Mikulska Bernas Julitta Strzal o swicie


Julitta Mikulska-Bernaś

Strzał o świcie

NIESPOKOJNA NOC

- Niedługo chyba zacznie świtać - mruknął ze złością wyższy z mężczyzn, wzruszając ramionami.

Niższy podniósł głowę ku niebu. Było jeszcze ciemno, lecz poświata gwiazd zdawała się jakby blednąć. Stali u zbiegu ulic Bankgasse i Herrengasse w cieniu wysokiej kamienicy. Obaj w ciemnych paltach i melonikach, obaj w jedwabnych szalikach świecących plamami bieli. Wyższy niespokojnie kręcił trzymaną w dłoni cienką laseczkę.

Przed nimi wznosił się wysoki budynek, którego secesyjne, gipsowe ozdoby krył mrok. Jedynie na wysokości pierwszego piętra połyskiwał złotem napis: „Hotel Klomser" i rzęsiście oświetlony parter wabił zapóźnionych przechodniów. Od czasu do czasu w wejściowych drzwiach pojawiał się wygalowany portier, by postawszy chwilę w jaskrawym świetle zawrócić do wnętrza.

Na jego widok obaj mężczyźni niespiesznie skręcali za róg ulicy i rytmicznymi, starannie odmierzonymi krokami szli jakiś czas przed siebie, a potem zawracali nieznacznie przyspieszając kroku. Wyglądali na parę przyjaciół powracających nad ranem z nocnej zabawy, ale kto by tak pomyślał, już po chwili spostrzegłby swoją pomyłkę. Mężczyźni bowiem doszedłszy pod hotel „Klomser" przystawali na rogu w cieniu i z wyraźną niecierpliwością obserwowali fronton gmachu, potem szli w drugą stronę, następnie wracali, przystawali przed hotelem i... wszystko zaczynało się od początku.

Lecz nikt ich nie obserwował. O tej porze, tuż przed świtem 25 maja 1913 roku, przed hotelem „Klomser" nie było ani jednej taksówki, zaś mieszkańcy okolicznych domów głęboko jeszcze spali.

Obaj mężczyźni po odbyciu kolejnej rundy swojego spaceru, po raz nie wiadomo już który tej nocy, zatrzymali się i wpatrywali w ciemne okna hotelu.

- Czy mam, do diabła, wejść na górę i powiedzieć by się pospieszył? - zapytał wyższy, jakby podejmując dopiero co przerwaną rozmowę. - Nie zdążymy na pociąg.

Niższy rozpiął płaszcz i wyjął z kieszeni kamizelki duży, okrągły zegarek. Nacisnął, koperta odskoczyła, lecz było zbyt ciemno, by dojrzeć cośkolwiek na tarczy.

- Pospieszny odchodzi o siódmej piętnaście panie pułkowniku - powiedział - do tego czasu będziemy jeszcze musieli wiele załatwić, ekscelencja czeka na meldunek.

Wyższy zapalił zapałkę i spojrzawszy na tarczę zegarka stłumił przekleństwo.

W tej chwili rozległy szybkie kroki i zza rogu kamienicy wyszli dwaj mężczyźni i podeszli do czekających i jeden z nich spytał.

- Już?

- Niestety, panie generale - odparł niższy z mężczyzn. - Nic nie wiemy. Do tej pory spokój.

- Przecież stąd i tak nic nie zobaczymy. Okna jego pokoju wychodzą na podwórze.

- Ale już by się coś działo. Hałas, zamieszanie...

- To na nic, trzeba coś wymyślić. - Generał wyjął cygara i poczęstował pozostałych. Mężczyzna, z którym przyszedł podał mu ogień, lecz uczynił to tak niezgrabnie, iż byłby mu opalił wąsy.

- Kreutzhimmeldonnerwetter! - zaklął generał, cofając się odruchowo. - Niech pan uważa, kapitanie.

- Najuprzejmiej przepraszam - sumitował się tamten nerwowo. - To przez te niecodzienne okoliczności. Wciąż jeszcze nie mogę otrząsnąć się z oszołomienia, wydaje mi się, że to jakiś koszmarny sen. To wprost nie do wiary!

- Niech pan nie histeryzuje - przerwał mu ostro wysoki mężczyzna z laseczką.

- Tak jest, panie pułkowniku! - wyprężył się kapitan.

- No i znowu! Proszę nie zapominać, kapitanie, jest pan w cywilnym ubraniu.

- Tak jest.

- Panowie - przerwał pułkownik - czas upływa, a nasza obserwacja nie daje żadnego rezultatu. Proponuję przyspieszyć akcję.

- Taak - przeciągnął pytająco generał.

- Wezwijmy któregoś z tych dwu wywiadowców i poślijmy go na górę, aby zameldował o sytuacji. Potem zdecydujemy, co robić dalej.

- Dobrze - zgodził się generał. - Kapitanie proszę iść i zatelefonować do prezydium policji. Niech wywiadowca natychmiast się do nas zgłosi. Jest już bardzo późno.

Rzeczywiście, gdy wywiadowca Ebinger wchodził do hotelowego hallu, był już jasny świt. Stary, siwy recepcjonista drzemał, prawie niewidoczny za wysoką ladą, a wygalowany portier spał pewnie w jakimś zakamarku przy drzwiach.

Ebinger nie budził ich. Cicho stąpając zbliżył się do szerokich schodów wiodących na piętra, chcąc niepostrzeżenie wejść na górę, gdy nagle trzasnęły głośno boczne drzwi i zaspana pokojówka wbiegła do hallu. Natychmiast też od strony recepcji zabrzmiało sakramentalne: „Czym mogę panu służyć?" i obok schodów wyrósł jak spod ziemi barczysty portier.

Ebinger zawrócił i powiedział:

- Pilny list do numeru pierwszego. Muszę doręczyć osobiście. Jestem zamówiony.

Spojrzał przy tym ostro na recepcjonistę, nie chcąc dopuścić do dalszych pytań, lecz był to inny pracownik niż ten, z którym rozmawiał wczoraj po południu. Staruszek jednak nie sprzeciwiał się porannej wizycie. Miał jeszcze widać w pamięci nocną przeprawę z czterema oficerami, których bezskutecznie chciał zatrzymać. Też byli zamówieni do numeru „1” i też, nie bacząc na jego sprzeciwy, weszli na górę. Zaraz potem gość z tego pokoju zamówił szampana. Zawsze ma ekstrawaganckie obyczaje, ale zazwyczaj nie przyjmował gości po północy. Trzeba będzie mu o tym dyskretnie napomknąć, na pewno dostanę większy napiwek - pomyślał i uśmiechnął się na wspomnienie hojności stałego klienta.

Recepcjonista, obrzuciwszy taksującym spojrzeniem tanie i wymięte ubranie wchodzącego, nie liczył już na dodatkowy zarobek, rzucił więc cierpko:

- Schodami na pierwsze piętro. Lewy korytarz, pierwsze drzwi z prawej strony,

Ebinger pstryknął palcem w rondo swego melonika i szybko poszedł po schodach. Skręcił w lewo i na chwilę zatrzymał się przed wysokimi białymi drzwiami opatrzonymi cyfrą „1". W tym momencie przypomniały mu się wszystkie niezwykłe wydarzenia wczorajszego dnia i słowa „specjalnej przysięgi na tajemnicę służbową", którą składał dziś w nocy. Teraz, być może, będzie świadkiem zakończenia sprawy. Już chciał delikatnie zapukać, gdy nagle przypomniał sobie polecenie, jakie wydał mu przed chwilą na ulicy wysoki mężczyzna z laseczką. Jego nadęta, władcza twarz, znana dobrze Ebingerowi z fotografii w gazetach, nakazywała posłuch. Wywiadowca cofnął rękę i cicho przeszedł korytarz. Za którymiś drzwiami winny być schody służbowe. Nie szukał ich długo. Potem dotknął jeszcze ręką kieszeni, w której uspokajająco zadzwonił pęk wytrychów, i wrócił pod drzwi numeru „1". Już nie próbował pukać. Położył rękę na klamce i delikatnie nacisnął, próbując zamka. O dziwo, drzwi ustąpiły. Pokój nie był zamknięty. Ebinger wszedł.

Tymczasem czterej panowie stojący na rogu Bank i Herrengasse palili pozornie niespiesznie cygara, wymieniając między sobą banalne uwagi o kawie w kawiarni „Central" i pięknej pogodzie jaką zapowiadał świt. Nikogo jednak nie zwiodłaby ta rzekoma beztroska. Na ich niewyspanych twarzach, zwróconych ku wejściu do hotelu „Klomser", malowało się napięte oczekiwanie.

Ebinger nadszedł od strony podwórza. Prawie biegł. Potknął się, wskakując na chodnik, i stając przed wysokim mężczyzną z laseczką, rzucił:

- Nie żyje!

- Dokładniej - warknął tamten. Rzucił cygaro i przydeptał je nogą.

Wywiadowca wyprostował się i powiedział:

- Melduję posłusznie, że pokój był otwarty i zaraz wszedłem. Na podłodze obok kanapy leży pan pułkownik, nieżywy.

- Dokładniej człowieku - powtórzył pułkownik z hamowaną pasją. - Dokładniej! Czy was tam w prezydium nie uczyli, jak się składa raport?

- Tak jest. Melduję posłusznie, że pan pułkownik strzelił sobie w usta. Głowa jest cała, twarz i piersi zalane krwią. Browning leży obok ciała na podłodze.

Przez moment zapanowało milczenie. Nagle ktoś westchnął głośno, jakby z ulgą. Z tyłu rozległo się jedno słowo: „nareszcie" i teraz generał objął komendę.

- Panowie - powiedział sucho - przystępujemy do następnego punktu naszej akcji. Proszę za mną...

W hotelu „Klomser" nocny recepcjonista znów zadrzemał. O tej porze hotel jeszcze winien spać. Skarcona pokojówka uciekła chyłkiem do swego pokoju, a staruszek uśmiechnął się pod wąsem, już widząc w wyobraźni butelkę Voslauera, którą mu wciśnie do kieszeni w podzięce za milczenie na temat jej rannych eskapad. Portier Vozdilka opuścił swój posterunek przy drzwiach i też drzemał w fotelu, ukrytym za aksamitną portierą. Najtrudniejsze do przetrwania godziny przedranne zazwyczaj spokojnie przesypiali. Takie noce i ranki jak dzisiaj nie zdarzały się często. Hotel „Klomser" to była naprawdę solidna, poważna firma.

Nagle zaterkotał telefon, Recepcjonista zerwał się gwałtownie i jeszcze oszołomiony snem wybełkotał niewyraźnie:

- Tu recepcja hotelu „Klomser".

Jakiś ostry, władczy głos zadysponował tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- Proszę natychmiast poprosić do telefonu pana z pokoju numer jeden.

- Ależ... - próbował sprzeciwiać się recepcjonista.

- Słyszeliście? - przerwał ostry głos. - Powiedziałem: natychmiast. Sprawa niezwykle pilna!

- Tak jest, tak jest, służę panu. Proszę chwileczkę zaczekać.

- Pospieszcie się - warknęło w słuchawce.

Vozdilka stał już w gotowości u stóp schodów.

- Obudź gościa z jedynki - powiedział recepcjonista.

- On już przecież nie śpi - odparł Vozdilka. - Jest u niego jeszcze ten facet z listem.

W słuchawce gniewnie bulgotało.

- Idź już po niego, idź - przynaglał recepcjonista.

Vozdilka sapiąc zaczął włazić na schody.

- Co za noc! - zajęczał.

CENNA ZDOBYCZ

Kapitan Iwan Siergiejewicz Batiuszyn z warszawskiej ekspozytury rosyjskiej służby wywiadowczej, obejmującej zasięgiem działania Niemcy i Austro-Węgry, był tego wieczoru w doskonałym nastroju.

Z uśmiechem kończył czytanie otrzymanego przed chwilą raportu, z którego wynikało niedwuznacznie, iż sprawa, od dłuższego już czasu tak bardzo absorbująca jego ludzi w Wiedniu, została wreszcie pomyślnie załatwiona.

Obaj goście kapitana również nie kryli swego zadowolenia. Byli to: jego najbliższy współpracownik Herz i porucznik Gurincew, który przed kilku zaledwie godzinami przybył do Warszawy z Wiednia. On właśnie przywiózł Batiuszynowi zaszyfrowany meldunek od agenta X-14. potwierdzony i parafowany osobiście przez rosyjskiego attache militaire, patrona wiedeńskiej siatki wywiadowczej Batiuszyna i Herza.

- Niechże mi pan, poruczniku - zwrócił się Batiuszyn do znacznie młodszego od siebie oficera, sięgając jednocześnie po butelkę koniaku i nalewając gościom - uzupełni nieco treść tego ciekawego dokumentu, w jaki sposób udało się w końcu naszemu drogiemu Borysowi Iwanowiczowi skłonić tego pana do przyjęcia naszych warunków?

- Z wielką chęcią, panie kapitanie - odparł zapytany, wznosząc w górę pełny kieliszek. - Podczas mego pobytu w Wiedniu pan pułkownik Marczenko raczył informować mnie niemal na bieżąco o swoich posunięciach, które, klnę się żywcem, przypominały kołowanie z nagonką, kiedy to stopniowo, krok za krokiem, osacza się groźne zwierzę.

Herz chrząknął. Bawiły go te górnolotne porównania, lecz nie speszony porucznik ciągnął dalej.

- Jak panowie wiecie, nasz przeciwnik to doprawdy bardzo niebezpieczny człowiek. Jeszcze do wczoraj mieliśmy z nim zbyt wiele kłopotu, by go lekceważyć. Jest zajadły jak ogar na tropie i niejeden z naszych ludzi zakończył swą działalność za jego przyczyną. Chce zrobić karierę za wszelką cenę i dąży do tego w sposób przebiegły i bezwzględny. Jest zdecydowany na wszystko. Co gorsza, wydawał się pozornie bezkompromisowy, a praktyka uczy, że takich ludzi nie ma. Jeśli dobrze poszukać, to każdy ma jakąś słabość, która, wykorzystana, daje nadzieję zmuszenia go do kapitulacji. Taka osobista pięta Achillesa.

- No, w przypadku naszego „podopiecznego" trudno byłoby nazwać to „piętą"! - wtrącił ze śmiechem Herz.

Batiuszyn głośno postawił kieliszek na stole.

- Żądza władzy? - spytał patrząc bystro na Gurincewa.

Ten przecząco pokręcił głową.

- Pęd do kariery przy istniejących przeszkodach? - wyliczał dalej kapitan. - Chęć zemsty za jakieś krzywdy? Kompleks niedoceniania przez przełożonych? - Wobec ciągłego przeczenia porucznika gwałtownie nalał koniak do kieliszka i przyspieszył tempo. - Może długi albo hazard, czyli po prostu pieniądze? Nie, wobec tego na pewno kobiety. Pewnie lubi niedorosłe baletniczki.

- Wręcz odwrotnie - zaśmiał się Gurincew. - Nie zgadł pan. Iwanie Siergiejewiczu. Ten wzór służbisty, postrach agentów, ideał podwładnych jest zupełnie nieczuły na wdzięki kobiece. W życiu towarzyskim oczywiście, tres charmant, ale nic poza tym. Niby utrzymuje jakiś związek ze znaną kokotą, ale to raczej na pokaz, by się nie wyróżniać, a nie z rzeczywistej potrzeby. Jednakże drobiazgowa obserwacja jego trybu życia, prowadzona przez naszych ludzi, dała wreszcie rezultaty. On rzeczywiście potrzebuje pieniędzy, i to dużych, lecz nie na hazard ani kobiety. Wręcz odwrotnie, jak już powiedziałem. Ma skrzętnie ukrywaną i kosztowną słabość: młodych chłopców!

- Homoseksualista? - Kapitan Batiuszyn drgnął i koniak pociekł mu po palcach.

- Tak!

- No, wot, tut sobaka, zaryta! (Tu jest pies pogrzebany - ros.). - Kapitan odchylił się w fotelu i chwilę z uwagą obserwował sufit. - No proszę, proszę. A kto się poświęcił, ciekawe?

Gurincew nie odpowiedział. Batiuszyn chwilę jeszcze milczał, po czym siadł wyprostowany i suchym tonem polecił:

- Proszę kontynuować, poruczniku!

- Tę właśnie słabość postanowiliśmy wykorzystać - podjął Gurincew. - Stawka dla obu stron była wysoka a i ryzyko też nie mniejsze. Jednakże zdecydowaliśmy, że nie ma innej rady. Ten człowiek może w przyszłości być dla nas niezwykle cenny i należy zrobić wszystko, by go pozyskać. Zebranie kompromitujących materiałów powierzyliśmy dwu naszym ludziom z korpusu ułanów, którzy pozornie ulegając jego skłonnościom, zwabili go do przygotowanego przez nas uprzednio mieszkania. Udało się nam, niepostrzeżenie dla delikwenta, zrobić kilka bardzo interesujących zdjęć we właściwym momencie. Gdy mieliśmy już w ręku kompromitujący materiał - do zdjęć doszły listy wymieniane między „stronami" - do akcji wkroczył osobiście sam Borys Iwanowicz. Zdawał sobie doskonale sprawę z wielkiego ryzyka, jakie podjął, lecz powodowany miłością do łaskawie nam panującego Imperatora - tu porucznik Gurincew skłonił głowę - Borys Iwanowicz złożył temu panu wizytę w jego prywatnym mieszkaniu. Zaledwie siedli w salonie i gospodarz wyciągnął cygara Borys Iwanowicz z miejsca postawił sprawę jasno. „Jest pan homoseksualistą, a ja mam na to dowody. Albo pan zacznie pracować dla nas, albo czeka pana całkowita kompromitacja. W razie ścisłego wykonywania naszych poleceń zachowa pan nie tylko dotychczasowe stanowisko i pozycję, lecz zyska naszą wdzięczność wyrażoną odpowiednio wysokimi sumami. Gdyby jednak pan okazał się krótkowzroczny i odrzucił naszą propozycję, to przypuszczam, iż zechce pan spowodować moją ekstradycję z Wiednia. Wprawdzie ja osobiście przegram, lecz moi ludzie udostępnią opinii publicznej i odpowiednim czynnikom pańskiego kraju zebrane przez nas materiały, wśród których znajdą się oczywiście i te oto zdjęcia. Nie potrzebuję dodawać, iż cała pańska kariera, nie mówiąc już o przyszłości, zostanie przekreślona".

Wręczając blademu jak kreda gospodarzowi plik pikantnych zdjęć Borys Iwanowicz powiedział mniej więcej tak: „Wyobraża pan sobie, jak zareaguje Wiedeń, iż znany ze swej nieskazitelnej postawy wybitny fachowiec wojskowy, zajadły łowca szpiegów i człowiek zabiegający o uzyskanie patentu szlacheckiego, przed którym stały otworem wiedeńskie salony, jest w rzeczywistości homoseksualistą, człowiekiem o podwójnej moralności. Zbyt dobrze zna pana dwór, by nie wiedzieć, iż niewiele przyjdzie wówczas panu z zapewnień, że mając do wyboru zdradę własnego kraju lub kompromitację wybrał pan to drugie. Za wierność zapłacą panu degradacją, odebraniem stanowiska, zamknięciem drzwi salonów, radą, by strzelił pan sobie w łeb. My natomiast ofiarujemy panu życie, możliwość dalszej pięknej kariery i niezależność finansową. Proszę mi wierzyć, to będą duże, naprawdę duże pieniądze.

W zamian żądamy tylko pomocy w tych sprawach, w których będziemy jej potrzebowali. Niech pan zatem wybiera. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu. Ostrzegam lojalnie, że jeśli nie wrócę do siebie za godzinę moi przyjaciele zaczną działać, a wtedy, niestety, będzie już za późno na jakiekolwiek rozmyślanie czy żale. A więc czekam. Wybór należy do pana".

Borys Iwanowicz zagrał va banque i wygrał. Jak już panom wiadomo z przywiezionego przeze mnie meldunku, ten człowiek załamał się i przyjął nasze wszystkie warunki. W ten sposób, w samym sercu, że się tak wyrażę, twierdzy nieprzyjaciela, będziemy mieli swojego człowieka, który ulegając panicznemu strachowi przed kompromitacją zrobi wszystko, co mu się każe.

- Dziękuję, poruczniku, dziękuję w imieniu służby. W imieniu miłościwie nam panującego jego imperatorskiego wieliczestwa cara Mikołaja II. Pozwoli pan, że wzniosę toast za pańskie zdrowie, za zdrowie Borysa Iwanowicza i wszystkich naszych ludzi, którzy przyczynili się do tak wspaniałego sukcesu. - Kapitan Batiuszyn podniósł kieliszek. - Może być pan pewien, poruczniku, iż pański trud, podobnie jak trud naszych ludzi w Wiedniu, zostanie odpowiednio wynagrodzony. Dziękuję i gratuluję. Jutro wyjeżdżam do Petersburga w celu złożenia raportu naszym, zwierzchnikom. Nie trzeba zwlekać z dobrą wiadomością w tym trudnym roku pańskim tysiąc dziewięćset trzecim.

Batiuszyn wstał ściskając dłoń porucznika, który w chwilę później opuścił gabinet kapitana. Pożegnał się również i Herz.

Batiuszyn został sam. Wciąż jeszcze przeżywał niedawną rozmowę i ważył w myśli otwierające się możliwości. W zamyśleniu sięgnął po ciemno oprawioną, niepozorną teczkę z nadrukiem „tajne".

Był to memoriał opracowany przez Herza i opatrzony skromnym tytułem: „Austro-Węgry, siły zbrojne. Stan na dzień 1 stycznia 1903 roku". Batiuszyn niemal machinalnie rozpoczął lekturę od pierwszego akapitu:

„Austro-Węgry - państwo powstałe w 1867 roku z przekształcenia cesarstwa austriackiego w dualistyczne państwo związkowe na zasadzie równouprawnienia Austrii i Węgier. Połączone unią realną i osobą monarchy z dynastii Habsburgów, który będąc cesarzem Austrii jest jednocześnie królem Węgier.

Monarchia składa się z ziem cesarskich: Austria właściwa. Czechy, Morawy, Śląsk, Galicja. Lodomeria, Bukowina. Dalmacja, Słowenia i Istria; oraz królewskich: Węgry, Siedmiogród. Słowacja; autonomicznej Chorwacji ze Sławonią i okupowanych od 1878 roku Bośni i Hercegowiny.

Obszar 677.000 km kw. ludność 50 mln mieszkańców, stolica Wiedeń, monarcha Franciszek Józef I cesarz austriacki od 1885 r., król węgierski od 1867 r., syn"...

Batiuszyn z niecierpliwością oderwał oczy od tekstu, przerzucił kilka stron i zatrzymał wzrok na podtytule „Siły zbrojne".

„Zgodnie z ustawą wydaną w 1869 roku siły zbrojne monarchii Austro-Węgier dzielą się na:

1) cesarsko-królewskie wojska i marynarkę wojenną z niemieckim językiem służbowym, podległe podczas pokoju związkowemu ministerstwu wojny;

2) a) królewską węgierską obronę krajową „Honved" z węgierskim językiem służbowym;

b) królewską węgiersko-chorwacką obronę krajową z chorwackim językiem służbowym;

Obie formacje a) i b) podlegają węgierskiemu ministerstwu obrony krajowej;

3) cesarsko-królewską obronę krajową „Landwer" z niemieckim językiem służbowym obejmującą ziemie korony austriackiej, podległą austriackiemu ministerstwu obrony narodowej.

Wojska związkowe (1) obejmują wszystkie rodzaje broni, zaś obrona krajowa i pospolite ruszenie (niem. Landsturm, węg. népfelkelés) wyłącznie piechotę i kawalerię.

Powszechny obowiązek służby wojskowe trwa 24 lata poczynając od 21 roku życia i dzieli się na 12 lat w wojskach związkowych, obronie krajowej i marynarce oraz 12 lat w pospolitym ruszeniu. Zasadnicza służba wojskowa trwa:

w wojskach związkowych - 4 lata,

w obronie krajowej - 2 lata.

w marynarce wojennej - 4 lata.

Roczny kontyngent poborowych jest powoływany do czynnej służby tylko częściowo np. w roku 1870 na 30 mln ludności powołano tylko 120.000 ludzi co dokładnie ilustruje poniższe zestawienie"...

Batiuszyn ze złością odsunął od siebie teczkę.

- Starocie - powiedział głośno. - To już prawie historia! Czyżby Herza nie było stać na nic więcej?

Wychylił kieliszek koniaku, znów przerzucił kilka stron i wrócił do przerwanej lektury.

„Wskutek złożonej sytuacji wewnętrzne Austro-Węgier i słabości finansowej armia wykazuje wiele braków, które należałoby dokładnie sprawdzić i wyliczyć. Wydaje się np., iż rocznie zwalnia się od zasadniczej służby wojskowej wiele tysięcy poborowych (przypuszczalnie 80.000, dokładna liczba nieznana). Jako rezerwiści przechodzą oni bardzo powierzchowne 2-miesięczne przeszkolenie, co sprawia, iż faktycznie są wojskowo nie przeszkoleni. Należałoby"...

Kapitan chciał już zamknąć teczkę, gdy nagle wzrok jego zatrzymał się na akapicie podkreślonym czerwonym atramentem

„Od 1869 roku wojska związkowe podzielone na 17 okręgów wojskowo-terytorialnych tworzą 8 komend generalskich i 9 komend wojskowych. Danych na temat podległych jednostek brak.

W roku 1883 przeprowadzono nowy podział terytorialny, dzieląc armię na korpusy. Danych na temat ich liczby i dyslokacji brak".

Batiuszyn odsunął od siebie memoriał Herza i zamyślił się ponuro. Zebrane dotychczas dane były w większości przestarzałe i zbyt ogólnikowe. Brak było chociażby takich podstawowych informacji, jak liczba korpusów i ich dyslokacja, liczba komend rejonowych oraz danych o szczegółowym składzie armii w rozbiciu na poszczególne jednostki. Nieznane były również szczegóły reorganizacji wojsk obrony krajowej przeprowadzonej przez Austro-Węgry w latach 1889-90. W memoriale Herza widniało na ten temat kilka zdań:

„Obrona krajowa jako pomocniczy rodzaj wojsk nie wchodziła początkowo w skład armii związkowej, dopiero przeprowadzona w latach 1889-90 reorganizacja ujednoliciła oba rodzaje wojsk pod względem organizacji, wyszkolenia i uzbrojenia. Wydaje się, że również i pod kątem mobilizacji także, lecz na razie brak bliższych danych na ten temat".

Kapitan wstał i zaczął przemierzać dużymi krokami gabinet. Na chwilę zatrzymał się przed wiszącą na ścianie wielką mapą carskiego imperium i przyglądał się linii granicznej dzielącej oba mocarstwa. Dopiero teraz, w zestawieniu z memoriałem Herza, w pełni ocenił wagę sukcesu, jaki osiągnięto w Wiedniu. Trzeba było niezwłocznie nadrobić istniejące zaniedbania, a ten człowiek mógł oddać jego krajowi nieocenione wprost usługi w zakresie poznania potencjału militarnego Austro-Węgier. Batiuszyn nie łudził się co do istoty stosunków łączących Rosję z Austro-Węgrami, i trafnie przewidywał, iż niewiele upłynie czasu, a interesy obu mocarstw staną się zupełnie przeciwstawne.

Podszedł do mapy i postukał palcem w miejsce, gdzie widniały Bałkany. Czuł, iż należy pilnie zbierać wiadomości, gdyż bardzo szybko nadejdzie czas, gdy trzeba będzie wykazać się ich posiadaniem.

To, co dziś osiągnął, dawało klucz do najpilniej strzeżonych tajemnic potencjalnego przeciwnika. Rzecz jednak w tym, czy zostanie to właściwie ocenione przez zwierzchników w Petersburgu. Ci bowiem interesowali się nie tyle tym, co działo się w Wiedniu czy Berlinie, lecz sprawami rozgrywającymi się na dalekowschodnich krańcach carskiego imperium.

Zrobiło się późno. Batiuszyn ziewnął i postanowił czym prędzej iść spać, aby dobrze wypocząć przed czekającą go rankiem podróżą do stolicy.

W kilka dni później kapitan Batiuszyn, siedząc w gabinecie pułkownika Gorełowa, z uwagą słuchał słów swego bezpośredniego szefa. Gorełow nie ukrywał zadowolenia z pomyślnego sfinalizowania wiedeńskiej operacji, nie szczędził pochwał, nawet mgliście obiecywał awans i zalecał jak najpełniejsze wykorzystanie osoby tak wysoko postawionej w hierarchii wojskowej Austro-Węgier, lecz widać było, że jego zdaniem w aktualnej sytuacji politycznej i wojskowej imperium Romanowych fakt ten nie jest bynajmniej tak ważny, jak to usiłował sugerować Batiuszyn,

- Niech mi pan wierzy, kapitanie - mówił Gorełow - mamy teraz stokroć większe kłopoty na innym odcinku niż ten, na którym przypadło w udziale panu pracować. Sprawy Europy to dla nas w tej chwili kwestia drugorzędna. Sojusz zawarty z Francją w latach tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt jeden - dziewięćdziesiąt trzy zabezpiecza nas w dużej mierze przed jakimiś większymi niespodziankami na zachodzie. Naszym bezpośrednim i najpoważniejszym przeciwnikiem jest obecnie Japonia, zagrażająca dalekowschodnim kresom naszego Imperium. Niepokoi nas ponadto postawa Anglii, która wyraźnie sprzyja Japonii od chwili zawarcia z nią układu sojuszniczego z tysiąc dziewięćset drugiego roku. W chwili gdy lada moment dojść może w Mandżurii do konfliktu zbrojnego z Japonią, nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek zadrażnienia z Niemcami czy Austro-Węgrami. Dlatego też, w pełni doceniając miarę pańskiego sukcesu i jego znaczenie, nie mogę jednocześnie nie przestrzec pana, aby w przyszłości był pan ostrożniejszy i nie ważył się na podejmowanie podobnego ryzyka. Czy zdaje pan sobie sprawę, co by się stało, gdyby ten pan, nie bacząc na konsekwencje, odmówił zgody na współpracę z pańską siatką wywiadowczą? Toż wybuchłby skandal równy trzęsieniu ziemi! Nie tylko pan, ale i ja drogo zapłaciłbym za tego rodzaju fanfaronadę. Tym razem się udało i dlatego czeka pana nagroda, ale raz na zawsze proszę zapamiętać, kapitanie, że nie życzę sobie - a przynajmniej na razie - podobnych „polowań z nagonką". Myślę, że zrozumieliśmy się dostatecznie dobrze.

- Tak jest, panie pułkowniku! - wyrzucił z siebie pobladły Batiuszyn. To, co usłyszał z ust Gorełowa, zbiło go całkowicie z pantałyku. Owo gwałtowne przejście od pochwał za sprawne wykonanie zadania do niemalże wyraźnej nagany za brawurę i brak rozwagi wzbudziło w Batiuszynie mieszane uczucia i wewnętrzny niepokój. Czuł jakiś niedosyt, nie wszystko zrozumiał, chciał o coś zapytać, prosić o dalsze wyjaśnienia i instrukcje. Mimo to zmilczał, gdyż znając Gorełowa wiedział, iż nie tylko niczego więcej się nie dowie, lecz w razie przedłużenia rozmowy może się nawet narazić na jego gniew. Pułkownik nie był zresztą skłonny do kontynuowania dialogu. Wstał, co Batiuszyn zrozumiał od razu - zerwał się, odmeldował i opuścił gabinet.

W obszernej poczekalni zobaczył zajadle szepczące grupki wojskowych i jakiegoś porucznika biegnącego pędem w stronę gabinetu Gorełowa z plikiem papierów w ręku.

W ślad za nim wybuchały podniecone szepty, Batiuszyn nagle wyłowił z nich nazwisko pułkownika Marczenki. Rozejrzał się i zobaczywszy znajomego majora czym prędzej podszedł do niego. Ów wstał, widać bardzo zaaferowany rozmową, z grubym pułkownikiem artylerii. Batiuszyn przywitał się, lecz tamci ledwie mu kiwnęli głowami.

Tymczasem z gabinetu rozległ się głośny dzwonek. Dwu adiutantów rzuciło się w stronę drzwi.

- Co się tu dzieje? - spytał nic nie rozumiejąc Batiuszyn,

Major Skworcow chwycił go za rękę.

- Nic pan nie wie. Toż Marczenkę odwołano! - poinformował go głośnym szeptem. - To jakiś niebywały skandal.

- Sam Franciszek Józef zainterpelował go na balu dworskim wczoraj wieczorem o jakieś szpiegowskie sprawy. - Gruby pułkownik z bokobrodami wydawał się aż pękać z dumy z powodu posiadanych wiadomości i chętnie się nimi dzielił. Już po chwili otoczył ich wianuszek ciekawych. - Stary Habsburg był wściekły - kontynuował pułkownik. - Doszły go słuchy, jakoby nasz Borys Iwanowicz zajmował się szpiegostwem. Gdy pułkownik skłonił się przed cesarzem, ten głośno zaczął mu czynić wyrzuty, a nawet - pułkownik obejrzał się wokoło - własnoręcznie palcem mu pod nosem pogroził, ot tak. - I natychmiast pokazał, jak to, według niego, musiało wyglądać.

- A Marczenko? - wykrztusił zaskoczony Batiuszyn.

- Wił się biedny jak piskorz, wykręcał i tłumaczył, ale co z tego... Sami panowie widzicie, co się dzieje. Nie tylko go odwołują, ale jeszcze za niezręczność może się narazić, Boże uchowaj, na niełaskę naszego najmiłościwszego pana.

Z gabinetu Gorełowa dobiegały tymczasem ostre dzwonki, wpadali biegiem zaaferowani adiutanci, coraz to kogoś nowego wzywano. W tej sytuacji przerażony Batiuszyn wolał się zaraz ulotnić.

Podczas swego kilkudniowego pobytu w Petersburgu kapitan starał się nie nasuwać Gorełowowi na oczy i pilnie próbował wysondować panujące nastroje, odwiedzając przyjaciół i znajomych. Wdawał się w ostrożne polityczne dyskusje, a nawet dwukrotnie urządził „męskie popijawy" z Cyganami i „obowiązkowym" tłuczeniem kieliszków.

Zorientowawszy się w szczegółach sprawy pułkownika Marczenki, wysłuchawszy plotek, jakie krążyły na ten temat, Batiuszyn pojął wreszcie, że nie ma co liczyć na awans i że znalazł się na bocznym torze. Zrozumiał, że należy przycupnąć i pracować bez nadziei na jakieś błyskotliwe sukcesy. Wolał, by teraz o nim zapomniano. Nagle otrzymał służbowe polecenie przyspieszenia wyjazdu. Powiedziano mu, że się zbytnio rozhulał. Rad nierad udał się więc kapitan w drogę powrotną do Warszawy.

C. K. BIURO EWIDENCYJNE

W roku 1900 cesarsko-królewskie Biuro Ewidencyjne austriackiego Sztabu Generalnego, zajmując się wywiadem i kontrwywiadem, placówka pod dowództwem generała von Giesla, zyskała niezwykle cennego pracownika.

Młody kapitan sztabowy Alfred Redl, który otrzymał w tym czasie nominację na szefa Biura Wywiadowczego, z miejsca przystąpił do unowocześniania metod jego pracy.

Trzeba przyznać, że do tego czasu Biuro Wywiadowcze posługiwało się metodami działania z połowy ubiegłego wieku. Atmosfera w nim panująca przywodziła na myśl raczej działalność spiskową jakiejś kamaryli dworskiej, niż nowoczesne biuro wywiadowcze.

Baron von Giesl mianując Redla czynił to po trosze z sympatii, jaką czuł do tego energicznego, szybko wybijającego się w sztabowej służbie oficera, po części zaś z pragnienia, by ktoś „z gminu" (ojciec Redla był naczelnikiem więzienia wojskowego we Lwowie) zdjął wreszcie z jego strudzonych barków nieprzyjemne obowiązki i zajął się „czarną robotą".

Alfred Redl wydawał się jakby specjalnie do tej funkcji stworzony. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn, o starannie wypomadowanej fryzurze i zakręconych wąsach, aż tryskał energią i chęcią działania. Znany był też w sztabie ze swej „nowatorskiej żyłki". Chciałby wszystko zreorganizować i udoskonalać.

Przy nowym szefie Biuro Wywiadowcze niemal z dnia na dzień zmieniało swój kształt. Uzyskawszy za pośrednictwem barona von Giesla odpowiednie fundusze, kapitan Redl szybko doprowadził do tego, iż podległy mu urząd zaczęto stawiać za wzór nowoczesności nie tylko w Biurze Ewidencyjnym, lecz także w Sztabie Generalnym.

Przede wszystkim sporządzono dokładne kartoteki wszystkich osób podejrzanych o uprawianie szpiegostwa, podlegających centralom w Brukseli, Zurychu i Lozannie. Co więcej, kartoteki uzupełniono fotografiami, próbkami pisma, szczegółowymi „charakterystykami i spisem słabostek i nawyków" owych osób. Redl nie pozwolił także, by dawnym zwyczajem kartoteki zastygły w raz stworzonym kształcie. Pracownicy musieli je stale uzupełniać nowymi danymi, nanosić poprawki i rozszerzać o nowe osoby. Ich mrówcza praca wymagała wielu zabiegów, rozszerzenia sieci kontaktów, uzyskania nowych współpracowników i pieniędzy, ale szybko zaczęła się opłacać.

Kapitan Alfred Redl, teraz generalny rzeczoznawca we wszystkich procesach szpiegowskich, dysponował zawsze kompletem materiałów obciążających. Nie bacząc na jakiekolwiek okoliczności łagodzące, bezwzględny i wysoce pryncypialny, zawsze żądał najwyższego wymiaru kary. Zwykł mówić, że „zdrada zawsze i wszędzie pozostawała tylko zdradą". Kierując się taką zasadą uzyskał wiele wyroków skazujących, w tym np. b. oficera Pawła Carica na cztery i pól roku twierdzy, czy Pawła Barstmanna i inżyniera Piotra Gontina na cztery lata ciężkiego więzienia.

Podwładni dumni byli z szefa, uważali go za wzór i naśladowali nawet w sposobie układania fryzury i zakręcania wąsów. Wkrótce też swą przynależność do Biura Wywiadowczego zaczęli traktować jako szczególne wyróżnienie.

Redl wykazywał wiele troski o to, by jego ludzie stale rozwijali swoje umiejętności. Mimo rozlicznych zajęć znalazł dość czasu, by napisać np. „Schemat dostarczania materiałów wywiadowczych", „Wskazówki o pozyskiwaniu i badaniu wywiadowców", „Normy wykrywania szpiegów w kraju i za granicą". Instrukcje te, a w szczególności 30 paragrafów „Norm", stały się wkrótce podręczną lekturą podwładnych kapitana, którzy nie tylko przepytywali się jak uczniacy z poszczególnych paragrafów, lecz w wolnych chwilach studiowali opasłe akta „orzeczeń sądowych", by posiąść umiejętność występowania przed sądem.

Zwłaszcza zachwycała pracowników Biura Wywiadowczego szczególna „współpraca" występująca podczas procesów między ich przełożonym a prokuratorem Wiktorem Pollakiem. Dr Pollak w każdym procesie, w którym występowali wspólnie, umiał z dostarczonych przez Redla materiałów wyłowić tyle konkluzji oskarżających, by najmniejsze niedomówienie obrócić na niekorzyść oskarżonych. Redl z kolei nawet cień podejrzenia umiał zamienić w natychmiastowy nakaz aresztowania.

Podwładni Redla byli dumni z niego, i ze służby, jaką przypadło im pełnić. Umacniało ich w tym przekonaniu nawet samo wyposażenie biura. I tak na przykład każdy człowiek, który wszedł do gabinetu szefa, zostawał natychmiast sfotografowany z profilu i en face. W wiszących na ścianach dużych olejnych obrazach uczyniono odpowiednie otwory, tak by zmieściła się w nich soczewka aparatu fotograficznego. W ściennej szafce, przypominającej apteczkę, umieszczono fonograf i w zależności od potrzeby można było rozmowę nagrać na płytę gramofonową lub też zastenografować ją.

W pokojach przylegających do gabinetu szefa stale dyżurowali: fotograf, stenotypista, daktyloskop i... introligator. Ten ostatni był ponadto specjalistą od wszelkiego „słowa" drukowanego i pisanego. Jeśli na przykład szefowi doręczono książkę lub oprawny notes, w bardzo krótkim czasie taki materiał mógł być odfotografowany, na powrót złożony i oprawiony bez pozostawienia śladów.

Daktyloskop miał również wiele roboty. Wszystkich gości częstowano papierosami bądź (często były to damy) cukierkami, podawano im ogień lub podsuwano popielniczkę - wszystko rzecz jasna posypane specjalnym proszkiem w celu uzyskania odcisków palców. Dla szczególnie „upartych" pozostawały oparcia foteli, krawędzie okrągłych stolików czy wreszcie jakieś „akta" umyślnie porzucone na biurku przez wywołanego w „pilnej sprawie" gospodarza gabinetu.

W biurze Redla stosowano więc wszystkie najnowocześniejsze zdobycze ówczesnej kryminalistyki. Bez przesady można było powiedzieć, iż każdy odwiedzający Biuro Wywiadowcze wychodził z niego odpowiednio „spreparowany".

Mieli więc podwładni kapitana Redla dosyć powodów do dumy, gdy wybuchła „sprawa Hekajły".

ZŁODZIEJ CZY SZPIEG

W 1903 roku oskarżono byłego prokuratora wojskowego pułkownika Zygmunta Hekajłę o defraudację pieniędzy państwowych. Hekajło służąc we Lwowie w 43 dywizji obrony krajowej miał dostęp do kasy, skąd fałszując kwity i asygnaty mógł przez czas długi czerpać poważne kwoty. Ponadto z racji swego stanowiska, jako prokurator, miał wgląd w sprawy majątkowe swych „podopiecznych". W trakcie śledztwa okazało się, iż zdefraudował on kaucję pewnego rotmistrza, zaś jako prawny opiekun innego potraktował jego majątek jak własny.

Śledztwo prowadzone przez kolegów podejrzanego wlokło się opieszale, zaś dostarczone dowody okazywały się niewystarczające. Hekajło, wypuszczony z aresztu tymczasowego, odpowiadał z wolnej stopy, skutecznie torpedując wszystkie usiłowania bardziej energicznych działań.

Śledztwo toczyło się więc ospale, Hekajło demonstracyjnie pokazywał się w miejscach publicznych i zachowywał z dawną swobodą. Ograniczył jednakże swoje wydatki i zmienił nieco rozrzutny tryb życia.

Nie czuł się jednakże widocznie tak niewinny, jak to usiłował sugerować, skoro jednocześnie podjął starania o szybki wyjazd z kraju.

Pewnego dnia nie stawił się na przesłuchanie, zaś wysłany przez prokuratora podoficer zameldował, iż mieszkanie Hekajły stoi puste, zaś pułkownik wyjechał w nieznanym kierunku.

W prokuraturze nastąpiła zrozumiała konsternacja. Nagle wszyscy zaczęli zapewniać, iż ich stosunki z Hekajłą były bardzo luźne, zaś prowadzący śledztwo po starannym przestudiowaniu akt doszli do wniosku, iż zarzuty przeciwko niemu są tak nieumotywowane, że śledztwo można by z powodzeniem umorzyć.

Wieść o zniknięciu Hekajły szybko przedostała się do korpusu oficerskiego, a stąd do miasta. Do prokuratury zaczęli zgłaszać się poszkodowani, których obawa przed ustosunkowanym pułkownikiem powstrzymywała dotychczas od złożenia zeznań.

Posypały się oświadczenia i dowody, prokuratura zaś musiała tłumaczyć się przed zwierzchnikami z dotychczasowego trybu śledztwa i faktu, iż Hekajło mógł bezkarnie zbiec.

Wilhelm Haberditz (późniejszy naczelny prokurator wojskowy), nadzorujący śledztwo przeciwko Hekajle, był w poważnym kłopocie i nawet zaczął się obawiać, czy ta w gruncie rzeczy „zwykła” sprawa o defraudację nie przeszkodzi mu w dalszej karierze, gdy nagle wybawienie nadeszło z całkiem nieoczekiwanej strony.

Oto w kilka miesięcy po zniknięciu Hekajły u Haberdilza zjawił się osobiście kapitan Redl z Biura Wywiadowczego, składając sensacyjne oświadczenie.

Kapitan przedstawił zatrzymany przez jego biuro list Hekajły do przyjaciela, mieszkającego w Galicji.

Były pułkownik pisał, iż szczęśliwie dotarł do Brazylii i mieszka obecnie w Kurytybie pod nazwiskiem Karola Webera. Podawał też szereg innych szczegółów, które bez kłopotu pozwalały ustalić dokładnie miejsce jego pobytu.

Nim osłupiały Haberditz zdołał wykrztusić słowa podzięki za tę niespodziewaną pomoc, kapitan Redl zaskoczył go ponownie.

- Doskonale rozumiem postępowanie prokuratury w tej sprawie - oświadczył - poważnie. - Mając wprawdzie nieudokumentowane, lecz tym niemniej tak poważne podejrzenia wobec Hekajły, pozwalaliście mu, panowie przebywać na wolnej stopie w nadziei, iż sam prędzej czy później naprowadzi was na trop swej działalności.

Haberditz wołał nic nie odpowiedzieć.

- Mam jednakże do pana pewien żal, prokuratorze - ciągnął Redl. - Nie wiem, czym ja i moje biuro zasłużyliśmy na taką nieufność z pańskiej strony?

- Ależ...

- Proszę nic nie mówić, widocznie miał pan swoje powody. Lecz ja, gdy idzie o dobro służby i naszego najmiłościwszego cesarza, nie kieruję się osobistymi uczuciami. Mimo iż prokuratura wolała sprawę Hekajły utrzymać w ścisłej tajemnicy, choć, nie chwaląc się, my mamy w tej mierze nieco większe doświadczenie od was, nie zaniedbałem sprawy. Nie dałem się także zwieść oficjalnej wersji, że Hekajło był oszustem i przeniewiercą. Wiedziałem, że idzie o coś większego.

- Ale... - wtrącił znowu coraz bardziej przerażony prokurator.

Redl uciszył go ruchem ręki.

- Nie mówmy o naszych dawnych animozjach - powiedział serdecznie. - W zasadzie przyświeca nam jeden cel i zawsze powinniśmy współdziałać. Zebrałem dowody i kierując się duchem prawdziwej przyjaźni przynoszę je panu, żądając tylko i wyłącznie zwrotu kosztów. Duża to suma, trzydzieści tysięcy koron, uważam jednak, że dla zdemaskowania tak groźnego dla naszej monarchii szpiega i sparaliżowania jego siatki warto ją było wydać.

Tu kapitan położył przed osłupiałym Haberditzem niewielki pakiet. Słowo „szpieg" szybko przywróciło prokuratorowi zachwianą równowagę. Błyskawicznie pojął, iż sensacyjny zwrot w sprawie oznacza kres jego kłopotów, zaś wielkoduszny gest Redla gwarantuje nawiązanie ścisłej współpracy, a może nawet przyjaźni z tym dalekowzrocznym człowiekiem.

Zadzwonił, aby przyniesiono koniak i serdecznie podziękował kapitanowi, w szczerej rozmowie przyznał, że istotnie wykazał pewną nieuzasadnioną nieufność wobec Biura Wywiadowczego, nie dzieląc się podejrzeniami, iż Hekajło jest rosyjskim szpiegiem, usprawiedliwiał się mówiąc, że dowodów przeciwko Hekajle w zasadzie nie było, a działalność biura przed nominacją Redla nie rokowała nadziel na ich szybkie zdobycie. Na koniec dodał, że teraz wzajemne kontakty prokuratury i Biura Wywiadowczego zostaną zacieśnione. Potem obaj panowie, pełni wzajemnej życzliwości, zajęli się oglądaniem zgromadzonych przez Redla dowodów.

Były one rzeczywiście sensacyjne i niewątpliwie warte wymienionej przez Redla sumy. Wynikało z nich niezbicie, iż Hekajło uciekł przez Toruń, legitymując się rosyjskim paszportem wystawionym na nazwisko Karola Webera i tamże na granicy przekazał w ręce władz rosyjskich plany dyslokacyjne armii austriackiej. Dowodem na to była mała kartka z następującym tekstem wypisanym na maszynie:

„W 1883 roku ministerstwo wojny przeprowadziło reorganizację wojsk pieszych i podzieliło wojska związkowe na 16 okręgów wojskowych według zasad terytorialnych. Powstało wówczas 15 korpuśnych okręgów wojskowych uzupełnianych przez 1 korpus oraz dowództwo wojskowe w Dalmacji uzupełniane przez 1 dywizję.

Okręgi dzielą się na 102 rejony, proporcjonalnie do 102 pułków piechoty oraz innych rodzajów broni.

Stan osobowy poszczególnych korpusów uzupełniany jest na zasadzie terytorialnej i narodowościowej, a mianowicie:

1) Polacy służą w I korpusie w Krakowie, X w Przemyślu i XI we Lwowie;

2) Ukraińcy - częściowo w XI we Lwowie, X w Przemyślu i VI w Koszycach;

3) Czesi - w VIII w Pradze, w IX w Litomierzycach, częściowo w I w Krakowie i w II w Wiedniu;

4) Słowacy - w V korpusie w Bratysławie i częściowo w VI w Koszycach;

5) Węgrzy - w IV w Budapeszcie, w V w Bratysławie, w VII w Temeszvarze, częściowo w VI w Koszycach i w XII w Sibiu;

6) Rumuni - częściowo w XII w Sibiu i VII w Temeszvarze;

7) Niemcy - w II w Wiedniu, w XIV w Innsbrucku i częściowo w III w Grazu;

8) Jugosłowianie - w XIII w Zagrzebiu, w XV w Sarajewie, XVI w Dubrowniku i częściowo w III w Grazu, IV w Budapeszcie i w VII w Temeszvarze;

9) Włosi - częściowo w III w Grazu".

Tekst ten dawał wrogowi całkowitą wiedzę o rozmieszczeniu sił zbrojnych na terenie państwa i już sam w sobie stanowił niezwykle realną groźbę dla ogólnego bezpieczeństwa. Co więcej, oprócz planów dyslokacyjnych wywiad rosyjski uzyskał od Hekajły niektóre szczegóły wspólnych planów operacyjnych armii niemieckiej i austriackiej.

Od tej chwili „sprawa Hekajły" nabrała ostrego tempa, zaś kapitan Redl, obdarzony zaufaniem sztabu, prokuratury i najwyższych władz wojskowych, mógł w pełni wykazać swe talenty.

Austriackie ministerstwo spraw zagranicznych natychmiast wystosowało do brazylijskich władz prośbę o ekstradycję przestępcy kryminalnego, poddanego austriackiego, b. pułkownika Zygmunta Hekajły, używającego fałszywego paszportu rosyjskiego. Do prośby dołączono pełny wykaz jego oszustw i sprzeniewierzeń. Brazylijskie ministerstwo spraw zagranicznych wyraziło zgodę, zapewniając o aresztowaniu przestępcy. Austro-węgierski konsul w Kurytybie miał osobiście przy tym asystować i dopilnować, aby były pułkownik jak najszybciej znalazł się na statku zdążającym do Europy.

DYPLOMACI I POLICJANCI

Brazylijska noc zapada nagle w tej samej chwili, w której zachodzi słońce. Dnia od nocy nie dzieli ani zorza wieczorna, ani długi zmierzch. Nie każdy Europejczyk o tym pamięta i nie każdy łatwo się do tego przyzwyczaja.

Konsul c. k. austriackiej monarchii, radca Joachim von Kesselnicke, należał do tej właśnie kategorii. Wysoki, szczupły, o włosach przyprószonych siwizną i twarzy pełnej łagodności i powagi, jaka winna cechować urzędnika reprezentującego kraj starego cesarza, nie znosił nieprzyjemnych drobiazgów i kłopotliwych przypadków, które wytrącały go zawsze z równowagi.

Właśnie, łagodnie uśmiechnięty, wyciągał ku kapitanowi Miguelowi Ribeira ozdobne pudełko cygar z Media Corca, gotując się do dłuższej przemowy, gdy nagle zapadła ciemność i światło dnia zgasło jak zdmuchnięte. Dobry nastrój konsula od razu diabli wzięli, bo gdy wniesiono światło, Ribeira bez ceremonii powiedział:

- Sądzę, że już najwyższy czas jechać, jeśli chcemy go zaskoczyć.

Konsul nerwowo poruszył się w fotelu.

- Nie wiem, czy obejmuje pan, kapitanie, całą głębię komplikacji, dotyczących owego smutnego przypadku. Wprawdzie władze pańskiego kraju łaskawie przychyliły się do prośby mego ministerstwa i w pańskiej osobie wyznaczyły wykonawcę naszych postulatów, tym niemniej moja osoba będzie tu występowała w roli podwójnej, ba, być może potrójnej, więc...

Kapitan z widoczną przyjemnością palił cygaro i tak wyraźnie słuchał wywodów konsula, że ten, skonsternowany, przerwał. Przez chwilę panowało milczenie.

- Ten criminolo to podobno wyższy oficer armii pańskiego kraju? - zapytał niespodziewanie kapitan.

- W każdej armii zdarzają się nieodpowiedzialne jednostki - odparł szybko konsul. - W tym przypadku nie powinniśmy wdawać się w roztrząsanie niepotrzebnych szczegółów, lecz jak najszybciej przystąpić do wykonania naszych przykrych czynności.

Kapitan wstał.

- Powóz czeka już od godziny, senior consulo - przypomniał łagodnie.

Wyszli. Budynek konsulatu wznosił się przy avenida Rio Branco, otoczony palmami, krzewami i wiecznie zielonymi trawnikami. Przed podjazdem stała czarna zamknięta carroca.

- Czy nie lepiej wziąć, mój powóz? - powiedział cicho konsul.

- Jedziemy w oficjalnej misji - po raz drugi już tego wieczora przypomniał kapitan. - A o ile idzie panu konsulowi o dyskrecję to niepotrzebnie się pan trapi. Dom, w którym mieszka ten criminolo, jest już od dawna obstawiony, więc to nie ma znaczenia.

Wsiedli i skręcili w stronę Portao, przedmieścia Kurytyby. Ciszę nocną zakłócał bez reszty rechot żab, które dziesiątkami tysięcy wypełniały moczary otaczające miasto.

Kurytyba liczyła wówczas nie więcej niż 50 tysięcy mieszkańców. Rozciągała się wśród moczarów mniej więcej na kilometrze kwadratowym wokół centralnego punktu, jakim był plac Tiradentesa. Otaczało go skupisko parterowych i jednopiętrowych domów, wśród których wyróżniało się jedynie kilka większych rządowych gmachów, jak pałac Rio Branco, stacja kolejowa, czy kilka budynków przy Rua XV de Novembro. Carroca minęła Śródmieście, gwar cichł, światła przerzedzały się i konsul czuł coraz większą obawę przed plątaniną ciemnych, krętych uliczek, w którą się zagłębiali. Gdyby nie był tak dobrze wychowany, kląłby zapewne jak oberżysta pułkownika Hekajłę i jego nieostrożność, która teraz zmuszała jego, Joachima von Kesselnicke, do nieprzyjemnej jazdy w tak podejrzane miejsce.

Portao było zbiorowiskiem byle jak skleconych ruder, pobudowanych bez ładu i składu wzdłuż nie brukowanych ulic. Mimo że był już późny wieczór i ochłodziło się, wysiadającego z carrocy konsula aż zatknęło stęchłe powietrze, pełne duszącego pyłu. Jakaś postać wysunęła się z ciemności i szepnęła coś kapitanowi, kilka innych zgrupowało się nie opodal, błyskając ognikami cygar. Słychać było szepty i szmery, zapewne sąsiedzi obserwowali z zaciekawieniem mające się odbyć widowisko.

Kapitan w asyście kilku policjantów energicznie zapukał w okienko małego domku.

- Otwierać, policja - powiedział półgłosem.

Małe drzwi natychmiast się otworzyły i kaboklo, trzymający wysoko lampę, skłonił się z szacunkiem.

- Wejdźcie, senores - powiedział. - Pan czeka.

Dom był mały, nawet bez werandy. Z frontu miał dwie niewielkie izdebki, z tyłu kuchnię i komórkę. W głębi niedużego podwórza wznosiła się jakaś krzywa szopa.

W pierwsze izdebce zastali Zygmunta Hekajłę. Wstał na ich powitanie, rozchełstany, zarośnięty i brudny. Na stoliku stała tykwa z naparem liści herba mate.

Uprzedzając przybyłych, wskazał na lezący przed nim paszport i powiedział bełkotliwie:

- Nie macie prawa. Jestem poddanym rosyjskim. Nazywam się Karol Weber. Niech tu przyjdzie konsul miłościwego cara.

Kapitan Ribeira długo studiował paszport, obracając go na wszystkie strony.

- Przykro mi, senor consulo - zakonkludował wreszcie. - Nie mogę aresztować tego pana bez zgody przedstawiciela jego kraju.

- Ależ kapitanie - żachnął się konsul. - Pan dobrze wie, że to kłamstwo. Stwierdzam, iż jest to Zygmunt Hekajło, poddany austriacki, o którego wydanie ministerstwo mego kraju zwróciło się do pańskiego rządu.

- Czy zna pan osobiście senora Webera? - spytał kapitan.

- Nie, nie miewam tego rodzaju znajomości!

- A więc nie możemy przeprowadzić konfrontacji, a w tego rodzaju sprawach musimy ściśle przestrzegać wszelkich formalności i przepisów. Z żalem muszę odmówić aresztowania, zanim w sprawie tej nie wypowie się autorytatywnie konsul rosyjski.

Hekajło tymczasem siadł na stołku i patrzył tępo na zaśmieconą, glinianą polepę.

Konsul już się opanował.

- W tej sytuacji - oświadczył godnie - udam się natychmiast do mego rosyjskiego kolegi, a pana proszę oficjalnie, aby pozostawił pan tutaj kilku ludzi na straży, by nam podejrzany nie umknął.

Kapitan skłonił się.

- To jest zgodne z procedurą - odpowiedział.

Następnego dnia konsul von Kesselnicke miał od rana mnóstwo zajęć. Pierwszą jego czynnością, jeszcze przy porannej kawie, było wystosowanie błyskawicznego telegramu do Wiednia z prośbą o przysłanie do Kurytyby jakiegoś wyższego oficera sztabu w celu przeprowadzenia konfrontacji z Hekajłą, a następnie wydelegowanie sekretarza konsulatu do konsula rosyjskiego z zapowiedzią rychlej wizyty.

Teraz, czekając na powrót sekretarza, konsul głowił się, w jaki sposób ma postąpić, jeśliby Paweł Siemionowicz Miansarow postanowił wziąć pod ochronę Hekajłę. Mimo iż w oficjalnym piśmie ministerstwa mówiło się tylko o przestępstwach kryminalnych, a w tajnym piśmie przesłanym pocztą dyplomatyczną również były same ogólniki, konsul był zbyt wytrawnym dyplomatą, by nie wyczuć, iż w rzeczywistości idzie o coś zupełnie innego. Rosyjski paszport Hekajły i jego żądanie sprawiły, że teraz nabrał całkowitej pewności, sprawa dotyczy szpiegostwa.

Konsulowi nagle zrobiło się bardzo gorąco i śnieżnobiałą chusteczką otarł pot z czoła. Dopiero teraz w pełni zrozumiał wagę swojej misji. Jeżeli nie uda mu się wywiązać z niej ku zadowoleniu cesarza, to - koniec kariery. A wtedy? Pomyślał o zadłużonym zameczki w Ischlu i pliku nieprzyjemnych weksli, które tylko zwiększone dochody mogłyby unicestwić, i wówczas wpadła mu do głowy zbawcza myśl. Nie czekając na powrót sekretarza zadzwonił na lokaja i kazał, by powóz zajechał.

Hekajło spędzał ten ranek w towarzystwie porucznika Horacio da Silva i sierżanta Lajantesa. Siedzieli w najlepszej zgodzie, pociągając wspólnie szimaron. Pułkownik łamaną portugalszczyzną starał się im opowiedzieć o piękności Galicji i zaletach koni wyścigowych, zaś obaj Brazylijczycy sławili uroki pracy w policji, dając Hekajle do zrozumienia, że gdy wyjaśni się zaistniałe nieporozumienie, to dla takiego zdolnego człowieka jak on, pola do popisu nie zabraknie.

Hekajło tak się zapomniał, że niespodziewanie dla siebie wdał się w rozważania nad pięknem munduru, który dopiero czyni człowieka...

- Spójrzcie, senor tenente, na mnie - perorował. - Jak ja wyglądam, co ja reprezentuję w tych portkach, w tej, pożal się Boże koszuli? Nikt za mnie nie da złamanego feniga. Ale gdybyście mnie tak ujrzeli w mundurze. - W talii ściśnięty jak osa, wąsy pięknie podkręcone, ręka na szabli. Ach, czasy, czasy! Przez złość ludzką tak muszę się poniewierać. Ale zobaczycie, że to jeszcze nie koniec z He... chciałem powiedzieć, z Weberem.

Zrozumiał nagle, że powiedział za wiele i spuścił głowę. Sierżant Lajantes tymczasem poczuł, że szimaron zmusza go do wyjścia i udał się na podwórze. Przystanął za szopą, gdy nagle wyskoczył z niej kaboklo z krzykiem, by nie moczył rzeczy pana Webera. W Lajantesie nagle obudził się policjant; kazał pokazać sobie te „rzeczy". W ciemnym szałasie zobaczył dwa kufry, pudło na czapki, neseser i wiklinowy kosz. Wszystko to było pozamykane na potężne kłódki i przykryte zakurzonymi płachtami.

Lajantes wyszedł na podwórze, chcąc wywołać z domu porucznika, i nagle niespodziewanie zobaczył zsiadającego z konia kapitana Ribeirę. Podbiegł więc do zwierzchnika i zameldował o znalezisku. Kapitan nie namyślał się długo. Wszedł do izby i w uprzejmych słowach poprosił Hekajłę, by pokazał zawartość swych kufrów.

- Zaraz odeśle się tego Hekajłę do Paranagua - powiedział niedbale Kesselnicke - a potem już na pewno znajdzie się jakiś statek do Europy.

- Właśnie telegrafowano mi dziś rano - dorzucił Miansarow - iż w porcie ładują węgiel na kilka frachtowców. To będzie w sam raz dla tego kryminalisty. Co za bezczelność! Nie dość, że sfabrykował sobie fałszywy paszport, to jeszcze śmiał szukać mojej ochrony!

- Te wyrzutki społeczeństwa nie mają miary w swych łotrostwach - uzupełnił Kesselnicke. - Ale spotka go zasłużona kara.

Kapitan Ribeira milczał. Nie śmiał wtrącać się do wielkiej polityki. Cóż, był tylko zwykłym policjantem.

KTO ZDRADZIŁ PLAN DYSLOKACYJNY?

Stary cesarz wstawał bardzo rano. Budził się zazwyczaj w porze, gdy za wysokimi oknami sypialni zaczynało szarzeć. Leżał długą chwilę, wpatrzony w jaśniejące niebo. Był znużony już od świtu, a jednocześnie przekonany, iż każda chwila jego istnienia, każda godzina jest pełna niezwykłej wagi i treści dla całej monarchii Habsburgów. Zbierał wiec siły, układał zwiotczałe mięśnie i ociężale sięgał ręką do haftowanej taśmy dzwonka umieszczonego tuż przy paradnym łożu, lecz zazwyczaj nie musiał dzwonić.

W takiej chwili bowiem bezszelestnie otwierały się boczne drzwi i stary lokaj Essig z głębokim ukłonem pojawiał się na progu. Na jego widok twarz Franciszka Józefa rozjaśniała się natychmiast. Traktował Essiga jak nieodzowny sprzęt, jak część porannego rytuału wstawania, jak woń pachnącej kawy, którą za lokajem niósł na srebrnej tacy mały kuchcik w wysokiej, krochmalonej czapce.

Dziś też cesarz z zadowoleniem wyciągnął obie ręce, które Essig umył i osuszył starannie, po czym podniósł się i siadł w łożu wygodnie na podsuniętych poduszkach, by poczuć w ustach pierwszy łyk kawy.

Lokaj tymczasem, odprawiwszy kuchcika, krzątał się wokół cesarskiej osoby, wygłaszał zwykłe zdania o pogodzie i „komunikaty" o cesarskiej rodzinie. Nie wspominał tylko o następcy tronu, arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie, ani też o jego żonie, Zofii, natomiast nalewając cesarzowi drugą filiżanką kawy, szepnął.

- Hrabia Beck czeka.

- Więc proś natychmiast - żachnął się niecierpliwie cesarz. - Tak się już zestarzałeś, że nie pamiętasz, iż hrabia może tu wejść o każde porze?

- Wasza cesarska mość nic się nie szanuje - obruszył się z kolei lokaj. - Nawet kawy nie dadzą spokojnie wypić. Pan hrabia może jeszcze poczekać. Pewnie znowu zmartwi waszą cesarską mość od rana!

- No dobrze już, dobrze, stary! - cesarz wyciągnął rękę i poklepał Essiga jak ulubionego psa. Nie przyznałby się nawet przed sobą, jak bardzo potrzebne jest mu to przywiązanie. - Nie gderaj, tylko proś hrabiego. Monarchia nie może czekać, aż ja skończę kawę. - I zadowolony z siebie zwrócił twarz ku drzwiom.

Hrabia Beck złożył przepisowy ukłon przed cesarskim majestatem, lecz przy powitaniu pominął wszystkie ceremonialne frazesy, przystępując z miejsca do sprawy.

- Wasza cesarska mość. Hekajło jest już w Trieście - oznajmił poufnym szeptem. - Von Kesselnicke spisał się tym razem doskonale.

- Czy obyło się bez żadnych ekscesów? - spytał cesarz. - Mów tylko prawdę, Beck, nic nie ukrywaj.

- Wasza cesarska mość wie, że zawsze staram się poinformować waszą cesarską mość jak najdokładniej. Rzeczywiście, pewne kłopoty były.

Franz Josef poruszył się niespokojnie,

- Mów.

- Otóż jeszcze na terenie Brazylii gdy wieziono Hekajłę z miejscowości Paranagua do Rio de Janeiro eskortujący go pułkownik wdał się z aresztantem w taką komitywę, iż chciał ułatwić mu popełnienie samobójstwa, by przestępca mógł ujść sprawiedliwości.

Beck spojrzał na cesarza, lecz ten z wpółprzymkniętymi powiekami zdawał się nie słuchać.

- Było to na morzu - ciągnął ostrożnie Beck. - Widocznie eskortujący tak się przejął losem więźnia, że dał mu sposobność skoku za burtę. Umyślnie oddalił się i pozostawił Hekajłę bez żadnej straży, lecz ten nie skorzystał ze sposobności.

- Tchórz!

- Słucham najpokorniej waszą cesarską mość?

- Nic nie powiedziałem. Mów dalej.

- W Rio de Janeiro wsadzono Hekajłę na frachtowiec węglowy i trzymano pod pokładem. W Trieście był tak wyczerpany podróżą, że musiano mu udzielić pomocy lekarskiej. Leży w więziennym szpitalu. To wszystko. Czekam na rozkazy.

Franz Josef długo wpatrywał się w okno. Essig kilkakrotnie otwierał drzwi garderoby, by dać do zrozumienia, iż kąpiel gotowa, a on czeka. Wreszcie cesarz spojrzał na Becka.

- Pragnę, hrabio, aby na bieżąco informował mnie pan o przebiegu śledztwa przeciwko temu szpiegowi - podkreślił to słowo. Proszę natychmiast przewieźć go do Wiednia, poddać przesłuchaniu i zastosować wszelkie przepisy ostrej procedury. Chcę wiedzieć, jakich miał wspólników, gdzie i ile szkód wyrządzono naszej monarchii. Ten kapitan, jak on się nazywa?

- Alfred Redl.

- No więc niech ten kapitan Redl z Biura Wywiadowczego osobiście włączy się do sprawy. Dać mu tyle pieniędzy, ile zechce, ale ma mi zdobyć wiarygodne i autentyczne dowody zdrady stanu tego, tego... stary cesarz nie dokończył.

- Wasza cesarska mość, kąpiel gotowa - oznajmił niezadowolonym tonem Essig.

- No dobrze, już dobrze, wstaję - i zwracając się do hrabiego Becka, już zgiętego w ukłonie, cesarz powtórzył: - Pamiętaj, hrabio, chcę wiedzieć o wszystkim.

- Jak zawsze, wasza cesarska mość, jak zawsze - zapewniał Beck, wycofując się ku drzwiom,

Essig już stał przy łożu, trzymając rozpostarty złotolity szlafrok. Jego cesarska wysokość, cesarz monarchii Austro-Węgier, Franciszek Józef Habsburg raczył wstawać.

Major Haberditz, otrzymawszy pośrednio wiadomość od hrabiego Becka, iż sam najjaśniejszy pan interesuje się sprawą Hekajły, poczuł zrozumiały niepokój. Z jednej strony, w razie powodzenia miał wszelkie możliwości osobistej kariery i awansu, z drugiej zaś, gdyby sprawa miała przybrać jakiś nieoczekiwany obrót, groziły mu nieprzewidziane konsekwencje.

W tej sytuacji kapitan Redl stawał się dla prokuratora osobą niemal opatrznościową. Szef Biura Wywiadowczego uznany został przez generalną prokuraturę za naczelnego rzeczoznawcę i wziął na siebie zebranie i dostarczenie dowodów winy Hekajły.

W krótkim czasie rzeczywiście udało mu się takie dowody zebrać. W pierwszej partii przedstawionych Haberditzowi materiałów znalazły się zeznania z inwigilacji Hekajły w Toruniu i jego kontaktów z wywiadem rosyjskim, co w swoim czasie spowodowało ekstradycję byłego pułkownika z Brazylii. Obecnie kapitan Redl uzupełnił te materiały dalszymi danymi.

Prawdziwą rewelacją okazały się odręczne raporty Hekajły, sporządzone przy użyciu tak naiwnego szyfru, iż pracownicy Biura Wywiadowczego bez trudu je odczytali, fotografie obiektów wojskowych okręgu lwowskiego oraz plan alarmowy lwowskiego garnizonu, które to dane Hekajło przekazał do Warszawy. Co więcej, sposób przekazywania był dziecinnie prosty, Hekajło korespondował z pewną młodą warszawianką - guwernantką i na jej adres, wraz z miłosnymi bilecikami, przesyłał wiadomości szpiegowskie. Ona z kolei przekazywała je dalej.

Przesłuchania, prowadzone przez prokuratora Haberditza i dr Seeligera w asyście kapitana Redla, trwały wiele dni. Hekajło w zasadzie przyznał się do zarzucanych mu czynów, zaprzeczając jedynie, jakoby wydał Rosji plan dyslokacyjny armii austriackiej.

Nie można zresztą było nie uznać słuszności jego obrony. Skąd bowiem lwowski prokurator miałby mieć dostęp do tak ważnych dokumentów? Hekajło twierdził, że jedynie oficer Sztabu Generalnego mógłby mieć do nich dojście, zaś on takich znajomości nie posiadał. Nie uwierzono mu jednak i zaostrzono procedurę przesłuchań. Wreszcie Hekajło załamał się i podał nazwisko majora Więckowskiego, komendanta PKU w Stanisławowie.

Aresztowanie Więckowskiego odbyło się dyskretnie. Pewnego dnia rankiem do gabinetu komendanta PKU weszli trzej wyżsi wojskowi. Byli to majorowie Haberditz i Seeliger oraz kapitan Redl. Po krótkiej rozmowie komendant wezwał swego zastępcę i oświadczywszy, iż został w pilnej sprawie wezwany do Wiednia, przekazał mu bieżące sprawy. Potem wyszedł w towarzystwie przybyłych i wszyscy wsiedli do czekającego powozu. Nikt nie poznałby po Więckowskim, iż przed chwilą zaszło coś, co zmieniło całkowicie całe jego dotychczasowe życie.

Zupełnie inaczej zachowała się natomiast pani Więckowska. Gdy trzej oficerowie przybyli do jej mieszkania z nakazem rewizji, na wieść o aresztowaniu męża dostała spazmów, mdlała i rzuciwszy na ziemię klucze od szaf krzyczała coś o gwałcie i niesprawiedliwości. Zbiegła się służba i obaj prokuratorzy poczuli się nagle nieswojo.

Jedynie kapitan Redl nie stracił zimnej krwi. Pozostawiwszy obu kolegów zajętych uspokajaniem pani Więckowskiej, sam obszedł dokładnie mieszkanie. W gabinecie pana domu zastał bawiącą się na podłodze małą, sześcioletnią córeczkę majora, która na jego widok uciekła do pokoju dziecinnego. Kapitan poszedł za nią, przyjaźnie przemówił po polsku, wziął dziecko na ręce i tak długo zabawiał, aż mała ośmieliła się i zaczęła się przechwalać swymi umiejętnościami. Znała kilka wierszyków i piosenek, wiedziała, ile jest dwa razy dwa i ucieszona pochwałami kapitana wysilała się, by wymyślić jeszcze coś nowego.

- A może jesteś tak mądra, że wiesz nawet, gdzie ojczulek chowa swe listy? - zapytał Redl, głaszcząc ją po głowie.

Dziecko ucieszone klasnęło w rączki.

- Jestem bardzo mądra - zawołało i wyrwawszy się z rąk kapitanowi pobiegło do gabinetu, gdzie weszło pod biurko i wskazując lewą stronę zaczęło opowiadać, jak listy chowają się pod podłogę.

Kapitanowi to w zupełności wystarczyło. Kazał odsunąć ciężkie biurko, nacisnął guzik, widoczny w parkiecie i oto zdumionym oczom obu prokuratorów ukazał się schowek pełny kompromitujących dokumentów.

Okazało się, iż Więckowski i Aleksander Acht, adiutant lwowskiego komendanta Obrony Krajowej, właśnie w tym schowku przechowywali wszystkie materiały szpiegowskie przed przekazywaniem ich Hekajle, który następnie przesyłał je do Warszawy.

- Witam pana prokuratura - odpowiedział spokojnie Hordliczka. - Proszę, niech pan spocznie i wyjaśni powód swego zdenerwowania. Nie mogę pojąć, co wpłynęło na zmianę pańskiego stosunku do kapitana Redla. Przecież właśnie jemu prokuratura zawdzięcza, iż sprawa Hekajły w ogóle zaistniała.

- To prawda - zreflektował się prokurator. - Co innego jednak zdemaskować winnych, a co innego mieć fantastyczne i nieuzasadnione teorie na temat prowadzenia śledztwa i wpływać na jego tok w zupełnie niewłaściwym kierunku.

Opanowawszy się opowiedział Hordliczce o teoriach Redla i jego widocznym usiłowaniu pomniejszenia winy Achta i Więckowskiego oraz o zainteresowaniu kapitana aktami sprawy, które rzekomo chciał poddać analizie i sprawdzić ich wiarygodność w Warszawie.

Hordliczka słuchał bardzo uważnie. Nie ulegało wątpliwości, iż prokurator, któremu sprawa Hekajły od samego początku przyczyniła mnóstwo kłopotów, jest na nią niezwykle uczulony. Spróbował więc metody łagodnej perswazji. Jeszcze raz uświadomiwszy Haberditzowi zasługi Redla wyjaśnił mu, iż odwołanie kapitana byłoby krzyczącą niesprawiedliwością. Zobowiązał się natomiast przekonać Redla, by ograniczył się do roli rzeczoznawcy i przestał wywierać nacisk na tok śledztwa. Nie radził jednak lekceważyć pomysłów kapitana. Zdaniem Hordliczki zdobycie dodatkowych obciążających danych w Warszawie było nie do pogardzenia, szczególnie iż pytanie, kto wydał Rosji austriacki plan dyslokacji, wciąż pozostawało bez odpowiedzi.

Prokurator Haberditz, rozważywszy w spokoju racje Hordliczki, musiał przyznać mu słuszność. Kontrowersje między nim a kapitanem Redlem wynikały przecież raczej z różnicy temperamentów niż z rozbieżności celów. Sprawa została załagodzona i odtąd współdziałanie między prokuratorem, a rzeczoznawcą zaczęło układać się bardziej harmonijnie.

FERALNY SCHOWEK „H"

Kapitan Batiuszyn z trudnością powstrzymał się od kichnięcia. Zacisnął palcami nos i z wściekłością pomyślał, że biuro sztabu jest źle sprzątane, a portiery nie trzepane chyba od wieków. Poruszył się i znów poczuł duszący zapach kurzu.

Już ja ich jutro pogonię - obiecywał sobie wściekły i po raz nie wiadomo który rozzłościł się na siebie, że nie zaufał do końca Herzowi, lecz uparł się osobiście asystować przy schwytaniu tego ptaszka.

Wiadomość przekazana przez Herza nieco łagodziła ostatnie niepowodzenia. Sprawa Hekajły rozrosła się bowiem niepokojąco. O ile samego Hekajłę, już w chwili oskarżenia go o defraudację, szybko „spisano na straty", gdyż ostatnio mało było w rzeczywistości z niego pożytku, wciąż zaś domagał się pieniędzy, o tyle strata Achta i Więckowskiego była bardzo nie na rękę kapitanowi.

Ci dwaj pracowali bardzo sumiennie i ich wysiłki, by osłabić potencjał militarny Austro-Węgier, jak sądził Batiuszyn, wypływały nie tylko z pobudek materialnych. Szczególnie Więckowski dokładał wszelkich starań, ba, działał wręcz z gorliwością. Herz oceniając ich obu, radził nie szczędzić Więckowskiemu aluzji, iż dostarczając informacji wywiadowczych w rzeczywistości pracuje na rzecz swej ojczyzny.

Nagle Batiuszynowi wydało się, iż słyszy jakieś ostrożne kroki. Nie, nie mylił się. Ktoś cicho szedł korytarzem. Skrzypnęły drzwi, klucz lekko przekręcił się w zamku i wąski promień światła padł na podłogę. Kapitan wstrzymał oddech.

Po aresztowaniu Achta ilość materiału obciążającego trzech wspólników gwałtownie wzrosła. Pęczniały akta przesłuchań i konfrontacji, zaś cesarz osobiście interesował się postępami śledztwa, nalegając na jego skrupulatne przeprowadzenie.

Prokurator Haberditz zachorował w końcu na „szpiegomanię". Akta śledcze dotyczące sprawy Hekajły i innych kazał zamknąć w skrzyni opatrzonej kłódkami i codziennie przez siebie osobiście pieczętowanej. Postawił też przy niej strażnika, który miał za zadanie dokładnie obserwować, kto się skrzynią interesuje.

Pewnego dnia po kilkudniowej nieobecności majora Haberditza strażnik zameldował mu, iż kapitan Redl chciał obejrzeć jakiś rozkaz mobilizacyjny, będący w skrzyni, zaś prokurator Seeliger odmówił mu. Strażnik meldował, iż Redl jego zdaniem był mocno niezadowolony.

Prokurator natychmiast poprosił kapitana do siebie i zażądał wyjaśnień. Redl bynajmniej się nie speszył. Jego zdaniem - oświadczył - prokuratura popełnia kolejny błąd, opierając się wyłącznie na zeznaniach podejrzanych. Należałoby raczej dokonać analizy zebranego materiału i udać się do Warszawy, gdzie przy pomocy odpowiedzialnych ludzi można by szybciej wyświetlić szereg dotąd niewyjaśnionych spraw.

Haberditz uważał, iż zebrane akta, których waga doszła już do 120 kg, w zupełności wystarczą, by posłać trzech podejrzanych na szubienicę.

Kapitan Redl upierał się przy swoim.

- Przecenia pan wagę akt, panie majorze - powiedział - podobnie jak niegdyś nie doceniał pan winy Hekajły. Ja sądzę, że Acht i Więckowski w tej grze w ogóle nie mieli nic do powiedzenia. Byli tylko niewielkimi pionkami w rękach Hekajły i innych, którzy nie zostali dotąd ujawnieni. Ci dwaj winni są zapewne tylko tego, że przechowywali materiały, zaś aktywnym szpiegiem był ktoś inny.

- Co pan sugeruje, kapitanie? - krzyknął prokurator, wściekły na samo wspomnienie błędów popełnionych w sprawie Hekajły.

- Nic specjalnego, majorze, chciałem tylko przypomnieć, iż nie wiemy dotychczas, kto wydał Rosji plan dyslokacyjny naszej armii, a żaden z podejrzanych nie tylko się do tego nie przyznaje, ale wręcz nie miał możliwości wydostania tego dokumentu.

- Cóż z tego? W toku śledztwa na pewno się przyznają!

- Wątpię. Powtarzam, że moim zdaniem wina Achta i Więckowskiego jest bardziej niż problematyczna. Radziłbym też skorzystać z moich kontaktów i zdobyć materiał obciążający głównego winnego, który znajduje się w Warszawie. Prokuratura tylko by na tym zyskała, a tak, obawiam się, znów będzie pan o krok od kompromitacji.

- Pan się zapomina, kapitanie! - krzyknął w pasji prokurator Haberditz, zrywając się zza biurka. - Widzę, iż było błędem wyznaczenie pana rzeczoznawcą w tym procesie, a nasza dalsza współpraca staje się obecnie niemożliwa. Żegnam pana!

Kapitan Redl odmeldował się przepisowo, lecz zupełnie nie krył ironicznego uśmieszku wychodząc, zaś major Haberditz, nie posiadając się z wściekłości, natychmiast pojechał ze skargą do pułkownika Hordliczki, szefa Biura Ewidencyjnego.

- To przechodzi już wszelkie granice - krzyknął wchodząc do gabinetu Hordliczki, zapomniawszy nawet z wielkiej alternacji przywitać się. - Żądam, aby pan pułkownik natychmiast odwołał kapitana Redla ze stanowiska rzeczoznawcy w sprawie Hekajły i innych. Dalsza współpraca z nim jest niemożliwa.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że do ostatniej chwili żywił wątpliwości i nadzieje, iż informacje Herza są mylne. Wprawdzie nie zaniedbał niczego i zastawił pułapkę bardzo starannie, lecz ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć... Dlatego był tutaj, chciał zobaczyć wszystko na własne oczy.

Herz teraz stoi przy drugim oknie - pomyślał Batiuszyn - i triumfuje. Tyle się nabiedził, by zniszczyć Kozłowa, i wreszcie ma, czego chciał. Ale ja? I znów ogarnęła go wściekłość na wspomnienie rozmów z tym inteligentnym oficerem sztabowym i wspólnych wypadów z baletniczkami, do których obaj mieli wyraźną słabość. Jak ja się wytłumaczę przed pułkownikiem Gorełowem, że przez tyle czasu trzymałem go niemal pod swoim bokiem? Uch, gadost!

Tymczasem nocny gość siedziby sztabu ostrożnie zamknął za sobą drzwi i przyświecając sobie latarką przesłoniętą niebieskim szkłem, pewnym krokiem podszedł do szaf pancernych, zajmujących jedną ze ścian. W jego ruchach nie było zdenerwowania, był przecież dziś dyżurującym oficerem i do jego obowiązków należało sprawdzanie co jakiś czas wart, a także wszystkiego, co uzna za stosowne dla zabezpieczenia tajnych dokumentów powierzonych jego pieczy. Omiótł latarką całą ścianę i zatrzymał jej światło na małej szafce z lewej strony.

Wciąż jeszcze nie było w jego zachowaniu nic nagannego i Batiuszyn prawie modlił się w duchu, by Kozłow poprzestał na sprawdzaniu zamków i poszedł sobie.

Niestety, tak się nie stało. Kozłow wyjął z kieszeni frencza mały płaski kluczyk i włożył go w zamek szafki. Drzwiczki natychmiast otworzyły się, a oficer wsunął rękę do wnętrza i nacisnął lewą ściankę. Batiuszyn wiedział, iż za moment „schowek H", w którym leżały najtajniejsze dokumenty, stanie otworem i nie czekał dłużej. Nie bacząc na ostrzegawcze psykanie Herza wyskoczył zza portiery z odbezpieczonym pistoletem i krzyknął:

- Ruki w wierch!

Stuknęła o podłogę upuszczona przez Kozłowa latarka i w tej samej chwili pokój zalało światło. To Hertz nie stracił zimnej krwi. Sprawnie obszukał Kozłowa, zabrał mu broń i zabezpieczył „schowek H", zabierając z zamka dorobiony klucz.

Kozłow stał z podniesionymi rękami, nieporuszony, bez kropli krwi na twarzy.

- Czego tu szukałeś, łotrze? - spytał Herz wobec milczenia swego zwierzchnika.

Kozłow nic nie odpowiedział.

- Nie chcesz gadać. Nic nie szkodzi. My dobrze wiemy, jaki to dokument miałeś stąd wykraść. Lepiej powiedz sam, może to polepszy twój los.

Kozłow milczał nadal, milczał też Batiuszyn, ciągle trzymając go na muszce pistoletu. Jeden Herz nie mógł sobie odmówić rozkoszy pogrążenia do reszty znienawidzonego rywala o względy zwierzchnika i piękne córki majora Ostapienki.

- Powinęła się nóżka, co? - szydził. - Pracowało się dla Franza Josefa, pieniążki brało, koryfejkom bransoletki kupowało, a Herz to wszystko już dawno obserwował, obliczał i przysięgał sobie, że wytropi i wykryje żmiję w gnieździe, wroga najmiłościwszego cara.

- Proszę zaraz zatelefonować, by rozpoczęto rewizję w mieszkaniu kapitana Kozłowa - przerwał mu rozkazującym tonem Batiuszyn.

- Tak jest - odparł Herz i rzucił się w stronę aparatu telefonicznego umieszczonego na ścianie.

Batiuszyn opuścił pistolet. Stał twarzą w twarz z Kozłowem i nie mógł się obronić przed współczuciem. Wiedział dobrze, iż ten człowiek właściwie jest już i tak trupem, i że jedynym honorowym wyjściem byłoby danie mu na chwilę do ręki pistoletu, lecz był na służbie, musiał myśleć o sobie, o swej karierze, a takie o obecności Herza.

- Dlaczego pan to zrobił, Stanisławie Wasiljewiczu? - spytał z wyrzutem. - Co pana do tego skłoniło? Robił pan karierę, miał się pan żenić, a teraz co? Sam pan wie. Dlaczego?

Kozłow chwilę patrzał mu w oczy. Nie opuszczał uniesionych rąk.

- Proszę mnie nie pytać, kapitanie - odparł równie cicho. - I tak pan tego nie zrozumie. Chciałbym tylko przed śmiercią dowiedzieć się, kto mnie wydał.

W tej chwili obok nich pojawił się Herz.

- Tego ci teraz nie powiemy, Stasiuniu - zaśmiał się. - Dopiero pod samą szubienicą, jak będę miał dobry humor, usłyszysz to ode mnie. I będziesz miał całą wieczność, aby zastanawiać się, dlaczego robiłeś to, co roiłeś. A Zofię Osipownę wezmę ja!

Batiuszyn już się opanował,

- Proszę wezwać wartę - polecił ostrym głosem. - Dyżur w sztabie przekażemy zastępcy Kozłowa, a jego samego zabieramy do nas. Czy sędzia śledczy powiadomiony?

- Tak jest - odkrzyknął ochoczo Herz i otworzywszy drzwi na roścież, krzyknął donośnie: - Warta!

W kilka dni później u prokuratora Haberditza kazał się zameldować kapitan Redl. Już od progu przywitał się z zachowaniem wszelkich przepisów i nie siadając, mimo zaproszenia, oświadczył:

- Z żalem muszę powiadomić pana majora, iż moje usiłowania zdobycia w Warszawie autentycznego dokumentu mobilizacyjnego, przesłanego tam przez podejrzanego Więckowskiego, zakończyły się niepowodzeniem. Rosyjski oficer sztabowy, pracujący dla nas, został przez Rosjan pochwycony w chwili, gdy już prawie miał ten dokument w ręku.

- To ogromna strata dla nas - zmartwił się Haberditz. - Nic nie uzyskaliśmy, a wywiad stracił swego człowieka w tak ważnym dla nas miejscu. Czyż nie mówiłem stale - nie mógł powstrzymać się od wyrzutu pod adresem kapitana - że zebrany przez nas materiał w zupełności wystarczy, aby skazać podejrzanych, zaś pańskie usiłowania mogą tylko narazić na dodatkowe komplikacje?

- Niestety, miał pan major rację - przyznał Redl.

- Sam pan widzi, do czego prowadzi takie upieranie się przy swoim zdaniu? Ale nie mówmy o tym. Co się stanie z tym biedakiem w Warszawie?

- W dwa dni po pochwyceniu został powieszony z wyroku sądu doraźnego.

- Co?

- Dodatkowo obciążyły to wystawione dla nas rachunki, które znaleziono w jego mieszkaniu podczas przeprowadzania rewizji.

- Ależ to niemożliwe! Oryginały takich rachunków powinny znajdować się u nas, a kopii przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przechowuje!

- A jednak coś takiego znaleziono w jego mieszkaniu - odparł ze złością Redl. - Przez tego durnia będę miał teraz mnóstwo dodatkowych komplikacji.

- On już nie żyje i pracował dla nas!

- Już nie pracuje, a przez swoją głupotę wpadłby wcześniej czy później. Dobrze, że nikogo innego ni wydał.

- A mógłby?

- Nie, gdyż działał sam. Czy mogę się odmeldować, panie majorze?

- Nie zatrzymuję pana!

Wkrótce odbył się proces trzech podejrzanych. Hekajło, Acht i Więckowski otrzymali wyrokiem sądu kary więzienia wahające się od 8 do 12 lat. Więckowski zresztą wkrótce zmarł w więzieniu w Josefstadt.

Prokurator Wilhelm Haberditz, zaszczycony łaską cesarza i względami hrabiego Becka, piął się po szczeblach kariery, by wkrótce zostać naczelnym prokuratorem wojskowym, zaś kapitan Redl, szybko awansowany na majora i faworyzowany przez generała von Giesla, nadal uparcie tropił szpiegów i wrogów starego cesarza.

Jeden kapitan Batiuszyn działał na mniej oświetlonej scenie, ale i dla niego nadeszły dobre czasy. Niepozorna teczka z memoriałem Herza rozrosła się imponująco, a niektóre dokumenty wkładane do niej wraz upływem czasu stanowiły istne „perełki" i były chlubą kapitana.

Posiadł już wiele tajemnic armii austro-węgierskiej. Dobrze wiedział, że okręgi korpusów dzielą się na 112 komend rejonowych, a stan osobowy armii austriackiej wynosi 36.000 oficerów i urzędników wojskowych oraz 414.000 podoficerów i szeregowych. W korpusie oficerskim dominował element niemiecki, co stanowiło 75 proc. ogółu, zaś na 100 żołnierzy było: 25 Niemców, 23 Węgrów, 13 Czechów, 9 Chorwatów i Serbów, 8 Polaków, 8 Ukraińców, 7 Rumunów, 4 Słowaków, 2 Słoweńców i 1 Włoch.

Z lubością przeglądał kapitan cyfrowe zestawienia składu wojsk austro-węgierskich, z których na przykład wynikało, że Austro-Węgry mają 18 korpusów, 41 dywizji piechoty i 6 dywizji kawalerii - razem 852 baony i 353 szwadrony, że dysponują 262 bateriami artylerii polowej i 18 baonami artylerii fortecznej.

Dbał, by dane te uściślać w miarę upływu czasu i postępujących w armii austriackiej zmian. Nie przeoczył sformowania pierwsze jednostki balonowej ani rozpoczęcia budowy sterowców. Interesował się flotą i modernizacją armii.

Czekał na swój czas.

POLOWANIE W PUSZCZY KAMPINOSKIEJ

Podpułkownik Mueller, attache militaire ambasady c. k. monarchii Austro-Węgier w Petersburgu, z westchnieniem ulgi odjął palce od daszka czapki, gdy salonka uwożąca następcę tronu Austro-Węgier, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda opuściła wreszcie dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej w Warszawie. Uroczystość pożegnania jego wysokości była zakończona, lecz nikt nie kwapił się z odejściem, dopóki generał gubernator ze swą świtą i przedstawiciel Austro-Węgier stali na peronie. Orkiestra grała marsza, delegacja mieszczan i biało ubrane dziewczątka, wręczające kwiaty arcyksięciu, trzymały się skromnie z boku.

Wreszcie generał gubernator poruszył się, zagadał coś do adiutantów i zaproponował Muellerowi miejsce w swym powozie. Podpułkownik wymówił się grzecznie, tłumacząc, iż chciałby nieco wypocząć przed wieczornym balem u gubernatora, po czym obaj dostojnicy uścisnęli sobie dłonie i Mueller skierował się ku wyjściu. Towarzyszyli mu dwaj rosyjscy oficerowie. Byli to; pułkownik Cyryl Piotrowicz Laikow i porucznik Jewgienij Pawłowicz Jarczenko. Obu polecił gubernator, by towarzyszyli austriackiemu gościowi i opiekowali się nim podczas krótkiego pobytu w Warszawie.

Mueller był rzeczywiście znużony. Wizyta następcy tronu Austro-Węgier arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, w Petersburgu i jego rozmowy z carem Mikołajem II przysporzyły mu wiele zajęcia. Mimo, iż przy oficjalnych rozmowach cara z arcyksięciem był obecny z urzędu ambasador, to jednak z uwagi na treść rozmów, które dotyczyły spraw militarnych obecność attache wojskowego była nieodzowna. Mueller trwał w ciągłym pogotowiu, wymagano od niego mnóstwa informacji, różnorakich szczegółów, nic więc dziwnego, że towarzysząc arcyksięciu w drodze powrotnej marzył o chwili, w której wreszcie uwolni się od swej zaszczytnej funkcji.

Charakter Franciszka Ferdynanda i jego opozycyjne nastawienie wobec polityki ojca, bądź co bądź władcy Austro-Węgier, stwarzały przy tym urzędnikom c. k. monarchii wiele kłopotów. Często arcyksiążę wydawał polecenia, będące w jawnej sprzeczności z zarządzeniami i instrukcjami, wedle których działali. Powodowało to masę komplikacji i często stwarzało niezręczne sytuacje.

Mueller także stale znajdował się między przysłowiowym „młotem a kowadłem". W Petersburgu działał ściśle według otrzymanych instrukcji, toteż polecenie arcyksięcia, by przestał zbierać informacje o charakterze militarnym, gotów byłby uznać za dobry żart, gdyby nie ranga wypowiadającej je osoby. Stałe zacieśnianie stosunków rosyjsko-francuskich i postępujące, acz powoli, zbliżenie z Anglią powodowały, iż dyplomacja austro-węgierska miała się na baczności, a wpływy Rosji na Bałkanach i groźna sprawa Bośni i Hercegowiny powodowały konieczność nieustannej obserwacji poczynań przyszłego ewentualnego przeciwnika.

Tymczasem arcyksiążę, jakby zapominając o trudnej sytuacji, dyskutował z carem sprawy narodowościowe i problem silnej władzy centralnej, co bardzo było w smak Mikołajowi, po czym rozkazał Muellerowi, aby sprawy wywiadowcze odłożył na razie ad acta.

Mueller, towarzyszący arcyksięciu powracającemu z Petersburga przez Warszawę, w czasie podróży z ciekawością słuchał poglądów polityka rumuńskiego, Aurela Popovici, które Franciszek Ferdynand w zupełności podzielał, i raz jeszcze musiał odpowiedzieć „tak jest” na stanowcze polecenie, by zaprzestał zbierania informacji wywiadowczych.

Teraz był w rozterce. Najchętniej pojechałby z arcyksięciem do Wiednia, by czym prędzej zgłosić się u hrabiego Agenora Gołuchowskiego, ministra spraw zagranicznych i z jego ust otrzymać wyraźne instrukcje, lecz było to niemożliwe.

Pożegnawszy Franciszka Ferdynanda na dworcu postanowił, że przed powrotem do Petersburga rozejrzy się po Warszawie przez dwa, trzy dni.

Zatrzymał się w hotelu Europejskim. Marzył, by czym prędzej pozbyć się swych „aniołów stróżów", lecz Laikow niemal przemocą wszedł za nim do apartamentu, a Jarczenko zadzwonił i kazał przynieść dwie butelki szampana. Obaj zaczęli też gorąco namawiać Muellera, by nazajutrz rano wybrał się z nimi do Puszczy Kampinoskiej na małe polowanie. Laikow opowiadał o rogaczu, którego specjalnie szykują dla Muellera, zaś Jarczenko o córce gajowego i tak natrętnie przekonywali go o atrakcjach tego polowania, że w pułkowniku nagle zbudził się uśpiony chwilowo przez Franciszka Ferdynanda instynkt.

- Jutro wieczorem wracam do Petersburga - powiedział, patrząc prosto w oczy Laikowowi - gdybym jednak miał pewność, że na tym polowaniu ustrzelę coś naprawdę atrakcyjnego, pojechałbym z panami.

- Ręczę, pułkowniku, że zdobycz przejdzie pańskie oczekiwania - odpowiedział bardzo poważnie Cyryl Piotrowicz - ale też i koszty strzału będą wysokie.

Teraz Mueller zrozumiał. Laikow był pracownikiem Sztabu Generalnego i znanym hazardzistą. Jeżeli tak bardzo nalegał, musiał mieć wysoki dług honorowy i jakieś bardzo atrakcyjne dokumenty do sprzedania.

- Zgoda - odparł poważnie. - Rozumiem doskonale, że strzały kosztują. Musimy tylko uzgodnić szczegóły.

Laikow nieznacznie odetchnął, zaś Jarczenko, zerwał się i oświadczając, że musi wszystko przygotować na jutro rano, pożegnał się i wyszedł.

Mueller z Laikowem pozostali sami.

- No, więc? - zapytał austriacki attache militaire.

- Cały plan ofensywy przeciwko Austro-Węgrom i Niemcom na wypadek wybuchu wojny. Kopie autentyczne.

- Ile?

- Muszę mieć pieniądze na jutro wieczór.

- Zgoda. Zaraz to załatwię. Ile?

Suma była rzeczywiście wysoka, ale i oferowany „towar" był jej wart. Mueller obejrzawszy dwie „próbki” zorientował się, iż ma przed sobą dokumenty niezwykłej wagi. Szybko doszli do porozumienia.

Jeszcze przed wieczornym balem u gubernatora Mueller wraz ze swym sekretarzem Johannesem Hopferem przygotowali czeki na okaziciela dla Laikowa, które mógłby już jutro zrealizować u pewnego żydowskiego bankiera, zaś Hopfer przygotował się do wyjazdu do Wiednia, jako kurier dyplomatyczny.

Wszystko poszło niespodziewanie gładko. Z Puszczy Kampinoskiej pułkownik Mueller przywiózł pięknego rogacza i tak był tym ucieszony, że przedłużył swój pobyt w Warszawie o kilka dni, odwiedzając w towarzystwie rosyjskich oficerów sztabowych teatry i modne salony.

Johannes Hopfer natychmiast po polowaniu wyjechał do Wiednia, rzekomo w ślad za księciem, zaś kapitan Batiuszyn jeszcze tego samego wieczora, dowiedział się od Herza, iż pułkownik Sztabu Generalnego Cyryl Piotrowicz Laikow niemal w ostatnie chwili zapłacił kniaziowi Dumbaridze dług honorowy - wysoką sumę w złocie. Że Laikow grał wysoko w bacarata i ruletkę, nie było dla Batiuszyna nowością, lecz zastanowiło go, skąd tak nagle wziął pieniądze. Polecił Herzowi, by sprawdził to w... Wiedniu.

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Rosyjski plan ofensywy powrócił do Warszawy wraz z nazwiskiem tego, kto go wydał. Batiuszyn odbył dwie krótkie rozmowy ze swymi zwierzchnikami, po czym w towarzystwie dwóch majorów ze sztabu udał się do mieszkania Laikowa.

Gdy Mueller powrócił do Petersburga, spotkała go na dworcu niespodziewana przykrość. Na peronie natknął się na kilku swych bliskich znajomych, którzy właśnie kogoś odprowadzali. Mueller, za którym bagażowy niósł pled, walizę i piękne jelenie rogi, zwrócił się do nich z powitaniem, lecz nagle wszyscy ostentacyjnie pokazali mu plecy, zaś pułkownik Gołubienko splunął i głośno rzekł w przestrzeń:

- Judasz!

Mueller zmartwiał. Z ledwością dowlókł się do dorożki i kazał natychmiast jechać do ambasady. Na jego widok powstało przykre zamieszanie. Nikt go nie przywitał odsuwano się od niego jak od trędowatego. Chciał rozmawiać z ambasadorem. Ten przyjął go natychmiast.

- Stracił pan twarz, pułkowniku Mueller - powiedział, ledwie ten stanął w progu. - Nie dość, że postąpił pan samowolnie i wbrew wyraźnym poleceniom, nie dość, że przesłał pan do Wiednia bezwartościowe gryzmoły, jeszcze zdradził pan władzom rosyjskim pułkownika Laikowa. Cyryl Piotrowicz popełnił samobójstwo, a pan nie jest godzien, by mu uczciwy człowiek podał rękę. Został pan odwołany ze stanowiska Proszę się spakować i wieczornym pociągiem udać się do Wiednia. Żegnam.

Mueller czuł, jak uginają się pod nim nogi. To, co go spotkało wydawało mu się koszmarnym snem, wprost zaprzeczało zdrowym zmysłom. Plany były całkowicie autentyczne - dałby za to głowę, gdyż jego wieloletnie doświadczenie wykluczało jakąkolwiek pomyłkę. Hopfer nie mógł ich w czasie podróży wymienić, pracowali razem od lat i niejedną już taką operację razem przeprowadzili. Co więcej, cała sprawa została w Warszawie załatwiona bardzo dyskretnie i na Laikowa nie mógł paść cień podejrzenia nawet o niedozwolone kontakty z austriackim attache militaire, gdyż został osobiście wyznaczony do dotrzymania mu towarzystwa przez generała gubernatora.

Jakim cudem władze rosyjskie mogły tak szybko wykryć zdradę? Chyba sam diabeł się w to wmieszał! Osłupiały Mueller wciąż patrzył na ambasadora. Nie mógł pojąć, dlaczego właśnie jego obciążono odpowiedzialnością za śmierć Laikowa. Czul się zupełnie niewinny, a przecież z jakiegoś niepojętego dlań powodu nagle przestał być człowiekiem honoru, wypadł poza nawias korpusu oficerskiego i towarzystwa, stał się wyrzutkiem jako ten, który wydal swego własnego człowieka.

W tym świecie pozorów, w jakim żył, pewnych spraw i pewnych sytuacji nikt nie wybaczał. Wiadomo było, że jako attache wojskowy oprócz swych oficjalnych obowiązków, spełniał także bardziej delikatne misje, lecz niepisany kodeks wymagał, by czynił to w pewien specjalny sposób. I nagle on, pułkownik Mueller, znalazł się w sytuacji, której sam nikomu nie wybaczyłby...

Długie milczenie przerwał ambasador.

- Pożegnałem już pana - powiedział. - Czy nie rozumie pan, iż trudno jest patrzeć na takiego jak pan człowieka? Może mam zadzwonić na lokaja, aby wskazał panu wyjście?

NA SOPKACH MANDŻURII

Tak mijały dni, miesiące, lata. Awanturnicza polityka grupy Bezobrazowa (Klika dworska, pchająca cara Mikołaja II ku wojnie z Japonią.) i związanego z nią carskiego namiestnika dla Dalekiego Wschodu, admirała Michała Aleksiejewa, pchała Rosję ku wojnie. Starcie imperialistycznych interesów caratu i Japonii doprowadziło do zerwania w dniu 6 lutego 1904 roku stosunków dyplomatycznych miedzy obu państwami, a następnie do wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej, zapoczątkowanej w nocy z 8 na 9 lutego zdradzieckim napadem floty japońskiej na okręty rosyjskie, zakotwiczone w Port Arturze - bez oficjalnego wypowiedzenia wojny.

W chwili podjęcia działań wojennych przeciwko Rosji Japonia nie była osamotniona. Miała za sobą nie tylko moralne, lecz i finansowe wsparcie Anglii i Stanów Zjednoczonych, zamierzających tę wojnę o podział stref wpływów na Dalekim Wschodzie, wykorzystać we własnym interesie. Francja, związana sojuszem z carską Rosją udzielała jej co prawda pomocy finansowej, ale w istniejącej sytuacji nie odważyła się jednak przyjść z otwartą pomocą militarną.

Niemcy zobowiązały się do zachowania neutralności, a Austro-Węgry, po spotkaniu Mikołaja II z Franciszkiem Józefem w zamku myśliwskim w Murzste jesienią 1903 roku, do powstrzymania się od jakichkolwiek wrogich Rosji kroków na Bałkanach,

Przed wybuchem wojny w Petersburgu w istocie lekceważono japońskiego przeciwnika. Stare hasło „szapkami zakidajem" wciąż przesłaniało carskiemu dowództwu niedostatki własnej armii. Mimo że w innych państwach szkolono wojska w sposób nowoczesny, wykorzystując zdobycze techniki i nowe założenia taktyczne, w carskiej armii bez zmian panowała nieludzka dyscyplina, ogłupiająca musztra i gigantyczne niekiedy nadużycia.

Ta krótkowzroczność spowodowała, iż wzmożonej politycznej ekspansji rosyjskiej w Mandżurii nie towarzyszyły odpowiednie kroki militarne w postaci koncentracji wojsk, czy rozbudowy umocnień Port Artura. Z chwilą wybuchu wojny jedyna linia kolejowa łącząca centrum Rosji z Dalekim Wschodem nie mogła w żaden sposób zapewnić wymaganego tempa przerzucania wojsk na linię frontu. Wiele pozostawiało również do życzenia dowództwo rosyjskie na Dalekim Wschodzie, spoczywające w rękach admirała Michała Aleksiejewa (naczelny wódz wszystkich sił zbrojnych Rosji w dalekowschodnim teatrze działań wojennych), generała Aleksego Kuropatkina (dowódca armii lądowej) i generała Anatola Stoessela (dowódca twierdzy Port Artur).

Wojna od samego początku przybrała dla Rosji niepomyślny przebieg. Desanty japońskie szybko opanowały najważniejsze punkty strategiczne w Korei, rozpoczynając stąd marsz na północ w kierunku granic Mandżurii. Po rozgromieniu wojsk rosyjskich nad graniczną rzeką Yalu, Japończycy wkroczyli do Mandżurii, blokując wkrótce Port Artur od strony lądu. Potem przyszły dalsze klęski. Wojska Kuropatkina zostały pobite pod Liaojangiem, na południowy zachód od Mukdenu i nad rzeką Sza-ho. 20 grudnia 1904 roku (2.1.1905 roku) padł, poddany przez Stoessela, mimo możliwości dalszej obrony Port Artur. Rozgromione zostały również dwie wielkie eskadry rosyjskiej floty wojennej w rejonie Port Artura, a następnie w rejonie Wysp Cuszimskich. Klęski na lądzie i cuszimska zagłada floty nie pozostawiły caratowi innego wyjścia, jak podjęcie rozmów z Japonią, zakończonych w dniu 23 sierpnia 1905 roku (5.IX.1905 r.) zawarciem pokoju w Portsmouth (USA). Rosja została zmuszona zrzec się na rzecz Japonii praw do południowego Sachalinu, praw do dzierżawy półwyspu Lisotung i Port Artura, opuścić Mandżurię oraz uznać Koreę za strefę wpływów Japonii.

Ta wojna i polityczna klęska do głębi wstrząsnęły Rosją, obnażając jej ustrojowe słabości. Wtedy zrodziło się określenie: „kolos na glinianych nogach"". Ale nie tylko przegrana wojna z Japonią stała się przysłowiowym „początkiem końca" caratu. O wiele większy, wpływ na ogólną sytuację imperium Romanowych wywarła potężna fala rewolucyjna, która przewaliła się przez carską Rosję, poczynając od ziem polskich na zachodzie, aż po jej dalekowschodnie włości. Masakra pokojowej demonstracji ludności Petersburga w dniu 9 (22) stycznia 1905 roku, która przeszła do historii pod nazwą „krwawej niedzieli", stała się owym przysłowiowym „kamieniem", który zapoczątkował lawinę wydarzeń rewolucyjnych. Na ulicach wielu miast: Petersburga, Moskwy, Warszawy, Łodzi. Odessy i innych wyrosły barykady, doszło do zaciętych starć zbrojnych między siłami rządowymi a grupami robotników kierowanymi przez partię bolszewicką.

Przegrana z Japonią doprowadziła latem 1905 roku do dalszego zaostrzenia sytuacji wewnętrznej Rosji. Strajki polityczne, wybuchające w różnych ośrodkach przemysłowych imperium rosyjskiego, przekształciły się jesienią tegoż roku w strajk powszechny. Władze carskie, zaskoczone tak powszechną i potężną falą ruchu rewolucyjnego, zaczęły przechodzić od polityki brutalnych represji do pozornych ustępstw, uzupełniali od czasu do czasu organizowanymi pogromami ludności żydowskiej, które w myśl intencji caratu miały odwrócić uwagę mas od walki rewolucyjnej.

Mobilizacja sił i spadek fali rewolucyjnej pozwoliły caratowi na opanowanie sytuacji. Na generalną konfrontację było bowiem jeszcze za wcześnie. Dekret Mikołaja II o rozwiązaniu Dumy z 3 (16) czerwca 1807 r. oznaczał koniec rewolucji.

Carat pozornie odniósł wówczas zwycięstwo. Było to jednak zwycięstwo pyrrusowe, zwycięstwo brzemienne nadciągającą nieuchronnie klęskę ostateczną. Znaczenie wydarzeń rewolucji lat 1905-1907 polegało bowiem na tym, iż nigdy jeszcze przedtem reżim carski nie znalazł się w tak trudnych i ciężkich dla siebie walkach. Rewolucja wstrząsnęła do głębi podstawami carskiego samodzierżawia, dokonując pierwszego poważnego wyłomu w absolutystycznym ustroju państwa i stając się jednocześnie niezwykle cennym źródłem doświadczeń politycznych, taktycznych i strategicznych dla klasy robotniczej i kierującej jej walką partii bolszewickiej. Ponadto po raz pierwszy w historii Rosji klasa robotnicza uświadomiła sobie własną siłę.

ZADANIA ROKU 1909

Po klęsce na Dalekim Wschodnie Rosja zmieniła gwałtownie orientację polityczną, w centrum swego zainteresowania stawiając Bałkany. Ta zmiana orientacji zbiegła się w czasie z całym szeregiem innych, niemniej ważkich, wydarzeń międzynarodowych, których dalszy bieg poprowadzić miał świat ku wielkiej wojnie powszechnej. Anglia, zaniepokojona wzrostem wpływów niemieckich w dziedzinie gospodarczej, na morzu i w koloniach, także zmieniła orientację swej polityki. W 1907 roku dochodzi do zbliżenia anglo-rosyjskiego, uwieńczonego wkrótce zawarciem sojuszu. Układ ten, obok istniejącego już sojuszu anglo-francuskiego i francusko-rosyjskiego, stał się podstawą Wielkiej Ententy, czyli tzw. Trójporozumienia, wymierzonego swym ostrzem przeciwko Niemcom i ich sojusznikowi - Austro-Węgrom.

Polaryzacja obu przeciwstawnych sobie bloków państw imperialistycznych przyśpieszyła rozwój wydarzeń. W 1908 roku Austro-Węgry ogłosiły aneksję Bośni i Hercegowiny. W 1911 roku Włochy wypowiedziały wojnę Turcji. W latach 1912 i 1913 toczyły się dwie wojny bałkańskie. Świat zbliżał się krok za krokiem do wybuchu I wojny światowej. Zwykły obywatel po obu stronach światowej barykady nie zdawał sobie być może jeszcze sprawy z nadciągającej nieuchronnie katastrofy. Politycy i wojskowi Anglii, Francji, Rosji, Niemiec i Austro-Węgier nie mieli już jednak od roku 1908 jakichkolwiek złudzeń co do nieuchronności wielkiego konfliktu światowego. W sztabach generalnych państw obu bloków wrzały gorączkowe przygotowania nad tworzeniem coraz to nowych, bardziej skutecznych i przemyślanych wariantów działań wojennych, a siatki wywiadowcze wzmogły swą działalność. Nadszedł czas, kiedy mógł zacząć procentować sukces kapitana Batiuszyna z 1903 roku. Każdy zdolny agent we wrogim obozie zaczynał się teraz liczyć, a agent we wrogim wywiadzie był niemal dosłownie na wagę złota.

Czas przed burzą wypełnił zacięty pojedynek wywiadowców. W szranki stanęły zarówno cale siatki szpiegowskie, jak też agenci-wirtuozi swojego rzemiosła. O powodzeniu czy też klęsce decydowały ostatecznie obok przysłowiowego łutu szczęścia takie czynniki jak: organizacja, przebiegłość, spryt, talent, inteligencja, wysokość dysponowanych środków finansowych i wiele, wiele innych.

Dla ludzi typu majora Batiuszyna, Herza, pułkownika Bazarowa i innych czołowych postaci wywiadu rosyjskiego nastąpił czas wytężonej pracy i spełnionych marzeń i nadziei. Zadaniem kierowanej przez nich służby wywiadowczej było z jednej strony werbowanie agentów na terenie przeciwnika, uzyskiwanie od nich potrzebnych informacji oraz ich analizowanie i gromadzenie informacji pochodzących z tysiąca różnych źródeł w celu wyciągania bardziej ogólnych wniosków, z drugiej zaś prowadzenie działalności, którą można by nazwać „myślową” częścią wojny, polegającą na odkrywaniu tego wszystkiego, co przeciwnik projektował i zamierzał wykonać w przyszłości.

Gwałtowne pogorszenie stosunków miedzy Austro-Węgrami, a Rosją spowodowane aneksją Bośni i Hercegowiny, która przyjęta została w Petersburgu jako przekreślenie rosyjskich planów zjednoczenia wszystkich Słowian bałkańskich u boku carskiej Rosji przeciw Turcji, postawiło nowe zadania przed rosyjską służbą wywiadowczą. Wojna wisiała na włosku. Lada dzień można było spodziewać się wybuchu otwartego konfliktu zbrojnego.

Rosyjski Sztab Generalny zaczął opracowywać plany koncentracji wojsk i prowadzenia działań ofensywnych wymierzonych przeciw Austro-Węgrom i Niemcom. Rzecz jasna, iż w tej sytuacji zadaniem numer jeden wywiadu rosyjskiego stała się sprawa zdobycia maksimum wiadomości na temat planów wojennych Wiednia oraz jego potencjału militarnego, a zwłaszcza głównych systemów obronnych.

W grudniu 1900 roku w Petersburgu, w gabinecie szefa Sztabu Generalnego armii rosyjskiej generała Palicyna zjawił się w towarzystwie gubernatora Królestwa Polskiego generała Georgija Skałłona wezwany tu prosto z Warszawy, szef wywiadu wojskowego pułkownik Paweł Sazanow.

Generał Palicyn bez wstępów oświadczył swym gościom, że poprosił ich nie na okolicznościową wymianę poglądów, lecz w celu postawienia konkretnych zadań, w których pomyślnej i szybkiej realizacji zainteresowane jest naczelne dowództwo armii rosyjskiej. Oczywiście zadania te miały być różne dla Skałłona i dla Sazanowa, tak jak różny był zakres ich kompetencji służbowych. Elementem wspólnym był jednakże ogólny wariant przygotowywanych działań, wymierzony swym ostrzem głównie przeciwko Austro-Węgrom. Zgodnie z podstawowymi założeniami tego wariantu gros sił rosyjskich miano skoncentrować w guberniach: lubelskiej i kieleckiej. Dlatego też generał Skałłon otrzymał zadanie przygotowania kwater, zapasów żywności, odpowiednich środków bezpieczeństwa, czyli innymi słowy zorganizowania całego skomplikowanego zaplecza wielkiej armii.

Zadaniem pułkownika Sazanowa miało być odpowiadające tym przygotowaniom rozpracowanie zaplecza przeciwnika, rozszyfrowanie jego planów militarnych, a zwłaszcza koncentracji i dyslokacji wojsk, zebranie materiałów odnoszących się do pracy austro-węgierskiego wywiadu i kontrwywiadu w celu sparaliżowania jego działalności oraz skompletowanie danych o stanie umocnień obronnych przeciwnika, przegradzających główne drogi zaplanowanego natarcia wojsk rosyjskich.

Fakt, że główne natarcie armii rosyjskiej pójść miało na Bałkany poprzez Węgry, forsując trudną do przebycia naturalną barierę Karpat, zakładał z góry konieczność odpowiednio szczegółowego spenetrowania rejonu twierdzy Przemyśl. Samo miasto i wzniesiona tu przez Austriaków twierdza miały kolosalne znaczenie strategiczne, stanowiły bowiem naturalną bramę, ryglującą najdogodniejszą drogę natarcia na Węgry. Tu zbiegały się i krzyżowały główne drogi i szlaki komunikacyjne, nie wyłączając linii kolejowych, tu rozmieścił przeciwnik odpowiednio zasobne pomieszczenia w celu przechowania i magazynowania wielkich zapasów żywności, amunicji i sprzętu wojennego, tu też wzniesiono w przeciągu wielu lat, poczynając od 1819 r., silny system umocnień obronnych, traktowanych przez Wiedeń jako swoisty rygiel blokujący „bramę przemyską", panowanie nad którą było najlepszą gwarancją niedopuszczenia wojsk carskich na Węgry.

W tej sytuacji generał Palicyn nie ukrywał, iż przede wszystkim oczekuje od Sazanowa i jego ludzi dokładnych informacji o liczbie fortów i innych umocnień obronnych Przemyśla, ich rozmieszczeniu, uzbrojeniu i stanie załóg.

- Zdaję sobie dobrze sprawę, pułkowniku - mówił generał Pacylin, zwracając się do Sazanowa - że powierzone panu zadanie nie jest ani proste, ani łatwe do wykonania. Wierzę jednak, iż wypełni je pan, i to w określonym przez nas terminie. Znaczna część potrzebnych nam materiałów znajduje się już - dzięki skutecznej działalności pańskich ludzi, a zwłaszcza siatki majora Batiuszyna, któremu może pan przekazać nasze podziękowanie i obietnicę szybkiego awansu - w naszych rękach. Jestem przekonany, że dzięki tym samym kanałom już w krotce będziemy mogli dysponować szczegółowym planem twierdzy Przemyśl.

- Niewątpliwie, panie generale - odparł z naciskiem Sazanow w odpowiedzi na pytający wzrok Palicyna. - Dzięki naszym kontaktom, a zwłaszcza współpracy pewnej wysoko postawionej osobistości w sferach wojskowych naszego wroga, możemy uzyskać niemal wszystko, co jest nam potrzebne. „Opernball 13” ma wprawdzie wielkie wymagania i kosztuje nas bardzo dużo, ale dzięki niemu mamy dostęp do najlepiej strzeżonych tajemnic Wiednia.

- Właśnie, właśnie, pułkowniku - przerwał generał - już coś o tym słyszałem „Opernball 13" to niezwykle cenny nabytek i należy zrobić wszystko, by pracował dla nas jak najdłużej. Proszę pamiętać, że należy go w miarę możliwości oszczędzać, używać do zadań szczególnej wagi i chronić przed możliwością zdemaskowania. Sądzę jednak, że niezależnie od tego należy pomyśleć o uzyskaniu przez niego materiałów dotyczących przygotowań militarnych Wiednia wobec sprzymierzonej z nami Serbii. To zainteresuje również, jak przypuszczam, także i naszych francuskich sprzymierzeńców. Nie zwalnia to jednak pana z obowiązku zachowania szczególnej ostrożności w kontaktach z nim.

- Doskonale to rozumiem, generale - odparł Sazanow. - Może pan być pewien, iż ja i moi ludzie zrobimy co tylko będzie możliwe, aby nie narazić na szwank bezpieczeństwa naszego najcenniejszego agenta.

Mijały godziny. W gabinecie generała Palicyna było coraz mroczniej, gdyż mimo lekko uchylonego okna zasnuwał go wciąż dym cygar gości i fajki gospodarza, w pewnej chwili Sazanow, widząc, że rozmowa schodzić zaczyna powoli na tory związane bardziej z zakresem działalności generała Skałłona, pożegnał się i opuścił gabinet szefa sztabu.

Chciał odpocząć i przygotować się do jutrzejszej rozmowy w cztery oczy z generałem Palicynem. Nieobecny „Opernball 13" przekazał bowiem majorowi Batiuszynowi nowe, niezwykle ważne dane dotyczące składu armii i marynarki wojennej Austro-Węgier.

Wynikało z nich, iż obecnie monarchia ma już 16 korpusów, 49 dywizji piechoty (33 związkowe, 8 Landwehry i 8 Honwedu), 11 dywizji kawalerii (9 związkowych i 2 Honwedu) oraz 3 brygady Landwehry, co razem stanowiło 852 baony i 354 szwadrony. Wprawdzie uzbrojenie tej masy było wciąż jeszcze przestarzałe - tylko 1/3 piechoty dysponowała nowoczesnymi karabinami - lecz, co należało wziąć pod uwagę, podjęto już kroki w celu nadrobienia tych zaległości.

Również program zbrojeń morskich dawał wiele do myślenia. Według meldunków „Opernballa 13" należało liczyć się z możliwością, że za kilka lat, gdzieś w 1913-14 roku. Austro-Węgry będą miały 15 okrętów liniowych, 3 krążowniki pancerne, 11 krążowników, 66 kontrtorpedowców, 78 torpedowców i 6 okrętów podwodnych. Plan zakładał również rozbudowywanie składu bojowego marynarki do 1974 oficerów i 33.307 podoficerów i marynarzy. Zamierzano uformować 2 eskadry liniowe, 1 flotyllę krążowników i zorganizować obronę wybrzeża.

Opernball 13" sygnalizował także budowę sterowców i samolotów i obiecywał zdać sprawę z zakresu działania podczas najbliższych manewrów.

Pułkownik Sazanow miał więc o czym rozmawiać z szefem sztabu. W dwa dni później, już w przedziale 1 klasy pociągu pospiesznego do Warszawy, przypomni sobie szczegóły rozmowy z generałem Palicynem, rozmowy, która miała pociągnąć za sobą niezwykle poważne następstwa.

Tymczasem mijały dni, tygodnie i miesiące. Do wybuchu wojny tym razem jeszcze nie doszło. Napięcie zaczęło powoli opadać, choć do całkowitego odprężenia miało nie dojść już nigdy. Carat ostatecznie nie zdecydował się zbrojnie reagować na aneksję Bośni i Hercegowiny, gdyż straty, jakie poniosła Rosja w wojnie z Japonią, wciąż nie pozwalały na odtworzenie poprzedniej siły armii, zaś lekcja rewolucji 1905-1907 r. wskazywała, że w razie jakiegoś poważniejszego konfliktu międzynarodowego nie ma co liczyć na spokój wewnątrz państwa. Tak wiec w oficjalnych stosunkach miedzy Rosją a Austro-Węgrami zapanował na razie spokój, podminowany obustronnymi przygotowaniami.

Inaczej jednak działo się na odcinku działalności pułkownika Sazanowa. Tu trwała już zacięta walka.

SPOTKANIE NA GRINTZINGU

Wiosna 1910 r. w Wiedniu była ciepła i słoneczna. Ulice tętniły gwarem i ruchem. Uliczne kwiaciarki zachwalały swój pachnący towar, drzewa cieszyły oko świeżą zielenią. Eleganckie damy w lekkich odkrytych powozikach, prezentowały pierwsze wiosenne kreacje i najmodniejsze kapelusze pełne kwiatów i koronek. Co śmielsze ukazywały się w odkrytych automobilach, by owinąwszy głowy powiewnymi woalami poddać się „zawrotnemu" pędowi.

Przed kawiarniami otwarte już „ogródki", gdzie wśród kwiatów, pod pasiastymi markizami, wytworne pary pociągały przez słomki orszadę i mazagran.

W małej kawiarni „Chez Gustaw" na Grintzingu także niemal wszyscy goście wylegli do „ogródka". Jakieś podochocone towarzystwo, siedzące przy stoliku zastawionym butelkami wina, rozgłośnie wyśpiewywało „Wiener Blut", co tak rozbawiło pozostałych że już po chwili wszystkie stoliki rozbrzmiewały tą melodią.

Nawet kelner Maks, opasany białym fartuchem, krążył wśród stolików w takt walca, zaś pulchna frau Elize, królująca za ogromną kasą, kołysała się rozmarzona.

Jedynie dwaj panowie siedzący w głębi lokalu pod oknem, nie dali się ogarnąć ogólnemu nastrojowi. Siedzieli nad na pół opróżnioną butelką reńskiego, bez reszty zatopieni w ważnej zapewne rozmowie. Jednym z nich był mężczyzna ubrany w mundur cesarsko-królewskiej armii austro-węgierskiej drugim zaś wytworny pan w cywilnym garniturze, o siwych skroniach i dystyngowanym wyglądzie. Zapewne nikomu nie przyszłoby na myśl, że ów elegancki pan to nie kto inny, jak pułkownik Paweł Sazanow, ten sam, który zaledwie kilka miesięcy temu wysłuchiwał w Petersburgu szefa Sztabu Generalnego armii rosyjskiej poleceń generała Palicyna. Drugim był kapitan Wolf, od wielu już lat współpracujący z siatką wywiadowczą Batiuszyna. Kapitan był zdziwiony, gdy otrzymawszy telefonicznie polecenie przybycia do kawiarni „Chez Gustaw" zastał tam samego Sazanowa. Domyślił się, że tylko sprawa wyjątkowej wagi mogła sprawić, że pułkownik osobiście przybył do Wiednia i zechciał spotkać się z nim bezpośrednio, zastrzegając sobie zresztą absolutną dyskrecję wobec innych członków siatki.

Sazanow nie wdawał się w żadne wyjaśnienia.

- Nie muszę podkreślać, kapitanie - powiedział na wstępie - jak jesteśmy panu wdzięczni za dotychczasowe usługi i sądzę, iż nie ma pan powodów do skarg. Ze swej strony w pełni doceniamy, że właśnie dzięki panu mogliśmy stworzyć tak bezbłędnie dotąd funkcjonujące kanały przekazywania interesujących nas informacji. Pan wreszcie pomógł Borysowi Iwanowiczowi zwerbować do pracy dla nas „Opernballa 13". Dlatego też i tym razem zwracamy się do pana z prośbą o pomoc w niezwykle ważnej sprawie. Krótko mówiąc: musimy mieć, i to szybko, dokładne plany twierdzy Przemyśl oraz plan dyslokacji wojsk austro-węgierskich na granicy naszego imperium.

Wolf drgnął i spojrzał na Sazanowa szeroko otwartymi oczami.

- Szybko, powiedział pan. Takie informacje?

- Zdaję sobie dobrze sprawę - wpadł mu w słowo pułkownik - iż jest to niezwykle trudne, ale też byle czym nie zawracalibyśmy panu głowy. Nie muszę dodawać, że niczego nie żądamy za darmo. Otrzyma pan wysokie honorarium, na poczet którego mogę wypłacić panu natychmiast odpowiednią zaliczkę.

- Cieszę się że tak wysoko ocenia pan moją pracę - przerwał Sazanowowi Wolf. - Przyzna pan jednak sam, iż tym razem żąda pan bardzo wiele i to powyżej moich możliwości. Oczywiście - zastrzegł się natychmiast - plan twierdzy w Przemyślu obiecuję panu załatwić. Mam tam przyjaciół, którzy za odpowiednio dużym wynagrodzeniem mogą, jak sadzę, podjąć się wykonania tego rodzaju zadania. Jeżeli jednak idzie o plan dyslokacji wojsk, to już całkiem inna sprawa. Odpowiednie materiały znajdują się w safesach Ministerstwa Wojny, a ja nie mam tam dostępu. W tej sprawie mógłbym tylko pośredniczyć.

- „Opernball 13" - podsunął Sazanow.

- Właśnie. Jedynym człowiekiem, który może tam dotrzeć, jest tylko i wyłącznie „Opernball 13" i tylko on. Jeżeli zechce, może wykonać to zadanie. Ja mogę podjąć się przekazania „Opernballowi 13" pańskiego żądania, ale bez żadnej gwarancji na wynik. Muszę jednak wiedzieć, ile oferujecie za tak trudne i niebezpieczne przedsięwzięcie.

- Cena nie gra roli - rzucił niecierpliwie Sazanow. - No, powiedzmy, sto tysięcy koron. Wystarczy?

- Sądzę, że tak. Ale o tym niech zadecyduje „Opernball 13".

- A więc dobrze. Uważam rzecz w zasadzie za załatwioną - rzekł Sazanow. Sprawę Przemyśla powierzam panu, choć, jak mi wiadomo skądinąd, i tutaj także ucieknie się pan do pomocy swego magicznego przyjaciela. Ale nie bądźmy drobiazgowi. - Podniósł dłoń w odpowiedzi na obronny gest Wolfa. - Powtarzam, że szczegóły mnie nie interesują. Chcę mieć plany twierdzy, a pan zobowiązał się mi je dostarczyć. Natomiast jeżeli idzie o tę drugą sprawę, to choć początkowo zamierzałem już dziś opuścić Wiedeń, po rozmowie z panem dochodzę do wniosku, iż będę musiał powstrzymać się z powrotem przynajmniej jeden dzień. Jak pan sadzi, kapitanie?

- Chyba nie będzie innej rady - odparł Wolf. - Wprawdzie pański pobyt tutaj w ogóle nie jest najkorzystniejszy, jako że w razie rozpoznania pana przez któregoś z agentów kontrwywiadu poważne niebezpieczeństwo grozi nie tylko panu, lecz również i nam, jednakże aż nadto często nie mając wyjść dobrych wybieramy te „najlepsze" ze złych. Przedłużenie zaś pańskiego pobytu w Wiedniu, przynajmniej o kilka godzin, wydaje mi się nie tylko słuszne, ale wręcz konieczne, ze względu na wagę zadania. Obawiam się, że moja rozmowa z „Opernballem 13" nie wystarczy, by skłonić go do podjęcia aż tak wielkiego ryzyka. W końcu to nie ja jestem szefem, nie ja wydaję rozkazy, nie ja płacę i nie ja wymagam. Są rzeczy proste i oczywiste, które można załatwić normalną drogą, wykorzystując zwykły system kontaktów. Tu jednak jest inaczej. Mam nadzieję, że dobrze mnie pan rozumie, pułkowniku? Ja od niczego się nie wykręcam i niczego nie odmawiam, jednak moim obowiązkiem, jak sądzę, jest uprzedzić pana, iż pańska osobista rozmowa z „Opernballem 13" może okazać się w tym przypadku nieodzowna. Nie byłoby natomiast wskazane pod żadnym względem, aby pańskie wizyty w Wiedniu stały się zbyt częste.

- Zgoda - przerwał Sazanow. - Zgadzam się z panem w stu procentach. Zostaję. Po wysłuchaniu pańskich uwag doszedłem do wniosku, iż moje osobiste spotkanie z „Opernballem 13" jest nie tylko możliwe, lecz wręcz konieczne. W tej sytuacji proszę pana o umówienie nas jeszcze dziś wieczorem. Mamy teraz - Sazanow spojrzał na zegarek - godzinę jedenastą piętnaście. No, powiedzmy, spotkamy się o godzinie dwudziestej drugiej. Tylko gdzie?

- Godzina dwudziesta druga - przerwał Wolf. - Myślę, iż starczy mi czasu na skontaktowanie się z „Opernballem 13". Tylko rzeczywiście, gdzie? To miejsce jest dobre i wieczorem będzie tu pełno studentów i różnych wesołych damulek, znajdą się i oficerowie po cywilnemu, ale nie możemy dwa razy tego samego dnia spotykać się w tym samym lokalu. Wie pan, pułkowniku, zaproponowałbym coś nieoczekiwanego. Sądzę, iż będziemy mogli spokojnie porozmawiać w restauracji „Kaiserhof". Są tam małe zaciszne gabinety, w których nikt nie będzie mógł nam przeszkodzić. Poza tym nikomu nawet w najśmielszym śnie nie przyjdzie do głowy, że pan mógłby się tam zjawić.

Sazanow chwilę się namyślał. Podniósł kieliszek i przyglądał się winu pod światło. Potem, jakby podjąwszy decyzję, uśmiechnął się i odpowiedział:

- Dobrze. Miałem przyjemność pić tam doskonałą kawę w czasie mego ostatniego pobytu w waszej stolicy. Więc w „Kaiserhofie" o godzinie dwudziestej drugiej. Teraz jeszcze sposób spotkania się. O godzinie dwudziestej pierwszej zadzwonię do pana do domu, a pan poda mi numer gabinetu.

- Oczywiście. Będę czekał na telefon.

- Więc do zobaczenia. Pan wyjdzie pierwszy, a ja sobie jeszcze tu posiedzę. Bardzo przyjemny lokalik, ten „Chez Gustaw". Au revoir.

Frau Elize ujrzawszy, że jeden z panów przy stoliku pod oknem żegna się i odchodzi, skinęła na Mitzi. Ta poprawiła kokardę w blond lokach i z kokieteryjnym uśmiechem podążyła w tamtą stronę. Szkoda byłoby, gdyby ten dystyngowany pan zapłacił tylko tak nieznaczny rachunek. Mitzi zaś była specjalistką od tego rodzaju gości. I tym razem doświadczona frau Elize nie omyliła się. Już po chwili spod okna dobiegło głośne: „Ober" a dziewczyna lekko zachrypniętym głosem zanuciła „Wiener Blut".

„OPERNBALL 13" PRZYJMUJE ZADANIE

W restauracji „Kaiserhof" orkiestra grała walca. Wyfraczeni kelnerzy przesuwali się bezszelestnie przyjmując zamówienia, małe wózki z owocami i szampanem w lodzie, pchane przez pikolaków, zatrzymywały się to tu, to tam, kwiaciarka w ludowym stroju i Cyganka sprzedająca cygara bez ustanku krążyły wśród stoików. W rzęsiście oświetlonych salach panował lekki, ożywiony gwar. Eleganccy panowie w wykwintnie skrojonych garniturach, oficerowie w galowych mundurach, piękne kobiety w najmodniejszych kreacjach, zajmowali stoliki we wszystkich trzech salach ogólnych i w ukrytych za pąsowymi kotarami gabinetach, ciągnących się po obu stronach sal, na podwyższeniu i za balustradą.

Wszyscy bez reszty byli zajęci sobą. Monotonny, to znów nasilający się beztroski szmer rozmów niósł się ponad stolikami, tworząc ową niepowtarzalną atmosferę wiedeńskiej restauracji. Jedni przyszli spędzić tu miły wieczór w towarzystwie przedstawicielek płci pięknej, inni załatwiali interesy, jeszcze inni dyskutowali zawzięcie na odwiecznie modny temat: „co tam, panie, w polityce". Gwar głosów łączył się z tonami walców, którymi raczyła gości występująca tu każdego wieczoru orkiestra. Na środku największej sali tańczono. Kilkanaście par wirowało w upojonym tańcu.

W pierwszym gabinecie z lewej strony głównej sali siedziała młoda, wyzywająco ubrana i umalowana blondynka w towarzystwie dwu panów, zapewne ojca i syna. Ojciec w nieskazitelnej czerni krył spojrzenie za szkłami w złoto oprawnych okularach, a twarz w gęstwinie bokobrodów a la Franz Josef. Młodzi nie zwracali na niego zbytniej uwagi, bez reszty zajęci sobą. Z ożywieniem dyskutowali nad kartą win i poszczególnymi pozycjami koalicyjnego menu, zasięgając rady kelnera i zwracając raczej większą uwagę na ceny potraw niż na ich smak.

W pewnym momencie drzwi otworzyły się i pikolak wniósł srebrny kubełek z lodem, z którego zachęcająco wyglądały szyjki kilku butelek. Młodzi powitali go okrzykiem, zaś starszy pan rzucił chłopcu srebrną monetę, którą ten pochwycił w locie.

- Chyba opuszczę was na chwilę - powiedział, gdy za chłopcem zamknęły się drzwi. - Umówiłem się tu z przyjaciółmi, a wy i beze mnie, mam nadzieję, dacie sobie radę. Nicht wahr, Mitzi?

- Natuerlich, Papa - odparła dziewczyna.

Kelner przyjął zamówienie i wyszedł. Nawet się nie uśmiechnął. Cóż, sytuacja była jasna, nie takie rzeczy widywało się w „Kaiserhofie".

Starszy pan wstał z kanapki, lecz młody człowiek uprzedził go i stając w pełnej szacunku pozie zaproponował:

- Sprawdzę, czy już są.

- Są - odparł uśmiechając się „ojciec". - Przed chwilą spotkali się.

Młody człowiek schylił głowę. Jasne - pomyślał. To ten chłopiec z szampanem! Pułkownik jest niezrównany. I wrócił do stołu.

Tymczasem starszy pan wyszedł na wąski korytarz, biegnący na tyłach gabinetów i bez pukania otworzył drzwi opatrzone numerem „2". Obaj panowie, których oczekiwał, już tam byli. Obok Wolfa siedział mężczyzna o owalnej twarzy, butnym spojrzeniu, krótko przystrzyżonych wąsach i wysuniętym podbródku. Zarówno jego ubiór, jak i zachowanie wskazywały, iż należy on do wiedeńskie socjety.

Na widok wchodzącego kapitan Wolf nie mógł ukryć zdziwienia lecz opanował się momentalnie i wstawszy od stołu, dokonał prezentacji:

- Oto i trzeci uczestnik naszego kawalerskiego wieczoru.

Sazanow uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. Nieznajomy uścisnął ją, lekko pochylając głowę.

Usiedli.

Na stole stała pękata butelka starego burgunda i kieliszki. Wolf rozlał wino, a Sazanow i nieznajomy w milczeniu, badawczo przyglądali się sobie nawzajem.

- Prosit! - powiedział Wolf.

Podnieśli kieliszki. Nieznajomy nie powiedział jeszcze ani słowa. Był wyraźnie niezadowolony. Sazanow rozumiał, że musi rozpocząć pierwszy.

- Jestem panu bardzo zobowiązany - rzekł poważnie - iż zechciał pan spotkać się, ze mną bez względu na ryzyko. Kapitan Wolf, jak sądzę, zdążył już wyjaśnić panu sens sprawy, tak iż nie ma chyba konieczności powracania do szczegółów. Dlatego też, bez zbędnych wstępów, pozwolę sobie postawić zasadnicze pytanie, a mianowicie: czy podejmuje się, pan wypełnić moją... hm... prośbę?

- Widzę, że lubi pan stawiać sprawy jasno - odparł ostrym głosem nieznajomy. - I ładnie to z pana strony, że użył pan słowa „prośba". Dlatego i ja zrewanżuję się tym samym. Moja odpowiedź brzmi: „tak!" Wyrażam również zgodę na zaproponowane warunki finansowe. Jednego tylko nie potrafię jeszcze dokładnie określić - terminu wykonania pańskiej „prośby", co jest chyba zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę ryzyko. Niestety, planów dyslokacji nie znajduje się na ulicy ani w kasie pancernej jakiegoś tam pułku czy dywizji prowincjonalnego garnizonu. Takie dokumenty posiadają szczególną wartość, więc...

- Ależ - zaśmiał się Sazanow - o tym nie musi mnie pan przekonywać. Wiem, czego żądam od pana, lecz znam również pańskie możliwości w tym zakresie, dlatego więc, choć nie zamierzam ani ukrywać ryzyka, ani tym bardziej bagatelizować trudności, winien sam pan przyznać, że cena zaoferowana za tę przysługę jest również niebagatelna. Chciałbym podkreślić, że stu tysięcy koron, podobnie jak planów dyslokacji - jak to pan raczył zauważyć - nie znajduje się na ulicy ani też w jakiejś tam prowincjonalnej kasie oszczędności. Chyba się rozumiemy? Przy okazji zaś chciałbym panu serdecznie i osobiście podziękować za wybawienie nas z kłopotliwej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się swego czasu z powodu zdrady owego znanego nam obu oficera Sztabu Generalnego. To, że udało się panu odzyskać plany wojny, przekazane przez niego waszemu dyplomacie, i podsunąć w ich miejsce odpowiednio spreparowane falsyfikaty, uchroniło nas przed koniecznością generalnej zmiany wszystkich podstawowych założeń i elementów naszego planu, co, jak dobrze wiemy, jest w ogóle niemożliwe. Każdy sztab generalny byłby w takiej sytuacji postawiony przed prawie niewykonalnym zadaniem. Tym większa jest nasza wdzięczność dla pana. Chcę też dodać, iż pański udział w tej sprawie został jak najdokładniej opisany w naszych raportach.

- Złotymi zgłoskami zapewne - przerwał ponuro nieznajomy.

- Zaręczam panu, że niezwykle szczegółowo i z całą skrupulatnością. - Sazanow z uśmiechem patrzył prosto w oczy swemu rozmówcy, a widząc, że tamten poczerwieniał gwałtownie, dokończył gładko: - W imię wdzięczności, oczywiście.

- Rozumiem, doskonale rozumiem i wysoce sobie cenię pańskie uznanie, pułkowniku - odparł zimno nieznajomy i nagle roześmiał się, patrząc na zdenerwowanego Wolfa.

Potem, jakby kwestię uznał za skończoną, podniósł w górę kieliszek, upił łyk wina i zupełnie odmiennym niż poprzednio, lekkim tonem powiedział:

- Dobrze pamiętam tę przezabawną historię, która zakończyła się - przypuszczam, iż pan wie o tym równie dobrze, jak ja, ale to obecnie nie ma już większego znaczenia - nagłą dymisją naszego dyplomaty oskarżonego o kupno fałszywych i specjalnie spreparowanych dla wprowadzenia w błąd naszego sztabu dokumentów. Ale a propos, ciekawi mnie, co się naprawdę stało z tym oficerem. O ile pamiętam, był on w randze pułkownika?

- Nic szczególnego - odpowiedział Sazanow. - Pułkownik po prostu strzelił sobie w łeb, poczytując to jeszcze za szczęście i szczególny akt łaski. Taka jest u nas najniższa cena, jaką płaci się za zdradę...

Zapadło milczenie. Obie strony powiedziały sobie dostatecznie wiele. Tylko Wolf kręcił się na krześle coraz bardziej niespokojny, nie wiedząc, jak skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory, co wydawało mu się zresztą prawie niemożliwe. Wreszcie chwycił kieliszek, podniósł go i zaproponował:

- Wypijmy, panowie, za... no, nasze kawalerskie!

- Prosit - odpowiedzieli mu i napięcie zelżało.

- Wracając do sprawy - podjął ponownie nieznajomy - obiecuję w najbliższej przyszłości dostarczyć panu upragnione plany, a kapitanowi Wolfowi pomogę w „dotarciu" do Przemyśla i zdobyciu tam odpowiednich kontaktów. O resztę będzie musiał martwić się już sam. Przesyłkę ode mnie otrzyma pan, jak zwykle w ważniejszych sprawach, za pośrednictwem waszego attache w Wiedniu. Rozumiem też, iż pozostałą część mego honorarium, zaliczkę już pobrałem za pośrednictwem kapitana - tu nieznajomy ironicznie skłonił się Wolfowi - otrzymam pocztą w umówiony sposób.

- Bez wątpienia - odparł Sazanow. - Pieniądze będziemy nadsyłać na poste restante, umownymi ratami i pod umówione hasło.

- Świetnie. Tak więc sądzę że wszystko już sobie wyjaśniliśmy i powiedzieli, co należało powiedzieć. Jest późno, najwyższy czas, aby się rozstać. - Nieznajomy wstał wyciągając dłoń do Sazanowa, a następnie Wolfa. - Żegnam panów. Myślę, iż nie zobaczymy się zbyt szybko. Raz jeszcze adieu.

Wyszedł.

Po chwili podniósł się i Sazanow, wracając do swego gabinetu, gdzie z niecierpliwością oczekiwała go obstawa. Z gabinetu nr 3 także dolatywały głośne śmiechy. Sazanow rzucił drugą srebrną monetę kręcącemu się po korytarzu pikolakowi i postanowił nie wracać już do hotelu. Mały neseser, z którym przyjechał, leżał w mieszkaniu Mitzi, zaś rachunek hotelowy mógł uregulować za pośrednictwem któregoś ze swoich ludzi.

Nie dowierzał „Opernballowi", przestał też ufać Wolfowi. Szczęściem miał „swoje" kontakty. Kapitanowi informującemu go dzisiaj o klienteli kawiarenki „Chez Gustaw" nawet nie śniło się, kto finansuje to przedsiębiorstwo.

Wolf tymczasem kończył burgunda, myśląc o talentach charakteryzatorskich pułkownika Sazanowa i licząc w myślach długi nadporucznika Sauera, stacjonującego w twierdzy Przemyśl.

KOSZTOWNE SŁABOSTKI NADPORUCZNIKA SAUERA

O znaczeniu Przemyśla i jego losach zadecydowało położenie - na skrzyżowaniu wielu dróg w miejscu, skąd prowadzą najdogodniejsze przejścia przez Karpaty.

Od niepamiętnych czasów Brama Przemyska była punktem o wielkim znaczeniu strategicznym, handlowym i komunikacyjnym. Tędy biegł główny szlak handlowy północ-południe, łączący Bałtyk z Morzem Czarnym, stąd też rozgałęziały się odnogi tegoż szlaku wiodące poprzez Karpaty na zachód na Słowację i Węgry i na północny zachód do Krakowa i na Śląsk.

Przez Bramę Przemyską wlewali się na żyzne ziemie nad Sanem koczownicy, nierzadko zamieniając się w ludność osiadłą, tędy też wdzierały się łupieżcze i zaborcze wyprawy.

Gród Przemyśl znany już w X w. jako punkt ryglujący Bramę Przemyską, w ciągu swej historii wielokrotnie przechodził z rąk do rąk. Władali nim na przemian władcy ruscy, polscy, węgierscy, a nawet przejściowo i Tatarzy, zaś walki o jego posiadanie ustały dopiero po przejęciu go przez króla Kazimierza Wielkiego, który gród umocnił i rozbudował, doceniając w pełni jego znaczenie gospodarcze i strategiczne.

Aż do roku 1772, kiedy w wyniku pierwszego rozbioru Polski przypadł Austrii, Przemyśl był jednym z ważniejszych bastionów Rzeczypospolitej. O jego mury rozbiło się wiele najeźdźczych wypraw.

Austria szybko zwróciła uwagę na strategiczne walory miasta. Przemyśl istotnie był „bramą Węgier" i kto chciał panować nad tym krajem, musiał zabezpieczyć miasto przed zajęciem przez przeciwnika. Ten ważny węzeł komunikacyjny stanowił także istotny element rzecznego systemu obronnego Dniestr - San.

Powołana w 1850 roku austriacka komisja fortyfikacyjna dla Galicji ustaliła, że Przemyśl będzie drugim po Krakowie miastem przewidzianym do ufortyfikowania. Okolono zatem miasto ciągłą linią wałów ziemnych, wykopano fosy i zbudowano kilka ceglanych fortów. Sam cesarz Franciszek Józef I osobiście sprawdził stan robót i wyasygnował fundusze na budowę

W 1859 roku Przemyśl połączono pierwszą linią kolejową z Krakowem i Wiedniem, a następnie Lwowem, w 1872 roku z Węgrami przez Dobromil i Przełęcz Łupkowską.

Intensywność prowadzonych w Przemyślu prac fortyfikacyjnych zależała od temperatury stosunków łączących Austro-Węgry z Rosją.

Zaniepokojony wzrostem wpływów Rosji na Bałkanach rząd węgierski złożył w Wiedniu zdecydowaną interpelację dot. Przemyśla. Opracowano zatem nowe założenia budowy i modernizacji twierdzy, wyasygnowano fundusze.

W 1873 roku rozpoczęto budowę twierdzy jakby na nowo. Miasto i teren podzielono na osiem odcinków obronnych, które fortyfikowano według ówczesnych najnowocześniejszych założeń architektonicznych i obronnych.

Kosztowało to olbrzymie sumy, na przykład w samym tylko roku 1880 koszty wyniosły pięć i pół miliona złotych reńskich.

Początkowo każdy fort stanowił samodzielny punkt oporu, wewnątrz którego znajdowały się koszary obronne i schrony. W wałach umieszczono działa dalekiego zasięgu, zaś działa broniące fortu w specjalnych schronach-kazamatach, skąd mogły prowadzić ogień przez otwory strzelnicze.

Załoga każdego fortu - piechota w sile od jednej do sześciu kompanii - miała broić poszczególnych odcinków otoczonych fosą szerokości 12 m i głębokości do 10 m. W fosie budowano tzw. kojce lub kaponiery, będące punktami ogniowymi. Każdy fort wyposażony był w działa różnego kalibru w liczbie od 20 do 54.

W trakcie budowy Austriacy zgodnie z postępami sztuki oblężniczej i fortyfikacyjnej stosowali wszelkie ulepszenia. Jako jedni z pierwszych zastosowali beton, pancerz pancerny i żelazo-beton. Zrodziło się wówczas nawet określenie „szkoły austriackiej", a najlepszym jej reprezentantem stała się twierdza Przemyśl.

Twierdza, podzielona na osiem odcinków obronnych obejmowała wewnętrzny pas obrony, tj. dwa odcinki, i zewnętrzny pierścień fortyfikacyjny, złożony z sześciu odcinków obrony.

Wewnętrzny pas obrony o obwodzie 15 i średnicy 4 kilometrów stanowiło 18 fortów głównych i pomocniczych, 3 szańce i 4 stanowiska baterii. Obiekty te połączone były wałami ziemnymi.

Na zewnętrzny pierścień fortyfikacyjny składały się 42 forty (15 głównych i 27 pomocniczych, tj. osłonowych i łącznikowych, usytuowane na siedemnastu wzgórzach. Między fortami rozmieszczono 25 stanowisk artylerii.

Większość fortów przemyskich to forty pancerne, połączone ze sobą systemem zapór i wspierające się wzajemnie artylerią, ukrytą w pancernych wieżach odpornych na ogień ciężkich (do 270 mm) dział i moździerzy. W betonowe masywy schronów wbudowano na stałe obrotowe wieże i kopuły pancerne wyposażone w haubice 150 mm, szybkostrzelne działa 53 mm i moździerze 210 mm. Każdy fort był osłonięty wałem ziemnym.

Forty pancerne wyposażono w instalację elektryczną, wentylację, dźwigi, pompy i potężne reflektory.

Załogę twierdzy przemyskiej miało stanowić 85.000 żołnierzy i oficerów oraz 956 dział różnego kalibru. Gromadzono w niej sukcesywnie ogromne zapasy amunicji, żywności, paliw płynnych i wszelkiego rodzaju sprzętu wojennego. W miarę upływu czasu wciąż fortyfikowany i modernizowany Przemyśl zmieniał się w potężną twierdzę. Komenda X korpusu w Przemyślu obejmowała 30 powiatów. Komenda Twierdzy zawiadywała samą twierdzą. Pełną władzę sprawował komendant korpusu.

Tymczasem mimo ogromnego napięcia jakie zaistniało w tej części Europy po aneksji Bośni i Hercegowiny w 1909 roku jeszcze nie doszło do konfliktu zbrojnego między Rosją, a Austrio-Węgrami.

Rosyjski Sztab Generalny po konsultacjach ze sprzymierzeńcami doszedł do wniosku, że ani Francja, ani tym bardzie Anglia nie są przygotowane do wojny. Co więcej rozpoczęta po klęsce z Japonią reorganizacja armii i jej modernizacja nie zostały jeszcze zakończone. Również stan uzbrojenia armii rosyjskiej, mimo zaciągniętych we Francji pożyczek, nie był zadowalający.

W tej sytuacji nie pozostało Rosji nic innego, jak uznać aneksję Bośni i Hercegowiny. Podobnie postąpiły Francja i Anglia.

Pokój został zachowany pozornie, w rzeczywistości zaś obaj przyszli przeciwnicy (Ententa - Francja, Anglia i Rosja, oraz państwa centralne - Austro-Węgry, Niemcy i Włochy) rozpoczęły wyścig zbrojeń. Europa zmieniła się w beczkę prochu, którą zapalić mogła byle iskra.

Nic więc dziwnego, że wywiady Rosji i Austro-Węgier z tym większą gorliwością kontynuowały swoją działalność.

Kapitan Wolf, choć nie dał nic po sobie poznać podczas spotkania w restauracji „Kaiserhof”, nie potrzebował prosić „Opernballa" o kontakty w Przemyślu. Miał je nawiązane już od dawna i choć na razie nie korzystał z nich, wierzył, iż może je w każdej chwili uruchomić.

Może nie były one tak błyskotliwe, jak te, którymi dysponował „Opernball", tym niemniej, jak dotąd, okazywały się dostatecznie skuteczne, by otrzymywać potrzebne informacje.

„Kontakt" Wolfa nazywał się Sauer i służył jako nadporucznik w twierdzy przemyskiej. Znali się od kilku lat, od czasów wspólnej służby w stanisławowskim garnizonie. Łączyła ich szczególna więź. Sauer był hazardzistą. Zielony stolik ciągnął go z siłą potężnego magnesu. Wolf, który już wówczas związał się z wywiadem, znając tę słabość Sauera, czekał ze stoickim spokojem, aż go opuści szczęście. Nie trwało długo. Kilka większych przegranych, w tym jedna do dowódcy pułku, i oto Sauer stanął przed alternatywą: albo natychmiastowa spłata długów, co wielokrotnie przekraczało jego finansowe możliwości, albo zgodnie z niepisanym oficerskim kodeksem honorowym kula w łeb.

Wolf odczekał, aż miotający się bezsilnie Sauer przekona się dostatecznie wyraźnie, iż nie może liczyć na żadną pożyczkę nawet u najbardziej bezwzględnego lichwiarza i... przyszedł Sauerowi z pomocą. Zjawił się w mieszkaniu porucznika w chwili, gdy ten napisał już pożegnalne listy i nie mogąc zdecydować się na strzał, wciąż jeszcze liczył na jakiś cud. I cud się zdarzył. Był nim uśmiechnięty przyjaźnie Wolf, który przyszedł z propozycją udzielenia pomocy.

Uszczęśliwiony Sauer nie wiedział, w jaki sposób ma wyrazić swą wdzięczność, nie wiedział też, kiedy i jak będzie mógł przyjacielowi zwrócić tę sumę. Uregulował jednak swe „długi honorowe" i... zaczął grać dalej, usprawiedliwiając się przed sobą chęcią wygrania takiej sumy, by wystarczyła na pokrycie długu.

Niestety, zła passa trwała nadal. Porucznik przegrywał i musiał zaciągać u Wolfa następne pożyczki. Pech karciany prześladował Sauera niemiłosiernie. Zadłużenie u Wolfa rosło, sięgając wkrótce wielu tysięcy koron. I wtedy nagle Wolf zażądał zwrotu całej sumy, oświadczając przerażonemu Sauerowi, iż gotów jest uznać dług za niebyły pod warunkiem rozpoczęcia przezeń pracy na rzecz obcego wywiadu. Sauer załamał się i wyraził zgodę. Od tej chwili Wolf niejednokrotnie wykorzystywał Sauera do uzyskiwania różnego rodzaju potrzebnych mu informacji, które przekazywał następnie siatce szpiegowskiej Batiuszyna i Sazanowa. Potem drogi ich się rozeszły - Wolf wyjechał do Wiednia, Sauera zaś przeniesiono do Przemyśla. Pisywali do siebie rzadko. Wolf jednak nie zrywał „przyjaźni". Od czasu do czasu dawał Sauerowi jakieś drobne zlecenie, by nadporucznik nie zapomniał o rodzaju łączących ich więzów, zawsze się z niego wywiązywał.

Następnego dnia po rozmowie z Sazanowem Wolf nadał z Wiednia depeszę do Przemyśla, w której powiadamiał o swym przyjeździe i prosił Sauera o zamówienie pokoju w miejscowym hotelu „Royal". Gdy obaj oficerowie spotkali się wieczorem, kapitan z miejsca wyłożył cel swojej tak nagłej i niespodziewanej wizyty.

- Przyznasz, mój drogi - rozpoczął - iż jak dotąd nie żądałem od ciebie zbyt wiele. Tym razem jednak potrzebuję twojej pomocy i wierzę, że mi jej nie odmówisz. Muszę mieć plany twierdzy Przemyśl.

Sauer zaśmiał się.

- Bagatelka! - powiedział. - Tylko tyle? Chyba pan nie wie, czego żąda, kapitanie?

- Bez żartów, Sauer - przerwał Wolf, - Doskonale wiem, czego żądam i od kogo żądam. Twój pułk pracuje przy budowie twierdzy?

- Tak.

- A pieniądze są ci potrzebne?

- Pytanie! Zawsze mi ich brak. Ale tym razem to niewykonalne zadanie. Pan sobie nawet nie wyobraża, jaka tu panuje dyscyplina. Ta twierdza to najważniejszy obiekt obronny naszej monarchii. Pilnuje się, nawet zwykłego robotnika. Każdy nowo przyjęty do pracy musi przedstawić opinię napisaną przez, żandarma ze swojej wsi. Podczas przerw obiadowych robotnikom nie wolno oddalać się od miejsca pracy ani rozmawiać z ludźmi z innych grup. Za noszenie przy sobie kartki papieru i ołówka grozi ciężkie więzienie...

- Ty nie jesteś robotnikiem!

- Ale i mnie nie wolno kręcić się bezkarnie po całym terenie. Muszę być tam, gdzie są zatrudnieni moi żołnierze!

- Dość tych wykrętów! Dobrze wiesz, że musisz mi pomóc i że otrzymasz za to hojną zapłatę.

- Cała głowa ważniejsza!

- To nie prośba, to rozkaz - przerwał zdenerwowany Wolf. - Skoro odmawiasz, nie będziemy się z tobą cackać. Stawka jest zbyt wielka, abyśmy mogli tolerować tchórzostwo. Sądzę, iż zrozumiałeś mnie dobrze?

- Niestety! - odparł zrezygnowany Sauer. - Niestety! Czy ty jednak zdajesz sobie dobrze sprawę, czego ode mnie żądasz? Mam co prawda dostęp do biur komendy garnizonu, mogę się w miarę swobodnie poruszać po terenie budowy, ale wiem również, iż tak jak wszyscy tutaj jestem bacznie obserwowany.

- Dobrze, dobrze - Wolf zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić - nie przekonuj mnie o rzeczach oczywistych. Każde dziecko w Galicji wie, iż obiekty wojskowe tego typu, co twierdza Przemyśl, są troskliwie strzeżone, a za szpiegostwo wojskowe grozi kula w łeb. Mimo to od czasu do czasu najcenniejsze plany zmieniają swych właścicieli, a agenci obcych wywiadów działają bez względu na stosowane wobec nich drakońskie sankcje. Ty sam zresztą nie bardzo, jak dotąd, przejmowałeś się tym, czy to co robisz zgodne jest z zasadami honorowego kodeksu oficera cesarsko-królewskiej armii, czy też pachnie pospolitą zdradą. Jedno było ważne dla ciebie - zaplata! I płacili ci dobrze, nawet bardzo dobrze. A tobie było wciąż mało. Karty, aktoreczki i znowu karty, drogie trunki... To wszystko kosztuje. Potrzebowałeś pieniędzy i dostałeś je ode mnie, kiedy byłeś już na progu katastrofy. Wyciągnąłem cię z piekielnej kabały, a ty przyjmując daną ci szansę wkroczyłeś na drogę, z której nie ma odwrotu. Przestań więc zachowywać się jak dziewica, co to i chciałaby, i boi się. Chcesz, aby ci płacili, to rób, co ci każą, i nie szukaj wykrętów. Ale dość już tej czczej gadaniny. Przejdźmy do szczegółów. Daję ci tydzień, bo tak długo mogę tu pozostać, na zdobycie i przekazanie mi materiałów.

- Ależ ty masz czelność, Wolf! Żeby prawić człowiekowi takie kazania! - Sauer już nie ukrywał swej wściekłości. - Możesz mi wierzyć lub nie, ale nieraz już przeklinałem chwilę, w której cię poznałem. O tym zaś, że nie ma możliwości odwrotu wiem dobrze i bez ciebie. Żądasz, abym zdobył dla ciebie plany twierdzy, więc zrobię wszystko, co będę mógł, aby je zdobyć. To moja rola, ale nie widzę sposobu, jak to zrobić. Poza tym chciałbym usłyszeć od ciebie coś konkretnego.

- No - Wolf był widocznie z siebie zadowolony - nareszcie męskie słowa! Pytasz o cenę. Proszę, odpowiadam: dziesięć tysięcy koron za komplet potrzebnych mi materiałów. Cała fortuna dla nadporucznika prowincjonalnego garnizonu! Możesz to uzyskać za cenę jednego tylko tygodnia strachu. A więc zgoda?

- Zgoda - odparł Sauer. - Muszę się tylko zastawić, czy mam jakiekolwiek szanse zdobycia tych pieniędzy.

- Większe niż myślisz - uśmiechnął się Wolf. - Dawno już omówilibyśmy szczegóły, gdybyś się tak, nie rzucał. Ale dość o tym! Czy wiesz, gdzie są przechowywane plany twierdzy?

- Oczywiście w Komendzie Twierdzy przy ulicy Mickiewicza numer dwadzieścia cztery.

- Mylisz się. Otóż plany znajdują się w kasie pancernej komendy X Korpusu przy ulicy Mickiewicza szesnaście.

- To zupełnie zmienia postać rzeczy! - krzyknął Sauer. - W Komendzie Korpusu przecież przez całą dobę trwają dyżury, a pełnią je oficerowie wszystkich przemyskich pułków, ja także.

- Widzisz więc, że swobodnie możesz się tam dostać.

- Termin mojego dyżuru nie jest ustalony, a sądzę, że kolej na mnie przypadnie później niż za tydzień.

- Zawsze możesz zastąpić jakiegoś kolegę lub dogadać się z nim.

Sauer zastanawiał się.

- Są jeszcze inne możliwości - zaczął myśleć na głos. - Przy budowie fortów pracują ludzie różnej narodowości. Majstrami są: Czesi, Niemcy, Włosi. Trzeba będzie i to wziąć pod uwagę. - Wreszcie twarz jego rozchmurzyła się zupełnie. - Więc dajesz mi tylko tydzień? - zapytał.

- Wierz mi, nie mogę więcej.

- Pieniądze płatne natychmiast?

- Z rączki do rączki.

- Więc zgoda! Za tydzień będziesz miał te swoje przeklęte plany. Do widzenia!

Mijały dni. Ludzie z austro-węgierskiego kontrwywiadu, odpowiedzialni za ochronę tajemnic wojskowych twierdzy Przemyśl, z zaniepokojeniem obserwowali znaczne ożywienie działalności szpiegowskiej na terenie Przemyśla i jego okolic. W stosunkowo krótkim czasie zatrzymano kilku ludzi, przy których w czasie rewizji znaleziono rożnego rodzaju szkice i rysunki sytuacyjne obiektów wojskowych. Mimo zarządzonego natychmiast energicznego śledztwa nie zdołano jednak dotrzeć do człowieka, dla którego pracowali. Wszyscy bowiem z aresztowanych zdążyli popełnić samobójstwo. Tylko jednego z nich zdołano odratować. Wówczas przyznał się, iż znalezione przy nim rysunki jednego z fortów były przeznaczone dla pewnego oficera garnizonu twierdzy, z którym spotykał się w miejskim parku. W zamian za darowanie życia obiecał wskazać tego oficera. Nie zdążył jednak tego uczynić, gdyż w czasie przewożenia z biura śledczego do więzienia zastrzelił go jakiś nieznany osobnik, któremu mimo natychmiastowego pościgu udało się zbiec.

W tydzień po spotkaniu z nadporucznikiem Sauerem w jednym z pokojów hotelu „Royal", kapitan Wolf wrócił do Wiednia wioząc w teczce komplet ogólnych planów i dokładnych szkiców poszczególnych obiektów twierdzy.

W cztery miesiące później odwiedził pułkownika Sazanowa rosyjski attache wojskowy z Wiednia i wręczył mu dwie zalakowane koperty. W jednej z nich był austro-węgierski plan dyslokacji wojsk na wypadek wybuchu wojny z Rosją. W drugiej plany twierdzy Przemyśl. Zadanie postawione przez Sazanowa „Opernballowi 13" i kapitanowi Wolfowi zostało wykonane. Nikt nie wiedział jednak jeszcze wówczas, iż ta chwila miała fatalnie zaważyć na dalszych losach zarówno Sauera, jak „Opernballa 13".

OKRES „WZMOŻONEJ DZIAŁALNOŚCI”

Uznanie de facto przez Rosję, Francję i Anglię aneksję Bośni i Hercegowiny nie załatwiła generalnie kwestii bałkańskiej. Pozorne zwycięstwo dyplomatyczne w istocie bardzo pogorszyło położenie międzynarodowe Austro-Węgier - konflikt z Rosją stawał się nieunikniony, a nienawiść Serbów rosła. Bałkański „kocioł" wrzał nieustannie, grożąc w każdej chwili wybuchem i rozszerzeniem konfliktu na inne kraje.

30 września 1911 roku Włochy wypowiedziały Turcji wojnę, aby jej odebrać Trypolis. Turcja szybko tę wojnę przegrała, co znacznie osłabiło autorytet państwa tureckiego na Półwyspie Bałkańskim. Fakt ten natychmiast wykorzystała dyplomacja rosyjska dla zmontowania sojuszu państw bałkańskich przeciw Turcji. W 912 roku rozpoczęty one wojnę - 9 października wystąpiła Czarnogóra, a 17 października Serbia, Bułgaria i Grecja. W krótkiej kampanii odsunęły one wojska tureckie aż do przedmieść Konstantynopola. Był to cios dla pozycji Austro-Węgier i stojących za nimi Niemiec, zaangażowanych poważnie w interesy gospodarcze i polityczne w tym rejonie.

Tzw. pierwsza wojna bałkańska, zanim jeszcze zdążył zaschnąć atrament na piórach dyplomatów podpisujących traktat pokojowy, niosła już zapowiedź następnej. Pierwszoplanową rolę w przyspieszeniu i przygotowaniu jej odegrała dyplomacja rosyjska opierając się na Francji i Anglii. Żaden z sojuszników nie był należycie przygotowany do wojny o szerszym zakresie, a już najmniej sama Rosja, przeprowadzająca w żółwim tempie modernizację i reorganizację swej armii.

Tymczasem Austro-Węgry, zagrożone wzrastającym ruchem separatystycznym w Czechach, zajęte likwidowaniem potencjalnych ognisk powstania w anektowanych Bośni i Hercegowinie, nie chciały dopuścić do osłabienia swych wpływów na Bałkanach. W Wiedniu, wierzono, iż tylko wojna pozwoli podporządkować Serbię, w której (obok Rosji) widziano główne źródło kłopotów. Te dążenia Austro-Węgier usilnie popierały kajzerowskle Niemcy, upatrujące w wojnie jedyny sposób zaspokojenia swych imperialistycznych apetytów, czyli uzyskania upragnionego „miejsca pod słońcem".

Gazety pisały o tym bez ogródek: „Tylko wojna może dać Niemcom to, co jest im potrzebne".

Austriacki Sztab Generalny, na którego czele stał wówczas generał Conrad von Hoetzendorf, przewidując, iż rozszerzenie konfliktu bałkańskiego doprowadzi nieuchronnie do starcia z Rosją, w gwałtownym tempie wzmógł przygotowania obronne i zaczepne na pograniczu wschodnim, szczególnie w Galicji.

W 1913 roku zatwierdzono plany generalne Hoetzendorfa przekształcenia przemyskiego place d'armee w bazę operacyjną dla celów ofensywnych. W samej twierdzy zastosowano pełną modernizację przy budowie fortów i stosowaniu uzbrojenia, ponadto zaś rozpoczęto na terenie Galicji budowę szeregu nowych umocnień.

Planowano ufortyfikowanie Lwowa i budowę mniejszych twierdz w rejonie Chodorowa lub Mikołowa. Ufortyfikowane ośrodki strażnicze mostów na Sanie - pod Jarosławem, Sieniawą, Radymnem i Rozwadowem. Także i na Dniestrze budowano umocnienia - pod Haliczem, Mikołajewem, Żydaczowem, Niżniowem, Zaleszczykami i przy innych mostach, i tunelach. Długość umocnionego systemu wodnego Dniestr - San wynieść miała około pięciuset kilometrów.

Przemyśl w tym systemie zabezpieczał umocnione skrzydło długości około czterdziestu kilometrów, w rejonie Sambor - Chyrów, pozbawione naturalnej przeszkody wodnej, niezależnie od swego głównego zadania tj. blokowania szlaków wiodących w Karpaty i na Węgry.

W toku tych przygotowań dla operacji zaczepno-odpornych rzeczą nieodzowną było całkowite zabezpieczenie się przed jakąkolwiek penetracją ze strony wroga i działalność wywiadowcza na jego terenie. W czasie gdy stosunki z Rosją pogarszały się z dnia na dzień, działalność szpiegowska obu zainteresowanych stron nasiliła się do maksimum.

W Austrii reorganizacji służby wywiadowczej podjął nowo mianowany szef Sztabu Generalnego, generał Franz Conrad von Hoetzendorf. Już w 1909 roku był gorącym rzecznikiem natychmiastowej rozprawy zbrojnej z Serbią, choćby to miało oznaczać w konsekwencji również starcie z Rosją. Był on również zapalonym szermierzem idei wojny prewencyjnej (Praeventivkrieg) skierowanej przeciwko przeciwnikom Austro-Węgier na wschodzie i południu.

Generał Hoetzendorf, otrzymawszy od rządu znaczne środki finansowe, dokonał zasadniczej reorganizacji austriackiej służby wywiadowczej. Powołał on przy wszystkich korpusach przygranicznych - jak np. I Korpus w Krakowie, X w Przemyślu, XI we Lwowie - główne ośrodki wywiadowcze (Haupt Kundschaft Stellen, w skrócie H. K. Stellen), których zadaniem było prowadzenie działalności wywiadowczej i kontrwywiadowczej w pasie ich dyslokacji. Kierownikiem każdej H. K. Stellen był specjalnie w tym celu oddelegowany oficer Sztabu Generalnego, pełniący jednocześnie funkcję doradcy w swoim dowództwie korpusu. Z H. K. Stellen ściśle współpracowała policja państwowa, żandarmeria, straż graniczna, a także organa sądu i prokuratury.

Ośrodkiem kierującym całością prac wszystkich H. K. Stellen było Biuro Wywiadowcze - oddział Biura Ewidencyjnego przy Sztabie Generalnym. Jako całość Biuro Ewidencyjne zajmowało się gromadzeniem i opracowywaniem informacji politycznych, wojskowych, gospodarczych i społecznych, dotyczących państw siadujących z Austro-Węgrami. Oprócz Biura Wywiadowczego istniały w nim inne wydzielone oddziały zajmujące się poszczególnymi państwami (np. Rosja, Włochy) lub ogólnie państwami zachodnimi. Na czele Biura Ewidencyjnego w stali: baron von Giesl, pułkownik Hordliczka, pułkownik Urbansky von Ostromiecz, pułkownik Hranilovic. Szefem Biura Wywiadowczego był major Alfred Redl który, jak tego wymagała kariera oficerów sztabowych, już jako podpułkownik, został odkomenderowany do służby w piechocie, a następnie powołany przez swego dawnego dowódcę barona von Giesla na stanowisko szefa sztabu VIII Korpusu Praskiego. Jego miejsce zajął kapitan Max Ronge, który idąc śladami swego poprzednika rozszerzył działalność Biura Wywiadowczego, wprowadzając cenzurę prywatnej poczty na terenie całej monarchii.

Ze względu na strategiczne i wojskowe znaczenie tych miast Biuro Ewidencyjne kładło szczególny nacisk na pracę H. K. Stellen w Przemyślu i Lwowie.

Do współpracy wciągnięto niektóre organizacje polskie i ukraińskie, obiecując im wyzwalanie z zaboru rosyjskiego. H. K. Stellen zaopatrywały te organizacje w broń i zezwalały na odbywanie ćwiczeń wojskowych.

Wojny bałkańskie spowodowały, że Biuro Ewidencyjne zarządziło dla podległych sobie jednostek tzw. stadium wzmożonej działalności, co oznaczało przygotowanie się do zadań specjalnych na wypadek wojny. Odbyto w tej sprawie specjalną naradę, na której szefowie H. K. Stellen z Krakowa, Lwowa i Przemyśla otrzymali polecenie utworzenia z polskich organizacji bojówek dywersyjnych i zaopatrzenia ich w broń oraz materiały wybuchowe. Bojówki miały przeniknąć na teren Królestwa Polskiego, by dezorganizować transport przeciwnika przez niszczenie dróg, mostów i linii kolejowych. Władzom austriackim szczególnie zależało na rejonie koncentracji 2 armii rosyjskiej w okręgu Łuków - Lublin i biegnącej tam linii kolejowej, jak też okręgu Radom - Dęblin, gdzie miała koncentrować się 14 rosyjska dywizja. Tu właśnie miały działać polskie bojówki dywersyjne. Tak to H. K. Stellen, podsycając wśród Polaków nadzieje na rychłe odzyskanie wolności, wykorzystywały ich patriotyzm w swych własnych interesach.

Nie inaczej postępowali Rosjanie. Pragnąc wykorzystać Polaków w rozgrywce z Austrią wzmogli oni działalność propagandową na rzecz rzekomego popierania przez Rosję wolnościowych nadziei narodu polskiego. Jeszcze bardziej niż Polakami, którym niezupełnie dowierzano, władze rosyjskie zainteresowały się zamieszkującą Galicję ludnością ukraińską. Do Galicji zaczęli niemal masowo przyjeżdżać popi, arystokraci (m. in. hrabia Bobiński, Milewski i inni) oraz wszelkiego rodzaju zakamuflowani agenci ochrony i wywiadu. Prowadzili oni rozmowy z kierownictwami istniejących organizacji i wpływowymi ludźmi, obiecując opiekę cara i wszelkiego rodzaju poparcia w zamian za opowiedzenie się po stronie Rosji.

W takiej to sytuacji działalność szpiegowska i dywersyjna obu stron wzmogła się wydatnie i wszyscy zainteresowani mieli „pełne ręce roboty".

ZIELONA TECZKA

W twierdzy przemyskiej tymczasem wciąż nie było spokoju. Dyscyplina i obawa przed szpiegami nie tylko że nie zelżała, ale po utworzeniu H. K. Stellen jeszcze się wzmogła. Mieszkańcy okolicznych wsi niejednokrotnie popadali w tarapaty, gdyż wystarczyło się zatrzymać na dłużej w pobliżu jakiegoś fortu, by zostać aresztowanym i odstawionym na przesłuchanie. Pracownicy H. K. Stellen woleli wykazać nadmierną czujność niż dopuścić do powtórzenia się dziwnej historii „samobójców z 1909 roku”, tym bardziej, ze Biuro Ewidencyjne polecało prowadzić stałą obserwację mimo braku dowodów, podejrzewając, iż na terenie twierdzy działa jakaś siatka szpiegowska.

Pewnego dnia znów zatrzymano jakiegoś chłopa, który kręcił się w pobliżu Siedlisk. W jego czapce znaleziono szkic fortu, skopiowany z oryginalnych planów twierdzy przemyskiej. Chłop hardo nie przyznawał się do niczego, twierdząc, iż czapkę kupił na targu i zanim ustalono coś konkretnego popełnił samobójstwo.

Sprawa ta wywołała istną burzę w Wiedniu. Jej wyświetleniem zajął się sam generał Hoetzendorf. Wezwał on do siebie szefa Biura Ewidencyjnego, pułkownika Urbansky'ego von Ostromiecz oraz szefa Biura Wywiadowczego, kapitana Rongego, i w największej tajemnicy polecił im sprawdzić w biurze warszawskiej ekspozytury wywiadu pułkownika Sazanowa, czy i jakie plany twierdzy przemyskiej tam się znajdują. Decyzja była ryzykowna, lecz wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Kłopot był tylko ze znalezieniem odpowiedniego człowieka. Poprzednik kpt. Rongego, major, a obecnie już pułkownik Redl miał wprawdzie niegdyś w Warszawie swoich ludzi, lecz niestety zostali oni bądź schwytani, bądź zmienili miejsce działania. Kapitan Ronge, mimo wyraźnego rozkazu zachowania tajemnicy, już zamierzał zwrócić się do pułkownika Redla o pomoc, gdy nagle przeglądając kartoteki (ze względu na wagę sprawy czynił to osobiście) trafił na nazwisko pułkownika Czapowowa.

Czapowow, pułkownik rosyjskiego Sztabu Generalnego, był szpiegiem austriackim szczególnego rodzaju. Przed kilku laty przekazał wprawdzie pewne tajemnice wojskowe ambasadorowi neutralnego państwa, które trafiły do Austro-Węgier, ale wolał udawać, że o niczym nie wie. Jeszcze później oddawał kilkakrotnie różne przysługi wywiadowi austro-węgierskiemu, otrzymując za to wysokie wynagrodzenie, lecz zawsze czynił to z zachowaniem wszystkich pozorów świadczących, iż nie orientuje się, dla kogo pracuje.

Austriacy podjęli tę grę. Czapowow rzadko bywał niepokojony, a gdy zaistniała konieczność, czyniono to zazwyczaj okrężną drogą. Zresztą zawsze brakowało mu pieniędzy i gdy miał coś ciekawego, zgłaszał się sam. Piękne kobiety, drogie trunki, konie i karty - oto cztery namiętności tego sztabowca, którego los nie wyposażył w dostateczną fortunę, gwarantującą ich zaspokojenie,

Tym razem Austriacy odezwali się pierwsi, żądając od przerażonego pułkownika, by zrewidował kasę pancerną znajdującą się w gabinecie jego bliskiego przyjaciela, pułkownika Sazanowa. Chodziło o sprawdzenie, czy nie ma w niej dokumentów dotyczących twierdzy przemyskiej i zebranie dowodów, które pozwoliłyby Wiedniowi zdemaskować pracujących na różnych stanowiskach w cesarsko-królewskiej armii agentów wywiadu rosyjskiego. Czapowow zdrętwiał i mimo obiecanych 50.000 rubli nie kwapił się z wykonaniem zleconego mu zadania, jednakże „łagodna perswazja" w postaci groźby powiadomienia jego przełożonych o dotychczasowych kontaktach z Wiedniem zrobiła swoje.

W kilka dni później, późnym popołudniem, odwiedził Sazanowa w jego biurze serdeczny przyjaciel, przynosząc ze sobą parę butelek starego węgierskiego wina. Rozmowa, przerywana wznoszonymi raz po raz toastami, przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Sazanow, nie podejrzewający, iż zawartość jednej z butelek doprawiona jest szybko działającym środkiem nasennym, poczuł się nagle słabo.

„Przyjaciel", który tylko na to czekał, spokojnie otworzył kluczami Sazanowa znajdującą się w gabinecie kasę pancerną. Zabrał się do przeglądania jej zawartości i wtedy właśnie wpadła mu w ręce teczka z napisem „Twierdza Przemyśl". Znajdowały się w niej ręcznie kopiowane plany twierdzy oraz również ręcznie pisane różnego rodzaju objaśnienia dotyczące poszczególnych planów czy też wybranych obiektów fortecznych twierdzy. Czapowow sporządził dokładny opis zawartości teczki i zabrał jedną z małych karteczek, na której obok odręcznie sporządzonego szkicu znajdowało się kilka słów objaśnienia. Już zamierzał zamknąć kasę, gdy rzuciła mu się w oczy leżąca osobno zielona teczka z napisem „Opernball 13".

Nie tyle konieczność, co zwykła ciekawość skłoniła wysoko postawionego włamywacza do zainteresowania się jeszcze i tą teczką. Otworzywszy ją, pułkownik osłupiał. Kilka stron maszynopisu, na których nie było ani jednej ręcznej poprawki, zawierało ni mniej ni więcej, tylko austro-węgierski ordre de bataille na wypadek wybuchu wojny z Rosją. Pułkownik aż gwizdnął z wrażenia. Natychmiast zaprzestał dalszych poszukiwań, położył teczkę na miejsce, zamknął kasę, wsunął klucze do kieszeni wciąż jeszcze pogrążonego w śnie Sazanowa, zanotował na małej karteczce widniejący na teczce dziwny kryptonim „Opernball 13" i... zaczął budzić śpiącego przyjaciela.

W dwa tygodnie później w Wiedniu z największym przerażeniem dowiedziano się, iż rosyjski Sztab Generalny dysponuje autro-węgierskim ordre de bataille oraz planami twierdzy Przemyśl.

Nie trzeba dodawać, iż odkrycie pułkownika Czapowowa dla austro-węgierskiego Ministerstwa Wojny i Sztabu Generalnego równoznaczne było z całkowitą katastrofą. W Wiedniu zdawano sobie dobrze sprawę, iż całego ordre de bataille wojsk nie da się zmienić, a takie lub inne drobne przesunięcia czy korygacje, możliwe jeszcze do wprowadzenia, generalnie nie zdołają zmienić całości. Największa tajemnica austro-węgierskiego Sztabu Generalnego przestała być dla przeciwnika tajemnicą!

Kim był ten „Opernball 13", jakim cudem dotarł do pilnie strzeżonych kas pancernych austro-węgierskiego Ministerstwa Wojny? Tajemnica pochodzenia zielonej teczki z safesu Sazanowa pozostała nadal niewyjaśniona, choć sam fakt ujawnienia i działalności „Opernballa 13", o którym dotąd w Wiedniu nie wiedziano, zdopingował Biuro Wywiadowcze do gorączkowych poszukiwań. Tymczasem prostszą sprawą wydawało się odkrycie autora planów twierdzy Przemyśl i dlatego w pierwszej kolejności zajęto się tym.

Po wstępnym śledztwie przeprowadzonym przez speców wiedeńskiego Biura Ewidencyjnego sprawę przejął odpowiedzialny oficer Haupt Kundschaft Stellen X Korpusu z Przemyśla, kapitan Roth. Przez kilka tygodni zbierał próbki pisma wszystkich oficerów stacjonujących w twierdzy, a szczególnie tych, którzy mieli dostęp do biura Komendy X Korpusu, i porównywał je z odręcznie pisaną kartką zabraną z kasy pancernej pułkownika Sazanowa. Wreszcie kapitan Roth rozpoznał pismo nadporucznika Sauera. Natychmiast po tym odkryciu do mieszkania Sauera wysłano dwu oficerów H. K. Stellen w towarzystwie sędziego wojskowego (audytora), aby go aresztować. Sądzono, że Sauer ujawni innych członków szpiegowskiej siatki, a być może naprowadzi na trop samego „Opernballa 13".

Sauer nie dał się jednak zaskoczyć. Widząc wchodzących do pokoju dobrze sobie znanych oficerów kontrwywiadu w towarzystwie audytora, momentalnie zrozumiał, iż został zdemaskowany, a gra, jaką prowadził od lat, została definitywnie zakończona. Sięgnął po rewolwer i strzelił sobie w głowę. W ten sposób jedno z ogniw rosyjskiej siatki wywiadowczej na austro-węgierskim zapleczu przestało istnieć.

W Wiedniu gorączkowo szukano „Opernballa 13". Sprawa ta, spędzała sen z powiek austro-węgierskich speców od zwalczania penetracji obcych wywiadów. Można było domyślić się, iż człowiek noszący ów dziwaczny kryptonim zajmował wysokie i odpowiedzialne stanowisko w machinie wojskowej Austro-Węgier, gdyż miał nieograniczone pole działania oraz również nieograniczone możliwości dotarcia do najpilniej nawet strzeżonych tajemnic państwa.

Wykradł plany wojskowe, ujawnił austro-węgierskich agentów działających za granicą, pojawiał się wszędzie tam, gdzie wydawało się, że żaden obcy agent dotrzeć nie będzie w stanie... Trzeba było za wszelką cenę go schwytać.

Coraz uważniej sprawdzano dokumenty osób odwiedzających najwyższe urzędy państwowe i instytucje wojskowe, obostrzono, oficjalnie nieistniejącą, cenzurę korespondencji. Wszystkie komórki kontrwywiadu otrzymały polecenia przeglądania korespondencji przychodzącej na poste restante, podawania do centrali jej haseł oraz dokładnej zawartości listów.

Tylko kilka osób z Biura Ewidencyjnego wiedziało, iż tymi sposobami szuka się listu lub przesyłki skierowanej do „Opernballa 13", gdyż inne sposoby dotarcia do niego z chwilą śmierci nadporucznika Sauera zawiodły.

Czas płynął, a „Opernball 13" nadal był nieuchwytny, na nic zdały się wszystkie poszukiwania i obostrzenia, na nic zdała się wzmożona czujność. Nawet sam pułkownik Alfred Redl, słynny łowca szpiegów, okazał się bezradny. „Opernball 13" działał nadal, gdy nagle...

FERALNY FUTERAŁ

W początkach roku 1913 do Głównego Urzędu Pocztowego w Wiedniu nadszedł list na poste restante, adresowany na hasło „Opernball 13" nadany w niemieckiej przygranicznej miejscowości Eidkunen, położonej w Prusach Wschodnich, jako nadawca figurował jakiś Nikon Nicetas.

Hasło napisane na maszynie, w kopercie zaś znajdowały się banknoty na łączną sumę 6.000 koron i... nic więcej. W marcu nadszedł następny list, tym razem z 8.000 koron.

Listy, podobnie jak inne, skontrolowano w prezydium policji, po czym zwrócono do urzędu pocztowego zaś szef policji wiedeńskiej, dr Nowak, powiadomił o niezwykłej przesyłce Biuro Ewidencyjne. Ówczesny szef Biura Ewidencyjnego, płk Urbansky von Ostromiecz, był jednym z trzech ludzi, którzy znali sprawę „Opernballa". Natychmiast po otrzymaniu tej sensacyjnej wiadomości wezwał do siebie kapitana Rongego i wspólnie zaczęli się zastanawiać, czy jest możliwe, aby nieuchwytny „Opernball” pobierał swoje honoraria w tak prosty sposób. Wydawało im się to zbyt mało skomplikowane i uznali, że najprawdopodobniej wywiad rosyjski chce skierować ich poszukiwania na fałszywe tory.

Mimo wszystko postanowiono jednak zastawić pułapkę i cierpliwie czekać.

Kapitan Ronge jeszcze tego samego dnia pojechał sprawdzić, czy przedsięwzięte przez dr Nowaka środki gwarantują w stu procentach, że człowiek, który przyjdzie podjąć listy, nie wymknie się w żaden sposób.

Pocztowe okienko poste restante otrzymało bezpośrednią łączność z komisariatem policji przy Fleischmarkt, w którym stale dyżurowało dwu agentów policji. Wystarczyło, by urzędnik pocztowy nacisnął dzwonek elektryczny, aby w ciągu kilku minut, które zajęłoby załatwienie formalności, obaj agenci zjawili się na poczcie i zatrzymali odbiorcę przesyłek.

Kapitan Ronge, uznawszy, że pułapka jest prosta i wystarczająco precyzyjna, polecił składać sobie codziennie meldunki i wrócił do swych zajęć.

Mijały dni, tygodnie i miesiące, ale po listy nikt nie przychodził. Dr Nowak został przeniesiony do ministerstwa i powierzył sprawę swemu następcy, radcy Johannowi Schoberowi, zmieniali się też urzędnicy w okienku pocztowym. Kapitan Ronge i obaj pilnujący poczty agenci, Ebinger i Steidl, zaczynali powoli tracić nadzieję, że całe przedsięwzięcie się powiedzie.

I oto pewnej soboty, wieczorem 24 maja 1913 roku, pięć minut przed zakończeniem godzin urzędowania na poczcie, obu grających w zechcyka agentów wyrwał z błogiego spokoju przeraźliwy dźwięk dzwonka. Zerwali się, włożyli marynarki i pobiegli na pocztę, przed wejściem zauważyli jakiegoś wysokiego eleganckiego pana, który właśnie wsiadał do taksówki. Z zarodowego nawyku obrzucili go wzrokiem i pognali do okienka poste restante. Nie było już przed nim jednak nikogo.

Urzędnik zdenerwowanym głosem oświadczył, iż przedłużał wydanie listów, ile tylko mógł, lecz nim oni raczyli się zjawić, odbiorca wyszedł.

- Musieliście go, panowie, spotkać przed gmachem, ja zrobiłem wszystko, co do mnie należało - relacjonował z urazą.

- Czy był wysoki i dość tęgi? - spytał Ebinger.

- W ciemnym płaszczu i białym szaliku - wpadł mu w słowo Steidl.

- Tak - odpowiedział urzędnik. - Blondyn z przystrzyżonym wąsem, twarz pełna, głos przywykły do wydawania rozkazów.

Steidl zamknął oczy i wyrecytował numer taksówki, do której wsiadł wytworny pan spotkany przez nich przed pocztą. Co jak co, ale pamięć do cyfr miał ten Steidl niebywałą!

To już było coś, jakiś trop, jakaś nitka. Trzeba będzie znaleźć tę taksówkę i spytać kierowcę, dokąd zawiózł pana sprzed poczty. Obaj agenci byli w najwyższym stopniu przerażeni. Nie dopilnowali tak poważnej sprawy, podejrzany uciekł im sprzed nosa... Woleli nie myśleć o tym, co ich czeka.

Stanęli przed pocztą i zaczęli się naradzać, co robić dalej. Czas płynął, a oni wciąż nie mogli się zdecydować. Cóż z tego, że nawet odnajdą taksówkarza. Kierowca może nie pamiętać pasażera, a ten zresztą na pewno pojechał wszędzie, ale nie do własnego mieszkania.

Nagle na widok nadjeżdżającej taksówki Steidl zaczął wrzeszczeć jak opętany:

- To ta! Ta sama!

Krzycząc rzucili się w dół schodów i zatrzymali zdumionego taksówkarza.

- Dokąd zawiózł pan tego gościa, co tu wsiadał? Jakieś dwadzieścia minut temu - wołał Ebinger, wsadziwszy głowę w okienko wozu,

- Do kawiarni „Kaiserhof" - odparł zdumiony kierowca.

Obaj agenci wsiedli.

- Jedź pan - rozkazał Ebinger.

- Dokąd?

- Jak to dokąd? Tam, gdzie go pan wysadził.

Kierowca ruszył, niezmiernie zdziwiony, a Ebinger zaczął zarzucać go pytaniami, co pasażer robił, co mówił i którędy kazał jechać. Steidl tymczasem myszkował we wnętrzu wozu. Nagle na podłodze ujrzał jasnopopielatą sukienną pochewkę od scyzoryka. Szybko schował ją do kieszeni i spytał kierowcę:

- Co czytał ten pan?

- Nie wiem! Rozciął scyzorykiem jakieś koperty.

Obaj agenci porozumieli się wzrokiem. Wiedzieli, że są uratowani.

W kawiarni „Kaiserhof", dokąd weszli wraz szoferem, wytwornego pana już nie było, a szatniarz nikogo takiego nie zauważył.

Zapisawszy więc skrupulatnie numer „swego" taksówkarza poszli wraz z nim na postój. Stała tam tylko jedna taksówka, która nadjechała przed chwilą. Szczęście znów zdawało się ich opuszczać.

- Czego szanowni panowie szukają? - dobiegło ich z boku.

To dawny „wodziarz" z postoju dorożek, a obecnie „posługacz" z postoju taksówek oferował im swoje usługi. Jego zawodem było „widzieć", czy trzeba przetrzeć karoserię, otworzyć drzwiczki wozu, czy skoczyć po kiełbaski i piwo dla kierowcy.

Widział też przed pół godziną wytwornego pana i nawet otworzył mu drzwiczki, słyszał także, jak ów pan polecił kierowcy jechać do hotelu „Klomser". Ebinger odetchnął, a Steidl tak się „wzruszył", że sięgnął do kieszeni i wsunął w wyciągniętą rękę posługacza kilka drobniaków.

Pojechali do hotelu „Klomser". Na pytanie, kto niedawno wchodził do hotelu, recepcjonista odparł.

- Właśnie przyjechało autem dwu panów. To kupcy z Bułgarii.

- A przed nimi, jeden pan, sam?

- Nie było tu nikogo takiego. Przedtem przyszedł pan pułkownik Redl, który się u nas zatrzymał. Był w cywilnym ubraniu, lecz czy przyjechał autem, nie wiem.

- To dopiero historia! Poszukiwany szpieg ucieka do hotelu „Klomser", prosto w ręce największego łowcy szpiegów w całej Austrii - zaśmiał się Ebinger. A potem szepnął do Steidla:

- Pójdę zameldować mu o wszystkim. Na pewno sam zechce schwytać tego ptaszka.

Steidl nie kwapił się jednak z podejmowaniem tak samodzielnych kroków. Wytłumaczył koledze, że ich pierwszym obowiązkiem jest powiadomienie bezpośredniego zwierzchnika, radcy policji Geyera, o wynikach pościgu, gdyż urzędnik poczty zapewne już mu zameldował o podjęciu pieniędzy i teraz ich opieszałość mogłaby być źle zrozumiana.

Ebinger pobiegł więc do kabiny telefonicznej, zaś Steidl zwrócił się do recepcjonisty z prośbą, by zapytał gości, czy któryś z nich nie zgubił futerału od scyzoryka.

Rozmowę ich przerwało nadejście pułkownika Redla. Schodził z szerokich schodów wiodących na piętra, w mundurze, dopinając rękawiczki. Podszedł do lady recepcji i położył klucz od pokoju numer jeden.

- Czy pan pułkownik nie zgubił przypadkiem futerału od scyzoryka? - spytał portier, a Redl rzuciwszy okiem na jasnoszarą pochewkę odpowiedział machinalnie:

- Tak, to mój! Już od kwadransa go szukam. Gdzie go pan znalazł?

I nagle zmartwiał, przypomniawszy sobie okoliczności, w jakich używał ostatnio scyzoryka.

Pułkownik Redl nie chce, nie może dopuścić do siebie myśli, że oto wszystko się skończyło, że partia przegrana. Patrzy na recepcjonistę, później odwraca się i widzi utkwione w siebie oczy Steidla. Na progu kabiny telefonicznej stoi wpatrzony w niego człowiek. Tego też skądś zna. Tak, to rzeczywiście koniec!

Pułkownik Redl blady jak trup, bez słowa, szybkim krokiem wyszedł na ulicę. Nikt nie ścigał go od strony głównego wyjścia, Ebinger i Steidl podążyli za nim od strony restauracji.

TROPIONA ZWIERZYNA

Pułkownik Redl szybkim krokiem idzie wzdłuż Herrengasse. Wie, że to już koniec, że pozostało mu najwyżej kilka godzin życia, ale nie może tego faktu przyjąć do wiadomości.

Czyżby sytuacja była beznadziejna? Redl doszedł właśnie do kawiarni „Central", obejrzał się dyskretnie. Nikt za nim nie idzie. Może więc owi wywiadowcy przez swą ślamazarność dadzą mu szansę? Pułkownik mija gmach starej giełdy, która ma trzy wyjścia Szybko znika w jednym z nich. Ogarnięty jest jedną myślą: uciekać, uciekać, opóźniać bodaj o kilka dni, o kilka godzin to, co musi nieuchronnie nastąpić! A może się uda?

Niestety, auto w remoncie. To piękne auto, wyłożone czerwonym pluszem, z inicjałami ,,AR" na drzwiczkach, które kupił w 1911 roku u Daimlera za 18.000 koron. Przyjechał nim dziś, pełen nadziei, że uda mu się odwieść Stefana od idiotycznego zamiaru małżeństwa z tą głupią pannicą.

Pułkownik na moment zapomina o swojej sytuacji i zatapia się w miłych wspomnieniach. Jakże szybko zeszło to dzisiejsze popołudnie ze Stefanem! Dobrze, że Stefan zgodził się przyjąć w prezencie automobil i pojechać z nim na wycieczkę po kraju. A w drodze już na pewno udałoby się wyperswadować mu myśl o małżeństwie. Teraz tylko należało podjąć pieniądze z czym zwlekał tak długo, i kupić Stefanowi elegancki wóz. Na pocztę Redl jechał taksówką, gdyż „Daimlera" musiał zostawić w remoncie. Szybko podjął pieniądze i odjechał pod „Kaiserhof", tam zmienił taksówkę i wrócił do hotelu. Tak się wszystko pięknie układało. Gdyby nie ten przeklęty futerał...

Z ust pułkownika wyrywa się głośne przekleństwo. Znajduje się właśnie w bramie przechodniej na Freyung. Ogląda się odruchowo i lodowacieje. A więc nie udało się! Dwaj ludzie wyraźnie podążają jego śladem. Idą jak cienie. Trzeba się pozbyć jednego, z drugim łatwiej będzie sobie poradzić.

Redl sięga do kieszeni, wyciąga z niej kilka kartek, ostentacyjnie drze i rzuca na bruk. Teraz muszą się zatrzymać i pozbierać je, a on tymczasem ucieknie. Nie, podstęp się nie udał - obaj idą za nim dalej, wszyscy trzej wychodzą na Freyung. Akurat nadjeżdża taksówka i Ebinger wsiada w nią, każąc szoferowi powoli jechać za pułkownikiem, zaś Steidl biegiem wraca do bramy i pieczołowicie zbiera rozrzucone skrawki papieru, by zanieść je do radcy Geyera. Jest zupełnie spokojny, wie, co do niego należy.

Przed wyjściem z hotelu polecił recepcjoniście, by zadzwonił pod numer 12-3-48 i powiedział radcy Geyerowi tylko tyle: „Wszystko w porządku, futerał należy do pułkownika Redla".

Recepcjonista, który był świadkiem całego wydarzenia, gorliwie spełnia polecenie. Po drugiej stronie drutu na chwilę zapada cisza, a potem radca policji odpowiada:

- Dobrze, dziękuję wam.

Gdy Ebinger i Steidl doszli do rogu Strauchgasse i Wellnerstrasse, stracili Redla z oczu. Nie mógł dojść do Haarhof, pozostał więc gmach starej giełdy, który miał trzy wyjścia: dwa przez kawiarnię „Central" i jedno przez Freyung. Dostrzegli go w przechodniej bramie. A więc pułkownik był tak przerażony, że nie zdołał obmyślić sensownej trasy ucieczki. Spojrzeli po sobie. Już się im nie wymknie!

Tymczasem zaskoczony radca Geyer powiadomił o przerażającym odkryciu szefa policji, dr. Schobera. Ten zadzwonił do Stubenringu.

Szef Biura Wywiadowczego, kapitan Ronge, na wieść przekazaną przez dr. Schobera, nie może wykrztusić słowa. Napisze potem w swoich pamiętnikach:

„Gdy dowiedziałem się, że wieloletni pracownik naszej służby wywiadowczej, ekspert wojskowy na licznych procesach szpiegowskich został zdemaskowany jako szpieg, po prostu zmartwiałem".

Pułkownik Urbansky von Ostromiecz, natomiast wpadł we wściekłość. Ci protegowani barona von Giesla! To obdarzenie zaufaniem na kredyt! Przeczuwając, że cały gniew zwierzchników spadnie na niego, natychmiast zaczął przygotowywać obronę.

Jak się okazało nie na próżno, bo gdy później arcyksiążę Franciszek Ferdynand napisał: „Nie wiem, na co istnieje Biuro Ewidencyjne, jeżeli nie zauważono, że jakiś oficer posiada jedno lub dwa auta i urządza orgie!" - pułkownik von Ostromiecz natychmiast odpowiedział obszernym memoriałem, w którym czytali m. in.: „(...) gniew arcyksięcia skierowany był głównie przeciw mnie. Ja powinienem był zwrócić uwagę na namiętności Redla, jam winien był zauważyć jego tryb życia, a specjalnie utrzymywanie automobili. Redl był kawalerem, miał bezpłatne mieszkanie i stajnię w Komendzie Korpusu w Pradze, miał pełne pobory pułkownika - szefa sztabu i dlatego miał wielkie dochody. Zresztą wiedziałem z jego listy kwalifikacyjnej, iż przed laty otrzymał mały spadek, a do mnie został przydzielony mając w papierach uwagę: posiada własny majątek. Jak długo Redl był moim podwładnym, nie miał własnego auta, za późniejszy tryb jego życia, podczas pełnienia służby pułkowej i jako szefa sztabu w Pradze, nie można mnie robić odpowiedzialnym".

Lecz wieczorem, 24 maja, za wcześnie jeszcze było na pisanie memoriałów. Pułkownik von Ostromiecz przez moment jest tak skonsternowany, że nie wie co robić. Inicjatywę przejmuje kapitan Ronge.

Osobiście jedzie na pocztę, by wypytać urzędnika o wygląd odbiorcy przesyłki i porównać podpis na pokwitowaniu z charakterem pisma Redla na dokumentach. Nie trzeba było nawet wzywać eksperta-grafologa. Kapitan wie już na pewno: nieuchwytny „Opernball", zdrajca i rosyjski szpieg oraz pułkownik Alfred Redl, najbezwzględniejszy łowca i tropiciel szpiegów - to jedna i ta sama osoba!

Pułkownik von Ostromiecz i kapitan Ronge patrzą na siebie ze zgrozą. Z prezydium policji przywożą, zebrane przez Steidla skrawki papieru, zniszczonego przez Redla podczas ucieczki. Po dokładnym ich sklejeniu okazuje się, iż są to kwity na przesyłki pieniężne dla Stefana Hromadki, porucznika ułanów ze Stopkerau, oraz na listy polecone do Warszawy, Lozanny i Brukseli. Widniejące na nich adresy nie stanowią dla pracowników Biura Ewidencyjnego rewelacji, są to rozszyfrowane już skrzynki kontaktów wywiadów owych państw.

Pułkownikowi von Ostromiecz pozostaje teraz już tylko złożyć meldunek generałowi von Hoetzendorf, który podejmie decyzję. Kapitan Ronge obejmuje nadzór nad sprawą, jego najważniejszym w tej chwili obowiązkiem jest niedopuszczenie do ucieczki Redla.

Tymczasem Redl powoli idzie przez Graben i Heinrichgasse do wybrzeża Franciszka Józefa, Ebinger jak nieodłączny cień podąża za nim. Pułkownik skręca w stronę placu Brigitty, ale nie zatrzymuje się przed warsztatem montera karoserii Zedniczka, w którym stoi jego własny luksusowy „Daimler". Zedniczek na pewno teraz pilnie obija boczne ścianki wozu lakierowaną skórą i jedwabiem koloru bordo.

Teraz już na wszystko za późno. Nie wsiadał do „Daimlera", nie spowoduje rozstania Stefana z narzeczoną, nie wróci do Pragi, nic już nie zrobi. O tym, co ma być dalej, zadecyduje ktoś inny. Osowiały Redl wlecze się wzdłuż Dunaju. Wie, że to jego ostatni spacer. Nagle do głowy wpada mu rozpaczliwa myśl. Przecież umówił się dziś na spotkanie z dawnym przyjacielem, doktorem Wiktorem Pollakiem, generalnym prokuratorem najwyższego sądu kasacyjnego. Dr Pollak jest w doskonałych stosunkach z radcą Geyerem. Może przy jego pomocy uda się szukać ratunku w klinice dla nerwowo chorych, albo znaleźć jakiś inny sposób wybawienia?

Chwyta się tej nadziei, jak tonący brzytwy. Prostuje się i szybkim krokiem wraca do hotelu „Klomser”. Za nim podąża nieodłączny Ebinger.

MUSI UMRZEĆ DZISIEJSZEJ NOCY!

Pułkownik Urbansky von Ostromiecz wysiadł z auta przed podjazdem hotelu „Grand” z mieszanymi uczuciami. Wprawdzie szef Sztabu Generalnego generał Hoetzendorf zaszczycał go swoją przyjaźnią, tym niemniej misja, z jaką dziś przybywał, była tego rodzaju, iż generał mógł zapomnieć o wszelkich względach.

Generał Conrad von Hoetzendorf jadł kolację z przyjaciółmi. Słynna orkiestra cygańska skrzypka Rigosa grała potpourri z nowej operetki „Hrabia Luxemburg". Generał był w wyśmienitym nastroju i głośno chwalił pieczone pardwy, specjalność szefa kuchni, gdy pułkownik stanął przy stoliku.

- A, Urbansky! Witam, co dobrego? - Von Andorf zrobił ruch, jakby chciał zaprosić pułkownika do towarzystwa. Ten jednak nie poruszył się i powiedział poważnie:

- Czy mógłbym prosić waszą ekscelencję o rozmowę w cztery oczy?

- Czy to takie konieczne?

- Niestety.

- No, sami widzicie, służba - zwrócił się generał do współtowarzyszy. - Przepraszam was na chwilę. Niedługo wrócę.

Przeszli do małego, pustego gabinetu. Generał usiadł wygodnie i z lekką niecierpliwością spytał.

- Czy to aż takie pilne, że musiałeś mi przerwać kolację?

Von Ostromiecz rozpoczął meldunek od słów, iż listy „Opernballa 13" zostały podjęte. Wtedy von Hoetzendorf zapomniał o wszystkim.

Pułkownik Urbansky składał meldunek powoli i dokładnie, nie pomijając żadnego szczegółu. Gdy powiedział, że sklejone skrawki papieru, porzucone przez szpiega, okazały się adresami skrzynek kontaktowych, generał nie wytrzymał.

- A to łotr! - zawołał - Więc Lozanna i Bruksela także! Aresztowaliście go?

- Jest pod obserwacją.

- Co to znaczy? Dlaczego dotąd jeszcze jest na wolności?

- Nie mogliśmy go aresztować bez rozkazu waszej ekscelencji.

- Jak to? Kto to jest?

- Wasza ekscelencjo...

- Wykrztuś wreszcie nazwisko, Auguście. Domyślam się już, że to nie jest byle kto! Czemu milczysz, mów, słucham!

- Wasza ekscelencjo, „Opernball” to pułkownik Redl!

- Pan oszalał, pułkowniku! - Generał von Hoetzendorf zerwał się na równe nogi. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że takie pomówienie będzie pana drogo kosztować?

- Ekscelencjo, jestem w posiadaniu niezbitych dowodów.

Generał opadł na fotel. Po chwili powiedział cicho:

- Wybacz mi, Auguście. Ale czy to pewne?

- W stu procentach.

- Przedstaw mi jeszcze raz dowody.

Von Ostromiecz cierpliwie i wyczerpująco zaczął raz jeszcze swój meldunek, a generał zakrył twarz ręką i siedział nieporuszony.

Wiadomość zbiła go z nóg. Nie myślał na razie o szkodach, jakie działalność Redla przyniosła monarchii. Myślał o pozycji Sztabu Generalnego.

Arcyksiążę Franciszek Ferdynand i Ministerstwo Wojny od dawna nienawidzą „wybrańców" i czynią wszystko, by ograniczyć ich wpływy. Teraz będą mieli niezbity argument i oręż, by zniszczyć ten „Olimp armii". Jeśli wiadomość o Redlu przedostanie się za granicę, opinia, że „wszystko już próchnieje w tej podwójnej monarchii, skoro Sztab Generalny jest gniazdem szpiegów", znajdzie potwierdzenie. Kajzerowskie Niemcy utwierdzą się jeszcze bardziej w swym przekonaniu o słabości sprzymierzeńca. Niemiecki nacisk na prowadzenie wspólnej polityki pod ich hegemonią wzrośnie. A państwa wrogie? A Serbia? A wszyscy przywódcy ruchów separatystycznych i wyzwoleńczych w monarchii? Toż obecna sytuacja wewnętrzna Austro-Węgier przypomina beczkę prochu. Afera Redla może stać się iskrą, która podpali lont. Co robić?

Urbansky dawno już umilkł i stał w wyczekującej postawie, a generał wciąż jeszcze nie podjął decyzji. Zrozumiał, że wiadomość jest prawdziwa i że trzeba za wszelką cenę ratować Sztab Generalny. To w tej chwili wydało mu się najważniejsze. Zatuszować sprawę, ukryć wszystko, a potem odrobić, co się da.

Wstał. Zrobił kilka kroków wzdłuż gabinetu, znów usiadł. Wreszcie zdecydował się,

- Pułkowniku!

- Tak jest, ekscelencjo!

- Rozkazuję aresztować tego człowieka i przesłuchać. Należy poznać szczegóły zdrady i wspólników. Aresztowanie i przesłuchanie ma być ściśle tajne, najlepiej przeprowadzić to w miejscu prywatnym.

- Tak jest.

- Nikt nie może dowiedzieć się o tej sprawie. Musimy armii i Sztabowi Generalnemu zaoszczędzić skutków tej hańby.

- Rozumiem.

- Potem, jeszcze dzisiejszej nocy, ten łotr musi umrzeć.

- Czy on ma sam... ekscelencjo?

- Tak - odpowiedział dobitnie generał. - Nikt nie może dowiedzieć się o prawdziwej przyczynie samobójstwa. Czy dobrze mnie pan zrozumiał, pułkowniku?

- Rozkaz, ekscelencjo!

- Jeszcze dzisiejszej nocy!

- Tak jest.

- Proszę natychmiast powołać komisję złożoną z generała Hoefera, mego zastępcy, jako przewodniczącego, szefa sądu wojskowego, pana i szefa Biura Wywiadowczego. Nikt więcej nie śmie wiedzieć o tej sprawie. O wykonaniu rozkazu proszę powiadomić mnie jutro rano, wszelkie inne meldunki kierować też wprost do mnie. Czy ma pan jakieś pytania?

- Nie, ekscelencjo.

- Więc proszę wykonać rozkaz.

- Tak jest! Proszę o pozwolenie odmeldowania się.

- Jest pan wolny.

Przez chwilę obaj, generał i pułkownik, patrzyli sobie w oczy. Rozumieli się doskonale. Potem pułkownik Urbansky odmeldował się i wyszedł.

Cygańska orkiestra wciąż grała wiązanki z nowej operetki.

W tym czasie pilnie obserwowany pułkownik Redl jadł kolację w Josefstadt w restauracji „Riedhof". Spotkał się tam z doktorem Pollakiem, swym długoletnim przyjacielem i współpracownikiem. Wiele słynnych procesów szpiegowskich zawdzięczało swój finał tej parze. Wspólne działanie połączyło obu panów szczególnym rodzajem koleżeństwa.

Dr Pollak, który cieszył się na to spotkanie, ze zdumieniem dostrzegł, iż przyjaciel jest zupełnie rozstrojony. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Zaniepokojony, wreszcie zapytał:

- Czy czuje się pan niezdrów, pułkowniku?

Redl już dłużej nie mógł się hamować. Przez cały czas myślał, w jaki sposób poprosić doktora Pollaka o pomoc. Teraz chwycił go za ręce i wprost zaczął błagać o interwencję. Robił aluzje do swego seksu - silnego zboczenia, oskarżał się o ciężkie zbrodnie nie precyzując ich dokładnie, mówił o chwilowym osłabieniu władz umysłowych i prosił, by przyjaciel umożliwił mu natychmiastowy wyjazd do Pragi, gdzie chciałby wszystko wyznać swemu przełożonemu, baronowi von Gieslowi.

Przerażony prokurator z niedowierzaniem słuchał tej bezładnej gadaniny. Zrozumiał jednak szybko, że przyjaciel popełnił coś strasznego. Mimo iż w każdym innym przypadku słysząc nawet mniej znaczące aluzje sam zażądałby aresztowania winnego, zgodził się zatelefonować do szefa policji politycznej

Radca Geyer, o dziwo, był jeszcze o tej porze w swoim biurze i spokojnie przyjął ten dziwny telefon. Prokurator, po licznych usprawiedliwieniach, przeszedł do właściwego celu rozmowy:

- Jestem właśnie na kolacji z pułkownikiem Redlem - rozpoczął.

- Wiem. W „Riedhof" - przerwał Geyer.

- Skąd pan wie, panie radco?

- Przypadkowo. Czego pan sobie życzy, panie prokuratorze?

Dr. Pollak był zbyt wytrawnym jurystą, by nie wyczuć, iż sytuacja jest niecodzienna. Brnął jednak dalej.

- Pułkownik Redl uległ chyba rozstrojowi nerwowemu. Oskarża się przede mną o jakieś zbrodnie i przewinienia moralne. Prosi, aby mu umożliwić wyjazd do Pragi. Czy mógłby mu pan dać eskortę?

Przez chwilę po drugiej stronie linii panowało milczenie, po czym Geyer podjął rozmowę w tonie towarzyskiej pogawędki:

- Przykro mi, panie prokuratorze, ale teraz, w nocy, nie da się nic zrobić. Proszę starać się uspokoić pułkownika i odwieźć go jak najszybciej do jego hotelu. Jeżeli nadal będzie trwał w swym zamiarze, niech się zgłosi wprost do mnie, jutro rano. Do widzenia, panie prokuratorze.

Strapiony dr Pollak wrócił do stolika, gdzie pułkownik Redl pił bez opamiętania. Nie bez trudu udało mu się go namówić, by wyszli. Ledwie jednak wsiedli do taksówki i dr Pollak podał adres hotelu „Klomser", Redl nagle zerwał się nie chcąc wracać do siebie. Po długich perswazjach zgodził się wreszcie na to pod warunkiem, iż wstąpią jeszcze do kawiarni „Kaiserhof". Prokurator obserwując zachowanie pułkownika doszedł do wniosku, iż jest on poważnie chory.

Raz więc jeszcze zadzwonił do radcy Geyera, prosząc tym razem, by przysłano karetkę i odwieziono Redla do jakiegoś sanatorium dla nerwowo chorych, lecz bezskutecznie. Geyer nalegał jedynie, by prokurator jak najszybciej odprowadził przyjaciela do hotelu i zaczekał do jutra z jakimikolwiek interwencjami.

Gdy Pollak po tej rozmowie wrócił do stolika, pułkownik Redl o nic go już nie pytał. Z widocznym przestrachem rozglądał się wokoło, a na propozycję powrotu do hotelu wstał bez słowa.

Gdy o 23.30 żegnali się w hotelu „Klomser", Redl był pozornie zupełnie spokojny, Pollak w swym życiu widział jednak zbyt wiele skazańców, by móc oprzeć się myśli, iż przyjaciel znajduje się w stanie skrajnej apatii i zniechęcenia. Próbował go pocieszyć, obiecując przyjść do niego wcześnie rano. Redl tylko pokiwał głowa.

- To już koniec - powiedział i zaczął ciężko wchodzić na schody.

Tymczasem pułkownik Urbansky von Ostromiecz i kapitan Ronge jeździli po Wiedniu, by skompletować komisję. Okazało się, że szef sądu wojskowego, pułkownik Kunz, wyjechał, a jego zastępca, major Wenzel Vorlicek, właśnie wsiadał do dorożki, by zdążyć na pociąg do Davos. Musiał jednak zrezygnować i z biletów i z telegraficznie zamówionego miejsca w hotelu. Przebrał się w mundur - rozkaz szefa Sztabu Generalnego jest rozkazem.

Już we trzech dosłownie wyciągnęli zaspanego generała Hoefera z łóżka i wreszcie cała komisja w komplecie mogła przystąpić do swych czynności.

Dochodziła północ.

„MOŻE PAN PROSIĆ O BROŃ PALNĄ"

Około godziny 24.00 czterej oficerowie zadzwonili do drzwi hotelu „Klomser". Portier Vozdilka próbował zatrzymać ich w wejściu tłumacząc, iż instrukcja zabrania mu wpuszczania gości o tej porze. Oficerowie jednak nie ustąpili. Nadbiegł recepcjonista. Na widok generalskiego munduru cofnął się z ukłonem i poprosił do hallu. Tam jeszcze próbował im grzecznie tłumaczyć, iż pora jest późna, a niepokojenie śpiących gości może go kosztować posadę, lecz i on nie był w stanie przeszkodzić generałowi. Kazał więc portierowi zaprowadzić gości do pokoju numer jeden, prosząc jednocześnie, by zachowywali się cicho.

Na pukanie do swego pokoju Redl odpowiedział ochrypłym „proszę wejść". Pułkownik siedział przy stole. Na widok wchodzących próbował wstać, ale zachwiawszy się, opadł bezsilnie na fotel. Oficerowie stali przez chwilę w milczeniu.

Wreszcie Redl opanował się. Wstał, kurczowo trzymając się blatu stołu, i przez długą chwilę przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą.

- Wiem, po co panowie przybyli - słowa przychodziły mu z widoczna trudnością. - Jestem przygotowany. Właśnie piszę listy pożegnalne.

Rzeczywiście na stole leżały kartki papieru i pióro. Major Vorlicek podszedł i wziął do ręki zapieczętowaną kopertę. Była zaadresowana do brata Redla, drugi rozpoczęty list pułkownik kierował do dowódcy korpusu praskiego, generała von Giesla. Na nocnym stoliku przy łóżku leżał scyzoryk w jasnoszarym futerale i kawałek sznurka.

W tydzień później minister obrony Georgi, interpelowany w parlamencie na temat samobójstwa Redla, będzie mógł na podstawie tego, co dostrzegł Vorlicek, odpowiedzieć, iż nieprawdą jest, że pułkownik zastrzelił się na rozkaz Sztabu Generalnego, gdyż sam z własnej woli „w celu popełnienia samobójstwa (...) gdyż sam przygotował powróz i nóż w kształcie sztyletu".

Generał Hoefer spytał Redla o wspólników.

- Nie miałem żadnych. Działałem zupełnie sam.

- Kto pana nakłonił do uprawiania szpiegostwa?

- Pułkownik Marczenko, rosyjski attache militaire. Uwierzcie mi, panowie, byłem w strasznej sytuacji. On zmusił mnie, gdyż wiedział, że ja jestem... homoseksualistą.

Ostatnie słowa Redl wymówił po cichu, z opuszczoną głową. Czterej oficerowie spojrzeli po sobie ze zdumieniem. To słowo jest obce ich światu i wymówione otwarcie tak sprzeciwia się oficerskiemu kodeksowi honorowemu, że zaprzestają indagacji. Zapomniawszy jakby o rozkazie generała von Hoetzendorfa prawie mimochodem spytali jeszcze o zasięg działalności szpiegowskiej i jej rozmiary. Redl odpowiedział wykrętnie, że wszystkie dowody znajdą w jego służbowym mieszkaniu w Pradze. To wystarcza członkom komisji, nie żądają nawet kluczy od mieszkania..

Chcą jak najszybciej zakończyć tę brudną sprawę i wrócić do swego uładzonego świata i zapomnieć, iż ten człowiek był kiedykolwiek członkiem korpusu oficerskiego.

Generał Hoefer zrobił krok w stronę drzwi, lecz w ostatniej chwili odwrócił się i nie patrząc na stojącego wciąż Redla, spytał, akcentując słowo „pan":

- Panie Redl, czy pan ma broń palną?

Były pułkownik puszcza blat stołu i unosi obie dłonie ku złoconemu, wyszywanemu gwiazdkami kołnierzowi munduru, jakby go chciał rozerwać.

- Nie - odpowiada zduszonym głosem.

- Może pan prosić o broń palną, panie Redl.

Po długiej chwili ciszy Redl wyrzucił z siebie przerywanym głosem:

- Panie generale... proszę posłusznie... o rewolwer!

Wtedy okazuje się nagle, iż nikt nie ma broni przy sobie i pułkownik von Ostromiecz musi w największym pośpiechu jechać do domu, aby przywieźć swój browning i wręczyć go „panu Redlowi".

I teraz następuje to najgorsze. Redl, pozostawiony w pokoju, musi zakończyć swe rachunki z życiem. W uszach brzmią mu jeszcze ostatnie słowa generała Hoefera: „Tylko proszę nie zwlekać panie Redl".

Czterej oficerowie, przebrani już w cywilne ubrania, kontynuują tymczasem swój spacer przed hotelem.

Po godzinie 5 rano, wezwany uprzednio Ebinger zamelduje, że Redl nie żyje.

Generał von Hoetzendorf otrzymawszy upragniony meldunek odetchnął spokojniej. Teraz wydal rozkaz, aby jak najsprawniej zatuszować całą sprawę. Kapitan Ronge natychmiast przystąpił do działania. I wtedy okazało się, że jest cała masa kłopotów z hotelem „Klomser".

Po telefonie wzywającym pułkownika Redla do aparatu, portier Vozdilka poszedł do pokoju numer jeden i znalazł ciało. Natychmiast wezwano policję. Radca Geyer był na posterunku, lecz komisariat nie powiadomił go w porę. Rozpoczęto normalne czynności.

Stwierdzono, że Redl stojąc przed lustrem strzelił sobie w usta. Według orzeczenia lekarzy sądowych śmierć nastąpiła natychmiast.

Znaleziono dwa zapieczętowane listy oraz kartkę, na której Redl napisał:

„Lekkomyślność i namiętność mnie zgubiły. Módlcie się za mnie. Za moje winy idę na śmierć.

ALFRED

P.S. Jest trzy na drugą. Zaraz umrę. Proszę moich zwłok nie obdukować. Módlcie się za mnie".

Sprawa była zupełnie jasna, samobójstwo nie budziło żadnych wątpliwości, jednakże ordynans pułkownika, portier i recepcjonista narobili zamieszania. Opowiadali policji o czterech oficerach, o posłańcu z listem, który wszedł o 5 rano, ale nikt nie widział, jak wychodził. Ordynans z kolei łamaną niemczyzną dowodził, że było to morderstwo, gdyż jego pan poczynił duże zakupy, dał auto do odnowienia, a we wtorek mieli obaj wracać do Pragi. Podniecony dowodził, iż browning nie należy do pułkownika, a ów obcy, który był tu rano, zapewne go zamordował.

Radca Geyer i kapitan Ronge przyjechali w samą porę. Polecenie właściciela hotelu zamknęło usta portierowi i recepcjoniście, zaś ordynans, na wzmiankę o homoseksualizmie jego pana, także zamilkł.

Rzeczy pułkownika Redla spakowano i opieczętowano, a zwłoki odwieziono do kostnicy szpitala garnizonowego.

W niedzielę cesarsko-królewskie telegraficzne biuro prasowe nadało komunikat o samobójstwie szefa sztabu VIII Praskiego Korpusu, pułkownika Redla, dołączając nekrolog podpisany przez Sztab Generalny, w którym pisano m in.:

„Wysoce utalentowany oficer, któremu przepowiadano świetną karierę, w przystępie zamroczenia umysłowego (...) ostatnimi czasy cierpiał na bezsenność (...) w Wiedniu dokąd, wzywały go obowiązki służbowe (...) w kondukcie pogrzebowym weźmie udział cała generalicja bawiąca w Wiedniu oraz jednostki i instytucje wojskowe wolne od „zajęć”...

Szef Biura Ewidencyjnego, pułkownik Urbansky von Ostromiecz i major Vorlicek przybyli tymczasem do Pragi i udali się do mieszkania dowódcy VIII Korpusu, generała barona von Giesla.

KOLOSALNY PECH SZTABU GENERALNEGO

Gdy w niedzielę, 29 maja 1913 roku pułkownik Urbansky von Ostromiecz i major Vorlicek przybyli do mieszkania dowódcy VIII Korpusu Praskiego, generała barona von Giesla, zastali go w stanie wielkiego wzburzenia.

Dzień wcześniej baron otrzymał od swego brata, ambasadora austro-węgierskiego w Belgradzie, poufną wiadomość, iż jego zdaniem sfery rządowe Serbii uważają wojnę z monarchią Habsburgów za sprawę nieuniknioną, zależą tylko i wyłącznie od kwestii czasu.

Ponieważ ordre de bataille w „Wypadku nr 3" (wojna przeciwko Serbii) przewidywał skierowanie praskiego korpusu trasą między ujściem Driny i Sawy, generał natychmiast powiadomił Sztab Generalny o otrzymanej wiadomości, prosząc o rozkazy. Zamiast nich otrzymał telegraficzną wiadomość o samobójstwie swego własnego szefa sztabu.

Wprawiło go to w zrozumiale zdumienie i nie umiał powiązać z sobą obu wieści, dopóki Ostromiecz i Vorlicek nie powiadomili go, że jego najbliższy współpracownik był rosyjskim szpiegiem, a wszystkie plany jego korpusu, jak też poufne doniesienia od brata, są już dawno wiadome zarówno Rosjanom, jak i Serbom.

Baron von Giesl byt wstrząśnięty. Minęło trochę czasu zanim na tyle doszedł do siebie, by towarzyszyć obu członkom komisji w rewizji domowej w mieszkaniu Redla. Mieściło się ono na pierwszym piętrze domu obok dowództwa korpusu.

Gdy jednak komisja przybyła na miejsce, okazało się, że nikt nie ma kluczy. Urbansky nie wziął ich od Redla, trzeba było wyłamać zamek.

Baron von Giesl był w mieszkaniu Redla po raz pierwszy. Już od progu zatrzymał się zdumiony duszącym zapachem perfum, jakim przesiąkły pokoje. Różowa lampa w przedpokoju i czerwone aksamitne portiery u drzwi sprawiały wrażenie, że zaszła pomyłka i weszli do mieszkania jakiejś kokoty, a nie sztabowego oficera.

W pokojach panował różowy półmrok. Wszędzie czerwone obicia, różowe lampy, ogromne łoże wybite różowym adamaszkiem, a nad nim alabastrowy posąg kobiety, okrytej gronostajowym płaszczem. Gdy major Vorlicek nacisnął guzik widoczny u stóp rzeźby, płaszcz spadł. Podobnych „zabawek" było więcej. Figurki, obrazy i obrazki o pornograficznej treści, ogromna lustrzana toaleta pełna przyborów kosmetycznych...

Nawet gabinet pułkownika urządzony był w podobnym stylu. Major Vorlicek wezwał ślusarza i kazał mu wyłamać zamki od biurka. W pierwszej szufladzie leżało wiele listów. Zaczęli je przeglądać. Pochodziły przeważnie od żołnierzy i młodych podoficerów. Zaczynały się podobnie: „Z wielką radością donoszę..., a kończyły też podobnie - prośbą o pieniądze lub podziękowaniem za nie...

Jedynie trzy listy pochodziły od kobiety. Ludmiła M., dama z praskiego półświatka, oficjalnie uchodząca za kochankę Redla, pisała listy pełne wyrzutów. Ona także domagała się pieniędzy, oświadczając bez ogródek, że żądanie Redla „podtrzymania pozorów" uniemożliwia jej „zarobek".

W jednej z przegródek biurka leżało ponad 300 wizytówek; wszystkie od osób pochodzących z arystokracji. Widocznie Redl pieczołowicie je przechowywał, dumny ze swych stosunków z „wyższymi sferami".

Ale najwięcej było listów od młodego oficera ułanów ze Stockerau. Stefana Hromadki, który uchodził za siostrzeńca Redla. Troskliwy „wujek" opiekował się nim już od dawna. Spowodował szybkie przeniesienie pupila do szkoły kadetów kawalerii w Maehrisch-Weisskirchen, kupił mu dwa konie, dawał kosztowne prezenty i ponosił wszelkie koszty jego kształcenia i utrzymania. Obecnie Stefan Hromadka służył w Stockerau i poznał tam pewną pannę, z którą chciał się żenić. Z tego właśnie powodu Redl wpadł w rozpacz.

Major Vorlicek podnosił jeden po drugim rozpoczęte i zmięte listy do Stefana, niewysłane i nie zakończone, wreszcie zaczął półgłosem czytać:

„Mój kochany, kochany Stefanie!

List Twój z 22 bm. otrzymałem i nie mogłem zrozumieć, że naprawdę chcesz mnie opuścić, a tyle razy przysięgałeś mi swą wierność.

Powtarzam Ci znowu, że Ty się unieszczęśliwisz na całe życie, początkowo będzie Ci bardzo dobrze, ale potem się przekonasz jaka jest kobieta. Nie mów jednak nic o mnie. Kobiety do wszystkiego się mieszają, a to, czego nie powinny rozumieć, jest jedynym, co rozumieją. Przestrzegam Cię przed opuszczeniem mnie. Jestem zrozpaczony i nie wiem, co czynić. Najchętniej wyjechałbym z Tobą (Davos?), mógłbym się postarać o urlop dla Ciebie i mogę kupić Ci obiecane auto „Austro-Daimler". Gdybyś mógł przyjechać do Wiednia, kochany Stefanie, to napisz zaraz - wtedy przygotują..."

- Proszę nam oszczędzić tych niesmacznych wynurzeń majorze. - Baron von Giesl był wyraźnie zgorszony. - to nie dotyczy sprawy, w której tu jesteśmy. Niech to czyta komisja inwentaryzacyjna.

- Raczy się pan mylić, generale - przerwał pełnym szacunku tonem Urbansky. - Ten niewysłany list tłumaczy, dlaczego Redl wpadł. Widocznie ten Stefan - którego zresztą zaraz pociągniemy do odpowiedzialności - przybył do Wiednia, spotkał się z nim i obiecał porzucić pannę w zamian za auto. Dlaczego Redl podjął pieniądze z poczty, zapominając o ostrożności. Za wszelką cenę chciał zatrzymać przy sobie tego... hm... siostrzeńca.

- To straszne, straszne. Kto by się tego spodziewał! - Von Giesl nie mógł się uspokoić. - Wprawdzie Alfred żył bardzo okazale, ale sądziłem, że ma własne duże dochody ze spadku, jaki przed kilku laty otrzymał. Miał majątek ziemski w Neustift-Innermanzing, stajnię wyścigową i dwa auta. Kto by mógł przypuszczać, że pieniądze na to pochodzą z tak brudnych źródeł!

Major Vorlicek tymczasem skrupulatnie badał zawartość biurka. Przejrzawszy je, zawołał ślusarza i zwracając się do niego po czesku polecił mu po kolei wyłamywać zamki szaf, komód i różnych schowków.

Znaleziono potwierdzenie odbioru pieniędzy z Rosji, kwity wymiany rubli na korony na sumę około 60 tys. i wiele klisz fotograficznych. Laboratorium fotograficzne mieszczące się w pomieszczeniu za gabinetem, było jedynym miejscem „poważnej pracy" w tym mieszkaniu kokoty i urządzone było bardzo nowocześnie.

Aparaty fotograficzne Zeissa, obiektywy Tessara, kasetki filmowe, przyrządy do kopiowania i powiększania zdjęć, reflektory, elektryczne lampy do wywoływania zdjęć i inne przybory już same w sobie stanowiły spory majątek.

Znaleziono fotografie instrukcji mobilizacyjnych, tajnych rozkazów służbowych, jak też tyczących się organizacji armii. Redl miał w swym mieszkaniu całe archiwum rozkazów ministra wojny Krobatina, szefa Sztabu Generalnego Conrada von Hoetzendorfa i samego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Nie obeszło się też bez pełnego kompletu rozkazów podpisanych przez barona von Giesla, który zupełnie załamany, powtarzał w kółko swoje. „Straszne, straszne. Kto by się tego spodziewał!".

Wszystkie te dowody dotyczyły jednakże tylko ostatniego półrocza roku. Tyle Redl przebywał w Pradze. Śladów wcześniejszej działalności nie znaleziono. Nie udało się także odkryć spisu nazwisk innych szpiegów ani też dowodów zdrady planów wojennych, granicznych, fortecznych czy nowych zdobyczy w dziedzinie uzbrojenia.

Pułkownik Urbansky dopiero teraz zaczął żałować, że usłuchał rozkazu generała von Hoetzendorfa i pozwolił Redlowi umrzeć niemal bez słowa. Arcyszpieg zabrał większość swoich tajemnic do grobu i teraz już za późno było na śledztwo i badania.

Ślusarz Czech, który niemal bez przerwy towarzyszył trzem oficerom, zaczął nagle zdradzać objawy coraz większego zdenerwowania. Wreszcie zwrócił się do majora Vorlicka, prosząc go o pozwolenie opuszczenia mieszkania. Nie zwolniono go jednak aż do chwili, gdy komisja ukończyła swą pracę.

Gdy tylko znalazł się na ulicy, niemal pobiegł do warsztatu, lecz już za rogiem ulicy ktoś zawołał:

- No, Wagner, lepiej ty się, człowieku, nie pokazuj tak na ulicy!

- Jaki wynik? - krzyknął Wagner.

- On się pyta! „Sturm" przegrał pięć - siedem i te patałachy z „Union-Holeschowice" weszły do pierwszej ligi, a wy wypadliście z eliminacji.

- O, Herr Jel - jęknął Wagner, chwytając się za głowę.

- Gdzieś się włóczył człowieku? - kontynuował podniecony Pepik Hralicek, zapalony kibic „Sturmu" - Choć lepiej ze mną, bo jak cię inni dopadną, to ci kości policzą.

Wagner niemal płakał. Grał w „Sturmie” jako prawy pomocnik i stanowił podporę drużyny. Dobrze rozumiał, że jego nieobecność zaważyła na wyniku meczu. Nie bacząc na ostrzeżenia Hralicka poszedł z nim razem do „Gospody pod Janem Nepomukiem", by wszem i wobec przy kolejnych halbach pilznera tłumaczyć powody swej nieobecności.

Nazajutrz, jeszcze z dobrym szumem w głowie, zameldował się u prezesa klubu piłkarskiego „Sturm", Egona Erwina Kischa, redaktora pisma „Bohemia". Kisch był tak wściekły, że w ogóle nie chciał z nim rozmawiać. Wczoraj własnoręcznie musiał zredagować do wieczornego wydania gazety następujący tekst:

„DBC Sturm I" przeciwko ,.SK Union-Holeschowice" 5:7 (połowa gry 3:3). „Sturm" początkowo przewyższał przeciwnika, a jego atak (wyraża się to w wielkiej liczbie kornerów) wypracował całą grę zadowalająco. Jednakże obrona „Sturmu" była z powodu braku Marecka i Wagnera tak osłabiona, że Atia nie mógł sam przeciwstawić się wszystkim uderzeniom „Unionu".

Teraz cała złość Kischa skierowała się przeciwko Wagnerowi. Nie przyjść na eliminacyjny mecz w takiej chwili! Wagner jednak nie rezygnował z prób usprawiedliwienia i stojąc przed biurkiem powtarzał jak automat:

- Musisz mnie wysłuchać. Naprawdę nie mogłem przyjść. Byłem już ubrany i dosłownie stałem w drzwiach, gdy do warsztatu przybiegł żołnierz i powiedział, że ktoś musi iść do dowództwa Korpusu, by wyłamać zamek...

- Do dowództwa Korpusu? - Kisch nie stałby się później „królem reporterów", gdyby nie miał wyczulonego ucha na wszelkie niecodzienne sprawy. Nawet w największej złości instynkt go nie zawodził. Powiedział: - Bzdura! Taka robota trwa pięć minut, my czekaliśmy na siebie cała godzinę. Opóźniliśmy mecz, rozumiesz?

- To trwało ponad trzy godziny. Musiałem rozbić zamek u drzwi jednego mieszkania, a potem otwierać wszystkie szafy, szuflady i biurka. Z Wiednia przybyli dwaj panowie - jednego nazywali „panem pułkownikiem" - i szukali rosyjskich papierów, fotografii twierdz i planów wojskowych.

- Czyje to było mieszkanie?

- Jakiegoś generała. Bardzo eleganckie mieszkanie.

- A to generała nie było w domu?

- Nie. Umarł wczoraj w Wiedniu. Lecz był przy tym dowódca Korpusu. Wciąż chwytał się za głowę jęczał: „Straszne, straszne. Kto by przypuszczał, że to jest możliwe".

Kisch niemal zapomniał, że jest prezesem klubu piłkarskiego „Sturm" i że stoi przed nim zawodnik, przez którego klub przegrał zawody eliminacyjne.

Z obszernego nekrologu podanego przez cesarsko-królewskie biuro prasowe wiedział o samobójstwie pułkownika Redla, szefa sztabu korpusu praskiego.

A teraz takie rewelacje! Czyżby ten kandydat do najwyższych wojskowych godności był rzeczywiście rosyjskim szpiegiem?

Zaintrygowany Kisch kazał sobie opowiedzieć wszystkie szczegóły pobytu komisji z Wiednia, wypytując dokładnie o detale. Wagner, już uspokojony, długo mówił o tym, że mieszkanie wyglądało jak u jakiejś damy, że pełno w nim było przyborów toaletowych i listów od mężczyzn, których nazwiska zapisano, o laboratorium fotograficznym, o przekazach pieniężnych.

Wreszcie Kisch spytał:

- Czy jesteś pewien, że ci dwaj panowie byli z Wiednia?

- Tak, Mówili, że jeszcze dziś wieczorem muszą wracać do Wiednia. Nie wiedzieli, że znam niemiecki i rozumiem wszystko, co mówią. Do mnie zwracali się po czesku.

Kisch od razu zrozumiał, że wpadł na trop ogromnej sensacji. Sztab Generalny, pisząc peany na cześć Redla, chce zatuszować prawdę i ukryć przed światem, że w najwyższych kołach wojskowych Austro-Węgier działał szpieg, że plany wojenne monarchii są zapewne znane przeciwnikowi. „Wybrańcy", bacząc jedynie na „honor" swej kasty, są gotowi nawet w tej sytuacji rozpętać wojnę i poprowadzić miliony ludzi na pewną rzeź. Cóż, odbędzie się okazały pogrzeb utalentowanego oficera. Na białych rękawiczkach nie zostają ślady krwi.

Kisch już wie, co ma robić. Pozostaje tylko trudność natury technicznej. Jak sam później napisze: „Jakże odkrycie o tym, że austriacki szef Sztabu Generalnego pozostawał w służbie zagranicznej, podać w austriackiej gazecie, by nie uległa ona natychmiastowej konfiskacie?" Ale i na to znajduje się rada.

W wieczornym wydaniu „Bohemii" ukazuje się dementi następującej treści:

„Oficjalne czynniki zwróciły się do nas z poleceniem zaprzeczenia wiadomościom krążącym szczególnie w sferach wojskowych, jakoby szef Sztabu Generalnego Korpusu praskiego, pułkownik Alfred Redl, który przedwczoraj popełnił w Wiedniu samobójstwo, winien był zdrady tajemnic wojskowych i uprawiał szpiegostwo na rzecz Rosji. Komisja wysłana z Wiednia do Pragi, złożona z pułkownika i majora, dokonała wczorajszego niedzielnego popołudnia, w obecności dowódcy Korpusu barona Giesla, trzygodzinnej rewizji w służbowym mieszkaniu pułkownika Redla; komisja poleciła wyłamać zamki w szafach i szufladach, dochodzenia dotyczyły jednakże uchybień zupełnie innego rodzaju”.

Gazety z tym dwuznacznym dementi nie skonfiskowano. Cenzor prasowy był pewien, iż pochodzi ono od Sztabu Generalnego. Sztab Generalny zaś, że z Ministerstwa Wojny. Jeszcze w kilka lat po zakończeniu I wojny światowej wówczas już feldmarszałek-porucznik Urbansky von Ostromiecz opowiadał, iż radca Schober, mimo specjalnej przysięgi, przekazał wiadomość o sprawie Redla ministrowi wojny, który incognito natychmiast pojechał do Pragi, by wręczyć owo „dementi” redaktorowi „Bohemii", niejakiemu Kischowi. Minister tak nienawidził Sztabu Generalnego, który mu nie podlegał, iż ważył się nawet na taki krok, by skompromitować „wybrańców".

Gdy wiadomość dotarła do Wiednia, reporterzy przypuścili istny szturm do Ministerstwa Wojny, które z kolei wydało komunikat następującej treści:

„Nic nam nie wiadomo, o jakichkolwiek wykroczeniach zmarłego pułkownika Sztabu Generalnego, Alfreda Redla i wieści takie są sprzeczne z nienagannym charakterem zmarłego. Również nic nie wiadomo o wysłaniu komisji do Pragi. Może tu chodzi jedynie o normalny spis inwentarza w służbowym mieszkaniu zmarłego pułkownika Redla”.

W hotelu „Klomser" aż gęsto było od reporterów, w parlamencie wniesiono 28 wniosków i nagłych interpelacji w tej sprawie. Ministerstwo Wojny nagle wycofało swój komunikat. W poniedziałek cała Austria aż huczała od przerażających wieści. We wtorek Pisały o niej gazety Niemiec, Francji, Anglii, Włoch i całej Europy.

Na nic więc zdały się zabiegi Sztabu Generalnego, by ukryć, iż jeden z jego członków był szpiegiem. Dano mu szansę „honorowej ucieczki", zrezygnowano ze śledztwa z ujawnienia wszystkich nici i powiązań. I na nic się zdało! Przez głupi przypadek, przez to, że prawy pomocnik prowincjonalnego klubu piłkarskiego „Sturm" nie przyszedł na mecz! Czyż to nie kolosalny pech?

GROŹNY CIEŃ

Przygotowania do uroczystego pogrzebu pułkownika Alfreda Redla były w pełnym toku. Orkiestry wojskowe ćwiczyły marsze żałobne, a wyznaczone do udziału w tej uroczystości bataliony - „General de charge”. Poszczególne jednostki wojskowe zamówiły już wieńce żałobne z odpowiednio pompatycznymi napisami, gdy nagle w środę, 28 maja rano, pułkownik Buerkl, komendant placu w Wiedniu, wydał obiegowe zarządzenie następującej treści:

„Pogrzeb Alfreda Redla byłego pułkownika sztabu, odbędzie w zupełnej ciszy. Tym samym wczorajsze zarządzenia Komendy Placu tracą swą ważność”

Buerkl Pułkownik

Niczego więcej nie było trzeba. Owe pośrednie przyznanie się władz wojskowych do istnienia „afery Redla" wystarczyło opinii publicznej.

Tymczasem wszystkie materiały i dowody zostały przewiezione do Wiednia i poddane badaniom w Biurze Ewidencyjnym. Pułkownik Urbansky i kapitan Ronge wraz ze specjalnie powołaną komisją starali się pospiesznie określić rozmiar szkód, jakie spowodowała działalność Redla i ustalić, jakie tajemnice wojskowe zostały ujawnione obcym mocarstwom.

Oficjalnie, rzec by można, śledztwo toczyło się w Pradze zostało przekazane dwom sędziom śledczym - dr. Włodzimierzowi Doukapilowi i dr. Leopoldowi Mayersbachowi. Ponadto sąd wyznaczył komisarza sądowego dla uporządkowania spraw majątkowych denata. Został nim notariusz dr Ublir, który przystępując do swych czynności kazał przede wszystkim sporządzić inwentarz aktywów i pasywów majątkowych pułkownika Redla.

Był to dokument ze wszech miar interesujący. M. in. w spisie inwentarzowym znalazło się: 15.184 korony i 47 halerzy w gotówce, 5966 koron i 38 halerzy w papierach wartościowych, 2685 koron i 90 halerzy na książeczkach oszczędnościowych i biżuteria wartości 2618 koron, a prócz tego ogromna ilość haftowanej bielizny (samych koszul było 185). garderoba zawierająca m. in. 10 płaszczy wojskowych podbitych jedwabiem i futrem, płaszcze do jazdy konnej, skórzane, cywilne i palta, 25 par bryczesów, 10 par lakierków itp.

Zapisano w inwentarzu 8 szabel oficerskich i 1 browning (ten sam, z którego Redl się zastrzelił, teraz został oficjalnie uznany za jego własność). W siodłami znaleziono wiele siodeł, rzemieni, naramienników, srebrnych ostróg i szpicrut. Do masy spadkowej weszło również mieszkanie wraz z całym wyposażeniem i laboratorium fotograficznym, co zostało oszacowane na sumę 33.167 koron i 75 halerzy. Opisano też 3 konie (jednego pełnej krwi i dwa półkrewki), 2 samochody oraz posiadłość ziemską w Neustift-Innermanzing.

Na ostatnim miejscu tej listy figurowało skromnie 125 książek o treści wojskowej. Był to niedawno zakupiony hurtem księgozbiór, lecz o zainteresowaniach jego właściciela najlepiej świadczył fakt, iż książki nie zostały nawet jeszcze rozcięte.

Jako pasywa tego ciekawego inwentarza widniały różne roszczenia firm meblarskich, galanteryjnych, konfekcyjnych, fotograficznych, automobilowych i spedycyjnych oraz niezapłacony rachunek za książki z firmy L. W. Seidel z Wiednia. Do tego doszedł następny rachunek z hotelu „Klomser" w kwocie 450 koron, żądania firmy krawieckiej Szallay z Wiednia na sumę 908 koron, pretensje funduszu konnego Sztabu Generalnego, który żądał 3200 koron, oraz brata Redla, któremu należał się zwrot pożyczki 4400 wraz z procentami. Na koniec zgłosił się dentysta i służący.

Gdy to wszystko obliczono okazało się, że wierzytelności wynoszą 45.000 koron i przewyższają aktywa. Licytację majątku Redla przeprowadzono 30 listopada 1913 roku. Przyniosła ona znikomą w porównaniu z długami sumę - 14.937 koron i 30 halerzy.

Przy okazji nie obyło się bez nowej kompromitacji austriackiego wywiadu. Na licytacji sprzedano dwa aparaty fotograficzne i paczkę klisz. Trafiły one do rąk pewnego ucznia gimnazjum, który wraz ze swym nauczycielem fizyki wywołał klisze i nagle ujrzał na nich odbitki tajnych dokumentów wojskowych, m. in. rozkaz dopełniający do Książki Służbowej J15 (regulamin wojenny).

Chociaż przerażony nauczyciel natychmiast przekazał zdjęcia władzom wojskowym sprawa trafiła do gazet i stała się przysłowiowym „gwoździem do trumny” pułkownika Urbansky'ego, członka komisji rewidującej mieszkanie Redla.

Arcyksiążę Franciszek Ferdynand wprost szalał z wściekłości. Afera Redla była dla niego symptomem stosunków panujących w Sztabie Generalnym, że ośmielono się prosić go o wzięcie osobistego udziału w pogrzebie Redla, uznał za wyraźny afront. Upatrzywszy sobie kozła ofiarnego w osobie Urbansky'ego po kilku miesiącach wydal następujące zarządzenie:

„Zdobyłem niezachwianą pewność, że umysłowe zdolności pułkownika Urbansky'ego von Ostromiecz zostały nadwerężone do tego stopnia, że nie nadaje się on więcej do służby czynnej i należy go przedstawić do superrewizji lekarskiej".

Gniew arcyksięcia nie ominął zresztą generała Hoefera, a nawet samego Conrada von Hoetzendorfa. Najbardziej jednak ucierpiał Sztab Generalny. Franciszek Ferdynand postanowił wykorzystać sprawę Redla jako pretekst do rozgrywki z „wybrańcami" i podporządkowania ich Ministerstwu Wojny.

Jako oficjalny pretekst w tej rozgrywce posłużyła opinia cesarza Franciszka Józefa, który oburzony samobójstwem Redla, wprawdzie nie z politycznych, a religijnych(!) pobudek powiedział do arcyksięcia:

„Jest niechrześcijańskim postępkiem ułatwiać czyjeś samobójstwo. Samobójstwo jest w ogóle niekatolickie i jeśli się daje komuś możność tego; to jest barbarzyństwo. Jak można pozwolić na śmierć człowieka bez ostatnich sakramentów, chociażby nawet był okrutnym zbrodniarzem? Każdy, złoczyńca mający być powieszony otrzymuje przed szubienicą ostatnie błogosławieństwo. Zresztą temu łotrowi należał się stryczek. Ja, zupełnie spokojnie, dałbym rozkaz powieszenia go, ale dać rozkaz samobójstwa, to niechrześcijańskie"

Teraz arcyksiążę pod pozorem personalnego ukarania winnych rozpoczął wielką kampanię wymierzoną przeciwko Biuru Ewidencyjnemu i Sztabowi Generalnemu. Sedno sprawy leżało oczywiście gdzie indziej. Franciszek Ferdynand zamierzał zreorganizować armię i powierzyć jej kierownictwo oddanym sobie ludziom. Dlatego właśnie postanowił znieść samodzielność Sztabu Generalnego i poddać go ścisłej kontroli Ministerstwa Wojny. Miał szerokie plany usunięcia ze stanowisk wielu wysoko postawionych osobistości ze sfer wojskowych. Afera Redla wydawała mu się wprost idealnym pretekstem do przeprowadzenia tych planów. Było już jednak za późno. Niewiele czasu pozostawało do dnia, w którym padną strzały w Sarajewie. Nawet spensjonowany pułkownik Urbansky z chwilą wybuchu wojny wrócił do służby czynnej, by zakończyć ją w stopniu feldmarszałka-porucznika.

Nieuchronność wojny była oczywista. Jej groźny cień rzutował zarówno na poczynania arcyksięcia, jak stanowisko Sztabu Generalnego i jego szefa Generała von Hoetzendorfa, dosłownie wiążąc ręce obu przeciwnikom. Sztab Generalny ponadto, prowadząc dochodzenie w sprawie Redla, cofnął się w czasie aż do początków jego kariery w Biurze Ewidencyjnym i zorientował, że sprzedawał on wrogom najcenniejsze tajemnice, wydawał najlepszych agentów i podsuwał swemu sztabowi fałszywe dane o stanie przygotowań militarnych przeciwnika. W tej sytuacji wybuch wojny z Rosją oznaczałby druzgocąca klęskę, Z tej prawdy zdawał sobie sprawę zarówno Sztab Generalny, jak i arcyksiążę.

Tymczasem w prasie i parlamencie domagano się natychmiastowej zmiany planów wojennych, jakby nie rozumiejąc, iż jest to niemożliwe. Minister wojny wydawał uspokajające oświadczenia, a Sztab Generalny z generałem Conradem von Hoetzendorfem, który utrzymał swoje stanowisko, zabrał się gorączkowo do korygowania planów. Siłą rzeczy jednak korekty były minimalne i znając stary plan z łatwością można było odgadnąć naniesione zmiany. Tak też się potem stało. Na przykład Serbowie, posiadając otrzymane za pośrednictwem Redla austriackie plany mobilizacyjne, już w trakcie wojny mogli przez długi czas opierać się przeważającym siłom austriackim, zaplanowawszy uprzednio kontrposunięcia.

Afera pułkownika Alfreda Redla, znanego pod kryptonimem „Opernball 13", mimo późniejszych prób pomniejszania lub też przejaskrawiania jej znaczenia, wyrządziła monarchii austro-węgierskiej wielkie szkody, co dało się zaobserwować podczas działań militarnych w I wojnie światowej. Stanowiła jednocześnie niejako symptom rozpadu wielonarodowej, rozsadzanej siłami odśrodkowymi monarchii Habsburgów.

Wiele jest jeszcze w sprawie Redla punktów niewyjaśnionych. Fakty przedstawione w tej książeczce również układają się w ciąg niezupełnie jasny. Sposób zdemaskowania Redla i jego śmierci wydają się być sprytnym kamuflażem, kryjącym prawdziwe powiązania obu Sztabów Generalnych - rosyjskiego i austriackiego - oraz prawdziwie wielką aferę polityczną, której dowody wciąż jeszcze spoczywają ukryte w tajnych archiwach.

Kończymy nasze rozważania u schyłku roku 1913. Obie strony, pozornie i oficjalnie jeszcze nie wrogie, szykowały się do generalnej rozprawy o nowy podział świata i stref wpływów. Stary świat kruszył się od wnętrza. Narody wchodzące w skład imperiów-gigantów marzyły o samodzielnym, niepodległym bycie, widząc w nadchodzącym konflikcie jedyną okazję, by o tę niepodległość się pokusić. Zwykły, szary człowiek, dożywał ostatnich dni „belle epoque", entuzjazmując się postępem techniki i „politycznymi nowinkami", a młodzi chłopcy jeszcze nie przeczuwali, iż za niewiele miesięcy zostaną popędzeni na wielką rzeź.

Na horyzoncie rysował się już bowiem groźny cień nadciągającej I wojny światowej...

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antoni Marczyński Strzał o świcie
Sieć działań(diagram strzałkowy) v 2
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
PCB strzałka
Balistyka Zjawisko strzału
Akcent skoczności ze strzałem po dośrodkowaniu we współpracy dwójkowej – cz 1
strzały na bramkę, Piłka nożna, Materiały szkoleniowe, KONSPEKTY
strzałka zwisu
strzałka
Finanse Międzynarodowe B Bernaś
Heraldyka Litewska Mikulski K ,Tęgowski P
Strzałka ugięcia, IMiR - st. inż, sem.6 od sołtysa, Maszyny i urządzenia transportowe
Kość strzałkowa rys
Multimo strzal w dziesiatke1
porazenie nerwu strzalkowego wspolnego
Akcent szybkości w dwójkowym rozegraniu ze strzałem cz 5
usuwanie strzałek
Wykład biol mol ze Strzałką nr 2

więcej podobnych podstron