Savenkova Sofâ Aleksandrovna
LATA KRZYWDY
(WSPOMNIENIA MATKI)
Wiem, że wspomnienia te wskrzesza moją mękę, że obudzą wszystkie przeżyte niedole, wszystkie krzywdy moje i nie moje. Nietylko ja bowiem odczułam na sobie żelazną rękę rządu: całe tysiące jest takich nieszczęśliwych matek, jak ja. Dlategoteż spowiedź mojej niedoli ma jaką taką wartość, że nie jest historją męki jednego tylko z miljonów ludzi.
Pierwszy piorun uderzył w nas w roku . Do tego roku żyliśmy, jak żyją na prowincji urzędnicy — bez szczególnych trosk, bez wstrząśnień, dalecy od działalności społecznej i od zagadnień ideowych. Mąż mój był urzędnikiem sądowym na kresach zachodnich i pobierał niezłą pensję. Był to człowiek inteligientny, nadzwyczaj subtelnie i zgodnie ze sprawiedliwością interpretujący prawo, nie czyniący różnicy pomiędzy Żydem, Rosjaninem a Polakiem, pomiędzy inteligientem a robotnikiem, boga
czem a nędzarzem. Wkrótce też zaczął się cieszyć wielka popularnością sród wylęknionych mieszkańców tego kraju, którzy w krótkim czasie nazywali go w oczy i za oczy — zacnym sędzią.
Był rzeczywiście sprawiedliwym sędzią.Podczas swego dwudziestoletniego urzędowania w Kraju Zachodnim ani razu, wydając wyroki, nie był w niezgodzie z sumieniem, ani razu nie uległ rozkazom zgóry. Wkrótce też sród spólurzędujących zdobył sobie miano mekoleżenskiego i „czerwonego", czem zresztą nie martwił się wcale.
Dopóki dzieci nasze uczyły się i podrastały, w życiu naszem nie było żadnych zdarzeń szczególnych, prócz najpowszechniejszych trosk o zdrowie i myśli o najzwyklejszych potrzebach.
I oto dwaj nasi starsi synowie wyjechali do Petersburga; jeden do instytutu górniczego, drugi na uniwersytet. Od tej chwili życie nasze załamało się boleśnie. Spokój odleciał — i rozszalała się nad nami nawałnica jakichś wielkich trosk i przerażeń.
W Petersburgu już wówczas zaczynał się ferment, który skończył się dzisiejszą rewolucją. Nienormalne warunki wyższego wykształcenia, gwałcenie najszczytniejszych porywów u
czącej się młodzieży, bezmyślna tyranja i przemoc sączyły jad buntu w młode serca. Wówczas to właśnie wybuchła awantura z racji wzniesienia w Wilnie pomnika MurawjewaWieszatiela. Wspomnę tu o niej w kilku słowach. Zapoczątkowana przez wyższa, administrację budowa tego pomnika w Wilnie, pomimo całego nietaktu, nie pociągnęłaby za sobą większych następstw, gdyby nie wstrętna służalczość i karygodna chęć wykazania przed zwierzchnią władzą swoich uczuć patrjotycznych ze strony kilku profesorów warszawskich, którzy na uroczystość odsłonięcia pomnika posłali samowolnie w imieniu całego uniwersytetu telegram powitalny.
Trzeba pamiętać, jak znienawidzone jest sród Polaków imię Murawjewa. jak niemasz prawie polskiej rodziny, z którejby któś z jego wyroku nie zginął, i jak wrażliwy jest ten przeczulony naród na każdą krzywdę, — żeby zrozumieć, jaki mu zadano policzek tym pomnikiem „wieszatiela", jak go powszechnie zowią Polacy.
Obezwolony jednak i zgwałcony naród milczał, tylko w uczącej się młodzieży polskiej żył głuchy bunt. Na pierwsze wezwanie tej młodzieży odezwał się uniwersytet petersburski, potem moskiewski, a potem i wszystkie inne. Srnia
lo powiedzieć można, że historja ta zapoczątkowała długoletni ferment, od tego bowiem czasu młodzież uniwersytecka w Rosji nie przestawała już się burzyć, jakkolwiek przyczyny tych zaburzeń były różne. Ta historja również rozstrzygnęła losy moich dzieci. Pierwsze aresztowanie ich i towarzysząca mu rewizja dotychczas stoją przed memi oczami, jak jakieś zmory bolesne.
Działo się to w roku . Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, i z niecierpliwością czekaliśmy na przyjazd synów z Petersburga. Obaj byli tak młodzi, tak niedawno pożegnali progi rodzinne; byliśmy ciekawi, jak odbił się na nich wir stołecznego życia, jakiemi wrażeniami wzbogacili swoje dusze. Na trzy dni przed świętami przyjechali wreszcie pełni wiary w przyszłość, promienni, szczęśliwi. Nie poznawaliśmy ich oboje — do tego stopnia zmężnieli i dojrzeli przez czas tak krótki. Obudziło się w nich samopoczucie i ciekawość do spraw społecznych. Słysząc ich żywe i śmiałe słowa, z duma patrzyliśmy na siebie. Zdawało się, że u ramion rosły im skrzydła, takie w nich było pragnienie lotu ku słońcu, takie dążenie do prawdy! I uwierzyliśmy, że dzieci nasze będą dobrymi ludźmi i pożytecznymi obywatelami kraju. Tak! a
le radość nasza była przedwczesną; dla ojczyzny potrzebni są uczciwi obywatele, dla rządu jednak — nie. Zrozumieliśmy to dopiero później, lecz w wieczór ów byliśmy szczęśliwi. Ach, to był ostatni nasz dobry wieczór...
Po długiej i serdecznej rozmowie, około godziny pierwszej po północy, postanowiliśmy się rozejść na spoczynek. Lampy już były pogaszone, i zaczynałam się już rozbierać, gdy nagle sród panującego milczenia rozległo się głośne i mocne dzwonienie. Wybiegłam do przedpokoju, myśląc, że to telegram. Służąca była już przy drzwiach i pytała: „kto tam?"— „Policja!" — ozwały się za drzwiami głosy. Zdziwiło mnie to niepomiernie, ale nie przelękłam się, pędząc bowiem życie spokojne, nie utrzymywaliśmy żadnych stosunków z tą instytucją. Za drzwiami jednak ktoś wykrzykiwał coraz głośniej:
— Proszę otworzyć prędzej!
Zanim drzwi otworzono, wiedziona złem przeczuciem, wbiegłam do pokoju synów. Ubierali się pośpiesznie. Zastałam przy nich męża— stał zaniepokojony, nierozumiejący, co to wszystko ma znaczyć. I nagle zadzwoniły ostrogi, i do pokoju wszedł w asystencji policji, agientów
ochrony i stróża — pułkownik żandarmerji Uthof.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział, kłaniając się elegancko. — Z rozkazu władzy muszę zrobić rewizję.
Spojrzałam na męża przerażona. Rewizje i aresztowania nie były jeszcze wówczas chlebem powszednim, a tembardziej rewizja w mieszkaniu urzędnika państwowego. Nie potrafiłabym już dziś opisać tego uczucia poniżenia i oburzenia, którego doznaliśmy przy tym pierwszym gwałcie. W moim własnym domu nie zostało nic świętego, jakieś ręce brutalnie grzebały się w rzeczach, przerzucały fotografje najdroższe, obmacywały moje dzieci, czyjeś oczy czytały listy najtajniejsze — święte pamiątki z lat dawnych. Wydało mi się wówczas, że mnie rozebrano do naga i wyprowadzono na ludny piae
Dziś jeszcze na samo wspomnienie tej rewizji doznaję męczącego uczucia wstydu i poniżenia. Przyprowadzili z sobą tylu ludzi! W mieszkaniu naszem było ich aż dwudziestu, snuli się po pokojach, rządzili się, jak u siebie; w kuchni siedziało jeszcze sześciu, a prócz tego przy każdych drzwiach stał żandarm, i cały dom był otoczony ze wszystkich stron. Po
co?.. Poto, by zabrać dwoje bezbronnych dzieci... I o zgrozo! pułkownik, grzebiąc się własnoręcznie w podróżnym koszu moich synów, znalazł kilka odezw wyższych zakładów naukowych do profesorów warszawskich w kwestji telegramu wysłanego na odsłonięcie pomnika Murawjewa.
Wreszcie po najdrobiazgowszej rewizji,podczas której rozbudzono nawet pięcio i sześcioletnie dzieci w celu obejrzenia ich materacyków i poduszek, o godzinie piątej nad ranem pułkownik zwrócił się do synów:
— Niech się panowie pożegnają z rodzicami; pojadą panowie ze mną!..
Oboje, łkając, uściskaliśmy synów. Byli bladzi, lecz spokojni. Pułkownik pożegnał się z nami z przesadną elegancją, ktoś otworzył drzwi wejściowe... na schodach zadzwoniły ostrogi i... zostaliśmy bez dzieci...
Mieszkanie nasze wyglądało okropnie, wszędzie był straszny nieład, wszystko było poprzewracane. Serwety leżały pod stołami, poduszki były popróte, wszędzie widać było ślady mokrych i brudnych nóg. Któż uwierzyłby, że to nasz cichy i spokojny dom? Spojrzałam na męża i przelękłam się: był blady śmiertelnie i chwytał się za piersi tak, jakby mu brakło po
wietrzą. Położyłam go do łóżka i posłałam po doktora.
Straszna noc przeszła. Mąż zasnął, lecz ja nie mogłam się uspokoić. Gdzie oni teraz? Co ich czeka? Do smutku mego wkrótce przyłączyło się uczucie wielkiego oburzenia na spełniony gwałt. Przypuśemy nawet, że synowie nasi popełnili jakieś przestępstwo; zacóż jednak zelżono mnie i męża, skoro nie mogliśmy być o nic posądzeni ? jeśli rzeczywiście aresztowano ich na mocy telegramu z Petersburga, to dlaczego nie zrewidowano ich na miejscu albo w wagonie? Czyż dlatego pozwolono im wrócić do domu, by potem módz wtargnąć do cudzego mieszkania, podjąć na nogi sród nocy cały dom i zatruć życie ludziom niewinnym? Jeśli zresztą posiadanie tych odezw byfo przestępstwem, dlaczego ich nie odebrano im, zanim przekroczyli próg domu rodzicielskiego?
Wzburzona do głębi, zamknęłam się w swoim pokoju i napisałam list ze skargą do gienerałgubernatora, potem sama przykleiłam markę i wrzuciłam list "do puszki.
Gieneralgubernatorem był wówczas książę Imeretyński, jeden z najbardziej ludzkich rządców tego nieszczęśliwego kraju, a nieszczęśliwego dlatego, że cały szereg gienerałgubcrnato
rów, począwszy od gienerała łiurki, a skończywszy na Czcrtkowie, przeprowadzał ideę rusyfikacji, stosując sposoby, iście arakczejowskie.. Każdy Rosjanin stał ponad prawem. W ciągu naszego dwudziestoletniego pobytu w tym kraju widzieliśmy różne gwałty, dziką brutalność, wymyślania — ba! nawet — bicie. Rosjanom wolno było robić wszystko — toteż robili, co chcieli. Nieraz po powrocie z biura mąż mój z oburzeniem opowiadał o niesłychanej samowoli policji i cytował takie fakty, za jakie każdy uczciwy Rosjanin musiał się rumienić. Dopiero przy księciu Imeretyńskim Polakom zaczęło się dziać lepiej, można było zauważyć pewne pobłażanie i tolerancję. Książę chętnie przyjmował ich u siebie, dyskutował z nimi i powoli robił pewne ustępstwa. Wówczas to właśnie pozwolono dzieciom odmawiać w szkołach modlitwy po polsku, przestano prześladować maleństwa zj mowę ojczystą i t. d.
Dlategoteż zwróciłam się listownie do księcia w sprawie rewizji i aresztowania moich dzieci. Nie myślałabym o żadnym proteście, gdyby to było podczas rządów gienerała Czertkowa gdyż wówczas każda samowola zyskiwała poklask władz.
W liście swoim opisałam całe zdarzenie i
pytałam księcia, co się dzieje na poddaszach i w suterynach, gdy podobny gwałt jest możliwy w domu urzędnika państwowego?
Książę Imeretyński nie zostawi! listu mego bez odpowiedzi. Natychmiast zażądał od prokuratora i gienerała żandarmerji wyświetlenia sprawy i celem okazania współczucia przysłał do nas swego adjutanta. Po dwuch dniach synowie nasi byli uwolnieni i powrócili do domu.
Święta spędziliśmy razem, odpoczywając po przebytych wzruszeniach. Przejścia te jednak w młodzieńczych sercach moich dzieci pozostawiły niezatarte ślady. Stałym przedmiotem ich rozmów były najdrobniejsze szczegóły rewizji i aresztowania, a oczy ich paliły się nienawiścią i oburzeniem na samowolę, która pozwalała wznosić pomnik człowiekowi znienawidzonemu przez całe społeczeństwo i przernocnym gwałtem tłumiła protest najmniejszy. Nie uspakajaliśmy ich i nie powstrzymywaliśmy: mówili prawdę — trudno było przeczyć.
Wkrótce rozstaliśmy się znowu; pożegnaliśmy synów, pełni złych przeczuć—czuliśmy, że słowa dojrzeją w czyny.
Jakoż po upływie niespełna dwuch miesięcy, w lutym roku, syn młodszy zawia
domi! nas listownie o aresztowaniu brata. Wyruszyłam do Petersburga.
Obcy wówczas by! mi ten świat, w którym odtąd musiałam się obracać. Więzienia najeżone bagnetami, żandarmi i warty żołnierskie —były to dla mnie pojęcia abstrakcyjne, słowa nic nie mówiące. Dzięki temu, po przyjeździe do Petersburga zmarnowałam dużo czasu, odsyłana z wydziału tak zwanej „ochrany" do zarządu żandarmerji i z zarządu żandarmerji do wydziału „ochrany". Tam znów radzono mi udać się do samego jenerała żandarmerji. Wówczas dowiedziałam się, że jenerał przyjmuje tylko w pewne dni i godziny. W stanie niepokoju, w jakim się wówczas znajdowałam, wszystko to jątrzyło mój ból. W końcu postanowiłam skorzystać z tego, że jestem żoną prawnika i sędziego, i zwrócić się do prokuratora izby sądowej. Nie wiem sama, czy dzięki pewnej wyrozumiałości ze strony prokuratora, czy współczuciu, zdołałam wyjednać pozwolenie na widzenie się z synem. Wówczas dopiero przekonałam się, że żandarmi każdą sprawę otaczają wielką tajemniczością, powiększając jednocześnie do niebywałych rozmiarów jej znaczenie. Rodzicom pełnym niepokoju o losy dzieci mówią o karze śmierci, katordze, w najlepszym zaś ra
złe o Syberji wschodniej. Prosiłam ich tylko o widzenie się z synem, a oni tajemniczo wzruszali ramionami, wzdychali, kiwali smutnie głowami i, udając, że nie mogą zadosyć uczynić mojej prośbie, odsyłali mię do kogoś, który również nic nic mogł zrobić. Tymczasem prokurator izby sądowej odrazu pozwolił mi widzieć się z synem.
Zmęczona i przerażona jednocześnie tajemniczem zachowaniem się żandarmów, pełna złych przeczuć, przybyłam do więzienia. Samo przeświadczenie, że tu—gdzieś za murami, za kratami — jest mój syn, wprowadzało mię w stan dziwnego przygnębienia i podszeptywało mi najgorsze rzeczy o jego łosie.
Nie wiedząc, że więźniów politycznych nie osadzają w gmachu frontowym, zaczęłam się wpatrywać w okna w nadziei zobaczenia syna, lecz grubijański okrzyk żołnierza: — nie zatrzymywać się! — zmusił mnie skierować się do drzwi, nad któremi był napis: „Kancelarja".
Różnolita publiczność wypełniała kancehrję więzienną: były tam damy elegancko ubrane i kilka starowinę!; biednych, odartych. Kiiku studentów chodziło po pokoju, — były tam też panny, z których wyglądu wnosić było można, że są studentkami. Prawdopodobnie znały one
doskonale przepisy i porządki więzienne, zachowywały się bowiem, jak u siebie w domu. Miały pry sobie wiązanki kwiatów i male zawiniątka dla więźniów. To otoczenie zupełnie nowe i obce, przy mojem zdenerwowaniu i wyczerpaniu, tak podziałało na mnie, iż osunęłam się ze łzami w oczach na najbliższą ławkę. Studentki otoczyły mnie natychmiast i zasypały pytaniami :
— Pani tu zapewne pierwszy raz?
— Do syna?
— Nazwisko?
Z wielkiego wzruszenia nie mogłam nic odpowiedzieć.
— To nic... pani się przyzwyczai... — pocieszały mnie smutnie. — To nic... wszak pani nie pierwsza i nie ostatnia... Ilu tu ich siedzi!
Wkrótce mnie wywołano.
Poszłam za dozorcą. Było nas dziesięć osób z różnych sfer. Za nami szedł żołnierz. Przy bramie dozorca wskazał nam wązkie przejście. Zgrzytnęły zamki, opadły żelazne sztaby. Myślałam, że już zobaczę syna, lecz nie — szliśmy dalej. I znowu przed nami, jak zpod ziemi, wyrosła brama i wązkie przejście, i znowu drzwi zaryglowane sztabami. Kiedy byliśmy już przy samem więzieniu, przeszło koło nas dwucb żan
darmów z obnażonemi szablami. Między nimi szedł mlodziutld studencik.
— Jaki młody! — szepnęła cicho staruszka idąca koło mnie i przeżegnała się.
Przypomniało się nam, że każdy z nas ma w tych murach kogoś blizkiego, może takiego oto syna, i westchnęliśmy ciężko. Nawet dozorca zaczął kiwać głową.
— I poco więżą, takie dzieci? — gniewnie powiedział jakiś kupiec, lecz żandarm spojrzał nań surowo i wyrzekł pouczająco:
— A czemu sprzeciwiają się władzy?
W tej chwili wywołano mój numer — pośpieszyłam za żołnierzem. Przeszliśmy przez dwa korytarze. W końcu przejścia, przy stole, siedział oficer i stała garstka żołnierzy. Odebrano mi mufkę i parasolkę. Oficer obejrzał mnie podejrzliwie od stóp do głów.
— Zaprowadź! — rzucił rozkaz podoficerowi.
Otworzono przedemną drzwi nalewo: znalazłam się w ponurym pokoiku bez słońca. Pokoik był pusty. Ze zdziwieniem spojrzałam na żandarma.
— Zaraz przyjdzie — lakonicznie odpowiedział mi żandarm.
Jakoż usłyszałam gdzieś na górze czyjeś
kroki... były coraz bliżej... bliżej. Drzwi otworzyły się — zobaczyłam syna. Boże! zjukiekiemż bolesnem uczuciem przycisnęłam go do łona!
Do wszystkiego można się przyzwyczaić! Przyzwyczaiłam się mniejwięcej i ja do więzienia. Lecz to pierwsze widzenie się moje z synem nazawsze zostanie mi w pamięci. Zabrało mi go więzienie, i nikt dla mnie nie mogł zburzyć tych ścian.
Mieliśmy tak mało czasu na rozmowę. Komunikowałam więc mu pośpiesznie wszystkie wiadomości najnowsze, lecz skoro wymówiłam parę słów po francusku, ktoś przerwał nam rozmowę słowami:
— Nie wolno mówić po cudzoziemsku...
A więc nie byliśmy sami...
Jeszcze w kancelarji powiedziano mi, że nie wolno o nic pytać, nie wolno mówićosprawie, wymieniać nazwisk. Wymieniono mi całą litanję bezsensownych „nie wolno"...
Widzenie się minęło, jak sen. Patrząc na twarz syna, ze smutkiem zauważyłam na niej ślady odosobnienia więziennego: była blada i chorobliwie obrzękła. Od czasu aresztowania ani razu nie wezwano go na badanie: ja byłam pierwszą osobą, z którą mogł porozmawiać.
Odtąd czas zaczął się wlec od jednego widzenia się do drugiego. W każdym razie wówczas było mniej ograniczeń, niż dziś. Przyjezdni otrzymywali aż po dwa widzenia się na tydzień — po dwadzieścia minut. Wolno było doręczać książki, papierosy, produkty spożywcze, wolno było pisać i otrzymywać listy. A jednak sama myśl, że syn mój jest w więzieniu, zatruwała mi życie.
Każde widzenie się z nim utwierdzało mię w przekonaniu, że organizm syna słabnie; ręce zaczynały drżeć, twarz robiła się matowo białą. Zwróciłam się do prokuratora izby sądowej w celu powiadomienia go o zgubnym wpływie więziennego życia na zdrowie mego syna. Prokurator wysłucha! mie uprzejmie i zapewnił, że nie może uwolnić mego syna, że śledztwo dopiero się zaczyna, a, zapytany, o co go oskarżają, wzruszył ramionami i oświadczył, że nie wolno mu o tem mówić...
Czas upływał — a syn siedział w więzieniu. Tak przeszło dwa miesiące. W. tym czasie właśnie otrzymałam wiadomość z domu, że dzieci zachorowały, a mąż zajęty pracą nie mógt ich doglądać. Musiałam wracać. Lecz jakże rospaczliwie smutno było mi żegnać mego chłopaka w więzieniu! Napróżno kołatałam do proku
ratom, do żandarmów i tak zwanej „ochrany". Wszędzie zbywano mnie niczem. Tylko jenerał żandarmerji zapytał:
— Poco pani chce wiedzieć, kiedy go uwolnią ?
Wytłumaczyłam mu, że muszę odjechać, wyspowiadałam się przed nim z rospaczy swojej.
Zaśmiał się brutalnie.
— Ależ, proszę pani — odrzekł — gdybyśmy zwracali uwagę na uczucia rodzicielskie, więzienia nasze świeciłyby pustkami.
Wreszcie pożegnałam się z synem. Pomimo, że się krzepił, z oczu jego bił rospacziiwy smutek. Widzenia się ze mną były dla niego jedyną otuchą. Przy rozstaniu postanowiliśmy pisywać do siebie często.
Od chwili aresztowania dziecka naszego, stosunki towarzyskie uległy wielkiej zmianie. Instynktownie zaczęliśmy stronić od świata urzędniczego i otoczyliśmy się ciasnem kółkiem ludzi, tak jak my myślących. Z trwogą przyglądaliśmy się czynnościom administracji i —o zgrozo! — my, ludzie spokojni, my, urzędnicy państwowi, zaczęliśmy się zapatrywać krytycznie na samowolę rządu. Wydarzenia naszego życia zmuszały nas do tego.
Tymczasem zaczęłam korespondować z synem. Lecz o czemże można było pisać, wiedząc zgóry, że każdy list przechodzi przez ręce żandarmów? Myśl ta zatruwała każdą chęć cieplejszego wyznania, każdą chęć pieszczoty. Wszak zanim na tych literach spoczną jego oczy, będą je czytały fjołkowe mundury, i uczucia macierzyńskie staną się przedmiotem ich podłych docinków i żartów. Listy, któreśmy otrzymywali od syna, były poprzekreślane jakimś żółtym płynem i zaznaczone u dołu pieczęcią: pozwala się". — Listy te były krótkie i pełne niedomówień... W ten sposób brutalnie i bezprawnie obrażano uczucia najdroższe i w duszach naszych budzono głuchy protest przeciwko bezprawiu.
Tak spędziliśmy całe cztery miesiące. Dowiedzieliśmy się przez ten czas, że i u młodszeszego syna odbyto rewizję, a chociaż go nie aresztowano, wiadomość ta zaniepokoiła nas bardzo. Żyliśmy nerwami. Codziennie, kładąc si? spać, myślałam o ciasnej i wilgotnej celi, słyszałam kroki szyldwachów i dzwonienie kajdanów. Myślałam: co porabia mój syn ? Czy śpi już? Czy chodzi z kąta w kąt po celi? Czy tęskni?.. I leżałam, zmęczona, bez snu... I wiecznie stała przed memi oczami wymizerowana
postać chłopca i jego chorobliwie znużona twarz, a im dłużej to wszystko się przeciągało, tem rospaczliwszy niepokój mnie ogarniał, tem groźniejsze były moje przeczucia. Aż wreszcie, przy końcu piątego miesiąca otrzymałam list, w którym radzono mi, nie zwlekając, poczynić kroki o uwolnienie za kaucją syna, którego zdrowie miało się znacznie pogorszyć. Natychmiast wyruszyłam do Petersburga i zaraz po przyjeździe udałam się do departamentu policji. Na szczęście byl czwartek — dzień przyjęć u dyrektora departamentu. Musiałam czekać kilka godzin. W poczekalni było pełno. Udekorowani orderami urzędnicy państwowi, panie szeleszczące jedwabiami i panie skromnie ubrane, profesorowie, popi, studenci, literaci i studentki—wszyscy cierpliwie oczekiwali ukazania się dyrektora.
Napróżno przesadnie wyelegantowany sekretarz upewniał każdego, że sprawa jego od dyrektora nie zależy, napróżno naczelnik oddziału informował wielu zpośród publiczności o zapadłych w ich sprawach rezolucjach — nic nie pomagało: wszyscy chcieli widzieć się z samym dyrektorem, myśląc, że potrafią u niego wyjednać chociaż najmniejszą ulgę dla swoich najbliższych. Ja też nie wyszłam — czekałam cierpliwie do godziny siódmej.
Dyrektorem departamentu policji byl wówczas Zwolańskij, człowiek niezmiernie uprzejmy, ujmującej powierzchowności, czyniący przy pierwszem spotkaniu dodatnie wrażenie. Każdy jednak z petentów przekonywał się niebawem, że cała ta grzeczna uprzejmość i wszystkie obietnice pana dyrektora to w swoim rodzaju bańki mydlane, znikające w chwili, gdy drzwi się zamykały za proszącym.
Dyrektor, widząc mię wchodzącą do gabinetu, wstał na spotkanie, podsunął mi krzesło, wysłuchał uważnie, kiwał głową, machał rękami, mówił głosem pełnym współczucia o nieszczęśliwych rodzicach i o błędach młodzieży, obieca! na jutro zwołać konsyljum i, jeśli zdrowie mego syna wymagać tego będzie, uwolnić go natychmiast, poczem, kłaniając się nizko, odprowadzi! mnie aż "do drzwi. Wyszłam trjumfująca. Zapomniałam o zmęczeniu, troskach i smutkach. Narkotyzowałam się myślą, że jutro syn mój będzie wolny. Wróciłam do hotelu szczęśliwa! A tymczasem minął czwartek — jeden, potem drugi, minął miesiąc — jeden, potem drugi, zanim zdołałam uwolnić mego syna.
W parę lat potem poznałam w tych samych warunkach następcę pana Zwolańskiego, dyrektora departamentu policji Łopuchina. Odnio
słam daleko lepsze wrażenie. Nie wiem, co spowodowało jego dymisję, i nie wiem, czy jest choć cień prawdy w tem, co wówczas o tej dymisji mówiono. Z własnego doświadczenia twierdzić moge, że Łopuchin był antytezą Zwolańskiego. Był chłodny i poważny, nie okazywał współczucia, nie wdawał się w niepotrzebne dyskusje i obiecywał zwykle bardzo mało. lecz, gdy co obiecał, to spełnił. Przekonałam się później sama, że każdy telegram przyobiecany był rzeczywiście wysłany, wszystkie protokuły badań przejrzane i sprawdzone. To wszystko o wiele było milsze od wyszukanej uprzejmości pana Zwolańskiego.
Wkrótce wyjednałam pozwolenie widzenia się z synem. Jakiż bezmierny ból ssał moje serce, gdy ujrzałam go po czteromiesięcznem rozstaniu! Tak był zmieniony, że nie poznałabym go w tłumie. Na wymizerowanych policzkach leżała matowa zieloność... pochylił się... zmalał...
— Coś ty zrobił, że oni tak się znęcają nad tobą? — krzyknęłam przerażona.
— O sprawie mówić nie wolno — rzucił ktoś z kąta sucho i stanowczo...
Nie wolno...
Powtórzyć tu muszę, że niejednokrotnie
jeszcze zniewolono mnie wysłuchiwać uprzejmych obietnic pana Zwolańskiego, wysiadywać w przedpokojach „ochrany" i zarządu żandarmerji, wyczekiwać przez cale godziny na jednominutową rozmowę, zakończoną stereotypowem: „jutro", zanim oddano mi syna złamanego i chorego zupełnie.
W oczekiwaniu na ostateczną decyzję dość długo jeszcze przebyłam w Petersburgu. Sród uczącej się młodzieży budził się ruch, lecz ruch ten wówczas miał zupełnie inny charakter, niż teraz. Dotychczas urządzano tylko potajemne zebrania, surowo wzbronione, lecz nie wychodzono na ulicę. Zebrania były liczne i namiętnie ożywione. Lecz masowe aresztowania, tajna policja, szpiegująca na każdym kroku podejrzewanego o nielojalność studenta, profesorowierządowcy, ministerpedant, masowe zesłania i wydalania bez prawa wstąpienia do innego zakładu naukowego — zrobiły swoje, wywołały ferment i zrodziły w młodych sercach bunt Surowe zarządzenia i represje wydały owoc zupełnie nieoczekiwany: oto młodzież zwarła się, gotowa do boju, i protest swój wyniosła na ulicę. Urządzono na placu przed soborem Kazańskim wiec studencki słuchaczów wszystkich wyższych zakładów naukowych.
Pamiętam w dniu tym, nie mając widzenia
się z synem, wyszłam na spacer. Na Newskim Prospekcie był niezwyczajny ruch — wszyscy biegli w stronę Admiralicji.
— Co się stało? — zwróciłam się z zapytaniem do policjanta.
— Studenci swawolą — odpowiedział mi najspokojniej.
Przyszedł mi na myśl mój syn młodszy— student. Zaniepokojona, natychmiast udałam się dorożką w stronę jego mieszkania. Mieszkał z żoną i z dzieemi w dzielnicy Petersburskiej. Na Newskim Prospekcie ruch kołowy był wstrzymany i musieliśmy jechać bocznemi uliczkami. Ilekroć przecinaliśmy przecznice, widziałam na Prospekcie wielkie tłumy ludu.
Nie zastałam w domu ani syna, ani synowej. Czekałam na ich powrót, nosząc na ręku wnuczkę, wylękniona, niespokojna. Godziny mijały, a ich nie było. Piastunkę wysyłałam co chwila na ulicę, żeby się dowiadywała, co słychać na moście. Wracała, przynosząc mi coraz gorsze nowiny:
— Studenci poszli w stronę mostu... Ach, jak ich biją! Podobno wielu stratowali końmi! Podobno wielu zabitych!..
Niepokoiłam się coraz bardziej. Wrócili o
szóstej wieczorem, ale w jakim stanie! Synowa miała spuchniętą rękę i rozdarty żakiet, syn mial rozbitą głowę! Chcieli obronić studentkę i wpadli pod nahajki kozackie. Z oburzeniem opowiadali mi szczegółowo o pastwieniu się policji i kozaków nad bezbronnym tłumem.
Tymczasem do mieszkania syna zaczęli się schodzić koledzy. Wszyscy oni dziś ucierpieli mniej lub więcej, wszyscy byli podnieceni i zdenerwowani. Podawano sobie z ust do ust zdarzenia dnia — i oczy zaczęły się palić złowrogo. Wówczas, słysząc ich namiętne słowa, pełne nienawiści dla rządu, widząc ich drżące usta i blade twarze, zrozumiałam, że dzisiejsze wypadki, to jedno ogniwo z długiego łańcucha nieszczęść.
Wreszcie uwolnili mego starszego syna.Wyjeżdżając z nim z Petersburga, trwożnie żegnałam młodszego, przeczuwając jakieś nieszczęście. Zbyt gorąco brał do serca zdarzenia ostatnich dni, żebym mogła być spokojną. Przeczucia moje sprawdziły się. Nie minął jeszcze tydzień od naszego powrotu do domu, gdy otrzymałam od synowej list, donoszący mi o aresztow aniu mego młodszego syna. W liście swoim ta dzielna kobieta, nie chcąc nas zbytnio zatrważać, bagatelizowała sprawę, lecz fakt, że
uwięziony siedzi w fortecy, mówił nam o jej doniosłości. Synowa uspakajała nas, jak mogła, i prosiła, iżbym nie przyjeżdżała do Petersburga, chociażby dlatego, że nie potrafię nic wyjednać u władzy, gdyż nawet jej nic pozwalają na widzenie się z mężem. Ma się rozumieć, że ta wiadomość doprowadziła mnie do rospaczy;cóż jednak mogłam począć? Musiałam nawet ukrywać przed mężem i synem osadzenie go w fortecy, powiedziałam im tylko, że jest aresztowany.
Przeżywałam straszne chwile. Forteca, zrujnowane zdrowie starszego syna, zdenerwowanie męża — wszystko to zatruwało mi życie. Nadomiar, każdem swojem pomyśleniem byłam tam, przy moim biednym więźniu. Wszak forteca — to żywy grób! Starszy syn opowiadał mi, że podczas swego kilkumiesięcznego pobytu w fortecy, tak przyzwyczaił się do panującej tam ciszy i milczenia, że potem, gdy go przeniesiono do aresztu tymczasowego, gdzie czasem słychać było jakieś kroki, jakieś głosy i dzwonienie tramwajów, był ogłuszony i zmęczony temi dalekicmi odgłosami życia. Kuranty na wieżach fortecznych grały, jak dzwony na pogrzebie, a w fortecy więźniowie słyszeli tylko granie kurantów.
Cichość samotnych cel i tylko te żałobne plącze kurantów, rzecz prosta, zdenerwowały
w najwyższym stopniu i mego młodszego syna. Widziałam własnemi oczami skutki tych więziennych zdenerwowań na starszym. Zginęła gdzieś bezpowrotnie jego radość życia — stat się żywym cieniem, oglądał się trwożnie, unikał rozmów, uciekał od ludzi. Przytłoczyła go jakaś bezbrzeżna apatja i chorobliwa nuda.
Rozumiałam doskonale stan jego duszy. Prócz śladów przebytych cierpień i wzruszeń, wyczułam w nim smutek warunków, w jakich się teraz znajdował. W mieście naszem nie mogł znaleźć pracy w zakresie swojej specjalności, o dalszem kształceniu się w instytucie górniczym nie mogło być mowy, ponieważ wzbroniono mu wstępu do stolicy, był więc skazany na przymusową bezczynność, co przy jego usposobieniu stanowiło nieznośną mękę. Chaciaż więc czas wzmocnił jego siły fizyczne, przygnębienie nie mijało, i opanowywała go coraz większa apatja. Zwróciłam się do lekarzy. Ci zaopinjowali, że dla uspokojenia rozkołatanych nerwów należy zmienić warunki życia i klimat, a przedewszystkiem zalecili jakąkolwiek pracę na świeżem powietrzu. Radziłam mu więc, by wyjednał pozwolenie wyjechania na czas do za
padnięcia wyroku do zakładów przemysłowych Uralskich, w których już nieraz podczas wakacji praktykował, jako inżynier górniczy.
Nie można było oczekiwać jakiegokolwiek sądu, sprawę bowiem prowadzono w porządku administracyjnym — a cóż mogli dla niego obmyśleć żandarmi i tak zwana „ochrana" ?
Projekt mój wyjazdu na Ural podobał mu się niezmiernie. Z zapałem zabrał się do wykonania go natychmiast i wysłał prośbę do Petersburga. Miałam niepłonną nadzieję, że mu nie odmówią, bo wszak Ural, to już niemal Syberja. Czekaliśmy na odpowiedź z niecierpliwością, nie mało jednak przeszło czasu, zanim ją otrzymaliśmy.
W tym czasie syn mój młodszy, po odsiedzeniu pięciu miesięcy w fortecy i czterech w areszcie tymczasowym, otrzymał rozkaz natychmiastowego wyjazdu, do czasu ukończenia sprawy, do Wołogdy. Pozwolono mu jedynie na trzy dni przyjechać 'do domu pożegnać się z nami. Znalazłam w nim wielką zmianę; zmizerniał, pobladł i zdenerwował się niezmiernie; był jednak zdrowszy od starszego syna. Nadzieja powrotu do ogniska domowego i myśl o żonie i dziecku, dodawały mu sił w więzie
Lala krzywdy.
niu. Pocieszał mnie i męża, starając się nas przekonać, że się nic złego nie stało.
Wreszcie otrzymaliśmy z Petersburga odpowiedź przychylną w sprawie wyjazdu starszego syna do uralskich zakładów przemysłowych. Odrazu zauważyłam w nim zmianę na lepsze. Jak dziecko cieszył się myślą, że będzie mogł pracować i żyć produkcyjnie. Z zapałem zaczął przygotowywać się do wyjazdu, kupił troche książek i skrzypce i serdecznie żegnany przez przyjaciół i krewnych, szczęśliwy i wesoły, pojechał, obiecując przysłać z Moskwy telegram. Jakkolwiek ciężko nam było z nim się rozstać, to jednak, widząc jego ożywienie i dobry humor, nie śmieliśmy smucić się i wyglądaliśmy tylko wciąż wiadomości od niego. Wiadomości jednak nie było... Minęło kilka dni, a my nie otrzymaliśmy ani telegramu, ani listu. Nie umieliśmy wytłumaczyć sobie tego milczenia i gubiliśmy się w domysłach; wszak już dawno musiał wyjechać z Moskwy! Czekaliśmy jeszcze parę dni, lecz złowróżbne milczenie trwało.Wysłaliśmy więc do znajomych w Moskwie depesze z zapytaniem o syna.
Jakież było przerażenie nasze i rospacz, gdy w odpowiedzi otrzymaliśmy telegram, donoszący, że syn nasz natychmiast po przybyciu do
Moskwy został aresztowany i osadzony w więzieniu!
To już zupełnie było nieprawdopodobne! Za cóż mogli go zaaresztować? Mieszkał u nas przez dziewięć miesięcy, nie wychodził prawie z domu, widywał się tylko z najbliższymi przyjaciółmi. Wiedzieliśmy o każdym jego kroku, i ani ja, ani mój mąż nie zauważyliśmy nic podejrzanego. W głowie nam się mąciło od przypuszczeń ! Wspominaliśmy, z jaką wiarą i radością wyjeżdżał! Rozpamiętywaliśmy wszystko, co było — i z każdą minutą oburzenie w nas rosło... Nie można było jednak zwlekać, należało przyjść mu czemprędzej z pomocą.
Zdawało się nam, że więzienie powtórne mogło go złamać zupełnie...
Załatwiwszy naprędce wszystkie sprawy domowe i poleciwszy opiece przyjaciół nieszczęśliwego męża, wyruszyłam do Moskwy.
Przyjechałam wieczorem. Ogarniała mnie taka rospacz, że nie byłam zdolną czekać do dnia jutrzejszego i postanowiłam działać natychmiast. Przypomniałam sobie, że prokurator moskiewskiej izby sądowej, pan Klugen, był naszym dawnym znajomym. Korzystając z tego, pomimo pory spóźnionej, zmieniwszy w hotelu tualetę, pojechałam do jego mieszkania i
przez portjera posiałam mu swą kartę. W te;
chwili poproszono mię na górę, a na spotkanie moje wyszedł sam prokurator uprzedzająco grzeczny.
Powitał mnie, jak dobrą znajomą i, chociaż
żony w domu nie było, prosił, bym weszła. Posypały się zwykle pytania: — „Czy dawno pani przyjechała?Jak zdrowie męża? dzieci?"— Milczałam — Izy mnie dusiły... Spojrzał na mnie uważnie i przeraził się.
— Na Boga! pani płacze... — zapyta! ze współczuciem.
A kiedy opowiedziałam mu o tem, co mnie tu przygnało, kiedy dowiedział się, że syn mój jest przestępcą politycznym, więźniem, twarz jego spoważniała, głos stał się suchym, i nie zauważyłam nawet, jak nasz dawny znajomy stał się naraz człowiekiem oficjalnym, jak zaczął mię upewniać, że o aresztowaniu syna mego nic nie wie, i że zrobić dla mnie nie może nic, bo to sprawa zarządu żandarmerji.
Nie będę utrzymywała, że pan prokurator Klugen jest złym człowiekiem — nie! On jest tylko urzędnikiem państwowym... Miał dla mnie uśmiech na ustach i przyjazną uprzejmość, myśląc, że przybywam gwoli zadosyćuczynienia formom towarzyskim, jako stara znajoma, lecz do
widziawszy się, że jestem matką przestępcy politycznego, zaczął mnie traktować zimno, oficjalnie. Takich znajomości pan prokurator mieć nie może! Mundur urzędnika państwowego — to specjalna, ciasna skorupa, pod którą maleje serce! nieraz zdarzyło mi się potem obserwować takie przemiany sród dobrych moich znajomych ze świata urzędniczego,
Zresztą były to czasy Plehwego. Wszelka wyrozumiałość i ludzkość w urzędniku poczytywane były za przestępstwa. Mój prokurator jednak zrobił wszystko, „co mogł". Wydostał z biurka bilet wizytowy i, napisawszy na nim słów parę, radził, bym się z nim udała do naczelnika zarządu żandarmerji, od którego dowiem się, za co aresztowano syna, i dostanę pozwolenie widzenia się z nim...
Byłam zadowoloną nawet z tego tylko.
Odprowadzając mnie sztywnie i oficjalnie do drzwi, pan prokurator nadmienił, że w razie, jeśli będę go potrzebowała, zastać go będę mogła w oznaczone dni i godziny w izbie sądowej. Zrozumiałam, ina się rozumieć, że na tem skończyła się dawna znajomość nasza.
Nie spałam całą noc.
Dręczyła mię myśl, że syn mój jest tu gdzieś blizko, o parę ulic zaledwie... Nas jed
nak dzieliły nietylko ulice, lecz i szyldwachy, i zawory żelazne, i kraty żelazne.
O dziesiątej zrana byiam już na schodach, wiodących do moskiewskiego zarządu żandarmskiego, wiedziałam, co mnie czeka! Wszak byłam należycie obeznana z perfidyjną taktyką żandarmów, wszak spotykały mnie już nieraz obelgi, bezwzględne odmowy i nieludzkie pastwienie się nad nieszczęściem! Zdawało mi się, że już nic gorszego spotkać mnie nie może... A jednak — zarządzenia żandarmów moskiewskich, ich brutalność i pastwienie się nad Iudzkiem nieszczęściem było tak okropne, że w porównaniu z nimi, żandarmów petersburskich nazwaćbym mogła aniołami, a petersburskie zarządzenia — ideałem tolerancji i wyrozumiałości.
Dotychczas ze zgrozą myślę o tem, przez co przeszłam w Moskwie...
Przedewszystkiem niemile uderzył mnie brak poczekalni dla petentów. Przychodzący musieli przesiadywać całe godziny w napółciemnym przedpokoju razem z dyżurującymi podoficerami żandarmerji. Tam trzeba było czekać na ukazanie się pożądanego oficera, a tymczasem z pokoju, w którym siedzieli panowie oficerowie, dolatywały odgłosy rozmów, opo
wiadań o wesołym wczorajszym wieczorze, dowcipy i żarty. Czasem oficer, na którego oczekiwano od paru godzin przechodził przez przedpokój do drugiego pokoju z papierosem w ustach, mierzył oczekującego oczami i, uśmiechając się bezczelnie, znikał za drzwiami.
Prawdopodobnie możność dręczenia i znęcania się nad ludźmi sprawiała panom oficerom niewysłowioną przyjemność. A jeśli udawało się komu przekupić podoficera i uprosić, żeby przypomniał o nim panu oficerowi, wówczas w sąsiednim pokoju ktoś umyślnie głośno krzyczał: — „niech czeka!" — i ktoś inny zaczynał się śmiać na cały głos.
Czasem, po długich godzinach męczącego wyczekiwania, wychodził do przedpokoju oficer, nakładał pośpiesznie palto i, trzasnąwszy drzwiami, wychodził. Wówczas zbliżał się podoficer i mówił głosem stanowczym:
— Pan porucznik już wyszedł... proszę przyjść jutro...
I nazajutrz trzeba było znowu czekać. Nie można było ominąć tej instytucji, tu bowiem zostawiano pieniądze dla więźniów, listy, książki, wydawano pozwolenia na widzenia się i załatwiano wogóle wszystkie tyczące się więźniów sprawy.
Przyszedłszy tam po raz pierwszy, trafiłam na bardzo przykrą scenę. Po przedpokoju z kąta w kąt chodziła jakaś porządnie ubrana, niemłoda pani. Nie zapomnę chyba nigdy tego boiu, który się. odbijał w jej dużych oczach. Nie płakała, lecz twarz jej, im dłużej czekała, coraz stawała się bledszą.
Wreszcie do przedpokoju wszedł rotmistrz i, nie patrząc na nią, wręczył podoficerowi jakiś papier.
— Powiedz — tu wymienił nazwisko bez dodania pani — że widzenia się nie będzie miała! — Prawdopodobnie tyczyło się to tej niemłodej osoby, gdyż stanęła, jak wryta.
— Jakto? Znowu odmowa? — krzyknęła z rospaczą w głosie. — Panie rotmistrzu! Panie rotmistrzu!
— Nie będzie widzenia się — rzucił rotmistrz, ironicznie uśmiechając się, i trjumfujący, znik! za drzwiami.
— O, bądźcie przeklęci! wy wszyscy, bądźcie przeklęci... przeklęci — rospaczliwie zaczęła krzyczeć petentka.
Ze wszystkich drzwi zaczęli wyglądać oficerowie.
— Co to? Co to takiego? — pytali ze wszystkich stron.
— Tak, przeklęci... przeklęci... przeklęci... —wolała prawie nieprzytomna, prawie blizka utraty zmysłów kobieta. — Bierzcie mnie! aresztujcie mnie! nałóżcie mi kajdany, ale mnie z nim nie rozłączajcie! Muszę być z nim... muszę go widzieć... Słyszycie — muszę... Puśćcie mnie do niego — puśćcie! Gdzie on? Gdybym nóż miała, z jakąż roskoszą zabiłabym was, nikczemnicy!
Rzucała się po przedpokoju szalona, lecz w krzyku jej było coś tak przejmującego i taki był ból nadludzki, że nawet żandarmi nie odważyli się jej aresztować i tylko pochowali sic dyskretnie za drzwiami,
— To warjatka! Nie warto, panowie! Siemionów, wyprowadź! — rzucił któś z poza zamkniętych drzwi.
A Siemionów, nawet bezduszny Siemionów, widocznie uczuł coś w rodzaju litości albo przeląkł się tego wielkiego boiu, bo podszedłszy do niej i biorąc ją za łokieć, wyszeptał praw ie łagodnie:
— Niech pani pozwoli! Ciszej... ciszej! to nic nie pomoże i, serjo, mogą zaaresztować!..
Wszyscy zaczęliśmy ją uspakajać. A ona, zawiązując drżącemi rękami na szyi chustkę i unikając naszych oczu, wyczerpana wzruszę
niem, wyszła na schody, milcząc. Widziałam przez okno, jak Siemionów ostrożnie sprowadzał ją ze schodów.
Scena ta zdenerwowała mnie w najwyższym stopniu. Czułam się coraz więcej nieszczęśliwą. Nie było jednak na to żadnej rady — trzeba było przetrwać... i działać... Wydobyłam z kieszeni bilet prokuratora. Pod nazwiskiem było napisane: — „Uprzejmie proszę zrobić wszystko, co można, oddawczym tego biletu..."
Kiedy Siemionów wrócił, oddałam mu bilet, prosząc, aby doręczył jenerałowi. Siemionów z biletem gdzieś zginął, a kiedy wrócił, zapytałam go:
— Cóż jenerał ?
W odpowiedzi nieokreślenie kiwnął mi głową i zaczął najspokojniej patrzeć w okno. Czas upływał, a jenerał nie pokazywał się. Wsunęłam Siemionowowi do ręki pól rubla. Milcząc, wsunął go do kieszeni i wyszedł, a, powróciwszy, znowu kiwnął mi głową i znowu patrzył w okno. Zaczęłam się niecierpliwić. Zdawało mi się, że żądanie moje jest tak łatwe do wykonania — przecież mogł wyjść do mnie, rozmówić się i pozwolić mi widzieć się z synem.
Podeszłam znowu do Siemionowa.
— Cóż jenerał? — zapytałam.
Siemionów popatrzy! na mnie ze współczuciem i litością.
— Jenerał? Jaki Jenerał? — zapytał zdumiony, a po chwili dodał: — Porucznik wyjdzie.
— Ale ja muszę widzieć samego jenerała, Siemionów potrząsnął głową i odwrócił się.
Usiadłam na ławce. Zaczęłam upadać na duchu coraz bardziej.
Wreszcie, po długiem, jak wieczność, oczekiwaniu, wyjrzał do przedpokoju jakiś oficer z moim bilecikiem w ręku. Podejrzliwie i nieufnie zmierzył mnie wzrokiem.
— Czy to pani? — zapytał, potrząsając trzymanym w ręku biletem.
Po chwili wymienił moje nazwisko bez dodania pani.
— Tak, ja.
— Czem moge służyć?
— Chciałam widzieć się z jenerałem.
— Poco?
— W sprawie syna.
— Moge pani służyć wyjaśnieniami.
— Dziękuję — odrzekłam stanowczo. — Prokurator dał mi bilecik do jenerała, a nie do pana. Chcę mówić z jenerałem.
Oficer spojrzał na mnie zgóry, wzruszył ramionami i wyszedł.
Znów zaczęło się wlec wyczekiwanie. Zajrzałam do pokoju, w którym siedzieli oficerowie. Ujrzawszy mnie, spojrzeli po sobie, i jeden z nich głośno krzyknął:
— Siemionów, czemu nie pilnujesz porządku? Siemionów podszedł do mnie.
— Niech pani siedzi spokojnie — powiedział przekonywająco.
Po chwili wyszedł drugi oficer.
— Pani stanowczo chce widzieć jenerała?
— Tak, panie.
— A mnie nic może pani powiedzieć, czego sobie pani życzy?
— Nie, panie, muszę widzieć jenerała.
Potem dopiero przekonałam się, jak bezowocnem i niedorzecznem było moje żądanie. Zdawało mi się wówczas jednak, że bilet prokuratora coś znaczy; sądziłam, że jenerał mnie wysłucha. Z tego bowiem, co widziałam i słyszałam w przedpokoju, odniosłam wrażenie, że trzeba zwrócić się do kogoś innego, nie zaś do tych bezdusznych oficerów.
Minęło jeszcze pół godziny, zanim wreszcie ukazał się trzeci oficer.
— Proszę — powiedział, zwracając się do mnie.
Uradowana, rzuciłam się do drzwi. Zagrodził mi drogę ręką, mówiąc:
— Powoli... proszę iść za mną! Przeszliśmy przez dwa pokoje. W trzecim
pokoju, w otwartych drzwiach naprzeciwko stał jenerał z moim biletem w ręku. Był siwy i nad oczami miał gęste brwi. Był to jenerał Schramm. Otaczali go zwartem kołem oficerowie. Przewodnik mój zatrzymał mnie na progu, tak, że między mną, a jenerałem była przestrzeń całego pokoju.
— Niech pani mówi stąd! — powiedział, badawczo wpatrując się we mnie i śledząc każdy mój ruch wzrokiem.
Dopiero potem, analizując wszystkie szczegóły owego przyjęcia, zrozumiałam, że upatrywano we mnie jednostkę niebezpieczną.
Wchodziłam z mocnem postanowieniem opowiedzenia historji syna i wyjaśnienia całej bezpodstawności i okrucieństwa jego aresztu. Okoliczności jednak, towarzyszące mojej wizycie, rozbiły wszystkie moje zamiary i pozbawiły mnie zupełnie sił. Jenerał obejrzał mnie od stóp do głów.
— Czego pani sobie życzy ? — zapyta! surowo.
— Aresztowaliście mego syna, trzymacie go w więzieniu, i my, rodzice, nic nie wiemy, za co — zaczęłam mówić pośpiesznie.
Jenerał natychmiast przerwał.
— Tak, aresztowaliśmy! Tak. trzymamy w więzieniu i nie jesteśmy obowiązani tłumaczyć się przed rodzicami, za co.
— Lecz syn mój nie mogł przecież w drodze popełnić żadnego przestępstwa politycznego. Mieszkał u nas przez ostatnie dziewięć miesięcy, wiedzieliśmy o każdym jego kroku, i teraz, gdy mu pozwxlono wyjechać na Ural, wy tutaj, w Moskwie, zatrzymujecie go j aresztujecie! Za co?
— Jeszcze raz powtarzam pani, że nie jestem obowiązany tłumaczyć się przed panią. Aresztowaliśmy widocznie tak trzeba było.
— Ależ to bezpraw ie! — wtrąciłam oburzona.
Jenerał uśmiechnął się.
— Sąd o tem niech pani nam zostawi — powiedział zimno. — Żegnam panią.
Chciałam go zatrzymać.
— Niech mi pan przynajmniej pozwoli widzieć się z synem! — krzyknęłam zrospaczona.
— Fanie Orczyńskij, niech się pan rozmówi z tą panią — zwrócit się do jednego z oficerów jenerał.
I tylem go widziała.
Losy mego syna spoczywały w rękach dwuch poruczników żandarmskich. Nazwisko jednego z nich najzupełniej nic odpowiadało procederowi, którym się trudnił — nazywał się Angelo. Muszę jednak przyznać, że nie zostawi! po sobie złych wspomnień. Był bardzo młody, mundur żandarmski nie zgasił by i w uim jeszcze wszystkich uczuć ludzkich, ma się rozumieć, w granicach obowiązku służbowego. Była w njm jakaś delikatność, nie ta sztuczna, dobrze znana każdemu, kto miał kiedykolwiek stosunki z żandarmami, ale prawdziwa, serdeczna. Kolega zaś jego, Orczyńskij, był żandarmem od stóp do głowy w najwstrętniejszem tego słowa znaczeniu, żandarmem z powołania, posiadającym prawdziwy talent doprowadzania łudzi do rospaczy, do beznadziejności. Zresztą, mówie tu tylko o tem. jakim był dla mnie i nie wiem, jak postępował z innymi. Może czuł do mnie specjalnie jakąś urazę, może nienawidził za coś specjalnie mego syna — nie wiem! Dla nas obojga jednak był prawdziwym katem.
Widziałam niegdyś wyraz oczu kota. past
wiacego się nad pojmana myszką — był tak dziko złośliwy, że odtąd nienawidzę kotów. Taki sam wyraz oczu miał porucznik Orczyńskij.
Zwykle godzinę, lub dłużej musiałam siedzieć w przedpokoju, zanim raczył mię przyjąć. Potem wprowadzano mnie do pokoju, w którym zwykle siadywał przy biurku. Stało tam krzesło, prawdopodobnie poto, by pan porucznik, bez względu na długość naszej rozmowy, mogł nie zaproponować mi usiąść na niem. Sam zaś siedział wygodnie, półleżąc, założywszy nogę na nogę, patrzył mi w oczy złośliwie, ironicznie i odmawiał najmniej znaczącym prośbom.
Wówczas zawsze myślałam o wstrętnym kocie. Miał niezliczoną ilość powodów do odmów. A czem były dla mnie najkrótsze bodaj widzenia się z synem zrozumie ten, kto uprzytomni sobie, że jedynie dla tego siedziałam w tem obcem mieście.
Porucznik Orczyńskij utrzymywał, że podług prawa obowiązany jest udzielać mi pozwoleń na widzenie się z synem w odstępach dziesięciodniowych, wówczas, gdy ja wiedziałam napewno, że jako przyjezdna, moge go widzieć dwa razy tygodniowo. Komuż jednak mogłam
się poskarżyć? Jenerałowi może? Niestety! rozumiałam już doskonale całą bezskuteczność takiej skargi... Prócz tego porucznik Orczyńskij miał zawsze na podorędziu dziesiątki bezczelnie wymyślonych powodów. Czasem bywał to brak oficerów, czasem odnawiano gmach więzienny, to znów obawiano się epidemji, albo oczekiwano wizyty jakiegoś dygnitarza... i tak bez końca...
— Ależ, panie, jestem przyjezdną — mówiłam mu wówczas.
— A cóż to mnie obchodzi? — odpowiadał mi porucznik.
— On chory — próbowałam go wzruszyć.
— To nic... wyleczą — odpowiadał lakonicznie.
— Niech pan pozwoli go odwiedzić, panie poruczniku! — nalegałam uparcie.
— Widzenie się z czulą mateczką może mu zaszkodzić! śmiał się niedobrze i zjadliwie
mundur fjołkowy.
i mu w oczy:
c poruczniku, pan chyba nigdy nie pamiętam! odpowiedział lako
Wszystkie te znęcania się nie miały żadnych powodów! Nie znałam go przedtem, a potem na szczęście, nie spotkałam go nigdy!
On również mnie nie znał. Dotychczas też nie wiem, czy była to złość z urzędu, czy zemsta za uparte milczenie syna podczas badań, lecz wówczas cierpiałam srodze.
Angelo pozostawał pod jego wpływem. Był mało doświadczonym i słuchał go we wszystkiem. Nieraz jednak zdarzało się, że gdy Orczyńskij odmawia! mi widzenia się z synem, Angelo wychodził za mną do przedpokoju i szeptał:
— Niech pani przyjedzie o siódmej, będę tam, może się da zrobić!
Albo brał książki, przyniesione d!a syna, i mówił:
— Dziś przejrzę... jutro otrzyma!
A Orczyńskij oddawał książki dopiero po dziesięciu dniach. Ma się rozumieć czułam za to dla Angela wdzięczność.
Z synem również obchodził się przyzwoicie: asystując przy widzeniach się, podawał mu rękę, czytał gazete, udając, że nie podsłuchuje naszej rozmowy, i, zamiast dwadzieścia minut, siedział godzinę.
Jeśli można żywić do żandarma jakieś lep
sze uczucie, to właśnie mam je dla Angela. Syn mój również, po wyjściu z więzienia, uznat za stosowne uścisnąć rękę tylko jemu.
Takim jednak był tylko wówczas, gdy go nie widział Orczyńskij, przy nim bowiem bal się postępować ze mną po ludzku. Wyczekując raz, jak zwykle, w przedpokoju, usłyszaszałam ich rozmowę. Siedzieli w sąsiednim pokoju... Orczyńskij wymówił moje nazwisko...
Zaczęłam słuchać...
— Zawszeć to matka! — powiedział Angelo.
— Fiu.... fiu... fiu... — zaczął gwizdać Orczyńskij — małoż tu się włóczy matek!
— Opuściła całą rodzinę, mieszka tu zupełnie samotna, bez znajomych! — współczuł mi Angelo.
— Cóżeś się tak roztkliwił! — ironizował Orczyńskij. — Niedaleko jabłko pada od drzewa! Gdybyśmy ją tak należycie zrewidowali, jestem tego pewny, że i ona znalazłaby się pod kluczem. Ech! widzę, żeś jeszcze głupi!
Tego dnia Angelo nie pozwolił mi widzieć się z synem.
Syn mój wówczas nie siedział w więzieniu, więzienia bowiem były przepełnione. Wszędzie znać było rządy Plehwego—aresztowali na Ie
wO ina prawo, całem i partjami wysyłali na Syberji... nie było najmniejszego pobłażania dla
wolnomyślności.
Syna mego ulokowano w cyrkule. Wjeżdżając na dziedziniec, podczas pierwszych moich odwiedzin, w oknie nawprost bramy, ujrzałam za kratą jego głowę. Zrobiło mi się raźniej. Był czerwiec, okno było otwarte, mogł widzieć wszystko, co się działo na dziedzińcu. Coprawda dziedziniec był cyrkułowy — przyprowadzano tu pijanych i bito należycie! Zawszeć nie było to prawdziwem więzieniem!
Jakże się ucieszył, ujrzawszy mnie przez okno! Przyciśnięty do kraty, powiewał chustką... Doznałam żywego boiu — znowu za kratą! W poczekalni rzuciliśmy się sobie w objęcia, lecz ledwiem zapytała, za co go aresztowano, usłyszałam za sobą glos Angela:
— O sprawie mówić nie wolno.
Syn wzruszył ramionami.
W każdym razie warunki, w których się znajdował były nienajgorsze. Nie dusiły go po nocach mury więzienia, przez otwarte okna więźniowie mogli się porozumiewać... Prócz tego, robiłam wszystko, co było w mojej mocy, w celu ulżenia jego doli przynosiłam mu książki, jedzenie, kwiaty. Nie mogłam jednak żadną
miarą dowiedzieć się, za co byt aresztowany. Na
wszystkie moje pytania żandarmi odpowiadali tak, żebym mogła przypuszczać najgorsze. Byłam jednak święcie przekonana, że chłopak mój nie mogł popełnić nic występnego. Wiedziałam również, że żandarmi zwykle robią z muchy wołu.
Mierząc czas ilością odwiedzin syna. doczekałam się sierpnia. Dzieci moje młodsze uczyły się w szkołach, i zbliżający się początek roku szkolnego wymagał obecności mojej w domu. Musiałam tam być przed rozpoczęcieni lekcji.Nie wiedziałam, co począć? Z rospaczą myślałam o tem, że będę zmuszona zostawić syna bez opieki, w obcem mieście, w więzieniu, i jednocześnie musiałam pamiętać o młodszych.
Postanowiłam dowiedzieć się za wszelką cenę o przypuszczalnym chociażby terminie uwolnienia syna, żeby módz, urządziwszy wszystko w domu, przyjechać na ten czas do Moskwy. Musiałam o tem rozmawiać z Orczyńskim. Skoro się dowiedział, że muszę wyjechać, stał się odrazu uprzejmym i grzecznym.
— Ma się rozumieć, niech pani jedzie! — mówił, z udaną serdecznością. — Prawdopodobnie już za miesiąc syn pani będzie mogł wyjechać na Ural.
Ucieszyłam się tą nadziejączyż mogłam
bowiem podejrzewać, że zgotowano mi pułapkę?
Przed pojechaniem jednak do domu wyruszyłam do Petersburga w nadziei, że tam coś potrafię wskórać. Dyrektor departamentu policji Lopuchin przyjął mię odrazu, lecz ku najwyższemu memu zdumieniu, okazało się, że nic nie wie o aresztowaniu syna mego w Moskwie. Słuchał opowiadania mego poważnie, obiccal natychmiast dowiedzieć się o przyczynie i, żegnając mnie, powiedział:
— Przypuszczam, że to jakieś nieporozumienie, wiedzielibyśmy bowiem, za co go aresztowali.
— Ładne nieporozumienie! — zaprotestowałam, nie mogąc się powstrzymać. — Już trzeci miesiąc siedzi w więzieniu z racji nieporozumienia.
Łopuchin zmieszał się i upewnił mię, że jeśli to rzeczywiście omyłka, to on pozwoli wrócić synowi memu do Petersburga i przed zapadnięciem jeszcze wyroku składać egzamin w instytucie górniczym.
Po powrocie do domu tą dyrektorską obietnicą pocieszałam potem strapionego męża. Lu
dziliśmy się oboje nadziej;], że wkrótce przyjdzie kres naszej niedoli.
Nie przyszedł jednak.
Zaczęła mnie niepokoić lakoniczność listów syna, były jakieś niedopisane, niepełne. Zawiadamiał tylko, że jest zdrów i że wszystkiego ma poddostatkiem. Zwykle pisywał obszerniej Dlategoteż w początkach września wyruszyłam znowu do Moskwy. Po przyjeździe natychmiast udałam się do zarządu żandarmerji i poprosiłam do siebie Orczyńskiego. Jak zwykle, musiałam całą godzinę czekać na niego w przedpokoju. Wreszcie zostałam przyjętą.
Ujrzałam znowu złośliwy wyraz twarzy j ironiczny uśmiech.
— Pani znowu przyjechała? — zagadnął mnie, a na moje pytanie, kiedy syn będzie wolny, odpowiedział:
— Nieprędko. Za trzy miesiące...
— Jakto? — zapytałam. — Przecież pan sam obiecał uwolnić go we wrześniu!
— Cóż z tego, że obiecałem ? Śledztwo się gmatwa... Zmuszony byłem przetranzlokować go do więzienia... — mówił Orczyńskij, a oczy jego nabrały znowu kociego wyrazu.
— Jakto do więzienia? Znowu do więzienia? Do celi? — krzyczałam oburzona.
— Tak, tak, do celi! — odpowiedział mi porucznik.
Straciłam grunt pod nogami, byłam blizki omdlenia... Otrzeźwiła mię myśl, że, mdlejąc, sprawiłabym mu przyjemność...
— Proszę o pozwolenie odwiedzić syna — powiedziałam już zupełnie przytomnie.
— Ależ to strasznie daleko! — odpowiedział mi porucznik Orczyńskij, już zupełnie wyraźnie drwiąc ze mnie. — To za Butyrską rogatką...
Czułam, że się znęca nadcmną.
— Powtarzam, że chcę widzieć syna, i że przysługuje mi do tego prawo, jako matce i jako przyjezdnej. Chcę widzieć syna!
Brzęknął ostrogami.
— Jutro o drugiej.
Do więzienia, ma się rozumieć, przybyłam zawczasu. W więzieniu spotkał mnie Angelo. Był zmieszany, lecz opanowana wzruszeniem prędkiego ujrzenia syna, narazie nie zauważyłam tego. Potem jednak, gdy zaprowadzi! mnie do jakiejś celi, w której zaledwie dojrzeć mogłam za dwoma gęstemi siatkami ludzką postać, zrozumiałam jego zmieszanie. Jakoż, wytężywszy wzrok, przerażona i zrospaczona, przekonałam się, że tam w mroku stoi mój syn! Tak!
Za dwoma siatkami, jak zwierz, wymizerowany, jak szkielet, śmiertelnie blady z zapadlemi oczami, oddychający z trudem — nie mial nawet siły ucieszyć się z mego przyjazdu. Przemówi! cicho, apatycznie:
— Znowuś przyjechała?
— Co tobie? Czyś chory? Ledwie stoisz na nogach! — pytałam przerażona.
— Pozbawiono mnie światła! — wyszeptał urywanym głosem. — To już nad moje siły! Ja jestem w grobie, marno!
Spojrzałam na stojącego obok mnie An
gela.
— To zbrodnia! — zaczęłam krzyczeć. — I pan pozwolił na to? Pan mogł pozwolić?
Angelo milczał. Zwróciłam się do syna:
— Bądź mężny... wytrwaj! Wydrę ciebie z tych murów... Czekaj!
— Niech pan przerwie widzenie się — rzuciłam Angelemu, czując, że nogi zaczynają się chwiać podemną.
Nieprzytomna wracałam z więzienia. Postanowiłam nie zwracać się już do żandarmów — każda prośba była niepotrzebnem poniżaniem się. O, teraz rozumiałam doskonale, dlaczego Orczyńskij tak skwapliwie wyprawiał mnie z Moskwy. Syn mój nazajutrz po moim wyjeż
dzie był przewieziony do więzienia. Obmyślono mu te tortury w celu wymuszenia zeznań. Opowiada! mi potem, że do jego celi nie dolatywał najmniejszy szmer, nie słychać nawet było kroków warty. Okno było tak zasłonięte blachą, że nie było widać nieba. W celi panował wiecznie mrok — nie można było czytać, i rozróżniać przedmiotów mniejszych. Przez całe dni przesiadywał pod blachą, zasłaniającą okno, by! w niej bowiem drobny otwór. W otworze tym coś błyszczało — i on wpatrywał się bez końca w ten blask.
Potem okazało się, że nikt nie był winien temu, co się stało — żandarmi spychali winę na zarząd więzienny, zarząd więzienny na tak zw. „ochranę", tak zw. „ochrana" na prokuratora, prokurator na departament policji, departament policji zaś znowu na żandarmów.
Z więzienia pojechałam prosto do prokuratora izby sądowej. Zaprotestowałam tam jaknajenergiczniej przeciwko torturom, stosowanym względem mego syna. Uprzedziłam go jednocześnie, że jeśli nie powiedzą mi, za co torturują moje dziecko, dziś jeszcze w nocy wyjadę do Petersburga i poruszę niebo i ziemię, żeby syna z tej kaźni uwolnić.
— Gdyby syn mój był królobójcą nawet —
mówiłam — nie moglibyście wymyślić mu większej męki. Tymczasem widocznie pan dyrektor departamentu policji nic uważa! go za tak wielkiego przestępcę, skoro łaskawie obieca! mi, że
pozwoli mu, po uwolnieniu, zdawać egzamin do instytutu w Petersburgu. Jak pogodzić te obietnice petersburskie z torturami w Moskwie?
Potem dowiedziałam się, że dyrektor departamentu policji, spełniając swą obietnicę, zapytywał o syna żandarmów moskiewskich, lecz ci tak go poinformowali, że nie mogł już nic dla syna mego przedsięwziąć, obarczyli go bowiem zarzutem należenia do jakiegoś nowego spisku.
Rospaczliwy mój protest odniósł należyty skutek. Prokurator zawezwał natychmiast do siebie towarzysza prokuratora do spraw politycznych, pana Dobrynina, i rozmawiał z nim dość długo w przyległym pokoju. Po chwili wyszedł do mnie towarzysz prokuratora.
— Czy pani jest pewna tego, że syn jej siedzi w ciemnej celi? — zapytał mnie, wchodząc.
— Widziałam się z nim przed chwilą... — odrzekłam. — Syn mój jest blizki utraty zmysłów, i jeśli panowie nic dziś jeszcze dla niego nie zrobicie, zmuszona będę pojechać do Petersburga.
Towarzysz prokuratora uspakaja! mnie obietnicą natychmiastowego odwiedzenia wiezienia i przeprowadzenia śledztwa i prosi!, żebym z wyjazdem wstrzymała sie do jutra, gdyż chce się wprzód rozmówić z jenerałem żandarmerji. Byłam wzburzona i nie wiedziałam, co począć. Przekonał mnie jednak wkrótce wraz z prokuratorem, że powinnam zostać do jutra i pojechać do siebie odpocząć. Zostawiłam więc im swój adres i wróciłam do domu. Noc miałam straszną, — ktoś mi nad uchem powtarzał bezdźwięcznie i cicho:
— Ja jestem w grobie, marno!
Ledwiem zdążyła ubrać się zrana, gdy zawiadomiono mnie, że prokurator izby sądowej telefonicznie prosi mnie o przybycie o godzinie pierwszej do zarządu żandarmerji, gdzie będzie na mnie czekał.
Pomimo wstrętu, jaki czułam w sobie dla tej instytucji, musiałam tam się udać.
Spotka! mnie na progu lubiący niezmiernie moje pólrublówki Siemionów.
— Syn pani jest tutaj — szepnął jakimś innym, niż zwykle, głosem.
Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć z wrażenia, gdy do pokoju wszedł towarzysz prokuratora, Dobrynin.
— Muszę powinszować pani pożądanego rezultatu! — wita! ranie, wchodząc do pokoju rozpromieniony. — Udało nam się nadzwyczajnie. Dziś w nocy otrzymaliśmy ważne wyjaśnienia w sprawie jej syna, dzięki czemu będziemy mogli prawdopodobnie uwolnić go dziś jeszcze.
Nie wierzyłam uszom! Wczoraj—tortury, dziś—wolność! Wiedziałam, ma się rozumieć, że prokurator kłamie, wiedziałam, że żadnych wyjaśnień w sprawie syna nie mogli otrzymać w nocy i byłam przekonana, że uwalniali syna jedynie w celu zamknięcia mi ust, spostrzegli się bowiem sami, że zaszli zbyt daleko i że ja, doprowadzona do rospaczy, milczeć nie będę.
Mogłam ich zapytać, dlaczego przed otrzymantem tych tajemniczych wyjaśnień znęcano się nad mojem dzieckiem, dlaczego zamknięto go w wilgotnej i ciemnej celi i pozbawiono nawet książek? Nie uczyniłam jednak tego. oszołomiona myślą, że za chwilę syn mój będzie wolny.
Obyż go tylko uwolnili!
Wkrótce wprowadzono syna. Był mizerny, blady i słaby. Na ustach jednak, wyciągając do mnie ręce, m,'ał uśmiech radosny.
Należało jeszcze pojechać do wydziału tat zw. „ochrany" po świadestwo. Bałam się; na krok odejść od syna, trzymałam go za ręce w obawie nowego podstępu.
W tak zw. „ochranie" przeszłam prawdziwą mękę. Użyto wszystkich sposobów wypróbowania mojej cierpliwości. Zatrzymano nas do godziny czwartej, rozłączono, potem zabroniono nam jechać razem i kazano natychmiast opuścić Moskwę... Wreszcie po długich ceregielach pozwolono mi odprowadzić syna do Wołogdy, dokąd wolno mu było dla pożegnania się z bratem zajechać, postawiono jedynie za warunek, że wyjedziemy dziś jeszcze o dziewiątej wieczorem.
Nie będę tu opowiadała o szczegółach naszego wyjazdu. Mieliśmy strasznie mało czasu— trzeba było zajechać do hotelu, poskładać rzeczy, zjeść obiad i wystać do męża telegram. Dopiero, kiedy pociąg ruszył spadły z nas jakieś wielkie ciężary, obudziliśmy się z męczącego snu...
Teraz dopiero dowiedziałam się, co było przyczyną aresztowania syna. Rzecz się miała tak: po długiej rozłące zechciał się zobaczyć z narzeczoną. Mieszkała zagranicą i była nielegal
ną. Porozumieli się — postanowili spotkać się w Moskwie, dokąd przyjechała pod cudzem nazwiskiem, licząc na to, że jej tam nie wytropią, Żandarmi jednak czytali ich listy — i pozwolenie jechania synowi przez Moskwę było jedynie pułapką dla jego narzeczonej. Nie zdążyli do siebie przemówić, gdy już ich aresztowano. Dlategoteż syn na badaniach uparcie milczał, i dlatego żandarmi tak mścili się na nim za to milczenie.
Jakże drogo zapłacił za jedną chwilę spotkania, za jedno spojrzenie!
Nie dziwiłam się już temu, że z takim bólem żegnał Moskwę. Tam męczyła się w murach więziennych jego narzeczona...
Spotkali się potem w irkuckim więzieniu.
Syn mój pierwszą noc po uwolnieniu spędził źle. Co chwila zrywał się, krzyczał, patrzył na mnie i nie poznawał mnie, a potem z trwogą spoglądał dokoła. Prawdopodobnie śniło mu się więzienie. Nad ranem zasnął spokojnie. Przyglądałam się boleśnie jego matowozielonej twarzy i zapadłym oczom. Za jakie przewinienia spotkała go kara? Za co? Chyba za to, że ideowo różnił się z rządem !
Spędziliśmy trzy dni w Wołogdzie. Dni
te w pamięci mojej świeca dotąd dobrem wspomnieniem... Miałam tam przy sobie obu moich synów —byli na wygnaniu, ale nie w więzieniu, i to już było dla mnie pociechą.
Młodszemu memu synowi powodziło się na wyginaniu stosunkowo nieźle. Wisiał nad nim tylko, jak miecz Damoklesa, ten oczekiwany wyrok. Nie wiedział, co go czeka. Zwierzył mi się wówczas, ze jeśli go zechcą wysłać do Syberji Wschodniej, to nie pojedzie. Myślałam wówczas, że mówi to tak, jak nieraz się mówi, byle coś powiedzieć. Czując, że życie w takiej głuchej tajdze syberyjskiej dla człowieka, obdarzonego taką energją i temperamentem, jak on, równałoby się śmierci. Pocieszałam, że nie może go spotkać tak sroga kara. Nie wierzył mi jednak i smutnie kiwał głową — powszechnie znanem było okrucieństwo Plehwego...
Rozstaliśmy się beznadziejnie smutni. Bracia nie spotkali się już więcej. Ja zaś odprowadziłam starszego syna do NiższegoNowogrodu Wołgą, a kiedy już odjeżdżał, dopóty stałam na brzegu, aż parostatek zmalał i zginął na zakręcie w słońcu.
Zimę tę spędziliśmy względnie lepiej. Synowie byli na wygnaniu, ale wolni. Po wszystkich przejściach było to już dla nas wielkiem
szczęściem. Otrzymywaliśmy od nich listy, w których pocieszali nas, jak mogli.
Zato wiosna przyniosła nam nowe zmartwienia. Przedewszystkiem dowiedzieliśmy się, że w sprawie młodszego syna zapadł wyrok, skazujący go na zesłanie do Syberji Wschodniej. Odrazu przestaliśmy otrzymywać listy od niego. Napróżno posyłałam list za listem — telegram za telegramem — odpowiedzi nie było. Wówczas przypomniałam sobie rozmowę naszą w Wologdzie. Niepokój wzmagał się we mnie z dniem każdym. Pewnego dnia wreszcie otrzymaliśmy pocztówkę z Norwegji z jednym tylko wyrazem: — Pozdrawiamy! — Wyraz ten jednak był nakreślony kochaną ręką. Takim sposobem syn nasz młodszy stał się emigrantem. Nie wiem, gdzie on teraz, oo robi i czy żyje jeszcze ?
Tak, niespokojni o losy dziecka, spędziliśmy lato, a w sierpniu już spadł na nas nowy cios: starszego syna wysyłano również do Syberji Wschodniej. Na miejsce wygnania musiał jechać etapem. Napróżno udawałam się do władzy, napróżno podałam prośbę do departamentu policji. Nic nie wskórałam — musiał jechać etapem. Nowe to nasze nieszczęście postanowiłam ukryć przed mężem — zanadto był zmę
LnUi Lrzywdy. "
czony tem wszystkiem. Opowiadałam mu, że syn, przewidując treść wyroku, zawczasu wyjechał sam na miejsce wygnania. Pisałam sama listy od syna i czytałam je mężowi.
Słuchał i wierzył mi...
Po długiem oczekiwaniu, otrzymaliśmy wreszcie list od syna z Irkucka.
Chciał nas widocznie uspokoić tym listem. Pisał, że z powodu chłodów i zbliżającej się zimy zostaje do wiosny w irkuckiem więzieniu Aleksandryjskiem. Opisywał tryb swojego życia. Życie to było więzienne, smutne, zawsze jednak lepsze od życia w innych więzieniach. Naczelnik więzienia byl człowiekiem dobrym i syn mój korzystał z zupełnej swobody, ma się rozumieć, jednak tylko w granicach więziennego podwórza.
„Gdybyście tu byli" — pisa! nam w liście— „bylibyście zdumieni, widząc tylu wygnańców. W poniedziałki, środy i piątki nadciągają nowe partje politycznych przestępców po — osób. Wszyscy młodzi, przeważają inteligenci. Lecz jakież ubóstwo! jaka nędza! Większość idzie tak, jak stoi — bez rzeczy. U wielu jedynem ciepłem okryciem jest szal na szyi, a wszyscy idą w chłód na ciężkie warunki surowego klimatu. Gdyby nie to, że mamy tu swoją
własną organizację pomocy wygnańcom — ci biedacy pomarzliby w drodze. Dajemy im kożuchy, półkożuszki, rękawice i t. p. A jacy to dzielni ludzie! Idą śmiało, dumnie... nie upadają na duchu. Każdy z nich wie, że oddaje siebie w ofierze na ołtarzu wolności! Lecz jest tak wielu, iż nieraz zdaje mi się, że Plehwe postanowił przesiedlać z Rosji wszystko, co w niej jest lepszem!"
Wreszcie minęła zima. Z listów syna można było wnosić, że partja jego wyruszy w dalszą drogę w maju. Raptem zaczęły dochodzić do nas dziwne jakieś pogłoski. Opowiadano o jakiejś katastrofie, która miała się wydarzyć podczas wysyłania pierwszej, wiosennej partji wygnańców... opowiadano o jakichś samosądach —o tak zwanej „jakuckiej historji". Samowola konwojujących i okropne warunki wygnania spowodowały rospaczliwy bunt. I oto przyszły zdaleka wieści o mordach, popełnionych przez administrację, o gwałtach i bezprawiach.Mówiono o tem pocichu, ostrożnie... Drżałam o losy syna, przewidując rzeczy najgorsze! Dzięki jednak szczęśliwemu trafowi tym razem przynajmniej ominęło go nieszczęście. W polowie maja otrzymaliśmy telegram: „Jutro wyjeżdżam na miejsce wygnania".
Na wiosnę podróż była o wiele lżejszą, niż w zimie. Całe trzy tygodnie trzeba było płynąć Cena do Jakucka. Syn obiecał pisać z każdej stacji, na której przyjmowano listy i upewniał., że z radością żegna wstrętne mury więzienne. Odetchnęliśmy trochę swobodniej — więzienie miał już za sobą. Ze wzruszeniem odznaczaliśmy na mapie przebytą już przez syna przestrzeń. Nie mogliśmy się jednak doczekać listu. Minął tydzień... minął miesiąc... Niepokój wzrastał... Wyliczyliśmy, że jest już na miejscu... Czemuż milczy? Przeszło wreszcie sześć tygodnia milczenie złowróżbne trwało w dalszym ciągu. Męża ogarniał jakiś paniczny strach i niepokój, ja zaś byłam blizka rospaczy, wiedziałam bowiem zbyt wiele szczegółów, o których nie wiedział mój mąż, żebym mogła tak długie milczenie tłumaczyć zwyczajnym zbiegiem okoliczności. Wreszcie po długiem namyśle, w tajemnicy przed mężem, wysłałam do zarządu więziennego w Irkucku telegram z zapytaniem, gdzie mianowicie znajduje się w obecnej chwili mój syn.
Wówczas stała się rzecz straszna... Dziś nie potrafiłabym już opisać swojej rospaczy w chwili otrzymania odpowiedzi następującej: —
.,Syn nie wysiany, Wtrącony do więzienia w Irkucku."
Nie rozumiałam, co mogło się stać. Jakieś złe latum ciążyło nad nim... Gubiłam się w domysłach. Kto miał prawo zmienić wyrok? Kto śmiał wtrącić go do więzienia? Wiedziałam skądinąd, że więzienie Irkuckie, to zupełnie co innego, niż Aleksandryjskie więzienie w Irkucku, i że w więzieniu Irkuckiem panują okropne porządki. Rospacz moja nie miała granic. Znowu więc więzienie, samotne odosobnienie, warty żołnierskie i żandarmi! Nadobitek rozdzieliły nas tym razem wielkie przestrzenie, tysiące wiorst i pozbawiły mnie możności pomagania. Z trudem zdołałam ukryć przed mężem ten nowy cios, wmówiwszy w niego, że syn nasz zachorował w Irkucku, i że dlatego jedynie nie wyjechał z partją. Nazajutrz po otrzymaniu telegramu wręczono mi list od syna, pisany na kawałku papieru ołówkiem.
„Piętnastego maja" pisał on „mnie i trzech towarzyszów podstępnie, pod pozorem odesłania do miejsca wygnania, wywieziono do Irkucka. Wszystkich nas osadzono w celach osobnych. Nie dają książek, nie pozwalają palić i pisać
listów. Nie wiemy, co zamierzają z nami uczynić. Pomóżcie, jeśli ten list otrzymacie..."
Ma się rozumieć tegoż samego dnia pojechałam do Petersburga. Zaraz po przyjeździe udałam się do dyrektora departamentu policji. Przyjął mnie natychmiast, zbyt dobrze bowiem pamięta! moje nazwisko. Wręczyłam mu list syna. Przeczytał i zmieszał się widocznie. Przeczyta! potem powtórnie i długo trzymał go w ręku. Potem przywołał do siebie naczelnika wydziału i polecił mu wysłać telegram do jenerałgubernatora Syberji Wschodniej z zapytaniem, co spowodowało uwięzienie syna. Po kilku dniach nadeszła odpowiedź tej treści: „Wczoraj wysiany na miejsce."
A więc, nie wiadomo za co i poco trzymano go w więzieniu i męczono przez dwa miesiące — i Bóg wie, jak długo trwałaby ta męka, gdyby nie telegram dyrektora. Tak deptano wszelkie prawa ludzkie.
Korzystając z pobytu swego w Petersburgu, starałam się dowiedzieć, dokąd mianowicie wysyłano syna i dowiedziałam się, że do Kołymska! Słyszałam już uprzednio o tem okropnem miejscu wygnania, postanowiłam przeto wyjednać zmianę.
Na szczęście dowiedziałam się, że do Pe
tersburga przyjeżdża jenerałgubernator Syberji Wschodniej. Postanowiłam czekać jego przyjazdu. Było to v drugiej polowie lipca, zaraz po zabójstwie Plehwego. Sądzę, że dowiedziawszy się o jego śmierci,nieledna matka przeżegnała się nabożnie!
W końcu lipca przyjechał wreszcie hrabia Kulajsow, jenerałgubernator Wschodniej Syberji. Natychmiast wzięłam się do dzieła. Hrabia zamieszkał w tej samej ulicy, na której mieszkałam w pokojach umeblowanych. Odtąd codziennie zaczęłam chodzić do niego i codziennie spotykała mnie odmowa:
— Jego ekscelencja wyjechał...
— Jego ekscelencja jest na przyjęciu u cesarza...
— Jego ekscelencja wypoczywa...
Tak minęło dziesięć dni. Jedenastego dnia, po powrocie do domu siadłam i napisałam list następującej treści:
„Hrabio! Od dziesięciu dni kołaczę do Jego mieszkania. Muszę nieodzownie widzieć się z Panem w sprawie mego syna. Syn mój znajdował się w więzieniu aleksandryjskim w oczekiwaniu wysiania na miejsce wygnania. maja jednak został bezprawnie wtrącony do ceti osobnej, w której spędził dwa miesiące i przez
ten czas zachorował nerwowo. Chcąc w tej sprawie rozmówić Sie z panem osobiście, spieszę uprzedzić Co, że, jeśli w ciągu trzech dni następnych nie będę przez Pana przyjętą, zmuszona będę podać prośbę na Imię Najwyższe i przytoczyć wyżej wspomniane fakty."
W liście posłałam mu swój adres. Rospacz dyktowała mi te słowa — i, gdyby nio śmierć Plehwego, list ten zostałby bez odpowiedzi.
Lecz pod wpływem zmiany prądów w polityce i budzącej się wówczas „politycznej wiosny" Hst mój odniósł należyty skutek.
Nazajutrz zaraz o ósmej rano zbudziło mię pukanie do drzwi,a skórom się odezwała, usłyszałam te słowa:
— Od Jego ekscelencji jcnerałgubernatora Syberji Wschodniej. Hrabia panią prosi.
Ubrałam się natychmiast i w pól godziny potem byłam już w mieszkaniu hrabiego. Zaraz po powrocie do domu całą rozmowę naszą zanotowałam dosłownie, tak wydała mi się znamienną i charakterystyczną.
Wprowadzono mnie do poczekalni. Czekałam krótko. Hrzęknęły ostrogi — i do poczekalni wszedł stary, barczysty jenerał, z gęste
mi, spadającemi na oczy brwiami i z wygolonym podbródkiem. Wstałam z miejsca.
Miałam więc przed sobą człowieka, w którego ręku spoczywały losy naszych dzieci, człowieka, którego pierwszym czynem po objęciu stanowiska, było pozbawienie wygnańców możności widzenia się z towarzyszami, idącymi tym samym traktem!. Z ciekawością przyglądałam się jego twarzy, szukając w niej cech okrucieństwa — ujrzałam jednak tylko łagodną i uprzejmie uśmiechniętą twarz...
— Może pani pozwoli do gabinetu. Usiadłam na wskazanem krześle.
— Czy wolno palić? — zapytał.
Milcząc, kiwnęłam głową. Pomimo cech ujmujących, odgadłam w nim odrazu żandarma, posadził mnie twarzą do światła, a sam usiadł w cieniu.
— Pani pisała do mnie?
— Tak, pisałam
— Pani mi w liście grozi ?
— Nie, hrabio, tylko proszę.
— Nie, pani grozi!
— Nie, prosiłam tylko o chwilę rozmowy. Zniecierpliwiony, wzruszył ramionami.
— Nie kłóemy się o wyraz. Pisze pani, że
podobno syn jej uległ bezprawiu... Podoba mi
się to „podobno".
— Tale, hrabio! To było bezprawie... Syn mój z wyroku skazany został na osiedlenie wolne i nikt nie miał najmniejszego prawa wtrącić go do więzienia i tym sposobem zwiększać kary. To niczem niewytłumaczona samowola!
Hrabia uśmiechnął się ironicznie:
— Syn pani nie był wcale wtrącony do więzienia, a jedynie dlatego nie mogł być wysłany w dalszą drogę, że zachorował i leżał w szpitalu.
Spłonęłam oburzeniem.
— Przepraszam, hrabio, znane mi są wybornie szczegóły tej sprawy. Syn mój nie zachorował wówczas. Posadzono go na wóz z rzeczami i on pożegnał się z towarzyszami, sądząc, że jedzie do Jakucka. Tymczaem zawieziono go do więzienia irkuckiego i zamknięto w kazamacie. Potem w więzieniu zachorował i, pomimo to, siedział w celi. W szpitalu nie był.
— Ach! tak! tak! — podchwycił hrabia.— Teraz dopiero przypominam sobie. Było to jakieś nieporozumienie... Tak, tak... urzędnik z mojej kancelarji omylił się...
— Jakto? — krzyknęłam niemal. — Więc losy dzieci naszych spoczywają nietylko w re
kach dygnitarzy, lecz i urzędników kancelaryjnych? Rodzice o tem dotychczas nic nie wiedzieli.
Hrabia gniewnie odrzucił papieros.
— A więc, muszę już pani powiedzieć prawdę — rzekł po chwili — Nie chciałem mówić, bo to są sprawy sekretne. Powiem jednak pani w tajemnicy, jako matce; syn pani zosta! aresztowany na wyraźny rozkaz dyrektora departamentu policji.
Było to kłamstwo od początku do końca.
— To nieprawda, hrabio! Byłam osobiście u dyrektora departamentu policji i własnemi oczami widziałam telegram, wysłany na imię jenerałgubernatora Syberji Wschodniej z zapytaniem o przyczynach aresztowania syna mego. Czytałam również odpowiedź, że syn już potem został wysłany.
Jenerał spąsowiał.
— Wybaczy mi pani zresztą — mówił z gniewem w głosie — to wszystko stało się bez mojej wiedzy, wyjechałem bowiem przed aresztowaniem jej syria.
W miarę, jak jenerał plątał się w kłamstwie, czułam się silniejszą. Na szczęście, byłam dobrze poinformowaną o datach.
— Syn mój — odpowiedziałam mu spo
kojnie — zosta! uwięziony maja, a pan, panie hrabfo, wyjechałeś z Irkucka czerwca.
Uśmiech znikł zupełnie z twarzy jenerała, brwi zsunęły się groźnie, twarz nabrała jakiegoś okrucieństwa.
— Czegóż wreszcie pani sobie życzy? — krzyknął prawie jenerał.
Postanowiłam teraz właśnie powiedzieć, z czem przychodzę.
— Ponieważ zdrowie mego syna ucierpiało od bezprawnego — zaakcentowałam ten wyraz — uwięzienia go i przetrzymania w kazamacie w ciągu sześciu tygodni, dziś zwracam się z prośbą do pana, jako do człowieka, od którego jedynie to zależy, żebyś pan zechciał wyznaczyć mu miejsce zamieszkania tam, gdzie jest lekarz, i gdzie mógłby korzystać ze środków leczniczych. Proszę, żebyś pan go pozostawił w Jakucku.
— Nigdy! — krzyknął jenerał. — Nigdy! Szkoda, że pani nie żąda, żebym go przetranzlokował do Petersburga.
— Cóż znowu, hrabio? Czyżby ta jakucka historja...
Jenerał omal nie podskoczył na krześle. Przyjechał właśnie zdać raport z tej sprawy
sądzi!, że wypadek ten jest tajemnicą dla szerszego ogól u.
— Co pani wie o jakuckiej historji? Co za jakucka historja? — przerwa! mi podniesionym głosem. — Nic nie wiem...
Starałam się zachować spokój.
— Czyż rzeczywiście nic się tam nie zdarzyło? — pytałam po chwili — U nas tu opowiadają straszne rzeczy... Mówią, że nieszczęsnych przestępców politycznych przywiązywano do slupów i bito z całem okrucieństwem kijami... Wiązano... Powiadają nawet o mordach...
— Kłamstwo!., kłamstwo... kłamstwo... — krzyczał znowu jenerał. — Zapewne czytała pani „Oswobożdcnje!" „Oswobożdenje" kłamie... Wszystko wymysł!
Milczałam, widząc, że trafiłam w najczulsze miejsce. Nagle jenerał zmienił ton:
— Robią ze mnie dzikiego zwierza, wówczas, gdy ja jestem tylko wykonawcą zarządzeń z góry... Ten łotr Plehwe...
Tak, słyszałam dobrze — jenerał powiedział wyraźnie: „ten łotr". Trzy tygodnie temu, wówczas,, gdy Plehwe żył jeszcze, nie usłyszałabym tych słów. Trzy tygodnie temu jenerał prędzej wydarłby sobie język z ust, niż nazwał wszechmocnego, panującego wówczas mi
nistra spraw wewnętrznych tem odpowiedniem wzupełności mianem. Teraz zaś, gdy Plehwe niemógł już nic wyszpiegować, i nic podsłuchać, jego zastępca, jego współpracownik, rabski wykonawca jego zamierzeń, zapierał s:ę go przy pierwszej sposobności wobec człowieka pierwszy raz spotkanego!
Słuchałam z ciekawością.
— Ten łotr, Plehwe, jak z rogu obfitości sypał poufne rozporządzenia chytrze obmyślane, a przed społeczeństwem odpowiadali wykonawcy. Czyż mogłem tego nie spełniać? Niechże pani zwróci na to uwagę: czy ja mogłem nie słuchać jego rozkazów? Nie miałem nigdy zamiaru znęcać się nad nieszczęśliwymi wygnańcami, z przyjemnością zawsze ulżyłbym ich doli! Alem zaslaby. Sam jestem podwładnym...
Słuchałam z oburzeniem. Ten potężny satrapa dalekich kresów swoją okrutną wolą narzucił ludziom tyle nieszczęścia i łez i boiu, a teraz bezczelnie spycha to wszystko z siebie i zasłania się umarłym. I nagle zrobiło mi się nieznośnie przykro — należało prędzej skończyć.
— Hrabio, — powiedziałam stanowczo — jeśli pan nie może dla jakich bądź powodów pozwolić zamieszkać synowi memu w Jakuc
ku, niech go pan zostawi w Olekmińsku. Tara jest apteka... jest doktór... Najprostsza ludzka sprawiedliwość wymaga wyrównania tej krzywdy, ktorą zadaliście mu samowolnie. Niech pan dowiedzie czynem, że w samej rzeczy pan nie chce zwiększać cierpienia nieszczęsnym politycznym wygnańcom.
Urabia zamyślił się głęboko...
— Syna pani znam osobiście — zaczął po chwili — on nie należy do uległych... jego należałoby jaknajdalej! Lecz może... może rzeczywiście ukarano go zbyt srogo... Więc zgoda! Zostawię go w Olekmińsku.
— Jestem matką... niech mi więc, hrabia, wybaczy niedowierzanie; chcę mieć gwarancję spełnienia obietnicy — wypowiedziałam jednym tchem.
Urabia zasępił się.
— Moje słowo — dumnie odpowiedział po chwili.
Niestety! gorzkie doświadczenie nauczyło mnie nie wierzyć zapewnieniom wyższej administracji !
Postanowiłam nalegać.
— Pan może zapomnieć... Pod zarządem pańskim tysiące takich, jak mój syn. Dla swe
go więc spokoju jedynie proszę o oficjalną gwarancję.
— Dobrze! — odpowiedział mi jeneralgubernator, — Pani ją otrzyma.
Wstałam.
— A, pisząc do syna, niech pani wspomni
tem, co pani tu słyszała. Niech nie widzą ve mnie wroga, ale przyjaciela.
Ostatnie zdanie jenerał wymówił z naciskiem. Uśmiechnęłam się gorzko, ukłoniłam się
wyszłam.
Muszę oddać sprawiedliwość, że w bardzo krótkim czasie otrzymałam z policji papier oficjalny, w którym zawiadamiano matkę politycznego wygnańca, że syna jej osiedlono w Olekmińsku.
Dla syna mego, zagnanego gdzieś na koniec świata i to już było wielką ulgą. Oiekmińsk nad Leną, w odległości wiorst od Jakucka położony i zaludniony nienajgorzej: to jedno z lepszych miejsc osiedlenia.
Spieszyłam do domu, chcąc jaknajprędzej podzielić się z mężem tą radosną nowiną. Byliśmy zachwyceni oboje.
Wkrótce otrzymaliśmy list od syna—on był zadowolony z tej zmiany. Nie wiedząc, że ja to wyrobiłam, pisał:
„Nie wiem komu zawdzięczać to, żc pozwolono mi tu mieszkać, jestem jednak niezmiernie rad z tego. Po tych przeklętych norach więziennych wydaje mi się, żem się powtórnie narodził. I to, że za mną nie chodzą warty, że nie widzę bagnetów i nie słyszę dzwonienia kajdanów — sprawia mi niewysłowioną przyjemność. Nie wracam prawie do domu — idę nad rzekę, idę do lasu, byle nie do domu, byle jeszcze wciągnąć w pierś tych balsamów czystego powietrza."
Z radością czytaliśmy te listy. Już zaczynałam wierzyć, że z biegiem czasu zatrą się ślady przeżytej niedoli, że poszarpany etapami więzień, bez powietrza, bez światła, system nerwowy, wyleczy się powoli. Niestety, jednak okręg Jakutski nie jest miejscowością uzdrawiającą ludzi! Chociaż to nie był Kołymsk, niemniej jednak, z nadejściem zimy warunki surowego klimatu, zaczęły pomału podkopywać siły mego syna. Zaczął strasznie tęsknić. Biała, bezkresna równina, kędy okiem sięgnąć, czterdziesto ośmio stopniowe mrozy, uniemożliwiające wszelką pracę — doprowadziły go wkrótce do rospaczy. Wówczas pisał;
„Ach te chłody! okrutne, niezmierne, niemożliwe do opisania, chłody! Cały dzień sie
dzę w futrze, w ciepłych butach i w rękawicach ogromnych przed rozpalonym piecem, w ogień niemal wkładam skostniałe nogi. I. czy uwierzysz, zdaje mi się wciąż, że cały jestem z lodu... Niczem się nie moge ogrzać!.... Wewnątrz siebie mam ten sam chłód, co zewnątrz. Wszystko sparaliżowane: pragnienia... myśli... Nie chce mi się ruszyć się z miejsca... myśleć,., czytać... A o pracy jakiejkolwiek to już i wspominać niewarto. Jak można pracować, kiedy oddech zamarza i palce kostnieją! Wspominam słowa Hertzena: — „Zatrata, gaśniecie sród śnieżnych pól i rospacz bezradna—to los nieszczęśliwych wygnańców!" — Pisał to pięćdziesiąt lat temu. Dziś mamy to samo... system rządowy ten sam... Tak samo karzą dziś za myśl, za uczucie wolności, za protest przeciwko gwałtowi... Te same środki, te same kary! A ludzie mają w sobie wiecznie szaloną chęć zrzucenia z siebie ucisku i zniszczenia tyranji". —
Tak powoli listy syna nabierały coraz ciemniejszych barw — opanowała go melancholja. Cóż mogłam poradzić? Wielkie przestrzenie kilkunastu tysięcy wiorst dzieliły nas i uniemożliwiały wszelką pomoc. Mogłam tylko cierpieć wraz z nim. Nadobitek przyszła nieszczęsna wojna z Japonją — warunki porozumiewania się po
m — aa —
gorszyły się znacznie: przesyłek nic przyjmowano na poczcie, listy szły Bóg wie jakiemi drogagami, telegramy otrzymywaliśmy w dziesięć dni po wysłaniu. A wygnańcom było jeszcze gorzej: zapasy żywności podrożały, gazety przestały dochodzić i łącznik z ojczyzną urywał się z dniem każdym.
A w Rosji zaczęły się budzić nowe czasy. Smierć Płehw ego miała rozstrzygające historyczne znaczenie i odrazu przekształciła polityczne warunki kraju; szare tłumy poruszyły się i powoli zaczęły otrząsać się z wiekowej śpiączki... A potem niepowodzenia wojenne rozbudziły naród... obudziły się instynkty samozachowawcze —i to, co zdawało się być mytem, mrzonką, zaczynało się ucieleśniać. Wszystkim śniła się wolność! Ożywili się iei, zagnani na daleką Syberję... Cieszyłam się i ja. W listach do syna opisywałam wszystkie zdarzenia, sądząc, że go tem pokrzepię. Otrzymywałam jednak odpowiedzi smutne. Ucierpiawszy od okrutnej samowoli, nie wierzył, żeby ci sami ludzie, którzy z lekkiem sercem kładli pokotem na śmiertelnych polach Azji dziesiątki tysięcy swoich braci, mogli naprawdę w człowieku zacząć szanować człowieczeństwo i zechcieli dać swym rodakom wolność sumienia.
„Nie, nie! — pisał do mnie — nie mam w sobie wiary w tych katów! Nie zrzekną się oni dobrowolnie swej władzy, nic oddadzą jednej szczypty swego dobrobytu za to, za co my tu cierpimy. Poco mają dawać konstytucję, gdy dla nich ona nie jest potrzebną? A dla nich ona nie jest potrzebną i my będziemy musieli ją wydrzeć im z gardła!"
Zasmuca! mnie pesymizm syna, a czas pokazał, że on miał rację! W Rosji panował niepokój, podsycany zmianami kierunków rządowych. Sytuacja pogorszała się z dniem każdym. Wreszcie przyszły dui takie, że wszyscy myśleli iż gorszych być nie może. Wydarzenia jednak, idące po sobie wykazywały, że to było tylko preludjum. Przyszły czasy bomb, wybuchów, mordów z jednej strony — i nieliczącego się z niczem okrutnego odwetu — z drugiej. Sumienie społeczne zaniepokoiło się... wszystko przyczaiło się na chwilę w oczekiwaniu groźnych wydarzeń. Uspokojenia jednak zupełnego niemożna było oczekiwać, zarządzenia bowiem rządowe tylko podrażniały i podniecały.
Nie przypuszczaliśmy nawet — ani ja, ani anąż mój, że czara naszych cierpień jeszcze niepełna,.. Lecz to, co nas oczekiwało, zaemiło wszystkie przeżyte okropności.
Doczekaliśmy się roku, roku fatalnego dla całej naszej ojczyzny wogóle, a w szczególności d!a mojej biednej rodziny.
Syn starszy wegetował na dalekiem wygnaniu i, sądząc z listów, stawał się coraz bardziej podrażnionym nerwowo. Od młodszego nie mieliśmy żadnych wiadomości. Gdzie tułał się? co robił? Ilekroć myślałam o nich, w sercu coś zgrzytało bólem. W domu również było niewesoło. Ciężkie ciosy, które na nas spadły, zabijały męża. Starzał i nikł powoli. Jedyną jego pociechą były listy dzieci, a gdy ich nie było, musiałam je sama pisać, żeby choć tem podtrzymać siły starca. Wkrótce jednak dobił go nowy, nieoczekiwany cios.
Zdarzyło się to w marcu. O drugiej w nocy, ledwiem zdążyła zasnąć, uczulam, że ktoś mocno szarpnął mnie za rękę. Zerwałam się z posłania. W pokoju paliła się świeca, przedemną stał mój syn najmłodszy, gimnazista z VII klasy
— Co się stało? — spytałam przerażona.
— Rewizja, marno! Nie lękaj się! W domu pełno żandarmów. Papa zbytnio się przejmuje. Idź do niego, marno!
Patrzyłam na syna nieprzytomnie. Błysnęła
mi straszna myśl, że to przyszli po niego, po mego ostatniego syna.
Ubrałam się prędko, drżąc ze wzruszenia. Za drzwiami słychać było stąpanie, brzęczenie ostróg i podniesiony głos męża. Był zirytowany. Weszłam do jego pokoju. Stal pośrodku i, przyciskając do piersi fotografję synaemigranta, blady, z obłędnym wzrokiem, powtarzał:
— Nie oddam syna! Nie oddam syna! Obraz starca z białemi, jak śnieg, włosami, z oczami pelnemi łez, był tak wzruszający, Że nawet rotmistrz żandarmerji i komisarz, i naczelnik wydziału śledczego, — milcząc stali dokoła, nie wiedząc, co począć... A mąż powtarzał wciąż: — Nie oddam syna! nie oddam syna! Przyszłam w samą porę. Poprosiłam tych panów, żeby mi pozwolili położyć chorego meza do łóżka, z którego go podnieśli i namówiłam go, żeby się położył, zapewniając, że fotografji nikt mu nie zabierze. Pozostawiono przy łóżku męża komisarza i zabrano mi wszystkie klucze. Zaczęła się rewizja. Przekonałam się, że im nie chodzi o najmłodszego syna i uspokoiłam się. Czegóż miałam się obawiać? Co mogli znaleźć u nas? Pomijam tu nasze przekonania polityczne,—lecz czyż mogliśmy myśleć o jakichś
spiskach wobec ciągłych nieszczęść rodzinnych? Dlatego też z największym spokojem oprowadzałam rotmistrza po całem mieszkaniu, otwierałam szafy i kufry... Rotmistrz był grzeczny, rewizję jednak prowadzi! bardzo drobiazgowo. Wreszcie o dziesiątej rano, gdy wszystko było przetrząśnięte i przejrzane bez najmniejszego rezultatu, cała ta zacna kompanją, kłaniając się elegancko, przeprosiła za niepokój (żandarmi są czasami grzeczni) i wyszła. Gubiłam się w domysłach, co mogło spowodować rewizję. Nazajutrz jednak wszystko się wyjaśniło i to jaknaj fatalniej.
Wziąwszy zrana do ręki gazetę miejscową, nagle, jak gromem, zostałam rażona niespodziewaną wieścią. W dziale telegramów z Petersburga wyczytałam, że aresztowano kilku bardzo ważnych przestępców politycznych i w szeregu nazwisk wyczytałam... tak, wyczytałam imię i nazwisko mego syna emigranta! Pociemniało mi w oczach i gazeta wypadła z ręki.
Rozumiałam już przyczynę rewizji! Nie potrafiłabym już dziś opisać stanu mojej duszy. Właśnie wówczas był po tak zwanej „wiośnie SwiatopelkaMirskiego" czas najstraszniejszych represji. Panował Trepów. Wyroki śmierci zapadały codziennie. Wiedziałam, co czeka syna
i traciłam resztę nadziei. Telegram mówił wyraźnie : — anarchiści, bomby, spiski!—Wszystko to jednak musiałam ukryć przed mężem. Weszłam do niego uśmiechnięta i, pokazując mu własnoręczny swój list, o tem że w sprawie naszej emerytury natychmiast muszę wyjechać do Petersburga, jako tako przekonałam go o konieczności natychmiastowego wyjazdu. I poleciwszy opiece przyjaciół biednego mego męża, tegoż samego dnia wyjechałam do Petersburga.
Pozostawiwszy rzeczy w hotelu, udałam się na Twerską ulicę. Była jedenasta godzina rano, kiedy wchodziłam do, tak dobrze znanego mi, zarządu żandarmerji. Nic się tam od tamtego czasu nie zmieniło. U wejścia wisiał obraz święty, przed obrazem paliła się lampka, w przedsionku to samo, w poczekalni to samo.
— Mają oni za co przebłagiwać Boga! — pomyślałam, oddając swój bilet wizytowy dla zameldowania oficerowi.
Prędzej, niż mogłam oczekiwać, zjawił się wypolerowany i wytresowany należycie pułkownik. Elegancko zadzwonił ostrogami i ujmująco łagodnie zapytał z czem przychodzę.
Odpowiedziałam mu, że wyczytawszy w
gazetach wiadomości o aresztowaniu syria, przyjechałam widzieć się z nim.
Pułkownik zaczął smutnie kiwać głową. Niestety ! musiał mi odmówić! Dlaczego? Dlatego, że przestępstwo syna mego jest tak wielkie i tak zagmatwane, że absolutnie z nikim nie będzie mogł się widzieć. Lecz matka? Nawet matce pozwolić nie może. O co go oskarżają? Nie ma prawa powiedzieć tego naw et matce. W gazetach najwyraźniej było napisane: — anarchiści, bomby...
— O! — krzyknęłam oburzona — cóż z tego, że wy mówicie! Nie po raz pierwszy mam do czynienia z żandarmami... Lecz niech dla was on będzie anarchistą i przestępcą politycznym! mniejsza oto! dla mnie jest tylko synem. Przyjechałam ratować go, znaleźć obrońców. Pozwólcie przynajmniej zobaczyć się z nim!
Pułkownik w dalszym ciągu smutnie kiwał głową.
— Niepodobna! — powiedział wreszcie. — Dobrze jednak pani zrobiła, przyjeżdżając do Petersburga, musielibyśmy bowiem wzywać ją telegraficznie, dla ściągnięcia zeznań. Pan jenerał Iwanow osobiście będzie panią badał... Nie przejrzał jeszcze dotychczas całej sprawy, o pia
tej jednak godzinie, będzie już do usług pani. Niech pani tu poczeka...
Powiedziałam, że tu czekać nie moge, gdyż muszę odpocząć. Wówczas pozwolono mi pojechać do domu z warunkiem, że z nikim nie będę się widziała.
— Niech pani pamięta, że będziemy wiedzieli o każdym jej kroku — na zakończenie naszej rozmowy dodał pułkownik.
Zrozumiałam wybornie ostatnie słowa pułkownika: szpiegowie nie byli dla mnie nowością. Ilekroć przyjeżdżałam do Petersburga, czułam zwykle za sobą nieodzownego szpiega, czasem nawet dwuch. Nie zwracałam najmniejszej uwagi na nich. Z czem miałam się ukrywać? Myślałam sobie: a niechaj chodzą.
Przeżyłam nieskończenie ciężkie chwile w oczekiwaniu piątej godziny! Bałam się tego, co mnie czekało.
O piątej byłam już w zarządzie. Miałam słabą nadzieję zobaczenia się z synem. Postanowiłam prosić o to jenerała po badaniu.
W zarządzie spotkał mię ten sam pułkownik i ze współczuciem upewniał, że pod żadnym pozorem nie mogę widzieć się z synem. Podobno zapadła już taka decyzja. Poprosił mnie potem, żebym poszła za nim. Szliśmy przez jakieś
korytarze, potem wgórę po schodach i wreszcie zatrzymaliśmy się przed zamkniętemi drzwiami. Pułkownik pozwolił mi wejść wprzód, otwierając pośpiesznie drzwi naoścież. Ujrzałam, cy następuje: pośrodku pokoju stało biurko, przy którem sztywno wyprostowany stal jenerał Iwanow. Naprawo w otoczeniu kilku oficerów siedział na krześle jakiś młodzieniec w paltocie i w kapeluszu. Był nadzwyczajnie spokojny; uśmiechał się, podkręcając do góry małe wąsiki. Zauważyłam, że był bardzo młody, i jednocześnie uczułam, że oczy wszystkich obecnych, prócz młodzieńca, ciekawie wpiły się we mnie. Zatrzymałam się w progu, nie rozumiejąc, co to wszystko ma znaczyć. Co robi tu ten młodzieniec, skoro mają mnie tu badać? Jenerał jednak, wskazując mi ręką młodzieńca, odezwał się:
— Niech pani uściśnie syna!
Jak grom, spadły te słowa na mnie. Momentalnie odwróciłam się i zaczęłam przyglądać się młodzieńcowi. Wiedziałam już, że to nie był mój syn — widziałam go po raz pierwszy w życiu!
Byłam przez chwilę oszołomiona, ochłonęłam jednak natychmiast. Nerwowy skurcz zdusił mię za gardło... A potem... potem te wszystkie dni oszalałe z boiu i nieustannego myslę
nia o losach syna i te wszystkie męki matczynego serca — wylały się ogromnym krzykiem ze mnie. Nie mogłam się już żadną miarą powstrzymać. Słowa lały się potokiem, musiałam mówić i mówiłam...
— Jakto ? — krzyczałam — panowie sądzicie, że to mój syn? O, nie, nie! mylicie się! Nie wiedząc nic pewnego, otrąbiliście po całym świecie jego nazwisko... Czyż nie rozumiecie, co to jest nieszczęście? Rozmyślnie chcieliście zabić cala rodzinę! Za co zgotowaliście nam ten cios okrutny? Za co?
Jenerał był zdumiony — nie przewidział iakiego rezultatu. Prawdopodobnie pewne podobieństwo fotografji wprowadziło ich w błąd. I nagle wściekłość odmalowała się na jeneralskiej twarzy — próbował mnie przekrzyczeć:
— Wyprowadźcie go, panowie, natychmiast! — krzyczał do oficerów — Nie powinien słyszeć... prędzej... prędzej!
Młodzieńca wyprowadzono z pokoju. Oboje z jenerałem byliśmy wściekli, krzyczeliśmy na siebie wzajem.
— Więc pani twierdzi, że to nie jest jej syn? —krzyczał jenerał.
— Ma się rozumieć, że nie! — odpowiedziałam mu tym samym tonem.
Żadną miarą nie mogłam ochłonąć...
— Niech mi pan teraz powie, kiedy przestaniecie mnie męczyć? kiedy?.. — rzucałam się w dalszym ciągu. — Szarpiecie mnie już dziewięć lat, długie dziewięć lat... Za to, że jestem matką... Tylko za to! I dziś bezwstydnie igracie uczuciem matki... Przygotowaliście pułapkę dla matki, nieprawdaż? Sądziliście, że jeśli to mój syn, to nie wytrzymam i rzucę mu się w objęcia... Czemże jesteście? Czyż naprawdę nie jesteście ludźmi? Przecież to znęcanie się, to torturowanie! Umyślnie powiedzieliście mi, że nie moge widzieć się z synem, sądząc, że się złapię. Przygotowaliście pułapkę dla matki, rozumiecie mnie? — dla matki?
— A poco oni zabijają! — krzyczał jenerał.
— Teraz wszyscy zabijają się nawzajem. Oni was zabijają — wy ich zabijacie! Lecz, jeśli łapiecie ich poto, żeby wieszać, nie przekręcajcie ich nazwisk, bo każdy ma swoją rodzinę, blizkich. Sprawdzajcie!
— Nie ogłosiliśmy przecie ani imienia, ani pochodzenia... — wykręcał się jenerał.
— A rewizja? — przerwałam mu w zapale. — Rewizja! Cóż oznaczała rewizja? Jakie prawo mieliście przerażać nas swoją omyłką?
— Przepraszam! — usłyszałam za sobą jakiś spokojny głos i nagle ujrzałam towarzysza prokuratora petersburskiej izby sądowej Trusiewicza. Widocznie siedział w pokoju sąsiednim i podsłuchiwał. O, znałam go doskonale! Rozmawiałam z nim już nieraz.
— Przepraszam! — powtórzył, wpatrując się we mnie z uśmiechem ironicznym. — Rozumiem zupełnie wzruszenie pani! Tak, tak! A jednak ten młodzieniec, to syn pani.
Myślał wiec, że gram komedję! To przepełniło czarę, i może właśnie dlatego ochłonęłam odrazu.
— Obaj oni nie warci tego, żebym przed nimi odsłaniała swoje rany — pomyślałam i zwróciłam się do towarzysza prokuratora zupełnie spokojnym głosem:
— Dziwię się tylko temu, że pan mianowicie to mówi! Czyż nie pan bowiem włóczyłeś ich po badaniach, wtrącałeś do więzień i fortec? Dziwi mię więc to, że ich nie znasz.
— Tak, lecz nie widziałem syna pani przeszło trzy lata, a ten młodzieniec tak go przypomina! — odpowiedział prokurator.
— Niech sobie przypomina! — powiedziałam tonem stanowczym. — Mniejsza o to. Prze
konałam się, że to nie jest mój syn, a co pan myśli, to mi wszystko jedno.
— Raz wymagacie jawności — wmiesza! sit; jenerał — a gdy wam ją dają, krzyczycie: „poco drukujecie?"
— Czyż to jawność? — oburzyłam się znowu. — To karygodna nieuwaga — przekręcać nazwiska i ogłaszać je po całej Rosji! Dosyć jednak, pannowie! Skończmy! Proszę mnie uwolnić !
Podsunięto mi więc do podpisania, zeznanie, że młodzieniec, którego oglądałam, nie jest moim synem, a potem pozwolono odejść. W przedsionku jednak, ubierając się, spostrzegłam schodzącego ze schodów tego samego młodzieńca. Pozwolono mu umyślnie przejść kolo mnie, usunąwszy uprzednio żandarmów, sądząc, że tu bez świadków nie wytrzymam i rzucę mu się w objęcia. A kiedy przeszedł, znowu podskoczyli ku mnie żandarmi.
— Więc to nie jest syn pani? — pytali, zaglądając mi w oczy.
Spojrzałam na nich ze wstrętem i przecząco kiwnęłam głową.
Złamana i zmęczona nawałem wrażeń, lecz uspokojona przeświadczeniem, że burza już przeszła, nie mogłam wyjechać tego samego
dnia. Rzuciłam się na łóżko i zasnęłam ciężkim, kamiennym snem.
Nazajutrz, zawiadomiwszy telegraficznie męża o przyjeździe, wyruszyłam do domu. W drodze ogarnął mnie niepokój, zrodziły się obawy, że mąż w nieobecności mojej mogł przeczytać ten nieszczęsny telegram, nie było bowiem gazety, w którejby nie figurowało nazwisko naszego syna. A jeśli przeczytał ? jeśli przeczyta! ? Przebyte nieszczęścia nauczyły mię oczekiwać rzeczy najgorszych. Oczekiwanie to jednak męczyło mię i wyczerpywało. Tam było tak wyraźnie powiedziane: anarchiści... bomby... Starałam się nie myśleć o tem, że i na męża mogła piorunem spaść ta wiadomość—i myślałam. O jeśli on przeczytał! Im bliżej byłam domu, tem większy czułam w sobie niepokój. Przeczucia moje sprawdziły się... Przez okno wagonu ujrzałam na peronie swego najmłodszego syna. Nie zdziwiło mię to, że przyszedł na moje spotkanie, przeraził mnie tylko jego wygląd: był trupio blady i zmieszany. Nie ucieszył się, kiedy opowiadałam mu o tem, co spotkało mnie w Petersburgu, lecz odwracał się i unikał moich oczu.
Straszne podejrzenie wkradło się do mego serca — coś się musiało stać!
— Co słychać w domu? — zapytałam.
Syn milczał. Chwyciłam go za rękę i szarpnęłam. Pochylił się ku mnie, objął mnie i wyszeptał :
— Bądź mężna, mateczko! Nowy eius cię czeka!
— Mów... mów... ojciec?
Milcząc, kiwnął głową płacz szedł mu do gardła i dusił.
— Umarł?
— Gorzej, marno! Biedny papa zwarjował!
— Nie, nie! To nieprawda!. To nie może być!—powtarzałam nieprzytomnie.
Niestety jednak—to była prawda. Nieszczęśliwy mój mąż nie wytrzymał, dobiły go ostatnie ciosy. Potem na stole jego znalazłam numer gazety z zakreślonym telegramem o synie.
Ach, ta fatalna pomyłka!
Kiedy ujrzałam męża, kiedy spotkałam jego błędne spojrzenie i usłyszałam szept:—Żandarmi ! Re wizya! Synów moich szukają, synów!"— zrozumiałam, że wszystko stracone. W każdym upatrywał szpiega, drżał przy każdym dzwonku... Nieraz w nocy widziałam, jak ostrożnie skradał się do drzwi wejściowych, przykładał ucho i nasłuchiwał. Tak przyczajony stałby całą noc... A kiedy brałam go za rękę, starając się . . . ....
wyperswadować urojone strachy, patrzył na mnie przerażonemi oczyma i szeptat:
— Nie słyszysz?... Już idą... idą... To ich stąpania... Idą po nasze dzieci... Nie dawaj... nie dawaj! Kto zadenuncjował? To ty... ty...
Rospacz mię opanowywała. Nic już nic mogło uratować męża! Nic! Otoczył mię mrok, ciemność...
Chory z dniem każdym stawa! się niespokojniejszym. I chociaż były chwile, powrotu do przytomności, trwające nieraz kilka dni z rzędu, lekarze nie robili nadziei wyzdrowienia. Te chwile przytomności były wyjątkowo ciężkie, gdyż mąż mój wówczas zaczyna! tęsknić do nieobecnych synów. Myśli jego biegły do nich, na listach—drżały ich imiona. Wówczas czytałam mu listy napisane przez siebie, a on cieszył się jak dziecko, gdy usłyszał: „Wkrótce przyjadę", albo: „Do prędkiego zobaczenia się!"... Dobre te chwile powtarzały się jednak coraz rzadziej, i chory coraz częściej zapadał w mrok obłędu. Wreszcie lekarze, mając nadzieję, że zmiana trybu życia i otoczenia wpłynie dodatnio na stan jego zdrowia, zalecili przewieźć go do lecznicy.
Jakże cierpieliśmy wszyscy wówczas, kiedy otoczony rodziną, opuszcza! swoje male mieszkanko. Uśmiecha! się! Wierzy!, iż lekarz go od
wozi na letnie mieszkanie. Codziennie potem odwiedzaliśmy naszego nieszczęśliwego chorego. A on męczył się ooraz więcej. Dyrektor, lekarze, posługacze, byli w jego oczach żandarmami i szpiegami. A kiedy nawiedzałam go, mówił z przerażeniem:
— Tu pełno szpiegów i żandarmów! A najgłÓwniejszy udaje, że jest lekarzem, ale mnie nie wyprowadzi w pole!
Czyż mogło co stać się gorszego? A jednak stało się...
Od syna z Syberji nadchodziły coraz gorsze wiadomości. Wyczytywałam pomiędzy wierszami coraz większy smutek i przygnębienie. W każdym liście był taki mały na końcu dopisek:
„Tak jestem osamotniony, mateczko, tak bardzo osamotniony!"
Napróżno, w celu dodania mu otuchy, wysyłałam list za listem, komunikując mu, że w Rosji już się zaczęło odrodzenie, że wszyscy czekają na amnestję, na wolność... Odpowiedzi były beznadziejnie smutne—nie wierzył w odrodzenie, nie czekał na amnestję, ani na wolność.
„Wierz mi, mateczko, wszystko zostało tak jak było..."—pisał w jednym z listowi dodawał: —„Nie warto żyć!"
Ten dopisek doprowadził mię do warjacji... Więc znowu pisałam listy do niego... pisałam bez końca... Ma się rozumieć, że nic wspominałam mu nic o nieszczęściu ojca. Brak listów od ojca tłumaczyłam cierpieniem ręki, słabością wzroku i posyłałam co pewien czas telegramy: „Wszystko dobrze, wszystko pomyślnie!"
Nic to jednak nie pomagało, i tęsknota wzmagała się w nim z dniem każdym. Wreszcie otrzymałam dwa listy od jego towarzyszów. Zawiadamiali mnie, że syn jest chory, że przechodzi ostrą melancholję i że trzeba czynić zabiegi iżby mu pozwolono wrócić do domu.
Termin jego wygnania kończył się za cztery miesiące, w końcu lipca. Byłam pewna, że pozwolą mu powrócić przed terminem—wszak to tylko cztery miesiące. Poleciwszy więc męża, znajdującego się wciąż w lecznicy, opiece przyjaciół i dzieci, wyjechałam do wstrętnego Petersburga.
Starania moje jednak nie odniosły skutku. Lopuchina już nie było, a nowy dyrektor mnie nie przyjął. Podałam prośbę. Minęły dwa tygodnie — odpowiedzi nie było. Próbowałam więc znowu wyjednać audjencję u dyrektora — i tym razem jednak dyrektor mnie nie przyjął
Tymczasem otrzymywałam coraz smutniejsze listy od syna. Teraz już pisał:
„Niema sensu żyć! Wszyscy czekają na konstytucję i wierzą w amnestję. Tylko ja jeden na nic nie czekam i w nic nie wierzę.. Wolności nie dadzą ci, którym wolność odbiera część życiowych korzyści. A jeśli dadzą, to taką, której nie chcemy. I ja osobiście woię umrzeć, niż żyć pod gwałtem, samowolą i uciskiem!"
W rospaczy napisałam do dyrektora departamentu list prywatny, w którym błagałam go o zwrócenie uwagi na chorobę syna. Skończyłam list słowami: „Niech pan ratuje syna, póki nie zapóźno!"
Odpowiedzi nie otrzymałam.
W departamencie tymczasem obiecano mi zapytać o niego na miejscu i zebrać informacje... Zebrać informacje! to znaczy—czekać miesiąc, drugi... czekać wówczas, gdy każda minuta jest droga.
rzeczywiście po powrocie z Petersburga, zastałam w domu fatalną nowinę... stało się... syn mój zastrzelił się...
Przeżyłam i to!
Jakże mogłam nie przeżyć, skoro mojej opieki wymagał nieszczęśliwy, obłąkany mój mąż! Co stałoby się z nim bezemnie? To kazało mi
źyć. Lecznica nie pomagała mu, zwiększała tylko jego tęsknotę. Przewiozłam go więc do domu, żeby mogł umrzeć w otoczeniu najbliższych.
Nie zapomnę nigdy tej chwili, gdy go października przeczytałam mu manifest konstytucyjny... Bezładem obłąkanych myśli zrozumiał tylko jedno — mianowicie, że teraz powrócą jego synowie. Więc zaczął się gorączkowo ubierać i, drżąc, szeptał:
— Pojadę do Wittego! Pojadę do Skałłona! Teraz oddadzą mi synów! Teraz już me będą śmieli zatrzymywać ich dłużej!
Oddadzą!! Jeden był już w grobie, drugi niewiadomo gdzie!
W miesiąc zaś po ogłoszeniu sławetnej konstytucji męża nie stało. Zamykając mu oczy, pomyślałam sobie: „Spij spokojnie! Tyś teraz szczęśliwszy odemnie!"
Ojczyzno moja! Oczekuję twego odrodzenia! Każdym nerwem swoim przeżywam twój ruch wolnościowy i, ów dzień, kiedy błyśnie nad tobą słońce prawdziwej wolności, zrozumiem może, na oo przydały się takie ofiary.