Reinkarnacja
I. Stara przyjaźń
Nad Shan Vaola gęstniał jesienny mrok. Wschodzący księżyc, ledwie widoczny zza chmur, miał niezdrową żółtą barwę. W jego świetle wąziutkie, kręte, cuchnące odpadkami i moczem uliczki Wschodniej Dzielnicy wyglądały jeszcze paskudniej, niż za dnia. Stłoczone ciasno jedna obok drugiej kamieniczki miały w sobie coś budzącego odruchową niechęć, nawet obrzydzenie; coś trupiego.
W ciszy, jaka spowijała opustoszałe zaułki, kroki samotnego przechodnia rozbrzmiewały głośno i wyraźnie, odbijając się echem od brudnych murów. Krzyczący w Ciemności szedł szybko, nie rozglądając się. Doskonale wiedział, dokąd się kierować.
Doszedłszy do końca uliczki zawahał się na sekundę, potem skręcił w głąb jednej z ziejących czernią bram. Przeciął zachwaszczone podwórko, minął walący się murek, jakieś drewniane szopy, by w końcu stanąć przed drzwiami uzbrojonymi w potężną, choć rdzewiejącą kołatkę. Budynek, do którego drzwi te należały, zapewne pamiętał lepsze czasy, ale dla przypadkowego obserwatora nie byłoby to takie oczywiste.
Żmij zakołatał raz, potem drugi, odczekał chwilę. Na jego twarzy odbiło się zniecierpliwienie. Ponownie ujął kołatkę.
Gdzieś we wnętrzu domu trzasnęły drzwi, zabrzmiał przybliżający się szybko stukot kroków.
- Zara, zara - zachrypiał gderliwy głos. - Już otwieram...
Drzwi uchyliły się o kilka cali, w szparze zamajaczyła twarz starej kobiety o haczykowatym nosie i podpuchniętych, przekrwionych oczach.
- Czy pan Valmy jest u siebie?
- Ano, jest - mruknęła kobieta niezbyt przyjaźnie. - Wy, znaczy się, do niego sprawę macie?
- Można to tak nazwać.
Staruszka zastanawiała się przez chwilę, potem wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi szerzej.
- Wejdźcie.
Przybysz usłuchał. Kobieta natychmiast z powrotem zamknęła i zaryglowała drzwi.
- Tu strach po nocy na dwór wyjrzeć - objaśniła burkliwie, nie patrząc na rozmówcę. -Takie tera czasy parszywe... Zaczekajcie, pójdę spytać, czy pan Valmy was przyjmie.
Oddaliła się, głośno szurając nogami. Krzyczący w Ciemności, pozostawiony sam sobie, rozejrzał się z ciekawością. Wąski korytarzyk tonął w mroku, uniemożliwiającym rozróżnienie choćby kształtów mebli. Nic nie mogło jednak zamaskować wyczuwalnej w powietrzu wilgoci ani stęchłego odoru pleśni.
Żmij nieznacznie zmarszczył brwi.
- Nie najlepiej, Eshier - szepnął, ledwie słyszalnie.
Staruszka wróciła, gdy zaczynał się już zastanawiać, czy przypadkiem nie zapomniała o nim. Niosła zapaloną świecę.
Wyglądała na zawiedzioną, że nie znudził się czekaniem i nie poszedł sobie.
- Chodźcie - rzuciła, podejrzliwie zerkając na przemian na twarz żmija i na trzymane przezeń podłużne czarne zawiniątko. - Zaprowadzę was.
Pokój Valmyego mieścił się na poddaszu. Aby się tam dostać, należało pokonać dwa piętra stromych i krętych schodów oraz zawalony rupieciami strych. Płomyk świeczki oświetlał zaśniedziałe poręcze i wiszące na ścianach poczerniałe obrazy, a potem kalekie sprzęty, potłuczone lustra, skorupy garnków i podarte kołdry, porośnięte - jak mchem - kożuchem wiekowego kurzu. Przez niewidoczne szpary wpełzał z dworu wieczorny chłód.
Drzwi, do których doszli, były uchylone, ale staruszka mimo to zatrzymała się i zapukała.
- Przyprowadziłam go, panie Valmy - powiedziała głośno.
- Niech wchodzi! - odparł głos z wnętrza.
Pomieszczenie okazało się nieduże, z pochyłym sufitem. Ustawiony w kącie żelazny piecyk był źródłem zarówno ciepła, jak światła; przez uchylone drzwiczki widać było węgle żarzące się w jego pękatym brzuchu. Ich wiśniowy blask padał na skromne meble. Kufer z odrzuconym wiekiem, pełen pożółkłych ksiąg i zwojów pergaminu. Niskie łóżko przykryte kraciastym kocem. Okrągły stolik, zarzucony kartkami papieru i przyborami do pisania.
Przy stoliku siedział szczupły, siwiejący mężczyzna i pisał coś szybko, wprawnymi pociągnięciami pióra. Na widok wchodzących przerwał natychmiast, wstał i skłonił się żartobliwie.
- No, no... - rzucił, uśmiechając się szeroko. - A więc przyszedłeś mimo wszystko, Brune... Zostaw nas, Nethro - dodał głośniej. - Bez obawy. To mój stary znajomy.
Kobieta wycofała się posłusznie.
- No, no... - zamruczał ponownie Eshier Valmy, gdy tylko zamknęły się drzwi. - Któż by pomyślał? Jednak dostałeś mój list...
- Dostałem - potwierdził żmij.
- I przyszedłeś... Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że to zrobisz. Sądziłem, że zapomniałeś tak samo, jak...
- Nie gadaj głupstw, Eshier. Niełatwo zapomnieć poetę twojego pokroju.
Roześmieli się obydwaj. Valmy spoważniał pierwszy, uważniej spojrzał na przyjaciela.
- Ile to już lat, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
Żmij wzruszył ramionami.
- Dużo. O wiele za dużo... Szczerze żałuję, że nie mogliśmy spotkać się wcześniej. Gdybym wiedział, że jesteś w Shan Vaola...
- Mało kto o tym wie. Od dawna nie miałem żadnych odwiedzin. Chwilami mnie samemu trudno uwierzyć, że kiedyś miałem rodzinę i znajomych. Nieważne. Słuchaj, Brune, ty ani trochę się nie zmieniłeś.
- Mógłbym to samo powiedzieć o tobie.
Kłamstwo zabolało. Było zbyt jawne. Valmy przejrzał je w okamgnieniu. Westchnął ponownie.
- Wiesz doskonale, że nie chodziło mi o kurtuazję. Kiedy cię poznałem, piętnaście lat temu, byłem tuż po trzydziestych urodzinach, a ty wyglądałeś na dwadzieścia z kawałkiem... I - przysięgam - nadal wyglądasz tak samo.
Żmij wzruszył ramionami.
- Magia - wyjaśnił. - Tak działa na posługujących się nią. Nawet na renegatów.
- Tak... ależ ze mnie głupiec. Przecież nadal parasz się Zakazaną Sztuką... - Valmy urwał nagle, na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. - Mam rację, prawda? To znaczy... Nie zrezygnowałeś?
Krzyczący w Ciemności uspokajająco poklepał jego dłoń.
- Nie, oczywiście, że nie. Magowie nie zwykli zawracać z raz obranej drogi.
- Tak słyszałem. Zresztą, nadal masz te swoje blizny...
- Owszem - żmij odruchowo dotknął prawego policzka. - One też nieprędko znikną.
- Dawniej Cassaina i ja bez przerwy pytaliśmy cię, co je pozostawiło, pamiętasz? A ty nigdy nie chciałeś powiedzieć... Tajemniczy wtedy byłeś, Brune, te piętnaście lat temu...
Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się.
- Nazwij to przypadłością zawodową.
- Ale, ale... - Valmy raptem pokręcił głową. - Kiepski ze mnie gospodarz. Spotykamy się niemal cudem, po piętnastu z górą latach, i co? Trzeba jakoś uczcić to spotkanie.
Wstał, poszperał w zawalonym księgami kącie za łóżkiem. Po chwili na stoliku stanął pękaty gąsiorek i dwa pucharki.
- Napijesz się?
- Czemu nie?
Wino było ciemne i roztaczało intensywny zapach.
- Za szczęśliwą młodość - powiedział Valmy. W jego tonie uważny słuchacz wychwyciłby cień sarkazmu.
Krzyczący w Ciemności nie odpowiedział. Siedział nieruchomo, zapatrzony w żarzące się w piecyku węgle.
Pozwolił, żeby wspomnienia wróciły. Na krótką chwilę.
Bezimienny zaułek we Wschodniej Dzielnicy Shan Vaola. Duszne letnie popołudnie. Powietrze ciężkie od kurzu. Senne bzyczenie much obsiadających walające się po ziemi odpadki.
Dwóch mężczyzn. Rozmawiają. Obaj są zdenerwowani. Żaden nie próbuje tego ukrywać.
Słuchaj no, Arric, kpisz sobie ze mnie?
W porządku, czarowniku, nie chcesz, to nie wierz. Zapłacili mi, żebym ci przekazał te parę słów, więc mówię. Będą czekali dziś o zmierzchu przy Srebrnym Moście. Facet i dziewczyna. Pieniądze.
O co im chodzi?
O nic. Po prostu chcą pogadać.
Tak. Na pewno. Pogadać, co?
Zawsze jesteś taki podejrzliwy? Oni nie są z Elity. Nie mają nic wspólnego z legalnymi magami. Nic do ciebie nie mają. Chodzi im tylko o rozmowę. Krótką.
Kim jest ten człowiek?
Poetą. Podobno. Daj mi spokój, czarowniku, nic więcej nie wiem. Przysięgam.
Przez resztę dnia debatował sam ze sobą: iść czy nie iść? Podświadomie spodziewał się pułapki, jakiegoś podstępu Elity. Jednak ostatecznie ciekawość przemogła.
Wiadomość brzmiała tak niewiarygodnie, że aż musiał się przekonać, czy Arric-Łgarz przypadkiem nie powiedział prawdy.
Wieczór. Niebieskawy mrok wylewający się z zaułków i bram. W chłodnym nocnym powietrzu wisi zapach rzecznej wody.
Ty jesteś Brune Keare? Krzyczący w Ciemności?
Zależy, kto pyta.
To on, Eshier. Opis się zgadza.
Dziewczyna była szlachcianką. Jej towarzysz nie. Krzyczący w Ciemności poznał to na pierwszy rzut oka.
Stwierdził też, że dziewczyna trochę się go obawia, choć stara się to maskować. Nie zdziwił się. Wiedział, jak przedstawiają go plotki.
Z kolei niearystokrata od pierwszej chwili zachowywał się tak, jak gdyby znali się od lat. Ani śladu zdenerwowania czy rezerwy. Szeroki, zaraźliwy uśmiech.
Valmy jestem. Eshier Valmy. Poeta.
Słuchaj, poeto, nie sądzisz, że powinienem się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi?
Bez nerwów. Chcieliśmy tylko porozmawiać.
O czym?
O magii, żmiju. A o czymże innym?
Po co?
To długa historia.
Wytłumaczenie okazało się tyleż proste, co zaskakujące. Valmy był w trakcie pracy nad poematem zatytułowanym Magini. Miał nadzieję na stałe zwrócić nim na siebie uwagę środowiska literackiego Shan Vaola. Jak można było wnosić z tytułu, jednym z tematów dzieła miała być magia. Ta praktykowana nielegalnie - Zakazana Sztuka. Jednak Eshier, jak sam przyznał z rozbrajającą szczerością, zupełnie nie znał się na magii. Potrzebował, jak to określił, konsultanta.
Chciałem, żeby ktoś, kto zna się na rzeczy, wyjaśnił mi parę spraw, naświetlił parę szczegółów.... Rozumiesz? Czasem sama wyobraźnia nie wystarcza, potrzeba też odrobiny realizmu. Żeby w poezji było życie. Żeby nie była tak zupełnie oderwana od świata. Inaczej nikt nie zrozumie tego, co chciałem przekazać.
Idealizm. Dziecinny entuzjazm, pomyślał żmij. Ale nie powiedział tego na głos. Powiedział zupełnie co innego.
Jasne. Nie ma problemu. Wytłumacz mi tylko jedno, Eshier. Czemu akurat ja?
Ten mały człowieczek twierdził, że jesteś najlepszy.
No, to mocno przesadził. Ale po Arricu-Łgarzu trudno spodziewać się czego innego.
Srebrny śmiech Cassainy.
W ciągu następnych dni odbyli z Eshierem kilka interesujących dyskusji. Valmy nie krył zdziwienia, przekonawszy się, że rozmówca wcale nie ustępuje mu wykształceniem. Sugestie żmija potraktował jak najbardziej poważnie. Krzyczącego w Ciemności rozbawiło to. Cała sytuacja wydawała mu się chwilami komiczna.
Nie przyznał się, że sam też pisze - czasami, w zależności od nastroju. Jego styl miał bardzo niewiele wspólnego z kwiecistością, która charakteryzowała Valmyego.
Znajomość nie trwała długo, zaledwie kilka miesięcy. Pod koniec jesieni Eshier i Cassaina wyjechali na południe, do Yever Laren. Zamierzali się pobrać na jesieni.
Później - dużo później - obiło mu się o uszy, że niejaki Valmy uważany jest za jednego z najbliższych przyjaciół Najdostojniejszego. Krzyczący w Ciemności nie zwrócił na tę wiadomość większej uwagi. Valmy to nazwisko dość często spotykane w Shan Vaola.
A potem? Chyba po prostu zapomniał.
Aż pewnego dnia, po latach, otrzymał list...
- Brune? Jesteś tu jeszcze?
Żmij drgnął.
- Przepraszam. Zamyśliłem się trochę.
W jego umyśle pojawiło się pytanie. Wolałby go nie zadawać, ale musiał znać odpowiedź.
- Gdzie jest teraz Cassaina, Eshier? Czy nadal...
- Nie - uciął gwałtownie Valmy. Spochmurniał momentalnie. - Rozstaliśmy się. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje. I nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć.
Wydawało się, że nie powie nic więcej, ale po chwili dodał ciszej:
- Cassaina odeszła tak samo, jak wszyscy inni... Dawno, zanim jeszcze przeprowadziłem się tutaj. Nie winię jej zresztą...
- Co się właściwie stało?
- Pisałem ci przecież. Najdostojniejszy oddalił mnie z dworu. Jak to mówią, łaska pańska na pstrym koniu jeździ... A jej brak to paskudna rzecz.
- Długo tu mieszkasz?
- Będzie z osiem lat... Zresztą, nie wiem. Straciłem rachubę...
Valmy zakaszlał ponownie, odchrząknął kilka razy. Kiedy znów się odezwał, jego głos był zachrypnięty i jakby przytłumiony.
- To, o co pytałem... O czym pisałem... Potrafisz, prawda?
- Potrafię.
- Przepraszam, że pytam... ale... robiłeś to już wcześniej?
- Tak. Kilka razy. Nie obawiaj się. Wbrew temu, co opowiadają legalni magowie, Przeniesienie nie jest żadnym wyzwaniem. To prosta kombinacja zaklęć...
- A te... komponenty... To, co jest potrzebne do obrzędu... Masz ze sobą?
- Tak, oczywiście.
- Można... Mogę... - Valmy zawahał się nagle.
- Zobaczyć? Oczywiście. Ale nie ujrzysz niczego nadzwyczajnego. Czar nie jest jeszcze uaktywniony. Po prostu szklane naczynie, kilka kawałków kredy i martwe zwierzę...
- Mimo wszystko jestem ciekaw... - Valmy uśmiechnął się gorzko. - Rozumiesz chyba.
- Pewnie. Nie ma sprawy.
Krzyczący w Ciemności postawił przyniesiony pakunek na stole. Nieco teatralnym gestem ściągnął zeń czarną płachtę.
Poeta gwałtownie zamrugał oczami.
- Klatka?
- Owszem. Będzie potrzebna, później, już po zakończeniu Przeniesienia. Oto kreda. Całkiem zwyczajna, jak widzisz. Wykreśla się nią potrzebne przy zaklęciu symbole, znaki potęg, jak mówią niektórzy... Tu jest misa, a tu tak zwany anscair, sok z liści ognistego drzewa... Tu, w tej buteleczce. Zmieszany z wodą w stosunku jeden do dwudziestu pięciu. W czystej postaci ma właściwości silnie halucynogenne, ale to w tej chwili nieistotne. Ważne, że obecność w powietrzu nawet minimalnej ilości jego oparów pomaga w uaktywnieniu niektórych zaklęć. A to...
- Nie mów - Valmy wzdrygnął się lekko. - Widzę. Moje przyszłe ciało... Zaraz, co to jest właściwie? Nietoperz?
- Owszem - żmij lekko pogładził miękką sierść. - Nietoperz. Ciekawe stworzenie. W Yadhmarze uważają je za nieczyste, w Nedgvarze za święte...
- Dlaczego akurat nietoperz?
Krzyczący w Ciemności wzruszył ramionami.
- A dlaczego nie? Nietoperze żyją dość długo, dłużej niż myszy i szczury. Dziesięć do dwunastu lat. Koty i psy są bardziej długowieczne, to fakt, ale w Shan Vaola bezpański kundel nie ma łatwego życia... A nie chciałbyś chyba NALEŻEĆ do jakiegoś człowieka, prawda? Poza tym, nietoperze potrafią przecież latać...
- Ptaki też latają. Dlaczego nie ptak?
- Przykro mi. Z ptakiem zaklęcie nie zadziała. Powłoką, do której dokonuje się Przeniesienia musi być ssak. Taka już specyfika tego czaru.
- Tak... - Valmy potarł czoło. - Przygotowałeś wszystko, widzę... Kiedy możemy zacząć ?
- Kiedy chcesz. Choćby zaraz.
- To dobrze.
Krzyczący w Ciemności uniósł głowę, uważniej popatrzył na przyjaciela.
- Wybacz, ale muszę cię o to zapytać... Jesteś zdecydowany? Żadnych wątpliwości?
Poeta nie odwrócił wzroku.
- Tak.
- Jesteś absolutnie pewien, Eshier? Pamiętaj, zaklęcie jest nieodwracalne... Może powinieneś jeszcze raz przemyśleć decyzję?
Valmy zakaszlał ponownie. Sięgnął do kieszeni, wygrzebał zmiętą płócienną chustkę, starannie wytarł nią usta.
- Chyba nie ma nad czym myśleć, Brune - jego głos zadrżał nieznacznie. - To kancer, nie gruźlica. Konował daje mi jeszcze cztery miesiące życia. Pół roku, jeśli będę się oszczędzał. Ale co to za życie...
Ściszył głos.
- Przemyślałem wszystko. Będą myśleli, że umarłem we śnie. O ile ktoś w ogóle zauważy, że mnie nie ma...
- Cassaina zauważy.
- Cassaina? Nie rozśmieszaj mnie. Ona nie pamięta. Po prostu.
- Należało ją odszukać, Eshier. Powiedzieć jej, co chcesz zrobić.
- Powiedzieć jej? Po co?
- Nie sądzisz, że powinna znać prawdę?
W szarych oczach Valmyego coś błysnęło. Jak stal.
- Dlaczego? Znalazła sobie kogoś innego. Jest szczęśliwa. Tyle wiem. Po co ma sobie przypominać swoją wielką pomyłkę z czasów młodości?
Krzyczący w Ciemności w zadumie wpatrywał się w migoczący czerwienią żar.
- Czasem jedna krótka rozmowa może wiele zmienić - rzucił, nie podnosząc głowy. - Ale wszystkie decyzje podejmujesz ty, nie ja.
- Mam tego świadomość - poeta westchnął nagle. - Mówiłem już, długo planowałem moje Przeniesienie. Dłużej, niż przypuszczasz.
Umilkł na chwilę, sięgnął po pucharek z winem.
- Pomysł przyszedł mi do głowy dokładnie pół roku temu. W dniu, gdy powiedziano mi, na co tak naprawdę jestem chory. Zabawne... Mimo wszystko można powiedzieć, że mam szczęście, prawda? Mój dawny przyjaciel jest magiem... może ofiarować mi to drugie życie...
Przerwał. Zakaszlał. I zmienił temat.
- Sporządziłem testament, choć nie bardzo jest czym rozporządzać... Mam krewnych na północy, w Othlonie. Mieszczanie, drobni kupcy. Ledwie ich znam. Pisałem do nich kilka tygodni temu... Wiedzą, w jakim jestem stanie.
Oczy żmija zwęziły się gwałtownie.
- Napisałeś im, co planujesz?
- Nie, tego nie. Tylko tyle, że nie zostało mi wiele czasu. I że zostawiam im wszystko. - Valmy uśmiechnął się kwaśno. - Niewiele tego... Pewnie o wiele za mało na ich gust. Ale przynajmniej bez długów... A skoro już jesteśmy przy pieniądzach - twoje honorarium. Dziewięćdziesiąt leri, prawda? Tyle kosztuje nielegalnie przeprowadzone Przeniesienie?
Krzyczący w Ciemności potrząsnął głową.
- Nie żartuj. Od ciebie nie przyjąłbym nawet seyonarskiej drachmy.
- Jesteś pewien?
- Wiem, co mówię. Daj te pieniądze Nethrze albo komuś... Niech to szlag, Eshier, nawet ja mam pewne zasady.
- Wiedziałem, że to powiesz - uśmiechnął się poeta. - Cóż, skoro tak... Przygotowałem dla ciebie coś jeszcze.
Pochylił się nad kufrem i przez chwilę grzebał w jego wnętrzu.
- Trudno tu cokolwiek znaleźć. Tyle szpargałów - rzucił przez ramię. - Większość to moje stare dzieła... Niektóre z nich znasz. Senność, Czarni bogowie, Wyspa szkarłatnego cudu... O, jest i sławetna Magini... Nikt ich już nie czyta. Tu jeszcze parę innych manuskryptów. Głównie poezja. Alvin z Tay, Flavius Fenshi... Niemal zapomniani. Jak ja. Oho! Mam, czego szukałem.
Położył na stole duży zwój szorstkiego, szarego papieru, gęsto zapisany linijkami drobnego pisma.
- To musisz przyjąć. Przeczytasz i ocenisz...
- Co to? - spytał cicho żmij.
Valmy uśmiechnął się smętnie.
- Moje ostatnie dzieło. Nie dokończone, to w zasadzie brudnopis... Zresztą, nawet skończone pewnie nigdy nie znalazłoby odbiorców.
- Jaki ma tytuł?
Poeta roześmiał się głośno. Śmiech szybko przeszedł w atak kaszlu. Valmy umilkł szybko, krzywiąc się przycisnął chustkę do ust, zaczerpnął głęboko powietrza.
- Tytuł? Nie ma żadnego tytułu. Nic jakoś nie przychodziło mi do głowy... Może ty wymyślisz coś odpowiedniego?
- Może.
Milczeli przez chwilę.
- Cieszę się, że mam tę możliwość, wiesz? - mruknął wreszcie Valmy. - Żeby jeszcze przez jakiś czas zostać tu, między żywymi... nawet jeśli nie jako człowiek...
Westchnął ciężko.
- Zawsze myślałem, że żyć tak, jak żyją zwierzęta, to gorzej, niż nie żyć w ogóle... Ale teraz zależy mi tylko na życiu, rozumiesz? Może dlatego, że...
Jego głos zadrżał.
- Może dlatego, że aż do tej pory marnowałem czas. Nudziłem się tylko... Ciągle czekałem na zmianę, na coś, co pozwoliłoby mi inaczej spojrzeć na świat, zaakceptować go takim, jakim jest. Ale za każdym razem, gdy coś się zmieniało, była to zmiana na gorsze.
Przerwał na chwilę, zakaszlał, dotknął chustką warg.
- Wiesz, z punktu widzenia zwykłych ludzi wy, magowie, jesteście w lepszej sytuacji. Nie starzejecie się przecież, nie musicie martwić się, że wasz czas szybko zmierza ku końcowi. A ja, ja miałem tak niewiele czasu... I wszystko to przeciekło mi między palcami.
Valmy ukrył twarz w dłoniach.
- Tyle niedokończonych wierszy... tyle zmarnowanych godzin...
Spomiędzy zaciśniętych palców spływały łzy.
- Eshier.- Krzyczący w Ciemności lekko dotknął jego ramienia. - Przed tobą dziesięć, jedenaście lat nowego życia. Poznasz świat, o jakim twoim kolegom nawet się nie śniło... Zaufaj mi.
Poeta drgnął, wziął głęboki oddech.
- Masz rację. Wybacz, Brune. Robię z siebie głupca.
Wyprostował się, otarł oczy. Dopił do dna swoje wino. Zakaszlał.
- Zaczynajmy - poprosił, cicho, niemal szeptem.
Żmij skinął głową.
- Dobrze.
II. Przeniesienie
Czerwonawy blask tlących się węgli.
Słodko-gorzki zapach anscairu. I zmieszany z nim zapach magii, niepodobny do żadnej innej woni.
(wkrótce już)
(innym wzrokiem patrzeć)
(inaczej widzieć)
Krzyk. Pełen bólu, rozpaczliwy, nie milknący.
Krzyk niesłyszalny dla zwykłych uszu.
Co ty robisz? CO ZE MNĄ ROBISZ? CO...
Płynne poruszenia dłoni kreślących w powietrzu czarodziejskie znaki. Miękki, uspokajający szept.
Cicho. Nie obawiaj się, wszystko będzie dobrze. Cicho... przyjacielu.
* * *
Wspinając się po schodach prowadzących na strych, Nethra myślała intensywnie.
Mężczyzna wynajmujący pokój na piętrze od ponad roku nie miał żadnych gości. Nie odwiedzała go nawet żona. Nethrze chwilami było go żal. Słyszała, że w swoim czasie był zamożnym obywatelem, protegowanym samego Najdostojniejszego. Teraz zapomnieli o nim nawet najbliżsi... Cóż, życie nikogo nie oszczędza.
Z kolei nieznajomy, który tego wieczoru zakołatał do jej drzwi, stanowił dla Nethry wielką zagadkę. Widziała go po raz pierwszy w życiu, nie miała pojęcia, kim jest ani czym się zajmuje. Wiedziała jedno - ten człowiek nie podobał się jej. To prawda, był młody, nieźle ubrany i uprzejmy - ale Nethra nie dawała się tak łatwo zwieść. Zbyt długo żyła już na tym świecie, zbyt wiele widziała. Jej zdaniem przybysz nie miał dobrych zamiarów.
Już ponad dwie godziny minęły od chwili, gdy przyszedł... O czym rozmawiali tak długo, on i Eshier Valmy? O czym mogli rozmawiać?
Nethra nie wiedziała, ale była tego bardzo, bardzo ciekawa.
U szczytu schodów zatrzymała się na chwilę, czekając, aż przyspieszony oddech uspokoi się nieco. Potem pomalutku, na palcach zaczęła się skradać w stronę pokoju Valmyego.
Na strychu panowała absolutna cisza. Nie było słychać nawet wiatru, poświstującego zwykle w szczelinach dachu. Nic.
Cisza i pachnąca kurzem, sucha ciemność.
Nethra nagle poczuła się nieswojo.
Nie powinna szpiegować. Przecież mogła się mylić. Może niepotrzebnie uprzedziła się do tego przybysza. Może rzeczywiście był on tylko dawnym znajomym zubożałego poety.
A może, może nie?
Zza zamkniętych drzwi nie dochodził żaden dźwięk, nawet najcichszy szmer. Ale przez dziurkę od klucza widać było palące się wewnątrz czerwonawe światło.
Nethra zawahała się. Jednak raz rozbudzona ciekawość za nic nie dawała się stłumić.
Zajrzy tylko raz, byle dowiedzieć się, co dzieje się za drzwiami... Tylko raz...
Spojrzała. I omal nie krzyknęła.
Podłogę i ściany pokoju pokrywała mozaika dziwacznych symboli i piktogramów, starannie wyrysowanych kilkoma kolorami kredy. Na stoliku stało połyskujące w mroku szklane naczynie, wypełnione jakimś szkarłatnym płynem - może winem, może krwią?
Valmy leżał na wznak na swoim posłaniu. Oczy miał zamknięte, ręce wyciągnięte wzdłuż ciała. Jego rysy były dziwnie nieruchome, stężałe, zastygłe w grymasie ni to przerażenia, ni wyczekiwania... Nethra uświadomiła sobie nagle, że jego pierś nie porusza się.
Nieznajomy klęczał przed otwartymi drzwiczkami piecyka. Czerwony żar podświetlał od dołu jego skupioną, napiętą twarz. Zmrużone oczy błyszczały dziwnie w cieniu spadających na czoło włosów. Szeptał coś cicho i bardzo szybko, pieszczotliwie głaszcząc trzymany w dłoni kłębek czarnego futra, w którym Nethra z przerażeniem rozpoznała świeże zwłoki jakiegoś małego zwierzęcia.
Serce podskoczyło jej do gardła.
Jakieś upiorne gusła... W jej domu... Bogowie, w jej domu...
Co robić?
Uciekaj, podpowiadał instynkt. Magia to sztuka nieczysta, Zakazana Sztuka, ściąga przekleństwo na każdego, kto się nią para... Uciekaj! Jutro zawiadomisz straż miejską i Egzorcystów...
Uciekaj, podpowiadał instynkt. Ale ciekawość raz jeszcze okazała się silniejsza.
Mamrocząc słowa modlitwy, staruszka ponownie pochyliła się nad dziurką od klucza.
Nieznajomy dokończył inkantację, wstał, odwrócił się powoli. Na ułamek chwili spojrzenia jego oraz Nethry skrzyżowały się i Nethra omal nie zemdlała, pewna, że została odkryta - och, oczywiście, zwykły człowiek nie byłby w stanie przebić wzrokiem grubych dębowych drzwi, ale przecież tamten nie był zwykłym człowiekiem, był magiem...
Nie zauważył jej. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, by wiedział, że jest obserwowany. Kobieta odetchnęła cicho. Przyciśnięte dłonią serce łomotało jej, jakby za chwilę miało pęknąć.
Ale nie odeszła od drzwi. Patrzyła.
Nieznajomy ostrożnie złożył martwe zwierzę na piersi Valmyego. Valmy nie poruszył się. Nie żyje, pomyślała Nethra. Na pewno.
Zamordowany w twoim domu, pod twoim dachem... Dlaczego nie uciekasz, kobieto? Uciekaj, póki możesz! Morderca jest tuż obok...
Nie poruszyła się. Patrzyła.
Nieznajomy znów zaczął recytować dziwaczne, pozbawione znaczenia słowa, raz szybciej, raz wolniej. Jego głos brzmiał chrapliwie i szorstko, niczym zgrzyt deptanego żwiru.
Nie przestając mówić, uniósł prawą rękę. Z jego dłoni trysnęła strużka światła. Nieruchome ciało Valmyego w okamgnieniu otoczyła pełgająca, złotawa aureola.
I Valmy zaczął się zmieniać.
Nethra z krzykiem odskoczyła od drzwi, zakrywając ręką oczy. Za późno. To, co zdążyła zobaczyć, prześladowało ją później jeszcze przez wiele, wiele bezsennych nocy.
* * *
Mniej więcej w tej samej chwili w innym mieście i kraju inna, dużo młodsza od Nethry kobieta poderwała się gwałtownie, zrzucając pled, którym była okryta. Mężczyzna śpiący obok drgnął, przekręcił się na drugi bok, otworzył oczy.
- Co się stało? - spytał niespokojnie.
Kobieta potarła spocone czoło. Jej oddech i puls stopniowo wracały do normalnego rytmu.
- Nic takiego, kochanie - odszepnęła z wymuszonym uśmiechem. - Coś mi się przyśniło... Po prostu głupi sen, nic więcej.
Zmarszczył brwi, nadal zaniepokojony.
- Co za sen, Cassaino?
- Nic takiego - powtórzyła cicho. - Zapomnij o tym. Obejmij mnie.
Usłuchał.
* * *
Czerń. Węgle pogasły.
Zmęczenie spływające ciężką falą, przesycające każdą tkankę ciała.
Czar dokonał się. Użyte zaklęcia jedno po drugim tracą moc.
Krzyczący w Ciemności podniósł wzrok. Wiedział, co zobaczy.
Ciało Eshiera Valmy, nieruchome i sztywne. Szkliste oczy wpatrzone w sufit.
Fosforyzujące ślepia skulonego w głębi klatki nietoperza, leciutkie drżenie zwiniętych błon jego skrzydeł.
Przeniesienie zostało zakończone.
III. Leć, nietoperzu
Dom przy ulicy Miedzianej od lat stał opuszczony. Jego dawni właściciele - zamożna kupiecka rodzina - wymarli podczas zarazy. Od tamtej pory nikt nie kwapił się tam zamieszkać. Tylko włóczędzy sporadycznie nocowali w ogrodzie. Po cichu szeptano, że dom jest przeklęty.
Nie wyburzono go jednak. W Shan Vaola nigdy nie wyburzano opustoszałych domów. Zakazywał tego obyczaj równie stary, jak samo miasto. Dom stał więc i niszczał pomału, z każdym rokiem brzydszy i bardziej owiany legendą.
Tej nocy, w blasku żółtego księżyca, prezentował się jeszcze bardziej odpychająco niż zazwyczaj. Spowijająca go aura ponurej, milczącej wrogości dla człowieka przesądnego byłaby niemal namacalna. Krzyczący w Ciemności nie należał jednakże do przesądnych, a do starych, niezamieszkanych budynków miał sentyment.
Klnąc półgłosem, żmij przedarł się w końcu przez chaszcze zarastające niegdysiejszy ogród, dotarł do tylnego wejścia. Drzwi nie były zamknięte, ustąpiły pod naporem ręki.
Wewnątrz powietrze było ciężkie od zapachu stęchlizny. Smuga księżycowego światła wpadająca przez wybite okno rysowała czarne cienie w poprzek zaśmieconej, usianej szczelinami podłogi.
Krzyczący w Ciemności w milczeniu pokręcił głową.
Kiedy chciał podejść w stronę majaczących w głębi pomieszczenia schodów, przegniłe deski zatrzeszczały ostrzegawczo. Zatrzymał się.
- Cóż, przyjacielu - powiedział - tu się rozstaniemy.
Postawił klatkę na ziemi i otworzył drzwiczki. Nietoperz natychmiast wskoczył na podstawioną dłoń. Żmij wyprostował się, uniósł rękę. Zwierzę oderwało się od niej i poszybowało w mrok. Tam, gdzie - jak podpowiadał instynkt - gnieździli się jego nowi pobratymcy.
Krzyczący w Ciemności jeszcze przez chwilę patrzył za nim.
- Powodzenia w nowym życiu, Eshier - szepnął w końcu, uśmiechając się nieznacznie.