Rohrscheidt Armin M Ostatni papiez


Armin M. v. ROHRSCHEIDT

OSTATNI PAPIEŻ

D

o Czytelnika

Książka ta nie jest ani oderwaną od życia fantazją, ani też konkretnym, gotowym scenariuszem. Nie usiłuje ona snuć fikcyjnej opowieści o nieistniejących miejscach i ludziach. Z drugiej strony nie chce ani prorokować, ani podawać gotowych programów. Mówi ona o katolickim i w ogóle chrześcijańskim Kościele, nie takim, jakim on jest, ale takim, jakim mógłby on być już za parę lat. Za punkt wyjścia przyjmuje jednak aktualną sytuację katolicyzmu, jego dzisiejsze problemy i poglądy w nim się ścierające, być może nie tak widoczne w Polsce, nie mającej tradycji otwartej dyskusji o sprawach Kościoła, ale z pewnością nurtujące Kościół Powszechny, światowy. W formie „przyszłościowej” powieści, której bohaterem jest właśnie papież, próbuje ukazać potrzebę i możliwości reform a zarazem i trudności, które takie reformy z pewnością napotkałyby na swej drodze.

Nie pisał jej człowiek stojący z boku, jakiś „obiektywny ekspert” czy może „watykanolog”. Jej autorem jest człowiek stojący w środku, teolog, a nade wszystko człowiek, który kocha swój Kościół, głęboko wierzy w to, że w pośrodku niego jest Jezus i że Kościół ten posiada w sobie siłę, która pozwoli mu się samemu odnowić zgodnie z autentycznym programem Ewangelii i jak ów Jezusowy „zaczyn” w istotny, decydujący sposób wpłynąć na odnowę naszego świata. Tego właśnie dla Kościoła gorąco pragnie. Każdemu, który weźmie tę książkę do ręki życzy zaś, by mógł poddać własnej refleksji pytania w niej postawione, by problemy swojego Kościoła uznał za swoje własne, bo takie one są w istocie. Może ta krótka opowieść o tym, „jak mogłoby być” przyczyni się choćby w skromnym wymiarze nie tylko do rozpoczęcia publicznej dyskusji, ale i do przebudzenia wśród świeckich katolików poczucia osobistej odpowiedzialności za życie Kościoła i tego naszego, ale przede wszystkim całego chrześcijaństwa, którego początkiem i fundamentem jest Ewangelia, miejscem zaś życia i realizowania się cały nasz dzisiejszy świat.

* *

T

omasz Hagenauer, biskup Mainz i kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego ciężko usiadł za swoim biurkiem. „Teraz jeszcze i to” - pomyślał zrezygnowany. Jakby za mało miał problemów w swoim własnym „stadzie”. Dowiedział się właśnie, że na nowo będzie świadkiem prasowej burzy wokół Kościoła - przed chwilą z sekretariatu zadzwoniła pani Johler z wiadomością, że radio i telewizja podały akurat zaskakujące nowiny z Rzymu - papież Jan Paweł III umarł przed dwoma godzinami w swoim prywatnym gabinecie w Watykanie. Choć już od dłuższego czasu wtajemniczeni wiedzieli, że ze zdrowiem najwyższego Pasterza nie jest dobrze, Hagenauer nie spodziewał się tego tak szybko - w końcu z rakiem można żyć dość długo, gdy ma się do dyspozycji najnowsze zdobycze nauki i najlepszych specjalistów. Ale w końcu to nie lekarze i ich drogie urządzenia mają ostatnie słowo - to pomyślawszy Tomasz Hagenauer wstał, podszedł do okna swego gabinetu, otworzył Liturgię Godzin i rozpoczął odmawiać trochę wczesne Nieszpory - tym razem z formularza za zmarłych, w intencji tego, który odszedł do Pana. Nie mógł jednak do końca skoncentrować się na psalmach i czytaniach, nie opuszczała go natrętna myśl - oto Kościół stanął, a raczej jego najwyżsi hierarchowie stanęli znowu przed tym nieubłaganym pytaniem ostatnich lat: jak dalej?

Do grupy tych, którzy musieli odpowiedzieć na to pytanie należał i Hagenauer - od dwóch lat kardynał, a więc potencjalny wyborca nowego papieża, a może i - czysto teoretycznie - następny elekt.

Pytanie o najbliższą przyszłość największego z Kościołów świata, o kurs jego sterników nie było bynajmniej nieobecne w ostatnim czasie - unosiło się w powietrzu już od Soboru Watykańskiego II, a ze wzmożoną siłą dawało o sobie znać wśród zaangażowanych katolików, wśród teologów i części księży podczas ostatnich lat pontyfikatu Jana Pawła II - papieża jakże kontrowersyjnego. Upłynęło już jednak prawie sześć lat od śmierci tego polskiego biskupa na rzymskiej katedrze - z jednej strony charyzmatycznej wręcz osobowości o ogromnej medialnej sile oddziaływania, a z drugiej nieodrodnego syna swojego ludowego, konserwatywnego polskiego Kościoła, przejawiającego mocno autorytarne ciągoty w stylu kierowania katolicyzmem. Karol Wojtyła, ten „ostatni nieomylny” zastępca Chrystusa, jak z lekkim przekąsem nazywano go w kręgach europejskich teologów, zmarł po długiej i heroicznej walce z nowotworem 22 września 2002 roku. Wybrany przez ostrożnych kardynałów - prawie w stu procentach nominatów Wojtyły - nowy sternik „Piotrowej nawy”, Portugalczyk Mario Rodigez, który przybrał imię Jana Pawła III od samego początku stanął wobec problemu zmiany kursu. 73 letni nowy papież nie znalazł w sobie jednak ani przekonania co do konieczności opowiedzenia się po stronie jednej z grup w Kościele, ani dość energii, by ruszyć w którąkolwiek ze stron czy choćby zmieniać zastany sposób funkcjonowania rzymskiej centrali. Ten lubiany przez swoich lizbońskich diecezjan „człowiek środka” nie miał zamiaru ryzykować konfliktu, czy może nawet rozłamu w Kościele, a może nawet nie chciał brać na swoje sumienie tych potencjalnie utraconych wiernych, którzy w ten czy inny sposób odeszliby od kościelnej owczarni, gdyby zaczęły się w niej jakiekolwiek gwałtowniejsze ruchy. Stać go było tylko na tyle, by na dwóch zwołanych przez siebie konsystorzach mianować wśród około 50 nowych kardynałów, w sporej większości ludzi nie bardzo związanych z Rzymem i jego Kurią, wielu spośród biskupów, którzy dobrze się sprawdzili jako udane bufory między oczekiwaniami swoich wiernych i kleru a centralistycznym i unitarnym stylem kierowania Kościołem przez Rzym. Kilku z tych nominatów może nawet nie chciał, ale po prostu nie mógł ich ominąć, jeśli nie chciał ostatecznie skompromitować watykańskiej polityki personalnej - jednym z nich był właśnie biskup Tomasz Hagenauer.

Ten dopiero czterdziestoośmioletni biskup od czterech lat kierował zachodnioniemiecką diecezją Mainz, nominowany tam przez Jana Pawła III, a od trzech lat był przewodniczącym Konferencji Episkopatu Niemiec. Jego poprzednik w tej funkcji, Karl Lehmann, także biskup Mainz, przez cztery kolejne kadencje jako szef niemieckiego episkopatu nie doczekał się kardynalskiego kapelusza, bo choć należał do raczej umiarkowanych hierarchów - papież Wojtyła nie mógł go zaakceptować. W szczególności nie mógł on (a może bardziej niż on sam członkowie Opus Dei, otaczający go w Watykanie w drugiej części jego pontyfikatu) wybaczyć mu listu pasterskiego z roku 1994, w którym wraz z biskupami dwóch sąsiednich diecezji pozostawiał swoim księżom decyzję w sprawie udzielania sakramentów ludziom rozwiedzionym, którzy po raz drugi zawarli małżeństwo. I choć warunki, wymienione w liście były naprawdę ściśle określone i w żaden sposób nie groziło to zbyt luźnym podejściem czy samowolą proboszczów, Lehmann podpadł Rzymowi ostatecznie. Szef jednego z największych i najważniejszych na świecie Kościołów katolickich, finansującego zresztą połowę katolickich misji i diecezji diaspory nie był członkiem Świętego Kolegium. Ten swego rodzaju policzek, wymierzony niemieckim katolikom, obok wielu innych dowodów nieliczenia się z ich opinią w sprawach ich dotyczących (jak choćby biskupie nominacje wiernych Rzymowi, lecz niepopularnych i niemożliwych do zaakceptowania księży) przyczyniał się dodatkowo do coraz większej niechęci, jaką darzono Watykan w ogóle, a papieża w szczególności. Jan Paweł III nie mógł sobie na to pozwolić. Następca Lehmanna, protegowany przez niego ksiądz Hagenauer, szef Katolickiej Akademii w Mainz i proboszcz podmiejskiej parafii, został mianowany biskupem w bardzo krótkim czasie po rezygnacji swego poprzednika. Wydawało się nawet, że Lehmann miał w tej sprawie wpływ decydujący. Podobno zresztą monsignorzy z Kongregacji Biskupów byli mocno niezadowoleni, bo Ojciec Święty tym razem nie pozwolił sobie zbyt natrętnie doradzać. Po pół roku Hagenauer został Szefem Konferencji - Lehmann ciągle jeszcze miał wielki autorytet wśród swoich kolegów, a może po prostu nikt nie chciał podjąć się tak niewdzięcznej funkcji „zderzaka”. Tak więc, w kardynalskich nominacjach Anno 2006 nie można go było pominąć.

„Konklawe może być za około dziesięciu dni” - myślał Hagenauer. „I raczej na pewno nie będzie krótkie”. To oznaczało skreślenie wszystkich terminów na najbliższy miesiąc. W pięć - sześć dni trzeba dokończyć to, co najważniejsze, odbyć niemożliwe do uniknięcia rozmowy, złożyć kilkanaście wizyt, przyjąć kilkudziesięciu ludzi - nie mówiąc już o Requiem za zmarłego biskupa Rzymu i poświęceniu nowego Centrum Caritas, które przypadało za dwa dni. Kardynał wystukał na wewnętrznym aparacie numer swojego sekretarza. Po chwili razem ze Schmidthuberem rozważali, co da się jeszcze zmieścić, co trzeba przesunąć, a co po prostu odwołać. Był piątek, 27 czerwca 2008.

* *

W

Rzymie stara i dobrze sprawdzona machina Kurii i Domu papieskiego podjęła swoje zwykłe, przewidziane na taką okazję działania. Papieskie pokoje i wszystkie nie ogłoszone jeszcze dokumenty zostały zapięczętowane, oficjalne powiadomienia rozesłane, Dziekan Świętego Kolegium, kardynał Sequier wraz ze swymi obecnymi w Wiecznym Mieście kolegami obradowali nad najkorzystniejszym terminem zwołania konklawe. W kościołach rzymskich celebrowane były uroczyste Msze za zmarłego Pasterza Miasta i świata. Ciało Jana Pawła III wystawiono w bazylice Świętego Piotra, gdzie składali mu ostatnią wizytę oficjele, nawiedzali go (nie tak znowu liczni) pobożni i (daleko liczniejsi) gapie. Ostatecznie śmierć wielkich tego świata zawsze jest widowiskiem dla małych i szarych obywateli, prowadzących na codzień swoje pracowite i dość szare życie. Przygotowania do pogrzebu nie rzucały się aż tak bardzo w oczy - miejsce w krypcie bazyliki jest przecież stale „gotowe” a oficjalni goście żałobni z całego świata zatrzymają się w swoich ambasadach czy innych rzymskich przedstawicielstwach. Watykańscy liturgiści także nie musieli się spieszyć - dla nich przygotowanie uroczystej liturgii żałobnej to kwestia jednego dnia - tu każdy zna znakomicie swoje zadania i przebieg pogrzebu, bardzo zresztą prosty w porównaniu z licznymi i wielekroć w rok odprawianymi wielkimi papieskimi celebrami. Dzienniki i kanały telewizyjne były pełne zmarłego papieża, jego podobizn, biografii i złotych myśli, roiło się od ocen minionego pontyfikatu, podawanych z najróżniejszych pozycji i - co oczywiste - w coraz większej liczbie pojawiały się spekulacje na temat następcy na Piotrowej Stolicy. Z każdym dniem w nabożeństwach uczestniczyła też większa liczba kardynałów, zjeżdżających, czy raczej zlatujących się z całego świata na pogrzeb i konklawe.

Także i oni, elektorzy - bohaterowie niezliczonych rozmów, sporów i artykułów prasowych byli - przynając się do tego, czy też nie - ogarnięci falą powszechnego rozprawiania o przyszlości Kościoła i jego Kurii. Tak, jak najbardziej jego Kurii, gdyż ktokolwiek miał zostać wybrany, z pewnością nastąpi szereg nowych nominacji, awansów i wątpliwych „awansów”, gdy któryś z kurialnych substytutów, asesorów czy domowych prałatów zostawał biskupem pierwszej wolnej, a niekoniecznie bardzo wielkiej diecezji w swoim rodzinnym kraju. Tak więc i Kuria, i wszyscy mniej czy bardziej związani z Watykanem Rzymianie (jak personel urzędów, właściciele przywatykańskich cafeterii i specjalistycznych „kościelnych” sklepów, przedstawiciele central zakonnych i papieskich uczelni) w przerwach między nabożeństwami i modlitwami z zamiłowaniem oddawali się plotkom i prognozom, ulubionemu zresztą zajęciu wszelkiego stanu urzędniczego. Oczywiście padały nazwiska, dziesiątki mniej lub bardziej egzotycznych nazwisk. W tym wszystkim wyczuwało się czasem i pewne nadzieje, reprezentowane raczej przez „stranieri”, obcych spoza Rzymu i Italii, i pewną nie do końca wypowiezianą obawę, przebijającą z ocen „tutejszych”, od lat związanych z centralnymi urzędami Kościoła.

Ani nadzieje, ani obawy nie były niczym nowym. Lokalne bowiem społeczności katolickie jak zresztą już od dziesięcioleci oczekiwały pewnych korekt, uwzględnienia różnych swoich potrzeb i problemów przez centrum, zmniejszenia rzymskiego centralizmu i liczyły zawsze na nowy pontyfikat jako na szansę pewnego odświeżenia. Ludzie zaś Rzymu kochali swoją pracę i patrzyli na Kościół „od środka” czy „od góry”, jak oni to zwykli byli rozumieć i raczej obawiali się wszelkich większych zmian w tym swoim małym, a tak przecież skutecznie funkcjonującym świecie. Nowe konklawe zawsze było dla nich pewną niewiadomą. Jednak od ponad czterdziestu lat, od zakończenia Soboru Watykańskiego II w roku 1965 i połowicznego wprowadzenia w życie jego reform w początku lat siedemdziesiątych XX wieku, mimo błyskawicznie zmieniających się warunków życia, potrzeb i problemów wiernych na wszystkich kontynentach, a co za tym idzie często ich sposobu myślenia, także odniesienia do wiary i religii, w Rzymie Jana Pawła II oraz jego następcy nie odczuwało się jakichś większych zmian. Był wprawdzie krótki okres pewnej paniki w kręgach rzymskich, spowodowanej próbami nieśmiałego wprowadzania kolegialności: współkierowania najważniejszymi sprawami Kościoła przez centralne synody biskupów za Pawła VI. Jednak papież Wojtyła, ochoczo wspomagany przez Kurię, dość skutecznie poradził sobie z kolektywistycznymi modami wśród hierarchów i faktycznie zredukował rolę synodów do dyskusyjnego klubu przy osobie papieża, który w istocie bez jego akceptacji nie mógł wydać nawet jednego oświadczenia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek decyzji. Oczywiście składało się przy tym wszelkie hołdy wobec teologii kolegialności, wspominało o niej we wszelkich odnośnych dokumentach i apelach najwyższego urzędu. Właściwi autorzy papieskich encyklik i adhortacji, czyli watykańcy specjaliści od wszelkich dziedzin życia kościelnego stali się prawdziwymi mistrzami w cytowaniu dokumentów ostatniego Soboru w taki sposób, aby wynikało z nich dokładnie to, co Rzym (czyli otoczenie Ojca Świętego) akurat chciał powiedzieć, nakazać lub zakazać. Ten stan rzeczy dokładnie odpowiadał ludziom Watykanu i sporej części światowej hierarchii, więc przez wiele lat nie uległ zmianom. W zamian wierni wszystkich kontynentów mieli szansę przeżyć osobiste spotkania z Namiestnikiem Chrystusa, który w osobie Jana Pawła II i (nieco mniej intensywnie) Jana Pawła III objechał niemal wszystkie kraje świata i przemawiał w prawie wszystkich ważniejszych miejscach, poruszając wszystkie możliwe światowe i lokalne problemy. Ujrzeli pełnego ludzkiego ciepła Ojca światowego chrześcijaństwa, pozdrawiającego masy szerokim gestem ramion, ściskającego się z działaczami, politykami i rabinami, całującego dzieci, odwiedzającego chorych i starych i głaszczącego niepełnosprawnych w wózkach inwalidzkich i byli zachwyceni. Talent papieża Wojtyły, umiejącego rozmawiać a nawet żartować z milionowymi masami stał się obiektem podziwu nawet specjalistów od mediów i public relations. Jego następca, choć już nie w takim stopniu obdarzony tym charyzmatem także się starał i nie wypadał źle - po prostu zaistniały nowe „standardy” pełnienia urzędu papieskiego i nie dało się ich ominąć. Niektórzy obserwatorzy życia Kościoła określili to zjawisko jako pewien rodzaj daniny, którą Rzym musiał spłacać dzisiejszemu światu wszechogarniających mediów, światu poczucia wzajemnej bliskości, jego egalitarnym modom, w zamian za zachowanie ściśle hierarchicznej i centralistycznej struktury rzymskiego Kościoła i jego tradycyjnych kanonicznych norm. Ludzie dostali swojego Ojca Świętego bez tiary i lektyki, na wyciągnięcie ręki, w niczym jednak nie została uszczuplona kontrola Rzymu nad wszelkimi poczynaniami Kościołów lokalnych, w najdrobniejszych nawet sprawach. Papież się uśmiechał - ale miejscowy biskup nie mógł zmienić nawet jednego słowa w oficjalnym tekście mszalnych modlitw. Papież błogosławił - lecz proboszcz, nawet najlepiej znający swych parafian, nie śmiał udzielić komunii świętej rozwodnikom, choćby na ślubie ich własnych dzieci. Ojciec Święty obejmował się z reprezentantami siostrzanych wyznań i mówił im wiele dobrych słów, ale w seminariach nadal nauczano przyszłych księży, dlaczego to właśnie ich Kościół i wyłącznie On miał rację we wszystkich historycznych sporach i rozłamach, a bracia „odłączeni” mogą, jeśli chcą, na powrót się przyłączyć i o to należy się - wraz z nimi, czemu nie - modlić. Papież podawał rękę i dawał się ściskać - ale żaden teolog, zatrudniony na kościelnej uczelni nie mógł nauczać dogmatyki inaczej, niż pozwalała na to nauka nieomylnego Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Taki to, zdyscyplinowany, obliczalny, wierny swej tradycji Kościół oczekiwał teraz, że Duch Święty głosami kardynałów wybierze mu nowego Następcę Świętego Piotra, depozytariusza objawionej Prawdy, Namiestnika Chrystusa na ziemi, przewodnika w wierze, słowem - papieża.

* *

P

o pogrzebie biskupa Rzymu Hagenauer udał się do rzymskiej siedziby werbistów, gdzie miał zwyczaj zawsze zamieszkiwać, gdy był w Wiecznym Mieście. Ojcowie byli gościnni, zawsze trzymali dwa-trzy pokoje dla swoich współbraci, zatrzymujących się tu, gdy wypadlo im, z jakich bądź powodów, odwiedzać stolicę chrześcijaństwa. Nie on jeden z niemieckich biskupów bywał ich gościem - tym razem wprowadził się wraz z Richardem Schmidthuberem do czasu rozpoczęcia konklawe. Pozostały jeszcze cztery dni - i biskup Mainz postanowił je wykorzystać na odwiedzenie wielu znanych mu ludzi, których losy rzuciły na dłużej w to piękne miejsce, większość z nich albo zakonników i zakonic, pracujących w domach generalnych swoich zakonów, jednego z redaktorów „L”Osservatore Romano”, jednego prawnika z Kongregacji do spraw Świętych i pewnego dobrego lekarza z Wiesbaden, który tu w Rzymie prowadził prywatną klinikę. Sekretarza - młodego jeszcze świeckiego teologa, po którym wiele sobie obiecywał w przyszłości, brał często ze sobą. Podczas tych prywatnych spotkań nie mówiło się w zasadzie dużo o konklawe, przynajmniej w obecności kardynała. Po prostu nie wypadało nagabywać go o te sprawy, a jeśli sam się nie wypowiadał ... zostawało przecież tyle ciekawych tematów. Hagenauer zresztą, człowiek o ujmującej powierzchowności, posiadający opinię dość otwartego i już jako ksiądz mający - przez 12 letnią pracę w Akademii w Mainz - stale do czynienia z katolickimi intelektualistami był także w prywatnych kontaktach cenionym rozmówcą i uważnym słuchaczem. Czas więc upływał dość szybko i ciekawie. W te kilka wieczorów, już w domu zakonnym, zdarzało im się właściwie codziennie we dwóch spotkać jeszcze w ogrodzie klasztoru, obaj wychodzili po prysznicu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed snem. We dwójkę byli nieco bardziej otwarci w sprawie, o której Hagenauer nie mógł przecież nie myśleć - w sprawie pytania obecnego teraz w głowach wszystkich elektorów - kto to ma być i jak ma to wszystko dalej poprowadzić. Schmidthuber nie odmawiał sobie przyjemności zacytowania kardynałowi ostatnich zasłyszanych plotek w temacie konklawe, wyczytanych w prasie rzymskiej prognoz i opinii. Chłopak znał nieźle włoski - w przeciwieństwie do swego szefa - bo w czasie swoich studiów spędzil tak zwany wolny rok w Mediolanie. Pewnie zresztą byłby został księdzem - studiował przecież obok prawa teologię, a, jak się kiedyś zwierzył, zawsze ciągnęło go w pobliże ołtarza - ale teraz - był już od trzech lat żonaty i nawet zdążyło mu się urodzić dziecko. Niemniej sprawy Kościoła i teologii, a zwłaszcza tak zwanych ruchów odnowy były w centrum jego zainteresowania i teraz Hagenauer mógl obserwować, jak chłonie to wszystko, co się wokół działo, jak słucha i czyta każdy strzęp informacji na temat tego, czym żył Rzym w ostatnich dniach. Podczas przedostatniego wieczoru Schmidthuber przyznał się kardynałowi, że spotkanie u doktora Riedermaiera z poprzedniego dnia nie dało mu spać - ten gorący katolik, swego czasu działający w KHG - niemieckim katolickim stowarzyszeniu studenckim, podczas rozmowy z nimi praktycznie wyłożył Richardowi na stół prawdziwe problemy Kościoła. Nie chcąc pewnie pouczać kardynała, mówił do sekretarza, ale obaj sluchacze czuli, że oto głęboko wierzący człowiek dzieli się z nimi obydwoma tym, czego nie może zrozumieć, mówi to, czego nikt od lat nie chciał od niego słuchać, pyta o rzeczy, których nikt mu ani na szkolnych lekcjach religii, ani na setkach kazań, których wysłuchał nie wyjaśnił ani nawet wyjaśnić nie próbował. Hagenauer wtrącał się niewiele - pił znakomite wino doktora, jadł jego sałatki i słuchał, zresztą nie po raz pierwszy. Teraz Richard, zapomniawszy, że przecież obaj byli tam na owej kolacji, powtarzał swemu szefowi owe „questiones disputatae” - otwarte - zdaniem doktora - pytania, problemy a czasem i rany w organiźmie katolickiego Kościoła. Jako lekarz Riedermaier szczególnie silnie akcentował te bolączki nauki katolickiej, które ocierały się o zdrowie, ciało człowieka i jego „wcielone” życie. Richard na nowo wywołał przed oczami kardynała obraz doktora, tak namiętnie broniącego wolności sumienia małżonków chrześcijan w sprawach kontroli urodzin, jak gorąco polemizował z rzymską wizją tak zwanych naturalnych metod planowania rodziny. Jak krytykował obrońców osławionego „kalendarzyka”, którzy nie mogą pojąć, że setki milionów często niepiśmiennych, a w każdym razie pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy biologicznej kobiet na większości kontynentów nie ma żadnych szans na postępowanie zgodnie z jego - niepewnymi zresztą co do skutków - zasadami. „Małżonkowie mają prawo do pożycia zawsze, kiedy oboje tego chcą. Ich wzajemny seks nie jest tylko techniką do produkcji potomstwa, to jest ukoronowanie prawdziwej, najgłębszej i najbardziej intymnej miłości. Jeśli Jezus nie wchodził dwojgu małżonkom do łóżka i nie rozsądzał tych rzeczy, dlaczego papież czy proboszcz mają to robić. To oni sami muszą zdecydować, ile mogą mieć dzieci, to oni przed Bogiem zdadzą z tego rachunek. I jeśli prezerwatywa, która w takiej Afryce pomogłaby uniknąć śmierci głodowej milionom dzieci jest niedobra, bo sztuczna, nienaturalna, to dlaczego Kościół używa mikrofonów? Przecież one też nie rosną na drzewach! A dlaczego biskupi jeżdżą mercedesami ... o przepraszam! No, ale one też nie są naturalnym środkiem poruszania się naszego gatunku!”. Sekretarz przypomniał kardynałowi słowa jego przyjaciela na temat swego czasu krytykowanego przez czynniki kościelne przeszczepu organów: „Wtedy się wycofano, i teraz będzie trzeba się ze wstydem wycofać. To pouczanie z niebotycznych wysokości na tematy nowych ścieżek w nauce czy medycynie prowadzi tylko do gigantycznych błędów i równie gigantycznych kompromitacji”. Gorąco polemizował z oficjalnym kościelnym stanowiskiem wobec wszelkiej postaci eutanazji: „Trzeba odróżnić jedno od drugiego. Co innego zabójstwo na zlecenie albo wygodne samobójstwo jakiegoś frustrata przez ręce lekarza, co innego człowiek, którego już tylko boli i któremu nawet najsilniejszym narkotykiem nie mogę w niczym pomóc! Ileż może trwać agonia? Czy Bóg naprawdę tego chce? A sto lat temu pewnie nie chciał, bo ludzie w takim stadium bez naszych dzisiejszych urządzeń umarliby znacznie wcześniej i bez piątej części tych męczarni. W sposób naturalny!”- te ostatnie slowa trąciły sarkazmem, były przecież jakby cytatem z niezliczonych encyklik i kazań. I Tomasz i Richard czuli, co doktor może nieświadomie chciał im przekazać: kimkolwiek będzie nowy papież, katolickie masy zwykłych, lecz wierzących gorąco ludzi czekają już zbyt długo na zwykłe, rozsądne podejście do ludzkich problemów, na dialog a nie wyrocznie z wysokości katedry. Mówił to, jakby chciał namówić Hagenauera a gdyby mógł, pewnie wszystkich elektorów do oddania swego głosu w konklawe na rozsądek i normalność, zamiast na kolejne kilka czy kilkanaście lat, jak się wyraził: „...przemawiania do świata za pomocą niezrozumiałych cytatów z dokumentów papieskich poprzednich dwustu lat”. Obaj to dobrze zrozumieli, teraz zaś stali na tarasie polożonego na wzgórzu klasztoru i patrzyli ponad dachami pobliskich domów na miasto, od którego biskupa tyle zależało...

* *

W

dniu rozpoczęcia konklawe, w poniedziałek, 7 lipca, Tomasz Hagenauer wstał dość wcześnie, przed szóstą. Przed kilkudniowym zamknięciem w murach Watykanu musiał odbyć jeszcze szereg rozmów telefonicznych z Niemcami, przede wszystkim skontaktować się ze swoim ordynariatem. Prałat Guggemos, jego wikariusz generalny był bardzo samodzielnym człowiekiem, jednak w ostatnich dniach przesłał mu za pośrednictwem e-mailu serię spraw wymagających jego niezzwłocznej decyzji. Hagenauer nie miał zwyczaju decydować bez wysłuchania wszystkich zainteresowanych, stąd potrzeba przynajmniej telefonicznej konsultacji z minimum kilkunastoma osobami. Siedząc po Mszy i śniadaniu w swoim pokoju kardynał właśnie wybierał kolejny dlugi numer na swoim „Handy”, gdy energicznym krokiem wszedł jego młody asystent, ze śladami silnego podniecenia na twarzy. Poruszając trzymaną w ręku gazetą, otwartą na trzeciej czy czwartej stronie, na której dało się widzieć zdjęcie Hagenauera zapytał:

Hagenauer wziął ją i podniósł do oczu. Zaczął czytać wyjątki z wywiadu, którego udzielił dziennikarzom katolickiej gazety na dwa dni po śmierci papieża:

BM: Czy Pan nie uważa, że brak księży na wszystkich praktycznie kontynentach nie jest spowodowany przymusowym celibatem?

Kard.Hagenauer: Żaden kryzys, żaden problem nie mają takiej prostej, jednozdaniowo wyrażalnej przyczyny. To na pewno skutek pewnego rodzaju kryzysu religijności w ogóle, kryzysu pojmowania powołania (...) Ale dobrze, i w tym jest racja. Wielu młodych ludzi, mocno wierzących katolików, z którymi rozmawiałem i rozmawiam mówi mi, że czuje w sobie takie wezwanie, i że na pewno zdecydowaloby się na drogę kaplaństwa, gdyby nie pozbawiała ich ona jednocześnie szansy urzeczywistnienia się w całości jako ludzi, jako mężczyzn, jako mężów i ojców. Nie widzą w tym żadnej sprzeczności, w końcu nawet niektórzy Apostołowie, ze św. Piotrem na czele byli żonaci, a Kościół funkcjonował, i to niezgorzej, mając przez wieki żonatych księży. Celibat nie jest artykułem wiary. ...

BM: Zatem widzi Pan możliwość jego zniesienia ?

KH: Widzę możliwośc funkcjonowania w Kościele obok siebie w kapłaństwie obu grup: księży żonatych i pozostających w bezżenności. Ci pierwsi mogliby prowadzić niewielkie parafie, nawet funkcjonować jakby na „pół etatu”, bo przecież ojciec i mąż musi mieć czas dla żony i dzieci, musi na nich uczciwie, lecz dobrze zarobić. To byłoby chyba najlepsze rozwiązanie dla bardzo małych parafii, które nie mogą utrzymać własnego księdza. Ci drudzy, którzy świadomie i dobrowolnie rezygnowaliby z zakładania rodziny, podejmowaliby się zadań wymagających całkowitego poświęcenia sił i czasu, jak wielkie parafie, misje czy urząd biskupi.(...)

BM: Kobieta i kapłaństwo? Czy Jezus nie lubił kobiet i nie chciał ich przy ołtarzu?

KH: To oczywista nieprawda! Wystarczy poczytać uważnie Ewangelię. Z Jezusem chodzili nie tylko uczniowie, ale także niewiasty. Imiona niektórych nawet znamy. To one miały więcej odwagi od uczniów-mężczyzn, skoro stały pod Jego krzyżem, gdy tamci uciekli. Zresztą to kobieta pierwsza - Maria z Magdali - ujrzała Zmartwychwstałego. To ona otrzymała od Niego polecenie „Idź i przekaż im...” I to ona pierwsza oglosiła radosną nowinę wierzącym, tam, w Wieczerniku: „Widziałam Pana, i to mi powiedział” A zatem pierwszym głosicielem radosnej Nowiny o żyjącym Panu była kobieta! I On sam tego chciał!

BM: To czemu Kościół tego nigdy nie chciał, by kobiety głosiły Ewangelię i sprawowały sakramenty? Bo nie bylo ich w wieczerniku, gdy Jezus przekazywał swoje polecenie „To czyńcie na moją pamiątkę”, jak nas uczono?

KH: A gdzie jest napisane, że ich tam nie było? Przecież ostatnia Wieczerza była wieczerzą paschalną, na której zawsze gromadziła się cała rodzina wokół swego ojca. Ci, którzy z Nim chodzili i Go sluchali, byli rodziną Jezusa, jak sam to powiedział. Pewnie więc byli z Nim tam wszyscy i pewnie ze wszystkimi podzielił się chlebem i winem i pewnie do wszystkich jako do swej rodziny mówił: „Bierzcie i jedzcie... pijcie, ... To czyńcie na Moją pamiątkę”. Na pewno nikogo nie pominął. Fakt, że kobiety nie głosiły publicznie Słowa i nie przewodniczyły Eucharystii to przede wszystkim konsekwencja ówczesnego porządku społecznego. W tamtych czasach nikt nie brał poważnie kobiety nie tylko jako głosiciela, ale nawet jako świadka w sądzie. Nikt też nie zgodziłby się, żeby kobieta przewodniczyła obrzędom mysteryjnym, powtarzała gest Założyciela Kościoła. Tak było przecież do całkiem niedawna. W końcu nawet prawa wyborcze kobiet w Europie są całkiem świeżej daty.

BM: To by znaczylo, że mógłby Pan sobie wyobrazić kobiety jako katolickich księży, a nawet biskupów?

KH: „Dla Boga nie ma nic niemożliwego” To Bóg kazał powiedzieć kobiecie, Marii, matce Jezusa. Natomiast poważnie: móglbym sobie bardzo dobrze wyobrazić już w bardzo niedługim czasie kobiety jako diakonisse, z prawem głoszenia Ewangelii i kazań. Myślę, że niejednego mogłyby nas lepiej nauczyć, niż my je, z mandatu Kościoła, usiłujemy nauczać.(...)

BM: Teologia, teologowie i rzymska doktryna wiary. Czy rzeczywiście tylko w Rzymie umieją czytać Ewangelię?

KH: O, to by bardzo źle swiadczyło o katolickości, to znaczy powszechności Kościoła. Zresztą ja sam i większość naszych niemieckich, holenderskich czy amerykańskich księży albo braci z Wietnamu czy Zairu byliśmy w Rzymie wszystkiego parę tygodni w życiu, i to bynajmniej nie na kursie biblijnym (śmiech). Według takiej teorii nie powinniśmy się brać za kazania czy katechezę. Myślę, że Jezus, w którego wierzę, któremu wierzę mówił wystarczająco jasno, aby otwarty człowiek mógł Go zrozumieć. Ewangelia jest przede wszystkim skierowana do każdego człowieka. I nigdy więcej nie może być tak, jak już przez bardzo długi czas było, że kosciół wręcz odsuwał katolików od czytania Pisma, aby sobie go, broń Boże, opacznie nie interpretowali. Z tego wyszła tylko nieznajomość Ewangelii, z którą do dziś musimy walczyć. Każdy musi sam czytać, sam przyjmować, musi się zastanowić i odpowiedzieć na to Wezwanie. A my jesteśmy po to, aby to wołanie powtarzać, tłumaczyć na dzisiejszy język i dzisiejsze życiowe sytuacje. Nie zaciemniać, lecz tłumaczyć, przybliżać, rozgłaszać i świadczyć...

BM: Za pomocą takich formuł jak „transsubstancjacja” czy” unia hipostatyczna”? Oficjalne dokumenty kościelne zwalczają na przyklad wszelkie inne wytłumaczenie tego, co się dzieje w czasie Mszy Świętej z chlebem i winem, jak tylko słowem „trannsubstancjacja”. Nawet teologia Schooneberga czy Schillebecxa z lat siedemdziesiątych XX wieku, ktora w istocie była niedaleko od takich określeń, została odrzucona.

KH: Staram się unikać tego typu pojęć, gdy rozmawiam z ludźmi. Ostatecznie chodzi nam w wierze o to, że Bóg jest wśród nas, a nie o to, jak On tu jest, w jaki sposób On to robi. Nie potrafię sobie wyobrazić, by jakiekolwiek pojęcie moglo Go ogarnąć, nawet najbardziej skomplikowane. Jezus poradził sobie bez nich, aby ukazać nam obraz kochającego Ojca, więc nie powinniśmy nawet starać się Go „przebić” z naszym filozoficznym, przepraszam za wyrażenie „bełkotem”.

BM: Pan, biskup, doktor teologii i filozofii... jesteśmy zszokowani (śmiech)

KH: „Są sprawy, o których nie śniło się filozofom”. Poczytajcie „Fausta”, co mówi o swojej mądrości. Nie sylogizmy i cytowanie co mędrszych Ojców i doktorów czy papieży przybliży nam Boga, lecz gorąca wiara i otwarcie na jego Ewangelię.(...)

BM: Zjednoczenie chrześcijan.Czy to nie jest zadanie dla największego z Kościołów, w tysiąc lat po schiźmie wschodniej, w pięcset lat po Reformacji?

KH: To zawsze jest zadanie każdego Kościoła i zboru, każdego wierzącego w Chrystusa człowieka. On nam je zlecił: „Aby byli jedno”. Tak się modlił.

BM: Ale tak zwany dialog ekumeniczny wyczerpał chyba swoją formułę. Wiemy już wszyscy, kto co myśli i wiemy, kto z czego nie ustąpi. Kościół katolicki też niespecjalnie ułatwia ten dialog, zwłaszcza swoimi nowszymi dogmatami maryjnymi czy o nieomylności papieskiej, których bracia chrześcijanie nigdy nie będą w stanie przełknąć.

KH: Myślę, że dialog ma szansę. Ma, bo Bóg go chce. Może musimy tylko spróbować trochę inaczej ze sobą rozmawiać. Jak mawiał niezapomniany papież Jan XXIII, który zwołał Sobór, „szukajmy tego, co łączy, przede wszystkim tego, co łączy, nie tego, co dzieli”. Właśnie: czy tego, co nas łączy z większością tak zwanych braci „odłączonych” nie jest wystarczająco dużo, aby mówić o jedności i praktycznie zmierzać ku jedności? Czy to, co dzieli, jest tak istotne i decydujące dla naszych wiernych, aby utrzymywać stan rozdzielenia i wzajemnego dystansu, jeśli nie wrogości? Podstawy są tak wyraźne: Ewangelie i nauczanie apostolskie, albo przynajmniej jego główna część, pierwsze Sobory i Credo nicejsko-konstantynopolitańskie. Co do tego zgadza się ogromna większość Kościołów chrześcijańskich. To, że mamy różne określenia na różne rzeczy, że inaczej wyobrażamy sobie rolę świętych czy sposób działania sakramentów albo nawet ich liczbę, że innymi słowami często się modlimy, nie może przekreślać faktu, że pochodzimy od jednego posiewu słowa Jezusa, że uważamy się za odkupionych przez Jego Życie i Śmierć i Powstanie z martwych, że staramy się otworzyć na powiew Jego Ducha, to jest najważniejsze. I to powinno nas jednoczyć, a nic nie może być silniejsze od tego!

BM: A urząd papieski? Czy to, że jeden z biskupów jest zastępcą Chrystusa na ziemi i z góry ma rację wobec innych nie jest przeszkodą w dialogu?

KH: Jeśli urząd miałby okazać się główną przeszkodą w dokonaniu tego, czego chce Jezus, to można i trzeba będzie znaleźć nową formułę tego urzędu (...)

Hagenauer złożył gazetę, westchnął i podniósł się z krzesła. Otworzył szafę i zaczął się pakować na konklawe. Myślał przy tym jeszcze o wywiadzie, który nieoczekiwanie „wypłynął” w Rzymie. I to właśnie ten wywiad, przy tych dziesiątkach, których dotychczas udzielił. Przypomniał sobie, jak tam, w Mainz, w chwilę po odejściu młodych dziennikarzy, zdal sobie sprawę z tego, że ujawnił wobec nich po raz pierwszy niemal w całości zupełnie szczerze swoje poglądy na temat Kościoła. Zawsze dotąd był znacznie ostrożniejszy. Dlaczego akurat wtedy? Tego sam do końca nie wiedział. Może to dlatego, że w dniach od śmierci papieża szczególnie dużo nad tym myślał, może podświadomie sądził, że w takim okresie nikt nie przywoła go od razu do porządku. A może to fakt, ża rozmowa odbyła się w dwie godziny po spotkaniu kardynała z przedstawicielami związków katolickiej młodzieży niemieckiej, spotkania jak zwykle bardzo gorącego, bo ci dwudziestolatkowie nie zwykli byli mówić przez kwiatki. Był z nimi szczery, o tak, i nie żałował tego. Dobrze wiedział, że przyszłość instytucji Kościoła w świecie, który zbuduje ich generacja zależy od tego, czy oni go zrozumieją i zaakceptują. Bo oni też umieją czytać Pismo Święte i wcale nie uważają, że ktoś zawsze musi im je zawodowo tłumaczyć. Hagenauer umiał z nimi rozmawiać, był człowiekiem dialogu, tak był wychowany przez rodzinę, szkołę, uczelnię i swoją Akademię. Nie zawsze się z nimi zgadzał, o nie, ale „więcej ich łączyło, niż dzieliło”, i choć nie na wszystkie ich pytania mógł im odpowiedzieć, oni to rozumieli. Wywiad był jakby echem tej rozmowy z młodymi chrześcijanami. Tym razem był śmielszy, mówił bardziej spontanicznie, zupełnie szczerze, całkowicie od siebie: wierzącego człowieka, aktywnego, wciąż pytającego teologa, biskupa żywego Kościoła. Ale kto mógłby za tym stać, że ten właśnie wywiad tu przedrukowano i to akurat teraz? I nagle wydało mu się, że już wie: Lehmann! To on, jego poprzednik na stolicy biskupiej w Mainz i na stanowisku szefa niemieckiego episkopatu zadzwonił do niego w dzień po ukazaniu się tego wywiadu i pogratulował mu go. On, emeryt kościelny, miał jeszcze wystarczająco dużo kontaktów, aby takiego czegoś dokonać. Tylko po co? Hagenauer westchnął jeszcze raz. Jeśli nowy papież będzie choćby nieco bardziej konserwatywny niż jego poprzednik Rodrigez, a łatwo może tak być, to kardynał Tomasz Hagenauer będzie musiał odbyć jeszcze jedną rozmowę na wspomniane w wywiadzie tematy, tym razem w rzymskiej Kongregacji Doktryny Wiary. A może nawet podzieli los biskupa Gaillot z Evreux we Francji, który w latach dziewięćdziesiątych stracił diecezję, bo ośmielił się mieć własne zdanie co do kilku zagadnień etycznych i społecznych. Kto wie, z kim przyjdzie rozmawiać za parę tygodni?

* *

P

o południu tego piątego dnia od pogrzebu Jana Pawła III drzwi kaplicy Syktyńskiej zamknęły się za stu sześcioma elektorami. Większość z nich nie wzięła ze sobą tak zwanych „konklawistów”, czyli osób, według przepisów o konklawe mogących towarzyszyć im podczas pobytu za murami Watykanu do czasu wyboru nowego papieża. Tylko kilku sędziwych i niezbyt już sprawnych hierarchów wzięło ze sobą sekretarzy lub kapelanów - wyłącznie księży. Tak więc około 120 mężczyzn zostało według bardzo już starego zwyczaju i zgodnie z prawem, ustanowionym przez poprzednich papieży odseparowanych - na ile to możliwe - całkowicie od zewnętrznego świata, aby większość z nich bez zewnętrznych nacisków mogła poddać się działaniu Ducha Świętego, tchnącego przez Kościół i zgodnie z wolą Bożą dała katolikom nowego Biskupa Powszechnego. Przyrzeczenie, złożone przez elektorów, uroczyste odśpiewanie hymnu do Ducha Świętego „Veni Creator”, jak u początku rekolekcji, jak przy udzielaniu sakramentów, zasada świętego milczenia, obowiązująca przez większość czasu jak również izolowane wzajemnie mini- mieszkania kardynałów - wszystko to miało wskazywać na potrzebę skoncentrowania się uczestników konklawe przede wszystkim na woli Bożej, miało umożliwić im uwolnienie się od wpływów zewnętrznego świata, dla dobra tego najważniejszego w ich życiu wyboru.

Tak powinno było być. Niemniej wszyscy wiedzieli, że przez fakt chwilowego odsunięcia się od swojej diecezji pasterz nie przestaje być pasterzem, a kurialista pozostaje urzędnikiem nawet bez swoich papierów i telefonów. Toteż ich myślenie o Kościele katolickim i jego przyszłości odbywać się musiało z pozycji ich codziennych doświadczeń i tak samo zapewne wyobrażali sobie dobro Ludu Bożego. Na podział między duszpasterzy (większość) i kurialistów (nie taka znów nieliczna mniejszość) nakładał się ten drugi, o wiele trudniejszy do wykazania - podział według przekonań. Była tu więc grupa kardynałów przeciwnych wszelkim większym zmianom, zwolenników konserwatywnej linii „Kościoła nauczającego”, najlepiej nauczającego wszystkich i możliwie o wszystkim. Kilku najstarszych z nich miało swoje korzenie jeszcze w przedsoborowym Kościele, choć większość pochodziła już z nominacji Jana Pawła II. Byli oni owymi „rzymianami”, wykształconymi na papieskich uniwersytetach, którzy swoje najpiękniejsze lata spędzili w Wiecznym Mieście w cieniu Watykanu, a potem zostali mianowani biskupami jako gwaranci wiernej wobec Kurii polityki kościelnej. Nie brakowało takich biskupów na wszystkich kontynentach, wszak to rzymska Kongregacja Biskupów, zasięgając opinii papieskich nuncjuszy, miała decydujący głos we wszystkich prawie nominacjach ostatnich dziesięcioleci. Była grupa ludzi stosunkowo młodszych, nie tylko wiekiem, ale także i „stażem w purpurze” - to część nominatów ostatniego papieża, wywodzących się spośród tych biskupów, którzy sprawdzili się w rozsądnym kierowaniu swymi diecezjami a w niczym nie podpadli rzymskim dykasteriom. Reprezentowali oni zazwyczaj tę środkową grupę kleru katolickiego, szukającą dialogu ze swoimi wiernymi, choć zmuszoną najczęściej do unikania tzw. „trudnych pytań”, na które nie mogła, z powodu wewnątrzkościelnej cenzury, udzielić zadowalającej odpowiedzi. Było wreszcie kilkunastu wyraźnie się wyróżniających „wyznawców wiary”, kardynałów-symboli, pochodzących z krajów diaspory chrześcijańskiej lub z tych stron świata, gdzie reżimy najróżniejszego koloru prześladowały chrześcijan, czy specjalnie katolików. Ci ludzie weszli w skład kolegium jako świadkowie wiary, byli przedstawicielami cierpiącego, lecz świadczącego Kościoła, znakiem wierności Ewangelii, ale także i Rzymowi. Inne było ich teologiczne przygotowanie, w którym w żaden sposób nie dorównywali swoim kolegom - purpuratom z „normalnych” krajów, różne były ich zapatrywania na świat i jego potrzeby, ale jedno ich łączyło - byli otwarci na dialog, bo ich życie i działalnośc w najtrudniejszych warunkach nauczyły ich zawsze szukać uczciwie wyciągniętej ręki i współpracować dla zwycięstwa dobra i prawdy. Reszta hierarchów, mających wybrać Najwyższego Pasterza, nie dałaby się zaliczyć do żadnej z grup, często przez lata starannie unikali zabrania głosu na własny rachunek. Zresztą i te dwie najliczniejsze „partie” biskupów diecezjalnych, i kurialiści w niczym nie przypominaly tego, co możnaby zaobserwować w przeciętnym „świeckim” parlamencie. Wyżej postawieni ludzie Kościoła mają to właściwie we krwi, aby zbyt łatwo nie zdradzać swoich bardziej wyrazistych poglądów, aby się nie określać. Przecież postawa bezpartyjnego „pasterza” ma łączyć wokół niego wiernych różnych orientacji politycznych czy społecznych, a ponadto nie jest dobrze wychylać się w jakiejś ważniejszej sprawie, w której Rzym nie zabrał jeszcze głosu, lub co gorsza, w której już głos zabrał, a lokalny biskup nie bardzo się z nim zgadza. Tak więc prawdziwe stanowiska tych ludzi zna się dopiero, gdy zostanie się przez nich obdarzonym zaufaniem na tyle dużym, by je z ich własnych ust usłyszeć w czterech ścianach w ścisłym gronie najbliższych i sprawdzonych współpracowników.

Jedno dałoby się także na pewno powiedzieć o składzie konklawe: Na pewno nie było tu ludzi, reprezentujących tych zwykłych, zaangażowanych lecz nie „zawodowych” katolików: nie było mężczyzn i kobiet żyjących wiarą w zakładach i biurach, nie było świeckich misjonarzy i katechistów, nie było szeregowych członków ruchów odnowy, stałych diakonów, pracujących w „świeckich” zawodach. Nie było zresztą także wikariuszy i proboszczów, na codzień zmagających się z problemami katolickich wspólnot ani oczywiście choćby jednej z milionowej rzeszy zakonnic. Nie było żadnego reprezentanta katolickiej nauki, za wyjątkiem kilku byłych profesorów, członków kardynalskiego kolegium. Taka jest od wieków struktura konklawe: Najwyższego Pasterza, symbol jedności Kościoła i jego nieomylne w sprawach wiary usta, Pierwszego Interpretatora Prawdy Bożej, także Biblii, wybiera elita hierarchii kościelnej, mianowana przez jego poprzedników spośród także mianowanych, uprzednio w większości wybranych przez watykańską machinę kurialno-dyplomatyczną spośród najlojalniejszych przedstawicieli kleru.

* *

W

drugim dniu konklawe, pod koniec czwartego głosowania Hagenauer zauważył, że przy jego nazwisku znacznie wzrosła liczba głosów. Nie zdziwiło go, że od samego początku sześciu czy siedmiu elektorów wskazało na niego - jako przewodniczący konferencji episkopatu niemieckiego mial sporo kontaktów, które z czasem zaczęły się przeradzać w przyjaźnie. Tak więc i w tym gronie, gdzie znała go znaczna większość, przynajmniej kilku mogło uważać go za dobrego kandydata do najwyższego urzędu w Kościele. Z tym się liczył, uważał jednak, że nic poważniejszego nie możez tego wyniknąć. Natomiast to, co wydarzyło się w ostatnim dotychczasowym głosowaniu, dało mu do myślenia. Oto, po kardynale Topic`u z Zagrzebia, na którego padło, jak od początku, około 25 głosów i czarnym kurialiście Gantovin z 19 głosami właśnie jego kandydatura wysunęła się na trzecią pozycję, uzyskując nagle 16 wskazań. Jednocześnie zmalała liczba głosów, oddanych na Amerykanina Stephena Vardy`ego, metropolitę Filadelfii. Dotąd głosowało na niego stale około piętnastu osób, teraz trzy. To oznaczało tylko jedno: północno- i południowoamerykańskie głosy przeniosły się na niego. Hagenauer, człowiek wierzący, ale nie naiwny, mógł się łatwo domyśleć, że ktoś na niego wskazał, najpewniej zaś, że to Vardy się wycofał na jego rzecz. Czy nagle stwierdził, że Hagenauer jest najlepszym kandydatem, czy też uznał, że nie ma innego wyjścia, by zablokować ewentualny wybór tradycyjnego hierarchy w stylu Topic`a albo, co mogłoby być jeszcze gorsze, człowieka Kurii w osobie Gantovina?

Wracając do swego pokoju po skromnej, wspólnej kolacji Hagenauer zauważył małą kartkę, niemal niewidocznie wetkniętą w jego drzwi. Wszedł do pokoju i otworzył ją. Zaczął czytać:

„Eminencjo, już czas. Wielu z nas zna Eminencję dobrze i jest w stanie powierzyć Mu losy Kościoła. Zapewne nikt inny z myślących podobnie nie ma tak dużych szans. Nie chcemy i nie możemy dopuścić, by kazano nam latami jeszcze czekać na to, co musi być zrobione. Prosimy się tego podjąć i prosimy nas nie zawieść”.

Podpisu, oczywiście, nie było.

Tę noc biskup Mainz spędził bezsennie. Modlił się dużo i myślał, rozważał i znów się modlił. Po raz pierwszy stanął blisko tego, o czym wprawdzie zdarzało mu się myśleć, ale zawsze dotąd szybko to od siebie odsuwał. Nie czuł się to tego powołany, nie był człowiekiem charyzmatycznym, nie czuł w sobie nigdy jakiejś prorockiej mocy. Chyba też nie umiałby, a na pewno nie lubił podejmować nieodwołalnych decyzji. Wiedział natomiast, że urząd taki jak ten wymagałby tego od niego. Gdyby jednak doszło do jego wyboru, czy miał go przyjąć? Wziąć na swoje barki nadzieje i obawy milionów ludzi, wyrażone choćby w tym liście, podjąć się , być może działań, których skutków nie umiał przewidzieć? Postanowił być konsekwentny: zawsze dotąd mówił Kościołowi: „tak”, choć miał swoje wątpliwości. I Bóg zdawał się błogosławić jego drogę, przecież dużo mu się udało zrobić. Jeśliby więc do tego wyboru doszło, powie „tak” i niech się zdarzy, czego Bóg chce. Ale nie będzie o to zabiegał.

W przedpołudniowym głosowaniu 9 lipca liczba głosów pojedynczych bardzo zmalała, a Hagenauer, z 28 głosami, wysunął się na prowadzenie. Topic i Gantovin utrzymali swych zwolenników przy sobie. W szóstym z kolei głosowaniu przy jego nazwisku bylo już trzydzieści cztery głosy. Podczas obiadu zauważył, że kilku starszych kardynałów, właśnie te żywe legendy Kościoła, przygląda mu się uważniej. Odwzajemnił ich przychylne uśmiechy. Domyślił się, że pragnęliby znać go lepiej, lecz nie mają już na to szans przed podjęciem decyzji.

W głosowaniu wieczornym tego dnia Tomasz otrzymał czterdzieści dziewięć głosów, a liczba glosów, oddanych na Topica, zmalała do czternastu. Natomiast na drugiej pozycji pojawił się niespodziewanie z dziewiętnastoma głosami kardynał Castiglioni, zbierający dotzchczas po trzy-cztery, Gantovinowi oddało swe głosy tym razem tylko dziewięciu. Tak, pomyślał Hagenauer, stary kardynał Castiglioni, znany ze swej umiarkowanej, jak na Włocha, pozycji mógłby być czymś w rodzaju przedłużenia pontyfikatu Jana Pawła III. Castiglioni, możliwy do przełknięcia dla większości Świętego Kolegium, był ostatnią próbą konserwatystów, jednak nie umieli się oni wokół niego zjednoczyć, jak świadczyła nadal wysoka lokata superkonserwatywneyo Topic`a.

Ta noc była już lepsza. Tomasz spał spokojnie, odkąd udzielił sobie odpowiedzi na najważniejsze pytanie. W ósmym głosowaniu otrzymał pięćdziesiąt sześć głosów. Nikt inny nie wyszedł poza dwanaście. Stało się dla wszystkich jasne, że żadna inna kandydatura nie ma już szans. To tylko kwestia czasu. Podczas obiadu czuło się wręcz w powietrzu sporą ulgę zgromadzonych, jakby zbiorowo podjęli już wybór. Tu i ówdzie dały się słyszeć nawet ciche rozmowy przy stołach, a nawet czyjś śmiech - znak odprężenia. Tomasz zauważył też, że przy stole czy w drodze do kaplicy spotyka go więcej niż zazwyczaj gestów życzliwości: ktoś uważnie coś podał, ktoś przytrzymał drzwi... Tak, zakończenie konklawe wyraźnie wisialo już w powietrzu.

W popołudniowym głosowaniu w ów czwartek, 10 lipca 2008 kardynał Tomasz Hagenauer, biskup Mainz, otrzymał osiemdziesiąt jeden głosów spośród stu sześciu. Tym samym został wybrany. Wbrew wszelkim dobrym zwyczajom kościelnym dało się słyszeć kilka spontanicznych oklasków. Kardynałowie po małej chwili podjęli aplauz. Powstali. Wśród braw podeszło do Tomasza trzech skrutatorów, z kardynałem Dziekanem na czele. Pytanie po łacinie: „Czy przyjmujesz wybór na najwyższego arcykapłana, biskupa Rzymu, dokonany zgodnie z kanonicznym prawem Kościoła?”. Krótkie milczenie: „Przyjmuję”. Była godzina 17.45. Od tej chwili Kosciół miał nowego papieża. Padło następne pytanie: „Jak chcesz, by Cię nazywano?” Hagenauer mocnym, dobrze słyszalnym glosem, odpowiedział po angielsku: „Sądzę, że moje chrzcielne imię jest odpowiednie. To imię świętego Apostoła Tomasza. Pragnę je zachować.” Po sali przetoczył się szmer. Pierwszy raz od wielu wieków papież nie zmienił imienia. Zmiana ta, dokonywana w momencie wstąpienia na tron miała wprawdzie nawiązywać do historii Piotra Apostoła, któremu Jezus sam zmienił imię z Szymona na Piotra właśnie - „skałę”, tym samym nadając mu jakby nowe zadanie: skały, punktu oparcia dla Kościoła. Niemniej wiadomo, że przez pierwsze wieki biskupi Rzymu, nazywający siebie następcami Piotra tego nie czynili. Zaczęło się to dziać dopiero wtedy, gdy sami papieże „uświadomili” sobie swoją centralną rolę w Chrystusowym Kościele. Zmiana imienia miała więc w sobie coś z faraońskiego rytuału, oznaczała dla wszystkich wokół jakby zasadniczą zmianę w istocie funkcji, jakiś nowy, bez porównania inny rodzaj działalności, funkcję, pozycję. Oto, mówiło nowe imię światu, przestawał istnieć biskup X, a rozpoczynał istnieć i pasterzować nowy Piotr, któremu Pan dawał nowe zadanie, którego wybierał spośród równych i czynił kimś większym, ustanawiał Go nad nimi. Rezygnacja z tego uświęconego tak długą nieprzerwaną tradycją zwyczaju musiała coś oznaczać. Czy była jakimś wskazaniem na program nowego papieża? Jeśli tak, to jakim? Hagenauer zauważył kątem oka, jak kardynał Stephen Vardy ze swego miejsca szeroko się do niego uśmiecha. Tak, zrozumiał! Dzieło zostanie podjęte!

* *

P

odczas gdy kartki od głosowania były spalone w piecyku, którego rura wychodziła za okno, dając ów słynny biały dym, oznaczający dla czekających Rzymian i setek milionów telewidzów dokonany wybór nowego pasterza, papież Tomasz został w zakrystii kaplicy Sykstyńskiej ubrany w najlepiej na niego pasującą spośród przygotowanych białych sutann. Po chwili wrócił do kaplicy, gdzie zajął miejsce przed ołtarzem, na przygotowanym dla niego tronie. Czekano na jakieś krótkie choćby przemówienie, kardynałowie mieli prawo usłyszeć przed Rzymianami, kogo i po co wybrali. Tomasz Hagenauer był przekonany, że tym razem ich zawiedzie. Nie dlatego, że nie miał im nic do powiedzenia, o nie. Wręcz przeciwnie. Czuł bardzo dobrze, jak wielkiego zadania się w tej chwili podejmował, zdawał sobie sprawę, że to wszystko, co będzie musiało być teraz rozpoczęte, przerasta i jego siły, i zapewne możliwości pojmowania wielu spośród członków obecnego tu wokół niego Kolegium. Dlatego właściwie nie chciał przemawiać, a tylko zupełnie naturalnie wyrazić kardynałom, jako „depozytariuszom woli Bożej” podziękowanie za zaufanie, jaki w nim położyli. Poprosił ich, żeby tak jak tu teraz wokół niego stali, otaczali go solidarnie przez ten „cały czas, który Pan przeznaczy ich wspólnej drodze”. W tym momencie chciał skończyć, ale wyczekujące spojrzenia niektórych jego współbraci wymusiły nad nim następne slowa. Jak się miało okazać, słowa te zapadły w nich na długo i stały się tematem gorących, choć cichych dyskusji wielu purpuratów. Papież Tomasz poprosił oto „swych braci i kolegów w urzędzie biskupim”, żeby go wspierali radą i modlitwą w tych wielu decyzjach, „które trzeba będzie podejmować” i by wraz z nim „szukali w sobie codzień na nowo owego „Ducha Pana naszego, Ducha Ewangelii, danego, aby wiał, przenikał Kościół i każdemu z nas, odświeżał naszą wiarę i naszą wierność temu najbardziej autentycznemu posłaniu Jezusa, znanemu wierzącym z kart Nowego Testamentu”. Jeśli ktoś był bystry w kojarzeniu faktów i słów, a bystrych tu nie brakowało, mógł sobie mniej więcej już w tym momencie odpowiedzieć na pytanie, jakiego to papieża Kościół otrzymał.

Kardynałowie, zgodnie ze zwyczajem, złożyli hołd nowemu papieżowi, podchodząc do niego, przyklękając i wkładając swoje ręce w jego dłonie. Przy tym każdy z nich otrzymał od niego pocałunek pokoju. W tych okolicznościach jednak, po wszystkim, co zostało powiedziane tradycyjny ów gest homagium, pochodzący z czasów feudalnych nie wyglądał tylko na obietnicę posłuszeństwa, jak go interpretuje od wieków Kościół, ale także miał w sobie coś z tamtego pierwotnego znaczenia: z zawierania układu między suwerenem a wasalem, rodzajem sprzymierzenia się na dobrą i na złą przyszłość.

Pozostało jeszcze dopełnić tradycji i pobłogosławić po raz pierwszy Mistu i światu. Mała procesja wyszła na balkon watykańskiej bazyliki. Kardynał dziekan ogłosił wybór uświęconymi tradycją slowami: „Annuntio vobis gaudium magnum. Habemus papam! Sanctae romanae Ecclesiae cardinalem Thomam Hagenauer. Qui .... vocabit Thomas!” Oczywiście ukazanie się papieża zostało powitane entuzjastycznymi okrzykami zgromadzonego stutysięcznego tłumu rzymian. Czy to była przychylność na kredyt, czy po prostu spontaniczne radość z posiadania nowego pasterza, trudno by było powiedzieć, zresztą nikt ze stojących na loggii specjalnie nie zastanawiał się nad tym.Takie sceny aplauzu dla papieża są przecież w tym miejscu codziennym widokiem. Nowy papież przemawiał po angielsku, jego słowa tłumaczył na włoski jeden z obsługujących konklawe prałatów. Mówił krótko: przywitał się z rzymianami, powiedział, skąd do nich przyszedł, poprosił ich na swój ingres, czyli objęcie urzędu. Zapowiedział go w niedzielę za dziesięć dni, 19 lipca w katedrze świętego Janana Lateranie, „waszej i mojej rzymskiej katedrze”. Ani słowa o uroczystej inauguracji na placu świętego Piotra, z nałożeniem paliusza, która rozpoczynała poprzednie pontyfikaty a zastępowała uroczystości koronacyjne dawnych papieży. Po prostu nowy biskup Rzymu miał objąć swą katedrę. Słowa błogosławieństwa Papież odśpiewał po łacinie, swoim czystym, mocnym tenorem. Życzył wszystkim dobrej nocy, pozdrowił ich gestem i zniknął. Najważniejszy od lat dzień w Watykanie dobiegł końca.

* *

S

tojący w tłumie, wraz z doktorem Riedermaierem, jego żoną i ojcem Albertem z domu Werbistów Richard czekał na pojawienie się kardynała dziekana i ujawnienie nazwiska nowego papieża. Przyjechali tu zaraz po tym, jak tylko komentator telewizyjny obwieścił, że dym, ulatniający się z niedużej rury w jednym z watykańskich okien był bez wątpienia biały. Takiej okazji nie mógł przepuścić. Zapewne nigdy mu się już nie przydarzy uczestniczyć w tak ważnym dla Kościoła i świata, historycznym wydarzeniu. Podczas swego wymuszonego przez konklawe krótkiego urlopu Richard czytał namiętnie rzymskie gazety, wiedział więc z nich, że nazwisko jego szefa jest dość często wymieniane jako jednego z poważniejszych kandydatów. Jednak czytając liczne komentarze „insiderów” i przeróżnych watykanologów był przekonany, że jeśli nie kardynał Topić, wszechobecny ostatnio w prasie, nowym papieżem będzie zapewne któryś z umiarkowanych Włochów. Może nawet ktoś z Kurii? W momencie, gdy usłyszał wymienione z włoskim akcentem nazwisko swego biskupa na chwilę oniemiał i złapał się doktora w obawie przed przewróceniem się. Na chwilę zabrakło mu tchu w gardle, popatrzył na swoich towarzyszy i po kilku sekundach wymamrotał: „Jestem sekretarzem papieża...”. Powtórzył to, jakby nie mógł uwierzyć, po czym zaraz rozejrzał się dokoła. To zabrzmiało tak nieskromnie. Ale w tym momencie zauważył, że i tak nikt go nie słyszy. Tłum klaskał i krzyczał tak głośno, że tylko z trudem usłyszał słowa stojącego obok Riedermaiera, skierowane do nich trzech: „Boże, wierzyłem, czekałem,... eh, wiedziałem! Halleluja!” I do żony: „Mówię ci, Doris, ja go znam, on to zrobi, on to zacznie robić”. Po czym stateczny Niemiec, doktor Riedermaier, dyrektor kliniki, zaczął machać rękami krzyczeć „viva il papa” i zachowywać się jak świeżo upieczony skaut. Przy tym widać było, jak płacze ze szczęścia. Ojciec Albert wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do swojej matki. Powiedział do słuchawki: „Widzisz to? Słyszysz? Nowy papież jest nasz!”.

Po błogosławieństwie i zniknięciu papieskiego orszaku czwórka Niemców poszła do jednej z małych rzymskich restauracyjek. Gdy wchodzili i zasiadali przy stole, zuważyli, że wokoło prawie wszyscy mówią o wyborze. Gdy kelner z kolei posłyszał, jak nowi goście rozmawiali z sobą po niemiecku, uśmiechnął się do nich i zniknął na chwilę. Po chwili wrócił z korpulentnym jegomościem, jak się okazało właścicielem lokalu. Ten pogratulował im „del nuovo Papa” i powiedział, że dziś zjedzą kolację na jego rachunek. „Il nostro Papa e anche un tedesco, come voi”(nasz papież też jest Niemcem, jak wy). Po czym doktor Riedermeier, jescze na fali swojego entuzjazmu wstał i krzyknął po wlosku do pozostałych gości: "Stawiam wszystkim kolację, stawiam wino, za nowego papieża, za naszego przyjaciela Tomasza”. Włosi powitali jego deklarację oklaskami. Nie mieli pojęcia, czemu ten Niemiec w średnim wieku, znakomicie mówiący w ich języku tak familiarnie wyraża się o nowym papieżu, ale zresztą, może u Niemców jest taki obyczaj... W każdym razie dziś zjedzą na koszt tego sympatycznego faceta.

Kolacja upływała w szampańskiej atmosferze. Niemiecka czwórka zamówiła szampana, prawdziwego i solidnie drogiego. W międzyczasie Richard odebrał przynajmniej z dziesięć telefonów na swój Handy. Większość z Mainz. Diecezja szalała z radości. Według tego, co mówiono Tomaszowi, wiele niemieckich miast na katolickim południu i zachodzie ogarnęło szaleństwo, podobne do tego z dnia zwycięstwa mistrzostw świata w 1990. W Mainz chyba za sto tysięcy ludzi śpiewało na ulicach i placach i powiewało wszystkim, co choć trochę przypominalo narodowe flagi, nawet naprędce pomalowanymi kocami. Wielu przyjaciół wpadlo na pomysł, by na numer Hagenauera przekazać swoje gratulacje i wyrazy radości. Po około godzinie Richard, odbierający kolejny telefon, nagle przełknął ślinę, zaczerwienił się i powiedział swoim współbiesiadnikom: „Cicho, to...biskup, nie... papież!”. Towarzysze nabrali tchu. Richard usłyszał: „Pozdrów, kogo trzeba i bądź jutro po śniadaniu w Watykanie! Weź ze sobą paszport, kazałem Cię wpuścić do mnie! Mam nadzieję, że będziemy dalej razem pracować.” Koniec rozmowy. Trójka Niemców patrzyła na Richarda jakby z tą częścią sympatii i przyjaźni, którą odczuwała do biskupa Tomasza Hagenauera. A on już wiedział, że tej nocy pewnie nie zmruży oka. Nie ze zmartwienia!

* *

N

astępnego dnia około godziny dziewiątej Richard Schmidthuber wszedł na wewnętrzny dziedziniec tak zwanego Pałacu Apostolskiego. Poprzedzany przez jednego z watykańskich portierów (Jan Paweł III zdążył już bowiem zlikwidować instytucję papieskich prałatów domowych) piął się po paradnych schodach i przechodził kolejne pokoje jak oficjalny gość - papież nie zdążył jeszcze uświadomić personelu kim jest pierwsza osoba, którą chciał przyjąć. Stając w drzwiach papieskiego gabinatu zauważył na końcu pomieszczenia postać w bieli, siedzącą za biurkiem. Mężczyzna ów podniósł oczy znad gazety i ich spojrzenia się spotkały. Po wczorajszych przeżyciach ten widok był już tylko malutkim, ostatnim wstrząsem - jego szef, który jak każdy ksiądz w Niemczech zawsze nosił się w garniturze, a kapłańskich strojów używał tylko podczas publicznych liturgii, teraz w białej sutannie i piusce, z krzyżem na piersiach. Papież zauważył zmieszanie swego sekretarza, lekko się uśmiechnął.

Wielkimi literami na pierwszej stronie wypisany był tytuł dnia: „Nowy papież. Co wybrał Kościół?” Richard przez dłuższą chwilę czytał artykuł, po czym podniósł wzrok na papieża.

Hagenauer kiwnął głową z uznaniem. Właśnie to cenił w swoim pomocniku: rzeczowy, wyraźny, ogarniający całość i błyskawicznie formułujący wnioski.

Papież podyktował Richardowi listę osób, które chciał zaprosić do siebie w ciągu najbliższych kilku dni. Na czele stali: biskup senior Karl Lehmann, Kardynał Stephen Vardy, arcybiskup Filadelfii, kardynał Perugino, Sekretarz Stanu poprzedniego papieża, kilku przewodniczących Konferencji Biskupów: z Brazylii, Włoch, Polski, Holandii, Filipin. Listę dopełniało paru ludzi z ordynariatu w Mainz i .... doktor Riedermeier. Na pytające spojrzenie Richarda papież odrzekł:

Richard pojął, że pamiętna rozmowa będzie miała jakiś dalszy ciąg, że papież tego chciał. Po odebraniu kilku wskazań, dotyczących najbliższych kontaktów z Mainz i dyspozycji odnośnie transportu rzeczy osobistych biskupa Hagenauera do Rzymu Richard, przedstawiony przez papieża jako „dotychczasowy i nadal aktualny osobisty sekretarz” wyszedł z jego gabinetu. Natychmiast też otrzymał stałą przepustkę watykańską. Został zaproszony na nieszpory tegoż dnia w kaplicy Sykstyńskiej, które miały być połączone ze spotkaniem nowego Pasterza z najbliższym jego otoczeniem w Pałacu oraz kierownikami kongregacji i urzędów papieskich.

* *

Ster lewo na burt (?).

„Wybór tego niemieckiego biskupa na stolicę Piotrową jest wyraźnym sygnałem, płynącym z samego centrum Kościoła. Ludzie, których większość samych katolików uważała dotąd za zdeklarowanych zwolenników status quo, członkowie kolegium kardynalskiego, w którym średnia wieku oscyluje wokół siedemdzięsięciu lat, postawili na jednego z najmłodszych kolegów. Wybrali w dodatku biskupa z kraju, gdzie Kościół katolicki już od lat ma swoje własne zdanie na temat większości aktualnych problemów katolicyzmu, rzadko pokrywające się z dotychczasowym stanowiskiem Watykanu. Biskupi niemieccy, w tej liczbie poprzednik Hagenauera w Mainz i jego „mistrz”, Lehmann, wielokrotnie stali już w konflikcie z kurią, nawet za czasów Jana Pawła II, kiedy nie było to dla nich zbyt bezpieczne. Żeby utrzymać jedność swoich wiernych wykonywali oni swoisty taniec na linie pomiędzy ich żądaniami większego otwarcia Kościoła a wiecznie wczorajszymi poglądami ludzi Wojtyły i autorytarnym, nie liczącym się z jakimkolwiek innym zdaniem stylem jego samego. Wielokrotnie ustępowali też z wyraźną niechęcią przed naciskiem Rzymu, jak w sprawie katolickich poradni dla kobiet w ciąży czy duszpasterstwa rozwiedzionych. W kręgach swiatowego episkopatu ich pozycja była albo krytykowana jako zbyt liberalna, albo też po cichu podziwiana, choć nie wspierana. Teraz jeden z nich, i to bynajmniej nie ten najbardziej uległy, zasiadł na tronie papieskim. Opcja otwarcia zwyciężyła. Czy będzie to także zwrot w kierunku głębokiej reformy Kościoła? Dotychczasowy życiorys Tomasza Hagenauera, popularnego wśród Niemców pasterza a zarazem wytrawnego kościelnego polityka, nie wchodzącego w otwartą konfrontację z Watykanem może dopuszczać każdy scenariusz: od lekkiej korekty kursu Watykanu, obliczonej na uspokojenie w bolących dla współczesnego Kościoła miejscach, poprzez znaczącą liberalizację wewnątrz tej wojskowo niemal zarządzanej organizacji aż do demontażu papiestwa i zamiany katolicyzmu w konfederację (po katolicku „wspólnotę”) okalnych narodowych Kościołów. W każdym razie katolicy nie będą teraz mogli narzekać, że nie żyją w „ciekawych czasach”.

New York Times, komentarz tygodnia

Drugiej reformacji raczej nie będzie

„Nasi francuscy kardynałowie, jak wynika z relacji źródeł dobrze poinformowanych, razem z Amerykanami niemal od początku popierali mogunckiego biskupa. To miałoby oznaczać, że ten wybór jest po myśli Kościoła francuskiego. Bien. Czego w takim razie spodziewają się purpuraci po nowym papieżu? Jak miałby im pomóc wydobyć nasz katolicyzm z marginesu społeczeństwa, na którym tkwi on już od wielu dziesiątek lat, czemu nie był w stanie zaradzić nawet reformatorski Sobór Watykański II? Dopiero (najbliższa!) przyszłość pokaże, czy nowe kierownictwo Kościoła wymyśli cudowną receptę i zdobędzie się na takie posunięcia, które uczyniłyby go na nowo atrakcyjnym dla mas Francuzów i nie tylko. Pozwolę sobie pozostać w tej sprawie umiarkowanym sceptykiem. Myślę, że formuła katolicyzmu już się po prostu przeżyła; we współczesnej Europie, czy we wszystkich rozwiniętych, demokratycznych na wskroś społeczeństwach ten sposób praktykowania wiary, z pouczaniem wiernych z kazalnicy i nieomylnym pasterzem, zdalnie sterującym cichymi owieczkami z Rzymu nie ma szans na długie utrzymanie się. Ludzie, o ile wierzą jeszcze w Boga, nauczyli się już szukać z Nim kontaktu bez obowiazkowego pośrednictwa nadętych prałatów, nikt też, poza klerem, nie przejmuje się papieskimi encyklikami, nakazami i ostrzeżeniami. Ale, kto wie? Już kiedyś jeden Niemiec solidnie zachwiał skostniałym Kościołem i spowodował masowy pęd ku czytaniu Biblii, czyli ku źródłom. Tyle, że on nazywał się Luter i zrobil to „od dołu”. A gdyby tak ten drugi Niemiec zafundował katolikom nową reformację, od góry? Zapewne znalazłby w kościele bardzo wielu, którzy by taką ideę poparli. Chyba jednak musiałaby to być znacznie głębsza reformacja niż tamta, musiałaby dotknąć samego serca kościelnej instytucji, a który papież podetnie gałąź, na której sam siedzi. Cokolwiek mówił kardynał Hagenauer, zanim został wybrany, papież Tomasz może o tym szybko i chętnie zapomnieć.

Le Monde, „trzecia strona”

„Polonia semper fidelis” - wierność robi się trudna.

„(...)Nasi biskupi wykazywali należną radość z wyboru nowego pasterza, ale pytani o konkretne prognozy zasłaniali się Duchem Świętym i swoją niewzruszoną wiernością wobec Stolicy Apostolskiej. Można odnieść wrażenie, że z małymi wyjątkami są zbyt zaskoczeni tym wyborem, by mieć jakikolwiek pogląd na to, co może teraz nastąpić. A nastąpić może wiele. Czytelnicy, którzy przeczytali wywiad jeszcze biskupa Moguncji dany kilka tygodni przed konklawe, a przedrukowany wczoraj w naszej gazecie mogli sobie wyrobić zdanie na sposób myślenia tego człowieka, który od czterech dni jest papieżem. Jeśli będzie chciał zrealizować bodaj połowę z tego, co tam powiedział, to liczni nasi biskupi albo będą musieli stanąć na rękach i poruszać uszami, albo będą mieli duże problemy z tak przez nich dotąd podkreślaną wiernością. Co innego cytować papieskie encykliki, powtarzające wszystko to, co od dwustu lat słychać było z Rzymu, a co innego przeprowadzić we własnej diecezji rzeczy, o których jeszcze przed miesiącem samemu mówiło się, że są to niewydarzone pomysły libertynów, nie rozumiejących, czym jest Kościół (cytat jednego z naszych arcybiskupów na temat propozycji udzielania święceń kobietom).(...)”

Wprost, Polska

* *

P

o południu w gronie zebranych prałatów kurii i innych współpracowników papież Tomasz rozpoczął łacińskie nieszpory. Sam dobrał czytanie na tę liturgię. Było ono wyjęte z Pierwszego Listu do Tymoteusza, z rozdziału 2: „...jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie. Ze względu na Niego ja zostałem ustanowiony głosicielem i apostołem - mówię prawdę, nie kłamię - nauczycielem pogan w wierze i prawdzie.” Po odśpiewaniu psalmów i odczytaniu tego właśnie fragmentu papież wstał i podszedł do ambony. Usłyszawszy już przed chwilą inne słowa Pisma, niż te, które przypadały na ten dzień, zebrani zdali sobie sprawę, że to, co chce im teraz powiedzieć, ma mieć dla niego samego i dla nich, jako współpracowników znacznie większe znaczenie niż codzienna homilia. Poczuli, że staną się świadkami pierwszej próby odpowiedzi na znaki zapytania we wszystkich komentarzach prasowych ostatnich dni, na pytania, które nieustannie od niedawna sami sobie zadawali. Papież zaczął:

Po krótkiej chwili milczenia liturgia Nieszporów została podjęta. Każdy, z obecnych, kto umiał kojarzyć słowa, gesty i fakty, a miał jakieś pojęcie o aktualnej sytuacji chrześcijaństwa mógł już w ogólnych zarysach przedstawić sobie program nowego papieża.

* *

K

ilkanaście osób, siedzących przy długim, masywnym stole jednego z pokojów watykańskich podniosło się z miejsc, gdy papież, ubrany tak, jak go dotąd znali, w zwykły czarny garnuitur z białym kołnierzykiem, szybkim krokiem wszedł do sali. Pozdrowiwszy ich szerokim gestem ręki i uśmiechem Tomasz usiadł. W trzy dni po pamiętnych nieszporach, które znów dostarczyły materiału do refleksji i prognoz dyżurnym ekspertom medialnym w Rzymie i na całym świecie, tutaj i w tym gronie czuł się znacznie bardziej swobodnie. Dlatego nie ubierał się na pokaz. Obecni byli mu dobrze znani, był pewien ich dobrej woli i przyjaźni względem swojej osoby a także zbieżności ich poglądów na sytuację w Kościele ze swoimi. Byli to: biskup Lehmann, jego poprzednik z Mainz, Richard Schmidthuber, sekretarz, kardynał Vardy, prałat Guggemos z Mainz, siostra Waltraud Scheffl, psycholog i prawnik, sprawdzona doradczyni biskupa Hagenauera w sprawie życia zakonnego, profesor Listl, kanonista z Monachium, arcybiskup Siraduk z Ukrainy, znany mu z wielu wizyt w Niemczech stosunkowo młody i otwarty hierarcha diaspory, kardynał Onwukike z Nigerii, także swego czasu człowiek nauki, dziś metropolita Lagos, pani van Best z Holandii, współprzewodnicząca niedawno zjednoczonego związku katolickich kobiet Europy Zachodniej, Francuz d`Hennebont, znany dziennikarz katolicki oraz ... doktor Riedermaier, rzymski lekarz. To on sam wezwał ich na tę naradę, chcąc zasięgnąć ich opinii, dotyczących różnych aspektów reform, które uważał za niezbędne. Pierwszy to raz od długich wieków, nie licząc cichych rozmów w cztery oczy, jakie zapewne każdy papież prowadził z wielu ludźmi, biskup Rzymu w sprawach najwyższej wagi dla Kościoła zasięgnął rady bezpośrednio u źródeł, grono zaś jego doradców nie ograniczało się wyłącznie do duchownych.

Papież otworzył spotkanie modlitwą do Ducha Świętego. Czytał ją z modlitewnika, który przyniósł ze sobą, ale z jakimś szczególnym namysłem, jakby chciał sobie samemu i wszystkim obecnym uświadomić, jak bardzo dosłownie potrzeba im teraz „napełnienia i oświecenia serc i umysłów” Następnie poprosił ich o zajęcie miejsc i rozpoczął:

Nastąpiła długa seria mniej lub bardziej dokładnie przygotowanych wystąpień. Richard uprzedził zebranych wprawdzie tylko ogólnie, że „papież chciałby po prostu porozmawiać o Kościele”, niemniej wszyscy już po tak sformułowanym zaproszeniu spodziewali się, że papież będzie od nich chciał słyszeć przynajmniej najważniejsze szczegóły. Większość miała też ze sobą gotowe notatki, którymi się posługiwali. Dyskusja trwała więc z kilkoma ogłaszanymi przez papieża przerwami do bardzo późnego wieczora. Pod koniec Richard przedstawił sporządzony przez siebie zestaw problemów, które zostały wyartykułowane podczas zebrania i uznane przez jego uczestników za wymagające dalszego opracowania.

I. Problemy dogmatów i teologii:

- Niezgodności między orędziem Ewangelii a dzisiejszą doktryną Kościoła katolickiego

- Sposób uprawiania teologii i kontrola(?) nad teologami, sprawowana przez Kościół

- Dialog teologiczny z innymi wyznaniami chrześcijańskimi - główne przeszkody ze strony katolickiej.

- Biblijne i teologiczne rozumienie Kościoła jako wspólnoty, interpretacja urzędu papieskiego, biskupiego i kapłańskiego w Kościele w świetle pism Nowego Testamentu.

  1. Praktyczne sprawy kościelne:

- Organizacja życia w diecezjach i parafiach - rola i sposób funkcjonowania biskupów i proboszczów jako pasterzy i wiernych jako pełnopawnnych członków wspólnoty Chrystusa.

- Problem celibatu księży.

- Problem rewizji prawa kanonicznego i reformy tych jego dziedzin ,które nie przystają do Kościoła w nowych czasach.

- Problem udziału kobiet w życiu strukturalnym Kościoła, w głoszeniu orędzia ewangelicznego i w liturgii. Kobieta a urząd kapłański.

- Życie zakonne w Kościele, jego problemy i jego przyszłość.

- Rzym a Kościoły lokalne - problem centralizmu i (?) możliwej decentralizacji w kierowaniu Kościołem. Reforma kurii rzymskiej.

- Problem liturgii - wierność mysterium Jezusa i Kościoła a konieczny rozwój i zrozumiałość form liturgicznych w różnych Kościołach lokalnych i różnych grupach chrześcijan. Niezmienne mysterium Liturgii a zmieniająca się mentalność kolejnych pokoleń katolików.

- Wychowywanie chrześcijańskie, katechizacja (jak) i udzielanie (komu i na jakim etapie życia) sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego: Chrztu, Bierzmowania i Eucharystii.

  1. Sprawy etyczno-moralne:

- Problem regulacji poczęć - najbardziej palący, bo dotyczący życia

- Problem rozwiedzionych i powtórnie poślubionych katolików

- Problem uczestnictwa katolików w ruchach, partiach, organizacjach o celach sprzecznych z nauczaniem Kościoła / duchem Ewangelii

- Problem działalności duszpasterskiej Kościoła w rzeczywistościach społecznych, obcych duchowi Ewangelii: np. Zasady funkcjonowania duszpasterstwa w armiach, uczestnictwa ludzi i instytucji Kościoła w operacjach finansowych itp.

IV.Stosunek Kościoła wobec innych wyznań i religii:

- Praktyczne rozwiązania problemów ekumenicznych (rodziny mieszane wyznaniowo, liturgia ekumeniczna, wspólne kształcenie teologiczne, wspólne dzieła charytatywne)

- Współpraca międzywyznaniowa w życiu społecznym i politycznym

- Stosunek do wyznań niechrześcijańskich: buddyzm, islam, żydzi

Lista została natychmiast, podczas ostatniej przerwy, powielona w kilku egzemplarzach. Po krótkiej dyskusji na temat sposobu opracowywania tematów, zagadnienia rozdzielono pomiędzy obecnych, tworząc z nich dwu-trzyosobowe zespoły. Tak więc, z wyjątkiem kardynała Vardy`ego, któremu papież Tomasz powierzył problem kurii rzymskiej, każdy zajmował się więcej niż jednym. Papież dał im wolną rękę w dobraniu sobie kilku kompetentnych współpracowników według ich własnego wyboru, którzy w największej dyskrecji mieli wraz z nimi w ciągu miesiąca opracować roboczy projekt dalszego postępowania w danej kwestii, z uwzględnieniem aktualnej sytuacji w całym Kościele, ze wskazaniem na najlepsze możliwości szerszej dyskusji oraz ze wstępnymi postulatami, dotyczącymi ewentualnych potrzebnych zmian prawnych - to ostatnie z zachowaniem szczególnej tajemnicy. Kiedy niewielka grupa ludzi wychodziła przez bramę watykańską na plac św. Piotra, było już dobrze po drugiej w nocy.

* *

P

opołudniowe gazety rzymskie następnego dnia już zawierały (niewiele) faktów i (bardzo wiele) przypuszczeń, dotyczących wieczornego zebrania. Papież mógł być teraz już zupełnie pewny, że watykańskie ściany mają przynajmniej dodatkowe oczy, jeśli nawet ich uszy nie słyszą wszystkiego. Jego wnioski były logiczne: ktoś z Domu Papieskiego (a może więcej niż jeden ktoś) żyje z dwóch pensji - ta druga jest wypłacana przez jakiś wielki dziennik. Mało tego: ktoś inny brał zapewne pensję za eksperckie komentarze o wydarzeniach za spiżową bramą i, sądząc po ich treści, nie był to bynajmniej prosty dziennikarz, a raczej ktoś z wysoko postawionych ludzi Kościoła. Wystarczyło spojrzeć na nagłówki i podtytuły: „Druga Reformacja - z Rzymu?”,Nowy Luter już szykuje swoje tezy. Ale tym razem nie sam, lecz w gronie liberałów czy „Co może zrobić niemiecki papież. Czy grozi nam schizma?” Po przeczytaniu tego wszystkiego z pomocą Schmidthubera papież gratulował sobie, że poprosił kardynałów o pozostanie w Rzymie aż do swego ingresu na Lateranie - będzie mógł jeszcze z nimi porozmawiać, być może więc nie padną ofiarą takiej propagandy i będą mogli uspokoić hierarchię w lokalnych Kościołach. Ponieważ termin ten, był już za dwa dni, papież postanowił niczego nie prostować i nie dementować. Utwierdził się natomiast w postanowieniu o redukcji i możliwej wymianie personelu wokół siebie, z którego tego rodzaju szkodliwe przecieki brały swój początek. Trzeba było tylko tym ludziom, w ogromnej większości duchownym, znaleźć jakieś miejsca pracy bez szkodzenia Kościołowi. Niestety nie było to łatwe - dotąd bowiem prałaci z personelu Domu zwyczajowo zostawali biskupami w swoich rodzinnych krajach lub w przeróżnych komisjach Kurii dla najróżniejszych spraw kościelnych, czego papież w przypadku tak mało godnych zaufania osób zdecydowanie chciał uniknąć. Na razie postanowił więc tylko bacznie im się przyglądać, a bezpośrednią obsługę swojej osoby powierzyć naprawdę zaufanym ludziom. Znał ich wystarczająco wielu w kilku krajach - i niektórzy, wezwani przez Richarda w trybie pilnym, podjęli już swoją pracę w ciągu ostatnich dwóch dni. Ta mała wymiana personelu objęła także kuchnię i osoby sprzątające papieskie pokoje - papież Tomasz nie zapomniał o wydarzeniu sprzed trzydziestu lat, kiedy to otwarty i powszechnie widziany jako potencjalny odważny kontynuator reformy Kościoła papież Jan Paweł I po trzydziestu trzech dniach pontyfikatu niespodziewanie i w sposób do dziś przekonująco niewyjaśniony odszedł spośród żywych. Ów krótko urzędujący biskup Rzymu - Albino Luciani, już będąc kardynałem dał się poznać jako człowiek dialogu, delikatnie krytykował także sposób podejmowania przez Pawła VI decyzji w sprawie dopuszczalnych metod regulacji poczęć, był też zdecydowanym zwolennikiem raptownego ukrócenia skandali finansowych z udziałem watykańskiego banku i jego duchownych szefów. Stąd jego nagła śmierć była szeroko komentowana. Tym razem ryzyko nieoczekiwanej nagłej choroby najwyższego Pasterza było także możliwe - w końcu papież Tomasz jakby odkrył już przyłbicę, a jego wybór powszechnie już komentowano jako wzięcie kursu na reformę, i to dużego kalibru. Dwa dni, pozostałe do ingresu, upłynęły więc pod znakiem nowych zatrudnień i honorowych zwolnień. Ponadto, co zapewne i ważniejsze, papież odbył w tym czasie rozmowy w cztery oczy lub w bardzo małych grupach z kardynałami. Mówił im mało - chciał przede wszystkim usłyszeć od nich samych o najbardziej aktualnych i bolących problemach lokalnych Kościołów, z których pochodzili. Te rozmowy - toczone w obecności sekretarza i kardynała Vardy`ego, którego papież już poprosił o dłuższe pozostanie w Rzymie, utwierdziły ich wszystkich trzech w przekonaniu, że kierunek działań, który wyznaczyli sobie na pamiętnym wieczornym spotkaniu w Watykanie jest prawidłowy.

* *

U

roczysty ingres nowego biskupa Rzymu przebiegł bez większych nadzwyczajności. Wydawało się, że po pierwszych dość gorących dniach w środowiskach kościelnej centrali przyjęto już, choć bez entuzjazmu fakt, że papież ma zamiar zmienić niejedno, poczynając od sfery niedotykalnych dotąd symboli. Tak więc nie było już wielkiego zdziwienia, gdy okazało się na przykład, że dostojnicy Kurii i przełożeni generalni zakonów oraz pozostałe grubsze ryby kościelnego Rzymu nie będą koncelebrować Mszy inauguracyjnej na Lateranie, do której papież - oprócz kardynałów - zaprosił liczną delegację kleru diecezji rzymskiej - swoich nowych księży. Było ich około setki, z purpuratami dwakroć tyle, tak więc miejsca przy ołtarzu w bazylice po prostu nie starczyłoby dla innych. Nieco komentarzy wywołał fakt osobistego zaproszenia przez papieża najwyższych przedstawicieli nie tylko Kościołów Prawosławnego i Anglikańskiego, co było już dobrą tradycją, ale także przewodniczących federacji Baptystów, Metodystów i wielu innych kosciołów i zborów protestanckich. Podczas swej homilii zwrócił się do nich ciepło, jako do „braci w wierze, w chrzcie i w apostolstwie Jezusa Chrystusa”, co oczywiście musiało znów wywołać na plan pierwszy dyżurnych komentatorów. Miłe poruszenie wśród Rzymian wywołał fakt, że papież Tomasz celebrował po włosku, a zwróconą do nich część kazania wypowiedział także w tym języku - to efekt starań Richarda i dwóch prywatnych korepetytorów, z którymi pracował od pierwszego dnia po wyborze po dwie godziny dziennie. Obiecał swym nowym diecezjanom, że „najdalej za pół roku będą mogli rozmawiać ze swym pasterzem bez tłumacza”, czym wywołał spory entuzjazm. Cała właściwa uroczystość w rzymskiej katedrze laterańskiej była dość skromna: Składała się właściwie z wejścia, zajęcia tronu biskupiego, przyjęcia paliusza, znaku godności metropolity rzymskiego, który przynieśli mu dwaj przedstawiciele kapituły rzymskiej i samej Mszy świętej. Potem papież spotkał się z ludem Rzymu na placu św. Piotra, odmówił z nim „Anioł Pański” i jeszcze raz udzielił tradycyjnego błogosławieństwa „urbi et orbi”. Motywem niedługiego przemówienia, które z pomocą tłumacza wygłosił w tym miejscu były słowa z Ewangelii Marka: „...nie bójcie się”, tak przypominające te, którymi otworzył niegdyś swój pontyfikat Jan Paweł II. Tym razem jednak - i wielu to zaczynało rozumieć - szło także o uśmierzenie innych obaw: lęku przed zmianami, przed nieznaną reformą, o której tak wielu już w ostatnich dniach mówiło i pisało, a niektórzy z przekąsem i odcieniem strachu nazywali reformacją. Papież, nie wdając się w szczegóły, próbował tu wobec tłumu nawiązać rodzaj polemiki z tym, co o nim i jego domniemanych zamiarach pisała ostatnio prasa. Mówił o wspólnocie Jezusa, która idąc przez wieki stara się zawsze pozostawać wierna Jego orędziu. On to „jest Głową Kościoła”, Jego słowo tym, co go „tworzy i nadaje mu treść i kierunek” - a wiele innych, choćby głęboko zakorzenionych tradycji i instytucji - „rodzajem płaszcza, koniecznego, lecz z czasem starzejącego się i wymagającego wymiany”. Lecz przecież człowiek rośnie, zmienia się jego sylwetka, czasem zmieniają się jego potrzeby i dlatego musi bez żalu czasem schować stare ubrania w szafie, a sprawić sobie nowe, takie, które będą mu lepiej służyć. Dawno już ludzie nie słyszeli tak obrazowej homilii na tym placu, tak prostej i wyraźnej w swej wymowie. Papież mówił ją zresztą bez kartki, było widać, że choć ją dobrze przemyślał, mówi ją „na świeżo”, że dopowiada i ilustruje, jak dobry kaznodzieja w parafii, nie jak najwyższy autorytet, okręcający swoje okrągłe zdania w gąszczu cytatów z Ojców, dokumentów kościelnych i własnych pism. Tomasz Hagenauer, dotychczasowy biskup Mainz w trzeźwych Niemczech, sam siebie nigdy nie uważający za typ proroka, wydawał się szybko znajdować odpowiedni język - ludzie słuchali go tak uważnie, jak chyba nikogo w tych czasach nieważnych słów, słów, które atakują ze wszystkich stron i już dawno straciły swoje pierwotne znaczenie. Ten tłum, stojący na placu, nie wiwatował co chwila, ale był zasłuchany, nie skandował, ale współmyślał. Rozszedł się potem do domów i z pewnością w wielu z nich przemówienie nowego biskupa Rzymu wywołało po raz pierwszy od lat poważne i głębsze w treści rozmowy na temat wiary i Kościoła.

* *

P

ierwsze dni sierpnia 2008 roku były w rzymskiej kurii gorące, dosłownie i w przenośni. Papież, po rozmowach z odpowiedzialnymi za poszczególne dykasterie zdecydował się na pierwsze posunięcia personalne. Nie byłoby to w ogóle niczym nadzwyczajnym - każdy kolejny papież dokonywał pewnych zmian - gdyby nie tak szybki ich termin i gdyby nie papieskie rozporządzenie, które zmiany kadrowe poprzedziło, a właściwie większość z nich spowodowało. Spadło ono jak grom z jasnego nieba i kompletnie zaskoczyło najwyższych rangą urzędników Watykanu. Oto czwartego sierpnia papież zarządził, że po ukończeniu 67 lat każdy pracownik kurii ma obowiązek przejść na emeryturę, niezależnie od rangi kościelnej, którą piastuje. Dotknęło więc to zarządzenie także prefektów i sekretarzy kongregacji i papieskich komisji, kardynałów i arcybiskupów, a właściwie głównie ich. Na szczytach kurialnej hierarchii średnia wieku oscylowała bowiem wokół siedemdziesiątki. Byli to w znakomitej większości jeszcze nominaci Jana Pawła II, po części pochodzący ze środowisk związanych z prałaturą personalną „Opus Dei”, powszechnie i nie bez racji kojarzoną z katolickim integryzmem i ultrakonserwatyzmem. Ludzie ci, którzy w latach dziewięćdziesiątych weszli do kurii w sporej gromadzie, zajmowali w niej stopniowo coraz poważniejsze stanowiska i praktycznie kierowali Kościołem w ostatnich latach pontyfikatu papieża Wojtyły. To oni decydowali o nominacjach biskupich przełomu wieków, oni byli autorami większości doktrynalnych dokumentów polskiego papieża, oni zajmowali bezkompromisowe stanowisko we wszystkich praktycznie spornych sprawach w Kościele ostatnich kilkunastu lat. Papież Jan Paweł III, z mozołem usiłujący utrzymać spokój wewnętrzny pośród kleru, praktycznie w niczym nie naruszył ich decydującej pozycji w kurii. Od czasu do czasu był zaledwie w stanie przebić się przez ich cichą obstrukcję i mianować kogoś „w terenie” według swej własnej koncepcji, co często ratowało grożącą niemal rewoltą wśród katolików sytuację niejednego lokalnego Kościoła. Takimi nominatami byli między innymi Hagenauer i Vardy. I teraz właśnie ci dwaj - bo Vardy wydawał się być głównym doradcą papieża - uderzyli w najczulszym punkcie: wraz z odejściem sędziwych notabli na czele z siedemdziesięciojednoletnim kardynałem Galiani, stanowiących dwie trzecie kierowniczej kadry kościelnego centrum, kuria stawała się nagle reformowalna. Ale nie było to jedyne posunięcie papieża: kurię odchudzono. Na wiele stanowisk, opuszczonych przez starą gwardię, nie mianowano chwilowo nikogo, kilka komisji scalono w jedną, wielu etetowym pracownikom średnich szczebli - duchownym - zaproponowano posady duszpasterskie w poszczególnych włoskich, i odpowiednio do ich narodowości hiszpańskich, polskich, niemieckich i innych diecezjach. Papież w pismach, skierowanych do nich, przypomniał im, że są przede wszystkim księżmi, wyświęconymi do udzielania sakramentów i nauczania wiary, do przewodniczenia lokalnym wspólnotom chrześcijańskim, od dziesięcioleci borykającym się z brakiem prezbiterów. Zaapelował do nich, „by oddali się temu posługiwaniu z całą energią i miłością do braci i sióstr naszych, wierzących w Chrystusa, a nie mających księdza”. Jakkolwiek niektórzy długoletni kurialiści, osłuchani już od dawna w świętawo brzmiących frazesach kościelnej chińszczyzny odczytywali w tych slowach odwołujących ich dekretów nawet drwinę, papież myślał to poważnie. Pochodził z kraju, gdzie brak księży od trzydziestu lat dawał się Kościołowi mocno we znaki i sam jako biskup skutecznie „odklerykalizował” swoje diecezjalne urzędy, zastępując cennych duchownych sprawdzonymi świeckimi teologami mężczyznami i kobietami. Teraz zamierzał dokonać tego samego w centrali, z kilku powodów. Po pierwsze, chciał odmłodzić kurię, co mu się już udało. Po drugie, pragnął, aby ludzie, mający wspierać go w zamierzonym dziele reformy, mieli szerokie spojrzenie na Kościół jako na wspólnotę wszystkich wierzących, nie zaś typowe dotąd dla kurii „klanowe” postrzeganie tegoż Kościoła jako armii duchownych i zakonników, wykonujących polecenia Rzymu, a w ogóle nie liczących się ze zdaniem ludzi świeckich „Kościoła słuchającego”, jak to za Piusem XII i Janem Pawłem II chętnie powtarzano w tych kręgach. Po trzecie wreszcie, tylko z nowymi ludźmi, nie przyzwyczajonymi jeszcze do wszechwładzy kurii mógł wykonać swój zamiar drastycznego ograniczenia jej kompetencji w stosunku do lokalnych Kościołów, czyli - daleko idącej decentralizacji.

Rozdzielono polityczne stanowisko Sekretarza Stanu Stolicy Apostolskiej, którym został polski prawnik, kardynał Gromek i papieskiego generalnego wikariusza czyli odtąd moderatora odchudzonej Kurii: został nim kardynał Vardy, co gwarantowało właściwy kierunek pracy i lojalność wobec papieża. W tej sytuacji mało prawdopodobnym stało się kierowanie sprawami Kościoła zza kulis przez ludzi kurii.

* *

„Wasza Świątobliwość!

Piszę ten list, bo kocham mój Kościół. Urodziłem się w nim, wychowałem, służę mu już pięćdziesiąt lat jako kapłan. Wiernych, powierzonych mej kapłańskiej pieczy wychowywałem niezachwianie w wierności Papieżowi, Namiestnikowi Chrystusa na ziemi i następcy Apostołów. Tak mnie uczy święta nauka katolicka, tak przekazuję to innym. I oto teraz, pod koniec życia, oddanego jedynemu, świętemu i katolickiemu Kościołowi słyszę o „zmienianiu szat” i „innych czasach”. Nie pierwszy raz się dowiaduję, że jestem „wczorajszy” i nieżyciowy, ale tym razem i tego nie mogę pojąć, słyszę to z ust Najwyższego Pasterza, któremu Pan nasz zlecił, jako Piotrowi naszych czasów, prowadzenie swego stada i posługę jedności. Nie rozumiem już świata, nie rozumiem tego supernowego Kościoła. Czy teraz mamy przestać odprawiać Najświętszą Ofiarę Mszy świętej i bratać się z najróżniejszymi błądzącymi braćmi na ich warunkach? Czy baptyści i metodyści, nonkonformiści i jak się tam oni jeszcze nazywają, są bliżsi Biskupowi Rzymu niż jego wierni synowie i bracia, biskupi katolickiego Kościoła? Czy myliliśmy się przez dwa tysiące lat, a teraz dopiero oświeciła nas prawda? Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę i nie chcę przekreślić całego mojego pasterzowania! Ojcze święty, Piotrze żywy! Ośmielam się, z całą pokorą, jaka przynależy Twojemu urzędowi, napomnieć Ciebie, jak kiedyś Paweł Apostoł napomniał Piotra - nie czyń tego! Nie osłabiaj swego własnego apostolskiego autorytetu, nie doprowadzaj do rozerwania Jedynego Kościoła przez partykularne mody i „nowoczesne” trendy! Namyśl się nad historią Twego urzędu i nie zdradzaj jej! Nie słuchaj podszeptów tak zwanych reformatorów i liberałów, takimi ludźmi Zły posługiwał się już od początku, aby zniszczyć Kościół. Oddaję Cię w opiekę Matce Najświętszej, aby czuwała nad Tobą i nie dała Ci odejść od Twego Piotrowego powołania! Modlę się za Ciebie do niej, Ojcze Święty!

W posłuszeństwie i synowskim oddaniu: Giovanni Grametti, proboszcz i prałat honorowy

„Drogi księże Prałacie, bracie w powołaniu!

Bardzo chciałem odpowiedzieć Ci na twój list osobiście, dlatego potrwało to nieco dłużej. Dziękuję za dowody przyjaźni i szacunku, dziękuję za szczere słowa. Na pewno różnimy się w wielu rzeczach, lecz łączy nas gorąca miłość do Kościoła, którą tchną słowa Twego listu. I właśnie z tego samego głębokiego uczucia rodzącego się z wiary w żyjącego Pana Jezusa który jeden tylko jest w pośrodku swego Kościoła, ja, postawiony przez wybór braci moich na urząd biskupa rzymskiego postanowiłem podjąć się, wraz z innymi, gorąco wierzącymi katolikami, tego dzieła, które uważam za konieczne, aby Jego słowo było skutecznie głoszone i słuchane, aby ludziom szukającym Boga w Kościele katolickim udało się Go odnaleźć, by nic im Go nie zasłoniło. Także i mój urząd! Przecież to Pan nasz i Jego Ewangelia jest wytyczną naszego życia! To On jest Drogą pewną do Zbawienia, do pełni życia, do realizacji każdego z nas! To jego naukę mamy, każdy dla siebie, co dzień na nowo odczytywać z kart świętego Pisma. Wszyscy jesteśmy Jego uczniami, i ja także, i Ty, i każdy chrześcijanin. Wszyscy, ciągle na nowo, musimy pytać siebie samych i innych, braci i siostry, czy dobrze stoimy, utwierdzeni w Prawdzie. Nie może być przecież lepiej i gorzej wierzących Chrystusowi, jeśli to właśnie Jego postawimy na środku nas. I dlatego bratam się z tymi wszystkimi, którzy, tak jak my, z Niego są, którzy w Jego imię zostali ochrzczeni. I choć pochodzą z różnych tradycji, rozdzieleni z nami przez wieki sporów, rozłamów, wojen, prywatnych ambicji, politycznych interesów i teologicznych kłótni, to przecież tego samego Słowa słuchają i tą samą Drogą kroczą - drogą Jezusa Chrystusa, jedynego Zbawiciela i Pośrednika Przymierza. W sercach więc jesteśmy jedno, łączy nas wyznanie wiary w Trójjedynego Boga, w Jezusa, Jego Syna, posłanego do nas i dla nas, w Chrzest i Wieczerzę Pańską, w życie wieczne u Boga. Dzielą zaś tradycje, kanony, instytucje, urzędy i różne obrządki, wszystkie one drugorzędne wobec Jego Orędzia. Nie chcę ich zniszczyć, nie pragnę przymusowej jednolitości. Uważam, że w podstawowej jedności, którą Pan nam nakazał i o którą się dla nas modlił, mamy prawo do różnic w tysiącu spraw, i tak to pewnie pozostanie. Nie chcę natomiast, aby urząd biskupa Rzymu, który w tradycji chrześcijańskiej miał służyć jedności braci, był przeszkodą dla tej jedności. Chcę, by łączyło nas bez przeszkód to wszystko, co łączy na wspólnej podstawie, a to, co jest inne, niech nas tylko różni, ale nie dzieli! W tym kierunku zrobię, co będę umiał, a Ciebie, bracie, proszę o Twoją pomoc, na ile możesz i Twoją modlitwę.

Twój Tomasz Hagenauer, biskup rzymski

* *

J

eszcze w okresie, w którym zazwyczaj w Rzymie nic się nie działo z okazji ogólnych urlopów wikariusz papieski, kardynał Vardy zwołał zebranie ogólne Kongregacji Doktryny Wiary. Była to jedna z tych instytucji watykańskiech, które posiadajły najdłuższą i najbardziej obfitą w wydarzenia historię. Dawna jej nazwa brzmiała: Święta Inkwizycja, następnie Święte Oficjum. Czuwała ona od końca XVI wieku nad czystością wiary katolickiej. Nie miała wprawdzie nic wspólnego z osławioną inkwizycją hiszpańską, posyłającą setki ludzi na stos albo na galery, niemniej z racji swych funkcji i z powodu autorytarnych sposobów działania cieszyła się aż do Soboru Watykańskiego II ponurą sławą wśród bardziej otwartych teologów i pisarzy katolickich. Zajęcie się czyjąś sprawą przez Świętą Kongregację z reguły oznaczało wtedy zawieszenie lub odebranie mu prawa nauczania, zakaz publikacji książek, często zawieszenie w prawach jako duchownego, nazywane oficjalnie suspensą. Jej „ofiarami” padli tak znaczący myśliciele katoliccy jak Teilhard de Chardin, jezuita, czy Ives Congar albo Henri de Lubac. Ten pierwszy do śmierci nie mógł publikować, dwaj następni zostali „rehabilitowani” przez Sobór, który przyjął wiele ich teologicznych wniosków za swoje i zrealizował część ich postulatów pastoralnych. Zostali nawet mianowani kardynałami, aby w jakiejś mierze wynagrodzić im poprzednie prześladowanie. Za pontyfikatu papieża-reformatora Jana XXIII jej prefekt, kardynał Ernesto Ottaviani był głównym wrogiem wszelkich zmian w Kościele i wokół niego ogniskowała się opozycja wobec poczynań papieża Jana. Po Soborze, w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku, Kongregacja działała znacznie delikatniej, bo Paweł VI nie chciał dodatkowo zaogniać sytuacji w reformującym się Kościele. W tych czasach zmieniła też nazwę na Kongregację Doktryny Wiary, aby mniej kojarzyć się ze swą niechlubną przeszłością. Niemniej istniała nadal, a personalnie zaszły w niej nie tak duże zmiany. To na jej koncie była bezpardonowa rozprawa z francuskim ruchem księży-robotników oraz południowoamerykańską teologią wyzwolenia. Z pewnością, działała ona w interesie kościelnej jedności, ale to nie minimalny choćby dialog, lecz dochodzenie, proces i restrykcje aż do odsunięcia z kapłaństwa i nawet z Kościoła włącznie były sposobami jej „zajmowania się” kościelnymi liberałami, jak ich określano. W wyniku małej rewolucji personalnej w Watykanie, dokonanej przez papieża Tomasza Kongregacja nie tylko została poważnie odchudzona, ale wręcz sparaliżowana w swej pracy - papież nie mianował na miejsce jej prefekta i sekretarza nikogo nowego, nie zastąpil nikogo z jej wydelegowanych do pracy duszpasterskiej stałych pracowników, nie mianował też w niej, jak w innych, nowych świeckich urzędników. Przy tej okazji kardynał Vardy wyjaśnił głównym członkom kongregacji, czyli kardynałom z kurii i kościelnego „terenu”, że powodem tych vacatów jest planowana generalna reorganizacja urzędu, która ma nastąpić w krótkim czasie. Oto właśnie dzień ów nadszedł. Pozostali po poprzedniej „czystce” pracownicy Kongregacji zebrali się na audiencji w Watykanie, bo papież nie chciał zebrania z nimi odbyć w siedzibie ich instytucji, w Palazzo Uffizii. Tym samym podkreślił, że ma zamiar podjąć suwerenną decyzję, dotyczącą jednego z urzędów jego kurii, a nie pertraktować czy dyskutować.

Papież zajął miejsce na krześle, które kazał już przed wieloma dniami wstawić zamiast dotychczasowego tronu, mówiąc, że katedra biskupia wystarcza mu jedna - w jego kościele. W jego otoczeniu, prócz Vardy`ego i Schmidthubera, towarzyszących mu ostatnio we wszystkich niemal oficjalnych spotkaniach w urzędach, obecni zauważyli sędziwego biskupa Lehmanna, kardynała Gromka i pięcioro dość znanych i uznanych teologów, z tego dwoje, o których wiedziano, że uczestniczyli w tajemniczej naradzie w pierwszych dniach pontyfikatu Tomasza. Znaczyło to dla nich, że nadeszło ostateczne rozstrzygnięcie, którego się obawiali i którego oczekiwali, niepewni swych dalszych losów. Co ich dodatkowo niemile zdziwiło, na sali było także kilkunastu reporterów największych katolickich dzienników z całego świata a także niedawno mianowana rzeczniczka prasowa Watykanu, pani Marta Dupont, dotychczas znana autorka katolickich programów z Belgii. Obecność tych ludzi oznaczała, że zebranie było najzupełniej publiczne, a katolickie masy już jutro będą miały dokładny i dość obiektywny - dzięki wielości źródeł - obraz tego, co papież robi w swojej kurii. Widać było, że Tomasz Luter I, (jak go ostatnio nazwały anonimowe komentarze w konserwatywnych pismach kilku bardziej fundamentalistycznych wspólnot katolickich), szybko się uczył. Mimo początkowej powściągliwości, nie miał zamiaru pozostawić swoim krytykom na stałe inicjatywy medialnej.

Papież przemówił bardzo konkretnie - do tego stylu zebrani już się zdążyli w ostatnich tygodniach przyzwyczaić. Stwierdził, że instytucje, powoływane przez papieży poprzez wieki miały i starały się służyć dobru Kościoła. Ludzie, do nich powołani, czynili to w większości według najlepszej swej woli, z bardzo dobrym lub mniej dobrym skutkiem. Kongregacja inkwizycji, Święte Oficjum, Kongregacja Doktryny Wiary przez wieki spełniała funkcję kontrolną w odniesieniu do jedności katolickiej wykładni wiary chrześcijańskiej. Czyniła to różnymi metodami i w zależności od ogólnych sposobów, panujących w danych czasach oraz od potrzeb chwili, tak, jak je rozumieli biskupi Rzymu, spełniający rolę najwyższego i ostatecznego doczesnego autorytetu w Kościele. W naszych czasach papież czuje się przede wszystkim sługą jedności chrześcijańskiej, a w sprawach wiary pragnie, tak jak wszyscy chrześcijanie, przede wszystkim słuchać Pisma świętego i tego, co nam przekazali święci Ojcowie pierwszych soborów niepodzielonego Kościoła, którzy w „Credo” sformułowali, zgodnie ze świętymi Pismami i nauką Apostołów podstawowe prawdy wiary, którym chrześcijanie od wieków pozostają wierni, a które jako jedyne w sposób absolutnie zobowiązujący powinny stanowić kryterium chrześcijaństwa. Mniej więc teraz potrzeba mu urzędu, kontrolującego w sposób przymusowy naukę teologów albo przygotowującego w sposób centralny i wydającego instrukcje do biskupów, którzy często lepiej znają swe warunki lokalne, a przecież nie śmiemy wątpić w ich wierność Ewangelii. Postanowił on zatem zlikwidować kongregację. Od tej pory Rzym nie będzie już kontrolował prawomyślności teologów, przyznawał im lub odbierał misję kanoniczną do nauczania i oceniał zgodności z oficjalną doktryną. Tę funkcję rozwiążą w sposób praktyczny biskupi wraz ze swoimi synodami. Oni to wiedzą lepiej, komu mogą powierzyć w swym kraju i w swej diecezji chrześcijańskie wychowanie nowych pokoleń i nauczanie katolickiej teologii. Na usługi jednak tych biskupów, którzy nie posiadają odpowiedniej ilości wykształconych teologów, aby im doradzali, jak również dla pomocy w rozstrzyganiu spornych spraw, dla arbitrażu, o ile bedzie on potrzebny i zostanie o to poproszone, biskup Rzymu powoła i utrzyma komisję biblijno-teologiczną, zlożoną z największych autorytetów w swoich dziedzinach, wyłonioną przez uczelnie i wydziały teologiczne oraz konferencje Biskupów poszczególnych krajów, która regularnie będzie spotykała się w Rzymie lub na innym miejscu i podejmowała próbę określania ogólnego stanowiska. Nie będzie przy tym stosowała żadnych sankcji, a jedynie zadecyduje, czy można danemu poglądowi przyznać oficjalnie określenie katolickiego i zalecić go. Sam papież będzie reprezentowany w komisji przez swego delegata, który nie będzie w niej miał rozstrzygającego głosu. Na jego wniosek jednak i po zapoznaniu się osobistym ze sprawą będzie on mógł (lecz nie będzie musiał) rozstrzygnięcia komisji również podpisać, jeśli uzna, że warto, by były one uznane za szczególnie warte uwzględnienia przez teologów i wiernych. Podpis ten nie będzie miał w żadnym razie wagi nieomylnej decyzji, nie będzie równoznaczny tym bardziej z ogłoszeniem nowego dogmatu, której to prerogatywy biskup Rzymu raz na zawsze się zrzeka. Nie stoi on bowiem na miejscu Pana, aby decydować o rozumieniu prawdy Bożej przez wiernych, a jedynie jako następca Apostołów wraz z innymi biskupami, z woli Kościoła pierwszy pośród nich ma przypominać orędzie Chrystusa, które każdy chrześcijanin sam powinien wciąż poznawać i zgłębiać, i interpretować jako wskazanie drogi dla własnego życia. W tym miejscu papież przeczytał krótką listę teologów, których on sam zaprosił do nowej komisji - było na niej osiem najbardziej uznanych nazwisk ludzi z trzech kontynentów - i zwrócił się do konferencji biskupów i uczelni teologicznych o wysłanie do niej w ciągu dwóch miesięcy po jednym swoim przedstawicielu. Ustalenie projektu szczegółowego trybu prac komisji pozostawił owym ośmiu pierwszym członkom, a jej tymczasowym koordynatorem mianował prałata profesora Braganca, Portugalczyka, pracującego dotąd jako konsultor w kongregacji i uchodzącego powszechnie za najbardziej otwartego spośród jej etatowych pracowników. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się na niego. Ksiądz ten, wykładowca rzymskiego uniwersytetu Gregorianum, którego jeszcze przed pół rokiem Galiani chciał się pozbyć, był sam kompletnie zaskoczony wyborem papieża. Miał być oto jednocześnie grabarzem starej kongregacji i akuszerem nowej komisji teologicznej.

W końcu papież podziękował dotychczasowym pracownikom kongregacji z ich oddanie dla Kościoła i ich dotychczasową pracę i jeszcze raz zachęcił ich, by oddali wszystkie swe zdolności i energię swym diecezjom i zakonom, z których przyszli do kurii i do których teraz powracają.

* *

T

ego się tak szybko nikt nie spodziewał. I mało kto domyślał się, dlaczego to poszło tak błyskawicznie. Papież i jego najblizsze otoczenie jednak wiedzieli, co robią. Zapobiegli w ten sposób otwartemu buntowi wśród personelu kurialnego, który miał być wsparty przez wcale liczną grupę prałatów i biskupów, pełniących w Rzymie ciągle jeszcze rozliczne ogólnokościelne funkcje. Zostali o nim ostrzeżeni właściwie w wyniku przypadku: pewien szeregowy pracownik kurii, którego internetowy adres służbowy był w spisie u jednego z urażonych i zaniepokojonych prałatów, przez przeoczenie także otrzymał od niego elektroniczną pocztę, zawierającą między innymi fragmenty planu działania tej grupy na najbliższe tygodnie. Zorientowawszy się, że idzie tu o jawne wypowiedzenie posłuszeństwa papieżowi, uznał za swój obowiązek przekazać list szefowi kurii, a tym był już od kilku dni kardynał Vardy. W ten sposób papież wiedział, że szykuje się kampania prasowa przeciwko jego planom, wiedział w ogólnych zarysach, gdzie mają ukazać się publikacje, mógł się także łatwo domyślić, kto za nimi stał. Nieostrożny prałat, odpowiedzialny najwyraźniej za medialną stronę akcji, wysłał bowiem swoim kolegom krótkie streszczenia mających się ukazać artykułów i zarys tematyki przygotowywanych w redakcjach katolickich kilku dużych krajów programów telewizyjnych. Przesłał także - najwyraźniej do konsultacji - gotowe wywiady kilku ważnych osobistości spośród społecznie i politycznie zaangażowanych katolików a także dwóch biskupów - szefów Konferencji biskupich swych krajów - w których w sposób niezbyt zaowalowany mówiło się o „poważnym zagrożeniu podstaw katolickiej wiary i ciągłości Kościoła” i wzywało „wszystkich, którym drogi jest Kościół do usilnych modlitw za kierujących nim, za Ojca Świętego i jego współpracowników”. Znalazła się nawet w owych wywiadach wypowiedź, która zwracała się do samego papieża, aby „strzegł się błędnych decyzji, które mogą mieć nieodwracalne skutki, a są efektem podszeptów wrogów Kościoła”. W języku oficjalnego katolicyzmu, przynajmniej w tym dotąd stosowanym w orędziach, kazaniach i oficjalnych wypowiedziach hierarchów takie słowa były otwartym oskarżeniem skierowanym pod adresem papieża i z pewnością mialy w zamyśle autorów pociągnąć za sobą ogólnokościelną konfrontację. Większość spośród zaangażowanych w akcję była bezpośrednio lub pośrednio (np. jako byli wspólpracownicy) związana z kongregacją doktryny wiary i jej - byłym już - szefem, kardynałem Galianim.

W tej sytuacji nie można było zwlekać. Biskup Lehmann, kardynał Gromek i pozostali, którzy wraz z nim podjęli się opracowania zasad reformy kurii lub kontroli nad teologami zostali poproszeni o natychmiastowe przybycie do Rzymu i błyskawiczne dokończenie swego projektu. Ponieważ oficjalnie miała to być tylko reorganizacja jednego z urzędów kurii, papież mógł tego dokonać bez dłuższych przygotowań i konsultacji. Zwołał więc po prostu zebranie i ogłosił swoją decyzję. Głos byłych pracowników nieistniejącej kongregacji nie miał już takiego znaczenia na forum Kościoła co członków najwyższego gremium, czuwającego nad czystością wiary - zresztą odtąd ich ewentualne wypowiedzi mogły zostać odebrane po prostu tak, jak się w świecie odbiera rewanż zwolnionego pracownika firmy za odsunięcie.

* *

T

Przecież papież w tym momencie rezygnował ze swej najważniejszej prerogatywy w Kościele - ostatecznego definiowania i podawania do wierzenia dla wszystkim katolikom prawd wiary, i to w sposób zobowiązujący. Z pewnością usuwał tym samym główną bolączkę większości teologów, którzy od dziesiątek lat czuli się traktowani niepoważnie. Ostatecznie wyniki ich najbardziej choćby dogłębnych badań nad Pismem Świętym i najściślej pozostające w kontekście ewangelicznego orędzia wnioski nie miały żadnego znaczenia dla Kościoła, jeśli urząd rzymski z jakiegokolwiek powodu ich nie uznał, a stawały się nawet z gruntu błędne i szkodliwe, jeśli je odrzucił. Żadna nauka nie może się rozwijać, jeśli nakłada jej się taki kaganiec. Hagenauerowi chodziło jednak w pierwszym rzędzie nie o swoiste wyzwolenie teologii z okowów, w które ją zamknął Sobór Watykański I, ogłaszając na żądanie papieża Piusa IX w roku 1971 dogmat o papieskiej nieomylności.

Chodziło mu bardziej o usunięcie czegoś, co sam jako ksiądz i biskup uważał za wielki problem Kościoła - o , jak to kiedyś sam nazwał „niemożność samookreślenia się wierzących ludzi wobec Ewangelii w ramach ich kościelnej wspólnoty”. Katolik nie mógł właściwie rozmawiać o Piśmie świętym w swoim Kościele i za swoim duszpasterzem, nie mógł go dla siebie samego odczytać inaczej, niż mu to kazała tradycja kościelna, katechizmy i wypowiedzi papieży w encyklikach, których i tak nie rozumiał a zresztą i nie czytał. Nie znając ich zaś dogłębnie, nie mógł podjąć dyskusji z kimś, kto obrzucał go cytatami z owych oficjalnych wypowiedzi „Urzędu Nauczycielskiego”, zdań obowiązujących w sumieniu, przez których nieuznanie sam by się usunął z kręgu prawowiernych. Zarówno sam Hagenauer, jak i bardzo wielu jego kolegów duchownych, włącznie z biskupami - którzy jednak rzadko się do tego przyznawali - widzieli w tym niemożliwe do zaakceptowania skrępowanie nie tylko rozumu ludzkiego, szukającego w chrześcijaństwie prawdy i chcącego prowadzić dialog z Jezusem, mówiącym na kartach Ewangelii. Widzieli w tym jedno z prawdziwych źródeł kryzysu Kościoła i jego niepopularności wśród młodych ludzi, którzy, zwyczajnie, czuli się w nim traktowani nie na serio i szukali sobie innych partnerów do dialogu. Kościół bowiem oficjalny nie rozmawiał z nimi - on ich tylko nieustannie pouczał, i czynił to według swojej, niekoniecznie jedynej interpretacji Słowa Bożego. Wielu mądrych ludzi wśród pasterzy, którzy sami bardzo usilnie próbowali ukazywać młodym ludziom wartość wiary we wspólnocie, czuło się skrępowanych tą sytuacją i obwiniało ją za to, że młodzież tak masowo nie przyjmowała religii swoich rodziców i dziadków. Teraz ta przeszkoda miała zostać przynajmniej częściowo usunięta - nikt nie będzie cenzurował rozmowy o Bogu w Kościele, a papież nie będzie już dyktował wszystkim wierzącym, jak mają w Boga i Bogu w swoim życiu wierzyć.

Wreszcie stwierdzenie papieskie o nieogłaszaniu w przyszłości żadnych dogmatów było zachętą dla innych wyznań chrześcijańskich do podjęcia poważniejszego dialogu ekumenicznego. Z kimś, kto przestaje uważać się za nieomylnego, można zacząć poważnie rozmawiać, można też mieć nadzieję na sukces, na kompromis w wielu dziedzinach. Można faktycznie ustalić jakąś podstawę jedności i nie obawiać się zaskoczenia przez kolejne wypowiedzi, które cofną dialog do punktu wyjścia lub zgoła go zniszczą. Słowa papieża mogły też być dla bratnich Kościołów i wspólnot sygnałem, że można będzie być może podjąć także dyskusję o tych historycznych już dogmatach, które, już po zerwaniu jedności postawiły prawdziwy mur między katolicyzmem a resztą chrześcijaństwa: sam dogmat o nieomylności, dwa dogmaty maryjne: o Niepokalanym Poczęciu Marii i Jej Wniebowzięciu. Tych „prawd wiary” wielu chrześcijan nie było w stanie przełknąć, bo nie tylko nie miały one podstaw w Biblii, poza naciąganymi fragmentami, dotyczącymi zupełnie innych sytuacji, ale i nie wnosiły nic nowego do Bożego Objawienia i w związku z tym nie były nikomu potrzebne do zbawienia. Po co więc miały dzielić wierzących? Czy nie można wierzyć w nie bez obowiązku, jeśli ktoś chciał, nie narzucając ich pod groźbą herezji innym?

Papieskie krótkie stwierdzenie o dogmatach otwierało więc zupełnie nowy wymiar reformy, której się spodziewano, idący dalej niż wszystkie dotychczasowe procesy odnowy w katolickim Kościele. Ale z pewnością nie mogło to być ostatnie słowo w tej sprawie. Wszyscy, którzy na codzień mieli do czynienia z teologią zdawali sobie natychmiast sprawę z tego, że to, co usłyszeli zebrani na swym ostatnim spotkaniu członkowie byłej już kongregacji i co natychmiast przekazały media było jedynie otwarciem niesłychanie ważnego tematu, powiedzeniem litery A, po której trzeba było wypowiedzieć cały alfabet.

* *

P

apież miał zresztą jeszcze inny problem. Od ponad dwóch miesięcy, od śmierci Jana Pawła III na podpis czekały liczne nominacje na wakujące siedziby biskupie oraz na stanowiska biskupów pomocniczych. Poprzednik papieża Tomasza zresztą także w ostatnim półroczu swego pontyfikatu jakoś dziwnie nie spieszył się z podpisaniem gotowych już bulli nominacyjnych, tak że do ostatecznego zatwierdzenia lub do decyzji było już kilkadziesiąt tego typu spraw. W pierwszych tygodniach pontyfikatu papież nie miał ani czasu na namysł, ani możliwości konsultacji w tych sprawach - zresztą nikt się wtedy temu specjalnie nie dziwił. Jednak kiedyś musiał nadejść dzień, w którym w taki czy inny sposób trzeba będzie naznaczyć pasterzy dla osieroconych diecezji. Tak więc w połowie września, kiedy jeszcze nie ucichły gorące dyskusje nad kasacją Kongregacji Doktryny Wiary, biskup rzymski zaczął zapoznawać się z kandydaturami, zgłoszonymi mu do podpisu przez Kongregację Biskupów. Przeglądał je dokładnie, lecz nie podpisał na razie żadnej. Zdawał sobie sprawę, że i w tej dziedzinie należy ustanowić nowe regulacje prawne. Dotąd, niezależnie od przepisów prawa kanonicznego, zawartych w kanonie 377, a przewidujących konsultacje w gronie biskupów i pośród kleru diecezjalnego i zakonnego, ostateczną decyzję podejmował Rzym, a konkretnie zapadała ona w Kongregacji Biskupów, która sporządzała dla papieża gotowe listy wybranych i bulle nominacyjne. Wszystko to odbywało się pod osłoną prawa, które we wstępie do kanonu 377 stwierdzało: „ Papież mianuje biskupów w sposób nieskrępowany albo zatwierdza wybranych zgodnie z prawem”. Praktycznie stosowana była pierwsza możliwość - Biskup Rzymu, a konkretnie jego urzędnicy z kongregacji podejmowali decyzję, sugerując się co najwyżej zdaniem swych przedstawicieli w terenie - nuncjuszy papieskich w poszczególnych krajach. Przy tym wcale nie dziwił fakt, że biskupami zostawali nader często księża, którzy odbywszy swoje studia doktorancki czy licencjackie w Rzymie byli tam lepiej znani. Niezależnie więc od ich osobistych zalet (albo ich braku) oraz posiadania przez nich lub nie autorytetu wśród diecezjan, można było liczyć na ich przywiązanie do rzymskiej stolicy, do kolegów ze studiów, a nawet czasem wprost do kurii, w której nierzadko pełnili poprzednio pomocnicze funkcje. Papież sam jako niemiecki ksiądz i jako biskup zetknął się wlielokrotnie nie tylko z niechęcią i nawet oporem duchowieństwa i części wiernych wobec niektórych hierarchów, mianowanych przez Rzym na podstawie niejasnych kryteriów, często nie mających dotąd nic wspólnego z diecezją, która ich „otrzymała”. Wiedział też z własnego doświadczenia, stykając się w swej ostatniej funkcji z dziesiątkami biskupów z całego świata, jak dalece niektórzy z nich „zbiskupieli” w swym klerykalnym otoczeniu, oddzieleni od zwykłej konfrontacji z innymi poglądami i wszelkich objawów zdrowej, wewnątrzkościelnej krytyki. Często nie czuli się oni przed nikim, oprócz Watykanu odpowiedzialni za swoje decyzje. Nie poddawali się wszak niczyjej ocenie, nie chcieli i nie umieli już po latach pełnienia urzędu wysłuchać niczyjej rady i nie znosili głosu najrozsądniejszej nawet wątpliwości w słuszność swych rozporządzeń. Papież wiedział, że najwięcej zależy tu od samego wyboru odpowiednich osób i stopnia ich prawdziwego związku z diecezją. Wiedział też, że jeśli od samego początku nie wprowadzi innego trybu powoływania na ten centralny dla życia i funkcjonowania Kościoła urząd, to będzie rzeczą bardzo trudną, jeśli nie niemożliwą przeprowadzić tu jakiekolwiek zmiany w przyszłości. Dlatego właśnie, zanim podpisał choćby jedną decyzję w tej sprawie, rozpoczął z własnej inicjatywy konsultacje nad możliwościami zmiany tego systemu. Pierwszymi jego rozmówcami byli członkowie kierownictwa Kongregacji Biskupów z kardynałem Gantevinem na czele. Niemniej radził się także kilkunastu znanych sobie dobrze księży i biskupów, pracujących w różnych konferencjach biskupich oraz kilku kardynałów spoza Rzymu, zwłaszcza z terenu diaspory, których poprosił o przyjazd w tym celu do Wiecznego Miasta. Odbył parę narad z teologami, specjalistami dogmatyki i prawa kanonicznego, w większości wykładowcami Gregoriany i Lateranum, papieskich wyższych uczelni w Rzymie. Wreszcie poprosił przez Richarda do siebie swych dwóch najbliższych współpracowników: Vardy`ego i Gromka. Kardynał Gromek, Sekretarz Stanu, uczyniony na pamiętnym spotkaniu krótko po elekcji odpowiedzialnym za ten zakres reform, towarzyszący papieżowi niemal nieustannie przez ostatnie dni narad i spotkań, dobrze odrobił swoje zadanie domowe. Przedstawił zebranym nowy projekt, który jego zdaniem wychodziłby naprzeciw oczekiwaniom dzisiejszych Kościołów lokalnych, zachowywał fundamentalną teologiczną jedność katolickich wspólnot lokalnych i zapewniał, na ile to jest możliwe, wybór najbardziej odpowiednich pasterzy, cieszących się prawdziwym mirem w swoich diecezjach. Podczas czterogodzinnej rozmowy do projektu nie wniesiono praktycznie żadnych poprawek. Papież oddał go kardynałowi do ostatecznej redakcji prawnej, postanawiając podpisać go, jako zmianę w kanonie 377 Kodeksu Prawa Kanonicznego i stwierdził, że natychmiast po jego opublikowaniu uruchomi proces mianowania nowych biskupów we wszystkich wakujących diecezjach. Na tym zebranie zakończono.

* *

T

reść zmienionego kanonu, podpisanego po trzech dniach przez papieża Tomasza, brzmiała jak następuje:

„Kan. 377 - § 1. Biskupi są wybierani spośród duchowieństwa diecezjalnego swej diecezji przez zebranie konsystorskie i zatwierdzani przez Biskupa Rzymskiego.

§ 2. Po zawakowaniu stolicy biskupiej administrator diecezji zwołuje na najbliższy możliwy termin, nie przekraczający jednak dwóch miesięcy, zebranie konsystorskie w celu dokonania kanonicznego wyboru jego następcy. Powiadamia on też Stolicę Apostolską przez jej odpowiedniego nuncjusza, aby ta mogła przez swego reprezentanta obserwować kanoniczny przebieg wyboru. Obserwator, mianowany specjalnie przez Stolicę Apostolską, lub jej nuncjusz, nie może być w żadnym razie członkiem zebrania konsystorskiego, nie ma więc prawa głosu ani zwracania się do członków zebrania z jakimkolwiek orędziemlub wpływania w inny sposób na wybór biskupa.

§ 3. Członkami zebrania konsystorskiego są z urzędu: członkowie kapituły diecezjalnej, będący prezbiterami, mianowanymi przez biskupa diecezjalnego, w liczbie nie większej niż osiem osób, członkowie kolegium konsultorów, w liczbie przynajmniej pięciu prezbiterów, a nie większej niż dziesięć procent tychże, wybrani spośród tegoż kleru diecezjalnego, przedstawiciele stałych diakonów diecezji, w liczbie przynajmniej trzech, a nie większej niż dziesięć procent ogólnej liczby tych diakonów oraz przedstawieciele świeckich wiernych diecezji, wybrani spośród rad parafialnych, w liczbie przynajmniej dziesięciu, a nie przekraczającej liczby poprzednio wymienionych grup razem wziętych. Wybór biskupa ma się dokonywać w izolacji od osób trzecich i bez udziału środków przekazu. Usilnie się doradza, aby wybór ten poprzedziły przynajmniej trzydniowe rekolekcje, w których uczestniczą wszyscy elektorzy.

§ 4. Kandydatem na urząd biskupa może być każdy ważnie wyświęcony prezbiter odnośnej diecezji, który ukończył 35 lat życia i jest od przynajmniej pięciu lat prezbiterem, nie pozostaje w karach kościelnych, a także posiada doktorat z zakresu teologii lub wyższe studia teologiczne z tytułem magisterskim w tejże i ma w opinii elektorów rzeczywistą biegłość w tej nauce.

§ 5. Wybór następuje w sposób tajny dwoma trzecimi ważnych głosów. Jeśli żaden z kandydatów nie otrzyma tej liczby głosów w pierwszym głosowaniu, następuje drugie, w którym bierze się pod uwagę już tylko tych trzech kandydatów, którzy uzyskali największą ilość głosów. Jeśli i wówczas nie dokona się wybór, pozostaje tylko dwóch kandydatów, którzy otrzymali najwięcej głosów. W razie nieuzyskania wymaganej większości przez żadnego z nich wybór raz jeszcze się powtarza, a gdy i tym razem nikt nie uzyska większości, nazwiska obu kandydatów zostają przesłane Biskupowi Rzymu, który w ciągu jednego miesiąca podejmuje decyzję, który z nich zostanie biskupem.

§ 6. O dokonanym wyborze, po jego przyjęciu przez elekta, administrator diecezji niezwłocznie powiadamia Biskupa Rzymu, ten zaś, o ile nie widzi znacznej przeszkody, w czasie jak najkrótszym, nie dłuższym jednak niż miesiąc, wybór zatwierdza. Na znak swego potwierdzenia, a także na znak jedności kościelnej biskup Rzymu przesyła nominatowi pierścień biskupi, wraz z pismem uznającym go pasterzem odnośnej diecezji. W czasie jak najkrótszym od uzyskania tego pisma nominat powinien publicznie, wobec zebrania konsystorskim lub przynajmniej kapituły, złożyć wyznanie wiary, przyjąć konsekrację od przynajmniej trzech dowolnie przez siebie wybranych biskupów katolickich, a także dokonać ingresu do swej katedry. Od tego momentu ma pełnię praw pasterskich w swej diecezji.

§ 7. Jedynie w przypadku, gdyby Biskup Rzymu, reprezentujący jeden i niepodzielny Kościół Katolicki widział ważną przeszkodę w uznaniu wyboru biskupa, odmawia tego uznania i przesyła kolegium konsystorskiemu na ręce administratora diecezji pismo, w którym wyjaśnia powody swej odmowy. W tym przypadku wybór musi zostać dokonany ponownie, jednakże nie może kandydować nieuznany elekt. Jeśli i kolejny elekt nie otrzyma uznania Biskupa Rzymu, zebranie konsystorskie ma wybrać trzech innych kandydatów, i listę tę wysłać do Rzymu, Biskup Rzymu zaś wyznacza jednego z nich biskupem.

* *

P

ubliczne ogłoszenie nowej wersji kanonu 377 dało sygnał do wzmożonej aktywności papieskich nuncjuszy, oficjalnych przedstawicieli Stolicy Apostolskiej przy Kościołach lokalnych i jednocześnie przy rządach poszczególnych krajów. Mieli oni na miejscu kontrolować przygotowanie pierwszych wyborów biskupich, lecz nie ich przebieg. Na wszelki bowiem wypadek papież wysłał tym razem do poszczególnych stolic biskupich swoich osobistych delegatów, którzy mieli przede wszystkim swoimi osobami gwarantować obiektywną relację o ich przebiegu. Byli to różni ludzie z otoczenia papieża Tomasza, niewielką część z nich stanowiła grupa dotychczasowych średnich pracowników kurii, część zaś dobrze znajomi mu ludzie z Niemiec i innych krajów Europy. Nie byli nimi wyłącznie duchowni, było też wśród nich kilka kobiet, łączyło ich parę cech - wszyscy byli teologami, a najczęściej specjalistami od prawa kościelnego, wszyscy byli osobiście znani papieżowi, który im ufał, żaden z nich nie należał lub nie był powszechnie zaliczany do jakiegokolwiek ugrupowania z prawej lub lewej strony kościelnego spektrum. Tym samym nie mogło być podstaw do ewentualnej krytyki, że Watykan pragnie wywrzeć konkretny wpływ na personalny kierunek wyborów, albo nawet, że chce dać jakikolwiek sygnał elektorom. Zreformowany kanon był wystarczającym dowodem determinacji papieża do dokonania zasadniczej zmiany w tej dziedzinie.

Po około trzech tygodniach większość wakujących diecezji miała już swoich pasterzy. Papież zebrał się w obecności najbliższych współpracowników ze swymi delegatami i wysłuchał ich relacji. I choć wybory przeprowadzono na różnych kontynentach, w krajach o niejednakowym stopniu rozwoju cywilizacyjnego i o różnej kulturze, wyłaniał się z z tych sprawozdań obraz dodający otuchy reformatorom.

To prawda, że w wielu miejscach trzeba było w najwyższym pośpiechu wyłonić reprezentacje świeckich wiernych, bo poprzedni biskupi mimo wyraźnych wymogów prawa kanonicznego dotychczas nie zadbali o ich utworzenie - zatem trzeba było nawet przeprowadzać wybory wśród uczęszczających do kościoła dosłownie po wyjściu ze świątyni. Z tego też powodu kilka diecezji jeszcze nie zdążyło się uporać ze swoim wyborem, a papieski specjalny delegat i nuncjusz mieli pełne ręce roboty, popędzając i kontrolując kler miejscowy w organizacji tych wyborów.

To fakt, że w kilku diecezjach w wyborach nie uczestniczyła ani jedna kobieta - po prostu wierni jescze nie dojrzeli tam do tego, by dać im mandat do wykonywania jakichkolwiek publicznych aktów w Kościele. Nie można było tego od nich zresztą tak szybko oczekiwać, jeśli dotychczas nie stać ich było na zaakceptowanie dziewcząt, służących przy ołtarzu czy kobiet, czytających podczas liturgii Słowo Boże.

Sporadycznie miały także miejsce próby wpływania na wybór przez miejscowych kurialistów, czasem biskupów pomocniczych czy nawet hierarchów z sąsiednich diecezji. Na szczęście skutecznie były one torpedowane przez lojalnych w większości wobec nowego prawa i papieża nuncjuszy oraz delegatów biskupa rzymskiego.

Wszystkie te zrelacjonowane niedoskonałości nie były w stanie przesłonić pozytywnego wyniku, na który liczył papież i grono współreformatorów: wszędzie tam, gdzie się już zdążyły odbyć, wybory doprowadziły do skutecznego wyłonienia prawdziwych liderów, mających niekwestionowany autorytet w swoim lokalnym Kościele, w większości ludzi popularnych wśród kleru i wiernych, sprawdzonych przez swoje dotychczasowe działania o charakterze pasterskim, mało konfliktowych, mogących być łatwo zaakceptowanych przez ogromną większość katolików. Byli to, na ile papież przez swoich delegatów mógł się zorientować, przede wszystkim ludzie dialogu, którzy umieli znaleźć wspólny język z innymi. A przede wszystkim ludzie, których chciał lokalny Kościół, zapewne też tacy, których on najbardziej akurat teraz potrzebował. Oczywiście dopiero czas mógł zweryfikować nadzieje, jakie elektorzy położyli w swoich wybrańcach. Ponadto nierozwiązana dotąd pozostała kwestia biskupów pomocniczych. Choć nie posiadali oni faktycznej władzy rządzenia, nie pełnili funkcji głowy Kościoła lokalnego, mieli godność biskupią i uchodzili także w oczach wiernych i opinii publicznej za oficjalnych reprezentantów katolickiego Kościoła. Na razie mieli być oni nadal mianowani przez Watykan, choć wyłącznie na wniosek biskupa diecezjalnego. Regulacja ta nie miała być jednak ostateczna, należało w niedługim czasie znaleźć rozwiązanie i dla tej grupy hierarchów. Niemniej papież mógł być zadowolony. Oto pokazał, że gruntowna z punktu widzenia organizacji Koscioła reforma jest możliwa i można ją przeprowadzić bardzo szybko - trzeba być tylko zdecydowanym i wiedzieć, czego się chce. Z czasem, w miarę naturalnej wymiany hierarchii, mógł liczyć na coraz większe zrozumienie i wsparcie dla swoich planów nawet głęboko idącej reformy Kościoła. To był kolejny udany krok w tym kierunku.

W Pałacu Apostolskim zdawano sobie jednak sprawę z tego, że każda reforma może być bardzo szybko zastopowana a może nawet odwrócona, na przykład w wypadku niespodziewanej śmierci papieża albo niezdolności kierowania Kościołem. Przykład lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX stulecia, kiedy to decydujący wpływ w centrali kościelnej uzyskali ludzie o konserwatywnych poglądach, a często całe grupy katolickich fundamentalistów, jak członkowie „Opus Dei”, był jeszcze świeży w pamięci wszystkich. Kościół jeszcze nie zaleczył tych ran, które mu zadali ideologiczni oszołomi, prowadzący bez względu na poglądy przytłaczającej większości kleru, teologów i zwykłych katolików, krucjatę w imię zachowania zdrowej tradycji i integralności katolickiej nauki. Pokazywał on dowodnie, iż każdy następca papieża Tomasza mógłby już nazajutrz po objęciu urzędu niemal dowolnie zmienić kurs, jeśli nie zostanie on w sposób jawny i masowy wsparty przez najszerzej rozumianą większość w Kościele, także, a może nawet przede wszystkim większość hierarchii. Coraz lepiej widziano więc w otoczeniu papieża konieczność dokonania wielkiego kroku: zwołania nowego Soboru powszechnego, który potwierdziłby wolę reformy głosem całego katolicyzmu. Myśli papieża i wspierających go ludzi coraz częściej ocierały się o tę ideę.

* *

W

połowie listopada praca odchudzonej kurii toczyła się swoim trybem, kongregacje nadawały tytuły katedr i bazylik, trybunały unieważniały małżeństwa (czy też, według oficjalnej wersji dokumentów, uznawały je za nie zawarte), wymieniano korespondencję z państwami i innymi Kościołami, podejmowano decyzje dotyczące dzieł misyjnych i wsparcia katolików w rozproszeniu.

Przybywali także biskupi z wizytą „ad limina”, czyli obowiązkowym sprawozdaniem o stanie swych diecezji, które według dotychczasowego prawa winni byli złożyć papieżowi co pięć lat. Teraz jednak nie chodzili już do niezliczonych urzędników kurialnych, a spotykali się bezpośrednio z papieżem i jego wikariuszem, w obecności kilku kompetentnych ludzi kurii lub zaproszonych przez siebie samych przedstawicieli swego kleru i świeckich. Papież słuchał ich, zadawał pytania i mówił do nich w zwyczajny sposób, nie przemawiał i nie pouczał, jak to było w stylu jego porzedników. Dotychczas bowiem głównym zadaniem przyjeżdżających biskupów miała być szczegółowa informacja, którą na piśmie składali w urzędach kurii. W zamian za to otrzymywali od papieża sformułowane na sposób uroczystej przemowy polecenia i wskazówki, których nie utajoną część publikowano potem w lokalnej katolickiej prasie jako rodzaj orędzia Namiestnika Rzymskiego do danego Kościoła. Faktycznie były one wynikiem pracy nuncjuszy papieskich i ich personelu, prawdziwych watykańskich rezydentów wywiadu i kontroli. Tylko ich spostrzeżenia kuria uwzględniała poważnie przy formułowaniu recept na działalność pasterską i ogólnospołeczną, które z ust Następcy Piotra „wdzięcznie przyjmowali” biskupi. Znacznie odchudzona kuria została uwolniona od tego brzemienia, bo też i papież nie chciał pouczać biskupów o rzeczach, na których, będąc na miejscu i mając własny rozum, znali się lepiej od niego. Chciał on tylko przed rozmową zorientować się w najważniejszych faktach i trendach, dotyczących danego kraju i lokalnego Kościoła, a o te prosił samych biskupów przed ich przyjazdem.

Pragnąc tę politykę poważnego traktowania pasterzy Kościoła utrwalić, papież na nowo uregulował za pomocą rozporządzenia zadania i obowiązki nuncjuszy. Utrzymał ich dotychczasową funkcję ambasadorów Watykanu w państwach, w których rezydowali, lecz znacznie ograniczył zadania, związane z ich misją kościelną. Odtąd nie mieli już decydującego wpływu na nominacje biskupie, mieli być tylko w zwyczajnych przypadkach delegatami, zgodnie z brzmieniem nowego kanonu 377 obserwującymi kanoniczny przebieg wyboru. Przestali przewodniczyć jakimkolwiek kościelnym uroczystościom: według słów papieża: „są reprezentantami biskupa Rzymu, a nie miejscowego biskupa, który jest właściwym pasterzem na swoim terenie, nie powinni więc ani niczemu przewodniczyć, ani też pouczać wiernych, bo to jest zadanie ich własnego pasterza.” Papież zapowiedział także, iż nie będzie już odtąd mianował swych przedstawicieli na stopnie arcybiskupów czy biskupów, bo: „reprezentowanie i dyplomacja nie jest funkcją pasterską, która wymagałaby włożenia rąk i szczególnej mocy Ducha Świętego. Funkcja nuncjusza w żaden sposób nie odnosi się bowiem do prowadzenia ludu Bożego i nie ma nic wspólnego ani z nauczaniem, ani z władzą rządzenia. Dlatego odtąd będzie ją można powierzać duchownym i świeckim katolikom, odpowiednio przygotowanym i godnym zaufania biskupa rzymskiego oraz miejscowego Kościoła.” Tym samym jeszcze jeden bastion wyższego kleru został oddany świeckim katolikom. Papież kolejny raz udowodnił, że to, co mówił o równej godności wszystkich katolików, mówił poważnie. Zerwał definitywnie z niezdrową tradycja ostatnich wieków, w myśl której wszystko, co mialo bliższy związek ze stolicą apostolską, natychmiast fioletowiało, otrzymując godność biskupią. W sklerykalizowanym Kościele, zorganizowanym w sposób kastowy od papieża po wikarego, w którym świeccy wierni nie mieli dotąd zupełnie nic do powiedzenia, faktycznie dopiero nałożenie komuś biskupiej mitry sprawiało, że liczyli się z nim hierarchowie i kler. Zamiast więc pozostawić tę pochodzącą od Apostołów godność faktycznie ludziom, pełniącym funkcję głowy lokalnego Kościoła, rozdzielano ją w kurii i w służbach watykańskich na prawo i lewo, jako tzw. biskupstwa tytularne (tytuł i godność (arcy)biskupa bez faktycznej diecezji). Za pontyfikatu Jana Pawła II biskupem został nawet prywatny sekretarz papieża i jego ceremoniarz, czyli ludzie, których odpowiedniki przy „normalnym” biskupie byli nawet ludźmi świeckimi! O konsekwencji nowego papieża w zwalczaniu tego nienormalnego stanu rzeczy swiadczyły fakty: nikt spośród (niewielu) nowo mianowanych pracowników kurii oraz awansowanych w niej nie został biskupem, a pojawiło się w niej także dość liczne grono osób świeckich. Już po kilku miesiącach docierały do Rzymu echa poczynań wielu bardziej otwartych biskupów, którzy, ośmieleni tym wzorem, odchudzali swoje kurie czy ordynariaty i wprowadzali do nich w większej liczbie ludzi świeckich, przydzielając księżom, dotychczas pełniącym te funkcje, pracę duszpasterską. Odklerykalizowanie Kościoła posuwało się więc krok po kroku, a przykład dawał Watykan.

* *

R

ichard Schmidthuber, sekretarz biskupa Rzymu, przeczytał urzędowy papier, napisany w języku wloskim, który podał mu szef laboratorium kryminalistycznego. Był wstrząśnięty, w jego oczach odbijał się strach i niedowierzanie.

Przed dwoma dniami Richard przyniósł do laboratorium w największej tajemnicy osiem butelek piwa Kölsch, ulubionego piwa papieża, sprowadzanego dla niego z Kolonii. Przed miesiącem Hagenauer, nie chcąc za każdym razem prosić kogoś z obsługi, kazał wstawić w swoim gabinecie niewielką lodówkę. Kończąc pracę sięgał do niej, wyciągając swoje codzienne wieczorne piwo. Piwo to siostra Marta, szefowa czwórki niemieckich sióstr, obsługujących kuchnię, garderobę i apartamenty papieża, osobiście uzupełniała co kilka dni. Siostra, pracująca w domu biskupim w Mainz jeszcze w czasach Lehmanna, była absolutnie poza podejrzeniem. Papież sam odkrył podłożone butelki. Postawiono je nieco bardziej na prawo niż czyniła to zazwyczaj siostra Marta. Wiedząc, że Tomasz zawsze bierze tę z lewego brzegu, najdłużej stojącą w lodówce, wkładała ona nowe po prawej i nieco je przesuwała, robiąc miejsce dla innych. Tym razem butelki nie stały z samego brzegu. Tknięty przeczuciem papież zawołał siostrę i zapytał ją, czy tego dnia dokładała coś do lodówki. Na jej przeczący gest Hagenauer bez słowa podszedł do telefonu i zawołał Richarda. Wyciągnęli wszystkie butelki, zapakowali w skrzynkę i Richard odwiózł je własnym samochodem do laboratorium. Jedna była zatruta. Richard zadzwonił na komórkę papieża.

Po około godzinie u papieża siedziało pięć osób: Kardynalowie Vardy i Gromek, Richard, siostra Marta i on sam. Tomasz opowiedział zebranym jeszcze raz o swoim makabrycznym odkryciu, Richard zrelacjonował przebieg wizyty w laboratorium. Obecni, z wyjątkiem siostry Marty, która jeszcze nie całkiem doszła do siebie, nie wydawali się aż tak bardzo zaskoczeni. Wszystkim przyszło spontanicznie do głowy wydarzenie sprzed trzydziestu lat, kiedy po zapowiadających duże reformy trzydziestu trzech dniach pontyfikatu, w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł w nocy zdrowy człowiek, Albino Luciani, papież Jan Paweł I. Wtedy prawie wszyscy znający sprawy Watykanu wskazywali na ciemne interesy dużej grupy ludzi z Watykanu i z Włoch, związanych z bankiem watykańskim, który uczciwy do szpiku kości Luciani chciał dogłębnie zreformować i poddać pełnej kontroli. Byli świadomi, że i teraz nie brakowało takich, którym mogło bardzo zależeć na usunięciu papieża Tomasza. Rzecz jasna, to byli ludzie, którym niezmieniona struktura Kościoła była na rękę. Niekoniecznie byli to duchowni - być może po prostu ludzie, którzy mieli swój interes w rozdętej biurokracji kurialnej, w centralnie (kurialnie) sterowanych nominacjach biskupich, w rozprowadzaniu za opłatą tak zwanych dyplomów błogosławieństw papieskich albo snobistycznych, kupnych za określone sumy orderów, które papież właśnie przed tygodniem zlikwidował. Może znowu chodziło o pieniądze, które pod silną kontrolę wziął Gromek i kilku z przyprowadzonych przez niego ludzi. A może o utrzymanie wygodnej dla kurii kongregacji do spraw Świętych, która promowała kandydatów na ołtarze, prowadziła swe kosztowne procesy latami, a jej pracownicy nie gardzili całkiem materialnymi dowodami uwagi i szacunku, o czym każdy starający się o beatyfikację czy kanonizację swojego kandydata biskup dobrze wiedział. Wreszcie może jakiś skrajny fundamentalista katolicki, których nie brakowało był na tyle szalony w swych niewzruszonych przekonaniach, a na tyle potężny, że umiał znaleźć drogę nawet do gabinetu papieża postanowił usunąć niebezpiecznego dla Kościoła - jego zdaniem - następcę świętego Piotra. Człowiek, który dokonał próby zamachu, choć stojący blisko papieża, był tylko narzędziem - za nim musiał stać ktoś bardzo wpływowy i bogaty na tyle, by skłonić ludzi Watykanu do kolosalnego ryzyka. Kimkolwiek był lub byli zleceniodawcy - jedno było pewne. Wiedzieli jak i gdzie uderzyć. Na tym etapie śmierć papieża Tomasza mogłaby jeszcze całkowicie odwrócić wprowadzone przez niego reformy i zamknąć drogę do odgórnej odnowy Kościoła. Potencjalny morderca mógł liczyć, że następny papież, wyłoniony na nowym konklawe, będzie znacznie ostrożniejszy, może zresztą byłby to człowiek zupełnie innego nurtu.

Dla obecnych było więc jasne, co trzeba robić:

Po pierwsze przedsięwziąć wszelkie środki bezpieczeństwa, aby następna ewentualna próba zamachu nie miała szans. To zadanie przypadło siostrze Marcie, Richardowi i komendantowi gwardii szwajcarskiej. Papież pozwolił im by, jeśli zajdzie taka potrzeba, przy zachowaniu pełnej tajemnicy poprosili w jego imieniu i zaangażowali specjalistów od pełnej ochrony z policji włoskiej lub niemieckiej.

Po drugie należało jak najszybciej zmienić procedurę wyboru papieża, aby nawet w przypadku śmierci papieża zniweczyć szanse na cofnięcie reform już dokonanych. Na ten moment władza papieska w Kościele była jeszcze niemal absolutna, dlatego sprawa wyboru miała wagę pierwszorzędną. Uzupełnienie grona elektorów przez nominację wielu kardynałów lub jego ograniczenie przez wprowadzenie nowych limitów wiekowych, jak w przypadku kurii, dałoby się szybko przeprowadzić, nie byłoby krokiem zbyt sensacyjnym, a doraźnie mogło przynieść spokój. Jednak na dłuższą metę papieżowi chodziło o gruntowną reformę wyboru biskupów rzymskich, by grono elektorów bylo faktycznie reprezentacją Kościoła, a nie grupy papieskich z kolei nominatów. Wprawdzie zmiana taka zostałaby zinterpretowana jako kolejny wielki atak na święte tradycje, ale i ona leżała w kompetencjach samego papieża. Zdecydowano się więc przyspieszyć prace nad tą reformą.

* *

N

a 15 grudnia Tomasz postanowił przyjąć zaproszenie, skierowane jeszcze do jego poprzednika. Uroczyste spotkanie papieża z delegatami Światowego Kongresu Mariologicznego, odbywającego się w Rzymie w połowie Adwentu 2008 miało być kulminacyjnym wydarzeniem Kongresu i miało się składać z dwóch części: najpierw liturgicznej, Mszy Adwentowej „Rorate” w bazylice San Pietro, następnie zaś audiencji generalnej w sali Pawła VI, największym pomieszczeniu Watykanu. Sala, obliczona na sześć tysięcy ludzi, z trudem pomieściła delegatów. Byli wśród nich liczni biskupi, w większości już w dość zaawansowanym wieku, zwłaszcza z krajów romańskich i słowiańskich, oraz bardzo duża grupa duchownych, pełniących w najróżniejszych organizacjach, propagujących kult Matki Bożej, takich jak Legio Mariae czy Ruch Szensztacki kierownicze funkcje. Teologów było niewielu, niemal wszyscy z tak zwanego „prawego kąta”, jak to zwykł był z żargonie politycznym określać Richard. Problem uczestniczenia w tym spotkaniu był tematem kilku rozmów w Watykanie - współpracownicy papieża i on sam obawiali się, czy na tle oczekiwanego od niego oficjalnego wystąpienia przed Kongresem nie dojdzie do konfrontacji na większą skalę. Argumenty przeciw takiemu spotkaniu były dla wszystkich jasne: członkowie, a przede wszystkim liderzy grup maryjnych na całym świecie zgoła nie uchodzą za zwolenników jakichkolwiek zmian w Kościele i w społeczeństwie, dość wymienić jako przykład polskie ugrupowanie wokół Radia Maryja. Społeczność ta, manipulowana przez grupę zakonników wielokrotnie nie tylko ukazywała wyraziście swoje preferencje polityczne, czy niezbyt chrześcijańskimi środkami zwalczała przedstawicieli innych kierunków, nie cofając się przed publicznym szczuciem, kłamstwem czy budzeniem zbiorowej histerii. Kilkakrotnie radio weszło w otwarty konflikt nawet z polskim episkopatem, choć przecież tego nie można w żaden sposób uznać za liberalny! Tymczasem dzieło reformy, zamierzone przez papieża, było dopiero w początkowym stadium realizacji i otwarty konflikt wewnątrz Kościoła mógł mu tylko zaszkodzić. Wiadomo przecież, że papież będzie musiał w swoim przemówieniu do delegatów „wejść na pole minowe”, czyli poruszyć sprawę kultu maryjnego. Kult ten, przysłaniający w oczach wielu katolików prawdę o Jedynym Zbawicielu i Pośredniku Jezusie, chciał ograniczyć do rozsądnych rozmiarów przez swe reformy liturgiczne Sobór Watykański II, a potem linię tę kontynuował w swej adhortacji „Marialis cultus” (kult maryjny) papież Paweł VI. Za pontyfikatu maryjnego („Totus tuus”) papieża Wojtyły, biskupa z tradycyjnie maryjnej Polski, stonowany już ludowy kult Matki Bożej uzyskał na nowo wiatr w żaglach i został na powrót mocno „rozbujany”. W oczach bardziej świadomych swej wiary katolików był on historycznym wykwitem średniowiecznej nieznajomości Biblii i niezrozumienia spisanego w Ewangeliach Objawienia. Dla młodych ludzi, starających się zrozumieć Kościół i zadających sobie pytania istotę wiary, nawoływania wielu duchownych do „pobożności maryjnej”(powszechne w Polsce, Hiszpanii czy Portugalii, ale także w wielu parafiach w innych krajach) czy nahalne nakłanianie ich w dzieciństwie do różnych nabożeństw maryjnych jak różaniec, godzinki czy litania loretańska stanowiły często odstraszający przykład „pobożności starych babek”, której nie rozumieli i nie mieli ochoty kontynuować. Często więc i na tym tle zapadały decyzje o cichym wyjściu z Koscioła, czyli zaprzestaniu praktyk religijnych. Wreszcie oddawanie czci niemal boskiej Marii z Nazaretu, Matce Jezusa budziło powszechne zgorszenie wśród wszystkich Kościołów protestanckich i mogło nawet skuteczniej niż kwestie dogmatyczne stanąć na przeszkodzie w dialogu ekumenicznym. Niektóre przecież formy sławienia „królowej Wszechświata, Współodkupicielki, Wszechpośredniczki łask”, umieszczanie jej obrazów nad ołtarzami nawet w nowo budowanych świątyniach, gdzie za to nie było krzyża, znaku Chrystusa, zakrawało na pogaństwo i takie oskarżenia pod adresem katolików nierzadko padały. Wiele sanktuariów maryjnych, i tych tradycyjnych, i tych wybudowanych nawet w ostatnich latach z rozmachem, nie licującym z ideą Kościoła ubogich, do których przyszedł Jezus, było wręcz zapchanych pomnikami, obrazami, tekstami o zgoła nieewangelicznej treści, mającymi budzić wiarę we wszechmoc potężnej Matki Bożej. Duchowni zresztą, a nawet całe zakony, utrzymujące się przy życiu z prowadzenia owych sanktuariów byli żywotnie zainteresowani w tym, by kult ten dalej się rozrastał, a liczba pielgrzymów-turystów wzrastała. Oni to głównie zakładali i wspierali grupy i ruchy maryjne w swoich krajach, organizowali spotkania liderów i nadawali im pożądany dla siebie kierunek. Teraz przyszło papieżowi zadecydować, czy spotka się z takimi właśnie ludźmi, krzewiącymi wśród wierzących ten właśnie rodzaj pobożności, przekonanymi o swych racjach i gotowymi ich bronić do upadłego. Doświadczenie nauczyło przecież Hagenauera, że każdą najmniejszą krytykę swych poglądów uważali oni za zdradę katolicyzmu, za sprzeniewierzenie się odwiecznym jego tradycjom. Papież był niepewny do końca, ostatecznie zdecydował jednak, że „jeśli chcemy rozmawiać ze wszystkimi chrześcijanami, tym bardziej powinniśmy prowadzić dialog z tymi katolikami. Chcemy im przecież wytłumaczyć, że trzeba odnowić Kościół, że chcemy być znowu jedno.Nie wiemy, czy się to uda ale wierzmy w końcu, że Duch Święty nie dopuści, by miało to przynieść szkodę.” Niemniej już po podjęciu decyzji, w rozmowach z Richardem i doktorem Riedermaierem, którego raz w tygodniu zapraszał na kolację, papież przyznał, że po raz pierwszy od swego wyboru jest tak niepewny co do kroku, który podejmuje. Może jest na to za wcześnie? Ostatniego wieczoru przed wyznaczonym spotkaniem papież długo pozostawał w swej kaplicy...

* *

O

to stał już u wejścia do auli, z której słyszał przyciszony szmer rozmów. Msza święta przebiegła godnie i spokojnie, kardynał Marini wygłosił dobrze wyważone kazanie, poświęcone oczekiwaniu i gotowości na przyjście Pana, dobrze pasujące do przeczytanej Ewangelii i do czasu Adwentu. Zapewne wielu maryjnych „apostołów” oczekiwało czegoś bardziej uwzględniającego Matkę Boską. Spodziewali się więc tego tym bardziej teraz, w przemówieniu papieża. Słysząc zresztą od początku pontyfikatu o różnych ruchach Watykanu w kierunku reform, byli szczególnie zainteresowani jego orędziem do nich. I oni zdawali sobie sprawę, że to spotkanie będzie dla nich ważne.

Papież nerwowo przeglądał kilkustronowy maszynopis swego przemówienia. Pierwszy raz od swego wyboru przygotował wszystko na piśmie, Richard miał mu to podać w odpowiedniej chwili. Papież wszedł, delegaci powstali, witając go raczej grzecznościowymi oklaskami. Uśmiechnął się do zgromadzonych, powitał ich gestem i zajął miejsce na swoim krześle pośrodku podwyższenia, nad którym widniał wielki krzyż, a pod nim jego biskupie i papieskie zawołanie: „Per Ipsum, cum Ipso, et in Ipso”(„ przez Niego, z Nim i w Nim”). Papież, spojrzawszy na ten napis, westchnął lekko - nie było ono tu zawieszone dzisiaj, ale jakże dobrze pasowało do tego, co chciał i musiał teraz powiedzieć.

W pierwszej części audiencji, po krótkiej modlitwie wstępnej, papieżowi zostały przedstawione najważniejsze ruchy i grupy maryjne. O każdym mówił jeden z jego liderów. Większość z nich podkreślała swoje przywiązanie do „najlepszych tradycji Kościoła” . Ten refren niemal wszystkich krótkich wystąpień wydawał się Tomaszowi być skierowanym do niego pytaniem, brzmiącym: „A Ty?” Na takie pytanie papież, gość honorowy Kongresu miał im teraz odpowiedzieć.

Po prezentacjach papież przemówił po angielsku:

„Drodzy bracia i siostry w Jezusie Chrystusie!

My wszyscy wierzący w naszego Zbawiciela jesteśmy powołani, aby coraz lepiej poznawać Jego Drogę, drogę, którą nam wskazuje. To Jego życie na ziemi, pośród ludzi, było najlepszym świadectwem, danym dobroci Boga. On ukazał nam, co znaczy miłość Boga do ludzi, ukochanie, która nie cofa się przed żadnym poświęceniem, nawet przed poświęceniem życia. Przez swoją miłość do wszystkich, których spotkał na swej ziemskiej drodze, nawet na drodze krzyżowej, Jezus objawił nam największą Prawdę, tę o kochającym każdego Bogu. To ta milość uczyniła z Niego Pośrednika Zbawienia, a nam otworzyła w Nim bramę do wiecznego spełnienia, do zrealizowania naszego powołania, do szczęścia, do nieba. Jego dobroć, Jego poświęcenie, Jego konsekwencja, Jego wierność Bogu są dla nas najwyższym przykładem, niedościgłym, ale wciąż przyzywającym, wciąż mającym stawać przed oczami: „Jeśli kto chce iść za Mną,.... niech Mnie naśladuje”

Jako wierzący w Jezusa i Jego Posłannictwo chcecie przyglądać się Marii, Jego ziemskiej Matce, która przez lata stała najbliżej Niego. Przykłady świętych ludzi zawsze miały moc pociągającą do naśladowania Jezusa, jakże wiele może pomóc szukającym orientacji przykład Tej, która od początku zgodziła się służyć Bogu,i zostać Matką Odkupiciela a potem służyć Mu z bliska i z daleka, choć przecież nie do końca była w stanie zrozumieć wszystkie Jego decyzje, jak nas uczy Ewangelia.” W tym miejscu w jednym z oddalonych sektorów sali zaczęły się dość głośne pomruki. „Była jednak wierna i odważna do samego końca i miała odwagę stanąć pod krzyżem, choć wielu uciekło. Ta „niewiasta dzielna”, jakże pasuje do niej to określenie Starego Testamentu przez swoje poświęcenie i swoją cichą wierność daje nam jeden z najpiękniejszych przykładów zawierzenia Jezusowi całym życiem.” Pomruki rozlały się po sali i przerodziły w tak silny hałas, że papież nie wiedział, czy może kontynuować. Z niektórych części sali zaczęły docierać do niego konkretne, jakby skandowane już hasła. Wydawało mu się, że słyszy po angielsku: „Matka Boska, Pośredniczka”, a z innego miejsca: po hiszpańsku „Nie przykład, zbawienie”,”Niepokalana, wybrana”. Biskupi w rzędzie przed nim siedzieli z kamiennymi twarzami. Spróbował jednak mówić dalej: „Możemy uczyć się z jej życia, wedle słów, które Ewangelia wkłada w Jej usta „jak wielkie rzeczy uczynił jej Wszechmocny, jak wielkie jest Jego milosierdzie”. Dlatego „wielbi ona Pana”, jedynego Sprawcę Zbawienia... Na te słowa zerwał się z wielu miejsc najpierw dość silny spontaniczny okrzyk: „Nie tak”” Nie”, który następnie utonął w licznych, a różnych wołaniach w kilku językach, by w końcu przerodzić się w jednolity krzyk „Matka Boża, Nasza Pani! Matka Boża, Nasza Pani!!” Wielu powstało ze swoich miejsc. Papież przerwał i oddał kartki stojącemu obok Richardowi. Chłodnym okiem ogarnął salę i czekał na uspokojenie tłumu. Choć pierwszy wielki okrzyk brzmiał w jego uszach jak grzmot, teraz zauważył, że jednak nie wszyscy krzyczeli. Może była ich połowa, może nawet nie. Niemniej byli głośni. Trwało to dobre dwie minuty. Powoli krzyk się uspokajał, zamierał, oczy wszystkich zwracały się na powrót na papieża, który stał ze złożonymi na piersiach rękami i czekał na spokój. Niektóre twarze wydawały się wyrażać jakby zawstydzenie. To dodało mu otuchy. Rozpoczął więc na nowo, tym razem bez kartki. Słychać było w jego głosie, że jest głęboko poruszony, że mówi najzupełniej spontanicznie: „Bracia i siostry w jednej wierze chrześcijańskiej, w wierze Ewangelii! Proszę was jako pasterz, jako wierzący brat wasz, jako uczeń Chrystusa i Jego Ewangelii, któremu przyszło stać się widzialnym znakiem jedności. Taka jest nasza wiara: Jeden jest tylko Pan, jeden jest Pośrednik między Bogiem a ludźmi, Jezus. To są słowa Pisma Świętego, nie moje. Ja w nie wierzę, my wszyscy mamy w nie wierzyć. Dla człowieka, wiernego Ewangelii nie stoi nikt obok Chrystusa, nie może stać!” Znów okrzyki, tym razem skierowane do papieża: „Luter!!” „protestant!!” „Możemy uczyć się od świętych, jak być wiernymi Chrystusowi, możemy śpiewać o nich pieśni, ale JEDEN JEST TYLKO PAN. Wszystko przez Niego się stało - mówi Ewangelia - a bez Niego nic się nie stało, co się stało.W tej wierze w Jezusa jesteśmy ochrzczeni, w tej jesteśmy w Prawdzie, w tej jesteśmy mocni, w tej jesteśmy jedni z naszymi braćmi chrześcijanami, i nie będziemy się tego wstydzić!” Część delegatów powstała i ruszyła do wyjścia. Reszta oglądała się niezdecydowanie, inni, z przodu wszyscy biskupi siedzieli w milczeniu. Papież kontynuował: „Kościół jest wielki i szeroki, i wielu znajdzie w nim swoje miejsce. Nie wolno odmawiać miana prawych katolików tym wszystkim, którzy nie noszą w sobie maryjnej pobożności i nie praktykują jej form. Nie wolno też nazywać bałwochwalcą kogoś, kto odmawia różaniec czy „Anioł Pański”. Jest tu miejsce dla nas wszystkich, jeśli wierzymy w Jednego Pana Jezusa, Syna Bożego, tak, jak nam każe Nowy Testament. Czy bardziej, czy mniej wysławiamy Jego Matkę nie jest tu najważniejsze, albowiem „W żadnym innym imieniu nie dano ludziom zbawienia” jak tylko w imieniu Jezusa. Około dwóch trzecich delegatów, którzy pozostali na sali, zachowywało się całkiem spokojnie. Słuchali papieża z uwagą. Żeby się zbawić, trzeba zawierzyć Jego Ewangelii, przyjąć Jego chrzest i spożywać Jego Ciało i Krew. I to są kryteria bycia lub nie bycia chrześcijaninem. Starsze lub mlodsze tradycje i pobożności, które stanowią w Kościele taką różnorodność nie mogą go rozrywać, nie mogą przesłaniać mu Jego Zbawiciela, nie mogą umniejszać zasługi Jezusa, który sam jeden przyprowadza nas do Boga. On musi stać w centrum naszej wiary, naszej liturgii, i naszej modlitwy, On musi być pierwszym przykładem dla naszego życia i naszym Nauczycielem. Jeśli tak nie jest, to musimy Go na nowo w tym centrum postawić. Ciągle na nowo, wy, i ja, i wszyscy. Cieszmy się, bracia i siostry, przykładem Marii, przykładem Apostołów i Świętych, miejmy ich życie przed oczyma, bo w nim zrealizowali Ewangelię. Czcijmy i uwielbiajmy Jego samego, Pana Ewangelii, który jest naszym Zbawicielem, Mistrzem, naszym pojednaniem, naszą wspólną ze wszystkimi chrześcijanami Drogą, Prawdą i życiem. Amen, niech tak będzie!

Papież usiadł i otarł pot z czoła. Popatrzył pełnym nadziei wzrokiem na salę, gdzie większość miejsc była jednak zajeta. Po małej chwili z kilku miejsc rozległy się ciche oklaski. Za chwilę wzmogły się one, część obecnych powstała z miejsc. Papież wstał także, odczekał do końca oklaski, uśmiechając się do delegatów. Następnie, wzruszony, powiedział do nich jeszcze ostatnie słowa: „Dziękuję Wam za otwartość na mnie, za zrozumienie. Proszę, pomóżcie mi, pomóżcie nam odnowić Kościół. Pomóżcie codziennie na nowo stawiać w centrum Jezusa. Będziemy się różnić, ale pozostaniemy jedno, jeżeli On będzie w pośrodku nas. I będzie nam łatwiej spełnić Jego modlitwę „Aby byli jedno”. Pomódlmy się, tutaj i teraz, o tę jedność wszystkich chrześcijan”. Po czym papież rozpoczął slowa modlitwy „Ojcze nasz”, którą podjęli zgromadzeni. Wychodzili w ciszy - i on, i oni. Wszyscy też, i on, i oni, byli wyraźnie wzruszeni. Na ich oczach dokonał się i rozłam, i zjednoczenie.

* *

„Głos Dzieci Maryi”, Fatima, 22 grudnia 2008

„(...) To, czego nasi bracia i siostry musieli wysłuchać w Watykanie, to czysto protestanckie kazanie z czasów reformacji. To zaprzeczenie wszystkiemu temu, co broniliśmy jako wiarę katolicką, zaprzeczenie świętym dogmatom, ukazującym istotna rolę Maryi, Matki Bożej i odwiecznie wybranej córy Dawidowej, Oblubienicy Ducha Świętego. To policzek wobec wszystkich wiernych czcicieli Bożej Matki, wsłuchanych w głos Jej ocalających świat i Kościół Objawień, uznających w Niej Przewodniczkę pewną do nieba. Ją to Chrystus, wiszący na krzyżu dał nam wszystkim za Matkę, owiac do Jana: „Oto Matka Twoja”. Czyż można wyrzekać się Matki? (...)

Dlatego w imię naszej świętej wiary katolickiej, w imię pokoleń naszych ojców i dziadów, w imię wierności wielkim Ojcom Kościoła, św. Bernardowi, św. Ludwikowi Grignon de Montfort, Ojcu Świętemu Piusowi XII wołamy do Papieża: „Ojcze Święty! Zawróć z tej drogi, bo prowadzi ona do zatraty największych wartości, bo obraża Matkę Bożą a przez to samego Chrystusa! Błagamy Cię, nie rań naszych synowskich uczuć i nie oddawaj Kościoła diabłu masoństwa i herezji, które na niego czyhają!!”

„Vita cristiana”, Mediolan, 18 grudnia 2008,

„Tego należało się spodziewać. Jeśli Sobór Watykański II dał wiernym Biblię do ręki i kazał ją czytać, to prędzej czy później musiał powiedzieć następne słowo, i zrekonstruować obraz Boży taki, jaki jawi się na kartach Nowego Testamentu. Jakkolwiek gorąco kochalibyśmy się (lub wielu z nas) w obrazach Matki Bożej i Świętych, jak bardzo by nas nie pociągały rzewne pieśni i nabożeństwa do Matki, „co wszystko rozumie”, musimy w pełnej prawdzie odpowiedzieć sobie na pytanie, w co właściwie wierzymy? I dobrze, że na to pytanie odpowiedział papież. Wielu katolikom zrobiło się niedobrze po tym gorzkim lekarstwie, ale przynajmniej równie wielu spadł kamień z serca. Możemy wreszcie zacząć czytać Nowy Testament bez kompleksów, możemy, że tak powiem, znów spojrzeć Bogu Jezusa w twarz, oglądać Go takim, jakim jest.(...)”

„Jung und katholisch”, München, 23 grudnia 2008

„Papieżu Tomaszu, dziękujemy Ci! Na takie słowa czekaliśmy jak na wyzwolenie od dawna. Madrzy księża i nauczyciele religii od dziecka mówili nam o takim Jezusie i takim Kościele. Takiego pokochaliśmy, choć ciągle Go nam wykrzywiano i zasłaniano, z czynnym zresztą udziałem Watykanu. Cieszymy się, że sam papiez widzi potrzebę pluralizmu w jednym Kościele, na podstawie jednej, biblijnej wiary. Jesteśmy dumni, że jesteśmy katolikami, że nasz Kościół szeroko się otwiera! Prosimy o jeszcze! Odwagi, jesteśmy z Tobą! (...)

„Jesus Christ, our live”, koniec grudnia 2008, Copenhagen, tygodnik Europejskiego Związku Kościołów Protestanckich

„Ostatnie publiczne przemówienie papieża jest wyraźnym wyciągnięciem ręki w naszym kierunku. Od dawna już modlimy się o jedność, której nie umiemy osiągnąć z różnych przyczyn. Wydaje się, że w ostatnich miesiącach przyczyny bezowocności naszego ekumenicznego dialogu po stronie katolickiej zanikają jedna po drugiej. Pora dokładnie przyjrzeć się temu, co go utrudnia po naszej stronie, gdyż może się rychlo okazać, że nie ma już nic! Wygląda na to, że dzień jedności jest blisko. Kto by pomyślał jeszcze kilka miesięcy temu, że tym, który otworzy do niej drzwi tak szeroko, będzie rzymski papież. Chwała Panu!”

* *

S

iedząc w swoim gabinecie papież przeglądał jeszcze raz odłożone na biurku niektóre artykuły.To, co mógł sobie w ten sylwestrowy wieczór poczytać o swoim własnym wystąpieniu było tylko małym ułamkiem cyklonu, który nastąpił po burzliwym zakończeniu Kongresu Mariologicznego. Międzynarodowe media, które już w międzyczasie mniej więcej zostawiały Watykan i Kościół katolicki w spokoju, rozpętały nową kampanię na temat reform w Kościele. Przy tym prześcigały się w coraz bardziej niewiarygodnych spekulacjach na temat dalszych planów papieża, co dodatkowo niepokoiło masy wiernych, czytające prasowe komentarze i oglądające programy telewizyjne. Sam Tomasz bywał w tych dniach nierzadko zszokowany, czytając czarne czy różowe (w zależności od punktu widzenia autora i wydawcy) scenariusze najbliższej przyszłości Kościoła i swojej własnej. Na szczęście, dobrym i już sprawdzonym zwyczajem pracownicy nowego Urzędu Biskupa Rzymu, - bo tak od niedawna nazywała się odchudzona i zreformowana kuria papieska w odróżnieniu od ordynariatu samej diecezji rzymskiej - zadbali o obecność przedstawicieli kilku poważnych gazet i radiowych stacji katolickich i na tym kongresie. Stąd, kto miał dobrą wolę i nie szukał tylko tanich sensacji, mógł zapoznać się zarówno z samym tekstem sławnego już „protestanckiego” przemówienia, lecz także z bardzo wyważonymi komentarzami największych teologów czy doświadczonych, poważnych publicystów, specjalizujących się w problematyca kościelnej. Rzecz jasna, periodyki tych ruchów maryjnych, których liderzy opuścili aulę Pawła VI w połowie papieskiej przemowy, także trzymały ich stronę i choć nie doszło wprost do wypowiedzenia posłuszeństwa, nie przebierały w słowach krytyki, najczęściej pod adresem „wolnomularzy, i wszelkich wrogów Kościoła i prawdziwej wiary, którzy otaczają i alienują papieża od mas wiernych”. Ocena spotkania w prasie większości katolickich diecezji była raczej ostrożna, widać było, że autorzy tych tekstów oraz ich mecenasi - biskupi i lokalne Kościoły nie były tym aż tak bardzo zaskoczone, choć nie bardzo wiedzą, jakie stanowisko mają wobec tego zająć. Tak dobrze wytresowana przez dziesiątki, jeśli nie setki lat pasywna i asekurancka postawa katolickiej „prowincji” wobec poczynań centrali i obawa przed ich przedwczesną oceną przeważała teraz najwyraźniej. W tej ciszy lojalnych katolików odczuwało się wyraźnie wielkie czekanie. Papież i jego otoczenie zdawali sobie sprawę, że przyszła już pora na wyraźne i konsekwentne działanie. Okazją po temu miało być zebranie Przewodniczących konferencji biskupich z całago świata, zwołane do Rzymu na pierwsze dni stycznia 2009 roku. Pierwotnym celem zebrania, zaplanowanego jeszcze w październiku, miało być ogłoszenie nowej konstytucji papieskiej o zasadach wyboru biskupa Rzymu. W międzyczasie papież, który od początku uważał, że musi przedstawicieli światowego episkopatu pozyskać jako sojuszników w dziele odnowy, uznał, że spotkanie to jest najlepszym momentem, by zapowiedzieć Sobór powszechny i zaprosić za ich pośrednictwem katolików całego świata do udziału w jego przygotowaniu. Po tym wszystkim, co sie już wydarzyło, należało działać szybko. Przeciwnicy reform, zgrupowani po różnych stronach, odkrywali już powoli przyłbicę i tylko ich kompletnemu zaskoczeniu faktem, że reforma przyszła od góry należało tłumaczyć brak zorganizowanego oporu na większą skalę. Ale to była tylko kwestia czasu. A na razie niech Duch Święty ma swój Kościół w opiece. Tomasz odlożył gazety i otworzył swój brewiarz, aby odmówić kompletę. Dał się ponieść łagodnym i uspokajającym słowom Psalmu 91: „Choćby tysiąc padło u boku twego

i dziesięc tysięcy po twojej prawicy

ciebie to nie spotka ...

Bo Pan jest Twoją ucieczką”

* *

S

zóstego stycznia 2008, w uroczystość Objawienia Pańskiego, papież celebrował świąteczną Liturgię w bazylice św. Jana na Lateranie wraz z ponad osiemdziesięcioma kardynałami, arcybiskupami i biskupami - przewodniczącymi Konferencji Episkopatów poszczególnych krajów i kilku międzynarodowych regionów. Po mszy i obiedzie w Pałacu Laterańskim hierarchowie przeszli do sali obrad, gdzie, po zamknięciu drzwi papież krótko do nich przemówił:

Lehmann, który był między innymi odpowiedzialny i za ten obszar reformy, rozpoczął odczytywanie długiego tekstu. Zmiany nie wywołały wielkiego zaskoczenia obecnych - sądząc po dokonanej już reformie wyboru biskupów, mogli się tego domyślać. Dowiedzieli się więc, że biskupa Rzymu będzie wybierać Kolegium Elektorów, złożone z nich właśnie, to jest przewodniczących Konferencji Episkopatów poszczególnych krajów (w wypadku dużych krajów katolickich elektorów-biskupów miało być dwóch). Dalej w skład Kolegium miał wejść jeden ksiądz i jedna osoba świecka z terenu każdej Konferencji biskupiej (lub dwie w przypadku dużych krajów katolickich), których wybór miał się dokonać w sposób demokratyczny, według ustaleń samej konferencji biskupiej, osobno zatwierdzonych przez Watykan. Po dziesięciu zakonników i zakonnic mieli wybrać spośród siebie przełożeni generalni katolickich zakonów. Dwudziestu członków Kolegium mianował sam papież w sposób nieskrępowany - jedynym warunkiem było, by byli dorosłymi katolikami. Jednym z niewielu punktów nowej konstytucji, który nieco zdziwił obecnych, było dopuszczenie do szerokiego udziału przedstawicieli diecezji rzymskiej - Wieczne Miasto miało reprezentować aż po dziesięciu duchownych i świeckich katolików. Konstytucja jednak wyjaśniała to jasno: ponieważ papież był przede wszystkim biskupem Rzymu, Rzym miał prawo go także wybierać. Kandydatem miał prawo być, każdy katolicki ksiądz lub biskup, który nie był w karach kościelnych i ukończył czterdzieści lat życia a (novum!) nie ukończył sześćdziesięciu pięciu. Nie będzie więc papieżem ani niedoświadczony ksiądz, ani najczcigodniejszy choćby starzec, pozbawiony już żywotnych sił i często z oczywistych powodów nie całkiem rozumiejący stale zmieniajacy się świat wokół siebie. Sposób wyboru był niemal identyczny jak podczas dotychczasowych konklawe, kandydat musiał zebrać przynajmniej dwie trzecie plus jeden głos. Zaskakującym fragmentem nowej konstytucji był jeden zwrot, umieszczony już u jej początku: wśród przyczyn opuszczenia Stolicy Piotrowej obok śmierci papieża, trwałej niezdolności do sprawowania urzędu i zrzeczenia się go, jak dotychczas, widniał jescze jeden powód, opisany tak bardzo „światowymi” słowami, że zabrzmiały one w tym gronie niemal jak zgrzyt: „przejście na emeryturę”. A zatem papież nie miał zamiaru wyłączać siebie z ogólnych praw, dotyczących już od dziesięcioleci innych biskupów. Ani zreformowana już kuria, ani urząd papieski nie miały być już odtąd syndykatem starców, ustalających reguly życia niemal miliarda młodych, dojrzałych i starszych ludzi na całym świecie.

Nikt z zebranych nie miał chyba wątpliwości, że nowa regulacja jest rodzajem gwarancji dla Kościoła, że żaden następny papież nie będzie wybrany spośród wąskiego grona nominatów dotychczasowego biskupa rzymskiego. Tym samym raz na zawsze ukrócone miały być wszelkie szanse machinacji wyborczych w wąskim gronie. Udział biskupów, duchownych, zakonników i świeckich w elekcji zapewniał bardziej demokratyczny sposób wyboru, dawał wszystkim angażującym się członkom Kościoła przynajmniej pośredni wpływ na to, kto zajmie Piotrową stolicę. Jednocześnie elekt będzie jakby z góry wyposażony w autorytet, wynikający z szerokiego i reprezentatywnego grona swoich wyborców, będzie naprawdę wybrany przez Kościół. Nawet najbardziej zatwardziali konserwatyści nie mogli zarzucić nowej konstytucji, że sprzeniewierza się hiearchicznej strukturze Kościoła: zamiast kardynałów byli przecież biskupi, co do jednego autentyczni pasterze swoich Kościołów, a obecność prezbiterów, zakonników i świeckich z pewnością nie przeszkodzi Duchowi Świętemu dokonać swojego wyboru - byli oni przecież niemniej niż purpuraci otwarci na Jego natchnienie.

Zebrani biskupi w większości z dużą satysfakcją powitali nowelizację, nawet ta (znaczna) część obecnych, która była kardynałami, nie bardzo przejęła się utratą swego jedynego przywileju. Rozumieli oni potrzebę takiej zmiany już od dawna, czego najlepszy dowód dostarczyli, wybierając Hagenauera papieżem. Następny dzień miał przynieść kontynuację reformy, tym razem z ich udziałem.

* *

R

eferentami projektu reform struktury episkopatu i organizacji terytorialnej Kościoła byli kardynałowie Vardy i Gromek. Głównymi postulatami ich wystąpień, opracowanymi przez minizespoły współpracowników papieża, były:

1. Zaprzestanie nominacji biskupów pomocniczych. Nie mając konkretnej diecezji nie spełniają oni całej funkcji biskupiej, a wykonują tylko reprezentacyjne obowiązki lub wyręczają biskupa diecezjalnego w udzielaniu sakramentu bierzmowania, czy wizytacjach pasterskich parafii. Uzasadnienie projektu zmiany było w skrócie takie: Święceń biskup jest w stanie udzielać sam, podobnie zresztą dokonywać konsekracji nowych kościołów. Bierzmowania może udzielić każdy ksiądz (zresztą patrz punkt następny), wizytacji natomiast może także dokonać wikariusz generalny albo wikariusz biskupi. Niech więc biskup będzie prawdziwym biskupem, jedynym pasterzem lokalnego Kościoła, prawdziwym obrazem jedności.

  1. Zmniejszenie obszaru diecezji, których nie może objąć troską duszpasterską jeden biskup. Dotychczasowi biskupi pomocniczy, w wyniku podziału takich olbrzymów staną się (tym razem z uwagi na sytuację bez kanonicznego wyboru) automatycznie biskupami diecezjalnymi. Zmniejszenie diecezji umniejszy problem masowości i anonimowości, występujący w dużych krajach katolickich, wierni będą mieli większe szanse na osobisty kontakt ze swoim pasterzem, biskup będzie dobrze znać swój nie tak już liczny kler, będzie miał szansę stać się mu prawdziwym ojcem, a nie jak często dotąd, odległym namiestnikiem w stolicy prowincji. Będzie też w stanie częściej odwiedzać podległe mu parafie.

  1. Zmniejszenie ilości instytucji, które nie muszą funkcjonować w każdej diecezji (np. Seminarium duchowne, stacja radiowa czy gazeta katolicka, domy rekolekcyjne, wydawnictwo itd.) i stworzenie międzydiecezjalnych, większych i lepiej (bo wspólnie) finansowanych, a zatem na lepszym poziomie. Seminarium, na przykład, gdzie wykładają najlepsi ludzie z czterech-pięciu diecezji z jedną, za to dużą biblioteką na pewno będzie lepsze i tańsze w utrzymaniu. Nic natomiast nie stoi na przeszkodzie, aby alumni mieszkali w osobnych domach, pod opieką księży ze swej macierzystej diecezji, a osobę rektora ustalali biskupi miedzy sobą.

  2. Zniesienie historycznych, nic dziś nie znaczących, a wprowadzających zamieszanie tytułów biskupich, takich jak metropolita, arcybiskup, prymas czy może także przez samych biskupów niektórych honorowych tytułów księży (kanonik honorowy itd.) Biskupi są sobie równi, przewodniczący konferencji biskupiej już od lat wybierany jest na określoną kadencję, zasłużonych księży można honorować w inny sposób (np. publicznie wręczaną doroczną nagrodą), tytuły zaś nie oznaczające konkretnej odpowiedzialności są sprzeczne z duchem orędzia Jezusa zawartego w Nowym Testamencie.

  3. Szerokie wprowadzenie świeckich, przygotowanych do tego osób do urzędów biskupich, połączone z ich personalnym „odchudzeniem”, za przykładem urzędu papieskiego. Wyświęceni dla sprawowania sakramentów i przepowiadania Słowa Bożego duchowni powinni przede wszystkim przewodniczyć gminom chrześcijańskim (parafiom), w diecezji zaś pełnić funkcje pastoralne, a nie biurowe. Urząd biskupi poprzez swe referaty ma im w tym pomagać, a nie nimi w sposób wojskowy zarządzać. Od spraw personalnych kleru czy dyscyplinarnych jest biskup, ewentualnie jego wikariusze, którzy muszą być duchownymi. Nic nie stoi na przeszkodzie, by pracownikami i szefami referatów kurii biskupich byli świeccy specjaliści, oczywiście praktykujący katolicy. Na większość stanowisk należałoby ogłosić konkursy, kierując się jasnymi zasadami wyboru kandydatów, które naturalnie ustaliłby biskup.

  4. Przyznanie radom konsystorialnym, tworom niedawnej reformy, wybierającym biskupa, prawa doradzania w ważnych sprawach pastoralnych, w zwłaszcza zatwierdzania budżetu diecezji. W ten sposób stałby się on wszędzie jawny i zamknięto by usta nieustannie krytykującym Kościół jego przeciwnikom. Przykład niemiecki czy szwajcarski uczy, że publiczne zarządzanie pieniędzmi przez Kościół nie szkodzi mu, a nawet często pomaga jego wizerunkowi w oczach wiernych. Konsystorz, rodzaj odklerykalizowanego senatu biskupa, przejąłby też dotychczasowe uprawnienia rady kapłańskiej, kapituły i kolegium konsultorów, których członkowie (sami duchowni) także przecież w nim zasiadają. Zbierałby się on przynajmniej dwa razy do roku i miałby prawo weta wobec wszystkich decyzji biskupa.

  5. Nowa regulacja emerytalna dla biskupów. Byliby oni proszeni o przejście na emeryturę już w wieku lat siedemdziesięciu (czyli o pięć lat wcześniej, niż obecnie). Mieści się to w ogólnym kierunku reform, mającym odmlodzić kierownictwo Koscioła. Biskup siedemdziesięcioletni miałby natomiast prawo kandydować w swej diecezji ponownie. Jeśli konsystorz go powtórnie wybierze, będzie kierował diecezją przez dalsze pięć lat, a wówczas musi złożyć ostateczną rezygnację.

Po przedstawieniu postulatów nastąpiła żywa dyskusja. Hierarchowie faktycznie dosłownie zastosowali się do prośby papieża i byli bardzo szczerzy, toteż niektóre wystąpienia wypadały ostro. Dało się też odczuć opozycję zwłaszcza wobec ostatniego punktu, co było o tyle zrozumiałe, że dobra trzecie część obecnych albo już przekroczyła siedemdziesiątkę, albo niewiele im do niej zostało. Nie dziwiło to papieża, w tym punkcie spodziewał się oporu. Co jednak było dla niego dużym zaskoczeniem, najgorętsza dyskusja, ba, prawie kłótnia wybuchła na kanwie punktu czwartego. Tego Hagenauer, sercem i duszą niemiecki biskup, nie przywiązujący wagi di martwych tytułów, spodziewał się najmniej. Ostry spór przeciągnął się do późnego wieczora, biskupi dyskutowali zażarcie nawet podczas posiłków. Ostatecznie papież musiał dyskusję nad nim przedłużyć na dzień następny.

* *

T

rzeciego dnia, po zakończeniu dyskusji, papież poddał kolejne punkty pod głosowanie zebrania. Przyniosło ono w sumie oczekiwane efekty:

  1. Punkt pierwszy przeszedł bez zmian

  2. Punkt drugi przeszedł z poprawką, która określała termin na dokonanie zmian granic diecezji na okres pięciu lat. W ten sposób będzie je można dobrze przygotować. Naprawdę zaś chodziło pewnie o to, że niektórzy biskupi nie bardzo chcieli dzielić swe obecne diecezje. Pragnęli więc przesunąć ten termin jak najdalej. Niektóre propozycje w głosowaniu określały termin aż na lat 12, ale na szczęście dla reform nie przeszły.

  3. Punkt trzeci przyjęto z identyczną poprawką, chcąc dostosować go do zmian określonych w poprzednim punkcie.

  4. Punt czwarty został zmodyfikowany: Obecni kardynałowie, metropolici i arcybiskupi zachowają swoje tytuły dożywotnio. W przyszłości tylko przewodniczący konferencji biskupiej, i tylko na czas swej kadencji, będzie nosil tytuł metropolity lub prymasa (w tych krajach, gdzie jest taka tradycja). Wszyscy biskupi będą mieli odtąd prawo do używania paliusza, od wieków znaku godności metropolity, dawniej zaś elementu stroju liturgicznego każdego biskupa.

  5. Punkt piąty przeszedł bez zmian, choć znów niewielką większością. Wielu biskupów nie moglo sobie jeszcze wyobrazić na swoim terenie świeckich, współzarządzających sprawami Kościoła. Ostatecznie ulegli, obiecując sobie zapewne, że do maksimum wykorzystają swoje możliwości „określania kryteriów wyboru odpowiednich osób” w taki sposób, by jak najmniej ich wpuścić na teren swoich urzędów. Papież nie nalegał zbyt mocno. Liczył na to, że z biegiem czasu życie i przykład sąsiednich Kościołów same wymuszą zmiany także i u nich.

  6. Punkt szósty przeszedł z jednym ograniczeniem: Weto konsystorza wobec decyzji biskupa nie zostało dopuszczone odnośnie jego decyzji personalnych we własnym urzędzie, na przyklad w odniesieniu do funkcji wikariusza. Rozumiejąc fakt, że każdy chciałby pracować z ludźmi, którym ufa, a nie takimi, których mu się narzuci, papież i tu ustąpił.

  7. Punkt siódmy przeszedł bez zmian, choć niewielką większością.

Po oficjalnym zakończeniu zebrania nieszporami papież zaprosił wszystkich na kolację do Watykanu. Widać było po nim, że jest odprężony i zadowolony. Osiągnął większość z tego, co zamierzył, a na dodatek odtąd miał w większości tych ludzi zdeklarowanych sojuszników. Niezależnie od tego, czy przyjęli oni te zmiany z całym przekonaniem, czy też bez entuzjazmu, udało mu się ich przekonać, że Kościół powszechny ich potrzebuje. Poczuli się też uhonorowani tym, że pierwszy raz nie tylko zapytano ich o zdanie w tak fundamentalnych sprawach, ale też wysłuchano tego zdania z uwagą i natychmiast je uwzględniono. Papież bez najmniejszego wahania postanowił promulgować nową „konstytucję apostolską” z ich poprawkami. Poprosił ich też o kontrasygnatę swego podpisu. Od tej pory mógł na niemal wszystkich z nich liczyć.

* *

Msza święta, kończąca obrady tego „małego synodu biskupów”, jak go nazwała prasa rzymska, przyniosła ostatnie wydarzenie: zapowiedź Soboru Powszechnego. Dla biskupów nie była już ona niespodzianką, dla szerokich rzesz katolików na całym świecie była to pierwsza informacja. Dla setek tysięcy, a może milionów zaangażowanych ludzi Kościoła na całym świecie była to wiadomośc z dawna oczekiwana. Niespełna półroczny pontyfikat papieża Tomasza rozbudził już wielkie nadzieje na gruntowną odnowę. Spodziewali się więc po nim znacznie więcej niż reform organizacyjnych, które dotychczas wprowadził w życie. Chcieli nie tylko gestów takich, jak rezygnacja z wielu faraońskich rytuałów, nie tylko wywiadów i konferencji prasowych zamiast „audiencji jednego aktora”. Likwidacja Kongregacji Doktryny Wiary i oświadczenie o nieoglaszaniu w przyszłości dogmatów z pewnością stworzyły nową sytuację w Kościele. Jednak nawet papież, w całej swej dotychczasowej wszechmocy nie był w stanie sam jeden lub z grupką ludzi przeprowadzić głębokiego odnowienia olbrzymiego gmachu Kościoła, rewizji jego postawy wobec świata i społeczeństwa, odblokowania tego całego potencjału energii i entuzjazmu, rozbudzonego przez Sobór Watykański II a tak skutecznie zahamowanego w ostatnich dwóch dziesięcioleciach. Do tego trzeba było, jak zawsze w historii chrześcijaństwa, wielkiego zejścia się odpowiedzialnych za Kościół z całego świata, trzeba było najszerszego konsensu.

Podczas Eucharystii padły więc w homilii te słowa, na które tylu czekało:

„Dlatego, po powierzeniu mi urzędu biskupa rzymskiego, a z nim tej szczególnej odpowiedzialności przed Panem, zdecydowałem się wezwać wszystkich braci moich w biskupstwie, przedstawicieli braci prezbiterów, braci i sióstr zakonników oraz trudzących się w pracy apostolskiej, społecznej, i charytatywnej i naukowej braci i sióstr świeckich katolików na powszechne zebranie Kościoła katolickiego, na Sobór do miasta Rzymu, na czwartą Niedzielę Paschy tego roku 2009. Niech Pan blogosławi to dzieło, które w Jego Imieniu podejmujemy, niech Jego Duch Święty będzie pośród nas każdej chwili. Módlmy się, bracia i siostry, wszyscy, gdziekolwiek jesteśmy, abyśmy przez to dzieło przybliżyli się wszyscy do ducha Świętej Ewangelii. I do jedności. Amen.

Tymi słowami został zwołany Sobór Watykański III.

* *

Informacja konferencji biskupów Holandii, dotycząca przygotowań do Soboru, koniec lutego 2009

Jego eminencji Kardynałowi Vardy, wikariuszowi papieskiemu, Stato della Citta del Vaticano

„(...)We wszystkich diecezjach powołane zostały komisje soborowe, w których, obok biskupa, zasiadają przedstawiciele kleru i świeckich, delegatów niektórych rad parafialnych oraz niemal wszystkich ruchów katolickich. Liczny jest udział teologów, wykładowców wydziałów teologicznych lub seminariów. Stowarzyszenie studentów katolickich i Katolickie Stowarzyszenie Pracodawców i Pracobiorców powołały własne grupy dyskusyjne, otwarte dla wszystkich. Pracują one w dwunastu miejscowościach i cieszą się znakomitą frekwencją. W kilkudziesięciu parafiach duszpasterze uruchomili cotygodniowe spotkania na tematy dotyczące Koscioła i jego odnowy. Uczestniczą w tych spotkaniach - według posiadanych przeze mnie relacji - w dużej mierze także osoby, które już od wielu lat nie zachowywały żadnej więzi z Kościołem. Ich pytania i wypowiedzi świadczą o żywym zainteresowaniu tym wszystkim, co w ostatnich miesiącach dzieje się wewnątrz Kościoła, ujawniają też duże nadzieje tych osób, pokładane w Soborze.

Paralelnie do tych zjawisk, zapewne w jakimś związku z nimi, znacznie wzrosła ilość osób, biorących regularny udział w cotygodniowych kręgach biblijnych i innych przyparafialnychgrupach refleksji, modlitwy czy dyskusji. Dużym uczestnictwem cieszy się też akcja „modlitewnego wsparcia Soboru”, zainicjowana przez siostrę Danielle Dalfink ze Zgromadzenia Dominikanek, organizująca spotkania modlitewne z czytaniami Pisma Świętego kolejno w kościołach różnych miast, której większość stanowią ludzie młodzi pracujący lub studiujący oraz młode rodziny. Czytelnictwo prasy katolickiej wzrosło o 70 %, oglądalność i słuchalnośc programów katolickich w radiu i w telewizji o 82%. To wszystko pozwala nam wnioskować o żywym zainteresowaniu procesem samoodnawiania się Kościoła i żywić nadzieje na znaczne ożywienie działalności religijnej i praktyk liturgicznych w najbliższej przyszłości.

Frederik kardynał van Houen, przew. Konf.Ep.Holandii

Informacja o stanie przygotowań katolików niemieckich, luty 2009

„(...) Bardzo liczne grupy parafialne i diecezjalne organizują w oparciu o dostępne im przemówienia papieża oraz rozważania teologów spotkania dyskusyjne. Rejestruje się wielkie zainteresowanie tematem Soboru wśród młodzieży na lekcjach religii i w grupach parafialnych, ale także częste zapytania w tych sprawach i prośby o organizowanie spotkań informacyjnych ze strony grup ewangelickich (luterańskich). (...) W miastach południowych Niemiec (Nürnberg, Augsburg, Regensburg, München, Stuttgart, Bamberg Freiburg i kilkanaście mniejszych wystartowała ponownie, ze znacznie większym echem akcja telefoniczna „neu anfangen”, pierwszy raz przeprowadzona w trzech miastach niemieckich w roku 1994, w której informuje się o materiałach informacyjnych, następnie je dostarcza do domu chętnych (75% przyjmujących), zaprasza na spotkanie informacyjne o Kościele (prawie 50% przychodzących), a następnie z chętnych tworzy grupy biblijne, liturgiczne, charytatywne, do konkretnych zadań (tzw. Aktionskreis) modlitwene lub dyskusyjne. Uczestnictwo w tych grupach, na podstawie tego, co dotąd byliśmy w stanie odnotować, wynosi około 55% spośród przybyłych zaproszonych, co stanowi prawie 20% wszystkich, których objęła akcja telefoniczna. Mamy nadzieję na znaczny wzrost ainteresowania życiem religijnym na skutek tej i innych akcji, zainicjowanych przez ogłoszenie Soboru i przygotowania do niego.

(...) Programy telewizyjne i kanały w internecie, poświęcone Kościołowi i religii chrześcijańskiej w ogóle cieszą się w ostatnich tygodniach bardzo dobrą oglądalnością. Wzrosło także zainteresowanie ruchem ekumenicznym (takie sygnały otrzymujemy także od naszych protestanckich kolegów z Rady Kościołów Ewangelickich.(...)

Stephan Schindele, bp. Passau, przew. Konf. Ep. Niemiec.

Informacja konferencji biskupów rzymskokatolickich Ukrainy, luty 2009

Eminencji kardynałowi Vardy`emu, Watykan, Rzym

„W naszych warunkach rozproszonego Kościoła, liczącego w 50-milionowym kraju około 2 milionów wiernych nie jest łatwo ani zorganizować wielkich grup przygotowawczych, ani doprowadzić do zainteresowania szerokich grup ludzi, głównie z powodu braku szerszego dostępu do mediów. Wierni, żyjacy w bardzo małych ośrodkach, obsługiwani zazwyczaj przez jednego, często dojeżdżającego kapłana niewiele wiedzą o mającym nastąpić wydarzeniu w życiu Kościoła. Niemniej podjęliśmy wszelkie środki, które były w naszych możliwościach. Biskupi wystosowali listy pasterskie, w każdej parafii zostanie w ciągu najbliższych dwóch miesięcy zorganizowane spotkanie,na które dojedzie ktoś z księży lub wykladowców lub studentów kolegium teologicznego w Kijowie, aby zapoznać wiernych z problemami Kościoła i ideą Soboru. Zdecydowaliśmy się wydać specjalny numer katolickiego pisma, o dużej zawartości, przedstawiający głębiej sprawy Kościoła i informujący o ogólnoświatowych przygotowaniach do Soboru. Nasz program radiowy, emitowany raz w tygodniu, ale słuchany przez dość duże grono ludzi, w większości niekatolików, zajmuje się problematyką Soboru już od trzech tygodni. Otrzymujemy setki listów i telefonów w tej sprawie, co skłoniło nas do zorganizowania serii otwartych spotkań, z udziałem telewizji. Poszukujemy sponsora, który opłaciłby czas antenowy (...) Duże zainteresowanie panuje wśród protestantów, zwłaszcza z nowych wspólnot protestanckich o charakterze kościelnym, istniejących w głównych miastach Ukrainy. Liczą one sobie w sumie około miliona ludzi, w większości mlodych. Przewodniczący rady pastorów tych wspólnot, pastor Sergej Stadnik zwrócil się do konferencji biskupów z propozycją zorganizowania kilku wspólnych spotkań katolików i protestantów, poświęconych reformie Kościoła i perspektywom zjednoczenia. Spotkania te odbędą się w ciągu najbliższych tygodni w Kijowie, Charkowie, Doniecku i Odessie. Byłoby dla nas wielką pomocą, gdyby przybył na nie także ktoś kompetentny spoza Ukrainy.

(...) Cerkiew prawosławna, zajmuje pozycję wyczekującą, choć jeden z jej metropolitów, Aleksii Artyszuk, uchodzący za otwartego i mający duże szanse niedługo zastąpić sędziwego patriarchę Wolodymyra kilkakrotnie dość ciepło wyrazil się na temat „dużej otwartości” Kościoła katolickiego. Jednak spora część hierarchii prawosławnej, samej mocno podzielonej przez dopiero co zaleczoną schizmę w ukraińskim prawosławiu, jest katolicyzmowi tradycyjnie niechętna a od Soboru nie oczekują oniniczego dobrego. Naszym zdaniem w Cerkwi należy, z pewnymi wyjątkami, bardziej liczyć na wykształconych wiernych niż na biskupów i nawet szeregowe duchowieństwo.

Abp Witalij Siradiuk, metropolita kijowski

Informacja konferencji biskupów Ameryki Łacińskiej (CELAM), luty 2009

Jego eminencji kardynałowi Vardy, S.C. Vaticano,

(...) Niezależnie od detalicznych informacji poszczególnych biskupów, konferencja uznała za stosowne opracować niniejszy dokument, wskazując w nim ogólnokontynentalne zjawiska, majace wpływ na sytuację Kościoła katolickiego w całej Ameryce Łacińskiej.

(...)Zauważa się spore ożywienie w kręgach wykształconych ludzi, zwłaszcza w wielkich ośrodkach miejskich, zachowujących dotąd obojętna lub nawet mocno krytyczną postawę wobec Kościoła, mimo nominalnej przynależności do niego.Jednak zarówno szerokie masy biedoty miejskiej, jak i mieszkańcy głębokiej prowincji, często analfabeci i ludzie zajęci zdobywaniem codziennego utrzymania nie są w stanie zainteresować się tym, co się dzieje wewnątrz Kościoła, z którym zresztą, na skutek braku księży czy zakonnic, mają sporadyczny kontakt, ograniczony do liturgii niedzielnej, często zresztą sprawowanej w ich kościołach jedynie raz na dwa - trzy tygodnie. Ta trudna sytuacja, trwająca już od ponad trzydziestu lat, niesie z sobą znaczne niebezpieczeństwo dalszego odchodzenia ludzi do sekt, zwłaszcza ludowych związków o charakterze synkretycznym (voo-doo, santeria), w których pogańskie elementy kultu i magii coraz bardziej wypierają wpływ resztek chrześcijańskiej wiary. (...) Najważniejszą potrzebą Ameryki Łacińskiej jest nowa ewangelizacja, dla której potrzeba wielu tysięcy nowych księży, diakonów i świeckich misjonarzy. Jedynie otworzenie w każdej miejscowości i na każdym osiedlu strukturu gminy katolickiej (parafii, stacji misyjnej, przychodni katolickiej, szkoły itd) może zmusić sekty do odwrotu. Ludzie są jeszcze otwarci na orędzie wiary, czekają jednak już stanowczo za długo na swoich misjonarzy, socjalnych opiekunów. i duszpasterzy

(...) zdaniem większości biskupów znalezienie przez Sobór nowych rozwiązań kwestii celibatu księży i ograniczenie wymagań, dotyczących wieloletniego kształcenia w seminariach mogłoby w dłuższej perspektywie znacznie poprawić sytuację Kościoła na naszym kontynencie. Potrzebą chwili jest także daleko idąca pomoc finansowa bogatszych Kościołów pozwalająca na uruchomienie i utrzymanie nowych miejsc pracy pasterskiej i misyjnej. Liczymy, że Sobór zajmie się i tymi sprawami.

Jose kard. Figueroa, przew. CELAM, Bogota

Informacja o przygotowaniach do Soboru, konferencja episkopatu Polski, luty 2009

Wikariat papieski, S.C.V., J.Em. kardynałowi Vardy,

„(...) Eminencjo!

Kardynalowie, Arcybiskupi i Biskupi polscy, zgromadzeni na swej 387 Konferencji plenarnej pragną zgodnie z Waszą prośbą zreferować stan przygotowań do Soboru.

(...) W tej chwili głównym problemem wewnątrz Konferencji Episkopatu jest ustalenie granic nowych diecezji i uzgodnienie sposobu funkcjonowania instytucji diecezjalnych po nowym podziale. Księża Biskupi pomocniczy już zostali naznaczeni do objęcia poszczególnych części, wydzielonych z dotychczasowych diecezji, jednak proces organizowania kurii biskupich, tworzenia sądów duchownych oraz podziału archiwów będzie musiał potrwać przynajmniej półtora roku. Księża biskupi ordynariusze, kierując się troską duszpasterską, nie chcą podejmować zbyt pochopnie decyzji o podziale swych diecezji, zwłaszcza problem dotyczy przyszłej przynależności wielkich i dużych ośrodków miejskich.(...)

W związku z powyższym Episkopat, nie będąc w stanie zająć się wszystkimi sprawami w jednym czasie, postanowil zlecić przygotowania do Soboru komisji, pracującej pod przewodnictwem ks. Biskupa Grześkowskiego, bpa pomocniczego w R., w której skład wchodzą zaangażowani kapłani z wielu diecezji, przedstawiciele kurii biskupich i rektorzy seminariów duchownych oraz kilkuosobowa reprezentacja Akcji Katolickiej, organizacji godnych zaufania i sprawdzonych katolików świeckich, zrzeszającej większość ruchów kościelnych. Jej Prezes, Pan Marek Irek, znany polityk i wierny syn Kościoła, jest wiceprzewodniczącym komisji.(...) Na swoim pierwszym posiedzeniu Komisja stwierdziła, że jak długo nie dojdzie do konkretnych rozwiązań i postulatów, nie będzie szeroko propagowała akcji przygotowania do Soboru, ponieważ mogłoby to wzbudzić niepotrzebny ferment wśród katolików i wywołać niepotrzebne rozłamy, których w aktualnie bardzo delikatnej sytuacji koscioła polskiego mogłyby mu zaszkodzić.

Z synowskim oddaniem wobec Ojca Świętego, w imieniu KEP, +Edward Grześkowski, bp

* *

Dziesiątki tego typu informacji napływały w połowie lutego do Rzymu. Informowały o bardziej (jak w Niemczech czy Holandii) lub mniej (jak w Polsce) zaawansowanym stanie przygotowań do Soboru i o aktualnej sytuacji lokalnych Kościołów. Wśród nich znalazła się jedna, której nadawcą nie była konferencja biskupia a adresatem nie był wikariusz papieski. Odebrał ją zwierzchnik służby dyplomatycznej Watykanu, kardynał Gromek i po zapoznaniu z nią natychmiast poprosił o pilne spotkanie z papieżem. Po wejściu do gabinetu zwierzchnika, od razu podał mu fax. Tomasz zaczął czytać:

Informacja nuncjusza papieskiego w Chorwacji i Słowenii, luty 2009

Eminencji Sekretarzowi Stanu, kardynalowi Gromkowi, S.C. Vaticano, pilne

„(...) Zgodnie z informacjami, które posiadam, kardynał Topic nie tylko hamuje wszelkie przygotowania do Soboru na terytorium swojej jurysdykcji, ale i nakłania do tego innych biskupów Chorwacji, Słowenii i Bośni-Hercegowiny. Pod jego wpływem konferencja biskupów tych krajów nie podjęła dotąd ani żadnej czynności, zmierzającej do podziału dużych diecezji (zwłaszcza Zagreb, diecezji kardynała), ani nie powołała jakiegokolwiek gremium, mającego przygotować Chorwację do Soboru. (...) W swoich oficjalnych wystąpieniach kardynał i biskup Radic krytykują projekt Soboru jako niepotrzebny, w węższych kręgach nawet ośmieszają ideę soborową, nazywając ją chorym wytworem masonów i indyferentnych pseudokatolików.(...) W ostatnim miesiącu kardynał, a pod jego wpływem czterej inni biskupi zwolnili z funkcji lub nawet zawiesili kilkunastu księży, którzy jako duszpasterze grup (studentów, lekarzy itd.) lub proboszczowie na własną rękę informoowali wiernych o pracach przygotowawczych Soboru lub powołali grupy dyskusyjne w swych parafiach lub kościołach rektorskich. Takie postępowanie sprawia, że niemal żaden chorwacki i bośniacki duchowny nie ośmiela się nawet zabierać głosu w sprawie soboru.

(...) Oczywiście nie zostały nawet wszczęte przygotowania do wyboru nowego arcybiskupa Zagrzebia, choć zgodnie z prawem wybór ten powinien się już odbyć, kardynał Topic ma bowiem lat 72. (...) kardynał prowadził w ostatnich dwóch tygodniach, nie informując mnie o tym, rozmowy z kilkoma politykami chorwackimi, słoweńskimi, bośniackimi a nawet jednym polskim ministrem, zaproszonym przez niego prywatnie, o treści których ten ostatni przekazał mi telefonicznie tylko lakoniczną informację, cytuję: „Dałem slowo, że nikomu nie powiem o czym rozmawialiśmy. Więc tylko tyle: rozumiem go, bo podobnie myślę, ale nie sądzę, aby ich działanie mogło wyjść Kościołowi na dobre. Ekscelencja może to przekazać papieżowi”.

(...) Na najbliższy piątek, 22 lutego, kardynał zwołał nieoficjalne zebranie biskupów, na które nie został zaproszony biskup Banja Luki ani biskup Splitu, którzy uchodzą za umiarkowanych zwolenników odnowy. Natomiast wiadomo mi, że uczestniczyć w nim będzie kilkunastu (ośmiu znanych mi z nazwiska, w tym pięciu ostatnio emerytowanych) biskupów z innych krajów europejskich, wszyscy już znani ze swej ostrej krytyki zmian w Kościele, oraz kardynał Gantevin, emerytowany prefekt kongegacji Doktryny wiary i kilku księży, w tym trzej kustosze wielkich sanktuariów maryjnych z Europy (na pewno jest wśród nich o. Drakic, kustosz z Medjugorje w Hercegowinie). Jest mi wiadomo, że sekretariat kardynała od tygodnia pracuje nad dokumentem, który miałby być wydany podczas owej konferencji. Moce produkcyjne drukarni katolickiej w Medjugorie zostały zarezerwowane przez sekretarza Topica na sobotę-poniedziałek do wydrukowania pięciuset tysięcy egzemplarzy czterostronowego dokumentu.

(...) Sądząc z przekazanych tu faktów należy się liczyć z wystąpieniem przeciwko jedności Kościoła o zakresie znacznie przekraczającym granice Chorwacji. Proszę o pilną odpowiedź i wskazówki na mój osobisty numer faksu.

Abp HendrikPetersson, nuncjusz apostolski w Chorwacji i Słowenii

* *

J

akkolwiek papież czytał osobiście, choć nie od razu wszystkie informacje o przebiegu przygotowań do Soboru, ta jedna, będąca w istocie alarmowym dzwonkiem, spowodowała decyzję, by w nagłym trybie zwołać posiedzenie ścisłego Sekretariatu biskupa Rzymu. Należeli do tego gremium obaj moderatorzy urzędów papieskich (Vardy i Gromek), Schmidthuber i pani Marta Dupont, rzeczniczka Watykanu. Za pół godziny wszyscy byli już w gabinecie papieża. Gromek rozdał kopie otrzymanego faksu. Papież zostawił obecnym chwilę czasu na zapoznanie się z jego treścią. Następnie zapytał:

Pani Dupont, jeszcze raz zajrzawszy do tekstu informacji, odezwała się trzeźwo: - Nakład dokumentu znacznie przewyższa możliwości odbiorcze Chorwacji. Szkoda, że nuncjusz się nie dowiedział, w jakich językach ma być drukowany. Zresztą to nie musi być jedyna drukarnia, która dostała takie zlecenie. Wiele bym też dała, aby się dowiedzieć, czy jakaś duża sieć telewizyjna nie ma już zaproszenia na spotkanie do Zagrzebia.

Papież z wyraźnym zainteresowaniem słuchał swego wikariusza. Na jego ostatnie słowa kiwnął żywo głową i powiedział:

* *

A

rcybiskup Petersson, nuncjusz papieski w Zagrzebiu i Lubljanie, tylko w towarzystwie swego sekretarza oczekiwał we wczesnych godzinach nocnych na przylot swego najwyższego szefa w największej sali zagrzebskiego lotniska wojskowego. Po drugiej stronie sali siedział wicepremier Chorwacji i minister spraw zagranicznych tego kraju. W ostatnich godzinach udało się dopracować plan błyskawicznej wizyty papieża w Chorwacji. Prezydent był szczerze zdumiony, że jego niewielki kraj będzie jako pierwszy miał zaszczyt gościć nowego papieża, który dotąd, poza wizytacją parafii w swej diecezji i kilkoma wizytami na terenie Włoch niespecjalnie wędrował po świecie. Jeszcze bardziej zdziwiła go prośba nuncjusza, by przylot papieża, bądź co bądź głowy państwa, traktować z najwyższą dyskrecją aż do czasu jego spotkania z miejscowym Kościołem, o którym zresztą Cosmidovic, niespecjalnie praktykujący katolik też nic dotąd nie wiedział. Z tego powodu nuncjusz musiał, przynajmniej w ogólnych zarysach, przedstawić mu sytuację. Prezydent słuchał z mieszanymi uczuciami, w końcu chodziło tu o zapobieżenie możliwemu pożarowi w Kościele, który właśnie miał zamier wzniecić jego rodak. Topica prezydent znał aż za dobrze, przed trzema laty kardynał uprawiał z lubością otwartą i dość niewybredną kampanię podczas wyborów prezydenckich, a Cosmidovic bynajmniej nie był jego kandydatem. Toteż niespecjalnie go teraz żałował, uznał zresztą, że - wymuszona czy nie - papieska wizyta raczej pomoże niż zaszkodzi jego krajowi, przypomni światu o jego istnieniu, a jest to kraj w znacznym stopniu żyjący z turystyki. Zgodził się więc na wszystkie propozycje, włącznie z tą, by spotkanie jego i papieża odbylo się dopiero w sobotę - przedostatniego dnia wizyty. Papież przyleci nieoficjalnie w czwartek późnym wieczorem, i bez specjalnych powitań pod dyskretną eskortą przejedzie do nuncjatury. Liczba osób, wiedzących w tej chwili w Chorwacji o rozpoczynającej się papieskiej wizycie, nie przekraczała dziesięciu.

Z bardzo bliska rozległ się świst lądującego odrzutowca. Był to niewielki samolot włoskiej armii. Po kilku minutach Petersson witał już papieża i jego najbliższych współpracowników, w sumie osiem osób, zaraz po nim w imieniu prezydenta republiki uczynił to wicepremier. Obecni wsiedli do podstawionych samochodów nuncjatury i rządu. Mały orszak przejechał przez wyludnione już ulice Zagrzebia do malutkiego pałacyku, w którym mieściła się nuncjatura. Po wejściu nuncjusz zaproponował mały posiłek, co papież przyjął z wdzięcznością. Po kolacji wszyscy obecni jeszcze przez dwie godziny rozmawiali w gabinecie Peterssona, zanim udali się na spoczynek. Papież wziął ze sobą do łóżka kilka świeżych dokumentów i listów, które nuncjusz zdołał w największej dyskrecji zdobyć w ciągu ostatnich dwóch dni. Do pewnego stopnia dopełniały one obraz tego, co planowało się w Zagrzebiu „w trosce o czystość świętej wiary, wierność tradycji i zbawienie dusz katolików”, jak to określały początkowe słowa gotowego już manifestu zatroskanych biskupów, księży i oddanych Kościołowi ludzi kultury i polityki. Światło w sypialni nuncjusza, odstąpionej papieżowi paliło się do czwartej nad ranem.

Tej samej nocy nie mógł też spać kardynał Topic, o dwie ulice dalej. Zdawał sobie sprawę, że to, co ma zamiar zrobić następnego dnia, jest jawnym wypowiedzeniem posłuszeństwa papieżowi, któremu je przysięgał, a także złamaniem jedności kościelnej. Topic, mimo swego autorytarnego stylu kierowania miejscowym Kościołem i swoich ogromnych ambicji, ocierających się do niedawna o tron papieski, nie był ani cynicznym funkcjonariuszem religii, ani człowiekiem bez szerszych perspektyw. Był błyskotliwym, trzeźwo osądzającym sytuację, umiejącym kierować ludźmi i wywierać na nich wpływ człowiekiem, szczerze oddanym Kościołowi, oczywiście rozumiejącym go na swój sposób. A jego sposób rozumienia Kościoła ukształtowała z kolei ponad czterdziestoletnia przynależność do integrystycznej organizacji „Opus Dei”. To ona zauważyła doktoryzującego się w Hiszpanii młodego, zdolnego księdza z Chorwacji, przyjęła go w swoje szeregi i czuwała nad dalszą jego karierą. To ludzie Opus Dei podsunęli starzejacemu się Janowi Pawłowi II kandydaturę doktora Topica, pracującego w Kurii rzymskiej, na stanowisko najpierw koadiutora, a potem metropolity Zagrzebia. Toteż jego energia służyła przede wszystkim zachowywaniu doskonałej społeczności katolickiej w pluralistycznym, zdegenerowanym świecie, jego sposób działania czynił zaszczyt szkole Opus Dei, czasami nazywanej nawet wśród hierarchii katolicką mafią, a jego wierność odnosila się do tej nienaruszonej doktryny, której bezwzględnie broniła jego macierzysta organizacja. W Tomaszu Hagenauerze widział od dawna przeciwnika, od chwili jego wyboru na papieża uważał go za największe niebezpieczeństwo dla Kościoła, rozwój zaś wypadków w ostatnich miesiącach tylko utwierdził go w tym sądzie. Ponadto, czego nawet przed sobą samym nie umiał przyznać, nie potrafił się pozbyć osobistej urazy: Hagenauer stanął mu w drodze do tak bliskiego już rzymskiego tronu. Przez reformę elekcji papieskiej ten Niemiec ostatecznie pogrzebał wszelkie nadzieje, że ludzie pokroju Topica utrzymają wpływ na kurs Kościoła, a teraz jeszcze pozbawiał go diecezji, każąc z powodu jego wieku zorganizować wybory następcy. Toteż Topic stał się niejako w naturalny sposób punktem odniesienia niezadowolonych ludzi Koscioła, po klęsce zaś konserwatystów w kurii, niekwestionowaną głową wewnątrzkościelnej opozycji przeciw papieżowi i temu wszystkiemu, co on reprezentował. Dotychczas ograniczał się do krytyki, teraz miał zamiar działać. Nie przyszło mu to łatwo - wiedział, co ryzykuje, bił się też długo z sumieniem katolickiego księdza i biskupa, który miał otwarcie wystąpić przeciw papieżowi. Lecz, raz już podjąwszy decyzję, nie miał wątpliwości. Tej nocy kardynał Topic długo się modlił w swej prywatnej kaplicy. Nie szukał już jednak natchnienia Bożego, lecz z różańcem w ręku prosił Bożą Matkę o wsparcie swego dzieła, które uważał za ratowanie katolickości Kościoła.

Kilkaset metrów od siebie czuwali więc ludzie, mający zetrzeć się następnego dnia w imię dobra chrześcijaństwa, lecz tylko jeden z nich wiedział o tym, że do tego spotkania dojdzie.

* *

K

ler diecezji Zagrzebskiej, starannie wysortowany przez współpracowników kardynała Topica i liczni delegaci kilku konserwatywnych ruchów kościelnych z terenu Chorwacji i Hercegowiny, oraz kilkudziesięciu zaproszonych gości z całej Europy, w tym około dwudziestu biskupów, krótko przed godziną czternastą wypełniali katedrę zagrzebską. Na nie ogłaszanym wcześniej publicznie zebraniu nie było zbyt wielu tutejszych wiernych - co najwyżej codzienni uczestnicy Mszy świętej w katedrze, którzy od rana zauważyli ruch kleryków, ustawiających dodatkowe krzesła i zaciekawieni przyszli tu po południu. Po prawej stronie prezbiterium stali w sporej liczbie przedstawiciele zaproszonej prasy i cztery ekipy telewizyjne. Sam kardynał w zakrystii rozmawiał ze swym kolegą Gantevinem i hiszpańskim ministrem kultury, prywatnie członkiem Opus Dei, od dawna wtajemniczonym który miał także przemawiać na zebraniu. Punktualnie o drugiej wszyscy trzej wyszli do prezbiterium. W katedrze wszyscy powstali, gdy na rozpoczęcie obrad rozległy się organy, grające hymn do Ducha Świętego „Veni Creator”. Podczas śpiewu piątej zwrotki jeden z zakrystianów podszedł do kardynała i coś mu zepnął na ucho. Topic potrząsnął tylko głową i kontynuował śpiew hymnu. Zakrystian przekazał mu właśnie, że samochód nuncjatury zajechał przed katedrę. Tego się mógł spodziewać, Petersson nie jest przecież głupi, z pewnością bedzie chciał się dowiedzieć, co takiego dzieje się w katedrze. Ale niczego już nie zepsuje. Topic był przekonany o własnej charyźmie i wielkim autorytecie. Gdyby nawet Peterssonowi udało się tu przemówić, to po pierwsze nie będzie przygotowany, po drugie nie może się, jako nieznany prawie dyplomata mierzyć z autorytetem jego, który od dziewięciu lat zarządza tą diecezją, po trzecie zresztą był pewien miażdżącej większości uczestników spotkania. Tym razem Rzym się spóźnił - gratulował sobie Topic.

Z samochodu nie wyszedł jednak arcybiskup Petersson. Na razie nie wyszedł w ogóle nikt. Za to z taksówki, stojącej po drugiej stronie ulicy wyszedł młody, dobrze ubrany człowiek średniego wzrostu. Gdyby ktoś spośród kilkudziesięciu gapiów,stojących przed katedrą dobrze mu się przyjrzał, może by go rozpoznał. Ostatnio jego twarz dość często widziano w telewizyjnych relacjach z Rzymu, obok innej, daleko bardziej znanej twarzy. Był to Richard Schmidthuber, sekretarz papieża. Spokojnym krokiem, nie zatrzymywany przez nikogo, wszedł do katedry i zajął miejsce z tyłu. W kieszeni miał włączony telefon komórkowy.

Identyczny aparat miał w ręku jego szef, siedzący w jeszcze innym samochodzie, ze znakami chorwackiego rządu. Siedząc w towarzystwie kardynała Gromka i sekretarza nuncjusza, Chorwata, tlumaczącego im słowa kardynała na tylnym siedzeniu przyciemnionej limuzyny, chroniony dzięki temu przed spojrzeniami ciekawskich, papież ubrany był w białą sutanne ze złotym krzyżem. Przez telefon mógł słyszeć wszystko, co działo się w katedrze i wybrać najlepszy moment, w którym się w niej pojawi.

Po odśpiewaniu hymnu wszyscy usiedli. Gospodarz, metropolita Zagrzebia, kardynał Mato Topic, wszedł na ambonę, górującą nad zebranymi. Przemyślał i ten detal, uznał, że mówienie z miejsca, z którego głoszono kazania tylko w najważniejszych momentach historii tego miasta i kraju przyda jego słowom w oczach obecnych dodatkowej wagi. Rozpoczął spokojnie, jakby zastanawiając się rzucał w tłum kolejne zdania, poprzednio dobrze przemyślane, zapisane i wyuczone na pamięć:

Eminencjo, ekscelencje, drodzy bracia kapłani,najdrożsi w Chrystusie Panu bracia i siostry!

Kościół katolicki wychował nas wszystkich od dzieciństwa w wierności Chrystusowi i Jego świętej Matce. Ze wszystkich sił staraliśmy się od najmlodszych lat zachować tę wierność, czy to w życiu kapłańskim i zakonnym, czy to w otoczeniu laickim służąc Bogu i wypełniając misję podporządkowania tego świata Jego królowaniu, gloszenia slowem i czynem Jego jedynej i niezafałszowanej prawdy. Wielokrotnie musieliśmy dawać heroiczne świadectwo tej naszej wierności, wbrew modom i trendom odważnie mówić o tym, co prawdą jest i po imieniu nazywać fałsz i moralną degrengoladę. Dziś, w początku dwudziestego pierwszego wieku nieprzerwanej działalności naszego Kościoła, nie jest nam łatwo, a może nawet jest szczególnie ciężko zachować tę naszą wierność wobec wszystkich, którzy nas poprzedzili, chcąc okazać się wiernymi synami naszych wielkich przewodników. Oto w samym środku Kościoła głosi się, że wszyscy się dotąd myliliśmy, że to, czego nas uczyli czcigodni poprzedni papieże, bylo fałszem...W tym momencie przemówienia papież Tomasz odłożył swój telefon i otworzył drzwi samochodu. Wysiadł wraz ze swym towarzyszem i szybkim krokiem udał się ku wejściu do katedry. Za nim natychmiast poszedł nuncjusz, który wraz z panią Dupont wysiadł ze swojego samochodu, poskoczyli też czterej oficerowie ochrony, czuwający w innym samochodzie, których, oprócz szofera przydzielił papieżowi do dyspozycji chorwacki prezydent. Tymczasem kardynał Topic kontynuował:

Nie możemy milczeć, kiedy w imię rzekomej odnowy i zjednoczenia z będnowiercami depcze się nasze najświętsze wartości, ubliża Bożej Matce, niszczy jedność katolickiej doktryny, a prawowiernych biskupów zmusza do ustąpienia.... w tym momencie kardynał ze swej ambony ujrzał w drzwiach katedry papieża Tomasza. Wrażenie było piorunujące. Kardynał zamilkł, patrząc na biskupa rzymskiego jak na ducha z zaświatów. W ślad za jego przerażonym wzrokiem niemal wszyscy obecni odwrócili się i zobaczyli Tomasza Hagenauera, który w toarzystwie swej niewielkiej świty zdecydowanym krokiem, przez środek katedry kroczył ku prezbiterium. Kardynał Topic jakby skamieniał, nie odezwał się już ani słowem. Przez jego mózg błyskawicznie przeleciała myśl: „Przegrałem, przegraliśmy. Ten Niemiec był sprytniejszy albo.... Bóg jest z nim” . kardynał ciężko oparł się obydwiema rękami o poręcz ambony i nie wypowiadając słowa czekał na to, co mialo nastąpić.

Tymczasem papież Tomasz wszedł do prezbiterium i stanął przed innym mikrofonem, umieszczonym przy pulpicie, z którego czytano podczas mszy. Spokojnym głosem podjął przerwane przemówienie kardynała Topica, które na chorwacki tłumaczył stojący obok sekretarz nuncjusza: „Nie powinniśmy milczeć, w tym Eminencja ma rację. Dlatego tu przyjechałem, dowiedziawszy się, że chcecie rozmawiać o Kościele. Jestem gotów do dialogu z każdym. Prawda, że nie zaproszono mnie, a chyba się powinno, jeśli mówi się o jedności Kościoła, którą mam zaszczyt reprezentować. Ale to już nieważne, dobrze, że tu wszyscy jesteśmy. Chciałbym wam, bracia i siostry powiedzieć, że wierność Bogu jest dla mnie przynajmniej tak samo ważna, jak dla tych, którzy was tu zaprosili. Tylko że ja sam, i ogromna liczba biskupów i księży, zakonników i zakonnic, wreszcie setki miliony katolików na całym świecie, mierzymy tę wierność Bogu za pomocą kryterium Ewangelii, a więc nauczania Jezusa, naszego Pana. To nauczanie jest podstawowym źródłem naszej wiary, a nie tradycje i prawa, które w ciągu wieków ustanawiano i znoszono, i które jeszcze nieraz pewnie wypadnie nam zmieniać. Dlatego proszę was, bracia i siostry, nie traćcie wiary w to, że Duch Święty jest w Kościele także i dzisiaj i chce go prowadzić. Wybierzcie swoich przedstawicieli na Sobór, który za kilka miesięcy się zbierze i rozmawiajcie z nami, a nie za naszymi plecami. Uwierzcie, że słowa Jezusa są aktualne, że to On sam ponagla nas, byśmy wreszcie zaprowadzili jedność. Bo nie musimy być wszyscy tacy sami, lecz mamy iść wszyscy wspólną drogą. Innej drogi niż ta, którą wskazał Jezus nie ma dla jego uczniów. Ja, biskup Rzymu Tomasz, w samym środku Kościoła głoszę, że prawdą jest ta wiara, którą nam przekazali apostołowie, wszystko zaś inne jest mniej ważne, zwłaszcza, jeśli dzieli. Niczego nie zabraniam, niczego nie niszczę, tylko usilnie nalegam, by na nowo czytać i słuchać Jego słowa i niszczyć mury, które w historii przez politykę, pychę, głupotę i złość wznieśliśmy sami między sobą. Chcę spełniać Jego polecenie a nie nakładać na ludzi ciężary, które nie od Niego pochodzą. Chcę, żeby młodzi ludzie, którzy dobrze umieją czytać Ewangelię a nie rozumieją obcych swemu pokoleniu tradycji i rytuałów odnaleźli swoje miejsce w naszym Kościele, mogli pójść za nim nie będąc obciążani wymaganiami, których Pan nie ustanowił. Chcę, by Kościół znów był bardziej Jego, który żyje na wieki i jest dla wszystkich, i by był nasz, ludzi tego wieku, a nie by był historyczną pozostałością naszych poprzedników, którzy nie żyją. Bądźmy w tym razem, prośmy Boga, by to dzieło się powiodło, nam wszystkim w Jego Imię.

Papież skończył i przez chwilę stał milcząc. Po chwili z części kościoła, gdzie zgrupowana była prasa i z tyłu, gdzie stali zwykli wierni, rozległy się spontaniczne okrzyki: „Niech żyje papież”. Większa część zgromadzonych powstała i podjęła ten okrzyk. Kardynał Topic ciężkim krokiem zszedł z ambony i udał się do zakrystii. Tymczasem w katedrze organista rozpoczął grać chorwacką pieśń kościelną, proszącą Boga o błogosławieństwo dla Kościoła i papieża, którą z mocą podjęło całe zgromadzenie. Nieoficjalny synod kardynała Topica, który miał stać się początkiem buntu a może i rozłamu, przeobraził się w triumf papieża-reformatora.

* *

P

odczas kiedy papież kontynuował swą błyskawiczną pasterską wizytę, rozmawiając z większością biskupów Chorwacji i Bośni, w tym z „doproszonymi” pasterzami Splitu i Banja Luki, a następnie w towarzystwie swego sekretarza składał wizytę w pałacu prezydenckim, jego współpracownicy mieli pełne ręce roboty.

Sekretarz nuncjatury, ksiądz O`Brian, młody jeszcze Irlandczyk, zajął się wraz z odpowiedzialnymi duszpasterzami z chorwackich diecezji błyskawiczną organizacją dwóch spotkań papieża, zaplanowanych na następny dzień w Zagrzebiu i Dubrovniku: z przedstawicielami wszystkich ruchów katolickich, oraz z chorwacką i bośniacką młodzieżą katolicką. Oba spotkania miały być otwarte dla wszystkich, którzy zechcą na nie przyjść. Wprawdzie zostały one zwołane dość nagle, lecz zarówno niewielkie terytorium obu tych krajów, jak i niebywały rozgłos, towarzyszący teraz i w Chorwacji, i na całym niemal świecie nieoczekiwanej wizycie papieża, gwarantował obecność wielkiej ilości wiernych. Minister oświaty zapowiedział zresztą w środkach przekazu, że każdemu, kto zechce uczestniczyć w spotkaniu z papieżem zapewnia się zwolnienie z zajęć uniwersyteckich czy szkolnych. Papież bardzo chciał przez swoje spotkania z katolikami Chorwacji nie tylko ugruntować ostatni sukces zapobieżenia schiźmie, ale i przekonać ich do swoich zamierzeń. Z całego entuzjazmu, który O`Brian napotkał wśród współorganizatorów mógł zresztą wywnioskować, że mało kogo trzeba tu przekonywać. Irlandczyk, od dwóch lat oglądający z nuncjatury kościół chorwacki pomyślał teraz: „Gdyby Topic mógł wcześniej widzieć to, co ja widzę teraz, z jakim entuzjazmem jego podopieczni chcą tu prawie wszystko zmienić, nigdy nie wpadłby na pomysł swojego synodu.”

Pani Dupont zainstalowała się w nuncjaturze i udzielała dziesiątek wywiadów, wyjaśniając otwarcie, ale i możliwie oględnie to, co zaszło w katedrze i komentując całą niespodziewaną podróż swego szefa. Miała przy tym polecenie, by możliwie oszczędzać kardynała Topica i jego popleczników. Papież nie chciał do reszty pogrążać pokonanego hierarchy, który już resztą zlożył na ręce kardynała Gromka swą oczekiwaną już od ponad miesiąca rezygnację. Teraz zaszył się w swym pałacu i zapewne rozważał, gdzie spędzi swą emeryturę.

Gromek przyjął także w imieniu papieża rezygnację trzech spośród ośmiu pozostałych czynnych biskupów diecezjalnych, obecnych na „Topicowym synodzie”, jak niemal natychmiast nazwała go prasa, którzy także przekroczyli niedawno ustalony wiek emerytalny. Nic więcej nie zdążył zrobić, bo przez nuncjusza Peterssona dowiedział się, że ponad trzecia część wydrukowanych manifestów Topica okazała się być w języku polskim i miała być rozdana zaraz następnego dnia na licznym zjeździe polskiego duchowieństwa, organizowanym w Licheniu koło Konina. Było to jedno z największych polskich sanktuariów maryjnych, zdecydowanie stawiające na ludową, tradycyjną i niezbyt biblijną odmianę katolicyzmu, daleką w swej arcymaryjności nawet od tego, co głosił Jan Paweł II. Tam to właśnie miało zjechać, jak wynikało z kilku alarmistycznych relacji z Polski, przekazanych przez Vardy`ego z Rzymu, około dziesięciu polskich biskupów i ponad tysiąc księży oraz wielu świeckich działaczy kilkunastu dobrze Gromkowi znanych zachowawczych ruchów katolickich. Miał tu się pojawić także jeden biskup z Litwy i jeden ze... Stanów Zjednoczonych. Ten ostatni widocznie nie miał odwagi otwarcie przed swoimi katolikamo przyznać się do wrogich odnowie Kościoła pogladów. Polskie sanktuarium wydawało mu się bezpieczniejsze. Po błyskawicznej rozmowie telefonicznej z papieżem Gromek wsiadł do pierwszego samolotu, odlatującego do Monachium, aby jeszcze przed wieczorem być w Warszawie. Obaj z Tomaszem uznali, że najlepiej będzie, jeśli on właśnie, Polak, znakomicie znający kościelną sytuację w swym kraju i popularny wsród mas katolickiej inteligencji, postara się zapobiec wybuchowi następnego pożaru.

Nuncjusz Petersson, po zebraniu z radami kapłańskimi i kapitułami teraz już wakujących trzech chorwackich diecezji, doprowadził do ustalenia terminów wyboru nowych biskupów, które mialy nastąpić w ciągu czterech tygodni. Gremia te wybrały także tymczasowych administratorów diecezji, którymi okazali się księża bynajmniej nie faworyzowani dotąd przez kardynała Topica. W ogóle widać bylo w postawie przedstawicieli duchowieństwa pewną ulgę, że to wszystko, czego od miesięcy oczekiwali i bali się, już się skończyło, i to właśnie w taki sposób. Nie doszło do rozłamu, sytuacja została błyskawicznie opanowana, a większość z nich z nadzieją czekała na nowych biskupów, których sami mieli sobie wybrać. Era autorytarnego kierowania Kościołem chorwackim dobiegła definitywnie końca.

Sam Petersson dziwił się trochę temu, że papież za jawne nieposłuszeństwo nie odsunął natychmiast od stanowisk tych biskupów, którzy zjechali na zagrzebski „synod” a nie byli jeszcze emerytami. Tak zrobiłby każdy jego poprzednik na Piotrowej katedrze, nawet jowialny papież Jan, nawet hamletyzujący i niezdecydowany Paweł VI. Jednak Tomasz miał najwyraźniej swoją własną wizję pełnienia Piotrowego urzędu i drastyczne usuwanie ludzi nie wpisywało się widocznie w tę jego koncepcję. Petersson, patrząc na tych zagubionych biskupów, podchodzących w ciągu następnego dnia do niego, niepewnych swych dalszych losów zrozumiał papieża: ci ludzie już nigdy nie odważą się ruszyć palcem przeciwko reformom Tomasza. Dość im było tego jednego usiłowania, zakończonego całkowitą klęską. Jeśli Topic, z całym swym autorytetem, ba, z charyzmatem, we własnej katedrze musiał zejść z ambony przy dźwiękach śpiewanej przez swe owieczki modlitwy za papieża, to żaden z nich nie miał najmniejszych szans. Ci ludzie wraz ze swym zagrzebskim przeżyciem będą w swoich krajach raczej żywym ostrzeżeniem niż ryzykiem. To byli przedstawiciele odchodzącej species, nominaci starego porządku. Już niedługo zastąpią ich ludzie z wyboru, którzy mając prawdziwy autorytet i czując poparcie kleru i świeckich, którzy ich wynieśli na urząd, będą dla papieża prawdziwymi partnerami w dziele odnowy. Z tego, co widział przez te dwa dni Petersson, człowiek bystry i doświadczony dyplomata, zorientował się już, że Sobór, który rozpocznie się za dwa miesiące jest już z góry wygrany dla papieża.

* *

„P

apież jest biskupem Rzymu”. Kartka o takiej treści wisiala nad biurkiem papieża Tomasza od pierwszych dni pontyfikatu. Na zapytanie swego przyjaciela, nowego biskupa Mainz, Guggemoosa, po co wywiesił sobie kartkę z informacją, którą zna każde katolickie dziecko, Tomasz odpowiedział: „Ale właśnie papież mógłby łatwo o tym zapomnieć. Wydawało się, że papieżowi Tomaszowi ta kartka faktycznie pomagała. W ciągu pół roku sprawowania swojego urzędu zdążył już nie tylko spotkać się z duchowieństwem Wiecznego Miasta, ale i zreformować rzymski wikariat, czyli urząd biskupi, również w wymiarze personalnym, osobiście, i zawsze po dłuższej rozmowie z kandydatem mianując w nim wielu kompetentnych świeckich katolików, mężczyzn i kobiet, których osoby podpowiadali mu tacy znawcy miejscowego Kościoła jak doktor Riedermaier i jego żona czy proboszcz Farnucci, duszpasterz rzymskiego nauczycielstwa. Znalazł też czas, by zwizytować już ponad trzydzieści miejskich parafii. Nie były to wizytacje w stylu poprzedników, polegające na ładnym powitaniu, odprawieniu uroczystej mszy świętej z udziałem dziesiątek prałatów i sąsiednich proboszczów i ewentualnym spotkaniu z przedstawicielami odpowiednio dobranych parafialnych „aktywistów”. Tomasz Hagenauer dobrze nauczył się rzemiosła” biskupiego u siebie w Mainz i nie mial zamiaru rezygnować z prawdziwie duszpasterskiego wymiaru swojego urzędu. Dlatego jego wizytacje trwały najczęściej po dwa dni, w czasie których odwiedzał szpitale i domy starców, czy katolickie szkoły, jeśli takie były, rozmawiał z personelem parafii, oglądał dokumentację parafii (także finansową) i starał się spotykać, także poza liturgią, z prawdziwymi, „szeregowymi” parafianami, zaangażowanymi w różne formy katolickiej działalności. Nie uciekał przy tym od krytycznych pytań, zwłaszcza młodych ludzi, którzy chcieli od swojego biskupa usłyszeć, jak różne dziedziny współczesnego życia społecznego czy rodzinnego pogodzić z głoszoną dwa tysiące lat wcześniej Ewangelią. Tomasz Hagenauer lubił i umiał rozmawiać z ludźmi, toteż czuł się w takich sytuacjach jak ryba w wodzie. Cierpliwie tłumaczył, używał bardzo (niektórzy eksperci od teologii pastoralnej twierdzili nawet, że za bardzo) współczesnych, jasnych porównań. Zdarzało się także, że na niektóre pytania odpowiadał po prostu: „nie wiem”. To chyba najbardziej zjednywało mu zwłaszcza młodych ludzi. Wprawdzie każdy wiedział, że papież nie jest Duchem Świętym i nie korzysta z Boskiej Wszechwiedzy, ale chyba po raz pierwszy od wieków jakiś papież na spotkaniu z wiernymi tak dosadnie to wyrażał: po prostu czegoś nie wiedział. Paradoksalnie zyskiwał tym sposobem bycia zaufanie tych ludzi, którzy już nie widzieli w nim jakiegoś guru, znającego wszelkie recepty na życie, lecz po prostu swojego biskupa, prawdziwego ojca i nauczyciela, dzielącego się po prostu tym, czym sam żyje, wskazującego drogę Jezusową tak, jak sam ją rozumiał, a przede wszystkim rozmawiającego z ludźmi i umiejącego ich naprawdę słuchać, a nie tylko do nich przemawiać.

Tak nadszedł Wielki Post, coroczne przygotowanie do Paschy. Rzymską tradycją papież miał w tym okresie przewodniczyć liturgii w różnych kościołach Wiecznego Miasta, tzw. kościołach stacyjnych. Każdą statio chciał papież świętować z konkretną grupą rzymskich katolików: ruchami neokatechumenalnymi, dziećmi, zakonnikami, chorymi itd. Ze wszystkimi tymi grupami swoich diecezjan, a przynajmniej, ze względu na szczuplość miejsca, przynajmniej z jak najliczniejszą ich reprezentacją, papież po liturgii spotykał się na terenie goszczącej go parafii na czymś, co było połączeniem rozważania, rozmowy i dyskusji. Tematy spotkań były różne, łączyło je jedno spoiwo: chodziło o przypomnienie sobie przez wszystkich ich uczestników, co to konkretnie znaczy, że są chrześcijanami i w noc paschalną odnowią swoje przzymierze z Bogiem, zawarte w chrzcie. Wiele z tych „rozmów” biskupa rzymskiego było transmitowanych na całe Wlochy, a nawet tłumaczonych na inne języki i przekazywanych za pomocą telewizji, internetu, prasy i radia w świat. Audycje, relacje prasowe i programy telewizyjne z Rzymu zdobywały sobie z tygodnia na tydzień większe grono odbiorców w licznych krajach. Kiedy nadeszła kolej na młodzież szkół średnich i studiującą, zaciekawienie przebiegiem spotkania było już tak wielkie, że jego przebieg transmitowało kilkanaście narodowych stacji. Wiadomo było, że papież będzie musiał zająć stanowisko wobec wielu niewygodnych dla Kościoła pytań dociekliwych młodych ludzi. Tym razem Tomasz wybrał do swojej pasterskiej rozmowy z młodzieżą „miasta i świata” ramy liturgii. Zdawał sobie sprawę z tego, że większość mlodych ludzi nie rozumie nie ceni, a nawet unika tej podstawowej formy przeżywania spotkania z Jezusem i wspólnoty kościelnej. Miliony młodych katolików, nawet bardzo wielu tych, którzy widzieli dla Boga miejsce w swoim życiu nie chodziło już od dawna w niedziele na mszę, nie słuchało kazań. Poinformowany o medialnym powodzeniu swoich spotkań stacyjnych papież zdecydował się spróbować ich do niej przekonać. Dlatego jego rozmowa z młodymi ludźmi miała przybrać formę dialogowanej homilii, czyli tego, co większość katolików nazywa kazaniem.

* *

K

ościół San Egidio, tradycyjne już miejsce spotkań młodych katolików, zaangażowanych w ruchach odnowy, pękał w szwach. Młodzi wypełniali nie tylko nawę kościoła, ale też - ku zdenerwowaniu mało licznej i bardzo dyskretnie obecnej ochrony papieża - prezbiterium. Liturgię papież celebrował sam, biskup pośród swoich wiernych. Śpiewy liturgiczne wspierał bardzo liczny, spontanicznie skrzyknięty zespół instrumentalny, wywodzący się z najróżniejszych rzymskich grup młodzieżowych. Czytania biblijne przeczytali sami młodzi ludzie, jedna dziewczyna i jeden chłopak. Następnie diakon odczytał Ewangelię: był to fragment, opisujący kuszenie Jezusa na pustyni. Po Ewangelii kilkoro młodych ludzi odegrało po mistrzowsku pantomimę, ilustrującą dopiero przeczytane słowa we współczesnym życiu. Bardzo sugestywne i łatwo zrozumiałe były w ich przedstawieniu te dzisiejsze pokusy: urządzenie się i obojętność na resztę świata, bezwzględne robienie kariery kosztem innych, mnożenie majątku bez opamiętania. Kiedy więc przyszło do homilii, temat rozmowy stał już dla wszystkich jasno: była to hierarchia wartości. Po dłuższej chwili ciszy z różnych miejsc kościoła, gdzie zainstalowano kilka mikrofonów, ci z obecnych, którzy chcieli, w krótkich słowach mówili, jak odbierają wezwanie Boże do wierności, jak interpretują usłyszaną Ewangelię. W ich słowach mniej lub bardziej wyraźnie pojawiały się odniesienia czy to do przeczytanego tekstu, czy do odegranych obrazów. Niektórzy od razu stawiali otwarte pytania, na które na razie albo nikt nie odpowiadał, albo jakaś próba odpowiedzi padała po chwili z innego mikrofonu. Było to z początku bardziej jakby wspólne rozważanie. W miarę jednak upływu czasu coraz więcej mówiących koncentrowało się raczej na pytaniu, i pytania te w naturalny sposób jakby układały się w przemówienie-zapytanie młodych ludzi, skierowane do obecnego w pośrodku nich pasterza. Kiedy lista pytań była już długa i zdawała się wyczerpywać, papież, siedzący za ołtarzem pośrodku dziesiątek młodych ludzi, nie wstając z miejsca, rozpoczął swoją część homilii. Nie odpowiedział na wszystkie pytania, nie byłby w stanie tego zrobić. Mówił o swoich osobistych doświadczeniach kuszenia, o momentach w życiu swoim i innych ludzi, kiedy Bóg i Jego Słowo były zagrożone zejściem na dalszy plan, i kiedy tak się działo. Obecni zauważali, że stara się przykładami odpowiedzieć na wiele spośród wyrażonych przez nich problemów i wątpliwości. Wreszcie pod koniec jeszcze raz wrócił do tekstu ewangelicznego. Te ostatnie kilka minut były typową homilią, to jest wyłożeniem znaczenia tekstu. Biskup rzymski skoncentrował się na słowach Jezusa: „nie samym chlebem żyje człowiek, lecz... słowem Bożym.” Na ich tle usiłował wskazać na nieodzowną potrzebę układania sobie, pośród świata, w którym żyjemy, porządku wartości, takiego, gdzie Bóg i Jego wezwanie znajdą się na czele: „jeśli On będzie na pierwszym miejscu, to wszystko będzie na swoim miejscu”. Mówił, jak on sam przyjmuje te słowa, które wszyscy słyszeli w czytaniu Ewangelii. Wymowa tego kazania była prosta w zrozumieniu dla każdego: niech każdy robi to, z czego żyje, niech zabezpiecza byt swój i swoich, niech rozwija siebie i swoją firmę, ale przede wszystkim niech pozostanie chrześcijaninem, otwartym na Boga i swoje podstawowe powołanie: do szukania i znalezienia Go, bo to jest ostatecznym celem każdego ludzkiego życia.

Modlitwa powszechna po homilii, której wezwania młodzi ludzie znów spontanicznie podawali z różnych miejsc kościoła, mocno koncentrowała się wokół tematu wspólnych rozważań i kazania. Widać było nawet po twarzach ludzi mediów, zgromadzonych z boku prezbiterium i na chórze, że poddają się nastrojowi tej autentycznej modlitwy wspólnoty, która wysłuchała Słowo Boże i chce się odmienić w jego świetle.

Nastąpiło przyniesienie darów - chleba, wina i datków, przeznaczonych na katolicką szkołę w Ugandzie. Było to przejście do liturgii eucharystycznej, tego najświętszego momentu, centrum katolickiej wspólnoty, a jednocześnie tak trudnego do głębszego przeżycia dla milionów młodych katolików. Sluchając w swoich parafialnych kościołach co tydzień tych samych słów i oglądając te same gesty nie umieli już, atakowani w codziennym życiu ze wszystkich stron przez hasła, slogany i obrazy, odkryć w nich żyjącego i udzielającego się obecnym tutaj i teraz Jezusa. Zresztą zachowanie tłumów wiernych, najczęściej biernie odsłuchujących czytaną przez księdza eucharystyczną modlitwę, nie ułatwiało im tego. Tu mogło być inaczej. Przygotowani do tego przez głębokie przeżycie Liturgii Słowa i przez własną modlitwę, oczekiwali tego spotkania z Jezusem.

Tomasz, przewodniczący tej niezwyczajnej a przecież właśnie najzupełniej prawidłowo odbywającej się liturgii, sam czuł, że nie wolno mu teraz Bogu dziękować z kartek mszału i wzywać Jego świętej obecności, recytując tylko formuły. Nie otworzył nawet liturgicznej księgi. Podniósł ręce do modlitwy, i wszyscy spontanicznie podnieśli ręce wraz z nim. Wstęp do modlitwy eucharystycznej, prefację, powiedział z serca, tak, jak biskupi w pierwszych wiekach, którzy według słów świętego Justyna: „składali dziękczynienie, jak tylko umieli”. „Zaprawdę, powinniśmy Tobie dziękować, Boże. Ty jesteś naszym życiem i naszym powołaniem. Za Twego Syna Jezusa, naszego brata i przewodnika przez życie. Za Jego dobre życie, w którym Ty zawsze byłeś na pierwszym miejscu. Za Jego słowa, które każdego dnia wskazują nam drogę. Za Jego poświęcenie dla nas, za Jego ofiarę z życia, którą pokazał, że nikt nas bardziej niż Ty nie kocha. Za to, że nas do Ciebie z powrotem przyprowadził i że żyje i jest tu pośród nas, abyśmy się na powrót nie rozeszli. Dziękujemy Ci, Boże za naszą wiarę, która daje sens całemu życiu. Z głębi tej wiary, i z radości i wdzięczności Tobie chcemy teraz śpiewać i uwielbiać Cię razem z tymi, którzy już doszli do Ciebie i ze wszystkimi, którzy w Ciebie wierzą.

Śpiew „Święty”, prowadzony przez zespół grających, wypełnił jak grom cały kościół i pobliską ulicę. Z pełnych piersi śpiewali go ludzie, którzy właśnie przeżywali swoje spotkanie z żywym Bogiem.

Dalej było podobnie. Papież ani razu nie użył mszału, otoczony przez wiernych, stojących wraz z nim wokół ołtarza, dał się ponieść atmosferze tej spontaniczności. Kiedy wypowiadał Jezusowe słowa: „To jest Moje Ciało, To jest moja Krew Przymierza”, po raz pierwszy od miesięcy czuł tak mocno, że On, Jezus, tu jest, że jego ręce i głos tylko Jemu służą, by wszedł pomiędzy tych czekających go ludzi. A oni nie klękali, nie chowali się w ławkach, tylko stali wraz z nim wokół tego ołtarza. Tomasz przeżył w tym momencie, wyraźnie jak rzadko dotąd to, co jako teolog wiedział przecież zawsze: To wspólnota, Zgromadzenie wierzących, sprawowało tę eucharystię, i to ono całe jego słowami wzywało Pana, a On, Jezus, do nich przyszedł. Kiedy potem powtarzali słowa Chrystusa: „Ojcze nasz... przyjdź Królestwo Twoje....” , kiedy kończył modlitwę przed komunią „w imię Jezusa”, kiedy obecni w chlebie i winie przyjmowali Jego, zdał sobie sprawę, że właśnie po to to wszystko, że dla tych ludzi i takich jak oni potrzebna jest odnowa: aby mogli jasno widzieć w Kościele zaczątek królowania Boga, a nie wybranych czy mianowanych ludzi, aby czuli się wokół ołtarza jak w domu, wśród rodziny, aby chcieli i umieli Go wołać i świadomie się z Nim jednoczyć.

Liturgia się skończyła, światła w kościele pogasły, ekipy telewizyjne i dziennikarze rozjechali się już dawno. Jeszcze ponad dwie godziny trwało spotkanie niewielkiej grupy przedstawicieli ruchów odnowy z papieżem. Z ich słów dało się zauważyć, że i oni byli pod wielkim wrażeniem liturgicznego przeżycia. Wiele głosów powtarzało to wspólne życzenie: trzeba zrobić wszystko, by w parafiach i katedrach w ich rodzinnych miejscowościach i dzielnicach tak właśnie wyglądało świętowanie niedzieli. Jak refren powtarzali to niemal wszyscy. Było to dla papieża jakby przesłanie w imieniu tych ludzi, z których wielu dziś właśnie odkryło dla siebie mszę świętą, ten katolicki „chleb powszedni”. Czuł to jak zobowiązanie, wiedział, że ten temat musi stać się jednym z centralnych zagadnień zbliżajacego się Soboru, bo co jest ważniejsze w Kościele, niż autentyczne spotkanie z Bogiem?

Powróciwszy do Watykanu, papież spotkał się jeszcze ze swym sekretarzem. Powiedział mu:

Richard, który w telewizji oglądał liturgię z San Egidio, spojrzał na papieża i powiedział zamyślony:

Po krótkim omówieniu spraw na jutro pożegnali się i udali obaj na spoczynek. Papież długo jeszcze nie mógł zasnąć. Wiedział, że to wydarzenie było ważne nie tylko dla wielu młodych ludzi, ale i dla niego, dwieście sześćdziesiątego szóstego biskupa Rzymu, pierwszego pośród pasterzy Kościoła.

* *

P

o świętach Paschalnych, na dwa tygodnie przed otwarciem Soboru w Watykanie odbywało się wiele narad. Na niektóre z nich zapraszano biskupów z poszczególnych krajów, na inne teologów, wykładających na uniwersytetach całego świata. Niemal codziennie konferowała też grupa osobistych doradców papieża, tych samych, których zwołał on w początkach swego pontyfikatu, i z którymi ustalał wstępną listę reform. Teraz przydzielono im mieszkania w należących do Watykanu budynkach rzymskich i polecono, by we współpracy z najlepszymi ludźmi, jakimi rozporządzało Wieczne Miasto ze swą mnogością katolickich uniwersytetów i instytutów, dopracowali swoje projekty w poszczególnych dziedzinach. Były one wstępnie zatwierdzone przez całe gremium pod przewodnictwem papieża i wymagały już tylko „uzbrojenia” w szczegóły, bez których mogły okazać się nieskuteczne.

Jednocześnie komisja przygotowawcza Soboru, prowadzona przez geniusza organizacji, specjalnie sprowadzonego do Rzymu z Chicago amerykańskiego księdza Jeremy`ego Hancocka, dopinała organizacyjne detale pierwszej sesji, mającej się rozpocząć już za kilkanaście dni. Szef komisji, po załatwieniu od rana kwestii tłumaczeń na siedem języków i odpowiedniego „umeblowania” bazyliki San Pietro na otwarcie Soboru, ślęczał teraz nad planem Rzymu i okolic, z zaznaczonymi kolorowymi znakami niemal przy każdej ulicy. Miał do rozmieszczenia ponad trzynaście tysięcy osób, „Ojców i Matek Soboru”, jak to złośliwie określił jeden z rzymskich dzienników. Dopiero przed kilkoma godzinami otrzymał ich listę, która, jak go uprzedził kardynał Vardy, i tak nie była jeszcze kompletna. Kilka konferencji biskupich, w tej liczbie dwie bardzo ważne: polska i meksykańska nie dostarczyły jeszcze nazwisk świeckich członków delegacji swych narodowych Kosciołów. Vardy podejrzewał zresztą, że tych po prostu jeszcze nie wybrano. Niektórzy, jak widać, bali się Soboru, a zwłaszcza uczestnictwa w nim kogoś spoza hierarchii i grali na zwłokę.

Właśnie temu problemowi poświęcone było równolegle odbywające się u papieża zebranie centralnej komisji przygotowawczej. Właśnie kończył swój stegment kardynał Gromek:

Po małej chwili, już spokojnie, dodał: - Tak więc zaprosimy się późnym latem do Polski i w zimie do Meksyku. Nasi gospodarze nie będą zapewne zachwyceni, ale nie będą mogli nas nie przyjąć. Może zresztą, wiedząc o tym, nieco zmienią kurs. Kto i kiedy im o tym powie?

Gromek, do niedawna członek polskiego episkopatu ujrzał, jak wszystkie oczy zwracają się na niego. Po licheńskim zwycięstwie przed sześcioma tygodniami, kiedy to bez użycia gróźb i nakazów udało mu się zażegnać niebezpieczeństwo schizmy w ciągu jednego dnia, był chyba najlepszym możliwym kandydatem na posłańca papieża do polskich biskupów. Nie cieszył się pośród nich zbytnią popularnością, ale był jednym z nich. Miał też niemaly autorytet wśród polskiego laikatu, rozdrobnionego i bez reszty zdominowanego przez kler, niemniej w dużej części raczej otwierającego się na zmiany.

* *

W

edług sporządzonego dla papieża zestawienia, potem opublikowanego w prasie Sobór wyglądał w liczbach następująco:

Wszystkich uczestników: 13 168, w tym:

biskupów diecezjalnych i zrównanych z nimi w prawie: 4.210

prezbiterów lub diakonów, wybranych przez kler diecezjalny: 4.370

osób świeckich, wybranych w diecezjach: 3.857

przełożonych generalnych i przedstawicieli zakonów męskich i żeńskich: 711

przedstawicieli urzędu biskupa Rzymu lub wyznaczonych przez papieża: 20

W tej liczbie, pośród zakonników, osób świeckich i członków, wyznaczonych przez papieża było 2.216 kobiet.

Najstarszy uczestnik Soboru miał lat 74 (powtórnie wybrany biskup San Salvador), najmłodszy 20 i pół (student prawa i socjologii, zaangażowany w ruchu neokatechumenalnym, przedstawiciel diecezji Barcelona w Hiszpanii).

Średnia wieku uczestników Soboru wyniosła 46 lat, co było rzeczą jak dotąd niebywałą.

Średnia wieku wśród samych biskupów: 54 i pół roku.

Ponadto na Soborze było obecnych 250 ekspertów, teologów (ale także pewna grupa socjologów, psychologów, dziennikarzy i kilku innych) z całego świata:

50 z nich wyznaczył Watykan, reszta została wybrana przez wydziały teologiczne w odpowiedzi na zapotrzebowanie (115 osób) lub przywieziona do Rzymu przez przewodniczących konferencji biskupich (85 osób).

Ponad 60 obserwatorów reprezentowało Kościoły chrześcijańskie: 9 Kościoły prawosławne, 15 „stare” Kościoły protestanckie, takie jak luterański czy reformowany, około 30 wolne zbory nowoprotestanckie, pozostali ruchy lub konferencje ekumeniczne.

Wyjątkowo liczna i osobno liczona była delegacja najwyższych rangą przedstawicieli Kościołów starokatolickich, zgrupowanych w tak zwanej Unii Utrechckiej. Były one szczególnie zainteresowane tym, co się działo na Soborze. Oceniając na podstawie wydarzeń ostatniego roku, większość Kościołów starokatolickich (odłączonych od Rzymu po nieszczęśliwym Soborze Watykańskim I i jego deklaracji papieskiej nieomylności) uznała, że chwila ich zjednoczenia z katolicyzmem „rzymskim” jest już bardzo bliska, ponieważ praktycznie zanikły wszelkie przyczyny podziału. Dlatego ich zwierzchnicy poprosili o przyznanie im specjalnego statusu obserwatorów. Jeśli Sobór potwierdzi zmiany, dokonane wewnątrz Kościoła a rola urzędu biskupa rzymskiego zostanie zreformowana w tym kierunku, w którym szły deklaracje samego papieża Tomasza, przedstawią oni swym synodom propozycję zjednoczenia.

Przy Soborze akredytowano przedstawicieli 51 stacji telewizyjnych, 392 gazet i 64 innych korespondentów z całego świata.

Zgodnie z ustaleniami centralnej komisji przygotowawczej praca, poza zebraniami ogólnymi, miała się odbywać w 12 komisjach, do których każdy miał zglosicswój akces, ale tak, by każdy kraj był reprezentowany w każdej z nich przynajmniej przez jednego biskupa, jednego duchownego i jedną osobę świecką i by w żadnej z komisji żaden kraj czy region nie był reprezentowany przez więcej niż 15% jej członków. Mialo to zapobiec zdominowaniu prac komisji przez jedną opcję.

Tymczasowymi (do czasu wyboru przez komisje) przewodniczącymi prac komisji zostali członkowie papieskiej centralnej komisji przygotowawczej.

Oto wyliczenie komisji soborowych:

Komisja do spraw nauki chrześcijańskiej

Komisja do spraw duchowieństwa (tu także sprawy życia duchownych, np. celibat)

Komisja do spraw jedności chrześcijańskiej

Komisja do spraw prawa kanonicznego (a więc także reformy instytucji kościelnych)

Komisja do spraw nowej ewangelizacji

Komisja do spraw liturgii i kalendarza liturgicznego

Komisja do spraw urzędu Biskupa rzymskiego (powołana na wyraźne życzenie papieża)

Komisja do spraw ruchów katolickich i kościelnych

Komisja do spraw nauki społecznej i obecności politycznej Kościoła

Komisja do spraw rodziny (tu także sprawy tzw. etyki małżeńskiej)

Komisja do spraw życia zakonnego

Komisja do spraw uczestnictwa świeckich w życiu Kościoła (tu także sprawa kobiet w Kosciele)

W miarę potrzeby przewidywano wspólne posiedzenia dwóch, a nawet trzech komisji. Aula Pawła VI stała do dyspozycji takich licznych zebrań.

* *

D

zień otwarcia Soboru Powszechnego przeżywany był jak wielkie święto nie tylko przez jego uczestników. W setkach diecezji masowo zorganizowano nabożeństwa i modlitwy w intencji tego dzieła, w których uczestniczyły miliony ludzi. Na całym świecie był Sobór tego dnia traktowany jako najważniejsze wydarzenie, przekazy prasowe, radiowe, telewizyjne i serwisy elektroniczne były pełne komentarzy, wywiadów, zarezerwowano całe godziny czasu na relacje z otwarcia. Setki tysięcy ludzi zjechały do Rzymu, by być uczestnikami historycznego wydarzenia, choć szansa na zobaczenie czegokolwiek lepiej niż w telewizji była znikoma. Niemniej samo pooddychanie atmosferą tego dokonującego się przełomu - bo nikt nie miał wątpliwości, że Sobór wiele zmieni - było dla tych ludzi warte wydania czasem dużych pieniędzy na podróż. Toteż Wieczne Miasto było dość skutecznie zakorkowane, i niektórzy uczestnicy Soboru, umieszczeni dalej od Watykanu, mimo wszelkich środków ostrożności spóźnili się na Liturgię otwarcia, koncelebrowaną pod przewodnictwem Papieża w bazylice Świętego Piotra.

Bazylika, mająca służyć jednocześnie jako aula zebrań ogólnych, była dostępna tylko dla uczestników, ekspertów i obserwatorów prac Soboru. Zastawiono ją niemal całą siedzeniami dla uczestników. Mimo swojego ogromu ledwie była w stanie pomieścić taką ich ilość, toteż wytrzymanie w tych warunkach wielu godzin nie zapowiadało się na zbyt przyjemne. Entuzjazm większości członków zgromadzenia był jednak na tyle duży, że zdawali się tego na początku nie dostrzegać, zresztą organizatorzy zadbali o to, by znakomita większość prac odbywała się w komisjach, a zatem poza bazyliką, w miejscach znacznie lepiej do dego dostosowanych.

Podczas liturgii, sprawowanej fragmentami w pięciu językach (przy czym kanon modlitwy eucharystycznej odmówiony został po łacinie) odczytano jako lekcję fragment z dwunastego rozdziału Pierwszego Listu Pawła do Koryntian: „(...)Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, aby stanowić jedno Ciało (...) Nie może więc oko powiedzieć ręce: <nie jesteś mi potrzebna>, albo głowa nogom: <nie potrzebuję was> (...) Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki, podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami”. Nawiązał do niego papież w swej homilii, skierowanej do uczestników rozpoczynającego się Soboru, w której z naciskiem przypomniał im: „Po pierwsze: Zgromadzeni jesteśmy w imię Jezusa Chrystusa. Po drugie: zebrani tu jesteśmy jako Jego Kościół. Z tych zaś faktów wypływają dwa podstawowe wnioski: że po pierwsze, powinniśmy, każdy z nas i wszyscy jako całość nieustannie zachować świadomość, iż to On, Jezus, Jego wola i Jego słowa muszą nieustannie stać w centrum myśli i pracy tego Soboru, muszą być jego jedynym prawem, i po drugie: musimy w każdym momencie ogarniać myślą cały Chrystusowy Kościół, myśleć o tym, co dobre dla niego, a nie o tym, co dobre dla nas, dla mnie, dla mojej diecezji, zakonu, organizacji czy ruchu. W naszej przez Boga chcianej różnorodności musimy zachować i umocnić także naszą przez Boga chcianą jedność w tym, co tworzy z nas jedno Ciało: w wierze apostolskiej i wierności drodze, którą wskazuje nam Ewangelia. Tak musimy odnowić nasz Kościół, aby dla świata jaśniał jako prawdziwe Ciało Chrystusa, w którym On jest bez wątpienia Głową.” Po zakończeniu liturgii papież uroczyście intronizował Ewangelię, umieszczając jej księgę na ołtarzu w sposób widoczny dla każdego. Nie był to gest nowy, podobnie uczynił papież Jan XXIII u początku Soboru Watykańskiego II. Dokonanie go teraz przez Tomasza było wyraźnym wskazaniem nie tylko na oczywistą i tylekroć podkreślaną rolę Pisma Świętego jako inspiracji dla tego kościelnego zebrania. Powtórzenie tej czynności w identyczny sposób, jak została ona wykonana niemal pięćdziesiąt lat temu przywoływało ducha tamtego Soboru, który po wiekach otworzył Kościół na współczesny świat. Miało symbolicznie zaświadczyć, że to zebranie widzi się w tradycji tamtego i jednocześnie rozumie siebie jako jego kontynuację. Dzieło, które rozpoczął tamten Sobór, a czego wtedy nie był w stanie dokończyć: dzieło „udzisiejszenia” Kościoła katolickiego i ostrożny jeszcze zwrot ku prawdziwym źródłom chrześcijańskiej tradycji teraz ma być w stopniu znacznie bardziej radykalnym podjęte i dokończone. Zahamowany proces samoodnawiania się katolicyzmu zostawał oto podjęty z nową energią i w nowym gronie, rozszerzonym o przedstawicieli wszystkich stanów Kościoła.

Zaraz po liturgii otwarcia całe Zgromadzenie ogólne pozostało jeszcze w bazylice. Na prośbę papieża obrady miały się zacząć od wysłuchania relacji o stanie i głównych problemach Kościoła w poszczególnych regionach świata i w większych krajach. Zbiorczy raport ze szczegółami przygotowano także dla wszystkich w formie książki, niemniej przynajmniej skrótowe publiczne przedstawienie uczestnikom Soboru tak różnej sytuacji, w której znajdowali się katolicy na całym świecie, perspektyw rozwoju ich wspólnot i trudności, które przeżywały, dodatkowo wybije na pierwszy plan prawdziwe wspólne troski Kościołów i wzmocni poczucie pracy dla wspólnego dobra. Ponadto otwarte, bez upiększania przedstawienie stanu rzeczy będzie dla wszystkich wyraźnym sygnałem do takiegoż otwartego wypowiadania się podczas obrad, bez „zamiatania własnych śmieci pod dywan” jak się o tym z niemiecka wyraził papież na jednym z ostatnich posiedzeń centralnej komisji przygotowawczej. Kilkunastominutowe relacje przedstawiali reprezentanci poszczególnych kontynentów czy krajów, a także, osobno, przedstawiciele zakonów męskich i żeńskich. Na drugi dzień była przewidziana ich kontynuacja oraz utworzenie poszczególnych komisji soborowych, do których akces mieli już dziś, przy wyjściu zgłosić wszyscy uczestnicy.

Papież Tomasz w tej części obrad już nie uczestniczył. Prosto z zakrystii udał się na umówioną „audiencję dla przedstawicielami mediów, akredytowanych przy Soborze”. Takim bowiem dziwacznym terminem jakiś pracownik urzędu papieskiego określił konferencję prasową, którą papież zdecydował się dać w dniu otwarcia Soboru. Niektórym w Watykanie do dziś wyraźnie nie mieściło się w głowach, że papież, pontifex maximus, może tak po prostu osobiście odpowiadać na pytania chmary dziennikarzy.

* *

W

asza Świątobliwość, to jest ... właśnie, jak właściwie teraz należy zwracać się do papieża? Ojcze święty, Ekscelencjo czy „panie papieżu”?

Papież Tomasz: (Uśmiech) Czasy mają swoje własne formy. Myślę, że jesteśmy już na tyle daleko w naszym przeobrażeniu się, że możemy nazywać rzeczy i ludzi po imieniu. Jestem biskupem Rzymu, a zatem „panie biskupie” nie będzie na pewno nieprawidłowe. Prywatnie także nie czuję się aż taką „świątobliwością”, żeby wymagać od ludzi takiego nazywania mnie. Ojcem zaś dla chrześcijan jest sam Bóg, a Jezus nie kazał nam „nikogo nazywać naszym Ojcem”. Niech więc zostanie przy „panu biskupie”.

Czego Pan biskup spodziewa się po Soborze?

Tego samego, czego cały Kościół. Wielkiej odnowy myślenia katolickich chrześcijan, której nigdy za wiele. Jeszcze głębszego odkrycia ewangelicznych korzeni naszej wiary i naszej wspólnoty. Dostosowania całej naszej kościelnej struktury do zasad, którymi się kierował pierwotny Kościół. Oczywiście nie dosłownie, lecz do ich ducha. Potwierdzenia i rozszerzenia współuczestnictwa wszystkich bez wyjątku katolików w życiu kościelnym, także w najważniejszych dla życia parafii, diecezji czy całego Kościoła decyzjach. Ożywienia praktyk religijnych przez umożliwienie prawdziwego przeżycia liturgii każdemu.(...)

To program na sto lat!?

Człowiek jest w stanie zmienić się w jeden dzień. Nawet panstwa potrafią bardzo szybko nadać sobie nowe, na przykład bardziej demokratyczne konstytucje. Oczywiście, do takich zmian trzeba potem latami dorastać. My jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że konstytucję już mamy - jest to Ewangelia i Credo apostolskie. Trzeba tylko znów przejrzeć „przepisy wykonawcze” i je do niej dostosować. Rzecz jasna, do tej odnowy także będziemy zapewne latami dojrzewać. Ale to nie zwalnia nas od jej dokonania teraz. Nawracać się mamy, jak mówi Ewangelia, zawsze dziś, jutro może być późno.(...)

Czy nie obawia się pan biskup utracić kontroli nad tym Soborem. To trzynaście tysięcy ludzi z różnych krajów i często o diametralnie różnych poglądach.A jeśli z tego wyniknie wielki rozłam, nowy podział Kościoła na tle kłótni o reformy?

Ja w ogóle nie mam zamiaru utrzymywać tu żadnej kontroli. Wierzę w Ducha Świętego, w Jego obecność pośród nas. Wierzymy wszyscy, że to On ostatecznie będzie kierował kroki tego Zgromadzenia, on też, jeśli trzeba, skoryguje jego program. Wolą Bożą nie jest rozłam, lecz jedność, a On dokonał już większych rzeczy niż utrzymanie jedności wśród kilkunastu tysięcy ludzi. Dlatego jestem raczej spokojny. (...)

Czy Sobór zlikwiduje celibat księży?

Nie sądzę, by Sobór chciał komukolwiek zabraniać być celibatariuszem dla królestwa Bożego. Jezus nim był, i większość Jego Apostołów. Co innego obowiazek celibatu. Jest wiele takich miejsc i wspólnot, w których on Kościołowi nie służy. A co Kościół ustanowił, Kościół też może znieść, jeśli uzna to za stosowne. W każdym razie nie zrobię tego ja, dekretem, podobnie jak dekretem wprowadził to prawo jeden z moich poprzedników, prawie tysiąc lat temu. To będzie, jeśli będzie, decyzja Soboru. Na pewno będzie się on kierował dobrem całego Kościoła i dobrem samych księży.

Czy kobiety będą księżmi?

Nie wiem.

Czy papież chce, żeby Sobór zlikwidował wszystkie centralne organy, czuwające nad czystością katolickiej wiary?

Takich organów już nie ma. Bardzo łatwo jest tak naprawdę sprawdzić, czy jesteśmy z kimś jednej wiary: wystarczy, jeśli poprosimy go o podpisanie się pod jej wyznaniem: Credo. I tego od niepamiętnych czasów wymagamy od naszych biskupów i księży, naszych teologów, ale także, jako slownej deklaracji, od nowo chrzczonych (w ich imieniu od rodziców) czy bierzmowanych. To zaś, jak ktoś sobie dalej interpretuje niektóre przypowieści, jak daleko idzie w rozumieniu przykazań Bożych czy jak sobie tłumaczy na przykład program ośmiu błogosławieństw ewangelicznych, to już sprawa jego rozumu i sumienia, tu jesteśmy wolni.

Czy to oznacza, że zostaną odwołane liczne dogmaty, które wszystkie zawierały klauzulę anatemy, to znaczy wyłączały z Kościoła inaczej wierzących?

Nie chcemy ani dogmatów ustanawiać, ani odwoływać. Może wystarczy odwołać klauzulę?

??????

Ekskomuniki bywały wielokrotnie odwoływane. Można zbiorowo odwołać oblożenie ekskomuniką nieuznawania kościelnych dogmatów, wykraczających swoją treścią poza to, co pochodzi wprost z pism biblijnych. Jeśli ktoś uznaje je za dobrą katolicką tradycję, może je nadal uznawać, lecz przestaną one być kryterium prawowierności. To znaczy, każdy może wierzyć na przykład w dogmat o nieomylności papieskiej, ale może i w niego nie wierzyć, nie przestając być dobrym katolikiem. Na przykład ja w niego nie wierzę, a w tej sprawie jestem chyba dość kompetentny, nieprawdaż?

Czy to oznacza, że papież sam chce zdemontować swój papieski urząd? Przecież dogmat o papieskiej nieomylności był jego filarem.

Od prawie roku dokonaliśmy już znacznej redukcji prerogatyw papieskich w Kościele. Myślę, że Sobór może podjąć dalsze kroki w tym kierunku. I jestem przekonany, że jest to absolutnie zgodne z duchem Ewangelii, która jest, jak to już stwierdziliśmy, jedyną prawdziwą konstytucją chrześcijaństwa. Jezus nie ustanowił papiestwa, ani nie mianował nikogo Głową Kościoła - to On sam nią jest. Nadał tylko swym Apostołom funkcje pasterską, a Piotra uczynił pierwszym z nich. Zresztą teolodzy spierają się dotychczas, czy był to tylko osobisty prymat Piotra, czy też rozciąga się on na jego następców. Sama zresztą sprawa następstwa także nie jest taka prosta: Piotr przewodniczył też dłuższy czas wspólnocie jerozolimskiej, potem zaś był w Antiochii. Do Rzymu przybył dopiero później, i nie do końca wiadomo, czy naprawdę kierował miejscowym Kościołem. Urząd zaś biskupa Rzymu, który ten honorowy prymat i wielki autorytet w Kościele miał niemal od początku, ale także jako Kościół stołeczny Imperium, a nie tylko z powodu Piotrowej tradycji, z biegiem czasu i ze względu na ówczesną sytuację państwa i chrześcijaństwa zyskiwał na wpływie i znaczeniu, co nie zawsze dla Kościoła miało tylko dobre skutki, ale i nie tylko złe, jak niektórzy krytycy sądzą. Był czas, kiedy ta silna pozycja Rzymu niweczyła zakusy władców, chcących sobie podporządkować Kościół dla własnych celów. Kiedy indziej natomiast ogromne prerogatywy Rzymu i ich nadużycie walnie przyczyniły się do rozłamu, jak podczas Reformacji. Nie da się zaprzeczyć, że instytucja prymatu przez wieki rozwinęła się w niezbyt dobrym kierunku i trzeba ten rozwój skorygować.

Ale nie zlikwidować?

Kościół potrzebuje kogoś, kto mówiłby jego głosem, kto wyrażałby widzialnie jego jedność i jego apostolską tradycję. W niektórych sytuacjach potrzebuje także kogoś, kto spełniałby funkcję rozjemczą, gdyż sporów nie brakuje nigdzie i zawsze się jakieś pojawią. Tak widzę moją rolę w dzisiejszym Kościele i tak (ale to już moje prywatne zdanie) widzę rolę tego urzędu. Myślę, że takie papiestwo byłoby zgodne z duchem Ewangelii, a zatem odpowiadało woli Jezusa, założyciela, jedynego Nauczyciela i jedynego Pana Kościoła.

Czy w tej ograniczonej roli papież potrzebuje państwo watykańskie?

Sądzę, że na pewno ono mu nie przeszkadza. Pozwala ono utrzymać niezależność Kościoła od wszelkich nacisków, oddala podejrzenia o działanie w czyimś interesie. Ta symboliczna suwerennośc użycza także Kościołowi głosu w gremiach politycznych, bo dzięki niej może być ich członkiem lub oficjalnym obserwatorem i przez to jego głos, jakby głos kolektywnego sumienia będzie słyszany w kręgach, gdzie czasem się o nim zapomina. Nie do przecenienia jest też fakt, ze w razie potrzeby biskup rzymski może w Watykanie lub na terenie eksterytorialnej nuncjatury udzielić schronienia na przykład zaangażowanym chrześcijanom, prześladowanym przez jakiś reżim z powodu ich wiary lub misyjnej czy społecznej działalności. Natomiast mikroskopijne rozmiary tego państwa nie stanowią, zapewniam, pokusy do prowadzenia doczesnej polityki, sprzecznej z ideami chrześcijaństwa. Takie niebezpieczeństwo kiedyś istniało, gdy Państwo Kościelne było dużym organizmem, ale na szczęście Bóg i historia uwolnili kościół od tego ciężaru. Przy dzisiejszym stanie rzeczy uważam istnienie terytorialnej suwerenności biskupa rzymskiego za korzystne z punktu widzenia całego chrześcijaństwa.

Wróćmy do samego Kościoła: jak katolicyzm chce odzyskać młodych ludzi, którzy od niego masowo odchodzą w krajach rozwiniętych?

Myślę, że już nie tak masowo. Ostatnie sygnały, które otrzymujemy właśnie w związku z przygotowaniami do Soboru świadczą, że proces ten ulega zahamowaniu, a w niektórych miejscach nawet odwróceniu. Miejmy nadzieje, że w wyniku „uproszczenia” Kościoła przez Sobór, przez jego nowy zwrot ku źródłom wiary i szczere dążenie do jedności chrześcijańskiej ludzie młodzi i starsi, którzy już zniechęcili się do Kościoła odnajdą swoje miejsce w nim. Każdy człowiek poszukuje wartości, większość kojarzy je z wiarą religijną. Musimy tylko tak odnowić Kościół, aby każdy mógł bez trudu tę czystą wiarę chrześcijańską i te autentyczne wartości w nim zobaczyć. Strzegliśmy ich przez wieki, choć czasem przykrywaliśmy je tak skutecznie wszelakimi instytucjami, pobożnościami, hierarchiami, tytułami, kultami i zwyczajami, że do niedawna trudno wiele z nich było zobaczyć. Staramy się je teraz odsłonić, odkurzyć i w całym blasku ukazać światu. W każdej dziedzinie jest coś do zrobienia: jak choćby w dziedzinie liturgii. Sobór będzie się starał znaleźć takie formy, takie rozwiązania, aby szukający Boga ludzie mogli Go odnaleźć w także w jego liturgicznym zebraniu, w ogłaszaniu Słowa Bożego, w modlitwie wspólnoty chrześcijan i łamaniu chleba czyli Wieczerzy Pańskiej, w której jest obecny Jezus, bo sam tak nas zapewnił. Poza tym będziemy się ćwiczyć w cierpliwym dialogu, zarówno z szukającymi Boga, jak i z kontestującymi. Ufam, że czasy nieustannego pouczania z wysokości kościelnych urzędów już mijają. Głosić będziemy królestwo Boże, o wszystkim innym będziemy rozmawiać.

Czy Sobór zajmie się nauką katolicką w dziedzinie regulacji poczęć i zapobiegania ciąży. Ten punkt katolickiej doktryny jest jednym z najbardziej kwestionowanych, także przez masy samych katolików.

Tak, Sobór będzie o tym radził. Na pewno zajmie stanowisko w tej sprawie, choć nie umiem dziś powiedzieć, jakie ono ostatecznie będzie. Jestem pełen nadziei na mądre i skuteczne rozwiązanie tego problemu. Ale to nie tylko problem Kościoła. To problem odpowiedzialnego podejścia wszystkich, od rodziców do państw do przekazywania, ochrony i rozwoju życia.

Jak pan biskup ocenia przyszłość zakonów? Większość z nich przeżywa kryzys powołań, wiele juz niemal zanikło. Czy Kościół potrzebuje zakonników, niezgodnie z naturą żyjących w celibacie, czy nawet odosobnieniu?

Istotnie, wiele zakonów przeżywa teraz kryzys. Ale to nie powód do paniki. Po pierwsze, niektóre z nich rozwijają się znakomicie i rosną, inne zanikają. Widocznie ich charyzmaty, szczególne powołania, są dziś lepiej spełniane przez ludzi świeckich, albo te role przejęły inne instytucje w społeczeństwie. Niektóre stowarzyszenia życia apostolskiego nie mają też powołań, bo ich członkowie prowadzą życie nic się już nie różniące od życia diecezjalnych księży, nie żyją też we wspólnocie, lecz w parafiach i wypełniają identyczne zadania duszpasterskie. Może to i dobrze. Zostaną zastąpieni przez księży diecezjalnych, którzy czują się związani przede wszystkim z wiernymi i biskupem, a to lepiej służy jedności działań duszpasterskich w diecezji. Zakony kontemplacyjne natomiast w Kościele będą zawsze, nie wiadomo tylko, jak liczne one będą. W każdej epoce są ludzie, którzy chcą się całkowiecie oddać Bogu i taką możliwość należy im zapewnić.

Czy Kościół Katolicki ma zamiar na Soborze ogłosić jakiś apel zjednoczeniowy, rozpocząć nowy dialog ekumeniczny?

Bezwarunkowo tak. Sobór zdecyduje o formach, lecz już teraz można powiedzieć, że dialog ekumeniczny będzie kontynuowany, a nawet, że zapewne uzyska z naszej strony nowe przyspieszenie. Nie mówię tego, by cokolwiek narzucać Soborowi - wszyscy jego uczestnicy dobrze wiedzą, że Pan tego od nas oczekuje. Nie podjąć prób zjednoczenia wszystkich wierzących byłoby wielkim grzechem, byłoby zdradą Chrystusa, który się o tą jedność modlił. Nie jest dobrym chrześcijaninem, kogo rozłam w chrześcijaństwie nie boli. Mam wrażenie, że przez ostatnich trzydzieści lat w naszych spotkaniach więcej było liturgii niż dialogu. Dosłownie i w przenośni. Ponieważ nie umieliśmy albo nie mogliśmy ustąpić w niczym, ograniczaliśmy się do uroczystych nabożeństw i symbolicznych gestów. Tymczasem potrzebna jest autentyczna rozmowa, prawdziwe ustępstwa ze wszystkich stron. Trzeba spojrzeć nowym okiem na swoje własne pozycje, trzeba jeszcze raz sprawdzić, czy to, co nas dzieli, jest naprawdę tak bardzo istotne i nieprzekraczalne. Staramy się o to w ostatnim czasie. Ufamy, ze to wszystko, co już robimy dla odnowienia własnego Koscioła ułatwi naszym braciom i siostrom chrześcijanom podjęcie z ich strony nowych kroków ku jedności. Wierzę głęboko, że dzień pojednania większości wspólnot chrześcijańskich jest już bliski. Czy wszystkich, nie wiem, ale modlę się o to. Trzeba do tego dobrej woli ze wszystkich stron, trzeba zapomnienia wielu starych uraz, ale i uprzedzeń, a tych wciąż jest wiele po wszystkich stronach. Wierzę, że zaczynający się Sobór uczyni znaczące kroki w tym kierunku, że przede wszystkim przyczyni się do zmiany poglądów wielu katolików i zachęci naszych niekatolickich braci. (...)

* *

O

d początku Soboru przyjęto zasadę, że zarówno obrady Zgromadzenia Ogólnego, jak i komisji są jawne. Relacje z Soboru były więc wyczerpujące i przedstawiały jego pracę taką, jaka ona napradę była: pełna ostrych nieraz starć, niekończących się dysput, często zwykłych kłótni, żmudnych prób szukania kompromisów. Z pewnością katolicy, zainteresowani przebiegiem Soboru mogli dzięki temu lepiej poznać swój Kościół ze wszystkich stron. Miało to jednak także swoje negatywne strony. Teraz właśnie, po tygodniu obrad pierwszej sesji, nastąpił pierwszy poważniejszy kryzys. Miejsce, gdzie się zrodził, nie było zresztą dla nikogo z otoczenia papieża zaskoczeniem: Komisja do spraw duchowieństwa, mająca przed sobą jedno z najtrudniejszych zadań i skonfrontowana już przed podjęciem swych prac z ogromnymi, często sprzecznymi oczekiwaniami bardzo wielu ludzi Kościoła. Teraz nie była ona w stanie w ogóle pracować, podzielona wewnętrznie na zwalczające się frakcje. Zaczęło się od tego, że wybrany przewodniczący, arcybiskup Delacroix z Lyonu, człowiek dobry i zasłużony dla Kościoła, lecz mało energiczny i bardzo ustępliwy, nie był w stanie zapanować nad porządkiem obrad, niemal od początku zdominowanym przez spór dwóch ekstremalnych stronnictw, zaistniałych spontanicznie już od wstępnego zebrania komisji. Kłótnia dotyczyła już samego porządku obrad. Grupa biskupów i księży o zachowawczych poglądach, nie chcąc dopuścić zbyt daleko idącej dyskusji na temat reform w sytuacji i stylu życia kleru, zaproponowała w szeregu wystąpień tak długą listę tematów, dotyczących mało istotnych spraw dyscyplinarnych, że mogłoby to do końca pierwszej sesji zablokować wszelkie inne tematy. Przy tym ich przemówienia, w których bardzo długo i zawile argumentowali swoje stanowisko wobec nieistotnych problemów, trwały tak długo, że nie było już czasu dla innych, zapisanych do głosu. Tą grupą wydawał się dość wyraźnie sterować biskup Harbs, aktualnie z Liechtensteinu, osławiony biskup-nominat z początku lat dziewięćdziesiątych, którego z powodu jego ultrakonserwatywnego kursu i prób odwrócenia wszelkich już zaszłych zmian nie zaakceptowała jego własna, szwajcarska diecezja, co wywołało wielki wewnątrzkościelny skandal. Teraz stary już Harbs manipulował kilkunastoma innymi duchownymi, aby w punkcie wyjścia zablokować wszelkie ewentualne zmiany, które, rzecz jasna, w imię tradycji i utrzymania integralności stanu duchownego z góry potępiał. Z kolei pierwsza osoba spoza kleru, która doszła do głosu, pani Lewis z diecezji Detroit, popularna działaczka amerykańskich związków kobiecych i zdeklarowana katolicka „emancypantka”, znana jako zdecydowana zwolenniczka zniesienia celibatu i wyświęcania kobiet, nie przebierając w słowach zaatakowała Harbsa i jego grupę, oskarżając ich o próbę storpedowania prac komisji, w czym zresztą miała rację. Niemniej styl pani Lewis, wyuczony podczas demonstracji i debat telewizyjnych, urazil nie tylko Harbsa wraz z jego stronnikami, ale niemal natychmiast wywołał burzę protestów i doprowadził do błyskawicznego rozdwojenia wśród członków komisji. Niejeden ksiądz czy biskup, otwarty dotychczas na rzeczową rozmowę i nie uprzedzony do ewentualnych, nawet daleko idących reform, teraz czuł się zobowiązany bronić czci i dobrego imienia duchownych jako stanu, atakowanego z mównicy za pomocą nawet tak niewybrednych określeń jak: „ostatni rezerwat męskiego szowinizmu”, „mafia w koloratkach” czy „mali dyktatorzy ambony, niezdolni do żadnej rozmowy”. Druga strona nie pozostała dłużna: zwolennicy pani Lewis zostali określenia jako „zwariowane sufrażystki” (choć było wśród nich niemało mężczyzn, a nawet duchownych) i „banda wiecowych demagogów”, czy „wielbiciele prowincjonalnych talk show, rodem z USA”, zarzucano im zupełne niezrozumienie misji, wielkiej tradycji i teologicznej struktury Koscioła. Teraz dla większości dyskutantów nie bardzo liczyło się już spokojne rozważanie spraw duchowieństwa, lecz raczej możliwie jasne wyrażenie swojego poparcia dla jednej ze stron i skuteczne „dołożenie” drugiej. Obie strony już zdążyły odwołać się do papieża, prosząc go o reakcję, mającą naturalnie polegać na poparciu ich własnej linii w zaistniałym sporze. Piątego dnia sfrustrowany arcybiskup Delacroix, po kilku nieudanych próbach doprowadzenia do rozejmu, złożył rezygnacje z funkcji przewodniczącego komisji, której papież na razie nie przyjął.

Siódmego dnia obrad Biskup Rzymu zaprosił do siebie przewodniczącego wraz z obojgiem głównych antagonistów oraz kilkoma innymi członkami komisji, którzy dotąd zajęli już publiczne stanowiska w sporze. Poprosił też o przyjście kilka innych osób, uczestniczących w pracach komisji ds. Duchowieństwa, którzy jak dotąd dali się poznać przez próby mediacji, które podejmowali. Zebranie odbywało się przy stole, papież zaprosił ich bowiem na nieoficjalną kolację do siebie. Czyniąc to, korzystał ze swoich mogunckich doświadczeń. Świadomie wybrał taką formę spotkania, konwencja posiłku wymagała pewnej dozy wzajemnego uszanowania. Rozmowa przy stole nie zaczęła się od razu od tematu prac w komisji. Papież z zainteresowaniem pytał swoich gości o ich codzienne życie, sytuację rodzinną, plany na najbliższą przyszłość. Szczególnie wielki szacunek okazywał arcybiskupowi Delacroix, z którym znał się już wcześniej, a którego otwartość i ludzka dobroć zjednała mu serca jego francuskich diecezjan. Zacytował kilka szczególnie głębokich i trafnych myśli z książek arcybiskupa, napomykając, że wielokrotnie sięgał do nich a swych kazaniach. Dopiero po jedzeniu, w rozluźnionej atmosferze poprosił Delacroix, aby opowiedział mu nieco o dotychczasowych pracach komisji ds. duchowieństwa. Arcybiskup, w starannie wyważonych słowach, lecz szczerze przedstawił papieżowi sytuację, w której znajdowało się owo gremium. Nie dotykał przy tym nikogo osobiście, wyraził jedynie żal, że nie udało się dotąd przejść do merytorycznej dyskusji a nawet ustalić porządku obrad. Wszyscy, nie wyłączając papieża, świetnie o tym wiedzieli, wszyscy znali bolesne szczegóły, codzienna prasa rozpisywała się zresztą o nich z lubością.

W odpowiedzi papież, raz jeszcze podkreślając, jak ważna jest dla całego Kościoła i jego przyszłości praca tej właśnie komisji, poprosił obecnych jej członków o wspólne zestawienie porządku obrad, ustalenie dopuszczalnej długości indywidualnych wystąpień, (jak zostało to zrobione w innych komisjach) i wspólne przedstawienie tego porządku do przegłosowania całej komisji w dniu jutrzejszym. Napomknął także, że ma zamiar w najbliższych dniach osobiście przysłuchiwać się obradom komisji. Następnie, usprawiedliwiając się nawałem pracy, wycofał się, zostawiając swego sekretarza w roli pana domu. Po półtorej godzinie Delacroix przyniósł mu kopię porządku obrad komisji. Papież wyszedł jeszcze do swych gości, aby ich pożegnać, podając każdemu rękę i wręczając jakąś niewielką, osobistą pamiątkę. Kazał też poprosić watykańskiego fotografa i zrobił sobie zdjęcie w otoczeniu obecnych. Z okna obserwował potem wyjście swoich gości z dziedzińca św. Damazego: biskup Harbs nie podał ręki pani Lewis, ale skinęli sobie wzajemnie na pożegnanie. „Dobre i to” pomyślał papież. „Miejmy nadzieję, że Delacroix bedzie w stanie pilnować tego porządku obrad, a ci dwoje pozwolą teraz wszystkim pracować”.

Następnego dnia plan pracy komisji przeszedł bez jednego sprzeciwu.

* *

W

ostatni dzień pierwszej sesji Soboru, czternastego czerwca 2009, po trzech tygodniach obrad, papież Tomasz mógł po raz pierwszy przekonać się o pierwszych rezultatach swojego Soboru: Przewodniczący Komisji zebrali się u niego, aby przedstawić dotychczasowe wyniki prac. Wszystkie komisje, nie wyłączając tej od spraw duchowieństwa, ustaliły dokładną, włącznie ze szczegółami listę problemów, którymi mają zamiar się zająć. W sprawach, wywołujących poważne różnice poglądów wyartykułowano główne stanowiska i skierowano dziesiątki zapytań do ekspertów, którzy mieli przedstawić wyczerpujące odpowiedzi do początku następnej sesji. Dla nich dopiero teraz zaczynała się prawdziwa praca. Utworzone na podstawie listy pytań grupy eksperckie wyznaczyły sobie miejsca swej pracy i terminy wzajemnych konsultacji. Ogłoszono termin i miejsce rozpoczęcia drugiej sesji: Warszawa, 10 września 2009. Przewodniczący konferencji biskupów polskich, metropolita warszawski, kardynał Józef Filipiak osobiście, w imieniu polskich katolików, zaprosił Sobór do swojego kraju. Wyraził przy tym swoją wdzięczność Ojcu Świętemu za tę decyzję, „która kraj od tysiąca lat niezmiennie wierny Kościołowi czyni miejscem najważniejszego z wydarzeń religijnych tego wieku.”

Tegoż ostatniego dnia, po uroczystym nabożeństwie Słowa Bożego, w którym uczestniczyli przed rozesłaniem uczestnicy Soboru i niekatoliccy oficjalni obserwatorzy z innych wspólnot chrześcijańskich najwyższy rangą z nich, prawosławny metropolita Oleksij Artyszuk z Charkowa poprosił papieża w o prywatną audiencję. O takież spotkanie zwrócił się, jednakże w imieniu swych protestanckich braci, obecnych na Soborze, luterański pastor Hermann Bowenschen z Norymbergi, sekretarz generalny Światowej Rady Kościołów. Papież postanowił oczywiście przyjąć obydwu duchownych.

Metropolita został przyjęty w bardzo wąskim gronie. Byli tylko papież, Richard, kardynał Vardy i prałat Braganca z papieskiej komisji biblijno-teologicznej. Artyszuk, człowiek jeszcze młody i uchodzący za zwolennika reform w Cerkwi Prawosławnej, był bardzo szczery. Podziękował papieżowi za nowe otwarcie dialogu ekumenicznego „w innym zupełnie duchu”, jak się wyraził. Dał jednak do zrozumienia, że w obecnym stanie Cerkwi Prawosławnej, zwłaszcza z uwagi na personalny skład jej hierarchii, głównie w największym patriarchacie Moskiewskim, a także z powodu teologicznej słabości Cerkwi w ostatnich latach, zamierzone przez Sobór reformy katolicyzmu bardziej go od Cerkwi mogą oddalić, niż przybliżyć:

„Wasza Świątobliwość, potrzebujemy zapewne przynajmniej jednego pokolenia. Ale proszę Was, bracia katolicy, ja prywatnie, nie dajcie się zatrzymać w tym dziele odnowy. Idziecie w jedynie dobrym kierunku, a nasi ludzie zrozumieją to później. Tylko tak, na podstawie teologicznego minimalnego fundamentu, możemy dojść do jedności, choć moja Cerkiew tego dziś jeszcze nie potrafi uznać. Może jednak Twoja, Wasza Świątobliwość determinacja w demontowaniu wszystkiego tego, co negatywnie nam ukazywało urząd papieski, przemówi do większości prawosławnego duchowieństwa i otworzy je z czasem na myśl o pełnej jedności. Cieszę się, że druga sesja Soboru odbędzie się w Polsce, to tak blisko nas. Zachęcę wielu moich młodych księży, by choćby nieoficjalnie udali się do Warszawy w tym czasie. Niech pooddychają tą atmosferą, niech porozmawiają z tymi katolikami, którzy budują przyszłość Waszego Kościoła i być może naszą jedność. Pragnę, gorąco pragnę doczekać tego dnia, kiedy staniemy razem przy ołtarzu, jeśli nie w Rzymie i nie w Moskwie, to może w Kijowie?”

Papież był szczerze wzruszony. Oto przed nim siedział człowiek, który rozumie marzenie jego życia i który, daj Boże, z drugiej strony przyczyni się kiedyś do jego spełnienia. Serdecznie ucałował metropolitę i na chwilę wyszedł. Wrócił po minucie niosąc coś w dłoni. Richard oniemiał: papież dał Artyszukowi na pamiątkę swoją osobistą Biblię, którą otrzymał jako chłopiec w dniu swej pierwszej komunii. Leżała ona zawsze obok łóżka biskupa Tomasza, brał ją ze sobą w każdą podróż. Richard wiedział, że niemieckim zwyczajem papież ma tam na pierwszej, wolnej stronie wpisane imiona najdroższych sobie ludzi: rodziców, brata i siostry, oraz ich dzieci, aby nie zapominać o nich w modlitwie w ważne dla nich dni. Dla Tomasza Hagenauera nie było nic bardziej osobistego. Metropolita Artyszuk musiał swoimi słowami poruszyć najczulsze miejsca w sercu Tomasza. Teraz otworzył zapisaną u początku Biblię i chyba zrozumiał, co papież mu dał. Obaj bez słów jeszcze raz się objęli: Czuli, że właśnie zawierają jakiś osobisty pakt, że przyrzekają sobie bez słów zrobić wszystko, by urzeczywistnić wspólny cel, jedność wierzących. Papież odprowadził metropolitę aż na dziedziniec i kazał go odwieźć do Collegium Russicum własnym samochodem.

Po godzinie weszło do papieskiej biblioteki około dziesięciu przedstawicieli Kościołów i Zborów protestanckich. Pastor Bowenschen znał się z Tomaszem jeszcze z Niemiec, dzięki niejednej wspólnej akcji społecznej czy charytatywnej, prowadzonej przez oba wielkie niemieckie Kościoły. Przywitał go więc serdecznie i przedstawił mu swoich kolegów. Następnie w ich imieniu przemówił:

„Rada Kościołów Ewangelickich i Reformowanych, która obraduje właśnie w Vancouver w Kanadzie, a z którą skonsultowaliśmy się wczoraj, upoważnia nas do przekazania tobie, czcigodny bracie, biskupie rzymski, swoich pozdrowień i posłania. Jeśli pozwolisz, odczytam je tutaj.

„Rada Kościołów Ewangelickich i Reformowanych, zrzeszająca te kościoły i wspólnoty, zebrane w Światowej Radzie Kościołów, które przyznają się do wydarzenia i idei Reformacji jako do swych duchowych korzeni, z podziwem obserwuje wielkie wysiłki, podejmowane w całym Kosciele Katolickim dla jego odnowienia. Patrzymy na nie z taką samą nadzieją, z jaką niegdyś obserwowaliśmy Sobór Watykański II. Z wielką radością stwierdzamy, że ostatnie miesiące znacznie posunęły w naszych oczach do przodu proces zjednoczenia między katolikami i protestantami. Większość przeszkód na tej drodze zostało już usuniętych. Stało się to tak szybko, że, gdyby mówić słowami Psalmu, „cudem zdało się w naszych oczach”. Dziękujemy Bogu za Biskupa Rzymu, który z takim entuzjazmem i taką energią podjął dzieło wielkiego papieża Jana. Dziękujemy jemu samemu za jego wyraźne gesty w naszą stronę, które przyjmujemy z wdzięcznością i za jego konsekwentną postawę dialogu, który już przynosi pierwsze owoce. Mamy wielką nadzieję, że powszechny Sobór, ktory właśnie zakończył swoją pierwszą sesję, a który jest znakiem i głosem całego katolickiego Kościoła, swoją powagą wesprze Biskupa Rzymu w jego wysiłkach na rzecz zjednoczenia i tym samym otworzy drogę do ostatecznych rozstrzygnięć. Ze swojej strony Rada deklaruje, że w najbliższym czasie utworzy komisję międzyprotestancką, która zajmie się wypracowywaniem wspólnego stanowiska teologicznego dla ostatecznego zamknięcia dialogu. Te Kościoły i wspólnoty protestanckie, które po ukończeniu Soboru, w ramach prac zaproponowanej przez naszego czcigodnego brata Papieża Tomasza połączonej komisji katolicko-protestanckiej dojdą do wniosku, że przeszkody dla pełnej jedności przestały już istnieć, będą mogły w krótkim czasie po osiągnięciu konsensu przedstawić go na swoich konsystorzach i synodach i poprosić je o zgodę na akt dopełnienia kościelnej jedności. Modlimy się do Boga Wszechmogącego, by dzień ten nastąpił jak najprędzej.”

Bowenschen złożył pismo i oddał je papieżowi. Następnie dopowiedział od siebie:

Papież z widoczną satysfakcją odpowiedział swojemu staremu znajomemu, a teraz oficjalnemu posłańcowi tak dobrych wieści. Obiecał, że pisemnie odpowie na pismo Rady Kościołów.

Po wspólnej kolacji z papieżem protestanccy obserwatorzy wyszli z Watykanu i udali się do swoich kwater, aby się spakować. Każdy z nich był teraz niecierpliwie oczekiwany przez tych, którzy go tu przysłali.

Po ich wyjściu papież usiadł jeszcze na chwilę ze swymi najbliższymi; prócz stałych współpracowników i siostry Marty była tam jeszcze Simone, żona Richarda i biskup Lehmann. Dopiero w ich gronie Tomasz mógł jeszcze raz rozważyć to wszystko, co nieoczekiwanie spotkało go już po zakończeniu sesji. Widać było, że jest rozradowany, głęboko poruszony. Obecni podzielali jego radość. Oto byli świadkami, jak niemożliwe stawało się możliwym. Nie wiadomo kto rzucił tę myśl, ale wzyscy podjęli ją z entuzjazmem: poszli do papieskiej kaplicy, gdzie urządzili spontaniczne nabożeństwo dziękczynienia. Vardy, uzdolniony pianista, grał na organach, a oni śpiewali niemal wszystkie znane sobie pieśni, w których było słowo „Alleluja”. Papież poczuł się tak, jak kiedy w młodości, jako student, uczestniczył w radosnych obchodach Nocy Paschalnej, podczas młodzieżowych rekolekcji. Czuł się szczęśliwy i prowadzony przez Boga.

* *

D

wudziesty dziewiąty czerwca 2009, uroczystość świętych Apostołów Piotra i Pawła, patronów Wiecznego Miasta miała być dla diecezji rzymskiej dodatkowym świętem. Biskup miał w ten dzień udzielić święceń prezbiteratu kandydatom, którzy przygotowywali się do nich przez pięć do siedmiu lat. Uroczystość miała się odbyć w rzymskiej katedrze, u św. Jana na Lateranie.

Mających przyjąć święcenia nie było dużo: tylko siedmiu. O ich tak niewielkiej ich liczbie - nawet jak na zachodnią Europę - zadecydował dokonany przed trzema miesiącami, a właśnie wchodzący w życie podział wielkiej diecezji, zgodnie z zasadami nowego prawa. Wielkie, prawie czteromilionowe miasto zostało na nowo zorganizowane. Powstały dwie nowe diecezje, a niektóre diecezje suburbiów, to znaczy rzymskich przedmieść, rozszerzono na dzielnice miasta. W ten sposób papież był już tylko biskupem historycznego centrum Rzymu i kilku zaledwie rejonów o większym zaludnieniu - w sumie nie więcej niż milion ludności i około stu czterdziestu parafii (choć znacznie więcej kościołów). Toteż dziś miał wyświęcić tylko ludzi, pochodzących z nowego terytorium swej diecezji.

Wielka bazylika laterańska była mimo to wypełniona do ostatniego miejsca. Być może wielu spodziewało się z okazji święceń jakiegoś nadzwyczajnego wydarzenia czy może ogłoszenia nowego prawa, dotyczącego życia duchownych. Odbywający się właśnie Sobór, w którego komisjach tak żywo i otwarcie dyskutowano na te tematy, pozwalał wielu mieć taką nadzieję. To spowodowało, że i zainteresowanie środkow przekazu mającą się odbyć uroczystością było znacznie większe, niż zazwyczaj w takich przypadkach. Jednak eksperci od spraw Kościoła, zapytywane przez prasę, raczej nie oczekiwały żadnych nadzwyczajnych wydarzeń: nie po to przecież papież zwołał Sobór, by teraz stawiać go wobec faktów dokonanych. Jeśli zmiany, to raczej za kilka miesięcy czy za rok, z błogosławieństwem świętego Zebrania, nie teraz.

Tego zdania był też sam papież Tomasz. Ani przez chwilę nie myślał o wykorzystywaniu tego dnia dla celów reform. Odkąd zwołał Sobór, oddał mu jakby pełną suwerenność w istotnych sprawach Kościoła i oczekiwał na jego decyzje. Takie postępowanie logicznie wynikało z jego celów: uwłasnowolnienia całego Kościoła i ograniczenia dotychczasowej papieskiej wszechwładzy. Toteż bez szczególnego napięcia, z radością biskupa, który z woli Bożej otrzymuje właśnie nowych pomocników w pasterskiej pracy, udawał się do swojej katedry.

Msza święceń przebiegała zgodnie z rytem do Ewangelii. Po jej proklamacji przedstawiono biskupowi kandydatów do święceń, a ten do nich przemówił. Kamerzyściy i dziennikarze, czekający na ten właśnie moment, mocno się jednak zawiedli: papież wyglosił tylko typową egzortę (pouczenie) do kandydatów, niewiele odbiegające od tekstu wzorcowego przemówienia biskupa podczas święceń, które każdy mógł sobie przeczytać w leżących dziś u wejścia do katedry broszurkach. Mówił własnymi slowami, jak do tego już wszyscy w Rzymie przywykli, ale nie powiedział nic nowego. Następnie przyjął przyrzeczenie posłuszeństwa od kandydatów i wezwał wszystkich wiernych do modlitwy za nich. Kandydaci położyli się krzyżem na posadzce bazyliki i rozpoczęto śpiew litanii do Wszystkich Świętych, którą Kościół zawsze modli się w takich momentach.

I wtedy wydarzyło się coś, czego nikt sie nie spodziewał. Do kandydatów podeszło osiem kobiet, w różnym wieku, błyskawicznie ubrały się w białe alby i położyły się obok nich. Stało się to tak szybko i niespodziewanie, że skromna grupa porządkowych, złożona w większości z seminarzystów nie zdążyła zareagować. Po kościele poniósł się szmer, słyszalny wyraźnie we wszystkich miejscach, lecz papież spokojnie klęczał przed ołtarzem. Zaskoczeni klerycy patrzyli po sobie, jeden z nich, zachowując przytomność umysłu, podszedł do papieskiego ceremoniarza i szpnął mu coś na ucho. Ten obejrzał się za siebie i szybko wstał. Podszedł do pierwszej z brzegu kobiety i usiłował z nią porozmawiać - ta jednak udawała, że go nie słyszy. Wrócił więc do ołtarza i powiedział parę słów do klęczącego spokojnie papieża. Zebrani ujrzeli, jak ten spokojnie skinął głową, nadal się nie odwracając. Po zakończonej litanii wstał, aby odśpiewać modlitwę konsekracyjną. Teraz już wszyscy obecni dosłownie wisieli wzrokiem na jego ustach. Co zrobi papież? Czy wyświęci kobiety na księży? Takie wydarzenie byłoby prawdziwą rewolucją, przyćmiłoby Sobór, oznaczaloby absolutny zwrot w życiu kościelnym.

Śpiewając modlitwę konsekracyjną biskup rzymski szczególnie głośno i wyraźnie wyartykułował w niej słowa: „tych wybranych braci naszych”. Tym samym każdy, kto miał jakiekolwiek pojęcie o obrzędach wiedział, jaka była decyzja papieża: nie wyświęci tych pań. Świadomie wykluczył je z modlitwy konsekracyjnej, teraz nie nałoży na nie rąk.

Po kolei podchodzili kandydaci, a papież nakładał na każdego w milczeniu ręce. Następnie przechodzili do innych obecnych prezbiterów, ustawionych w międzyczasie w szpaler, z których każdy powtarzał gest papieża. Za kandydatami ustawiły się kobiety i już pierwsza z nich stanęła przed papieżem, i tak jak jej poprzednik opuściła się na kolana. Biskup Rzymu stał nieruchomo, złożył ręce. Ta próba sił trwała dobre dwie minuty. Po pierwszej kobiecie, która nareszcie wstała i cofnęła się, podeszła następna i uczyniła to samo. Widać były one przygotowane i na taką ewentualność i zdecydowały, że w przypadku, jeśliby nic nie uzyskały, to ich próba przerodzi się w demonstrację. W międzyczasie wszyscy nowowyświęceni prezbiterzy, ubrani w ornaty, czekali już na przekazanie im przez biskupa kielicha z winem i pateny z chlebem, jako znaku eucharystii, której odtąd mają przewodniczyć. Lecz musieli jeszcze trochę poczekać. Rozdrażnione kobiety nie zamierzały odejść tak po cichu: Teraz ich przedstawicielka (mówiła w języku anglo-amerykańskim) najgłośniej jak mogła, wykrzyczała papieżowi w twarz, co uważa za kościelną dyskryminację. Nie oszczędzała go przy tym osobiście: stwierdziła, że jest tylko „nową atrapą, chwytem reklamowym niereformowalnego Kościoła”, oskarżyła go o budzenie nadziei, których nie zamierzał spełnić i nazwała hipokrytą. Klerycy czekali na jakiś znak od papieża lub ceremoniarza, aby nawet siłą usunąć kobiety z prezbiterium i umożliwić kontynuowanie obrzędu. Jednak papież spokojnie odczekał „kazanie” zdenerwowanej Amerykanki, patrzył jej przy tym prosto w oczy. W końcu kobiety jedna po drugiej opuściły przestrzeń ołtarza. Papież, głośno i wyraźnie, powiedział za nimi: „Pokój z wami, niech was Pan prowadzi” i powrócił do rytu święceń. Obrzęd dobiegł końca w zupełnym już spokoju.

Okazało się, że specjaliści od „newsów”, goniący za sensacją, nie pomylili się: coś nadzwyczajnego faktycznie się wydarzyło tego dnia. Może zresztą niektórzy z nich wiedzieli o tym wcześniej, bo autorki skandalu zadbały o jego medialną oprawę. Niemniej faktem było jedno: papież, reformujący Kościół w stopniu dotąd nieznanym, odmówił kapłaństwa kobietom, choć, co nie było tajemnicą, nie był pryncypialnym przeciwnikiem udzielania im go.

* *

Ś

wiatowe media, odczuwające już powoli wakacyjną posuchę tematów, rzuciły się na ten temat z wielkim zapałem. Liczne czasopisma dla kobiet i programy dyskusyjne zabierały się do oceny całej „polityki Kościoła względem kobiet”, przy czym dla jej „pełniejszego ukazania” niedouczeni moderatorzy i autorzy artykułów w brukowej prasie wywoływali dyżurne upiory historii w rodzaju „pasów cnoty” czy średniowiecznych polowań na czarownice, wytworów ludzkiej podłości lub zabobonu, nie mające nic wspólnego z wiarą w ogóle, a z katolicyzmem w szczególności. Sam Watykan nie brał udziału w tej dyskusji, ograniczył się tylko do wydania oświadczenia, w którym pani Dupont, opisawszy zaistniałą w rzymskiej katedrze sytuację, stwierdziła, że „zgodnie z prawem kościelnym biskup rzymski odmówił święceń, temat zaś kapłaństwa kobiet jest ważnym problemem teologicznym, który wymaga głębokiego namysłu całego Kościoła, a nie jednoosobowej decyzji jednego biskupa, choćby był nim Biskup Rzymu, podejmowanej w trakcie sprawowania liturgii”. Lakoniczna wypowiedź rzecznika papieża, bez komentarza i usprawiedliwiania się pobudziła tylko dodatkowo ostrość dyskusji. Jak to stwierdził po kilku dniach pewien doświadczony polityczny sprawozdawca, „świat masowego przekazu, żyjący bardzo szybko i nieustannie szukający zaskakujących nowości znużył się już powoli stałym pozytywnym obrazem papieża, jednoznacznie ukazującego go jako zwolennika odnowy. Teraz miał okazję, aby przedstawić go w innym, przeciwnym świetle i nie należy się dziwić, że natychmiast ją wykorzystał.” Tomasz Hagenauer, rzadko dotąd atakowany tak intensywnie przez media, miał teraz okazję zasmakować tego, co było udziałem wszystkich jego poprzedników w XX i w XXI wieku: sprawiedliwej i niesprawiedliwej krytyki. Tyle, że w jego przypadku tej pierwszej było wyjątkowo mało, tej drugiej zaś szczególnie dużo. Bardzo wielu też broniło papieskiej decyzji. Najbardziej kompetentnie i jednocześnie w sposób przekonująco przystępny dla laika zrobił to na łamach prasy włoskiej profesor Listl, niemiecki jezuita i znany prawnik-kanonista, wykładający na Gregorianie. W swym artykule, przedrukowanym w niezliczonych gazetach całego świata, wyliczył po kolei argumenty, które nie pozwalały papieżowi dokonać święceń w przypadku kobiet. Dowodził on najpierw, że kwestia ta nie była jeszcze uregulowana, a papież może wprawdzie zmieniać prawo kościelne, lecz nie powinien go po prostu łamać. Abstrahując dalej od samego problemu wyświęcania kobiet, Listl przypominał konkretne wydarzenie w laterańskiej bazylice i wyliczał: kobiety (choć w międzyczasie okazało się, że wszystkie mają za sobą pełne studium teologii) nie ukończyły seminarium duchownego, co, przynajmniej na razie, jest warunkiem do święceń prezbiteratu, nie przeprowadzono kanonicznego badania i nie było zaświadczenia o braku przeszkód, które obowiązuje nawet przed zawarciem katolickiego małżeństwa, nie mówiąc już o święceniach. Rodzima diecezja lub diecezje tych osób nie wystawiły im dymisoriów, czyli prośby o wyświęcenie ich na terenie innego Kościoła, nie przyjęły one ponadto uprzednio święceń diakonatu, co jest koniecznym warunkiem do prezbiteratu, jako święcenia następnego. W tej sytuacji, konkludował Listl, żaden biskup nie miałby prawa wyświęcić nikogo, także mężczyzny, nawet majacego profesurę z teologii i prowadzącego powszechnie znane święte życie. Artykuł Listla odbił się szerokim echem w świecie i znacznie stonował dyskusję, liczne autorytety publiczne, pytane o rzymskie wydarzenie podpierały się odtąd jego argumentami, broniąc decyzji papieża.

Reakcja samego Kościoła była wprawdzie też zróżnicowana, lecz większość głosów solidaryzowała się z postępowaniem papieża. Mówiły i pisały w tym duchu także liczne kobiety, zaangażowane w pracy kościelnej, charytatywnej i społecznej. Najbardziej ucieszył papieża list otwarty pani Lewis, także Amerykanki, uczestniczącej w pracach Soboru, która po pamiętnych wydarzeniach podczas pierwszej sesji Soboru stała się znaną postacią w katolicyźmie, powszechnie identyfikowaną z najbardziej liberalnym skrzydłem tego powszechnego Zgromadzenia.

W odpowiedzi na liczne pytania o jej stanowisko nie dała ona żadnego wywiadu ani nie wypowiedziała się w proponowanych jej programach telewizyjnych, lecz opublikowała swój list w trzech najbardziej liczących się amerykańskich gazetach i odczytała go osobiście w radiu. Wyraziła w nim najpierw zrozumienie dla wszystkich tych kobiet, które czują się powołane do kapłaństwa i dotychczas dyskryminowane w katolickim Kościele: wiele z nich zna, a niektóre nawet podziwia za ich prawdziwe oddanie Bogu i Kościołowi i niestrudzone starania o równouprawnienie. Następnie skrytykowała samozwańcze kandydatki do święceń i w całej rozciągłości poparła decyzję papieża: „(...) Nie można było postąpić inaczej. Papież, który chce być wierny idei wspólnoty i jedności, papież, który rezygnuje z samowładztwa w Kościele, nie chce stawiać się ponad prawem. Wielu z nas chce, by kobiety mogły sprawować duchowne urzędy - jesteśmy przekonani, że nie będą one tego robily gorzej, niż mężczyźni. Ale jeśli dotychczas tak mocno uskarżaliśmy się na brak rzeczywistego dialogu w Kościele, to jek możemy bez jakiegokolwiek dialogu stawiać papieża pod ścianą i wymagać od niego, by wbrew całej dotychczasowej tradycji i dotychczasowemu prawu, nie oglądając się na całą resztę Kościoła nakładał ręce na nie znane sobie kobiety tylko dlatego, że one tego żądają? To byłoby ośmieszenie całego urzędu prezbitera, ktory nie jest jakimś prywatnym darem, lecz wynika z potrzeb Kościoła i dla Kościoła jest udzielany.

Gorąco pragnę nowego uregulowania tej kwestii i otwarcia dla kobiet drogi do kapłaństwa. Jestem przekonana, że odbywający się Sobór (w ktorym po raz pierwszy uczestniczą kobiety) będzie stanowił i w tej sprawie wielki przełom. Ale to musi być decyzja całego Kościoła, bo dotyczy ona jego przyszłości”.

* *

P

odczas gdy publiczna dyskusja mediów o kapłaństwie kobiet w Kościele katolickim powoli się wyciszała, papież przebywał już na wakacjach. Od końca lipca był nieobecny w Rzymie. Inaczej niż jego poprzednicy nie odpoczywał jednak w Castel Gandolfo - papieskiej letniej rezydencji w pobliżu Wiecznego Miasta. Lipcowe Włochy były zbyt gorące dla Tomasza Hagenauera, Niemca z Nadrenii. Ponadto nie miał ochoty spedzać wakacji niemal w miejscu pracy. Zdecydował więc wynająć Castel Gandolfo dwóm arcybogatym snobom z Ameryki za bardzo słoną sumę, którą przeznaczył na wspieraną przez siebie od lat szkołę zawodową dla dzieci z faweli w Sao Paulo w Brazylii. Za takie pieniądze można było wybudować nowy, spory budynek z klasami i pomieszczenia internatu dla ponad pięćdziesięciu uczniów. Sam zaś pojechał do Austrii, do Vorlarlbergu, w pobliże jeziora Bodeńskiego, gdzie bywał już poprzednio przez ostatnie lata. Dobry przyjaciel z lat studiów miał tam swój letni dom w pobliżu Bregenz - i korzystał z niego w czasie wakacji na zmianę z Tomaszem, księdzem, a potem biskupem. Za niewielką odpłatnością mógł w nim przesiedzieć cały miesiąc, uczestnicząc w swoim ulubionym bregenckim festiwalu na Wodnej Scenie. Tym razem możliwości te były nieco ograniczone - w domu prócz Tomasza byli też czterej ludzie z ochrony, którą przydzielił mu austriacki rząd. Przeciwko większej ich ilości stanowczo zaprotestował, stwierdzając, że jest mu niemiła i będzie za droga dla austriackiego podatnika. Odpowiedziano mu wprawdzie, że reklama, jaką pobyt papieża w austriackich Alpach robi krajowi, przyniesie krajowi znacznie więcej wpływów, jednak nie nalegano już zbytnio. Z tą ograniczoną świtą mógł nawet dwukrotnie, bez zbędnego wzbudzania sensacji, odwiedzić amfiteatr.

Po tygodniu wypoczynku dojechał tam do niego jego sekretarz z żoną i małym synkiem. Przywiózł ze sobą jeden tylko dokument. Przysłano go do Watykanu z prośbą o wyrażenie opinii do dr Tomasza Hagenauera, teologa, nie zaś do papieża. To grupa ekspertów soborowej komisji do spraw rodziny i życia małżeńskiego zakończyła swoje prace nad projektem dokumentu, który miała przedstawić komisji na następnej sesji. Komisja, uchodząca przed otwarciem Soboru ze względu zakres swej pracy za jedną z najtrudniejszych, okazała się wbrew oczekiwaniom bardzo zgodna, a jej prace toczyły się wyjątkowo sprawnie. Może byla to zasługa kardynała Huelvy z Peru, jej młodego jeszcze i otwartego przewodniczącego, bardzo lubianego ze względu na swoje poczucie humoru i partnerskie podejście do ludzi, z ktorymi pracował. Może też skład komisji ułożył się tak dobrze, bo bardziej zachowawczo myślący hierarchowie nie bardzo chcieli do niej wejść, traktując swoją sprawę w niej jako z góry przegraną. Dość, że papież siedział właśnie nad projektem dokumentu, który wydawał się na tyle dopracowany, że mógł być nawet już teraz przedstawiony Zgromadzeniu Ogólnemu do zamykającej dyskusji i głosowania. Hagenauer z zainteresowaniem czytał go już po raz trzeci tego sierpniowego popołudnia, tym razem już tylko fragmentami:

„(...) Nie jest wolą Świętego Soboru zastępować sumienia wierzących małżonków. Oni i tylko oni muszą ostatecznie podejmować decyzję w sprawie poczęcia nowego życia i wychowania dziecka. Pamiętając, że pełna, prawdziwa chrześcijańska rodzina oznacza też przekazanie życia dzieciom nie powinni oni z zrezygnować całkowicie z ich posiadania pod wpływem sytuacji finansowej czy tylko z pobudek egoistycznych. Niemniej do nich i tylko do nich należy ograniczenie ich liczby do takiej, jaką będą w stanie godnie wyżywić i jakiej będą w stanie zapewnić choćby względnie dobre warunki rozwoju oraz wykształcenie. (...) Nie może być przecież wolą Bożą, by nieodpowiedzialnie rodzone dzieci cierpiały głód i niedostatek, czy też z powodu zupełnego braku wykształcenia z góry były skazane na urągającą godności ludzkiej wegetację na marginesie społeczeństwa.(...) Wszelkie więc metody, nie zabijające powstałego już życia ludzkiego, a tylko zapobiegające jego poczęciu i nie szkodzące też zdrowiu matki, które są stosowane przez chrześcijańskich małżonków w celu ograniczenia ilości posiadanego już potomstwa, a nie w celu całkowitego zapobieżenia posiadaniu dzieci w ogóle, Sobór uznaje za działanie odpowiedzialne i nie mające znamion grzechu.(...)

(...) Małżeństwo jest nie tylko rzeczywistością naturalną, ale i świętą instytucją, pobłogosławioną od początku przez Boga i przez Niego ustanowioną jako nierozerwalna. (...) Ci jednak małżonkowie, którzy przez własną słabość lub z cudzej winy albo niezawinionych okoliczności zewnętrznych (np. trwałe rozdzielenie rodziny na skutek konfliktu politycznego) żyją w trwałej separacji i założyli nową wspólnotę życiową, także mają prawo do duszpasterskiej opieki Kościoła. Jest oczywiste, że nowy ich związek nie może w tej sytuacji otrzymać sakramentalnego błogosławieństwa. Niemniej nie powinni oni, zwłaszcza, gdy ich wina w rozpadzie prawowitego małżeństwa jest ograniczona lub nie są mu zgoła winni, do końca życia być traktowani jak wyłączeni z Kościoła, nie mogąc przystępować do sakramentu Eucharystii. (...) Dlatego Sobór nie zabrania duszpasterzom po pewnym słusznym okresie czasu, i po wnikliwej ocenie, wraz z samymi tymi katolikami, stanu ich życia rodzinnego i żywego pragnienia życia duchowego w Kościele, jak również po wskazaniu na konieczność zadośćuczynienia w jakiejś wyraźnej formie wszystkim dotkniętym przez rozpad małżeństwa, (zwłaszcza zaś mając na uwadze troskę o urodzone w nim dzieci), ponownie udzielić im Sakramentu Pojednania i Eucharystii, która ma być nie nagrodą za święte życie, lecz przede wszystkim duchowym pokarmem i lekarstwem. (...) Czuwanie nad prawidłowym wykonywaniem niniejszego wskazania, oraz zapobieganie ewentualnym nadużyciom zleca się biskupom. (...)

(...) Człowiek nie jest sam nieograniczonym panem życia innych ani swojego i nie może dowolnie decydować o jego końcu. Jednak świadoma i kilkakrotnie zweryfikowana decyzja, podjęta z własnej woli przez bardzo cierpiącego człowieka, nie mającego żadnych realnych nadziei na wyzdrowienie, aby niepotrzebnie nie przedłużać agonii i przyspieszyć moment odejścia, nie jest zwykłą próbą samobójstwa, lecz suwerennym rozstrzygnięciem o rozstaniu z życiem doczesnym. Człowiek, który sam jeden tylko prócz Boga do końca zna swoje cierpienie fizyczne i psychiczne, poinformowany o bezskuteczności dalszego leczenia, korzysta w takim przypadku ze swojej autonomii i podejmuje wolną decyzję, którą tylko on sam w sumieniu swoim może osądzić, i za którą sam odpowiada przed Bogiem, swoim Stwórcą, ale i dobrym, milosiernym i rozumiejącym ludzką słabość i ból Ojcem. (...) Żaden inny człowiek, nawet w imię szacunku dla życia, nie ma prawa wydawać moralnej oceny takiej decyzji. (...) Sobór przeto także powstrzymuje się zarówno od narzucania ogólnej moralnej klasyfikacji takich czynów, i to zarówno w odniesieniu do samego cierpiącego i umierającego w ten sposób człowieka, jak i do tych, zarówno jego bliskich, jak i lekarzy, którzy, powodowani współczuciem i miłosierdziem albo też posłuszni kategorycznej prośbie samego nieuleczalnie chorego przyczyniają się do jego śmierci.(...) Działania takiego nie można nazwać sprzecznym z chrześcijańskim kodeksem etycznym. (...)

Papież jeszcze raz się zamyślił. Nie, nie będzie pisał opinii. Równie dobrze mógłby sam napisać dokument o identycznym brzmieniu. Podszedł do biurka, wziął pióro, otworzył projekt deklaracji na otwartej stronie, gdzie widniały podpisy trzydziestu teologów, ktorzy go opracowali. Zamaszystym gestem podpisał się pod nimi: Tomasz Hagenauer. Następnie włożył dokument do koperty, zaadresował na nazwisko przewodniczącego komisji, ofrankował włożył buty i dołożył do poczty, którą ktoś z jego otoczenia codziennie zanosił do wysłania.

* *

D

zień 10 września 2009, w którym miała zostać otwarta druga sesja Soboru Rzymsko-Warszawskiego, jak go teraz oficjalnie nazwano, rozpoczął się od pogodnego poranka. Papieżspędzał go pracowicie w nuncjaturze, przyjmując od wzesnego rana tych hierarchów, którzy już wcześniej prosili go o krótkie choćby osobiste spotkanie. Przybył do Warszawy wczoraj, późnym popołudniem, po czym złożył kurtuazyjną wizytę prezydentowi RP, Lechowi Balcerskiemu. Prezydent, nie mający wiele wspólnego z Kościołem, niemniej dobrze poinformowany o powodach, dla których jego druga sesja odbywała się akurat w polskiej stolicy, na koniec przebiegającego w ciepłej atmosferze spotkania życzył Biskupowi Rzymu „wszelkiego powodzenia w wielkich reformach”. Dodał też, już całkiem prywatnie od siebie: „Niech się Wasza Świątobliwość aż tak bardzo nie przejmuje moimi prominentnymi rodakami, jeśli będą rozdzierać szaty nad zdradą tradycji, upadkiem i tym podobnymi klęskami. To zwykły „gatunek literacki” w naszych polemikach. Ostatecznie jednak jako naród jesteśmy raczej pragmatyczni, i przejawiamy sporą dozę zdrowego rozsądku, zwłaszcza ostatnimi czasy. Inaczej i mnie by tu nie było” - i z uśmiechem zatoczył ruch ręką, wskazując na ściany wielkiej sali prezydenckiego pałacu. Papież podziękował mu także serdecznym uśmiechem. Znał historię tego człowieka, któremu kilkanaście lat temu przyszło dokonywać najbardziej niepopularnych reform ekonomicznych, dzięki którym jego kraj, stabilny gospodarczo i o dynamicznym wskaźniku wzrostu już od czterech lat był członkiem Unii Europejskiej. Faktycznie, jeszcze przed siedmiu-ośmiu laty jego wybór był nie do pomyślenia.

Teraz jednak to on, Tomasz Hagenauer stał przed kolejnym krokiem ku wielkiej reformie i doskonale zdawał sobie sprawę, że te bezwarunkowo konieczne dla Kościoła zmiany mają w kraju, w którym właśnie przebywał niemało przeciwników. Nie zapominał, że to stąd wywodziła się spora część „maryjnych kontestatorów” sprzed niespełna roku, że to polskim sanktuarium w Licheniu Gromek jeszcze przed niewielu miesiącami musiał położyć na szalę cały autorytet swój i papiestwa, aby zapobiec rozłamowi.

Jednak decyzja o zwołaniu właśnie do Polski drugiej sesji Soboru okazała się absolutnie słuszna i już przyniosła pierwsze owoce. Konferencja biskupia, chcąc jako gospodarz uniknąć kompromitacji, zmieniła przewodniczącego komisji do spraw Soboru: nie był nim już nieprzejednany tradycjonalista i patron politycznego warcholstwa Grześkowski, który gwarantował swoją osobą, że nic się w polskim kościele w sprawie jakichkolwiek reform nie poruszy. Zastąpił go biskup Piotr Wolny, uchodzący za bardzo umiarkowanego zwolennika pewnych zmian, a przede wszystkim sprawdzony już jako człowiek umiejący rozmawiać i mediować. Pod jego kierownictwem i wskutek jego nacisków jego koledzy-biskupi przestali blokować wybór świeckich uczestników Soboru. Na dzień 10 września polski Kościół był więc reprezentowany w całości, a spora część świeckich i nawet duchownych delegatów zaliczała się nawet do raczej otwartych katolików, odpornych dotąd na triumfalistyczną propagandę i jawny klerykalizm kościelnej „góry” i rozumiejących potrzebę nawet daleko idących zmian. Także ostatnie dni przyniosły duży przełom informacyjny: polskie środki przekazu, przede wszystkim zaś prywatne rozgłośnie i stacje telewizyjne, wyemitowały szereg programów, dotyczących Soboru. Przedstawiono tam jego główne tematy i zorganizowano obszerne dyskusje nad każdym z nich, zapraszając do nich często ludzi z zagranicy. Na przykład pani Dupont i dwoje jej współpracowników, którzy już od dwóch tygodni przebywali w Polsce, była rozchwytywana i nie przepuszczała żadnej okazji, by przystępnie i otwarcie przedstawić sytuację Koscioła i potrzeby ewentualnych reform. Marta świetnie rozumiała, jak wielki bonus uzyskuje program odnowy wśród polskich i środkowoeuropejskich katolików przez tak zlokalizowaną drugą sesję Soboru. W tych dniach była ona zapewne najpopularniejszą osobą polskich mediów i wniosła na pewno swój największy wkład życiowy w dzieło reformy.

Uroczysta Eucharystia, rozpoczynająca drugą sesję rozpoczęła się o dwunastej na placu Piłdsudskiego, gdzie swego czasu Jan Paweł II wołał do Ducha Świętego i do swoich rodaków o „odnowienie tej ziemi”. Przez chwilę Tomaszowi, podchodzącemu do ołtarza, przypomniała się sylwetka tamtego papieża, czczonego w tym kraju jak największy święty. Jego zasługi dla wyzwolenia polski od komunizmu i Polaków od sowieckiej mentalności były bezsprzeczne, historycy je już zresztą powszechnie uznali. Jego poglądy na Kościół nie pozwoliły mu wtedy jednak dokonać innej odnowy, tej bardziej wewnętrznej, religijnej. A oto na jego miejscu, w tym samym miejscu stanął teraz on, aby wołać o nią właśnie. Hagenauer poczuł, że to, co się teraz dzieje na tym placu także wejdzie do najnowszej historii goszczącego go narodu, i daj Boże okaże się także przełomem.

Msza była po polsku, koncelebransi mieli w rękach tłumaczenia wszystkich tekstów na swoje języki lub na łacinę. Papież był otoczony przez Polaków: kardynała Filipiaka, metropolitę Warszawy i przewodniczącego konferencji biskupiej, kardynała Gromka, swego współpracownika, biskupa Wolnego - jedynie Vardy nie był synem tej ziemi. Tomasz uczynił także gest w stronę polskich wiernych: nie tylko nauczył się tekstów mszalnych (spędził nad nimi po parę godzin przez ostatni tydzień z siostrą Dorotą z radia Watykańskiego), ale i kazał przetłumaczyć swoją krótką homilię, którą teraz po polsku wygłosił. Zebrane tłumy słuchały uważnie: od tygodni już każdy w tym kraju wiedział dobrze, że będą się tu dziać wielkie dla całego chrześcijaństwa wydarzenia, ten zaś człowiek, który do nich mówi, jest pierwszym rzecznikiem zmiany. Niektórzy zdawali sobie sprawę z tego, że po tych dwu tygodniach ich własny, polski katolicyzm będzie już także inny. Chcieli wiedzieć, jaki. Papież zwrócił się do nich przede wszystkim o modlitwę za Sobór. Prosił, żeby tak samo, jak przed trzydziestu laty, dziś razem z nim wzywali Ducha Bożego, aby zstąpił i odnowił oblicze ich wspólnego Kościoła, aby zaprowadził ich razem do gorących źródeł wiary, na nowo zapalił jej ogniem. Na te slowa zerwała się burza oklasków. Polacy nie zapomnieli słów Papieża Wojtyły, chyba też zrozumieli, że jego następca prosi ich o wsparcie dla dzieła, które tym razem już nie tylko ich narodowi i państwu, ale całemu chrześcijaństwu jest niezbędnie potrzebne.

Podczas przekazania znaku pokoju kardynał Filipiak, wyraźnie poruszony tym, co widzial i w czym uczestniczył, szepnął papieżowi na ucho: „Ojcze Święty, naprawdę dziękuję, że to u nas. Będę, będziemy się starali o tę odnowę. Proszę na nas liczyć!” Papieżowi przez sekundę wydawało się, że się przesłyszał. Spojrzał na Filipiaka, a ten się uśmiechnął i skinął głową. Uścisnęli się serdecznie jeszcze raz. Do Filipiaka podszedł Gromek i obaj ucałowali się. Ci dwaj Polacy i ludzie Kościoła przekazali sobie tym razem nie tylko znak pokoju, ale jakby sobie wzajemnie coś przyrzekli...

Po Liturgii, podczas obiadu w rezydencji biskupów warszawskich Papież na chwilę wyszedł z sali i znalazł się sam na sam z Gromkiem. Zapytał go:

* *

P

race drugiej sesji nie obfitowały już w tak dramatyczne wydarzenia jak owa paraliżujaca kłótnia w czasie obrad rzymskich, w komisji do spraw duchowieństwa. Nie brakowało jednak ostrych dyskusji. Zgodnie ze spodziewaniami jedna z nich odbyła się w tejże komisji i dotyczyła kapłaństwa kobiet. Znów stanęli naprzeciw siebie zwolennicy niezmiennej tradycji (w większości starsi duchowni, ale także, bez względu na wiek i status, reprezentanci Kościołów Azji, Afryki i Europy Wschodniej) i protagoniści gruntownych zmian (w ogromnym procencie młodsi księża i prawie wszyscy świeccy z Europy Zachodniej i obu Ameryk, choć i niemało młodszych „stażem” biskupów). Początek był jak zawsze dotychczas: stare i dobrze znane argumenty jednej i drugiej strony nie były w stanie przekonać przeciwników: Zwolennicy utrzymania status quo przywoływali przede wszystkim argumenty z historii Kościoła, „reformatorzy” podpierali się demokratycznym społeczeństwem, naukami społecznymi i zmienioną już znacznie mentalnością współczesnego człowieka. Jednak po pewnym czasie do głosu zaczęli dochodzić także tacy uczestnicy, którzy, za papieżem, zwracali coraz większą uwagę na świadectwa biblijne o stosunku samego Jezusa do otaczających go kobiet i o ich roli w pierwotnym Kościele. Pojawiły się więc w dyskusji postacie kobiet, które szanował Pan Kościoła i którym nie wahał się przekazać swego orędzia (Jak Maria, jego Matka w Nazarecie, jak Samarytanka przy źródle, jak Maria Magdalena w dniu Zmartwychwstania). Mowa była o kobietach obecnych w Wieczerniku zapewne przed Męką Jezusa (na pierwszej Eucharystii!), a na pewno podczas Zesłania Ducha Świętego, który ich przecież nie wykluczył ze swego kościelnotwórczego działania. Wreszcie przypomniano i o takich kobietach, które w Kościele pierwszych wieków pełniły (także liturgiczne) funkcje diakonis, związane z udzielaniem im święceń - przytoczono nawet z Konstytucji Apostolskich (IV wiek po Chr.) dosłowny tekst modlitwy konsekracyjnej tych święceń. W sumie, po paru dniach, obiekcje związane z tradycją przestały wystarczać przeciwnikom reformy. Oparli się więc oni na argumentach współczesnych: w wielu lokalnych Kościołach ogół wiernych, także i kobiet, jeszcze długo nie będzie w stanie zaakceptować kobiety-księdza, nie mówiąc już w ogóle o kobiecie-biskupie. Ten argument okazał się znacznie poważniejszy - nie można zmuszać większości wiernych do postępowania wbrew wszystkiemu, w czym ich wychowano, jeśli sami nie dojrzeli do uznania konieczności takiej reformy. Takie pragmatyczne postawienie problemu w miejsce dotychczasowych teoretycznych sporów paradoksalnie ułatwiło obu stronom dojście do porozumienia: przecież ten argument można odwrócić - bo w innych częściach świata społeczeństwo dawno już było na taką zmianę gotowe i bardzo wielu katolików zarzucało swojemu Kościołowi, że jej nie przeprowadza. Dotyczyło to zwłaszcza krajów, gdzie katolicyzm był na codzień konfrontowany z kosciołami protestanckimi, ktore w ogromnej swej większości dopuściły już dawno kobiety do pełnienia urzędów kościelnych. Od tej chwili spór zaczął wygasać, komisja poszukiwała teraz dobrego rozwiązania. Pod koniec dziewiątego dnia obrad znaleziono je wreszcie. Jego główne punkty były następujące:

  1. Kobiety, posiadające odpowiednie wyksztalcenie teologiczne i formację duchową, które ukończyły przynajmniej 25 lat, zostaną powszechnie, w całym Kościele dopuszczone do urzędu diakona, związanych z tym święceń i liturgicznych obowiązków, takich jak: przewodniczenie liturgiom (poza samą Eucharystią i poza udzielaniem sakramentalnego rozgrzeszenia, namaszczenia chorych czy bierzmowania), a więc udzielanie Chrztu, asystowanie przy zawarciu związków małżeńskich, głoszenie homilii, przewodniczenie obrzędom chrześcijańskiego pogrzebu.

  2. Święcenie diakonatu dla mężczyzn i kobiet nie będzie związane z celibatem, choć dobrowolnie mogą oni podjąć takie zobowiązanie (w ten sposób otwarto drogę do diakonatu na przykład obecnym zakonnicom).

  3. Tam, gdzie zajdzie taka potrzeba, kobiety-diakonisse, (jak i mężczyźni-diakoni) mogą pełnić funkcje proboszcza, jednakże wyłącznie tymczasowo, z braku odpowiednich prezbiterów, którzy są do tej funkcji szczególnie, z samej istoty swojego urzędu, powołani.

  4. Sprawę święceń prezbiteratu („kapłańskich”) kobiet pozostawiono jako otwartą do decyzji Synodów krajowych lub regionalnych (zawsze odtąd z udziałem świeckich), z zastrzeżeniem, że nie mogą być one wprowadzone przed upływem pięciu lat od uchwalenia tego prawa przez Sobór. Dopiero po tym terminie te Kościoły lokalne, ktore zdecydowałyby się na święcenie kapłańskie kobiet, mogłyby otworzyć dla nich seminaria duchowne, to zaś znaczy, że dopiero najwcześniej za lat dziesięć pierwsze kobiety byłyby w tych krajach księżmi. Dawało to czas nawet bardzo otwartym społeczeństwom najpierw przyzwyczaić się do kobiety-diakonissy. Ta regulacja zapobiegała jednocześnie tak zaklinanemu przez konserwatystów ryzyku zgorszenia kobietami-duchownymi w krajach, gdzie model kulturowy lub silne tradycje (jeszcze) się temu sprzeciwiają. Tamtejsze Kościoły same miały podjąć takie decyzje wtedy, gdy widziały w nich swoje dobro.

  5. Kierując się naśladowaniem samego Pana, który swymi Apostołami uczynił wyłącznie mężczyzn i istotą funkcji biskupa w Kościele, który jest widzialnym znakiem samego Jezusa, jako Glowy wspólnoty, Sobór nie zdecydował się na dopuszczenie kobiet do urzędu biskupiego. Nie uważa jednak tej decyzji za ostateczną, bo argumenty biblijne nie są tu jednoznacznie takiej reformie przeciwne. Być może więc w przyszłości Kościół (następny Sobór?) może podjąć inną decyzję. W związku z tym, choć Kościoły katolickie nie wprowadzą kobiet na urząd biskupi, Sobór uznaje, że dopuszczanie kobiet do tego urzędu w innych Kosciołach, na przykład protestanckich, nie może być przeszkodą dla pełnego zjednoczenia chrześcijan. Gdyby do niego doszło, każdy Kościół czy wspólnota może w tej kwestii zachować swoje regulacje.

Z innych decyzji komisji, do spraw duchowieństwa, mających być przedstawionych Soborowi do akceptacji najważniejsze były te, dotyczące celibatu duchownych oraz sposobu przewodniczenia przez nich życiu wspólnot parafialnych:

  1. Od tej pory dla kandydatów nie-zakonników, a więc księży diecezjalnych, bezżenność nie będzie obowiązkowa. Celibat bedzie podejmowany jako zobowiazanie, jak dotychczas przez tych, którzy tego chcą..

  2. Także dotychczas wyświęceni księża mogą zwrócić się do swego biskupa o uwolnienie ich od obowiązku celibatu, a ten powinien taką decyzję podjąć w okresie nie dalszym, jak dwa lata, z zachowaniem poniższej klauzuli:

  3. Ksiądz żonaty nie powinien otrzymywać obowiązków, które uniemożliwiłyby mu pełnienie funkcji dobrego męża i ojca, zatem nie zostanie on proboszczem bardzo dużej parafii, wikariuszem generalnym lub biskupim, a także nie będzie brany pod uwagę w wyborach biskupa. Te urzędy i funkcje powinny być zastrzeżone celibatariuszom, którzy, nie obciążeni rodziną, moga w calości poświęcić się pracy dla Kościoła.

  4. Żonaty duchowny, diakon czy prezbiter powinien być przykładnym mężem i ojcem. Zatem duchowny, który w sposób jawny lekceważyłby swoje małżeństwo i rodzinę albo rozwiódłby się, powinien być zawieszony w pełnieniu swych obowiązków, i biskup może go przywrócić do ich pełnienia tylko po dojrzałym namyśle. Duchowny zaś, który po rozwodzie zawarłby nowy zwiazek małżeński, ma być mocą samego prawa pozbawiony wszelkich funkcji kościelnych bez możliwości przywrócenia mu ich.

  5. O ile to możliwe, każdy prezbiter, który nabył już odpowiednie doświadczenie w pracy jako wikariusz, powinien być proboszczem jakiejś, chocby niewielkiej wspólnoty. Totez biskupi proszeni są, aby jak najszybciej przeprowadzili takie zmiany personalne w swoich ordynariatach i innych urzędach koscielnych, aby tam, gdzie to tylko możliwe, prezbiterzy zostali uwolnieni z pracy biurowej czy „menedżerskiej” i skierowani do prawdziwej pracy duszpasterskiej. Funkcje, które nie są zwiazane z posiadaniem święceń, mogą i powinni przejąć wierni świeccy.

  6. Wielkie parafie, liczące nawet wiele tysięcy wiernych powinny zostać w jak najkrótszym czasie podzielone. Ideałem jest taka parafia, w której proboszcz w ciągu niewielu lat jest w stanie osobiście poznać swoich wiernych. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w miejscach, gdzie nie można łatwo wybudować nowego koscioła, liczniejsze parafie (wspólnoty) korzystały wspólnie z jednej świątyni. Wierni byliby wtedy zapraszanie na Eucharystię i inne spotkania na określone godziny, kiedy sprawuje ją ich duszpasterz, ten zaś mieszkałby możliwie na faktycznym terenie swej parafii i był w ciągu tygodnia stale dostępny dla wiernych.

  7. Proboszczowie nie będą odtąd wyznaczani przez biskupa, lecz jedynie przez niego prezentowani na tę funkcję (najlepiej, jeśli nie brak duchownych w większej liczbie, np. trzech, umożliwiającej wybór). Wybierze ich zaś, po przeprowadzeniu przynajmniej jednej rozmowy z nimi Rada Parafialna, która według prawa ma istnieć w każdej wspólnocie i być wybierana przez wiernych.

  8. Z bardzo istotnych przyczyn Rada parafialna (po uzyskaniu w glosowaniu minimum dwóch trzecich glosów) może też zwrócić się do biskupa o odwołanie proboszcza, a ten powinien sprawę rozpatrzyć i, w miarę możności, prośbie tej uczynic zadość.

  9. Rada parafialna musi zbierać się przynajmniej sześć razy do roku, a jej przewodniczącym nie może być proboszcz ani inny duchowny, chyba że emerytowany. Rada ma prawo wglądu w zarząd finansami i materialnymi dobrami parafii, ma prawo weta odnośnie każdej decyzji proboszcza, mającej z tymi sprawami związek. Musi też ona być konsultowana przed podjęciem wszelkich ważniejszych decyzji, dotyczących życia parafii. Dokładne zasady funkcjonowania Rady i rozgraniczenia jej i proboszcza kompetencji ustalić mają konferencje biskupie.

To rozwiązanie kilku spośród większych problemów współczesnego Kościoła, choć nie wszystkich do końca usatysfakcjonowało, zostało jednak powszechnie przyjęte jako dobry kompromis. Nawet w oczach nielicznych, najbardziej liberalnych członków komisji był to bardzo znaczny postęp. Projekty zmian zostały przekazane ekspertom dla sformułowania ostatecznej treści dokumentu, ten zaś przedsawiony został Soborowi na jego ogólnym zebraniu, w dwunastym dniu obrad. Po czterogodzinnej dyskusji dokument oddano pod glosowanie. Przeszedł on bez znaczących poprawek około 10.000 glosów, a więc bardzo znaczną większością. Jedna z najważniejszych praktycznych reform Kościoła katolickiego, reforma stanu duchownego, która wśród bólów i prawdziwych niemal walk rodziła się w Rzymie, została ustanowiona już na drugiej sesji Soboru w Warszawie, jako pierwsza z wielkich reform, które podejmował juz nie papież, lecz cały Kościół.

* *

K

omisja do spraw Liturgii miała w zasadzie stosunkowo łatwe zadanie. Minęły już czasy, gdy obrzędy i zmiany w nich budziły takie kontrowersje, jak podczas Soboru Watykańskiego II i któtko po nim. Wtedy na tle głębokich zmian w liturgii rzymskokatolickiej doszlo nawet do otwartej schizmy: Arcybiskup Lefebvre i jego zwolennicy po latach sporów dokonali w końcu w roku 1988 formalnego rozłamu, nie chcąc zaakceptować nowego rytu liturgii i otwartego stanowiska Soboru wobec innych wyznań i religii. Dziś nikt z realnie myślących ludzi Kościoła nie przeczył już, że liturgia, która jest spotkaniem Boga z człowiekiem, musi przedewszystkim spełniać dwa wymagania: Z jednej strony, w wierności Bogu musi zawierać te niezbywalne elementy, które ustanowił Chrystus. Z drugiej jednak musi być dla współczesnego człowieka różnych kultur zrozumiała, aby odnalazł w jej obrzędach i w jej orędziu obecność i działania, a także orędzie żyjącego w Kościele Chrystusa, skierowane do siebie dziś i tutaj właśnie, gdzie go spotyka. Mało było też takich, którzy negowali oczywisty fakt, że wszelkie kanony Mszy świętej, gotowe pełne Modlitwy Eucharystyczne, napisane z góry zbiory tekstów nie spełniają tej funkcji należycie. W wielu sytuacjach, zwłaszcza we wspólnotach ludzi młodych tylko żywe słowo, wychodzące autentycznie z wnętrza wierzącego przewodniczącego liturgii i jej uczestników, jest w stanie otworzyć ich wewnętrznie na dokonujące się mysterium Spotkania. Dlatego komisja nie miała problemów z opowiedzeniem się za taką reformą sposobu sprawowania obrzędów, aby dać wolność prezbiterom, którzy im przewodniczą i w wielu momentach samym uczestnikom do spontanicznego wysławiania Boga i modlitwy. Już podczas drugiej sesji Soboru gotowe projekty zostały przez nią zatwierdzone i przedstawione Soborowi, ktory przyjął je w zasadzie bez glosów przeciwnych. Postanowiono jako niezbywalne zachować tylko te elementy, które zostały ustanowione już na samym początku Kościoła: w odniesieniu do eucharystii na przykład sam gest łamania chleba przez prezbitera i towarzyszące mu słowa ustanowienia, które wypowiedział Jezus: „To jest moje Ciało, za was wydawane (lub: wydane)”, „To jest kielich przymierza we Krwi mojej...” oraz wezwanie do Boga o uswięcenie darów chleba i wina mocą Ducha Świętego. Zachowano tylko zasadniczą strukturę Eucharystii: a więc Liturgię Słowa z proklamacją Ewangelii w centrum i następoującą po niej Liturgię Eucharystyczną, łamanie chleba, odmówienie Modlitwy Pańskiej „Ojcze nasz” i komunię (pod jedną lub dwiema postaciami dla wszystkich) oraz jakąś formę błogosławieństwa. Wszystko inne: teksty, dobór czytań, śpiewów, układ modlitwy Eucharystycznej, wzorem dwóch pierwszych wieków chrześcijaństwa, pozostawiono samemu prezbiterowi i wiernym. Dla tych wszystkich wspólnot, które nie chciały dokonywać żadnych zmian, pozostawiono w mocy dotychczasowy Mszał Rzymski, jako nieobowiązujący „podręcznik” sprawowania liturgii. Tak więc odtąd w Kościele nie było już jedynie obowiazującej księgi, według której, wybierając z niej gotowe teksty, należało sprawować Eucharystię, lecz obok niej pojawiła się liturgiczna „improwizacja”, do której przyszłych prezbiterów oczywiście należało wychować. Toteż komisja zaleciła Soborowi udzielenie konkretnych wskazówek odnośnie wychowania liturgicznego alumnów w seminariach: miało się ono w znacznie większej mierze opierać na tekstach liturgicznych wszelkich czasów i kręgów kulturowych a także na tekstach biblijnych. W zaleceniach dla księży przyjęto zasadę: jedna centralna liturgia w parafii, trzymająca się dotychczas obowiązujących rytów i odpowiednia liturgia dla każdej innej grupy, sprawowana z nią o stałych porach, która przez współpracę prezbitera z samymi uczestnikami z czasem odpowiednio się ukształtuje i będzie rozwijała swe formy w zależności od potrzeb. Odpowiednio do tego zmieniono też (czy raczej wprowadzono możliwość alternatywy) obrzędy sakramentów i innych spotkań liturgicznych.

Jedyny problem, jak miała komisja liturgiczna, wynikał z daleko posuniętego dialogu zjednoczeniowego. W świetle ostatnich wypowiedzi zarówno samego papieża i Soboru, jak i niekatolickich Kościołów chrześciajńskich dzień jedności był już bliski. Jak zatem sprawować wspólna liturgię Wieczerzy Pańskiej np. z ewangelikami, jeśli dotychczas Kościół jako zasadniczy problem widział tu brak posiadania przez nie tzw. sukcesji apostolskiej. Otóż większość pastorów w protestanckich Kościołach nie była wyświęcona przez nałożenie rąk biskupa, który sam otrzymał takież nałożenie od innego biskupa, i tak aż do apostołów, których Pan w Wieczerniku sam ustanowił starszymi Kościoła, powierzając im sprawowanie Eucharystii i sakramentów („To czyńcie na Moją pamiątkę”). W tej sprawie komisja nakazała swoim ekspertom podczas drugiej sesji odbyć wspólne obrady wraz z ekspertami komisji ds. zjednoczenia chrześcijan i komisji ds. nauki chrześcijańskiej. Po odbyciu dwóch posiedzeń eksperci przedstawili Komisjom następujące wspólne stanowisko:

  1. Pogląd katolicki i prawosławny: Sukcesja Apostolska jest niezbywalną Tradycją Kościoła Katolickiego i Kościołów Prawosławnych, na podstawie których dokonuje się w nich aktu święceń, jedynie upoważniającego do przewodniczenia świętej Eucharystii i udzielania w sposób zwyczajny innych Sakramentów. Pochodzenie tej sukcesji legitymuje akt ustanowienia Eucharystii przez Pana Jezusa i jednoczesny akt ustanowienia obecnych w Wieczerniku do jej sprawowania, a także liczne świadectwa Dziejów Apostolskich i listów Pawłowych, dotyczące włożenia rąk. Również świadectwa najwcześniejszych wspólnot chrześcijańskich zawierają element przekazywania tej sukcesji.

  2. Pogląd ewangelicki: Kościoły pochodzące z Reformacji w większości zrezygnowały z wymogu tej sukcesji, wychodząc z założenia, że Bóg jeden ustanawia kogo chce i kiedy chce w swoim Kościele, a Chrzest święty, dający każdemu chrześcijaninowi udział w powszechnym kapłaństwie Chrystusa (por. 1List Św. Piotra 2,9: „jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, ludem Bogu na własność przeznaczonym”) czyni go potencjalnie zdolnym do przewodniczenia liturgii i ważnego sprawowania Eucharystii. Stąd, wybierając i ustanawiając (ordynując) pastorem, Kościoły ewangelickie jedynie potwierdzają szczególną misję tego człowieka wobec wspólnoty wierzących, a nie nadają mu nowych praw, które on w ich oczach już od Chrztu posiada.

  3. Propozycja rozwiązania:

Zatem: Eucharystię i inne sakramenty, udzielane przez ordynowanych pastorów ewangelickich należy uznać za ważną. W interesie kościelnej jedności i usunięcia wszelkich wątpliwości wiernych katolików, chcących w razie potrzeby uczestniczyć w Eucharystii tych wspólnot, zwłaszcza w wypadku ich zjednoczenia z Kościołem Katolickim dobrze by było, aby zaproponować wszystkim duchownym tych Kościołów, że zostanie im udzielone nałożenie rąk i w ten sposób zostanie odnowiona zerwana sukcesja apostolska. Przyjęcie tej propozycji byłoby wielkim znakiem dobrej woli z ich strony a także dodatkowym symbolem odzyskania jedności. Nie jest to jednak konieczne do ważności sprawowanych przez nich obrzędów, i tym z nich, którzy tej propozycji by nie przyjęli, nie należy jej narzucać.

Tak brzmiące stanowisko zespolu ekspertów zostało przez połączone komisja zatwierdzone. Następnie poddano je pod głosowanie Zgromadzenia Ogólnego Soboru, gdzie zostalo ostatecznie potwierdzone. Stało się w ten sposób oficjalnym rozwiązaniem kwestii święceń i uznania ważności liturgii, jednego z głównych praktycznych problemów dialogu ekumenicznego.

* *

I

nne jeszcze dwie komisje, prócz tych już wymienionych, doszły w Warszawie do ostatecznego porozumienia i przedstawily swoje ostateczne projekty pod głosowanie Zgromadzenia Ogólnego.

Pierwsza z nich to komisja do spraw rodziny i etyki chrześcijańskiej. Ostateczna wersja jej projektu nikogo specjalnie nie zaskoczyła. Była ona niemal identyczna z tym dokumentem, który, wypracowany przez ekspertów na zlecenia komisji, Tomasz Hagenauer, poproszony o swoją opinię podpisał podczas wakacji. Komisja od początku przejawiała daleko idącą zgodność co do kierunków, w jakich należy odnowic podejście Kościoła do problemów katolickiej rodziny. Toteż przedstawiony przez nią dokument został przyjęty także bardzo dużą większością niemal bez dyskusji. Dawno był on oczekiwany, jego więc uchwalenie odebrano w szerokim świecie jako uwolnienie milionów katolików od konfliktów sumienia: między tym, co sami w swoim sercu i kierując się zdrowym rozsądkiem uważali zawsze za prawidłowe, odpowiedzialne i chrześcijańskie z ducha postępowanie, a tym, co niepodatna na jakiekolwiek argumenty serwowała im watykańska centrala: nieomylny do niedawna Nauczycielski Urząd Kościoła przez papieskie encykliki, adhortacje czy listy i instrukcje już nieboszczki kongregacji Doktryny Wiary. W majestacie najwyższego prawa, uchwałą Soboru, natychmiast podpisaną przez Biskupa Rzymskiego, oddawano oto katolikom wolność ich sumienia, jednoznacznie im przyznaną przez Sobór Watykański II a krok po kroku odbieraną w ciągu ostatnich trzydziestu lat przez zdalne sterowanie nimi ze strony papieskich teoretyków w sutannach. Ten ciemny rozdział we współczesnych dziejach Koscioła został tym samym ostatecznie zamknięty.

Drugą konstytucją Soboru, która została przedstawiona i mogła zostać przezeń uchwalona, był owoc pracy komisji do spraw urzędu Biskupa Rzymskiego. Dokument ten, w swojej ostatecznej wersji nosił tytuł: „O jedności powszechnego Kościoła i urzędzie Biskupa Rzymskiego, jej symbolu i gwarancie”. Zawierała ona streszczenie nowej, (a jakże jednocześnie starej, bo nawiązującej swymi postanowieniami do pierwotnego Kościoła) teologii tego pierwszego urzędu w chrześcijaństwie. Określała także dokładnie konkretne prerogatywy rzymskiego biskupa. Zdaniem teologów katolickich, jak również obserwatorów, nie tylko przywracała ona autonomię katolickim wspólnotom lokalnym jako prawdziwym i pełnym Kościołom w rozumieniu Nowego Testamentu, ale i ostatecznie usuwała jedną z głównych dotychczasowych przeszkód na drodze do zjednoczenia chrześcijan, która w postaci monarchicznego papiestwa od wieków uniemożliwiała jakiekolwiek skuteczne działania ekumeniczne. Teraz zarówno Kościoły Prawosławne, jak i pochodzące z Reformacji Kościoły Prostestanckie mogły się czuć zaproszone do takiej jedności, która ich nie zniewalała i nie pozbawiała ich tożsamości.

Główne punkty tego dokumentu stanowiły:

Dokument ten był praktycznym demontażem papiestwa, jakim je znała historia ostatnich wieków, zwłaszcza po Soborze Trydenckim w połowie wieku XVI. Przy okazji położył on też kres samowładzy biskupów w niektórych Kościołach lokalnych. Kościelny centralizm został w nim raz na zawsze pogrzebany, a jednolita i centralnie sterowana instytucja Kościoła Rzymskokatolickiego zostawała przekształcona w luźną konfederację autonomicznych Kościołów lokalnych z wybranymi biskupami na czele, którą łączyła wspólna wiara i wspólnie uchwalane zasady ogólnego prawa kościelnego, a nie wola absolutnego monarchy. Konstytucja ustalała też nieprzekraczalne kryterium jedności: Było nim wyznanie wiary, znane jako skład apostolski, czyli pierwotna, krótsza wersja Credo. Ta, lub dłuższa forma wyznania wiary (tzw. Credo nicejsko-konstantynopolitańskie, odmawiane w każdą niedzielę w katolickich kościołach) była odtąd przepisana jako część procedury przekazywania wszelkich kościelnych urzędów i jako tzw. „minimum jedności”, czyli kryterium, na podstawie którego Kościół Katolicki mógł dokonać aktu pełnego zjednoczenia z innym Kościołem lub wspólnotą chrześcijańską. Nie wolno już było odtąd odmówić miana katolika komuś, kto wyznając te prawdy wiary i zachowując podstawową jedność ze swoim rodzimym Kościołem przez uczestnictwo w Eucharystii nie przyjmował innych prawd, dotychczas głoszonych jako dogmaty.

Właśnie tak znaczne ograniczenie dogmatów wywołało na Soborze gorącą dyskusję. Ostatecznie dokument przeszedł, głównie za sprawą papieża, który wsparł go w bardzo emocjonalnym przemówieniu. Jego osobisty autorytet okazał się w tym Zgromadzeniu tak duży, że wielu uczestników Soboru dało się przekonać, i głosowali za nim. W tej sprawie, dotyczącej własnego urzędu, to głównie przez konsekwencje Tomasza Hagenauera Sobór doprowadził do tego, co sam dla dobra Kościoła zaplanował: że przyjechawszy na drugą sesję przede wszystkim papieżem, wracał z niej raczej jako Biskup Rzymu.

* *

E

cha drugiej sesji Soboru:

Ksiądz K., Afryka Środkowa, uczestnik Soboru, pytany w dniu zakończenia sesji:

My jesteśmy przede wszystkim szczęśliwi, że nikt juz nie wymaga od nas, byśny w imieniu Boga potępiali regulację urodzin. Tylko ten może nas zrozumieć, kto widział umierające z głodu siódme, ósme i dziesiąte dzieci biedaków, którzy nie umieją posługiwać się żadnymi rachubami tak zwanego cyklu naturalnego, kto widział permanentnie niedożywionych ludzi podczas suszy, którym znowu nie wystarczyły zapasy z małego ogródka, kto zna setki młodych ludzi, dla których nie ma szkoły i nie będzie pracy... Chwała Bogu, że Kościół nie bedzie już zmuszał nas, by tak dalej trwało, a raczej zacznie nam pomagać, by temu zaradzić. Wszystko inne ma dla nas mniejsze znaczenie.

Julia d`Aosta, uczestniczka z Włoch, zapytana w tymże dniu:

To pierwszy Sobór, który tak naprawdę zauważył kobietę w Kościele. Nie Matkę Bożą na ołtarzu, tylk te zwykłe żony i matki, które przekazują religię swoim dzieciom. Nie, żeby brakowało dotąd pięknych dokumentów o roli kobiety-matki, ale wreszcie uznane zostałyśmy za równe tej drugiej połowie wierzących, wreszcie pyta się nas o zdanie, wreszcie pozwala się nam w Kościele głosić Słowo Boże, którym przecież żyjemy nie mniej, niż mężczyźni. Czuję się wreszcie tak blisko Kościoła, tak bardzo w nim, jak czułam się zawsze blisko Jezusa, to jest wreszcie Jego Kościół, bo On nikogo nie spychał na margines.

Ksiądz Bohdan J., mlody duchowny prawosławny z Ukrainy, jeden z nieoficjalnych obserwatorów:

Poznałem katolicyzm dopiero teraz, i to od razu w całej jego powszechności i wielkości. To wspaniałe, że tu wszyscy tak otwarcie mówią o problemach Kościoła. Oni go kochają, oni go odnawiają z Biblią w ręku. Dałby Bóg, żeby i nam się to tak udało, żeby nasz lud prawosławny wraz z duchowieństwem zechciał rozmawiać o Bogu i wierze, o życiu chrześcijańskim i jego problemach. Nigdy dotąd tak wyraźnie nie ujrzałem, że Kościół to nie tylko świątynia i duchowni, ale autentyczne życie, wypływające z wierności przesłaniu Ewangelii. Będę o tym mówił u mnie w domu.

Paweł Sz., dziennikarz polskiej gazety „konserwatywno-liberalnej”:

To już koniec! Baby przy ołtarzu, żonaci księża, papież sprowadzony do roli angielskiej królowej! Gdzie jest mój Kościół, ktory znam z dzieciństwa, ten, który podziwiałem za jego wielkość i dyscyplinę? Nie musimy juz prawie w nic wierzyć, dobrze, że pozwalają nam jeszcze wierzyć w Boga. Nikt mi już nie zagwarantuje, że wierzę prawidlowo, bo... odwołali nieomylnośc papieża! Jutro zniosą piekło, a pojutrze sakramenty, potem zamiast Mszy będzie krąg biblijny przy herbacie! To już nie jest mój Kościół, oni go zniszczyli. Ale Bóg ich też zniszczy, On tego nie przyjmie! Ten sobór to największe bluźnierstwo od czasów diabelskiej reformacji!

Biskup Anselmo C., Brazylia:

Wierzę, że nowe podejście do urzędu kapłańskiego, w tym zniesienie obowiązkowego celibatu zaradzi choć w dużej części problemom latynoamerykańskiego Kościoła. Połowa naszych parafii jest od lat nieobsadzona, 30% naszych księży to Europejczycy, wyżebrani przez nas stamtąd. Diakonat dla kobiet z jednej strony usankcjonuje tylko sytuację, którą mamy od lat, gdy zakonnice pełnią praktycznie funkcje proboszczów i da im większe prawa, co pomoże w duchowym życiu takich parafii i uratuje dla wiary rzesze katolików. Z drugiej powiększy on z już niedługo grono głoszących Słowo Boże tam, gdzie dotąd nie docierał ksiądz. Z czasem kobiety-księża raczej uwolnią nas od trosk personalnych, które na dziś są naszą zmorą.

Rudiger M., Niemcy, świecki teolog katolicki, prywatny obserwator:

Cieszę się, że Kościół wyciągnął wreszcie wnioski z sytuacji społecznej. Poważnie traktuje lokalne problemy i swe lokalne struktury, przestaje rozprawiać się z wszelką nieprawomyślnością, pozwala wierzącym myśleć po swojemu i wyciągać samodzielne wnioski z czytania Biblii i własnego, osobistego dialogu z Bogiem. Papież sam zachęcił do skończenia z papieskim samowładztwem, sprzecznym z duchem Jezusa i pierwszych chrześcijan i zwrócił całemu Kościołowi jego tożsamość i prawo decydowania o swoich istotnych sprawach. To jest, niezależnie od konkretnych reform, największe, historyczne osiągnięcie tego Soboru. Jestem dumny, że jestem katolikiem.

James W., oficjalny obserwator anglikański:

Druga sesja nie była dla mnie zaskoczeniem. Spodziewałem się tego po tym wszystkim, co przez ostatni rok zaszło w Kościele. Nie widzę już zadnych przeszkód, byśmy my i większość Kościołów protestanckich dołączyli do tej wolnej wspólnoty wspólnot w jednej wierze, jednym chrzcie i w jednym Panu, którą stał się dziś Kościół Katolicki. Jestem przekonany, ze nastąpi to w krótkim czasie. Teraz jest nasz ruch, i na pewno go wykonamy. Nowe, zjednoczone chrześcijaństwo bedzie na pewno wykazywało wiele różnic między poszczególnymi wspólnotami, wynikających z ich różnych tradycji, zwyczajów prawnych, obrzędów, ale tak powinno być. Łączyć nas bedzie jedna wiara, ktorej kryterium sformułowano tu najprościej i najjaśniej, a my się z nim w 100% zgadzamy.

Adam G., polski biskup:

Wiele stoi teraz przed Kościołem. Sobór podjął te sprawy, które uznał za najważniejsze, rozwiązał je tak, jak mu Duch mówił, bo trzeba wierzyć, że Duch Święty jest w Kościele i On nim kieruje. Kościół, to prawda, nie bedzie już taki sam, jak do dziś. Ale będzie ten sam, katolicki, czyli powszechny. Z wprowadzaniem reform musimy być ostrożni. Niektóre koscioły nie są na nie zupełnie przygotowane. Nie twierdzę, że nie ma w tym i naszej winy, biskupów, księży. Zresztą ten Sobór przypomina nam, że przecież my także nie jesteśmy nieomylni. Za dużo czasu spędziliśmy z zamkniętymi oczami i w błogim przekonaniu, że wszystko jest O.K. i nic nigdy nie trzeba będzie zmieniać, a teraz musimy w niektórych dziedzinach wywrócić wszystko do góry nogami, bo tego, jak się okazało, potrzebuje Kościół jako całość, jako Kościół światowy. I u nas samych powoli wrzało już pod pokrywką, młodzi ludzie nie słuchali Kościoła w swej masie już od dawna, coraz więcej z nich odchodziło po cichu od niego, bo on z nimi nie rozmawiał, tylko ich chciał pouczać. Miejmy nadzieję, że wystarczy nam sił, żeby to teraz zmienić. Będzie nam niełatwo, ale to jest właśnie katolickość, trzeba wreszcie wychynąć ze swego zaścianka i uznać potrzeby innych.

* *

K

rótko po powrocie do Rzymu papież otrzymał zaproszenie do Niemiec. Nie było to zwykłe zaproszenie, jakich od czasu swego wyboru dostał już ze swej ojczyzny setki. Rada Kościołów Ewangelickich Niemiec prosiła, by zechciał, jako gość honorowy, wziąć udział w jej spotkaniu w samą rocznicę Reformacji w Wttenberdze, tam, gdzie katolicki zakonnik i profesor teologii Marcin Luter po raz pierwszy 31 października roku 1517 wystąpił przeciwko sprzedawanym z polecenia papieża Leona X odpustom.

Decyzja, czy pojechać do Wittenbergi, nie była tak prosta, jakby się ona mogła wydawać laikowi. Papież doskonale o tym wiedział, że nie zabraknie komentarzy, ukazujących jego ewentualną podróż tam i udział w spotkaniu w najróżniejszym świetle. Jeszcze przed dwoma laty taka propozycja, skierowana w stronę papieża, zakrawałaby na prowokację: Co niby miałby zrobić lub powiedzieć następca Leona X w miejscu, gdzie rozpoczął się największy w historii Kościoła bunt przeciwko władzy papieskiej i jej nadużyciom, który doprowadził ostatecznie do wielkiego rozłamu w Kościele zachodnim. Czy miał przepraszać za ślepotę i chciwość swego poprzednika, któremu jego piękny kościół św. Piotra w Rzymie (nb. do dziś siedziba papieży!) do tego stopnia zasłonił dobro wierzących, że mamił ich rzekomym odpuszczeniem grzechów w zamian za pieniężną opłatę? Czy miał sławić konsekwencję nieposłusznego mnicha, który przez swój upór doprowadził ze swej strony do kościelnej (i nie tylko) rewolucji? Czy powinien przyznać mu rację w ogromnej większości jego tez, teraz praktycznie zrealizowanych przez katolicki Kościół, który go wówczas wykluczył i przeklął? Jak twierdzili liczni współpracownicy papieża, taki rajd do Wittenbergi nawet teraz zanadto przypominałby - tyle że w odwrotną stronę - inną wyprawę, którą prawie tysiąc lat temu król niemiecki i cesarz rzymski Henryk IV musiał przedsięwziąć do włoskiej Canossy, aby na kolanach korzyć się przed papieżem. Najbliżsi Tomasza Hagenauera byli w większości przekonania, że zrobił już wystarczająco dużo dla pojednania i zjednoczenia chrześcijan i nie musi dawać dowodów swej dobrej woli w taki, cokolwiek jednak specyficzny, sposób. Oczywiście, nie można było przecież zarzucać protestanckim duchownym złej woli, ewengelickie Kościoły Niemiec już od wielu dziesiątek lat udowadniały na codzień swoje ekumeniczne i przyjazne podejście do katolików. Czy jednak było krokiem we właściwym kierunku zapraszanie papieża akurat tam i akurat w taki dzień? Chyba nie wymagano od niego, by świętował rocznicę Reformacji, która - choć w ostatecznym rozrachunku przyniosła z sobą także reformę samego katolicyzmu - była jednak jednoznacznie głęboką raną na ciele zachodniego chrześcijaństwa.

Tomasz Hagenauer był jednak Niemcem. Znał nie tylko odniesienie swoich rodaków do Reformacji - historycznego i kulturalnego przełomu w dziejach całego tego narodu. Znal także (w większości osobiście) swoich ewangelickich partnerów. Był przekonany, że dla chwilowego poczucia satysfakcji z przyjazdu papieża do gniazda Lutra nie wystawią oni na próbę tego wszystkiego, co w ostatnim wieku dokonało się pomiędzy ewangelikami a katolikami w ich wspólnej ojczyźnie. Nie zapomniał przy tym słów Bowenschena, który po zakonczeniu pierwszej sesji Soboru: „Tak blisko, jak nigdy dotąd. Niech Bóg bedzie z Tobą i z nami, byśmy to dzieło umieli wspólnie doprowadzić do końca”. Pamięć tych słów zadecydowała. Tomasz zastanawial się niezbyt długo: przed podjęciem decyzji wykonał jeszcze tylko jeden telefon: do nowowybranego przewodniczącego katolickiej krajowej konferencji kosystorialnej Niemiec, biskupa Georga Multhaupa. Ten, usłyszawszy, o co chodzi, gorąco mu to doradził. Papież postanowił przyjąć zaproszenie.

Oczywiście, na tym tle rozpętała się mała burza. Papież był szeroko krytykowany przez tzw. świadomych katolików, co go mocno denerwowało. Cztery dni po ogłoszeniu o planach papieskiej wizyty w Niemczech, papież, zagadnięty przy okazji wizytacji w jednej z rzymskich parafii przez dociekliwego włoskiego dziennikarza z tych kręgów, czy nie uważa, że autorytet Biskupa Rzymskiego może ucierpieć przez takie pachnące Canossą „upokorzenie” odparł z gryzącą ironią: „Pan nasz nie stracił autorytetu przez ukrzyżowanie, a przeciwnie, zyskał <imię ponad wszelkie imię>. Nie zwlekał, by nas wyzwolić,lecz poszedł na Golgotę, choć drogo za to zapłacił. Cóż dopiero, jeśli biskup, następca Jego Apostołów jest przez wierzących w Chrystusa braci zaproszony do miejsca, gdzie jego poprzednicy powinni byli pojawić się pięćset lat temu, a zamiast tego pisali potępiające listy. Czymże jest Wittenberga wobec Golgoty? A zresztą - gdyby mi ktoś powiedział, że dla zjednoczenia Kościołów powinienem pójść nawet do Canossy, już bym tam był. My, Niemcy, znamy tę drogę!

Tak więc miało dojść do spotkania, którego pomysł od początku był krytykowany, zaś wynik zupełnie niewiadomy.

* *

D

zień 31 października 2009 nie zapowiadał się zbyt pogodnie. Tomasz, przyzwyczajony już do łagodnego rzymskiego klimatu od chwili lądowania na lipskim lotnisku lekko marzł. Przylot nie miał być oficjalnym aktem państwowym, była to wizyta biskupa Rzymu, toteż, obok ministra spraw zagranicznych i kilkunastu niemieckich polityków lokalnych, powitał Tomasza tylko Bowenschen wraz z kilkoma przedstawicielami Rady Kościołów Ewangelickich Niemiec. W prywatnej rozmowie w drodze z lotniska Tomasz zauważył ich serdeczny stosunek do siebie i do końca się uspokoił. „Nie, to nie będzie druga Canossa - pomyślał - oni naprawdę są innego ducha.”. Faktycznie, ze słów jego gospodarzy przebijała wdzięczność za to, że podjął ich inicjatywę, dobrze przecież wiedzieli, że nie było to łatwe dla papieża. Dowiedział się od nich, że Rada Kościołów, uzupełniona dodatkowo o bardzo liczne delegacje konsystorzy ze wszystkich autonomicznych Kościołów ewangelickich Niemiec obradowała już od dwóch dni. Na dziś zaplanowano spotkanie z papieżem, na które zaproszono także wszystkich katolickich biskupów Niemiec oraz wszystkich świeckich przewodniczących katolickich rad diecezjalnych i reprezentacje organizacji katolickich. Z tego wyliczenia papież, dobrze się orientujący w realiach religijnych swojego kraju zaczynał już rozumieć, jakiego to rodzaju uroczystość zaplanowano w Wittenberdze na dzisiaj. Zrozumiał też, dlaczego jego obecność tutaj była nieodzowna: ciężko byłoby protestantom, wyrosłym ze sprzeciwu wobec papiestwa i jego nadużyć, iść teraz do Rzymu z taką propozycją. To by oznaczało Canossę dla nich właśnie, a sprawa była na to zbyt delikatna. Hagenauer rozumiał teraz, dlaczego od razu nie powiedziano ani jemu, ani nikomu innemu z kręgów katolickich już wcześniej, o co chodzi do końca - przedwczesne wypowiedzi kogoś z hierarchii katolickiej mogłyby zaszkodzić sprawie - wszak i po tej stronie nie brakowało dumnych i świadomych historii chrześcijan. Teraz gratulował sobie, że bez wahania zgodził się tu przyjechać.

Po uroczystym obiedzie na cześć honorowego gościa i krótkiej przechadzce po historycznych miejscach Wittenbergi wszyscy zostali zaproszeni na uroczystą sesję Rady do niewielkiego zamkowego kościoła, który pękał w szwach - ludzie zapełniali też sam dziedzniniec zamku, ulicę i pobliski rynek, oglądając na telebimach przebieg zebrania.Byli oczywiście przedstawiciele telewizji, choć ich liczba, ze względu na szczuplość miejsca, została poważnie ograniczona. Papież zasiadł na przygotowanym dla niego miejscu, po prawej stronie prezbiterium, przy wejściu do którego, niemal pod amboną, znajdowały się nagrobne tablice Lutra i Melanchtona, ojców Reformacji. Obok niego usadzono kilku spośród katolickich biskupów, po drugiej stronie zasiedli biskupi i superintendenci luterańscy i reformowani. Nastąpiło kurtuazyjne powitaniu, na które papież odpowiedział spontanicznie, bez kartki. Potem wygłoszony został przez profesora Eugena Kohlera, katolickiego wykładowcę historii Kościoła wykład na temat wydarzeń, które miały miejsce w tym miejscu prawie pięćset lat temu. Wszyscy obecni zauważyli, że sformułowany był bardzo oględnie. Kończył się wnioskami natury historycznej: streszczał skutki Reformacji dla obydwu stron ówczesnego rozłamu. Po odśpiewaniu przez obecnych pieśni „Eine feste Burg ist unser Gott” (Bóg jest nam skałą zamkiem schronienia), napisanej przez Marcina Lutra (od dawna zawartej także w niemieckich śpiewnikach katolickich) nastąpił drugi referat: tym razem profesor Seitz, znany powszechnie teolog ewangelicki streszczał wysiłki ekumeniczne, podejmowane od połowy XX wieku z obydwu stron. Główne miejsce w tym referacie zajmowały te działania, które podjął obecny papież i Sobór Rzymsko-Warszawski. We wnioskach padło jasne stwierdzenie: „Na dzień dzisiejszy możemy powiedzieć: nie istnieją już przeszkody, które uniemożliwiałyby ponowne ustanowienie kościelnej jedności pomiędzy kościołami Luterańskimi i Reformowanymi a Kościołem Katolickim. Powody, dla których doszło do Reformacji luterańskiej i kalwińskiej a także narosłe po nich w biegu historii sprzeczności pomiedzy tymi Kościołami zostały usunięte.”

Po tych słowach ewangeliccy biskupi i przewodniczący Kościołów powstali, a za nimi wszyscy obecni. Papież i jego towarzysze powstali także. Biskup krajowy von Schnurbein wziął do ręki kartke papieru i drżącym ze wzruszenia głosem zaczął czytać, zwracając się do papieża Tomasza:

„Czcigodny bracie, Biskupie Rzymski. Mija dziś czterysta dziewięćdziesiąt dwa lata od chwili, gdy Marcin Luter, gorący chrześcijanin i gorliwy mnich, w tym miejscu zaprotestował przeciw nadużyciom w Kościele i zapoczątkował proces, który wbrew jego woli i wbrew pierwotnym intencjom tych, którzy stanęli po jego stronie doprowadził do rozłamu w Kościele. Wina za ten rozłam leżała po obydwu stronach sporu. Kosztował on wiele konfliktów, nierzadko krwawych, ale spowodował też w efekcie uleczenie życia religijnego po obu stronach. Od wielu dziesiątek lat staraliśmy się wszyscy ten podział usunąć, w duchu prawdy i milości uczniów Chrystusa. Rada Kościołów ewangelickich Niemiec i konsystorze wszystkich bez wyjątków Kościołów, reprezentujących niemiecki protestantyzm doszły wczoraj do wniosku, że ten dzień już nadszedł. Postanowiliśmy więc przyjąć wyciągniętą rękę Kościoła Katolickiego w postaci ustaleń Soboru Rzymsko-Warszawskiego i, dziś i tutaj, w świętym dla nas miejscu, oświadczyć Tobie, pierwszemu reprezentantowi Kościoła Katolickiego, że od tej pory, zachowując naszą autonomię w sprawach instytucji, kościelnej dyscypliny, sprawowania liturgii i udzielania sakramentów, uważamy się wraz z katolikami za członków jednego Kościoła Powszechnego, jak tego chciał Pan nasz, Jezus Chrystus, gdy modlił sie za nas wszystkich: „Aby byli jedno”.

Po tych słowach von Schnurbein podszedł do papieża. Ten wyszedł mu naprzeciw i otworzył ramiona. Pośrodku zamkowego Kościoła w Wittenberdze uściskali się obaj i ucałowali. Po kolei ten pocałunek pokoju wymienili z papieżem i biskupami katolickimi wszyscy obecni biskupi i superintendenci ewangeliccy. W kościele zaszumiało - obecni tam protestanci i nieliczni katolicy przekazywali sobie uścisk ręki lub pocałunek na znak jedności. Wielu miało łzy w oczach. Papież wydawał się chcieć coś powiedzieć, ale i jemu głos uwiązł w gardle. Tak długo czekał on sam i miliony Niemców na ten dzień, a teraz on go zaskoczył. Zabrzmiały organy i wszyscy podjęli pieśń „Grosser Gott, wir loben Dich”, niemieckie TeDeum. Rozległy się dzwony kościoła zamkowego i wszystkich kościołów Wittenbergi. W całych Niemczech, które oglądały tę scenę w telewizji, jeszcze przez długie godziny dzwoniły dzwony tysięcy luterańskich i katolickich kościołów. Nigdy jeszcze święto Reformacji nie było obchodzone tak uroczyście...

* *

W

ydarzenie wittenberskie odbiło się, rzecz oczywista, szerokim echem w całym niemal chrześcijańskim świecie. Dla większości obserwatorów, nawet bardzo dobrze zorientowanych w realiach kościelnych i uważnie przyglądających się ogromnym w ostatnim czasie postępom dialogu, tak szybka i definitywna w treści reakcja Kościołów luterańskich Niemiec była jednak zaskakująca.

Powszechnie uznawano ten fakt za wielkie zwycięstwo papieża Tomasza i przyjętej przez niego linii postępowania oraz za owoc niezwykłej otwartości Soboru. Tłumaczono go także tym, że właśnie w Niemczech wzajemne stosunki obu wielkich wyznań chrześcijańskich i ich długa ścisła współpraca w działalności społecznej mogły tak błyskawicznie przynieść tego rodzaju efekt. Nie zapominano też o swoistym bonusie papieża Tomasza - był przecież Niemcem, bardzo popularnym w swoim kraju. Teraz liczni kompletnie zaskoczeni i nieco skompromitowani specjaliści od religii na uczelniach i w wielkich gazetach, pragnąc usprawiedliwić swoje niedoinformowanie tłumaczyli, że tylko taka jedyna w swoim rodzaju konstelacja kościelno-polityczna z niemieckim papieżem w centrum mogła doprowadzić do szybkiego uwieńczenia dialogu powodzeniem.

Nie brakowało i takich głosów, które nie wróżyły zawartemu właśnie porozumieniu długiego życia i oczekiwały na pojawienie się w reakcji na to zaskakujące wydarzenie ruchów odśrodkowych po obu stronach: jakichś zapiekłych antypapistów po stronie luterańskiej i przebudzonych integrystów po katolickiej. Nie docenili oni jednak długoletniego partnerstwa obydwu Kościołów i otwartego niemieckiego społeczeństwa. Z wyjątkiem całkowicie odosobnionych i pozostających bez wpływu pojedynczych głosów nikt poważny nie poddał pojednania wittenberskiego w wątpliwość - w powszechnej opinii niemieckich protestantów były ono zawarte na bardzo dobrych warunkach. Po głębokich reformach Kościoła Katolickiego ewangelicy nie potrzebowali już zaprzeczać żadnym istotnym punktom swoich przekonań, a papież, przyjeżdżając do Wittenbergi, umożliwił im zjednoczenie w możliwie najbardziej godny, honorowy sposób, nie musieli bowiem „iść” czy też „wracać” do Rzymu. Korzystając z szerokiej autonomii, jaką od niedawna posiadały katolickie Kościoły lokalne w zakresie prawa, liturgii czy dyskusji teologicznej luteranie i kalwiniści nie musieli niczego naginać do dotychczasowej doktryny katolickiej. Także nowa, „konsystorialna” organizacja Kościoła Katolickiego, zreformowana w Warszawie i dopuszczająca świeckich do udziału w kierowaniu sprawami Koscioła na wszystkich szczeblach, od parafii do Synodu Powszechnego i Soboru gwarantowała im zachowanie tych instytucji, do których przywykli. Tak oto, z uwzględnieniem większości jej niegdysiejszych postulatów „Reformacja została pochowana z honorami w miejscu swego urodzenia” jak to zauważył jeden z trzeźwych obserwatorów. Ale dopiero po tym, jak zreformował się cały Kościół.

Po stronie katolickiej podniosły się oczywiście nie tylko okrzyki radości a nawet triumfu, ale i głosy krytyki, oskarżające papieża i Sobór o zjednoczenie z protestantami za cenę protestantyzacji katolicyzmu. Głosy te jednak nie były powszechne, wychodziły głównie z niektórych zachowawczych środowisk hierarchii i teologów, i to raczej z krajów, gdzie katolicy nie współżyli z protestantami, a stanowili przygniatającą większość ludności. W tych środowiskach sama potrzeba dialogu ekumenicznego nigdy nie była zbyt silnie dostrzegana a wszelkie ustępstwa kosztem katolickiej tradycji uważano od zawsze za zdradę, toteż ani papież, ani większość teologów i zangażowanych katolików nie bardzo się nimi teraz przejmowała. Papież zresztą mógł się podeprzeć decyzjami Soboru, który generalnie przez swoje ostatnie konstytucje i dekrety poparł dążenia zjednoczeniowe i ostatecznie zapalił zielone światło dla aktu, który miał miejsce 31 października. Teraz dopiero widać było gołym okiem, jak wielkie znaczenie miał Sobór: ukazując powszechne w Kościele poparcie dla głębokiej odnowy i dla zjednoczenia wytrącał oręż z ręki tym wszystkim, którzy w imię zachowania prawowierności, dyscypliny, czy w obronie „ukochanych przez katolicki lud tradycji” chcieliby otwarcie wystąpić przeciw reformom papieża Tomasza.

Dodatkowym dowodem skuteczności jego postępowania okazały się kolejne decyzje Kosciołów luterańskich, anglikańskich, episkopalnych i prezbiteriańskich a nawet wielu zborów metodystycznych już nie tylko z terenów Europy, ale z całego świata, które na nadzwyczajnych konsystorzach i zebraniach swych najwyższych gremiów w ciągu następnych dwóch tygodni uchwalały deklaracje o podjęciu ostatecznego, zmierzającego ku sfinalizowaniu zjednoczenia dialogu z Kościołem katolickim. Nie były to wprawdzie jeszcze definitywne akty w rodzaju tego z Wittenbergi, niemniej zapowiadały rychłe już dokończenie działań ekumenicznych między tymi wspólnotami a katolicyzmem. Najbardziej zaawansowane rozmowy toczyły się teraz na linii katolicyzm - ewangelickie (luterańskie) Kościoły Skandynawii, ostateczne zawarcie Unii było spodziewane jeszcze przed ponownym zebraniem soborowym w Mexico City.

W tej atmosferze wielkiego kroku niemal niedostrzeżony został inny, spodziewany już od miesięcy krok: większość nierzymskich Kościołów katolickich, zjednoczonych w Unii utrechckiej, na czele z Kościołem Starokatolickim Utrechtu, odłączonym od Rzymskiego po nieszczęsnym Soborze Watykańskim I ogłosiła swoje pełne zjednoczenie z katolikami i postanowiła wysłać swych przedstawicieli na normalnych prawach na trzecią sesję Soboru. Ten krok dla odmiany nie mógł zaskoczyć nikogo: po drugiej sesji Soboru nie istniały już żadne różnice teologiczne pomiędzy tymi Kościołami.

Dużych postępów nie zanotowano natomiast w rozmowach pomiędzy katolikami a zborami baptystów i (czego się można było spodziewać) Adwentystów oraz Zborami Zielonoświątkowymi, ale tu należało raczej uzbroić się w cierpliwość. Zwłaszcza te ostatnie dwa kierunki tzw. wolnego protestantyzmu potrzebowały więcej czasu i głebokiego namysłu oraz wewnętrznej przemiany, jeśli naprawdę pragnęły jedności. W swej historycznej ewolucji na tyle daleko już bowiem odeszły od swych reformacyjnych praźródeł, że nawet liczni przedstawiciele klasycznych Kościołów ewangelickich: Luterańskich i Kalwińskich (Reformowanych) nie chcieli przyznawać im miana chrześcijańskich. Wykazywały one też przez dziesięciolecia jawną zgoła wrogość wobec rzymskiego katolicyzmu, widząc w nim emanację pogaństwa i sprzeniewierzenie się zasadom pierwotnego chrześcijaństwa. O ile więc Kościół Katolicki wielkim wysiłkiem usunął teraz niemal wszystko, co mogłoby w nim razić protestanckich braci i siostry, to teraz miał prawo oczekiwać na daleko idące reformy tych Kościołów, a przede wszystkim na ich jasne określenie się: przyznanie się bez zastrzeżeń do ogólnochrześcijańskiego Credo.

Niewielki oddźwięk wywołało niemieckie zjednoczenie Kościołów wśród Cerkwi Prawosławnych. Oprócz wyważonego w tonie pisma Patriarchy Ekumenicznego Konstantynopola, który określił to jako „ważny krok do upragnionej jedności wszystkich chrześcijan” i osobistego listu wybranego właśnie Patriarchą Rusi-Ukrainy Oleksija Artyszuka, wyrażającego swoją radość z tego faktu, Biskup Rzymski nie odnotował żadnych innych ruchów ekumenicznych z tej strony. Nie spodziewał się ich zresztą, przynajmniej na tym etapie. Na tym kierunku trzeba było cieszyć się nawet małymi krokami - na przykład tym, że ponad stu trzydziestu młodych duchownych prawosławnych z Ukrainy i Białorusi, dzięki finansowemu wsparciu polskiego Episkopatu (gest ze strony Filipiaka, który papież wdzięcznie odnotował) przyglądało się drugiej sesji Soboru w Warszawie, albo tym, że na Ukrainie, w Bułgarii i Rumunii oficjalni przedstawiciele Cerkwi ani gazety prawosławne nie krytykowały reform katolickich, jak to intensywnie czynił Patriarchat Moskiewski. Niektóre prawosławne kręgi teologiczne, jak np. ekumeniczny instytut św. Sergiusza w Paryżu czy polscy teolodzy prawosławni z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie wyrażali się nawet bardzo ciepło o Soborze i jego wysiłkach odnowy. Ale te kręgi „oświeconych” i zawsze już przychylnych ekumenizmowi stanowiły na razie w Prawosławiu mniejszość i trzeba było na razie uzbroić się w cierpliwość. W końcu sam Kościół Katolicki po swoim przełomowym Soborze Watykańskim II potrzebował jeszcze ponad czterdziestu lat, aby dopełnić dzieła swej własnej odnowy, a takiego jak ów Sobór wydarzenia Cerkiew ortodoksyjna jeszcze nie przeżyła.

W sumie jednak, po dokonaniu tego wielkiego wspólnego kroku, jakim było wittenberskie Święto Reformacji, papież i zwolennicy Reformy mogli czuć się utwierdzeni. Bóg i życie przyznawały im bardzo szybko rację.

* *

P

rzed ostatnią sesją Soboru, zaplanowaną w Meksyku ostatecznie na luty 2010 niemało działo się w samym Rzymie. Pod przewodnictwem papieża, któremu Sobór zlecił współprzygotowywanie dokumentu na temat kultu świętych i nadzór nad opracowanie prokjektu odnowionego kalendarza liturgicznego, obradowała dwukrotnie w listopadzie i grudniu cała komisja do spraw Liturgii, niemal kilkanaście razy zaś zbierali się jej eksperci. Kierunek działania był jasny: ostateczne oczyszczenie (w duchu wiary pierwszych chrześcijan) katolickiego kultu z wszelkich elementów, mogących sugerować inne niż Jezusowe pośrednictwo między Bogiem a ludźmi i inne niż Boskie działanie uświęcające człowieka. W połączeniu z tymi reformami, odnoszącymi się do Liturgii, które zostały ustalone i zatwierdzone w Warszawie zamierzone ustalenia Soboru i podjęte na ich podstawie działania przyniosłyby całkowitą odnowę katolickiej Liturgii, z jednej strony ją „udzisiejszając” (co już zostało zrobione), a z drugiej oczyszczając. To ostatnie było szczególnie ważne, ponieważ wiara praktykujących ludzi, całokształt ich religijnego światopoglądu i życiowej postawy czerpie swoje przekonania i praktyczne wzorce przede wszystkim z tego, czego doświadcza w czytanej Biblii i sprawowanej Liturgii, a dalej w całym kultowym życiu parafii i rodziny. Jeśli między tymi filarami chrześcijaństwa istnieją jakieś poważne sprzeczności, zagrożony jest prawidłowy rozwój samoświadomości kolejnych pokoleń chrześcijan. Dlatego tak intensywnie i sumiennie pracowano nad rozwiązaniami istniejących od dawna problemów. Podstawą było memorandum, napisane przez grupę kilku konsultantów komisji na jej polecenie, sformulowane podczas drugiej sesji. Główne jego tezy były w streszczeniu następujące:

Jakiekolwiek działania w kwestiach dotyczących kultu dotykać muszą z istoty rzeczy delikatnej materii: wiekowych tradycji narodowych i długoletnich przyzwyczajeń mas katolików, których mimo podejmowanych po poprzednim Soborze prób korekty nie udało się niemal wcale zmienić. Po niemal pół wieku wszystkim zajmującym się tym tematem jest jasne, dlaczego nie nastąpiła zmiana takiego niebiblijnego myślenia. Poprzedni Sobór obawiał się gwałtownych protestów mas „wiernego ludu”, nie rozumiejącego teologii, za to bardzo przywiązanego do swoich „świątków”, nowenn, procesji, odpustów, figur, szkaplerzy, medalików i tym podobnych gadżetów powierzchownej religijności. Toteż, skrywając to słownymi hołdami, oddawanymi „pobożnym praktykom ludu chrześcijańskiego” (soborowa Konstytucja o Liturgii z 1963), zdobył się jedynie na klarowne ich oddzielenie od samej Liturgii, czyli oficjalnego kultu uwielbienia, oddawanego Bogu w Chrystusie i przez Niego a także udzielania skutków Zbawienia poprzez sprawowanie Sakramentów. Takie rozróżnienia, jasne w oczach teologa, na nic się zdały w oczach przeciętnego praktykującego katolika w Ameryce Południowej, Hiszpanii , Włoszech czy Polsce. O ile więc Kościoły niektórych krajów, w których katolicy od wieków nie żyli sami i byli narażeni na krytykę innych wyznań chrześcijańskich z powodu tej niezamierzonej ale faktycznej „idololatrii” swoich wiernych prawidłowo zrozumiały delikatne napomnienia Soborów i znacznie ograniczyły wykwity ludowej wiary, to w czysto „katolickich” krajach pleniła się ona nadal bez przeszkód. Kościół oficjalny nie zrobił tam niemal zupełnie nic, aby to zahamować: nawet nowobudowane świątynie szybko zapełniały się bocznymi ołtarzami, centralnie umiejscowionymi obrazami matki Bożej i świętych. Zwykły wierzący człowiek nadal nie bardzo odróżniał Mszę świętą, szczyt dialogu z Bogiem i osobiste spotkanie z Nim każdego chrześcijanina, od sprawowanego publicznie z wielką pompą i pod przewodnictwem prezbitera lokalnego nabożeństwa do świętego Patrona lub jednego z niezliczonych nabożeństw maryjnych. Mało tego - w swej gorliwości liczni katecheci i katechetki nie tylko zachęcali, ale wręcz rozmaitymi metodami, z udziałem rodziców werbowali dzieci i młodzież do udziału w tych formach czci i w rozmaitych wywodzących się z nich pobożnych ruchach i często infantylnych praktykach, co w bardzo wielu przypadkach przynosiło później odwrotne wręcz skutki zniechęconych przez to do chrześcijańskiej wiary dorosłych już ludzi. Szczytem ślepoty i pychy było jeszcze wynoszenie się z tego powodu wobec katolików i duchownych z innych krajów i wymawianie im, że przez ograniczanie lub likwidowanie tego typu praktyk doprowadzili jakoby do upadku religijności u siebie. Nawet wydarzenia przełomu wieków, cichy, lecz masowy exodus mlodych ludzi z Kościoła niczego tych ludzi nie nauczył. Nie widzieli w nim bowiem żadnej swojej winy, oskarżali zaś telewizję, masonerię, sekty, „moralny relatywizm” zachodniego świata i kogo popadło.

W niektórych krajach Ameryki Łacińskiej i Afryki, na tle niedojrzałej religijności katolików, których z braku księży i katechetów nie było komu nauczyć zasad wiary rodziły się zabobony i praktyki magiczne, mające za przedmiot jakiegoś bardziej czczonego świętego czy Matkę Boską, a niewiele albo zgoła nic już wspólnego z prawdziwym chrześcijaństwem. Z krajów zaś, gdzie katolicyzm niedawno odzyskał swobodę publicznego wyznawania, jak na przykład byłe kraje sowieckie, docierały sygnały zaniepokojonych księży i biskupów, że wszelakie ruchy „katolickie”, propagujące swoje „szczególne pobożności” po prostu rzuciły się w tamtą stronę, wybierając za cel swoich „misji” bynajmniej nie człowieka z ulicy, lecz zwłaszcza młodych ludzi, którzy dopiero niedawno odkryli dla siebie chrześcijaństwo w Kościele katolickim jako wyzwalające orędzie. Teraz zaś byli konfrontowani z apostołami tychże kultów, usiłujących im sprzedać swój towar jako niezawodny i konieczny środek na rozwój duchowości i prawdziwe zrozumienie istoty Kościoła albo wręcz jako receptę na pewne zbawienie. Niemało było już w międzyczasie takich, którzy, nie utwierdzeni jeszcze w wierze, po obejrzeniu sobie z bliska tych praktyk, odwracali się od katolicyzmu i szukali dla siebie miejsca w jednej z tak zwanych „wolnych wspólnot protestanckich” (czasem będącą po prostu zborem fanatycznych fundamentalistów biblijnych) albo zgoła w jednej z groźnych sekt, które jak grzyby po deszczu mnożyły się wokoło, korzystając z powszechnego religijnego „wygłodzenia” tych narodów.

Podejmowane teraz przez Sobór zadanie ostatecznego uregulowania tych spraw jest więc ważne z punktu widzenia czystości kultu, ale także z powodu zagrożeń Kościoła, pojawiających się m.in. w tym kontekście na wielu miejscach.

Co do konieczności głębokich i konsekwentnych zmian wszyscy eksperci byli zgodni. Dyskusję wywoływały raczej różne propozycje dotyczące tempa i trybu ich wprowadzania oraz sposobów przekonania mas wierzących ludzi do nich.

Pod koniec grudnia, na krótko przed podróżą do Meksyku, papież mógł w imieniu grupy projektodawców parafować projekt dekretu soborowego, do którego stworzenia wydatnie się przyczynił. Główne jego punkty przewidywały:

  1. Bezwzględny zakaz nauczania katechumenów, i nowoochrzczonych, dopiero „wrastających” w wiarę Kościoła jakichkolwiek praktyk pobożnościowych i przyjmowania ich do jakichkolwiek ruchów o tym charakterze. Ich formacja musiała koncentrować się na istocie chrześcijaństwa: Na wydarzeniu zbawczym Jezusa, biblijnym orędziu Boga i wspólnocie z Bogiem w życiu kościoła, a zwłaszcza w jego liturgii. Zakaz ten dotyczył, choć mniej bezwzględnie, także nauczania religii dzieci katolickich - w ciągu pierwszych sześciu lat katechezy nie należało wprowadzać takich tematów do programu, potem zaś tylko po konsultacji z biskupem, za jego zgodą i w ograniczonym wymiarze.

  2. Zakaz posługiwania się przez propagatorów tradycyjnych nabożeństw w niezmienionym kształcie słowem „katolicki” w ich tytułach i opisach. W razie nierespektowania go należało wystąpić nawet na drogę sądową.

  3. Wyraźne wytyczne odnośnie nowo budowanych kościołów katolickich. Nakazywały one umieszczać w punkcie centralnym nad ołtarzem znak krzyża lub inny powszechnie znany symbol Chrystusa, natomiast zakazywały budowania bocznych ołtarzy, wystawiania figur świętych (za wyjątkiem tak zwanych grup figuralnych, gdzie Chrystus był w centrum), wieszania w ważnych punktach kościołów dużych obrazów Marii i świętych czy innych ludzi. Podobizny świętych, wskazywanych jako wzór postępowania, można było odwzorowywać na ścianach kościoła, unikając jednak wszelkiego podobieństwa do przedmiotów kultu.

  4. Polecenie przeprowadzenia korekty wystroju wnętrza już istniejących kościołów, które nie odpowiadały powyższym zaleceniom. Te wnętrza kościelne, które nie miały statusu zabytków, miały zostać w ciągu dziesięciu lat odpowiednio zrekonstruowane, w posiadających zaś ten statut nakazano w inny widoczny sposób (np. powieszenie wielkiego krzyża nad ołtarzem) zaakcentować chrystocentryzm katolicyzmu. W wypadku zupełnej niemożności tak rozumianej przebudowy zabytkowego wnętrza należało rozważyć możliwość ustawienia prezbiterium w innym jego miejscu (np. po przeciwnej stronie) i odpowiedniego ukształtowania go, pozostawiając stare centrum bez zmian. W ostateczności, w razie niemożności pogodzenia wyglądu wnętrza kościoła z wymaganiami Soboru i nieuzyskania zgody władz konserwatorskich na jakiekolwiek zmiany, należało podjąć rozmowy o przekazaniu świątyni na cele muzealne, a za uzyskane odszkodowanie finansowe wybudować nowy kościół.

  5. Zakaz sprawowania wszelkich nabożeństw od ołtarza i w stroju liturgicznym, aby tym samym wyraźnie odróżnić je od liturgii. Jeśli nawet duchowny przewodniczyłby takiemu nabożeństwu, co oczywiście miał prawo robić, musiał nawet swoim strojem i zajmowanym miejscem zaznaczać, że chodzi tu o prywatną modlitwę, a nie oficjalną czynność w imieniu Kościoła.

  6. Polecenie usunięcia z tekstów nabożeństw, zawartych w oficjalnych modlitewnikach wszystkich zwrotów, mogących sugerować, że modlitwa zanoszona jest do Boga „przez pośrednictwo Maryi”„przez świętego”, albo że Jego działanie miałoby się odbywać „za przyczyną Maryi (świętego)”. Pozostawiono natomiast tradycyjne formy ektenii/litanii (np. „Módl się za nami”), proszące świętych, zgodnie z wiarą chrześcijańską ludzi żyjących, choć w innym wymiarze, o uczestnictwo w naszej modlitwie do Boga.

  1. Projekt uproszczonego kalendarza liturgicznego, z którego usunięte zostały wszelkie wspomnienia wydarzeń historycznie niepewnych (jak np. tzw. objawienia Matki Bożej w Fatimie) oraz podwójne wspomnienia świętych, związane z ich przesadnym kultem (np. rocznica przeniesienia relikwii). Większość wspomnień obowiązkowych w tym kalendarzu została zredukowana do rangi dowolnych, to znaczy nie było już obowiązku, lecz tylko możliwość wspominania danego świętego w liturgii.

  1. Nowa regulacja, dotycząca kanonizacji, to jest ogłaszania nowych świętych: w imieniu Katolickiej Rady Synodalnej i za jej zgodą papież nadal miał dokonywać ogłoszenia kogoś świętym powszechnego Kościoła i wpisywać jego imię do kalendarza liturgicznego. Miały to być jednak przypadki rzadkie. Zmarłych chrześcijan nie znanych powszechnie, a cieszących się z powodu świętości swego życia szacunkiem Kościoła lokalnego lub regionalnego, nie miano odtąd ogłaszać świętymi, lecz po prostu podawać ich życie za wzór przez inne formy przekazu: biografie, filmy, lekcje religii, homilie, itd.

  2. Zakaz organizowania w sposób liturgiczny odpustowych procesji, w których obraz lub figura Matki Boskiej lub świętego byłaby elementem głównym lub oddawano by jej jakąkolwiek cześć. Ten rodzaj kultu, którym od wieków karmila się płytka pobożnośc ludowa, niósł z sobą największe niebezpieczeństwo popadnięcia w pogański kult przedmiotów albo w myślenie magiczne. Ponieważ jednak właśnie jego nagła likwidacja mogłaby wywołać duże wzburzenie prostych ludzi, nie rozumiejących istoty chrześcijaństwa, również tu wyznaczono termin 10 lat i zalecono stopniową redukcję tych elementów kultu z roku na rok. W miejscowościach, posiadających od dawna rozwinięte zwyczaje tego rodzaju, zalecono organizacje specjalnie ukierunkowanych misji ludowych, na których cierpliwie tłumaczonoby w tym okresie istotę chrześcijaństwa i potrzebę zmian.

  1. Polecenie zorganizowania takich samych misji/rekolekcji specjalnych lub innego rodzaju szerokiej akcji reewangelizacyjnej na terenach, gdzie z ludowego katolicyzmu, wykazującego silny kult świętych już wyrosły, albo istnialo duże ryzyko powstania kultów synkretycznych lub zabobonnych praktyk magicznych. Wykonanie tych ostatnich praktyk zlecono miejscowym biskupom, postanowiono jednak utworzyć dla ich wsparcia instytut katolicki, w którego pracach wzięliby udział teolodzy, doświadczeni duchowni i katechiści z tych regionów, psycholodzy, socjolodzy i specjaliści od public relations i reklamy. Finansowanie Instytutu i wydawanych przez niego materiałów miało pochodzić ze składek wszystkich Kościołów. Miejsce jego utworzenia miał wyznaczyć Sobór.

* *

W

ażniejsze wydarzenia w chrześcijańskim świecie w grudniu 2009:

* *

16

stycznia 2010 Tomasz Hagenauer kończył 50 lat. Niemcy zawsze uroczyście obchodzą urodziny, nie można więc było tego terminu po prostu obejść. Tomasz, który od młodości nie lubił zbyt wiele szumu wobec swoich prywtnych świąt, wymógł na watykańskim otoczeniu, że nie będą organizowane żadne oficjalne uroczystości, a fakt samych urodzin, aby uniknąć masowych gratulacji, zostanie podany w l`Osservatore Romano dopiero kilka dni później i w mało widoczny sposób. Dzięki temu mógł ten dzień spędzać w Watykanie tylko z najbliższą rodziną i kręgiem starych przyjaciół. Była więc matka, mlodszy brat z żoną i synem i starsza siostra z mężem i dorosłymi już dziećmi, prałat Guggumos, dawny jego „szef sztabu” z Mainz, Richard z żoną, ksiądz Moessmer z Mannheim, najlepszy przyjaciel z okresu studiów oraz małżonkowie Riedermaier. Nie świętowano typowo po niemiecku - z powodu nadzwyczajnej sytuacji jubilata towarzystwo nie mogło wyjść z nim do jakiejś rzymskiej restauracji. Pozostano więc w „domu”, a apartamentach papieskich Watykanu. Richard wraz z siostrą Martą zatroszczył się już o to, by wszystko to, co papież lubi najbardziej było przygotowane i czekało w dobrym stanie.

Rodzina i przyjaciele papieża starali się tego dnia unikać tematów, którymi on i jego otoczenie żyli od miesięcy: Soboru, reform, zjednoczenia, opozycji wewnątrzkościelnej, w sumie wszelkiej „polityki”. Nie udało się im jednak dotrzymać w całości tej niepisanej umowy: Georg, bratanek papieża, studiujący socjologię w Bonn, nie zauważając ostrzegawczych spojrzeń swojej matki i babki, poruszył sprawę „zrastania się” katolików i protestantów w Niemczech i w Europie. Była mu ona bliska - sam właśnie przed trzema tygodniami zaręczył się z ewangeliczką. Papież podjął temat, z początku powściągliwie, potem jednak rozmowa z młodym, inteligentnym partnerem zaczęła wyraźnie sprawiać mu przyjemność. Toteż cierpliwie odpowiadał na szereg pytań Georga i wraz z nim rozważał przeróżne ewentualne przypadki, głównie te wynikające z różnych zwyczajów i przyzwyczajeń, które mogłyby jeszcze sprawiać trudności w pełnym porozumieniu na terenie licznych już niedługo mieszanych wspólnot parafialnych i innych grup kościelnych. Powoli włączali się inni obecni, a dyskusja rozszerzała swoją tematykę. Wreszcie doszło do otwartych ocen tego wszystkiego, co działo się w chrześcijańskich Kościołach przez ostatnie półtora roku, przy znacznym przecież udziale Tomasza. Hagenauerowie byli otwartą rodziną, zawsze potrafili powiedzieć sobie prawdę w oczy. Tak więc papież uzyskał nagle możliwośc, by od własnej rodziny usłyszeć ocenę ostatnich reform w Kościele. Młodzi byli nastawieni entuzjastycznie, wyrażali przekonanie, że inaczej być nie mogło, a katolicyzm od dziesiątek lat z utęsknieniem czekał na gruntowne przemiany. Podawali przykłady swoich rówieśników, którzy w ostatnim czasie na nowo zainteresowali się (czasem po latach) życiem Kościoła a nawet (część z nich) zaczęli brać w nim czynny udział. Rezygnację z restrykcji w dziedzinie planowania rodziny i kroki zjednoczeniowe, podjęte przez papieża i Sobór uznali jednogłośnie za wielki przełom i nowe otwarcie, które otwierało Kościołowi na nowo drogę z marginesu życia społecznego do jego centrum. Podobała im się przede wszystkim „ewangeliczność” tego zwrotu, jego ciągłe odwoływanie się do źródeł chrześcijaństwa. Dzięki niej był on dla wielkiej ilości ludzi, zwłaszcza młodych, wiarygodny, nie robił wrażenia taktycznego zwrotu, lecz prawdziwej odnowy. Rodzeństwo Tomasza podzielało w dużej mierze, choć już nie tak żywiołowo, entuzjazm swoich dzieci, papież słyszał przebijającą z ich słów radość z faktu, że nie tylko przejęły one ich religię, ale autentycznie przejawiały zapał do uczestnictwa w życiu tego Koscioła, który nagle stał się dla nich zrozumiały i bliski. Sami oni nie mieli swego czasu tak lekko, ówczesny Kościół ze swoim katalogiem doktrynalnych nakazów i kategorycznych zakazów w niczym nie pomagał im w codziennych decyzjach, był im w dużej mierze obcy, dlatego tym bardziej cieszyli się teraz ze swymi dziećmi.

Tylko matka Tomasza była powściągliwa. Papież wiedział wprawdzie, że ze swymi siedemdziesięciu sześciu latami i długimi przyzwyczajeniami nie wszystko musi się jej podobać. Zdawał sobie sprawę, że choć zawsze znał ją jako osobę otwartą i krytyczną, niektóre zmiany przeszły zapewne jej wyobrażenia, choć z pewnością pytana przez innych ludzi solidaryzowała się ze swoim synem. Znał jednak swoją matkę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że jej wstrzemięźliwośc podczas tej rozmowy ma swoje inne jeszcze powody, których nie znał. Toteż po zakończeniu małej uroczystości, póżnym juz wieczorem postanowił sam ją odprowadzić do przeznaczonego dla niej pokoju. Nie pomylił się. Pani Ingrid Hagenauer podeszła do stołu, gdzie stała jej torebka i wyjęła z niej kilka listów, adresowanych do niej. Miały różne daty wysłania i pochodziły z różnych miejsc. Jeden z nich wyjęła z koperty i podała Tomaszowi. Ten szybko przeleciał go wzrokiem. Na chwilę zatrzymał się na jednym z fragmentów, po przeczytaniu listu wrócił znów do niego:

„(...) Czy zdaje Pani sobie sprawę z tego, że ten, którego Pani urodziła i wychowała, niszczy teraz Chrystusowy Kościół? Oby się był nigdy nie urodził!. Ale tak spełnia się proroctwo o Antychryście, który w czasach ostatnich zasiądzie na tronie i będzie prześladował wiernych i zabijał ich slowem swych ust! On zabija umysły i dusze, choć ciał nie dotyka! Zatruł już miliony! Zaprawdę, czas Szatana juz nadszedł, a Pani była jego narzędziem! Jeśli została w Pani choć resztka wiary i sumienia, niech się Pani modli do Boga i do Jego Przeczystej Matki, aby położył koniec temu bluźnierstwu! Może prośba Pani, jego matki, skłoni Boga, aby skończył już tę próbę dla Kościoła. My też się modlimy, i za Panią także, choć za syna Pani modlic się nie możemy, bo on jest Diabła!(...)”

Tomasz spojrzał na matkę:

* *

O

d samego otwarcia trzeciej sesji w Święto Ofiarowania Pańskiego, 2. Lutego 2010 w katedrze miasta Mexico było widoczne, że zdominują ją tematy związane z powtórną ewangelizacją terenów Ameryki, misjami oraz działalnością charytatywną Kościoła. Ogromna większość innych ważnych spraw została już praktycznie rozstrzygnięta, te zaś problemy były szczególnie widoczne właśnie w Kościołach pozaeuropejskich. To także z tego powodu, a nie tylko przez wzgląd na możliwość oporu wobec reform, sesja została zwołana do Mexico City. Pierwszy to raz w historii katolicyzmu Sobór Powszechny odbywał się poza Europą i Azją Mniejszą - tradycyjnymi kolebkami chrześcijaństwa. Samym tym faktem Kościół jakby dawał do zrozumienia katolikom tak zwanego Trzeciego Świata, że nie są zapomniani, a wręcz przeciwnie, że odtąd będą w centrum jego uwagi.

Zanim otworzył sesję, Biskup Rzymu, który przyleciał do Meksyku cztery dni wcześniej (pierwszy raz publicznie bez białej sutanny, a tylko w szarym garniturze z krzyżem biskupim na piersiach), spotkał się z niezliczonymi ludźmi i odwiedził kilkanaście miejsc. Nie był tu pierwszy raz. Jako biskup Mainz odwiedził Amerykę łacińską dwa razy, kontrolując postępy prac w kilku finansowanych przez katolików niemieckich projektach misyjnych i socjalnych. Tym razem zależało mu na tym, by dać pracującym tu dla Kościoła ludziom do zrozumienia, że są widziani i słyszani, i nie zostaną pozostawieni samym sobie. Toteż mało do nich mówił, a przede wszystkim patrzył i słuchał. Wyraźnie dał do zrozumienia organizatorom swojej wizyty, że nie życzy sobie żadnych pompatycznych powitań i masowych spotkań z tłumami, chce natomiast naprawdę rozmawiać z prawdziwymi duszpasterzami i katechetami tej ziemi. Jego wola została uszanowana, tak więc ten pobyt Biskupa Rzymskiego diametralnie różnił się od owych pamiętnych wizyt papieży Pawła VI czy (wielokrotnych) Jana Pawła II, obfitujących w wielkie imprezy i raczej symboliczne niż autentyczne spotkania z pojedynczymi ludźmi. Tamte „pielgrzymki”, budzące nawet chwilowy entuzjazm, nie były też w stanie rozwiązać absolutnie żadnego problemu środkowoamerykańskiego Kościoła i nie poprawiały krytycznej jego sytuacji w konfrontacji z biedą, niesprawiedliwością społeczną i sektami. I tym razem nie wizyta jednego człowieka, lecz decyzje Soboru powszechnego, obradującego właśnie tu, twarzą w twarz z potrzebami tej gorszej Ameryki miały przynieść, choć na pewno nie od razu, oczekiwaną pomoc.

Sobór, w zredukowanej liczbie komisji (niektóre zakończyły już przecież prace i rozwiązały się, a ich członkowie przeszli teraz do pozostałych), podobnie jak w Rzymie najpierw zajął się własną edukacją. Przez pierwszy tydzień słuchano ludzi z Ameryki, Azji i Afryki, zapoznawano się z konkretnymi przykładami problemów i niemożności. Dpoiero siódmego dnia obrad rozpoczęto dyskusje w komisjach. Ich tematy były już przygotowane na poprzedniej sesji, a konsultanci odrobili dobrze swoje „zadania domowe”, toteż spory dotyczyły raczej szczegółów rozwiązań, a nie podstawowych koncepcji. Pod koniec drugiego tygodnia odesłano do grup konsultantów i ekspertów dziesiątki ustaleń, z zadaniem nadania im ostatecznej formy. W trzecim tygodniu przedstawili oni efekt swojej pracy. Proponowane rozwiązania, zwłaszcza odnoszące się do celów i sposobów koordynacji działalności społecznej i charytatywnej Kościoła w krajach rozwijających się, różniły się do tego stopnia, że wiele z nich, dotyczących tej ssamej kwestii, zostało przedstawionych w odrębnych dokumentach, między którymi Zgromadzenie miało wybierać. Nie zrobiło tego jednak, jak się zresztą należało spodziewać: ostatecznie - po kolejnej serii gorących dyskusji na forum ogólnym - przyjęte dokumenty były wynikiem dziesiątek kompromisów i dość daleko odchodziły od wszystkich przedstawionych projektów. Niezależnie od tego, że po takiej modyfikacji ich pierwotni autorzy często już nie chcieli się do nich przyznawać, większość komentarzy uczestników Soboru wyrażała pogląd, że to, co wyszło, jest ciągle jeszcze dużą przemianą myślenia i praktyki Kościoła. Podkreślali przy tym zapominany przez niektórych ekspertów fakt, że przecież Sobór musi decydować, mając na uwadze dobro Kościoła Powszechnego, nie zaś tylko idealne rozwiązanie konkretnego problemu, istniejącego w jednym kraju, regionie czy zgoła tylko diecezji, który dany ekspert miał przed oczami, proponując swoją koncepcję. To Kościół na miejscu, kierując się ogólnymi ustaleniami Soboru i korzystając z (przewidzianej w projektach) pomocy innych Kościołów musi ostatecznie wypracować w szczegółach sposób postępowania.

* *

F

ragmenty dekretu o misjach i reewangelizacji, przyjętego przez Sobór w Mexico City:

„(...) Jak to nieustannie i w każdym czasie nauczane było w Kościele Katolickim, misja powszechna, czyli nauczanie Ewangelii w każdym dostępnym miejscu i czasie jest jednym z podstawowych jego zadań i należy do jego istoty jako Kościoła, wywodzącego się od Apostołów. Im to Pan zlecił to zadanie: <Idźcie na cały świat i nauczajcie...chrzcząc>, oni zaś i ich z kolei uczniowie rozeszli się, ustanawiając Kościoły lokalne pośród tych, którzy uwierzyli. Te zaś przez wieki wysyłały swoich misjonarzy do wszystkich zakątków zamieszkanego świata. Kosciół nigdy nie może się wyrzec tej swojej świętej misji.

(...) Niezależnie od stale koniecznego misjonowania samego siebie przez Kościół i jego wiernych, to jest nieustannego konfrontowania swojego życia ze Słowem Bożym i odnawiania się w Jego świetle, misje w znaczeniu ścisłym mają dwa wymiary. Jest to ewangelizacja tych części świata, w których duża liczba ludzi nie zetknęła się jeszcze z orędziem Ewangelii, oraz re-ewangelizacja w tych dawnych krajach chrześcijańskich, gdzie wielu nie żyje już od dawna jej duchem bądź nie przyznaje się do przynależności do chrześcijańskich Kościołów.

(...) Zadanie misji dotyczy wszystkich Kościołów lokalnych, żaden nie może wyłączać się z tego zobowiązania, każdy powinien, na miarę swoich sil i możliwości, uczestniczyć w wykonywaniu tego polecenia Pana, wydanego wszystkim Jego uczniom. W związku z tym Sobór:

(...) przypominając wszystkim chrześcijanom ich obowiązek wspierania misji Sobór pochwala i zaleca kontynuowanie praktyki przeznaczania stałej części zbieranegow niektórych krajach podatku kościelnego na misje. Jednocześnie Sobór poleca, aby w tych krajach, gdzie taki podatek nie istnieje, stale i w sposób zorganizowany gorąco zachęcać wszystkie rodziny katolickie i pojedynczych wiernych, a także osoby prawne, w których zarządzie są obecni katolicy, do dobrowolnego stałego opodatkowania się na cele misyjne i charytatywne Kościoła Powszechnego. Należy z naciskiem przypominać wiernym, że w ten sposób, nie opuszczając miejsc swego życia i wykonując codzienne obowiązki, przyczyniają się do wypełniania zadania, które i na nich spoczywa.(...) Fundusz misyjny i wydatkowanie kwot z niego ma (korzystając z dobrych wzorów dotychczasowych akcji „Misereor”, „Adveniat”, „Renovabis” i innych) pozostawać pod kontrolą wybieralnego co kilka lat gremium świeckich katolików, cieszących się autorytetem i dobrą opinią w swoich środowiskach. Ta grupa ludzi ma podejmować zasadnicze decyzje o kierunkach finansowania projektów, konsultując się także z Misyjną Komisją Koordynacyjną przy Biskupie Rzymu. Ustalona procentowa kwota wpłacana będzie corocznie na fundusz MKK, która będzie z niego pokrywała wydatki instytutów misyjnych i seminariów w krajach misyjnych.

(...) Sobór poleca powołanie w ramach telewizji watykańskiej specjalnego kanału misyjnego, nadawanego, w różnych wersjach językowych. Mają w nim się znaleźć nie tylko relacje z krajów misyjnych, ale takżeprogramy i rozmowy na temat Ewangelii i wiary oraz systematyczne rekolekcje ewangelizacyjne oraz filmy o tej tematyce. W redakcji tego programu powinni pracować, obok specjalistów technicznych, przede wszystkim przedstawiciele krajów misyjnych.

(...) Kraje, obszary lub miejscowości z dawna chrześcijańskie, w których w ostatnich czasach masowe stały się ruchy o charakterze synkretycznym, sprzeczne z wiarą chrześcijańską w całości, lub też mieszające niektóre jej prawdy z pogańskimi lub magicznymi elementami wiary i kultu, należy uznać za tereny misyjne, i w odpowiednio zmodyfikowany sposób stosować do nich zasady i działania ewangelizacyjne, odnoszące się do krajów misyjnych. Jakkolwiek może to być bolesne, należy u początku takich działań jasno i dobitnie publicznie stwierdzić, co jest, a co nie jest wiarą i praktyką chrześcijańską i odpowiednio i systematycznie pouczać o tym wszystkich wiernych. W ten sposób tylko możliwa stanie się własna refleksja nieświadomie błądzących, która może albo przyprowadzić ich z powrotem do wiary ewangelicznej albo też spowodować ich ostateczne opowiedzenie się po stronie innego, niechrześcijańskiego systemu wierzeń lub światopoglądu. Nawet taka sytuacja jest dla nich samych i dla Kościoła lepsza, niż pozostawanie przez nich w fałszywej świadomości co do istoty ich religii. Tylko zdając sobie sprawę ze swego już dokonanego odejścia od Chrystusowego Kościoła mogą ci ludzie stać się celem nowej ewangelizacji i świadomie przyjąć wezwanie Boże.

(...) Sobór pochwala dotychczasowy ruch parafii partnerskich, istniejący w niektórych krajach. Poleca też, aby możliwie każda katolicka parafia i wspólnota wybrała sobie partnerską wspólnotę w krajch misyjnych, interesowała się jej życiem, wzajemnie odwiedzała i zapraszała przedstawicieli tej wspólnoty i na miarę swych możliwości wspierała przeprowadzane przez nią projekty o charakterze misyjnym i socjalnym.

(...) dotychczasowy piękny zwyczaj obchodzenia Niedzieli Misyjnej Sobór bardzo popiera. Postanawia jednocześnie, by przesunąć świętowanie tego dnia na Uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego lub Niedzielę po niej, aby tym samym związać ją bardziej ze Świętem Paschy: to Jezus, który powstał i żyje między nami, On nam zlecił iść i głosić Ewangelię wszystkim narodom. Sobór zaleca, aby, gdzie to możliwe, parafie zapraszały na to święto jakiegoś reprezentanta krajów misyjnych, najlepiej ze wspólnoty partnerskiej i tak kształtowały swoją liturgię tego dnia, a także cały program obchodzenia święta, by miał on jak najwięcej możliwości zetknąć się z wiernymi i poinformować ich o misji, jej rozwoju i problemach. Tego dnia należy też przeprowadzić dodatkową zbiórkę pieniędzy z przeznaczeniem na projekty misyjne partnerskiej wspólnoty lub krajowej konferencji konsystorzy.

* *

Ostatni wielki dokument Soboru, konstytucja o działalności charytatywnej i społecznej Kościoła, był przedmiotem najgorętszych bodaj sporów. Zrodziły się one już na przedpolu Soboru, gdy w ramach przygotowań rozpoczęto dyskusję o istocie i celach tej pomocy. Wszyscy zgodni byli tylko co do jednego: że pomoc biednym i potrzebującym jest świętym obowiązkiem chrześcijanina, wynikającym z Ewangelii i najwcześniejszej, apostolskiej tradycji Kościołów chrześcijańskich. Różne były jednak wnioski, wyprowadzane z tej fundamentalnej tezy. Jedna, wcale liczna część członków komisji i konsultantów (w większości wywodząca się z krajów przyjmujących pomoc i z organizacji ją świadczących) reprezentowała dotychczas przeważający pogląd, że każda forma pomocy okazana ludziom w potrzebie jest równie godna pochwały i należy ją propagować. Wszelkie więc instytucje i ruchy kościelne, zajmujące się dzialalnością charytatywną powinny kontynuować ją nadal na wszystkich kierunkach i w dotychczasowy sposób. Pogląd ten akcentował właśnie różnorakość potrzeb i odpowiadającą jej różnorakość posług. Sobór miałby, zdaniem reprezentantów tego stanowiska, jedynie zaapelować do katolików o bardziej masowe wspieranie tych działań, i wprowadzić podobne rozwiązania, które właśnie uchwalano odnośnie misji: z dobrowolnym stałym podatkiem włącznie.

Druga opcja, reprezentowana głównie przez duchownych i świeckich z krajów rozwiniętych, (tych ostatnich niejednokrotnie zawodowo czynnych w zawodach społecznych) nawoływała do przemyślenia samego celu działalności dobroczynnej. Istotnym i (ich zdaniem) decydującym w większości przypadków ludzi biednych o podjęciu pomocy kryterium miało być pytanie, które stawiali: czy ta pomoc coś odmieni, poprawi w życiu przyjmującego, czy też w przyszłości będzie on nadal zdany na innych ludzi. Przyjmując konieczność pomocy bez warunków ludziom fizycznie i umyslowo niepełnosprawnym w stopniu uniemożliwiającym pracę, stanowisko to negowało celowość prostego rozdzielania materialnej pomocy pomiędzy biednych, nawet glodujących ludzi na całym świecie. Ostatecznie - twierdzili jego zwolennicy - nazajutrz będą oni znowu glodni. Hasłem przewodnim w argumentacji tej coraz liczniejszej grupy stało się bynajmniej nie ewangeliczne zdanie jednego z liberałów: „Nie jest sztuką dać komuś rybę, aby jutro znów chciał rybę. Należy dać mu wędkę i nauczyć lowić, aby już nie musiał po tę rybę przychodzić”. Akcentowali oni inną podstawową cechę człowieka: jego własne poczucie godności, które wynikało przecież w wielkim stopniu z wykonywanej pracy z bycia potrzebnym. Postulowali, aby w miejsce nie mającego perspektyw i jakże często prowadzącego do degeneracji ludzi karmienia, ubierania i ustawicznego wspomagania ludzi zdrowych, choć biednych, których świat miał w wielkiej ilości, podjąć globalne działania zmierzające do trwałego ograniczenia ich liczby. Proponowali więc wprowadzenie nowego, skoordynowanego systemu pomocy, uzgodnionego i współfinansowanego z bogatymi państwami i organizacjami, opierającego się także na dużych katolickich funduszach wspierania, pochodzących z ofiar i podatków kościelnych. System ten miał oddziaływać długofalowo poprzez powszechną i nowoczesną edukację włącznie z wyższymi szkołami zawodowymi i bogatym systemem stypendiów i pożyczek na studia, przeszkolenia zawodowe, stwarzanie nowych miejsc pracy, banki spółdzielcze i kredytowe, a także (ku oburzeniu niektórych zwolenników opcji tradycyjnej) propagowaniu świadomego ograniczania liczby potomstwa, co od niedawna dopiero nie było sprzeczne z oficjalnymi poglądami Kościoła. Oczywiście nie zabrakło ostrej wzajemniej krytyki. Zarzucano sobie nawet „bezproduktywne wyrzucanie pieniędzy i psucie całych społeczeństw przez permanentną pomoc” z jednej i „antychrześcijańskie dążenie do zagłodzenia biednych ludzi” z drugiej strony.

Ostatecznie znowu doszło do kompromisu. Dekret, ustanowiony przez Sobór, postanawiał utrzymanie dotychczasowych form pomocy dla biednych i głodujących, udzielanej im przez istniejące organizacje. Jednocześnie wyodrębniał z istniejących prawie we wszystkich krajach organizacji katolickiej „Caritas” oraz innych katolickich organizacji pomocy te ich struktury, które już dotychczas trudniły się pomocą edukacyjną i w zakresie stwarzania miejsc pracy, tworząc z nich nowe narodowe i regionalne struktury skoordynowanego wsparcia. Organizacje te miały podobnie do misyjnych wybrać regiony, które mają wspierać (w miarę możliwości miały to być te same, które dany krajowy konsystorz wybrał jako kraj docelowy pomocy misyjnej) i zaangażować się tam długofalowo. Miały podjąć rozmowy z innymi organizacjami pomagającymi i rządami krajów zamożniejszych i z ich pomocą stworzyć trwałe systemy pomocy „ku samopomocy”. Dopiero po utworzeniu tych systemów (przewidziano na to cztery-pięć lat) Kościół miał się zwrócić z apelem do katolików o masowe wsparcie pomocy charytatywnej, zorganizować je podobnie do pomocy misyjnej, przy czym każdy opodatkowujący się katolik, parafia czy instytucja ofiarowująca pomoc mieli sami decydować, czy ich pomoc ma iść na jedną z tradycyjnych form wspierania, czy na „chrześcijański system globalnego zwalczania ubóstwa”, jak go w dokumencie nazwano.

Tym samym spór został zakończony, a dekret przyjęto przygniatającą wiekszością głosów.

* *

D

zień zamknięcia Soboru w Meksyku, 27 lutego 2010 był dniem uwieńczenia reformy Kościoła. Była ona olbrzymia, mimo swoich kompromisów i niedokończenia (na przykład komisja do spraw zakonów, obsadzona przede wszystkim samymi zakonnikami, nie zdobyła się na dalej idące reformy lub choćby ukazanie ich kierunku, ograniczając się do otwarcia dyskusji o życiu zakonnym i wydania dokumentu, który zachęcał do szukania nowych dróg w życiu zakonnym).

Biskup Rzymski, który zamykał tego dnia Sobór i podpisywał uroczyście komplet jego konstytucji i dekretów, nadając mu ostatecznie moc prawną, miał powody do uczucia satysfakcji. Większość z tego, czego on i jego współpracownicy oczekiwali od tego powszechnego zebrania została spełniona. Nadano bieg ogromnemu dziełu odnowy, jakiego Kościół w takim zakresie nie przeżył od czasów apostolskich. Co zaś najważniejsze, zmiany, wprowadzone przez samego papieża albo przez Sobór były od tej pory praktycznie nieodwracalne. Przy tej konsystorialnej strukturze, jaką Kościół dzięki Soborowi uzyskał, przy tak szerokim prawie duchownych i świeckich wiernych do współdecydowania o jego najważniejszych sprawach żaden człowiek i żadna grupa nie byli już w stanie tego procesu zahamować albo go zawrócić. Wszyscy uczestnicy Soboru zdawali sobie z tego sprawę, ogromna zaś większość z nich cieszyła się tym. Czuli się jak kolektywny odnowiciel, mieli swiadomość, że dokonali oto korekty kursu największego z chrześcijańskich Kościołów, korekty w stronę Jezusowego ducha wierności Słowu Bożemu i otwarcia na wszystkich ludzi dobrej woli.

Tak więc uroczystość zakończenia, której kulminacją była Eucharystia, sprawowana na placu Azteków, była radosnym świętem wiary. W tym świętowaniu uczestniczyły też niezliczone tłumy Meksykan, zaproszonych przez swych biskupów na olbrzymi plac i wypełniających go bez reszty. Po Ewangelii i podpisaniu przyniesionych mu dokumentów Soborowych papież uniósł księgę, w której były zawarte, a uczestnicy z radością zaśpiewali swoje potrójne „Amen”, na znak, że w imieniu Kościoła ja przyjmują i będą realizować. Następnie Biskup Rzymski podszedł do miejsca, w którym, na podwyższeniu ułożona była otwarta księga Ewangelii, i położył podpisane dokumenty soborowe u jej stóp. Ten gest, nie przewidziany poprzednio, wywołał spontaniczny aplauz zgromadzonych.

Nastąpiła homilia, w której Biskup Rzymu najpierw złożył Bogu dzięki za wielkie dzieło Soboru, za prowadzenie od początku tego wielkiego Zgromadzenia. Podziękował także wszystkim uczestnikom, konsultantom oraz tym wszystkim, którzy na całej ziemi modlili się w intencji Soboru. Podziękował ludziom, którzy życzyli temu dziełu dobrze. Wyraził nadzieję, że decyzje Soboru stanowią dobrą podstawę dla samego Kościoła, dla podjęcia „ustawicznej odnowy, która zmierza ku ideałom Ewangelii i dlatego nigdy się nie kończy”, ale także i „zaproszenie tak wielu, którzy stali z boku, aby na nowo włączyli się w życie tej wspólnoty wokół Jezusa Chrystusa, którą jest Kościół”, teraz chyba znacznie wyraźniej. Te słowa były skierowane przede wszystkim do mieszkańców Meksyku: miasta i całego kraju, w większości tradycyjnych wyznawców „ludowej” wersji katolicyzmu. Dla nich to ogromnym wysiłkiem zorganizowano podczas trwania tej sesji Soboru licznie przez nich uczęszczane katechezy ewangelizacyjne. W dziele tym, traktowanym jako próba praktycznego wdrożenia idei, wyrażanych przez Sobór, uczestniczyło kilkanaście tysięcy ludzi z całego świata i Tomasz wraz z biskupami Meksyku mial nadzieję, że przyniesie ono swoje obfite owoce w postaci ożywienia życia kościelnego tego kraju.

Po komunii odśpiewano łacińskie „Te Deum”, następnie Biskup Rzymu, pierwszy spośród biskupów Kościoła, wraz z wszystkimi obecnymi biskupami i księżmi, z wyciągniętymi rękami prosił Boga o „błogosławieństwo dla dzieła odnowy, które zostało ostatecznie podjęte i ma się realizować na każdym miejscu, gdzie jest Twój Kościół”. Eucharystię zakończył hymn, złożony ze słów 8 błogosławieństw Jezusa. Sobór dobiegł końca.

* *

D

rugiego dnia po tych wydarzeniach, 1 marca 2010 papież wsiadał do samolotu meksykańskiego prezydenta, który miał go odwieźć do Rzymu. Ze stałych współpracowników towarzyszyli mu tylko pani Dupont i Richard, reszta odleciała już poprzedniego dnia. Biskup Rzymski chciał odwiedzić jeszcze nowozałożone centrum ewangelizacyjne, finansowane ze środków dopiero powołanej Misyjnej komisji Koordynacyjnej, nad którą sprawował nadzór. Pod wieczór dał konferencję prasową, z rana spotkał się z głową meksykańskiego państwa, prezydentem Sagillo. Teraz i dla niego kończyła się tak pracowita i historyczna przez fakt zamknięcia Soboru wizyta w Ameryce.

Samolot lekko oderwał się od pasa startowego i skierował na swój kurs, słyszano jeszcze oddalający sie szum jego odrzutowych dysz. Po około minucie, jeszcze zanim dołączyły do niego trzy myśliwce honorowej eskorty, zaczynający się rozchodzić z lotniska uczestnicy oficjalnego pożegnania usłyszeli z tamtej strony niegłośny huk. Stanęli wszyscy i odruchowo obrócili glowy w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą widzieli małą sylwetkę prezydenckiej maszyny. Ale nie mogli już nic zobaczyć.

Oficjalne sprawozdanie komisji śledczej Ministerstwa Obrony Meksyku z katastrofy:

(...) Około ośmiu kilometrów od lotniska, jeszcze na terenie Miasta Mexico, samolot wiozący Jego Świątobliwość Biskupa Rzymu Tomasza został trafiony małą rakietą ziemia-powietrze typu „Hedgehog”, odpaloną z dachu jednego z domów prywatnych na ulicy Portillo. Zdalnie sterowana rakieta zniszczyła prawy silnik samolotu i oderwała znaczną część skrzydła. Samolot spadł lotem korkociągowym z wysokości około 1.500 metrów na teren parku miejskiego im. Juareza i rozbił się. Nikt nie zdołał się uratować”

Natychmiastowe śledztwo, podjęte przez służby meksykańskie, wykazało, że budynek został wynajęty już przed dwoma miesiącami przez pewnego bardzo bogatego Amerykanina, jak się okazało, mocno zaangażowanego w sekcie „Prawdziwe Dzieci Jezusa”, wywodzącej się ze skrajnego odłamu fundamentalistów jednego z setek małych chrześcijańskich zborów w Stanach Zjednoczonych, a uważającej się od pewnego czasu za jedynych prawowitych chrześcijan. Przebywało w nim przez okres trwania obrad soborowych sześcioro innych członków sekty. Podejmowali oni w tym czasie - w sumie czterokrotnie - próby zbliżenia się do Biskupa Rzymskiego, z których za każdym razem jednak rezygnowali, nie mogąc się przedostać przez dyskretną, lecz bardzo skuteczną meksykańską służbę ochrony. Rakieta miała być ich rezerwową możliwością....

W podziemiach Lateranu w Rzymie, w specjalnie wymurowanej krypcie, złożone zostały po tygodniu odnalezione szczątki Tomasza Hagenauera, Sługi Sług Bożych, Biskupa Rzymu, i Pierwszego Biskupa Chrześcijańskich Kościołów. Na jego nagrobnej płycie z białego marmuru, pod nazwiskiem, tytułami i datami urodzenia oraz śmierci widnieją słowa, których z pewnością by sobie nie życzył, ale które dobrze oddają jego pontyfikat:

MAGNUS ET MEMORABILIS

wielki i godny pamięci

Kazało je tam umieścić Kolegium Elektorów, które w dwa tygodni po jego pogrzebie zebrało się, by wybrać nowego Biskupa Rzymu. Wybierał go Kościół odnowiony - ten sam, ale już nie taki sam.

Centralny urząd, za pomocą którego papież kieruje Kościołem katolickim - podzielony na tzw. kongregacje lub komisje (działy), na których czele stoją prefekci i przewodniczący - zawsze są nimi kardynałowie

Oficjalne dokumenty papieskie, skierowane do całego duchowieństwa lub wszystkich wiernych Kościoła, zawierające oficjalne stanowisko Watykanu w ważniejszych kwestiach i traktowane jako zobowiązujące katolików.

Jeden z oficjalnych, teologicznych w swej treści tytułów papieża, najpełniej wyrażający jego prymat w Kościele

Pierwotna i oficjalna nazwa głównej liturgii katolickiej - inaczej: Msza Święta

podział chrześcijaństwa na katolickie (zachodnie) i prawosławne (wschodnie), dokonany ostatecznie w XI wieku

Rozłam w chrześcijaństwie zachodnim w XVI wieku, połączony z wyodrębnieniem się Kościołów protestanckich

dogmaty: obowiązujące do wierzenia (pod karą wykluczenia z Kościoła) prawdy wiary katolickiej - w tym wypadku dotyczące osoby Marii, Matki Jezusa i jej roli w zbawieniu ludzkości oraz w życiu Kościoła.

138



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Armin M v Rohrscheidt Ostatni papież
Rocha Luis Miguel Ostatni papiez
Rocha Luis Miguel Ostatni papież
Rocha Luis Miguel Ostatni papież
Ks Luigi Villa papież Pius XII uważał się za ostatniego papieża 2
Kilka ostatnich lat życia papieża J ZALICZENIE Z ANDRAGOGIKI
Armin M v Rohrscheidt Historia liturgii Chrześcijańskiej
2 maja 29 rocznica śmierci ostatniego prawdziwego papieża Grzegorza XVII
Historia liturgii chrześcijańskiej Armin Rohrscheidt
FRANCZYZA W POLSCE ostatnia wersja
ostatni
Antologia Ostatni z Atlantydy
Crowley Aleister Ostatni Rytuał
Armin Täubner Bärenparade Fensterbilder aus Tonkarton, kinderleicht
Ostatni wykład z Dynamiki
przetworka spr ostatnie
Egzorcysta Watykanu ostrzega nowego papieża przed szybką

więcej podobnych podstron