DAY LECLAIRE
Królewski prezent
PROLOG
Pałac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo
Rahmanu
- Zara, jak miło cię widzieć! Bardzo się cieszę, naprawdę
ogromnie się cieszę, że już teraz do nas przyjechałaś! -
wykrzyknęła Rasha.
Po czym, mimo już bardzo mocno zaawansowanej ciąży,
dość szybkim, energicznym krokiem podeszła do przybyłej i
wyciągnęła na powitanie obydwie ręce.
- Wcale nie byliśmy z mężem pewni, czy twój ojciec
pozwoli ci przyjechać do pałacu jeszcze przed ceremonią
zaślubin - dodała z ujmującym uśmiechem.
Zara usilnie starała się opanować emocje, tak właśnie, jak
uczono ją w domu od dziecka. Powinna reagować
powściągliwie, jak najspokojniej.
- A ja nie miałam pewności, czy będę tu, w pałacu, mile
widziana... tak wcześnie - powiedziała cichym głosem.
- Król Hakem, mój mąż... - Rasha przerwała w pół zdania,
ponieważ wargi zaczęły jej nagle drżeć ze zdenerwowania i
głos zaczął się załamywać.
- Tak? - rzuciła dla zachęty Zara, chcąc jednak poznać
opinię monarchy.
- Mój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar... i ja,
oczywiście również... - odezwała się Rasha po dłuższej chwili
pełnego napięcia milczenia, kiedy już opanowała się na tyle,
by kontynuować - jesteśmy naprawdę zadowoleni, że już
przyjechałaś.
- Dziękuję. Najserdeczniej dziękuję. To z waszej strony
bardzo miłe... - stwierdziła Zara i dyplomatycznie zawiesiła
głos. Po czym dokończyła rozpoczęte zdanie, ale już tylko w
myślach, na własny użytek: Chociaż, według mnie, raczej
mało prawdopodobne.
- Król Hakem, mój mąż, chciałby cię teraz zobaczyć -
oznajmiła Rasha.
- Jestem gotowa.
Zara wypowiedziała te słowa, szczerze dziwiąc się sobie,
że aż tak zręcznie potrafi kłamać. Wcale bowiem nie była
gotowa na to spotkanie, nie chciała go, niczego nie pragnęła
bardziej, jak tego, by nigdy do niego nie doszło!
Nie miała jednak wyboru.
Nie mogła, nie miała prawa sprzeciwić się żądaniu króla
Hakema bin Abdul Haidara. Nikt w Rahmanie nie miał
takiego prawa, a już zwłaszcza młoda, dwudziestoletnia
kobieta w jej sytuacji - zupełnie pozbawiona możliwości
decydowania o swoim losie. Dlatego, nawet wbrew sobie,
musiała wyrazić gotowość.
- Chodźmy więc, nie zwlekajmy już dłużej, zaprowadzę
cię do komnaty króla - cicho rzekła Rasha.
Opuściły pomieszczenie rozświetlone przez promienie
słońca, swobodnie wpadające przez szereg przesłoniętych
jedynie muślinowymi firankami okien, i ruszyły długim, dość
mrocznym korytarzem w głąb pałacu.
Szły raczej wolno, pewnie ze względu na zaawansowaną
ciążę królewskiej małżonki, a być może i dlatego, by zyskać
na czasie i maksymalnie opóźnić nieunikniony moment
spotkania nowo przybyłej z oczekującym na nią Hakemem bin
Abdul Haidarem.
- Jakże się miewa ostatnio twoja rodzina? - spytała Rasha
po drodze.
- Dziękuję, mój ojciec i moi bracia miewają się ostatnio
całkiem dobrze - odpowiedziała Zara, posługując się
zdawkową, grzecznościową formułką.
- Było nam ogromnie przykro usłyszeć o przedwczesnej
śmierci twojej matki - stwierdziła Rasha z głębokim
westchnieniem.
Nawet w to nie wątpię, pomyślała z goryczą i bolesną
rezygnacją Zara. Gdyby mama żyła, wszystko z pewnością
potoczyłoby się inaczej, zupełnie inaczej, bo przecież mama
na pewno powstrzymałaby mojego ojczyma przed podjęciem
tej bezsensownej decyzji. A tak, po jej śmierci, ojczym, Kadar
bin Abu Salman, zdecydował się złożyć mnie jako ofiarę na
ołtarzu swoich politycznych ambicji.
- Było nam niesamowicie przykro. Naprawdę! -
powtórzyła Rasha, przerywając przedłużające się kłopotliwe
milczenie.
- Bardzo mi mojej mamy brakuje - odezwała się
zdławionym głosem Zara. - Odkąd moja najbliższa rodzina
jest niepełna...
- Teraz już my, to znaczy mój mąż i ja, będziemy twoją
najbliższą rodziną - stwierdziła zdecydowanie Rasha, nie
pozwalając jej dokończyć zdania.
Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć na te kategoryczne
słowa królewskiej małżonki, Zara na wszelki wypadek
zachowała milczenie i nie wyraziła opinii na temat swojego
przymusowego wejścia w koligacje z rodziną Hakema bin
Abdul Haidara. Spojrzała tylko z ukosa na idącą obok niej
Rashę.
Oto kobieta prawdziwie piękna i w pełnym tego słowa
znaczeniu ponętna! - pomyślała. Zmysłowe wydatne usta,
duże migdałowe oczy, kruczoczarne gęste włosy, cudowna
złotooliwkowa karnacja i kuszące, zaokrąglone kształty,
jakich ja nie mam i nigdy w życiu nie będę miała.
Z faktu, że jej typ urody zdecydowanie odbiega od ideału
uznawanego w Rahmanie, zdała sobie sprawę już w wieku
dwunastu lat. Wtedy była smukłą, zielonooką i złotowłosą
dziewczynką. Nie przejmowała się tym jednak dotychczas ani
trochę, bo ze swego wyglądu miała ten jeden przynajmniej
pożytek, że nie odpowiadała kolejnym mężczyznom, którym
ojczym, Kadar bin Abu Salman, był skłonny oddać ją za żonę.
Myślała, że już zawsze tak będzie.
Uważała, że na jej szczęście nigdy nie będzie odpowiadała
żadnemu rahmańskiemu mężczyźnie, za którego ojciec zechce
ją wydać, a którego ona nie ma najmniejszej ochoty poślubić!
Aż do chwili gdy...
- Mój mąż, król Hakem bin Abdul Haidar, czeka na nas w
swoich apartamentach - odezwała się Rasha, przerywając
milczenie. - Wybieramy właśnie prezent urodzinowy dla jego
kuzyna, szejka.
- Prezent dla szejka - powtórzyła machinalnie Zara,
wyrwana przez królewską małżonkę z dość głębokiego
zamyślenia.
- Tak, dla szejka Malika Haidara, bliskiego kuzyna
mojego męża. Ty go chyba nie pamiętasz z dawnych lat,
prawda? - zapytała Rasha.
Zara w istocie nie pamiętała szejka Malika, niemniej
jednak doskonałe wiedziała o jego istnieniu. Często słyszała w
swoim rodzinnym domu, jak mówiono o nim, że jest
pozbawionym honoru człowiekiem, złym księciem, który chce
zniszczyć królestwo Rahmanu, a także zrujnować jej ojczyma
Kadara bin Abu Salmana i wszystkie jego dzieci, cały ród. Z
powtarzanych konspiracyjnym szeptem opowieści wiedziała,
że jest bezwzględnym, cynicznym mordercą i w ogóle
prawdziwym nieszczęściem całego królestwa.
- Szejk Malik Haidar, kuzyn króla Hakema, był chyba
niegdyś pretendentem do rahmańskiego tronu, czy tak? -
rzuciła ostrożnie, nie chcąc niepotrzebnie ujawniać niczego
więcej ze swej wiedzy o szejku Maliku.
- Owszem. Jako książę krwi, pierworodny syn i jedyny
męski potomek poprzedniego króla, był po przedwczesnej
śmierci swego ojca pierwszym w kolejności pretendentem
- uściśliła Rasha. - Na szczęście jednak dobrowolnie
zrezygnował z ubiegania się o tron.
- Na szczęście zrezygnował. - Zara znowu machinalnie
powtórzyła słowa swojej rozmówczyni.
- Tak, na szczęście dla mnie, bo gdyby nie zrezygnował,
to byłabym teraz jego żoną, a nie żoną Hakema - wyjaśniła
Rasha. - A zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić, że
mogłabym być żoną kogokolwiek innego niż Hakem.
Jakiegokolwiek innego mężczyzny - dodała.
Szczęśliwa z niej kobieta, skoro prawdziwie kocha
mężczyznę, za którego wydano ją za mąż, a nawet wręcz go
uwielbia! - pomyślała Zara z odrobiną rozżalenia i trudnej do
stłumienia zazdrości. Po czym, przypomniawszy sobie raz
jeszcze wszystkie straszliwe opowieści o złym szejku,
zasłyszane w rodzinnym domu, zapytała tyleż zdziwiona, co
strwożona:
- Dlaczego twój mąż wysyła Malikowi prezenty? Rasha
uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Nie powinnaś bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co
być może mówiono ci na jego temat - stwierdziła.
- Nie zapominaj, że król Hakem i szejk Malik, jako
najbliżsi kuzyni, pozostają w dobrych, prawdziwie braterskich
stosunkach.
- Myślałam, że szejk Malik wyemigrował za granicę i na
zawsze opuścił kraj - odezwała się Zara.
- Owszem. Żeby zapewnić krajowi pokój, a ludziom
bezpieczeństwo i pomyślność, szejk Malik dobrowolnie
zrezygnował z królewskiego tronu i przeniósł się na stałe do
Stanów Zjednoczonych. Król Hakem dość często go tam
odwiedza.
- Doprawdy? - rzuciła ze zdziwieniem Zara.
Nie zdołała jednak powiedzieć już nic więcej, ponieważ
akurat w tym momencie znalazły się przed masywnymi
ozdobnymi drzwiami. Rasha gestem dłoni, pełnym
prawdziwie królewskiej godności, nakazała jej otworzyć. Zara
posłusznie nacisnęła złotą, misternie rzeźbioną klamkę.
Nieśmiało, ostrożnie uchyliwszy odrzwia, przepuściła Rashę
przodem, po czym wsunęła się za nią do środka.
Znalazły się w obszernej pałacowej komnacie, bez
porównania większej niż ta, w której się wcześniej spotkały,
ale równie jasnej, przesyconej słońcem.
Król Hakem bin Abdul Haidar siedział w ustawionym na
środku komnaty fotelu i w skupieniu przyglądał się sześciu
młodym, urodziwym kobietom, stojącym przed nim w
karnym, nieruchomym szeregu.
Rasha podeszła do niego i odezwała się półgłosem:
- Ona już tu jest.
Zara zatrzymała się tuż przy drzwiach i tak, jak ją uczono
w domu, natychmiast uklękła z pochyloną nisko głową i
wzrokiem wbitym w marmurową posadzkę. Nie widziała
więc, tylko po trosze słyszała, a po trosze domyślała się, że
król Hakem bin Abdul Haidar wstaje z fotela i krocząc bez
pośpiechu, z prawdziwie monarszą godnością, podchodzi do
niej.
- Powstań, Zaro! - rozkazał, zatrzymawszy się w
niewielkiej odległości, na tyle blisko, że widziała już czubki
jego butów.
Posłusznie podniosła się z klęczek.
- Odsłoń oblicze! - polecił. - Czy nie powiadomiono jej
jeszcze do tej pory - zwrócił się z zapytaniem do żony - że nie
wymagam od kobiet noszenia kwefu i zasłaniania twarzy tu, w
murach mojego pałacu?
- Ona nosi kwef, bo Kadar bin Abu Salman, jej ojciec,
tego od niej wymaga - wyjaśniła Rasha. - Jest bardzo surowy i
rygorystycznie przestrzega tradycji - dodała.
- Rozumiem - mruknął Hakem, kiwając głową. I zaczął
uważnie przyglądać się Zarze, która zdążyła już odrzucić do
tyłu gęsty czarny woal, jeszcze przed chwilą całkowicie
przesłaniający jej twarz.
Miała jasną, a nawet bardzo jasną, alabastrową cerę, duże
zielone oczy i dość długie, lekko kręcone złociste włosy.
Ponieważ w pustynnym królestwie Rahmanu panował
zastarzały przesąd, że wszystkie blondynki są z natury skłonne
do niezbyt moralnego prowadzenia się, te złociste pukle w
większym jeszcze stopniu niż smukła, dziewczęco wiotka
sylwetka, chroniły ją przed niechcianym zamążpójściem. To
znaczy - do tej pory ją chroniły.
- Zara, czy ty zgodziłaś się na to małżeństwo? - zapytał
król.
- Czcigodny panie! Mój ojczym wyjaśnił mi, że
powinnam się zgodzić z radością i wdzięcznością - odparta
dyplomatycznie.
- A co do twoich pragnień?
- Moi najbliżsi, ojczym i przyrodni bracia, pragną dla
mnie prawdziwego szczęścia, czcigodny panie. Mam już
skończone dwadzieścia lat, moja matka nie żyje od roku. To
małżeństwo jest dla mnie uśmiechem losu i zaszczytem,
jakiego absolutnie nie wolno mi odrzucić. Jest to pogląd całej
mojej rodziny, to znaczy ojczyma i pięciu przyrodnich braci -
dodała gwoli uściślenia.
Król Hakem ponownie pokiwał głową.
- A co dzieje się z twoją amerykańską rodziną, Zaro? -
zainteresował się nieoczekiwanie. - Kogo masz w Stanach
Zjednoczonych ze strony zmarłego ojca?
- Z tego, co wiem od mojej zmarłej matki, czcigodny
panie, mam tam tylko jego ciotkę, która zresztą być może już
nie żyje - odpowiedziała.
- A ze strony matki?
- Mam babkę, która nie chciała znać mojej matki od
chwili jej ślubu z Kadarem i zerwała z nią wszelkie kontakty.
Król Hakem w zamyśleniu pokiwał głową po raz trzeci.
- Co będzie, jeżeli ją odeślę? - zwrócił się po chwili
milczenia z pytaniem do żony.
- Kadar bin Abu Salman poczyta to sobie za śmiertelną
obrazę - odparła bez zastanowienia Rasha.
- I ze złości wyda mnie za swojego owdowiałego wuja,
czcigodny panie - wtrąciła Zara, nie zdoławszy się opanować i
zachować milczenia. - Za swego owdowiałego
siedemdziesięcioletniego wuja!
Król Hakem bin Abdul Haidar pokiwał ze zrozumieniem
głową i uśmiechnął się dobrotliwie.
- A ty nie chcesz być żoną starca? - zapytał.
- Nie chcę, czcigodny panie - odpowiedziała Zara.
- Już wolisz być drugą żoną króla, chociaż on wcale jej
nie potrzebuje, bo z całego serca kocha swoją pierwszą żonę?
- Hakem postawił kolejne pytanie, spoglądając przy tym z
ogromną czułością i bezgraniczną miłością na Rashę.
- Z dwojga złego już wolę! - szepnęła Zara.
I uzmysłowiwszy sobie, niestety poniewczasie, że
popełniła niewybaczalną gafę, padła znowu na kolana, aby
pokorną postawą złagodzić, na ile tylko to będzie możliwe,
słuszny królewski gniew.
W pełnej napięcia ciszy, jaka zapanowała w komnacie,
poszczególne sekundy zdawały się ciągnąć niczym godziny.
Nieskończenie długo czekała więc wylękniona Zara na reakcję
króla Hakema, spodziewając się, że na jej pochyloną nisko
głowę spadną lada moment prawdziwe gromy. Ostatecznie
doczekała się jednak tylko... gromkiego śmiechu!
- Jak widzę i słyszę, niesamowicie rezolutna z ciebie
dziewczyna! Umiesz dokonać właściwego wyboru z dwu
możliwości - stwierdził rozbawiony król. - Dlatego wstań
teraz...
Zara posłusznie podniosła się z klęczek.
- ...i spróbuj rozwiązać nieco trudniejsze zadanie,
dokonując właściwego wyboru spośród aż sześciu możliwości
- dokończył przerwane zdanie Hakem.
- To znaczy, czcigodny panie? - Speszona Zara, mimo
wrodzonej bystrości umysłu, nie zdołała samodzielnie
rozszyfrować królewskich oczekiwań.
- To znaczy pomóż mi wyszukać pośród zgromadzonych
tu sześciu kobiet - król wskazał na nieruchomy szereg
orientalnych piękności - tę najodpowiedniejszą dla mego
kuzyna, szejka Malika Haidara, jako prezent z okazji jego
przypadających już niebawem okrągłych trzydziestych
urodzin.
- Zamierzasz wysłać swemu kuzynowi w urodzinowym
prezencie kobietę, czcigodny panie? - zdumiała się Zara.
- Z innych dóbr tego świata ma on już chyba wszystko -
rzekł filozoficznym tonem król Hakem. - A że tam, na
obczyźnie, w dalekiej Ameryce, w Kalifornii, z pewnością
czuje się trochę samotny, powinien się ucieszyć z towarzystwa
urodziwej kobiety, pochodzącej na dodatek z jego rodzinnego
kraju i posługującej się jego ojczystą mową, a nie tylko
językiem angielskim.
- Ale czy ona, czcigodny panie... ta kobieta, którą
ewentualnie wybiorę... czy ona również będzie się cieszyła z
wyjazdu z rodzinnego kraju do dalekiej i obcej Ameryki? I jak
ona będzie się czuła w roli prezentu dla szejka, którego nawet
nie zna? - Zara wciąż była pełna wątpliwości.
- Wszystkie te piękne i mimo młodego wieku już
doświadczone w miłosnym kunszcie kobiety zgłosiły się do
pałacu dobrowolnie, odpowiadając na mój apel. Sądzę, że
poczytują sobie za honor możliwość ukojenia tęsknoty
królewskiego kuzyna - wyjaśnił Hakem. - Szejka Malika
wprawdzie nie znają i nigdy nie widziały go na oczy, niemniej
jednak wiedzą doskonale ze słyszenia, że jest on wyjątkowo
przystojnym mężczyzną.
- A ja słyszałam... - nieopatrznie odezwała się Zara,
natychmiast jednak speszona umilkła.
Król Hakem bin Abdul Haidar zmarszczył czoło,
nastroszył groźnie brwi i zmierzył ją przenikliwym
spojrzeniem czarnych, roziskrzonych oczu.
- Domyślam się, Zaro, co mogłaś słyszeć w domu swego
ojczyma Kadara bin Abu Salmana na temat szejka Malika
Haidara, mojego najbliższego kuzyna - stwierdził.
- Tutaj, w pałacu Haidar, gdzie jako książę krwi przyszedł
na świat i mieszkał przez pierwszych dwadzieścia lat swojego
życia, aż do chwili wyjazdu do Ameryki, radzę ci jednak
zapomnieć o wszystkich tych złośliwych pomówieniach i
wierutnych kłamstwach. Czy wyraziłem się dość jasno?
- Tak, czcigodny panie - potwierdziła skwapliwie.
- No więc nie ociągaj się już dłużej, tylko wybieraj! -
rozkazał król. - Jedną z tych sześciu urodziwych niewiast, jako
prezent dla szejka!
Zara postąpiła kilkanaście kroków i stanęła naprzeciwko
szeregu atrakcyjnych rahmańskich kobiet, oczekujących w
bezruchu na jej decyzję. Król Hakem bin Abdul Haidar
wymienił kolejno ich imiona, a ona po krótkim namyśle
wskazała - rozmyślnie wskazała - na tę najmłodszą i
najszczuplejszą, imieniem Matana. Wskazała na tę kobietę
zatem, która najbardziej była do niej podobna, przynajmniej
jeżeli chodzi o sylwetkę.
Niespodziewanie przyszło jej bowiem do głowy, że z dwu
możliwości można niekiedy wybrać... tę trzecią! A z sześciu
kobiet, gotowych odegrać rolę urodzinowego prezentu dla
szejka - tę siódmą.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
San Francisco, Kalifornia
- Dziękujemy ci, że zechciałeś nas przyjąć, czcigodny
książę.
Dwaj smagli, czarnoocy i czarnowłosi mężczyźni, ubrani
w tradycyjne szaty królestwa Rahmanu - długie do ziemi luźne
białe koszule i białe turbany, haftowane złotem na znak, że
noszący je przynależą do królewskiego dworu - wsunęli się do
gabinetu i zatrzymawszy się tuż przy drzwiach, równocześnie,
jak na dany znak, pokłonili się w pas.
- Bądź pozdrowiony, czcigodny książę - wypowiedział w
rahmańskim języku powitalną formułę pierwszy z nich, nieco
wyższy i tęższy
A drugi, drobniejszy i sądząc z powierzchowności, trochę
młodszy, uzupełnił powitanie prezentacją:
- Ja jestem Ali, a to Dżamil, do twoich usług, czcigodny
książę. Jesteśmy wysłannikami króla Hakema.
Szejk Malik Haidar, przystojny mężczyzna o typowo
orientalnej urodzie, a zatem, podobnie jak obydwaj przybysze,
smagły, czarnowłosy i czarnooki - ubrany jednak nie w
rahmańską szatę, tylko w klasyczny garnitur amerykańskiego
biznesmena - skinął głową w odpowiedzi na ich głęboki
ukłon. Po czym uniósł się zza biurka i odezwał się
uprzejmym, ale naznaczonym pewną rezerwą tonem, jakim
zapewne zazwyczaj prowadził wstępne rozmowy o interesach:
- Miło was widzieć, Ali i Dżamilu. Z czym do mnie
przybywacie?
- Ze specjalną przesyłką od jego królewskiej wysokości
Hakema bin Abdul Haidara - odpowiedział Ali.
- To znaczy z prezentem urodzinowym dla ciebie,
czcigodny książę, od króla Rahmanu - uściślił Dżamil.
Szejk Malik uśmiechnął się z zadumą.
Kuzyn Hakem, na rzecz którego przed dziesięciu laty
dobrowolnie zrzekł się tronu, przysyłał mu corocznie w
dowód wdzięcznej pamięci o tym wielkodusznym geście jakiś
cenny, ale całkowicie nieprzydatny podarunek. Na przykład
kosztowny klejnot, którym jako pan Haidar, amerykański
biznesmen, nigdy potem nie miał okazji się przyozdabiać.
Albo orientalne dzieło sztuki, którego nigdy potem nie
eksponował ani w swoim śródmiejskim biurze, ani w
położonej na przedmieściach San Francisco prywatnej
rezydencji. Nie chciał, by budziło w nim bolesną tęsknotę za
utraconą bezpowrotnie ojczyzną.
- Jakiż to prezent? - zapytał, nie tyle z zaciekawienia
przesyłką, ile przez kurtuazję dla ofiarodawcy i jego
niezwykle przejętych swoją rolą wysłanników, przybyłych z
urodzinowym podarunkiem z drugiego końca świata.
- Jeśli pozwolisz, czcigodny książę, to zamiast
odpowiadać na to pytanie, za chwilę go tutaj przyniesiemy i
zaprezentujemy jako niespodziankę, zgodnie ze
szczegółowymi instrukcjami przekazanymi nam przez jego
królewską wysokość Hakema bin Abdul Haidara - odezwał się
Ali.
- Prezent jest dość pokaźny, czcigodny książę, więc nie
chcieliśmy wchodzić z nim do biura bez twojego uprzedniego
zezwolenia i zostawiliśmy go w wynajętym samochodzie
bagażowym, który stoi na parkingu przed budynkiem - dodał
gwoli dokładniejszego wyjaśnienia Dżamil.
Szejk Malik roześmiał się.
- Gdybym nawet wcześniej nie był zainteresowany tym
królewskim prezentem, to w tej chwili już na pewno nie
zdołałbym poskromić ciekawości - stwierdził. - Dlatego idźcie
i jak najprędzej wracajcie!
Ali i Dżamil ponownie się pokłonili, po czym wyszli, a
właściwie wybiegli z gabinetu pośpiesznym truchcikiem.
Szejk Malik ruszył za nimi, dotarł jednak tylko do otwartych
drzwi, w których się zatrzymał, by polecić urzędującej w
przyległym frontowym pokoju sekretarce:
- Proszę nie przełączać do mnie przez najbliższą godzinę
żadnych telefonów, Alice. A kiedy znów zjawią się ci dwaj
dżentelmeni z Rahmanu, proszę podać do mojego gabinetu
trzy kawy.
Dżentelmeni zjawili się niebawem, z wyraźnie widocznym
wysiłkiem dźwigając na ramionach zwinięty luźno w gruby
rulon dywan. Z komicznie tajemniczymi minami położyli go
na podłodze pośrodku gabinetu i powoli zaczęli rozwijać.
Oczom księcia najpierw ukazał się misterny orientalny
wzór wielobarwnego kobierca, pracowicie utkany przez
najznakomitszych rahmańskich mistrzów, a na koniec...
rahmańska kobieta spowita w powłóczystą szatę, osłaniającą
ją od stóp po sam czubek głowy, łącznie z twarzą!
Uwolniona z rulonu kobieta natychmiast zerwała się na
równe nogi.
- Ci dwaj dranie nie uprzedzili mnie, że będę tak
zapakowana! - jęknęła. - O mało się nie udusiłam w tym
nagrzanym samochodzie, zawinięta w tę przeklętą wełnę!
Otrząsnęła się, chcąc jakoś uporządkować na sobie zmiętą
w czasie nietypowego transportu szatę z cieniutkiej
bawełnianej tkaniny. Tkanina owa - rodzaj muślinu - była
czarna i całkiem przezroczysta. Osłaniała więc ciało kobiety
na tyle tylko, by jeszcze bardziej pobudzić pożądliwe
zainteresowanie każdego patrzącego na nią mężczyzny.
Zaskoczony niezwykłym prezentem szejk Malik musiał
zrobić z wrażenia trudną do jednoznacznego zinterpretowania
minę, bo Ali, zerknąwszy ostrożnie w jego stronę, spytał z
obawą:
- Czyżbyś nie był, czcigodny książę, zadowolony z
urodzinowego podarunku od jego królewskiej wysokości
Hakema bin Abdul Haidara?
A Dżamil, nie czekając na odpowiedź, dodał szybko:
- Jeśliby tak było, czcigodny książę, to zostaliśmy
upoważnieni przez króla Hakema do odwiezienia tego
podarunku... to znaczy tej kobiety, oczywiście już bez
kobierca... z powrotem do Rahmanu.
- Ależ, nie ma mowy! - wykrzyknął energicznie szejk,
opanowawszy się błyskawicznie i odzyskawszy dawny
kontenans. - Złóżcie królowi Hakemowi moje stokrotne
podziękowanie za jego niezwykłą hojność, a prezent
zostawcie w spokoju.
Ali i Dżamil skłonili się, potwierdzając w ten sposób bez
słów, że książęca wola zostanie przez nich w całej
rozciągłości spełniona.
Kobieta w czerni również pochyliła się w ukłonie. I akurat
w momencie, gdy cała egzotyczna trójka gięła się czołobitnie
przed szejkiem, do gabinetu wkroczyła sekretarka z kawą. Nie
bardzo pojmując, w jaki to magiczny sposób z trzech
obecnych dotychczas w gabinecie osób zrobiły się nagle
cztery, w tym jedna płci żeńskiej, wykrztusiła:
- Czy mam... podać... jeszcze jedną... dodatkową
filiżankę, panie Haidar?
- Dziękuję, Alice, nie trzeba - odparł łagodnym tonem
szejk Malik. - Proszę raczej zaprowadzić tych dwu
dżentelmenów - wskazał na Alego i Dżamila - do sali
konferencyjnej i tam w moim zastępstwie wypić z nimi kawę,
którą pani przygotowała.
- Rozumiem, panie Haidar.
- A mnie proszę zostawić sam na sam z tą młodą osobą,
która przybyła z Rahmanu w tym oto „latającym dywanie". -
Wskazał z lekkim uśmiechem na efektowny wielobarwny
kobierzec. - Ta młoda kobieta przybyła do San Francisco aż z
Rahmanu jako mój prezent urodzinowy od mego kuzyna,
króla Hakema bin Abdul Haidara - dodał gwoli wyjaśnienia.
- Rozumiem, panie Haidar - powtórzyła sekretarka,
kobieta dobrze już po pięćdziesiątce. - Wszystko rozumiem.
Wyraz jej twarzy świadczył jednak o tym, że w istocie nie
rozumiała niczego, a co najwyżej przyznawała w duchu
swemu pracodawcy prawo do egzotycznych obyczajów. Tak
czy inaczej, zachowując profesjonalną powściągliwość, nie
próbowała jednak dowiedzieć się niczego poza tym, co szejk
sam zdecydował się jej wyjawić. I zgodnie z poleceniem
wyprowadziła z gabinetu Alego i Dżamila, zabierając tacę z
filiżankami i kawą i dokładnie zamykając za sobą drzwi.
Szejk Malik Haidar pozostał sam na sam ze spowitą w
czerń kobietą.
- Podejdź bliżej - polecił jej, najpierw po angielsku, a
potem, na wypadek gdyby nie rozumiała tego języka, w
rodzimej mowie królestwa Rahmanu.
Posłusznie postąpiła kilka drobnych, trochę niepewnych
kroków w jego stronę.
- Odsłoń twarz.
Kobieta westchnęła głęboko, jakby w obawie, że widok jej
oblicza może szejka zaskoczyć, a nawet wręcz zdeprymować,
po czym energicznym, po trosze desperackim gestem zrzuciła
gęsty czarny welon, osłaniający ją od czubka głowy po
ramiona.
Miała świetliste zielone oczy i kruczoczarne włosy,
dziwnie kontrastujące z jasną, a nawet bardzo jasną,
alabastrową karnacją.
- Pochodzisz z Rahmanu? - zapytał szejk, spoglądając na
nią przenikliwie spod lekko zmarszczonych brwi.
- Tak, czcigodny książę, z Rahmanu. A dokładnie, z
południowej prowincji - odpowiedziała, wyraźnie
zdenerwowana.
- To znaczy stamtąd, gdzie wszechwładnie rządzi niejaki
Kadar bin Abu Salman?
Kiedy kobieta pochyliła się w niskim ukłonie, udzielając
w ten sposób bez słów potwierdzającej odpowiedzi na zadane
jej pytanie, spostrzegawczy szejk zauważył, że jej
kruczoczarne pukle to... najzwyklejsza i to dość tandetna
peruka!
- Dlaczego kryjesz przede mną swoje prawdziwe włosy,
kobieto? - rzucił dość ostro.
- Bo moje prawdziwe włosy są jasnoblond, czcigodny
książę! - jęknęła zakłopotana, zrywając z głowy perukę.
W złocistym obramowaniu włosów subtelna uroda jej
twarzy zajaśniała naturalnym, pełnym, wspaniale
harmonijnym blaskiem.
- Jesteś niezwykle piękna - stwierdził szejk. Kobieta
zarumieniła się, zawstydzona nieoczekiwanym
komplementem.
- I jak widzę, bardzo młoda - dodał Malik. W milczeniu
skłoniła się po raz kolejny.
- Ale wyglądasz raczej na Amerykankę niż na mieszkankę
orientalnego Rahmanu.
Na te słowa delikatny rumieniec na twarzy kobiety
przeszedł, najwyraźniej pod wpływem zdenerwowania, w
ognisty pąs.
- Jestem dziewczyną z Rahmanu, czcigodny książę, z
południowej prowincji! - zdławionym głosem zapewniła
szejka. - Na imię mam Zara. Król Hakem bin Abdul Haidar
przysłał mnie tu do ciebie do Ameryki jako urodzinowy
prezent.
- No dobrze już, dobrze... - mruknął pojednawczym
tonem Malik. - Znasz angielski?
Zara skinęła głową.
- Więc powtórz w tym języku to samo, co powiedziałaś
przed chwilą.
Angielszczyzna Zary okazała się bezbłędna, wręcz
doskonała, nieznacznie tylko zabarwiona obcym akcentem.
- Zadziwiasz mnie - stwierdził szejk.
- Staram się, panie - odezwała się rezolutnie. -
Urodzinowy królewski prezent powinien przecież być
zadziwiający!
- Cóż, racja - przyznał.
Zmierzył Zarę raz jeszcze przenikliwym wzrokiem.
Nie był tego do końca pewien, ale odniósł wrażenie, że
poza egzotyczną czarną szatą z leciutkiej niczym mgiełka
bawełny nie ma na sobie niczego więcej, żadnych
dodatkowych osłon, kryjących łono, pośladki i biust, żadnej
bielizny. Z całą pewnością nie miała też butów na nogach.
- Jak na pobyt w Ameryce, nie jesteś najlepiej
wyposażona - zauważył z lekka ironicznie, starając się
zachować dystans, utrzymać temperament na wodzy i nie
poddać się zbyt wcześnie zmysłowej gorączce. - Dywan,
peruka, welon i ta półprzezroczysta orientalna kreacja to
trochę za mało. Trzeba ci będzie sprawić jakąś garderobę,
żebyś nie wzbudzała niepotrzebnej sensacji w San Francisco.
- Och, czcigodny książę! - wykrzyknęła Zara, uradowana
faktem, że Malik najwyraźniej akceptuje ją jako urodzinowy
prezent i decyduje się zatrzymać ją w Stanach Zjednoczonych
na dłużej. - Jesteś po prostu cudowny w swojej
wspaniałomyślności!
- Więc mnie pocałuj - zarządził szejk. Posłusznie ruszyła
w jego stronę, ale nagle zatrzymała się i wyraźnie
zawstydzona, nie wiedziała, co powinna zrobić.
- Nie udawaj, że nie potrafisz - mruknął zniecierpliwiony
Malik. - Przecież król Hakem nie przysłałby mi z drugiego
końca świata w urodzinowym prezencie kobiety, która nie
byłaby odpowiednio doświadczona w miłosnym kunszcie.
Zara zarumieniła się, po czym głęboko westchnęła i na
chwiejnych nogach podeszła blisko do szejka Malika.
Pokonawszy dystans, jaki ją dzielił od mężczyzny,
któremu została ofiarowana w urodzinowym prezencie,
musiała jeszcze pokonać własne skrępowanie. Nie mając
innego wyjścia, zdobyła się jednak i na to. Przymknęła oczy,
zarzuciła szejkowi ręce na szyję, przywarła do niego całym
ciałem i z prawdziwie straceńczą brawurą wpiła się wargami
w jego gorące usta.
W pierwszym momencie powodował nią tylko strach.
Bała się, że jeśli nie zadowoli Malika, nie spełni jego żądania i
wszystkich jego oczekiwań, to odeśle ją z powrotem pod
kuratelą Alego i Dżamila tam, skąd przybyła, czyli do
królestwa Rahmanu, na monarszy dwór swego kuzyna
Hakema bin Abdul Haidara.
Hakem zaś, najsłuszniej rozgniewany tym, że potajemnie
zastąpiła Matanę w roli prezentu urodzinowego dla szejka i
bez jego królewskiej zgody opuściła pałac, udając się do
dalekiej Ameryki, nie zechce jej już za drugą po Rashy
małżonkę, tylko natychmiast odeśle ją do ojczyma, Kadara bin
Abu Salmana.
A rozgniewany Kadar natychmiast za karę wyda ją za
lubieżnego i pokracznego starca z pustynnej osady, swego
owdowiałego siedemdziesięcioletniego wuja. I wobec takiego
obrotu spraw jej pielęgnowane już od wielu lat dwa wielkie
marzenia - o zaznaniu prawdziwej miłości oraz o odwiedzeniu
Stanów Zjednoczonych, rodzinnego kraju zmarłej matki i
odnalezieniu nieznanych amerykańskich krewnych - nigdy się
już nie spełnią!
W obawie przed tak fatalnym zakończeniem ryzykownej
eskapady Zara zdecydowała się na mniejsze zło, czyli na
pocałunek z szejkiem. Wprawdzie pod wpływem zasłyszanych
w dzieciństwie pełnych grozy opowieści szejk Malik budził w
niej lęk, był jednak naprawdę przystojnym mężczyzną i miał
zaledwie trzydzieści lat.
Chcąc odegrać jak najlepiej rolę kobiety doświadczonej w
sztuce miłości, przywarła do niego całym ciałem, wpiła się
wargami w jego usta... i wtedy poczuła nagle, ku własnemu
zdumieniu, że zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Opuszcza
ją dotychczasowa niepewność! To, co uważała jeszcze przed
chwilą jedynie za przykry obowiązek, staje się dla niej coraz
intensywniejszą przyjemnością, a jej dotychczasowe
skrępowanie, onieśmielenie i zawstydzenie przeradza się nagle
w gwałtowną, niepohamowaną namiętność, w zmysłową
rozkosz!
Szejk, zorientowawszy się bez trudu, że nie jest mu
niechętna, objął ją ramionami i przycisnął do siebie jeszcze
mocniej. A po chwili, ciągle złączony z nią w gorącym
pocałunku, zaczął wędrować wprawnymi dłońmi po jej
gibkim ciele, szukając miejsc szczególnie wrażliwych na
dotyk i odnajdując je z zadziwiającą łatwością.
Szlak jego pieszczot biegł z początku w dół, od ramion
Zary, poprzez jej plecy, ku wypukłościom pośladków.
Następnie zmienił kierunek, aby minąwszy biodra, skierować
się w górę, ku raczej drobnym, ale cudownie osadzonym i
zadziwiająco jędrnym piersiom. A później znowu zszedł w
dół, dążąc, przez płaski brzuch i kształtny pępek, prosto ku
miejscu, w którym czuła najsilniejszy, najintensywniejszy, ale
zarazem najsłodszy i najbardziej obezwładniający napór
namiętności. .
Drżała z przejęcia niczym z zimna, choć jednocześnie
czuła, jak całe jej ciało wypełnia gwałtowny, rozbuchany
ogień. Brakowało jej tchu, a serce biło w jej piersi z siłą i
częstotliwością werbla. Poddając się woli mężczyzny, który
trzymał ją w ramionach i doprowadzał śmiałymi,
wyrafinowanymi pieszczotami na skraj ekstazy, na granicę
miłosnego szaleństwa, traciła coraz bardziej zdolność
kontrolowania sytuacji i panowania nad sobą.
I właśnie obawa, że już za chwilę pogrąży się całkowicie
w otchłani namiętności, podda się zmysłom i nie będzie
zdolna do jakichkolwiek rozsądnych poczynań - a w ten
sposób być może zaprzepaści szansę uzyskania pomocy szejka
w realizacji jej amerykańskich planów - otóż ta właśnie obawa
nakazała jej pohamować się resztkami sił i podjąć rozpaczliwą
próbę powstrzymania mężczyzny przed ostatecznym
szturmem i dokonaniem łatwego, nazbyt łatwego, miłosnego
podboju.
- Czcigodny książę, proszę cię, przestań! - szepnęła
nieśmiało.
O dziwo, prośba została spełniona!
Szejk Malik Haidar oderwał gorące usta od jej warg i zdjął
rozpaloną dłoń z jej łona.
A po chwili odsunął ją od siebie na odległość
wyciągniętych ramion i spojrzawszy jej głęboko w oczy, z
lekkim, melancholijnym nieco westchnieniem stwierdził:
- Masz rację, niezwykła dziewczyno. Dochodząc
przedwcześnie do punktu, w którym nie będziemy się mogli
już powstrzymać, uchybimy dobrym obyczajom i...
pozbawimy się niewątpliwej przyjemności oczekiwania na
najwyższą rozkosz. A zatem uchybimy również regułom
sztuki miłości!
ROZDZIAŁ DRUGI
Bez względu na to, jakimi pobudkami kierował się szejk,
Zara była mu głęboko wdzięczna. Nie ukrywała tego.
Cofnąwszy się o pół kroku, wciąż jeszcze podniecona,
rozgorączkowana, a równocześnie zaskoczona i
skonsternowana niespodziewaną gwałtownością własnej
reakcji na jego pieszczoty, skłoniła się i szepnęła:
- Dziękuję ci, czcigodny...
- Mów mi po prostu Malik - zaproponował, przerywając
jej. - Albo pan Haidar, jeśli tak wolisz. Jesteśmy przecież w
demokratycznej Ameryce, a nie w naszym królestwie. Tu nie
obowiązują rahmańskie formułki grzecznościowe i książęce
tytuły. Tu wszystko jest znacznie łatwiejsze i prostsze.
Przekonasz się, gdy poznasz ten kraj.
- A będę mogła... Malik? - spytała Zara, chcąc się
upewnić co do jego intencji. - Będę mogła choć trochę poznać
Amerykę?
- Skoro już tutaj jesteś, to moim zdaniem nawet
powinnaś, bo Ameryka to naprawdę ciekawy kraj -
odpowiedział. - Spróbuję ci w tym pomóc. Czy jest coś, co
szczególnie chciałabyś zobaczyć w San Francisco albo gdzieś
indziej w Kalifornii? A może chciałabyś pojechać również
dalej, poza granice stanu?
- Och, Malik! Ja chciałabym zobaczyć wszystko i
pojechać wszędzie! - wykrzyknęła.
Szejk roześmiał się i żartobliwie pogroziwszy jej palcem,
powiedział z leciutką przyganą w głosie:
- Ejże, Zara! Ty chyba tylko dlatego zdecydowałaś się tu
do mnie przyjechać jako urodzinowy prezent, że byłaś
ciekawa Ameryki.
- Nie, nie, Malik! - zaprzeczyła energicznie. - Ameryka
intrygowała mnie, to prawda. Ale ty również. Ty przede
wszystkim!
- Chciałaś mnie poznać? - zapytał szejk.
- Oczywiście!
- A słyszałaś coś o mnie tam, w królestwie Rahmanu?
Speszona Zara milczała przez chwilę, nie bardzo wiedząc,
jak w dyplomatyczny sposób powinna odpowiedzieć.
Nie mogła przecież wyjawić Malikowi, że od dzieciństwa
słuchała pełnych grozy opowieści o nim, jako o złym księciu,
który chciał zniszczyć całe królestwo Rahmanu, a zwłaszcza
jego południową prowincję, zarządzaną przez Kadara bin Abu
Salmana. Nie mogła wyjawić mu, że w domu jej ojczyma
nazywano go nieszczęściem Rahmanu i konspiracyjnym
szeptem oskarżano o morderstwo Dżeba, szóstego z jej
przyrodnich braci, który - wedle oficjalnej wersji wydarzeń -
zginął przed laty w tragicznym wypadku samochodowym,
spowodowanym przez nieznanego sprawcę.
- Słyszałam - odezwała się w końcu, starannie, niezwykle
ostrożnie dobierając słowa - że mogłeś zostać królem
Rahmanu, ale ustąpiłeś tron Hakemowi.
- A wiesz może, dlaczego?
- Ponoć dlatego, że chciałeś zapewnić krajowi pokój
- odpowiedziała.
Szejk z powagą skinął głową.
- Zgadza się! Masz o mnie właściwe informacje -
potwierdził. Po czym zapytał: - I pewnie ciekawa byłaś, jak
żyję tu w Ameryce, już nie jako książę krwi, tylko jako
zwyczajny biznesmen, prawda?
- Raczej byłam ciekawa, jaki jesteś jako mężczyzna
- odpowiedziała Zara. - Czy naprawdę aż tak przystojny,
jak mówiono o tobie w Rahmanie - dodała z nieśmiałym
uśmiechem.
- I co? - wyraźnie zainteresował się szejk. - Jak wypadła
konfrontacja opowieści z rzeczywistością?
- W rzeczywistości jesteś chyba... jeszcze
przystojniejszy... niż sobie wyobrażałam - wykrztusiła.
- A ty, Zaro, jesteś chyba jeszcze sympatyczniejsza, niż
mogłem sobie to wyobrazić, w chwili kiedy wyskoczyłaś z
dywanu - stwierdził ukontentowany jej słowami.
Mimo zażenowania komplementem, zdobyła się na
uśmiech.
- Więc zatrzymujesz mnie na dłużej? - zapytała, wciąż
niepewna swego dalszego losu i pełna najrozmaitszych obaw.
- Oczywiście!
- A na jak długo?
Zara zadała to pytanie, ponieważ chciała się z góry
upewnić, czy będzie miała dość czasu, by przygotować
ucieczkę z książęcego domu, jaką od początku planowała.
Pragnęła odnaleźć amerykańskich krewnych, podjąć jakąś
pracę i pozostać w Stanach Zjednoczonych na stałe. Pytanie to
zadała jednak chyba niepotrzebnie, bo szejk, zmarszczywszy
gniewnie brwi, rzucił oschle:
- Jak cię zapewne uprzedzano, mam prawo zatrzymać cię
na tak długo, jak zechcę.
- Tak, tak, oczywiście - wtrąciła skwapliwie, chcąc
zatrzeć popełnioną mimowolnie niezręczność.
- Nie będę cię jednak zatrzymywał siłą - dodał Malik. -
Drogę powrotu do Rahmanu masz w każdej chwili otwartą.
Słowa, którymi chciał ją uspokoić, w jej uszach
zabrzmiały niczym najstraszliwsza groźba.
- Dziękuję - wykrztusiła jednak, by przypadkiem nie dać
po sobie poznać, że ma zupełnie inne plany niż powrót do
pustynnego królestwa.
- Nie będę cię też siłą ciągnął do łóżka - powiedział z
absolutną otwartością szejk. - Co jednak nie znaczy - uściślił -
że nie będę próbował cię uwieść. Czy zasady gry, jakie
proponuję, są dla ciebie jasne?
Skinęła głową.
- I zgadzasz się na nie?
- Tak - szepnęła.
- Cieszę się, że się rozumiemy - podsumował. – Pójdę
teraz pogadać z Alim i Dżamilem, a tobie przyślę tu moją
sekretarkę, Alice, żeby ci pomogła zaopatrzyć się we
wszystko, co niezbędne, przede wszystkim w garderobę. Zara
zarumieniła się już po raz któryś tam z rzędu podczas nie tak
znowu długiego pobytu w gabinecie szejka.
- Kategorycznie nakazano mi tak właśnie się ubrać tuż
przed zapakowaniem w dywan i przyniesieniem mnie tutaj -
wyjaśniła. - Ale mam jeszcze inne rzeczy w walizce, którą Ali
i Dżamil...
- Nieważne - szejk przerwał jej w pół zdania. - Moja
nieoceniona sekretarka, Alice, zorganizuje ci wszystko, co
trzeba. Tylko spokojnie tu na nią zaczekaj.
Wyszedł, zostawiając ją samą.
Przysiadła w fotelu i spróbowała podsumować w myślach
wszystko, co wydarzyło się w jej życiu w ciągu ostatnich kilku
dni. A było tych wydarzeń sporo, tak wiele, jak chyba nigdy,
od czasu gdy jako pięcioletnia dziewczynka znalazła się wraz
z matką, Amerykanką ze Wschodniego Wybrzeża, w
egzotycznym i pustynnym Rahmanie.
Po pierwsze, wyjazd z domu ojczyma do pałacu Hakema,
gdzie miała pozostać na stałe jako druga po Rashy królewska
małżonka.
Po wtóre, potajemna ucieczka z pałacu, dzięki zręcznemu
podstępowi, który polegał na zamianie ról z Mataną, wybraną
przez króla na prezent urodzinowy dla kuzyna.
Po trzecie, wymarzona podróż samolotem do Ameryki,
niestety w nieodłącznym towarzystwie dwu bezwzględnych
cerberów, Alego i Dżamila.
I wreszcie po czwarte - spotkanie z szejkiem w jego biurze
w San Francisco! A szejk okazał się nie tylko przystojnym
mężczyzną, ale również szlachetnym człowiekiem, w istocie
kimś zupełnie innym niż „nieszczęście Rahmanu" czy też zły
książę, o jakim ojczym i przyrodni bracia opowiadali jej w
rodzinnym domu.
No i ten pierwszy pocałunek, na wspomnienie którego
jeszcze w tej chwili przechodził ją słodki dreszcz rozkoszy.
- Czy można?
Retoryczne pytanie, zadane przez uchylone drzwi
profesjonalnie grzecznym, choć równocześnie dość
stanowczym tonem przez Alice, wytrąciło Zarę z zamyślenia.
- Tak, oczywiście, proszę wejść - odpowiedziała. -
Malik.., to znaczy pan Haidar - poprawiła się pośpiesznie -
polecił mi tu czekać na panią.
- Mam nadzieję, że czas oczekiwania nie dłużył się pani -
rzuciła Alice, wkraczając do gabinetu z pokaźnym notesem w
ręku i starannie zamykając za sobą drzwi.
- Nie, nie, absolutnie nie!
- To świetnie. Przystąpmy zatem do rzeczy, czyli do
kwestii wprowadzenia zmian w pani garderobie. - Sekretarka
obrzuciła krytycznym spojrzeniem zwiewną czarną szatę z
przezroczystego muślinu, jaką Zara miała na sobie, taktownie
powstrzymując się jednak od jakichkolwiek uwag na jej temat.
- Czy ma pani jakieś ulubione kolory?
- W zasadzie... nie... - wykrztusiła Zara, przywykła do
konwencjonalnej czerni i bieli, kolorów typowych dla
rahmańskich strojów.
Alice poczyniła stosowny zapisek w notesie.
- A ulubione fasony? - zapytała.
- Też chyba...
Adnotacja została dokonana błyskawicznie, zanim jeszcze
Zara zdążyła dokończyć zdanie.
- Pan Haidar uprzedził mnie - wyjaśniała sekretarka,
zamknąwszy notatnik - że raczej trudno będzie pani podjąć
decyzję odnośnie doboru strojów, odpowiednich do noszenia
tu, w Ameryce.
- Czy moja bezradność w tej dziedzinie, moja kompletna
nieznajomość najnowszych trendów amerykańskiej mody, to
dla pani duży kłopot? - z troską w głosie spytała Zara.
- Skądże znowu, żaden - zaprzeczyła Alice. - Pan Haidar
podyktował mi dość dokładną listę zakupów, jakie mam
zrobić dla pani...
- Naprawdę?! - wykrzyknęła Zara, zdumiona
przezornością szejka.
- ...ale polecił mi też nie mówić pani z góry, co się na tej
liście znajduje - dokończyła sekretarka. - To ma być
niespodzianka.
- Naprawdę? - powtórzyła Zara.
Alice uśmiechnęła się dobrodusznie i pokiwała potakująco
głową.
- Jestem pewna, że niespodzianka okaże się przyjemna,
bo pan Haidar jest mężczyzną obdarzonym doskonałym
gustem - stwierdziła.
- Och, nie wątpię.
- I słusznie! Proszę nadal spokojnie czekać tutaj w
gabinecie - poleciła sekretarka, kierując się ku drzwiom.
- Niedaleko, w najbliższej okolicy, jest kilka dobrych
butików z elegancką damską odzieżą, więc zakupy nie
powinny potrwać zbyt długo. Na pewno dostanie pani nowe
rzeczy, zanim wróci pan Haidar, który w tej chwili musiał na
pewien czas opuścić biuro.
- Na długi czas? - zaniepokoiła się Zara.
- Nie, nie - zaprzeczyła pośpiesznie sekretarka. - Na
krótki.
- To znaczy?
- Mniej więcej na godzinę, a najwyżej na dwie. Proszę
spokojnie czekać - powtórzyła Alice. - Czy może podać pani
tymczasem coś do zjedzenia albo do picia?
- Nie, dziękuję - odmówiła Zara.
Była wprawdzie spragniona i dość głodna po
wielogodzinnej podróży, miała jednak nieodparte wrażenie, że
wciąż jest nazbyt zdenerwowana, by zaryzykować
konsumpcję czegokolwiek.
- Proszę więc czekać. Ja wkrótce tutaj do pani wrócę
- zapewniła Alice. - Pan Haidar również, jak się
spodziewam - dodała już od drzwi. Po czym wyszła.
Zara podniosła się z fotela i kilkakrotnie przemierzyła
obszerne biurowe pomieszczenie tam i z powrotem. Uspokoiło
ją to na tyle, że poczuła, jak bardzo jest zmęczona. A
ponieważ w gabinecie szejka stały nie tylko wygodne
rozłożyste fotele, ale i dość obszerna sofa, postanowiła, że dla
odprężenia, bodaj na krótką chwilę, położy się na niej.
Chciała sobie w wygodnej pozycji to i owo rozważyć,
zaplanować.
Nim jednak zdążyła zebrać myśli, znużona, po prostu
usnęła, zapominając w ten sposób nie tylko o wszystkich
swoich projektach, ale w ogóle o całym realnym świecie.
Gdy szejk Malik wrócił do swego gabinetu, w pierwszej
chwili nie zauważył śpiącej Zary. Nabrał więc natychmiast
podejrzeń, że zniknęła. Zirytowany, już zaczaj sobie w duchu
czynić wyrzuty, że zostawił ją samą w swoim biurze, a
sekretarkę Alice wysłał w tym czasie po zakupy, zamiast
zlecić jej pilnowanie dziewczyny, gdy nagle dojrzał złocisty
pukiel, wysuwający się zza wysokiego narożnika rozłożystej
sofy.
Podszedł troszeczkę bliżej i przystanął.
W spokojnym i głębokim śnie, jaki ją ogarnął, Zara
wyglądała niesamowicie kusząco. Leżała bowiem w dość
niedbałej pozie, odprężona i swobodna, a jedynym jej
okryciem była przezroczysta mgiełka muślinowego stroju, pod
którym nie miała bielizny.
Szejk przykląkł przy niej i leciutko pogładził ją po
złocistych włosach. Ich niezwykła - jak na kobietę orientu -
barwa elektryzowała go w stopniu niewiele mniejszym niż
powabne kształty jej smukłego ciała. I nie wiadomo, co
zrobiłby dalej ze swoim wspaniałym urodzinowym prezentem,
porwany gwałtownie narastającą falą zmysłowej namiętności,
gdyby w tym akurat momencie nie rozległo się lekkie, ale
zdecydowane pukanie do drzwi.
Na jego odgłos szejk zerwał się na równe nogi i szybko
oddalił na dość dużą odległość od sofy.
- Proszę - rzucił ściszonym głosem, by przypadkiem nie
zbudzić śpiącej Zary.
Do gabinetu wsunęła się sekretarka.
- Panie Haidar, mam już garderobę dla pańskiego
uroczego gościa - poinformowała szejka półgłosem.
- To świetnie, Alice, dziękuję. Proszę wszystko tutaj
przynieść i zostawić, mój gość tymczasem śpi po podróży.
Sekretarka cofnęła się i po chwili wróciła z kilkoma
pokaźnymi, eleganckimi reklamówkami, które ulokowała,
jedną przy drugiej, na podłodze pod ścianą.
- Wciąż śpi, biedactwo - szepnęła ze współczuciem,
zerkając na Zarę. - Musiała być bardzo zmęczona. Panie
Haidar, czy może mam poszukać dla tej młodej damy jakiegoś
wygodnego hotelu, żeby mogła sobie spokojnie odpocząć? -
zwróciła się z pytaniem do szejka.
- Nie, nie, Alice, dziękuję. Ta młoda dama zamieszka
tymczasem u mnie, w moim domu.
- Rozumiem, zamieszka tymczasem u pana... - powtórzyła
sekretarka z lekkim przekąsem.
- Ta dziewczyna przybyła z dalekiego kraju o zupełnie
innej niż tutejsza kulturze, o innych obyczajach, więc w
amerykańskim hotelu z całą pewnością nie czułaby się
bezpieczna - wyjaśnił.
- Rozumiem, a pan jej to poczucie bezpieczeństwa
zapewni.
- Oczywiście! - syknął, trochę zirytowany wyraźnie
ironicznym tonem głosu Alice.
Sekretarka w zadumie pokiwała głową.
- Czy będę panu jeszcze dzisiaj potrzebna? - spytała.
- Nie, Alice, proszę już jechać do domu. Spotkamy się w
biurze jutro rano, jak zwykle.
- Zatem, do jutra, panie Haidar.
- Do jutra, Alice. Do widzenia.
Sekretarka wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi.
Malik zerknął na śpiącą Zarę, jednak nie podszedł już do
niej, tylko zasiadł za swoim biurkiem i westchnąwszy kilka
razy głęboko, zaczął w skupieniu studiować jakieś papiery.
Minęły pełne dwie godziny, nim Zara wreszcie ocknęła
się, usiadła na sofie i zakłopotana wykrztusiła:
- Przepraszam.
- Ależ ja się wcale nie gniewam - rzucił szejk pół żartem,
pół serio.
- Zdrzemnęłam się.
- Nic nie szkodzi - powiedział, unosząc głowę znad
rozłożonych na blacie dokumentów.
- Długo spałam? - spytała Zara.
- Przy mnie pełne dwie godziny.
- Nagle, w pewnym momencie poczułam się bardzo
zmęczona - wyjaśniła.
- Zmęczenie to normalny objaw po długiej podróży. A
teraz pewnie jesteś głodna?
- Prawdę mówiąc, niesamowicie - przyznała.
- Ja zjadłem już lunch z Alim i Dżamilem, zanim
wyekspediowałem ich na lotnisko, by mogli jak najprędzej
wrócić do Rahmanu - wyjaśnił szejk.
- A ja?
- Ty możesz tymczasem coś przekąsić tutaj, w biurze.
Moja nieoceniona Alice zawsze ma w lodówce, tak na wszelki
wypadek, jakieś specjały. A później, jak już się trochę
pokrzepisz, pojedziemy do domu na kolację.
- Do czyjego domu? - zapytała Zara, wyraźnie spłoszona.
- Do mojego, oczywiście! - odparł. - Gdzie miałbym
ulokować swój prezent urodzinowy, jeżeli nie we własnym
domu? No, sama powiedz?
Zakłopotana Zara nie powiedziała nic, tylko w milczeniu
pokiwała głową.
Szejk uniósł się zza biurka.
- Pójdę i przyniosę ci coś do zjedzenia - oświadczył. - W
tych torbach są twoje nowe rzeczy - dodał, wskazując na
szereg ustawionych pod ścianą pękatych reklamówek. -
Przebierz się tymczasem!
- A zdążę? - rzuciła niepewnie Zara.
- Nie będę się przesadnie śpieszył. Dam ci trochę czasu.
Szejk wyszedł, a Zara zaczęła z zaciekawieniem przeglądać
zawartość toreb z zakupami.
Znalazła białe koronkowe majteczki i natychmiast je
wciągnęła, a następnie jednym energicznym ruchem zrzuciła
przez głowę swą orientalną szatę z muślinu i czym prędzej
włożyła biały koronkowy biustonosz, na który również
natrafiła w reklamówce z bielizną.
Odetchnąwszy z ulgą, że nie wygląda już jak egzotyczna
odaliska z haremu, tylko jak normalna amerykańska
dziewczyna w białej koronkowej bieliźnie, spokojniej już, bez
dotychczasowego pośpiechu, ubrała się w długą do pół łydki
bawełnianą spódnicę w kolorze kości słoniowej i w
zharmonizowaną z nią kolorystycznie jedwabną koszulową
bluzkę. Przeglądając resztę zakupionej przez Alice odzieży, w
jednej z toreb natknęła się również na grzebień i spinkę do
włosów. Uczesała więc swoje rozpuszczone i mocno
potargane jasne pukle i zebrała je w luźny węzeł na czubku
głowy.
Ledwie zdążyła się uporać z porządkowaniem fryzury,
gdy wrócił szejk, niosąc duży talerz osłonięty porcelanową
pokrywą.
- Widzę, że Alice spisała się znakomicie - ocenił
pozytywnie nowy, w stu procentach amerykański ubiór Zary.
- Zapomniała tylko o butach.
- Naprawdę? A ty nie miałaś żadnego obuwia?
- Miałam sandały - odparła - ale przed zapakowaniem
mnie w dywan, kazali mi je zdjąć i schować do walizki. Czy
Ali i Dżamil nie zostawili ci mojej walizki?
- Ano, nie! W pośpiechu widocznie zabrali ją ze sobą z
powrotem do Rahmanu. Ale to nic! - Szejk lekceważąco
machnął ręką. - Dokupimy później wszystko, czego ci będzie
brakowało, buty również, a na razie jakoś sobie bez nich
poradzimy. Tymczasem usiądź przy biurku i zjedz co nieco.
Postawił trzymany w ręku talerz na skraju blatu i
przysunął Zarze jeden z foteli. A sam usiadł po drugiej stronie
pokaźnego biurka i zaczaj porządkować porozkładane dość
niedbale papiery.
Podniosła pokrywę. Na talerzu stał kubek z jogurtem, a
obok leżały apetyczne małe kanapki, świeże truskawki i
dojrzałe winogrona.
- To wszystko dla mnie? - zapytała.
- Tak - potwierdził. - Zjedz to, co ci przyniosłem, a potem
napijemy się kawy.
Zara jadła z dużym apetytem i w niedługim czasie
opróżniła talerz do czysta, a zaparzoną przez szejka w
ekspresie aromatyczną kawę wypiła z prawdziwą rozkoszą.
- Może już teraz pojedziemy? - zagadnęła, odstawiając
pustą filiżankę.
- Tak ci się śpieszy? - rzucił z filuternym uśmiechem.
- Ciekawa jestem, gdzie i jak mieszkasz.
- Jedźmy więc!
Wstał zza biurka i nim Zara zorientowała się, co zamierza
zrobić, podszedł do niej i... porwał ją na ręce.
- Chcesz mnie zanieść do swojego domu? - zapytała
zdziwiona.
- Co to, to nie! Tylko do samochodu, który przewidująco
zaparkowałem tuż przed moim biurem - odpowiedział ze
śmiechem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy luksusowym
książęcym autem - najnowszym modelem jaguara - dotarli do
ekskluzywnej dzielnicy willowej, położonej zdecydowanie
wyżej niż handlowo - biznesowe centrum San Francisco.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył szejk, zatrzymując się
w jednej z malowniczych bocznych uliczek.
Po czym otworzył pilotem bramę, wjechał na dziedziniec,
zaparkował samochód i wprowadził zaciekawioną Zarę do
domu, który wyróżniał się wśród okolicznych rezydencji
nowoczesną, szczególnie wyrafinowaną prostotą formy
architektonicznej. A kiedy znaleźli się już w środku, pozwolił
jej swobodnie pozwiedzać wnętrze, nie komentując niczego, a
tylko pilnie obserwując jej reakcję.
Zara przechodziła z pomieszczenia do pomieszczenia,
rozglądała się uważnie dookoła i coraz mocniej marszczyła
brwi w grymasie... rozczarowania? A może raczej zdziwienia?
- Czy coś nie tak? - zapytał w końcu szejk, nie będąc w
stanie jednoznacznie zinterpretować wyrazu jej twarzy.
- To nie jest to, czego się spodziewałam - odparła.
- Czy to znaczy, że spodziewałaś się czegoś ciekawszego?
- Nie, nie! - zaprzeczyła. - Ale, hm... - Zawahała się.
- Tak?
- Spodziewałam się zupełnie czegoś innego - przyznała
po chwili.
- A konkretnie... czego?
- Po prostu czegoś zupełnie innego. - Zara najwyraźniej
miała kłopoty ze skonkretyzowaniem swojej opinii na temat
kalifornijskiej rezydencji Malika. - Bo tutaj wszystko jest takie
jakieś... - Znów zawiesiła głos, nie znajdując odpowiedniego
określenia.
- Ascetyczne? - podpowiedział jej szejk. - Istotnie,
starałem się, żeby mój dom nie był niepotrzebnie
przeładowany meblami czy ozdobami. Urządzając go,
świadomie dążyłem do maksymalnej prostoty...
- Prostota wcale mi nie przeszkadza ani też mnie nie
dziwi - weszła mu w słowo Zara.
- Co w takim razie budzi twoje zdziwienie? - spytał. Zara
spojrzała na niego przelotnie, trochę z ukosa, po czym,
opuściwszy w lekkim zakłopotaniu głowę, odpowiedziała po
namyśle:
- Dziwi mnie, że nie ma tu, w tych wnętrzach, absolutnie
niczego, co mogłoby się kojarzyć z twoją ojczyzną, z
królestwem Rahmanu.
- Nie ma, to prawda - przytaknął szejk.
- Z założenia?
- Tak.
- Ależ, Malik. - Zara znów popatrzyła na szejka, tym
razem zdecydowanie śmielej, wytrzymując przenikliwość jego
wzroku. - Dlaczego?
- Bo nie potrzebuję wokół siebie niczego, co
przypominałoby mi świat, który przed dziesięciu laty
bezpowrotnie porzuciłem, z którym na zawsze się pożegnałem
- wyjaśnił.
- Naprawdę nie potrzebujesz? - spytała z
niedowierzaniem.
- Naprawdę - potwierdził bez wahania. - Z moim
królestwem rozstałem się definitywnie.
- Bez żalu?
- Żal, jeśli nawet był, to po latach zniknął bez śladu.
- A może raczej został siłą zdławiony? - zasugerowała
ostrożnie Zara. - I właśnie dlatego zniknęło z twojego
otoczenia wszystko, co mogłoby ci przypominać ojczyznę?
- Daj spokój! - Szejk najwyraźniej nie miał ochoty
rozmawiać o przeszłości. - Chodź, obejrzysz teraz pokój
gościnny, który tymczasem będzie twoim królestwem.
- Królestwo Rahmanu... - Zara nie dawała za wygraną.
- Królestwo Rahmanu leży na drugim końcu świata, a my
jesteśmy w Ameryce, w Kalifornii, w San Francisco!
- Ale jakaś cząstka Rahmanu tkwi mimo wszystko w
naszych sercach, w naszych duszach! - obstawała przy swoim
Zara.
- Daj spokój - mruknął posępnie szejk. - Nie przyjechałaś
tu po to, żeby się troszczyć o moje serce czy duszę.
Powinnaś ofiarować mi zmysłową rozkosz i miły relaks, a
nie zamęczać mnie uwagami godnymi amerykańskiego
psychoanalityka.
- Chciałabym ofiarować ci prezent, Malik - oświadczyła
Zara, rozmyślnie ignorując jego ostatnie uszczypliwe
stwierdzenie.
- Przecież to ty jesteś moim prezentem! - obruszył się. -
Dostałem cię na trzydzieste urodziny od króla Hakema.
- Od króla dostałeś mnie, ale ode mnie nie dostałeś
jeszcze nic.
- To prawda - przytaknął zniecierpliwiony. - A
powinienem dostać.
- Trzy dni, Malik! Daj mi trzy dni - odważyła się zażądać
Zara, nie bacząc na jego narastające zdenerwowanie. - I
pozwól mi w tym czasie ofiarowywać ci takie prezenty, jakie
sama dla ciebie wybiorę i przygotuję.
- Ofiaruj mi je zaraz, teraz, zamiast niepotrzebnie czekać -
zaproponował, starając się nie wpaść w gniew i próbując
obrócić wszystko w żart.
- Nie mogę - wyjaśniła całkowicie serio. - Nie mam ich
przecież, nie mam niczego, muszę wszystko dopiero zdobyć,
zaaranżować.
Szejk ciężko westchnął, najwyraźniej kapitulując wobec
jej nieustępliwego uporu.
- Potrzebujesz trzech dni, tak? - upewnił się. Skinęła na
potwierdzenie głową.
- Dokładnie za trzy dni wypadają moje trzydzieste
urodziny - zauważył.
- Och, Malik, to świetnie! - ucieszyła się Zara.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że do tego czasu
skończysz z eksperymentowaniem i dasz mi w końcu to, co
powinnaś mi dać, czyli własne wspaniałe ciało?
- Jeśli zechcesz - szepnęła.
- Ba! Jeśli nie zamęczysz mnie wcześniej nadmiarem
żądań.
- Będzie jeszcze tylko jedno, Malik - zastrzegła. - Tylko
jedno.
- Doprawdy? Jeszcze tylko jedno? - zakpił. - A jakie?
- Chciałabym, żebyś oddelegował mi do pomocy swoją
sekretarkę.
- Moją nieocenioną Alice? Na całe trzy dni? - obruszył
się.
- Nie, nie, każdego dnia najwyżej na kilka godzin, a
nawet mniej, na godzinę, może dwie.
- Czy to już wszystko?
- No... prawie - wykrztusiła, w pełni świadoma tego, że
wystawia cierpliwość i opanowanie szejka na bardzo ciężką
próbę.
- A jaki jeszcze masz problem?
Zara zarumieniła się, zawstydzona, nim odpowiedziała:
- Problem wydatków. Malik wybuchnął śmiechem.
- A to dobre! - wykrzyknął. - Więc to ja sam mam ci
zapewnić środki na prezenty przeznaczone dla mnie?
- Skoro król Hakem tego nie uczynił...
- Widocznie nie przewidział, co zaczniesz wymyślać po
przyjeździe do Ameryki - mruknął szejk, ni to do Zary, ni to
do siebie. - No, ale trudno - dodał, z rezygnacją machnąwszy
ręką. - Niech już będzie! Upoważnię Alice do pokrycia
wszystkich twoich wydatków z mojego konta. Tylko bądź
rozsądna.
- Obiecuję!
Uśmiechnął się i podszedł bliżej do Zary.
- Obiecaj mi jeszcze - zażądał - że po tych trzech dniach
eksperymentowania nieodwołalnie zaczniesz robić to, co
powinnaś, czyli dzielić ze mną łóżko.
Zbladła lekko z przejęcia, ale odważnie odwróciła się w
jego stronę i stanąwszy z nim twarzą w twarz, powiedziała z
powagą:
- Masz moje słowo.
Malik ujął ją za rękę. Przez chwilę miała wrażenie, że
zerwie umowę i pociągnie ją prosto do swej sypialni, nie
czekając, aż upłyną trzy obiecane dni - tak bardzo gorącą miał
dłoń i tak bardzo wydawał się spragniony miłości. On jednak
zaprowadził ją tylko do przeznaczonego dla niej gościnnego
pokoju.
- Wystawiasz mnie na niesłychanie ciężką próbę,
dziewczyno - wyznał. - Ale cóż, słowo się rzekło, więc
zostawiam cię samą do rana. Moja gospodyni, pani Parker, za
chwilę przyniesie ci twoje bagaże, a potem poda jakąś kolację.
Rozgość się, wypocznij. Do jutra!
- Do jutra, Malik. Do zobaczenia - odpowiedziała Zara. -
Śpij dobrze.
- Nie drwij!
- Przecież nie śmiałabym nawet. Dobranoc.
- Dobranoc, Zaro. Miłych snów! - I szejk wyszedł. Nim
Zara zdążyła trochę dokładniej rozejrzeć się po swoim lokum,
które w istocie nie było pojedynczym gościnnym pokojem,
tylko dużym apartamentem, składającym się z trzech
pomieszczeń - saloniku, sypialni i łazienki, ktoś zastukał do
drzwi. Był to Benjamin, nieśmiały nastoletni wnuk gospodyni
szejka. Przyniósł bagaże. Po chwili zjawiła się sama pani
Parker - dość korpulentna starsza kobieta - z ciepłym
posiłkiem na tacy.
- Życzę smacznego - " rzuciła, nie wdając się w żadną
dłuższą konwersację.
- Dziękuję - odpowiedziała Zara.
Zjadła kolację z apetytem i poczekała, aż pani Parker
wróci i zabierze tacę. Po czym najpierw rozpakowała
wszystkie swoje rzeczy, lokując odzież w szafie, bieliznę w
komodzie, a drobiazgi kosmetyczne w łazience, a potem
wzięła prysznic i ubrała się w nocną koszulę.
Była zmęczona i zamierzała od razu położyć się spać.
Zanim doszła do łóżka, zatrzymała się jednak na moment przy
oknie. Na granatowym nocnym niebie srebrzył się księżyc i
połyskiwały gwiazdy. A na ziemi, jak okiem sięgnąć, jarzyły
się liczniejsze od gwiazd światła nocnego San Francisco.
- Więc tak pięknie wygląda Ameryka?! - szepnęła z
podziwem. - Tak pięknie wygląda mój rodzinny kraj, do
którego cudem udało mi się powrócić!
Od wielu lat, żyjąc w pustynnym orientalnym królestwie
Rahmanu, marzyła o podróży do Stanów Zjednoczonych. Jej
ojczym, Kadar bin Abu Salman, nie chciał jednak nawet o tym
słyszeć. Obawiał się, że jeśli Zara wyjedzie do Ameryki, to już
nigdy z niej nie powróci na pustynię.
I słusznie się obawiał! - pomyślała, wciąż stojąc przy
oknie i zachłannie kontemplując efektowną nocną panoramę
kalifornijskiej metropolii. W Rahmanie musiałaby zostać albo
drugą żoną króla, nie kochaną przez niego i poślubioną
wyłącznie z politycznych względów, albo żoną
siedemdziesięcioletniego starca. A tutaj, w Stanach, będzie
nowoczesną kobietą i całkowicie wolnym człowiekiem!
Droga do wolności miała wprawdzie prowadzić przez
sypialnię szejka Malika, ale taka perspektywa jakoś nie
wydawała się Zarze zbytnio przykra. Trochę się bała, to
prawda, tym bardziej że była jeszcze dziewicą i o miłosnym
kunszcie wiedziała tyle, co nic, ale wspomnienie cudownego,
namiętnego, elektryzującego pocałunku, jakim obdarzył ją
szejk, dodawało jej odwagi i stwarzało nadzieję na przeżycie
niezapomnianych chwil. A może nawet na przeżycie
prawdziwej miłości, o której marzyła i za którą tęskniła od lat,
równie mocno jak za Ameryką.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zara przespała noc, śniąc słodko przez większą jej część,
że oczekuje w swojej sypialni na przybycie Malika. Sen
spełnił się rano, zaraz po przebudzeniu. Ledwie wstała z łóżka
i zdążyła się umyć i ubrać, gdy szejk osobiście pojawił się w
drzwiach jej pokoju.
- Dzień dobry, Zaro! - rzucił z lekkim, ale bardzo
sympatycznym, ciepłym uśmiechem. - Jak się czujesz po
pierwszej nocy spędzonej w moim domu?
- Wspaniale! - odpowiedziała. - Spałam wyjątkowo
dobrze, noc minęła mi spokojnie, doskonale wypoczęłam po
wczorajszym naprawdę ciężkim dniu.
- I jesteś już gotowa, żeby zejść na śniadanie? - zapytał.
Zara, ubrana w lekki, doskonale skrojony bladozielony
kostiumik z naturalnego jedwabiu prezentowała się naprawdę
elegancko, ale... nie miała, niestety, do kompletu żadnych
butów.
Dlatego mruknęła:
- Jeżeli mogę zejść na śniadanie boso.
- Mogłabyś, ale nie będziesz musiała! - rzucił szejk
Malik.
Po czym podszedł do niej i wziął ją w objęcia.
Czując, że za chwilę może jej być już zbyt trudno
powstrzymać falę błyskawicznie narastającego zmysłowego
podniecenia, Zara szepnęła w odruchu samoobrony:
- Obiecałeś... trzy dni.
- Wszystko się zgadza, obiecałem ci trzy dni bez
wspólnego łoża i świetnie o tym pamiętam - potwierdził szejk.
- Ale nie obiecywałem przecież, że nie będę cię w tym czasie
całował!
Pocałunek był równie porywający, zniewalający,
obezwładniający, elektryzujący, słowem - równie
nadzwyczajny, jak ten poprzedni. Zara całkowicie poddała się
cudownej pieszczocie warg trzymającego ją w ramionach
mężczyzny. I całkowicie poddała się własnym zmysłom,
własnej burzliwej namiętności, niemal natychmiast tracąc
kontrolę nad sobą i zapominając o wszelkich postanowieniach.
Szejk panował jednak nad sytuacją i w pewnym momencie
oderwał usta od jej warg.
- Przestałeś... - rzuciła tonem ni to wdzięczności, ni to
rozczarowania.
- Zara, zmusiłem się najwyższą siłą woli, żeby przestać.. .
a raczej, żeby poprzestać na pocałunku - wyjaśnił. - Dałem ci
przecież słowo honoru, że nie przekroczę pewnych granic w
ciągu najbliższych trzech dni.
- Dałeś mi słowo... - powtórzyła z zadumą.
- A danego słowa zawsze należy dotrzymać! - dodał
dobitnie.
- Czy to twoja niewzruszona zasada?
- Tak - potwierdził bez wahania. - Nie wierzysz?
- Nie mam żadnych podstaw, żeby ci nie wierzyć, ale... -
Zawahała się i nagle umilkła.
- Ale co? No mów, nie bój się! - zachęcił ją do szczerości.
- Nie spodziewałam się tego - wyjaśniła dość
enigmatycznie.
- Czego, Zaro? Czego się nie spodziewałaś? - zaczął
niecierpliwie wypytywać.
- Hm... - Nie bardzo wiedziała, jak powinna wyrazić to,
co miała na myśli. - Nie spodziewałam się... to znaczy nie
sądziłam... że jesteś mężczyzną... z takimi niewzruszonymi
zasadami - wykrztusiła w końcu, mocno speszona.
- Doprawdy? - zdziwił się szejk. - W takim razie musiałaś
słyszeć o mnie coś niezbyt miłego.
- Słyszałam różne rzeczy - rzuciła wymijająco.
- Zapewne różne niestworzone rzeczy! - uściślił. Mocno
zakłopotana wzruszyła bezradnie ramionami i nie
wypowiedziawszy ani jednego słowa, głęboko westchnęła.
Zmierzył ją przenikliwym wzrokiem i zapytał:
- Nie bałaś się mnie po tym wszystkim, co usłyszałaś w
Rahmanie na mój temat?
- Bałam się... trochę się bałam - przyznała.
- Więc jesteś bardzo odważna, skoro mimo to
zdecydowałaś się tu do mnie przyjechać! - stwierdził z
podziwem. - Bo przecież król Hakem, mój kuzyn, chyba cię
do tego nie zmusił, prawda?
- Nie, nie! - zaprzeczyła energicznie. - Przybyłam do
Stanów Zjednoczonych... to znaczy... do ciebie - poprawiła się
- wyłącznie z własnej woli, z własnej chęci. Chciałam cię
osobiście poznać, chciałam skonfrontować zasłyszane w domu
opowieści z rzeczywistością.
- I jak wypadła konfrontacja? - spytał z uśmiechem.
- Jak na razie, jestem bardzo mile zaskoczona! -
odpowiedziała.
- Świetnie! - ucieszył się. - Mam nadzieję, że twoja opinia
o mnie nigdy się nie zmieni.
- Czas pokaże - rzuciła filozoficznie.
- Jasne - przytaknął szejk. - Ale zanim pokaże, chodźmy
na dół na śniadanie. Bez butów! - dodał.
Po czym, nie uprzedzając, co zamierza zrobić, wziął Zarę
na ręce, żeby ją zanieść do pokoju jadalnego.
Z ufnością objęła go za szyję. Przekonała się przecież
przed chwilą, że w większym stopniu może polegać na nim
niż na sobie.
Po śniadaniu, kiedy szejk wyjechał już do swego biura,
zapowiadając powrót z pracy dopiero późnym popołudniem,
Zara niezwłocznie skierowała się do królestwa pani Parker,
czyli do kuchni.
- Chciałabym dzisiaj trochę tutaj popracować -
oświadczyła.
- Tutaj, panienko? W mojej kuchni? - zdumiała się
gospodyni.
- Proszę mówić mi Zara.
- Czemu nie, bardzo chętnie - zgodziła się z uśmiechem
pani Parker. - A właściwie, co ty chcesz tutaj robić, moje
drogie dziecko?
- Chciałabym przygotować urodzinowy upominek dla
Malika.
- Już dzisiaj, w środę? - zdziwiła się gospodyni. - Przecież
pan Haidar ma urodziny dopiero pojutrze, w piątek! Nie wiesz
o tym, moje drogie dziecko?
- Wiem, oczywiście, że wiem! - obruszyła się Zara.
- Ale ja chciałabym mu sprawić jakąś urodzinową
niespodziankę każdego z trzech nadchodzących dni.
- Za każdym razem w kuchni?
- Nie, nie! W kuchni tylko dzisiaj.
- No cóż, skoro już tak to sobie umyśliłaś... - Pani Parker,
nie kończąc zdania, wzruszyła ramionami na znak niechętnego
przyzwolenia. - Muszę ci jednak powiedzieć w zaufaniu, że
pan Haidar w ogóle nie przepada za świętowaniem swoich
urodzin. Odkąd u niego jestem, a we wrześniu tego roku
będzie już pełnych dziewięć lat, nigdy nie urządzał żadnego
urodzinowego przyjęcia, nigdy nikogo do domu nie zapraszał.
Jeśli się w ogóle z kimś ze znajomych z tej okazji spotykał, to
najwyżej gdzieś na mieście, w lokalu. A życzenia i upominki
dostawał tylko od tego swojego kuzyna z dalekich stron!
- Od króla Hakema bin Abdul Haidara z Rahmanu -
wtrąciła Zara.
- Tak, tak, ponoć od jakiegoś tam zamorskiego króla o
strasznie długim i wyjątkowo dziwnym nazwisku, którego
nigdy nie mogłam zapamiętać. Znasz go może, tego króla? -
zaciekawiła się pani Parker.
- Znam - potwierdziła Zara. - Właśnie król Hakem
przysłał mnie tutaj, do szejka.
- W jakim celu?
- Jako urodzinowy prezent. To znaczy - poprawiła się
pośpiesznie, nie chcąc niepotrzebnie szokować starszej
kobiety, kompletnie nie znającej rahmańskich obyczajów
- przysłał mnie, żebym przygotowała dla szejka Malika
jakiś urodzinowy prezent... a właściwie kilka prezentów... tu,
w San Francisco, na miejscu.
- To ten wasz zamorski król nie mógł postarać się o coś
gotowego tam, u siebie, jak to zawsze robił do tej pory? -
wypytywała zaintrygowana gospodyni.
- Mógł, oczywiście, że mógł, ale tym razem chciał
wprowadzić troszeczkę urozmaicenia i zrobić kuzynowi
niespodziankę. I dlatego właśnie jestem tu od wczoraj -
wyjaśniła Zara.
- Znałaś wcześniej pana Haidara?
- Nie.
Pani Parker westchnęła i pokręciła głową na znak
dezaprobaty.
- Jak na mój gust, to trochę dziwne macie zwyczaje w
tym swoim kraju - stwierdziła. - Żeby wysyłać młodą
dziewczynę na drugi koniec świata, do obcego samotnego
mężczyzny, na dodatek jeszcze bez butów?
- Miałam sandały, ale zginęły mi w czasie podróży.
- Mniejsza z tym - machnęła ręką pani Parker. – Tak czy
inaczej, ten wasz król wysłał cię samą do zupełnie obcego
faceta! A co na to twoja matka?
- Moja matka nie żyje już od roku - odpowiedziała ze
smutkiem Zara.
- Moje biedactwo! - szczerze wzruszyła się gospodyni i
przytuliła ją ze współczuciem. - Więc jesteś sierotą.
- Tak - potwierdziła Zara - bo mój ojciec zmarł, kiedy
byłam jeszcze całkiem malutka. Mam teraz tylko ojczyma.
- Tylko ojczyma, rozumiem. - Gospodyni z powagą
pokiwała głową. - No, ale powiedz mi tak całkiem szczerze,
czy gdyby twoja matka żyła, to zgodziłaby się na tę
amerykańską eskapadę?
- Chyba nie - odparła z lekkim zakłopotaniem Zara.
- Rozumiem - powtórzyła z zadumą pani Parker. - Więc
jesteś dobrze wychowana, tylko troszeczkę postrzelona.
- Tak pani myśli?
- Ja nie myślę, moje dziecko, ja to wiem! - stwierdziła
autorytatywnie gospodyni. - I dlatego - dodała - pozwalam ci
dzisiaj popracować w mojej kuchni, chociaż, szczerze
mówiąc, nie lubię, żeby ktokolwiek mi się tutaj kręcił.
- Zara?
Szejk Malik, zamknąwszy za sobą drzwi wejściowe,
rozglądał się po mrocznym holu i nawoływał, mając
nieodparte wrażenie, że czyni to zupełnie niepotrzebnie,
ponieważ w domu nie ma absolutnie nikogo. Wokół było
cicho i ciemno.
- Zara? - powtórzył. - Pani Parker?
Milczenie. Żadnej odpowiedzi.
Nagle w głębi obszernego domu zabrzęczały garnki.
Najwyraźniej ktoś jednak był i urzędował w kuchni.
Ruszył przez hol w kierunku, z którego dobiegały odgłosy.
Idąc, wyczuł w pewnym momencie zapamiętany z lat
dzieciństwa zapach jednej z najbardziej popularnych
rahmańskich potraw, pomieszany, niestety, z nieprzyjemnym
swędem spalenizny. Ponieważ pani Parker nigdy nie
próbowała przyrządzać czegokolwiek orientalnego ani też
nigdy niczego nie przypalała, szejk zaczął się domyślać, że
niefortunną, choć pełną najlepszych chęci kucharką jest Zara.
Nie pomylił się.
Gdy wszedł do kuchni, ujrzał ją stojącą przy garnkach i
rondlach, ustrojoną w zdecydowanie zbyt obszerny fartuch
gospodyni i najwyraźniej mocno zdenerwowaną. Policzki
miała zaczerwienione, a oczy załzawione. Całe pomieszczenie
wypełnione było szarym dymem o ostrym zapachu spalenizny.
- To ty już jesteś? - rzuciła spłoszona na widok szejka.
- Byłbym nawet wcześniej, gdyby mnie w ostatniej chwili
nie zatrzymał w biurze niespodziewany telefon od jednego z
klientów - odpowiedział.
- Boże, ty już jesteś, a tu wszędzie taki straszny bałagan! -
jęknęła Zara. - Nie gniewaj się, ale jakoś nie mogę sobie ze
wszystkim poradzić - poskarżyła się.
- A gdzie jest pani Parker? - zainteresował się szejk.
- Ma dziś wychodne, wolny dzień. Wybrała się ze swoim
wnukiem Benjaminem w odwiedziny do jakichś krewnych i
wróci dopiero późnym wieczorem.
- A ty... co ty robisz w kuchni?
- Gotuję dla nas dwojga obiad. To znaczy... właściwie. ..
przypalam go - wykrztusiła Zara, spostrzegłszy, że z
elektrycznego piekarnika znowu wydobywa się pokaźny kłąb
dymu.
- Nie umiesz gotować? - spytał Malik.
- Umiem gotować... ale... na ognisku - odpowiedziała
speszona. - Ta tutejsza nowocześnie wyposażona kuchnia ani
troszeczkę nie chce mnie słuchać - dodała gwoli wyjaśnienia
tonem skargi. - Wszystkie urządzenia uparcie robią mi na
złość. Twoja gospodyni to chyba mnie zabije, kiedy wróci i
zobaczy, jakiego strasznego bałaganu narobiłam! Chyba że
wcześniej ty mnie zabijesz, jak skosztujesz moich nieudanych
potraw.
Szejk uśmiechnął się dobrodusznie i przytulił zrozpaczoną
Zarę do siebie.
- Nic się nie przejmuj - szepnął, całując jej przesiąknięte
kuchennymi zapachami włosy. - Zaraz zrobimy tu trochę
porządku, a potem zjemy, co się da. Mam nadzieję, że
przyrządzasz coś orientalnego.
- Tak - potwierdziła. - Jagnięcinę z ryżem i różnymi
dodatkami.
- Czyżby pani Parker miała w spiżarni wszystko, co
trzeba dodać do mięsa i ryżu, żeby zapach był dokładnie taki,
jak ten, jaki pamiętam z dawnych lat i który teraz czuję? -
zdziwił się szejk.
- Nie, nie - zaprzeczyła Zara. - Nie miała niczego z
potrzebnych mi rzeczy. Musiałam zrobić przed południem
zakupy w takim specjalnym sklepie z żywnością dla chorych...
nie, inaczej... dla zdrowych... - zaczęła się plątać w nie
znanym jej amerykańskim nazewnictwie.
- Mówisz chyba o sklepie ze zdrową żywnością, prawda?
- poprawił ją szejk.
- O, właśnie! - potwierdziła. - Nawet nie wiedziałam, że
w Ameryce takie sklepy istnieją, matka nigdy mi o nich nie
opowia... - Zara przerwała nagle w pół słowa, zorientowawszy
się, trochę za późno, że i tak z rozpędu powiedziała już zbyt
wiele.
Oho, wygląda na to, że jej zmarła matka znała Amerykę! -
wydedukował w myślach szejk. Może nawet była rodowitą
Amerykanką?
Przemilczał jednak tę kwestię i udał, że niczego
niezwykłego nie usłyszał. Zdecydował się bowiem dyskretnie
sprawdzić w stosownym momencie, kim tak naprawdę jest
podarowana mu przez króla Hakema rahmańska kobieta o
blond włosach, zielonych oczach i jasnej karnacji. Nie chciał
otwarcie pytać ją o to, budząc jej czujność i dając okazję do
wymyślenia naprędce na jego użytek jakiegoś niewinnego
kłamstewka.
- Więc powiadasz - zmienił temat - że umiesz gotować
tylko na ognisku?
- Tak - szepnęła.
- No, to trzeba było rozpalić ogień na kominku w salonie i
tam robić obiad!
Zara wybuchnęła śmiechem.
Szejk, zadowolony, że żart mu się udał, pocałował ją w
czubek głowy i uwolnił z objęć. Po czym zdjął marynarkę,
rozluźnił krawat, zakasał rękawy koszuli i zaproponował
pomoc przy uporządkowaniu kuchni i wspólne zjedzenie tego,
co okaże się jadalne.
Zara, nie mając w gruncie rzeczy żadnego innego wyjścia,
skwapliwie przystała na taki plan.
- Orientalna sałatka z warzyw i owoców na pewno będzie
dobra - zapewniła. - Przynajmniej ona mi się nie przypaliła.
Uśmiechnął się i załadował do zmywarki wszystkie
naczynia, łyżki i noże, których Zara używała podczas
przygotowywania potraw. Ona z kolei dokładnie wytarła
pobrudzony mąką, solą, cukrem i przyprawami blat
kuchennego stołu i zaczęła wykładać po kolei na talerze i
półmiski wszystko, co przyrządziła.
Jagnięca pieczeń była wprawdzie z jednej strony ciut
zwęglona, z drugiej jednak - zupełnie dobra. Ryż na szczęście
w ogóle się nie przypalił. Wyjęte z elektrycznego piekarnika
pszenne placuszki okazały się takie, jak trzeba, a pikantny sos,
w którym należało je zamaczać - wprost wyborny! W sumie,
obiad był wystarczająco obfity, jak dla dwojga. I naprawdę
smaczny!
Kiedy go zjedli, szejk wstał od stołu, podszedł do Zary i
pocałował ją.
- Poobiedni pocałunek to taka amerykańska tradycja -
wyjaśnił, spostrzegłszy jej zaskoczoną minę. - Tak samo -
zaczął wyliczać - jak pocałunek na dobry wieczór, na
dobranoc, na dzień dobry.
- Aż tyle tu takich tradycyjnych pocałunków? - zdumiała
się jeszcze bardziej niż przed chwilą.
- Mnóstwo - przytaknął ze śmiechem. - Chyba więcej niż
gdziekolwiek indziej na świecie. Jest również taka tradycja, że
po obiedzie rozmawia się w domu o tym, jak każdemu z
domowników minął dzień.
- Mnie minął na gotowaniu - stwierdziła. - A tobie?
- Jak zwykle, na prowadzeniu interesów.
- A jakie właściwie to są interesy? - zaciekawiła się Zara.
- Ali i Dżamil nie chcieli mi o nich absolutnie nic powiedzieć.
Wzruszył ramionami.
- Nie chcieli, mądrale - mruknął lekceważącym tonem -
bo nie mieli o nich zielonego pojęcia. Musiałabyś zapytać
Alice, moją sekretarkę, ona jest dokładnie zorientowana w
specyfice biznesu, jakim się tutaj zajmuję.
- Czy to jakiś tajemniczy biznes, powiązany może z
międzynarodową polityką?
- Ani trochę - zaprzeczył szejk. - Najnormalniejsza w
świecie działalność finansowo - inwestycyjna. Jestem
amerykańskim finansistą. Staram się inwestować pieniądze
tak, by je pomnożyć.
- Swoje pieniądze?
- W przeważającej mierze cudze, które inwestuję w
ramach świadczonych przez moje biuro usług. Choć,
oczywiście, własne też.
- Dobrze ci idzie z tym inwestowaniem i pomnażaniem?
- Nie najgorzej.
- Uczyłeś się tego kiedyś, jeszcze w Rahmanie? Szejk
Malik Haidar pokręcił przecząco głową.
- W Rahmanie uczyłem się tylko rządzenia królestwem -
wyjaśnił. - Ale reguły zarządzania państwem można, jak się
okazuje, z powodzeniem zastosować do zarządzania firmą. A
ty, czego się uczyłaś, poza gotowaniem na ognisku? - zapytał.
- Jak wszystkie kobiety w Rahmanie, właściwie niczego
szczególnie ciekawego - odpowiedziała Zara, wzruszając
ramionami. - Uczono mnie przede wszystkim posłuszeństwa
wobec mężczyzn. A moimi nauczycielami byli wyłącznie
mężczyźni.
- Wielu ich było?
- Kilku. Ojciec, starsi bracia...
- Ach, tak! - szejk wyraźnie ucieszył się, że Zara nie
wylicza mu byłych mężów czy, o zgrozo, kochanków. - I co,
nauczyli cię posłuszeństwa?
- Do pewnego stopnia... - odpowiedziała wymijająco i
dość mocno się zarumieniła.
- Skoro tak mówisz i tak się czerwienisz - odpowiedział
na to szejk, patrząc przenikliwie prosto w jej oczy - to
domyślam się, że twój przyjazd do mnie nastąpił bez ich
aprobaty. Prawda?
Zara głęboko westchnęła i po chwili wahania
przyświadczyła:
- Ano prawda, bez. Nie było sensu prosić ich o zgodę na
mój wyjazd, bo z całą pewnością by jej nie udzielili. Oni są
strasznie konserwatywni, niesamowicie staroświeccy. Nigdy
by się nie zgodzili na tę moją eskapadę do Ameryki.
- Cóż, ważne, że uzyskałaś zgodę króla - rzucił szejk
rozmyślnie obojętnym tonem, starając się zasugerować jej, że
kompletnie lekceważy całą sprawę.
W duchu jednak postanowił jak najprędzej zadzwonić do
Hakema, aby dowiedzieć się o niej i jej konserwatywnej
rodzinie czegoś więcej.
Kiedy więc tylko do końca uporządkowali kuchnię po
obiedzie, zaproponował Zarze, by zaparzyła kawę, a sam, pod
pretekstem zmiany ubrania z biurowego na domowe, wymknął
się do swego pokoju, gdzie znajdował się aparat telefoniczny.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Po pośpiesznym wykręceniu wielocyfrowego numeru,
szejk ku swemu zdziwieniu rozpoznał w słuchawce głos
samego Hakema bin Abdul Haidara, a nie któregoś z licznych
królewskich adiutantów, sekretarzy czy doradców.
- Czy to naprawdę ty, kuzynie, we własnej osobie? -
upewnił się.
- We własnej osobie - mruknął naburmuszony król.
- Czy ty wiesz, Malik, która jest teraz tu u nas, w
Rahmanie, godzina?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - przyznał szejk.
- Ciągle gubię się w przeliczeniach stref czasowych.
- Bardzo późna! A właściwie to jest sam środek nocy! -
dobitnie stwierdził król. - Ale mniejsza z tym. Czy ty wiesz,
jakie ja mam tu teraz kłopoty?
- Z czym?
- Zapytaj raczej... z kim!
- Zatem, z kim masz kłopoty, kuzynie?
- Nietrudno chyba się domyślić, że ciągle z tym samym
człowiekiem! Z Kadarem bin Abu Salmanem!
- A co takiego znów wymyślił ten stary intrygant? -
zainteresował się szejk.
- Wyobraź sobie, że przysłał mi tu do pałacu swoją córkę
- wyjaśnił król.
- Córkę? Do pałacu? A po co?
- Żebym ją zgodnie z tradycją zaślubił jako moją drugą
żonę!
Szejk, mimo wieloletniego pobytu poza rodzinnym
krajem, był nadal nieźle zorientowany w najważniejszych
sprawach Rahmanu, wiedział więc, że pierwsza małżonka
króla Hakema bin Abdul Haidara, Rasha, wydała jak dotąd na
świat trzy córki. Jeśliby więc ta druga żona urodziła królowi
upragnionego syna, to właśnie on zostałby następcą tronu, a
jego dziadek, Kadar bin Abu Salman, zyskałby tym samym
wyjątkowe wpływy na królewskim dworze.
Dlatego szejk, zbulwersowany usłyszaną wiadomością,
wykrzyknął:
- A to historia!
- Prawda? - rzucił w słuchawkę król. - Niesamowita.
- Kuzynie, a czy ty nie mogłeś odmówić Kadarowi
przyjęcia tej jego córki na swój dwór? - zapytał Malik.
- Odmówić mu, znaczyłoby to samo, co świadomie go
obrazić - wyjaśnił Hakem - a tym samym sprowokować go do
wszystkiego, co najgorsze... do intryg, spisku, a nawet buntu. I
wtedy naraziłbym na szwank ten błogosławiony pokój, który z
takim trudem i poświęceniem, przede wszystkim z twojej
strony, Malik, zapewniliśmy naszemu krajowi przed
dziesięciu laty.
- No tak - przyznał szejk. - Ale...
- Ale co, Malik?
Szejk wahał się przez moment i milczał, ostatecznie
jednak zdecydował się zadać królowi to dość drażliwe
pytanie:
- Ale jak Rasha to wszystko przyjmuje, kuzynie?
- Rasha bardzo się stara przyjąć to wszystko jak
najspokojniej - odparł Hakem. - Choć bynajmniej nie
przychodzi jej to łatwo, zwłaszcza że jest w odmiennym stanie
i oczekuje rychłego rozwiązania - dodał.
- Więc może zaczekałbyś trochę z tymi drugimi
zaślubinami, kuzynie, przynajmniej do momentu, aż twoja
pierwsza żona wyda na świat czwarte dziecko? - zasugerował
szejk.
- Cóż, mój drogi kuzynie, w tej chwili wszystko wskazuje
na to, że nawet będę musiał zaczekać - powiedział król,
wyraźnie zafrasowany.
- Dlaczego?
- Bo moja narzeczona niespodziewanie zniknęła z pałacu!
Szejk nie zdołał się opanować i wybuchnął śmiechem.
- Żartujesz, kuzynie? - rzucił.
- Ech, chciałbym... - westchnął król Hakem. - Ale to,
niestety, najprawdziwsza prawda, a nie żarty. Dziewczyna
zniknęła z mojego pałacu, przepadła jak kamień w wodę! I
teraz jej bliżsi i dalsi krewni zjeżdżają się tu, grożąc, że jeśli w
najbliższym czasie jej nie odnajdę, to wtedy oni sami zaczną
szukać.
- Dają ci w ten sposób do zrozumienia, że pewnie celowo
gdzieś ją ukryłeś, chcąc w ten sposób uniknąć małżeństwa?
- Otóż to, Malik! - potwierdził król. - Moja sytuacja staje
się w związku z tym dość niezręczna, z każdym dniem coraz
bardziej kłopotliwa.
- A co naprawdę stało się z tą dziewczyną? - wtrącił szejk,
przerywając kuzynowi jego narzekania. - Jak sądzisz?
- Sądzę, że podobnie jak ja, też nie chciała tego
bezsensownego małżeństwa, w jakie wplątał ją ojciec. I po
prostu uciekła.
- Z własnej inicjatywy?
- Tak.
- Miała odwagę sprzeciwić się Kadarowi? - zdziwił się
szejk.
- Na to wygląda - potwierdził król. - Bo widzisz, kuzynie,
ona jest... hm... - Zawahał się, poszukując w myślach
najodpowiedniejszego określenia.
- Krnąbrna? Nieposłuszna?
- Nie, nie! Powiedziałbym raczej: niezwykła... całkiem
nietypowa jak na rahmańską kobietę.
- Doprawdy? To zupełnie tak samo, jak dziewczyna, którą
przysłałeś mi na urodziny - stwierdził szejk. - Wielkie dzięki
za ten wspaniały prezent, kuzynie!
- Wyobraź sobie, że to właśnie córka Kadara wybrała ci tę
dziewczynę, a zaraz potem zniknęła.
- Jak to?
- Po prostu. Wybrała ci jedną kobietę spośród sześciu, bo
osobiście ją o to poprosiłem - wyjaśnił król.
- Niesamowite! Wybrała prezent dla mnie i zaraz potem
uciekła?
- Właśnie!
- Może z kochankiem? - zasugerował szejk.
- Oby tak było! - westchnął król. - Kadar bin Abu Salman
nie mógłby wówczas proponować mi jej za żonę, gdyby się
okazało, że ma kochanka i nie jest już dziewicą.
- Z całego serca życzę ci takiego właśnie obrotu spraw,
kuzynie!
- A ja życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji
trzydziestych urodzin!
- Dziękuję.
- Ja tobie również, Malik. I do ponownego usłyszenia!
- Do usłyszenia, kuzynie! Spokojnych snów. Obydwaj -
król w swoim pałacu w Rahmanie i szejk w swojej rezydencji
w Ameryce - jednocześnie odłożyli słuchawki.
Malik miał wprawdzie chęć zadać Hakemowi jeszcze
kilka pytań na temat Zary, zrezygnował jednak, nie chcąc
dłużej zakłócać nocnego wypoczynku rahmańskiemu
monarsze.
Cóż, nie mam tu, w Kalifornii, pałacu i tronu, tylko
gabinet biznesmena i zwykły fotel za biurkiem, ale nie mam
też tych rozlicznych kłopotów, z jakimi musi się dzień w dzień
borykać mój kuzyn, pomyślał szejk Malik nie bez satysfakcji.
Jako zwyczajny pan Haidar, amerykański finansista, mogę
robić, co chcę, nie oglądając się ani na tradycję, ani na
powiązania polityczne, ani na rację stanu. Jestem wolny!
- A skoro tak, to mogę w dżinsach i podkoszulku wrócić
do Zary na kawę - mruknął półgłosem do siebie.
Po czym przebrał się szybko i zbiegł do kuchni,
stęskniony za swym niezwykłym „urodzinowym prezentem".
- Już jedzie! Wszyscy na miejsca! - zawołała Zara,
klasnąwszy głośno w dłonie.
- Jest mały problem, proszę pani! - odkrzyknął jej z głębi
domu Benjamin, wnuk pani Parker.
- Babcia sama nie da sobie z nim rady?
- Nie, potrzebujemy pani pomocy!
- Ale pan Haidar już przyjechał, właśnie wysiada z
samochodu.
Zara obserwowała ulicę przed domem i dziedziniec przez
półprzezroczyste bladoróżowe szyby umieszczone we
frontowych drzwiach. Obraz miała lekko zniekształcony, była
jednak w stanie się zorientować, że szejk Malik podjeżdża,
zatrzymuje samochód, wysiada, rozgląda się uważnie dookoła.
- Panno Zaro, jest problem! - raz jeszcze zawołał z głębi
domu Benjamin.
- Później, bo pan Haidar już idzie! - odkrzyknęła i
otworzyła szejkowi drzwi.
Wszedł do środka, znów rozejrzał się dookoła, zupełnie
jakby pierwszy raz widział wnętrze, w którym się znalazł.
- Zara, co ty zrobiłaś z moim domem? - zapytał.
Z tonu jego głosu nie potrafiła wywnioskować, czy jest
tylko zadziwiony, czy może zdegustowany przygotowaną
przez nią niespodzianką.
- To wszystko wynajęte, wypożyczone, ale tylko na
dzisiaj, na jeden dzień - odpowiedziała pośpiesznie. - Już jutro
twój dom znowu będzie wyglądał tak, jak zwykle.
- Ale teraz wygląda jak... - Zawahał się i umilkł.
- Teraz wygląda jak twój pałac w Rahmanie! -
dokończyła za niego Zara.
Bardzo się starała, żeby odtworzyć w kalifornijskim domu
szejka jak najwięcej elementów orientalnego wnętrza
królewskiej rezydencji. Sprowadziła więc z kilku kwiaciarni
całą masę bujnych egzotycznych roślin w pokaźnych
donicach, żeby zrobić z nich zielony szpaler przed wejściem.
Postarała się o dwa ogromne złociste leopardy, z cętkami ze
sztucznych onyksów i oczami ze sztucznych szmaragdów,
ponieważ takie same - tyle że przyozdobione autentycznymi
kamieniami szlachetnymi ogromnej wartości - strzegły odrzwi
królewskiej siedziby w Rahmanie. Hol przyozdobiła
mosiężnymi wazami i wyłożyła wielobarwnymi, ręcznie
tkanymi kobiercami. Ze sklepu zoologicznego wypożyczyła
dużą błękitno - zieloną papugę, ponieważ taka sama, imieniem
Cash - Cash, witała gości w pałacu.
- Nie do wiary, jest tu teraz całkiem tak samo, jak tam -
stłumionym głosem odezwał się szejk.
- Starałam się, żeby...
Zara nie dokończyła zdania, ponieważ jej słowa
całkowicie zagłuszył przeraźliwy ptasi krzyk. Do holu dumnie
wkroczył paw, prowadząc za sobą cały harem pawic i...
Benjamina, który bezskutecznie usiłował przepłoszyć ptaki.
- Sprowadziłaś nawet pawie?! - wykrzyknął szejk.
- Tak, ale miały przebywać w ogrodzie - wyjaśniła Zara.
- Kocur sąsiadów... zanadto się nimi interesował, panie
Haidar, więc zapędziłem je do pralni, żeby były bezpieczne -
wtrącił się zasapany i zakłopotany Benjamin, biegając po holu
za ptaszyskami. - Ale babcia niepotrzebnie otworzyła drzwi i
wypuściła te pawie... i one wybiegły z pralni i wpadły do
domu, na pokoje.
Przy współudziale Zary i szejka, po kilku minutach
bieganiny, chłopak zdołał ponownie zamknąć hałaśliwe ptaki
w pomieszczeniu gospodarczym.
- Benjamin, natychmiast zadzwoń do właściciela, żeby je
sobie zabrał - polecił Malik.
- Oczywiście, panie Haidar. Babcia się ucieszy, bo te
pawie tak ją przestraszyły, jak wyskoczyły prosto na nią z tej
pralni, że...
- Przejdźmy może dalej - zaproponowała Zara,
przerywając Benjaminowi wywód z obawy, by nie ujawnił
szejkowi jakichś kłopotliwych, kompromitujących
szczegółów.
- Czy mam się spodziewać dalszych niespodzianek? -
zapytał Malik.
- Tylko kilku.
- Cóż, dobrze, że wiem. O, papuga! - Szejk zwrócił
uwagę na ptaka, umieszczonego w klatce zawieszonej pod
sufitem, w głębi holu.
Papuga, jak na komendę, wyrzuciła z siebie w tym
momencie głośną serię najohydniejszych amerykańskich
przekleństw.
- Ona coś mówi! - ucieszyła się Zara. - Tylko jakoś nie
bardzo rozumiem, co.
- Na szczęście - mruknął Malik.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Bo ona klnie, na czym świat stoi!
- Niestety, nie znam amerykańskich przekleństw, tylko
rahmańskie - przyznała z niejakim zakłopotaniem Zara.
- Na szczęście - powtórzył szejk. - Zostawmy w spokoju
tę źle wychowaną papugę i wejdźmy do salonu -
zaproponował, po czym, nie czekając na odpowiedź Zary,
chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
W salonie całą wolną przestrzeń wypełniały większe i
mniejsze klatki z ptakami. Były tu zięby, papużki faliste,
kanarki. Cała ptaszarnia!
- Moja matka uwielbiała ptaki i hodowała ich mnóstwo w
pałacu - odezwał się półgłosem Malik, ni to do Zary, ni to sam
do siebie.
- Wiem, Rasha mi opowiadała.
- Poznałaś Rashę, przebywając w pałacu? - zainteresował
się szejk.
- Tak, poznałam ją - potwierdziła Zara. - To cudowna,
wspaniała kobieta, urodziwa, dobra i mądra.
- Ta kobieta najprawdopodobniej byłaby w tej chwili
moją żoną, gdyby polityczne sprawy w Rahmanie potoczyły
się inaczej - zauważył szejk. - A tak, jest żoną mojego kuzyna
Hakema.
- Żałujesz?
- Nie.
- To dobrze! - ucieszyła się Zara. - Mogłam wprawdzie
zamienić twój dom w królewski pałac, ale nie dałabym rady
sama zamienić się w Rashę.
- Fakt - potwierdził Malik i uśmiechnął się. - Zupełnie nie
jesteś podobna do Rashy, przypominasz raczej moją matkę.
No, może nie z wyglądu, ale na pewno z usposobienia - dodał.
- Podobno była niezwykłą kobietą, inteligentną, trochę
ekscentryczną.
- De miałeś lat, kiedy zmarła? - spytała Zara.
- Pięć.
- A ja miałam cztery, kiedy umarł mój ojciec.
- To strasznie przykre, tracić rodziców tak wcześnie -
zauważył szejk.
- Fakt.
- Chwileczkę! Ale ty przecież mówiłaś mi wczoraj, że
ojciec uczył cię posłuszeństwa wobec mężczyzn, prawda?
- Malik, spostrzegłszy pewną wyraźną sprzeczność w
zwierzeniach Zary, nawiązał nieoczekiwanie do rozmowy z
poprzedniego dnia.
- No... tak... - wykrztusiła speszona.
- Uczył cię, zanim skończyłaś cztery lata? I ty to
pamiętasz? - zdziwił się.
Zara zaczerwieniła się gwałtownie.
Nieopatrznie powiedziała o sobie zbyt wiele i zupełnie nie
miała teraz pojęcia, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Nie
wiedziała, co powinna potwierdzić, a czemu zaprzeczyć, aby
jej wyjaśnienie zachowało bodaj pozory konsekwencji i
prawdopodobieństwa, i aby nie wzbudziło jakichś
niepotrzebnych podejrzeń ze strony szejka.
Po dłuższej chwili wahania i rozterki ostatecznie
zdecydowała się na... szczerość!
- Moi rodzice byli Amerykanami - wyznała. - Kiedy
miałam cztery lata, mój ojciec zmarł, a w rok później moja
matka wyszła ponownie za mąż za przebywającego czasowo
w Stanach Zjednoczonych mężczyznę z Rahmanu. I
przeniosła się tam razem z nim i ze mną na stałe. Odkąd
skończyłam pięć lat i opuściłam Stany Zjednoczone,
mieszkałam w Rahmanie, w południowej prowincji i
wychowywałam się w domu ojczyma. I to właśnie on uczył
mnie posłuszeństwa.
- A więc to tak! - wybuchnął szejk. - Jak widzę, nie byłaś
ze mną szczera - zauważył cierpko.
- Malik, przecież cię nie okłamywałam! - broniła się Zara.
- Przemilczałam tylko kilka faktów z mojego życiorysu i to
wszystko. Do tego się sprowadza całe moje przewinienie.
Szejk zmarszczył brwi, przymrużył oczy i zamyślił się,
najwyraźniej analizując jej i swoje racje. Wreszcie, nie
ujawniając, czy uważa Zarę za godną potępienia kłamczuchę,
czy też nie, zapytał ją:
- Masz tu w Ameryce jakąś rodzinę?
- Prawdopodobnie mam babcię, matkę mojej matki -
odpowiedziała. - No i z pewnością mam jakieś ciotki, wujów,
bliższych i dalszych kuzynów.
- Chciałabyś pewnie ich odnaleźć. A z kim konkretnie
chciałabyś się spotkać spośród twoich amerykańskich
krewnych?
- Tak, bardzo bym chciała się spotkać z moimi kuzynami,
najchętniej ze wszystkimi! - przyświadczyła z nie ukrywanym
entuzjazmem. - Bardzo bym chciała ich poznać!
- I tylko dlatego zdecydowałaś się na wyjazd do Stanów
Zjednoczonych w roli mojego prezentu urodzinowego,
prawda? - zasugerował szejk.
Po krótkiej chwili wahania Zara potwierdziła:
- Owszem, początkowo myślałam tylko o tym... ale kiedy
cię poznałam - dodała - sprawa odnalezienia mojej
amerykańskiej rodziny straciła dla mnie na znaczeniu,
przestała aż tak bardzo się liczyć.
- Na rzecz...? - rzucił i znacząco zawiesił głos.
- Na rzecz tego, co rozgrywa się w tej chwili pomiędzy
nami! - Zara dokończyła rozpoczęte przez niego zdanie.
- A co się teraz pomiędzy nami rozgrywa, według ciebie?
- Szejk nie ustawał w indagacjach.
- A czy musimy to w tej chwili nazywać po imieniu?
- odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Proszę cię, Malik
- z emocji podniosła lekko głos - pozwólmy sprawom
toczyć się dotychczasowym torem! Kontynuujmy to, co
rozpoczęliśmy, zgodnie ze wspólnie ustalonym planem!
Dzisiaj jest drugi z trzech dni, jakie ofiarowałeś mi na
przygotowanie dla ciebie urodzinowych niespodzianek. Jutro
nastąpi dzień trzeci i ostatni.
- I noc, którą spędzisz w moim łóżku! Pamiętasz o tym? -
spytał cicho.
- Tak, pamiętam - odpowiedziała lakonicznie.
- A co nastąpi potem? Rozstanie?
- Niekoniecznie od razu - stwierdziła łagodnym, nieco
melancholijnym tonem. - Chociaż... - dodała z pewnym
wahaniem po krótkiej chwili. - Widzisz, jeżeli zechcę
odnaleźć moich amerykańskich krewnych i poznać trochę całe
Stany Zjednoczone, nie ograniczając się do Kalifornii, to w
końcu będę musiała opuścić tę złotą klatkę, jaką jest dla mnie
twoja rezydencja w San Francisco.
- No cóż, pomogę ci odnaleźć twoją amerykańską rodzinę
- zadeklarował szejk.
- Nie musisz.
- A jednak ci pomogę! - obstawał przy swoim. - I
pozwolę ci odejść z mojego domu dopiero wtedy, kiedy się
przekonam, że jesteś w tej rodzinie mile widziana, że masz w
niej jakieś oparcie.
Zara milczała, nie próbując odbierać Malikowi ostatniego
słowa w tej sprawie.
Perspektywa rozstania napełniała ją smutkiem. Ponieważ
jednak uważała, że jest ono w ich sytuacji czymś
nieuchronnym, cieszyła się przynajmniej z tego, że szejk
rozumie jej chęć poznania kraju, w którym przyszła na świat, i
nie grozi jej odesłaniem do Rahmanu natychmiast po
zaspokojeniu własnych żądz.
To z pewnością dobry, uczciwy, wielkoduszny człowiek,
przyznawała w myślach, stojąc przed nim i wpatrując się w
jego czarne, pałające oczy. Opowieści, jakie o nim słyszała w
domu ojczyma, musiały być kłamliwe. To wspaniały
człowiek! Ktoś, kogo można polubić, ktoś, w kim można się
nawet zakochać.
- Zara, dlaczego milczysz? - zapytał szejk, podchodząc do
niej i ujmując ją lekko za ramiona.
- Milczę, bo rozmyślam - odpowiedziała zgodnie z
prawdą.
- A o czym?
- O naszej jutrzejszej nocy.
- Boisz się jej?
- Już teraz nie - szepnęła.
I oczywiście nie protestowała, kiedy wziął ją w ramiona i
zaczął namiętnie całować.
- Pani Parker, co to ma znaczyć, że jej nie ma? Co to ma
znaczyć, pani Parker? - powtarzał podniesionym głosem szejk
Malik Haidar następnego dnia, gdy po powrocie z biura nie
zastał Zary w swoim domu.
- To ma znaczyć, że wyjechała, panie Haidar - ze stoickim
spokojem wyjaśniła wzburzonemu pracodawcy gospodyni.
- Jak to, wyjechała? - zdziwił się. - Tak po prostu?
- Po prostu - potwierdziła pani Parker. – Wyjechała i już!
Nie jest przecież pańskim więźniem, a ja nie jestem
więziennym strażnikiem, żebym ją miała siłą trzymać, kiedy
chciała wyjechać. Ale przed wyjazdem napisała do pana ten
list - dodała, podając szejkowi zaklejoną kopertę.
Zdenerwowany wziął ją bez słowa i czym prędzej udał się
do swojego gabinetu.
Nie chciał w obecności pani Parker czytać listu, w którym
spodziewał się odnaleźć tylko słowa pożegnania, wolał
uczynić to na osobności. Obawiał się bowiem, że nie zdoła
zareagować odpowiednio powściągliwie na wiadomość o
ucieczce Zary. A niestety, takiej właśnie, a nie innej
wiadomości spodziewał się w tym momencie.
Zamknąwszy za sobą drzwi, drżącymi rękoma rozerwał
kopertę. Wydobył z niej pojedynczą kartkę białego listowego
papieru, zapisaną mniej więcej do połowy, i zaczął czytać.
I niemal natychmiast wybuchnął głośnym śmiechem.
Śmiał się z samego siebie, z własnych nieuzasadnionych
obaw, bo Zara bynajmniej nie żegnała się z nim w liście ani
też nie tłumaczyła, dlaczego zniknęła. Podawała natomiast
wskazówki, jak ma ją odnaleźć!
Szejk wybiegł z gabinetu i wpadł do kuchni.
- Wyjeżdżam, pani Parker - oświadczył gospodyni.
- Pan też? - zdziwiła się.
- Jadę do Zary!
- To już pan wie, gdzie ona jest?
- Dowiedziałem się z listu. Jadę do niej i wrócę dopiero
razem z nią, pani Parker. Nie wcześniej niż jutro!
- W takim razie życzę panu szerokiej drogi, panie Haidar
- powiedziała z dobrodusznym uśmiechem gospodyni. - I
życzę panu wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! - dodała.
- Dużo szczęścia!
- Dziękuję, pani Parker! - odkrzyknął już z holu,
zdążywszy wypaść w pośpiechu z kuchni.
- Panie Haidar, chwileczkę! - zawołała gospodyni i
wybiegła za nim, przypomniawszy sobie o czymś, co miała
mu przekazać, kiedy wróci po pracy do domu. - Ten pański
kuzyn, król Hakem, telefonował i mówił, że ma do pana jakąś
ważną sprawę.
- Zadzwonię do niego jutro, pani Parker! - rzucił przez
ramię szejk, stojąc już w otwartych drzwiach.
- Ale on mówił, że to pilne! - krzyknęła z głębi holu
gospodyni.
Szejk wybiegł jednak z domu i wsiadł do samochodu
nazbyt szybko, by mógł to ostatnie zdanie usłyszeć.
- A może to i lepiej, że nie usłyszał i pojechał do Zary,
zamiast wydzwaniać do tego zamorskiego kuzyna w koronie
na głowie - mruknęła pół żartem, pół serio, machnąwszy ręką.
No, bo jakie tam królewskie sprawy mogą być ważniejsze
i pilniejsze niż zew prawdziwej miłości? - dodała już w
myślach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
„Zew miłości" kazał szejkowi wciskać niemalże do oporu
pedał gazu jaguara i pędzić w szaleńczym tempie nad
niewielkie górskie jeziorko położone w ustronnej dolinie
oddalonej mniej więcej o godzinę szybkiej jazdy od San
Francisco. Tam, wedle wskazówek zawartych w liście, miał
odnaleźć Zarę.
Istotnie odnalazł ją... w obozie Beduinów!
Najpierw, z daleka, jeszcze z samochodu, spostrzegł
beduińskie namioty, rozstawione nad brzegiem jeziorka, na
piaszczystej plaży, z całą pewnością sporządzonej sztucznie
tylko po to, by nadać scenerii pewne podobieństwo do tej
oryginalnej, tworzonej przez piaski pustyni.
A potem, kiedy podjechał już bliżej, zaparkował wóz i
wysiadł, zauważył, że przed każdym z namiotów pali się
ognisko i krzątają się ludzie - mężczyźni, kobiety i dzieci -
wszyscy bez wyjątku ubrani w oryginalne beduińskie stroje.
Beduiński obóz - zaaranżowany w Kalifornii - wyglądał
zupełnie jak prawdziwy, nieopodal pasło się nawet stadko kóz.
Jeśli iluzja nie była stuprocentowa, to jedynie dlatego, że
brakowało wielbłądów.
Szejk nie zastanawiał się jednak nad tym, bo przecież nie
wielbłądów szukał, tylko Zary. A ponieważ nie dojrzał jej
nigdzie na zewnątrz, ruszył szybkim krokiem w kierunku
największego i najpiękniejszego z namiotów, ustawionego na
uboczu, dość daleko od innych i oznakowanego królewskimi
emblematami.
Skoro ja wywodzę się z królewskiego rodu - rozumował -
to ten namiot jest z pewnością przeznaczony dla mnie. A
skoro Zara również została dla mnie przeznaczona, to powinna
w nim na mnie czekać.
W namiocie nie było jednak nikogo. Na szejka czekał tam
tylko oryginalny męski strój noszony w Rahmanie: długa do
ziemi, luźna biała koszula i haftowany złotem biały turban.
Miałbym to teraz włożyć, tak ni stąd, ni zowąd? - zamyślił
się szejk Malik. Przecież od dziesięciu lat ubierał się jak
typowy Amerykanin; w pracy nosił garnitur, w domu dżinsy i
sportowy podkoszulek. Owszem, umiał na kilka sposobów
wiązać krawat, ale już chyba nawet nie pamiętał, jak wiąże się
turban, żeby wyglądał tak, jak trzeba i żeby nie spadł przy
pierwszym gwałtowniejszym ruchu głowy.
Po dłuższej chwili wahania zaryzykował jednak. Zdjął
ubranie i przebrał się w tradycyjny strój pustynnego
koczownika. A raczej, mówiąc ściśle, w strój władcy
pustynnych koczowników, wkładając na głowę turban, na
którym złotą nicią były wyszyte emblematy królewskiego
rodu Haidarów!
Gdy był już gotów i prezentował się jak prawdziwy
egzotyczny szejk, a nie jak amerykański biznesmen, usłyszał,
że przed namiotem ktoś się krząta, najprawdopodobniej
rozpalając ognisko. Natychmiast wyszedł na zewnątrz. .. i
ujrzał Zarę.
Miała na sobie kuszący, muślinowy strój, podobny do
tego, w którym została przywieziona w zrolowanym dywanie,
z tą różnicą, że nie był czarny, lecz szmaragdowozielony,
haftowany w złociste ptaki. I podobnie jak wtedy nie miała na
sobie żadnych dodatkowych osłon, żadnej bielizny.
- Jesteś! - wykrzyknął uradowany na jej widok.
- Jestem, mój władco - odezwała się z figlarnym
uśmiechem, jednocześnie składając mu przesadnie niski
ukłon. - Czekam na ciebie w pustynnym obozie Beduinów,
dokładnie takim samym, jak prawdziwy, chociaż niestety bez
wielbłądów. Chciałam je tu sprowadzić, ale Alice doszła do
wniosku, że koszty byłyby niebotycznie wysokie, zupełnie jak
te góry dookoła. - Wskazała na otaczające dolinę strzeliste
wierzchołki.
Szejk uśmiechnął się.
- Dla kogoś, kto jak ja nie był w pustynnym obozie od
przeszło dziesięciu lat, ta dekoracja, jaką tu stworzyłaś, jest
wystarczająco sugestywna, nawet bez wielbłądów - stwierdził.
- A najbardziej sugestywny ze wszystkiego jest twój strój -
dodał, wpatrując się w przejrzysty niczym klarowna morska
woda szmaragdowy muślin, pod którym rysowały się
wdzięcznie kształty jej zgrabnego, smukłego ciała.
- To strój nałożnicy z królewskiego haremu - wyznała,
lekko się rumieniąc.
- Właśnie! Skoro już się tak ubrałaś, to teraz pójdź w
moje ramiona - zażądał. - I całuj mnie, Zaro, całuj, całuj,
całuj!
- Z przyjemnością, mój niecierpliwy władco. - Podbiegła
do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.
Objął ją wpół i przyciągnął mocno do siebie. Złączyli się
wargami w namiętnym, gorącym pocałunku i trwali w tym
zespoleniu długo, bardzo długo. Aż w końcu oderwał usta od
jej warg i rozgorączkowany wyszeptał:
- Przejdźmy teraz do naszego namiotu. Tam będziemy
mogli pozwolić sobie na więcej, na znacznie więcej niż tutaj,
na oczach ludzi.
- Najpierw zjedzmy posiłek - zaproponowała i
poprowadziła go do ogniska.
Zasiedli przy ognisku, na rozesłanym bezpośrednio na
pustynnym piasku wielobarwnym dywanie. Zaczęli posilać się
egzotycznymi owocami i upieczonymi na rożnie soczystymi
kawałkami mięsa, wybierając dla siebie nawzajem
najsmaczniejsze kąski. Płonące żywiczne polana rytmicznie
trzaskały i pachniały niczym balsam, a płomienie ogniska
rozświetlały purpurowym blaskiem coraz głębszą ciemność
zapadającej stopniowo nocy.
W którymś momencie z oddali, z głębi obozowiska,
zaczęła dobiegać zmysłowa orientalna muzyka, wykonywana
na egzotycznych instrumentach przez specjalnie sprowadzony
na ten wieczór zespół.
- Cudownie grają - zauważył szejk.
- Są też niezwykle atrakcyjne tancerki, potrafią wykonać
perfekcyjny taniec brzucha. Chcesz je zobaczyć? - zapytała go
Zara.
Pokręcił przecząco głową.
- Chcę zobaczyć tylko ciebie... całkiem nagą... w naszym
namiocie - szepnął. - I chcę cię wreszcie posiąść po tych
trzech nieskończenie długich dniach i jeszcze dłuższych
samotnych nocach wyczekiwania.
Szejk zapalił nastrojową oliwną lampę i wprowadził Zarę
do namiotu. Stanęła pośrodku, w migotliwym świetle
niewielkiego płomienia, wyraźnie zawstydzona, zakłopotana,
spłoszona.
- Boisz się? - spytał ją szejk.
- Tak. Nawet bardzo - szepnęła.
- Dlaczego, Zaro? - zdziwił się.
- Bo ta noc,.. Ta dzisiejsza noc może wiele pomiędzy
nami zmienić. Bardzo wiele - wyjaśniła po chwili wahania.
- Dlaczego, Zaro? - powtórzył.
- Bo dotychczas byliśmy obydwoje wolni, niezależni, a ta
noc w pewien sposób nas połączy. Tego, co się pomiędzy
nami stanie, nie będzie można już potem ani cofnąć, ani
wymazać. To będzie taki... nieodwracalny... akt zespolenia -
wykrztusiła.
- Obawiasz się mnie? - zapytał szejk. - Może z powodu
tych mrożących krew w żyłach historii, jakie słyszałaś o mnie
w domu swego ojczyma, w Rahmanie?
- Tak - potwierdziła Zara, nie chcąc nadal kłamać. - W
domu ojczyma od dziecka słyszałam, że jesteś
niebezpiecznym człowiekiem, zbrodniarzem, zabójcą, który
uciekł z kraju w niesławie.
- Nikogo nie zabiłem - zapewnił z powagą. - Mogę
przysiąc!
Spojrzała przenikliwie w jego czarne oczy. Nie opuścił
pałającego wzroku, patrzył jej prosto w twarz, odważnie,
dumnie, szczerze.
- Nie musisz przysięgać, wierzę ci - szepnęła.
- Dzięki!
- Nie musisz mi też dziękować.
- A mogę ci zadać pytanie?
- Jedno pytanie? - próbowała się upewnić, ogarnięta nagłą
falą niepokoju, że szejk, zamiast gry miłosnej, podejmie
indagacje i zmusi ją do powiedzenia o sobie całej prawdy, a
zatem również tego wszystkiego, co jednak chciała przed nim
ukryć.
- Na początek jedno - odpowiedział wymijająco.
- Proszę, pytaj - zgodziła się w obawie, że sprzeciw z jej
strony tylko pobudzi jego dociekliwość. - Pytaj, o co tylko
chcesz.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w pałacu króla Hakema?
- Mój ojczym mnie tam wysłał - odparła.
- Po co? Chciał, żebyś została moim urodzinowym
prezentem?
- Nie - zaprzeczyła Zara. - Chciał, żebym została drugą
żoną króla.
Usłyszawszy te słowa, szejk Malik zmarszczył brwi.
Przypomniał sobie telefoniczną rozmowę z kuzynem i zaczął
kojarzyć w myślach pewne fakty. Jednakże, starając się nie
formułować przedwcześnie wniosków idących zbyt daleko,
stwierdził tylko:
- Hakem zbyt kocha Rashę, żeby brać ślub z jakąkolwiek
inną kobietą.
- Bardzo ją kocha, wiem - przytaknęła Zara. - Mimo to
jego ślub z inną kobietą jest możliwy... w pewnych
okolicznościach.
- W jakich?
- Pod przymusem.
- Pod przymusem, powiadasz? - rzucił szejk, mrużąc oczy
i wpatrując się podejrzliwie w jej zarumienioną pod wpływem
zakłopotania twarz. - A któż w Rahmanie mógłby, twoim
zdaniem, zmusić do czegokolwiek króla Hakema bin Abdul
Haidara?
Zara wzięła głęboki oddech.
- Kadar bin Abu Salman - odpowiedziała lakonicznie. -
Zarządca południowej prowincji.
Szejk Malik podszedł do niej i ujął ją lekko za ramiona.
- Jesteś jego córką? - zapytał.
- Jestem jego pasierbicą.
- Uciekłaś z pałacu Hakema?
- Tak, do ciebie, do Ameryki.
- W jaki sposób?
- Podstępem.
- Dlaczego?
- Żeby nie sprawiać bólu Rashy, a satysfakcji Radarowi -
wyjaśniła. - I żeby nie pozwolić mojemu ojczymowi na
zdobycie zbyt wielkich wpływów na dworze króla Hakema.
Kadar przy swoich nadmiernie wybujałych politycznych
ambicjach na pewno nie wykorzystałby ich dla dobra kraju,
tylko dla zaspokojenia własnej niepohamowanej żądzy
władzy.
- Więc poświęciłaś się dla Rahmanu?
- W jakimś sensie, podobnie, jak niegdyś ty.
- I poświęcasz się dla Rahmanu również teraz?
- Teraz już nie - odparła całkiem szczerze. - W ciągu tych
trzech dni, które spędziliśmy razem, obudziłeś we mnie...
- Pożądanie? - podpowiedział jej, ponieważ nagle
umilkła.
- Właśnie! - przytaknęła skwapliwie, by nie mówić
przedwcześnie o uczuciach i nie ujawniać szejkowi od razu
wszystkich tajemnic swojego serca. - Teraz nie muszę już się
poświęcać, bo naprawdę cię pragnę.
- Jesteś tego w stu procentach pewna? - zapytał. - Bo jeśli
nie, to gotów jestem pohamować własną namiętność i
zrezygnować...
- Nie, Malik! - Nie pozwoliła mu nawet dokończyć. -
Jestem stuprocentowo pewna, że cię pragnę! - krzyknęła w
uniesieniu. - Weź mnie w ramiona! Jestem twoja! Tylko... -
zawahała się.
- Jaki jeszcze masz problem, najmilsza? - zapytał,
obejmując ją. - Co cię trapi?
Oparła głowę na jego ramieniu, by w ten sposób ukryć
mocny rumieniec zawstydzenia, który parzył jej twarz.
- Boję się, Malik - wykrztusiła zdławionym ze
zdenerwowania głosem - że będziesz rozczarowany moją...
kompletną... nieporadnością w miłosnym kunszcie. Bo
widzisz, ja... jeszcze nigdy... nie byłam... nie spędziłam nocy...
z mężczyzną. Ja jestem jeszcze dziewicą! - wyznała.
- Król Hakem bin Abdul Haidar wysłał do mnie
dziewicę? - zdumiał się szejk. - To przecież wbrew
rahmańskim obyczajom! Nie daje się w prezencie dziewic!
- Malik - zaczęła wyjaśniać - król Hakem nic nie
wiedział. Ja podstępem zamieniłam się rolami z inną kobietą,
młodziutką wdową, która miała na imię Matana.
- Aha! Więc to tak się odbyło?! - Nareszcie wszystko
zaczęło mu się układać w logiczną całość. - Cóż, więc raz
jeszcze cię zapytam, moja ty odważna dziewico. Czy
naprawdę chcesz spędzić ze mną tę noc?
- Tak, Malik, tak! Bardzo chcę! - wyszeptała. I poddała
się jego namiętnym pieszczotom.
Po cudownie upojnej miłosnej nocy obudził ją o świcie
kuszący zapach kawy. Wstała naga z posłania i wyjrzała
ostrożnie z namiotu. Malik przyrządzał przy ognisku
aromatyczny napar. Poza nim nigdzie w pobliżu nie było
nikogo, ponieważ statyści z San Francisco, którzy udawali
koczujących Beduinów, zostali zaangażowani tylko na jeden
dzień i późnym wieczorem opuścili sztuczną plażę nad
jeziorem, zabierając wszystkie rekwizyty, łącznie z namiotami
i kozami.
- Spójrz, jesteśmy zupełnie sami - odezwała się cicho. -
Tylko we dwoje.
Szejk uśmiechnął się do niej.
- To wspaniale, najmilsza. W spokoju napijemy się kawy,
a potem... - Znacząco zawiesił głos.
- Co potem? - rzuciła kokieteryjnie.
Podszedł do niej i wziął ją - taką całkiem nagą - w
ramiona.
- Potem będziemy się kochać... - zaczął jej szeptać
pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.
- I co jeszcze?
- I kochać.
- I jeszcze.
- Kochać.
- To wiesz co, Malik?
- Słucham?
- Darujmy sobie tę kawę - zaproponowała.
- Zgoda! - przystał z ochotą.
I w tym momencie, nim zdążyli skryć się w namiocie i
rozpocząć miłosne igraszki, panującą wokół ciszę zakłócił
warkot samochodowego silnika, z początku stłumiony, lecz z
każdą chwilą coraz wyraźniej narastający.
- Ktoś tu jedzie - szepnęła Zara.
- Czy to może ma być jakaś twoja kolejna urodzinowa
niespodzianka dla mnie? - zapytał żartobliwym tonem szejk.
- Nie, Malik - zaprzeczyła z powagą. - Z nikim się nie
umawiałam na dzisiaj i nikogo tu do nas nad jezioro nie
zapraszałam.
- W takim razie wejdź do namiotu i na wszelki wypadek
ubierz się - zarządził - a ja zaczekam na zewnątrz na
nieproszonych gości i postaram się odprawić ich stąd jak
najprędzej.
Ogarnięta dziwnym niepokojem Zara bez słowa weszła do
namiotu i w pośpiechu zaczęła wkładać na siebie wszystko, w
czym poprzedniego dnia przyjechała nad jezioro: bieliznę,
spódnicę, bluzkę, sportowe buty.
Nim zdążyła je do końca zasznurować, nadjeżdżający
samochód zatrzymał się z piskiem opon gdzieś bardzo blisko
namiotu. Po chwili ktoś z niego wysiadł, trzasnąwszy
drzwiami i zaczął wykrzykiwać coś do Malika... po
rahmańsku!
Przerażona Zara natychmiast rozpoznała ten podniesiony
męski głos. Był to charakterystyczny, lekko schrypnięty głos
Kadara bin Abu Salmana, jej ojczyma.
- Gdzie ona jest? Mów, niegodziwcze! Mów zaraz, gdzie
ona jest?! - wrzeszczał rozwścieczony Kadar.
Bojąc się, że w napadzie złości może zrobić Malikowi coś
złego, wyszła natychmiast przed namiot, gotowa bronić
szejka. Ujrzała zaparkowaną nieopodal limuzynę,
rozgniewanego ojczyma, a także... swoich pięciu przyrodnich
braci, z obnażonymi sztyletami z rękach.
- Oddaj mi moją córkę, niegodziwcze! - zażądał groźnie
Kadar.
- Twoją córkę? - rzucił dosyć prowokacyjnie Malik.
- Nie udawaj, że nie wiedziałeś, kim ona jest!
- Zara jest tylko twoją pasierbicą.
- Cóż z tego, skoro ją kocham jak rodzone dziecko! -
obruszył się Kadar. - I pragnę dla niej tylko samego dobra! To
dlatego oddałem ją królowi Hakemowi za małżonkę!
- A król Hakem, mój kuzyn, oddał ją mnie i ona teraz do
mnie należy - stwierdził ze stoickim spokojem Malik.
- Niedoczekanie twoje! Prędzej ty stracisz życie, niż ja
stracę moją ukochaną córkę! - wykrzyknął Kadar i skinął na
uzbrojonych w sztylety synów.
Otoczyli bezbronnego Malika ciasnym kręgiem,
uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch, jakiekolwiek działanie.
A Kadar chwycił Zarę za rękę i siłą pociągnął do samochodu.
- Nawet nie próbuj się wyrywać, bo ten niegodziwiec
natychmiast zginie, przebity pięcioma ostrzami - przestrzegł
ją.
- Nie róbcie mu krzywdy, ja go kocham - jęknęła.
- Straciłaś rozum, dziewczyno? - syknął ojczym,
wpychając ją do limuzyny i blokując jej drogę ucieczki
własnym ciałem. - Zadurzyłaś się w mordercy?
- Malik nie jest mordercą, ojcze, to nieprawda.
- Prawda, bez względu na to, co ci próbował wmawiać
podczas tej kilkudniowej znajomości! On jest mordercą, Zara,
jest mordercą twojego brata Dżeba! - Wypowiedziawszy te
złowrogie słowa, Kadar dał synom znak do odwrotu.
Nie opuszczając noży, posłusznie cofnęli się i wsiedli do
obszernej limuzyny. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Paz,
najmłodszy z braci, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik.
Samochód ruszył i pomknął w stronę San Francisco, uwożąc
zapłakaną Zarę.
A bezradny szejk Malik pozostał sam nad jeziorem,
zupełnie nieoczekiwanie pozbawiony towarzystwa pięknej
Zary, która była prawdziwie królewskim prezentem
urodzinowym.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pałac króla Hakema bin Abdul Haidara, królestwo
Rahmanu
- Ona należy do mnie, więc chcę ją jak najszybciej
odzyskać! - oświadczył kategorycznym tonem szejk Malik,
stanąwszy naprzeciwko królewskiego tronu.
Hakem bin Abdul Haidar zmierzył go ironicznym
spojrzeniem.
- W dosyć oryginalny sposób witasz swojego króla, Malik
- stwierdził z przekąsem. - Ech, to chyba przez te
amerykańskie demokratyczne obyczaje, którymi zdążyłeś
nasiąknąć przez te dziesięć lat! - dodał z westchnieniem,
kręcąc głową na znak dezaprobaty.
- Wybacz, kuzynie - zreflektował się szejk i złożył
Hakemowi należny mu niski ukłon. - Bądź pozdrowiony!
Król z ukontentowaniem skinął głową.
- Mimo wszystko, miło cię widzieć, Malik - powiedział. -
Pozwól ze mną, pójdziemy tam, gdzie będziemy mogli
spokojnie porozmawiać. - Wstał i wyprowadził szejka z
przeznaczonego do oficjalnych audiencji salonu tronowego, w
którym się spotkali natychmiast po przyjeździe Malika z
lotniska. Król poprowadził szejka w głąb swoich prywatnych
apartamentów.
Pokoje, przez które kolejno przechodzili, należały niegdyś
do ojca Malika i teraz należałyby do niego, gdyby nie
zrezygnował przed dziesięciu laty z sukcesji tronu i nie
opuścił królestwa Rahmanu. Zdawał sobie z tego sprawę, a
jednak nie odczuwał już ani żalu, ani gniewu.
Czyżby to czas uleczył moje rany? - pytał siebie w
myślach, idąc za królem doskonale zapamiętaną z dzieciństwa
i wczesnej młodości amfiladą komnat. Czy raczej pewna
jasnowłosa, zielonooka dziewczyna o złotym sercu i
przenikliwym umyśle?
- Usiądźmy tutaj - zadecydował Hakem, kiedy znaleźli się
w niewielkim, ustronnym gabinecie, tworzącym wraz z
salonikiem i sypialnią jego najbardziej osobiste królestwo.
Zajęli miejsca w głębokich skórzanych fotelach,
ustawionych po przeciwnych stronach okrągłego niskiego
stolika o bogato rzeźbionych nogach i blacie misternie
intarsjowanym orientalną mozaiką z najszlachetniejszych
gatunków drewna.
- Odmieniła cię ta Ameryka, Malik, nie sposób tego ukryć
- odezwał się król.
- Moje przystosowanie się do tamtejszych obyczajów
było konieczne, kuzynie, skoro musiałem opuścić własny kraj
- stwierdził szejk.
- Nie tyle musiałeś, ile chciałeś.
- Raczej: zdecydowałem się - uściślił Malik. -
Zdecydowałem się wyjechać, jak pamiętasz, pragnąc uchronić
kraj przed sporami i waśniami, a może nawet przed
bratobójczą walką. Pozostawiłem ci tron Rahmanu, kuzynie.
- I wszystkie tutejsze problemy! - wtrącił król. - Owszem,
straciłeś koronę, to prawda, ale w zamian zyskałeś w Stanach
Zjednoczonych osobistą niezależność i święty spokój - dodał z
leciutką, niemniej jednak wyraźnie słyszalną nutą zazdrości w
głosie.
- Zyskałem spokój, powiadasz. A cóż to, twoim zdaniem,
znaczy? - spytał szejk.
- A choćby to, Malik, że nie musiałeś przez te wszystkie
lata myśleć o Kadarze bin Abu Salmanie, o jego niezdrowych
ambicjach i niecnych intrygach.
- Ale teraz muszę! - żachnął się szejk.
- Fakt - przyznał Hakem. - Jeśli w istocie chcesz odzyskać
tę jasnowłosą dziewczynę...
- Ja ją muszę odzyskać, kuzynie! - wykrzyknął Malik,
ośmielając się przerwać królowi.
- Musisz? - rzucił Hakem.
- Zrozum, że ja po prostu nie mogę bez niej żyć! Jeżeli
Kadar nie odda mi jej po dobroci, to osobiście wyruszę na
południe i odbiorę mu ją podstępem albo siłą.
Król w zadumie pokiwał głową.
- Strasznie porywczy jesteś, Malik, niesamowicie
popędliwy - stwierdził. - Gdybyś teraz, kiedy już
doprowadziłeś Kadara do wściekłości, pojawił się na południu
Rahmanu, czyli tam, gdzie on ma władzę i setki
popleczników, to pewnie natychmiast zniknąłbyś bez śladu i
tyle! Wedle oficjalnej wersji zarządcy prowincji zaginąłbyś na
przykład na pustyni albo coś w tym rodzaju. Więc lepiej się
tak nie śpiesz z wyprawą w tamte strony!
- To co w takim razie mam robić?
- Przede wszystkim napij się ze mną kawy, Malik,
prawdziwie orientalnej, zaprawionej kardamonem i innymi
korzeniami, takiej, jakiej z całą pewnością nie dostaniesz
nigdzie w Ameryce - zaproponował z trochę tajemniczym
uśmiechem król Hakem.
- A potem?
- A potem, gdy już ta wspaniała kawa odpowiednio
rozjaśni nam obydwu umysły, porozmawiamy i może coś
wspólnie zaplanujemy.
Król nie musiał dzwonić na służbę, bowiem aromatyczny
mocny napar stał już zawczasu przygotowany w wysokim
srebrnym dzbanie. Osobiście nalał Malikowi i sobie kawy do
filiżanek.
- Dobra, prawda? - rzucił z uśmiechem, kiedy obydwaj
wypili już po pierwszym łyku.
- Doskonała - przytaknął szejk, delektując się
wyśmienitym, niepowtarzalnym smakiem rahmańskiej kawy.
Przez dłuższą chwilę pili kawę w milczeniu, popatrując na
siebie od czasu do czasu. Aż w końcu król Hakem bin Abdul
Haidar powrócił do przerwanej rozmowy.
- Co do Kadara i jego jasnowłosej pasierbicy imieniem
Zara... - odezwał się. - Nawiązując do naszej rozmowy
telefonicznej sprzed kilku dni, winien ci jestem kilka
wyjaśnień. Otóż, Kadar bin Abu Salman ofiarował mi Zarę
jako drugą żonę w związku z faktem, że moja pierwsza żona,
Rasha, wydała jak dotychczas na świat tylko trzy córki i nie
dała mi, niestety, męskiego potomka.
- Kadar dał ci swoją pasierbicę, żeby urodziła ci syna, czy
tak? - upewnił się szejk.
- Właśnie! - przyświadczył król. - Mnie syna, a jemu
wnuka, który w przyszłości przejąłby po mnie tron Rahmanu.
- Kadar bin Abu Salman, jako dziadek następcy tronu,
zyskałby ogromne polityczne wpływy w królestwie Rahmanu
- zauważył szejk.
- Ma się rozumieć! - przytaknął król Hakem. - Na to
właśnie liczył i dlatego tak bardzo nalegał, żeby mój ślub z
Zarą odbył się jak najprędzej, zanim jeszcze Rasha wyda na
świat nasze czwarte dziecko.
- Ale przeliczył się, stary intrygant!
- Otóż to! Kadar przeliczył się, ponieważ Zara, zanim
jeszcze doszło do zaślubin, zniknęła bez śladu z mojego
królewskiego pałacu.
- Naprawdę zniknęła z pałacu bez twojego królewskiego
udziału, kuzynie? - zapytał z odrobiną niedowierzania w
głosie szejk.
- Naprawdę, Malik, wyłącznie z własnej inicjatywy -
potwierdził z powagą król Hakem. - Sama, w całkowitej
tajemnicy, nakłoniła pewną kobietę imieniem Matana, młodą
wdowę, która miała być urodzinowym podarunkiem dla
ciebie, by ta zrzekła się swojej roli na jej korzyść. I jako
„prezent dla szejka" wyjechała do Ameryki pod eskortą moich
dworzan.
- I miała zamiar pozostać w Ameryce na dłużej, kuzynie,
być może nawet na zawsze, ale porwano ją i pod przymusem
sprowadzono z powrotem do Rahmanu! - wszedł królowi w
słowo zbulwersowany szejk Malik.
- Uczynił to jej ojczym wraz ze swoimi pięcioma synami!
Król Hakem bin Abdul Haidar pokiwał głową.
- Cóż, Kadar miał prawo to uczynić, skoro okazała mu
nieposłuszeństwo i wbrew jego woli udała się w zamorską
podróż, na domiar złego na spotkanie z obcym mężczyzną -
rzucił.
- W Ameryce to, co Kadar uczynił, jest karygodnym
bezprawiem! - wykrzyknął z oburzeniem szejk.
Król machnął lekceważąco ręką.
- Ale w myśl naszych rahmańskich praw Zara nie została
skrzywdzona - stwierdził. - Tak czy inaczej, po tym, co zaszło,
raczej nie kwalifikuje się już na królewską małżonkę.
- Martwi cię to, kuzynie? Hakem uśmiechnął się i
zaprzeczył.
- Raczej nie, Malik. A ciebie? Szejk wzruszył ramionami
i odparł:
- Mnie również nie, skoro pragnę Zary dla siebie!
- A zatem problem konfliktu pomiędzy nami dwoma nie
wchodzi w grę - zauważył z nie ukrywanym zadowoleniem
król Hakem.
- Na szczęście nie ma mowy o konflikcie między nami,
kuzynie - potwierdził, również nie kryjąc zadowolenia szejk
Malik.
- Pozostaje nam zatem do rozwiązania jedynie problem
uwolnienia Zary z rąk Kadara - przypomniał król.
Szejk wypił resztkę kawy, odstawił filiżankę i z
rozmachem palnął się dłonią w czoło.
- Kuzynie! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Mam chyba
pomysł!
- Mów szybko, jaki?! - żywo zainteresował się król.
- A ja cały zamieniam się w słuch.
- Czy naprawdę słuch mnie nie myli?! - wykrzyknęła
zdumiona Zara do najmłodszego ze swoich przyrodnich braci,
Paza, gdy ten przekazał jej najświeższą wiadomość z
królewskiego pałacu.
Paz pokręcił przecząco głową.
- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć - stwierdził - tak samo
zresztą, jak mnie. Jednak król Hakem bin Abdul Haidar
naprawdę żąda, abyś niezwłocznie stawiła się przed jego
obliczem.
- Ale po co? - dziwiła się Zara. - W jakim celu mam
stanąć przed królem?
- Zdaniem naszego czcigodnego ojca, król Hakem albo
chce, żebyś osobiście mu się wytłumaczyła ze swego
karygodnego wybryku i poprosiła o przebaczenie, albo...
- Paz zawiesił znacząco głos.
- Albo co? - rzuciła niecierpliwie Zara, obawiając się
czegoś znacznie gorszego niż kajanie się przed królem, bodaj
na klęczkach.
- Albo zamierza mimo wszystko doprowadzić do swoich
zaślubin z tobą, jako dragą po Rashy królewską małżonką.
- Nie, nie, to niemożliwe! - wykrzyknęła Zara. -
Królewskie zaślubiny są już absolutnie niemożliwe po tym, co
zaszło między mną a szejkiem w Ameryce!
- Więc jednak byliście kochankami? - spytał Paz.
- Miałeś w tej kwestii jakiekolwiek wątpliwości? -
odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Paz ciężko westchnął i bezradnie wzruszył ramionami.
- Ja z tego prawie nic nie rozumiem, Zaro - przyznał.
- Czy ty kompletnie straciłaś zdolność odróżniania
dobrych uczynków od złych? Czy ty zupełnie straciłaś
poczucie honoru i poczucie obowiązku wobec rodziny?
Oddałaś się temu mężczyźnie, żeby...
- Żeby uniemożliwić ojcu zmuszenie mnie do
niechcianego małżeństwa z królem Hakemem! - weszła mu w
słowo.
- Do małżeństwa, którego król Hakem również nie chciał!
- Jesteś tego pewna?
- Tak - potwierdziła Zara z przekonaniem. - Tak samo,
jak jestem pewna, że szejk Malik Haidar nie zabił naszego
brata Dżeba.
Paz spojrzał na nią z ukosa.
- Zabił go - mruknął, pośpiesznie opuściwszy głowę.
- Nie wierzę! - wykrzyknęła. - Jak to się stało? Jak doszło
do tego wypadku? Opowiedz mi! - domagała się od brata
dokładniejszych wyjaśnień.
- Nie pamiętam - odparł wymijająco Paz, - Byłem
wówczas jeszcze mały, nie pamiętam szczegółów.
- Pamiętasz, Paz, tylko nie chcesz mówić. Dlaczego?
- Twoja matka... nigdy nie chciała... żeby ci o tym
opowiadać... - wykrztusił.
- Moja matka już nie żyje, więc mów! - zażądała. Paz,
dziwnie zdeprymowany i najwyraźniej niezdolny w tym
momencie do przeciwstawienia się przyrodniej siostrze, zaczaj
niechętnie wspominać:
- To było przeszło dziesięć lat temu. Szejk Malik
przyjechał w odwiedziny do naszego brata Asima, z którym
się wówczas blisko przyjaźnił i...
- Tak?
- .. .i pokłócił się z nim o coś - dokończył po chwili
wahania Paz.
- O co się pokłócili? - spytała Zara.
- Nie pamiętam. Może chodziło o jakieś sprawy
polityczne? A może o kobietę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko,
że to była bardzo gwałtowna kłótnia.
- Czym się skończyła?
- Tym, że szejk Malik wpadł we wściekłość. W
prawdziwą furię!
- I co robił?
- Krzyczał! Przeklinał! Odgrażał się, że zniszczy dom
naszego ojca! I cały jego ród! W końcu, trzasnąwszy
drzwiami, wypadł na dziedziniec naszego domu. A na
dziedzińcu bawił się pod drzewem nasz mały Dżeb.
- Nie wierzę, że Malik mógłby go zabić, nawet w
największej złości! Nie wierzę, że mógłby zabić niewinne
dziecko! - wykrzyknęła Zara.
- Dżeb bawił się wtedy pod drzewem, w jego cieniu -
kontynuował Paz, ignorując ją całkowicie. - Kiedy nasz ojciec
wybiegł na dziedziniec, ujrzał swojego małego synka
przygniecionego do pnia przez terenowy wóz szejka Malika.
Mały Dżeb umierał, a szejk stał obok i spokojnie przyglądał
się temu.
Zara rozpłakała się.
- To nie mogło być tak, jak ty mówisz! Musi być jakieś
inne wyjaśnienie! To na pewno nie Malik zabił Dżeba! To na
pewno nie on! - powtarzała z uporem przez łzy.
- Dość! - wrzasnął zniecierpliwiony Paz. - Przyjmij do
wiadomości to, co ci powiedziałem i nie próbuj z nikim innym
o tym rozmawiać, a zwłaszcza z naszym ojcem! Chyba że
chcesz sprowadzić na siebie jeszcze większy niż dotąd jego
gniew! Bądź chociaż raz rozsądna, Zaro. Nie drażnij ojca.
Poproś go o przebaczenie.
Wciąż pochlipując, Zara przecząco pokręciła głową.
- To Malika powinnam poprosić, by mi wybaczył -
stwierdziła.
- On miałby ci coś wybaczyć? - zdumiał się Paz. - A cóż
takiego?
Zara otarła łzy i patrząc mu śmiało prosto w oczy,
odpowiedziała:
- To, że podstępem wdarłam się do jego domu - zaczęła
wyliczać. - To, że nie powiedziałam mu, kim jestem. To, że go
naraziłam na brutalną agresję ze strony ojca i was wszystkich,
moich przyrodnich braci... nożowników!
- Przecież nie uczyniliśmy mu żadnej krzywdy tymi
sztyletami.
- Na szczęście! - wykrzyknęła Zara. - Bo jeślibyście to
zrobili, gdyby szejk Malik zginął z ręki któregoś z was, to ja
też bym się zabiła z rozpaczy.
- Kochasz go? - spytał Paz.
- Tak, kocham - potwierdziła Zara.
- Więc musisz zdławić to uczucie w swoim sercu, musisz
wyrzec się go jak najszybciej raz na zawsze.
- Dlaczego?
- Bo ojciec nigdy ci na to pozwoli. On, Kadar bin Abu
Salman, nigdy nie pozwoli ci kochać człowieka, który zabił
mu syna, nigdy nie pozwoli ci do niego odejść, choćby miał
cię tu więzić do końca życia.
- Sprzeciwię się mu! - wybuchnęła Zara. - Ucieknę!
- Już raz przecież uciekłaś, no i co z tego? - rzucił
drwiącym tonem Paz. - Ojciec cię znalazł, nawet na drugim
końcu świata, w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych.
Odnalazł cię i sprowadził z powrotem. Jest zbyt potężny, byś
mogła mu się skutecznie sprzeciwić. Zbyt wiele może. Pomyśl
tylko, co zrobił kiedyś z Malikiem, prawowitym następcą
rahmańskiego tronu! Wygnał go z kraju i nie pozwolił mu
zostać królem! Z tobą tym bardziej może zrobić, co tylko
zechce.
- A jednak, mimo nacisków, nie zdołał mnie zmusić,
żebym została drugą żoną króla Hakema - zauważyła z
przekąsem Zara.
- Tak myślisz? A jeśli król Hakem wzywa cię teraz
właśnie po to, aby wziąć z tobą ślub?
- To po raz drugi znajdę sposób, żeby do tego ślubu nie
doszło!
- Ech, Zara! - westchnął Paz i lekceważąco machnął ręką.
- Każdy cud ma to do siebie, że zdarza się tylko jeden raz. A
nasz ojciec, Kadar bin Abu Salman, jest już takim
człowiekiem, że zawsze, prędzej czy później, osiąga cel, który
sobie wyznaczył.
- Narobiłaś sporego galimatiasu, dziewczyno! - stwierdził
król Hakem bin Abdul Haidar, gdy zalękniona Zara stanęła w
milczeniu przed jego obliczem w sali tronowej pałacu. - I teraz
trzeba znaleźć jakiś sensowny sposób na jego uporządkowanie
- dodał z powagą. - Wciąż jeszcze się zastanawiam, co zrobić,
ale myślę ostatnio coraz częściej, że sposobem najlepszym i
najrozsądniejszym ze wszystkich możliwych byłby ślub.
- Czy... nasz ślub... czcigodny panie? - wykrztusiła
zbulwersowana.
- Wciąż jeszcze się zastanawiam, wciąż jeszcze myślę -
powtórzył enigmatycznie król, - I wkrótce zapewne podejmę
ostateczną decyzję - dodał po chwili. - A tymczasem
postanowiłem, że nie wrócisz już na południe, do domu
swojego ojca, Kadara bin Abu Salmana, tylko pozostaniesz
tutaj, w moim pałacu.
- Czy mój ojciec się na to zgodził? - odważyła się zapytać
Zara.
Król Hakem wzruszył ramionami i odparł:
- Twój ojciec musiał się zgodzić, skoro taka właśnie jest
moja wola, a ja jestem jego królem! A zatem...
W tym momencie do tronowej komnaty wsunął się
dyskretnie ktoś z pałacowej służby i szeptem przekazał
Hakemowi jakąś wiadomość.
- Pilne sprawy mnie wzywają, a zatem musimy przerwać
naszą rozmowę - oznajmił monarcha, podnosząc się z tronu i
nie kończąc poprzedniego zdania - Pospaceruj sobie
tymczasem po ogrodzie, być może wezwę cię nieco później.
Zara skłoniła się w milczeniu i pośpiesznie opuściła
królewską komnatę.
Poczuła ulgę, znalazłszy się w ogrodzie, poza murami
pałacu, wśród bujnej, wypielęgnowanej roślinności. Zieleń
koiła jej wzrok, śpiew ptaków zachwycał słuch, zapach
kwiatów odurzał ją i wprawiał w stan rozmarzenia.
Zaczęła sobie wyobrażać, że oto w królewskim ogrodzie
spotyka nieoczekiwanie ukochanego mężczyznę. Zaczęła
sobie wyobrażać, że oto szejk Malik Haidar wyłania się nagle
zza jakiejś zielonej ściany, idzie w jej stronę alejką, zbliża się
coraz bardziej i w końcu, stanąwszy naprzeciwko, w
odległości zaledwie dwu lub trzech kroków, mówi do niej
łagodnym tonem:
- Witaj, najmilsza! To wspaniale, że znowu się
spotykamy!
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wyobrażenie było tak wyraziste, tak plastyczne, tak
namacalne, że usłyszawszy słowa szejka, Zara zaczęła się
gorączkowo zastanawiać, czy wytwór jej imaginacji nie
urzeczywistnił się w zupełnie nieoczekiwany sposób.
- Czy to naprawdę ty? - szepnęła oszołomiona, kiedy
szejk Malik podszedł do niej jeszcze bliżej i ujął ją delikatnie
za ramiona. - Czy może jednak tylko jakaś nierealna postać z
moich marzeń?
- To ja, moja najmilsza, jak najbardziej ja, we własnej
najprawdziwszej osobie - zapewnił ją. - Przyjechałem
specjalnie do ciebie, a właściwie to... po ciebie - poprawił się.
- Czy król Hakem bin Abdul Haidar o tym wie? - spytała
pośpiesznie, zaniepokojona w najwyższym stopniu o jego
osobiste bezpieczeństwo.
- Oczywiście! - odparł z uśmiechem szejk. - Jest przecież
tutaj gospodarzem.
- A ty przypadkiem nie jesteś nieproszonym gościem w
Rahmanie? Nie jesteś kimś, kto mógłby zostać uznany przez
króla na przykład za politycznego intryganta albo, co gorsza,
za niebezpiecznego spiskowca? - próbowała się upewnić.
- Nie jestem, z całą pewnością nie jestem - uspokoił ją
szejk. - Przebywam w królewskim pałacu za zgodą mojego
kuzyna Hakema.
- Chcesz powiedzieć, że król Hakem cię zaprosił? -
rzuciła z niedowierzaniem Zara.
Malik uśmiechnął się ponownie.
- Mój kuzyn, król Hakem bin Abdul Haidar, nie zapraszał
mnie wprawdzie do Rahmanu, ale też nie zabronił mi
przyjazdu - wyjaśnił. - Najwyraźniej nie ma do mnie żadnych
pretensji o to, co zaszło w Ameryce pomiędzy tobą a mną.
- Trochę to dziwne, ale do mnie też chyba nie żywi
szczególnej urazy o to, że podstępem wydostałam się z pałacu
i poleciałam do Stanów Zjednoczonych, do ciebie, jako
urodzinowy prezent - powiedziała z lekką zadumą Zara. -
Rozmawiał dzisiaj ze mną całkiem spokojnie, wspominał
nawet o ślubie.
- Chciałabyś zostać jego drugą żoną? - spytał szejk, z
wyraźną nutą niepokoju w głosie.
- Nie, Malik! - zaprzeczyła energicznie Zara. - Przecież
wiesz doskonale, że nie! Chcę tylko ciebie! - zapewniła ze
łzami wzruszenia w oczach.
- Więc broń się przed królewskim małżeństwem -
stwierdził szejk.
- Tylko jak? - zafrasowała się. - Skoro król Hakem nie
pogniewał się na mnie nawet o to, że uciekłam z Rahmanu i
zostałam w Ameryce twoją kochanką...
- ...to powiedz mu, że nosisz moje dziecko - zasugerował
Malik, wchodząc jej w słowo.
Spojrzała na niego z ukosa spod zmarszczonych brwi,
najwyraźniej mocno zaskoczona tym, co usłyszała.
- Przecież nie mogłabym wiedzieć już w tej chwili, że
jestem z tobą w ciąży! - żachnęła się. - Nie mogłabym już
teraz mieć pewności...
- Powiedz, że to przeczucie - przerwał jej znowu. - I że
trzeba poczekać, czy się sprawdzi, czy nie.
- A jeśli nie?
Szejk przyciągnął ją do siebie, objął mocno ramionami i
szepnął jej czule do ucha:
- Nic się nie bój, najmilsza. Po to właśnie tu jestem, żeby
się sprawdziło. Będę odwiedzał cię każdej nocy w twoim
pokoju.
- Ale to przecież może być niebezpieczne dla ciebie i dla
mnie! - Na samą myśl o takich nocnych spotkaniach w jaskini
lwa, czyli w pałacu króla Hakema, Zara przelękła się do tego
stopnia, że aż zadrżała w objęciach szejka.
- Dlatego niech to będzie nasza słodka tajemnica -
powiedział Malik ze stoickim spokojem.
Po czym, złożywszy na ustach Zary namiętny, gorący
pocałunek, zniknął wśród zielonego ogrodowego gąszczu
równie niespodziewanie, jak się pojawił.
- Wiedziałaś od króla Hakema, że szejk Malik jest w
Rahmanie? - spytała Zara pierwszą królewską małżonkę, gdy
nieco później tego samego dnia odwiedziła ją w jej
apartamencie.
- Owszem, wiedziałam - przyznała Rasha.
- Zatem wygląda na to, że ja dowiedziałam się ostatnia
- stwierdziła Zara z nutką lekkiej pretensji w głosie.
Rasha uśmiechnęła się i przecząco pokręciła głową.
- Ostatni dowie się Kadar bin Abu Salman, twój ojczym -
wyjaśniła. - Takie przynajmniej są intencje króla.
- Słuszne intencje, bardzo słuszne! - ucieszyła się Zara. -
Kadar jest wściekły, mógłby znowu zrobić Malikowi jakąś
krzywdę.
- Na pewno nie pod naszym dachem - uspokoiła ją Rasha.
- Tutaj szejk jest całkowicie bezpieczny! A zresztą
- odezwała się po chwili milczenia - czy ty naprawdę
uważasz, że Kadar skrzywdził Malika?
- No, przecież pozbawił go tronu.
- Fakt, tronu go pozbawił. Równocześnie jednak uwolnił
go od wszelkich politycznych kłopotów, jakie się
nierozerwalnie wiążą ze sprawowaniem najwyższej władzy w
państwie! - podkreśliła Rasha. - Teraz szejk Malik nie ma
wprawdzie korony Rahmanu, ale ma w Stanach
Zjednoczonych firmę wartą wiele milionów dolarów, autorytet
w świecie międzynarodowego biznesu i stuprocentową
osobistą wolność. W odróżnieniu od Hakema i wszystkich
innych monarchów, władców i prezydentów, może robić, co
chce. I może przebywać, gdzie chce!
- Z wyjątkiem Rahmanu - wtrąciła nieśmiało Zara.
- A któż ci to powiedział?
- Myślałam...
- W takim razie byłaś w błędzie - przerwała jej Rasha. -
Szejk Malik nie jest politycznym banitą, wygnańcem, który
miałby raz na zawsze odciętą drogę powrotu do ojczyzny.
Wyjechał kiedyś z kraju, bo sam tego chciał, a skoro teraz
zechciał wrócić, to, jak wiesz, wrócił.
- Myślisz, że istotnie z mojego powodu?
- Nie mam pojęcia - odparła dyplomatycznie Rasha. -
Najlepiej sama go o to zapytaj.
- A kogóż to Zara ma pytać i o co? - odezwał się król
Hakem, który akurat w tym momencie stanął w progu
komnaty.
- Twego kuzyna, szejka Malika, o powody jego przyjazdu
do Rahmanu - wyjaśniła małżonkowi Rasha.
- Rahman jest jego ojczyzną, więc może przyjeżdżać tu,
kiedy zechce, bez żadnych konkretnych powodów - stwierdził
z powagą król Hakem. - Widziałaś się już z nim tu w pałacu? -
zwrócił się z zapytaniem do Zary.
- Z szejkiem Malikiem? Tak, czcigodny panie...
widziałam się przypadkowo... w pałacowym ogrodzie -
wykrztusiła zmieszana.
- Co robiliście? - zaciekawił się król.
- Rozmawialiśmy przez krótką chwilę.
- Czy powiedziałaś mu, że niedługo wychodzisz za mąż?
I co on na to? Gratulował ci?
- Więc już zdecydowałeś, czcigodny panie? - pytaniem na
pytanie odpowiedziała Zara.
- Na razie zdecydowałem, że powinnaś wyjść za mąż. I to
jak najprędzej - odparł król. - Nie podjąłem jeszcze tylko
decyzji, za kogo. - Wypowiedziawszy te wieloznaczne słowa,
król Hakem dał gestem znak, że chciałby teraz zostać sam na
sam z małżonką.
Pośpiesznie wyszła więc i zamknęła za sobą drzwi. Jednak
zamiast udać się do swego pokoju, zatrzymała się w korytarzu,
mając nadzieję, że kiedy król Hakem zakończy wizytę u
Rashy i wyjdzie z jej komnaty, to może zechce z nią
porozmawiać i powie coś więcej na temat jej przyszłych
losów.
Czekała dość długo, pełna męczącego niepokoju i
napięcia. Udręczona niepewnością, zdenerwowana i
zalękniona, musiała wyglądać wyjątkowo mizernie, bo kiedy
król wyszedł z komnat małżonki i zauważył ją w
korytarzowym wykuszu, zapytał:
- Czy wszystko z tobą w porządku, Zaro? Dobrze się
czujesz?
- Tak, czcigodny panie, czuję się dobrze, nic mi nie jest -
odpowiedziała, pośpiesznie ocierając łzy, jakie z przejęcia
zakręciły się jej w oczach. - Czy Rasha mnie potrzebuje?
- Rasha w tej chwili odpoczywa, więc potrzebuje przede
wszystkim spokoju - stwierdził król Hakem. - Natomiast ja
miałbym do ciebie prośbę.
- Tak, czcigodny panie?
- Zwróć na nią baczną uwagę. Bo widzisz, ona nie chce
mnie kłopotać swoimi sprawami, uważa je za nie dość ważne,
bym miał się nimi zajmować - wyjaśnił. - Tymczasem... -
Zawiesił na moment głos, jakby chciał zastanowić się nad
doborem dalszych słów. - Cóż, wszystko, co jej dotyczy, jest
dla mnie niezwykle ważne w tej chwili... oczywiście ze
względu na jej odmienny stan i na bardzo już bliskie
rozwiązanie - dokończył. - Dlatego, proszę cię, Zaro, obserwuj
Rashę uważnie i informuj mnie na bieżąco o wszystkim, co się
z nią dzieje.
- Możesz na mnie liczyć, czcigodny panie! - zgodziła się
skwapliwie i złożyła Hakemowi niski ukłon.
- Będę więc czekał na wiadomości od ciebie - powiedział
król i ruszył korytarzem w kierunku swoich apartamentów.
- Czcigodny panie, ja też mam prośbę! Chciałabym
dokończyć naszą wcześniejszą rozmowę - odważyła się
zaproponować Zara, stawiając wszystko na jedną kartę i z
rozmysłem biorąc na siebie ryzyko wzbudzenia królewskiego
gniewu.
Zaskoczony jej zuchwałą śmiałością król Hakem
zatrzymał się.
- A co chciałabyś mi jeszcze powiedzieć? - zapytał,
odwróciwszy się w jej stronę.
Podeszła do niego bliżej.
- Czcigodny panie... - wykrztusiła zdławionym głosem. -
Czy wiesz... czy jesteś świadom faktu... że szejk Malik i ja...
że doszło pomiędzy nami...
- Chcesz mi powiedzieć, że zostaliście kochankami, tak? -
Król najwyraźniej zniecierpliwił się jej nieskładną próbą
owijania w bawełnę prostego faktu.
- Właśnie! - potwierdziła.
- Cóż, brałem to pod uwagę.
- Samo miłosne zbliżenie to jeszcze nie wszystko,
czcigodny panie! - Zara zdołała się jakoś opanować i zaczęła
mówić konkretniej, bardziej zdecydowanym tonem. - W grę
mogą przecież wchodzić również konsekwencje tego
zbliżenia.
- To znaczy? - Król Hakem domagał się nazwania rzeczy
po imieniu.
- To znaczy, że ja mogę być teraz w ciąży, czcigodny
panie!
- Cóż, brałem to pod uwagę. - Król z lekkim
westchnieniem powtórzył wypowiedziane już przed chwilą
słowa. - To też! - podkreślił.
- I co? - spytała Zara lakonicznie i nie całkiem zgodnie z
dworskim protokołem.
Król Hakem bin Abdul Haidar zmierzył ją przenikliwym
wzrokiem.
- Tak szczerze mówiąc, dziewczyno - stwierdził z powagą
- to miałem wyrzuty sumienia, że nie zdołałem cię ochronić
przed czymś, co może teraz przesądzić o całym twoim
dalszym życiu, o całej twojej przyszłości.
- Czcigodny panie, nie powinieneś czuć się niczemu
winny! - wykrzyknęła. - Ja przecież wyjechałam do szejka
Malika bez twojej wiedzy!
- Wyjechałaś jednak z mojego domu, w którym miałem
otoczyć cię opieką.
- Ale wyjechałam z własnej woli, czcigodny panie! I
również z własnej woli oddałam się szejkowi!
- Żeby uniknąć niechcianego małżeństwa ze mną? Zara
zarumieniła się i głęboko westchnęła.
- Taki był mój pierwotny plan, czcigodny panie -
przyznała. - Jednak później, już po przyjeździe do Stanów
Zjednoczonych... - Zawahała się.
- Tak? - Hakem zachęcił ją do dalszych zwierzeń.
- Później pokochałam szejka Malika - szepnęła i opuściła
nisko głowę, kryjąc w ten sposób intensywny rumieniec, jaki
wystąpił nagle jej na twarz.
- Pokochałaś szejka. I wstydzisz się tego uczucia? -
zapytał król.
- Nie, panie, nie wstydzę się - odpowiedziała. - Ale nie
jestem całkowicie pewna, czy mam do niego prawo - dodała.
- Cóż, prawo do miłości mają wszyscy na tym świecie,
nawet królowie - powiedział łagodnym, z lekka
autoironicznym tonem.
- Ale czy ma takie prawo rahmańska kobieta, która
zgodnie ze starym rahmańskim obyczajem została
podarowana mężczyźnie w prezencie i w związku z tym
zobowiązana sprawiać mu zmysłową przyjemność, a nie
uczuciowe kłopoty?
Zakłopotany król wzruszył bezradnie ramionami na te
przesycone goryczą słowa.
- Cóż, nigdy nie zastanawiałem się nad tym problemem -
przyznał szczerze. - Ale, ale, jeśli mówimy już o prezentach! -
Wykorzystując chwilowe milczenie Zary, dyplomatycznie
zmienił temat. - Szejk Malik wyznał mi natychmiast po
przyjeździe do Rahmanu, że tam, w Ameryce, otrzymał od
ciebie jakieś wspaniałe podarunki i teraz chciałby się
zrewanżować. No więc ja... - Zawiesił na moment głos.
- Tak, czcigodny panie?
- Zgodziłem się! - stwierdził król. - Dałem mu na to trzy
dni, o które mnie prosił. Ten czas, który liczy się już od jutra,
jest dla was, Zaro, tylko dla was, dla ciebie i szejka Malika, na
uporządkowanie waszych spraw! Czy wyraziłem się jasno?
- Tak, czcigodny panie! - przyświadczyła Zara i pochyliła
się w niskim ukłonie.
Hakem bin Abdul Haidar nie powiedział już nic więcej,
tylko skinął jej lekko głową i odszedł korytarzem w głąb
pałacu, do swoich królewskich komnat i swoich królewskich
problemów.
Zara została sama, wciąż, tak samo jak przedtem,
niepewna swoich dalszych losów. Uradowana, że przez
najbliższe trzy dni będzie mogła - za zgodą króla - przebywać
w towarzystwie ukochanego mężczyzny, a równocześnie
zasmucona i zaniepokojona myślą o tym, że kiedy te trzy
darowane dni miną, czeka ją wielka niewiadoma!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Reszta dnia minęła Zarze jak we śnie. Cały czas była
rozgorączkowana, półprzytomna z emocji, pełna
najrozmaitszych - dobrych i złych - oczekiwań. Natomiast
kiedy nadeszła noc, sen całkowicie ją odszedł, toteż przeleżała
na posłaniu, nie zmrużywszy oka niemal do świtu, pogrążona
w męczących, denerwujących rozmyślaniach. A kiedy nad
ranem, znużona wielogodzinnym czuwaniem, zapadła
wreszcie w kojącą drzemkę, niemal natychmiast została z niej
obudzona przez służącą, która wkroczyła do jej pokoju i
oznajmiła:
- Książę Haidar panią wzywa! Proszę się ubierać, proszę
się pośpieszyć!
- Malik mnie wzywa do siebie? Szejk Malik? - upewniła
się Zara.
- Tak, szejk Malik Haidar, kuzyn naszego króla. Czeka na
panią w gościnnym apartamencie - usłyszała w odpowiedzi.
Podekscytowana zerwała się z posłania.
- Proszę powiedzieć księciu, że przyjdę do niego tak
szybko, jak będę mogła - rzuciła.
Służąca wyszła, a ona zaczęła pośpiesznie robić poranną
toaletę. Najpierw wzięła prysznic, rozczesała włosy i związała
je w luźny węzeł na czubku głowy. Następnie włożyła białą
koronkową bieliznę, długą spódnicę z naturalnego jedwabiu w
kolorze kości słoniowej i koronkową białą bluzkę w
wiktoriańskim stylu. Po czym wybiegła ze swego pokoju,
kierując się w stronę komnaty szejka.
Przy drzwiach apartamentu Malika zatrzymała się na
chwilę, chcąc odczekać, aż uspokoi się gwałtowne,
intensywne bicie jej serca. Ponieważ jednak z każdą
upływającą sekundą stawało się ono coraz szybsze, machnęła
ręką i zdecydowała się wejść.
Uchyliła drzwi i wsunęła się do środka. W pokoju, który
okazał się sypialnią, dominowało ogromne, staroświeckie,
bogato rzeźbione łoże z ozdobnym baldachimem ze złocistego
jedwabiu.
Był tam również kominek, a na tym kominku płonął
ogień! Równocześnie działał na najwyższych obrotach
klimatyzator, ponieważ w pustynnym Rahmanie, w połowie
lipca, w rozkwicie lata, nie tylko nie trzeba ogrzewać
pomieszczeń, lecz wręcz przeciwnie, należy je w miarę
możliwości chłodzić.
- No i co o tym sądzisz, Zaro? - spytał szejk Malik,
wyłaniając się z głębi apartamentu.
- Dlaczego ty tak... jednocześnie ogrzewasz i chłodzisz
ten pokój? - wykrztusiła zdumiona, odpowiadając pytaniem na
pytanie.
- W tym pozornym szaleństwie jest mimo wszystko
pewien sens, pewna metoda - stwierdził dość tajemniczo.
Po czym wręczył jej trzymaną w ręku paczkę, owiniętą w
pergamin i przewiązaną na krzyż kolorową wstążką.
- Co to jest? - zainteresowała się Zara.
- Coś dla ciebie... do przebrania się - odparł. - Bo widzisz
- dodał gwoli wyjaśnienia - twój obecny strój nie jest
odpowiedni do tego, co zaplanowałem jako pierwszą
niespodziankę dla ciebie.
- Czy... tutaj mam się... przebierać? - wyszeptała tak
zawstydzona, jakby zupełnie nie pamiętała w tym momencie,
że przecież szejk Malik widział ją już nie tylko ubraną bardzo
skąpo, w przezroczystą muślinową szatę, ale nawet całkowicie
roznegliżowaną.
- Możesz wejść do łazienki. - Wskazał na boczne drzwi.
Zara z ulgą ukryła się za nimi i drżącymi ze
zdenerwowania rękoma otworzyła paczkę. W środku znalazła
bawełnianą nocną koszulę z krótkimi rękawami, ozdobioną
dużym, wielobarwnym wizerunkiem myszki Miki.
Roześmiała się na widok tej komicznej kreacji rodem z
supermarketu, absolutnie odmiennej od eleganckiej nocnej
bielizny z ekskluzywnych butików, do jakiej była
przyzwyczajona.
Dlaczego szejk chce, żebym włożyła na siebie coś
takiego? - zachodziła w głowę, zdejmując kolejno bluzkę,
spódnicę, biustonosz, majteczki i na koniec wciągając przez
głowę tandetny nocny strój.
Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, wyszła w końcu
z łazienki.
Malik też nie miał już na sobie tradycyjnego
rahmańskiego ubioru, w jakim powitał ją przed chwilą, tylko...
kolorowe bawełniane bokserki w zabawny wzorek.
Na jego widok mimo woli roześmiała się znowu, jak przed
chwilą.
- No i z czego się tak cieszysz, kobieto? - mruknął z nie
całkiem autentyczną irytacją. - Wskakuj do łóżka! - polecił jej,
wskazując ręką na olbrzymi, rozłożysty mebel z jedwabnym
baldachimem.
- Do łóżka? Ale po co? - jęknęła przerażona. - Proszę cię,
Malik, nie róbmy tego teraz, przecież król Hakem dał nam
trzy dni na uporządkowanie, a nie na dodatkowe
skomplikowanie naszych spraw - próbowała argumentować,
broniąc się przed niepokojącą perspektywą sam na sam z
szejkiem.
- Mój kuzyn Hakem dał mi trzy dni na przygotowanie dla
ciebie takich niespodzianek, jakie tylko zechcę. Jestem
pewien, że w związku z tym nie będzie wnikał w szczegóły
tego, co robimy - wyjaśnił Malik. - Dlatego nie ociągaj się już
dłużej i nie wyszukuj przeszkód, tylko grzecznie wskakuj do
łóżka!
Zara posłusznie wsunęła się pod koc.
- Trochę się posuń, żebym i ja się zmieścił - wesoło
zadysponował szejk.
Zrobiła mu miejsce u swego boku, a on natychmiast je
zajął.
- Czego ode mnie teraz oczekujesz? - odważyła się
zapytać.
- Absolutnie niczego - odparł. - To ty masz przecież
zostać obdarowana, a nie ja.
- A co będzie tym podarunkiem dla mnie, poza nocną
koszulą z myszką Miki? - zaciekawiła się Zara.
- Śniadanie! - Jakiś obcy mężczyzna, chyba ktoś ze
służby księcia, otworzył drzwi i pchając przed sobą barek na
kółkach, przystanął w progu komnaty.
Zaskoczona i lekko przestraszona Zara dała nura pod koc,
kryjąc się pod nim wraz z głową.
- Proszę zostawić - polecił służącemu Malik.
A kiedy drzwi się zamknęły, szepnął wyraźnie
rozbawiony:
- Jesteśmy znowu sami, możesz wyjść z kryjówki. Zara
ostrożnie wysunęła głowę spod koca.
- Nie widział mnie? - zapytała.
- Nie mam pojęcia - niefrasobliwie odpowiedział szejk,
wyraźnie drocząc się z nią. - Może tak, a może nie.
- Boże! - jęknęła Zara. - Przecież jeśli ten człowiek
widział nas razem w łóżku i doniesie o tym królowi
Hakemowi, to król nas zabije! A jeśli na dodatek poinformuje
mojego ojczyma, to Kadar też nas zabije.
- Drugi raz, tak? - wszedł jej w słowo szejk Malik i
wybuchnął głośnym śmiechem.
- No... nie - wykrztusiła, zorientowawszy się, że ze
zdenerwowania plecie głupstwa. - To byłoby raczej
niemożliwe.
- A widzisz! Więc ani trochę się nie przejmuj - uspokoił
ją - tylko śmiało korzystaj z mojego prezentu.
- A gdzie jest ten prezent?
Malik wyskoczył z łóżka i przyciągnął ruchomy barek, na
którym, na dużej tacy, znajdowało się trochę rozmaitych
wiktuałów i gazeta.
- Proszę, oto klasyczne amerykańskie śniadanie
najczęściej spożywane w niedzielny poranek - wyjaśnił,
wróciwszy na posłanie.
- To znaczy?
- Naleśniki z syropem klonowym, owoce... - zaczął
wyliczać.
- I będziemy jedli to śniadanie w łóżku? - przerwała mu,
nadal bardzo zdziwiona.
- Owszem - potwierdził szejk. - Tak, jak to robią
wszystkie amerykańskie małżeństwa, jeśli już nawet nie w
każdą niedzielę, to przynajmniej raz w miesiącu. Będziemy
jedli w łóżku niedzielne śniadanie i czytali na głos niedzielne
wydanie gazety, na zmianę, trochę ty mnie, trochę ja tobie.
- Twój pierwszy prezent dla mnie bardzo przypomina ten,
który ja przygotowałam tobie zaraz na początku naszej
znajomości w San Francisco - zauważyła Zara. - Z tą różnicą,
że wtedy nie jedliśmy śniadania, tylko obiad, a nasze menu nie
było amerykańskie, tylko rahmańskie.
- No i nie czytaliśmy w łóżku żadnej gazety! - dokończył
ze śmiechem, wchodząc jej w słowo.
Następnego dnia szejk Malik przypomniał sobie o
zniecierpliwionej długim wyczekiwaniem Zarze dopiero
wieczorem, gdy zaszło słońce, wzeszedł księżyc, a niebo nad
Rahmanem zrobiło się już całkiem ciemne. Wtedy to w jej
pokoju zjawiła się służąca i wypowiedziała niemal dokładnie
te same słowa, co poprzedniego dnia;
- Książę Haidar panią wzywa! Proszę się pośpieszyć!
- Czy mówił coś na temat ubioru?
- Książę wspomniał, że pani wczorajszy strój byłby
najstosowniejszy na dzisiejszą okazję - stwierdziła służąca i
skłoniwszy się, wyszła.
Nie chodziło mu chyba o nocną koszulę z myszką Miki,
tylko o to, w co sama się ubrałam, pomyślała Zara, wkładając
jedwabną spódnicę i koronkową bluzkę.
Szejk Malik potwierdził słuszność jej przypuszczeń.
- Tak, właśnie o to mi chodziło! - wykrzyknął na jej
widok. - Ten strój będzie najlepszy na dzisiejszy wieczór.
- Czy spędzimy ten wieczór we dwoje? - spytała.
- I tak, i nie - odparł enigmatycznie.
- Nie rozumiem.
- Nie szkodzi. Zrozumiesz później, kiedy już dotrzemy na
miejsce.
- Czy to znaczy, że będziemy gdzieś wyjeżdżali?
- Owszem - przytaknął. - Zapraszam cię do samochodu.
Ujął Zarę za rękę i wyprowadził ją z pałacu na
dziedziniec, gdzie zaparkowana była elegancka biała
limuzyna. Pomógł jej wsiąść do auta, sam zajął miejsce za
kierownicą. Uruchomił pojazd i skierował go dość wąską
wewnętrzną drogą w odległy kraniec pałacowych włości króla
Hakema bin Abdul Haidara.
W miejscu, w którym się znaleźli, wysoki kamienny mur
oddzielał i osłaniał królewską posiadłość od napierającej z
zewnątrz pustyni. Naprzeciwko tego muru stało kilkanaście
jeepów. Wśród nich, pośrodku, było jeszcze jedno wolne
miejsce i szejk wprowadził tam swoją białą limuzynę.
Zatrzymawszy samochód, wyłączył silnik i zgasił przednie
światła.
- Już zrozumiałam, co miałeś na myśli, mówiąc, że
równocześnie będziemy i nie będziemy sami - stwierdziła
Zara. - W tych wszystkich samochodach są przecież jacyś
ludzie, ale ani my nie widzimy ich w tych ciemnościach, ani
oni nas.
- Właśnie! - potwierdził Malik.
- Ale po co znaleźliśmy się pod tym murem... tak po
ciemku, my i oni? - spytała.
- Poczekaj cierpliwie, zaraz zobaczysz. O, już! Ciemny
mur rozjaśniło nagle coś w rodzaju silnego
reflektora, wyrysowując na nim światłem spory poziomy
prostokąt. Z ukrytych gdzieś w pobliżu głośników buchnęła
dość głośna muzyka.
- Co to będzie, Malik?! - wykrzyknęła zdumiona Zara.
- Kino - wyjaśnił szejk.
- Kino, w którym widzowie oglądają film na wolnym
powietrzu?
- Owszem - przytaknął. - Ogląda się film, siedząc we
własnym samochodzie. To taka amerykańska tradycja, kino
dla zmotoryzowanych. Czyli dla wszystkich, bo przecież w
Stanach każdy ma jakiś tam wóz.
- Amerykanie lubią filmy? - zaciekawiła się Zara. Malik
roześmiał się.
- Lubią kino, to pewne! - stwierdził rozbawiony.
- A przecież w kinie ogląda się filmy.
- Niekoniecznie.
- A co jeszcze można robić?
Nie odpowiedział, tylko opuścił boczną szybę i odebrał od
kogoś, kto krążył pomiędzy zaparkowanymi samochodami,
dwie spore torby z kolorowego papieru i dwie plastykowe
butelki.
- To prażona kukurydza, czyli popcorn, a do tego woda
sodowa - wyjaśnił Zarze, podając jej torbę i butelkę. - Jak
widzisz - nawiązał do postawionego przez nią pytania - w
amerykańskim kinie dla zmotoryzowanych można poza
oglądaniem filmu także jeść i pić. A także... - Zawiesił głos,
bo właśnie rozpoczął się film.
- Także co? - dopytywała się, zaciekawiona. Malik jednak
nic nie odpowiedział, tylko objął ją
i przytulił.
Film miał smutne zakończenie i wzruszył Zarę do łez.
Jego bohaterowie kochali się, ale zmuszeni byli rozstać się
wbrew własnej woli, co oczywiście przypomniało jej, iż
pozostał im jeszcze tylko jeden wspólny dzień,
zagwarantowany wspaniałomyślnie przez króla Hakema.
A potem najprawdopodobniej zostaniemy na zawsze
rozdzieleni, pomyślała przybita i zatroskana. On wróci do
Kalifornii, do swego domu w San Francisco, a ja zostanę tutaj,
w Rahmanie, w królewskim haremie Hakema bin Abdul
Haidara. Doszła jednak do wniosku, że zanim to nastąpi,
powinni przynajmniej wyjaśnić sobie wszystko, co ważne, tak
by mogli rozstać się bez niedomówień. I zapytała:
- Opowiesz mi o Dżebie?
Na dźwięk imienia, które wypowiedziała, szejk
odruchowo odsunął się od niej i spojrzawszy na nią z ukosa,
rzucił:
- A co chciałabyś usłyszeć?
- Chciałabym usłyszeć historię inną niż ta, którą ostatnio
opowiedział mi Paz - stwierdziła.
- A co ci mówił?
- Że tamtego strasznego dnia pokłóciłeś się z Asimem,
wpadłeś w gniew, miotałeś groźby pod adresem wszystkich
synów Kadara, a potem... - Zara umilkła, nie mając odwagi
dokończyć.
- A potem, co?
- A potem... rozjechałeś swoim terenowym
samochodem... swoim jeepem... najmłodszego z nich, Dżeba. -
wykrztusiła.
Szejk wziął głęboki oddech. Widać było po nim, że z
najwyższym trudem opanowuje się, by nie wybuchnąć, nie
wykrzyczeć Zarze prosto w twarz swoich racji, nie wyładować
na niej swojej złości. Zacisnął zęby, przygryzł wargi, odczekał
w najwyższym napięciu dłuższą chwilę i wreszcie
zdławionym, lekko schrypniętym z nadmiaru emocji głosem
wyrzekł dwa słowa:
- To kłamstwo!
- To dobrze - szepnęła Zara i odetchnęła z ulgą.
- Dlaczego dobrze? - zdziwił się.
- Bo wolę, żeby to Paz był kłamcą, niż żebyś ty miał
być... - Zawiesiła głos.
- .. .mordercą - dokończył rozgorączkowany. - Czy tak?
To straszne słowo miałaś zamiar wypowiedzieć, prawda?
Skinęła potakująco głową.
- Jak już ci kiedyś mówiłem, Zaro, nie jestem mordercą -
zapewnił. - Jeżeli chcesz, to opowiem ci wszystko, co sam
wiem na temat wydarzeń tamtego strasznego dnia, w którym
zginaj twój przyrodni brat Dżeb...
- Nie chcę, Malik - przerwała mu.
- Dlaczego?
- Bo ci wierzę! Jeśli chcesz mówić, to opowiedz mi raczej
coś innego - dodała.
- A mianowicie?
- W jaki sposób mój ojczym, Kadar bin Abu Salman,
zdołał zmusić cię do abdykacji przed dziesięciu laty.
Szejk westchnął.
- No cóż.;. - zaczął. - Mój ojciec, znękany długą i ciężką
chorobą, zmarł w tym samym tygodniu, w którym zginaj
tragicznie twój przyrodni brat Dżeb. A ja miałem wtedy
zaledwie dwadzieścia lat i zupełnie brakowało mi
politycznego doświadczenia. Nie potrafiłem się skutecznie
bronić przed pomówieniami Kadara. Dlatego on bez
szczególnego trudu zdołał przekonać przedstawicieli
większości najbardziej wpływowych rahmańskich rodów, że
nie jestem człowiekiem honoru i nie nadaję się na króla
Rahmanu.
- Czy nikt nie sprzeciwił się wówczas mojemu
ojczymowi? - spytała Zara. - Nikt nie stanął w twojej obronie?
- Tylko Hakem bin Abdul Haidar, mój kuzyn - rzekł
melancholijnie szejk. - Dlatego zdecydowałem się
dobrowolnie oddać mu koronę.
- Jako jedynemu sprawiedliwemu?
- Otóż to!
- I Kadar się zgodził na Hakema?
- Owszem - przytaknął Malik. - Miał wobec niego pewien
dług wdzięczności, mój kuzyn uratował kiedyś na pustyni
życie jego synowi.
- Któremu?
- Pazowi właśnie, czyli temu, który tyle ci o mnie
nakłamał. Nieważne zresztą. - Szejk machnął ręką. - W
każdym razie Kadar się zgodził, a wraz z nim cała rodowa
starszyzna Rahmanu. Hakem również się zgodził i w ten
sposób zasiadł na tronie i został królem. A ja zasiadłem za
biurkiem i zostałem biznesmenem. I rozpocząłem wszystko od
nowa na obczyźnie, w Ameryce. I żyłem tam sobie w miarę
spokojnie przez dziesięć lat, aż w moim życiu pojawiłaś się ty!
- Pojawiłam się w twoim życiu, żeby zniknąć, i to niestety
już pojutrze - odezwała się Zara ze smutkiem.
Malik ponownie objął ją i przytulił.
- Nie myśl o tym, co może być pojutrze - szepnął. -
Pomyśl raczej, że mamy dla siebie jeszcze cały jutrzejszy
dzień, zagwarantowany nam przez króla Hakema.
- Na pewno dobrze się czujesz? - z troską w głosie
zapytała Zara, gdy następnego dnia wczesnym popołudniem
odwiedziła brzemienną małżonkę króla Hakema w jej
apartamentach.
- Tak. Wszystko ze mną w najzupełniejszym porządku -
odpowiedziała Rasha, która odpoczywała akurat, półleżąc na
rozłożystej, wygodnej otomanie. - Nie przejmuj się ani trochę
moim stanem, jest przecież całkowicie naturalny. Lepiej mi
coś opowiedz o wczorajszym podarunku szejka.
- Byliśmy w kinie - bąknęła Zara.
- W prawdziwym kinie? Tu, w Rahmanie?
- Nie, nie - zaprzeczyła Zara. - W takim specjalnie
urządzonym przez Malika... w typowo amerykańskim stylu. W
kinie dla zmotoryzowanych, na wolnym powietrzu.
Siedzieliśmy w limuzynie szejka, oglądaliśmy film...
- Naprawdę oglądaliście film? - wtrąciła ze śmiechem
Rasha, przerywając Zarze opowieść. - Czy może raczej...
Rozbawiona małżonka króla Hakema nie zdążyła
sformułować do końca drugiego pytania, bo w komnacie nagle
pojawiła się służąca z wiadomością, że książę Haidar wzywa
Zarę do siebie.
- Idź więc, idź, moja droga, skoro szejk czeka, nie będę
cię zatrzymywała ani chwili! - śmiała się Rasha.
- A może jednak powinnam zostać z tobą? - Zara nie była
pewna, czy ma prawo opuścić królewską małżonkę w sytuacji,
kiedy dosłownie w każdej chwili mógł się u niej rozpocząć
poród.
- W żadnym wypadku! - kategorycznie sprzeciwiła się
Rasha. - W pałacu jest mnóstwo ludzi, którzy będą mogli mi
pomóc w razie potrzeby, jest służba, są dworzanie, jest też
lekarz. A ty masz dziś trzecią i ostatnią okazję otrzymania od
Malika specjalnego prezentu i nie powinnaś tej
niepowtarzalnej okazji zmarnować. Zwłaszcza - dodała po
krótkiej chwili milczenia - że nie wiadomo przecież, co będzie
z wami dalej.
- Fakt, nie wiadomo - potwierdziła z zadumą Zara. -
Wszystko zależy od jutrzejszej decyzji króla Hakema.
- Wszystko, moja droga, zależy od wyroków losu, którym
podlegają nawet królowie - uściśliła z lekkim, ale nad wyraz
ciepłym i życzliwym uśmiechem Rasha. - Nie martw się więc
zawczasu o jutro, które dopiero nadejdzie, tylko raduj się
dniem dzisiejszym, który jest ci w tej chwili dany - dodała
filozoficznie. - A teraz biegnij na spotkanie z Malikiem!
Zara skłoniła się królewskiej małżonce i wyszła z
apartamentu na korytarz, kierując się szybkim krokiem w
stronę swojego pokoju. Służąca wybiegła za nią i dogoniła ją
tuż przed drzwiami.
- Czy coś się stało? - przestraszyła się Zara.
- Nie, nie! Zapomniałam tylko powiedzieć, że książę
Haidar życzył sobie, żeby ubrała się pani w sportowy strój, jak
na wycieczkę.
- Rozumiem - mruknęła Zara, chociaż w istocie nie miała
pojęcia, dokąd szejk tym razem zechce ją zabrać.
Kiedy już weszła do pokoju i zaczęła się w pośpiechu
przebierać w dżinsy i koszulową bluzkę, pomyślała w
pewnym momencie, że być może szejk chce ją po prostu
porwać z pałacu i wywieźć potajemnie z Rahmanu.
Ostatecznie odrzuciła jednak taką ewentualność, uznała
bowiem, że szejk jest nazbyt lojalny wobec swego
królewskiego kuzyna, by tak uczynić. Honor by mu na to nie
pozwolił. Więc może również ten sam honor nie pozwoli mu
zostawić mnie na pastwę losu? - pomyślała z nadzieją,
wychodząc z pokoju.
Szejk czekał na nią w saloniku swego apartamentu.
- Wyglądasz właśnie tak, jak oczekiwałem - stwierdził na
jej widok.
- A czego ja mam oczekiwać? - zapytała.
- Wiadomo: trzeciej niespodzianki! - odparł z
tajemniczym uśmiechem.
- Podobnej do dwu poprzednich?
- Sama wkrótce ocenisz - wyjaśnił. - Musimy tylko
dotrzeć tam, gdzie ta dzisiejsza niespodzianka na ciebie czeka.
- Pojedziemy samochodem? - zainteresowała się.
- Tak.
- Tym, co wczoraj?
- Nie, innym.
- A jakim?
- Terenowym jeepem.
- Czy to znaczy, że pojedziemy gdzieś dalej?
- Trochę dalej - wyjaśnił z lekka zniecierpliwiony
indagacjami szejk.
- A dokąd? - niestrudzenie wypytywała Zara.
- Sama zobaczysz - uciął dyskusję. - Chodźmy już! Ujął
ją za rękę i pociągnął za sobą. Wyszli z pałacu na wewnętrzny
dziedziniec i wsiedli do zaparkowanego tam terenowego
jeepa. Szejk uruchomił silnik i przez jedną z bocznych bram
wyprowadził samochód poza teren królewskich posiadłości,
na otaczające pałac półpustynne bezdroże.
- Sama widzisz - odezwał się do Zary - że limuzyną, z
której korzystaliśmy wczoraj, udając się do kina, nie
zajechalibyśmy tędy daleko.
- A długo będziemy jechali? - zapytała, chcąc z
odpowiedzi szejka wywnioskować cokolwiek na temat
ostatecznego celu podróży.
- Mniej więcej godzinę - stwierdził lakonicznie.
W takim razie wygląda na to, że jedziemy do oazy
Habbah, pomyślała Zara, przypominając sobie niezwykłe
miejsce, w którym była kilkakrotnie w dzieciństwie: otoczoną
dość wysokimi skałkami pustynną enklawę, pełną zieleni i
życia dzięki tryskającemu z głębi ziemi niezwykle wydajnemu
źródłu krystalicznie czystej wody.
W istocie, po pięćdziesięciu kilku minutach szybkiej jazdy
po bezdrożach przekonała się, że jej przypuszczenia były
słuszne. W oddali zarysowały się bowiem na monotonnej
płaszczyźnie skałki i sylwetki palm.
- To miejsce nazywa się Habbah, prawda? - rzuciła, by się
ostatecznie upewnić.
- Tak - potwierdził szejk i jeszcze mocniej docisnął pedał
gazu.
Z każdą chwilą byli coraz bliżej, poza wysokimi palmami
mogli już dostrzec przez przednią szybę samochodu również
niższe, ale niezmiernie bujne krzewy, a także ukryte wśród
nich niewielkie białe chaty.
- A gdzie są ludzie? Zniknęli? - zapytała ze zdziwieniem,
kiedy dotarli już na miejsce i szejk zatrzymał wóz na skraju
wyraźnie opustoszałej oazy. - Nikt nas nie wita, nikt na nas nie
zwraca uwagi, a przecież tutejsi mieszkańcy chyba nieczęsto
widują przyjezdnych!
- Nie denerwuj się, wszyscy mieszkańcy Habbah są na
pikniku nad jeziorkiem, tam, za tymi skałkami - uspokoił ją
szejk i wskazał na szereg kamiennych stożków, pomiędzy
którymi przebiegała wąska ścieżka. - Na typowo
amerykańskim pikniku - dodał. - Takim, na którym wszyscy
wspólnie grillują, grają w baseball i w ogóle. Sama zobaczysz!
Chodź!
Wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę niewielkiego
wodnego zbiornika, nazywanego jeziorkiem trochę na wyrost.
- Po co właściwie Amerykanie urządzają takie pikniki? -
spytała Zara.
- Żeby się lepiej poznać - odparł Malik. - Na piknikach
spotykają się sąsiedzi z tego samego osiedla albo pracownicy
tej samej firmy. Wspólnie wypoczywając, mają okazję do
lepszego poznania się, a nawet do nawiązania przyjaźni.
- Pięknie to brzmi - zauważyła Zara.
- Bo to jest piękne - stwierdził szejk.
Kiedy minęli przesłaniające widok skałki, ujrzeli
niewielki, ale bardzo malowniczy zbiornik wodny, wokół
którego biwakowały całymi rodzinami mieszkańcy Habbah.
Dorośli byli zajęci grillowaniem i rozmowami, a dzieci
wspólną zabawą.
- Dołączymy do nich? - spytała Zara.
- Nie, nie, jeszcze nie teraz - powiedział lekko
zniecierpliwionym tonem i szybko poprowadził ją na
przeciwległy brzeg jeziorka.
Nie było tam nikogo poza jedną jedyną starszą kobietą w
słomkowym kapeluszu, która siedziała nad wodą z wędką w
ręku.
- Są tutaj jakieś ryby? Można wędkować? Można
cokolwiek złowić? - zaciekawiła się Zara.
- Najlepiej zapytaj tę panią - doradził jej szejk. Podeszli
bliżej do kobiety z wędką.
- Dzień dobry. Czy pani już coś złowiła? - odezwała się
Zara.
- Przepraszam, ale nie rozumiem tutejszego języka.
Jestem Amerykanką - odpowiedziała po angielsku i spojrzała
na Zarę spod szerokiego słomkowego ronda tak jakoś dziwnie
miękko, czule, tkliwie, jakby przez łzy.
Amerykańska turystka z wędką tutaj, w Rahmanie, w
oazie Habbah, w samym środku pustyni, akurat teraz, kiedy i
ja tu jestem? Co za niezwykły zbieg okoliczności! - zdumiała
się w duchu Zara.
I zapytała:
- Jak pani tutaj trafiła?
A wtedy starsza pani, nie będąc w stanie już dłużej
panować nad emocjami, rozpłakała się i przez łzy wykrztusiła:
- Przyjechałam do ciebie... Sarah.
Zara potrzebowała tylko kilku sekund, żeby skojarzyć
prawidłowo wszystkie fakty i zrozumieć, że siwowłosa
Amerykanka, wędkująca nad jeziorkiem w pustynnej oazie
Habbah, to jej własna babcia, odnaleziona jakimś cudem w
Stanach Zjednoczonych przez szejka Malika i specjalnie na
dzisiejszą okazję zaproszona do Rahmanu. I to była ta trzecia
najwspanialsza niespodzianka!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W ciągu następnych kilku sekund Zara również rozpłakała
się ze wzruszenia.
Po czym rzuciła się w szeroko otwarte ramiona starszej
damy i odwzajemniając jej serdeczne uściski, zaczęła
powtarzać raz po raz:
- Babcia, babcia, moja babcia.
- Tak, jestem twoją babcią, moje dziecko, rodzoną matką
twojej matki - potwierdziła starsza pani, cofnąwszy się o pół
kroku, na odległość wyciągniętych ramion, żeby się lepiej
przyjrzeć cudownie odnalezionej wnuczce. - Masz właśnie po
mnie te zielone oczy, bo twoja mama miała niebieskie, a
ojciec piwne. I te jasnoblond włosy też masz po mnie, bo twoi
obydwoje rodzice byli ciemnymi blondynami, Sarah.
- To ja mam na imię Sarah, a nie Zara?
- Oczywiście, moje dziecko - odpowiedziała na pytanie
wnuczki starsza dama. - Przynajmniej w Ameryce miałaś na
imię Sarah, zanim cię tutaj na tej pustyni przechrzcili po
swojemu - dodała żartobliwym tonem.
- A ty, babciu, jak masz na imię?
- W dokumentach zapisali mi Caroline, ale wszyscy moi
bliscy nazywają mnie Lottie. Więc także dla ciebie, moje
dziecko, mam na imię Lottie.
- Babcia Lottie. Moja babcia Lottie - powtórzyła z
radosnym uśmiechem Zara, ciesząc się, wręcz delektując
każdym wypowiadanym słowem.
Zerknęła na szejka Malika. Wycofał się dyskretnie i stał w
pewnym oddaleniu, by nie przeszkadzać. Zara miała ogromną
ochotę podzielić się z nim swoją radością, powiedzieć mu, jak
bardzo jest szczęśliwa i jak ogromnie mu wdzięczna za
odszukanie bliskiej krewnej, z którą nie utrzymywała żadnych
kontaktów i której nawet nie pamiętała z dzieciństwa. Nie
chcąc jednak zostawiać, choćby na moment, cudownie
odnalezionej babci Lottie, przesłała mu tylko uśmiech.
Starsza pani spostrzegła ten uśmiech i oczywiście nie
omieszkała zauważyć:
- Ten twój Malik Haidar, to świetny chłopak, Sarah. To
znaczy wspaniały mężczyzna - poprawiła się.
- O, tak! - potwierdziła bez wahania Zara.
- Ogromnie się cieszę, moje dziecko, że sobie kogoś
takiego znalazłaś. Bo, szczerze mówiąc, ilekroć o tobie
myślałam, zawsze się bałam, że zostaniesz zmuszona do
jakiegoś niechcianego małżeństwa - wyznała.
Zara nie podjęła tego tematu i nie nawiązała do swego
ewentualnego mariażu. Nie chciała przerażać starszej pani
opowieścią o tym, że zależnie od decyzji, jaką podejmie w
najbliższym czasie król Hakem, może wkrótce zostać albo
drugą
królewską
małżonką,
albo
żoną
siedemdziesięcioletniego wuja swego ojczyma, albo - w
najlepszym razie - kochanką szejka Malika. Wolała więc
zapytać o swą amerykańską rodzinę.
- Czy mam w Stanach Zjednoczonych jeszcze kogoś
bliskiego poza tobą, babciu Lottie? Jakieś ciocie, wujków,
kuzynów?
- Oczywiście, że masz, moje dziecko - odpowiedziała
starsza pani. - Przywiozłam ze sobą rodzinny album ze
zdjęciami, więc zaraz ci ich wszystkich pokażę. Pomyślałam,
że na pewno chętnie obejrzysz ich fotografie, zanim będziesz
miała okazję poznać swoich amerykańskich krewniaków
osobiście!
- A czy oni... zaakceptowaliby mnie, przyjęliby mnie do
rodziny? - zapytała Zara trochę niepewnie, z wyraźnym
wahaniem.
- Ma się rozumieć, moje dziecko, z otwartymi ramionami!
- wykrzyknęła podekscytowana starsza pani.
- Tak samo, jak ja! Bo ja przez te wszystkie lata to wprost
nie mogłam sobie darować - wyznała - że poróżniłam się z
twoją mamą z zupełnie bezsensownych powodów i przez to
straciłam z nią kontakt, niestety, już do końca jej życia. A
przez to straciłam również kontakt z tobą.
- Na szczęście spotkałyśmy się w końcu, babciu Lottie
- szepnęła Zara, z najwyższym trudem tłumiąc łzy, które
napłynęły jej do oczu na myśl o straconych latach i
przedwcześnie zmarłej matce.
- Na szczęście - szepnęła starsza pani i ponownie wzięła
wnuczkę w ramiona.
Kiedy się już do woli wyściskały, przez dobrą godzinę
oglądały rodzinne zdjęcia.
W tym czasie Malik zarządził dla całej trójki kolację.
Zjedli ją na wolnym powietrzu, przy świetle pochodni,
ponieważ właśnie zapadał już zmierzch i nagle całkowicie się
ściemniło.
- Niestety, robi się późno, muszę się chyba powoli z wami
żegnać, moi drodzy - stwierdziła po posiłku starsza pani,
spojrzawszy na zegarek. - Panie Haidar - zwróciła się do
szejka Malika - bardzo panu dziękuję za to wspaniałe
spotkanie! A przede wszystkim za to, że pomógł mi pan
odzyskać wnuczkę.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział szejk
i szarmancko pocałował babcię Lottie w rękę. Po czym dodał:
- Proszę nie sądzić, że żegna się pani z nami na długo. Gdy
tylko wrócimy, podam memu kuzynowi Hakemowi nazwę
pani hotelu i poproszę go, by umożliwił pani dłuższy pobyt w
pałacu, gdzie w tej chwili przebywamy obydwoje z Zarą.
- To byłoby cudownie! - ucieszyła się starsza pani.
Uścisnąwszy kordialnie dłoń Malikowi, podeszła z kolei do
wnuczki, by na pożegnanie wziąć ją w objęcia.
- To dobry człowiek - szepnęła jej do ucha. - Koniecznie
trzymajcie się razem, moje dziecko!
- Przecież to nie zależy tylko ode mnie, babciu - rzekła
półgłosem Zara. - Niestety, to w ogóle nie zależy ode mnie.
- Aha, więc on jeszcze ci się nie oświadczył, nie poprosił
cię o rękę? - trafnie wywnioskowała starsza pani.
- Nie przejmuj się tym, moje dziecko - pocieszyła
wnuczkę. - Poprosi, na pewno poprosi! Przecież z daleka
widać, jak bardzo mu na tobie zależy.
- Babciu, to ja jutro zadzwonię do ciebie, do hotelu!
- Zara szybko zmieniła temat, obawiając się, że Malik
może usłyszeć ich rozmowę.
- Będę czekała na telefon.
- A ja teraz odprowadzę panią do samochodu -
zaofiarował się Malik.
Podał starszej pani ramię i odszedł z nią w kierunku
zabudowań oazy.
Kiedy po kilkunastu minutach wrócił nad jezioro, miał ze
sobą koc, który przyniósł z samochodu.
- To dla nas, żebyśmy - mogli wygodnie przysiąść,
patrząc na fajerwerki - poinformował.
- To będą jeszcze fajerwerki dziś wieczorem? - zdziwiła
się Zara.
- Na zakończenie prawdziwego amerykańskiego pikniku
muszą być. Koniecznie!
- Czy tutaj będziemy je oglądali?
- Nie, na skraju osady, trochę dalej od zabudowań i
ogrodów. Uznałem, że to będzie najlepsze, najbezpieczniejsze
miejsce na pokaz sztucznych ogni - wyjaśnił szejk.
- Chodź!
Wziął ją za rękę i zaprowadził w miejsce, gdzie zielona
oaza Habbah graniczyła z otaczającą ją ze wszystkich stron
pustynią. Tam rozłożyli koc i usiedli na nim.
- Zaraz się zacznie - oznajmił Malik, obejmując Zarę
ramieniem.
Przytuliła się mocno do niego i szepnęła:
- Chciałabym, żeby się nigdy nie skończyło.
- Masz na myśli fajerwerki?
- Mam na myśli wszystko - stwierdziła z zadumą. Po
czym dodała pośpiesznie: - Ogromnie ci za to wszystko
dziękuję, Malik, za piękne trzy niespodzianki w
amerykańskim stylu, a zwłaszcza za odnalezienie mojej babci
Lottie.
- Właściwie to Alice, moja nieoceniona sekretarka,
odnalazła twoją babcię, to znaczy zdobyła jej adres - uściślił
szejk. - Ja jej tylko złożyłem wizytę w Ameryce, opowie -
działem o tobie i o sobie. No i zaprosiłem ją do Rahmanu.
Pozostało tylko telefonicznie uzgodnić dzień jej przybycia.
- Zrobiłeś dla mnie tak wiele, Malik - - szepnęła Zara. -
Tak wiele!
- Ty dla mnie też. Tamte trzy dni, które spędziliśmy
razem w Kalifornii, były wspaniałe!
- Te też są wspaniałe, Malik. I kończą się czymś tak
niezwykłym. Popatrz!
Na ciemnogranatowym niebie rozbłysły nagle kaskadą
wielobarwnych świateł fajerwerki. Pokaz trwał długo,
kilkanaście minut. Zara była nim zachwycona. Jeszcze nigdy
w życiu czegoś takiego nie widziała. Kalejdoskopowo
zmieniające się formy, rysowane na ekranie nieba za pomocą
koloru i ognia, wydawały się jej tak fantastyczne, tak
niezwykłe, tak wspaniałe, jak obrazy z najpiękniejszego snu.
A kiedy światła zgasły i niebo znów pociemniało, cudowny
sen bynajmniej się nie skończył, bo oto Malik wziął ją w
ramiona i zaczął namiętnie całować.
Tak mogłoby już być do końca świata, myślała, poddając
się ulegle pieszczocie jego ust i odwzajemniając ją w
potęgującym się gwałtownie z każdą chwilą podnieceniu. Tak
mogłoby już pozostać na zawsze, aż po kres jej życia, aż po
kres!
Spleceni w uścisku, zapomnieli o wszystkich problemach,
o upływającym czasie, o królewskiej decyzji, która miała
zapaść nazajutrz. I nagle...
Nagle wokół znowu rozbłysły ostre światła!
Tuż obok nich zatrzymał się z piskiem opon samochód i
wyskoczył z niego Kadar bin Abu Salman.
- Precz z rękoma od mojej córki, niegodziwcze! -
wrzasnął.
Malik uwolnił Zarę z objęć i wstał. Ona również zerwała
się na równe nogi.
- Zostaw ją, niegodziwcze, bo pożałujesz! - zagroził
szejkowi Kadar.
Malik osłonił roztrzęsioną Zarę własnym ciałem i
odpowiedział:
- Nigdy jej nie zostawię, bo jest moja. I nikt mi jej już nie
odbierze, nawet ty.
- Mylisz się, głupcze - warknął Kadar. - My ci ją
odbierzemy, ja i moi synowie. - Wskazał na asystujących mu
pięciu młodych mężczyzn. - Odbierzemy ci ją i oddamy
królowi Hakemowi, któremu została przyrzeczona jako druga
małżonka. Ciebie też odwieziemy do pałacu, niegodziwcze,
żeby król mógł cię osobiście odesłać do wszystkich diabłów,
czyli do tej twojej Ameryki!
- Ojcze, nie kompromituj się zachowaniem godnym
rozbójnika - wybuchnęła Zara. - My sami wrócimy do pałacu.
I sami podporządkujemy się decyzji króla Hakema, bez
nacisków z twojej strony. Ale pamiętaj, że tylko król ma
prawo stanowić o naszym przyszłym losie, nikt inny. A już na
pewno nie ty!
Kadar bin Abu Salman, porażony trafnością słów swojej
krnąbrnej pasierbicy, spuścił nieco z tonu.
- Nie działam wbrew królowi, tylko w jego imieniu -
rzucił.
- A może jednak pozwolilibyśmy królowi działać
samodzielnie we własnym imieniu? - odezwał się na to szejk.
- A konkretnie, co proponujesz? - spytał Kadar.
- Stańmy przed jego obliczem i wysłuchajmy jego
decyzji.
- Zgoda - przystał Kadar. - Tylko nie próbuj przypadkiem
żadnych niecnych sztuczek w drodze do pałacu!
- Po pierwsze - wyjaśnił szejk - już wcześniej dałem
słowo Hakemowi, że dziś wieczorem wrócę z Zarą do pałacu,
więc danego słowa nie złamię, a po drugie... Cóż, sam wiesz,
że droga stąd, z oazy Habbah do królewskiej stolicy prowadzi
przez pustynię, a ucieczka na pustynię może oznaczać tylko
jedno... śmierć. Więc nie będziemy próbowali uciekać.
- Zwłaszcza że i tak nie sposób uciec przed wyrokami
losu - dodała Zara, przypomniawszy sobie mądre słowa, jakie
wcześniej usłyszała od Rashy.
- Jedźmy więc, zamiast tu stać i gadać - mruknął Kadar
bin Abu Salman.
- Jedźmy - zgodził się szejk.
Ujął Zarę za rękę. W asyście Kadara i jego synów wrócili
piechotą do oazy, gdzie zostawili swój samochód. Wsiedli do
niego i ruszyli w drogę, a ojczym Zary i jej przyrodni bracia
pojechali za nimi własnym jeepem, prowadzonym przez
pełniącego rolę kierowcy Paza.
Do królewskiego pałacu dojechali równocześnie.
I równocześnie, całą ośmioosobową gromadą, stanęli
przed królewskim obliczem w sali tronowej.
- Dobrze, że wszyscy tu jesteście - stwierdził z trudnym
do ukrycia zadowoleniem Hakem bin Abdul Haidar. - Mam
wam co nieco do zakomunikowania.
- Zamieniamy się w słuch, czcigodny panie - rzucił
Kadar.
- Słuchamy cię z najwyższą uwagą, kuzynie - rzekł Malik.
- Po pierwsze - rozpoczął król - muszę powiedzieć wam,
że moja najukochańsza małżonka Rasha przed dwiema
godzinami szczęśliwie powiła dziecko płci męskiej, mam
zatem już męskiego potomka, następcę królewskiego tronu i
nie muszę żenić się po raz drugi.
- To wspaniale! - wykrzyknęła Zara, nie zdoławszy się
opanować przed szczerym wypowiedzeniem tego, co
naprawdę myślała.
Król Hakem bin Abdul Haidar uśmiechnął się dobrotliwie.
- Tak się składa, że ja też nie marzyłem o tym
małżeństwie, tylko raczej czułem się do niego zobligowany
przez okoliczności i poniekąd przymuszony przez
dyplomatyczne zabiegi twojego ojczyma - przyznał.
- Czcigodny panie, przecież ty unieszczęśliwiasz moją
córkę, nie chcąc jej - odezwał się Kadar, rozzłoszczony
faktem, że sprawy przestały układać się po jego myśli.
- Unieszczęśliwiłbym ją - odparował król - pozwalając
tobie stanowić o jej losie, bo wiem, że jej groziłeś
małżeństwem z siedemdziesięcioletnim starcem, własnym
owdowiałym wujem. Dlatego postanowiłem skorzystać z
królewskiego przywileju, który pozwala mi, jako ojcu
wszystkich moich poddanych, zastąpić każdego ojca rodziny
w podejmowaniu ważnych decyzji - oznajmił. - I korzystając z
tego przywileju, postanowiłem obecną tutaj Zarę oddać za
małżonkę również tu obecnemu szejkowi Malikowi
Haidarowi, mojemu najbliższemu kuzynowi, księciu krwi i
amerykańskiemu finansiście w jednej osobie.
- I jeszcze do tego mordercy! - wykrzyknął Kadar, nie
mając już w zanadrzu żadnego innego argumentu, jaki mógłby
wykorzystać dla storpedowania królewskiego postanowienia. -
Mordercy przyrodniego brata swojej przyszłej żony!
- Ojcze, szejk Malik nie jest mordercą Dżeba! -
zaprotestowała z przekonaniem Zara. - Na pewno nie!
- Któż więc mógłby nim być? - obruszył się Kadar.
- Przecież to jego samochód zabił mojego syna, wszyscy
widzieli.
- Samochód tak, ale nie ja - odezwał się na to Malik.
- Nie zaprzeczam, że to mój wóz spowodował ten
nieszczęśliwy wypadek, w którym zginął Dżeb. Ale to nie ja
siedziałem wtedy za jego kierownicą.
- A kto? - warknął Kadar.
- Tego nie wiem - odpowiedział szejk. - Kiedy po kłótni z
Asimem wybiegłem wówczas z waszego domu, było już po
wszystkim. Dżeb konał, a sprawca wypadku przepadł bez
śladu. Kto nim był, tego niestety nie wiem - powtórzył.
- A któż to wie? - rzucił Kadar. Szejk wzruszył
ramionami.
- Być może któryś z twoich synów widział i wie.
- Jeżeli któryś z moich synów wie na temat śmierci Dżeba
coś, czego ja nie wiem, a nie wyjawi nam tego teraz w
obecności króla - odezwał się na to Kadar bin Abu Salman,
czerwieniejąc na twarzy z oburzenia i gniewu - to niechaj
będzie po stokroć przeklęty, a mnie i cały mój ród niechaj
piekło pochłonie!
Po tych słowach, wypowiedzianych przez ojczyma Zary z
najwyższą powagą, bardzo groźnym, a równocześnie
niezwykle uroczystym tonem, w sali tronowej pałacu króla
Hakema zapadła absolutna cisza. Nikt nie ośmielił się jej
przerwać, nawet monarcha. Wszyscy czekali w napięciu na
reakcję synów Kadara, świadomi faktu, że żyjąc w kraju,
gdzie w myśl uświęconego przez tradycję prawa wola ojca jest
wolą najwyższą, żaden z nich nie ośmieliłby się zlekceważyć
ojcowskiej klątwy.
Milczenie trwało kilka minut, które w sytuacji
niecierpliwego oczekiwania i gorączkowego podniecenia
wydawały się wszystkim zgromadzonym długie niczym lata, a
nawet stulecia. Aż w końcu przerwał je zdławiony, jękliwy
okrzyk:
- Ojcze, wybacz! Ojcze, nie przeklinaj mnie,
nieszczęsnego!
Spojrzenia wszystkich zgromadzonych natychmiast
zwróciły się w kierunku Paza, bo to właśnie on, pobladły z
przestrachu i przejęcia tak bardzo, jakby mu cała krew z
twarzy odpłynęła, wyrzucił z siebie te dramatyczne słowa.
- Zamiast podnosić lament, mów zaraz, synu, co jest ci
wiadome - rozkazał Kadar.
- Wiem, ojcze... że to nie Malik... zabił małego Dżeba -
wykrztusił Paz.
- Więc któż to uczynił?
- Ja.
Tym razem Kadar bin Abu Salman zrobił się na twarzy tak
blady jak białe płótno, z którego uszyta była jego szata i
turban.
- Jak to... ty... synu? - odezwał się, mówiąc z najwyższym
trudem i niemal po każdym wypowiedzianym słowie biorąc
głęboki oddech. - Przecież ty... byłeś wówczas... jeszcze
dzieckiem... małym chłopcem.
- I jak wszyscy mali chłopcy, ojcze, lubiłem się bawić
samochodami - grobowym głosem wyznał Paz. - Malik
zostawił wtedy kluczyki w stacyjce swojego jeepa.
Postanowiłem więc skorzystać z okazji... chciałem uruchomić
go i trochę pojeździć sobie nim dla zabawy po dziedzińcu.
- I co? - jęknął Kadar.
- I na moje nieszczęście zdołałem wprawić auto w ruch,
ale nie zdołałem go potem zatrzymać - odparł Paz, opuściwszy
nisko głowę. - Najechałem rozpędzonym jeepem na Dżeba,
który bawił się pod drzewem. A kiedy już to się stało,
wpadłem w panikę i uciekłem, zanim Malik po kłótni z
Asimem wybiegł z domu na dziedziniec. Uciekłem nie
zauważony przez nikogo. A podejrzenie o spowodowanie
wypadku padło na Malika, który w istocie był całkowicie
niewinny!
- Synu, dlaczego przez tyle lat nic mi nie powiedziałeś?! -
zapytał podniesionym głosem Kadar.
- Wybacz, że tego nie uczyniłem, ojcze, ale śmiertelnie
lękałem się twojego gniewu - szepnął Paz i padł przed ojcem
na kolana.
Ponownie zapadła cisza.
Kadar bin Abu Salman najwyraźniej nie wiedział, jak
zareagować na synowski akt skruchy. W widoczny sposób
wahał się, czy ma ukarać nieszczęsnego Paza, czy raczej
wybaczyć mu popełnioną w dzieciństwie winę, w sytuacji,
gdy nawet najstraszliwsza kara dla sprawcy wypadku i tak nie
byłaby w stanie przywrócić życia jego ofierze. Milczał więc. I
wszyscy w komnacie milczeli. Aż w końcu król Hakem bin
Abdul Haidar zdecydował się skorzystać ze swoich
monarszych uprawnień do rozstrzygania sporów i wydawania
wyroków.
Zabrał więc głos, stwierdzając:
- Wybacz synowi jego czyn, Kadarze, bo kiedy go
popełnił, był dzieckiem, a skazując się na dożywotnie wyrzuty
sumienia, sam się ukarał najstraszliwszą pokutą.
- Niech stanie się właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny
panie - skwapliwie podporządkował się królewskiej woli
Kadar bin Abu Salman. - Synu! - zwrócił się do Paza. -
Wybaczam ci, wstań z kolan!
Paz posłusznie wstał i natychmiast, trawiony wstydem,
ukrył się za plecami stojących w szeregu, jeden przy drugim,
pozostałych czterech braci.
- Skoro spełniłeś już swoją ojcowską powinność, Kadarze
- ponownie odezwał się król - to teraz błagaj o wybaczenie
mego kuzyna, szejka Malika Haidara. Przez tyle lat
niesłusznie oskarżałeś go o zbrodnię, której nie popełnił.
- Niech stanie się właśnie tak, jak nakazujesz, czcigodny
panie. - Dumny wielmoża, rad nierad, zgodził się po raz drugi
z postanowieniem monarchy. - Książę! - zwrócił się do
Malika, padając przed nim na kolana. - Zechciej w swojej
dobroci mi wybaczyć!
- Wybaczam ci - rzekł Malik. - Wstań.
Kadar dźwignął się i zaczął się cofać, najwyraźniej mając
ochotę, tak jak Paz, czym prędzej schować się za plecami
synów.
Jednak król Hakem powstrzymał go słowami:
- Jeszcze nie koniec, zaczekaj! Skoro wszystkie sprawy z
przeszłości zostały wyjaśnione, nadeszła pora, byśmy zajęli
się tym, co przyniesie jutro. O przyszłość Rahmanu nie
musimy się już martwić, skoro mam syna i następcę tronu -
podkreślił. - Zatroszczmy się jednak o przyszłość dwojga
młodych ludzi, których połączył najpierw zwykły przypadek,
a potem uczucie tak silne, że wszyscy inni zakochani w
naszym królestwie i na całym świecie mogliby im
pozazdrościć. Podejdź tu do mnie, Kadarze - polecił - i
pobłogosławmy obydwaj Malikowi i Zarze, zanim zostaną
mężem i żoną. Ty będziesz błogosławił w zastępstwie jej ojca,
który od dawna nie żyje, a ja w zastępstwie ojca szejka
Malika, poprzedniego króla Rahmanu, który również odszedł
ze świata już przed laty.
Król podniósł się z tronu, a Kadar bin Abu Salman
posłusznie podszedł do niego i stanął obok.
Malik i Zara uklęknęli przed nimi, pozwalając obydwu
wykonać nad ich głowami uświęcone tradycją znaki
ojcowskiego błogosławieństwa.
Gdy ceremonia została dokonana, król Hakem nakazał
narzeczonym powstać, po czym rzekł:
- Skoro uczyniliśmy już wszystko, co było konieczne, by
naszym rodom i całemu krajowi zapewnić szczęście i spokój,
nadszedł czas, byśmy zajęli się swoimi sprawami. Ty,
Kadarze, jedź z synami na południe, do swego domu, po
stosowny posag dla Zary. Wiesz przecież, że należą się jej po
matce klejnoty i różne piękne ozdoby.
- Tak, czcigodny panie - rzucił krótko Kadar bin Abu
Salman i skinąwszy na synów, bez zwłoki wycofał się wraz z
nimi z tronowej komnaty.
- Ja natomiast, moi drodzy - zwrócił się król do Malika i
Zary - pójdę teraz do mojej najukochańszej małżonki Rashy,
która odpoczywa po porodzie, i do mojego umiłowanego syna,
któremu w szczęściu i zdrowiu upływają jedna po drugiej
pierwsze godziny życia. .
- Tak, czcigodny panie - odezwali się Malik i Zara w
zgodnym dwugłosie. - A my dokąd mamy iść i co mamy
robić?
- A wy idźcie sobie, gdzie chcecie i róbcie, co chcecie! -
rzucił Hakem już od drzwi i wyszedł.
Szejk Malik ujął Zarę za obydwie dłonie.
- Dokąd będziemy chcieli pójść, najmilsza? - zapytał.
- Wiadomo, do twojej sypialni - odpowiedziała z
uśmiechem bez chwili wahania.
- A cóż będziemy chcieli tam robić?
- Wiadomo, najdroższy - szepnęła lekko zawstydzona. -
Będziemy się kochać.
- Tak, aż do rana! - potwierdził z entuzjazmem szejk. - I
potem każdej nocy aż do dnia ślubu! I po ślubie każdej nocy
aż do końca życia!
- A na pewno będziemy żyli długo i szczęśliwie -
podsumowała Zara i rzuciła się Malikowi na szyję.