szcz臋艣cie - powt贸rzy艂 szejk. - Zostawmy w spokoju t臋 藕le wychowan膮 papug臋 i wejd藕my do salonu - zaproponowa艂, po czym, nie czekaj膮c na odpowied藕 Zary, chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 za sob膮.
W salonie ca艂膮 woln膮 przestrze艅 wype艂nia艂y wi臋ksze i mniejsze klatki z ptakami. By艂y tu zi臋by, papu偶ki faliste, kanarki. Ca艂a ptaszarnia!
- Moja matka uwielbia艂a ptaki i hodowa艂a ich mn贸stwo w pa艂acu - odezwa艂 si臋 p贸艂g艂osem Malik, ni to do Zary, ni to sam do siebie.
- Wiem, Rasha mi opowiada艂a.
- Pozna艂a艣 Rash臋, przebywaj膮c w pa艂acu? - zainteresowa艂 si臋 szejk.
- Tak, pozna艂am j膮 - potwierdzi艂a Zara. - To cudowna, wspania艂a kobieta, urodziwa, dobra i m膮dra.
- Ta kobieta najprawdopodobniej by艂aby w tej chwili moj膮 偶on膮, gdyby polityczne sprawy w Rahmanie potoczy艂y si臋 inaczej - zauwa偶y艂 szejk. - A tak, jest 偶on膮 mojego kuzyna Hakema.
- 呕a艂ujesz?
- Nie.
- To dobrze! - ucieszy艂a si臋 Zara. - Mog艂am wprawdzie zamieni膰 tw贸j dom w kr贸lewski pa艂ac, ale nie da艂abym rady sama zamieni膰 si臋 w Rash臋.
- Fakt - potwierdzi艂 Malik i u艣miechn膮艂 si臋. - Zupe艂nie nie jeste艣 podobna do Rashy, przypominasz raczej moj膮 matk臋. No, mo偶e nie z wygl膮du, ale na pewno z usposobienia - doda艂. - Podobno by艂a niezwyk艂膮 kobiet膮, inteligentn膮, troch臋 ekscentryczn膮.
- De mia艂e艣 lat, kiedy zmar艂a? - spyta艂a Zara.
- Pi臋膰.
- A ja mia艂am cztery, kiedy umar艂 m贸j ojciec.
- To strasznie przykre, traci膰 rodzic贸w tak wcze艣nie - zauwa偶y艂 szejk.
- Fakt.
- Chwileczk臋! Ale ty przecie偶 m贸wi艂a艣 mi wczoraj, 偶e ojciec uczy艂 ci臋 pos艂usze艅stwa wobec m臋偶czyzn, prawda?
- Malik, spostrzeg艂szy pewn膮 wyra藕n膮 sprzeczno艣膰 w zwierzeniach Zary, nawi膮za艂 nieoczekiwanie do rozmowy z poprzedniego dnia.
- No... tak... - wykrztusi艂a speszona.
- Uczy艂 ci臋, zanim sko艅czy艂a艣 cztery lata? I ty to pami臋tasz? - zdziwi艂 si臋.
Zara zaczerwieni艂a si臋 gwa艂townie.
Nieopatrznie powiedzia艂a o sobie zbyt wiele i zupe艂nie nie mia艂a teraz poj臋cia, jak wybrn膮膰 z k艂opotliwej sytuacji. Nie wiedzia艂a, co powinna potwierdzi膰, a czemu zaprzeczy膰, aby jej wyja艣nienie zachowa艂o bodaj pozory konsekwencji i prawdopodobie艅stwa, i aby nie wzbudzi艂o jakich艣 niepotrzebnych podejrze艅 ze strony szejka.
Po d艂u偶szej chwili wahania i rozterki ostatecznie zdecydowa艂a si臋 na... szczero艣膰!
- Moi rodzice byli Amerykanami - wyzna艂a. - Kiedy mia艂am cztery lata, m贸j ojciec zmar艂, a w rok p贸藕niej moja matka wysz艂a ponownie za m膮偶 za przebywaj膮cego czasowo w Stanach Zjednoczonych m臋偶czyzn臋 z Rahmanu. I przenios艂a si臋 tam razem z nim i ze mn膮 na sta艂e. Odk膮d sko艅czy艂am pi臋膰 lat i opu艣ci艂am Stany Zjednoczone, mieszka艂am w Rahmanie, w po艂udniowej prowincji i wychowywa艂am si臋 w domu ojczyma. I to w艂a艣nie on uczy艂 mnie pos艂usze艅stwa.
- A wi臋c to tak! - wybuchn膮艂 szejk. - Jak widz臋, nie by艂a艣 ze mn膮 szczera - zauwa偶y艂 cierpko.
- Malik, przecie偶 ci臋 nie ok艂amywa艂am! - broni艂a si臋 Zara. - Przemilcza艂am tylko kilka fakt贸w z mojego 偶yciorysu i to wszystko. Do tego si臋 sprowadza ca艂e moje przewinienie.
Szejk zmarszczy艂 brwi, przymru偶y艂 oczy i zamy艣li艂 si臋, najwyra藕niej analizuj膮c jej i swoje racje. Wreszcie, nie ujawniaj膮c, czy uwa偶a Zar臋 za godn膮 pot臋pienia k艂amczuch臋, czy te偶 nie, zapyta艂 j膮:
- Masz tu w Ameryce jak膮艣 rodzin臋?
- Prawdopodobnie mam babci臋, matk臋 mojej matki - odpowiedzia艂a. - No i z pewno艣ci膮 mam jakie艣 ciotki, wuj贸w, bli偶szych i dalszych kuzyn贸w.
- Chcia艂aby艣 pewnie ich odnale藕膰. A z kim konkretnie chcia艂aby艣 si臋 spotka膰 spo艣r贸d twoich ameryka艅skich krewnych?
- Tak, bardzo bym chcia艂a si臋 spotka膰 z moimi kuzynami, najch臋tniej ze wszystkimi! - przy艣wiadczy艂a z nie ukrywanym entuzjazmem. - Bardzo bym chcia艂a ich pozna膰!
- I tylko dlatego zdecydowa艂a艣 si臋 na wyjazd do Stan贸w Zjednoczonych w roli mojego prezentu urodzinowego, prawda? - zasugerowa艂 szejk.
Po kr贸tkiej chwili wahania Zara potwierdzi艂a:
- Owszem, pocz膮tkowo my艣la艂am tylko o tym... ale kiedy ci臋 pozna艂am - doda艂a - sprawa odnalezienia mojej ameryka艅skiej rodziny straci艂a dla mnie na znaczeniu, przesta艂a a偶 tak bardzo si臋 liczy膰.
- Na rzecz...? - rzuci艂 i znacz膮co zawiesi艂 g艂os.
- Na rzecz tego, co rozgrywa si臋 w tej chwili pomi臋dzy nami! - Zara doko艅czy艂a rozpocz臋te przez niego zdanie.
- A co si臋 teraz pomi臋dzy nami rozgrywa, wed艂ug ciebie? - Szejk nie ustawa艂 w indagacjach.
- A czy musimy to w tej chwili nazywa膰 po imieniu?
- odpowiedzia艂a pytaniem na pytanie. - Prosz臋 ci臋, Malik
- z emocji podnios艂a lekko g艂os - pozw贸lmy sprawom toczy膰 si臋 dotychczasowym torem! Kontynuujmy to, co rozpocz臋li艣my, zgodnie ze wsp贸lnie ustalonym planem! Dzisiaj jest drugi z trzech dni, jakie ofiarowa艂e艣 mi na przygotowanie dla ciebie urodzinowych niespodzianek. Jutro nast膮pi dzie艅 trzeci i ostatni.
- I noc, kt贸r膮 sp臋dzisz w moim 艂贸偶ku! Pami臋tasz o tym? - spyta艂 cicho.
- Tak, pami臋tam - odpowiedzia艂a lakonicznie.
- A co nast膮pi potem? Rozstanie?
- Niekoniecznie od razu - stwierdzi艂a 艂agodnym, nieco melancholijnym tonem. - Chocia偶... - doda艂a z pewnym wahaniem po kr贸tkiej chwili. - Widzisz, je偶eli zechc臋 odnale藕膰 moich ameryka艅skich krewnych i pozna膰 troch臋 ca艂e Stany Zjednoczone, nie ograniczaj膮c si臋 do Kalifornii, to w ko艅cu b臋d臋 musia艂a opu艣ci膰 t臋 z艂ot膮 klatk臋, jak膮 jest dla mnie twoja rezydencja w San Francisco.
- No c贸偶, pomog臋 ci odnale藕膰 twoj膮 ameryka艅sk膮 rodzin臋 - zadeklarowa艂 szejk.
- Nie musisz.
- A jednak ci pomog臋! - obstawa艂 przy swoim. - I pozwol臋 ci odej艣膰 z mojego domu dopiero wtedy, kiedy si臋 przekonam, 偶e jeste艣 w tej rodzinie mile widziana, 偶e masz w niej jakie艣 oparcie.
Zara milcza艂a, nie pr贸buj膮c odbiera膰 Malikowi ostatniego s艂owa w tej sprawie.
Perspektywa rozstania nape艂nia艂a j膮 smutkiem. Poniewa偶 jednak uwa偶a艂a, 偶e jest ono w ich sytuacji czym艣 nieuchronnym, cieszy艂a si臋 przynajmniej z tego, 偶e szejk rozumie jej ch臋膰 poznania kraju, w kt贸rym przysz艂a na 艣wiat, i nie grozi jej odes艂aniem do Rahmanu natychmiast po zaspokojeniu w艂asnych 偶膮dz.
To z pewno艣ci膮 dobry, uczciwy, wielkoduszny cz艂owiek, przyznawa艂a w my艣lach, stoj膮c przed nim i wpatruj膮c si臋 w jego czarne, pa艂aj膮ce oczy. Opowie艣ci, jakie o nim s艂ysza艂a w domu ojczyma, musia艂y by膰 k艂amliwe. To wspania艂y cz艂owiek! Kto艣, kogo mo偶na polubi膰, kto艣, w kim mo偶na si臋 nawet zakocha膰.
- Zara, dlaczego milczysz? - zapyta艂 szejk, podchodz膮c do niej i ujmuj膮c j膮 lekko za ramiona.
- Milcz臋, bo rozmy艣lam - odpowiedzia艂a zgodnie z prawd膮.
- A o czym?
- O naszej jutrzejszej nocy.
- Boisz si臋 jej?
- Ju偶 teraz nie - szepn臋艂a.
I oczywi艣cie nie protestowa艂a, kiedy wzi膮艂 j膮 w ramiona i zacz膮艂 nami臋tnie ca艂owa膰.
- Pani Parker, co to ma znaczy膰, 偶e jej nie ma? Co to ma znaczy膰, pani Parker? - powtarza艂 podniesionym g艂osem szejk Malik Haidar nast臋pnego dnia, gdy po powrocie z biura nie zasta艂 Zary w swoim domu.
- To ma znaczy膰, 偶e wyjecha艂a, panie Haidar - ze stoickim spokojem wyja艣ni艂a wzburzonemu pracodawcy gospodyni.
- Jak to, wyjecha艂a? - zdziwi艂 si臋. - Tak po prostu?
- Po prostu - potwierdzi艂a pani Parker. - Wyjecha艂a i ju偶! Nie jest przecie偶 pa艅skim wi臋藕niem, a ja nie jestem wi臋ziennym stra偶nikiem, 偶ebym j膮 mia艂a si艂膮 trzyma膰, kiedy chcia艂a wyjecha膰. Ale przed wyjazdem napisa艂a do pana ten list - doda艂a, podaj膮c szejkowi zaklejon膮 kopert臋.
Zdenerwowany wzi膮艂 j膮 bez s艂owa i czym pr臋dzej uda艂 si臋 do swojego gabinetu.
Nie chcia艂 w obecno艣ci pani Parker czyta膰 listu, w kt贸rym spodziewa艂 si臋 odnale藕膰 tylko s艂owa po偶egnania, wola艂 uczyni膰 to na osobno艣ci. Obawia艂 si臋 bowiem, 偶e nie zdo艂a zareagowa膰 odpowiednio pow艣ci膮gliwie na wiadomo艣膰 o ucieczce Zary. A niestety, takiej w艂a艣nie, a nie innej wiadomo艣ci spodziewa艂 si臋 w tym momencie.
Zamkn膮wszy za sob膮 drzwi, dr偶膮cymi r臋koma rozerwa艂 kopert臋. Wydoby艂 z niej pojedyncz膮 kartk臋 bia艂ego listowego papieru, zapisan膮 mniej wi臋cej do po艂owy, i zacz膮艂 czyta膰.
I niemal natychmiast wybuchn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem.
艢mia艂 si臋 z samego siebie, z w艂asnych nieuzasadnionych obaw, bo Zara bynajmniej nie 偶egna艂a si臋 z nim w li艣cie ani te偶 nie t艂umaczy艂a, dlaczego znikn臋艂a. Podawa艂a natomiast wskaz贸wki, jak ma j膮 odnale藕膰!
Szejk wybieg艂 z gabinetu i wpad艂 do kuchni.
- Wyje偶d偶am, pani Parker - o艣wiadczy艂 gospodyni.
- Pan te偶? - zdziwi艂a si臋.
- Jad臋 do Zary!
- To ju偶 pan wie, gdzie ona jest?
- Dowiedzia艂em si臋 z listu. Jad臋 do niej i wr贸c臋 dopiero razem z ni膮, pani Parker. Nie wcze艣niej ni偶 jutro!
- W takim razie 偶ycz臋 panu szerokiej drogi, panie Haidar - powiedzia艂a z dobrodusznym u艣miechem gospodyni. - I 偶ycz臋 panu wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! - doda艂a. - Du偶o szcz臋艣cia!
- Dzi臋kuj臋, pani Parker! - odkrzykn膮艂 ju偶 z holu, zd膮偶ywszy wypa艣膰 w po艣piechu z kuchni.
- Panie Haidar, chwileczk臋! - zawo艂a艂a gospodyni i wybieg艂a za nim, przypomniawszy sobie o czym艣, co mia艂a mu przekaza膰, kiedy wr贸ci po pracy do domu. - Ten pa艅ski kuzyn, kr贸l Hakem, telefonowa艂 i m贸wi艂, 偶e ma do pana jak膮艣 wa偶n膮 spraw臋.
- Zadzwoni臋 do niego jutro, pani Parker! - rzuci艂 przez rami臋 szejk, stoj膮c ju偶 w otwartych drzwiach.
- Ale on m贸wi艂, 偶e to pilne! - krzykn臋艂a z g艂臋bi holu gospodyni.
Szejk wybieg艂 jednak z domu i wsiad艂 do samochodu nazbyt szybko, by m贸g艂 to ostatnie zdanie us艂ysze膰.
- A mo偶e to i lepiej, 偶e nie us艂ysza艂 i pojecha艂 do Zary, zamiast wydzwania膰 do tego zamorskiego kuzyna w koronie na g艂owie - mrukn臋艂a p贸艂 偶artem, p贸艂 serio, machn膮wszy r臋k膮.
No, bo jakie tam kr贸lewskie sprawy mog膮 by膰 wa偶niejsze i pilniejsze ni偶 zew prawdziwej mi艂o艣ci? - doda艂a ju偶 w my艣lach.
ROZDZIA艁 SZ脫STY
„Zew mi艂o艣ci" kaza艂 szejkowi wciska膰 niemal偶e do oporu peda艂 gazu jaguara i p臋dzi膰 w szale艅czym tempie nad niewielkie g贸rskie jeziorko po艂o偶one w ustronnej dolinie oddalonej mniej wi臋cej o godzin臋 szybkiej jazdy od San Francisco. Tam, wedle wskaz贸wek zawartych w li艣cie, mia艂 odnale藕膰 Zar臋.
Istotnie odnalaz艂 j膮... w obozie Beduin贸w!
Najpierw, z daleka, jeszcze z samochodu, spostrzeg艂 bedui艅skie namioty, rozstawione nad brzegiem jeziorka, na piaszczystej pla偶y, z ca艂膮 pewno艣ci膮 sporz膮dzonej sztucznie tylko po to, by nada膰 scenerii pewne podobie艅stwo do tej oryginalnej, tworzonej przez piaski pustyni.
A potem, kiedy podjecha艂 ju偶 bli偶ej, zaparkowa艂 w贸z i wysiad艂, zauwa偶y艂, 偶e przed ka偶dym z namiot贸w pali si臋 ognisko i krz膮taj膮 si臋 ludzie - m臋偶czy藕ni, kobiety i dzieci - wszyscy bez wyj膮tku ubrani w oryginalne bedui艅skie stroje.
Bedui艅ski ob贸z - zaaran偶owany w Kalifornii - wygl膮da艂 zupe艂nie jak prawdziwy, nieopodal pas艂o si臋 nawet stadko k贸z. Je艣li iluzja nie by艂a stuprocentowa, to jedynie dlatego, 偶e brakowa艂o wielb艂膮d贸w.
Szejk nie zastanawia艂 si臋 jednak nad tym, bo przecie偶 nie wielb艂膮d贸w szuka艂, tylko Zary. A poniewa偶 nie dojrza艂 jej nigdzie na zewn膮trz, ruszy艂 szybkim krokiem w kierunku najwi臋kszego i najpi臋kniejszego z namiot贸w, ustawionego na uboczu, do艣膰 daleko od innych i oznakowanego kr贸lewskimi emblematami.
Skoro ja wywodz臋 si臋 z kr贸lewskiego rodu - rozumowa艂 - to ten namiot jest z pewno艣ci膮 przeznaczony dla mnie. A skoro Zara r贸wnie偶 zosta艂a dla mnie przeznaczona, to powinna w nim na mnie czeka膰.
W namiocie nie by艂o jednak nikogo. Na szejka czeka艂 tam tylko oryginalny m臋ski str贸j noszony w Rahmanie: d艂uga do ziemi, lu藕na bia艂a koszula i haftowany z艂otem bia艂y turban.
Mia艂bym to teraz w艂o偶y膰, tak ni st膮d, ni zow膮d? - zamy艣li艂 si臋 szejk Malik. Przecie偶 od dziesi臋ciu lat ubiera艂 si臋 jak typowy Amerykanin; w pracy nosi艂 garnitur, w domu d偶insy i sportowy podkoszulek. Owszem, umia艂 na kilka sposob贸w wi膮za膰 krawat, ale ju偶 chyba nawet nie pami臋ta艂, jak wi膮偶e si臋 turban, 偶eby wygl膮da艂 tak, jak trzeba i 偶eby nie spad艂 przy pierwszym gwa艂towniejszym ruchu g艂owy.
Po d艂u偶szej chwili wahania zaryzykowa艂 jednak. Zdj膮艂 ubranie i przebra艂 si臋 w tradycyjny str贸j pustynnego koczownika. A raczej, m贸wi膮c 艣ci艣le, w str贸j w艂adcy pustynnych koczownik贸w, wk艂adaj膮c na g艂ow臋 turban, na kt贸rym z艂ot膮 nici膮 by艂y wyszyte emblematy kr贸lewskiego rodu Haidar贸w!
Gdy by艂 ju偶 got贸w i prezentowa艂 si臋 jak prawdziwy egzotyczny szejk, a nie jak ameryka艅ski biznesmen, us艂ysza艂, 偶e przed namiotem kto艣 si臋 krz膮ta, najprawdopodobniej rozpalaj膮c ognisko. Natychmiast wyszed艂 na zewn膮trz. .. i ujrza艂 Zar臋.
Mia艂a na sobie kusz膮cy, mu艣linowy str贸j, podobny do tego, w kt贸rym zosta艂a przywieziona w zrolowanym dywanie, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e nie by艂 czarny, lecz szmaragdowozielony, haftowany w z艂ociste ptaki. I podobnie jak wtedy nie mia艂a na sobie 偶adnych dodatkowych os艂on, 偶adnej bielizny.
- Jeste艣! - wykrzykn膮艂 uradowany na jej widok.
- Jestem, m贸j w艂adco - odezwa艂a si臋 z figlarnym u艣miechem, jednocze艣nie sk艂adaj膮c mu przesadnie niski uk艂on. - Czekam na ciebie w pustynnym obozie Beduin贸w, dok艂adnie takim samym, jak prawdziwy, chocia偶 niestety bez wielb艂膮d贸w. Chcia艂am je tu sprowadzi膰, ale Alice dosz艂a do wniosku, 偶e koszty by艂yby niebotycznie wysokie, zupe艂nie jak te g贸ry dooko艂a. - Wskaza艂a na otaczaj膮ce dolin臋 strzeliste wierzcho艂ki.
Szejk u艣miechn膮艂 si臋.
- Dla kogo艣, kto jak ja nie by艂 w pustynnym obozie od przesz艂o dziesi臋ciu lat, ta dekoracja, jak膮 tu stworzy艂a艣, jest wystarczaj膮co sugestywna, nawet bez wielb艂膮d贸w - stwierdzi艂. - A najbardziej sugestywny ze wszystkiego jest tw贸j str贸j - doda艂, wpatruj膮c si臋 w przejrzysty niczym klarowna morska woda szmaragdowy mu艣lin, pod kt贸rym rysowa艂y si臋 wdzi臋cznie kszta艂ty jej zgrabnego, smuk艂ego cia艂a.
- To str贸j na艂o偶nicy z kr贸lewskiego haremu - wyzna艂a, lekko si臋 rumieni膮c.
- W艂a艣nie! Skoro ju偶 si臋 tak ubra艂a艣, to teraz p贸jd藕 w moje ramiona - za偶膮da艂. - I ca艂uj mnie, Zaro, ca艂uj, ca艂uj, ca艂uj!
- Z przyjemno艣ci膮, m贸j niecierpliwy w艂adco. - Podbieg艂a do niego i zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋.
Obj膮艂 j膮 wp贸艂 i przyci膮gn膮艂 mocno do siebie. Z艂膮czyli si臋 wargami w nami臋tnym, gor膮cym poca艂unku i trwali w tym zespoleniu d艂ugo, bardzo d艂ugo. A偶 w ko艅cu oderwa艂 usta od jej warg i rozgor膮czkowany wyszepta艂:
- Przejd藕my teraz do naszego namiotu. Tam b臋dziemy mogli pozwoli膰 sobie na wi臋cej, na znacznie wi臋cej ni偶 tutaj, na oczach ludzi.
- Najpierw zjedzmy posi艂ek - zaproponowa艂a i poprowadzi艂a go do ogniska.
Zasiedli przy ognisku, na rozes艂anym bezpo艣rednio na pustynnym piasku wielobarwnym dywanie. Zacz臋li posila膰 si臋 egzotycznymi owocami i upieczonymi na ro偶nie soczystymi kawa艂kami mi臋sa, wybieraj膮c dla siebie nawzajem najsmaczniejsze k膮ski. P艂on膮ce 偶ywiczne polana rytmicznie trzaska艂y i pachnia艂y niczym balsam, a p艂omienie ogniska roz艣wietla艂y purpurowym blaskiem coraz g艂臋bsz膮 ciemno艣膰 zapadaj膮cej stopniowo nocy.
W kt贸rym艣 momencie z oddali, z g艂臋bi obozowiska, zacz臋艂a dobiega膰 zmys艂owa orientalna muzyka, wykonywana na egzotycznych instrumentach przez specjalnie sprowadzony na ten wiecz贸r zesp贸艂.
- Cudownie graj膮 - zauwa偶y艂 szejk.
- S膮 te偶 niezwykle atrakcyjne tancerki, potrafi膮 wykona膰 perfekcyjny taniec brzucha. Chcesz je zobaczy膰? - zapyta艂a go Zara.
Pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.
- Chc臋 zobaczy膰 tylko ciebie... ca艂kiem nag膮... w naszym namiocie - szepn膮艂. - I chc臋 ci臋 wreszcie posi膮艣膰 po tych trzech niesko艅czenie d艂ugich dniach i jeszcze d艂u偶szych samotnych nocach wyczekiwania.
Szejk zapali艂 nastrojow膮 oliwn膮 lamp臋 i wprowadzi艂 Zar臋 do namiotu. Stan臋艂a po艣rodku, w migotliwym 艣wietle niewielkiego p艂omienia, wyra藕nie zawstydzona, zak艂opotana, sp艂oszona.
- Boisz si臋? - spyta艂 j膮 szejk.
- Tak. Nawet bardzo - szepn臋艂a.
- Dlaczego, Zaro? - zdziwi艂 si臋.
- Bo ta noc,.. Ta dzisiejsza noc mo偶e wiele pomi臋dzy nami zmieni膰. Bardzo wiele - wyja艣ni艂a po chwili wahania.
- Dlaczego, Zaro? - powt贸rzy艂.
- Bo dotychczas byli艣my obydwoje wolni, niezale偶ni, a ta noc w pewien spos贸b nas po艂膮czy. Tego, co si臋 pomi臋dzy nami stanie, nie b臋dzie mo偶na ju偶 potem ani cofn膮膰, ani wymaza膰. To b臋dzie taki... nieodwracalny... akt zespolenia - wykrztusi艂a.
- Obawiasz si臋 mnie? - zapyta艂 szejk. - Mo偶e z powodu tych mro偶膮cych krew w 偶y艂ach historii, jakie s艂ysza艂a艣 o mnie w domu swego ojczyma, w Rahmanie?
- Tak - potwierdzi艂a Zara, nie chc膮c nadal k艂ama膰. - W domu ojczyma od dziecka s艂ysza艂am, 偶e jeste艣 niebezpiecznym cz艂owiekiem, zbrodniarzem, zab贸jc膮, kt贸ry uciek艂 z kraju w nies艂awie.
- Nikogo nie zabi艂em - zapewni艂 z powag膮. - Mog臋 przysi膮c!
Spojrza艂a przenikliwie w jego czarne oczy. Nie opu艣ci艂 pa艂aj膮cego wzroku, patrzy艂 jej prosto w twarz, odwa偶nie, dumnie, szczerze.
- Nie musisz przysi臋ga膰, wierz臋 ci - szepn臋艂a.
- Dzi臋ki!
- Nie musisz mi te偶 dzi臋kowa膰.
- A mog臋 ci zada膰 pytanie?
- Jedno pytanie? - pr贸bowa艂a si臋 upewni膰, ogarni臋ta nag艂膮 fal膮 niepokoju, 偶e szejk, zamiast gry mi艂osnej, podejmie indagacje i zmusi j膮 do powiedzenia o sobie ca艂ej prawdy, a zatem r贸wnie偶 tego wszystkiego, co jednak chcia艂a przed nim ukry膰.
- Na pocz膮tek jedno - odpowiedzia艂 wymijaj膮co.
- Prosz臋, pytaj - zgodzi艂a si臋 w obawie, 偶e sprzeciw z jej strony tylko pobudzi jego dociekliwo艣膰. - Pytaj, o co tylko chcesz.
- Jak to si臋 sta艂o, 偶e znalaz艂a艣 si臋 w pa艂acu kr贸la Hakema?
- M贸j ojczym mnie tam wys艂a艂 - odpar艂a.
- Po co? Chcia艂, 偶eby艣 zosta艂a moim urodzinowym prezentem?
- Nie - zaprzeczy艂a Zara. - Chcia艂, 偶ebym zosta艂a drug膮 偶on膮 kr贸la.
Us艂yszawszy te s艂owa, szejk Malik zmarszczy艂 brwi. Przypomnia艂 sobie telefoniczn膮 rozmow臋 z kuzynem i zacz膮艂 kojarzy膰 w my艣lach pewne fakty. Jednak偶e, staraj膮c si臋 nie formu艂owa膰 przedwcze艣nie wniosk贸w id膮cych zbyt daleko, stwierdzi艂 tylko:
- Hakem zbyt kocha Rash臋, 偶eby bra膰 艣lub z jak膮kolwiek inn膮 kobiet膮.
- Bardzo j膮 kocha, wiem - przytakn臋艂a Zara. - Mimo to jego 艣lub z inn膮 kobiet膮 jest mo偶liwy... w pewnych okoliczno艣ciach.
- W jakich?
- Pod przymusem.
- Pod przymusem, powiadasz? - rzuci艂 szejk, mru偶膮c oczy i wpatruj膮c si臋 podejrzliwie w jej zarumienion膮 pod wp艂ywem zak艂opotania twarz. - A kt贸偶 w Rahmanie m贸g艂by, twoim zdaniem, zmusi膰 do czegokolwiek kr贸la Hakema bin Abdul Haidara?
Zara wzi臋艂a g艂臋boki oddech.
- Kadar bin Abu Salman - odpowiedzia艂a lakonicznie. - Zarz膮dca po艂udniowej prowincji.
Szejk Malik podszed艂 do niej i uj膮艂 j膮 lekko za ramiona.
- Jeste艣 jego c贸rk膮? - zapyta艂.
- Jestem jego pasierbic膮.
- Uciek艂a艣 z pa艂acu Hakema?
- Tak, do ciebie, do Ameryki.
- W jaki spos贸b?
- Podst臋pem.
- Dlaczego?
- 呕eby nie sprawia膰 b贸lu Rashy, a satysfakcji Radarowi - wyja艣ni艂a. - I 偶eby nie pozwoli膰 mojemu ojczymowi na zdobycie zbyt wielkich wp艂yw贸w na dworze kr贸la Hakema. Kadar przy swoich nadmiernie wybuja艂ych politycznych ambicjach na pewno nie wykorzysta艂by ich dla dobra kraju, tylko dla zaspokojenia w艂asnej niepohamowanej 偶膮dzy w艂adzy.
- Wi臋c po艣wi臋ci艂a艣 si臋 dla Rahmanu?
- W jakim艣 sensie, podobnie, jak niegdy艣 ty.
- I po艣wi臋casz si臋 dla Rahmanu r贸wnie偶 teraz?
- Teraz ju偶 nie - odpar艂a ca艂kiem szczerze. - W ci膮gu tych trzech dni, kt贸re sp臋dzili艣my razem, obudzi艂e艣 we mnie...
- Po偶膮danie? - podpowiedzia艂 jej, poniewa偶 nagle umilk艂a.
- W艂a艣nie! - przytakn臋艂a skwapliwie, by nie m贸wi膰 przedwcze艣nie o uczuciach i nie ujawnia膰 szejkowi od razu wszystkich tajemnic swojego serca. - Teraz nie musz臋 ju偶 si臋 po艣wi臋ca膰, bo naprawd臋 ci臋 pragn臋.
- Jeste艣 tego w stu procentach pewna? - zapyta艂. - Bo je艣li nie, to got贸w jestem pohamowa膰 w艂asn膮 nami臋tno艣膰 i zrezygnowa膰...
- Nie, Malik! - Nie pozwoli艂a mu nawet doko艅czy膰. - Jestem stuprocentowo pewna, 偶e ci臋 pragn臋! - krzykn臋艂a w uniesieniu. - We藕 mnie w ramiona! Jestem twoja! Tylko... - zawaha艂a si臋.
- Jaki jeszcze masz problem, najmilsza? - zapyta艂, obejmuj膮c j膮. - Co ci臋 trapi?
Opar艂a g艂ow臋 na jego ramieniu, by w ten spos贸b ukry膰 mocny rumieniec zawstydzenia, kt贸ry parzy艂 jej twarz.
- Boj臋 si臋, Malik - wykrztusi艂a zd艂awionym ze zdenerwowania g艂osem - 偶e b臋dziesz rozczarowany moj膮... kompletn膮... nieporadno艣ci膮 w mi艂osnym kunszcie. Bo widzisz, ja... jeszcze nigdy... nie by艂am... nie sp臋dzi艂am nocy... z m臋偶czyzn膮. Ja jestem jeszcze dziewic膮! - wyzna艂a.
- Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar wys艂a艂 do mnie dziewic臋? - zdumia艂 si臋 szejk. - To przecie偶 wbrew rahma艅skim obyczajom! Nie daje si臋 w prezencie dziewic!
- Malik - zacz臋艂a wyja艣nia膰 - kr贸l Hakem nic nie wiedzia艂. Ja podst臋pem zamieni艂am si臋 rolami z inn膮 kobiet膮, m艂odziutk膮 wdow膮, kt贸ra mia艂a na imi臋 Matana.
- Aha! Wi臋c to tak si臋 odby艂o?! - Nareszcie wszystko zacz臋艂o mu si臋 uk艂ada膰 w logiczn膮 ca艂o艣膰. - C贸偶, wi臋c raz jeszcze ci臋 zapytam, moja ty odwa偶na dziewico. Czy naprawd臋 chcesz sp臋dzi膰 ze mn膮 t臋 noc?
- Tak, Malik, tak! Bardzo chc臋! - wyszepta艂a. I podda艂a si臋 jego nami臋tnym pieszczotom.
Po cudownie upojnej mi艂osnej nocy obudzi艂 j膮 o 艣wicie kusz膮cy zapach kawy. Wsta艂a naga z pos艂ania i wyjrza艂a ostro偶nie z namiotu. Malik przyrz膮dza艂 przy ognisku aromatyczny napar. Poza nim nigdzie w pobli偶u nie by艂o nikogo, poniewa偶 staty艣ci z San Francisco, kt贸rzy udawali koczuj膮cych Beduin贸w, zostali zaanga偶owani tylko na jeden dzie艅 i p贸藕nym wieczorem opu艣cili sztuczn膮 pla偶臋 nad jeziorem, zabieraj膮c wszystkie rekwizyty, 艂膮cznie z namiotami i kozami.
- Sp贸jrz, jeste艣my zupe艂nie sami - odezwa艂a si臋 cicho. - Tylko we dwoje.
Szejk u艣miechn膮艂 si臋 do niej.
- To wspaniale, najmilsza. W spokoju napijemy si臋 kawy, a potem... - Znacz膮co zawiesi艂 g艂os.
- Co potem? - rzuci艂a kokieteryjnie.
Podszed艂 do niej i wzi膮艂 j膮 - tak膮 ca艂kiem nag膮 - w ramiona.
- Potem b臋dziemy si臋 kocha膰... - zacz膮艂 jej szepta膰 pomi臋dzy jednym a drugim poca艂unkiem.
- I co jeszcze?
- I kocha膰.
- I jeszcze.
- Kocha膰.
- To wiesz co, Malik?
- S艂ucham?
- Darujmy sobie t臋 kaw臋 - zaproponowa艂a.
- Zgoda! - przysta艂 z ochot膮.
I w tym momencie, nim zd膮偶yli skry膰 si臋 w namiocie i rozpocz膮膰 mi艂osne igraszki, panuj膮c膮 wok贸艂 cisz臋 zak艂贸ci艂 warkot samochodowego silnika, z pocz膮tku st艂umiony, lecz z ka偶d膮 chwil膮 coraz wyra藕niej narastaj膮cy.
- Kto艣 tu jedzie - szepn臋艂a Zara.
- Czy to mo偶e ma by膰 jaka艣 twoja kolejna urodzinowa niespodzianka dla mnie? - zapyta艂 偶artobliwym tonem szejk.
- Nie, Malik - zaprzeczy艂a z powag膮. - Z nikim si臋 nie umawia艂am na dzisiaj i nikogo tu do nas nad jezioro nie zaprasza艂am.
- W takim razie wejd藕 do namiotu i na wszelki wypadek ubierz si臋 - zarz膮dzi艂 - a ja zaczekam na zewn膮trz na nieproszonych go艣ci i postaram si臋 odprawi膰 ich st膮d jak najpr臋dzej.
Ogarni臋ta dziwnym niepokojem Zara bez s艂owa wesz艂a do namiotu i w po艣piechu zacz臋艂a wk艂ada膰 na siebie wszystko, w czym poprzedniego dnia przyjecha艂a nad jezioro: bielizn臋, sp贸dnic臋, bluzk臋, sportowe buty.
Nim zd膮偶y艂a je do ko艅ca zasznurowa膰, nadje偶d偶aj膮cy samoch贸d zatrzyma艂 si臋 z piskiem opon gdzie艣 bardzo blisko namiotu. Po chwili kto艣 z niego wysiad艂, trzasn膮wszy drzwiami i zacz膮艂 wykrzykiwa膰 co艣 do Malika... po rahma艅sku!
Przera偶ona Zara natychmiast rozpozna艂a ten podniesiony m臋ski g艂os. By艂 to charakterystyczny, lekko schrypni臋ty g艂os Kadara bin Abu Salmana, jej ojczyma.
- Gdzie ona jest? M贸w, niegodziwcze! M贸w zaraz, gdzie ona jest?! - wrzeszcza艂 rozw艣cieczony Kadar.
Boj膮c si臋, 偶e w napadzie z艂o艣ci mo偶e zrobi膰 Malikowi co艣 z艂ego, wysz艂a natychmiast przed namiot, gotowa broni膰 szejka. Ujrza艂a zaparkowan膮 nieopodal limuzyn臋, rozgniewanego ojczyma, a tak偶e... swoich pi臋ciu przyrodnich braci, z obna偶onymi sztyletami z r臋kach.
- Oddaj mi moj膮 c贸rk臋, niegodziwcze! - za偶膮da艂 gro藕nie Kadar.
- Twoj膮 c贸rk臋? - rzuci艂 dosy膰 prowokacyjnie Malik.
- Nie udawaj, 偶e nie wiedzia艂e艣, kim ona jest!
- Zara jest tylko twoj膮 pasierbic膮.
- C贸偶 z tego, skoro j膮 kocham jak rodzone dziecko! - obruszy艂 si臋 Kadar. - I pragn臋 dla niej tylko samego dobra! To dlatego odda艂em j膮 kr贸lowi Hakemowi za ma艂偶onk臋!
- A kr贸l Hakem, m贸j kuzyn, odda艂 j膮 mnie i ona teraz do mnie nale偶y - stwierdzi艂 ze stoickim spokojem Malik.
- Niedoczekanie twoje! Pr臋dzej ty stracisz 偶ycie, ni偶 ja strac臋 moj膮 ukochan膮 c贸rk臋! - wykrzykn膮艂 Kadar i skin膮艂 na uzbrojonych w sztylety syn贸w.
Otoczyli bezbronnego Malika ciasnym kr臋giem, uniemo偶liwiaj膮c mu jakikolwiek ruch, jakiekolwiek dzia艂anie. A Kadar chwyci艂 Zar臋 za r臋k臋 i si艂膮 poci膮gn膮艂 do samochodu.
- Nawet nie pr贸buj si臋 wyrywa膰, bo ten niegodziwiec natychmiast zginie, przebity pi臋cioma ostrzami - przestrzeg艂 j膮.
- Nie r贸bcie mu krzywdy, ja go kocham - j臋kn臋艂a.
- Straci艂a艣 rozum, dziewczyno? - sykn膮艂 ojczym, wpychaj膮c j膮 do limuzyny i blokuj膮c jej drog臋 ucieczki w艂asnym cia艂em. - Zadurzy艂a艣 si臋 w mordercy?
- Malik nie jest morderc膮, ojcze, to nieprawda.
- Prawda, bez wzgl臋du na to, co ci pr贸bowa艂 wmawia膰 podczas tej kilkudniowej znajomo艣ci! On jest morderc膮, Zara, jest morderc膮 twojego brata D偶eba! - Wypowiedziawszy te z艂owrogie s艂owa, Kadar da艂 synom znak do odwrotu.
Nie opuszczaj膮c no偶y, pos艂usznie cofn臋li si臋 i wsiedli do obszernej limuzyny. Zatrzasn臋li za sob膮 drzwi. Paz, najm艂odszy z braci, usiad艂 za kierownic膮 i uruchomi艂 silnik. Samoch贸d ruszy艂 i pomkn膮艂 w stron臋 San Francisco, uwo偶膮c zap艂akan膮 Zar臋.
A bezradny szejk Malik pozosta艂 sam nad jeziorem, zupe艂nie nieoczekiwanie pozbawiony towarzystwa pi臋knej Zary, kt贸ra by艂a prawdziwie kr贸lewskim prezentem urodzinowym.
ROZDZIA艁 SI脫DMY
Pa艂ac kr贸la Hakema bin Abdul Haidara, kr贸lestwo Rahmanu
- Ona nale偶y do mnie, wi臋c chc臋 j膮 jak najszybciej odzyska膰! - o艣wiadczy艂 kategorycznym tonem szejk Malik, stan膮wszy naprzeciwko kr贸lewskiego tronu.
Hakem bin Abdul Haidar zmierzy艂 go ironicznym spojrzeniem.
- W dosy膰 oryginalny spos贸b witasz swojego kr贸la, Malik - stwierdzi艂 z przek膮sem. - Ech, to chyba przez te ameryka艅skie demokratyczne obyczaje, kt贸rymi zd膮偶y艂e艣 nasi膮kn膮膰 przez te dziesi臋膰 lat! - doda艂 z westchnieniem, kr臋c膮c g艂ow膮 na znak dezaprobaty.
- Wybacz, kuzynie - zreflektowa艂 si臋 szejk i z艂o偶y艂 Hakemowi nale偶ny mu niski uk艂on. - B膮d藕 pozdrowiony!
Kr贸l z ukontentowaniem skin膮艂 g艂ow膮.
- Mimo wszystko, mi艂o ci臋 widzie膰, Malik - powiedzia艂. - Pozw贸l ze mn膮, p贸jdziemy tam, gdzie b臋dziemy mogli spokojnie porozmawia膰. - Wsta艂 i wyprowadzi艂 szejka z przeznaczonego do oficjalnych audiencji salonu tronowego, w kt贸rym si臋 spotkali natychmiast po przyje藕dzie Malika z lotniska. Kr贸l poprowadzi艂 szejka w g艂膮b swoich prywatnych apartament贸w.
Pokoje, przez kt贸re kolejno przechodzili, nale偶a艂y niegdy艣 do ojca Malika i teraz nale偶a艂yby do niego, gdyby nie zrezygnowa艂 przed dziesi臋ciu laty z sukcesji tronu i nie opu艣ci艂 kr贸lestwa Rahmanu. Zdawa艂 sobie z tego spraw臋, a jednak nie odczuwa艂 ju偶 ani 偶alu, ani gniewu.
Czy偶by to czas uleczy艂 moje rany? - pyta艂 siebie w my艣lach, id膮c za kr贸lem doskonale zapami臋tan膮 z dzieci艅stwa i wczesnej m艂odo艣ci amfilad膮 komnat. Czy raczej pewna jasnow艂osa, zielonooka dziewczyna o z艂otym sercu i przenikliwym umy艣le?
- Usi膮d藕my tutaj - zadecydowa艂 Hakem, kiedy znale藕li si臋 w niewielkim, ustronnym gabinecie, tworz膮cym wraz z salonikiem i sypialni膮 jego najbardziej osobiste kr贸lestwo.
Zaj臋li miejsca w g艂臋bokich sk贸rzanych fotelach, ustawionych po przeciwnych stronach okr膮g艂ego niskiego stolika o bogato rze藕bionych nogach i blacie misternie intarsjowanym orientaln膮 mozaik膮 z najszlachetniejszych gatunk贸w drewna.
- Odmieni艂a ci臋 ta Ameryka, Malik, nie spos贸b tego ukry膰 - odezwa艂 si臋 kr贸l.
- Moje przystosowanie si臋 do tamtejszych obyczaj贸w by艂o konieczne, kuzynie, skoro musia艂em opu艣ci膰 w艂asny kraj - stwierdzi艂 szejk.
- Nie tyle musia艂e艣, ile chcia艂e艣.
- Raczej: zdecydowa艂em si臋 - u艣ci艣li艂 Malik. - Zdecydowa艂em si臋 wyjecha膰, jak pami臋tasz, pragn膮c uchroni膰 kraj przed sporami i wa艣niami, a mo偶e nawet przed bratob贸jcz膮 walk膮. Pozostawi艂em ci tron Rahmanu, kuzynie.
- I wszystkie tutejsze problemy! - wtr膮ci艂 kr贸l. - Owszem, straci艂e艣 koron臋, to prawda, ale w zamian zyska艂e艣 w Stanach Zjednoczonych osobist膮 niezale偶no艣膰 i 艣wi臋ty spok贸j - doda艂 z leciutk膮, niemniej jednak wyra藕nie s艂yszaln膮 nut膮 zazdro艣ci w g艂osie.
- Zyska艂em spok贸j, powiadasz. A c贸偶 to, twoim zdaniem, znaczy? - spyta艂 szejk.
- A cho膰by to, Malik, 偶e nie musia艂e艣 przez te wszystkie lata my艣le膰 o Kadarze bin Abu Salmanie, o jego niezdrowych ambicjach i niecnych intrygach.
- Ale teraz musz臋! - 偶achn膮艂 si臋 szejk.
- Fakt - przyzna艂 Hakem. - Je艣li w istocie chcesz odzyska膰 t臋 jasnow艂os膮 dziewczyn臋...
- Ja j膮 musz臋 odzyska膰, kuzynie! - wykrzykn膮艂 Malik, o艣mielaj膮c si臋 przerwa膰 kr贸lowi.
- Musisz? - rzuci艂 Hakem.
- Zrozum, 偶e ja po prostu nie mog臋 bez niej 偶y膰! Je偶eli Kadar nie odda mi jej po dobroci, to osobi艣cie wyrusz臋 na po艂udnie i odbior臋 mu j膮 podst臋pem albo si艂膮.
Kr贸l w zadumie pokiwa艂 g艂ow膮.
- Strasznie porywczy jeste艣, Malik, niesamowicie pop臋dliwy - stwierdzi艂. - Gdyby艣 teraz, kiedy ju偶 doprowadzi艂e艣 Kadara do w艣ciek艂o艣ci, pojawi艂 si臋 na po艂udniu Rahmanu, czyli tam, gdzie on ma w艂adz臋 i setki poplecznik贸w, to pewnie natychmiast znikn膮艂by艣 bez 艣ladu i tyle! Wedle oficjalnej wersji zarz膮dcy prowincji zagin膮艂by艣 na przyk艂ad na pustyni albo co艣 w tym rodzaju. Wi臋c lepiej si臋 tak nie 艣piesz z wypraw膮 w tamte strony!
- To co w takim razie mam robi膰?
- Przede wszystkim napij si臋 ze mn膮 kawy, Malik, prawdziwie orientalnej, zaprawionej kardamonem i innymi korzeniami, takiej, jakiej z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie dostaniesz nigdzie w Ameryce - zaproponowa艂 z troch臋 tajemniczym u艣miechem kr贸l Hakem.
- A potem?
- A potem, gdy ju偶 ta wspania艂a kawa odpowiednio rozja艣ni nam obydwu umys艂y, porozmawiamy i mo偶e co艣 wsp贸lnie zaplanujemy.
Kr贸l nie musia艂 dzwoni膰 na s艂u偶b臋, bowiem aromatyczny mocny napar sta艂 ju偶 zawczasu przygotowany w wysokim srebrnym dzbanie. Osobi艣cie nala艂 Malikowi i sobie kawy do fili偶anek.
- Dobra, prawda? - rzuci艂 z u艣miechem, kiedy obydwaj wypili ju偶 po pierwszym 艂yku.
- Doskona艂a - przytakn膮艂 szejk, delektuj膮c si臋 wy艣mienitym, niepowtarzalnym smakiem rahma艅skiej kawy.
Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 pili kaw臋 w milczeniu, popatruj膮c na siebie od czasu do czasu. A偶 w ko艅cu kr贸l Hakem bin Abdul Haidar powr贸ci艂 do przerwanej rozmowy.
- Co do Kadara i jego jasnow艂osej pasierbicy imieniem Zara... - odezwa艂 si臋. - Nawi膮zuj膮c do naszej rozmowy telefonicznej sprzed kilku dni, winien ci jestem kilka wyja艣nie艅. Ot贸偶, Kadar bin Abu Salman ofiarowa艂 mi Zar臋 jako drug膮 偶on臋 w zwi膮zku z faktem, 偶e moja pierwsza 偶ona, Rasha, wyda艂a jak dotychczas na 艣wiat tylko trzy c贸rki i nie da艂a mi, niestety, m臋skiego potomka.
- Kadar da艂 ci swoj膮 pasierbic臋, 偶eby urodzi艂a ci syna, czy tak? - upewni艂 si臋 szejk.
- W艂a艣nie! - przy艣wiadczy艂 kr贸l. - Mnie syna, a jemu wnuka, kt贸ry w przysz艂o艣ci przej膮艂by po mnie tron Rahmanu.
- Kadar bin Abu Salman, jako dziadek nast臋pcy tronu, zyska艂by ogromne polityczne wp艂ywy w kr贸lestwie Rahmanu - zauwa偶y艂 szejk.
- Ma si臋 rozumie膰! - przytakn膮艂 kr贸l Hakem. - Na to w艂a艣nie liczy艂 i dlatego tak bardzo nalega艂, 偶eby m贸j 艣lub z Zar膮 odby艂 si臋 jak najpr臋dzej, zanim jeszcze Rasha wyda na 艣wiat nasze czwarte dziecko.
- Ale przeliczy艂 si臋, stary intrygant!
- Ot贸偶 to! Kadar przeliczy艂 si臋, poniewa偶 Zara, zanim jeszcze dosz艂o do za艣lubin, znikn臋艂a bez 艣ladu z mojego kr贸lewskiego pa艂acu.
- Naprawd臋 znikn臋艂a z pa艂acu bez twojego kr贸lewskiego udzia艂u, kuzynie? - zapyta艂 z odrobin膮 niedowierzania w g艂osie szejk.
- Naprawd臋, Malik, wy艂膮cznie z w艂asnej inicjatywy - potwierdzi艂 z powag膮 kr贸l Hakem. - Sama, w ca艂kowitej tajemnicy, nak艂oni艂a pewn膮 kobiet臋 imieniem Matana, m艂od膮 wdow臋, kt贸ra mia艂a by膰 urodzinowym podarunkiem dla ciebie, by ta zrzek艂a si臋 swojej roli na jej korzy艣膰. I jako „prezent dla szejka" wyjecha艂a do Ameryki pod eskort膮 moich dworzan.
- I mia艂a zamiar pozosta膰 w Ameryce na d艂u偶ej, kuzynie, by膰 mo偶e nawet na zawsze, ale porwano j膮 i pod przymusem sprowadzono z powrotem do Rahmanu! - wszed艂 kr贸lowi w s艂owo zbulwersowany szejk Malik.
- Uczyni艂 to jej ojczym wraz ze swoimi pi臋cioma synami!
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar pokiwa艂 g艂ow膮.
- C贸偶, Kadar mia艂 prawo to uczyni膰, skoro okaza艂a mu niepos艂usze艅stwo i wbrew jego woli uda艂a si臋 w zamorsk膮 podr贸偶, na domiar z艂ego na spotkanie z obcym m臋偶czyzn膮 - rzuci艂.
- W Ameryce to, co Kadar uczyni艂, jest karygodnym bezprawiem! - wykrzykn膮艂 z oburzeniem szejk.
Kr贸l machn膮艂 lekcewa偶膮co r臋k膮.
- Ale w my艣l naszych rahma艅skich praw Zara nie zosta艂a skrzywdzona - stwierdzi艂. - Tak czy inaczej, po tym, co zasz艂o, raczej nie kwalifikuje si臋 ju偶 na kr贸lewsk膮 ma艂偶onk臋.
- Martwi ci臋 to, kuzynie? Hakem u艣miechn膮艂 si臋 i zaprzeczy艂.
- Raczej nie, Malik. A ciebie? Szejk wzruszy艂 ramionami i odpar艂:
- Mnie r贸wnie偶 nie, skoro pragn臋 Zary dla siebie!
- A zatem problem konfliktu pomi臋dzy nami dwoma nie wchodzi w gr臋 - zauwa偶y艂 z nie ukrywanym zadowoleniem kr贸l Hakem.
- Na szcz臋艣cie nie ma mowy o konflikcie mi臋dzy nami, kuzynie - potwierdzi艂, r贸wnie偶 nie kryj膮c zadowolenia szejk Malik.
- Pozostaje nam zatem do rozwi膮zania jedynie problem uwolnienia Zary z r膮k Kadara - przypomnia艂 kr贸l.
Szejk wypi艂 resztk臋 kawy, odstawi艂 fili偶ank臋 i z rozmachem paln膮艂 si臋 d艂oni膮 w czo艂o.
- Kuzynie! - wykrzykn膮艂 z entuzjazmem. - Mam chyba pomys艂!
- M贸w szybko, jaki?! - 偶ywo zainteresowa艂 si臋 kr贸l.
- A ja ca艂y zamieniam si臋 w s艂uch.
- Czy naprawd臋 s艂uch mnie nie myli?! - wykrzykn臋艂a zdumiona Zara do najm艂odszego ze swoich przyrodnich braci, Paza, gdy ten przekaza艂 jej naj艣wie偶sz膮 wiadomo艣膰 z kr贸lewskiego pa艂acu.
Paz pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.
- Wiem, 偶e trudno ci w to uwierzy膰 - stwierdzi艂 - tak samo zreszt膮, jak mnie. Jednak kr贸l Hakem bin Abdul Haidar naprawd臋 偶膮da, aby艣 niezw艂ocznie stawi艂a si臋 przed jego obliczem.
- Ale po co? - dziwi艂a si臋 Zara. - W jakim celu mam stan膮膰 przed kr贸lem?
- Zdaniem naszego czcigodnego ojca, kr贸l Hakem albo chce, 偶eby艣 osobi艣cie mu si臋 wyt艂umaczy艂a ze swego karygodnego wybryku i poprosi艂a o przebaczenie, albo...
- Paz zawiesi艂 znacz膮co g艂os.
- Albo co? - rzuci艂a niecierpliwie Zara, obawiaj膮c si臋 czego艣 znacznie gorszego ni偶 kajanie si臋 przed kr贸lem, bodaj na kl臋czkach.
- Albo zamierza mimo wszystko doprowadzi膰 do swoich za艣lubin z tob膮, jako drag膮 po Rashy kr贸lewsk膮 ma艂偶onk膮.
- Nie, nie, to niemo偶liwe! - wykrzykn臋艂a Zara. - Kr贸lewskie za艣lubiny s膮 ju偶 absolutnie niemo偶liwe po tym, co zasz艂o mi臋dzy mn膮 a szejkiem w Ameryce!
- Wi臋c jednak byli艣cie kochankami? - spyta艂 Paz.
- Mia艂e艣 w tej kwestii jakiekolwiek w膮tpliwo艣ci? - odpowiedzia艂a pytaniem na pytanie.
Paz ci臋偶ko westchn膮艂 i bezradnie wzruszy艂 ramionami.
- Ja z tego prawie nic nie rozumiem, Zaro - przyzna艂.
- Czy ty kompletnie straci艂a艣 zdolno艣膰 odr贸偶niania dobrych uczynk贸w od z艂ych? Czy ty zupe艂nie straci艂a艣 poczucie honoru i poczucie obowi膮zku wobec rodziny? Odda艂a艣 si臋 temu m臋偶czy藕nie, 偶eby...
- 呕eby uniemo偶liwi膰 ojcu zmuszenie mnie do niechcianego ma艂偶e艅stwa z kr贸lem Hakemem! - wesz艂a mu w s艂owo.
- Do ma艂偶e艅stwa, kt贸rego kr贸l Hakem r贸wnie偶 nie chcia艂!
- Jeste艣 tego pewna?
- Tak - potwierdzi艂a Zara z przekonaniem. - Tak samo, jak jestem pewna, 偶e szejk Malik Haidar nie zabi艂 naszego brata D偶eba.
Paz spojrza艂 na ni膮 z ukosa.
- Zabi艂 go - mrukn膮艂, po艣piesznie opu艣ciwszy g艂ow臋.
- Nie wierz臋! - wykrzykn臋艂a. - Jak to si臋 sta艂o? Jak dosz艂o do tego wypadku? Opowiedz mi! - domaga艂a si臋 od brata dok艂adniejszych wyja艣nie艅.
- Nie pami臋tam - odpar艂 wymijaj膮co Paz, - By艂em w贸wczas jeszcze ma艂y, nie pami臋tam szczeg贸艂贸w.
- Pami臋tasz, Paz, tylko nie chcesz m贸wi膰. Dlaczego?
- Twoja matka... nigdy nie chcia艂a... 偶eby ci o tym opowiada膰... - wykrztusi艂.
- Moja matka ju偶 nie 偶yje, wi臋c m贸w! - za偶膮da艂a. Paz, dziwnie zdeprymowany i najwyra藕niej niezdolny w tym momencie do przeciwstawienia si臋 przyrodniej siostrze, zaczaj niech臋tnie wspomina膰:
- To by艂o przesz艂o dziesi臋膰 lat temu. Szejk Malik przyjecha艂 w odwiedziny do naszego brata Asima, z kt贸rym si臋 w贸wczas blisko przyja藕ni艂 i...
- Tak?
- .. .i pok艂贸ci艂 si臋 z nim o co艣 - doko艅czy艂 po chwili wahania Paz.
- O co si臋 pok艂贸cili? - spyta艂a Zara.
- Nie pami臋tam. Mo偶e chodzi艂o o jakie艣 sprawy polityczne? A mo偶e o kobiet臋? Nie mam poj臋cia. Wiem tylko, 偶e to by艂a bardzo gwa艂towna k艂贸tnia.
- Czym si臋 sko艅czy艂a?
- Tym, 偶e szejk Malik wpad艂 we w艣ciek艂o艣膰. W prawdziw膮 furi臋!
- I co robi艂?
- Krzycza艂! Przeklina艂! Odgra偶a艂 si臋, 偶e zniszczy dom naszego ojca! I ca艂y jego r贸d! W ko艅cu, trzasn膮wszy drzwiami, wypad艂 na dziedziniec naszego domu. A na dziedzi艅cu bawi艂 si臋 pod drzewem nasz ma艂y D偶eb.
- Nie wierz臋, 偶e Malik m贸g艂by go zabi膰, nawet w najwi臋kszej z艂o艣ci! Nie wierz臋, 偶e m贸g艂by zabi膰 niewinne dziecko! - wykrzykn臋艂a Zara.
- D偶eb bawi艂 si臋 wtedy pod drzewem, w jego cieniu - kontynuowa艂 Paz, ignoruj膮c j膮 ca艂kowicie. - Kiedy nasz ojciec wybieg艂 na dziedziniec, ujrza艂 swojego ma艂ego synka przygniecionego do pnia przez terenowy w贸z szejka Malika. Ma艂y D偶eb umiera艂, a szejk sta艂 obok i spokojnie przygl膮da艂 si臋 temu.
Zara rozp艂aka艂a si臋.
- To nie mog艂o by膰 tak, jak ty m贸wisz! Musi by膰 jakie艣 inne wyja艣nienie! To na pewno nie Malik zabi艂 D偶eba! To na pewno nie on! - powtarza艂a z uporem przez 艂zy.
- Do艣膰! - wrzasn膮艂 zniecierpliwiony Paz. - Przyjmij do wiadomo艣ci to, co ci powiedzia艂em i nie pr贸buj z nikim innym o tym rozmawia膰, a zw艂aszcza z naszym ojcem! Chyba 偶e chcesz sprowadzi膰 na siebie jeszcze wi臋kszy ni偶 dot膮d jego gniew! B膮d藕 chocia偶 raz rozs膮dna, Zaro. Nie dra偶nij ojca. Popro艣 go o przebaczenie.
Wci膮偶 pochlipuj膮c, Zara przecz膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- To Malika powinnam poprosi膰, by mi wybaczy艂 - stwierdzi艂a.
- On mia艂by ci co艣 wybaczy膰? - zdumia艂 si臋 Paz. - A c贸偶 takiego?
Zara otar艂a 艂zy i patrz膮c mu 艣mia艂o prosto w oczy, odpowiedzia艂a:
- To, 偶e podst臋pem wdar艂am si臋 do jego domu - zacz臋艂a wylicza膰. - To, 偶e nie powiedzia艂am mu, kim jestem. To, 偶e go narazi艂am na brutaln膮 agresj臋 ze strony ojca i was wszystkich, moich przyrodnich braci... no偶ownik贸w!
- Przecie偶 nie uczynili艣my mu 偶adnej krzywdy tymi sztyletami.
- Na szcz臋艣cie! - wykrzykn臋艂a Zara. - Bo je艣liby艣cie to zrobili, gdyby szejk Malik zgin膮艂 z r臋ki kt贸rego艣 z was, to ja te偶 bym si臋 zabi艂a z rozpaczy.
- Kochasz go? - spyta艂 Paz.
- Tak, kocham - potwierdzi艂a Zara.
- Wi臋c musisz zd艂awi膰 to uczucie w swoim sercu, musisz wyrzec si臋 go jak najszybciej raz na zawsze.
- Dlaczego?
- Bo ojciec nigdy ci na to pozwoli. On, Kadar bin Abu Salman, nigdy nie pozwoli ci kocha膰 cz艂owieka, kt贸ry zabi艂 mu syna, nigdy nie pozwoli ci do niego odej艣膰, cho膰by mia艂 ci臋 tu wi臋zi膰 do ko艅ca 偶ycia.
- Sprzeciwi臋 si臋 mu! - wybuchn臋艂a Zara. - Uciekn臋!
- Ju偶 raz przecie偶 uciek艂a艣, no i co z tego? - rzuci艂 drwi膮cym tonem Paz. - Ojciec ci臋 znalaz艂, nawet na drugim ko艅cu 艣wiata, w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych. Odnalaz艂 ci臋 i sprowadzi艂 z powrotem. Jest zbyt pot臋偶ny, by艣 mog艂a mu si臋 skutecznie sprzeciwi膰. Zbyt wiele mo偶e. Pomy艣l tylko, co zrobi艂 kiedy艣 z Malikiem, prawowitym nast臋pc膮 rahma艅skiego tronu! Wygna艂 go z kraju i nie pozwoli艂 mu zosta膰 kr贸lem! Z tob膮 tym bardziej mo偶e zrobi膰, co tylko zechce.
- A jednak, mimo nacisk贸w, nie zdo艂a艂 mnie zmusi膰, 偶ebym zosta艂a drug膮 偶on膮 kr贸la Hakema - zauwa偶y艂a z przek膮sem Zara.
- Tak my艣lisz? A je艣li kr贸l Hakem wzywa ci臋 teraz w艂a艣nie po to, aby wzi膮膰 z tob膮 艣lub?
- To po raz drugi znajd臋 spos贸b, 偶eby do tego 艣lubu nie dosz艂o!
- Ech, Zara! - westchn膮艂 Paz i lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮. - Ka偶dy cud ma to do siebie, 偶e zdarza si臋 tylko jeden raz. A nasz ojciec, Kadar bin Abu Salman, jest ju偶 takim cz艂owiekiem, 偶e zawsze, pr臋dzej czy p贸藕niej, osi膮ga cel, kt贸ry sobie wyznaczy艂.
- Narobi艂a艣 sporego galimatiasu, dziewczyno! - stwierdzi艂 kr贸l Hakem bin Abdul Haidar, gdy zal臋kniona Zara stan臋艂a w milczeniu przed jego obliczem w sali tronowej pa艂acu. - I teraz trzeba znale藕膰 jaki艣 sensowny spos贸b na jego uporz膮dkowanie - doda艂 z powag膮. - Wci膮偶 jeszcze si臋 zastanawiam, co zrobi膰, ale my艣l臋 ostatnio coraz cz臋艣ciej, 偶e sposobem najlepszym i najrozs膮dniejszym ze wszystkich mo偶liwych by艂by 艣lub.
- Czy... nasz 艣lub... czcigodny panie? - wykrztusi艂a zbulwersowana.
- Wci膮偶 jeszcze si臋 zastanawiam, wci膮偶 jeszcze my艣l臋 - powt贸rzy艂 enigmatycznie kr贸l, - I wkr贸tce zapewne podejm臋 ostateczn膮 decyzj臋 - doda艂 po chwili. - A tymczasem postanowi艂em, 偶e nie wr贸cisz ju偶 na po艂udnie, do domu swojego ojca, Kadara bin Abu Salmana, tylko pozostaniesz tutaj, w moim pa艂acu.
- Czy m贸j ojciec si臋 na to zgodzi艂? - odwa偶y艂a si臋 zapyta膰 Zara.
Kr贸l Hakem wzruszy艂 ramionami i odpar艂:
- Tw贸j ojciec musia艂 si臋 zgodzi膰, skoro taka w艂a艣nie jest moja wola, a ja jestem jego kr贸lem! A zatem...
W tym momencie do tronowej komnaty wsun膮艂 si臋 dyskretnie kto艣 z pa艂acowej s艂u偶by i szeptem przekaza艂 Hakemowi jak膮艣 wiadomo艣膰.
- Pilne sprawy mnie wzywaj膮, a zatem musimy przerwa膰 nasz膮 rozmow臋 - oznajmi艂 monarcha, podnosz膮c si臋 z tronu i nie ko艅cz膮c poprzedniego zdania - Pospaceruj sobie tymczasem po ogrodzie, by膰 mo偶e wezw臋 ci臋 nieco p贸藕niej.
Zara sk艂oni艂a si臋 w milczeniu i po艣piesznie opu艣ci艂a kr贸lewsk膮 komnat臋.
Poczu艂a ulg臋, znalaz艂szy si臋 w ogrodzie, poza murami pa艂acu, w艣r贸d bujnej, wypiel臋gnowanej ro艣linno艣ci. Ziele艅 koi艂a jej wzrok, 艣piew ptak贸w zachwyca艂 s艂uch, zapach kwiat贸w odurza艂 j膮 i wprawia艂 w stan rozmarzenia.
Zacz臋艂a sobie wyobra偶a膰, 偶e oto w kr贸lewskim ogrodzie spotyka nieoczekiwanie ukochanego m臋偶czyzn臋. Zacz臋艂a sobie wyobra偶a膰, 偶e oto szejk Malik Haidar wy艂ania si臋 nagle zza jakiej艣 zielonej 艣ciany, idzie w jej stron臋 alejk膮, zbli偶a si臋 coraz bardziej i w ko艅cu, stan膮wszy naprzeciwko, w odleg艂o艣ci zaledwie dwu lub trzech krok贸w, m贸wi do niej 艂agodnym tonem:
- Witaj, najmilsza! To wspaniale, 偶e znowu si臋 spotykamy!
ROZDZIA艁 脫SMY
Wyobra偶enie by艂o tak wyraziste, tak plastyczne, tak namacalne, 偶e us艂yszawszy s艂owa szejka, Zara zacz臋艂a si臋 gor膮czkowo zastanawia膰, czy wytw贸r jej imaginacji nie urzeczywistni艂 si臋 w zupe艂nie nieoczekiwany spos贸b.
- Czy to naprawd臋 ty? - szepn臋艂a oszo艂omiona, kiedy szejk Malik podszed艂 do niej jeszcze bli偶ej i uj膮艂 j膮 delikatnie za ramiona. - Czy mo偶e jednak tylko jaka艣 nierealna posta膰 z moich marze艅?
- To ja, moja najmilsza, jak najbardziej ja, we w艂asnej najprawdziwszej osobie - zapewni艂 j膮. - Przyjecha艂em specjalnie do ciebie, a w艂a艣ciwie to... po ciebie - poprawi艂 si臋.
- Czy kr贸l Hakem bin Abdul Haidar o tym wie? - spyta艂a po艣piesznie, zaniepokojona w najwy偶szym stopniu o jego osobiste bezpiecze艅stwo.
- Oczywi艣cie! - odpar艂 z u艣miechem szejk. - Jest przecie偶 tutaj gospodarzem.
- A ty przypadkiem nie jeste艣 nieproszonym go艣ciem w Rahmanie? Nie jeste艣 kim艣, kto m贸g艂by zosta膰 uznany przez kr贸la na przyk艂ad za politycznego intryganta albo, co gorsza, za niebezpiecznego spiskowca? - pr贸bowa艂a si臋 upewni膰.
- Nie jestem, z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie jestem - uspokoi艂 j膮 szejk. - Przebywam w kr贸lewskim pa艂acu za zgod膮 mojego kuzyna Hakema.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e kr贸l Hakem ci臋 zaprosi艂? - rzuci艂a z niedowierzaniem Zara.
Malik u艣miechn膮艂 si臋 ponownie.
- M贸j kuzyn, kr贸l Hakem bin Abdul Haidar, nie zaprasza艂 mnie wprawdzie do Rahmanu, ale te偶 nie zabroni艂 mi przyjazdu - wyja艣ni艂. - Najwyra藕niej nie ma do mnie 偶adnych pretensji o to, co zasz艂o w Ameryce pomi臋dzy tob膮 a mn膮.
- Troch臋 to dziwne, ale do mnie te偶 chyba nie 偶ywi szczeg贸lnej urazy o to, 偶e podst臋pem wydosta艂am si臋 z pa艂acu i polecia艂am do Stan贸w Zjednoczonych, do ciebie, jako urodzinowy prezent - powiedzia艂a z lekk膮 zadum膮 Zara. - Rozmawia艂 dzisiaj ze mn膮 ca艂kiem spokojnie, wspomina艂 nawet o 艣lubie.
- Chcia艂aby艣 zosta膰 jego drug膮 偶on膮? - spyta艂 szejk, z wyra藕n膮 nut膮 niepokoju w g艂osie.
- Nie, Malik! - zaprzeczy艂a energicznie Zara. - Przecie偶 wiesz doskonale, 偶e nie! Chc臋 tylko ciebie! - zapewni艂a ze 艂zami wzruszenia w oczach.
- Wi臋c bro艅 si臋 przed kr贸lewskim ma艂偶e艅stwem - stwierdzi艂 szejk.
- Tylko jak? - zafrasowa艂a si臋. - Skoro kr贸l Hakem nie pogniewa艂 si臋 na mnie nawet o to, 偶e uciek艂am z Rahmanu i zosta艂am w Ameryce twoj膮 kochank膮...
- ...to powiedz mu, 偶e nosisz moje dziecko - zasugerowa艂 Malik, wchodz膮c jej w s艂owo.
Spojrza艂a na niego z ukosa spod zmarszczonych brwi, najwyra藕niej mocno zaskoczona tym, co us艂ysza艂a.
- Przecie偶 nie mog艂abym wiedzie膰 ju偶 w tej chwili, 偶e jestem z tob膮 w ci膮偶y! - 偶achn臋艂a si臋. - Nie mog艂abym ju偶 teraz mie膰 pewno艣ci...
- Powiedz, 偶e to przeczucie - przerwa艂 jej znowu. - I 偶e trzeba poczeka膰, czy si臋 sprawdzi, czy nie.
- A je艣li nie?
Szejk przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie, obj膮艂 mocno ramionami i szepn膮艂 jej czule do ucha:
- Nic si臋 nie b贸j, najmilsza. Po to w艂a艣nie tu jestem, 偶eby si臋 sprawdzi艂o. B臋d臋 odwiedza艂 ci臋 ka偶dej nocy w twoim pokoju.
- Ale to przecie偶 mo偶e by膰 niebezpieczne dla ciebie i dla mnie! - Na sam膮 my艣l o takich nocnych spotkaniach w jaskini lwa, czyli w pa艂acu kr贸la Hakema, Zara przel臋k艂a si臋 do tego stopnia, 偶e a偶 zadr偶a艂a w obj臋ciach szejka.
- Dlatego niech to b臋dzie nasza s艂odka tajemnica - powiedzia艂 Malik ze stoickim spokojem.
Po czym, z艂o偶ywszy na ustach Zary nami臋tny, gor膮cy poca艂unek, znikn膮艂 w艣r贸d zielonego ogrodowego g膮szczu r贸wnie niespodziewanie, jak si臋 pojawi艂.
- Wiedzia艂a艣 od kr贸la Hakema, 偶e szejk Malik jest w Rahmanie? - spyta艂a Zara pierwsz膮 kr贸lewsk膮 ma艂偶onk臋, gdy nieco p贸藕niej tego samego dnia odwiedzi艂a j膮 w jej apartamencie.
- Owszem, wiedzia艂am - przyzna艂a Rasha.
- Zatem wygl膮da na to, 偶e ja dowiedzia艂am si臋 ostatnia
- stwierdzi艂a Zara z nutk膮 lekkiej pretensji w g艂osie.
Rasha u艣miechn臋艂a si臋 i przecz膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮.
- Ostatni dowie si臋 Kadar bin Abu Salman, tw贸j ojczym - wyja艣ni艂a. - Takie przynajmniej s膮 intencje kr贸la.
- S艂uszne intencje, bardzo s艂uszne! - ucieszy艂a si臋 Zara. - Kadar jest w艣ciek艂y, m贸g艂by znowu zrobi膰 Malikowi jak膮艣 krzywd臋.
- Na pewno nie pod naszym dachem - uspokoi艂a j膮 Rasha. - Tutaj szejk jest ca艂kowicie bezpieczny! A zreszt膮
- odezwa艂a si臋 po chwili milczenia - czy ty naprawd臋 uwa偶asz, 偶e Kadar skrzywdzi艂 Malika?
- No, przecie偶 pozbawi艂 go tronu.
- Fakt, tronu go pozbawi艂. R贸wnocze艣nie jednak uwolni艂 go od wszelkich politycznych k艂opot贸w, jakie si臋 nierozerwalnie wi膮偶膮 ze sprawowaniem najwy偶szej w艂adzy w pa艅stwie! - podkre艣li艂a Rasha. - Teraz szejk Malik nie ma wprawdzie korony Rahmanu, ale ma w Stanach Zjednoczonych firm臋 wart膮 wiele milion贸w dolar贸w, autorytet w 艣wiecie mi臋dzynarodowego biznesu i stuprocentow膮 osobist膮 wolno艣膰. W odr贸偶nieniu od Hakema i wszystkich innych monarch贸w, w艂adc贸w i prezydent贸w, mo偶e robi膰, co chce. I mo偶e przebywa膰, gdzie chce!
- Z wyj膮tkiem Rahmanu - wtr膮ci艂a nie艣mia艂o Zara.
- A kt贸偶 ci to powiedzia艂?
- My艣la艂am...
- W takim razie by艂a艣 w b艂臋dzie - przerwa艂a jej Rasha. - Szejk Malik nie jest politycznym banit膮, wygna艅cem, kt贸ry mia艂by raz na zawsze odci臋t膮 drog臋 powrotu do ojczyzny. Wyjecha艂 kiedy艣 z kraju, bo sam tego chcia艂, a skoro teraz zechcia艂 wr贸ci膰, to, jak wiesz, wr贸ci艂.
- My艣lisz, 偶e istotnie z mojego powodu?
- Nie mam poj臋cia - odpar艂a dyplomatycznie Rasha. - Najlepiej sama go o to zapytaj.
- A kog贸偶 to Zara ma pyta膰 i o co? - odezwa艂 si臋 kr贸l Hakem, kt贸ry akurat w tym momencie stan膮艂 w progu komnaty.
- Twego kuzyna, szejka Malika, o powody jego przyjazdu do Rahmanu - wyja艣ni艂a ma艂偶onkowi Rasha.
- Rahman jest jego ojczyzn膮, wi臋c mo偶e przyje偶d偶a膰 tu, kiedy zechce, bez 偶adnych konkretnych powod贸w - stwierdzi艂 z powag膮 kr贸l Hakem. - Widzia艂a艣 si臋 ju偶 z nim tu w pa艂acu? - zwr贸ci艂 si臋 z zapytaniem do Zary.
- Z szejkiem Malikiem? Tak, czcigodny panie... widzia艂am si臋 przypadkowo... w pa艂acowym ogrodzie - wykrztusi艂a zmieszana.
- Co robili艣cie? - zaciekawi艂 si臋 kr贸l.
- Rozmawiali艣my przez kr贸tk膮 chwil臋.
- Czy powiedzia艂a艣 mu, 偶e nied艂ugo wychodzisz za m膮偶? I co on na to? Gratulowa艂 ci?
- Wi臋c ju偶 zdecydowa艂e艣, czcigodny panie? - pytaniem na pytanie odpowiedzia艂a Zara.
- Na razie zdecydowa艂em, 偶e powinna艣 wyj艣膰 za m膮偶. I to jak najpr臋dzej - odpar艂 kr贸l. - Nie podj膮艂em jeszcze tylko decyzji, za kogo. - Wypowiedziawszy te wieloznaczne s艂owa, kr贸l Hakem da艂 gestem znak, 偶e chcia艂by teraz zosta膰 sam na sam z ma艂偶onk膮.
Po艣piesznie wysz艂a wi臋c i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi. Jednak zamiast uda膰 si臋 do swego pokoju, zatrzyma艂a si臋 w korytarzu, maj膮c nadziej臋, 偶e kiedy kr贸l Hakem zako艅czy wizyt臋 u Rashy i wyjdzie z jej komnaty, to mo偶e zechce z ni膮 porozmawia膰 i powie co艣 wi臋cej na temat jej przysz艂ych los贸w.
Czeka艂a do艣膰 d艂ugo, pe艂na m臋cz膮cego niepokoju i napi臋cia. Udr臋czona niepewno艣ci膮, zdenerwowana i zal臋kniona, musia艂a wygl膮da膰 wyj膮tkowo mizernie, bo kiedy kr贸l wyszed艂 z komnat ma艂偶onki i zauwa偶y艂 j膮 w korytarzowym wykuszu, zapyta艂:
- Czy wszystko z tob膮 w porz膮dku, Zaro? Dobrze si臋 czujesz?
- Tak, czcigodny panie, czuj臋 si臋 dobrze, nic mi nie jest - odpowiedzia艂a, po艣piesznie ocieraj膮c 艂zy, jakie z przej臋cia zakr臋ci艂y si臋 jej w oczach. - Czy Rasha mnie potrzebuje?
- Rasha w tej chwili odpoczywa, wi臋c potrzebuje przede wszystkim spokoju - stwierdzi艂 kr贸l Hakem. - Natomiast ja mia艂bym do ciebie pro艣b臋.
- Tak, czcigodny panie?
- Zwr贸膰 na ni膮 baczn膮 uwag臋. Bo widzisz, ona nie chce mnie k艂opota膰 swoimi sprawami, uwa偶a je za nie do艣膰 wa偶ne, bym mia艂 si臋 nimi zajmowa膰 - wyja艣ni艂. - Tymczasem... - Zawiesi艂 na moment g艂os, jakby chcia艂 zastanowi膰 si臋 nad doborem dalszych s艂贸w. - C贸偶, wszystko, co jej dotyczy, jest dla mnie niezwykle wa偶ne w tej chwili... oczywi艣cie ze wzgl臋du na jej odmienny stan i na bardzo ju偶 bliskie rozwi膮zanie - doko艅czy艂. - Dlatego, prosz臋 ci臋, Zaro, obserwuj Rash臋 uwa偶nie i informuj mnie na bie偶膮co o wszystkim, co si臋 z ni膮 dzieje.
- Mo偶esz na mnie liczy膰, czcigodny panie! - zgodzi艂a si臋 skwapliwie i z艂o偶y艂a Hakemowi niski uk艂on.
- B臋d臋 wi臋c czeka艂 na wiadomo艣ci od ciebie - powiedzia艂 kr贸l i ruszy艂 korytarzem w kierunku swoich apartament贸w.
- Czcigodny panie, ja te偶 mam pro艣b臋! Chcia艂abym doko艅czy膰 nasz膮 wcze艣niejsz膮 rozmow臋 - odwa偶y艂a si臋 zaproponowa膰 Zara, stawiaj膮c wszystko na jedn膮 kart臋 i z rozmys艂em bior膮c na siebie ryzyko wzbudzenia kr贸lewskiego gniewu.
Zaskoczony jej zuchwa艂膮 艣mia艂o艣ci膮 kr贸l Hakem zatrzyma艂 si臋.
- A co chcia艂aby艣 mi jeszcze powiedzie膰? - zapyta艂, odwr贸ciwszy si臋 w jej stron臋.
Podesz艂a do niego bli偶ej.
- Czcigodny panie... - wykrztusi艂a zd艂awionym g艂osem. - Czy wiesz... czy jeste艣 艣wiadom faktu... 偶e szejk Malik i ja... 偶e dosz艂o pomi臋dzy nami...
- Chcesz mi powiedzie膰, 偶e zostali艣cie kochankami, tak? - Kr贸l najwyra藕niej zniecierpliwi艂 si臋 jej niesk艂adn膮 pr贸b膮 owijania w bawe艂n臋 prostego faktu.
- W艂a艣nie! - potwierdzi艂a.
- C贸偶, bra艂em to pod uwag臋.
- Samo mi艂osne zbli偶enie to jeszcze nie wszystko, czcigodny panie! - Zara zdo艂a艂a si臋 jako艣 opanowa膰 i zacz臋艂a m贸wi膰 konkretniej, bardziej zdecydowanym tonem. - W gr臋 mog膮 przecie偶 wchodzi膰 r贸wnie偶 konsekwencje tego zbli偶enia.
- To znaczy? - Kr贸l Hakem domaga艂 si臋 nazwania rzeczy po imieniu.
- To znaczy, 偶e ja mog臋 by膰 teraz w ci膮偶y, czcigodny panie!
- C贸偶, bra艂em to pod uwag臋. - Kr贸l z lekkim westchnieniem powt贸rzy艂 wypowiedziane ju偶 przed chwil膮 s艂owa. - To te偶! - podkre艣li艂.
- I co? - spyta艂a Zara lakonicznie i nie ca艂kiem zgodnie z dworskim protoko艂em.
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar zmierzy艂 j膮 przenikliwym wzrokiem.
- Tak szczerze m贸wi膮c, dziewczyno - stwierdzi艂 z powag膮 - to mia艂em wyrzuty sumienia, 偶e nie zdo艂a艂em ci臋 ochroni膰 przed czym艣, co mo偶e teraz przes膮dzi膰 o ca艂ym twoim dalszym 偶yciu, o ca艂ej twojej przysz艂o艣ci.
- Czcigodny panie, nie powiniene艣 czu膰 si臋 niczemu winny! - wykrzykn臋艂a. - Ja przecie偶 wyjecha艂am do szejka Malika bez twojej wiedzy!
- Wyjecha艂a艣 jednak z mojego domu, w kt贸rym mia艂em otoczy膰 ci臋 opiek膮.
- Ale wyjecha艂am z w艂asnej woli, czcigodny panie! I r贸wnie偶 z w艂asnej woli odda艂am si臋 szejkowi!
- 呕eby unikn膮膰 niechcianego ma艂偶e艅stwa ze mn膮? Zara zarumieni艂a si臋 i g艂臋boko westchn臋艂a.
- Taki by艂 m贸j pierwotny plan, czcigodny panie - przyzna艂a. - Jednak p贸藕niej, ju偶 po przyje藕dzie do Stan贸w Zjednoczonych... - Zawaha艂a si臋.
- Tak? - Hakem zach臋ci艂 j膮 do dalszych zwierze艅.
- P贸藕niej pokocha艂am szejka Malika - szepn臋艂a i opu艣ci艂a nisko g艂ow臋, kryj膮c w ten spos贸b intensywny rumieniec, jaki wyst膮pi艂 nagle jej na twarz.
- Pokocha艂a艣 szejka. I wstydzisz si臋 tego uczucia? - zapyta艂 kr贸l.
- Nie, panie, nie wstydz臋 si臋 - odpowiedzia艂a. - Ale nie jestem ca艂kowicie pewna, czy mam do niego prawo - doda艂a.
- C贸偶, prawo do mi艂o艣ci maj膮 wszyscy na tym 艣wiecie, nawet kr贸lowie - powiedzia艂 艂agodnym, z lekka autoironicznym tonem.
- Ale czy ma takie prawo rahma艅ska kobieta, kt贸ra zgodnie ze starym rahma艅skim obyczajem zosta艂a podarowana m臋偶czy藕nie w prezencie i w zwi膮zku z tym zobowi膮zana sprawia膰 mu zmys艂ow膮 przyjemno艣膰, a nie uczuciowe k艂opoty?
Zak艂opotany kr贸l wzruszy艂 bezradnie ramionami na te przesycone gorycz膮 s艂owa.
- C贸偶, nigdy nie zastanawia艂em si臋 nad tym problemem - przyzna艂 szczerze. - Ale, ale, je艣li m贸wimy ju偶 o prezentach! - Wykorzystuj膮c chwilowe milczenie Zary, dyplomatycznie zmieni艂 temat. - Szejk Malik wyzna艂 mi natychmiast po przyje藕dzie do Rahmanu, 偶e tam, w Ameryce, otrzyma艂 od ciebie jakie艣 wspania艂e podarunki i teraz chcia艂by si臋 zrewan偶owa膰. No wi臋c ja... - Zawiesi艂 na moment g艂os.
- Tak, czcigodny panie?
- Zgodzi艂em si臋! - stwierdzi艂 kr贸l. - Da艂em mu na to trzy dni, o kt贸re mnie prosi艂. Ten czas, kt贸ry liczy si臋 ju偶 od jutra, jest dla was, Zaro, tylko dla was, dla ciebie i szejka Malika, na uporz膮dkowanie waszych spraw! Czy wyrazi艂em si臋 jasno?
- Tak, czcigodny panie! - przy艣wiadczy艂a Zara i pochyli艂a si臋 w niskim uk艂onie.
Hakem bin Abdul Haidar nie powiedzia艂 ju偶 nic wi臋cej, tylko skin膮艂 jej lekko g艂ow膮 i odszed艂 korytarzem w g艂膮b pa艂acu, do swoich kr贸lewskich komnat i swoich kr贸lewskich problem贸w.
Zara zosta艂a sama, wci膮偶, tak samo jak przedtem, niepewna swoich dalszych los贸w. Uradowana, 偶e przez najbli偶sze trzy dni b臋dzie mog艂a - za zgod膮 kr贸la - przebywa膰 w towarzystwie ukochanego m臋偶czyzny, a r贸wnocze艣nie zasmucona i zaniepokojona my艣l膮 o tym, 偶e kiedy te trzy darowane dni min膮, czeka j膮 wielka niewiadoma!
ROZDZIA艁 DZIEWI膭TY
Reszta dnia min臋艂a Zarze jak we 艣nie. Ca艂y czas by艂a rozgor膮czkowana, p贸艂przytomna z emocji, pe艂na najrozmaitszych - dobrych i z艂ych - oczekiwa艅. Natomiast kiedy nadesz艂a noc, sen ca艂kowicie j膮 odszed艂, tote偶 przele偶a艂a na pos艂aniu, nie zmru偶ywszy oka niemal do 艣witu, pogr膮偶ona w m臋cz膮cych, denerwuj膮cych rozmy艣laniach. A kiedy nad ranem, znu偶ona wielogodzinnym czuwaniem, zapad艂a wreszcie w koj膮c膮 drzemk臋, niemal natychmiast zosta艂a z niej obudzona przez s艂u偶膮c膮, kt贸ra wkroczy艂a do jej pokoju i oznajmi艂a:
- Ksi膮偶臋 Haidar pani膮 wzywa! Prosz臋 si臋 ubiera膰, prosz臋 si臋 po艣pieszy膰!
- Malik mnie wzywa do siebie? Szejk Malik? - upewni艂a si臋 Zara.
- Tak, szejk Malik Haidar, kuzyn naszego kr贸la. Czeka na pani膮 w go艣cinnym apartamencie - us艂ysza艂a w odpowiedzi.
Podekscytowana zerwa艂a si臋 z pos艂ania.
- Prosz臋 powiedzie膰 ksi臋ciu, 偶e przyjd臋 do niego tak szybko, jak b臋d臋 mog艂a - rzuci艂a.
S艂u偶膮ca wysz艂a, a ona zacz臋艂a po艣piesznie robi膰 porann膮 toalet臋. Najpierw wzi臋艂a prysznic, rozczesa艂a w艂osy i zwi膮za艂a je w lu藕ny w臋ze艂 na czubku g艂owy. Nast臋pnie w艂o偶y艂a bia艂膮 koronkow膮 bielizn臋, d艂ug膮 sp贸dnic臋 z naturalnego jedwabiu w kolorze ko艣ci s艂oniowej i koronkow膮 bia艂膮 bluzk臋 w wiktoria艅skim stylu. Po czym wybieg艂a ze swego pokoju, kieruj膮c si臋 w stron臋 komnaty szejka.
Przy drzwiach apartamentu Malika zatrzyma艂a si臋 na chwil臋, chc膮c odczeka膰, a偶 uspokoi si臋 gwa艂towne, intensywne bicie jej serca. Poniewa偶 jednak z ka偶d膮 up艂ywaj膮c膮 sekund膮 stawa艂o si臋 ono coraz szybsze, machn臋艂a r臋k膮 i zdecydowa艂a si臋 wej艣膰.
Uchyli艂a drzwi i wsun臋艂a si臋 do 艣rodka. W pokoju, kt贸ry okaza艂 si臋 sypialni膮, dominowa艂o ogromne, staro艣wieckie, bogato rze藕bione 艂o偶e z ozdobnym baldachimem ze z艂ocistego jedwabiu.
By艂 tam r贸wnie偶 kominek, a na tym kominku p艂on膮艂 ogie艅! R贸wnocze艣nie dzia艂a艂 na najwy偶szych obrotach klimatyzator, poniewa偶 w pustynnym Rahmanie, w po艂owie lipca, w rozkwicie lata, nie tylko nie trzeba ogrzewa膰 pomieszcze艅, lecz wr臋cz przeciwnie, nale偶y je w miar臋 mo偶liwo艣ci ch艂odzi膰.
- No i co o tym s膮dzisz, Zaro? - spyta艂 szejk Malik, wy艂aniaj膮c si臋 z g艂臋bi apartamentu.
- Dlaczego ty tak... jednocze艣nie ogrzewasz i ch艂odzisz ten pok贸j? - wykrztusi艂a zdumiona, odpowiadaj膮c pytaniem na pytanie.
- W tym pozornym szale艅stwie jest mimo wszystko pewien sens, pewna metoda - stwierdzi艂 do艣膰 tajemniczo.
Po czym wr臋czy艂 jej trzyman膮 w r臋ku paczk臋, owini臋t膮 w pergamin i przewi膮zan膮 na krzy偶 kolorow膮 wst膮偶k膮.
- Co to jest? - zainteresowa艂a si臋 Zara.
- Co艣 dla ciebie... do przebrania si臋 - odpar艂. - Bo widzisz - doda艂 gwoli wyja艣nienia - tw贸j obecny str贸j nie jest odpowiedni do tego, co zaplanowa艂em jako pierwsz膮 niespodziank臋 dla ciebie.
- Czy... tutaj mam si臋... przebiera膰? - wyszepta艂a tak zawstydzona, jakby zupe艂nie nie pami臋ta艂a w tym momencie, 偶e przecie偶 szejk Malik widzia艂 j膮 ju偶 nie tylko ubran膮 bardzo sk膮po, w przezroczyst膮 mu艣linow膮 szat臋, ale nawet ca艂kowicie roznegli偶owan膮.
- Mo偶esz wej艣膰 do 艂azienki. - Wskaza艂 na boczne drzwi.
Zara z ulg膮 ukry艂a si臋 za nimi i dr偶膮cymi ze zdenerwowania r臋koma otworzy艂a paczk臋. W 艣rodku znalaz艂a bawe艂nian膮 nocn膮 koszul臋 z kr贸tkimi r臋kawami, ozdobion膮 du偶ym, wielobarwnym wizerunkiem myszki Miki.
Roze艣mia艂a si臋 na widok tej komicznej kreacji rodem z supermarketu, absolutnie odmiennej od eleganckiej nocnej bielizny z ekskluzywnych butik贸w, do jakiej by艂a przyzwyczajona.
Dlaczego szejk chce, 偶ebym w艂o偶y艂a na siebie co艣 takiego? - zachodzi艂a w g艂ow臋, zdejmuj膮c kolejno bluzk臋, sp贸dnic臋, biustonosz, majteczki i na koniec wci膮gaj膮c przez g艂ow臋 tandetny nocny str贸j.
Nie znalaz艂szy odpowiedzi na to pytanie, wysz艂a w ko艅cu z 艂azienki.
Malik te偶 nie mia艂 ju偶 na sobie tradycyjnego rahma艅skiego ubioru, w jakim powita艂 j膮 przed chwil膮, tylko... kolorowe bawe艂niane bokserki w zabawny wzorek.
Na jego widok mimo woli roze艣mia艂a si臋 znowu, jak przed chwil膮.
- No i z czego si臋 tak cieszysz, kobieto? - mrukn膮艂 z nie ca艂kiem autentyczn膮 irytacj膮. - Wskakuj do 艂贸偶ka! - poleci艂 jej, wskazuj膮c r臋k膮 na olbrzymi, roz艂o偶ysty mebel z jedwabnym baldachimem.
- Do 艂贸偶ka? Ale po co? - j臋kn臋艂a przera偶ona. - Prosz臋 ci臋, Malik, nie r贸bmy tego teraz, przecie偶 kr贸l Hakem da艂 nam trzy dni na uporz膮dkowanie, a nie na dodatkowe skomplikowanie naszych spraw - pr贸bowa艂a argumentowa膰, broni膮c si臋 przed niepokoj膮c膮 perspektyw膮 sam na sam z szejkiem.
- M贸j kuzyn Hakem da艂 mi trzy dni na przygotowanie dla ciebie takich niespodzianek, jakie tylko zechc臋. Jestem pewien, 偶e w zwi膮zku z tym nie b臋dzie wnika艂 w szczeg贸艂y tego, co robimy - wyja艣ni艂 Malik. - Dlatego nie oci膮gaj si臋 ju偶 d艂u偶ej i nie wyszukuj przeszk贸d, tylko grzecznie wskakuj do 艂贸偶ka!
Zara pos艂usznie wsun臋艂a si臋 pod koc.
- Troch臋 si臋 posu艅, 偶ebym i ja si臋 zmie艣ci艂 - weso艂o zadysponowa艂 szejk.
Zrobi艂a mu miejsce u swego boku, a on natychmiast je zaj膮艂.
- Czego ode mnie teraz oczekujesz? - odwa偶y艂a si臋 zapyta膰.
- Absolutnie niczego - odpar艂. - To ty masz przecie偶 zosta膰 obdarowana, a nie ja.
- A co b臋dzie tym podarunkiem dla mnie, poza nocn膮 koszul膮 z myszk膮 Miki? - zaciekawi艂a si臋 Zara.
- 艢niadanie! - Jaki艣 obcy m臋偶czyzna, chyba kto艣 ze s艂u偶by ksi臋cia, otworzy艂 drzwi i pchaj膮c przed sob膮 barek na k贸艂kach, przystan膮艂 w progu komnaty.
Zaskoczona i lekko przestraszona Zara da艂a nura pod koc, kryj膮c si臋 pod nim wraz z g艂ow膮.
- Prosz臋 zostawi膰 - poleci艂 s艂u偶膮cemu Malik.
A kiedy drzwi si臋 zamkn臋艂y, szepn膮艂 wyra藕nie rozbawiony:
- Jeste艣my znowu sami, mo偶esz wyj艣膰 z kryj贸wki. Zara ostro偶nie wysun臋艂a g艂ow臋 spod koca.
- Nie widzia艂 mnie? - zapyta艂a.
- Nie mam poj臋cia - niefrasobliwie odpowiedzia艂 szejk, wyra藕nie drocz膮c si臋 z ni膮. - Mo偶e tak, a mo偶e nie.
- Bo偶e! - j臋kn臋艂a Zara. - Przecie偶 je艣li ten cz艂owiek widzia艂 nas razem w 艂贸偶ku i doniesie o tym kr贸lowi Hakemowi, to kr贸l nas zabije! A je艣li na dodatek poinformuje mojego ojczyma, to Kadar te偶 nas zabije.
- Drugi raz, tak? - wszed艂 jej w s艂owo szejk Malik i wybuchn膮艂 g艂o艣nym 艣miechem.
- No... nie - wykrztusi艂a, zorientowawszy si臋, 偶e ze zdenerwowania plecie g艂upstwa. - To by艂oby raczej niemo偶liwe.
- A widzisz! Wi臋c ani troch臋 si臋 nie przejmuj - uspokoi艂 j膮 - tylko 艣mia艂o korzystaj z mojego prezentu.
- A gdzie jest ten prezent?
Malik wyskoczy艂 z 艂贸偶ka i przyci膮gn膮艂 ruchomy barek, na kt贸rym, na du偶ej tacy, znajdowa艂o si臋 troch臋 rozmaitych wiktua艂贸w i gazeta.
- Prosz臋, oto klasyczne ameryka艅skie 艣niadanie najcz臋艣ciej spo偶ywane w niedzielny poranek - wyja艣ni艂, wr贸ciwszy na pos艂anie.
- To znaczy?
- Nale艣niki z syropem klonowym, owoce... - zacz膮艂 wylicza膰.
- I b臋dziemy jedli to 艣niadanie w 艂贸偶ku? - przerwa艂a mu, nadal bardzo zdziwiona.
- Owszem - potwierdzi艂 szejk. - Tak, jak to robi膮 wszystkie ameryka艅skie ma艂偶e艅stwa, je艣li ju偶 nawet nie w ka偶d膮 niedziel臋, to przynajmniej raz w miesi膮cu. B臋dziemy jedli w 艂贸偶ku niedzielne 艣niadanie i czytali na g艂os niedzielne wydanie gazety, na zmian臋, troch臋 ty mnie, troch臋 ja tobie.
- Tw贸j pierwszy prezent dla mnie bardzo przypomina ten, kt贸ry ja przygotowa艂am tobie zaraz na pocz膮tku naszej znajomo艣ci w San Francisco - zauwa偶y艂a Zara. - Z t膮 r贸偶nic膮, 偶e wtedy nie jedli艣my 艣niadania, tylko obiad, a nasze menu nie by艂o ameryka艅skie, tylko rahma艅skie.
- No i nie czytali艣my w 艂贸偶ku 偶adnej gazety! - doko艅czy艂 ze 艣miechem, wchodz膮c jej w s艂owo.
Nast臋pnego dnia szejk Malik przypomnia艂 sobie o zniecierpliwionej d艂ugim wyczekiwaniem Zarze dopiero wieczorem, gdy zasz艂o s艂o艅ce, wzeszed艂 ksi臋偶yc, a niebo nad Rahmanem zrobi艂o si臋 ju偶 ca艂kiem ciemne. Wtedy to w jej pokoju zjawi艂a si臋 s艂u偶膮ca i wypowiedzia艂a niemal dok艂adnie te same s艂owa, co poprzedniego dnia;
- Ksi膮偶臋 Haidar pani膮 wzywa! Prosz臋 si臋 po艣pieszy膰!
- Czy m贸wi艂 co艣 na temat ubioru?
- Ksi膮偶臋 wspomnia艂, 偶e pani wczorajszy str贸j by艂by najstosowniejszy na dzisiejsz膮 okazj臋 - stwierdzi艂a s艂u偶膮ca i sk艂oniwszy si臋, wysz艂a.
Nie chodzi艂o mu chyba o nocn膮 koszul臋 z myszk膮 Miki, tylko o to, w co sama si臋 ubra艂am, pomy艣la艂a Zara, wk艂adaj膮c jedwabn膮 sp贸dnic臋 i koronkow膮 bluzk臋.
Szejk Malik potwierdzi艂 s艂uszno艣膰 jej przypuszcze艅.
- Tak, w艂a艣nie o to mi chodzi艂o! - wykrzykn膮艂 na jej widok. - Ten str贸j b臋dzie najlepszy na dzisiejszy wiecz贸r.
- Czy sp臋dzimy ten wiecz贸r we dwoje? - spyta艂a.
- I tak, i nie - odpar艂 enigmatycznie.
- Nie rozumiem.
- Nie szkodzi. Zrozumiesz p贸藕niej, kiedy ju偶 dotrzemy na miejsce.
- Czy to znaczy, 偶e b臋dziemy gdzie艣 wyje偶d偶ali?
- Owszem - przytakn膮艂. - Zapraszam ci臋 do samochodu.
Uj膮艂 Zar臋 za r臋k臋 i wyprowadzi艂 j膮 z pa艂acu na dziedziniec, gdzie zaparkowana by艂a elegancka bia艂a limuzyna. Pom贸g艂 jej wsi膮艣膰 do auta, sam zaj膮艂 miejsce za kierownic膮. Uruchomi艂 pojazd i skierowa艂 go do艣膰 w膮sk膮 wewn臋trzn膮 drog膮 w odleg艂y kraniec pa艂acowych w艂o艣ci kr贸la Hakema bin Abdul Haidara.
W miejscu, w kt贸rym si臋 znale藕li, wysoki kamienny mur oddziela艂 i os艂ania艂 kr贸lewsk膮 posiad艂o艣膰 od napieraj膮cej z zewn膮trz pustyni. Naprzeciwko tego muru sta艂o kilkana艣cie jeep贸w. W艣r贸d nich, po艣rodku, by艂o jeszcze jedno wolne miejsce i szejk wprowadzi艂 tam swoj膮 bia艂膮 limuzyn臋. Zatrzymawszy samoch贸d, wy艂膮czy艂 silnik i zgasi艂 przednie 艣wiat艂a.
- Ju偶 zrozumia艂am, co mia艂e艣 na my艣li, m贸wi膮c, 偶e r贸wnocze艣nie b臋dziemy i nie b臋dziemy sami - stwierdzi艂a Zara. - W tych wszystkich samochodach s膮 przecie偶 jacy艣 ludzie, ale ani my nie widzimy ich w tych ciemno艣ciach, ani oni nas.
- W艂a艣nie! - potwierdzi艂 Malik.
- Ale po co znale藕li艣my si臋 pod tym murem... tak po ciemku, my i oni? - spyta艂a.
- Poczekaj cierpliwie, zaraz zobaczysz. O, ju偶! Ciemny mur rozja艣ni艂o nagle co艣 w rodzaju silnego
reflektora, wyrysowuj膮c na nim 艣wiat艂em spory poziomy prostok膮t. Z ukrytych gdzie艣 w pobli偶u g艂o艣nik贸w buchn臋艂a do艣膰 g艂o艣na muzyka.
- Co to b臋dzie, Malik?! - wykrzykn臋艂a zdumiona Zara.
- Kino - wyja艣ni艂 szejk.
- Kino, w kt贸rym widzowie ogl膮daj膮 film na wolnym powietrzu?
- Owszem - przytakn膮艂. - Ogl膮da si臋 film, siedz膮c we w艂asnym samochodzie. To taka ameryka艅ska tradycja, kino dla zmotoryzowanych. Czyli dla wszystkich, bo przecie偶 w Stanach ka偶dy ma jaki艣 tam w贸z.
- Amerykanie lubi膮 filmy? - zaciekawi艂a si臋 Zara. Malik roze艣mia艂 si臋.
- Lubi膮 kino, to pewne! - stwierdzi艂 rozbawiony.
- A przecie偶 w kinie ogl膮da si臋 filmy.
- Niekoniecznie.
- A co jeszcze mo偶na robi膰?
Nie odpowiedzia艂, tylko opu艣ci艂 boczn膮 szyb臋 i odebra艂 od kogo艣, kto kr膮偶y艂 pomi臋dzy zaparkowanymi samochodami, dwie spore torby z kolorowego papieru i dwie plastykowe butelki.
- To pra偶ona kukurydza, czyli popcorn, a do tego woda sodowa - wyja艣ni艂 Zarze, podaj膮c jej torb臋 i butelk臋. - Jak widzisz - nawi膮za艂 do postawionego przez ni膮 pytania - w ameryka艅skim kinie dla zmotoryzowanych mo偶na poza ogl膮daniem filmu tak偶e je艣膰 i pi膰. A tak偶e... - Zawiesi艂 g艂os, bo w艂a艣nie rozpocz膮艂 si臋 film.
- Tak偶e co? - dopytywa艂a si臋, zaciekawiona. Malik jednak nic nie odpowiedzia艂, tylko obj膮艂 j膮
i przytuli艂.
Film mia艂 smutne zako艅czenie i wzruszy艂 Zar臋 do 艂ez. Jego bohaterowie kochali si臋, ale zmuszeni byli rozsta膰 si臋 wbrew w艂asnej woli, co oczywi艣cie przypomnia艂o jej, i偶 pozosta艂 im jeszcze tylko jeden wsp贸lny dzie艅, zagwarantowany wspania艂omy艣lnie przez kr贸la Hakema.
A potem najprawdopodobniej zostaniemy na zawsze rozdzieleni, pomy艣la艂a przybita i zatroskana. On wr贸ci do Kalifornii, do swego domu w San Francisco, a ja zostan臋 tutaj, w Rahmanie, w kr贸lewskim haremie Hakema bin Abdul Haidara. Dosz艂a jednak do wniosku, 偶e zanim to nast膮pi, powinni przynajmniej wyja艣ni膰 sobie wszystko, co wa偶ne, tak by mogli rozsta膰 si臋 bez niedom贸wie艅. I zapyta艂a:
- Opowiesz mi o D偶ebie?
Na d藕wi臋k imienia, kt贸re wypowiedzia艂a, szejk odruchowo odsun膮艂 si臋 od niej i spojrzawszy na ni膮 z ukosa, rzuci艂:
- A co chcia艂aby艣 us艂ysze膰?
- Chcia艂abym us艂ysze膰 histori臋 inn膮 ni偶 ta, kt贸r膮 ostatnio opowiedzia艂 mi Paz - stwierdzi艂a.
- A co ci m贸wi艂?
- 呕e tamtego strasznego dnia pok艂贸ci艂e艣 si臋 z Asimem, wpad艂e艣 w gniew, miota艂e艣 gro藕by pod adresem wszystkich syn贸w Kadara, a potem... - Zara umilk艂a, nie maj膮c odwagi doko艅czy膰.
- A potem, co?
- A potem... rozjecha艂e艣 swoim terenowym samochodem... swoim jeepem... najm艂odszego z nich, D偶eba. - wykrztusi艂a.
Szejk wzi膮艂 g艂臋boki oddech. Wida膰 by艂o po nim, 偶e z najwy偶szym trudem opanowuje si臋, by nie wybuchn膮膰, nie wykrzycze膰 Zarze prosto w twarz swoich racji, nie wy艂adowa膰 na niej swojej z艂o艣ci. Zacisn膮艂 z臋by, przygryz艂 wargi, odczeka艂 w najwy偶szym napi臋ciu d艂u偶sz膮 chwil臋 i wreszcie zd艂awionym, lekko schrypni臋tym z nadmiaru emocji g艂osem wyrzek艂 dwa s艂owa:
- To k艂amstwo!
- To dobrze - szepn臋艂a Zara i odetchn臋艂a z ulg膮.
- Dlaczego dobrze? - zdziwi艂 si臋.
- Bo wol臋, 偶eby to Paz by艂 k艂amc膮, ni偶 偶eby艣 ty mia艂 by膰... - Zawiesi艂a g艂os.
- .. .morderc膮 - doko艅czy艂 rozgor膮czkowany. - Czy tak? To straszne s艂owo mia艂a艣 zamiar wypowiedzie膰, prawda?
Skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮.
- Jak ju偶 ci kiedy艣 m贸wi艂em, Zaro, nie jestem morderc膮 - zapewni艂. - Je偶eli chcesz, to opowiem ci wszystko, co sam wiem na temat wydarze艅 tamtego strasznego dnia, w kt贸rym zginaj tw贸j przyrodni brat D偶eb...
- Nie chc臋, Malik - przerwa艂a mu.
- Dlaczego?
- Bo ci wierz臋! Je艣li chcesz m贸wi膰, to opowiedz mi raczej co艣 innego - doda艂a.
- A mianowicie?
- W jaki spos贸b m贸j ojczym, Kadar bin Abu Salman, zdo艂a艂 zmusi膰 ci臋 do abdykacji przed dziesi臋ciu laty.
Szejk westchn膮艂.
- No c贸偶.;. - zacz膮艂. - M贸j ojciec, zn臋kany d艂ug膮 i ci臋偶k膮 chorob膮, zmar艂 w tym samym tygodniu, w kt贸rym zginaj tragicznie tw贸j przyrodni brat D偶eb. A ja mia艂em wtedy zaledwie dwadzie艣cia lat i zupe艂nie brakowa艂o mi politycznego do艣wiadczenia. Nie potrafi艂em si臋 skutecznie broni膰 przed pom贸wieniami Kadara. Dlatego on bez szczeg贸lnego trudu zdo艂a艂 przekona膰 przedstawicieli wi臋kszo艣ci najbardziej wp艂ywowych rahma艅skich rod贸w, 偶e nie jestem cz艂owiekiem honoru i nie nadaj臋 si臋 na kr贸la Rahmanu.
- Czy nikt nie sprzeciwi艂 si臋 w贸wczas mojemu ojczymowi? - spyta艂a Zara. - Nikt nie stan膮艂 w twojej obronie?
- Tylko Hakem bin Abdul Haidar, m贸j kuzyn - rzek艂 melancholijnie szejk. - Dlatego zdecydowa艂em si臋 dobrowolnie odda膰 mu koron臋.
- Jako jedynemu sprawiedliwemu?
- Ot贸偶 to!
- I Kadar si臋 zgodzi艂 na Hakema?
- Owszem - przytakn膮艂 Malik. - Mia艂 wobec niego pewien d艂ug wdzi臋czno艣ci, m贸j kuzyn uratowa艂 kiedy艣 na pustyni 偶ycie jego synowi.
- Kt贸remu?
- Pazowi w艂a艣nie, czyli temu, kt贸ry tyle ci o mnie nak艂ama艂. Niewa偶ne zreszt膮. - Szejk machn膮艂 r臋k膮. - W ka偶dym razie Kadar si臋 zgodzi艂, a wraz z nim ca艂a rodowa starszyzna Rahmanu. Hakem r贸wnie偶 si臋 zgodzi艂 i w ten spos贸b zasiad艂 na tronie i zosta艂 kr贸lem. A ja zasiad艂em za biurkiem i zosta艂em biznesmenem. I rozpocz膮艂em wszystko od nowa na obczy藕nie, w Ameryce. I 偶y艂em tam sobie w miar臋 spokojnie przez dziesi臋膰 lat, a偶 w moim 偶yciu pojawi艂a艣 si臋 ty!
- Pojawi艂am si臋 w twoim 偶yciu, 偶eby znikn膮膰, i to niestety ju偶 pojutrze - odezwa艂a si臋 Zara ze smutkiem.
Malik ponownie obj膮艂 j膮 i przytuli艂.
- Nie my艣l o tym, co mo偶e by膰 pojutrze - szepn膮艂. - Pomy艣l raczej, 偶e mamy dla siebie jeszcze ca艂y jutrzejszy dzie艅, zagwarantowany nam przez kr贸la Hakema.
- Na pewno dobrze si臋 czujesz? - z trosk膮 w g艂osie zapyta艂a Zara, gdy nast臋pnego dnia wczesnym popo艂udniem odwiedzi艂a brzemienn膮 ma艂偶onk臋 kr贸la Hakema w jej apartamentach.
- Tak. Wszystko ze mn膮 w najzupe艂niejszym porz膮dku - odpowiedzia艂a Rasha, kt贸ra odpoczywa艂a akurat, p贸艂le偶膮c na roz艂o偶ystej, wygodnej otomanie. - Nie przejmuj si臋 ani troch臋 moim stanem, jest przecie偶 ca艂kowicie naturalny. Lepiej mi co艣 opowiedz o wczorajszym podarunku szejka.
- Byli艣my w kinie - b膮kn臋艂a Zara.
- W prawdziwym kinie? Tu, w Rahmanie?
- Nie, nie - zaprzeczy艂a Zara. - W takim specjalnie urz膮dzonym przez Malika... w typowo ameryka艅skim stylu. W kinie dla zmotoryzowanych, na wolnym powietrzu. Siedzieli艣my w limuzynie szejka, ogl膮dali艣my film...
- Naprawd臋 ogl膮dali艣cie film? - wtr膮ci艂a ze 艣miechem Rasha, przerywaj膮c Zarze opowie艣膰. - Czy mo偶e raczej...
Rozbawiona ma艂偶onka kr贸la Hakema nie zd膮偶y艂a sformu艂owa膰 do ko艅ca drugiego pytania, bo w komnacie nagle pojawi艂a si臋 s艂u偶膮ca z wiadomo艣ci膮, 偶e ksi膮偶臋 Haidar wzywa Zar臋 do siebie.
- Id藕 wi臋c, id藕, moja droga, skoro szejk czeka, nie b臋d臋 ci臋 zatrzymywa艂a ani chwili! - 艣mia艂a si臋 Rasha.
- A mo偶e jednak powinnam zosta膰 z tob膮? - Zara nie by艂a pewna, czy ma prawo opu艣ci膰 kr贸lewsk膮 ma艂偶onk臋 w sytuacji, kiedy dos艂ownie w ka偶dej chwili m贸g艂 si臋 u niej rozpocz膮膰 por贸d.
- W 偶adnym wypadku! - kategorycznie sprzeciwi艂a si臋 Rasha. - W pa艂acu jest mn贸stwo ludzi, kt贸rzy b臋d膮 mogli mi pom贸c w razie potrzeby, jest s艂u偶ba, s膮 dworzanie, jest te偶 lekarz. A ty masz dzi艣 trzeci膮 i ostatni膮 okazj臋 otrzymania od Malika specjalnego prezentu i nie powinna艣 tej niepowtarzalnej okazji zmarnowa膰. Zw艂aszcza - doda艂a po kr贸tkiej chwili milczenia - 偶e nie wiadomo przecie偶, co b臋dzie z wami dalej.
- Fakt, nie wiadomo - potwierdzi艂a z zadum膮 Zara. - Wszystko zale偶y od jutrzejszej decyzji kr贸la Hakema.
- Wszystko, moja droga, zale偶y od wyrok贸w losu, kt贸rym podlegaj膮 nawet kr贸lowie - u艣ci艣li艂a z lekkim, ale nad wyraz ciep艂ym i 偶yczliwym u艣miechem Rasha. - Nie martw si臋 wi臋c zawczasu o jutro, kt贸re dopiero nadejdzie, tylko raduj si臋 dniem dzisiejszym, kt贸ry jest ci w tej chwili dany - doda艂a filozoficznie. - A teraz biegnij na spotkanie z Malikiem!
Zara sk艂oni艂a si臋 kr贸lewskiej ma艂偶once i wysz艂a z apartamentu na korytarz, kieruj膮c si臋 szybkim krokiem w stron臋 swojego pokoju. S艂u偶膮ca wybieg艂a za ni膮 i dogoni艂a j膮 tu偶 przed drzwiami.
- Czy co艣 si臋 sta艂o? - przestraszy艂a si臋 Zara.
- Nie, nie! Zapomnia艂am tylko powiedzie膰, 偶e ksi膮偶臋 Haidar 偶yczy艂 sobie, 偶eby ubra艂a si臋 pani w sportowy str贸j, jak na wycieczk臋.
- Rozumiem - mrukn臋艂a Zara, chocia偶 w istocie nie mia艂a poj臋cia, dok膮d szejk tym razem zechce j膮 zabra膰.
Kiedy ju偶 wesz艂a do pokoju i zacz臋艂a si臋 w po艣piechu przebiera膰 w d偶insy i koszulow膮 bluzk臋, pomy艣la艂a w pewnym momencie, 偶e by膰 mo偶e szejk chce j膮 po prostu porwa膰 z pa艂acu i wywie藕膰 potajemnie z Rahmanu. Ostatecznie odrzuci艂a jednak tak膮 ewentualno艣膰, uzna艂a bowiem, 偶e szejk jest nazbyt lojalny wobec swego kr贸lewskiego kuzyna, by tak uczyni膰. Honor by mu na to nie pozwoli艂. Wi臋c mo偶e r贸wnie偶 ten sam honor nie pozwoli mu zostawi膰 mnie na pastw臋 losu? - pomy艣la艂a z nadziej膮, wychodz膮c z pokoju.
Szejk czeka艂 na ni膮 w saloniku swego apartamentu.
- Wygl膮dasz w艂a艣nie tak, jak oczekiwa艂em - stwierdzi艂 na jej widok.
- A czego ja mam oczekiwa膰? - zapyta艂a.
- Wiadomo: trzeciej niespodzianki! - odpar艂 z tajemniczym u艣miechem.
- Podobnej do dwu poprzednich?
- Sama wkr贸tce ocenisz - wyja艣ni艂. - Musimy tylko dotrze膰 tam, gdzie ta dzisiejsza niespodzianka na ciebie czeka.
- Pojedziemy samochodem? - zainteresowa艂a si臋.
- Tak.
- Tym, co wczoraj?
- Nie, innym.
- A jakim?
- Terenowym jeepem.
- Czy to znaczy, 偶e pojedziemy gdzie艣 dalej?
- Troch臋 dalej - wyja艣ni艂 z lekka zniecierpliwiony indagacjami szejk.
- A dok膮d? - niestrudzenie wypytywa艂a Zara.
- Sama zobaczysz - uci膮艂 dyskusj臋. - Chod藕my ju偶! Uj膮艂 j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 za sob膮. Wyszli z pa艂acu na wewn臋trzny dziedziniec i wsiedli do zaparkowanego tam terenowego jeepa. Szejk uruchomi艂 silnik i przez jedn膮 z bocznych bram wyprowadzi艂 samoch贸d poza teren kr贸lewskich posiad艂o艣ci, na otaczaj膮ce pa艂ac p贸艂pustynne bezdro偶e.
- Sama widzisz - odezwa艂 si臋 do Zary - 偶e limuzyn膮, z kt贸rej korzystali艣my wczoraj, udaj膮c si臋 do kina, nie zajechaliby艣my t臋dy daleko.
- A d艂ugo b臋dziemy jechali? - zapyta艂a, chc膮c z odpowiedzi szejka wywnioskowa膰 cokolwiek na temat ostatecznego celu podr贸偶y.
- Mniej wi臋cej godzin臋 - stwierdzi艂 lakonicznie.
W takim razie wygl膮da na to, 偶e jedziemy do oazy Habbah, pomy艣la艂a Zara, przypominaj膮c sobie niezwyk艂e miejsce, w kt贸rym by艂a kilkakrotnie w dzieci艅stwie: otoczon膮 do艣膰 wysokimi ska艂kami pustynn膮 enklaw臋, pe艂n膮 zieleni i 偶ycia dzi臋ki tryskaj膮cemu z g艂臋bi ziemi niezwykle wydajnemu 藕r贸d艂u krystalicznie czystej wody.
W istocie, po pi臋膰dziesi臋ciu kilku minutach szybkiej jazdy po bezdro偶ach przekona艂a si臋, 偶e jej przypuszczenia by艂y s艂uszne. W oddali zarysowa艂y si臋 bowiem na monotonnej p艂aszczy藕nie ska艂ki i sylwetki palm.
- To miejsce nazywa si臋 Habbah, prawda? - rzuci艂a, by si臋 ostatecznie upewni膰.
- Tak - potwierdzi艂 szejk i jeszcze mocniej docisn膮艂 peda艂 gazu.
Z ka偶d膮 chwil膮 byli coraz bli偶ej, poza wysokimi palmami mogli ju偶 dostrzec przez przedni膮 szyb臋 samochodu r贸wnie偶 ni偶sze, ale niezmiernie bujne krzewy, a tak偶e ukryte w艣r贸d nich niewielkie bia艂e chaty.
- A gdzie s膮 ludzie? Znikn臋li? - zapyta艂a ze zdziwieniem, kiedy dotarli ju偶 na miejsce i szejk zatrzyma艂 w贸z na skraju wyra藕nie opustosza艂ej oazy. - Nikt nas nie wita, nikt na nas nie zwraca uwagi, a przecie偶 tutejsi mieszka艅cy chyba niecz臋sto widuj膮 przyjezdnych!
- Nie denerwuj si臋, wszyscy mieszka艅cy Habbah s膮 na pikniku nad jeziorkiem, tam, za tymi ska艂kami - uspokoi艂 j膮 szejk i wskaza艂 na szereg kamiennych sto偶k贸w, pomi臋dzy kt贸rymi przebiega艂a w膮ska 艣cie偶ka. - Na typowo ameryka艅skim pikniku - doda艂. - Takim, na kt贸rym wszyscy wsp贸lnie grilluj膮, graj膮 w baseball i w og贸le. Sama zobaczysz! Chod藕!
Wysiedli z samochodu i ruszyli w stron臋 niewielkiego wodnego zbiornika, nazywanego jeziorkiem troch臋 na wyrost.
- Po co w艂a艣ciwie Amerykanie urz膮dzaj膮 takie pikniki? - spyta艂a Zara.
- 呕eby si臋 lepiej pozna膰 - odpar艂 Malik. - Na piknikach spotykaj膮 si臋 s膮siedzi z tego samego osiedla albo pracownicy tej samej firmy. Wsp贸lnie wypoczywaj膮c, maj膮 okazj臋 do lepszego poznania si臋, a nawet do nawi膮zania przyja藕ni.
- Pi臋knie to brzmi - zauwa偶y艂a Zara.
- Bo to jest pi臋kne - stwierdzi艂 szejk.
Kiedy min臋li przes艂aniaj膮ce widok ska艂ki, ujrzeli niewielki, ale bardzo malowniczy zbiornik wodny, wok贸艂 kt贸rego biwakowa艂y ca艂ymi rodzinami mieszka艅cy Habbah. Doro艣li byli zaj臋ci grillowaniem i rozmowami, a dzieci wsp贸ln膮 zabaw膮.
- Do艂膮czymy do nich? - spyta艂a Zara.
- Nie, nie, jeszcze nie teraz - powiedzia艂 lekko zniecierpliwionym tonem i szybko poprowadzi艂 j膮 na przeciwleg艂y brzeg jeziorka.
Nie by艂o tam nikogo poza jedn膮 jedyn膮 starsz膮 kobiet膮 w s艂omkowym kapeluszu, kt贸ra siedzia艂a nad wod膮 z w臋dk膮 w r臋ku.
- S膮 tutaj jakie艣 ryby? Mo偶na w臋dkowa膰? Mo偶na cokolwiek z艂owi膰? - zaciekawi艂a si臋 Zara.
- Najlepiej zapytaj t臋 pani膮 - doradzi艂 jej szejk. Podeszli bli偶ej do kobiety z w臋dk膮.
- Dzie艅 dobry. Czy pani ju偶 co艣 z艂owi艂a? - odezwa艂a si臋 Zara.
- Przepraszam, ale nie rozumiem tutejszego j臋zyka. Jestem Amerykank膮 - odpowiedzia艂a po angielsku i spojrza艂a na Zar臋 spod szerokiego s艂omkowego ronda tak jako艣 dziwnie mi臋kko, czule, tkliwie, jakby przez 艂zy.
Ameryka艅ska turystka z w臋dk膮 tutaj, w Rahmanie, w oazie Habbah, w samym 艣rodku pustyni, akurat teraz, kiedy i ja tu jestem? Co za niezwyk艂y zbieg okoliczno艣ci! - zdumia艂a si臋 w duchu Zara.
I zapyta艂a:
- Jak pani tutaj trafi艂a?
A wtedy starsza pani, nie b臋d膮c w stanie ju偶 d艂u偶ej panowa膰 nad emocjami, rozp艂aka艂a si臋 i przez 艂zy wykrztusi艂a:
- Przyjecha艂am do ciebie... Sarah.
Zara potrzebowa艂a tylko kilku sekund, 偶eby skojarzy膰 prawid艂owo wszystkie fakty i zrozumie膰, 偶e siwow艂osa Amerykanka, w臋dkuj膮ca nad jeziorkiem w pustynnej oazie Habbah, to jej w艂asna babcia, odnaleziona jakim艣 cudem w Stanach Zjednoczonych przez szejka Malika i specjalnie na dzisiejsz膮 okazj臋 zaproszona do Rahmanu. I to by艂a ta trzecia najwspanialsza niespodzianka!
ROZDZIA艁 DZIESI膭TY
W ci膮gu nast臋pnych kilku sekund Zara r贸wnie偶 rozp艂aka艂a si臋 ze wzruszenia.
Po czym rzuci艂a si臋 w szeroko otwarte ramiona starszej damy i odwzajemniaj膮c jej serdeczne u艣ciski, zacz臋艂a powtarza膰 raz po raz:
- Babcia, babcia, moja babcia.
- Tak, jestem twoj膮 babci膮, moje dziecko, rodzon膮 matk膮 twojej matki - potwierdzi艂a starsza pani, cofn膮wszy si臋 o p贸艂 kroku, na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tych ramion, 偶eby si臋 lepiej przyjrze膰 cudownie odnalezionej wnuczce. - Masz w艂a艣nie po mnie te zielone oczy, bo twoja mama mia艂a niebieskie, a ojciec piwne. I te jasnoblond w艂osy te偶 masz po mnie, bo twoi obydwoje rodzice byli ciemnymi blondynami, Sarah.
- To ja mam na imi臋 Sarah, a nie Zara?
- Oczywi艣cie, moje dziecko - odpowiedzia艂a na pytanie wnuczki starsza dama. - Przynajmniej w Ameryce mia艂a艣 na imi臋 Sarah, zanim ci臋 tutaj na tej pustyni przechrzcili po swojemu - doda艂a 偶artobliwym tonem.
- A ty, babciu, jak masz na imi臋?
- W dokumentach zapisali mi Caroline, ale wszyscy moi bliscy nazywaj膮 mnie Lottie. Wi臋c tak偶e dla ciebie, moje dziecko, mam na imi臋 Lottie.
- Babcia Lottie. Moja babcia Lottie - powt贸rzy艂a z radosnym u艣miechem Zara, ciesz膮c si臋, wr臋cz delektuj膮c ka偶dym wypowiadanym s艂owem.
Zerkn臋艂a na szejka Malika. Wycofa艂 si臋 dyskretnie i sta艂 w pewnym oddaleniu, by nie przeszkadza膰. Zara mia艂a ogromn膮 ochot臋 podzieli膰 si臋 z nim swoj膮 rado艣ci膮, powiedzie膰 mu, jak bardzo jest szcz臋艣liwa i jak ogromnie mu wdzi臋czna za odszukanie bliskiej krewnej, z kt贸r膮 nie utrzymywa艂a 偶adnych kontakt贸w i kt贸rej nawet nie pami臋ta艂a z dzieci艅stwa. Nie chc膮c jednak zostawia膰, cho膰by na moment, cudownie odnalezionej babci Lottie, przes艂a艂a mu tylko u艣miech.
Starsza pani spostrzeg艂a ten u艣miech i oczywi艣cie nie omieszka艂a zauwa偶y膰:
- Ten tw贸j Malik Haidar, to 艣wietny ch艂opak, Sarah. To znaczy wspania艂y m臋偶czyzna - poprawi艂a si臋.
- O, tak! - potwierdzi艂a bez wahania Zara.
- Ogromnie si臋 ciesz臋, moje dziecko, 偶e sobie kogo艣 takiego znalaz艂a艣. Bo, szczerze m贸wi膮c, ilekro膰 o tobie my艣la艂am, zawsze si臋 ba艂am, 偶e zostaniesz zmuszona do jakiego艣 niechcianego ma艂偶e艅stwa - wyzna艂a.
Zara nie podj臋艂a tego tematu i nie nawi膮za艂a do swego ewentualnego maria偶u. Nie chcia艂a przera偶a膰 starszej pani opowie艣ci膮 o tym, 偶e zale偶nie od decyzji, jak膮 podejmie w najbli偶szym czasie kr贸l Hakem, mo偶e wkr贸tce zosta膰 albo drug膮 kr贸lewsk膮 ma艂偶onk膮, albo 偶on膮 siedemdziesi臋cioletniego wuja swego ojczyma, albo - w najlepszym razie - kochank膮 szejka Malika. Wola艂a wi臋c zapyta膰 o sw膮 ameryka艅sk膮 rodzin臋.
- Czy mam w Stanach Zjednoczonych jeszcze kogo艣 bliskiego poza tob膮, babciu Lottie? Jakie艣 ciocie, wujk贸w, kuzyn贸w?
- Oczywi艣cie, 偶e masz, moje dziecko - odpowiedzia艂a starsza pani. - Przywioz艂am ze sob膮 rodzinny album ze zdj臋ciami, wi臋c zaraz ci ich wszystkich poka偶臋. Pomy艣la艂am, 偶e na pewno ch臋tnie obejrzysz ich fotografie, zanim b臋dziesz mia艂a okazj臋 pozna膰 swoich ameryka艅skich krewniak贸w osobi艣cie!
- A czy oni... zaakceptowaliby mnie, przyj臋liby mnie do rodziny? - zapyta艂a Zara troch臋 niepewnie, z wyra藕nym wahaniem.
- Ma si臋 rozumie膰, moje dziecko, z otwartymi ramionami! - wykrzykn臋艂a podekscytowana starsza pani.
- Tak samo, jak ja! Bo ja przez te wszystkie lata to wprost nie mog艂am sobie darowa膰 - wyzna艂a - 偶e por贸偶ni艂am si臋 z twoj膮 mam膮 z zupe艂nie bezsensownych powod贸w i przez to straci艂am z ni膮 kontakt, niestety, ju偶 do ko艅ca jej 偶ycia. A przez to straci艂am r贸wnie偶 kontakt z tob膮.
- Na szcz臋艣cie spotka艂y艣my si臋 w ko艅cu, babciu Lottie
- szepn臋艂a Zara, z najwy偶szym trudem t艂umi膮c 艂zy, kt贸re nap艂yn臋艂y jej do oczu na my艣l o straconych latach i przedwcze艣nie zmar艂ej matce.
- Na szcz臋艣cie - szepn臋艂a starsza pani i ponownie wzi臋艂a wnuczk臋 w ramiona.
Kiedy si臋 ju偶 do woli wy艣ciska艂y, przez dobr膮 godzin臋 ogl膮da艂y rodzinne zdj臋cia.
W tym czasie Malik zarz膮dzi艂 dla ca艂ej tr贸jki kolacj臋. Zjedli j膮 na wolnym powietrzu, przy 艣wietle pochodni, poniewa偶 w艂a艣nie zapada艂 ju偶 zmierzch i nagle ca艂kowicie si臋 艣ciemni艂o.
- Niestety, robi si臋 p贸藕no, musz臋 si臋 chyba powoli z wami 偶egna膰, moi drodzy - stwierdzi艂a po posi艂ku starsza pani, spojrzawszy na zegarek. - Panie Haidar - zwr贸ci艂a si臋 do szejka Malika - bardzo panu dzi臋kuj臋 za to wspania艂e spotkanie! A przede wszystkim za to, 偶e pom贸g艂 mi pan odzyska膰 wnuczk臋.
- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie - odpowiedzia艂 szejk i szarmancko poca艂owa艂 babci臋 Lottie w r臋k臋. Po czym doda艂: - Prosz臋 nie s膮dzi膰, 偶e 偶egna si臋 pani z nami na d艂ugo. Gdy tylko wr贸cimy, podam memu kuzynowi Hakemowi nazw臋 pani hotelu i poprosz臋 go, by umo偶liwi艂 pani d艂u偶szy pobyt w pa艂acu, gdzie w tej chwili przebywamy obydwoje z Zar膮.
- To by艂oby cudownie! - ucieszy艂a si臋 starsza pani. U艣cisn膮wszy kordialnie d艂o艅 Malikowi, podesz艂a z kolei do wnuczki, by na po偶egnanie wzi膮膰 j膮 w obj臋cia.
- To dobry cz艂owiek - szepn臋艂a jej do ucha. - Koniecznie trzymajcie si臋 razem, moje dziecko!
- Przecie偶 to nie zale偶y tylko ode mnie, babciu - rzek艂a p贸艂g艂osem Zara. - Niestety, to w og贸le nie zale偶y ode mnie.
- Aha, wi臋c on jeszcze ci si臋 nie o艣wiadczy艂, nie poprosi艂 ci臋 o r臋k臋? - trafnie wywnioskowa艂a starsza pani.
- Nie przejmuj si臋 tym, moje dziecko - pocieszy艂a wnuczk臋. - Poprosi, na pewno poprosi! Przecie偶 z daleka wida膰, jak bardzo mu na tobie zale偶y.
- Babciu, to ja jutro zadzwoni臋 do ciebie, do hotelu!
- Zara szybko zmieni艂a temat, obawiaj膮c si臋, 偶e Malik mo偶e us艂ysze膰 ich rozmow臋.
- B臋d臋 czeka艂a na telefon.
- A ja teraz odprowadz臋 pani膮 do samochodu - zaofiarowa艂 si臋 Malik.
Poda艂 starszej pani rami臋 i odszed艂 z ni膮 w kierunku zabudowa艅 oazy.
Kiedy po kilkunastu minutach wr贸ci艂 nad jezioro, mia艂 ze sob膮 koc, kt贸ry przyni贸s艂 z samochodu.
- To dla nas, 偶eby艣my - mogli wygodnie przysi膮艣膰, patrz膮c na fajerwerki - poinformowa艂.
- To b臋d膮 jeszcze fajerwerki dzi艣 wieczorem? - zdziwi艂a si臋 Zara.
- Na zako艅czenie prawdziwego ameryka艅skiego pikniku musz膮 by膰. Koniecznie!
- Czy tutaj b臋dziemy je ogl膮dali?
- Nie, na skraju osady, troch臋 dalej od zabudowa艅 i ogrod贸w. Uzna艂em, 偶e to b臋dzie najlepsze, najbezpieczniejsze miejsce na pokaz sztucznych ogni - wyja艣ni艂 szejk.
- Chod藕!
Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i zaprowadzi艂 w miejsce, gdzie zielona oaza Habbah graniczy艂a z otaczaj膮c膮 j膮 ze wszystkich stron pustyni膮. Tam roz艂o偶yli koc i usiedli na nim.
- Zaraz si臋 zacznie - oznajmi艂 Malik, obejmuj膮c Zar臋 ramieniem.
Przytuli艂a si臋 mocno do niego i szepn臋艂a:
- Chcia艂abym, 偶eby si臋 nigdy nie sko艅czy艂o.
- Masz na my艣li fajerwerki?
- Mam na my艣li wszystko - stwierdzi艂a z zadum膮. Po czym doda艂a po艣piesznie: - Ogromnie ci za to wszystko dzi臋kuj臋, Malik, za pi臋kne trzy niespodzianki w ameryka艅skim stylu, a zw艂aszcza za odnalezienie mojej babci Lottie.
- W艂a艣ciwie to Alice, moja nieoceniona sekretarka, odnalaz艂a twoj膮 babci臋, to znaczy zdoby艂a jej adres - u艣ci艣li艂 szejk. - Ja jej tylko z艂o偶y艂em wizyt臋 w Ameryce, opowie -
dzia艂em o tobie i o sobie. No i zaprosi艂em j膮 do Rahmanu. Pozosta艂o tylko telefonicznie uzgodni膰 dzie艅 jej przybycia.
- Zrobi艂e艣 dla mnie tak wiele, Malik - - szepn臋艂a Zara. - Tak wiele!
- Ty dla mnie te偶. Tamte trzy dni, kt贸re sp臋dzili艣my razem w Kalifornii, by艂y wspania艂e!
- Te te偶 s膮 wspania艂e, Malik. I ko艅cz膮 si臋 czym艣 tak niezwyk艂ym. Popatrz!
Na ciemnogranatowym niebie rozb艂ys艂y nagle kaskad膮 wielobarwnych 艣wiate艂 fajerwerki. Pokaz trwa艂 d艂ugo, kilkana艣cie minut. Zara by艂a nim zachwycona. Jeszcze nigdy w 偶yciu czego艣 takiego nie widzia艂a. Kalejdoskopowo zmieniaj膮ce si臋 formy, rysowane na ekranie nieba za pomoc膮 koloru i ognia, wydawa艂y si臋 jej tak fantastyczne, tak niezwyk艂e, tak wspania艂e, jak obrazy z najpi臋kniejszego snu. A kiedy 艣wiat艂a zgas艂y i niebo zn贸w pociemnia艂o, cudowny sen bynajmniej si臋 nie sko艅czy艂, bo oto Malik wzi膮艂 j膮 w ramiona i zacz膮艂 nami臋tnie ca艂owa膰.
Tak mog艂oby ju偶 by膰 do ko艅ca 艣wiata, my艣la艂a, poddaj膮c si臋 ulegle pieszczocie jego ust i odwzajemniaj膮c j膮 w pot臋guj膮cym si臋 gwa艂townie z ka偶d膮 chwil膮 podnieceniu. Tak mog艂oby ju偶 pozosta膰 na zawsze, a偶 po kres jej 偶ycia, a偶 po kres!
Spleceni w u艣cisku, zapomnieli o wszystkich problemach, o up艂ywaj膮cym czasie, o kr贸lewskiej decyzji, kt贸ra mia艂a zapa艣膰 nazajutrz. I nagle...
Nagle wok贸艂 znowu rozb艂ys艂y ostre 艣wiat艂a!
Tu偶 obok nich zatrzyma艂 si臋 z piskiem opon samoch贸d i wyskoczy艂 z niego Kadar bin Abu Salman.
- Precz z r臋koma od mojej c贸rki, niegodziwcze! - wrzasn膮艂.
Malik uwolni艂 Zar臋 z obj臋膰 i wsta艂. Ona r贸wnie偶 zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi.
- Zostaw j膮, niegodziwcze, bo po偶a艂ujesz! - zagrozi艂 szejkowi Kadar.
Malik os艂oni艂 roztrz臋sion膮 Zar臋 w艂asnym cia艂em i odpowiedzia艂:
- Nigdy jej nie zostawi臋, bo jest moja. I nikt mi jej ju偶 nie odbierze, nawet ty.
- Mylisz si臋, g艂upcze - warkn膮艂 Kadar. - My ci j膮 odbierzemy, ja i moi synowie. - Wskaza艂 na asystuj膮cych mu pi臋ciu m艂odych m臋偶czyzn. - Odbierzemy ci j膮 i oddamy kr贸lowi Hakemowi, kt贸remu zosta艂a przyrzeczona jako druga ma艂偶onka. Ciebie te偶 odwieziemy do pa艂acu, niegodziwcze, 偶eby kr贸l m贸g艂 ci臋 osobi艣cie odes艂a膰 do wszystkich diab艂贸w, czyli do tej twojej Ameryki!
- Ojcze, nie kompromituj si臋 zachowaniem godnym rozb贸jnika - wybuchn臋艂a Zara. - My sami wr贸cimy do pa艂acu. I sami podporz膮dkujemy si臋 decyzji kr贸la Hakema, bez nacisk贸w z twojej strony. Ale pami臋taj, 偶e tylko kr贸l ma prawo stanowi膰 o naszym przysz艂ym losie, nikt inny. A ju偶 na pewno nie ty!
Kadar bin Abu Salman, pora偶ony trafno艣ci膮 s艂贸w swojej krn膮brnej pasierbicy, spu艣ci艂 nieco z tonu.
- Nie dzia艂am wbrew kr贸lowi, tylko w jego imieniu - rzuci艂.
- A mo偶e jednak pozwoliliby艣my kr贸lowi dzia艂a膰 samodzielnie we w艂asnym imieniu? - odezwa艂 si臋 na to szejk.
- A konkretnie, co proponujesz? - spyta艂 Kadar.
- Sta艅my przed jego obliczem i wys艂uchajmy jego decyzji.
- Zgoda - przysta艂 Kadar. - Tylko nie pr贸buj przypadkiem 偶adnych niecnych sztuczek w drodze do pa艂acu!
- Po pierwsze - wyja艣ni艂 szejk - ju偶 wcze艣niej da艂em s艂owo Hakemowi, 偶e dzi艣 wieczorem wr贸c臋 z Zar膮 do pa艂acu, wi臋c danego s艂owa nie z艂ami臋, a po drugie... C贸偶, sam wiesz, 偶e droga st膮d, z oazy Habbah do kr贸lewskiej stolicy prowadzi przez pustyni臋, a ucieczka na pustyni臋 mo偶e oznacza膰 tylko jedno... 艣mier膰. Wi臋c nie b臋dziemy pr贸bowali ucieka膰.
- Zw艂aszcza 偶e i tak nie spos贸b uciec przed wyrokami losu - doda艂a Zara, przypomniawszy sobie m膮dre s艂owa, jakie wcze艣niej us艂ysza艂a od Rashy.
- Jed藕my wi臋c, zamiast tu sta膰 i gada膰 - mrukn膮艂 Kadar bin Abu Salman.
- Jed藕my - zgodzi艂 si臋 szejk.
Uj膮艂 Zar臋 za r臋k臋. W asy艣cie Kadara i jego syn贸w wr贸cili piechot膮 do oazy, gdzie zostawili sw贸j samoch贸d. Wsiedli do niego i ruszyli w drog臋, a ojczym Zary i jej przyrodni bracia pojechali za nimi w艂asnym jeepem, prowadzonym przez pe艂ni膮cego rol臋 kierowcy Paza.
Do kr贸lewskiego pa艂acu dojechali r贸wnocze艣nie.
I r贸wnocze艣nie, ca艂膮 o艣mioosobow膮 gromad膮, stan臋li przed kr贸lewskim obliczem w sali tronowej.
- Dobrze, 偶e wszyscy tu jeste艣cie - stwierdzi艂 z trudnym do ukrycia zadowoleniem Hakem bin Abdul Haidar. - Mam wam co nieco do zakomunikowania.
- Zamieniamy si臋 w s艂uch, czcigodny panie - rzuci艂 Kadar.
- S艂uchamy ci臋 z najwy偶sz膮 uwag膮, kuzynie - rzek艂 Malik.
- Po pierwsze - rozpocz膮艂 kr贸l - musz臋 powiedzie膰 wam, 偶e moja najukocha艅sza ma艂偶onka Rasha przed dwiema godzinami szcz臋艣liwie powi艂a dziecko p艂ci m臋skiej, mam zatem ju偶 m臋skiego potomka, nast臋pc臋 kr贸lewskiego tronu i nie musz臋 偶eni膰 si臋 po raz drugi.
- To wspaniale! - wykrzykn臋艂a Zara, nie zdo艂awszy si臋 opanowa膰 przed szczerym wypowiedzeniem tego, co naprawd臋 my艣la艂a.
Kr贸l Hakem bin Abdul Haidar u艣miechn膮艂 si臋 dobrotliwie.
- Tak si臋 sk艂ada, 偶e ja te偶 nie marzy艂em o tym ma艂偶e艅stwie, tylko raczej czu艂em si臋 do niego zobligowany przez okoliczno艣ci i poniek膮d przymuszony przez dyplomatyczne zabiegi twojego ojczyma - przyzna艂.
- Czcigodny panie, przecie偶 ty unieszcz臋艣liwiasz moj膮 c贸rk臋, nie chc膮c jej - odezwa艂 si臋 Kadar, rozz艂oszczony faktem, 偶e sprawy przesta艂y uk艂ada膰 si臋 po jego my艣li.
- Unieszcz臋艣liwi艂bym j膮 - odparowa艂 kr贸l - pozwalaj膮c tobie stanowi膰 o jej losie, bo wiem, 偶e jej grozi艂e艣 ma艂偶e艅stwem z siedemdziesi臋cioletnim starcem, w艂asnym owdowia艂ym wujem. Dlatego postanowi艂em skorzysta膰 z kr贸lewskiego przywileju, kt贸ry pozwala mi, jako ojcu wszystkich moich poddanych, zast膮pi膰 ka偶dego ojca rodziny w podejmowaniu wa偶nych decyzji - oznajmi艂. - I korzystaj膮c z tego przywileju, postanowi艂em obecn膮 tutaj Zar臋 odda膰 za ma艂偶onk臋 r贸wnie偶 tu obecnemu szejkowi Malikowi Haidarowi, mojemu najbli偶szemu kuzynowi, ksi臋ciu krwi i ameryka艅skiemu finansi艣cie w jednej osobie.
- I jeszcze do tego mordercy! - wykrzykn膮艂 Kadar, nie maj膮c ju偶 w zanadrzu 偶adnego innego argumentu, jaki m贸g艂by wykorzysta膰 dla storpedowania kr贸lewskiego postanowienia. - Mordercy przyrodniego brata swojej przysz艂ej 偶ony!
- Ojcze, szejk Malik nie jest morderc膮 D偶eba! - zaprotestowa艂a z przekonaniem Zara. - Na pewno nie!
- Kt贸偶 wi臋c m贸g艂by nim by膰? - obruszy艂 si臋 Kadar.
- Przecie偶 to jego samoch贸d zabi艂 mojego syna, wszyscy widzieli.
- Samoch贸d tak, ale nie ja - odezwa艂 si臋 na to Malik.
- Nie zaprzeczam, 偶e to m贸j w贸z spowodowa艂 ten nieszcz臋艣liwy wypadek, w kt贸rym zgin膮艂 D偶eb. Ale to nie ja siedzia艂em wtedy za jego kierownic膮.
- A kto? - warkn膮艂 Kadar.
- Tego nie wiem - odpowiedzia艂 szejk. - Kiedy po k艂贸tni z Asimem wybieg艂em w贸wczas z waszego domu, by艂o ju偶 po wszystkim. D偶eb kona艂, a sprawca wypadku przepad艂 bez 艣ladu. Kto nim by艂, tego niestety nie wiem - powt贸rzy艂.
- A kt贸偶 to wie? - rzuci艂 Kadar. Szejk wzruszy艂 ramionami.
- By膰 mo偶e kt贸ry艣 z twoich syn贸w widzia艂 i wie.
- Je偶eli kt贸ry艣 z moich syn贸w wie na temat 艣mierci D偶eba co艣, czego ja nie wiem, a nie wyjawi nam tego teraz w obecno艣ci kr贸la - odezwa艂 si臋 na to Kadar bin Abu Salman, czerwieniej膮c na twarzy z oburzenia i gniewu - to niechaj b臋dzie po stokro膰 przekl臋ty, a mnie i ca艂y m贸j r贸d niechaj piek艂o poch艂onie!
Po tych s艂owach, wypowiedzianych przez ojczyma Zary z najwy偶sz膮 powag膮, bardzo gro藕nym, a r贸wnocze艣nie niezwykle uroczystym tonem, w sali tronowej pa艂acu kr贸la Hakema zapad艂a absolutna cisza. Nikt nie o艣mieli艂 si臋 jej przerwa膰, nawet monarcha. Wszyscy czekali w napi臋ciu na reakcj臋 syn贸w Kadara, 艣wiadomi faktu, 偶e 偶yj膮c w kraju, gdzie w my艣l u艣wi臋conego przez tradycj臋 prawa wola ojca jest wol膮 najwy偶sz膮, 偶aden z nich nie o艣mieli艂by si臋 zlekcewa偶y膰 ojcowskiej kl膮twy.
Milczenie trwa艂o kilka minut, kt贸re w sytuacji niecierpliwego oczekiwania i gor膮czkowego podniecenia wydawa艂y si臋 wszystkim zgromadzonym d艂ugie niczym lata, a nawet stulecia. A偶 w ko艅cu przerwa艂 je zd艂awiony, j臋kliwy okrzyk:
- Ojcze, wybacz! Ojcze, nie przeklinaj mnie, nieszcz臋snego!
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych natychmiast zwr贸ci艂y si臋 w kierunku Paza, bo to w艂a艣nie on, poblad艂y z przestrachu i przej臋cia tak bardzo, jakby mu ca艂a krew z twarzy odp艂yn臋艂a, wyrzuci艂 z siebie te dramatyczne s艂owa.
- Zamiast podnosi膰 lament, m贸w zaraz, synu, co jest ci wiadome - rozkaza艂 Kadar.
- Wiem, ojcze... 偶e to nie Malik... zabi艂 ma艂ego D偶eba - wykrztusi艂 Paz.
- Wi臋c kt贸偶 to uczyni艂?
- Ja.
Tym razem Kadar bin Abu Salman zrobi艂 si臋 na twarzy tak blady jak bia艂e p艂贸tno, z kt贸rego uszyta by艂a jego szata i turban.
- Jak to... ty... synu? - odezwa艂 si臋, m贸wi膮c z najwy偶szym trudem i niemal po ka偶dym wypowiedzianym s艂owie bior膮c g艂臋boki oddech. - Przecie偶 ty... by艂e艣 w贸wczas... jeszcze dzieckiem... ma艂ym ch艂opcem.
- I jak wszyscy mali ch艂opcy, ojcze, lubi艂em si臋 bawi膰 samochodami - grobowym g艂osem wyzna艂 Paz. - Malik zostawi艂 wtedy kluczyki w stacyjce swojego jeepa. Postanowi艂em wi臋c skorzysta膰 z okazji... chcia艂em uruchomi膰 go i troch臋 poje藕dzi膰 sobie nim dla zabawy po dziedzi艅cu.
- I co? - j臋kn膮艂 Kadar.
- I na moje nieszcz臋艣cie zdo艂a艂em wprawi膰 auto w ruch, ale nie zdo艂a艂em go potem zatrzyma膰 - odpar艂 Paz, opu艣ciwszy nisko g艂ow臋. - Najecha艂em rozp臋dzonym jeepem na D偶eba, kt贸ry bawi艂 si臋 pod drzewem. A kiedy ju偶 to si臋 sta艂o, wpad艂em w panik臋 i uciek艂em, zanim Malik po k艂贸tni z Asimem wybieg艂 z domu na dziedziniec. Uciek艂em nie zauwa偶ony przez nikogo. A podejrzenie o spowodowanie wypadku pad艂o na Malika, kt贸ry w istocie by艂 ca艂kowicie niewinny!
- Synu, dlaczego przez tyle lat nic mi nie powiedzia艂e艣?! - zapyta艂 podniesionym g艂osem Kadar.
- Wybacz, 偶e tego nie uczyni艂em, ojcze, ale 艣miertelnie l臋ka艂em si臋 twojego gniewu - szepn膮艂 Paz i pad艂 przed ojcem na kolana.
Ponownie zapad艂a cisza.
Kadar bin Abu Salman najwyra藕niej nie wiedzia艂, jak zareagowa膰 na synowski akt skruchy. W widoczny spos贸b waha艂 si臋, czy ma ukara膰 nieszcz臋snego Paza, czy raczej wybaczy膰 mu pope艂nion膮 w dzieci艅stwie win臋, w sytuacji, gdy nawet najstraszliwsza kara dla sprawcy wypadku i tak nie by艂aby w stanie przywr贸ci膰 偶ycia jego ofierze. Milcza艂 wi臋c. I wszyscy w komnacie milczeli. A偶 w ko艅cu kr贸l Hakem bin Abdul Haidar zdecydowa艂 si臋 skorzysta膰 ze swoich monarszych uprawnie艅 do rozstrzygania spor贸w i wydawania wyrok贸w.
Zabra艂 wi臋c g艂os, stwierdzaj膮c:
- Wybacz synowi jego czyn, Kadarze, bo kiedy go pope艂ni艂, by艂 dzieckiem, a skazuj膮c si臋 na do偶ywotnie wyrzuty sumienia, sam si臋 ukara艂 najstraszliwsz膮 pokut膮.
- Niech stanie si臋 w艂a艣nie tak, jak nakazujesz, czcigodny panie - skwapliwie podporz膮dkowa艂 si臋 kr贸lewskiej woli Kadar bin Abu Salman. - Synu! - zwr贸ci艂 si臋 do Paza. - Wybaczam ci, wsta艅 z kolan!
Paz pos艂usznie wsta艂 i natychmiast, trawiony wstydem, ukry艂 si臋 za plecami stoj膮cych w szeregu, jeden przy drugim, pozosta艂ych czterech braci.
- Skoro spe艂ni艂e艣 ju偶 swoj膮 ojcowsk膮 powinno艣膰, Kadarze - ponownie odezwa艂 si臋 kr贸l - to teraz b艂agaj o wybaczenie mego kuzyna, szejka Malika Haidara. Przez tyle lat nies艂usznie oskar偶a艂e艣 go o zbrodni臋, kt贸rej nie pope艂ni艂.
- Niech stanie si臋 w艂a艣nie tak, jak nakazujesz, czcigodny panie. - Dumny wielmo偶a, rad nierad, zgodzi艂 si臋 po raz drugi z postanowieniem monarchy. - Ksi膮偶臋! - zwr贸ci艂 si臋 do Malika, padaj膮c przed nim na kolana. - Zechciej w swojej dobroci mi wybaczy膰!
- Wybaczam ci - rzek艂 Malik. - Wsta艅.
Kadar d藕wign膮艂 si臋 i zacz膮艂 si臋 cofa膰, najwyra藕niej maj膮c ochot臋, tak jak Paz, czym pr臋dzej schowa膰 si臋 za plecami syn贸w.
Jednak kr贸l Hakem powstrzyma艂 go s艂owami:
- Jeszcze nie koniec, zaczekaj! Skoro wszystkie sprawy z przesz艂o艣ci zosta艂y wyja艣nione, nadesz艂a pora, by艣my zaj臋li si臋 tym, co przyniesie jutro. O przysz艂o艣膰 Rahmanu nie musimy si臋 ju偶 martwi膰, skoro mam syna i nast臋pc臋 tronu - podkre艣li艂. - Zatroszczmy si臋 jednak o przysz艂o艣膰 dwojga m艂odych ludzi, kt贸rych po艂膮czy艂 najpierw zwyk艂y przypadek, a potem uczucie tak silne, 偶e wszyscy inni zakochani w naszym kr贸lestwie i na ca艂ym 艣wiecie mogliby im pozazdro艣ci膰. Podejd藕 tu do mnie, Kadarze - poleci艂 - i pob艂ogos艂awmy obydwaj Malikowi i Zarze, zanim zostan膮 m臋偶em i 偶on膮. Ty b臋dziesz b艂ogos艂awi艂 w zast臋pstwie jej ojca, kt贸ry od dawna nie 偶yje, a ja w zast臋pstwie ojca szejka Malika, poprzedniego kr贸la Rahmanu, kt贸ry r贸wnie偶 odszed艂 ze 艣wiata ju偶 przed laty.
Kr贸l podni贸s艂 si臋 z tronu, a Kadar bin Abu Salman pos艂usznie podszed艂 do niego i stan膮艂 obok.
Malik i Zara ukl臋kn臋li przed nimi, pozwalaj膮c obydwu wykona膰 nad ich g艂owami u艣wi臋cone tradycj膮 znaki ojcowskiego b艂ogos艂awie艅stwa.
Gdy ceremonia zosta艂a dokonana, kr贸l Hakem nakaza艂 narzeczonym powsta膰, po czym rzek艂:
- Skoro uczynili艣my ju偶 wszystko, co by艂o konieczne, by naszym rodom i ca艂emu krajowi zapewni膰 szcz臋艣cie i spok贸j, nadszed艂 czas, by艣my zaj臋li si臋 swoimi sprawami. Ty, Kadarze, jed藕 z synami na po艂udnie, do swego domu, po stosowny posag dla Zary. Wiesz przecie偶, 偶e nale偶膮 si臋 jej po matce klejnoty i r贸偶ne pi臋kne ozdoby.
- Tak, czcigodny panie - rzuci艂 kr贸tko Kadar bin Abu Salman i skin膮wszy na syn贸w, bez zw艂oki wycofa艂 si臋 wraz z nimi z tronowej komnaty.
- Ja natomiast, moi drodzy - zwr贸ci艂 si臋 kr贸l do Malika i Zary - p贸jd臋 teraz do mojej najukocha艅szej ma艂偶onki Rashy, kt贸ra odpoczywa po porodzie, i do mojego umi艂owanego syna, kt贸remu w szcz臋艣ciu i zdrowiu up艂ywaj膮 jedna po drugiej pierwsze godziny 偶ycia. .
- Tak, czcigodny panie - odezwali si臋 Malik i Zara w zgodnym dwug艂osie. - A my dok膮d mamy i艣膰 i co mamy robi膰?
- A wy id藕cie sobie, gdzie chcecie i r贸bcie, co chcecie! - rzuci艂 Hakem ju偶 od drzwi i wyszed艂.
Szejk Malik uj膮艂 Zar臋 za obydwie d艂onie.
- Dok膮d b臋dziemy chcieli p贸j艣膰, najmilsza? - zapyta艂.
- Wiadomo, do twojej sypialni - odpowiedzia艂a z u艣miechem bez chwili wahania.
- A c贸偶 b臋dziemy chcieli tam robi膰?
- Wiadomo, najdro偶szy - szepn臋艂a lekko zawstydzona. - B臋dziemy si臋 kocha膰.
- Tak, a偶 do rana! - potwierdzi艂 z entuzjazmem szejk. - I potem ka偶dej nocy a偶 do dnia 艣lubu! I po 艣lubie ka偶dej nocy a偶 do ko艅ca 偶ycia!
- A na pewno b臋dziemy 偶yli d艂ugo i szcz臋艣liwie - podsumowa艂a Zara i rzuci艂a si臋 Malikowi na szyj臋.