Anonim Ksi臋ga緕 tytu艂u


POD 呕ADNYM POZOREM NIE CZYTAJ KSI臉GI BEZ TYTU艁U

KSIGA BEZ TYTUU

ANONIM

Szanowny Czytelniku,

Tylko ludzie o czystym sercu mog膮 zajrze膰 na karty tej ksi臋gi. Ka偶da przeczytana strona, ka偶dy kolejny rozdzia艂 przybli偶y Ci臋 do ko艅ca.

Nie wszystkim uda si臋 przebrn膮膰 przez ca艂o艣膰. Zawi艂o艣ci akcji oraz bogactwo styl贸w mog膮 oszo艂omi膰 i zam膮ci膰 w g艂owie.

Pr贸buj膮c dociec prawdy, b臋dziesz j膮 mia艂 pod samym nosem. Zapadnie ciemno艣膰, a z ni膮 nadejdzie wielkie z艂o.

Ci za艣, kt贸rzy doczytaj膮 t臋 ksi臋g臋 do ko艅ca, by膰 mo偶e nigdy ju偶 nie ujrz膮 艣wiat艂a.

Anonim

Tego samego autora

Pod pseudonimem „Anonim” wydano przez stulecia niezliczone ksi膮偶ki. Wymienianie ich tutaj by艂oby i niemo偶liwe, i bezcelowe.

Rozdzia艂 pierwszy

Sanchez nie znosi艂 w swoim barze obcych. Podobnie zreszt膮 jak sta艂ych klient贸w, tych jednak obs艂ugiwa艂 ch臋tnie, a to z tego prostego powodu, 偶e ich si臋 ba艂. Wyproszenie bywalca by艂oby r贸wnoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku 艣mierci. Opryszkowie odwiedzaj膮cy Tapioc臋 stale szukali okazji, 偶eby si臋 sprawdzi膰; w艂a艣nie tutaj, w tym barze, bo dzi臋ki temu ca艂y 艣wiatek przest臋pczy by si臋 o tym dowiedzia艂.

Tapioca bezsprzecznie mia艂a styl. 艢ciany by艂y 偶贸艂te, ale nie w mi艂ym dla oka odcieniu, raczej w kolorze plam z nikotyny. Nic w tym dziwnego, bo jedna z wielu niepisanych zasad baru g艂osi艂a, 偶e je艣li ju偶 kto艣 tu przychodzi艂, to musia艂 pali膰. Cygara, fajki, papierosy, skr臋ty, nargile, cygaretki, fajeczki z trawk膮… dozwolone by艂o wszystko z wyj膮tkiem niepalenia; to akurat nie wchodzi艂o w rachub臋. Nieu偶ywanie alkoholu tak偶e uchodzi艂o za grzech, ale najwi臋kszym grzechem by艂o pojawienie si臋 obcego. Tutaj nikt nie lubi艂 obcych. Obcy zapowiadali k艂opoty. Nie wolno by艂o im ufa膰.

Dlatego kiedy wszed艂 m臋偶czyzna w d艂ugim czarnym p艂aszczu, z kapturem nasuni臋tym nisko na g艂ow臋, i usiad艂 na drewnianym sto艂ku przy ladzie w k膮cie baru, Sanchez nie przypuszcza艂, 偶eby go艣ciowi uda艂o si臋 opu艣ci膰 lokal w jednym kawa艂ku.

Ze dwudziestu bywalc贸w siedz膮cych przy sto艂ach przerwa艂o rozmowy i po艣wi臋ci艂o chwil臋 na ocen臋 m臋偶czyzny w kapturze. Sanchez zwr贸ci艂 uwag臋, 偶e pi膰 te偶 przestali. Niedobrze. Gdyby akurat gra艂a muzyka, po wej艣ciu obcego z pewno艣ci膮 tak偶e by umilk艂a. Teraz s艂ycha膰 by艂o jedynie uporczywy furkot wielkiego wentylatora na suficie.

Sanchez demonstracyjnie zignorowa艂 nowego klienta, udaj膮c, 偶e go nie zauwa偶y艂. Ale gdy tamten si臋 odezwa艂, nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej nie zwraca膰 na niego uwagi.

- Barman! Daj pan bourbona.

Facet nawet na niego nie spojrza艂. Zam贸wi艂 kielicha tak, jakby Sanchez w og贸le nie istnia艂, a 偶e nie opu艣ci艂 kaptura skrywaj膮cego twarz, trudno by艂o powiedzie膰, czy wygl膮da r贸wnie wrednie, jak wrednie brzmi jego g艂os, tak chropowaty, 偶e mo偶na by nim heblowa膰 deski. (W tych stronach wredno艣膰 cz艂owieka oceniano po tym, jak bardzo chrapliwy by艂 jego g艂os). Maj膮c to na uwadze, Sanchez wzi膮艂 wzgl臋dnie czyst膮 szklank臋 do whisky i podszed艂 do klienta. Postawi艂 szklank臋 na lepkim drewnianym kontuarze przed nosem obcego i zaryzykowa艂 przelotny rzut oka na ukryt膮 pod czarnym kapturem twarz. Jednak g艂臋boki cie艅 nie pozwala艂 dostrzec rys贸w nieznajomego, a barman roztropnie wola艂 si臋 nie gapi膰.

- Z lodem - mrukn膮艂 m臋偶czyzna, ledwie dos艂yszalnie. W艂a艣ciwie by艂 to ochryp艂y szept.

Sanchez jedn膮 r臋k膮 si臋gn膮艂 pod lad臋 i wyci膮gn膮艂 na wp贸艂 pe艂n膮 br膮zow膮 butelk臋 z napisem „Burbon” na nalepce, a drug膮 wzi膮艂 dwie kostki lodu. Wrzuci艂 je do naczynia i zacz膮艂 nalewa膰 trunek. Nape艂ni艂 szklank臋 do po艂owy, po czym schowa艂 butelk臋 pod bar.

- Trzy dolary - powiedzia艂.

- Trzy dolary?

- No.

- To lej pan do pe艂na.

Po wej艣ciu obcego rozmowy ucich艂y, ale teraz panowa艂a wr臋cz grobowa cisza. Oczywi艣cie pomijaj膮c wentylator na suficie, kt贸ry jakby furkota艂 coraz g艂o艣niej. Sanchez, kt贸ry unika艂 ju偶 kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, zn贸w wzi膮艂 butelk臋 i nape艂ni艂 szklank臋 po brzegi. Obcy rzuci艂 mu banknot pi臋ciodolarowy.

- Reszty nie trzeba.

Barman odwr贸ci艂 si臋 i w艂o偶y艂 pieni膮dze do kasy. Nagle ponad te ciche d藕wi臋ki wybi艂 si臋 czyj艣 g艂os, r贸wnie偶 tak chrapliwy, jak to tylko mo偶liwe. To Ringo, jeden z najbardziej paskudnych klient贸w lokalu, zapyta艂 za plecami Sancheza:

- Hej, nieznajomy, co ci臋 przywlok艂o do naszego baru? Masz tu jaki艣 interes?

Ringo siedzia艂 z dwoma kompanami przy stoliku usytuowanym zaledwie kilka Krak贸w za obcym. By艂 to kawa艂 gnidy - zwalisty, t艂usty i nieogolony jak wi臋kszo艣膰 m臋t贸w w tym barze. Podobnie jak inni, mia艂 w kaburze u pasa rewolwer i tylko czeka艂 na byle pretekst, 偶eby zrobi膰 z niego u偶ytek. Stoj膮cy za kas膮 przy barze Sanchez odetchn膮艂 g艂臋boko i przygotowa艂 si臋 na nieuchronn膮 rozr贸b臋.

Ringo by艂 os艂awionym bandyt膮, winnym wszelkich przest臋pstw, jakie tylko mo偶na sobie wyobrazi膰. Mia艂 na swoim koncie gwa艂ty, morderstwa, podpalenia, kradzie偶e, zab贸jstwa policjant贸w… pe艂ny katalog zbrodni. Nie by艂o dnia, 偶eby nie dokona艂 czego艣 nielegalnego, co zapewni艂oby mu d艂u偶sz膮 odsiadk臋. Dzisiejszy dzie艅 niczym nie r贸偶ni艂 si臋 od innych. Ringo zd膮偶y艂 ju偶 obrabowa膰 trzech m臋偶czyzn, przystawiaj膮c im luf臋 rewolweru do g艂owy, teraz za艣, przepu艣ciwszy wi臋kszo艣膰 艂upu na piwsko, szuka艂 okazji do zwady.

Kiedy Sanchez odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na sal臋, przekona艂 si臋, 偶e obcy nawet nie drgn膮艂, nie tkn膮艂 te偶 swojej szklanki. Ma艂o tego - przez kilka przera偶aj膮co d艂ugich sekund nie odpowiedzia艂 na pytanie. Sanchez na w艂asne oczy widzia艂 kiedy艣, jak Ringo przestrzeli艂 komu艣 kolano tylko dlatego, 偶e ten nie odpowiedzia艂 mu dostatecznie szybko. Dlatego odetchn膮艂 z ulg膮, gdy nieznajomy, tu偶 przed tym, zanim bandyta mia艂 powt贸rzy膰 pytanie, zdoby艂 si臋 na odpowied藕.

- Nie szukam k艂opot贸w.

Ringo wyszczerzy艂 z臋by w z艂owr贸偶bnym u艣miechu.

- Ha! - warkn膮艂. - K艂opoty to ja i co艣 mi si臋 widzi, 偶e w艂a艣nie mnie znalaz艂e艣.

Cz艂owiek w kapturze nie zareagowa艂. Siedzia艂 na sto艂ku jakby nigdy nic i wpatrywa艂 si臋 w swoj膮 szklank臋. Ringo wsta艂 z krzes艂a i podszed艂 do niego. Nachyli艂 si臋 nad kontuarem, wyci膮gn膮艂 r臋k臋, brutalnie zdar艂 kaptur z g艂owy przybysza… i ukaza艂a si臋 wyrazista, cho膰 nieogolona twarz jasnow艂osego m臋偶czyzny niewiele po trzydziestce. Jego przekrwione oczy 艣wiadczy艂y o tym, 偶e albo ma kaca, albo za wcze艣nie obudzi艂 si臋 z pijackiej drzemki.

- Chc臋 wiedzie膰, co tu robisz! - warkn膮艂 Ringo. - Chodz膮 s艂uchy, 偶e rano przyjecha艂 do miasta jaki艣 obcy. Uwa偶a si臋 za twardziela. A mo偶e ty te偶 uwa偶asz si臋 za twardziela?

- Nie jestem twardzielem.

- To wk艂adaj p艂aszcz i wypierdalaj! - Jak wi臋kszo艣膰 rozkaz贸w, tak偶e i ten mia艂 swoje minusy, bo nieznajomy nie zdj膮艂 przecie偶 p艂aszcza.

Blondyn przez chwil臋 zastanawia艂 si臋 nad propozycj膮 oprycha, po czym pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Znam tego obcego, o kt贸rym m贸wisz - odezwa艂 si臋 tym swoim ochryp艂ym g艂osem. - I wiem, po co tu przyjecha艂. Odczep si臋, to wszystko ci o nim opowiem.

Bandyta rozci膮gn膮艂 usta w szerokim u艣miechu, pod ciemnym i niehigienicznym w膮sem. Obejrza艂 si臋 na kibicuj膮c膮 mu widowni臋. Ze dwudziestu bywalc贸w przy sto艂ach bacznie obserwowa艂o rozw贸j wypadk贸w. Kiedy Ringo si臋 u艣miechn膮艂, napi臋cie na Sali nieco zel偶a艂o, chocia偶 wszyscy obecni wiedzieli, 偶e ta zmiana atmosfery jest tylko chwilowa. By艂o, nie by艂o, siedzieli przecie偶 w barze Tapioca.

- I co wy na to, ch艂opaki? Pos艂uchamy, co ten pi臋kni艣 ma nam do powiedzenia?

Odpowiedzia艂 mu g艂o艣ny ch贸r potakiwaczy i stukanie si臋 szklankami. Ringo obj膮艂 ramiona jasnow艂osego przybysza i odwr贸ci艂 go na sto艂ku twarz膮 do Sali.

- No, blondasku, opowiedz nam o tym pieprzonym gnojku. Czego on szuka w moim mie艣cie?

Jawna drwina w g艂osie oprycha nie zniech臋ci艂a nieznajomego, kt贸ry zacz膮艂 opowie艣膰:

- Rano siedzia艂em w przydro偶nym barze ze trzy kilometry st膮d, kiedy ten wielki, na oko wredny facet wszed艂, usiad艂 przy ladzie i zam贸wi艂 drinka.

- Jak wygl膮da艂?

- Eee, z pocz膮tku nie by艂o wida膰 jego twarzy, bo by艂a ukryta pod takim wielkim kapturem. Ale potem jaki艣 gnojek podszed艂 do niego i 艣ci膮gn膮艂 mu ten kaptur.

Ringo przesta艂 si臋 u艣miecha膰. Podejrzewaj膮c, 偶e blondyn si臋 z niego nabija, nachyli艂 si臋 i mocniej 艣cisn膮艂 jego rami臋.

- No i co, ma艂y, gadaj, co by艂o dalej - poleci艂 g艂osem, kt贸ry nie wr贸偶y艂 nic dobrego.

- No wi臋c ten obcy, nawiasem m贸wi膮c, ca艂kiem przystojny go艣膰, wychyli艂 szklanic臋 jednym haustem, wyci膮gn膮艂 gnata i wystrzela艂 wszystkich kutas贸w w tym barze… z wyj膮tkiem mnie i barmana.

- Nooo! - rzuci艂 Ringo, oddychaj膮c g艂臋boko przez brudny nos. - Rozumiem, dlaczego nie zastrzeli艂 barmana, ale nie widz臋 powodu, dla kt贸rego nie zabi艂 ciebie.

- Chcesz wiedzie膰, dlaczego mnie nie zabi艂?

Bandzior wyci膮gn膮艂 rewolwer z kabury u szerokiego czarnego pasa i wycelowa艂 w twarz nieznajomego, niemal wbijaj膮c mu luf臋 w policzek.

- Jakby艣 zgad艂, chc臋 wiedzie膰, dlaczego ten taki owaki syn ci臋 nie zastrzeli艂.

Obcy obrzuci艂 go ostrym spojrzeniem, nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na przystawiony do g艂owy rewolwer.

- Ba! - odpar艂. - Nie zastrzeli艂 mnie, bo chcia艂, 偶ebym zajrza艂 do tej mordowni i znalaz艂 pieprzonego t艂u艣ciocha, kt贸rego zw膮 Ringo.

Nacisk, jaki nieznajomy po艂o偶y艂 na s艂owach „pieprzonego” i „t艂u艣ciocha”, nie uszed艂 uwagi bandyty. Mimo to w ciszy, kt贸ra zapad艂a po tym o艣wiadczeniu, zachowa艂, przynajmniej jak na siebie, wzgl臋dny spok贸j.

- Ja jestem Ringo. A ty co艣 za jeden, blondasku, do kurwy n臋dzy?!

- To nie ma znaczenia.

Dw贸ch t艂ustych oprych贸w, kt贸rzy siedzieli przy jednym stole z Ringo, wsta艂o. Zrobili krok w kierunku baru, 偶eby w razie czego przyj艣膰 kompanowi z pomoc膮.

- Ma znaczenie, i to du偶e - odrzek艂 Ringo jadowicie. - Bo chodz膮 s艂uchy, 偶e ten facio, ten obcy, o kt贸rym si臋 gada, nazywa si臋 Burbon Kid. Ty te偶 pijesz bourbona, no nie?

Blondyn zerkn膮艂 na dw贸ch compadres bandyty, po czym zajrza艂 w g艂膮b lufu jego rewolweru.

- Wiesz, dlaczego nazywaj膮 go Bourbon Kid? - zapyta艂.

- Jasne, 偶e wiem - zawo艂a艂 za jego plecami jeden z kumpli Ringa. - Podobno jak Kid si臋 napije bourbona, kompletnie mu odbija, dostaje pierdolca i morduje wszystkich, kt贸rych ma pod r臋k膮. Powiadaj膮, 偶e jest niezwyci臋偶ony i 偶e tylko sam Szatan mo偶e go zabi膰.

- Zgadza si臋 - przytakn膮艂 blondyn. - Bourbon Kid wyka艅cza ka偶dego. Podobno to w艂a艣nie bourbon daje mu t臋 niesamowit膮 si艂臋. Zawsze jak tylko sobie 艂yknie, zabija wszystkich pojeba艅c贸w w barze, jacy mu si臋 nawin膮. Ju偶 ja co艣 o tym wiem. Widzia艂em to na w艂asne oczy.

Ringo bez pardonu d藕gn膮艂 nieznajomego luf膮 rewolweru w skro艅 i wskaza艂 na szklank臋 bourbona.

- Pij!

Nieznajomy powoli okr臋ci艂 si臋 na sto艂ku przy barze i si臋gn膮艂 po szklank臋. Ringo 艣ledzi艂 ruchy obcego, nie odrywaj膮c lufy rewolweru od jego g艂owy.

Stoj膮cy za barem Sanchez odsun膮艂 si臋, 偶eby nie obryzga艂a go krew czy reszti m贸zgu, kt贸re mog艂y pofrun膮膰 w jego kierunku. Albo, skoro ju偶 o tym mowa, zab艂膮kana kula. Patrzy艂, jak blondyn podnosi szklank臋. Na jego miejscu ka偶dy normalny cz艂owiek trz膮s艂by si臋 tak, 偶e rozla艂by przynajmniej po艂ow臋 zawarto艣ci, ale nie on. Trzeba przyzna膰, 偶e by艂 zimny jak l贸d w jego szklance.

Tymczasem wszyscy klienci baru zerwali si臋 na r贸wne nogi w oczekiwaniu na to, co si臋 stanie; sztuka w sztuk臋 ka偶dy z nich trzyma艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci rewolweru. Patrzyli, jak nieznajomy unosi szklank臋 pod nos i przygl膮da si臋 zawarto艣ci. Po zewn臋trznej 艣ciance naczynia sp艂ywa艂 pot. To by艂 pot, naprawd臋. Prawdopodobnie z d艂oni Sancheza, a mo偶e nawet ostatniego klienta, kt贸ry pi艂 z tej szklanki. Obcy odczeka艂, a偶 pot sp艂ynie dostatecznie nisko, 偶eby nie musia艂 znosi膰 jego smaku na j臋zyku. W ko艅cu, kiedy kropla potu sp艂yn臋艂a tak, 偶e nie zachodzi艂a obawa, i偶 wejdzie w kontakt z jego ustami, odetchn膮艂 g艂臋boko i wla艂 nap贸j do gard艂a.

Trzy sekundy p贸藕niej szklanka by艂a pusta. Wszyscy obecni w barze wstrzymali dech. Nic si臋 nie wydarzy艂o.

Dlatego te偶 wci膮偶 nie oddychali.

I wci膮偶 nic si臋 nie dzia艂o.

Wobec tego wszyscy znowu zacz臋li oddycha膰. Nawet wentylator.

Nadal nic.

Ringo odsun膮艂 rewolwer od twarzy blondyna i zada艂 pytanie, kt贸re cisn臋艂o si臋 na usta wszystkim obecnym:

- No to jak, blondasku, jeste艣 Bourbon Kidem, czy nie?

- Fakt, 偶e wypi艂em te szczyny, dowodzi tylko jednego - odpar艂 blondyn, ocieraj膮c usta grzbietem d艂oni.

- Tak? A to niby czego?

- Tego, 偶e potrafi臋 wypi膰 szczyny i si臋 nie porzyga膰.

Ringo spojrza艂 na Sancheza. Barman cofa艂 si臋 chy艂kiem, dop贸ki m贸g艂, czyli do chwili, gdy dotkn膮艂 plecami 艣ciany za barem. Wida膰 by艂o, 偶e jest roztrz臋siony.

- Nala艂e艣 mu z butelki do odlewania si臋? - zapyta艂 bandzior ostro.

Sanchez nerwowo kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Nie spodoba艂 mi si臋 ju偶 na pierwszy rzut oka - wyja艣ni艂.

Ringo schowa艂 bro艅 i cofn膮艂 si臋. Nagle odchyli艂 si臋 do ty艂u i zani贸s艂 si臋 gromkim 艣miechem, jednocze艣nie klepi膮c blondyna po ramieniu.

- Wypi艂e艣 szklank臋 z flaszki, do kt贸rej si臋 odlewali艣my! Ha, ha, ha! Szklank臋 szczyn! Ten facet wypi艂 szczyny!

Wszyscy w barze rykn臋li 艣miechem. To znaczy wszyscy z wyj膮tkiem nieznajomego blondyna, kt贸ry wbi艂 wzrok w Sancheza.

- Nalej mi, kurwa, bourbona! - Jego g艂os chrz臋艣ci艂 jak 偶wir.

Barman odwr贸ci艂 si臋, wzi膮艂 inn膮 butelk臋 zza kontuaru i zacz膮艂 nalewa膰 p艂yn do szklanki obcego. Tym razem nape艂ni艂 j膮 po brzegi bez konieczno艣ci przypominania mu o tym.

- Trzy dolary.

Wida膰 by艂o go艂ym okiem, 偶e blondyn nie jest zachwycony tym, 偶e Sanchez domaga si臋 kolejnych trzech dolar贸w, i bez zw艂oki da艂 wyraz swojemu niezadowoleniu. Tak szybko, 偶e oczy bywalc贸w nie zdo艂a艂y tego zarejestrowa膰, si臋gn膮艂 praw膮 r臋k膮 pod czarny p艂aszcz i wyci膮gn膮艂 pistolet. Bro艅 w jego d艂oni by艂a ciemnoszara i najwyra藕niej ci臋偶ka, co sugerowa艂o, 偶e magazynek jest pe艂ny. Niegdy艣 by艂a zapewne srebrna i b艂yszcz膮ca, ale wszyscy w Tapioce wiedzieli a偶 za dobrze, 偶e je艣li kto艣 nosi b艂yszcz膮c膮 srebrn膮 bro艅, to znaczy, 偶e pewnie nigdy jej nie u偶ywa艂. Barwa pistoletu obcego 艣wiadczy艂a o tym, 偶e korzysta艂 z niej nader cz臋sto.

B艂yskawiczny ruch nieznajomego sko艅czy艂 si臋 z chwil膮, gdy lufa broni wycelowa艂a dok艂adnie w czo艂o Sancheza. Tej dynamicznej akcji zawt贸rowa艂a seria g艂o艣nych trzask贸w, ponad dwudziestu, gdy wszyscy bywalcy baru przestali 艣ledzi膰 rozw贸j wypadk贸w, wyci膮gn臋li rewolwery, odci膮gn臋li kurki i wycelowali w blondyna.

- Bez nerw, blondasku - rzuci艂 Ringo i znowu przystawi艂 obcemu luf臋 do skroni.

Sanchez nerwowo i ze skruch膮 u艣miechn膮艂 si臋 do przybysza, kt贸ry nadal trzyma艂 ciemnoszary pistolet wycelowany w jego g艂ow臋.

- Tym razem na koszt firmy - powiedzia艂.

- A widzisz, 偶ebym si臋gn膮艂 po fors臋, do kurwy n臋dzy? - pad艂a zwi臋z艂a odpowied藕.

Zapad艂a cisza. Blondyn od艂o偶y艂 pistolet na kontuar obok nowej szklanki bourbona i westchn膮艂 cicho. Wida膰 by艂o, 偶e jest wkurzony jak cholera i 偶e potrzebuje si臋 napi膰. Prawdziwego trunku. Musia艂 wreszcie sp艂uka膰 z gard艂a ten ohydny smak moczu.

Podni贸s艂 szklank臋 do ust. Wszyscy bywalcy w niezno艣nym napi臋ciu 艣ledzili jego ruchy, czekaj膮c, a偶 opr贸偶ni naczynie. On jednak chyba specjalnie si臋 nad nimi zn臋ca艂. Przez chwil臋 siedzia艂 bez ruchu, jakby zamierza艂 si臋 odezwa膰. Wszyscy obserwowali go z zapartym tchem. Powie co艣, czy nie? A mo偶e najpierw wypije bourbona?

Na odpowied藕 nie musieli d艂ugo czeka膰. Niczym cz艂owiek, kt贸ry nie pi艂 od tygodnia, blondyn jednym haustem wychyli艂 ca艂膮 szklank臋, po czym z trzaskiem odstawi艂 j膮 na kontuar.

Tym razem by艂 to prawdziwy bourbon, bez dw贸ch zda艅.

Rozdzia艂 drugi

Ojcu Taosowi zbiera艂o si臋 na p艂acz. Z biegiem lat zapami臋ta艂 niejedn膮 smutn膮 chwil臋. Trafia艂y mu si臋 smutne dni, czasami smutne tygodnie, a pewnie i smutny miesi膮c raz na jaki艣 czas. Ale jeszcze nigdy nie czu艂 si臋 tak 藕le. Nigdy w 偶yciu nie by艂o mu tak smutno.

Sta艂 tam, gdzie stawa艂 tyle razy, na wyniesionym o艂tarzu w 艢wi膮tyni Herere, i patrzy艂 w d贸艂 na rz臋dy ko艣cielnych 艂aw. Dzi艣 jednak by艂o inaczej. 艁awy nie wygl膮da艂y tak, jak lubi艂. Zazwyczaj przynajmniej po艂owa z nich by艂a zaj臋ta przez jego wsp贸艂braci, hubalan - mnich贸w o pos臋pnych twarzach. W tych rzadkich chwilach, gdy 艂awy by艂y puste, czerpa艂 przyjemno艣膰 z podziwiania ich schludno艣ci albo wy艣ci贸艂ek w odpr臋偶aj膮cym kolorze lila. Ale nie dzi艣. 艁awy nie by艂y ju偶 schludne ani liliowe. A co najgorsze, bracia hubalanie nie mieli pos臋pnych min.

Unosz膮cy si臋 w powietrzu od贸r nie by艂 mu ca艂kiem obcy. Ojciec Taos mia艂 okazj臋 zetkn膮膰 si臋 kiedy艣 z takim zapachem - 艣ci艣le m贸wi膮c, pi臋膰 lat wcze艣niej. Przywo艂ywa艂 on przyprawiaj膮ce o md艂o艣ci wspomnienia, poniewa偶 by艂 to zapach 艣mierci, zniszczenia i zdrady, spowity w mgie艂k臋 prochu strzelniczego. 艁aw nie pokrywa艂a ju偶 liliowa wy艣ci贸艂ka, by艂y zalane krwi膮. Niegdy艣 schludne, teraz stanowi艂y obraz n臋dzy i rozpaczy. A najgorsze, 偶e bracia hubalanie zajmuj膮cy po艂ow臋 艂aw nie byli ju偶 pos臋pni, byli martwi. Sztuka w sztuk臋.

Taos zadar艂 g艂ow臋, spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂, 偶e z sufitu, ca艂e pi臋tna艣cie metr贸w nad nim, skapuje krew. Idealny 艂uk marmurowego sklepienia setki lat temu ozdobiono malowid艂ami; w przepi臋knych scenach 艣wi臋ci anieli ta艅czyli ze szcz臋艣liwymi, roze艣mianymi dzie膰mi. A teraz wszyscy anio艂owie i wszystkie dzieci spryskani byli krwi膮 le偶膮cych na dole hubalan. Ich rado艣膰 偶ycia i beztroska znikn臋艂y, zakrwawione twarze wyra偶a艂y smutek, skruch臋 i 偶al. Tak samo jak mina ojca Taosa.

艁awy zalega艂o oko艂o trzydziestu cia艂; prawdopodobnie kolejne trzydzie艣ci, albo i wi臋cej, le偶a艂o pod i mi臋dzy siedzeniami. Tylko jeden cz艂owiek prze偶y艂 t臋 masakr臋, mianowicie sam ojciec Taos. Kto艣 uzbrojony w dubelt贸wk臋 postrzeli艂 go z bezpo艣redniej odleg艂o艣ci w brzuch. B贸l by艂 straszliwy, a rana wci膮偶 jeszcze krwawi艂a, ale wiedzia艂, 偶e si臋 zagoi. Jego rany zawsze si臋 goi艂y, musia艂 jedynie pogodzi膰 si臋 z faktem, i偶 po ranach postrza艂owych zazwyczaj zostaj膮 blizny. Do tej pory postrzelono go ju偶 dwukrotnie, pi臋膰lat temu, w tym samym tygodniu i w odst臋pie kilku dni.

Na wyspie prze偶y艂o dostatecznie wielu mnich贸w, 偶eby pomogli mu ogarn膮膰 ten ba艂agan. Zdawa艂 sobie jednak spraw臋, 偶e dla hubalan b臋dzie to ci臋偶kie prze偶ycie. Zw艂aszcza dla tych, kt贸rzy byli tu pi臋膰 lat temu, kiedy to po raz ostatni 艣wi膮tyni臋 wype艂ni艂 obrzydliwy, bezbo偶ny smr贸d prochu strzelniczego. Dlatego te偶 z ulg膮 powita艂 dw贸ch swoich ulubionych m艂odych mnich贸w, Kyle'a i Peta, kt贸rzy weszli do 艣wi膮tyni przez ziej膮c膮 dziur臋 - wej艣cie, do niedawna zamkni臋te przez olbrzymie, 艂ukowate d臋bowe drzwi.

Kyle mia艂 oko艂o trzydziestu lat, Peto by艂 bli偶ej dwudziestki. Na pierwszy rzut oka cz臋sto mylnie brano ich za bli藕niak贸w. Nie wynika艂o to tylko z ich zewn臋trznego podobie艅stwa, chodzi艂o tak偶e o nawyki. Nie tylko ubierali si臋 tak samo, ale od blisko dziesi臋ciu lat Kyle by艂 mentorem Peta i m艂odszy mnich pod艣wiadomie na艣ladowa艂 pe艂en nerwowo艣ci, przesadnie ostro偶ny styl bycia przyjaciela. Obaj mieli g艂adk膮 oliwkow膮 cer臋 i wygolone g艂owy. Nosili identyczne br膮zowe habity, takie same jak wszyscy ci nie偶yj膮cy mnisi w 艣wi膮tyni.

W drodze do o艂tarza, na spotkanie z ojcem Taosem, czeka艂a ich niemi艂a i denerwuj膮ca konieczno艣膰 przechodzenia nad licznymi zw艂okami swoich braci. Ogl膮danie ich w takiej sytuacji by艂o dla Taosa ci臋偶kim prze偶yciem, ale pocieszaj膮ce by艂o to, 偶e w og贸le widzi ich przy 偶yciu, i jego serce zacz臋艂o bi膰 szybciej. W ci膮gu ostatniej godziny bi艂o w tempie dziesi臋ciu uderze艅 na minut臋, dlatego te偶 ojciec z ulg膮 stwierdzi艂, 偶e teraz ju偶 powraca do normalnego, regularnego rytmu.

Peto przytomnie pomy艣la艂, 偶eby wzi膮膰 ze sob膮 ma艂y br膮zowy dzbanek wody dla ojca Taosa. Zmierzaj膮c do o艂tarza, uwa偶a艂, 偶eby nic nie rozla膰, ale jego r臋ce wyra藕nie si臋 zatrz臋s艂y, kiedy u艣wiadomi艂 sobie, do jak potwornej zbrodni dosz艂o w 艣wi膮tyni. Przekaza艂 dzbanek ojcu niemal z tak膮 ulg膮, z jak膮 tamten go przyj膮艂. Stary mnich uj膮艂 naczynie obur膮cz i zebra艂 resztki si艂, 偶eby je podnie艣膰 do ust. Gdy ch艂odna woda sp艂yn臋艂a mu do gard艂a, poczu艂, 偶e wraca do 偶ycia; poza tym woda w du偶ym stopniu przy艣piesza艂a proces powracania do zdrowia.

- Dzi臋kuj臋, Peto. Nic si臋 nie martw, dojd臋 do siebie, zanim dzie艅 dobiegnie ko艅ca - zapewni艂, schylaj膮c si臋, 偶eby odstawi膰 pusty dzbanek na kamienn膮 posadzk臋.

- Naturalnie, ojcze. - W roztrz臋sionym g艂osie Peta trudno by艂oby si臋 doszuka膰 przekonania, ale przynajmniej pobrzmiewa艂a w nim nik艂a nadzieja.

Po raz pierwszy tego dnia Taos si臋 u艣miechn膮艂. Niewinno艣膰 Peta i jego dba艂o艣膰 o innych sprawi艂y, 偶e nie spos贸b by艂o nie widzie膰 spraw w lepszym 艣wietle, skoro ju偶 dotar艂 tu, do tej krwawej jatki w 艣wi膮tyni. Trafi艂 na t臋 wysp臋 w wieku lat dziesi臋ciu, po tym jak gang handlarzy narkotyk贸w zamordowa艂 jego rodzic贸w. 呕yj膮c w艣r贸d mnich贸w, zyska艂 wewn臋trzny spok贸j i z biegiem czasu pogodzi艂 si臋 ze swoim b贸lem i bezbronno艣ci膮. Taos mia艂 poczucie, 偶e wraz z bra膰mi dokonali czego艣 wielkiego, wychowuj膮c Peta na cudownego, my艣l膮cego, pozbawionego egoizmu cz艂owieka, kt贸ry sta艂 teraz przed nim. Niestety, b臋dzie musia艂 wys艂a膰 m艂odego mnicha z powrotem do tego 艣wiata, kt贸ry pozbawi艂 go rodziny.

- Kyle, Peto, chyba wiecie, dlaczego tu jeste艣cie? - zapyta艂.

- Tak, ojcze - odpar艂 Kyle za nich obu.

- Czy jeste艣cie gotowi podj膮膰 si臋 tego zadania?

- Z ca艂膮 pewno艣ci膮, ojcze. Inaczej nie pos艂a艂by艣 po nas.

- To prawda, Kyle. M膮dry z ciebie ch艂opak. Czasami zapominam o tym, na jakiego m膮drego m臋偶czyzn臋 wyros艂e艣. Ale ty, Peto, pami臋taj o tym. Wiele jeszcze si臋 nauczysz od Kyle'a.

- Tak, ojcze - przytakn膮艂 skromnie Peto.

- S艂uchajcie uwa偶nie, bo czas ucieka - ci膮gn膮艂 Taos. - Od tej chwili ka偶da sekunda jest na wag臋 z艂ota. Przetrwanie, a wr臋cz istnienie wolnego 艣wiata spoczywa teraz na waszych barkach.

- Nie zawiedziemy ci臋, ojcze - zapewni艂 Kyle.

- Wiem, 偶e mnie nie zawiedziecie, ale je艣li wam si臋 nie powiedzie, sprawicie zaw贸d ca艂ej ludzko艣ci. - Stary mnich przerwa艂 i podj膮艂: - Odnajd藕cie kamie艅. Przywie艣cie go tutaj. Nie dopu艣cie do tego, 偶eby znalaz艂 si臋 w r臋kach z艂a, kiedy zapadnie ciemno艣膰.

- Dlaczego? - spyta艂 Peto. - Co by si臋 wtedy sta艂o, ojcze?

Taos wyci膮gn膮艂 r臋k臋, po艂o偶y艂 j膮 na ramieniu podopiecznego i 艣cisn膮艂 go z zaskakuj膮c膮, jak na cz艂owieka w jego stanie, si艂膮. Przera偶a艂a go masakra, do jakiej tu dosz艂o, i gro藕ba wisz膮ca nad nimi wszystkimi; najbardziej jednak martwi艂o go, 偶e z braku wyboru musi wys艂a膰 tych dw贸ch m艂odych mnich贸w na tak niebezpieczn膮 misj臋.

- Pos艂uchajcie mnie, dzieci. Je偶eli ten kamie艅 znajdzie si臋 w niepowo艂anych r臋kach w nieodpowiednim czasie, wszyscy si臋 o tym przekonamy. Oceany wylej膮 i ludzko艣膰 zostanie zmieciona z powierzchni ziemi jak 艂zy na deszczu.

- Jak 艂zy na deszczu? - powt贸rzy艂 Peto.

- Tak, synu - powiedzia艂 Taos 艂agodnie. - W艂a艣nie tak jak 艂zy na deszczu. Ale teraz musicie si臋 艣pieszy膰, nie mam czasu wyja艣nia膰 wam wszystkiego. Poszukiwania nale偶y rozpocz膮膰 natychmiast. Z ka偶d膮 mijaj膮c膮 sekund膮, z ka偶d膮 minut膮 zbli偶amy si臋 do ko艅ca 艣wiata takiego, jaki znali艣my i kochali艣my.

Kyle wyci膮gn膮艂 r臋k臋, dotkn膮艂 policzka starszego brata i star艂 plam臋 krwi.

- Nie martw si臋, ojcze, nie zmarnujemy ani chwili. - Mimo to zawaha艂 si臋, po czym zapyta艂: - Gdzie mamy rozpocz膮膰 poszukiwania?

- W tym samym miejscu co zawsze, synu. W Santa Mondega. To tam oni najbardziej pragn膮 posi膮艣膰 Oko Ksi臋偶yca. Tam zawsze chcieli je mie膰.

- „Oni”? Jacy „oni”? Kto je ma? Kto dokona艂 tej masakry? Kogo, czy czego, mamy szuka膰?

Taos zastanowi艂 si臋 nad odpowiedzi膮. Jeszcze raz obrzuci艂 wzrokiem jatk臋 dooko艂a i wr贸ci艂 pami臋ci膮 do chwili, gdy spojrza艂 w oczy cz艂owiekowi, kt贸ry go zaatakowa艂. I gdy sekund臋 p贸藕niej zosta艂 postrzelony.

- Jednego cz艂owieka, Kyle. Szukacie jednego cz艂owieka. Nie wiem, jak si臋 nazywa, ale kiedy dotrzecie do Santa Mondega, zasi臋gnijcie j臋zyka. Pytajcie o cz艂owieka, kt贸rego nie mo偶na zabi膰. O kogo艣, kto sam jeden potrafi zastrzeli膰 trzydziestu, czterdziestu ludzi, a oni nawet go nie drasn膮.

- Ojcze, ale je偶eli kto艣 taki istnieje naprawd臋, czy ludzie nie b臋d膮 obawiali si臋 o nim m贸wi膰?

W pierwszej chwili Taosa zirytowa艂y te pytania, ale s艂owa m艂odego mnicha mia艂y g艂臋boki sens. Zastanawia艂 si臋 chwil臋. Jedn膮 z mocnych stron Kyle'a by艂o to, 偶e je艣li ju偶 co艣 kwestionowa艂, przynajmniej robi艂 to inteligentnie. Tym razem Taos potrafi艂 udzieli膰 odpowiedzi na jego pytanie.

- Tak, b臋d膮 si臋 obawia膰, ale w Santa Mondega ludzie gotowi s膮 zaprzeda膰 dusz臋 za gar艣膰 kapusty.

- Za co? Nie rozumiem, ojcze.

- Za pieni膮dze, Kyle. Pieni膮dze. Najgorsze szumowiny i m臋ty zrobi膮 wszystko dla pieni臋dzy.

- Ale przecie偶 my nie mamy pieni臋dzy, prawda? 呕eby nie u偶ywa膰 ich przeciwko 艣wi臋tym prawom Hubala.

- Teoretycznie masz racj臋 - przyzna艂 Taos. - A jednak mamy tu pieni膮dze, tyle 偶e ich nie wydajemy. W porcie spotkacie si臋 z bratem Samuelem. Dostaniecie od niego ca艂膮 walizk臋 pieni臋dzy. Sum臋 wi臋ksz膮, ni偶 ktokolwiek m贸g艂by potrzebowa膰. Gospodarujcie nimi oszcz臋dnie, 偶eby pozyska膰 niezb臋dne informacje. - Zala艂a go fala zm臋czenia, po艂膮czonego z 偶alem i b贸lem. Przetar艂 d艂oni膮 twarz i podj膮艂: - W Santa Mondega bez pieni臋dzy nie prze偶yliby艣cie ani p贸艂 dnia. Dlatego 偶eby nie wiem co, nie mo偶ecie ich zgubi膰. Miejcie si臋 te偶 na baczno艣ci. Je偶eli ludzie si臋 dowiedz膮, 偶e macie pieni膮dze, b臋d膮 was szuka膰. Bardzo 藕li ludzie.

- Tak, ojcze.

Kyle'a ogarn臋艂o lekkie podniecenie. Po raz pierwszy, odk膮d przyby艂 na wysp臋 jako ma艂e dziecko, mia艂 j膮 opu艣ci膰. Wszyscy mnisi trafiali na Hubal w niemowl臋ctwie - albo jako sieroty, albo dzieci niechciane przez rodzic贸w, a okazja opuszczenia wyspy, je艣li w og贸le, trafia艂a si臋 raz w 偶yciu. Niestety, fakt bycia mnichem sprawia艂, 偶e Kyle'a wkr贸tce opanowa艂y wyrzuty sumienia z powodu podniecenia, kt贸rego nie powinien poczu膰. Nie czas i nie miejsce na takie uczucia.

- Czy to ju偶 wszystko? - zapyta艂.

Taos pokiwa艂 g艂ow膮.

- Tak, synu. A teraz id藕cie. Macie trzy dni na odzyskanie Oka Ksi臋偶yca i uratowanie 艣wiata od zag艂ady. Piasek w klepsydrze sypie si臋 szybko.

Kyle i Peto uk艂onili si臋 ojcu Taosowi i ostro偶nie ruszyli do wyj艣cia ze 艣wi膮tyni. Nie mogli si臋 doczeka膰, kiedy wyjd膮 na 艣wie偶e powietrze. Panuj膮cy w 艣rodku od贸r 艣mierci przyprawia艂 ich o md艂o艣ci.

Nie zdawali sobie jeszcze sprawy, 偶e od贸r ten b臋dzie towarzyszy艂 im z chwil膮, kiedy opuszcz膮 swoj膮 艣wi臋t膮 wysp臋. Ojciec Taos wiedzia艂, 偶e tak si臋 stanie. Patrz膮c, jak odchodz膮, 偶a艂owa艂, 偶e zabrak艂o mu odwagi, by wyjawi膰 im prawd臋 o tym, co czeka ich w 艣wiecie zewn臋trznym. Przed pi臋ciu laty r贸wnie偶 wys艂a艂 do Santa Mondega dw贸ch m艂odych mnich贸w. Nigdy nie powr贸cili i tylko on jeden wiedzia艂 dlaczego.

Rozdzia艂 trzeci

Od tego wieczoru, kiedy jasnow艂osy m臋偶czyzna w p艂aszczu z kapturem pojawi艂 si臋 w barze Tapioca, min臋艂o pi臋膰 lat. Lokal w zasadzie wygl膮da艂 tak jak wtedy. 艢ciany by艂y mo偶e nieco ciemniejsze od dymu i bardziej podziurawione zab艂膮kanymi kulami, ale poza tym nic si臋 nie zmieni艂o. Nadal nie tolerowano obcych, a sta艂a klientela sk艂ada艂a si臋 wy艂膮cznie z szumowin. (Z tym tylko, 偶e to ju偶 nie byli ci sami bywalcy). W ci膮gu tych pi臋ciu lat Sanchez przybra艂 nieco w pasie, ale poza tym tak偶e nic a nic si臋 nie zmieni艂. Dlatego te偶 kiedy dwaj dziwnie ubrani nieznajomi weszli po cichu do baru, zamierza艂 uraczy膰 ich zawarto艣ci膮 butelki do odlewania si臋.

Ci dwaj mogli uchodzi膰 za bli藕niak贸w. Obaj mieli wygolone na 艂yso g艂owy i oliwkow膮 cer臋, obaj nosili si臋 identycznie - pomara艅czowe tuniki bez r臋kaw贸w, przypominaj膮ce kimona do karate, a do tego czarne spodnie boj贸wki i nieco zniewie艣cia艂e, spiczaste buty, tak偶e czarne. Na szcz臋艣cie w Tapioce nie obowi膮zywa艂y 偶adne zasady dotycz膮ce stroju, inaczej nie wpuszczono by ich za pr贸g. Obcy podeszli do baru i stan臋li, u艣miechaj膮c si臋 do Sanchezja g艂upkowato. Swoim zwyczajem zignorowa艂 ich. Pech cia艂, 偶e jak zwykle niekt贸rzy z jego co bardziej nieprzyjemnych klient贸w - czyli naprawd臋 wrednych go艣ci - zauwa偶yli przybysz贸w i po chwili wrzawa w lokalu ucich艂a.

Jak to wczesnym popo艂udniem, ruch w barze by艂 stosunkowo niewielki. Zaj臋te by艂y tylko dwa stoliki: jeden przy kontuarze i jeden w samym rogu sali; przy pierwszym siedzia艂o trzech m臋偶czyzn, przy drugim dw贸ch podejrzanych typk贸w popija艂o piwo. I jedni, i drudzy wbili twardy wzrok w obu przybysz贸w.

Stali bywalcy nie znali mnich贸w z zakonu hubalan, o te偶 niecz臋sto pojawiali si臋 oni w tych stronach. Nie wiedzieli tak偶e o tym, 偶e ci dwaj przedziwnie ubrani obcy s膮 pierwszymi od lat mnichami, jacy opu艣cili wysp臋 Hubal. Kyle, nieco wy偶szy od kolegi, by艂 tak偶e starszy sta偶em w zakonie. Jego towarzysz Peto jako nowicjusz dopiero si臋 uczy艂. Oczywi艣cie, Sanchez tego nie wiedzia艂. A zreszt膮 mia艂 to gdzie艣.

Mnisi zjawili si臋 w barze Tapioca z bardzo konkretnego powodu - by艂o to jedyne miejsce, o jakim s艂yszeli. Id膮c za rad膮 ojca Taosa, popytali miejscowych, gdzie ewentualnie mog膮 znale藕膰 cz艂owieka, kt贸rego nie da si臋 zabi膰. Zazwyczaj pada艂a stanowcza odpowied藕: „Zajrzyjcie do baru Tapioca”. Kilka os贸b w uprzejmo艣ci swojej podsun臋艂o im nawet nazwisko cz艂owieka, kt贸rego szukali. Kilkakrotnie us艂yszeli: „Bourbon Kid”. Poza tym wspominano o kim艣, kto niedawno pojawi艂 si臋 w miasteczku i kogo nazywano Jefe. Jak na pocz膮tek poszukiwa艅, by艂o to ca艂kiem obiecuj膮ce. A przynajmniej tak im si臋 wydawa艂o.

- Bardzo pana przepraszam - odezwa艂 si臋 Kyle, przez ca艂y czas u艣miechaj膮c si臋 do Sanchezja uprzejmie. - Poprosimy dwa razy wod臋, je艣li mo偶na.

Barman wzi膮艂 dwie puste szklanki, nape艂ni艂 je sikami z butelki pod lad膮 i postawi艂 przed obcymi.

- Sze艣膰 dolar贸w. - Je偶eli ju偶 skandaliczna cena nie odstraszy艂a obcych, to jego opryskliwy ton powinien im da膰 do my艣lenia.

Kyle da艂 Petowi st贸jk臋 w bok, nachyli艂 si臋 i nie przestaj膮c u艣miecha膰 si臋 sztucznie do Sanchezja, sykn膮艂 koledze do ucha:

- Peto, daj mu fors臋.

M艂ody mnich si臋 skrzywi艂.

- Ale czy sze艣膰 dolar贸w to nie za du偶o za dwie szklanki wody? - odpar艂 szeptem.

- Daj mu t臋 fors臋! - powt贸rzy艂 Kyle z naciskiem. - Nie mo偶emy wyj艣膰 na idiot贸w.

Peto zerkn膮艂 nad jego ramieniem na Sancheza i u艣miechn膮艂 si臋 do wyra藕nie zniecierpliwionego barmana.

- My艣l臋, 偶e ten facet pr贸buje nas okantowa膰.

- Dawaj mu fors臋, ale ju偶!

- Dobra, dobra, ale widzia艂e艣, jak膮 wod臋 nam nala艂? Jest, no… troch臋 偶贸艂tawa. - Odetchn膮艂 i dorzuci艂: - Wygl膮da jak mocz.

- Peto, po porostu mu zap艂a膰.

M艂odszy mnich wyci膮gn膮艂 z przypi臋tej do paska ma艂ej czarnej torebki zwitek banknot贸w, odliczy艂 sze艣膰 jednodolar贸wek i poda艂 je starszemu koledze. Z kolei Kyle przekaza艂 je Sanchezowi, kt贸ry z dezaprobat膮 pokr臋ci艂 g艂ow膮. To tylko kwestia czasu, zanim kto艣 dobierze si臋 tym dw贸m cudakom do dupy, ale sami sobie winni, 偶e tak si臋 ubieraj膮 i zachowuj膮. Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby schowa膰 pieni膮dze do kasy, lecz jeszcze nawet nie zd膮偶y艂 si臋 z tym upora膰, gdy pod adresem obcych, jak zwykle, pad艂o pierwsze pytanie.

- Hej, kutasy, a wy tu czego? - zawo艂a艂 jeden z dw贸ch szemranych go艣ci od stolika w rogu.

Widz膮c, 偶e cz艂owiek ten patrzy w jego kierunku, Kyle nachyli艂 si臋 do Peta i wyszepta艂 mu do ucha:

- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e on m贸wi do nas.

- My艣lisz? - W g艂owie Peta wyczuwa艂o si臋 zdziwienie. - A co to jest kutas?

- Nie wiem, ale mam wra偶enie, 偶e to co艣 obra藕liwego.

Kyle odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e m臋偶czy藕ni wstali od stolika w k膮cie. Drewniana pod艂oga zadr偶a艂a gwa艂townie, kiedy te dwa mocno szemrane i wyj膮tkowo wredne typy ruszy艂y w stron臋 obu mnich贸w. Byli naprawd臋 odstr臋czaj膮cy. Ich miny i zachowanie zapowiada艂y k艂opoty. Nawet tacy naiwniacy z obcych stron jak Kyle i Peto zdawali sobie z tego spraw臋.

- R贸b co chcesz, byleby艣 ich nie zdenerwowa艂 - szepn膮艂 Kyle do kolegi. - Wygl膮daj膮 dosy膰 paskudnie. Gadanie zostaw mnie.

Dwaj rozrabiacy zatrzymali si臋 o kilka st贸p przed mnichami. Wygl膮dali na niedomytych, co zreszt膮 potwierdza艂 bij膮cy od nich od贸r. Wi臋kszy z nich, imieniem Jericho, 偶u艂 tyto艅 i z k膮cika ust sp艂ywa艂a mu br膮zowa stru偶ka. By艂 nieogolony i nosi艂 najwyra藕niej obowi膮zkowe tutaj niehigieniczne w膮sy; s膮dz膮c z wygl膮du, mo偶liwe, 偶e nie wychodzi艂 z baru od kilku dni. Jego kompan, Rudy, by艂 znacznie ni偶szy, ale 艣mierdzia艂 r贸wnie okropnie. Zaprezentowa艂 popsute czarne z臋by, u艣miechaj膮c si臋 szeroko do Peta - jednego z nielicznych w mie艣cie mieszka艅c贸w dor贸wnuj膮cych mu niskim wzrostem. O ile Peto by艂 uczniem Kyle'a, o tyle Rudy terminowa艂 u Jericha, ciesz膮cego si臋 w miejscowych kr臋gach s艂aw膮 znacznie wi臋kszego bandyty. Jakby chc膮c pokaza膰, kto tu rz膮dzi, Jericho wykona艂 pierwszy zaczepny ruch i d藕gn膮艂 Kyle'a palcem w pier艣.

- Pyta艂em ci臋 o co艣. Co wy tu robicie?

Obaj mnisi zwr贸cili uwag臋 na chropowato艣膰 jego g艂osu.

- Jestem Kyle, a to m贸j nowicjusz, Peto. Przyjechali艣my z wyspy Hubal na Pacyfiku i kogo艣 szukamy. Mo偶e wy pomo偶ecie nam go znale藕膰?

- Zale偶y, o kogo biega.

- Eee, zdaje si臋, 偶e m贸wi膮 na niego Bourbon Kid.

W Tapioce zapad艂a 艣miertelna cisza. Nawet wentylator ucich艂. Nagle zza kontuaru dobieg艂 brz臋k t艂uczonego szk艂a - to Sanchez upu艣ci艂 pust膮 szklank臋. Od dawna nie s艂ysza艂, 偶eby w jego barze kto艣 wymieni艂 to imi臋. Od bardzo dawna! Bourbon Kid przywo艂ywa艂 koszmarne wspomnienia. Na sam d藕wi臋k tego imienia barman zacz膮艂 dygota膰.

Jericho i jego przydupas tak偶e wiedzieli, o kim mowa. Nie by艂o ich w barze tej nocy, kiedy zawita艂 tu Bourbon Kid. Nigdy go nie spotkali. Tylko o nim s艂yszeli - o nim i o wieczorze, kiedy to w Tapioce napi艂 si臋 bourbona. Jericho bacznie przyjrza艂 si臋 Kyle'owi, chc膮c sprawdzi膰, czy m贸wi powa偶nie. Wysz艂o mu na to, 偶e mnich nie 偶artuje.

- Bourbon Kid nie 偶yje! - warkn膮艂. - Czego jeszcze chcecie?

Znaj膮c Jericha i Rudego nie od dzi艣, Sanchez uzna艂, 偶e obcym pozosta艂o ze dwadzie艣cia sekund 偶ycia. Ale chyba i ten szacunek by艂 zawy偶ony, bo Peto wzi膮艂 w艂a艣nie swoj膮 szklank臋 z kontuaru i poci膮gn膮艂 g艂臋boki haust. Jego kubki smakowe natychmiast podpowiedzia艂y mu, 偶e pije co艣 bezbo偶nego, i odruchowo wyplu艂 p艂yn z niesmakiem. Na Rudego! Sanchez o ma艂o nie wybuchn膮艂 艣miechem, wiedzia艂 jednak, 偶e w swoim dobrze poj臋tym interesie musi si臋 pohamowa膰.

Rudy mia艂 w艂osy, twarz, w膮sy i brwi w sikach. Mnichowi uda艂o si臋 obryzga膰 go ca艂ego. Oczy Rudego wysz艂y na wierzch z w艣ciek艂o艣ci, gdy patrzy艂 na z艂otaw膮 ciecz sp艂ywaj膮c膮 mu po piersi. C贸偶 za upokorzenie! Co艣 tak poni偶aj膮cego, 偶e bez namys艂u zamierza艂 zastrzeli膰 Peta. Jednym p艂ynnym ruchem si臋gn膮艂 po wisz膮cy u pasa rewolwer. Jego kompan Jericho przyszed艂 mu z pomoc膮 i tak偶e wyci膮gn膮艂 bro艅.

Hubalanie ponad wszystko mi艂uj膮 pok贸j, ale od ma艂ego trenuj膮 sztuki walki. Tak wi臋c dla Kyle'a i Peta pokonanie dw贸ch pijanych zbir贸w by艂o dziecinn膮 igraszk膮 (niemal dos艂ownie, bior膮c pod uwag臋 to, czym si臋 zajmowali w dzieci艅stwie), mimo 偶e tamci dwaj celowali w nich z rewolwer贸w. Obaj mnisi zareagowali natychmiast, z nieprawdopodobn膮 szybko艣ci膮. Ka偶dy z nich w absolutnej ciszy zrobi艂 unik i praw膮 nog膮 kopn膮艂 stoj膮cego przed sob膮 bandziora mi臋dzy nogi. Nast臋pnie zahaczyli nog臋 za kolano przeciwnika i okr臋cili si臋. Wzi臋ci z zaskoczenia i oszo艂omieni szybko艣ci膮 ataku Jericho i Rudy wrzasn臋li tylko, zdumieni, gdy mnisi wyrwali im rewolwery. Niemal w tej samej chwili rozleg艂 si臋 podw贸jny 艂omot, gdy dwa zbiry run臋艂y plecami na pod艂og臋, kt贸ra a偶 zadr偶a艂a. Zaledwie kilka sekund wcze艣niej byli panami sytuacji, a teraz obaj le偶eli plackiem i gapili si臋 w sufit. Co gorsza, widzieli, 偶e mnisi celuj膮 do nich z ich w艂asnej broni. Kyle zrobi艂 krok w prz贸d i opar艂 czarny spiczasty but na piersi Jericha, 偶eby nie wstawa艂. Peto nie poszed艂 w jego 艣lady, bo Rudy waln膮艂 g艂ow膮 w pod艂og臋 tak mocno, 偶e pewnie nie mia艂 poj臋cia, co si臋 z nim dzieje.

- To jak, wiesz, gdzie jest Bourbon Kid, czy nie? - zapyta艂 Kyle, jeszcze mocniej przygniataj膮c butem pier艣 Jericho.

- Wal si臋!

PIF!

Twarz Kyle'a nagle obryzga艂a krew. Spojrza艂 w lewo i zobaczy艂, 偶e lufa rewolweru w r臋ku Peta dymi. M艂odszy mnich strzeli艂 Rudemu prosto w twarz. Pod艂oga i obaj mnisi byli upa膰kani jak jasny gwint.

- Peto! Po co艣 to zrobi艂?

- Ja… ja przepraszam, Kyle, ale nigdy nie strzela艂em z broni palnej. Poci膮gn膮艂em za spust i jako艣 tak wypali艂a sama z siebie.

- Wiesz, 偶e takie rzeczy si臋 zdarzaj膮 - u艣wiadomi艂 go Kyle 偶yczliwie.

Peto by艂 tak wstrz膮艣ni臋ty, 偶e z trudem m贸g艂 utrzyma膰 rewolwer w rozedrganych r臋kach. W艂a艣nie zabi艂 cz艂owieka; co艣 podobnego nigdy nie przysz艂oby mu do g艂owy. W 偶yciu! A jednak, 偶eby nie sprawi膰 zawodu przyjacielowi, pr贸bowa艂 wyrzuci膰 z pami臋ci my艣l o zab贸jstwie. Nie by艂o to jednak 艂atwe, bo widoczna wsz臋dzie krew nie dawa艂a mu o tym zapomnie膰.

Z kolei Kyle bardziej przejmowa艂 si臋 faktem, 偶e ich wiarygodno艣膰 leg艂a w gruzach, i cieszy艂 si臋, 偶e w barze jest ma艂o klient贸w.

- Szczerze m贸wi膮c, nie powinienem ci臋 zabiera膰 ze sob膮 - rzuci艂 zniecierpliwiony.

- Przepraszam.

- M贸g艂by艣 co艣 dla mnie zrobi膰?

- Oczywi艣cie. Co takiego?

- Nie celuj we mnie z tego dra艅stwa.

Peto opu艣ci艂 bro艅, a Kyle z ulg膮 wr贸ci艂 do wypytywania Jericha. Trzej m臋偶czy藕ni przy stoliku na 艣rodku odwr贸cili si臋 do nich plecami i zaj臋li si臋 swoimi szklankami, jakby nic nadzwyczajnego nie zasz艂o. Kyle wci膮偶 sta艂 nad pozosta艂ym przy 偶yciu opryszkiem, le偶膮cym na pod艂odze, i przyciska艂 butem jego pier艣.

- Pos艂uchaj, przyjacielu - pr贸bowa艂 przem贸wi膰 mu do rozs膮dku. - Chcemy tylko wiedzie膰, gdzie znajdziemy Bourbon Kida. Pomo偶esz nam czy nie?

- Nie, psiama膰!

PAF!

Jericho z wrzaskiem z艂apa艂 si臋 za praw膮 nog臋, z kt贸rej w kilku kierunkach tryska艂a krew z rany postrza艂owej tu偶 pod kolanem. Lufa rewolweru Peta znowu dymi艂a.

- P - p - przepraszam ci臋, Kyle - wyduka艂 nowicjusz. - Zn贸w sam wypali艂. Naprawd臋, wcale nie chcia艂em go…

Kyle ze z艂o艣ci膮 pokr臋ci艂 g艂ow膮. Teraz ju偶 mieli na koncie jednego trupa i jednego rannego. Trudno by艂o to uzna膰 za dyskretn膮 metod臋 odzyskania cennego niebieskiego kamienia zwanego Okiem Ksi臋偶yca. Ale szczerze m贸wi膮c, pomy艣la艂, cho膰 z nas dw贸ch to ja jestem starszy, to te偶 jestem zdenerwowany wyjazdem z wyspy Hubal, wi臋c Peto ma prawo by膰 dwa razy bardziej roztrz臋siony.

- Niewa偶ne. Ale postaraj si臋, 偶eby to by艂o po raz ostatni.

Jericho bluzga艂 przekle艅stwami, zwijaj膮c si臋 z b贸lu na pod艂odze, a Kyle wci膮偶 przydeptywa艂 mu pier艣.

- Nie wiem, gdzie jest Bourbon Kid, przysi臋gam - wychrypia艂 ranny.

- Czy m贸j przyjaciel ma ci臋 postrzeli膰 jeszcze raz?

- Nie, nie! Prosz臋, przysi臋gam, 偶e nie wiem, gdzie go szuka膰. Nigdy go nie widzia艂em. Musisz mi uwierzy膰, prosz臋!

- W porz膮dku. A wiesz co艣 o kradzie偶y bezcennego niebieskiego kamienia zwanego Okiem Ksi臋偶yca?

Jericho przesta艂 si臋 wierci膰 na moment, co dla obu mnich贸w by艂o 艣wiadectwem, 偶e co艣 wie na ten temat.

- Tak. Tak, wiem - wyj膮ka艂 i skrzywi艂 si臋. - Poszukuje go taki jeden, nazywa si臋 El Santino. Proponuje du偶膮 fors臋 ka偶demu, kto mu go wystawi. Ale nic wi臋cej nie s艂ysza艂em, przysi臋gam.

Kyle zdj膮艂 stop臋 z piersi Jericha i wr贸ci艂 do kontuaru. Si臋gn膮艂 po swoj膮 nietkni臋t膮 szklank臋 i upi艂 艂yk, po czym id膮c 艣ladem Peta, z odraz膮 wyplu艂 ciecz. Tyle tylko, 偶e on dla odmiany opryska艂 Sancheza.

- Przyda艂aby si臋 wam chyba 艣wie偶a woda, bo ta tutaj ju偶 si臋 nie nadaje - podsun膮艂 speszonemu i mokremu barmanowi. - Chod藕, Peto. Idziemy.

- Zaczekaj. Spytaj ich o tego drugiego faceta… tego Jefe. Mo偶e wiedz膮, gdzie mogliby艣my go znale藕膰?

Kyle spojrza艂 na Sancheza, ocieraj膮cego mocz z twarzy szmat膮, kt贸ra niegdy艣 mo偶e i by艂a bia艂a.

- Barman, s艂ysza艂e艣 o niejakim Jefe, kt贸ry mieszka gdzie艣 w tych stronach?

Sanchez pokr臋ci艂 g艂ow膮. Jasne, 偶e s艂ysza艂 o Jefe, ale nie bawi艂 si臋 w donosicielstwo, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie wobec obcych. Poza tym wiedzia艂 wprawdzie, kim jest Jefe, ale go nigdy nie spotka艂. By艂 to os艂awiony 艂owca nagr贸d i obie偶y艣wiat. To prawda, chodzi艂y s艂uchy, 偶e akurat teraz przebywa w Santa Mondega, ale jego noga nie posta艂a jeszcze w Tapioce. Zdaniem Sancheza by艂o to istne b艂ogos艂awie艅stwo.

- Ja nikogo nie znam. A teraz wypierdalajcie z mojego baru.

Obaj mnisi wyszli bez s艂owa. Krzy偶yk na drog臋, pomy艣la艂 Sanchez. 艢cieranie krwi z pod艂ogi baru nale偶a艂o do jego najbardziej nielubianych obowi膮zk贸w. A teraz w艂a艣nie go to czeka艂o, i to za spraw膮 dw贸ch obcych, kt贸rych powinien przegoni膰, ledwie wsun臋li tu nos.

Poszed艂 do kuchni po szmat臋 na kiju i kube艂 wody i wr贸ci艂 w chwili, kiedy do baru wszed艂 kolejny m臋偶czyzna. No tak, jeszcze jeden obcy! Wysoki, mocno zbudowany i ubrany do艣膰 dziwnie. Tak jak tamte dwa 艣wiry. Zapowiada艂 si臋 g贸wniany dzie艅. Sanchez mia艂 ju偶 go serdecznie do艣膰, a by艂o dopiero wczesne popo艂udnie. Na pod艂odze le偶a艂 jeden sztywny, jego m贸zg rozprysn膮艂 si臋 po ca艂ym barze, i drugi z przestrzelon膮 nog膮. Trzeba b臋dzie wezwa膰 policj臋, chocia偶 mo偶e jeszcze nie w tej chwili.

Obwi膮za艂 mocno star膮 szmat膮 ran臋 na nodze Jericha i pom贸g艂 mu wsta膰, po czym wr贸ci艂 za kontuar, 偶eby obs艂u偶y膰 nowego klienta. Jericho wgramoli艂 si臋 na sto艂ek przy barze i siedzia艂 bez s艂owa. Nie zamierza艂 pope艂ni膰 b艂臋du po raz drugi i zaczepia膰 kolejnego obcego, kt贸ry pojawi艂 si臋 w Tapioce.

Barman wzgl臋dnie czyst膮 艣cierk膮 wytar艂 r臋ce z krwi i spojrza艂 na klienta.

- Co poda膰, nieznajomy?

M臋偶czyzna usiad艂 na sto艂ku obok Jericha. Mia艂 na sobie grub膮, czarn膮 sk贸rzan膮 kurtk臋 bez r臋kaw贸w, cz臋艣ciowo rozpi臋t膮, dzi臋ki czemu wida膰 by艂o g臋sto wytatuowany tors i wielki srebrny krucyfiks. Poza tym mia艂 czarne sk贸rzane spodnie, wysokie czarne buty, g臋ste czarne w艂osy, a do kompletu najbardziej czarne oczy, jakie Sanchez widzia艂. W tych stronach oznacza艂o to, 偶e by艂y naprawd臋 czarne.

Nie zwracaj膮c uwagi na barmana, wyci膮gn膮艂 papierosa z mi臋kkiej papierowej paczki, kt贸r膮 po艂o偶y艂 przed sob膮 na ladzie. Podrzuci艂 go i - nie ruszaj膮c si臋 - z艂apa艂 ustami. Sekund臋 p贸藕niej nie wiadomo sk膮d wyj膮艂 zapalon膮 zapa艂k臋, przypali艂 papierosa i pstrykn膮艂 zapa艂k膮 w Sancheza, a wszystko to jednym p艂ynnym ruchem.

- Szukam kogo艣 - o艣wiadczy艂.

- A ja tu podaj臋 - odpar艂 barman. - To jak, zamawia pan czy nie?

- Whisky - powiedzia艂 tamten, po czym dorzuci艂: - Spr贸buj mi nala膰 szczyn, a zabij臋.

Sancheza nie zdziwi艂 wyra藕nie chrapliwy g艂os nieznajomego. Nala艂 whisky i postawi艂 szklank臋 przed klientem.

- Dwa dolary.

Nieznajomy wychyli艂 whisky duszkiem i waln膮艂 pust膮 szklank膮 w lad臋.

- Szukam niejakiego El Santina. Jest tu?

- Dwa dolary.

Nast膮pi艂a niezr臋czna chwila - zap艂aci czy nie? M臋偶czyzna wyj膮艂 jednak banknot pi臋ciodolarowy z ma艂ej kieszonki w kamizelce i po艂o偶y艂 na ladzie, ca艂y czas trzymaj膮c go za r贸g. Sanchez chwyci艂 banknot z drugiej strony, ale tamten nie puszcza艂.

- Mam si臋 spotka膰 w tym barze z El Santinem. Znasz go?

Psiakrew, pomy艣la艂 Sanchez ze znu偶eniem. Dzisiaj ka偶dy szuka kogo艣 albo cholera wie czego. Najpierw dwa cudaki i stukni臋ci zab贸jcy rozpytuj膮 o Bourbon Kida - na samo wspomnienie tego imienia znowu si臋 wzdrygn膮艂 - i o jaki艣 pieprzony niebieski kamie艅 i tego 艂owc臋 nagr贸d, Jefe, a teraz nast臋pny g贸wniany obcy przychodzi i pyta o tego El Santina, taka jego ma膰. Zatrzyma艂 jednak te my艣li dla siebie.

- Tak, znam go - odpar艂 zwi臋藕le.

M臋偶czyzna pu艣ci艂 banknot, a Sanchez porwa艂 go czym pr臋dzej. Gdy chowa艂 go do kasy, jeden ze sta艂ych bywalc贸w tradycyjnie zacz膮艂 nagabywa膰 obcego.

- Masz jaki艣 zasrany interes do El Santina, co? - zawo艂a艂 jeden z trzech m臋偶czyzn siedz膮cych przy stoliku obok kontuaru. Ubrany w sk贸r臋 nieznajomy nie odpowiedzia艂 od razu. Dla Jericha by艂 to sygna艂, 偶eby zwlec si臋 ze sto艂ka i odku艣tyka膰. Mia艂 ju偶 do艣膰 wra偶e艅 jak na jeden dzie艅 i nie u艣miecha艂o mu si臋 zarobi膰 kolejn膮 kulk臋, zw艂aszcza 偶e jeden z tych mnich贸w, kawa艂 z艂odzieja, wyparowa艂 z jego rewolwerem. W drodze do drzwi przeskoczy艂 nad zw艂okami swojego kompana i obieca艂 sobie solennie, 偶eby przez jaki艣 czas nie pojawia膰 si臋 w Tapioce.

Gdy Jericho wyszed艂, wielki, czarnooki nieznajomy przy barze postanowi艂 w ko艅cu odpowiedzie膰 na pytanie.

- Mam dla niego co艣, na czym mu zale偶y - odpar艂, nie ogl膮daj膮c si臋 na cz艂owieka, kt贸ry si臋 do niego zwr贸ci艂.

- To daj to mnie, a ja mu przeka偶臋 w twoim imieniu - rzek艂 jeden z tr贸jki przy stole i ca艂a kompania zarechota艂a.

- Nie mog臋.

- Mo偶esz, jeszcze jak. - W g艂osie zabrzmia艂a niedwuznaczna gro藕ba.

Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny trzask, jakby kto艣 odwi贸d艂 kurek rewolweru. Obcy przy ladzie westchn膮艂 i g艂臋boko zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem. Trzej opryszkowie wstali od sto艂u i zrobili kilka krok贸w w kierunku lady. Stan臋li tu偶 za plecami nieznajomego, ten jednak wci膮偶 si臋 nie odwraca艂.

- Jak ci臋 zw膮? - zapyta艂 z艂owr贸偶bnie ten w 艣rodku. Sanchez zna艂 a偶 za dobrze t臋 podst臋pn膮 mend臋; facet mia艂 czarne, krzaczaste brwi i r贸偶ne w kolorze oczy. Lewe by艂o ciemnobr膮zowe, prawe o swoistej barwie, kt贸r膮 kto艣 kiedy okre艣li艂 jako „w臋偶ow膮”. Jego dwaj kompani, Paj膮k i Ogier, wydawali si臋 nieco wy偶si od niego, mo偶e dlatego, 偶e obaj nosili wy艣wiechtane kowbojskie kapelusze, pami臋taj膮ce lepsze dni. Ale oni nie stanowili problemu; to ten fiut po艣rodku, z cudacznym okiem, oznacza艂 k艂opoty. Marcus Gnida by艂 drobnym z艂odziejaszkiem, bandyt膮 i gwa艂cicielem. Teraz wbi艂 obcemu w krzy偶e ma艂y rewolwer. - Zada艂em ci pytanie - powiedzia艂. - Jak ci臋 zw膮, kierowniku?

- Jefe. Jestem Jefe.

O w dup臋! - pomy艣la艂 Sanchez.

- Jefe.

- No. Jefe.

- Hej, Sanchez! - zawo艂a艂 Marcus do barmana. - Czy ci dwaj mnisi nie szukali aby faceta, kt贸rego zowi膮 Jefe?

- Ano. - Barman uzna艂, 偶e najlepiej b臋dzie odpowiada膰 monosylabami.

Jefe zaci膮gn膮艂 si臋 g艂臋boko papierosem, odwr贸ci艂 do pytaj膮cego i wydmucha艂 dym prosto w jego twarz.

- M贸wi艂e艣 co艣 o mnichach?

- A co? - rzuci艂 Marcus, powstrzymuj膮c kaszel. - Dwaj mnisi. Rozmin膮艂e艣 si臋 z nimi o w艂os. Musia艂e艣 ich widzie膰 po drodze.

- Nie widzia艂em 偶adnych jebanych mnich贸w.

- Jasne, skoro tak m贸wisz.

- S艂uchaj no, ma艂y, wy艣wiadcz sobie grzeczno艣膰 i gadaj, gdzie mog臋 znale藕膰 El Santina.

Marcus Gnida cofn膮艂 rewolwer i przez chwil臋 mierzy艂 w powietrze. Potem opu艣ci艂 go powrotem i wycelowa艂 prosto w nos Jefe.

- Ju偶 ci m贸wi艂em, kierowniku… Daj mi, co tam masz, a ju偶 ja to przeka偶臋 El Santinowi.

Jefe rzuci艂 papierosa na pod艂og臋 i uni贸s艂 r臋ce, jak gdyby chcia艂 si臋 podda膰; przez ca艂y czas si臋 u艣miecha艂, jakby przypomnia艂 sobie dobry dowcip. Spl贸t艂 r臋ce za g艂ow膮 i powoli opu艣ci艂 je na kark.

- No dobra - rzek艂 Marcus. - Daj臋 ci trzy sekundy, 偶eby艣 pokaza艂, co tam masz dla El Santina. Jeden… dwa…

艁UP!

Paj膮k i Ogier, kt贸rzy stali po bokach faceta o dziwnych oczach, jednocze艣nie gruchn臋li na pod艂og臋. Marcus pope艂ni艂 ten b艂膮d, 偶e spojrza艂 w d贸艂. Jego kumple le偶eli sztywni; z gard艂a ka偶dego z nich stercza艂 kr贸tki, ci臋偶ki, obosieczny n贸偶. Kiedy oderwa艂 od nich wzrok, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie ma ju偶 w r臋ku rewolweru - teraz trzyma艂 go Jefe i mierzy艂 do niego. Marcus prze艂kn膮艂 艣lin臋. Szybki ten facet, pomy艣la艂. I niebezpieczny jak cholera!

- S艂uchaj no, a mo偶e zaprowadz臋 ci臋 do El Santina? - zaproponowa艂 Gnida. B膮d藕 wspania艂omy艣lny, powiedzia艂 sobie w duchu.

- Jasne. 艢wietnie. - Jefe b艂ysn膮艂 z臋bami w u艣miechu. - Ale najpierw mo偶e walniemy po lufie whisky? Ty stawiasz.

- Z mi艂膮 ch臋ci膮.

Zaci膮gn膮wszy zw艂oki Rudego, Paj膮ka i Ogiera na podw贸rze, zostawili je tak, 偶eby nie rzuca艂y si臋 w oczy, po czym wr贸cili do baru i przez nast臋pne dwie godziny pili whisky. Gnidzie nie zamyka艂y si臋 usta. Niczym przewodnik wycieczek podsuwa艂 Jefe najwa偶niejsze informacje, gdzie w tej mie艣cinie mo偶na si臋 dobrze zabawi膰. Ostrzeg艂 te偶 nowego kompana, kt贸rych lokali i ludzi lepiej unika膰. Jefe udawa艂, 偶e obchodzi go, co Marcus ma do powiedzenia, chocia偶 tak naprawd臋 chodzi艂o mu tylko o partnera do kieliszka, kt贸ry zap艂aci za trunek. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e kiedy wynie艣li zw艂oki z baru, Gniada przytomnie zwin膮艂 portfel Ogiera i trzy dolary, kt贸re Paj膮k mia艂 w kieszeni koszuli. Portfel by艂 pe艂en pieni臋dzy, wi臋c sta膰 go by艂o na stawianie im kolejek przez par臋 dni.

Pod wiecz贸r Jefe by艂 ju偶 ur偶ni臋ty i ani on, ani Marcus nie zwr贸cili uwagi, 偶e w Tapioce zacz膮艂 si臋 prawdziwy ruch. Wci膮偶 jeszcze by艂o kilka wolnych stolik贸w i krzese艂, ale w mroku czai艂o si臋 ju偶 wielu klient贸w, sta艂ych bywalc贸w. Jakim艣 cudem rozesz艂y si臋 pog艂oski, 偶e Jefe ma przy sobie co艣, co jest warte kup臋 szmalu. I chocia偶 zapracowa艂 sobie na reputacj臋 cz艂owieka, kt贸rego nale偶y si臋 wystrzega膰, to w tych stronach niezbyt dobrze go znano. A 偶e by艂 zalany w pestk臋, stanowi艂 idealny cel dla bandzior贸w i z艂odziei odwiedzaj膮cych Tapioc臋.

Okaza艂o si臋, 偶e to, co przydarzy艂o si臋 Jefe tego wieczoru, da艂o pocz膮tek prawie wszystkiemu, co nast膮pi艂o p贸藕niej. Czyli przewa偶nie morderstwom.

Rozdzia艂 czwarty

Przybycie detektywa Milesa Jensena do Santa Mondega poprzedzi艂y wie艣ci o nim. Wszyscy gliniarze ju偶 z g贸ry go nie znosili. Dla nich by艂 tylko kolejnym z tych modnych, nowoczesnych detektyw贸w. Podejrzewali, 偶e nigdy w 偶yciu nie mia艂 do czynienia z prawdziw膮 akcj膮 w terenie. Rzecz jasna, byli w b艂臋dzie, on jednak mia艂 ciekawsze rzeczy do roboty ni偶 traci膰 czas na usprawiedliwianie si臋 przed band膮 urodzonych kanalii, takich jak gliniarze z patrolu pieszego w Santa Mondega.

Pow贸d, dla kt贸rego uchodzi艂 za pozera, wynika艂 z jego stanowiska s艂u偶bowego; starszy detektyw, szef Wydzia艂u 艢ledczego do spraw Nadprzyrodzonych. Marnowanie pieni臋dzy podatnik贸w, ot co. Pal licho, kiedy pracowa艂 na cudzym terenie, ale teraz by艂 tutaj, no i pewnie zarabia艂 wielokrotnie wi臋cej ni偶 ka偶dy z nich. Wiedzieli jednak, 偶e guzik mog膮 na to poradzi膰. Jensena wydelegowa艂 do Santa Mondega rz膮d Stan贸w Zjednoczonych. W normalnych warunkach w艂adze ameryka艅skie mia艂yby gdzie艣, co dzieje si臋 w Santa Mondega, ostatnie wydarzenia jednak narobi艂y szumu i zwr贸ci艂y uwag臋 rz膮dz膮cych.

A wydarzenia te mia艂y zwi膮zek z seri膮 pi臋ciu makabrycznych morderstw, co wprawdzie w tych stronach samo w sobie nie wydawa艂o si臋 niczym nadzwyczajnym, jednak偶e spos贸b, w jaki je pope艂niono, by艂 nader znacz膮cy. Wszystkich pi臋ciu zab贸jstw dokonano w ten sam, rytualny spos贸b. Czego艣 takiego nie widziano tu od tygodnia poprzedzaj膮cego legendarn膮 masakr臋 urz膮dzon膮 przez Bourbon Kida pi臋膰 lat wcze艣niej. Wi臋kszo艣膰 ofiar morderstw w Santa Mondega gin臋艂a z r膮k rewolwerowc贸w albo oszala艂ych no偶ownik贸w, ale nie ta pi膮tka. Ich zabi艂o co艣 innego… co艣 nie do ko艅ca ludzkiego. Fakt ten spowodowa艂, 偶e spraw臋 uznano za dostatecznie wa偶n膮, by przydzieli膰 do niej Milesa Jansena, kt贸ry mia艂 pracowa膰 sam, bez pomocy z zewn膮trz.

Jak wi臋kszo艣膰 budynk贸w w centrum mie艣ciny, komenda g艂贸wna policji w Santa Mondega stanowi艂a obraz n臋dzy i rozpaczy. Budynek wygl膮da艂 jak z pocz膮tk贸w dwudziestego wieku i w swoim czasie by艂 pewnie dum膮 miasta. Rozk艂ad komendy przywodzi艂 na my艣l stare telewizyjne seriale kryminalne, na przyk艂ad Posterunek przy Hill Street. By艂 wi臋c daleki od idea艂u, ale Jansen musia艂 w g艂臋bi duszy przyzna膰, 偶e bywa艂o znacznie gorzej.

Przeprawa w recepcji - z do艣wiadczenia wiedzia艂, 偶e zwykle jest upiornie d艂uga - tutaj posz艂a zdumiewaj膮co szybko. M艂oda recepcjonistka rzuci艂a tylko okiem na jego legitymacj臋 oraz pe艂nomocnictwo i skierowa艂a go na g贸r臋, do gabinetu kapitana Rockwella, wyja艣niaj膮c pogodnie, jak tam trafi膰. Zawsze to mi艂o wiedzie膰, 偶e kto艣 na ciebie czeka.

W drodze przez gmach do gabinetu kapitana Jensen czu艂 na karku pal膮ce spojrzenia innych funkcjonariuszy, kt贸rzy bez wyj膮tku gapili si臋 na niego. Tak dzia艂o si臋 zawsze po zmianie przydzia艂u. Inni gliniarze nie znosili go, i tyle. Nic nie m贸g艂 na to poradzi膰, przynajmniej nie w pierwszych dniach pracy na nowym miejscu. A w Santa Mondega sprawy nie u艂atwia艂 fakt, 偶e by艂 chyba jedynym czarnym i si艂ach policyjnych. W miasteczku roi艂o si臋 od ludzi najrozmaitszego autoramentu, r贸偶nych narodowo艣ci i ras, tylko nie czarnych. By膰 mo偶e czarni mieli do艣膰 rozumu, 偶eby nie osiedla膰 si臋 na takim zadupiu, a mo偶e nie byli tu mile widziani. Czas poka偶e, pomy艣la艂.

Gabinet kapitana Rockwella mie艣ci艂 si臋 na drugim pi臋trze. Jansen czu艂 na sobie spojrzenia setki oczu, 艣ledz膮cych go w drodze do przeszklonego gabinetu kapitana w rogu budynku, kilkadziesi膮t krok贸w od windy, kt贸ra wjecha艂 na g贸r臋. Ca艂a powierzchnia by艂a upstrzona biurkami i boksami. Prawie przy ka偶dym biurku siedzia艂 detektyw. Tak wygl膮da艂a dzisiejsza policja - niemal nikt nie patrolowa艂 ulic. Wszyscy tkwili za biurkami, wype艂niaj膮c formularze albo wystukuj膮c raporty. Nowoczesna praca policyjna, pomy艣la艂 Jensen. Jak偶e inspiruj膮ce!

Na 艣ciankach boks贸w i przepierzeniach, a nawet na monitorach komputer贸w wisia艂y rozmaite materia艂y dowodowe i zdj臋cia podejrzanych, ofiar b膮d藕 os贸b zaginionych. Dla odmiany w gabinecie kapitana Rockwella panowa艂 nieskazitelny porz膮dek. Z okien niewielkiego pokoju w rogu budynku na drugim pi臋trze rozci膮ga艂 si臋 wspania艂y widok na miasteczko poni偶ej. Jansen zapuka艂 dwa razy w szklane drzwi. Rockwell - najwyra藕niej jedyny czarny w si艂ach policyjnych Santa Mondega - siedzia艂 za biurkiem, 偶uj膮c co艣 i czytaj膮c gazet臋. Mia艂 g臋ste siwe w艂osy i wystaj膮cy brzuch, co razem wzi臋te pozwala艂o przypuszcza膰, 偶e jest po pi臋膰dziesi膮tce. S艂ysz膮c pukanie, nawet nie podni贸s艂 wzroku, tylko skinieniem r臋ki zaprosi艂 go艣cia do 艣rodka. Jansen przekr臋ci艂 klamk臋 i pchn膮艂 drzwi. Ledwie si臋 uchyli艂y, wi臋c musia艂 potrz膮sn膮膰 nimi tak, 偶e zadr偶a艂y szklane 艣ciany gabinetu. W ko艅cu kopn膮艂 je lekko u do艂u, ust膮pi艂y i wszed艂 do 艣rodka.

- Detektyw Miles Jensen melduje si臋 na rozkaz, kapitanie.

- Siadajcie, detektywie - warkn膮艂 Rockwell.

Jensen zauwa偶y艂, 偶e rozwi膮zuje krzy偶贸wk臋.

- Mo偶e panu w czym艣 pom贸c? - zapyta艂, 偶eby prze艂ama膰 lody, sadowi膮c si臋 na krze艣le naprzeciwko kapitana.

- Jasne, na przyk艂ad, co to jest? - Kapitan Rockwell na chwil臋 podni贸s艂 wzrok. - „Nie wolno w nie kopa膰”, pi臋膰 liter.

- Drzwi?

- A 偶eby艣cie wiedzieli. Dacie sobie rad臋. Mi艂o was pozna膰, Jansen. - Kapitan z艂o偶y艂 gazet臋 i bacznie przyjrza艂 si臋 nowemu pracownikowi.

- Jensen, je艣li wolno, kapitanie. Mnie te偶 jest mi艂o. - Detektyw nachyli艂 si臋 nad biurkiem i wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

Rockwell gada艂 dalej, jakby tego nie zauwa偶y艂.

- Co wiecie na temat powod贸w, dla kt贸rych tu jeste艣cie, detektywie?

- Mia艂em odpraw臋 w wydziale. Prawdopodobnie wiem o tej sprawie wi臋cej ni偶 pan, kapitanie - odpar艂, cofaj膮c r臋k臋 i siadaj膮c z powrotem.

- Mocno w膮tpi臋. - Ze sterty papier贸w po lewej kapitan wzi膮艂 kubek kawy, upi艂 艂yk, skrzywi艂 si臋 z niesmakiem i wyplu艂 kaw臋 z powrotem do naczynia. - To jak, wymienimy si臋 informacjami, czy b臋dziecie mi tu zawraca膰 dup臋, jak ci z wydzia艂u wewn臋trznego?

- Nie b臋d臋 panu zawraca艂 dupy, kapitanie. Nie po to mnie tu skierowano.

- Co艣 wam poradz臋, Jansen. Tutaj nikt nie lubi, jak kto艣 si臋 wym膮drza, rozumiemy si臋?

- Jensen, nie Jansen, kapitanie.

- Jak zwa艂, tak zwa艂. Pokaza艂 ju偶 wam kt贸ry, gdzie tu jest kawa?

- Nie, kapitanie. Dopiero co przyszed艂em.

- No to jak wam poka偶膮, dla mnie czarna, dwie kostki cukru.

- Ja nie pijam kawy, kapitanie.

- Nie pyta艂em was, czy pijecie. Niech wam Somers poka偶e, gdzie jest, jak ju偶 si臋 z nim spotkacie.

- A kt贸ry to Somers? - zapyta艂 Jensen, z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e raczej nie ma co liczy膰 na odpowied藕. Kapitan Jessie Rockwell by艂 cokolwiek osobliwy. Terkota艂 w tempie karabinu maszynowego i nie wygl膮da艂 na kogo艣 o du偶ych pok艂adach cierpliwo艣ci. A ju偶 z pewno艣ci膮 nie potrzebowa艂 wi臋cej kofeiny. Gdy m贸wi艂, jego twarz co chwila wykrzywia艂 grymas, jakby dosta艂 lekkiego udaru. Najwyra藕niej cz艂owiek ten mia艂 za du偶o stres贸w, a za ma艂o tolerancji dla Milesa Jensena.

- Somers to wasz nowy partner… a raczej to wy jeste艣cie jego partnerem. On woli patrze膰 na to w ten spos贸b.

Jensen si臋 naje偶y艂.

- Kapitanie, chyba zasz艂o jakie艣 nieporozumienie. Mia艂em pracowa膰 sam, bez partnera.

- G贸wno prawda. My te偶 si臋 tu o was nie prosili艣my. Ale zdaje si臋, 偶e mamy was na g艂owie, a w dodatku p艂acimy za wasz pobyt, wi臋c obaj jeste艣my chyba w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

Jensenowi wcale si臋 to nie podoba艂o. Inni gliniarze nie traktowali jego pracy powa偶nie. Ten kapitan te偶 nie i got贸w by艂 i艣膰 o zak艂ad, 偶e z tym ca艂ym Somersem b臋dzie tak samo.

- Z ca艂ym szacunkiem, kapitanie, gdyby zechcia艂 pan zadzwoni膰 do…

- A wy, Johnson, z ca艂ym szacunkiem poca艂ujcie mnie w dup臋.

- Jensen, kapitanie.

- Jak zwa艂, tak zwa艂. A teraz s艂uchajcie mnie uwa偶nie, bo nie b臋d臋 si臋 powtarza艂. Somers, wasz nowy partner, to palant. Kawa艂 prawdziwego dupka. Nikt nie chce z nim pracowa膰.

- Co takiego? No to z pewno艣ci膮…

- Chcecie us艂ysze膰, co mam wam do powiedzenia, czy nie?

Jensen ju偶 zd膮偶y艂 si臋 zorientowa膰, 偶e sprzeczanie si臋 z kapitanem Rockwellem nie ma najmniejszego sensu. W razie k艂opot贸w sam b臋dzie musia艂 sobie z nimi radzi膰, p贸藕niej. Kapitan nie zamierza艂 traci膰 czasu na t艂umaczenia czy oprowadzanie go po komendzie. Najwyra藕niej uwa偶a艂, 偶e jest zbyt zaj臋ty albo zbyt wa偶ny, by bawi膰 si臋 w uprzejmo艣ci. Lepiej wi臋c siedzie膰 i s艂ucha膰, co ma do powiedzenia.

- Przepraszam, kapitanie. Prosz臋 dalej.

- A, dzi臋ki. Tyle 偶e mam gdzie艣 wasze pozwolenie. To le偶y w waszym interesie, nie w moim. - Przez chwil臋 艂ypa艂 na Jensena, sprawdzaj膮c, czy ten dziwaczny detektyw zamierza nadal protestowa膰. Z zadowoleniem przekona艂 si臋, 偶e nie, wi臋c podj膮艂: - detektyw Archibald Somers jest przydzielony do tej sprawy jako wasz partner. Wydelegowa艂 go burmistrz, osobi艣cie. Gdybym m贸g艂 postawi膰 na swoim, noga Somersa nigdy nie posta艂aby w tym budynku, ale burmistrz liczy na reelekcj臋, wi臋c ma w艂asne cholerne plany.

- Tak jest. - Jensen nie widzia艂 zwi膮zku mi臋dzy tym wyja艣nieniem a spraw膮, uzna艂 jednak, 偶e od czasu do czasu dobrze b臋dzie okaza膰 zainteresowanie i skin膮膰 g艂ow膮 albo rzuci膰: „Tak jest”.

- Nieco ponad trzy lata temu Somers przeszed艂 na wcze艣niejsz膮 emerytur臋 - ci膮gn膮艂 Rockwell. - Wszyscy艣my tu urz膮dzili mu imprezk臋 z tej okazji.

- To mi艂o z waszej strony.

- No, nie wiem. Bo nie zaprosili艣my tego nieszcz臋snego sukinkota, Somersa.

- Dlaczego nie?

Jensen by艂 zaskoczony. Kapitan Rockwell zmarszczy艂 brwi.

- Dlatego, 偶e to palant. Jezuuu! Skupcie si臋, Johnson, na lito艣膰 bosk膮!

- Tak jest.

- No nic, niewa偶ne. Przyjechali艣cie tu w sprawie Bourbon Kida, zgadza si臋?

- Niezupe艂nie.

- Niewa偶ne. Somers ma obsesj臋 na punkcie tej cholernej sprawy Bourbon Kida. Dlatego zosta艂 zmuszony do przej艣cia na wcze艣niejsz膮 emerytur臋. Ka偶de morderstwo w Santa Mondega pr贸bowa艂 przypisa膰 Bourbon Kidowi. A偶 w ko艅cu ludzie zacz臋li uwa偶a膰, 偶e w policji siedz膮 same patentowane lenie, a z Kida zrobili艣my koz艂a ofiarnego i zwalamy na niego wszystkie niewyja艣nione zbrodnie.

- A to oczywi艣cie nieprawda - wtr膮ci艂 Jensen i natychmiast po偶a艂owa艂 swoich s艂贸w, bo mo偶na si臋 by艂o w nich doszuka膰 sarkazmu, a przecie偶 by艂 od tego daleki.

Kapitan Rockwell zn贸w 艂ypn膮艂 na niego szybko. Upewniwszy si臋, 偶e Jensen powiedzia艂 to szczerze, podj膮艂:

- No c贸偶. - Oddycha艂 przez nos tak g艂臋boko, 偶e jego nozdrza rozd臋艂y si臋 do dwa razy wi臋kszych ni偶 zwykle rozmiar贸w. - Somers zacz膮艂 fa艂szowa膰 dowody, 偶eby we wszystko wrobi膰 Bourbon Kida. Faktem jest, 偶e w ca艂ym mie艣cie s膮 tylko dwie osoby, kt贸re widzia艂y Kida i prze偶y艂y. Ale nikt go nie widzia艂 od pi臋ciu lat, kiedy pewnego wieczoru wyr偶n膮艂 po艂ow臋 mieszka艅c贸w. Wi臋kszo艣膰 z nas uwa偶a, 偶e ju偶 pewnie nie 偶yje. Prawdopodobnie zgin膮艂 tamtej nocy i zosta艂 pochowany jako jedna z wielu niezidentyfikowanych ofiar, kt贸re grzebali艣my przez ca艂y tydzie艅. Inni twierdz膮, 偶e zabi艂o go dw贸ch mnich贸w, kiedy opuszcza艂 miasto. W艂a艣nie to chyba was interesuje, nie? Ci mnisi i te pozosta艂e bzdury?

- Je艣li ma pan na my艣li mnich贸w z zakonu hubalan i Oko Ksi臋偶yca, to owszem.

- Hm. Ja tam nie wierz臋 w te pierdo艂y, inni zreszt膮 te偶 nie, ale jest co艣, co powinni艣cie wiedzie膰, detektywie Johnson. Wczoraj w barze Tapioca dw贸ch mnich贸w zabi艂o cz艂owieka. Zastrzelili go z zimn膮 krwi膮. Drugiego zranili. I zmyli si臋, kradn膮c dwa rewolwery. Pierwsze, co musicie zrobi膰 z Somersem, to przes艂ucha膰 Sancheza, barmana.

Jensen spojrza艂 na Rockwella, zaskoczony. O tym akurat nie wiedzia艂. Hubalanie w miasteczku to by艂o co艣 niezwyk艂ego. Niezwyk艂ego jak cholera. Z tego, co wiedzia艂, mnisi nigdy nie opuszczali swojej wyspy, 偶eby nie wiadomo co. Tylko raz, te pi臋膰 lat temu, kiedy dwaj z nich przyjechali do Santa Mondega tu偶 przed masakr膮, jak膮 urz膮dzi艂 wieczorem Bourbon Kid.

- Aresztowano ich?

- Jeszcze nie. I nigdy do tego nie dojdzie, je偶eli ta dupa wo艂owa Somers postawi na swoim. B臋dzie was pr贸bowa艂 przekona膰, 偶e to Bourbon Kid zabi艂 tamtego go艣cia, tylko 偶e przebra艂 si臋 w tym celu za dw贸ch mnich贸w.

- No dobrze, kapitanie, ale skoro Somers przeszed艂 na emerytur臋, to dlaczego pracuje nad t膮 spraw膮?

- Ju偶 wam m贸wi艂em. Dlatego, 偶e tak sobie 偶yczy burmistrz. Wszyscy wiedz膮 o obsesji Somersa na punkcie Bourbon Kida, wi臋c spo艂ecze艅stwo b臋dzie zachwycone, 偶e to on prowadzi 艣ledztwo. Bo widzicie, spo艂ecze艅stwo nie wiem o tym, 偶e to palant. Wiedz膮 tylko, 偶e wielu z nich straci艂o krewnych i ukochanych, kiedy Bourbon Kid pojawi艂 si臋 w mie艣cie ostatnim razem.

- Ostatnim razem? Powiedzia艂 to pan tak, jakby Bourbon Kid znowu zjawi艂 si臋 w mie艣cie.

Kapitan Jessie Rockwell rozsiad艂 si臋 na krze艣le, 艂ykn膮艂 kawy i zn贸w z niesmakiem wyplu艂 ja do kubka.

- Prawd臋 powiedziawszy, sam nie jestem pewien tego, co gadam, ale rzecz ma si臋 tak: nieca艂e dwadzie艣cia cztery godziny temu pojawi艂o si臋 tu dw贸ch mnich贸w. W tej mie艣cinie nie widziano mnicha od pi臋ciu lat. Ale to nie wszystko. Jeste艣cie tu, bo rz膮d uwa偶a, 偶e dzieje si臋 co艣 dziwnego, dobrze m贸wi臋?

- No, tak. Pi臋膰 brutalnych morderstw w ci膮gu ostatnich pi臋ciu dni. Nie licz膮c tego faceta, kt贸rego podobno zabili mnisi. Sporo tego. Prawd臋 m贸wi膮c, od groma. Wi臋c przyjecha艂em, bo z tego, co wiem, to nie by艂y zwyczajne morderstwa, prawda?

- Prawda. Widzia艂em w tym mie艣cie niejeden bajzel, detektywie. Ale te ostatnie pi臋膰 zab贸jstw… no, czego艣 takiego nie by艂o od ostatniej wizyty Bourbon Kida. Mo偶e to przygrywka do kolejnej takiej jatki, jak膮 mieli艣my pi臋膰 lat temu. Historia lubi si臋 powtarza膰. Dlatego burmistrz chce powrotu Somersa. Palant bo palant, ale wie na temat Bourbon Kida wi臋cej ni偶 wszyscy inni razem wzi臋ci. No a wy jeste艣cie tutaj, bo po raz pierwszy od B贸g raczy wiedzie膰 kiedy, 艣wiat zewn臋trzny uzna艂, 偶e nie ma ju偶 w dupie tego, co dzieje si臋 w Santa Mondega.

- Na to wygl膮da, kapitanie.

- No. - Rockwell d藕wign膮艂 si臋 z krzes艂a. - To jak, chcesz si臋 spotka膰 z Somersem?

Rozdzia艂 pi膮ty

Jefe obudzi艂 si臋 znienacka. Serce mu 艂omota艂o, a instynkt podpowiada艂, 偶e co艣 jest nie tak. Zdecydowanie nie tak. Ale co? Co spowodowa艂o, 偶e obudzi艂 si臋 tak raptownie, zdj臋ty strachem? I poczuciem zagro偶enia? 呕eby si臋 tego dowiedzie膰, musia艂 posk艂ada膰 do kupy wydarzenia poprzedniego wieczoru. To nie powinno by膰 trudne. Po pierwsze, Marcus Gnida stawia艂 mu kolejk臋 za kolejk膮 przez ca艂y czas. Nale偶a艂o si臋 tego spodziewa膰. Marcus si臋 go ba艂, i s艂usznie. Jefe zamierza艂 go zabi膰, kiedy tylko osi膮gnie sw贸j cel, to znaczy kiedy Gnida - kt贸ry najpierw mia艂 mu stawia膰 drinki przez ca艂y wiecz贸r - zaprowadzi go do El Santina. Do spotkania z El Santinem jednak nie dosz艂o, a Marcusa Gnidy nigdzie nie by艂o wida膰.

Jefe le偶a艂 na wznak na rozklekotanym starym 艂贸偶ku w pomieszczeniu przypominaj膮cym obskurny pok贸j w tanim motelu. By艂 odwodniony, niew膮tpliwie wskutek nadu偶ycia whisky, kt贸r膮 wytr膮bili z Marcusem poprzedniego wieczoru. Sz艂o im cale nie藕le. O ile pami臋ta艂, Marcus by艂 dobrym kompanem do kieliszka i mia艂 艂eb do whisky i tequili. Nie zmienia艂o to faktu, 偶e wci膮偶 by艂 palantem, ale przynajmniej potrafi艂 dotrzyma膰 mu kroku w piciu. Jefe z ka偶d膮 chwil膮 przypomina艂 sobie nowe szczeg贸艂y minionej nocy. Marcus najwyra藕niej trzyma艂 si臋 ca艂kiem nie藕le, kiedy Jefe zacz膮艂 ju偶 widzie膰 podw贸jnie. Dziwna sprawa, bo zawsze mia艂 mocn膮 g艂ow臋. Bywa艂o, 偶e 偶艂opa艂 ca艂ymi dniami, a mimo to nadal by艂 w formie. Dlaczego wi臋c tak nagle ur偶n膮艂 si臋 w trupa?

No nie!

Obla艂 go zimny pot. A w dodatku kac zrobi艂 swoje i g艂owa zacz臋艂a mu p臋ka膰. Czy偶by da艂 si臋 zrobi膰 na jeden z najstarszych numer贸w na 艣wiecie? Czy偶by wali艂 kolejk臋 za kolejk膮, a Marcus pi艂 tylko zwyk艂a wod臋, zabarwion膮 tak, 偶eby wygl膮da艂a na tequil臋? Je艣li tak by艂o, to w gr臋 wchodzi艂y dwie mo偶liwo艣ci. Po pierwsze, m贸g艂 zosta膰 zabity we 艣nie. Jak wida膰, nie dosz艂o do tego. Po drugie - okradziony. To akurat by艂o wielce prawdopodobne. Jasny gwint!

Chwyci艂 si臋 za pier艣, szukaj膮c cennego niebieskiego kamienia, kt贸ry od kilku dni dynda艂 na jego szyi. Ale zamiast kamienia z艂apa艂 powietrze. Usiad艂 raptownie na 艂贸偶ku.

TY W DUP臉 JEBANY!

Jego krzyk odbi艂 si臋 echem w obskurnym budynku. Kiepska sprawa, i to pod ka偶dym wzgl臋dem. Zosta艂 okradziony, a co gorsza, facet, kt贸ry go obrobi艂, znany by艂 jako miejscowa kompletna menda, skrajna 艂ajza i gnida. Jak Jefe m贸g艂 by膰 tak durny, tak naiwny? Co za kretyn! A ta pieprzona gnida Marcus! Go艣膰 ju偶 nie 偶yje.

Pytania w g艂owie Jefe miota艂y si臋 jak lis poluj膮cy w kurniku. Czy Marcus zdaje sobie spraw臋 z pot臋gi tego kamienia? Czy wie, 偶e to Oko Ksi臋偶yca, najcenniejszy i najpot臋偶niejszy kamie艅 we wszech艣wiecie? I czy ma 艣wiadomo艣膰, 偶e teraz Jefe postawi艂 sobie za punkt honoru zabicie go i odzyskanie kamienia?

艁owc臋 nagr贸d najbardziej obchodzi艂 fakt, 偶e tego dnia jest um贸wiony na spotkanie. Spotkanie z cz艂owiekiem, kt贸ry sw膮 reputacj膮 przera偶a艂 bardziej ni偶 sam diabe艂. Je艣li Jefe mia艂 prze偶y膰 to spotkanie, musia艂 odzyska膰 Oko Ksi臋偶yca. El Santino oczekiwa艂, 偶e przyniesie mu kamie艅 przed p贸艂noc膮. Jefe sam mu to obieca艂. A El Santino nie by艂 kim艣, kogo Jefe chcia艂by zawie艣膰, mimo 偶e nigdy si臋 nie poznali. Nie to jednak stanowi艂o jego najwi臋kszy problem. Je偶eli Marcus Gnida odkry艂 pot臋g臋 kamienia, odebranie mu go b臋dzie praktycznie niemo偶liwe. Tak samo, jak niemo偶liwe, skoro ju偶 o tym mowa, 偶e Jefe w艂a艣nie go straci艂.

Co艣 jeszcze przysz艂o mu do g艂owy. Istnia艂o niebezpiecze艅stwo, rzecz jasna, 偶e Marcusa dorwali inni. Niejeden chcia艂 zdoby膰 Oko Ksi臋偶yca, w tym ludzie nie mniej brutalni ni偶 Jefe, a mo偶e nawet bardziej. Je偶eli kamie艅 trafi艂 w r臋ce kt贸rego艣 z nich, w 偶aden spos贸b nie odzyska go przed ko艅cem dnia. Zak艂adaj膮c, 偶e w og贸le mu si臋 uda. Przez chwil臋 rozwa偶a艂, co ma do wyboru. M贸g艂by wyjecha膰 z miasta i nigdy tu nie wr贸ci膰, ale przecie偶 偶eby dopa艣膰 ten kamie艅, urobi艂 si臋 po 艂okcie. W艂a艣ciwie to cud, 偶e dotychczas pozosta艂 przy 偶yciu. Odszukanie i kradzie偶 kamienia wymaga艂y od niego zabicia ponad stu ludzi. Niekt贸rzy o ma艂o nie zabili jego, a jednak prze偶y艂. Wyszed艂 z tego bez szwanku, tylko po to, by w ostatniej rundzie opu艣ci膰 gard臋. Ale chocia偶 odebranie kamienia Marcusowi mog艂o okaza膰 si臋 jeszcze trudniejsze, przypomnia艂 sobie, ile pieni臋dzy jest wart ten klejnot. Nie m贸wi膮c o tym, 偶e zale偶a艂o od niego te偶 jego 偶ycie.

Pieprzy膰 to! Najpierw zje porz膮dne 艣niadanie.

A Gnida ma przesrane.

Rozdzia艂 sz贸sty

Jessica nawet ju偶 nie pami臋ta艂a, od jak dawna przedziera si臋 przez g臋ste chaszcze. Drzewa wok贸艂 niej wzbija艂y si臋 tak wysoko, 偶e niemal przes艂ania艂y niebo. Ich wystaj膮ce z ziemi korzenie utrudnia艂y poruszanie si臋 i z ka偶dym ma艂ym kroczkiem ros艂o ryzyko, 偶e skr臋ci sobie kostk臋. A nie mia艂a ju偶 czasu na ma艂e kroczki.

Czu艂a, jak zi膮b przenika jej ramiona i stopy. Ten kto艣 - czy co艣 - kto obserwowa艂 j膮 w drodze przez las, teraz j膮 艣ciga艂. Ju偶 si臋 nie przygl膮da艂, ale podkrada艂 coraz bli偶ej. Drzewa ros艂y tak blisko siebie, a ich korony by艂y tak g臋ste, 偶e prawie nic nie widzia艂a. Zreszt膮 i tak za bardzo si臋 ba艂a, 偶eby si臋 ogl膮da膰. S艂ysza艂a oddech prze艣ladowcy, kt贸ry z czasem przeszed艂 w ci臋偶kie sapanie. Wiedzia艂a jedno - to na pewno jaka艣 bestia. W ka偶dym razie nie cz艂owiek, ale czu艂a, 偶e zwierz臋 to tak偶e nie jest. By艂o to co艣 innego, co艣, co chcia艂o j膮 dopa艣膰.

Rozpaczliwie pr贸bowa艂a przy艣pieszy膰, ale ga艂臋zie drzew jakby g臋stnia艂y, jakby wyci膮ga艂y r臋ce, 偶eby j膮 przytrzyma膰. Wci膮偶 jeszcze trzyma艂a si臋 na nogach, ale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e to tylko kwestia czasu, zanim przewr贸ci si臋 o kt贸ry艣 z wystaj膮cych korzeni. Z kolei bestia zbli偶a艂a si臋 z ka偶d膮 chwil膮, sapi膮c coraz g艂o艣niej i z wi臋kszym wysi艂kiem - jej nic nie powstrzymywa艂o. Przy艣piesza艂a coraz bardziej i Jessica wiedzia艂a, 偶e wkr贸tce j膮 dopadnie.

Nagle odetchn臋艂a g艂臋boko i otworzy艂a oczy. I natychmiast je zamkn臋艂a, o艣lepiona ostrym 艣wiat艂em. Po chwili zn贸w otworzy艂a. I zamkn臋艂a. I otworzy艂a. Robi艂a tak przez kilka minut, a偶 wreszcie przywyk艂a do blasku. Mimo to sen, z kt贸rego si臋 w艂a艣nie otrz膮sn臋艂a, nie przestawa艂 jej dr臋czy膰. By艂 tak realny jak stare wspomnienie, kt贸re wr贸ci艂o, 偶eby j膮 prze艣ladowa膰.

Rozejrza艂a si臋. Pok贸j by艂 pusty, jedyne wyposa偶enie stanowi艂o 艂贸偶ko, w kt贸rym le偶a艂a, opatulona. 艢ciany pokrywa艂a kremowa tapeta, pami臋taj膮ca lepsze dni. Jej jasny kolor zapewne mia艂 zrekompensowa膰 brak okna. Niestety, bezskutecznie; nie wp艂ywa艂 te偶 na zmniejszenie poczucia klaustrofobii. Jessica u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jest jej bardzo zimno, ale tym akurat si臋 nie przejmowa艂a - bywa艂o ju偶 zimniej. Niepokoi艂 j膮 natomiast fakt, 偶e nie ma poj臋cia, gdzie si臋 znajduje i sk膮d si臋 tu wzi臋艂a.

- Halo? - krzykn臋艂a. - Halo? Jest tam kto?

Us艂ysza艂a, jak w oddali kto艣 co艣 mamrocze. G艂os by艂 m臋ski i dolatywa艂 z do艂u, jakby cz艂owiek znajdowa艂 si臋 pi臋tro ni偶ej. Da艂o jej to poj臋cie o sytuacji, wygl膮da艂o bowiem na to, 偶e przebywa w jakiej艣 sypialni na pi臋trze. Po艣pieszny tupot krok贸w na schodach, zbli偶aj膮cy si臋 do drzwi w rogu pokoju, przyprawi艂 j膮 nagle o szybsze bicie serca. Po偶a艂owa艂a, 偶e zawo艂a艂a tak bez zastanowienia. Kroki by艂y ci臋偶kie, sugerowa艂y, 偶e ten, kto idzie, to kawa艂 ch艂opa. Kiedy dotar艂y na szczyt schod贸w i ucich艂y przed drzwiami, nast膮pi艂a chwila ciszy, a nast臋pnie Jessica zobaczy艂a, 偶e kto艣 przekr臋ca klamk臋. Drzwi, skrzypi膮c, otworzy艂y si臋 powoli.

- O Bo偶e, obudzi艂a艣 si臋! - krzykn膮艂 zaskoczony m臋偶czyzna, kt贸ry otworzy艂 drzwi. By艂 wielki, masywny. Wygl膮da na farmera, pomy艣la艂a. Nawiasem m贸wi膮c, ca艂kiem przystojnego farmera. 艁adne, g臋ste czarne w艂osy i wyraziste, regularne rysy. Mia艂 na sobie flanelow膮 kraciast膮 koszul臋, wyrzucon膮 na wierzch br膮zowych roboczych spodni, z nogawkami wpuszczonymi w b艂yszcz膮ce czarne buty, si臋gaj膮ce powy偶ej kostek.

Zanim zd膮偶y艂a pomy艣le膰, zapyta艂a:

- A pan, kurwa, kto?

- Obudzi艂a艣 si臋. Naprawd臋 si臋 obudzi艂a艣! M贸j Bo偶e… znaczy, e… psiakrew - wyduka艂 m臋偶czyzna. Wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej os艂upia艂y ni偶 Jessica, chocia偶 nale偶a艂o przypuszcza膰, 偶e na temat jej sytuacji wie znacznie wi臋cej ni偶 ona.

- Gdzie ja, kurwa, jestem? A pan co艣 za jeden, do cholery?

- Jestem Thomas. Thomas Garcia - przedstawi艂 si臋, podchodz膮c do 艂贸偶ka; na jego twarzy rozla艂 si臋 szeroki, promienny u艣miech. - Opiekowa艂em si臋 tob膮. Znaczy si臋, opiekowali艣my si臋 tob膮 razem… ja i moja 偶ona Audrey. Wysz艂a teraz na zakupy, ale nied艂ugo wr贸ci.

Instynkt Jessiki podpowiada艂 jej, 偶e facet wygl膮da na ca艂kiem mi艂ego, wci膮偶 jednak mia艂a zam臋t w g艂owie; kiedy zbli偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e pod po艣ciel膮 jest golusie艅ka.

- S艂uchaj no, Thomas, je偶eli naprawd臋 tak masz na imi臋: jestem naga jak mnie Pan B贸g stworzy艂, wi臋c z 艂aski swojej nie podchod藕 bli偶ej, dop贸ki nie znajdziesz moich ubra艅.

Thomas cofn膮艂 si臋 i uni贸s艂 r臋ce w przepraszaj膮cym ge艣cie.

- Z ca艂ym szacunkiem, panno Jessico - zacz膮艂 ostro偶nie. - K膮pa艂em pani膮 w 艂贸偶ku przez jakie艣 pi臋膰 lat czy co艣 ko艂o tego, wi臋c widywa艂em ju偶 pani膮 nago.

- 呕e co?

- M贸wi艂em…

- S艂ysza艂am, co m贸wi艂e艣. Twierdzisz, 偶e k膮pa艂e艣 mnie w 艂贸偶ku. No to lepiej dla ciebie, kolego, 偶eby艣, kurwa, 偶artowa艂.

- Przepraszam, ale ja…

Nagle u艣wiadomi艂a sobie, co powiedzia艂.

- Zaraz… pi臋膰 lat?! Czy艣 ty powiedzia艂 PI臉膯 LAT?!

- Tak, przywieziono ci臋 do nas pi臋膰 lat temu. By艂a艣 ledwie 偶ywa. Od tej pory opiekowali艣my si臋 tob膮, z nadziej膮, 偶e pewnego dnia si臋 obudzisz.

- PI臉膯 LAT! Jaja Se, kurwa, ze mnie robisz? - S艂owa Thomasa w r贸wnym stopniu zaskoczy艂y j膮, co zirytowa艂y. W 偶yciu go nie widzia艂a, wi臋c jak mia艂by j膮 k膮pa膰 regularnie przez pi臋膰 lat?

- Przykro mi, Jessico. Masz na imi臋 Jessica, prawda?

- Tak.

- Przepraszam, ale wzi臋艂a艣 mnie kompletnie z zaskoczenia.

- Ja wzi臋艂am z zaskoczenia ciebie? No ja pierdol臋! O - o - ok - ropnie przepraszam. A teraz dawaj mi, kurwa, co艣 do ubrania, zanim ca艂kiem si臋 wkurwi臋.

Thomas by艂 wyra藕nie zbity z tropu. Ura偶ony, odpar艂 sztywno:

- Dobrze, naturalnie, przynios臋 ci ubranie, pogadamy potem. Chyba mamy sobie wiele do powiedzenia.

Wycofa艂 si臋 z pokoju, odwr贸ci艂, 偶eby zamkn膮膰 drzwi, i ci臋偶ko zszed艂 po schodach, zostawiaj膮c Jessic臋, kt贸ra przetrawia艂a to, co jej powiedzia艂. Jak to mo偶liwe? Czy to jaki艣 dowcip, czy sztuczka? Nagle j膮 ol艣ni艂o. Niewiele pami臋ta艂a ze swojego 偶ycia. Wiedzia艂a, 偶e ma na imi臋 Jessica, ale nie by艂a pewna, czy to nie dlatego, 偶e tak jej powiedzia艂 Thomas. W tym zam臋cie my艣li przypomnia艂a sobie, jak to jest obudzi膰 si臋 na kacu i nie pami臋ta膰, gdzie si臋 by艂o i co si臋 robi艂o poprzedniej nocy. Tym razem r贸偶nica polega艂a na tym, 偶e o ile pami臋ta艂a, jak to jest mie膰 kaca, o tyle nie przypomina艂a sobie 偶adnych szczeg贸艂贸w ze swojego 偶ycia i po d艂u偶szej chwili zastanawiania si臋 nadal nic nie pami臋ta艂a.

Thomas wr贸ci艂 kilka minut p贸藕niej. Nieco skruszony, rzuci艂 jakie艣 ciuchy i zn贸w zszed艂 na d贸艂, obiecuj膮c, 偶e przygotuje co艣 na 艣niadanie.

Jessica po艣piesznie ubra艂a si臋 w to, co przyni贸s艂. Wszystko pasowa艂o idealnie, z zatem prawdopodobnie str贸j nale偶a艂 do niej. Z braku lustra nie mog艂a si臋 przejrze膰, czu艂a jednak, 偶e wygl膮da dobrze; chocia偶 dopiero za jaki艣 czas b臋dzie mog艂a si臋 przekona膰, czy te ciuchy nie wysz艂y z mody kilka lat temu. Teraz wszystko, co mia艂a na sobie, by艂o czarne - czarne, si臋gaj膮ce kostek botki; workowate niczym pi偶ama czarne spodnie z elastycznym 艣ci膮gaczem w pasie i u do艂u nogawek; a do tego naprawd臋 odjazdowe czarne kimono jak do karate, niesamowicie wygodne. Prawd臋 m贸wi膮c, tak 艣wietne, 偶e a偶 ogrza艂o jej cia艂o do w艂a艣ciwej temperatury.

Zanim by艂a gotowa zej艣膰 do Thomasa, 偶eby si臋 mogli pozna膰 nawzajem, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e kto艣 jeszcze przyszed艂 do domu. Z parteru dobieg艂y g艂osy - z pocz膮tku podniesione, a potem ju偶 ciche mamrotanie. Nie mia艂o jednak znaczenia, czy rozmowa toczy艂a si臋 g艂o艣no, czy cicho, bo przez zamkni臋te drzwi pokoju na pi臋trze i tak nic nie rozumia艂a.

Kilka razy odetchn臋艂a nerwowo, 偶eby si臋 uspokoi膰; w ko艅cu otworzy艂a drzwi i wyjrza艂a na zewn膮trz. Naprzeciw drzwi i po prawej zobaczy艂a ceglany mur. Nikt nie zada艂 sobie trudu, 偶eby pokry膰 ceg艂y gipsem, tapet膮, czymkolwiek. Po lewej ciemne schody prowadzi艂y na parter. W mrocznym 艣wietle prawie nie by艂o wida膰 stopni. W dw贸ch kinkietach na 艣cianie wzd艂u偶 schod贸w pali艂y si臋 艣wiece, ale ich p艂omienie by艂y niziutkie i wygl膮da艂y, jakby lada chwila mia艂y zgasn膮膰. Zawaha艂a si臋, skoro jednak dotar艂a tak daleko, nie by艂o sensu wraca膰 do bezpiecznego pokoju. Nieufnie zaryzykowa艂a krok w d贸艂 i ostro偶nie namaca艂a stopie艅. Oto w艂a艣nie podejmowa艂a wypraw臋, by odkry膰, gdzie si臋, u licha, znajduje, i sk膮d si臋 tu wzi臋艂a.

G艂osy na dole znowu przycich艂y. Z pokoju s艂ysza艂a je lepiej, ale na tej zamkni臋tej, wilgotnej, mrocznej, zimnej i odpychaj膮cej klatce schodowej panowa艂a taka cisza, 偶e wcale nie by艂a pewna, czy w og贸le na dole kto艣 co艣 m贸wi艂. Mo偶e s艂ysza艂a jedynie wycie wiatru?

Ostro偶nie stawa艂a na ka偶dym stopniu, 偶eby nie czyni膰 ha艂asu. Instynktownie czu艂a, 偶e nie powinna zapowiada膰 swojego nadej艣cia, dop贸ki nie dotrze do st贸p schod贸w. Od celu dzieli艂o j膮 jakie艣 pi臋tna艣cie stopni, kt贸re na oko i na dotyk sprawia艂y wra偶enie, 偶e b臋d膮 trzeszcze膰 przy najl偶ejszym nacisku. Jessica jednak st膮pa艂a leciutko i dotar艂a na sam d贸艂 bezszelestnie, chocia偶 droga wydawa艂a jej si臋 wieczno艣ci膮. Kiedy ju偶 wreszcie zesz艂a, na parterze powita艂y j膮 kolejne ceglane 艣ciany na wprost i po lewej. Po prawej mia艂a d艂ug膮 czarn膮 zas艂on臋. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e zastanie za ni膮 Thomasa oraz tego, z kim rozmawia艂 od B贸g raczy wiedzie膰 kiedy.

Rzeczywisto艣膰, rzecz jasna, okaza艂a si臋 zupe艂nie inna. Odsun臋艂a zas艂on臋 i ujrza艂a kolejne ceg艂y. Schody prowadzi艂y do 艣lepego zau艂ka. Ale wobec tego jakim cudem Thomas wchodzi艂 po nich i schodzi艂? I jaki sens mia艂o powieszenie tam tej kotary? Niczego nie zas艂ania艂a, jedynie zwyk艂膮 ceglan膮 艣cian臋. Wezbra艂o w niej straszne wra偶enie, 偶e znalaz艂a si臋 w pu艂apce i 偶e Thomas chyba nie jest takim d偶entelmenem, na jakiego wygl膮da艂 przy pierwszym spotkaniu.

Sytuacja by艂a mocno niepokoj膮ca. Bo nie do艣膰, 偶e wszystko to irytowa艂o Jessic臋 ponad wszelk膮 miar臋, to w dodatku wzbudzi艂o w niej z艂o艣膰. Oto utkn臋艂a tutaj, w pu艂apce, nie wiedz膮c, kim ani gdzie jest, a na dodatek zaczyna艂a ogarnia膰 j膮 klaustrofobia. Oddychaj g艂臋boko, pomy艣la艂a. Uzna艂a, 偶e 艂atwiej jej to przychodzi z zamkni臋tymi oczami, ale kiedy je zamkn臋艂a, zn贸w znalaz艂a si臋 w g臋stym, spl膮tanym lesie, 艣cigana przez besti臋. Natychmiast otworzy艂a oczy. Bestia znikn臋艂a.

Zza 艣ciany przed ni膮 dobieg艂 nagle wyra藕ny g艂os Thomasa. By艂 zdecydowanie wzburzony.

- A po kiego nam 偶贸艂ty cadillac? - pyta艂 kogo艣.

Uwi臋zionej na klatce schodowej Jessice zakr臋ci艂o si臋 w g艂owie. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, przytrzyma艂a si臋 jednej ze 艣cian, a jednocze艣nie niechc膮cy zamkn臋艂a oczy. Czu艂a, 偶e z zawrotami g艂owy zaczyna traci膰 przytomno艣膰. Po pi臋ciu latach le偶enia w 艂贸偶ku nawet ten kr贸tki spacer zm臋czy艂 j膮 bardziej, ni偶by sobie wyobra偶a艂a. Kiedy nogi ugi臋艂y si臋 pod ni膮 i zacz臋艂a si臋 osuwa膰, us艂ysza艂a dwie rzeczy - po pierwsze, b艂agalny g艂os kobiety. Jessica nie rozr贸偶nia艂a s艂贸w, ale s膮dz膮c z tonu, mo偶na by艂o przypuszcza膰, 偶e kobieta b艂aga o 偶ycie.

Drugim d藕wi臋kiem, kt贸ry zaatakowa艂 uszy Jessiki, by艂 g艂o艣ny ryk. Ryk bestii.

Rozdzia艂 si贸dmy

Sanchez niezbyt cz臋sto odwiedza艂 swojego brata Thomasa i bratow膮 Audrey, lecz po wydarzeniach z poprzedniego dnia wiedzia艂, 偶e musi ich ostrzec przed potencjalnym niebezpiecze艅stwem, jakie im grozi艂o.

Min臋艂o ju偶 prawie pi臋膰 lat, odk膮d wpad艂 na ulicy na anio艂a. Dobrze pami臋ta艂 to spotkanie, bo dzia艂o si臋 to wieczorem tego samego dnia, kiedy zobaczy艂 wi臋cej zakrwawionych zw艂ok, ni偶 przeci臋tny przedsi臋biorca pogrzebowy ogl膮da w ci膮gu roku. No, chyba 偶e chodzi艂oby o przedsi臋biorc臋 pogrzebowego z Santa Mondega sprzed pi臋ciu lat, kiedy dosz艂o do tej masakry. Anio艂em, o kt贸rym mowa, by艂a pi臋kna m艂oda kobieta imieniem Jessica. Ich drogi skrzy偶owa艂y si臋 przelotnie nieco wcze艣niej, kiedy pojawi艂a si臋 w Tapioce - by艂 to jeden z tych rzadkich przypadk贸w, kiedy z przyjemno艣ci膮 powitano w barze obcego. Ale nast臋pnym razem zobaczy艂 j膮 nieprzytomn膮 i ca艂膮 we krwi, le偶膮c膮 na ulicy i poszatkowan膮 kulami - by艂a kolejn膮 ofiar膮 kanalii zwanej Bourbon Kidem.

W przeciwie艅stwie do pozosta艂ych ofiar Kida, Jessica jakim艣 cudem utrzyma艂a si臋 przy 偶yciu. Tego dnia po mie艣cie wala艂o si臋 tyle zw艂ok, 偶e Sanchez uzna艂, i偶 nie ma najmniejszej szansy na 艣ci膮gni臋cie do niej lekarza. Miejscowy szpital zapchany by艂 rannymi z tego zwariowanego tygodnia, odk膮d Kid zawita艂 do miasta. Nie, ta dziewczyna mia艂a nik艂膮 szans臋 na prze偶ycie jedynie u Audrey, 偶ony Thomasa. Bratowa, swego czasu piel臋gniarka, mia艂a dryg do wyczarowywania cudownych lekarstw, dlatego te偶 w niej w艂a艣nie Sanchez upatrywa艂 szansy dla Jessiki. By膰 mo偶e jedynej szansy. Audrey ju偶 wcze艣niej zajmowa艂a si臋 ofiarami strzelaniny, a skoro udawa艂o jej si臋 utrzyma膰 przy 偶yciu pi臋膰dziesi膮t procent pacjent贸w, to i Jessica mia艂a szans臋, 偶e prze偶yje, a mo偶e nawet ca艂kiem wr贸ci do zdrowia.

Kiedy po kilku tygodniach okaza艂o si臋, 偶e pod opiek膮 Audrey Jessica nie umrze, cho膰 dosta艂a co najmniej trzydzie艣ci sze艣膰 kul, Sanchez wym贸g艂 na Thomasie i bratowej przyrzeczenie, 偶e nikomu nie powiedz膮 o leczonej przez nich dziewczynie. Jessica by艂a niezwyk艂a. Nie jaka艣 pierwsza lepsza damulka. Przez lata pracy za kontuarem w borze Tapioca Sanchez by艂 艣wiadkiem r贸偶nych dziwnych rzeczy, ale nigdy nie widzia艂, 偶eby kto艣, kto dosta艂 trzydzie艣ci sze艣膰 kul, prze偶y艂, no mo偶e z wyj膮tkiem Mela Gibsona w Zab贸jczej broni 2.

W g艂臋bi duszy stale obawia艂 si臋, 偶e Bourbon Kid wr贸ci i znowu spr贸buje ja zabi膰. I coraz bardziej wychodzi艂o mu no to, 偶e dzie艅 ten nadejdzie raczej pr臋dzej ni偶 p贸藕niej.

Jessica przyby艂a do miasteczka pi臋膰 lat temu, zaraz po tym, jak w Tapioce pojawili si臋 dwaj mnisi. Sanchez pami臋ta艂, 偶e czego艣 szukali - czego艣 zwi膮zanego z cennym niebieskim kamieniem, kt贸ry ukrad艂 im 艂owca nagr贸d, niejaki Ringo. Kamie艅 ten sprowadza艂 na wszystkich same k艂opoty, to nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci. Ringo ukrad艂 go dla El Santina, ale koniec ko艅c贸w nie odda艂 swojemu szefowi, bo kamie艅 nadzwyczaj przypad艂 mu do gustu.

I wtedy przybyli ci dziwni mnisi. Chcieli odzyska膰 kamie艅 i cho膰 wydawali si臋 raczej 艂agodni, dla zdobycia go nie cofn臋liby si臋 przed niczym. Ich przyjazd do Santa Mondega nieznacznie tylko poprzedzi艂 zjawienie si臋 rozkosznej, acz tajemniczej Jessiki. Przez kilka dni pobytu w mie艣cie dziewczyna podbi艂a serca wszystkich bywalc贸w baru Tapioca. Rzecz jasna, zanim ktokolwiek zd膮偶y艂 j膮 pozna膰 bli偶ej, pojawi艂 si臋 Bourbon Kid. Najpierw wykosi艂 wszystkich klint贸w Lelka - Kufelka - konkurenta Tapioki - a potem zajrza艂 do baru Sancheza, szukaj膮c Ringa. Tu tak偶e wystrzela艂 wszystkich, sztuka w sztuk臋, oszcz臋dzaj膮c jedynie Sancheza. Najbardziej ucierpia艂 Ringo, kt贸ry zarobi艂 blisko sto kulek, chocia偶 barman dok艂adnie pami臋ta艂, 偶e nieszcz臋艣nik umar艂 dopiero wtedy, gdy Kid zdar艂 mu z szyi niebieski kamie艅. (Ba, faktem jest, 偶e Ringo to bandyta, oprych i kanalia, ale sto kulek czy co艣 ko艂o tego to jednak lekka przesada). Kamie艅 贸w mia艂 t臋 w艂a艣ciwo艣膰, 偶e ten, kto go posiada艂, stawa艂 si臋 niezwyci臋偶ony. Sanchez tego nie rozumia艂, wiedzia艂 jedynie, 偶e klejnot jest 藕r贸d艂em wszelakich k艂opot贸w. Biedna Jessica po prostu przechodzi艂a ulic膮, ale Bourbon Kid wygarn膮艂 do niej, wychodz膮c z Tapioki.

Na mie艣cie chodzi艂y s艂uchy, 偶e ci mnisi, hubalanie, dopadli Bourbon Kida za miastem, zabili go i odebrali mu niebieski kamie艅, kt贸ry prawnie im si臋 nale偶a艂. Tak wi臋c kiedy pi臋膰 lat p贸藕niej Sanchez zobaczy艂, 偶e pojawi艂o si臋 dw贸ch kolejnych mnich贸w, a na dodatek bezwzgl臋dny 艂owca nagr贸d imieniem Jefe, zacz膮艂 szykowa膰 si臋 na najgorsze. Kiedy za艣 dojecha艂 na farm臋 Thomasa i Audrey, po艂o偶on膮 tu偶 za miasteczkiem, przekona艂 si臋, 偶e jego obawy okaza艂y si臋 ze wszech miar usprawiedliwione. Najgorsze ju偶 si臋 sta艂o.

Zaparkowa艂 przechodzonego, zardzewia艂ego bia艂ego volkswagena „garbusa” przed werand膮 od frontu. Drzwi domu ledwo trzyma艂y si臋 na zawiasach. To jeszcze nie 艣wiadczy艂o o tym, 偶e sta艂o si臋 co艣 strasznego. Ale fakt, 偶e oni Thomas, ani Audrey nie wyszli go powita膰, m贸wi艂 sam za siebie. Ten dom nigdy nie zostawa艂 bez opieki. Na d藕wi臋k nadje偶d偶aj膮cego samochodu kt贸re艣 z nich zawsze wychodzi艂o na d艂ug膮 drewnian膮 werand臋. Niestety, nie dzi艣.

Ich zw艂oki znalaz艂 w kuchni. By艂a to wielka kuchnia, spe艂niaj膮ca tak偶e rol臋 jadalni. Olbrzymi d臋bowy st贸艂 zajmowa艂 艣rodek pod艂ogi z u艂o偶onej w szachownic臋 terakoty. Zazwyczaj panowa艂 tam idealny porz膮dek, bo Audrey nie tolerowa艂a cho膰by 艣lad贸w ba艂aganu, dzi艣 jednak wszystko by艂o zlane krwi膮. Na pod艂odze po obu stronach sto艂u le偶a艂y jeszcze ciep艂e zw艂oki Thomasa i Audrey. Zdawa艂o si臋, 偶e ich zakrwawione, oszpecone cia艂a dymi膮, a mo偶e paruj膮. W powietrzu unosi艂 si臋 koszmarny od贸r. W swoim 偶yciu Sanchez nieraz mia艂 do czynienia z paskudnymi zapachami, jak cho膰by tej nocy pi臋膰 lat temu, kiedy w barze le偶a艂o dwadzie艣cia siedem trup贸w ludzi zastrzelonych na jego oczach przez Bourbon Kida. Ale nawet tamto by艂o niczym w por贸wnaniu do tego przyprawiaj膮cego o md艂o艣ci smrodu. Tym razem by艂o to co艣 ca艂kiem innego. Zapach z艂a. Mimo braku 艣lad贸w po kulach trudno by艂o rozpozna膰 Thomasa i Audrey. Nie by艂o wida膰 偶adnych ran, a jednak oboje wr臋cz nurzali si臋 we krwi. Wygl膮da艂o to tak, jakby oboje zgin臋li, poc膮c si臋 krwi膮. Dos艂ownie, jakby wypocili krew.

Sancheza specjalnie nie zaskoczy艂 fakt, 偶e jego brat i bratowa nie 偶yj膮. Od dnia, kiedy przywi贸z艂 do nich Jessic臋, spodziewa艂 si臋, 偶e kiedy艣 zajrzy tutaj i znajdzie ich w takim stanie. A teraz kto艣 j膮 zabra艂. Tajne, zamaskowane drzwi w kuchni, prowadz膮ce na schody do jej pokoju, sta艂y otworem. Nie by艂y rozbite czy w inny spos贸b uszkodzone, co 艣wiadczy艂o o tym, 偶e otwarto je bez u偶ycia si艂y. Sanchez zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nie ma takiej mo偶liwo艣ci, 偶eby dziewczyna nadal by艂a na g贸rze, czu艂 jednak, 偶e musi si臋 przekona膰 na w艂asne oczy. Poza tym chcia艂 po raz ostatni rzuci膰 okiem na 艂贸偶ko, w kt贸rym sp臋dzi艂a ostatnie pi臋膰 lat.

Wchodzi艂 na pi臋tro powoli. Nigdy nie lubi艂 tych schod贸w. Ba艂 si臋 po nich chodzi膰 nawet w dzieci艅stwie, kiedy dom nale偶a艂 jeszcze do jego rodzic贸w. Stopnie by艂y zimne, twarde, a ma艂a odleg艂o艣膰 mi臋dzy 艣cianami przyprawia艂a o klaustrofobi臋. I chocia偶 mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e to tylko wyobra藕nia p艂ata mu figle, to nadal tkwi艂o w nim przekonanie, 偶e im bardziej zbli偶a艂 si臋 do szczytu schod贸w, tym bardziej powietrze si臋 przerzedza艂o.

Wchodz膮c ostro偶nie na g贸r臋, nie s艂ysza艂 偶adnych d藕wi臋k贸w dobiegaj膮cych z pokoju na pi臋trze. Gdyby cokolwiek us艂ysza艂, mog艂oby to oznacza膰, 偶e Jessica wci膮偶 tam jest, ca艂a i zdrowa, nawet je艣li pogr膮偶ona w 艣pi膮czce. Z drugiej strony, mog艂oby to 艣wiadczy膰 r贸wnie偶 o tym, 偶e przebywa tam zab贸jca jego brata. Dopiero gdy stan膮艂 pod drzwiami sypialni, u艣wiadomi艂 sobie, jak ciemno jest na schodach. Wiedzia艂, 偶e na 艣cianie wisia艂y dwie 艣wiece, ale albo nikt ich nie zapali艂, albo zgas艂y same. Pomimo wi膮zki 艣wiat艂a, przebijaj膮cej przez szpar臋 pod drzwiami, na dobr膮 spraw臋 widzia艂 tylko na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tej r臋ki. Niemal sparali偶owany strachem, pchn膮艂 drzwi i si臋gn膮艂 do kontaktu na 艣cianie pokoju. Zapali艂o si臋 艣wiat艂o, o艣lepiaj膮c go na chwil臋. Zamruga艂, 偶eby jego oczy przywyk艂y do blasku, odetchn膮艂 g艂臋boko i wszed艂 do sypialni Jessiki.

Tak jak podejrzewa艂, pok贸j by艂 pusty, je艣li nie liczy膰 olbrzymiego paj膮ka p臋dz膮cego ku niemu po go艂ych deskach pod艂ogi. Sanchez o ma艂o nie narobi艂 w gacie. Nienawidzi艂 paj膮k贸w z ca艂ej duszy, dlatego te偶 odetchn膮艂 z ulg膮, gdy stworzenie zatrzyma艂o si臋 nagle kilka krok贸w przed nim, po czym wycofa艂o si臋 powoli - jakby nie chcia艂o straci膰 twarzy - i skry艂o pod 艂贸偶kiem, na kt贸rym Jessica sp臋dzi艂a ostatnie pi臋膰 lat. 艢wiadomo艣膰, 偶e nie ma tu zab贸jcy (pomijaj膮c paj膮ka) doda艂a barmanowi otuchy, natomiast brak Jessiki go przygn臋bi艂. 艁贸偶ko by艂o niepos艂ane, ale nie dostrzeg艂 艣lad贸w walki, co wcale go nie zdziwi艂o. W ko艅cu co za sztuka uprowadzi膰 kogo艣 pogr膮偶onego w 艣pi膮czce?

Wzdrygn膮艂 si臋, s艂ysz膮c dobiegaj膮cy z zewn膮trz odg艂os zapalanego silnika. Kiedy przyjecha艂, nie zauwa偶y艂 przed domem innego samochodu, ale wtedy nie zwraca艂 specjalnie uwagi na otoczenie. Teraz jednak na dworze by艂 niew膮tpliwie jaki艣 samoch贸d, a s膮dz膮c z brzmienia silnika, nie chodzi艂o o jego rozklekotanego starego „garbusa”. Ten warkot wydobywa艂 si臋 z o wiele wi臋kszego, mocniejszego silnika. Po chwili dobieg艂 g艂o艣ny pisk opon - kierowca tego wozu, kimkolwiek by艂, najwyra藕niej chcia艂 odjecha膰 jak najszybciej. Poniewa偶 w sypialni nie by艂o okien, Sanchez musia艂 pop臋dzi膰 w膮skimi schodami na d贸艂, z nadziej膮, 偶e zdo艂a dostrzec, kto odje偶d偶a z farmy w takim po艣piechu. A nu偶 uwozi艂 ze sob膮 Jessic臋?

Pomimo g艂臋bokiej niech臋ci do ludzi jako takich, starannego pilnowania si臋, 偶eby nie bra膰 sobie cudzych k艂opot贸w na g艂ow臋, a tak偶e zwyczaju cz臋stowania obcych szczynami, Sanchez nie by艂 pozbawiony zalet. Niestety, nie nale偶a艂a do nich szybko艣膰 ruch贸w. Kr贸tko m贸wi膮c, nie by艂 szybkobiegaczem. Kiedy ju偶 z tupotem zbieg艂 na parter, przeskoczy艂 nad zw艂okami brata i wyjrza艂 na dw贸r, zobaczy艂 jedynie ty艂 偶贸艂tego cadillaca, kt贸ry p臋dzi艂 w oddali bit膮 drog膮 w kierunku Santa Mondega.

Sanchez nie nale偶a艂 do ludzi gwa艂townych, ale zna艂 wielu takich w miasteczku. Wiedzia艂, z kim pogada膰, je偶eli chcia艂 si臋 zem艣ci膰 na w艂a艣cicielu 偶贸艂tego cadillaca. Szczerze m贸wi膮c, zna艂 pod dostatkiem takich, od kt贸rych bez trudu mo偶e si臋 dowiedzie膰, kto zabi艂 Thomasa i Audrey i co si臋 sta艂o z Jessic膮. Nawet je偶eli nie by艂o przy tym 偶adnych 艣wiadk贸w, wiedzia艂, 偶e dowie si臋 dok艂adnie, co tam si臋 wydarzy艂o.

Ktokolwiek dokona艂 tych zab贸jstw i uprowadzi艂 Jessic臋, zap艂aci mu za to. Bo jedno nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci - skoro Sanchez zna艂 ludzi, kt贸rzy dowiedz膮 si臋, co si臋 sta艂o, to zna艂 te偶 takich, kt贸rzy b臋d膮 wiedzieli, co z tym zrobi膰. Ludzi, kt贸rzy dokonaj膮 zemsty w jego imieniu. Ma si臋 rozumie膰, b臋dzie im musia艂 zap艂aci膰, to jednak nie stanowi艂o problemu. Niemal wszyscy lubili jego bar. I nawet je艣li nie przepadali za nim, to kiedy chcieli si臋 napi膰, woleli pi膰 w Tapioce ni偶 gdzie indziej. Darmowe drinki przez ca艂y rok b臋d膮 a偶 nadto silnym bod藕cem dla ka偶dego mieszka艅ca Santa Mondega, 偶eby pom贸c mu w chwili potrzeby.

Tyle tylko, 偶e Sanchez nie chcia艂 byle kogo. Chcia艂 mie膰 Kr贸la. Najlepszego rewolwerowca w mie艣cie. Cz艂owieka, kt贸rego zwali Elvis.

Rozdzia艂 贸smy

Archibald Somers wygl膮da艂 dok艂adnie tak, jak Jensen si臋 tego spodziewa艂. Mia艂 czterdzie艣ci kilka lat, a mo偶e nawet przekroczy艂 ju偶 pi臋膰dziesi膮tk臋, i nosi艂 si臋 jak prowadz膮cy teleturnieje - siwe, g艂adko zaczesane do ty艂u w艂osy, idealnie odprasowane szare spodnie i bia艂a koszula w w膮skie br膮zowe pr膮偶ki, biegn膮ce od ko艂nierzyka w d贸艂. W kaburze pod pach膮, po lewej stronie klatki piersiowej, nosi艂 pistolet i jak na swoje lata by艂 w ca艂kiem przyzwoitej formie. Ani 艣ladu szpetnego mi臋艣nia piwnego, portki te偶 mu nie opada艂y. Jensen sam by chcia艂 tak wygl膮da膰 w jego wieku. Na razie jednak mia艂 trzydzie艣ci kilka lat, wyborn膮 kondycj臋 i ca艂kiem mu to odpowiada艂o.

Do gabinetu, kt贸ry przysz艂o im teraz dzieli膰, wchodzi艂o si臋 z ciemnego korytarza na drugim pi臋trze budynku komendy g艂贸wnej. Wielko艣ci膮 nie r贸偶ni艂 si臋 od innych pomieszcze艅 usytuowanych przy tym korytarzu - jedno przeznaczono na magazyn dla sprz膮taczek, w innym urz膮dzono gabinet pierwszej pomocy lekarskiej, no a poza tym by艂y jeszcze toalety. Jensen nie mia艂 poj臋cia, co by艂o wcze艣niej w pokoju, kt贸ry przystosowano na potrzeby ich wsp贸lnego gabinetu, i wola艂 nie wiedzie膰. Mimo to klitka mia艂a sw贸j styl - powleczone werniksem drzwi z ciemnego drewna i stylizowane na antyki biurka nadawa艂y jej swoisty charakter, kt贸rego brakowa艂o podzielonej na boksy g艂贸wnej Sali. I tylko jasnozielone, niczym w wi臋zieniu, 艣ciany psu艂y og贸lny nastr贸j.

Somers stawi艂 si臋 do pracy w po艂udnie; lepiej p贸藕no ni偶 wcale. Jensen zorientowa艂 si臋 tymczasem, 偶e g艂贸wne biurko po艣rodku ich nowo urz膮dzonego gabinetu nale偶y do jego partnera, dlatego te偶 zaj膮艂 mniejsze biurko w k膮cie, gdzie prawie nie dociera艂o 艣wiat艂o, i zacz膮艂 rozpakowywa膰 swoje nieliczne rzeczy osobiste.

- Zapewne detektyw Somers? Mi艂o mi pana pozna膰 - odezwa艂 si臋, wstaj膮c, i wyci膮gaj膮c r臋k臋 do wchodz膮cego m臋偶czyzny.

- Miles Jensen, tak? - odpar艂 Somers, mocno 艣ciskaj膮c mu d艂o艅. - Jeste艣 moim nowym partnerem, co?

- W艂a艣nie - przytakn膮艂 Jensen z u艣miechem. Na pierwszy rzut oka ten emerytowany gliniarz wcale nie by艂 taki najgorszy.

- Wszyscy ju偶 ci m贸wili, 偶e jestem palant, co? - zapyta艂 Somers, podchodz膮c do krzes艂a za swoim biurkiem.

- Co艣 mi o tym przeb膮kiwano.

- Jasne. Nikt mnie tutaj nie lubi. Rozumiesz, jestem ze starej szko艂y. Tu wi臋kszo艣膰 zajmuje si臋 tylko dbaniem o swoje kariery i awanse. W dupie maj膮 staruszki, kt贸re padaj膮 ofiar膮 rabusi贸w. Ich obchodz膮 tylko te sprawy, kt贸re da si臋 rozwi膮za膰 raz - dwa i odfajkowa膰. Chyba wiesz, 偶e to miasto ma najwy偶szy wska藕nik os贸b zaginionych w ca艂ym cywilizowanym 艣wiecie, co?

Jensen, z nadziej膮, 偶e jego partner nie b臋dzie ko艅czy艂 ka偶dego zdania pytaniem: „co?”, u艣miechn膮艂 si臋 do niego szeroko.

- Tak, chocia偶 nie s膮dzi艂em, 偶e Santa Mondega zalicza si臋 do miejsc cywilizowanych.

- I tu akurat masz racj臋, przyjacielu.

Jensen usiad艂 na obrotowym krze艣le na k贸艂kach i przy swoim biurku. Je偶eli pierwsze wra偶enie o czymkolwiek 艣wiadczy, czu艂, 偶e wsp贸艂praca z Somersem powinna mu si臋 uk艂ada膰. Oczywi艣cie mowa tu tylko o pierwszym wra偶eniu.

- Hm… Podobno masz obsesj臋 na punkcie dorwania Bourbon Kida? Ale dlaczego z tego powodu wszyscy ci臋 nienawidz膮?

Emerytowany gliniarz u艣miechn膮艂 si臋.

- To nie z tego powodu mnie nienawidz膮. Nie mog膮 na mnie patrze膰 dlatego, 偶e ja sam tego chc臋. Staram si臋 ich wkurza膰 przy ka偶dej nadarzaj膮cej si臋 okazji. 呕aden z nich nigdy nie chcia艂 mi pom贸c przy 艣ledztwie, kt贸rego nie da艂oby si臋 zako艅czy膰 w ci膮gu tygodnia. W艂a艣nie dlatego sprawa Bourbon Kida pow臋drowa艂a do akt. Bo tylko ja jeden wci膮偶 si臋 ni膮 zajmowa艂em. Uda艂o im si臋 mnie pozby膰 po pretekstem, 偶e bud偶et nie pozwala nam prowadzi膰 艣ledztwa, je偶eli istnieje mo偶liwo艣膰, 偶e Bourbon Kid nie 偶yje. No i co, teraz pewnie 偶a艂uj膮, nie s膮dzisz? Ostrzega艂em burmistrza, 偶e Kid kiedy艣 wr贸ci, ale pos艂ucha艂 tamtych idiot贸w.

- Czyli 偶e winisz burmistrza?

- E tam. - Somers pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Burmistrz to z gruntu porz膮dny facet, ale ma kup臋 doradc贸w, kt贸rym zale偶y na tym, 偶eby historia Bourbon Kida posz艂a w zapomnienie. Nie pami臋taj膮 o tych wszystkich wdowach, kt贸re straci艂y m臋偶贸w przez tego skurwiela. On wcale nie znikn膮艂. Od pi臋ciu lat zabija ludzi dzie艅 w dzie艅, ale dopiero teraz pozwala odnajdywa膰 nowe zw艂oki. Szykuje nam kolejn膮 masakr臋. I tylko ty i ja, Jensen, mo偶emy temu zapobiec.

- Zdajesz sobie spraw臋, 偶e nie przyjecha艂em tu tylko w zwi膮zku ze spraw膮 Bourbon Kida? - zapyta艂 Miles, maj膮c nadziej臋, 偶e nie obrazi partnera, kt贸ry do pracy najwyra藕niej podchodzi艂 z prawdziw膮 pasj膮.

- Wiem, po co tu jeste艣 - odpar艂 Somers z szerokim u艣miechem. - Uwa偶asz, 偶e maj膮 tu miejsce jakie艣 zjawiska nadprzyrodzone i 偶e za tymi morderstwami stoi prawdopodobnie sekta satanist贸w. Nie chc臋 ci臋 ok艂amywa膰, moim zdaniem to jedna wielka bzdura, ale dop贸ki jeste艣 po mojej stronie i twoje 艣ledztwo pomo偶e mi udowodni膰, 偶e te zbrodnie pope艂nia Bourbon Kid, a nie Jar Jar Binks, to nie ma sprawy.

Mo偶liwe, 偶e Somers by艂 ciut cyniczny, a tak偶e nieco nadmiernie przywi膮zany do jednej, jedynej teorii, i偶 to Bourbon Kid stoi niemal za ka偶d膮 zbrodni膮, ale nie wygl膮da艂 na tak sko艅czonego cymba艂a, jak go przedstawiano Jensenowi. Stosuj膮c przemy艣lan膮 dyplomacj臋, mo偶na by tego cynicznego starego glin臋 przekabaci膰 i wykorzysta膰 do swoich cel贸w. Z pewno艣ci膮 nie brakowa艂o mu motywacji.

- Jar Jar, tak? Co z tob膮, masz fio艂a na punkcie kina?

- Interesuj臋 si臋 po amatorsku.

- Jako艣 nie mog臋 sobie ciebie wyobrazi膰 jako fana Gwiezdnych wojen.

Somers przeczesa艂 d艂ugimi palcami l艣ni膮ce siwe w艂osy i odetchn膮艂 g艂臋boko.

- Bo i nie jestem. Wol臋 rzeczy, kt贸re zmuszaj膮 mnie do my艣lenia, a nie tylko do patrzenia, no i doceniam dobre aktorstwo. Dzisiaj co drugiego z czo艂owych aktor贸w wybiera si臋 ze wzgl臋du na wygl膮d, a nie talent. Dlatego wi臋kszo艣膰 z nich znika z ekran贸w przed trzydziestk膮pi膮tk膮.

- Jasne… czyli 偶e jeste艣 fanem Pacina i De Nira?

Somers pokr臋ci艂 g艂ow膮 i westchn膮艂.

- Gdzie tam, to jednowymiarowe, przebrzmia艂e s艂awy odcinaj膮ce kupony od chwa艂y film贸w gangsterskich z lat siedemdziesi膮tych i osiemdziesi膮tych, w kt贸rych obsadzano ich etatowo.

- Nabijasz si臋 ze mnie, prawda?

- Nie, za to Jacka Nicholsona mog臋 ogl膮da膰 na okr膮g艂o. Ten facet potrafi zagra膰 dowoln膮 rol臋 w dowolnym filmie. Ale je艣li chcesz mi zaimponowa膰 znajomo艣ci膮 kina, Jensen, odpowiedz na takie pytanie… - Stary glina uni贸s艂 brew w stylu Jacka Nicholsona. - Re偶yserzy, bracia Scott… wolisz Ridleya czy Tony'ego?

- Nie ma por贸wnania. Tony'ego, bez dw贸ch zda艅 - odpar艂 Miles bez wahania. - Nie powiem, Ridley nie藕le si臋 sprawi艂 przy 艁owcy android贸w i Obcym, ale Wr贸g publiczny i Karmazynowy przyp艂yw to rzeczy nie do przecenienia. Dobre, inteligentne filmy.

- W kt贸rych bohaterem by艂 czarny, tak? - Somers chcia艂 mu zagra膰 na nerwach, lecz spud艂owa艂.

- To prawda, ale nie dlatego mi si臋 podobaj膮. Tony re偶yserowa艂 te偶 Prawdziwy romans, ca艂kiem udany film, w kt贸rym nie ma czarnego bohatera.

- W porz膮dku. - Emerytowany gliniarz westchn膮艂. - Ja mimo wszystko wol臋 Ridleya, a to dlatego, 偶e Tony ma na koncie tak膮 cha艂臋 jak horror Zagadka nie艣miertelno艣ci. W 偶yciu nie widzia艂em takiego gniota o wampirach.

- Zgoda, to nie to samo co Straceni ch艂opcy.

- 艢wi臋ta prawda - przytakn膮艂 Somers i maj膮c ju偶 do艣膰 tej dyskusji, zaproponowa艂: - S艂uchaj, znajd藕my co艣, co do czego si臋 zgodzimy, a wtedy mo偶esz powiedzie膰 ka偶demu, 偶e jeste艣my bratnimi duszami. Proste pytanie: Robert Redford czy Freddie Prinze Junior?

- Redford.

- Dzi臋kuj臋. To skoro ju偶 mamy ze sob膮 co艣 wsp贸lnego, uk艂ad stoi, partnerze?

- Uk艂ad? Jaki uk艂ad?

- Taki, 偶e ja bior臋 pod uwag臋 wszystkie te twoje nadprzyrodzone teorie i pomagam ci, jak dalece mog臋, a ty rewan偶ujesz mi si臋 tym samym. Przyjmujesz moj膮 teori臋 na temat Bourbon Kida i traktujemy si臋 na serio. B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e w tej komendzie policji nikt inny nie we藕mie nas powa偶nie.

- Uk艂ad stoi, detektywie.

- Dobrze. To co, chcesz zobaczy膰, jak Kid urz膮dzi艂 te ostatnie pi臋膰 ofiar?

Miles pokiwa艂 g艂ow膮.

- Dawaj.

Somers wyci膮gn膮艂 lew膮 szuflad臋 biurka, a z niej przezroczyst膮 plastikow膮 koszulk臋. Otworzy艂 j膮 i wysypa艂 na biurko plik fotografii. Jensen wsta艂 z krzes艂a, wzi膮艂 pierwsz膮 z brzegu b艂yszcz膮c膮 odbitk臋 i przyjrza艂 jej si臋 z uwag膮. To, co zobaczy艂, przerazi艂o go. Nie wierzy艂 w艂asnym oczom. Potem spojrza艂 na pozosta艂e zdj臋cia na biurku. Omiata艂 je wzrokiem przez kilka sekund, a potem popatrzy艂 na partnera, kt贸ry siedzia艂, kiwaj膮c g艂ow膮. Miles Jensen widzia艂 ju偶 w 偶yciu wiele naprawd臋 odra偶aj膮cych rzeczy, ale z czym艣 tak ohydnym jeszcze si臋 nie zetkn膮艂.

- Czy ja dobrze widz臋? - zapyta艂 cicho.

- Rozumiem ci臋 - odpar艂 Somers. - Jaki pojebany, chory skurwysyn m贸g艂by zrobi膰 co艣 takiego innemu cz艂owiekowi?

Rozdzia艂 dziewi膮ty

P贸藕nym rankiem m臋偶czyzna zwany Elvisem triumfalnie wkroczy艂 do baru Tapioca. Porusza艂 si臋 tak, jakby ta艅czy艂 na estradzie jive'a w rytm Suspicious Minds, i to nie tylko tego dnia, lecz zawsze. Zupe艂nie jakby nosi艂 niewidzialne s艂uchawki, z kt贸rych na okr膮g艂o lecia艂 ten sam kawa艂ek. Sanchez uwielbia艂 tego faceta; z podnieceniem oczekiwa艂 na to spotkanie, ale - rzecz jasna - nie zamierza艂 si臋 z tym zdradzi膰. Nie wysz艂oby mu na dobre, gdyby Elvis dowiedzia艂 si臋, 偶e go lubi. Elvis by艂 tak zajebisty, 偶e barman poczu艂by si臋 jak ostatni g艂upek, gdyby wysz艂o na jaw, 偶e go, tego no… wiecie… no 偶e tamten jest jego idolem.

Poza tym Elvis ubiera艂 si臋 zajebi艣cie. W ka偶dym razie wygl膮da艂 zajebi艣cie jak na kogo艣, kto zawsze nosi艂 si臋 jak Elvis Presley. Wielu ludzi uwa偶a, 偶e ci, kt贸rzy na艣laduj膮 Elvisa, s膮 艣mieszni, 偶e przynosz膮 sobie wstyd, ale o tym facecie nikt by tak nie pomy艣la艂. Przypomina艂 im, jak zajefajny by艂 Kr贸l w czasach, zanim przesta艂 by膰 spoko.

Tego akurat dnia Elvis wystroi艂 si臋 w liliowy garnitur. Mia艂 spodnie „dzwony” z czarnymi fr臋dzlami biegn膮cymi po bokach wzd艂u偶 ca艂ych nogawek oraz idealnie dopasowan膮 marynark臋 z czarnymi klapami, kt贸re pasowa艂y do czarnej koszuli z cienkiego materia艂u, zapi臋tej tylko do po艂owy, dzi臋ki czemu wida膰 by艂o opalon膮, w艂ochat膮 pier艣 i gruby z艂oty medalion z napisem TCB (Taking Care of Business - „Dbaj o swoje”), zwisaj膮cy z szyi na ci臋偶kim z艂otym 艂a艅cuchu. Niekt贸rzy uwa偶ali wprawdzie ten medalion za tandetny, ale zdaniem Sancheza by艂 odjazdowy. Elvis mia艂 te偶 d艂ugie czarne baki i bardzo g臋ste czarne w艂osy (niemal wymagaj膮ce podci臋cia). Ko艅cowym sznytem by艂 jego znak firmowy - okulary przeciws艂oneczne w grubej z艂otej oprawie, z kt贸rymi si臋 nie rozstawa艂. Nie zdj膮艂 ich nawet wtedy, kiedy ju偶 usiad艂 przy kontuarze, got贸w do omawiania interesu z Sanchezem.

Ani on, ani barman nie przejmowali si臋 tym, 偶e w lokalu panuje spory ruch. Skoro Elvis przez p贸艂 godziny chcia艂 bi膰 pian臋 z Sanchezem, 偶aden z klient贸w nie o艣mieli艂by si臋 z艂o偶y膰 zam贸wienia. W miasteczku ludzie szanowali Elvisa, bali si臋 go, a co najdziwniejsze, prawie wszyscy tak偶e go lubili.

- Co艣 mi si臋 obi艂o o uszy, 偶e masz jakie艣 g贸wniane wie艣ci - odezwa艂 si臋 Kr贸l, znacz膮co kiwaj膮c g艂ow膮.

Sanchez wzi膮艂 butelk臋 i, nieproszony, nala艂 mu szklank臋 whisky.

- G贸wniane wie艣ci szybko si臋 rozchodz膮 - odpar艂 i powoli pchn膮艂 szklank臋 po ladzie w kierunku Elvisa.

- Tylko 偶e za tym twoim g贸wnem ci膮gnie si臋 niez艂y smr贸d - zauwa偶y艂 Kr贸l przeci膮g艂ym, g艂臋bokim g艂osem.

Po raz pierwszy tego dnia Sanchez si臋 u艣miechn膮艂. Wprawdzie tylko p贸艂g臋bkiem, ale przebywanie w obecno艣ci wielkiego cz艂owieka wydoby艂o go z g艂臋bin smutku, w kt贸rym pogr膮偶y艂 si臋 od czasu znalezienia zw艂ok brata. Bo偶e, b艂ogos艂aw Kr贸la.

- Elvis, przyjacielu, powiedz, co konkretnie wiesz na ten temat?

- Szukasz kierowcy 偶贸艂tego cadillaca, zgadza si臋?

- Zgadza. Widzia艂e艣 go?

- Widzia艂em. Mam go dla ciebie zabi膰?

- No. Zabij go. - Ku rado艣ci Sancheza Elvis sam to zaproponowa艂. Barmana niepokoi艂a bowiem my艣l, 偶e b臋dzie musia艂 si臋 z tym do niego zwr贸ci膰. - Niech cierpi, a potem zabij go jeszcze raz. A je艣li to nic nie da, we藕 go na tortury, p贸ki nie zdechnie.

- Zabi膰 go wi臋cej ni偶 raz, h臋? Normalnie to by kosztowa艂o ekstra, ale lubi臋 ci臋, Sanchez, wi臋c dla ciebie zabij臋 go po raz drugi za darmo.

S艂owa te zabrzmia艂y w uszach barmana jak muzyka. Mia艂 wra偶enie, 偶e nagle w g艂owie rozbrzmia艂y mu d藕wi臋ki Suspicious Minds.

- A ile chcesz za t臋 robot臋? - zapyta艂.

- Tysi膮czek z g贸ry. A jak ju偶 b臋dzie trupem, chc臋, 偶eby艣 zabuli艂 za przemalowanie jego bryki. Zawsze mi si臋 marzy艂 r贸偶owy cadillac. To co艣 w sam raz dla rockandrollowa, no nie?

- Fakt - przyzna艂 Sanchez. Wzi膮艂 butelk臋 whisky i dola艂 Elvisowi do pe艂na. - P贸jd臋 po pierwsz膮 zaliczk臋. Popilnujesz mi baru przez chwil臋?

- Sie wie, szefie.

Elvis przez minut臋 siedzia艂 i gapi艂 si臋 w swoj膮 szklank臋, przegl膮daj膮c si臋 w niej. Sanchez znikn膮艂 na zapleczu, 偶eby przynie艣膰 pieni膮dze. Ale Kr贸lowi nie chodzi艂o tylko o fors臋 i bryk臋. Powiadano, 偶e kierowca 偶贸艂tego cadillaca jest w posiadaniu cennego niebieskiego kamienia. Takie cacko mog艂o by膰 warte maj膮tek. Elvis nie zna艂 si臋 na bi偶uterii, wiedzia艂 jednak, 偶e kobiety lubi膮 b艂yskotki. Taki prezencik by艂 najlepszym sposobem na zdobycie serca jakiej艣 damy, a Elvis uwielbia艂 panny.

Barman wr贸ci艂 z t艂ust膮 br膮zow膮 kopert膮, wypchan膮 fors膮. Elvis otworzy艂 j膮. Przerzuci艂 banknoty, nie po to, 偶eby je przeliczy膰, ale y sprawdzi膰, czy s膮 prawdziwe, chocia偶 ufa艂 Sanchezowi na tyle, na ile w og贸le zdolny by艂 komukolwiek zaufa膰. Zadowolony, 偶e wszystko jest w porz膮dku, z艂o偶y艂 kopert臋 wp贸艂 i schowa艂 j膮 do wewn臋trznej kieszeni marynarki. Nast臋pnie chwyci艂 szklank臋, wychyli艂 j膮 jednym szybkim haustem, okr臋ci艂 si臋 b艂yskawicznie na sto艂ku, wsta艂 i ruszy艂 do drzwi.

- Hej, Elvis, zaczekaj! - zawo艂a艂 Sanchez.

Kr贸l zatrzyma艂 si臋, ale si臋 nie obejrza艂.

- No, ch艂opie, co jest?

- Nazwisko.

- Nazwisko?

- Tak, jak si臋 nazywa ten facet, kt贸rego dla mnie zabijesz? Czy to kto艣, kogo znam?

- Mo偶liwe. Jest nietutejszy. To 艂owca nagr贸d.

- Ale jak si臋 nazywa? I dlaczego zabi艂 mojego brata i jego 偶on臋?

Pocz膮tkowo Sanchez nie zamierza艂 zadawa膰 Elvisowi takich pyta艅, skoro jednak cyngiel przyj膮艂 robot臋 i rusza艂 wype艂ni膰 jego zlecenie, barman gwa艂townie zapragn膮艂 dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o tajemniczym kierowcy 偶贸艂tego cadillaca.

Elvis odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Sancheza ponad szk艂ami okular贸w przeciws艂onecznych.

- Na pewno chcesz wiedzie膰? Mo偶e lepiej powiem ci dopiero po wykonaniu roboty? Wiesz, 偶eby艣 si臋 czasem nie rozmy艣li艂.

- E tam, gadaj… Kim jest ten skurwiel?

- Wredny facet, wo艂aj膮 na niego Jefe. Ale spoko, jutro o tej porze b臋dzie mia艂 ksywk臋 Jefe Sztywniak.

Zanim barman zd膮偶y艂 go przestrzec, 偶e Jefe to naprawd臋 gro藕ny go艣膰, Elvis wyszed艂. No i dobrze. Da sobie rad臋 z Jefe. Skurwysyna czeka paskudna i gwa艂towna 艣mier膰 z r臋ki Kr贸la.

Rozdzia艂 dziesi膮ty

Detektywi Miles Jensen i Archibald Somers od razu poznali, czyim dzie艂em by艂o to, co mieli przed sob膮. Jensen spojrza艂 na partnera, kt贸ry niew膮tpliwie my艣la艂 o tym samym. Kolejne zw艂oki dw贸ch os贸b, zamordowanych w spos贸b r贸wnie bezlitosny, jak pi臋膰 ofiar na zdj臋ciach, kt贸re Somers pokaza艂 Jensenowi wcze艣niej. Tymi nieszcz臋艣nikami byli Thomas i Audrey Garcia. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e uda si臋 to potwierdzi膰 p贸藕niej dzi臋ki kartotekom dentystycznym, na razie jednak przyj臋li to jako wielce prawdopodobne za艂o偶enie.

Przyjechali na wielk膮 farm臋 na skraju miasteczka d艂ugo po policjantach, wezwanych telefonicznie na miejsce zbrodni przez krewnego ofiar. D艂ugi i kr臋ty bity trakt prowadzi艂 do werandy od frontu. Przechodzona stara limuzyna marki BMW Jensena z najwy偶szym trudem pokona艂a wertepy i wyboje w jednym kawa艂ku. Stary dom sta艂 tam od lat, m臋偶nie znosz膮c nap贸r wszelkich 偶ywio艂贸w. 呕eby to stwierdzi膰, nie trzeba by艂o wielkiego detektywa.

Ju偶 kilka sekund po wej艣ciu do kuchni od frontu Jensen pozazdro艣ci艂 Somersowi, kt贸ry przezornie wzi膮艂 ze sob膮 chusteczk臋, a teraz zatyka艂 ni膮 usta i nos. Wydobywaj膮cy si臋 ze zw艂ok od贸r zbija艂 z n贸g, a Miles by艂 jedyn膮 obecn膮 tam osob膮, kt贸ra nie mia艂a niczego, 偶eby zabezpieczy膰 si臋 przed osaczaj膮cym ich zapachem. W kuchni zastali pi臋ciu policjant贸w. Dwaj z nich ta艣m膮 miernicz膮 sprawdzali odleg艂o艣ci od zw艂ok do innych miejsc w kuchni. Inny pracowicie pstryka艂 zdj臋cia polaroidem. Co chwila aparat z terkotem wypluwa艂 fotografie podobne do tych, na kt贸rych Somers uwiecznione mia艂 poprzednie pi臋膰 ofiar. Jeszcze inny funkcjonariusz usi艂owa艂 zdejmowa膰 odciski palc贸w - zadanie nie do pozazdroszczenia, bo niemal ka偶dy centymetr kwadratowy kuchni spryskany by艂 krwi膮. Pi膮tym i ostatnim gliniarzem by艂 porucznik Paolo Scraggs - najwyra藕niej najstarszy rang膮, bo nie robi艂 nic poza tym, 偶e zagl膮da艂 przez rami臋 kolegom, sprawdzaj膮c, czy nale偶ycie wykonuj膮 prac臋.

Scraggs mia艂 na sobie elegancki granatowy garnitur. I cho膰 nie by艂 to przecie偶 str贸j s艂u偶bowy, nosi艂 go niczym mundur. Pod marynark膮 mia艂 starannie odprasowan膮, nieskazitelnie bia艂膮 koszul臋 i ciemnogranatowy krawat bez wzork贸w. To, 偶e jak wida膰, bardzo dba艂 o sw贸j wizerunek, mia艂o sens, bo przywi膮zywanie wagi do szczeg贸艂贸w by艂o niezb臋dnym warunkiem, by znale藕膰 si臋 w jego zespole. W „jego” ekipie technicznej. Nie uchodzi艂a ona wprawdzie za dum臋 wydzia艂u policji w Santa Mondega, ale Scraggs wychodzi艂 ze sk贸ry, 偶eby zmieni膰 ten stan rzeczy.

Ubieg艂y tydzie艅 wystawi艂 Scraggsa i jego ekip臋 na powa偶n膮 pr贸b臋 z powodu makabrycznych morderstw, do jakich dosz艂o ostatnio, a dzie艅 dzisiejszy nie r贸偶ni艂 si臋 od poprzednich. W kuchni pasowa艂 nieopisany bajzel. Opr贸cz krwi, kt贸ra wygl膮da艂a, jakby polewano j膮 z w臋偶a ogrodowego, na pod艂odze i blatach wala艂y si臋 garnki, patelnie i porozbijane talerze. Albo Thomas i Audrey Garcia stoczyli niesamowit膮 walk臋, albo ich zab贸jca zdemolowa艂 pomieszczenie, szukaj膮c czego艣 cennego.

Lekarz s膮dowy zd膮偶y艂 ju偶 odjecha膰, ale za艂oga karetki nadal by艂a na miejscu - czeka艂a przed werand膮, a偶 kto艣 pozwoli im zapakowa膰 i wywie藕膰 zw艂oki. Somers da艂 im znak i wzi臋li si臋 do roboty.

- Kto pierwszy przyby艂 na miejsce? - spyta艂 g艂o艣no emerytowany gliniarz, kiedy ratownicy medyczni przebiegali obok niego.

- Ja - odpar艂 Scraggs i podszed艂 do niego z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮. - Porucznik Scraggs. Ja tu dowodz臋.

- Ju偶 nie - waln膮艂 Somers prosto z mostu. - Detektyw Jensen i ja przejmujemy spraw臋.

Scraggs, co zrozumia艂e, w艣ciek艂 si臋 i opu艣ci艂 r臋k臋, widz膮c, 偶e nie ma co liczy膰 na u艣cisk d艂oni detektywa. Wiedzia艂, kim jest Somers, wi臋c powinien si臋 zastanowi膰, zanim mu poda r臋k臋. Na usta cisn臋艂o mu si臋 s艂owo: „Palant!”, ale powiedzia艂 tylko:

- Nie ma sprawy, Somers. Jak pan sobie 偶yczy.

- Macie ju偶 jakie艣 tropy?

- Tak jest. Kt贸ry艣 z moich ludzi zebra艂 zeznania od brata jednej z ofiar.

- Od brata, h臋? Znamy go?

- Mo偶liwe, 偶e pan go zna. To Sanchez Garcia, kierownik baru Tapioca. Ten truposz, Thomas Garcia, by艂 jego bratem.

Somers wyci膮gn膮艂 z kieszeni p艂aszcza ma艂y notes, otworzy艂 go i z p臋telki na ko艅cu wyj膮艂 o艂贸wek.

- Czy Sanchez ma jaki艣 pomys艂, kto m贸g艂 to zrobi膰? - zapyta艂.

Jensen niemal pozwoli艂 sobie na u艣miech. Przez kr贸tk膮 chwil臋 Somers wygl膮da艂 i m贸wi艂 niemal jak porucznik Columbo. Pohamowa艂 jednak weso艂o艣膰. Zdecydowanie nie by艂 to w艂a艣ciwy czas i miejsce na pod艣miechiwanie si臋, zw艂aszcza 偶e Scraggs jawnie mu si臋 przygl膮da艂.

- Powiedzia艂, 偶e nie ma poj臋cia, kto m贸g艂by chcie膰 ich zabi膰 - odpar艂 porucznik i ci膮gn膮艂: - Ale powiem wam jedno: jego zdaniem kosmici nie maj膮 z tym nic wsp贸lnego.

Skierowa艂 ten przytyk pod adresem Jensena, kt贸ry nie po raz pierwszy s艂ysza艂 co艣 takiego. Miasto nowe, a g贸wniane dowcipy wci膮偶 takie same. Jak偶e przewidywalne. I m臋cz膮ce.

- Hej! - warkn膮艂 Somers. - Odpowiadaj tylko, kurwa, na pytania. A szczeniackie uwagi zatrzymaj dla siebie. Mamy tu dw贸ch sztywnych. Najprawdopodobniej to niewinni ludzie. Tw贸j sarkazm nie pomo偶e nam z艂apa膰 zab贸jcy.

- Przepraszam pana.

- Bo i masz za co. - Wida膰 by艂o, 偶e Somers wzbudza respekt, i Jensen nadal nie rozumia艂 powod贸w, dla kt贸rych inni gliniarze tak go nienawidzili. Patrzy艂 na starszego detektywa, kt贸ry m贸wi艂 dalej: - Dobra, a kto znalaz艂 zw艂oki? Ten Sanchez?

- Tak jest, prosz臋 pana - odpar艂 Scraggs. - Twierdzi, 偶e przyjecha艂 tu oko艂o 贸smej rano. Natychmiast zadzwoni艂 na 911.

- O 贸smej, powiadasz? A gdzie jest teraz?

- Musia艂 wraca膰 do pracy, przygotowa膰 bar przed otwarciem.

Jensen doszed艂 do wniosku, 偶e najwy偶szy czas zaznaczy膰 swoj膮 obecno艣膰. Zrobienie dobrego wra偶enia na samym pocz膮tku pierwszego 艣ledztwa na nowym terenie zawsze by艂o bardzo wa偶ne. Wtr膮ci艂 wi臋c swoje trzy grosze:

- S膮dz膮c ze stanu zw艂ok, ci ludzie zgin臋li stosunkowo niedawno. Czy Sanchez nie zauwa偶y艂 tu nikogo po przyje藕dzie? Na moje oko, tych dwoje zabito dzi艣 rano.

- Twierdzi, 偶e nic nie widzia艂.

Rzuca艂o si臋 w oczy, 偶e zwracaj膮c si臋 do Jensena, Scraggs nie doda艂 na ko艅cu: „prosz臋 pana”. Czarny detektyw nie przej膮艂 si臋 tym. I tak w ko艅cu zdob臋dzie szacunek porucznika i innych gliniarzy. Jak zawsze do tej pory. Nie zwracaj膮c uwagi na opryskliwy ton Scraggsa, ci膮gn膮艂:

Ten dom stoi wyra藕nie na uboczu. Dojecha膰 i wyjecha膰 mo偶na tylko jedn膮 drog膮. Pytali艣cie Sancheza, czy jad膮c tutaj, mija艂 kogo艣 zmierzaj膮cego w przeciwnym kierunku?

- Oczywi艣cie, 偶e tak. I jak ci w艂a艣nie m贸wi艂em, twierdzi, 偶e nic nie widzia艂.

- W porz膮dku.

Mo偶e i by艂o to g艂upie pytanie, ale Jensen nie wiedzia艂, jak bardzo starannie policja w Santa Mondega prowadzi przes艂uchania, a z pewno艣ci膮 niczego nie zamierza艂 przyjmowa膰 na wiar臋. Zerkn膮艂 na partnera, kt贸ry zapyta艂:

- Chcesz sam przes艂ucha膰 Sancheza?

Zapewne widzia艂, 偶e nowo przyby艂y detektyw a偶 si臋 pali, 偶eby zweryfikowa膰 zeznanie Sancheza. Jensen poczu艂, 偶e chyba powoli zaczyna zdobywa膰 nieco szacunku ze strony starszego partnera. Kierowa艂 si臋 zawodow膮 uczciwo艣ci膮 i by艂 dumny ze swojej pracy, co Somers najwyra藕niej zacz膮艂 docenia膰.

- Chcesz jecha膰 ze mn膮? - zapyta艂 Jensen.

- E - e, jed藕 sam. Zostan臋 tu z nimi i zobacz臋, co da si臋 znale藕膰… wiesz, dopilnuj臋, 偶eby niczego nie przegapili. - By艂o oczywiste, 偶e ta uwaga nie spodoba艂a si臋 technikom, kt贸rzy pos艂ali Somersowi kilka k膮艣liwych spojrze艅. Rzecz jasna, wcale si臋 tym nie przej膮艂. Dra偶nienie ich sprawia艂o mu niek艂aman膮 przyjemno艣膰. - Aha, Jensen… pewnie sam by艣 do tego doszed艂, ale i tak ci powiem: podczas przes艂uchania Sanchez przez ca艂y czas b臋dzie 艂ga艂 jak naj臋ty. On nie z tych, co to wsp贸艂pracuj膮 z policj膮. Je偶eli jest taki, jak mi si臋 wydaje, to zd膮偶y艂 ju偶 wynaj膮膰 p艂atnego cyngla, 偶eby za艂atwi艂 tego zab贸jc臋 czy zab贸jc贸w, tak 偶e nie wierz we wszystko, co ci powie. W tym, co us艂yszysz, prawdy b臋dzie g贸ra 50%.

Jensen zostawi艂 partnera, 偶eby dalej wy偶ywa艂 si臋 na ekipie technik贸w, i wyszed艂 na dw贸r. C贸偶 za ulga, wyj艣膰 z tego smrodu w kuchni na 艣wie偶e powietrze! Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 sta艂, oddychaj膮c pe艂n膮 piersi膮. Karetka podjecha艂a ty艂em pod werand臋 i dwaj ratownicy medyczni pakowali do niej nosze. Wi臋ksza torba na zw艂oki le偶a艂a ju偶 w karetce, z boku, a teraz wnosili prawdopodobnie cia艂o Audrey. Jeden facet, pochylony, w艂azi艂 do karetki ty艂em, a drugi usi艂owa艂 od spodu utrzyma膰 nosze ze swojej strony. Blokowa艂 drog臋 Jensenowi, tak wi臋c detektyw odczeka艂, a偶 zapakuj膮 nosze, i dopiero wtedy poklepa艂 faceta po ramieniu.

- Mam si臋 spotka膰 w barze Tapioca z niejakim Sanchezem Garci膮. Wiesz, gdzie to jest? - zapyta艂.

- Jasne. Przeje偶d偶amy tamt臋dy w drodze do kostnicy - odpar艂 medyk przez zaci艣ni臋te z臋by, dopychaj膮c nosze na miejsce. - Jed藕 pan za nami, je艣li pasuje.

- Dzi臋ki, tak w艂a艣nie zrobi臋. - Wyci膮gn膮艂 z kieszeni banknot dwudziestodolarowy i podsun膮艂 go sanitariuszowi pod nos. - Jeszcze jedno. Gdyby Sanchez chcia艂 wymierzy膰 sprawiedliwo艣膰 we w艂asnym zakresie, komu zleci艂by mokr膮 robot臋?

M臋偶czyzna przez moment patrzy艂 na banknot, zastanawiaj膮c si臋, czy go przyj膮膰, czy nie. Nie namy艣la艂 si臋 d艂ugo. Wyrwa艂 pieni膮dze z r臋ki Jensena i schowa艂 do g贸rnej kieszeni.

- W takiej sprawie Sanchez zaufa艂by tylko Kr贸lowi - powiedzia艂.

- Kr贸lowi?

- Ano. Elvis 偶yje, ch艂opie. Nie wiedzia艂e艣?

- Jak wida膰, nie.

Rozdzia艂 jedenasty

Marcusa Gnid臋 wci膮偶 m臋czy艂 kac. Ale niespecjalnie si臋 tym przejmowa艂. Zwalcza艂 klina klinem, dzi臋ki czemu najgorsze mia艂 ju偶 za sob膮. Ubieg艂ej nocy spad艂 jak kot na cztery 艂apy. Obrobienie Jefe okaza艂o si臋 o wiele 艂atwiejsze, ni偶 przypuszcza艂. Kiedy go okrada艂, 艂owca nagr贸d spa艂 smacznie jak niemowl臋. Rzecz jasna, spraw臋 u艂atwi艂 fakt, 偶e Marcus wrzuci艂 do jego szklanki pigu艂k臋 gwa艂tu. W normalnych okoliczno艣ciach nie marnowa艂by bezcennego rohypnolu na kogo艣, w stosunku do kogo nie mia艂 seksualnych zamiar贸w, no ale Jefe nosi艂 na szyi ten pi臋kny niebieski kamie艅. Ukrywa艂 go ca艂kiem nie藕le, jednak im bardziej by艂 wstawiony, tym cz臋艣ciej wida膰 by艂o, 偶e co艣 tam chowa; w ka偶dym razie widzieli to ludzie pokroju Marcusa, kt贸ry mia艂 oko do takich rzeczy. Przy okazji okaza艂o si臋, 偶e w kieszeniach Jefe Marcus znalaz艂 kilka tysi臋cy dolar贸w, tak 偶e spokojnie m贸g艂 pi膰 na jego koszt przez dobre kilka miesi臋cy.

Wynaj膮艂 sobie ca艂kiem mi艂y pokoik w hotelu Santa Mondega International. Ze wzgl臋du na cen臋 nie zamierza艂 zatrzyma膰 si臋 tam na d艂u偶ej, ale chcia艂 zakosztowa膰 kilku dni p艂awienia si臋 w luksusie. Uzna艂, 偶e skoro dopisa艂 mu fart, to co艣 mu si臋 od 偶ycia nale偶y. A co, kurde, dlaczego mia艂by sobie nie dogadza膰? Zas艂u偶y艂 na to.

Dochodzi艂a druga po po艂udniu, a on wci膮偶 jeszcze nawet nie rozsun膮艂 zas艂on. Rozpar艂 si臋 leniwie na olbrzymim podw贸jnym 艂o偶u w pokoju hotelowym; nadal mia艂 na sobie czarne sk贸rzane spodnie, kt贸re nosi艂 poprzedniego wieczoru, i siatkowy podkoszulek, niegdy艣 zapewne bia艂y. Ekran telewizora umieszczono wielce dogodnie na 艣cianie na wprost 艂贸偶ka, a butelka whisky sta艂a pod r臋k膮 na nocnym stoliku, na wypadek gdyby mia艂 ochot臋 waln膮膰 sobie luf臋. To si臋 nazywa 艣wiatowe 偶ycie, ot co! W艂a艣nie tak Marcus wyobra偶a艂 sobie niebo, a w ka偶dym razie tak wyobra偶a艂 sobie swoje 偶ycie, gdyby zosta艂 kr贸lem.

Ogl膮da艂 w艂a艣nie drugi z nadawanych kolejno odcink贸w serialu BJ i Bear na jakim艣 nieznanym kanale satelitarnym, kiedy kto艣 cicho zapuka艂 do pokoju.

- Obs艂uga hotelowa - dobieg艂 zza drzwi nieco st艂umiony g艂os kobiety.

- Niczego nie zamawia艂em.

Przez chwil臋 panowa艂a cisza.

- Eee, no… bo ja jestem pokoj贸wk膮. Chcia艂am po艣cieli膰 panu 艂贸偶ko i posprz膮ta膰.

Marcus si臋gn膮艂 pod poduszk臋 u wezg艂owia 艂贸偶ka i wyci膮gn膮艂 rewolwer. Zawsze trzyma艂 bro艅 pod poduszk膮, a w ka偶dym razie pod tym, na czym sk艂ada艂 g艂ow臋 na noc; ot tak, na wszelki wypadek. Poprzedniego wieczoru za艣 by艂 w szczeg贸lnie paranoidalnym nastroju. Przedsi臋wzi膮艂 nadzwyczajne 艣rodki ostro偶no艣ci, w obawie, 偶e Jefe go odnajdzie, 偶eby si臋 zem艣ci膰 za kradzie偶 portfela oraz, co wa偶niejsze, niebieskiego kamienia.

Wsta艂 z 艂贸偶ka i chwiejnie podszed艂 do drzwi, po raz pierwszy zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, ile wypi艂 ubieg艂ej nocy. Dopiero teraz o艣wieci艂o go, 偶e zionie gorza艂膮, a jego ubranie nadaje si臋 do pralni, na razie jednak obchodzi艂o go tylko to, kto te偶 stoi za drzwiami i podaje si臋 za pokoj贸wk臋. W Santa Mondega je艣li ukrad艂o si臋 komu艣 fur臋 szmalu i cenny kamie艅, trzeba by艂o pilnowa膰 w艂asnego ty艂ka przez 艂adne kilka tygodni, albo i d艂u偶ej.

Z rewolwerem wycelowanym w drzwi spojrza艂 przez wizjer. Zobaczy艂 stoj膮c膮 w korytarzu m艂od膮 kobiet臋 o bladej cerze, niewiele po dwudziestce, w typowym czarnym stroju pokoj贸wki i bia艂ym fartuszku. Wygl膮da艂a tak niegro藕nie, 偶e wsadzi艂 rewolwer za pasek sk贸rzanych spodni na plecach i otworzy艂 drzwi; na wszelki wypadek nie zdj膮艂 jednak 艂a艅cucha.

- Dzie艅 dobry, panie… Jefe, prawda? - odezwa艂a si臋 pokoj贸wka, odczytuj膮c jego imi臋 z karteczki, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ku. Marcus przypomnia艂 sobie, 偶e melduj膮c si臋 w nocy w hotelu, zap艂aci艂 pieni臋dzmi ze skradzionego portfela. Widocznie jako dow贸d to偶samo艣ci pokaza艂 recepcjoni艣cie prawo jazdy Jefe.

- Tak, jestem Jefe. Chcesz wej艣膰 i posprz膮ta膰, dobrze m贸wi臋?

- Je艣li mo偶na, panie Jefe… oczywi艣cie je艣li to panu nie przeszkadza.

Marcus zdj膮艂 艂a艅cuch i otworzy艂 drzwi.

- Wchod藕, s艂odziutka. Jak ci na imi臋?

- Kacy.

Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋 do niego; ten uroczy u艣miech stopi艂by serce ka偶dego m臋偶czyzny. A serce Marcusa 艂atwo by艂o stopi膰. To dziewcz臋, ta pokoj贸wka, kt贸ra przed nim sta艂a, by艂a prze艣liczna. I wcale nie wydawa艂o mu si臋 tak, bo wci膮偶 by艂 pijany. Od lat nie spotka艂 r贸wnie pi臋knego stworzenia. Ta mina niewini膮tka, te wspania艂e w艂osy… Gnida by艂 wielkim amatorem kobiecych w艂os贸w. Pi臋kne w艂osy sta艂y niemal na szczycie listy zalet, jakie powinna posiada膰 jego ewentualna partnerka. W艂osy tej dziewczyny, jedwabiste i si臋gaj膮ce do ramion, by艂y ciemne. Bardzo ciemne. W Santa Mondega prawie wszyscy faceci szaleli za blondynkami, bo bardzo rzadko trafia艂y si臋 w tych stronach, ale nie Marcus. On zawsze wola艂 brunetki.

- Uwin臋 si臋 w dziesi臋膰 minut, panie… Jefe. Nawet pan nie zauwa偶y, kiedy sko艅cz臋 - obieca艂a z zuchwa艂ym u艣miechem i chyba nawet pu艣ci艂a do niego oko.

- Nie ma po艣piechu, Kacy, nikt ci臋 st膮d nie wyrzuca. A mo偶e by艣 tak ze mn膮 troch臋 posiedzia艂a, 艂ykn臋liby艣my po jednym?

Pokoj贸wka zachichota艂a. Piskliwie - nieomylny znak, 偶e Marcus wpad艂 jej w oko. Zna艂 si臋 na tym. Z艂odziejska intuicja.

- No, ja to bym nawet i chcia艂a, ale nam nie wolno zadawa膰 si臋 z klientami na terenie hotelu.

- To wyskoczymy gdzie艣, male艅ka - zaproponowa艂 Marcus, spro艣nie puszczaj膮c do niej oko.

Kacy sp艂on臋艂a rumie艅cem, ale propozycja wyra藕nie jej si臋 spodoba艂a, bo szybko przesun臋艂a po wargach palcem wskazuj膮cym lewej d艂oni i obliza艂a go, jakby droczy艂a si臋 z Marcusem.

- Pan powa偶nie… 偶e niby tak na randk臋?

- Jasne. Czemu nie?

Przez chwil臋 rozwa偶a艂a propozycj臋. Sprawia艂a wra偶enie, 偶e pomys艂 wydaje jej si臋 kusz膮cy, i chyba rzeczywi艣cie tak by艂o.

- Zgoda. Uwin臋 si臋 w 15 minut. To mo偶e we藕mie pan prysznic, a ja tymczasem posprz膮tam i spotkamy si臋 na dole w holu za p贸艂 godziny?

Dopiero teraz Marcus u艣wiadomi艂 sobie, 偶e 艣mierdzi. Stanowczo powinien wskoczy膰 pod prysznic, w艂a艣nie teraz.

- Jasne jak s艂o艅ce… Kacy - powiedzia艂, 艂ypi膮c na ni膮 lubie偶nie.

Czym pr臋dzej ruszy艂 do 艂azienki, 艣ci膮gaj膮c po drodze siatkowy podkoszulek. Kacy zn贸w zachichota艂a, a nast臋pnie podesz艂a do 艂贸偶ka, 偶eby zmieni膰 po艣ciel.

- Zostawi膰 w艂膮czony telewizor, kiedy b臋dzie pan si臋 k膮pa艂, panie Jefe?

- Jak sobie chcesz, male艅ka. R贸b, jak sobie chcesz! - zawo艂a艂, puszczaj膮c wod臋 pod prysznicem i rozbieraj膮c si臋. Zapowiada si臋 klawy dzie艅, pomy艣la艂. Mo偶e to ten niebieski kamie艅 przynosi mu szcz臋艣cie? Albo ta kupa szmalu, kt贸r膮 zw臋dzi艂? Ostatecznie nic tak nie przydaje atrakcyjno艣ci u p艂ci przeciwnej jak zdobycie maj膮tku.

艢ci膮gn膮艂 czarne sk贸rzane spodnie - rewolwer spad艂 na dywanik w 艂azience, wi臋c odtr膮ci艂 go nog膮 na bok - i ju偶 mia艂 wej艣膰 pod prysznic, gdy nagle przypomnia艂 sobie, 偶e zostawi艂 sw贸j portfel (bo przecie偶 teraz by艂 to ju偶 jego portfel) na stoliku nocnym przy 艂贸偶ku. W jego g艂owie rozdzwoni艂y si臋 dzwonki alarmowe. Czy powinien zaufa膰 tej dziewczynie, pokoj贸wce, kt贸r膮 dopiero co pozna艂? Po chwili uzyska艂 odpowied藕 - stanowcze „tak” - kiedy drzwi 艂azienki otworzy艂y si臋 i panna stan臋艂a przed nim, z portfelem w r臋ku.

- Wie pan, lepiej nie zostawia膰 portfela ta na wierzchu. Kto艣 m贸g艂by go ukra艣膰, a nie mo偶emy sobie na to pozwoli膰, bo to pan stawia mi lunch, prawda? - powiedzia艂a, mierz膮c go wzrokiem od st贸p do g艂贸w.

Marcus sta艂 nagi i doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Nale偶a艂 jednak do tych m臋偶czyzn, kt贸rzy lubi膮 obna偶a膰 si臋 przed kobietami, zw艂aszcza przed tymi, kt贸re si臋 tego nie spodziewaj膮. Mina Kacy podpowiada艂a mu, 偶e dziewczyna jest zaskoczona tym widokiem, ale i wyra藕nie zadowolona. Znowu pu艣ci艂 do niej oko, tym razem powoli, seksownie.

- Po艂贸偶 to gdzie艣 z boku, malutka. Zanim si臋 obejrzysz, b臋d臋 z powrotem.

Kacy u艣miechn臋艂a si臋 do niego, po艂o偶y艂a portfel ko艂o umywalki i wr贸ci艂a do sypialni.

- No nie! - krzykn臋艂a, podniecona. - Czy to BJ i Bear? Uwielbiam ten serial!

To b臋dzie wspania艂y dzie艅! Naprawd臋 wspania艂y dzie艅 dla Marcusa Gnidy! Uzna艂, 偶e nareszcie trafi艂a mu si臋 szcz臋艣liwa passa, kt贸ra oby nigdy si臋 nie sko艅czy艂a. Rzecz jasna, po takiej nocy jak ta ostatnia, kto艣 bardziej inteligentny zachowa艂by daleko posuni臋t膮 ostro偶no艣膰 i nie ufa艂 nowo poznanym ludziom. Bogiem a prawd膮, kto艣 bardziej inteligentny ju偶 dawno wyjecha艂by z miasteczka.

I to z mocnym postanowieniem, 偶e nigdy tu nie wr贸ci.

Rozdzia艂 dwunasty

Kiedy Jensen dotar艂 do budynku komendy g艂贸wnej, Somers siedzia艂 ju偶 za biurkiem i przygl膮da艂 si臋 utrwalonym na fotografiach dowodom zebranym na miejscu ostatnich morderstw. Podni贸s艂 wzrok i zapyta艂:

- Wycisn膮艂e艣 z Sancheza co艣 po偶ytecznego?

Jensen zdj膮艂 br膮zow膮 sk贸rzan膮 kurtk臋 i rzuci艂 j膮 nad biurkiem w k膮cie; kurtka prze艣lizn臋艂a si臋 nad oparciem krzes艂a i zsun臋艂a na pod艂og臋.

- Nic a nic. Nie jest zbyt rozmowny w kontaktach z policj膮 Santa Mondega, co?

- Ehe. Ostrzega艂em, 偶e to ci臋偶ki orzech do zgryzienia.

- A tobie jak posz艂o? - spyta艂 Jensen, zerkaj膮c na odbitki z polaroida na biurku Somersa. - Technicy zebrali co艣 ciekawego?

- Nie. Na razie nic. Najwcze艣niej za jaki艣 tydzie艅 zorientuj膮 si臋, 偶e po艂owa odcisk贸w palc贸w, kt贸re sprawdzaj膮, to ich w艂asne 艣lady.

Jensen przez grzeczno艣膰 roze艣mia艂 si臋, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i wzi膮艂 jedno ze zdj臋膰, kt贸re Somers ju偶 obejrza艂 i odsun膮艂 na skraj biurka jako nieistotne. Odra偶aj膮ce zbli偶enie zw艂ok jednej z ofiar ukazywa艂o papk臋 z czerwonego cia艂a i krwi, najwyra藕niej uformowan膮 tak, 偶eby przypomina艂a zakrwawion膮 posta膰 ludzk膮. Obraz na fotografii przedstawia艂 si臋 jeszcze gorzej ni偶 widok, jaki zasta艂 w rzeczywisto艣ci, po przybyciu na farm臋. Zrobi艂o mu si臋 niedobrze.

- Kt贸re to z nich? - zapyta艂 s艂abym g艂osem.

Somers podni贸s艂 wzrok.

- Chyba ona. Ale trudno powiedzie膰, co?

Jensen zmarszczy艂 czo艂o. Dawno ju偶 odkry艂, 偶e marszczenie czo艂a jest znakomit膮 metod膮 zapewniaj膮c膮 mu koncentracj臋 na tym, co ma do zrobienia. Nie wiedzia艂, dlaczego tak jest, a jednak my艣lenie najlepiej wychodzi艂o mu wtedy, gdy marszczy艂 czo艂o. W tym momencie my艣la艂, 偶e mi臋dzy tymi wszystkimi trupami musi zachodzi膰 jaki艣 oczywisty zwi膮zek. Ka偶de morderstwo wygl膮da艂o dok艂adnie tak samo, to jasne, ale co 艂膮czy艂o ofiary? Co mia艂y ze sob膮 wsp贸lnego? Teraz by艂o w sumie siedem zab贸jstw. Czy jest jaki艣 wsp贸lny mianownik mi臋dzy tymi dwiema ofiarami i pi臋cioma z fotografii, kt贸re Somers pokaza艂 mu wcze艣niej?

- Stwierdzenie, 偶e tych dwoje zabi艂a ta sama osoba czy osoby, co poprzednie pi臋膰 ofiar, to chyba czysta formalno艣膰, mam racj臋? - zapyta艂.

- Co ty powiesz?

Jensen spojrza艂 na partnera ostro, podejrzewaj膮c, 偶e si臋 z niego nabija, zda艂 sobie jednak spraw臋, 偶e tamten ma po prostu taki spos贸b bycia.

Podszed艂 do swojego biurka i usiad艂, zostawiaj膮c kurtk臋 na pod艂odze. Odchyli艂 si臋 na krze艣le i podni贸s艂 zdj臋cie do oczu, 偶eby mu si臋 lepiej przyjrze膰. Na pewno co艣 na nim jest. Co艣 takiego, dzi臋ki czemu wpadnie na jaki艣 pomys艂. Ale co? Cokolwiek to by艂o, cokolwiek 艂膮czy艂o te zab贸jstwa, nie dawa艂o si臋 zauwa偶y膰 na tych fotografiach. Somers ma chyba na ten temat jak膮艣 teori臋?

- Znalaz艂e艣 co艣, co 艂膮czy艂oby ze sob膮 te ofiary? - zapyta艂 partnera.

Ten, nie odrywaj膮c wzroku od zdj臋膰, pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nic - odpar艂. - Ofiary wydaj膮 si臋 najzupe艂niej przypadkowe. Jedyn膮 ich wsp贸ln膮 cech膮 jest to, 偶e wszystkie maj膮 wyd艂ubane oczy i wyrwane j臋zyki.

- Czyli 偶e jest to pewnie wizyt贸wka mordercy. Seryjni zab贸jcy cz臋sto tak robi膮, 偶eby policjanci i lekarze wiedzieli, czyja to robota. - Miles wsta艂 i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po ciasnej przestrzeni mi臋dzy biurkami.

Somers znowu pokr臋ci艂 g艂ow膮. Argumenty partnera raczej go nie przekona艂y.

- Nie wydaje mi si臋, 偶eby to mia艂o jakie艣 znaczenie. To oczywiste, 偶e wszystkie te morderstwa s膮 dzie艂em tego samego faceta. On wie, 偶e my o tym wiemy, wobec tego po co mia艂by si臋 fatygowa膰 i zostawia膰 nam dodatkowe wskaz贸wki? - Najwyra藕niej po raz kolejny odnosi艂 si臋 do Bourbon Kida.

- A mo偶e to jednak nie on? - Miles podsun膮艂 to jako temat do dyskusji.

- On, Jensen, on. To jego robota. M贸g艂by艣 usi膮艣膰 na chwilk臋? Prosz臋.

Jensen podni贸s艂 kurtk臋 z pod艂ogi i powiesi艂 j膮 na oparciu krzes艂a, kt贸re przesun膮艂 tak, 偶eby siedzie膰 na wprost Somersa; chcia艂 z uwag膮 wys艂ucha膰 tego, co partner ma do powiedzenia.

- Wal. O co chodzi?

Somers od艂o偶y艂 fotografie, opar艂 si臋 艂okciami na biurku i z艂膮czy艂 d艂onie. By艂 wyra藕nie zm臋czony, a w jego zachowaniu wyczuwa艂o si臋 艣lad niecierpliwo艣ci.

- Ustalili艣my, 偶e nie b臋d臋 si臋 natrz膮sa艂 z twoich teorii o si艂ach nadprzyrodzonych i zjawiskach paranormalnych. Ustalili艣my te偶, 偶e we藕miesz pod uwag臋 moj膮 teori臋 na temat Bourbon Kida, nie odrzucaj膮c jej tak jak wszyscy inni, zgadza si臋?

- Zgadza.

- No wi臋c pos艂uchaj mnie, Jensen. W tym 艣ledztwie nie b臋dzie zaskakuj膮cych zwrot贸w akcji. Nie oka偶e si臋 na koniec, 偶e to eks - 偶ona Bourbon Kida pope艂ni艂a wszystkie te morderstwa, 偶eby go wrobi膰. Nie jest to tak偶e robota kamerdynera, Kevin Spacey nie wparaduje na posterunek, zalany krwi膮, wrzeszcz膮c na ca艂y g艂os: „Detektyw… detektyw!”, no i nie znajdziesz g艂owy swojej 偶ony w pudle na pustyni. Te morderstwa s膮 dzie艂em Bourbon Kida. - Przerwa艂, 偶eby zaczerpn膮膰 tchu, ale tylko westchn膮艂 ze znu偶eniem. - Tak 偶e je偶eli naprawd臋 chcesz mi pom贸c rozwi膮za膰 t臋 spraw臋, postaraj si臋 znale藕膰 motyw albo wykombinowa膰, kto b臋dzie nast臋pn膮 ofiar膮. Ba, je偶eli odkryjesz co艣, z czego wynika, 偶e Bourbon Kid pochodzi z Marsa albo 偶e jest duchem i potrzebny nam egzorcysta, nie ma sprawy, 艣ci膮gniemy takiego. Ale wiedz jedno, Jensen… je偶eli rozgl膮dasz si臋 za innym morderc膮, tracisz tylko czas. Zaufaj mi. Skup wszystkie si艂y na znalezieniu Bourbon Kida albo si臋 dowiedz, kim on jest, do jasnej cholery. I wtedy b臋dziesz mia艂 morderc臋.

W g艂osie partnera Miles wyczuwa艂 narastaj膮c膮 irytacj臋. Wiedzia艂, 偶e Somers niez艂omnie wierzy w to, co m贸wi. Wprawdzie sam te偶 sk艂ania艂 si臋 do tego, 偶e starszy detektyw prawdopodobnie ma racj臋, jednak偶e wyeliminowanie mo偶liwo艣ci, 偶e zab贸jc膮 jest kto inny, by艂oby czyst膮 g艂upot膮. Tak czy owak, je偶eli chcia艂 sobie zapewni膰 pomoc partnera w tym dochodzeniu, musia艂 mu p贸j艣膰 na r臋k臋.

- Masz to jak w banku, Somers. Nie zrozum mnie 藕le, wierz臋, 偶e masz racj臋, pami臋taj jednak, 偶e w tym 艣ledztwie pomaga ci 艣wie偶a para oczu. Mo偶e zauwa偶臋 co艣 oczywistego, co przegapi艂e艣? Kto wie? Ale zapewniam ci臋, 偶e podchodz臋 do tej sprawy r贸wnie powa偶nie jak ty.

- W porz膮dku. Mam tu list臋 dotychczasowych ofiar. - Z kieszeni koszuli wyci膮gn膮艂 notes, otworzy艂 go, wyj膮艂 malutki o艂贸wek i zacz膮艂 pisa膰 co艣 na czystej stronie. - Nie znalaz艂em niczego, co by ich w jakikolwiek spos贸b 艂膮czy艂o - powiedzia艂. - Nic a nic. Zobaczymy, mo偶e twoje 艣wie偶e oczy na co艣 si臋 przydadz膮.

W jego g艂osie pobrzmiewa艂 nieskrywany sarkazm i irytacja; niecierpliwym gestem wyrwa艂 kartk臋 z notesu i pchn膮艂 po blacie biurka do partnera. Jensen wzi膮艂 j膮 i odczyta艂 nazwiska na li艣cie:

Sarah King

Ricardo Webbe

Krista Faber

Roger Smith

Kevin Lever

Thomas Garcia

Audrey Garcia

Nic mu si臋 nie rzuci艂o w oczy, lecz nic w tym dziwnego. Potrzebowa艂 informacji na temat przesz艂o艣ci tych ludzi. Czy w wolnym czasie oddawali si臋 tym samym zaj臋ciom, czy mieli wsp贸lnych znajomych, czy wszyscy byli 艣wiadkami jakiego艣 wydarzenia… zwi膮zek mi臋dzy nimi musia艂 polega膰 na tych, albo podobnych, skojarzeniach. Miles by艂 specjalist膮 od wynajdywania niejasnych powi膮za艅. Z tymi te偶 sobie poradzi, co do tego nie mia艂 w膮tpliwo艣ci. Pytanie - na kt贸re nie spos贸b by艂o odpowiedzie膰 - brzmia艂o: ile zosta艂o mu czasu, zanim zab贸jca wybierze kolejn膮 ofiar臋?

- I jak… z艂ama艂e艣 ju偶 kod? - za偶artowa艂 starszy detektyw.

- Jeszcze nie, ale zdaj si臋 na mnie, Somers. Musz臋 mie膰 dost臋p do wszystkich danych, jakie macie na temat tych ludzi. Uwierz mi, je偶eli istnieje cokolwiek, co 艂膮czy ich z zab贸jc膮, to ja to wykryj臋.

- W porz膮dku. Mo偶esz sobie szuka膰 powi膮za艅 mi臋dzy nimi, ale w zamian musisz co艣 dla mnie zrobi膰.

Miles oderwa艂 wzrok od nazwisk na kartce i spojrza艂 na partnera.

- Jasne, co tylko chcesz. Wal.

Somers odchrz膮kn膮艂 i spojrza艂 ostro na Jensena, upewniaj膮c si臋, czy mo偶e mu zaufa膰. W ko艅cu uzna艂, 偶e jest on gotowy zrobi膰 dla niego wszystko, i zada艂 jedyne pytanie, kt贸rego Miles si臋 obawia艂:

- Powiedz no mi, detektywie… dlaczego, na lito艣膰 bosk膮, po tylu latach udawania, 偶e Santa Mondega nie istnieje, rz膮d nagle postanowi艂 przys艂a膰 tu 艣ledczego od zjawisk nadprzyrodzonych? W ci膮gu ostatnich stu lat mieli艣my tu wi臋cej morderstw ni偶 gdziekolwiek na 艣wiecie, ale do tej pory zostawiano nas w spokoju, za艂atwiali艣my w艂asne sprawy we w艂asnym zakresie. Dlaczego teraz to si臋 zmieni艂o? Czy dlatego, 偶e informacje, jakimi dysponuje rz膮d, s膮 tak 艣ci艣le tajne, 偶e nie chc膮 ich powierzy膰 wi臋cej ni偶 jednej osobie?

Miles niespokojnie wierci艂 si臋 na krze艣le. A jednak jego partner by艂 o wiele lepszym detektywem, ni偶 mu go przedstawiano i ni偶 si臋 tego po nim spodziewa艂.

- No, detektywie Jensen - ci膮gn膮艂 Somers. - Chc臋 wiedzie膰, co takiego przede mn膮 ukrywasz. Dost膮pi艂e艣 tego zaszczytu, 偶e rz膮d wyjawi艂 ci jakie艣 tajne informacje na temat tej sprawy. Sprawy, kt贸rej po艣wi臋ci艂em pi臋膰 lat 偶ycia. Co takiego wiesz? Co to ma wsp贸lnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, do jasnej, ci臋偶kiej cholery?!

Jensen uni贸s艂 r臋ce, jakby si臋 poddawa艂.

- Dobra, Somers, b臋d臋 z tob膮 szczery - odpar艂. - Ale to, co ci teraz powiem, nie mo偶e wyj艣膰 poza ten pok贸j. Rozumiemy si臋?

Rozdzia艂 trzynasty

Marcus Gnida przez dobre 15 minut szorowa艂 si臋 pod prysznicem, a nast臋pnie zabawi艂 jeszcze w 艂azience d艂u偶sz膮 chwil臋, susz膮c si臋 i nacieraj膮c ca艂e cia艂o talkiem hotelowym, wliczonym w cen臋 pokoju. Nie mia艂 ze sob膮 czystych ubra艅, wobec tego wskoczy艂 w lu藕ne, czarne sk贸rzane spodnie, kt贸re nosi艂 poprzedniego dnia. Nieszczeg贸lnie si臋 tym przejmowa艂, chocia偶 zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e sk贸ra tr膮ci piwskiem i papierosami. Zapinaj膮c rozporek, us艂ysza艂, jak Kacy wychodzi z pokoju i zamyka za sob膮 drzwi. Jeszcze kwadrans i znowu j膮 zobaczy, je艣li dziewczyna dotrzyma s艂owa. A by艂 absolutnie pewny, 偶e si臋 nie rozmy艣li.

Wr贸ci艂 do sypialni, 偶eby zobaczy膰, jak si臋 sprawi艂a. 艁贸偶ko by艂o idealnie pos艂ane, a w pokoju unosi艂 si臋 艣wie偶y zapach. Zastanawia艂 si臋 w艂a艣nie, czy zd膮偶y wyskoczy膰 i kupi膰 czyst膮 koszul臋 przed spotkaniem z Kacy, kiedy kto艣 zapuka艂 do drzwi. Czy偶by zapomnia艂a czego艣 i dlatego wr贸ci艂a?

- Wchod藕! - zawo艂a艂.

Po chwili ciszy znowu rozleg艂o si臋 pukanie. Tym razem mocne. Marcusa przeszed艂 zimny dreszcz. Czy偶by to puka艂 kto inny? Nie Kacy? Jaki艣 m臋偶czyzna? A mo偶e nawet Jefe? Pokoj贸wka musia艂a mie膰 przecie偶 klucz uniwersalny, wi臋c wesz艂aby sama. Prawda?

- Kacy? - zawo艂a艂. - To ty?

Bez odpowiedzi.

Zn贸w przeszed艂 go zimny dreszcz; wzdrygn膮艂 si臋. Czy to mo偶e by膰 Jefe? Czy偶by uda艂o mu si臋 odnale藕膰 go tak szybko? A co najgorsze, zapomnia艂, gdzie zostawi艂 bro艅, gdy szed艂 pod prysznic.

- Chwileczk臋! Ju偶 id臋! - krzykn膮艂, 偶eby zyska膰 na czasie.

Gor膮czkowo rozgl膮daj膮c si臋 po pokoju w poszukiwaniu broni, czu艂, 偶e wpada w panik臋. Rewolweru nigdzie nie by艂o wida膰, wr贸ci艂 wi臋c biegiem do 艂azienki. Omi贸t艂 pomieszczenie wzrokiem w r贸wne p贸艂 sekundy. Gdzie ten kurewski gnat? Szlag by to…! W 艂azience te偶 go nie by艂o. Gdzie偶e艣 go wtryni艂, do kurwy n臋dzy? Odwr贸ci艂 si臋 i pocz艂apa艂 do sypialni. Pod poduszk膮? Na pewno! Zajrza艂 pod obie poduszki na 艂贸偶ku - nie, tam te偶 rewolweru nie by艂o. O 偶e偶 kurwa jego w dup臋 ma膰! Musia艂 otworzy膰 drzwi.

Po jakiego grzyba w og贸le si臋 odzywa艂? Gdyby siedzia艂 cicho, ten, kto stoi za drzwiami… w ko艅cu m贸g艂 to by膰 kto艣 z obs艂ugi hotelowej. A najbardziej wkurza艂 go fakt, 偶e nie m贸g艂 znale藕膰 broni, a to bardzo mu si臋 nie podoba艂o.

Jedna z najstarszych sztuczek zab贸jc贸w polega na tym, 偶e puka si臋 do drzwi, czeka, a偶 us艂yszy si臋 nadchodz膮cego cz艂owieka po drugiej stronie, i strzela si臋, kiedy ten wygl膮da przez wizjer. BUM! - i w g艂owie niczego niespodziewaj膮cego si臋 celu wyrasta wielka dziura. Marcus, znaj膮c ten numer a偶 za dobrze, na palcach podszed艂 do drzwi i powoli, powolutku, wystawi艂 g艂ow臋 na przewidywaln膮 lini臋 ognia. Z sobie tylko znanych powod贸w przymkn膮艂 oko, jakby mog艂o to os艂abi膰 si艂臋 pocisku.

Wystarczy艂o mu jedno spojrzenie. Gwa艂townie szarpn膮艂 g艂ow膮 i rzuci艂 si臋 w bok szybciej, ni偶 da si臋 powiedzie膰: „Oho, w艂a艣nie straci艂em oko!”. Po drugiej stronie wizjera zobaczy艂 bowiem wylot lufy pistoletu. Na ca艂e szcz臋艣cie posiadacz broni nie mia艂 poj臋cia, 偶e Marcus przez u艂amek sekundy sta艂 dok艂adnie przed nim, oddzielony jedynie drzwiami.

Gnida na palcach podszed艂 do 艣wie偶o zas艂anego 艂贸偶ka. Gdzie ten kurewski gnat?! Butelka whisky wci膮偶 sta艂a na nocnym stoliku, wi臋c chwyci艂 j膮 i szybko waln膮艂 luf臋. My艣l! My艣l, do ci臋偶kiem cholery! Co masz do wyboru?

Znale藕膰 bro艅.

Jeszcze raz zajrza艂 pod poduszki. Nie, zdecydowanie rewolweru tam nie by艂o. Wr贸ci艂 do 艂azienki. W mord臋, gdzie on jest?

Po raz trzeci przesz艂y go zimne dreszcze, tym razem d艂u偶sze. By艂y po temu dwa powody. Pierwszy - 偶e znowu kto艣 zapuka艂 do drzwi, jeszcze g艂o艣niej. Drugi - ba, i to dopiero by艂 prawdziwy cios: znikn膮艂 jego portfel! Kacy po艂o偶y艂a go obok umywalki, ale ju偶 go tam nie by艂o. Jego rewolwer te偶 wcze艣niej tam le偶a艂. Teraz sobie przypomnia艂 - podni贸s艂 go z pod艂ogi i tak偶e po艂o偶y艂 obok umywalki. A jednak mnie obrobi艂a, suka jebana! O kurwa! Co za kurestwo! Wr贸ci艂 p臋dem do sypialni. Co mia艂 do wyboru? Mo偶e uda mu si臋 wydosta膰 przez okno sypialni, a potem albo zej艣膰 po fasadzie budynku na ziemi臋, albo przedosta膰 si臋 do s膮siedniego pokoju?

Nic z tego! Mieszka艂 na sz贸stym pi臋trze, a cierpia艂 na l臋k wysoko艣ci. Ale przecie偶 musi istnie膰 jakie艣 inne wyj艣cie?

Niebieski kamie艅! Marcus s艂ysza艂 plotki na temat tego kamienia. Wiedzia艂, 偶e chce go dosta膰 El Santino, i wiedzia艂, 偶e got贸w jest wybuli膰 za niego kup臋 forsy. Zna艂 te偶 histori臋, kt贸ra obros艂a ju偶 legend膮, o tej nocy, kiedy Bourbon Kid zabi艂 Ringa. Z tego, co s艂ysza艂, Ringa nie mo偶na by艂o zabi膰, dop贸ki nosi艂 na szyi niebieski kamie艅. Bourbon Kid postrzeli艂 go sto razy, a mimo to Ringo nie umar艂, dop贸ki Kid nie odebra艂 mu kamienia. Marcus nigdy nie wierzy艂 w t臋 g贸wnian膮 opowiastk臋, ale teraz nie zostawa艂o mu nic innego. Ba, tylko co zrobi艂 z wisiorkiem? Pami臋ta艂, 偶e w nocy schowa艂 go w jakim艣 bezpiecznym miejscu, ale by艂 wtedy zalany w pestk臋. Gdzie go po艂o偶y艂, do diab艂a? My艣l… MY艢L… MY艢L!

Odpowied藕 spad艂a na niego nagle, jak grom z jasnego nieba. Przed p贸j艣ciem spa膰 schowa艂 rewolwer pod poduszk臋, jak zawsze, ale wisior z niebieskim kamieniem na wszelki wypadek schowa艂 do poszewki. Tylko od kt贸rej poduszki? Wskoczy艂 na 艂贸偶ko i chwyci艂 najbli偶sz膮. Wygl膮da艂a ca艂kiem normalnie, a mimo to zdar艂 z niej poszewk臋. Nic. Wzi膮艂 drug膮 poduszk臋. Wydawa艂a si臋 ci臋偶sza, co sugerowa艂o, 偶e w 艣rodku co艣 jest. Z wyj膮cymi nerwami gor膮czkowo zdziera艂 poszewk臋. Znowu rozleg艂o si臋 walenie do drzwi, ale tym razem nikt nie puka艂, teraz kto艣 pr贸bowa艂 je wykopa膰. Nie maj膮c czasu na subtelno艣ci, Marcus zerwa艂 drug膮 poszewk臋 i na 艂贸偶ko wypad艂 wisiorek. Poczu艂 ulg臋… ale tylko przez sekund臋. Ulga zmieni艂a si臋 w przera偶enie, gdy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie jest to wisior, kt贸ry poprzedniej nocy ukrad艂 temu Jefe. Ten by艂 ca艂kiem inny. Tandetny srebrny 艂a艅cuszek ze srebrnym wisiorkiem w kszta艂cie „S”. Ta suka Kacy znowu zrobi艂a go w konia.

TRZASK! Marcus odwr贸ci艂 si臋 w chwili, gdy drzwi pokoju wylecia艂y z zawias贸w. Skuli艂 si臋 na 艂贸偶ku i zakry艂 g艂ow臋 r臋kami, a tymczasem rewolwerowiec wszed艂 do pokoju.

Gnida nie us艂ysza艂 pierwszego strza艂u, poczu艂 tylko straszliwy b贸l, kiedy jego kolano eksplodowa艂o, a tryskaj膮ca doko艂a krew wpad艂a mu do oka. Sturla艂 si臋 z 艂贸偶ka na pod艂og臋, wrzeszcz膮c op臋ta艅czo; przez kolejne 7 minut 偶ycia 偶a艂owa艂, 偶e nie zgin膮艂 od razu.

呕yczenie Marcusa Gnidy spe艂ni艂o si臋 w 8 minucie, przedtem jednak zd膮偶y艂 zobaczy膰, jak wygl膮daj膮 jego wn臋trzno艣ci. Poza tym musia艂 zje艣膰 kilka swoich palc贸w od r膮k i n贸g. A tak偶e zrobi膰 o wiele, wiele gorsze rzeczy.

Rozdzia艂 czternasty

Dante pracowa艂 jako recepcjonista w hotelu Santa Mondega International zaledwie od dw贸ch tygodni. Na tych cholernych nocnych zmianach. Dwa tygodnie jako艣 min臋艂y, ale starczy tego. Zaledwie stawi艂 si臋 do pracy o p贸艂nocy, z ulicy wtoczy艂 si臋 jaki艣 pijany m臋t i za偶膮da艂 pokoju. By艂 tak zalany, 偶e nie zdawa艂 sobie sprawy, jak bardzo ha艂asuje i w jak k艂opotliwej sytuacji go stawia. Gdyby by艂 tam wtedy kierownik hotelu pan Saso, nigdy nie pozwoli艂by temu cz艂owiekowi przest膮pi膰 progu hotelu, ale to Dante, jako recepcjonista, decydowa艂 o tym, kto mo偶e, a kto nie mo偶e si臋 u nich zatrzyma膰.

Pijak upar艂 si臋 na jeden z lepszych pokoi i chcia艂 p艂aci膰 got贸wk膮, wobec tego Dante policzy艂 mu za najlepszy apartament, ale da艂 pok贸j 艣redniej klasy. Dzi臋ki tej transakcji wpad艂o mu do kieszeni oko艂o 40$. Nie to jednak wprawi艂o go w nastr贸j takiego podniecenia. O, nie. Od rana by艂 nakr臋cony, bo ten nowy klient okaza艂 si臋 tak nieostro偶ny, 偶e zacz膮艂 si臋 che艂pi膰 niebieskim kamieniem, kt贸ry nosi艂 na szyi na z艂otym 艂a艅cuchu i kt贸ry wygl膮da艂 na niezwykle cenny.

Dante od dawna czeka艂 na tak膮 okazj臋. Pijany idiota z kup膮 szmalu - wyjmuj膮c prawo jazdy, jak ostatni g艂upek wymachiwa艂 portfelem - i z cennym niebieskim wartym pewnie kilka kawa艂k贸w… oto by艂 bilet do 偶ycia innego ni偶 stanie za lad膮 recepcji w hotelu. Przecie偶 to babska robota, a liberia, kt贸r膮 kazali mu nosi膰, nadawa艂a si臋 dla peda艂a. R贸偶owa marynarka, jak babci臋 kocham! Ale nie tylko r贸偶owa marynarka, n臋dzna pensyjka i s艂u偶alcze potakiwanie: „Tak jest, prosz臋 pana; nie, prosz臋 pana; dzi臋kuj臋 panu uprzejmie” stanowi艂o problem w tym zawodzie. W Grucie rzeczy chodzi艂o o to, 偶e Dante mia艂 dwadzie艣cia kilka lat, a 偶ycie przecieka艂o mu mi臋dzy palcami. Wylecia艂 ze szko艂y, wi臋c nie mia艂 co liczy膰 na dobrze p艂atn膮 i umo偶liwiaj膮c膮 zrobienie kariery prac臋. Zazwyczaj kiedy ubiega艂 si臋 o posad臋, jedyn膮 nadziej臋 pok艂ada艂 w tym, 偶e rozmow臋 kwalifikacyjn膮 b臋dzie prowadzi艂a kobieta. By艂 przystojnym ch艂opakiem, z g臋st膮 grzyw膮 czarnych w艂os贸w i b艂yskiem w jasnoniebieskich oczach, kt贸remu kobiety, zw艂aszcza te starsze, z niewiadomego powodu nie potrafi艂y si臋 oprze膰. A 偶e emanowa艂 pewno艣ci膮 siebie, stawa艂y si臋 one w jego r臋kach mi臋kkie jak wosk i za ka偶dym razem dostawa艂 robot臋.

W po艂udnie, kiedy s艂o艅ce stan臋艂o w zenicie, plan Dantego, w jaki spos贸b dobra膰 si臋 do forsy tego durnego pijaka, nabra艂 ju偶 realnych kszta艂t贸w. Wszystko by艂o na dobrej drodze. Kiedy o dziewi膮tej rano przyszed艂 Stuart, portier z dziennej zmiany, Dante nam贸wi艂 go 偶eby wzi膮艂 sobie wolne, a on go zast膮pi. Stuart ch臋tnie na to przysta艂, zw艂aszcza 偶e Dante obieca艂 wzi膮膰 jego zmian臋 za darmo. Oznacza艂o to wprawdzie pi臋膰 godzin dodatkowej pracy bez wynagrodzenia, ale teraz, wczesnym popo艂udniem, mia艂o mu si臋 to p艂aci膰 - nadszed艂 czas na wprowadzenie planu w czyn. Zaledwie kilka minut dzieli艂o go od zdobycia wi臋kszych pieni臋dzy ni偶 wszystko, co zarobi艂 od przyjazdu do Santa Mondega przed trzema miesi膮cami. W wyobra藕ni kupowa艂 ju偶 samoch贸d i przeprowadza艂 si臋 do lepszego mieszkania, a to tylko na pocz膮tek. Pokoik, kt贸ry od kilku miesi臋cy wynajmowa艂 ze swoj膮 dziewczyn膮, by艂 tak ma艂y, 偶e nie pomie艣ci艂by rodziny sus艂贸w.

Ostatnimi czasy sprawy Dantego nie uk艂ada艂y si臋 po jego my艣li. Przyby艂 do Santa Mondega z nadziej膮 na znalezienie dobrze p艂atnej pracy. Po tygodniu stary przyjaciel ojca za艂atwi艂 mu robot臋 w muzeum, niestety, na skutek k艂opotliwego incydentu - Dante rozbi艂 bezcenn膮 waz臋 na g艂owie jednego ze zwiedzaj膮cych - zosta艂 wylany; i tak mia艂 szcz臋艣cie, 偶e unikn膮艂 oskar偶enia o napa艣膰. Od tej pory los nie by艂 dla niego 艂askawy i jedyn膮 prac膮, jak膮 uda艂o mu si臋 znale藕膰 od r臋ki, by艂a posada recepcjonisty w hotelu Santa Mondega International. Pracowa艂 w nim od dw贸ch tygodni, ale jak偶e ten czas si臋 d艂u偶y艂! Nie my艣la艂 o niczym innym, tylko w jaki spos贸b si臋 st膮d wyrwa膰 - mo偶e trafi na bogatego klienta, kt贸ry zaproponuje mu lepsz膮 prac臋, a mo偶e po prostu okradnie kt贸rego艣 z nadzianych go艣ci. Nie by艂 wybredny, kwestia sprowadza艂a si臋 do tego, co oka偶e si臋 prostsze. Prawdopodobnie najlepszym wyj艣ciem by艂by naiwny go艣膰 hotelowy, kt贸rego da艂oby si臋 okra艣膰 tak, 偶e ani by okiem nie mrugn膮艂 - no i jak raz nawin膮艂 mu si臋 ten zapruty cymba艂. Kretyn, kt贸ry wynaj膮艂 pok贸j poprzedniej nocy, raczej nie zaskarbi艂by sobie wsp贸艂czucia kierownika, gdyby chcia艂 si臋 poskar偶y膰, 偶e zosta艂 okradziony, a to dlatego, 偶e nie wygl膮da艂 na kogo艣 przy forsie. No i by艂 pijany.

Plan Dantego, w jaki spos贸b oskuba膰 klienta z forsy i cennego niebieskiego kamienia, by艂 ca艂kiem prosty. I chocia偶 nie do ko艅ca niezawodny, to jak偶e cudowny w swojej prostocie. Niestety, jak to zwykle bywa, kiedy Dante w wyobra藕ni liczy艂 ju偶 pieni膮dze tego go艣cia, los wsadzi艂 mu kij mi臋dzy szprychy. Do holu wkroczy艂 olbrzymi, przebrany za Elvisa facet i podszed艂 do recepcji.

- Kibluje tu u was taki facio, co reaguje na imi臋 Jefe? - zapyta艂, nawet dosy膰 uprzejmie.

Przykro mi, ale nie wolno nam udziela膰 takich informacji, prosz臋 pana. - Dante pos艂u偶y艂 si臋 szablonow膮 odpowiedzi膮, zgodn膮 z polityk膮 hotelu.

Elvis nachyli艂 si臋 i wsun膮艂 mu do r臋ki 50$

- Nie zmuszaj mnie, 偶ebym ci臋 spyta艂 po raz drugi, h臋? - Tym razem jego g艂os zabrzmia艂 zdecydowanie ochryple.

- Przepraszam, ale nie mog臋 panu tego powiedzie膰 - odpar艂 Dante, nie kwapi膮c si臋 ze zwrotem pieni臋dzy.

Elvis przetrawi艂 te s艂owa, po czym majestatycznie wyci膮gn膮艂 pistolet z kabury ukrytej pod marynark膮 liliowego garnituru i wycelowa艂 w gard艂o ch艂opaka.

- Oddawaj, kurwa, moj膮 fors臋 i gadaj, gdzie znajd臋 Jefe. Podobno ta szpetna, pojebana menda zatrzyma艂a si臋 u was.

Dante odda艂 pieni膮dze. Zlany zimnym potem, wyduka艂:

- Pok贸j 73, sz贸ste pi臋tro. 呕ycz臋 mi艂ego dnia.

Elvis pu艣ci艂 do niego oko. W ka偶dym razie tak to wygl膮da艂o, bo jego lewa powieka pod okularami przeciws艂onecznymi unios艂a si臋 i opad艂a szybko. Potem odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 do wind, po drodze zr臋cznie chowaj膮c bro艅 do kabury pod marynark膮.

Kiedy naciska艂 guzik sprowadzaj膮cy wind臋, Dante rozmawia艂 ju偶 nerwowo przez kom贸rk臋. Po chwili ciszy, kiedy czeka艂 na po艂膮czenie, us艂ysza艂 sygna艂. Tylko jeden, bo kto艣 odebra艂 natychmiast, ale ch艂opak nie czeka艂, a偶 us艂yszy g艂os rozm贸wcy.

- Ma艂a, zabieraj stamt膮d sw贸j ty艂eczek! - szepn膮艂 natarczywie do mikrofonu.

- Co? Dlaczego? - pad艂a odpowied藕.

- Jaki艣 pojebaniec z gnatem jedzie w艂a艣nie na g贸r臋 do tego Jefe, a wygl膮da kurewsko wrednie!

- Ale nie znalaz艂am jeszcze kamienia.

- Pieprzy膰 kamie艅! Bierz s艂odk膮 dupci臋 w troki i spadaj stamt膮d. Ten skurwiel ci臋 zabije!

- Dobrze, kotku. Jeszcze si臋 tylko rozejrz臋.

- Kacy, nie…!

Za p贸藕no. Dziewczyna si臋 roz艂膮czy艂a. Dante patrzy艂, jak Elvis wchodzi do windy. Olbrzym odwr贸ci艂 si臋 i spogl膮da艂 na recepcjonist臋 przez wielkie czarne okulary przeciws艂oneczne, dop贸ki drzwi nie zamkn臋艂y si臋 za nim. Dante s艂ysza艂 swoje ci臋偶kie sapanie; dysza艂, jakby dopiero co przebieg艂 maraton w wyj膮tkowo ci臋偶kim kostiumie. Musia艂 podj膮膰 decyzj臋, i to szybko.

Kurwa ma膰! Musia艂 wbiec na g贸r臋 schodami i wydosta膰 Kacy, zanim ten Elvisopodobny 艣wir dostanie j膮 w swoje 艂apska. Powodowany strachem, przeskoczy艂 przez lad臋 recepcji i pogna艂 do klatki schodowej, usytuowanej za drzwiami wahad艂owymi obok wind. Wschody by艂y du偶e i masywne, pokryte puszystym be偶owym dywanem; akurat tej wysoko艣ci, 偶eby przeskakiwa膰 je po dwa na raz. Musia艂 zreszt膮 bra膰 je po dwa na raz, bo sytuacja by艂a krytyczna. Wska藕nik nad windami pokazywa艂, 偶e Elvis jest ju偶 na wysoko艣ci pierwszego pi臋tra. Dante wiedzia艂, 偶e nie jest w do艣膰 dobrej formie, by prze艣cign膮膰 wind臋 jad膮c膮 na sz贸ste pi臋tro, ale kabina mog艂a zatrzyma膰 si臋 po drodze kilka razy, tak wi臋c mia艂 jeszcze szans臋.

Na trzecim pi臋trze by艂 ju偶 wyko艅czony. Wchodzi艂 jednak dalej, tyle 偶e z ka偶dym p贸艂pi臋trem zwalnia艂 o po艂ow臋. Kiedy z wywieszonym j臋zykiem dotar艂 w ko艅cu na sz贸ste, zatrzyma艂 si臋 i wyjrza艂 za r贸g korytarza. Elvis sta艂 przed jednym z apartament贸w, jakie艣 dziewi臋膰 metr贸w dalej, z wycelowanym w drzwi pistoletem.

Dante kompletnie nie wiedzia艂, co robi膰. Podstawowy instynkt nakazywa艂 mu dba膰 o w艂asn膮 sk贸r臋, wobec tego za wszelk膮 cen臋 pr贸bowa艂 pohamowa膰 sapanie. Je偶eli Kacy by艂a w tamtym pokoju i trzeba by przyj艣膰 jej z pomoc膮, to przede wszystkim musia艂 zapewni膰 sobie przewag臋 wynikaj膮c膮 z zaskoczenia - Elvis nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰, 偶e on tam jest. Cofn膮艂 si臋 o krok w g艂膮b schod贸w, 偶eby na pewno nie mo偶na go by艂o zauwa偶y膰 z korytarza, i pr贸bowa艂 zmierzy膰 si臋 z obecnym problemem. Kiedy ju偶 uspokoi艂 oddech, wyjrza艂 ponownie za r贸g, 偶eby sprawdzi膰, jak si臋 sprawy maj膮 w korytarzu. Elvis schowa艂 bro艅 i cofn膮艂 si臋. Nagle skoczy艂 do przodu i wymierzy艂 pot臋偶nego kopniaka w drzwi obcasem niebieskiego zamszowego buta. By艂y to naprawd臋 solidne drzwi, wi臋c kopniak niewiele da艂. Elvis cofn膮艂 si臋 jeszcze o kilka krok贸w i odczeka艂 kilka sekund. Nagle rzuci艂 si臋 do przodu niczym rozjuszony byk i z impetem wyr偶n膮艂 w drzwi, rozwalaj膮c je w drobny mak. Wylecia艂y z zawias贸w, a olbrzymi zab贸jca wpad艂 do pokoju i znikn膮艂 z widoku.

Dante odczeka艂 chwil臋, nie bardzo wiedz膮c, co robi膰. I wtedy us艂ysza艂 strza艂. G艂o艣ny jak cholera! Z pokoju natychmiast dobieg艂y krzyki straszliwego b贸lu. Wrzask by艂 tak piskliwy, 偶e ch艂opak nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰, czy krzyczy kobieta, czy m臋偶czyzna. Nagle k膮tem oka zauwa偶y艂 jaki艣 ruch w ko艅cu korytarza - to kto艣 otwiera艂 drzwi innego pokoju. Wybieg艂a z niego Kacy, taszcz膮c najwyra藕niej ci臋偶k膮 walizk臋 z czarnej sk贸ry. Przebieg艂a obok drzwi, kt贸re wywa偶y艂 Elvis, i pop臋dzi艂a do schod贸w. Na jej widok Dante odetchn膮艂 z ulg膮.

- Dante! - wysapa艂a, zaskoczona przez czaj膮c膮 si臋 na szczycie schod贸w posta膰. - Chod藕, uciekamy!

Zanim zd膮偶y艂 si臋 po艂apa膰, co si臋 dzieje, wr臋czy艂a mu walizk臋 z czarnej sk贸ry i poci膮gn臋艂a go za sob膮 po schodach.

- Nic ci nie jest, male艅ka? - wydysza艂.

- Oczywi艣cie, 偶e nic, skarbie.

- Uda艂o ci si臋 znale藕膰 ten niebieski kamie艅?

- No jasne.

Kacy p臋dzi艂a po schodach tak szybko, 偶e ch艂opak z trudem za ni膮 nad膮偶a艂. Taszczenie ci臋偶kiej walizy, kt贸ra obija艂a si臋 o biodro, nie u艂atwia艂o mu zadania, za to przysparza艂o siniak贸w.

- Jezu, male艅ka, kocham ci臋! Jeste艣 najlepsza! - wysapa艂 do niej, a tymczasem walizka dalej 偶艂obi艂a jego nog臋.

- Wiem!

Dante wiedzia艂, 偶e ma najwspanialsz膮 dziewczyn臋 pod s艂o艅cem. Cho膰 je艣li walizka, kt贸ra bez przerwy go atakowa艂a, oka偶e si臋 pe艂na szampon贸w i od偶ywek do piel臋gnacji w艂os贸w albo kupon贸w rabatowych, b臋dzie musia艂 zrewidowa膰 sw贸j pogl膮d. Dlaczego jest taka ci臋偶ka?

- A co jest w tej walizce, kt贸r膮 mi da艂a艣? - zawo艂a艂, widz膮c, 偶e mi艂o艣膰 jego 偶ycia ginie z widoku za zakr臋tem prowadz膮cym na nast臋pny podest.

- W艂a艣nie to jest najlepsze - odkrzykn臋艂a. - Trafili艣my g艂贸wny los na loterii, skarbie!

Rozdzia艂 pi臋tnasty

Jensen by艂 mi艂o zaskoczony klas膮, z jak膮 Somers przyj膮艂 to, co mia艂 mu do powiedzenia. Wyjawi艂 wszystko ch臋tnie, cz臋艣ciowo dlatego, 偶e nie spodziewa艂 si臋, by starszy detektyw uwierzy艂 cho膰by w jedno s艂owo. Doszed艂 wi臋c do wniosku, 偶e tak czy owak nic nie straci. Je偶eli partner mu uwierzy, 艣wietnie; a je艣li nie, to te偶 dobrze. Niepokoi艂o go tylko, 偶e gdyby inni dowiedzieli si臋 i uwierzyli w to, co chcia艂 mu powiedzie膰, w Santa Mondega wybuch艂aby powszechna panika. Faktem jest, 偶e nie by艂 w stanie, ani zaprzeczy膰 informacjom, kt贸rymi go obarczono, ani udowodni膰 ich prawdziwo艣ci. W艂a艣nie po to tu przyjecha艂 - 偶eby dowie艣膰 albo obali膰 prawdziwo艣膰 tego, co si臋 rz膮dz膮cym wydawa艂o, 偶e wiedz膮.

Somers by艂 na tyle uprzejmy, 偶e z uwag膮 wys艂ucha艂 ca艂ej opowie艣ci, nie przerywaj膮c ani razu. Jensen wyja艣ni艂 mu, 偶e wys艂ano go do Santa Mondega w celu rozwik艂ania tajemnicy, kt贸rej przyw贸dcy pa艅stwowi i ko艣cielni na ca艂ym 艣wiecie strzegli od stuleci. Kolejne zmieniaj膮ce si臋 rz膮dy przekazywa艂y histori臋 swoim nast臋pcom. Ci za艣 zawsze w ni膮 pow膮tpiewali i zazwyczaj wysy艂ali swoich 艣ledczych do Santa Mondega, 偶eby dowiedzie膰 si臋, czy to prawda, czy nie. Niekt贸rzy z wys艂annik贸w wr贸cili w jednym kawa艂ku. Wi臋kszo艣膰 przepad艂a bez 艣ladu. Ci, kt贸rym uda艂o si臋 wr贸ci膰, potwierdzali prawdziwo艣膰 historii, ci za艣, kt贸rym si臋 to nie uda艂o, mieli sw贸j wk艂ad w podsycaniu plotek, 偶e to jednak prawda.

Tymczasem, b膮d藕my szczerzy, reszta 艣wiata udawa艂a, 偶e mie艣cina o nazwie Santa Mondega nie istnieje. Nie widnia艂a na 偶adnej mapie, a wydarzenia, jakie si臋 tak rozgrywa艂y, trafia艂y jedynie do stacji o zasi臋gu lokalnym, nieodbieranej poza granicami miasteczka. Je艣li wierzy膰 legendzie, bra艂o si臋 to st膮d, 偶e Santa Mondega by艂a pono膰 siedzib膮 偶ywych trup贸w. Jensen pami臋ta艂, jak si臋 czu艂, kiedy po raz pierwszy przekazano mu t臋 informacj臋. Instynkt podpowiada艂 mu, 偶e oto wciskaj膮 mu kit na pot臋g臋. Skoro jednak us艂ysza艂 to od cz艂owieka, kt贸ry podlega艂 bezpo艣rednio prezydentowi USA, musia艂 udawa膰, 偶e traktuje rzecz na serio. By艂o, nie by艂o, je偶eli wysoki przedstawiciel rz膮du dzieli si臋 z tob膮 艣ci艣le tajnymi informacjami, nie mo偶na ich potraktowa膰 jak badziewie; najpierw trzeba si臋 zastanowi膰, bo a nu偶 jest w tym ziarno prawdy. Inaczej, w najlepszym wypadku, grozi wywalenie z pracy.

Somers przyswoi艂 te wie艣ci mniej wi臋cej tak jak kiedy艣 Jensen, co wed艂ug m艂odszego detektywa by艂o godne najwy偶szego podziwu. Dla Jensena zjawiska nadprzyrodzone by艂y chlebem powszednim, ale Somers by艂 przecie偶 tylko normalnym detektywem specjalizuj膮cym si臋 w morderstwach. Nawet je偶eli wszystkie te zbrodnie pope艂ni艂a jedna i ta sama osoba - je偶eli jego teoria by艂a prawdziwa.

- Spodziewa艂em si臋, 偶e b臋dziesz bardziej zaskoczony albo w og贸le uznasz to za bzdury - powiedzia艂 wyra藕nie niewzruszonemu Somersowi, kt贸ry wci膮偶 siedzia艂 na krze艣le za biurkiem.

- Wiesz co? S艂ysza艂em ju偶 kiedy艣 t臋 teori臋, lata temu. I chocia偶 nie znalaz艂em ani 艣ladu dowodu na jej poparcie, to nie natkn膮艂em si臋 te偶 na nic takiego, co pozwala艂oby j膮 odrzuci膰 - odparowa艂 Somers.

Jensen musia艂 uszanowa膰 szczero艣膰 partnera. Zainteresowa艂a go wiadomo艣膰, 偶e stary wyga s艂ysza艂 ju偶 kiedy艣 t臋 teori臋. Jego zdaniem nie by艂a to wprawdzie teoria, lecz fakt, ale przecie偶 Somers mia艂 takie samo zdanie na temat Bourbon Kida. Uwa偶a艂, 偶e udzia艂 Kida w tych morderstwach to nie teoria, lecz fakt. Nareszcie znale藕li wsp贸ln膮 platform臋, pomijaj膮c filmy.

- Dzi臋ki. Doceniam to, 偶e si臋 ze mnie nie na艣miewasz - rzek艂 Jensen i westchn膮艂 g艂臋boko. - Wi臋kszo艣膰 ludzi zabi艂aby mnie 艣miechem, gdybym im to opowiedzia艂.

Somers u艣miechn膮艂 si臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Co ci臋 tak rozbawi艂o? - zapyta艂 Miles.

- W tej robocie napatrzy艂em si臋 na niejedno dziwactwo. Starczy rzuci膰 okiem na zdj臋cia tych truposzy i od razu wiadomo, 偶e mo偶e by膰 to robota czego艣, co nie jest do ko艅ca cz艂owiekiem. Dlatego sk艂aniam si臋 do teorii, 偶e Bourbon Kid jest czym艣 na kszta艂t ducha, kt贸rego nie da si臋 zabi膰. Je偶eli dzi臋ki temu nabierzesz przekonania do tej sprawy i pomo偶esz mi go wytropi膰, mog臋 nawet uzna膰, 偶e jest samym diab艂em.

- Dzi臋ki.

- Nie ma sprawy. Ale jest jeszcze co艣.

- Co takiego?

- Nie wierz臋, 偶e powiedzia艂e艣 mi absolutnie wszystko. To jak?

Jensen przez chwil臋 zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮. Przecie偶 niczego celowo nie zatai艂… a mo偶e jednak?

- Nie, kolego, powiedzia艂em ci wszystko. W ka偶dym razie nie ukrywa艂em niczego istotnego dla sprawy.

Somers wsta艂 raptownie i odwr贸ci艂 si臋 do niego plecami. Podszed艂 do okna, rozsun膮艂 偶aluzje i wyjrza艂 na ulic臋.

- W艂a艣nie si臋 zacz膮艂 Festiwal Ksi臋偶ycowy - odezwa艂 si臋 po chwili. - Za dwa dni w Santa Mondega nast膮pi ca艂kowite za膰mienie S艂o艅ca. A do miasta w艂a艣nie przyjecha艂o dw贸ch mnich贸w, tak jak tamtych dw贸ch 5 lat temu. A wszyscy wiemy, do czego wtedy dosz艂o, no nie?

- Jasne. Zgin臋艂a kupa ludzi. Do czego pijesz?

- Dobrze wiesz, do czego pij臋, detektywie. Nie r偶nij g艂upa. Pi臋膰 lat temu ci ludzie zgin臋li z r臋ki Bourbon Kida w dniu, kiedy mieli艣my ostatnie za膰mienie S艂o艅ca. Zauwa偶, 偶e z wyj膮tkiem Santa Mondega w 偶adnym mie艣cie za膰mienie S艂o艅ca nie wyst臋puje co 5 lat. To niemo偶liwe. I w艂a艣nie dlatego wierz臋 w twoj膮 histori臋. Ale ty przyjecha艂e艣 tu z powodu za膰mienia S艂o艅ca. Bourbon Kid wr贸ci艂 tu z tego samego powodu, podobnie jak ci dwaj mnisi. Wi臋c o co biega?

- S艂ysza艂e艣 o Oku Ksi臋偶yca?

Somers odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 na Jensena.

- To ten niebieski kamie艅, tak? - odezwa艂 si臋 ponurym g艂osem. - W艂a艣nie tego Kid szuka艂 ostatnim razem. Facet, kt贸rego zwali Ringo, ukrad艂 go mnichom. Przyjechali tu, 偶eby go odzyska膰, i jakim艣 cudem odebrali go Kidowi. Mo偶e Kid nie potrafi zabija膰 艣wi膮tobliwych albo co… cholera wie. Ale domy艣lam si臋, detektywie Jensen, 偶e Oko Ksi臋偶yca znowu zosta艂o skradzione. I dlatego ty, mnisi i Bourbon Kid zjechali艣cie do miasta w ostatnich dniach. Ale co to ma wsp贸lnego z za膰mieniem S艂o艅ca?

Po tych s艂owach zapad艂a g艂臋boka cisza, gdy Jensen zastanawia艂 si臋, jak najlepiej odpowiedzie膰.

- No nic. - odezwa艂 si臋 wreszcie, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e Somers mia艂 racj臋, bo rzeczywi艣cie nie powiedzia艂 mu wszystkiego. - Lepiej usi膮d藕. Teraz dopiero us艂yszysz co艣 niesamowitego.

- Dzi臋ki, postoj臋. M贸w.

- Masz racj臋. Oko Ksi臋偶yca znowu zosta艂o skradzione. Wed艂ug mojego 藕r贸d艂a ze sfer rz膮dowych, ten kamie艅 posiada co艣, co mo偶na by okre艣li膰 jako „magiczn膮 moc”.

- Magiczn膮 moc? - powt贸rzy艂 stary wyga z niedowierzaniem.

- Tak, wiem, 偶e to brzmi niedorzecznie i szczerze m贸wi膮c, ta magiczna moc jest najbardziej niejasnym elementem w tej pe艂nej niejasno艣ci historii. Podobno kto艣, kto akurat ma kamie艅, staje si臋 nie艣miertelny, dop贸ki ten znajduje si臋 w ego posiadaniu, chocia偶 musz臋 podkre艣li膰, 偶e mamy na to jeszcze mniej dowod贸w ni偶 na wszystko, co powiedzia艂em ci wcze艣niej. - Odczeka艂 chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, jak Somers przyjmie kolejn膮 informacj臋. - Inna teoria g艂osi - zacz膮艂 ostro偶nie - 偶e ten kamie艅 kontroluje orbit臋 Ksi臋偶yca.

- Ciekawe. To nawet mia艂oby sens. Skoro zbli偶a si臋 za膰mienie S艂o艅ca, kto艣, kto by艂by w stanie kontrolowa膰 orbit臋 Ksi臋偶yca, zyska艂by wielk膮 w艂adz臋.

- Zgadza si臋. A teraz pomy艣l nad czym艣 takim, Somers. Je偶eli posiadacz kamienia mo偶e zatrzyma膰 Ksi臋偶yc na orbicie oko艂oziemskiej w trakcie za膰mienia S艂o艅ca, a Ksi臋偶yc pozostawa艂by w tej samej pozycji w stosunku do Ziemi, chocia偶 obraca艂by si臋 razem z ni膮 dok艂adnie w punkcie, w kt贸rym zosta艂 zatrzymany, to obszar na Ziemi, pozbawiony 艣wiat艂a s艂onecznego przez za膰mienie, pozosta艂by ciemny. Na zawsze.

Somers uzna艂, 偶e czas usi膮艣膰. Zasiad艂 za biurkiem i wzi膮艂 kilka zdj臋膰, kt贸re wcze艣niej pokazywa艂 Jensenowi. Przyjrza艂 im si臋 uwa偶nie. Tym razem z jego miny Miles wnosi艂, 偶e postrzega je w ca艂kiem innym 艣wietle.

- Chyba widz臋 teraz to samo co ty, Jensen.

- Naprawd臋? A co ja takiego widz臋, wed艂ug ciebie?

- Widzisz ludzi, kt贸rzy rozkwitn膮 w mie艣cie pogr膮偶onym w ca艂kowitych ciemno艣ciach.

- Widz臋 偶ywe trupy - odpar艂 Jensen, przedrze藕niaj膮c ch艂opaka z filmu Sz贸sty zmys艂. - Kt贸re chodz膮 po mie艣cie jak normalni ludzie. Ale zwa偶, 偶e oni wiedz膮, 偶e nie 偶yj膮… ci w Santa Mondega.

Zaskoczona mina partnera powiedzia艂a Jensenowi, 偶e sam ju偶 do tego doszed艂. Ten facet nie by艂 jak膮艣 durn膮 艂ajz膮.

- Wampiry! - wyrwa艂o si臋 Somersowi. - Jedyn膮 istot膮, kt贸ra zyska艂aby na tym, 偶e w mie艣cie nigdy nie b臋dzie 艣wiat艂a s艂onecznego, jest wampir!

- Ot贸偶 to.

- Chryste Panie! Dlaczego sam wcze艣niej na to nie wpad艂em?

Jensen u艣miechn膮艂 si臋.

- Jak mia艂by艣 na to wpa艣膰? Przecie偶 ten pomys艂 jest kompletnie niedorzeczny.

- By艂. Ale teraz nabra艂 sensu, jak cholera. Je偶eli Bourbon Kid jest wampirem, to lepiej dorwijmy go, zanim on dorwie si臋 do tego kamienia.

Rozdzia艂 szesnasty

Sanchez nie mia艂 偶adnych wie艣ci od Elvisa. I chocia偶 wiedzia艂, 偶e taki stan mo偶e potrwa膰 kilka dni, a nawet tygodni, to jednak by艂 coraz bardziej niecierpliwy; a przecie偶 nie min臋艂y jeszcze 24h, odk膮d Elvis przyj膮艂 robot臋. 呕adna si艂a nie przekona艂aby Sancheza, 偶eby zmieni艂 zdanie i odwo艂a艂 zlecenie dla p艂atnego zab贸jcy, kt贸rego w Santa Mondega bano si臋 jak nikogo innego. W ka偶dym razie tak uwa偶a艂, kiedy powierza艂 Elvisowi zadanie nie do pozazdroszczenia - wymierzenie kary w jego imieniu.

Potem jednak, co typowe, nast膮pi艂o co艣 takiego, 偶e Sanchez zmieni艂 zdanie. Do jego baru zajrza艂 niespodziewany go艣膰, kobieta. Zjawi艂a si臋 pod wiecz贸r. Nie widzia艂 jej od d艂u偶szego czasu, a oto teraz mia艂 j膮 przed sob膮. By艂 bardziej zaskoczony, ni偶 gdyby kto艣 poda艂 mu szklank臋 szczyn.

Jessica wesz艂a jakby nigdy nic, jakby wszelkie troski tego 艣wiata jej nie dotyczy艂y. By艂a sama i nic nie wskazywa艂o na to, 偶e ma k艂opoty. W 偶adnym wypadku nie wygl膮da艂a na kogo艣, kto tego samego dnia rano by艂 艣wiadkiem brutalnego zamordowania dw贸ch os贸b. Prawd臋 m贸wi膮c, wydawa艂a si臋 wyj膮tkowo spokojna.

- Barman, poprosz臋 kaw臋 - szepn臋艂a, siadaj膮c przy kontuarze. Sanchez odni贸s艂 wra偶enie, 偶e go nie pozna艂a, i poczu艂 si臋 mocno rozczarowany.

- Witaj, Jessico - powiedzia艂.

Spojrza艂a na niego, nieco wystraszona, 偶e barman sk膮d艣 j膮 zna, skoro ona nie poznawa艂a ani jego, ani lokalu, do kt贸rego wesz艂a.

- Pan mnie zna? - spyta艂a, nie potrafi膮c ukry膰 zaskoczenia.

- Tak. Nie poznajesz mnie?

- Nie. By艂am tu kiedy艣? Nic tutaj nie wydaje mi si臋 znajome.

Oszo艂omiona, rozejrza艂a si臋 po otoczeniu. Je偶eli by艂a ju偶 kiedy艣 w Tapioce, to widocznie bardzo dawno temu, a mo偶e lokal wygl膮da艂 wtedy inaczej, bo niczego tutaj nie poznawa艂a.

- Tak, by艂a艣 tu, mniej wi臋cej pi臋膰 lat temu. Naprawd臋 nic nie pami臋tasz?

- Nic. Ale mam nie najlepsz膮 pami臋膰. Pewnie za jaki艣 czas sobie przypomn臋.

Sanchez nie potrafi艂 jej rozgry藕膰. Czy m贸wi prawd臋? Czy rzeczywi艣cie niczego nie pami臋ta? Mo偶e dotkn臋艂a j膮 amnezja czy co艣 w tym rodzaju? By艂 tylko jeden spos贸b, 偶eby si臋 przekona膰.

- A co porabia艂a艣 przez ostatnie pi臋膰 lat?

Zerkn臋艂a na niego podejrzliwie.

- Dlaczego pan pyta?

- Bo pami臋tam, co si臋 zdarzy艂o ostatnim razem, kiedy tu przysz艂a艣. Wywar艂a艣 na wszystkich niesamowite wra偶enie.

- C贸偶, to si臋 zdarza - odpar艂a ozi臋ble.

Sanchez by艂 zbity z tropu t膮 nag艂膮 zmian膮 usposobienia. Zaledwie przed chwil膮 wystraszona i niepewna, teraz potraktowa艂a go nagle z arogancj膮 i rezerw膮.

- A… Jasne… Hmm… Jaka ma by膰 ta kawa?

- Darmowa.

- H臋?

- Mam gdzie艣, jaka b臋dzie ta kawa, bylebym nie musia艂a za ni膮 p艂aci膰.

Generalnie rzecz bior膮c, Sanchez nie znosi艂 ludzi, kt贸rzy pr贸bowali go na co艣 naci膮gn膮膰, by艂 jednak zaskoczony, widz膮c Jessic臋 wybudzon膮 i na chodzie, i a偶 si臋 pali艂, 偶eby dowiedzie膰 si臋, co si臋 z ni膮 dzia艂o i co wie na temat 艣mierci jego brata i bratowej. Dlatego te偶 niech臋tnie nala艂 kubek czarnej kawy z pokrytego kamieniem dzbanka, kt贸ry od dobrych czterech godzin sta艂 na rozgrzanej p艂ycie za barem i w kt贸rym bulgota艂a kawa.

Jessica spojrza艂a na brudny bia艂y kubek z kaw膮, kt贸ry pchn膮艂 po ladzie, i pow膮cha艂a zawarto艣膰.

- Hmm. Mam nadziej臋, 偶e kawa nie jest tym, dzi臋ki czemu ten bar zarabia na siebie.

- Nie, zarabia si臋 na whisky i tequili.

- To ma pan szcz臋艣cie.

Powoli zaczyna艂 nie lubi膰 tej dziewczyny. Rozczarowa艂o go jej zachowanie, bo od 5 lat wyobra偶a艂 sobie, 偶e kiedy ju偶 w ko艅cu odzyska przytomno艣膰, uzna go za swojego wybawiciela, za m臋偶czyzn臋, kt贸remu mo偶na zaufa膰. Jak dot膮d nie zrezygnowa艂 z niej jeszcze tak do ko艅ca, chocia偶 swoj膮 wcze艣niejsz膮 postaw膮 nie zjedna艂a sobie jego sympatii.

- No wi臋c co porabia艂a艣, Jessico?

Upi艂a 艂yk kawy.

- A co to pana w艂a艣ciwie obchodzi? Czy dziewczyna nie ma ju偶 prawa wpa艣膰 na kaw臋, 偶eby barman si臋 do niej nie przystawia艂? - Obrzuci艂a go pogardliwym spojrzeniem.

- Wcale si臋 do ciebie nie przystawiam.

Na sugesti臋, 偶e si臋 do niej podwala, zareagowa艂 nieco obronnym tonem. Mia艂 tego 艣wiadomo艣膰 i zarumieni艂 si臋 lekko. Rzecz jasna, kiedy si臋 zorientowa艂, co si臋 dzieje, hamulce pu艣ci艂y, poszed艂 na ca艂o艣膰 i obla艂 si臋 krwawym p膮sem. Musia艂 szybko opu艣ci膰 sal臋, zanim klienci to zauwa偶膮 i zaczn膮 si臋 z niego natrz膮sa膰. Stali bywalcy Tapioki natychmiast wykorzystywali ka偶d膮 oznak臋 s艂abo艣ci. Barman odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i wyszed艂 poszuka膰 kucharza, Mukk臋. Czas, 偶eby ta wielka 艂ajza zmieni艂a go za barem na 30 min. Przekl臋te baby, 偶eby on mia艂 si臋 przez nie rumieni膰! A w og贸le to za kogo ona si臋 uwa偶a? Po prostu chcia艂 by膰 dla niej mi艂y. To suka!

Min臋艂y dwie minuty, zanim Mukka wyszed艂 z zaplecza i stan膮艂 za barem; pierwszym klientem, kt贸rego przysz艂o mu obs艂u偶y膰, by艂 wielki, wyra藕nie w艣ciek艂y sukinsyn zwany Jefe.

- Barman! - warkn膮艂. - Gdzie, do kurwy n臋dzy, podziewa si臋 ta menda Marcus Gnida?

- Marcus Gnida? Nie znam takiego - odpar艂 kucharz uprzejmie.

Spod czarnej kamizelki bez r臋kaw贸w Jefe wyci膮gn膮艂 obrzyna i wycelowa艂 w g艂ow臋 Mukki. Kucharz nie by艂 wprawdzie u艂omkiem, ale mia艂 zaledwie 20 lat. Nie zd膮偶y艂 jeszcze nabra膰 cia艂a, no i nie nale偶a艂 do najdzielniejszych. Mia艂 wyrosn膮膰 na twardego skurczybyka, ale to dopiero za kilka lat, a zreszt膮 nie mia艂 broni, jedynie drewnian膮 warz膮chew, kt贸r膮 wzi膮艂 ze sob膮 z kuchni.

- Eee, ja naprawd臋 nie znam tego Marcusa - rzuci艂 nerwowo.

- Daj臋 ci 3 sekundy. Trzy… dwa…

- Dobra! Zaczekaj! - Mukka pomacha艂 warz膮chwi膮 przed nosem Jefe. - M贸j szef Sanchez na pewno wie, kim jest ten Marcus. Wyszed艂 na zaplecze. Mog臋 go do pana przyprowadzi膰.

- To le膰 po niego. Ale pami臋taj, jak b臋dziesz wraca艂, 偶e ja nadal celuj臋 do ciebie z tego gnata i je偶eli b臋dziesz mia艂 ze sob膮 co艣 opr贸cz tej pieprzonej 艂y偶ki, odstrzel臋 ci jaja. Rozumiemy si臋?

- Eee, jaja. Tak, rozumiem.

Wystraszony Mukka poszed艂 na zaplecze. Sanchez siedzia艂 w kuchni i ogl膮da艂 wiadomo艣ci na stoj膮cym w k膮cie przeno艣nym telewizorze.

- Hej, Sanchez, siedzi tam jaki艣 wredny typ, celuje we mnie z obrzyna i pyta o jakiego艣 Marcusa Gnid臋.

- Powiedz mu, 偶e nie znasz 偶adnego pieprzonego Marcusa Gnidy.

- Ju偶 mu m贸wi艂em, ale przystawi艂 mi luf臋 do g艂owy i zacz膮艂 odlicza膰 od trzech w d贸艂.

Sanchez westchn膮艂 g艂臋boko i d藕wign膮艂 si臋 z krzes艂a. Jego nastr贸j nic a nic si臋 nie polepszy艂. Dzisiaj znowu wszyscy klienci dzia艂ali mu na nerwy. Ka偶da szumowina, ka偶dy z tych m臋t贸w.

- Sukinsyn - mrukn膮艂 pod nosem, wracaj膮c do baru.

Na widok Jefe po raz drugi tego dnia prze偶y艂 nieliche zaskoczenie. Spodziewa艂 si臋, 偶e do tej pory Elvis zd膮偶y艂 ju偶 rozwali膰 艂owc臋 nagr贸d. Przez moment zastanawia艂 si臋 nawet, czy p艂atny cyngiel nie zgin膮艂 w trakcie zadania i czy Jefe nie przyszed艂 tu teraz, 偶eby wyr贸wna膰 rachunki. Ale jak zwykle nie zdradza艂 si臋 ze swoimi uczuciami (pomijaj膮c 偶enuj膮cy rumieniec, kt贸ry przydarzy艂 mu si臋 przed chwil膮).

- Jeste艣 Jefe, tak? Czego chcesz? - Z ulg膮 przekona艂 si臋, 偶e tamten nie trzyma ju偶 obrzyna, o kt贸rym wspomina艂 Mukka.

- Chc臋 dorwa膰 t臋 pierdolon膮 gnid臋, Marcusa. Wiesz, gdzie jest?

- Ostatnim razem widzia艂em was razem.

- No wi臋c nie jeste艣my ju偶 razem. Rozsta艂em si臋 nie tylko z nim, ale i z portfelem i drogocennym wisiorem, kt贸re mia艂em przy sobie zesz艂ej nocy.

- Koszmar! I pewnie r膮bn膮艂 ci te偶 to twoje 艂adne autko, h臋?

- O jakim to 艂adnym autku m贸wisz? - spyta艂 Jefe, niepomiernie zdziwiony tym, 偶e barman wie, jakim samochodem je藕dzi.

- O 偶贸艂tym cadillacu. Masz przecie偶 takiego 艂adniutkiego 偶贸艂tego cadillaca, no nie?

- Sk膮d masz takie informacje, panie barman? - zapyta艂 Jefe z艂owr贸偶bnym tonem; wygl膮da艂o na to, 偶e lada chwila wyci膮gnie obrzyna, tyle 偶e tym razem wyceluje w g艂ow臋 Sancheza.

- A, pods艂ucha艂em, jak kto艣 m贸wi艂, 偶e je藕dzisz takim 艂adnym 偶贸艂tym cadillakiem.

- E tam. Sprzeda艂em go jaki艣 czas temu i kupi艂em zajebi艣cie bajeranckie porsche, chocia偶 nic ci do tego. To jak, widzia艂e艣 Marcusa czy nie?

- Nie widzia艂em, ale jak chcesz, mog臋 o niego popyta膰. Normalnie zagl膮da tu prawie co wiecz贸r, ale skoro ci臋 obrobi艂, to pewnie przez jaki艣 czas b臋dzie unika艂 mojego lokalu.

- Wiesz gdzie mieszka?

- Jasne, w rynsztoku, z reszt膮 miejscowych szczur贸w - odpar艂 Sanchez. Nie m贸g艂 si臋 jednak uwolni膰 od my艣li o samochodzie, wi臋c zapyta艂: A kiedy 偶e艣 sprzeda艂 tego cadillaca?

Pytanie pozosta艂o bez odpowiedzi. A偶 do tej pory Jessica siedzia艂a bez s艂owa. Sanchez zwr贸ci艂 uwag臋, 偶e nie wykaza艂a cienia reakcji, kiedy wspomnia艂 o 偶贸艂tym cadillacu. Mo偶e nie widzia艂a go na farmie? Albo widzia艂a, ale nie pami臋ta? Tak czy owak, siedzia艂a w milczeniu na sto艂ku przy barze, s艂uchaj膮c rozmowy barmana z 艂owc膮 nagr贸d.

Przycupni臋ta przy ladzie Jessica by艂a pod wielkim wra偶eniem Broku tolerancji Jefe dla wszystkiego i wszystkich. Teraz uzna艂a, 偶e nadesz艂a idealna chwila, by zwr贸ci膰 na siebie jego uwag臋.

- Na ile ten ca艂y Gnida pana obrobi艂? - wtr膮ci艂a si臋, ucinaj膮c pytanie Sancheza o cadillaca.

Do tej pory Jefe nawet jej nie zauwa偶y艂. Ju偶 mia艂 powiedzie膰, 偶eby pilnowa艂a, kurwa, w艂asnego nosa, kiedy zorientowa艂 si臋, jaka jest 艂adna.

- Na kilka tysi臋cy - rzuci艂 nonszalancko. - Ale nic si臋 nie martw, panienko, zosta艂o mi a偶 nadto, 偶eby ci postawi膰 kolejk臋.

Widowisko, jakie zaprezentowa艂 Jefe, kt贸ry postanowi艂 nagle popisa膰 si臋 swoim urokiem osobistym, wzbudzi艂o w Sanchezie groz臋, zaprawion膮 lekkim obrzydzeniem. Na polecenie 艂owcy nagr贸d nala艂 mu szklank臋 whisky i nape艂ni艂 kubek Jessiki kaw膮 ze wstr臋tnego dzbanka. Jefe niedbale rzuci艂 mu banknot i odwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny.

Przez nast臋pne 20 min 艂owca nagr贸d wychodzi艂 ze sk贸ry, przystawiaj膮c si臋 do Jessiki, co ona przyjmowa艂a z wyra藕nym zadowoleniem. Sanchez przesta艂 dla nich istnie膰. Typowe! Wszystkie kobiety interesuj膮 si臋 albo facetami przy forsie, albo aroganckimi dupkami, kt贸rzy ich nie szanuj膮. Jefe mie艣ci艂 si臋 w ka偶dej z tych kategorii, chocia偶 wygl膮da艂o na to, 偶e dzi臋ki Marcusowi Gnidzie nie jest ju偶 taki dziany.

Napatrzywszy si臋 na t臋 par臋, flirtuj膮c膮 ze sob膮 niczym liceali艣ci, kt贸rym buzuj膮 hormony, Sanchez odetchn膮艂 z ulg膮, gdy Mukka wystawi艂 g艂ow臋 zza winkla i zawiadomi艂 go, 偶e dzwoni Elvis. Znowu zostawi艂 wi臋c kucharza przy barze i poszed艂 na zaplecze, odebra膰 telefon od Kr贸la. Rozsiad艂 si臋 w ulubionym sk贸rzanym fotelu w biurze tu偶 obok kuchni i podni贸s艂 s艂uchawk臋.

- Cze艣膰, Elvis - rzuci艂.

- Hej, cz艂owieku, mam dla ciebie dobre wie艣ci. Ten ca艂y Jefe jest ju偶 sztywny. Skasowa艂em go dzisiaj rano. Zdycha艂 paskudnie, mo偶esz mi wierzy膰. Twoja mama by艂aby dumna.

Przedziwne to wszystko, pomy艣la艂 Sanchez. W takie sprawie Elvis by go nie ok艂ama艂. Mia艂 w sobie zbyt wiele dumy. Najwyra藕niej jednak by艂 w b艂臋dzie, skoro Jefe sta艂 w艂a艣nie w Tapioce przy barze i przystawia艂 si臋 do Jessiki.

- S艂uchaj, Elvis, to wyt艂umacz mi jedn膮 rzecz: jak to si臋 sta艂o, 偶e Jefe siedzi w艂a艣nie w moim barze i 偶艂opie whisky?

- H臋?

- Elvis, Jefe nie ma ju偶 偶贸艂tego cadillaca. Dopiero co si臋 dowiedzia艂em, 偶e nie dawno go sprzeda艂 i kupi艂 sobie porsche… a przynajmniej tak twierdzi.

- Nic nie kapuj臋 - burkn膮艂 Elvis, zdezorientowany.

- Niewa偶ne, je偶eli tylko zabi艂e艣 faceta od 偶贸艂tego cadillaca. Tak by艂o?

- Cz艂owieku, a bo ja wiem? Ten facio niczym nie je藕dzi艂. Wzi膮艂 pok贸j w hotelu i zameldowa艂 si臋 jako Jefe. Recepcjonista poda艂 mi jego numer pokoju itede.

- No wi臋c nie zabi艂e艣 Jefe. T艂umacz臋 ci, ten sukinsyn jest teraz u mnie.

- To kogo stukn膮艂em, do kurwy n臋dzy?

- Nie wiem, kurwa. Mo偶e Marcusa Gnid臋. Wczoraj w nocy zwin膮艂 portfel Jefe.

- Ja pierdol臋!

Sanchezowi przysz艂o co艣 do g艂owy.

- Zaraz, poczekaj chwil臋. Czy ten facet mia艂 przy sobie wisiorek z niebieskim kamieniem?

- E tam, cz艂owieku, g贸wno mia艂. Ani portfela, ani gnata, kompletnie nic.

- O 偶e偶 kurwa…! A jak wygl膮da艂?

- T艂usty, nieogolony moczymorda. P贸艂go艂y 艣wir bez jaj, kt贸ry jako艣 tak dziwnie mi si臋 przygl膮da艂. Normalna cipa, nie ch艂op… zero szacunku dla siebie. Sukinsyn sprzeda艂by w艂asn膮 matk臋, byleby ocali膰 dupsko.

- Uhm, no. To Marcus Gnida, bez dw贸ch zda艅. Jeste艣 pewny, 偶e nie mia艂 przy sobie tego wisiora?

- Pewnie, 偶e jestem pewny. W pokoju by艂 tani srebrny 艂a艅cuszek, ale bez niebieskiego kamienia, tylko z jakim艣 g贸wnianym poskr臋canym wisiorkiem.

Sanchez pomy艣la艂, 偶e czas przekaza膰 Elvisowi najnowsze wie艣ci.

- Widzisz, wczoraj w nocy on ukrad艂 Jefe niebieski brylant czy co艣 w tym gu艣cie, wart ca艂膮 kup臋 szmalu.

- Niebieski brylant? No, wreszcie gadasz do rzeczy, te偶 co艣 o tym s艂ysza艂em. Powiadasz, 偶e ile jest wart, konkretnie?

- Po mojemu dla tego Jefe, co tu siedzi u mnie w barze, jest wart od groma. Podzielimy si臋 fors膮 po r贸wno, p贸艂 na p贸艂.

- A niby czemu mia艂bym ci, kurwa, oddawa膰 po艂ow臋, Sanchez? Jak znajd臋 to dra艅stwo, opyl臋 je na w艂asny rachunek. Poza tym jak to jest, dalej chcesz, 偶ebym go sprz膮tn膮艂?

- Kurwa, nie! Masz zabi膰 skurwysyna, kt贸ry je藕dzi艂 tym 偶贸艂tym cadillakiem. Nie by艂 to Marcus i wychodzi na to, 偶e Jefe te偶 nie. Je偶eli nie znajdziesz kierowcy 偶贸艂tego cadillaca, to w zamian przynie艣 mi ten wisior. Podzielimy si臋 po po艂owie i nie b臋dziesz musia艂 skasowa膰 tego faceta od cadillaca… Przynajmniej na razie.

Elvis odetchn膮艂 g艂臋boko, rozczarowany.

- Por膮bane to! Dobra, uk艂ad stoi. Wr贸c臋 do tego hotelu i zobacz臋, co si臋 da wygrzeba膰.

- Dzi臋ki, Elvis. Odezwij si臋 potem. A ja zobacz臋, mo偶e uda mi si臋 dogada膰 z Jefe co do ceny.

Elvis wymamrota艂 co艣 pod nosem i roz艂膮czy艂 si臋. Po偶egnania nie by艂y jego mocn膮 stron膮. Skoro mia艂 zarobi膰 par臋 zielonych, liczy艂 si臋 g艂贸wnie czas.

Jak wszyscy miejscowi, Sanchez wiedzia艂 to i owo o historii niebieskiego kamienia zwanego Okiem Ksi臋偶yca. Wiedzia艂, 偶e zdaniem niekt贸rych ten, kto posiada 贸w kamie艅, staje si臋 niezwyci臋偶ony. Inna sprawa, 偶e wielu nie wierzy艂o w takie bzdury - wiedzieli tylko, 偶e El Santino pi臋膰 lat temu zaproponowa艂 Ringowi za Oko Ksi臋偶yca oko艂o 100 tys.$. Pech chcia艂, 偶e Ringo nie zd膮偶y艂 skasowa膰 nagrody, bo zosta艂 zastrzelony przez Bourbon Kida. By艂o zatem wielce mo偶liwe, 偶e Jefe usi艂owa艂 sprzeda膰 klejnot El Santinowi, ale pewnie za wi臋cej ni偶 te 100 tys. zielonych, kt贸rych 偶膮da艂 Ringo. I w艂a艣nie t臋 wiedz臋 Sanchez zamierza艂 obr贸ci膰 na swoj膮 korzy艣膰.

Wr贸ci艂 na sal臋 i podszed艂 wprost do Jefe. 艁owca nagr贸d zabawia艂 Jessic臋, opowiadaj膮c zabawne anegdoty o swoich licznych przygodach, kiedy to 艣ciga艂 idiot贸w na tyle g艂upich, 偶e zadarli z kim艣 dostatecznie bogatym, by wyznaczy艂 nagrod臋 za ich g艂ow臋. Sanchez uzna艂, 偶e nadarza si臋 znakomita okazja, 偶eby si臋 wtr膮ci膰.

- Hej, Jefe, chcesz, 偶ebym rozpu艣ci艂 wie艣ci, 偶e zale偶y ci na odzyskaniu tego kamienia? Znam ludzi, kt贸rzy specjalizuj膮 si臋 w takich sprawach.

Jefe zdo艂a艂 warkn膮膰 na niego i u艣miechn膮膰 si臋 jednocze艣nie. Wyra藕nie nie spodoba艂o mu si臋, 偶e barman przerwa艂 im rozmow臋, a i jego szczodra propozycja pomocy nie przypad艂a mu do gustu.

- Nie potrzebuj臋, 偶eby pomaga艂 mi jaki艣 palant zza baru. Chcesz dosta膰 dzia艂k臋 z nagrody, i tyle. Ju偶 ja sam dam zna膰, komu trzeba.

- Je艣li chcesz mog臋 powiedzie膰 El Santinowi, 偶e straci艂e艣 kamie艅. On zna takich, co to potrafi膮 si臋 tym zaj膮膰.

Dotychczas Sanchez nie pozwoli艂 sobie na tak jawn膮 gro藕b臋 wobec cz艂owieka pokroju Jefe i pewnie nigdy by tego nie powt贸rzy艂. Najprawdopodobniej El Santino wynaj膮艂 艂owc臋 nagr贸d, 偶eby ukrad艂 dla niego ten kamie艅, i gdyby si臋 dowiedzia艂, 偶e Jefe go straci艂, wkurzy艂by si臋 nie na 偶arty. Jefe doceni艂 subtelno艣膰 tej gro藕by, a jednocze艣nie rozumia艂, 偶e El Santina nale偶y trzyma膰 od tego z daleka. Gdyby kto艣 - on czy ona - dorwa艂 si臋 do wisiorka i sprzeda艂 go El Santinowi, Jefe nie dosta艂by nic, m贸g艂by liczy膰 jedynie na odwiedziny Ponurego 呕niwiarza.

- No dobra - powiedzia艂 ze znu偶eniem. - Za艂atw mi ten kamie艅, a ja ci dam 10 tys.

- Jasne. Ale 10 tys. dla mnie i drugie dziesi臋膰 dla mojego przyjaciela, kt贸ry ci go za艂atwi.

Jefe wbi艂 w Sancheza ostre spojrzenie. Barman przeci膮ga艂 strun臋, ale te偶 mia艂 aktualne informacje i by艂 ustosunkowany, z poza tym wiedzia艂, jak bardzo Jefe zale偶y na tym klejnocie.

- Twoje na wierzchu, panie barman.

Sanchez poczu艂, jak sp艂ywa na niego fala ulgi.

Jessica, kt贸ra przys艂uchiwa艂a si臋 tej wymianie zda艅, by艂a pod wielkim wra偶eniem.

- Kurde! Masz wolne 20 kawa艂k贸w, 偶eby mi sprawi膰 naszyjnik z brylantem? - zapyta艂a; jej twarz by艂a parodi膮 miny niewini膮tka.

Jefe uni贸s艂 brew.

- Cha, cha! A to dobre! Niestety, to nie brylant, a poza tym nie jest dla ciebie, s艂odziutka. Dla ciebie szykuj臋 co艣 lepszego.

- Ooo! Nie mog臋 si臋 doczeka膰 - zaszczebiota艂a, posy艂aj膮c mu nieprzyzwoity u艣mieszek.

Ale b臋dziesz musia艂a wzi膮膰 na wstrzymanie. Najpierw musz臋 znale藕膰 go艣cia zwanego Marcus Gnida. Czeka go spotkanie z samym diab艂em.

Sanchez s艂ysza艂, co Jefe m贸wi o odszukaniu Marcusa, ale nie uzna艂 za stosowne podzieli膰 si臋 z nim podejrzeniem, 偶e Gnida nie 偶yje. I tak wkr贸tce sam si臋 o tym przekona.

Rozdzia艂 siedemnasty

Archibald Somers i Miles Jensen dostali wezwanie telefoniczne oko艂o sz贸stej po po艂udniu. Znaleziono kolejne zw艂oki, tym razem w hotelu Santa Mondega International. Detektywi dotarli tam w rekordowo kr贸tkim czasie. Somers prowadzi艂 jak wariat, 偶eby dosta膰 si臋 tam jak najszybciej i zamkn膮膰 okolic臋, na wypadek, gdyby - co ma艂o mo偶liwe - morderca wci膮偶 by艂 w pobli偶u. Niestety, wie艣ci rozprzestrzenia艂y si臋 niczym po偶ar lasu i zanim dotarli do hotelu, po艂owa mieszka艅c贸w miasteczka sta艂a tam ju偶 w oczekiwaniu na chwil臋, gdy b臋d膮 wynosi膰 zw艂oki.

Somers zaparkowa艂 na ulicy jakie艣 50 metr贸w od hotelu i obaj detektywi przepchn臋li si臋 przez t艂um gapi贸w do wej艣cia. Pokazali odznaki dw贸m funkcjonariuszom pilnuj膮cym wst臋pu, zostawili za sob膮 t艂um ciekawskich i wkroczyli do holu. Wystr贸j wn臋trza wywar艂 na Jensenie spore wra偶enie. Od 艣rodka budynek wygl膮da艂 na najbardziej nowoczesny przybytek w Santa Mondega - szykowne be偶owe dywany, a do tego stylowe, nieomal kr贸lewskie szkar艂atne kanapy, na kt贸rych go艣cie hotelowi mogli sobie przysi膮艣膰. Stoj膮cy za lad膮 recepcji m艂ody cz艂owiek przez mgnienie oka nawi膮za艂 kontakt wzrokowy z Jensenem, po czym spu艣ci艂 oczy i udawa艂, 偶e jest zaj臋ty.

- Kapuj臋, jak si臋 sprawy maj膮 - szepn膮艂 Somers do partnera. - Id藕 na g贸r臋 i obejrzyj miejsce zbrodni, a ja sobie pogadam z naszym przyjacielem z recepcji.

- Za艂atwione. Za moment zobaczymy si臋 na g贸rze.

Jensen wszed艂 po schodach na 6 pi臋tro, gdzie znaleziono zw艂oki ostatniej ofiary mordercy. Nie trzeba wielkiego detektywa, 偶eby odszuka膰 pok贸j, w kt贸rym dosz艂o do zab贸jstwa. Drzwi by艂y wywalone z zawias贸w, a przed nimi sta艂 mundurowy. Miles podszed艂 do niego i okaza艂 legitymacj臋.

- Cze艣膰, jestem detektyw Jensen.

- Wiem - odpar艂 funkcjonariusz. - Czekali艣my na pana. Prosz臋 t臋dy.

Gliniarz wskaza艂 r臋k膮 rozwalone drzwi; wchodz膮c do 艣rodka, Jensen uprzejmie skin膮艂 mu g艂ow膮. W pokoju panowa艂 niezno艣ny od贸r - znany ju偶 nozdrzom Milesa Jensena, niemniej niezmiennie odra偶aj膮cy.

Dla Milesa zw艂oki stanowi艂y chleb powszedni, nigdy jednak nie widzia艂 czego艣 tak makabrycznego jak to, czego by艂 艣wiadkiem w ci膮gu pierwszych 24 godz. od przybycia do Santa Mondega. Ostatni膮 ofiar臋 zidentyfikowano - okaza艂o si臋, 偶e jest ni膮 miejscowy m臋t i oprych znany jako Marcus Gnida. Zameldowa艂 si臋 w hotelu pod przybranym nazwiskiem, prawdopodobnie dlatego, 偶e ba艂 si臋 o swoje 偶ycie. I najwyra藕niej si臋 nie myli艂.

Gdy Jensen rzuci艂 okiem na zw艂oki, jedno wyda艂o mu si臋 oczywiste. To morderstwo r贸偶ni si臋 co nieco od innych! Marcusowi nie wy艂upiono oczu. Nikt te偶 nie wyrwa艂 mu j臋zyka, chocia偶 faktem jest, 偶e go odci臋to w po艂owie d艂ugo艣ci. Poza tym kto艣 rozp艂ata艂 mu brzuch i - je艣li wierzy膰 jednemu z technik贸w, kt贸rzy tam pracowali - wl贸k艂 go za flaki po ca艂ym pokoju. Inni go艣cie hotelowi zeznali, 偶e s艂yszeli strza艂y z broni palnej. To by pasowa艂o do przestrzelonych kolan, chocia偶 na razie trudno by艂o to potwierdzi膰, bo nie znaleziono 偶adnych 艂usek.

Pok贸j numer 73 to by艂a jedna krwawa jatka. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e r贸wnie paskudnie wygl膮da艂 przed tym ostatnim morderstwem, poza tym kto艣 wypi艂 wi臋kszo艣膰 alkoholu z minibarku. Butelki wala艂y si臋 po ca艂ej pod艂odze, a plamy z whisky i piwa miesza艂y si臋 na dywanie z zaciekami z krwi. Drzwiczki minibarku sta艂y otworem - w 艣rodku zosta艂o tylko kilka butelek wody mineralnej i przewr贸cony sok pomara艅czowy. Technicy, jak zawsze, wychodzili z siebie, 偶eby wszystko zbada膰 i utrwali膰 obraz takim, jak go zastali, wobec czego Jensen pilnowa艂 si臋, 偶eby niczego nie dotkn膮膰.

- Jakby pan chcia艂 wiedzie膰, to porucznik Scraggs jest tam z ty艂u, w 艂azience - odezwa艂 si臋 jeden z technik贸w, kt贸ry na czworakach zbiera艂 pincet膮 z pod艂ogi resztki brzucha Marcusa Gnidy.

- Jasne. Dzi臋ki.

Nic lepszego nie przysz艂o Jensenowi do g艂owy. Mia艂 wra偶enie, 偶e jest tam zb臋dny i swoj膮 osob膮 tarasuje tylko miejsce zbrodni. Nie chc膮c, 偶eby postrzegali go w ten spos贸b, postanowi艂 sprawdzi膰, co te偶 Scraggs porabia w 艂azience.

- Hej, poruczniku, znalaz艂 pan tu co艣? - zapyta艂, wsuwaj膮c g艂ow臋 przez drzwi 艂azienki.

Scraggs akurat przegl膮da艂 si臋 w lustrze nad umywalk膮. Zaskoczony przez detektywa, wydawa艂 si臋 lekko przestraszony i za偶enowany.

- Nic. Macie ju偶 jak膮艣 teori臋 na ten temat?

- W tym momencie jeszcze nie - wyzna艂 Jensen. - Ale wszystko przed nami. Widzia艂 pan kiedy艣 co艣 takiego?

Scraggs jakby otrz膮sn膮艂 si臋 z zak艂opotania po tym, jak przy艂apano go na przegl膮daniu si臋 w lustrze; odwr贸ci艂 si臋 zn贸w do lustra i przeci膮gn膮艂 d艂o艅mi po g臋stych ciemnych w艂osach, a tak偶e poprawi艂 w膮ski niebieski krawat.

- Widzia艂em ju偶 kup臋 takich zw艂ok i powiem wam jedno, detektywie, i to za darmo: to nie jest robota Bourbon Kida. Wasz partner Somers b臋dzie twierdzi艂 inaczej, ale on by zwali艂 na Kida 艣mier膰 Kennedy'ego gdyby tylko m贸g艂.

- Sk膮d ta pewno艣膰, 偶e to nie robota Kida?

- Bo ten pieprzony Kid nigdy nic nie robi - prychn膮艂 Scraggs, odwracaj膮c si臋 twarz膮 do Jensena. - Kid to historia. Przyjecha艂 kiedy艣 do miasta, zastrzeli艂 od groma ludzi i znikn膮艂. W tamtym tygodniu Somers straci艂 chyba wszystkich, na kt贸rych mu zale偶a艂o, wszyscy zgin臋li z r臋ki Bourbon Kida. Usi艂uje przypisywa膰 wszystko Kidowi, bo uwa偶a, 偶e dzi臋ki temu 艂atwiej go z艂apie, tymczasem w ten spos贸b tylko buduje jego legend臋 i Kid urasta na kogo艣 w rodzaju wsp贸艂czesnego Johna Wesleya Hardina.

Scraggs wzi膮艂 r臋kawiczki chirurgiczne, le偶膮ce z boku umywalki. W艂o偶y艂 je, przepchn膮艂 si臋 obok Jensena i wr贸ci艂 do sypialni, gdzie omal nie nadepn膮艂 na doczesne szcz膮tki Gnidy. Jensen po艣pieszy艂 za nim.

- Czy wszyscy tak w艂a艣nie my艣l膮? - zawo艂a艂 za porucznikiem.

Scraggs si臋 zatrzyma艂, ale tym razem nie odwr贸ci艂 si臋 do niego.

- Nie chodzi o to, 偶e wszyscy tak my艣l膮 - sprostowa艂. - Wszyscy o tym wiedz膮!

Omin膮艂 kilka strz臋p贸w cia艂a na dywanie i wyszed艂 z pokoju przez dziur臋, w kt贸rej niegdy艣 by艂y drzwi. Przechodz膮c przez ni膮, obrzuci艂 pustym spojrzeniem detektywa Archibalda Somersa, kt贸ry min膮艂 go w progu i wszed艂 do 艣rodka z dwoma papierowymi kubkami kawy.

- I co my tu mamy, partnerze? - zapyta艂 Jensena.

M艂odszy detektyw patrzy艂, jak Somers rozgl膮da si臋 po pokoju. Stary wyga wkr贸tce zatrzyma艂 wzrok na krwawej masie na pod艂odze, kt贸ra niegdy艣 by艂a Marcusem Gnid膮.

- Hm, niewiele - odpar艂 Miles. - Tym razem nie mamy wy艂upionych oczu, a j臋zyk odci臋to, nie wyrwano.

- To mi艂o - skwitowa艂 Somers, w膮chaj膮c zawarto艣膰 jednego z kubk贸w. - Masz. - Poda艂 Jensenowi ciep艂e papierowe naczynie. - Przynios艂em ci kaw臋.

- Nie, dzi臋ki. Nie pijam tego 艣wi艅stwa.

- Twoja wola.

Somers rozejrza艂 si臋, szukaj膮c miejsca, gdzie m贸g艂by odstawi膰 zb臋dny kubek. Niestety, w ca艂ym pokoju nie by艂o gdzie postawi膰 naczynia z gor膮c膮, paruj膮c膮 kaw膮. Technicy nie pokochaliby go, gdyby zostawi艂 kubek tam, gdzie w艂a艣nie zamierzali zbiera膰 odciski palc贸w albo szuka膰 艣lad贸w DNA, dlatego wychyli艂 si臋 za drzwi i zobaczy艂, 偶e Scraggs zmierza w kierunku schod贸w.

- HEJ, SCRAGGS! - zawo艂a艂. - 艁AP!

Jensen zobaczy艂 tylko, jak jego partner rzuca kubek w kierunku, kt贸ry obra艂 porucznik Scraggs. Zaraz te偶 us艂ysza艂 wrzask, 艣wiadcz膮cy o tym, 偶e wieczko kubka odpad艂o i gor膮ca zawarto艣膰 poparzy艂a wra偶liwe cz臋艣ci cia艂a nieszcz臋snego porucznika. Nast臋pnie posypa艂y si臋 przekle艅stwa, skierowane niew膮tpliwie pod adresem Somersa, ale szef technik贸w nie wr贸ci艂, 偶eby stan膮膰 z gburowatym starym wyg膮 twarz膮 w twarz i wy艂adowa膰 na nim w艣ciek艂o艣膰.

- A ten facet z recepcji powiedzia艂 co艣 ciekawego? - zapyta艂 Jensen.

Somers cofn膮艂 si臋 do pokoju i upi艂 艂yk kawy.

- Kurde, ale gor膮ca! - burkn膮艂, oblizuj膮c najwyra藕niej poparzone usta. - A, tak. Portier m贸wi艂, 偶e jego kolega z nocnej zmiany widzia艂, jak wchodzi tu Elvis.

- Elvis?

- No. Wiesz, Elvis, kr贸l rock and rolla.

- Ej, ej! Momencik! - rzuci艂 Jensen, przypominaj膮c sobie wcze艣niejsz膮 rozmow臋. - Rano jeden z go艣ci z karetki, tam na farmie, wspomina艂 co艣 o Elvisie.

- Nie mo偶e by膰! I co m贸wi艂?

- Powiedzia艂, 偶e ten barman, Sanchez, wynajmie Elvisa, 偶eby zabi膰 tych, kt贸rzy zamordowali jego brata i bratow膮.

- Co takiego? O 偶e偶… Dlaczego nie powiedzia艂e艣 mi o tym wcze艣niej? - Somers odwr贸ci艂 si臋 do partnera raptownie, ze z艂o艣ci膮; zdawa艂o si臋, 偶e patrzy, w co by tu kopn膮膰, 偶eby wy艂adowa膰 gniew. Ale 偶e jedynym obiektem w zasi臋gu jego nogi by艂y zw艂oki Marcusa, zrezygnowa艂.

- No… bo my艣la艂em, 偶e z jego strony to tylko pic na wod臋.

- Chryste Panie, nie! Jensen, powiniene艣 mi o tym powiedzie膰. Elvis to tutejszy mi臋艣niak do wynaj臋cia. Kawa艂 wrednego skurwysyna i nie da si臋 ukry膰, 偶e to wygl膮da na jego robot臋.

- Naprawd臋?! A wi臋c nie s膮dzisz, 偶e to dzie艂o Bourbon Kida? - odrzek艂 Jensen, zaskoczony. Inni gliniarze, z kt贸rymi rozmawia艂, m贸wili mu, 偶e Somers zwali wszystko na Kida.

- Nie. To robota Elvisa, bez dw贸ch zda艅. Ale czy uda nam si臋 znale藕膰 niezbite dowody, czy nie, to ju偶 inna sprawa. To zawodowiec. Specjalnie zwr贸ci艂 na siebie uwag臋 portiera i da艂 si臋 zapami臋ta膰, 偶eby odebra膰 wyp艂at臋 za robot臋, ale na pewno nie zostawi艂 ani 艣ladu DNA dla naszych technik贸w. Nic tu nie znajdziemy. Natomiast trzeba si臋 dowiedzie膰, po kiego ruszy艂 w miasto, 偶eby za艂atwi膰 tego biednego skurczysyna. Nie ma mowy, 偶eby Marcus Gnida zabi艂 Thomasa i Audrey Garci臋, bez wzgl臋du na to, co ten ptasi m贸偶d偶ek Sanchez o tym s膮dzi. On jest… znaczy si臋, by艂… z艂odziejem, nie zab贸jc膮. Je偶eli Elvis zrobi艂 to na zlecenie Sancheza, to dopad艂 nie tego cz艂owieka, co trzeba.

Jensen by艂 z艂y na siebie, 偶e nie powiedzia艂 wcze艣niej Somersowi o tej historii z Elvisem. Gdyby to zrobi艂, Marcus Gnida pozosta艂by mo偶e przy 偶yciu. Dosta艂 nauczk臋 - je偶eli w Santa Mondega kto艣 m贸wi ci co艣, co wygl膮da na lekki ob艂臋d, to nale偶y zak艂ada膰, 偶e to prawda.

- A gdzie znajdziemy tego ca艂ego Elvisa? - zapyta艂.

- Ba, je偶eli wci膮偶 szuka zab贸jcy brata Sancheza, to niezad艂ugo wyl膮duje w kostnicy. Elvis to kawa艂 paskudnego skurczysyna, wredny jak cholera, ale je偶eli wytropi Bourbon Kida, przekona si臋, 偶e trafi艂a kosa na kamie艅.

Rozdzia艂 osiemnasty

Zdarza艂o si臋 to niecz臋sto, i dobrze, bo Sanchez tego nie znosi艂. Pojawienie si臋 El Santina w jego barze w najlepszym razie nie wr贸偶y艂o nic dobrego, a bior膮c po uwag臋 to, co aktualnie dzia艂o si臋 w mie艣cie, nale偶a艂o przypuszcza膰, 偶e rzadki go艣膰 jest w naprawd臋 parszywym nastroju.

- Sanchez - rzuci艂 El Santino i kiwn膮艂 mu g艂ow膮 na powitanie. - Jak leci?

- Nie藕le, dzi臋ki. A co u ciebie?

El Santino mia艂 gdzie艣, jak si臋 miewa Sanchez, barman za艣 by艂 na tyle m膮dry, by zdawa膰 sobie z tego spraw臋. W tych okoliczno艣ciach i tak cieszy艂 si臋, 偶e bandyta raczej nie zamierza go zabi膰.

Z gangstera by艂 kawa艂 ch艂opa. Naprawd臋 wielki, imponuj膮cej postury, by艂, niestety, ostatnim sukinsynem. Nosi艂 wysokie czarne buty, czarne sk贸rzane spodnie ze srebrnymi guzikami biegn膮cymi po bokach nogawek i jedwabn膮 koszul臋 o barwie srebra. A na to wszystko gruby, czarny sk贸rzany p艂aszcz z szerokimi klapami, si臋gaj膮cy do kolan.

Nawet kto艣, kto nigdy nie spotka艂 El Santina, kto nigdy o nim nie s艂ysza艂, ju偶 na pierwszy rzut oka by si臋 zorientowa艂, 偶e oto ma przed sob膮 cz艂owieka, kt贸rego ca艂e miasto boi si臋 jak nikogo innego. Charakterystyczne, si臋gaj膮ce ramion ciemne w艂osy wsuwa艂 za uszy i przytrzymywa艂 czarnym kowbojskim kapeluszem. Szczecina na jego twarzy walczy艂a o lepsze z bliznami, nad kt贸rymi g贸rowa艂y czarne, krzaczaste brwi, zbiegaj膮ce si臋 u nasady nosa tak, 偶e wygl膮da艂y jak jedna brew. Za nim, u wej艣cia do baru, stali jego dwaj ochroniarze, Carlito i Miguel. Ubierali si臋 tak samo jak El Santino i byli do niego tak podobni, 偶e mogliby uchodzi膰 za jego m艂odszych braci. Jedyna r贸偶nica polega艂a na tym, 偶e nosili czarne koszule, a nie srebrne, no i 偶aden z nich nie by艂 tak wysoki jak szef.

Historia panowania El Santina na tym terenie si臋ga艂a wielu lat wstecz. Dla niekt贸rych by艂 偶yw膮 legend膮, mniej wi臋cej tak jak Kayser Soze. Przez ca艂e lata by艂 dobrze prosperuj膮cym biznesmenem zajmuj膮cym si臋 prostytucj膮; Carlito i Miguel, jako alfonsi, odpowiadali bezpo艣rednio przed nim. Pewnego dnia jego najcenniejsza kurewka, ol艣niewaj膮ca szkocka pi臋kno艣膰 zwana Maggie May, da艂a si臋 podebra膰 konkurencyjnej bandzie, na kt贸rej czele stali os艂awieni, przera偶aj膮cy bracia Vincent - Sean i Dermot. Byli to dwaj kolesie z Irlandii, straszne moczymordy. Rzecz jasna, nikt nie wspomina艂 na g艂os o ich pochodzeniu, bo byli deczko dra偶liwi na punkcie „Starego kraju”.

Maggie by艂a ulubion膮 dziwk膮 El Santina i jedyn膮 z jego licznych panienek, na my艣l o kt贸rej robi艂 sobie dobrze, dlatego te偶 jej odej艣cie do Vincent贸w odebra艂 jako ci臋偶k膮, osobist膮 zniewag臋. Wymierzy艂 im wi臋c kar臋 we w艂a艣ciwy sobie, bezlitosny spos贸b. Irlandzcy braciszkowie zostali zaskoczeni podczas popijawy w Lelku - Kufelku. Czterem ich kumplom, z kt贸rymi tankowali, Miguel i Carlito uci臋li g艂owy (bo, je艣li wierzy膰 pog艂oskom, obaj mieli tej nocy katany - miecze samurajskie). Ten sam los spotka艂 Maggie May, za to, 偶e dopu艣ci艂a si臋 tak ci臋偶kiej zdrady. Bogiem a prawd膮, przyj臋艂a to pewnie jako wybawienie, bo wcze艣niej El Santino odda艂 j膮 na kilka godzin na 艂ask臋 i nie艂ask臋 Carlita i Miguela.

Niestety, Sean i Dermot Vincentowie nie mieli a偶 takiego szcz臋艣cia. Jak wie艣膰 niesie, wyl膮dowali w lochach zamku El Santina na skraju miasta. Co noc, regularnie, s艂u偶yli za seksualne zabawki rozmaitym zbocze艅com i obrychom, kt贸rych gangster stale podejmowa艂.

Pozbywszy si臋 irlandzkich braciszk贸w, olbrzymi meksyka艅ski alfons zosta艂 niekwestionowanym numerem jeden - najbardziej bezwzgl臋dnym i przera偶aj膮cym gangsterem w Santa Mondega. Patrz膮c na niego, Sanchez za ka偶dym razem widzia艂 jedynie gwa艂conych i torturowanych braci Vincent. Nie inaczej by艂o teraz.

- No jak, Sanchez, widzia艂e艣 co艣, z czego chcia艂by艣 mi si臋 zwierzy膰? - zapyta艂 El Santino takim tonem, 偶e lepiej nie m贸wi膰. Cisz臋, jaka zapad艂a w barze po jego pytaniu, mo偶na by kroi膰 no偶em do kastrowania 偶ab.

- Tego, no… widzia艂em tu par臋 razy takiego go艣cia, Jefe mu jest. - Sanchez si臋gn膮艂 pod lad臋 i wyci膮gn膮艂 szmat臋 i kufel do piwa. Z nerw贸w i 偶eby si臋 czym艣 zaj膮膰, zacz膮艂 wyciera膰 brzeg kufla. El Santino budzi艂 taki postrach, 偶e barman przyk艂ada艂 wielk膮 wag臋 do tego, co robi膮 jego r臋ce.

- Tak? I co, Jefe co艣 ci powiedzia艂?

- Nie, ale pods艂ucha艂em, jak m贸wi艂, 偶e ci臋 szuka.

- Co ty powiesz?

- No, tego… zdaje mi si臋, 偶e tak w艂a艣nie m贸wi艂 - b膮kn膮艂 Sanchez i skupi艂 si臋 na polerowaniu szk艂a.

- Zdaje ci si臋… Jasne.

- Walniesz jednego…? Na koszt firmy.

- A co? Whisky. Potr贸jn膮. I po szklaneczce dla Carlita i Miguela.

- Ju偶 si臋 robi.

Sanchez starannie si臋gn膮艂 po najlepsz膮 whisky, jak膮 mia艂, i nala艂 trzy szklanki nowym klientom. Widzia艂, 偶e trz臋s膮 mu si臋 r臋ce, dlatego nalewa艂 jak najszybciej, boj膮c si臋, 偶e kto艣 mo偶e to zauwa偶y膰. Odmierzy艂 w miar臋 r贸wne porcje, je艣li w og贸le by艂o to mo偶liwe w tych okoliczno艣ciach, a kiedy sko艅czy艂, ustawi艂 trzy szklanki na ladzie, obok tej, z kt贸rej sam popija艂.

- Salud y dinero, panowie! - wybe艂kota艂, u艣miechaj膮c si臋 sztucznie.

El Santino zmierzy艂 go twardym wzrokiem.

- Sanchez - powiedzia艂.

- No?

- Stul pysk!

- Jasne. Nie ma sprawy.

Wielkolud nie si臋gn膮艂 po swoj膮 szklank臋, a jego goryle nawet nie podeszli do baru.

- To jak, Sanchez, ten Jefe ma co艣 dla mnie? H臋?

- No, mia艂 co艣 dla ciebie.

Sanchez by艂 zbyt m膮dry, 偶eby uraczy膰 El Santina cho膰by tylko p贸艂k艂amstwem. Bandyta znany by艂 z tego, 偶e wyczuwa 艂garstwo na kilometr i 偶e nie ma lito艣ci dla tych, kt贸rzy pr贸buj膮 wyprowadzi膰 go w pole.

- To dlaczego jeszcze mi tego nie przyni贸s艂? - zapyta艂 olbrzym, znowu patrz膮c barmanowi prosto w oczy. - Co on z tym kombinuje?

Przechlapane, pomy艣la艂 Sanchez. B臋dzie musia艂 powiedzie膰 mu prawd臋, ca艂膮 prawd臋 i tylko prawd臋. I to bez pomocy boskiej.

- Bo mu to ukrad艂 taki jeden, Marcus. Ale pomagam mu, 偶eby to odzyska艂.

- Ty mu pomagasz?!

- No. Znam takiego jednego go艣cia, specjalist臋 od odzyskiwania rzeczy zagubionych. Facet ma swoje kontakty.

Przez u艂amek sekundy wyraz oczu El Santina sugerowa艂, 偶e jego zdaniem Sanchez wie o kradzie偶y kamienia o wiele wi臋cej, ni偶 m贸wi.

- Rozumiem. A ile ci p艂aci Jefe za odnalezienie skradzionego towaru?

- 20 tys.

El Santino pozwoli艂 sobie na r贸wnie przelotny, co fa艂szywy u艣mieszek.

- Co艣 ci powiem, Sanchez. Jak znajdziesz m贸j towar przed Jefe, dam ci do r膮czki 50 kawa艂k贸w. Znamy si臋 nie od dzisiaj, a ja ci ufam.

- Si臋 wie, El Santino. B臋dzie, jak ka偶esz.

- To dobrze. - Olbrzymi gangster w ko艅cu si臋gn膮艂 po szklank臋 whisky. - Wiesz, dlaczego ci ufam, no nie, Sanchez?

Barman poczu艂, 偶e oblewa si臋 potem. Nie znosi艂, kiedy El Santino zadawa艂 mu niewygodne pytania, i tym razem, jak zawsze, odczeka艂 jak najd艂u偶ej, licz膮c na to, 偶e pytaj膮cy sam sobie odpowie. Tak te偶 si臋 sta艂o.

- Ufam ci, bo nie jeste艣 taki g艂upi, 偶eby pr贸bowa膰 mnie przechytrzy膰. Za dobrze mnie znasz, 偶eby si臋 na to porwa膰. I to akurat jest jedyne, co mi si臋 w tobie podoba. - Przerwa艂, a po chwili dorzuci艂: - Wiesz, gdzie mnie znale藕膰.

Wychyli艂 duszkiem potr贸jn膮 whisky, z trzaskiem odstawi艂 szklank臋 na lad臋 i wyszed艂 z Tapioki tak samo, jak wszed艂, w towarzystwie Carlita i Miguela, kt贸rzy nawet nie umoczyli dzioba. Sanchez wzi膮艂 ich szklanki i przela艂 zawarto艣膰 z powrotem do butelki. R臋ce mu dr偶a艂y, nogi dygota艂y, i dzi臋kowa艂 Bogu, czy co tam panuje w Santa Mondega, 偶e Jefe z Jessic膮 wyszli 20 minut wcze艣niej.

By艂o to niezwykle szcz臋艣liwe zrz膮dzenie losu, a to z dw贸ch powod贸w. Po pierwsze, El Santino prawdopodobnie zabi艂by Jefe i paru Bogu ducha winnych klient贸w, gdyby 艂owca nagr贸d pojawi艂 si臋 bez kamienia. Po drugie, oznacza艂o to, 偶e je偶eli Elvisowi uda si臋 zdoby膰 kamie艅 przed Jefe, to b臋d膮 mieli do podzia艂u pi臋kn膮 sumk臋 w wysoko艣ci 50 tys.$ od El Santina, zamiast 20 kawa艂k贸w zaproponowanych przez Jefe. Rzecz jasna, nie wiadomo by艂o, co zrobi 艂owca nagr贸d, kiedy si臋 zorientuje, 偶e wykolegowano go z interesu, ale Sanchez uzna艂, 偶e Elvis da sobie z tym rad臋.

Najwy偶szy czas przedzwoni膰 do Kr贸la, pomy艣la艂. Cyngiel tak szybko wytropi艂 Marcusa Gnid臋, 偶e je艣li chodzi o zdobycie kamienia, mia艂 du偶膮 przewag臋 nad innymi. Wygl膮da艂o na to, 偶e ani El Santino, ani Jefe nie wiedz膮, 偶e Marcus nie 偶yje. Ale, ma si臋 rozumie膰, takie wie艣ci rozchodzi艂y si臋 po Santa Mondega szybciej, ni偶 mnich wypluwa艂 szczyny z ust, dlatego te偶 Sanchez wiedzia艂, 偶e to tylko kwestia czasu, zanim si臋 dowiedz膮. Nied艂ugiego czasu.

Rozdzia艂 dziewi臋tnasty

Jefe wtoczy艂 si臋 do hotelu Santa Mondega International i ruszy艂 wprost do nocnego recepcjonisty, kt贸ry siedzia艂 za lad膮 i nudzi艂 si臋 jak mops, bo jeszcze nie wiedzia艂, 偶e 艂owca nagr贸d za chwil臋 wprowadzi nieco o偶ywienia do jego 偶ycia.

- W kt贸rym pokoju kibluje ta kurwa Marcus? - pad艂o pierwsze pytanie.

Recepcjonista - m艂ody Latynos, nastolatek pod dwudziestk臋 - westchn膮艂 i spojrza艂 na Jefe tak, jakby to samo pytanie zadawano mu ju偶 tysi膮c razy i mia艂 powy偶ej uszu odpowiadania na nie.

- Marcus Gnida? - odpar艂.

- No.

- Nie 偶yje.

- 呕e co?!

- Rano znale藕li na g贸rze jego zw艂oki. Policja kr臋ci si臋 po hotelu przez ca艂y dzie艅.

- O w mord臋! Wiedz膮, kto go sprz膮tn膮艂?

- E tam, oni akurat nie wiedz膮!

Jefe si臋 wkurzy艂. Co tam wkurzy艂… wkurwi艂 si臋 nie na 偶arty! Recepcjonista okaza艂 si臋 bardziej pomocny, ni偶 si臋 spodziewa艂, tyle 偶e nie takich informacji oczekiwa艂. Je偶eli zab贸jca Marcusa nie zwin膮艂 kamienia, to znaczy, 偶e do tej pory ma go ju偶 policja. A w og贸le to co mia艂 na my艣li ten ma艂y, m贸wi膮c: „oni akurat nie wiedz膮”?

- Oni akurat nie wiedz膮? Znaczy si臋 co?

Recepcjonista - cz艂owiek m艂ody i naiwny - najwidoczniej nie wiedzia艂, z kim ma do czynienia. Gestem, w kt贸rym Jefe doszuka艂 si臋 ca艂kowitego braku szacunku, pokaza艂 艂owcy nagr贸d, 偶eby si臋 do niego nachyli艂.

- Ja tu robi臋 na zast臋pstwie. Ten, co by艂 na sta艂e, urwa艂 si臋 zesz艂ej nocy, razem ze swoj膮 dziewczyn膮 pokoj贸wk膮. Ju偶 tu nie wr贸c膮. Podobno co艣 widzieli. Po mojemu oni wiedz膮, kto zabi艂 tego pechowego skurczybyka i wyparowali, bo si臋 boj膮, 偶eby zab贸jca ich nie dorwa艂.

Jezu Chryste Przenaj艣wi臋tszy! Nozdrza Jefe rozd臋艂y si臋, gdy g艂臋boko zaczerpn膮艂 powietrza. Nie by艂 rozczarowany tym, co us艂ysza艂. By艂 w艣ciek艂y jak jasna cholera, chocia偶 jak na niego, ukrywa艂 to wcale nie藕le.

- A gdzie znajd臋 tamtego ciecia, co? Gdzie mieszkaj膮, on i ta jego dziwka?

- Takich informacji nie udziela si臋 za friko.

Gruby b艂膮d! Jefe z艂apa艂 ch艂opaka za w艂osy i grzmotn膮艂 jego g艂ow膮 o lad臋.

- Pos艂uchaj mnie, ty kupo 艂ajna! - sykn膮艂. - Gadaj zaraz, gdzie ich znajd臋, albo b臋dziesz zbiera艂 sw贸j nos z pod艂ogi w艂asn膮 dup膮.

- No dobra, ju偶 dobra. Jezu, dlaczego nikt nie chce zap艂aci膰 mi za t臋 informacj臋?

M艂ody Latynos krzywi艂 si臋 z b贸lu i wida膰 by艂o, 偶e jest r贸wno przymulony.

- Co ty mi tu nawijasz? Kto jeszcze o nich pyta艂?

Poniewa偶 recepcjonista nie by艂 艂askaw odpowiedzie膰 od razu, Jefe ponownie zmia偶d偶y艂 mu twarz o lad臋. Tym razem towarzyszy艂 temu niemi艂y d藕wi臋k 艂amanego nosa. Nie by艂o cienia w膮tpliwo艣ci, kt贸ry z rozm贸wc贸w prowadzi t臋 konwersacj臋. Starsza para, siedz膮ca na jednej z kanap w pobli偶u, podnios艂a wzrok, jakby chcia艂a si臋 wstawi膰 za ch艂opakiem. Wystarczy艂 jednak jeden szybki rzut oka Jefe w ich kierunku, 偶eby staruszkowie przytomnie zmienili zdanie. Kiedy g艂owa m艂odego cz艂owieka znowu pow臋drowa艂a w g贸r臋, zm膮drza艂 ju偶 na tyle, 偶eby czym pr臋dzej odpowiedzie膰 na pytanie 艂owcy nagr贸d, mimo 偶e krew i gluty sp艂ywaj膮ce z nosa nie u艂atwia艂y mu zadania.

- No… - wymamrota艂 niewyra藕nie. - Gliny si臋 rozpytywa艂y, no i ten cudak przebrany za Elvisa. M贸wi臋 ci, ch艂opie, to kawa艂 wrednego skurwysyna. Naprawd臋 paskudny typ. By艂 tu jak膮艣 godzin臋 temu.

- A ty艣 mu powiedzia艂, gdzie ich znale藕膰, tego ciecia i jego kurewk臋, tak?

- Cz艂owieku, a bo ja mia艂em wyb贸r?! Zmusi艂 mnie. We藕, zobacz, co ten sukinsyn mi zrobi艂.

Podni贸s艂 lew膮 r臋k臋, spowit膮 grub膮 warstw膮 bia艂ego banda偶a. Odsun膮艂 opatrunek na bok i pokaza艂 g艂臋bok膮 ran臋, biegn膮c膮 wn臋trzem d艂oni od kciuka do ma艂ego palca. Na pierwszy rzut oka mog艂o by si臋 wydawa膰, 偶e d艂o艅 ma przeci臋t膮 na p贸艂. Jefe przyjrza艂 jej si臋 uwa偶nie przez chwil臋 i zerkn膮艂 na ch艂opaka ze wsp贸艂czuciem. Potem z kabury pod czarn膮 sk贸rzan膮 kamizelk膮 wyci膮gn膮艂 pistolet i strzeli艂 ch艂opakowi prosto w ran臋.

PIF!

Krew trysn臋艂a na wszystkie strony. Przez dwie sekundy nic si臋 nie dzia艂o, po czym recepcjonista u艣wiadomi艂 sobie, co si臋 sta艂o, wrzasn膮艂 z b贸lu i spad艂 z krzes艂a na plecy.

Starsza para wsta艂a z kanapy i bez s艂owa wysz艂a z holu na ulic臋. Jefe i tak nie zwraca艂 na nich uwagi. Mia艂 gdzie艣, ilu ludzi go zauwa偶y. Musia艂 odzyska膰 kamie艅, wi臋c nikt - i nic - nie m贸g艂 go przed tym powstrzyma膰.

- S艂uchaj no, ty 艣mierdz膮ca kupo g贸wna. Kogo powiniene艣 si臋 teraz bardziej ba膰, mnie czy tego sukinsyna Elvisa?

- Ciebie, cz艂owieku! Jasna sprawa, 偶e ciebie! - zaskowycza艂 recepcjonista, kurczowo zaciskaj膮c przestrzelon膮 d艂o艅.

- Dobrze. Skoro ju偶 to ustalili艣my, gadaj, w mord臋, gdzie znajd臋 tego eks - ciecia nocnego, co to si臋 ulotni艂, i t臋 jego kurewk臋. Chc臋 wiedzie膰 o nich wszystko, co twoim zdaniem mog艂oby mnie zainteresowa膰. Na pocz膮tek powiedz mi, jak si臋 nazywaj膮.

- Dante! On ma na imi臋 Dante, a na jego dziewczyn臋 wo艂aj膮 Kacy.

- A gdzie ten ca艂y Dante i ta pieprzona Kacy mieszkaj膮?

Recepcjonista by艂 teraz roztrz臋sion膮, skowycz膮c膮 kupk膮 nieszcz臋艣cia; skulony na pod艂odze w pozycji p艂odowej, marzy艂 tylko, 偶eby kto艣 przyszed艂 mu na pomoc.

- Sz… sz… - wyst臋ka艂.

- Ty mnie tu, kurwa, nie uciszaj, g贸wniarzu jeden! - warkn膮艂 Jefe i wycelowa艂 pistolet w g艂ow臋 ch艂opaka.

- Sz… sz… Shamrock House… mieszkanie numer sze艣膰 - wyduka艂 w ostatniej chwili, skamienia艂y z przera偶enia.

Jefe niedbale skierowa艂 luf臋 broni w sufit.

- A tobie jak na imi臋, synu? - zapyta艂 spokojniejszym tonem.

- G… G… Gil.

- No to zapami臋taj sobie, Gil, nigdy wi臋cej nie wa偶 si臋 mnie ucisza膰.

- Ja… ja nie b臋d臋… przysi臋gam.

PAF!

Jefe strzeli艂 Gilowi w sam 艣rodek twarzy i beznami臋tnie patrzy艂, jak m贸zg nieszcz臋snego ch艂opaka obryzguje dywan i 艣cian臋 za nim.

- I nigdy wi臋cej nie przeklinaj, cioto!

Maj膮c niezb臋dne informacje bezpiecznie zachowane w zakamarkach umys艂u, Jefe odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 z hotelu frontowymi drzwiami. W progu przystan膮艂 na moment, 偶eby postrzeli膰 w nog臋 mijaj膮c膮 go staruszk臋, kt贸ra wchodzi艂a do holu. Wij膮c si臋 z b贸lu, pad艂a na pod艂og臋, a zanim dosz艂a do siebie na tyle, by zda膰 sobie spraw臋 z tego, co si臋 sta艂o, Jefe ju偶 dawno znikn膮艂. Wybiera艂 si臋 do Shamrock House, 偶eby zabi膰 Dantego i Kacy.

I odzyska膰 niebieski kamie艅.

Rozdzia艂 dwudziesty

Shamrock House, mieszkania numer sze艣膰. Jefe nie robi艂 sobie nadziei, 偶e zastanie tam Dantego i Kacy. W ka偶dym razie nie 偶ywych. Prawdopodobnie byli g艂upi, je艣li byli a偶 tak durni, 偶eby zosta膰 w tym mieszkaniu, to ten go艣ciu, Elvis, pewnie ju偶 dawno ich za艂atwi艂.

Jefe nie by艂 pewien, gdzie Elvis mie艣ci si臋 w tym r贸wnaniu. Mo偶e pracowa艂 dla El Santino, a mo偶e to Sanchez wynaj膮艂 go, 偶eby odnalaz艂 kamie艅. Je艣li tak, to znaczy, 偶e barman si臋 uwin膮艂. Tak czy owak, je艣li Elvis znalaz艂 Dantego i Kacy, to mia艂 nad nim kilka krok贸w przewagi w poszukiwaniu Oka Ksi臋偶yca. Cho膰, ma si臋 rozumie膰, nigdzie nie by艂o powiedziane, 偶e on w og贸le szuka tego kamienia. Niewiedza na temat tego, ile wie ten ca艂y Elvis i dla kogo - je艣li w og贸le - pracuje, to by艂a niez艂a zagwozdka. Niestety, jak si臋 okaza艂o, ten problem by艂 tak nisko na li艣cie priorytet贸w Jefe, 偶e nie odczeka艂 i nie po艣wi臋ci艂 tej kwestii nale偶ytej uwagi.

Za brudn膮 i ju偶 na oko zbutwia艂膮 lad膮 portierni w holu Shamrock House siedzia艂 staruszek w zapinanym na guziki swetrze. Nie stara艂 si臋 zwr贸ci膰 na siebie uwagi nowego go艣cia, Jefe za艣 z lubo艣ci膮 ignorowa艂 starego piernika. Zupe艂nie jakby porozumieli si臋 bez s艂贸w, nawet na siebie nie patrz膮c. Jefe min膮艂 portierni臋 i nie fatyguj膮c si臋 do rozklekotanej windy, ruszy艂 wilgotnymi drewnianymi schodami na g贸r臋. Nie wiedzia艂, gdzie znajdzie mieszkanie numer sze艣膰, ale zwa偶ywszy na to, 偶e budynek by艂 do艣膰 w膮ski, uzna艂, 偶e na pewno nie na parterze.

Okaza艂o si臋, 偶e mieszkanie, kt贸rego szuka艂, mie艣ci si臋 na drugim pi臋trze; zanim do tego doszed艂, po偶a艂owa艂, 偶e nie zapyta艂 o to starca w portierni. Drzwi numer sze艣膰 znajdowa艂y si臋 na ko艅cu zimnego, wilgotnego korytarza wy艂o偶onego lepkim ciemnozielonym dywanem. Tapeta, niegdy艣 zapewne kremowa, teraz by艂a brudno偶贸艂ta, pokryta ciemnymi plamami wilgoci wspinaj膮cej si臋 na ni膮 z pod艂ogi. W wielu miejscach niemal ca艂kiem odpada艂a od 艣ciany.

Dotar艂szy w ko艅cu do drzwi z przy艣rubowan膮 zardzewia艂膮 cyfr膮 „6”, Jefe sprawdzi艂, czy ma przy sobie bro艅. Instynktownie robi艂 to za ka偶dym razem, kiedy wybiera艂 si臋 do kogo艣, kogo mia艂 zamiar zabi膰. I chocia偶 robi艂 to odruchowo, nawet o tym nie my艣l膮c, traktowa艂 t臋 czynno艣膰 jako co艣 na kszta艂t talizmanu i trzyma艂 si臋 tego z niemal religijn膮 wiar膮. Kiedy ju偶 si臋 upewni艂, 偶e wci膮偶 ma przy sobie gnata, wypi膮艂 pier艣, wyprostowa艂 si臋 w ramionach i trzy razy zapuka艂 do drzwi.

- Halo? Jest tam kto? - zawo艂a艂.

Bez odpowiedzi. Zastuka艂 ponownie. I zn贸w nikt mu nie odpowiedzia艂, ale Jefe ogarn臋艂o przera偶aj膮ce uczucie. Takie, kiedy czujesz, 偶e kto艣 ci臋 obserwuje i si臋 z ciebie na艣miewa. Rzut oka na mroczny, g贸wniany korytarz powiedzia艂 mu, 偶e jest sam, a mimo to nie m贸g艂 si臋 pozby膰 tego wra偶enia. Nie by艂 to jednak stosowny czas na roztrz膮sanie bli偶ej niesprecyzowanego niepokoju. To by艂a pora na dzia艂anie.

艁UP!

Wkopa艂 drzwi do 艣rodka. Wystarczy艂 jeden kopniak, ust膮pi艂y bez problemu. Prawd臋 m贸wi膮c, posz艂o mu tak 艂atwo, 偶e omal nie wylecia艂y z zawias贸w. Jefe by艂 艣wiadomy swojej si艂y, mimo to 艂atwo艣膰, z jak膮 drzwi stan臋艂y otworem, nasuwa艂a podejrzenie, 偶e przy zamku ju偶 wcze艣niej kto艣 majstrowa艂. Z powodu wilgoci drzwi by艂y nie藕le przegni艂e, nic wi臋c dziwnego, 偶e zamek pewnie ledwie si臋 trzyma艂. Jefe nie zawraca艂 sobie jednak g艂owy Stanek zamka. Przede wszystkim musia艂 sprawdzi膰, czy kto艣 nie czai si臋 w 艣rodku. Wyci膮gn膮艂 bro艅 i got贸w do akcji, wskoczy艂 do mieszkania w spos贸b dobrze znany z telewizyjnych seriali policyjnych, sprawdzaj膮c teren po lewej i prawej; wchodz膮c w g艂膮b pokoju, odwraca艂 si臋 znienacka, by upewni膰 si臋, 偶e nikt nie czyha na niego za plecami.

Niewiele by艂o do ogl膮dania, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mieszkanie sk艂ada艂o si臋 z jednego pokoju, wyposa偶onego jedynie w dwuosobowe 艂贸偶ko przykryte krwistoczerwon膮 ko艂dr膮, stoj膮cy przed ma艂ym przeno艣nym telewizorem fotel oraz brudn膮 po偶贸艂k艂膮 umywalk臋, nad kt贸ra wisia艂o zapa膰kane lustro. Tapeta by艂a w jeszcze gorszym stanie ni偶 w korytarzu, a poza tym panowa艂 tam niesamowity smr贸d, jakby kto艣 zostawi艂 pod 艂贸偶kiem befsztyk i o nim zapomnia艂.

Jefe ju偶 mia艂 schowa膰 bro艅, gdy naraz ujrza艂 krew na pow艂oczce ko艂dry na 艂贸偶ku. Przyjrza艂 si臋 jej. Krew nie przesi膮k艂a jeszcze przez po艣ciel, nadal tworzy艂a ka艂u偶臋 na ciemnoczerwonej pow艂oczce ko艂dry. By艂a 艣wie偶a. Jak bardzo 艣wie偶a, okaza艂o si臋 ju偶 po chwili, kiedy z g贸ry spad艂a kolejna kropla i roztrysn臋艂a si臋 na 艣rodku ka艂u偶y. Jefe powoli podni贸s艂 wzrok - najpierw same oczy, a dopiero potem zadar艂 g艂ow臋. I w贸wczas zobaczy艂 truposza na suficie. To jego krew kapa艂a na 艂贸偶ko.

Facet by艂 przygwo偶d偶ony, dos艂ownie, do sufitu ca艂膮 kolekcj膮 ma艂ych no偶y. Niekt贸re przebi艂y jego d艂onie, niekt贸re stopy, a jeszcze inne pier艣. Kolejny n贸偶 poder偶n膮艂 mu gard艂o od ucha do ucha, dwa inne dosy膰 paskudnie wy艂upi艂y oczy i wygl膮da艂o na to, 偶e jeszcze jeden wbi艂 si臋 w krocze. W mord臋 je偶a! Truposz by艂 tak zmasakrowany, 偶e trudno by艂o powiedzie膰, jak kiedy艣 wygl膮da艂. Sk贸r臋 mia艂 powleczon膮 krwi膮, a ubranie w strz臋pach. Jefe odni贸s艂 wra偶enie, 偶e tego faceta rozszarpa艂o stado dzikich bestii, kt贸re potem powiesi艂y go niczym pranie, 偶eby wysech艂. 艁owca nagr贸d naogl膮da艂 si臋 w 偶yciu niema艂o zw艂ok, ale czego艣 takiego jeszcze nie widzia艂.

- Ja pierdol臋, cz艂owieku! - powiedzia艂 na g艂os. - Co艣 ty za jeden?

Z pocz膮tku truposz nie odpowiedzia艂, gdy jednak Jefe wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w g贸r臋 i d藕gn膮艂 go luf膮 pistoletu, odpowied藕 pad艂a i to jak! Z szyi zabitego zsun膮艂 si臋 z艂oty 艂a艅cuch i wyl膮dowa艂 na 艂贸偶ku. Jefe omal nie wyskoczy艂 ze sk贸ry, ale kiedy ju偶 doszed艂 do siebie, a jego serce zacz臋艂o bi膰 w normalnym rytmie, podni贸s艂 wisior. Na grubym z艂otym 艂a艅cuchu dynda艂 ci臋偶ki z艂oty medalion z wyrytymi trzema literami: „TCB”. Jefe wiedzia艂, co to oznacza. „TCB” - Taking Care of Business, czyli „Dbaj o swoje”. Elvis Presley nosi艂 ten akronim wyryty na okularach przeciws艂onecznych. By艂 to znak firmowy Kr贸la. Odgadni臋cie, kim jest ten nieboszczyk, nie wymaga艂o wi臋c specjalnego polotu.

- Wi臋c to ty jeste艣 Elvis, h臋? O 偶e偶 w dup臋, ch艂opie! Kto ci臋 tak, kurwa, urz膮dzi艂? Wygl膮dasz, jakby艣 si臋 spotka艂 z samym diab艂em w przebraniu.

Truposz, nie dziwota, nie odpowiedzia艂. Przez nast臋pne kilka minut Jefe myszkowa艂 po mieszkaniu. Niczego nie znalaz艂, a kiedy pod ci臋偶arem Elvisa no偶e w ko艅cu pu艣ci艂y i jego cia艂o gruchn臋艂o na 艂贸偶ko, uzna艂, 偶e ma ju偶 do艣膰, i czym pr臋dzej opu艣ci艂 ten paskudny lokal. Ruszy艂 do schod贸w tak szybko, jak to mo偶liwe, ale 偶eby nie wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 艣pieszy. Kiedy w drodze na ulic臋 mija艂 staruszka w portierni, ten nawet na niego nie spojrza艂. By艂 zbyt m膮dry, 偶eby sprawdza膰 wszystkich go艣ci odwiedzaj膮cych jego kamienic臋. Po co identyfikowa膰 przest臋pc臋, kt贸ry w rezultacie uzna, 偶e musi ci臋 zabi膰?

Na dworze, szcz臋艣liwy, 偶e zn贸w jest na 艣wie偶ym powietrzu, Jefe najpierw odetchn膮艂 g艂臋boko kilka razy, a dopiero potem ruszy艂 ulic膮 do swojego samochodu. Odzyskanie Oka Ksi臋偶yca zapowiada艂o si臋 teraz na niezwykle trudne zadanie. Musia艂 z艂apa膰 jaki艣 nowy trop. Kto zabi艂 Elvisa? I gdzie jest teraz Oko Ksi臋偶yca? Czy nadal ma go ten g贸wniarz Dante? A je艣li tak, to gdzie si臋 teraz, psiakrew, podziewa?

Takie i inne pytania przelatywa艂y przez my艣li Jefe, jedno za drugim. Poch艂on臋艂y go do tego stopnia, 偶e nawet nie zauwa偶y艂 swojego starego 偶贸艂tego cadillaca, zaparkowanego na poboczu drogi; min膮艂 go i podszed艂 do swojego b艂yszcz膮cego, nowiutkiego srebrnego porsche.

Rozdzia艂 dwudziesty pierwszy

Sanchez nie by艂 zachwycony widokiem Jessiki, kt贸ra po raz drugi tego dnia odwiedzi艂a Tapiok臋. Kiedy wpad艂a za pierwszym razem, nie do艣膰, 偶e by艂a opryskliwa, to jeszcze zamiast zainteresowa膰 si臋 nim, jej wybawc膮, opu艣ci艂a lokal w towarzystwie Jefe. Dlatego by艂 mocno zaskoczony, gdy pojawi艂a si臋 wieczorem, w o wiele bardziej przyjaznym nastroju. Ruch w barze by艂 umiarkowany, wi臋c Mukka zaj膮艂 si臋 obs艂ug膮 go艣ci, Sanchez za艣 posadzi艂 ty艂ek na sto艂ku po drugiej stronie baru i niczym klient, poci膮ga艂 z kufla swoje najlepsze piwo.

Jessica od progu ruszy艂a ku niemu jak po sznurku. Wci膮偶 mia艂a na sobie ten sam czarny str贸j w stylu ninja, kt贸ry nosi艂a kilka godzin wcze艣niej. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e by艂a ubrana dok艂adnie tak samo jak tamtego wieczoru przed pi臋ciu laty, kiedy Sanchez zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy. Bogiem a prawd膮, nigdy nie widzia艂 jej w niczym innym, ale to pewnie dlatego, 偶e dziewczyna po prostu nie mia艂a innych ubra艅, a w ka偶dym razie nic na ten temat nie wiedzia艂a. Jej str贸j, kt贸ry pi臋膰 lat wcze艣niej poszed艂 w strz臋py, przeszyty kulami z pistoletu, bratowa barmana Audrey zacerowa艂a i pozszywa艂a tak, 偶e wygl膮da艂 wcale nie藕le.

- To jak, Sanchez - odezwa艂a si臋 Jessica, siadaj膮c obok niego na sto艂ku przy barze. - Postawisz mi kolejk臋 i powiesz, kim wed艂ug ciebie jestem?

Wprawdzie Sanchez wzdrygn膮艂 si臋 ju偶 na sam膮 my艣l, 偶e mia艂by si臋 do czego艣 takiego przyzna膰, ale by艂o mu mi艂o, 偶e dziewczyna nagle si臋 nim zainteresowa艂a. Od czasu, kiedy po raz pierwszy rzuci艂 na ni膮 okiem, my艣la艂 o niej w zasadzie bez przerwy. Nie do艣膰, 偶e by艂a najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 zdarzy艂o mu si臋 spotka膰, to jeszcze najciekawsz膮. W gruncie rzeczy zna艂 j膮 od 5 lat, a jednak nic o niej nie wiedzia艂. A偶 do dzisiaj pozostawa艂a nieprzytomna, je艣li nie liczy膰 pierwszych dw贸ch godzin, odk膮d j膮 zobaczy艂.

- Mukka, nalej pani.

- Jasne, szefie. Co ma by膰?

- Krwawa Mary.

- Ju偶 si臋 robi.

Kiedy Mukka przygotowywa艂 koktajl dla Jessiki, Sanchez by艂 w stanie tylko gapi膰 si臋 na ni膮 i u艣miecha膰. W ko艅cu, po dobrej minucie grzechotania szklankami i butelkami, kiedy szuka艂 sk艂adnik贸w do Krwawej Mary, kucharz postawi艂 przed dziewczyn膮 wysok膮, w膮sk膮 szklank臋 z czerwonym p艂ynem.

- Jest w tym troch臋 lodu? - zapyta艂a Jessica, wiedz膮c doskonale, 偶e 偶adnego lodu nie ma.

- A widzia艂a艣, 偶ebym go wrzuca艂? - odci膮艂 si臋 Mukka z jawnym sarkazmem.

- Daj pani ten pieprzony l贸d, do kurwy n臋dzy! - rykn膮艂 na niego Sanchez.

Kucharz spe艂ni艂 polecenie, chocia偶 w ramach buntu sykn膮艂 co艣 pod nosem, na tyle g艂o艣no, 偶eby szef go us艂ysza艂.

- Przepraszam ci臋 za to, Jessico. - Sanchez u艣miechn膮艂 si臋 do niej jak najmilej. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e je艣li chce nawi膮za膰 z dziewczyn膮 rozmow臋, to nie ma innego wyj艣cia, ni偶 poprosi膰 j膮 wprost, 偶eby opowiedzia艂a mu o sobie. Odetchn膮艂 g艂臋boko, po czym paln膮艂 pierwsz膮 lepsz膮 rzecz, jaka mu przysz艂a do g艂owy:

- Tak… znaczy si臋… Powiedz mi, jak to si臋 sta艂o, 偶e znam ci臋 od 5 lat, a nic o tobie nie wiem?

- No nie, na mi艂o艣膰 bosk膮! Nie tra膰my czasu na gadanie o duperelach, co?

Nie b臋dzie 艂atwo, pomy艣la艂 Sanchez; nie zamierza艂 jednak si臋 poddawa膰, dop贸ki nie wypr贸buje wszystkich sposob贸w.

- W porz膮dku - odpar艂 spokojnie. - Ale to dzia艂a w dwie strony. Chc臋 us艂ysze膰, co wiesz na temat mojego brata i jego 偶ony, panienko.

- Nigdy ich nie spotka艂am - odrzek艂a Jessica, zmieszana. - A mo偶e?

- Spotka艂a艣 ich, jeszcze jak. To oni utrzymywali ci臋 przy 偶yciu przez ostatnie 5 lat, po tym, jak ci臋 uratowa艂em.

- Ty mnie uratowa艂e艣? Sranie w bani臋!

Sanchez by艂 g艂臋boko rozczarowany faktem, 偶e dziewczyna nie przyjmuje do wiadomo艣ci, i偶 uratowa艂 jej 偶ycie, tak jakby w 偶adnym razie nie wchodzi艂o to w rachub臋. Prze艂kn膮艂 jednak dum臋 i brn膮艂 dalej.

- Ani sranie, ani w bani臋 - zaprzeczy艂 z naciskiem. - Pi臋膰 lat temu kto艣 ci臋 postrzeli艂 i zostawi艂 na pewn膮 艣mier膰 akurat przed tym barem. Zabra艂em ci臋 i zawioz艂em do domu mojego brata. Audrey, jego 偶ona, by艂a piel臋gniark膮 i zajmowa艂a si臋 tob膮. Ca艂e te 5 lat sp臋dzi艂a艣 w 艣pi膮czce, a ona i m贸j brat trzymali ci臋 przy 偶yciu, w mizernej nadziei, 偶e kiedy艣 z tego wyjdziesz.

Wida膰 by艂o, 偶e Jessica podchodzi do jego s艂贸w podejrzliwie, co Sanchez uzna艂 za ca艂kiem zrozumia艂e. Musia艂 sobie zapracowa膰 na jej zaufanie, ale to wymaga艂o czasu. Na razie musia艂 obstawa膰 przy swoim.

- A dlaczego zawioz艂e艣 mnie akurat do niej? Czemu nie do pierwszego lepszego szpitala, jak potraktowa艂by艣 ka偶dego innego? - zapyta艂a, obserwuj膮c go uwa偶nie spod oka, 偶eby sprawdzi膰, czy jego odpowied藕 jest prawdziwa.

- Bo tego dnia szpital by艂 przepe艂niony.

- A co to za dziwaczny pretekst? - fukn臋艂a.

- W ci膮gu tygodnia postrzelono ze 300 os贸b… m臋偶czyzn, kobiet i dzieci. Wi臋kszo艣膰 z nich umar艂a, bo w szpitalu si臋 nie wyrabiali. A 偶e szwagierk臋 wylali ze szpitala kilka miesi臋cy wcze艣niej, to uzna艂em, 偶e tylko u niej masz szans臋 na prze偶ycie. Nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e to, 偶e jeszcze 偶y艂a艣, kiedy do ciebie dotar艂em, zakrawa艂o na cud. - Przerwa艂 i obrzuci艂 j膮 wzrokiem od st贸p do g艂贸w. - Co艣 mi m贸wi艂o, 偶e z tego wyjdziesz. I co, wygl膮da na to, 偶e mia艂em racj臋, nie?

- Jasne. Zdaje si臋, 偶e powinnam ci podzi臋kowa膰. - W jej my艣lach kot艂owa艂o si臋 od tego, czego si臋 dowiedzia艂a, w du偶ej mierze dlatego, 偶e nie pami臋ta艂a nic z tego, o czym jej m贸wi艂.

Sanchez odni贸s艂 wra偶enie, 偶e Jessica ani my艣li mu dzi臋kowa膰, ale na sw贸j spos贸b okaza艂a mu jednak wdzi臋czno艣膰, co w tych stronach uchodzi艂o za wyraz podzi臋kowania.

- Najlepiej mi podzi臋kujesz, je偶eli powiesz, co si臋, kurwa, sta艂o z moim bratem i jego 偶on膮.

Teraz wszystko by艂o w r臋kach Jessiki. Nareszcie mia艂a okazj臋 wynagrodzi膰 mu to, 偶e swego czasu jej pom贸g艂. Mog艂a dopom贸c w odszukaniu zab贸jcy brata. Niestety, jej odpowied藕, jak si臋 tego spodziewa艂, nie wnios艂a nic nowego.

- O czym ty m贸wisz?

- Kto ich zabi艂? Tylko o to mi chodzi.

- A, o to…

- W艂a艣nie.

- Nie wiem.

- Nie wiesz?!

- No, tak. Nie wiem.

- Ale przecie偶 tam by艂a艣, dobrze m贸wi臋?

- By艂am… a przynajmniej tak mi si臋 zdaje. Ale ja nic nie wiem. Nic a nic nie pami臋tam.

- Jak, kurwa, mo偶esz nic nie pami臋ta膰, skoro by艂a艣 tam, kiedy zostali zabici? - Sanchez straci艂 w ko艅cu cierpliwo艣膰 i nie potrafi艂 ukry膰 irytacji.

- Bywaj膮 chwile, kiedy wraca mi pami臋膰 - wyja艣ni艂a Jessica cicho; patrzy艂a gdzie艣 w dal, na 艣cian臋 za barem. - Wiem, 偶e mam co艣 w rodzaju amnezji, ale to nie dotyczy tylko tego, co dzia艂o si臋, zanim zapad艂am w 艣pi膮czk臋. Je偶eli le偶a艂am w 艣pi膮czce… ja wci膮偶 zapominam, gdzie jestem i jak tu trafi艂am. Kiedy si臋 skupi臋 ze wszystkich si艂, co艣 tam mi si臋 przypomina, ale nawet wtedy nie jestem pewna, czy pami臋tam to tak, jak nale偶y.

- Ale pami臋tasz, 偶e dzisiaj ju偶 tu by艂a艣, co?

- Tak, to akurat pami臋tam. Pami臋tam te偶, 偶e wysz艂am st膮d razem z Jefe, tylko 偶e potem pojechali艣my do niego i kaza艂 mi tam czeka膰, wi臋c czeka艂am, ale nie wr贸ci艂. Nie mog艂am sobie przypomnie膰, dlaczego kaza艂 mi czeka膰, dlatego pomy艣la艂am, 偶e wr贸c臋 tu i pogadam z tob膮. Uzna艂am, 偶e mo偶e o艣wiecisz mnie w paru kwestiach. No, na przyk艂ad, 偶e powiesz mi, czy twoim zdaniem jestem mi艂膮 dziewczyn膮, czy ostatni膮 suk膮, bo na razie sama Mie wiem, jak to ze mn膮 jest.

- Szczerze ci powiem, Jessico, 偶e te偶 nie bardzo wiem - wyzna艂 Sanchez z westchnieniem.

- Aha… - Wydawa艂a si臋 rozczarowana i przez chwil臋 mia艂 wra偶enie, 偶e niepotrzebnie urazi艂 jej uczucia.

- Wiesz, jeste艣 taka 艣liczna, 偶e na pewno nie mo偶esz by膰 z艂a - powiedzia艂 w nadziei, 偶e poprawi jej humor.

- Dzi臋ki. - Poci膮gn臋艂a przez s艂omk臋 艂yk Krwawej Mary.

Zanim powrotem unios艂a nagle g艂ow臋, poziom p艂ynu w jej szklance opad艂 o par臋 centymetr贸w. - 呕贸艂ty cadillac! - wybuchn臋艂a, na co Sanchez od razu nastawi艂 uszy.

- A w艂a艣nie, co wieszo tym 偶贸艂tym cadillacu? - zapyta艂, a jego oczy rozb艂ys艂y.

- Wspomina艂e艣 co艣 o nim rano, kiedy gada艂e艣 z Jefe, prawda?

- No. Widzia艂em, jak odje偶d偶a sprzed domu mojego brata, zaraz po tym, jak go znalaz艂em martwego. Wiesz, kto siedzia艂 za k贸艂kiem? Widzia艂a艣 ich?

- O m贸j Bo偶e! Przypominam sobie. To byli dwaj m臋偶czy藕ni. Zabili twojego brata i jego 偶on臋. Widzia艂am to. A przynajmniej tak mi si臋 zdaje. Nie, zaraz, poczekaj chwilk臋…

- Co? Co jest, na lito艣膰 bosk膮?!

- Nie, oni nie umarli. Tamci dwaj ich pobili. Chcieli wydosta膰 od nich jakie艣 informacje. - Przerwa艂a na p贸艂 sekundy i raptownie wci膮gn臋艂a powietrze. - O w mord臋!

- W mord臋? Komu, kogo?

- W mord臋, to przecie偶 mnie szukali! - Spojrza艂a na Sancheza szeroko otwartymi oczami, wyra藕nie roztrz臋siona.

- I co, nie zauwa偶yli ci臋? - zapyta艂.

- Nie. Z jakiego艣 powodu mnie nie widzieli. Wobec tego wymkn臋艂am si臋 na dw贸r i wtedy zobaczy艂am tego 偶贸艂tego cadillaca.

- I co by艂o dalej? - Rozsadza艂a go irytacja i rozczarowanie, 偶e dziewczyna tak niewiele potrafi sobie przypomnie膰, ale usilnie stara艂 si臋 m贸wi膰 spokojnie.

- Uciek艂am, po prostu. Nie wiem, ja d艂ugo bieg艂am, ale p臋dzi艂am tak i p臋dzi艂am, a偶 w ko艅cu wyl膮dowa艂am tutaj. - Przerwa艂a i zamy艣li艂a si臋. - Nic wi臋cej nie pami臋tam. Przynajmniej w tej chwili.

Podnios艂a szklank臋 i znowu przyssa艂a si臋 do s艂omki. Tym razem wysuszy艂a zawarto艣膰 do dna. Zaj臋艂o jej to mniej wi臋cej 10 sekund. Sanchez nie bardzo wiedzia艂, o co by tu jeszcze j膮 zapyta膰, ale tak czy inaczej straci艂 okazj臋 do dalszej indagacji, bo drzwi od ulicy otworzy艂y si臋 z hukiem i do Sali wpad艂 Jefe. Ruszy艂 wprost do baru i usiad艂 na sto艂ku obok Jessiki, tak 偶e dziewczyna siedzia艂a teraz mi臋dzy nim a Sanchezem.

- Dla mnie whisky, a dla pan jeszcze raz to samo - zam贸wi艂, nie spuszczaj膮c wzroku z Mukki, kt贸ry wyszed艂 z k膮ta, gdzie czai艂 si臋 do tej pory.

Maj膮c w pami臋ci ostatni膮 wizyt臋 Jefe, m艂ody kucharz i barman w jednej osobie czym pr臋dzej wzi膮艂 si臋 do dzie艂a i postawi艂 przed nim na ladzie niemal pe艂n膮 butelk臋 whisky i szklank臋. Sanchez nachyli艂 si臋 przed nosem Jessiki, wzi膮艂 flaszk臋, odkorkowa艂 i nala艂 do szklanki solidn膮 miark臋. Odni贸s艂 wra偶enie, 偶e 艂owca nagr贸d jest cokolwiek wstrz膮艣ni臋ty, co nijak do niego nie pasowa艂o. Wytr膮ci艂o go to z r贸wnowagi. Ludzie pokroju Jefe nie zwykli okazywa膰 po sobie, 偶e s膮 wstrz膮艣ni臋ci.

- Hej, ch艂opie, wszystko w porz膮dku? - zapyta艂.

- W porz膮dku to b臋dzie, jak sobie goln臋. Jak us艂yszysz, co ci mam do powiedzenia, te偶 b臋dziesz chcia艂 sobie strzeli膰 jednego.

- M贸wisz? Co jest grane?

Jefe podni贸s艂 szklank臋 z whisky i wychyli艂 jednym haustem. Potem odstawi艂 j膮 na lad臋, licz膮c na dolewk臋. Spojrza艂 zza Jessiki na barmana.

- Ten tw贸j pieprzony Elvis jest sztywny, Sanchez - o艣wiadczy艂. - Kto艣 go za艂atwi艂 na cacy. A jak m贸wi臋, 偶e na cacy, to wierz mi, 偶e sponiewiera艂 go jak jasna cholera.

Rozdzia艂 dwudziesty drugi

Przez kilka godzin Jefe i Jessica siedzieli w barze i pili na um贸r. 艁owca nagr贸d wydudli艂 przez ten czas dwie whisky, osiem piw i trzy tequile. Po pierwszych dw贸ch szklankach szybko wr贸ci艂 do dawnej, aroganckiej formy. Jessica, maj膮ca na koncie tylko pi臋膰 Krwawych Mary, by艂a bardziej stonowana. Ku irytacji Sancheza, z ka偶d膮 kolejk膮 coraz bardziej mieli si臋 ku sobie. Barman wyra藕nie widzia艂, 偶e dziewczyna autentycznie jest pod wra偶eniem Jefe, kt贸ry raczy艂 j膮 anegdotkami o swoich przygodach jako 艂owcy nagr贸d i opowiada艂, jak to 艂apa艂, a czasami zabija艂 ludzi dla pieni臋dzy. Tropi艂 os艂awionych przest臋pc贸w jak 艣wiat d艂ugi i szeroki. Czy to w najdzikszej d偶ungli, czy w najwy偶szych g贸rach, nie by艂o takiego miejsca, gdzie Jefe nie wy艣ledzi艂by i nie dopad艂 swojej ofiary.

Cho膰 wystrzega艂 si臋 wymieniania konkretnych nazwisk, czasami dawa艂 do zrozumienia, 偶e to on jest sprawc膮 艣mierci wielu pot臋偶nych i s艂awnych ludzi, kt贸rzy jakoby zgin臋li w wypadkach. Z jego strony by艂 to wzgl臋dnie bezpieczny bajer, bo przecie偶 nikt nie m贸g艂 zweryfikowa膰 tych opowie艣ci. Inna sprawa, 偶e nikt by z ni nie dyskutowa艂 na ten temat, za 偶adne skarby, bo by艂o powszechnie wiadomo, jak dobry jest Jefe w swoim fachu. Je偶eli ludziom wyk艂adaj膮cym pieni膮dze zale偶a艂o na tym, 偶eby rzecz wygl膮da艂a na wypadek, to 艂owca nagr贸d wype艂nia艂 zadanie zgodnie z 偶yczeniem zleceniodawcy.

Sanchez nie by艂 w stanie konkurowa膰 z tak dramatycznymi opowie艣ciami, dlatego te偶 nie zdziwi艂 si臋, kiedy Jessica, cokolwiek zawiana, wysz艂a w towarzystwie Jefe na godzin臋 przed zamkni臋ciem lokalu. Przytuleni, podpieraj膮c si臋 nawzajem dla zachowania r贸wnowagi, wytoczyli si臋 z baru na ulic臋. Na dworze, zaledwie wyszli na ch艂odne nocne powietrze, zacz臋li 艣piewa膰 jak膮艣 bzdurn膮 piosenk臋, kt贸rej s艂贸w Sanchez nie potrafi艂 rozpozna膰. A potem znikn臋li.

Tapioca by艂a prawie pusta, je艣li nie liczy膰 ma艂ej grupki sta艂ych bywalc贸w graj膮cych w karty przy stole w rogu sali oraz dw贸ch m臋偶czyzn w kapturach, siedz膮cych przy stoliku w pobli偶u baru. Wcze艣niej Sanchez nie zwr贸ci艂 na nich uwagi. Obs艂ug膮 go艣ci zajmowa艂 si臋 Mukka, a on kr膮偶y艂 po lokalu, od czasu do czasu zamieniaj膮c s艂贸wko z kt贸rym艣 ze sta艂ych klient贸w i na wszelkie sposoby pr贸buj膮c zwr贸ci膰 na siebie uwag臋 Jessiki.

Trzeba wiedzie膰, 偶e w Tapioce obowi膮zywa艂a zasada (aczkolwiek niepisana), zgodnie z kt贸r膮 nikomu z go艣ci nie wolno by艂o nosi膰 kaptur贸w. Sanchez wprowadzi艂 j膮 kr贸tko po incydencie z Bourbon Kidem sprzed pi臋ciu lat. Parada kostiumowa z okazji Festiwalu Ksi臋偶ycowego mia艂a si臋 odby膰 dopiero za par臋 dni, ale ci dwaj wygl膮dali, jakby ju偶 przebrali si臋 za rycerzy Jedi. Obaj mieli na sobie d艂ugie br膮zowe szaty, narzucone na lu藕ne, workowate bia艂e spodnie uszyte z grubego materia艂u. Sanchez stan膮艂 przed dylematem: czy podej艣膰 do nich i poprosi膰 o 艣ci膮gni臋cie kaptur贸w, czy nie. Po prawdzie jednak by艂 zm臋czony, a wie艣ci o Elvisie mocno nim wstrz膮sn臋艂y. Nie chc膮c si臋 wdawa膰 w kolejne utarczki, tym razem postanowi艂 odst膮pi膰 od swojej zasady.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e obaj m臋偶czy藕ni sami z siebie mieli w艂a艣nie zdj膮膰 kaptury. Znienacka wstali zza sto艂u i podeszli do Sancheza, kt贸ry sta艂 oparty o kontuar. Jeden z nich trzyma艂 si臋 z ty艂u i szed艂 ze zwieszon膮 g艂ow膮, jak gdyby by艂 mniej pewny siebie ni偶 jego kompan. Kiedy zbli偶yli si臋 na tyle, 偶e barman poczu艂 si臋 troch臋 nieswojo, zrzucili kaptury i pokazali swoje twarze. Rozpozna艂 ich natychmiast. Byli to ci dwaj mnisi, kt贸rzy odwiedzili bar przed dwoma dniami. O ile z naci膮gni臋tymi na g艂owy kapturami wygl膮dali dosy膰 z艂owieszczo, o tyle teraz sprawiali wra偶enie takich samych, na poz贸r nie艣mia艂ych g艂upk贸w.

- A wy czego tu, kurwa, chcecie? - zapyta艂 Sanchez wojowniczo. Pomy艣la艂, 偶e kolejne k艂opoty s膮 nieuniknione, i westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Tego samego, czego najwyra藕niej chc膮 wszyscy w tej mie艣cinie - odpar艂 ten z przodu (tak si臋 sk艂ada, 偶e by艂 to Kyle). - Chcemy dosta膰 Oko Ksi臋偶yca. A to dlatego, 偶e w 艣wietle prawa nale偶y do nas.

- Odpierdolcie si臋 ode mnie, co? Nie jestem, kurwa, w nastroju. - Postanowi艂 im pokaza膰, 偶e irytuje go ich obecno艣膰. Ostatnim razem ci dwaj klauni narobili tu niez艂ego bigosu i w 艣wietle tamtych wydarze艅 mia艂 nadziej臋, 偶e dobry los ka偶e im si臋 trzyma膰 z daleka od jego baru. Jednak偶e ta obcesowa postawa na nic si臋 nie zda艂a, obaj mnisi ca艂kowicie j膮 zignorowali.

- Siedzimy tu prawie ca艂y dzie艅 - rzek艂 Kyle. - S艂yszeli艣my, co si臋 dzieje. El Santino zaproponowa艂 ci 50 tys.$, je偶eli zdob臋dziesz dla niego kamie艅. My damy ci 100 tys., ale tylko za informacj臋, kto jest w posiadaniu kamienia. Nie musisz go dla nas odzyska膰. Sami si臋 tym zajmiemy. Skieruj nas tylko, do kogo trzeba. Z chwil膮, kiedy kamie艅 znajdzie si臋 w naszych r臋kach, 100 tys.$ b臋dzie twoje. Mocno bym si臋 zdziwi艂, gdyby ktokolwiek z艂o偶y艂 ci lepsz膮 ofert臋.

Trzeba przyzna膰, 偶e oferta Kyle'a rzeczywi艣cie by艂a wyj膮tkowo korzystna. Sanchez wyrazi艂 to na g艂os.

- To bardzo atrakcyjna propozycja.

- Wiem. A wi臋c jak, uk艂ad stoi? Czy nie?

Barman przez chwil臋 pociera艂 policzek, jak gdyby zastanawia艂 si臋 nad propozycj膮, chocia偶 w og贸le o tym nie my艣la艂. Faktycznie, uk艂ad by艂 wspania艂y. Sytuacja, w kt贸rej nie m贸g艂 przegra膰. Jako ludzie 艣wi膮tobliwi, mnisi zapewne uwa偶ali dane s艂owo za 艣wi臋te. Gdyby uda艂o mu si臋 dorwa膰 ten kamie艅, sprzeda艂by im go za 100 kawa艂k贸w, a potem zawiadomi艂 Jefe i El Santina, 偶e teraz to mnisi maj膮 klejnot i od ka偶dego z nich skasowa艂by po kilka tysi膮czk贸w ekstra.

- Zgoda. Stoi - odpar艂 w ko艅cu. - Dowiem si臋, kto ma kamie艅, i go wam wystawi臋. A wy mi odpalicie 100 patyk贸w i wszyscy b臋d膮 szcz臋艣liwi, dobrze m贸wi臋?

- Dobrze - przytakn膮艂 Kyle. - To co, grabula?

- Sie wie.

Sanchez zdziwi艂 si臋, 偶e mnisi wiedzieli o zwyczaju dobijania interesu u艣ciskiem r膮k. Widocznie pod艂apali nieco miejscowych obyczaj贸w. A mo偶e zamierzali potraktowa膰 go kilkoma ciosami karate, kiedy wyci膮gnie do nich r臋k臋? Tak czy owak, za 100 kawa艂k贸w got贸w by艂 u艣cisn膮膰 d艂o艅 ka偶demu z nich. Warto by艂o zaryzykowa膰, wi臋c poda艂 im r臋k臋 po kolei i z lekkim niesmakiem stwierdzi艂, 偶e ich u艣cisk by艂 s艂abiutki, co 艣wiadczy艂o o tym, 偶e owszem, byli 艣wiadkami tego zwyczaju, ale jeszcze nigdy go nie stosowali.

- Wkr贸tce si臋 z tob膮 skontaktujemy - oznajmi艂 Kyle i skin膮艂 g艂ow膮. - Pami臋taj, oby艣 mia艂 dla nas pomy艣lne wie艣ci.

Po tych s艂owach obaj mnisi odwr贸cili si臋 i ruszyli do wyj艣cia. Sancheza zaintrygowa艂a zmiana w ich zachowaniu w por贸wnaniu z poprzedni膮 wizyt膮. Tym razem wydawali si臋 o wiele bardziej opanowani i pewni siebie i wykazywali oznaki tego, 偶e przynajmniej staraj膮 si臋 dopasowa膰 do tutejszych zwyczaj贸w.

- Hej, klechy! - zawo艂a艂 za nimi. - Jedno pytanie. Nie macie przypadkiem samochodu?

Kyle zatrzyma艂 si臋 tak raptownie, 偶e Peto zderzy艂 si臋 z nim, co wytr膮ci艂o ich nieco z r贸wnowagi. Nie obejrza艂 si臋 na Sancheza, ale odpowiedzia艂.

- Nie. Nie mamy samochodu. Dlaczego pytasz?

- Tak sobie. Ruszajcie w drog臋. Do zobaczenia.

Rozdzia艂 dwudziesty trzeci

Kiedy Jensen a dziesi膮tej rano stawi艂 si臋 w biurze, Somers tkwi艂 tak, gdzie zawsze, to znaczy siedzia艂 za biurkiem. I zajmowa艂 si臋 tak偶e tym, czym zwykle, czyli ogl膮da艂 wykonane polaroidem fotografie zw艂ok.

- S艂owo daj臋, w tym mie艣cie roi si臋 od k艂amc贸w i szumowin - poskar偶y艂 si臋 Miles. Zdj膮艂 br膮zow膮 zamszow膮 marynark臋 i rzuci艂 j膮 na drug膮 stron臋 gabinetu. Spad艂a na oparcie krzes艂a i zsun臋艂a si臋 na pod艂og臋. - Tu nie ma jednego przyzwoitego cz艂owieka - ci膮gn膮艂. - Przez ca艂膮 noc przes艂uchiwa艂em znanych nam wsp贸艂pracownik贸w tego ca艂ego Elvisa i ani jeden nie powiedzia艂 mi cho膰by s艂owa, kt贸re nie by艂oby k艂amstwem w 偶ywe oczy. Wiedzia艂e艣, 偶e Elvis umar艂 trzy lata temu? A przed czterema laty wyemigrowa艂 do Australii. Poza tym z ostatnich informacji wynika, 偶e wyjecha艂 na weekend, 偶eby odwiedzi膰 Priscill臋. Zak艂amane dranie, sztuka w sztuk臋!

- Jensen, Kr贸l nie 偶yje - wtr膮ci艂 Somers.

- We藕, kurna, nie zaczynaj od nowa.

- Nic nie zaczynam. Trzy godziny temu znaleziono zw艂oki Elvisa w jakiej艣 g贸wnianej kawalerce.

- Co ty, 偶arty sobie robisz?!

- E - e. Ma wyd艂ubane oczy i wyrwany j臋zyk, tak jak wszyscy inni, z wyj膮tkiem Marcusa Gnidy, kt贸rego, b膮d藕my szczerzy, to on przecie偶 zabi艂.

- Czy te fotografie s膮 stamt膮d? - zapyta艂 Jensen, spogl膮daj膮c na odbitki w r臋ku partnera.

- No.

- Daj popatrze膰. - Miles nachyli艂 si臋 nad biurkiem i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Somers poda艂 mu plik czarno - bia艂ych zdj臋膰 w formacie 7x5 cali.

- Wygl膮daj膮 dok艂adnie tak samo jak wszystkie poprzednie, Jensen. Tracisz tylko czas.

- Somers, do jasnej cholery! Ten facet by艂 naszym najlepszym tropem.

- Niekoniecznie… Mamy jeszcze jeden.

- Kogo ty teraz zgrywasz, Yod臋?

Somers pu艣ci艂 mimo uszu gniewn膮 uwag臋 partnera i pchn膮艂 w jego stron臋 ma艂y notes, otwarty na stronie, na kt贸rej nabazgra艂 o艂贸wkiem kilka s艂贸w. Miles podni贸s艂 go.

- Dante Vittori i Kacy Fellangi. Para przystojnych m艂odych ludzi - przeczyta艂 na g艂os. - Co to niby ma by膰? Zapisa艂e艣 si臋 do klubu swingers贸w, czy co? - prychn膮艂 sarkastycznie. Mimo 偶e dzie艅 dopiero si臋 zacz膮艂, by艂 ju偶 tak przepe艂niony frustracj膮, 偶e nie mia艂 za grosz cierpliwo艣ci do takich gierek.

- Dante Vittori by艂 nocnym recepcjonist膮 w hotelu Santa Mondega International - wyja艣ni艂 Somers cicho. - Kacy Fellangi to jego dziewczyna. Pracowa艂a tam jako pokoj贸wka.

- Zgoda… I co z tego?

- A to, 偶e zaraz po tym, jak zgin膮艂 Marcus Gnida, oboje znikn臋li. Zw艂oki Elvisa znaleziono w ich mieszkaniu.

- O? - b膮kn膮艂 Jensen, odk艂adaj膮c notes i plik zdj臋膰 na biurko. - I co to oznacza?

Somers wyci膮gn膮艂 r臋k臋, wzi膮艂 notes i schowa艂 go do g贸rnej kieszeni bia艂ej koszuli.

- To znaczy, 偶e z jakiego艣 powodu Elvis wybra艂 si臋 do nich, kiedy ju偶 zabi艂 Marcusa Gnid臋.

- Czyli 偶e widocznie widzieli go, jak zabija艂 Gnid臋, tak? - Jensen my艣la艂 na g艂os. - I 偶e musi ich stukn膮膰, 偶eby go nie zidentyfikowali?

- Mo偶e tak, a mo偶e nie.

- No to ja ju偶 nic nie rozumiem. W jakim innym celu mia艂by ich 艣ciga膰? A mo偶e oni z nim wsp贸艂pracowali?

- E tam. Nie wydaje mi si臋. Elvis zawsze pracowa艂 sam. To by艂 solista. Beatlesi pracowali zespo艂owo, ale Elvis zawsze by艂 sobie sterem i okr臋tem. Nie, moim zdaniem mieli co艣, na czym mu zale偶a艂o, a cokolwiek to by艂o, chcia艂 to te偶 zdoby膰 Bourbon Kid. I dlatego Elvis nie 偶yje. Widocznie nadzia艂 si臋 na Kida w mieszkaniu tej pary. K艂opot w tym, 偶e nasi przyjaciele Dante i Kacy spakowali manatki i wynie艣li si臋 stamt膮d na d艂ugo przed przybyciem Elvisa i Kida. Nawiasem m贸wi膮c, zalegaj膮 z czynszem.

Miles podszed艂 do le偶膮cej na pod艂odze marynarki, podni贸s艂 j膮, otrzepa艂 z kurzu, powiesi艂 na oparciu krzes艂a i usiad艂. Spojrza艂 na partnera, kt贸ry czeka艂, 偶eby si臋 uspokoi艂 i spr贸bowa艂 zbiera膰 poszlaki do kupy. Starszy gliniarz, rzecz jasna, mia艂 nad nim du偶膮 przewag臋, jako 偶e zacz膮艂 przetwarza膰 szczeg贸艂y zwi膮zane ze 艣mierci膮 Elvisa trzy godziny wcze艣niej.

- Taaak. - Jensen westchn膮艂. - Elvis przetrz膮sa艂 ich mieszkanie w poszukiwaniu czego艣, kiedy nasz zab贸jca…

- Bourbon Kid.

- Niech ci b臋dzie. Bourbon Kid. No wi臋c wpada tam, szukaj膮c… powiedzmy, 偶e Oka Ksi臋偶yca, i zastaje Elvisa. I oczywi艣cie jako kompletny psychol…

- A tak偶e by膰 mo偶e wampir…

- … zabija Elvisa, a potem m贸wi: „O w mord臋!”

- Powiadasz? Nagle staje i m贸wi: „O w mord臋!”?

- Tak, staje i m贸wi: „O w mord臋!”, bo u艣wiadamia sobie, 偶e King nie ma przy sobie tego, czego szuka艂. - Jensen zamilk艂 na d艂u偶sz膮 chwil臋, bo na tym etapie sam ju偶 nie wiedzia艂, do czego zmierza jego teoria. W ko艅cu podj膮艂, z mniejsz膮 pewno艣ci膮 siebie: - Ale sk膮d m贸g艂 przypuszcza膰, 偶e te dzieciaki, Dante i Kacy, to maj膮?

Somers uni贸s艂 r臋k臋 na znak, 偶e mo偶e by tak Miles si臋 zamkn膮艂 i go pos艂ucha艂.

- Chcesz pozna膰 moj膮 teori臋?

- Jasne.

- Ot贸偶 moja teoria jest taka: wiemy, 偶e Marcus Gnida by艂 do艣wiadczonym z艂odziejem, zgadza si臋?

- Zgadza.

- No wi臋c za艂贸偶my, 偶e Marcus by艂 w posiadaniu Oka Ksi臋偶yca. A 偶e kto mieczem wojuje, od miecza ginie, nagle sam pada ofiar膮 kradzie偶y. Dante i Kacy zabieraj膮 mu Oko i daj膮 nog臋. Potem… chocia偶 akurat co do tego nie jestem ca艂kiem pewien… te dzieciaki zdo艂a艂y, by膰 mo偶e, zidentyfikowa膰 Elvisa jako zab贸jc臋 Marcusa, wi臋c Kr贸l na wszelki wypadek postanawia ich stukn膮膰. Wybiera si臋 do ich mieszkania, w tym samym czasie co Bourbon Kid, kt贸ry te偶 szuka Oka Ksi臋偶yca. Ich 艣cie偶ki si臋 krzy偶uj膮 i … 艁UBUDU! Kr贸l ma przechlapane.

- D艂ugo si臋 nad tym zastanawia艂e艣, co? - zauwa偶y艂 Jensen, bo w g艂osie partnera wychwyci艂 wyra藕n膮 nutk臋 podniecenia.

- Nie oszukujmy si臋. Zab贸jca Elvisa to ta sama osoba, kt贸ra zabi艂a wszystkich innych, z wyj膮tkiem Marcusa. 艢wiadcz膮 o tym wy艂upane oczy i wyrwany j臋zyk.

Miles przez d艂u偶sz膮 chwil臋 rozwa偶a艂 t臋 teori臋.

- Cienka sprawa, ale przyznaj臋, 偶e mi si臋 podoba. Mo偶e i co艣 w tym jest. Tyle 偶e zapomnia艂e艣 o jednym - powiedzia艂 wreszcie.

- Niby o czym? - Jego partner pytaj膮co uni贸s艂 brew.

- S艂uchaj, ja wiem, 偶e twoim zdaniem za tym wszystkim stoi Bourbon Kid i pewnie masz racj臋, ale je偶eli to ten Dante zabi艂 Elvisa i wszystkich pozosta艂ych?

Somers energicznie pokr臋ci艂 g艂ow膮, rozpar艂 si臋 na krze艣le i westchn膮艂 g艂臋boko.

- Czy ty za wszelk膮 cen臋 postanowi艂e艣 nie wierzy膰, 偶e wszystkie te zab贸jstwa s膮 dzie艂em Bourbon Kida? Ile razy jeszcze b臋dziemy musieli do tego wraca膰? Nie mo偶esz mi wreszcie zaufa膰?

- 殴le mnie zrozumia艂e艣. - Jensen uni贸s艂 r臋k臋 na znak, 偶eby partner da艂 mu doko艅czy膰. - Ja wierz臋, 偶e to Bourbon Kid stoi praktycznie za wszystkimi tymi morderstwami, naprawd臋… przynajmniej za tymi, kt贸re masz na zdj臋ciach.

- No dobra, wi臋c o co ci biega, psiakrew?

- O to - odrzek艂 Jensen, mierz膮c partnera ostrym wzrokiem - 偶e to w艂a艣nie ten g贸wniarz Dante mo偶e by膰 Bourbon Kidem.

Rozdzia艂 dwudziesty czwarty

Dante nie przepada艂 za wr贸偶kami. Zazwyczaj przynosi艂y mu z艂e wie艣ci. Wygl膮da艂o na to, 偶e dla wszystkich innych maj膮 same dobre nowiny, a w jego wypadku zawsze okazywa艂o si臋, 偶e na horyzoncie gromadz膮 si臋 czarne chmury. Bogiem a prawd膮, niecz臋sto odwiedza艂 wr贸偶ki, ale poniewa偶 Kacy mia艂a do nich wyra藕n膮 s艂abo艣膰, co jaki艣 czas towarzyszy艂 jej na kt贸re艣 z licznych spotka艅.

Ostatnim razem odwiedzili specjalistk臋 od czytania z kart do tarota; dla Kacy mia艂a same dobre wiadomo艣ci, ale poproszona przez ni膮, by zajrza艂a w przysz艂o艣膰 Dantego, znalaz艂a jedynie wszystko, co najgorsze. Przepowiedzia艂a mu 艣mier膰 jego psa Hectora, kt贸ry istotnie zdech艂 nieca艂e trzy tygodnie p贸藕niej. Mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e Kacy dobrze wie, i偶 niech臋tnie towarzyszy jej w odwiedzinach u kolejnej wr贸偶ki, jak膮 wynalaz艂a, ale po heroicznych wyczynach w hotelu Santa Mondega International, kiedy to okrad艂a pijanego opryszka, uzna艂, 偶e przynajmniej tyle jej si臋 od niego nale偶y. Poza tym chcia艂 udowodni膰 Kacy, 偶e nic a nic nie wierzy w ca艂e to durne przepowiadanie przysz艂o艣ci. Owszem, jego ukochany pies zdech艂, ale to by艂 zwyczajny zbieg okoliczno艣ci.

Dom Mistycznej Damy wygl膮da艂 znajomo, jak gdyby Dante widzia艂 go kiedy艣 we 艣nie. Mia艂 jednak przekonanie granicz膮ce z pewno艣ci膮, 偶e nigdy wcze艣niej w nim nie by艂… a przynajmniej nie w obecnym 偶yciu. Dom usytuowany by艂 przy promenadzie wychodz膮cej na port. Z zewn膮trz ca艂kiem przypomina艂 cyga艅ski w贸z przerobiony na ma艂膮 cha艂upk臋. Niski dach wygi臋ty w 艂uk, zewn臋trzne 艣ciany pomalowane na czerwono, malutkie okienka w 偶贸艂tych obramowaniach. Kilka schodk贸w prowadzi艂o do drzwi frontowych, kt贸re sprawia艂y wra偶enie, jakby mo偶na je by艂o z艂o偶y膰 w harmonijk臋 i wsadzi膰 do 艣rodka, gdyby Mistyczna Dama postanowi艂a odholowa膰 swoje domostwo.

Kacy pierwsza wesz艂a po schodkach; Dante wl贸k艂 si臋 za ni膮. Drzwi wej艣ciowe sta艂y otworem, ale nie艂atwo by艂o zajrze膰 do wewn膮trz, bo w progu, od sufitu do pod艂ogi, wisia艂a zas艂ona z wielokolorowych paciork贸w.

- Wchod藕cie 艣mia艂o! - dobieg艂 ich skrzekliwy g艂os. - Kacy i Dante, prawda?

Ch艂opak uni贸s艂 brew.

- Kurwa ma膰, a ona sk膮d to wie?! - wyszepta艂 do ucha swojej dziewczyny. Spojrza艂a na niego i widz膮c, 偶e wcale si臋 z niej nie zabija, pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Um贸wi艂am si臋 z ni膮 telefonicznie, mato艂ku.

- A, no… Jasne.

Pok贸j, do kt贸rego weszli, pogr膮偶ony by艂 w mroku i tak w膮ski, 偶e gdyby Dante rozpostar艂 ramiona, m贸g艂by dotkn膮膰 obu 艣cian. Tu i tam, na wysoko艣ci oczu, wisia艂y Nan ich 艣wiece o r贸偶owych migotliwych p艂omykach. Kiedy wzrok nowym go艣ci przyzwyczai艂 si臋 do panuj膮cego tam p贸艂mroku, zobaczyli na wprost siebie spowit膮 w peleryn臋 posta膰 Mistycznej Damy, siedz膮c膮 za ciemnym drewnianym sto艂em po drugiej stronie pomieszczenia. Peleryna by艂a w kolorze ciemnofioletowym, kobieta za艣 (jak wielu mieszka艅c贸w Santa Mondega) mia艂a na g艂owie kaptur, skrywaj膮cy jej twarz.

- Siadajcie, prosz臋, moi m艂odzi przyjaciele - zaskrzecza艂a.

- Dzi臋kujemy - odpar艂a Kacy, siadaj膮c na jednym z dw贸ch drewnianych krzese艂 ustawionych przy stole, naprzeciw kobiety. Dante przycupn膮艂 na drugim, sil膮c si臋 na oboj臋tno艣膰, w nadziei, 偶e ta stara baba nie wyczuje, i偶 nie kupi nic z tych g艂upot, jakimi mia艂a zamiar ich uraczy膰.

- Tak naprawd臋 nie wierzysz, 偶e powiem wam co艣 istotnego, prawda? - rozleg艂 si臋 chrapliwy g艂os, dobywaj膮cy si臋 gdzie艣 spod kaptura.

- Z g贸ry do niczego si臋 nie uprzedzam.

- To dobrze. Tak trzymaj, synu, a kto wie, mo偶e dowiesz si臋 czego艣 o sobie albo o Kacy, o czym nie mia艂e艣 poj臋cia.

- No, by艂oby mi艂o.

Kobieta powoli 艣ci膮gn臋艂a kaptur i ukaza艂a si臋 stara, pomarszczona twarz, obficie upstrzona brodawkami i czyrakami. Wr贸偶ka wbi艂a wzrok w Kacy i u艣miechn臋艂a si臋, ale tylko przelotnie. Spowa偶nia艂a natychmiast, gdy jej wzrok pad艂 na wisiorek na szyi dziewczyny.

- Sk膮d masz ten niebieski kamie艅? - zapyta艂a ostro. Wszelkie ciep艂o znikn臋艂o z jej g艂osu.

- S艂ucham?

- Ten wisior, kt贸ry masz na szyi. Powiedz, gdzie go znalaz艂a艣?

- Ona go nie znalaz艂a - wtr膮ci艂 si臋 Dante. - Dosta艂a go ode mnie w prezencie… kilka lat temu.

- Bzdury!

- Nie, m贸wi臋 powa偶nie.

- Nie pr贸buj mnie ok艂ama膰. Nie jestem g艂upia, ch艂opcze, i tobie te偶 radz臋 zm膮drze膰. Sk膮d macie ten kamie艅?

G艂os Mistycznej Damy 艣wiadczy艂 o ca艂kowitym braku tolerancji dla k艂amc贸w. Ta my艣l kr膮偶y艂a Kacy po g艂owie, kiedy zastanawia艂a si臋, czy nadal udawa膰, 偶e dosta艂a wisiorek od Dantego przed kilku laty. Dosz艂a do wniosku, 偶e nie ma sensu posuwa膰 si臋 do jawnego k艂amstwa, ale te偶 nie widzia艂a potrzeby, by przyznawa膰 si臋, 偶e ukrad艂a wisior w pokoju hotelowym pijanemu opryszkowi, z kt贸rego teraz, wed艂ug wszelkich znak贸w na niebie i ziemi, zosta艂 pewnie tylko zew艂ok 艣wi臋tej pami臋ci opryszka.

- Dosta艂am go wczoraj od klienta w hotelu - wyzna艂a.

Stara kobieta rozpar艂a si臋 na krze艣le i zmierzy艂a Kacy twardym, przeci膮g艂ym spojrzeniem, oceniaj膮c, w jakim stopniu dziewczyna m贸wi prawd臋, a w jakim k艂amie.

- Niewa偶ne, sk膮d go masz - o艣wiadczy艂a w ko艅cu. - Pozb膮d藕 si臋 go jak najszybciej. Ten kamie艅 sprowadzi na ciebie nieszcz臋艣cie.

- Sk膮d mo偶esz o tym wiedzie膰? - spyta艂a dziewczyna, ciekawa, co Mistyczna Dama s膮dzi, 偶e wie na temat tego kamienia.

- Odpowiedz mi na takie pytanie: czy cz艂owiekowi, od kt贸rego, jak twierdzisz, go dosta艂a艣, ten kamie艅 nie przyni贸s艂 pecha?

- Sk膮d mam wiedzie膰?

- Dobrze, Kacy, zapytam inaczej. Czy zamieni艂aby艣 si臋 miejscami z poprzednim w艂a艣cicielem kamienia?

Dziewczyna pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie.

- On nie 偶yje, prawda?

Zabrzmia艂o to wprawdzie jak pytanie, a z drugiej strony czu艂o si臋, 偶e Mistyczna Dama zna odpowied藕, na tej samej zasadzie, na jakiej prowadz膮cy teleturniej zna odpowiedzi na wszystkie pytania, zanim jeszcze zada je uczestnikom.

- Kiedy go widzia艂am ostatnio, jeszcze 偶y艂 - odpar艂a dzielnie Kacy.

- Ka偶dy, kto ma przy sobie ten kamie艅, pr臋dzej czy p贸藕niej zostaje zabity. Zazwyczaj kr贸tko po tym, jak wszed艂 w jego posiadanie. A wi臋c cz艂owiek, od kt贸rego go dostali艣cie, do tej pory z pewno艣ci膮 ju偶 zgin膮艂.

Ku swej irytacji Dante pomy艣la艂, 偶e ciekawi go, co wr贸偶ka ma im do powiedzenia.

- Sk膮d o tym wiesz? Masz jaki艣 dow贸d? - Agresja w jego g艂osie zaprawiona by艂a szczypt膮 sarkazmu.

Nie podoba艂o mu si臋, 偶e Mistyczna Dama wzbudza w Kacy strach. Nigdy nie spotka艂 r贸wnie dzielnej dziewczyny, tyle 偶e wierzy艂a w bzdury, jakie s艂ysza艂a od wr贸偶ek, i dlatego teraz by艂a zdenerwowana.

- Zajrzyjmy do mojej kryszta艂owej kuli, co wy na to? Wtedy wam powiem - zaproponowa艂a starucha w odpowiedzi. 艢ci膮gn臋艂a czarny kawa艂ek jedwabiu, zakrywaj膮cy kulisty przedmiot stoj膮cy na ciemnym mahoniowym stole. - Po艂贸偶 mi banknot na d艂oni, daj 20$, a odkryj臋 ci wasze przeznaczenie.

A dlaczego nie: „Cyganka prawd臋 ci powie”? - pomy艣la艂 Dante. Si臋gn膮艂 jednak do kieszeni, wyci膮gn膮艂 dwudziestk臋 i rzuci艂 na st贸艂 mniej wi臋cej w kierunku Mistycznej Damy. Baba natychmiast porwa艂a banknot i schowa艂a go gdzie艣 w zakamarkach ubrania, zupe艂nie jak uliczny 偶ebrak, kt贸ry dosta艂 do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby kupi膰 sobie flaszk臋 ulubionej gorza艂y. Potem zn贸w rozpar艂a si臋 na krze艣le; sprawia艂a wra偶enie pogr膮偶onej w g艂臋bokiej zadumie. W ko艅cu zacz臋艂a powoli przesuwa膰 d艂o艅mi nad kryszta艂ow膮 kul膮.

Ku zaskoczeniu Dantego i Kacy, tu偶 pod powierzchni膮 kuli zacz臋艂a si臋 tworzy膰 bia艂a chmura. Mistyczna Dama przez kilka sekund przesuwa艂a jeszcze d艂o艅mi tu i tam, po czym chmura zacz臋艂a opada膰 i zast膮pi艂a j膮 rzadka mgie艂ka, w kt贸rej Dante dopatrzy艂 si臋 rys贸w twarzy m臋偶czyzny. Nachyli艂 si臋, 偶eby lepiej widzie膰. Twarz niezwykle przypomina艂a oblicze cz艂owieka, kt贸remu ukradli niebieski kamie艅.

- Rany boskie, przecie偶 to ten Jefe - mrukn膮艂 cicho do Kacy, jakby liczy艂 na to, 偶e stara kobieta go nie us艂yszy.

- Jeste艣 pewien, 偶e to jego prawdziwe imi臋? - spyta艂a Mistyczna Dama.

Dante i Kacy porozumieli si臋 wzrokiem; zaniepokoi艂a ich forma, w jakiej wr贸偶ka zada艂a to pytanie. Czy偶by zna艂a tego cz艂owieka pod innym imieniem? Okaza艂o si臋, 偶e ten, kt贸rego okrad艂a Kacy, mia艂 przy sobie dwa portfele. Z jednego wynika艂o, 偶e nazywa si臋 Jefe, i pod takim imieniem zameldowa艂 si臋 w hotelu, ale w drugim portfelu znajdowa艂y si臋 dokumenty jakiego艣 Marcusa.

- Szczerze m贸wi膮c, mo偶liwe, 偶e nazywa si臋 Marcus - wyzna艂a dziewczyna ze skruch膮, jak gdyby wiedzia艂a, co nast膮pi dalej.

Mistyczna Dama schyli艂a si臋 w prawo i podnios艂a co艣 z pod艂ogi. Dante zebra艂 si臋 w sobie, czujnie obserwuj膮c, czy kobieta nie si臋ga przypadkiem po jak膮艣 bro艅. Tymczasem ona podnios艂a z pod艂ogi gazet臋. By艂a to „Daily Scope”; na czo艂贸wce bi艂 w oczy wydrukowany wielkimi literami tytu艂: „MARCUS GNIDA ZAMORDOWANY”.

Ch艂opak i dziewczyna szybko przebiegli wzrokiem tre艣膰 artyku艂u pod nag艂贸wkiem. Ujrzeli zdj臋cie cz艂owieka, kt贸remu skradli niebieski kamie艅. Fotografia by艂a stara, ale niew膮tpliwie przedstawia艂a tego m臋偶czyzn臋. U艣miecha艂 si臋 bezmy艣lnie i mia艂 zapuchni臋te oczy, co sugerowa艂o, 偶e zdj臋cie cykni臋to prawdopodobnie podczas wieczornej popijawy… a temu Marcus Gnida oddawa艂 si臋 ka偶dego wieczoru. Artyku艂 nie podawa艂 zbyt wielu szczeg贸艂贸w tego, w jaki spos贸b Marcus spotka艂 si臋 ze swoim Stw贸rc膮, z tre艣ci wynika艂o jednak, 偶e jego koniec by艂 wyj膮tkowo nieprzyjemny. Dante wr贸ci艂 wspomnieniami do chwili, gdy obserwowa艂 w hotelowym korytarzu, jak przebrany za Elvisa facet wykopuje drzwi do pokoju. Marcus Gnida nie 偶y艂, zamordowany przez tego Elvisa. A teraz Elvis, niew膮tpliwie kawa艂 ostatniego skurczybyka, by膰 mo偶e szuka jego i Kacy.

Mistyczna Dama z powrotem zakry艂a kryszta艂ow膮 kul臋 czarnym jedwabiem. Potem wyci膮gn臋艂a banknot dwudziestodolarowy stamt膮d, gdzie go schowa艂a, i wsun臋艂a go Kacy do r臋ki.

- We藕 te pieni膮dze, ale zr贸b co艣 dla w艂asnego dobra - przykaza艂a cicho. - Pozb膮d藕 si臋 tego wisiorka, zanim ktokolwiek si臋 zorientuje, 偶e w og贸le go mia艂a艣, cho膰by przez chwil臋. On dysponuje nadprzyrodzon膮 moc膮 i 艣ci膮ga z艂o wsz臋dzie, gdzie tylko si臋 znajdzie. Dop贸ki masz go przy sobie, nie jeste艣 bezpieczna. W zasadzie i tak nie jest si臋 bezpiecznym, je偶eli kiedykolwiek mia艂o si臋 z nim kontakt. Wielu, wielu szuka艂o tego kamienia i wielu przez niego zgin臋艂o.

- A co w nim jest takiego z艂ego? - spyta艂a Kacy.

Dante nigdy jeszcze nie s艂ysza艂, 偶eby w jej g艂osie pobrzmiewa艂 tak silny strach.

- Kamie艅 sam w sobie nie jest z艂y - odpar艂a starucha. By艂a wyra藕nie zm臋czona i zniech臋cona. - Ale go do siebie przyci膮gnie. On b臋dzie was szuka艂 i nic go nie powstrzyma, dop贸ki go nie zdob臋dzie.

- Kto?

- Nie wiem, kim jest, i nie chc臋 wiedzie膰. Gdyby si臋 dowiedzia艂, 偶e znam jego to偶samo艣膰, mnie te偶 by za艂atwi艂.

- A czy ten facet nie nosi si臋 przypadkiem jak Elvis? - spyta艂 Dante. Ta stara wied藕ma przyprawia艂a go o g臋si膮 sk贸rk臋.

Twarz Mistycznej Damy wykrzywi艂 w艣ciek艂y grymas.

- Co o nim wiecie?! - sykn臋艂a.

- No… naszym zdaniem to chyba on zabi艂 Marcusa - szepn臋艂a Kacy.

Stara baba pochyli艂a si臋 i opar艂a o st贸艂.

- Czy wy w og贸le nie ogl膮dacie wiadomo艣ci? - zaskrzecza艂a, zni偶aj膮c g艂os. - Elvis nie 偶yje.

- Nie o to chodzi - sprostowa艂 ch艂opak ze 艣miechem. - Ten facet tylko nosi艂 si臋 jak Elvis.

Wr贸偶ka protekcjonalnie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Gdzie wy w艂a艣ciwie mieszkacie? - zapyta艂a stanowczo.

- A bo co? - odpar艂 Dante obronnym tonem.

Ale Kacy ch臋tnie udzieli艂a jej informacji.

- Wczoraj wprowadzili艣my si臋 do motelu.

- Czy przedtem mieszkali艣cie w kamienicy o nazwie Shamrock?

- Tak. Sk膮d wiesz? - spyta艂 Dante. Ta Mistyczna Dama… phi, ta wr贸偶ka!... faktycznie mia艂a co艣 do powiedzenia, w przeciwie艅stwie do wielu innych, do kt贸rych Kacy ci膮ga艂a go, 偶eby pozna膰 przesz艂o艣膰. Starucha znowu rozpar艂a si臋 na krze艣le i w u艣miechu b艂ysn臋艂a do niego z臋bami.

- Bo ogl膮dam wiadomo艣ci i s艂ucham radia - wyja艣ni艂a. - W艂a艣nie tam znaleziono dzi艣 rano zw艂oki Elvisa.

- 呕e co prosz臋?!

- No c贸偶, ten cz艂owiek, o kt贸rym m贸wi艂e艣, ten podobny do Elvisa, nie 偶yje. Zdaje si臋, 偶e pr贸bowa艂 was wytropi膰, ale nie on jeden. I wygl膮da na to, 偶e przegra艂. Jego zw艂oki znaleziono w waszej kamienicy. Niewiele brakowa艂o, a pad艂oby na was.

Dante zmarkotnia艂. Prawd臋 m贸wi膮c, by艂 nieco oszo艂omiony. Ta ostatnia wiadomo艣膰 nie藕le nim wstrz膮sn臋艂a. A co gorsza, zmartwi艂a go. I to mocno. Kto艣 wytropi艂 i zabi艂 Elvisa, prawdopodobnie z powodu wisiorka z niebieskim kamieniem, kt贸ry zdobyli wraz z Kacy. Istnia艂a jednak jeszcze inna mo偶liwo艣膰. Walizka, kt贸r膮 Kacy podgrandzi艂a z innego pokoju, po tym, jak okrad艂a Marcusa Gnid臋. Mo偶e kto艣 w艂a艣nie jej szuka? Pozbycie si臋 kamienia by艂o niez艂ym pomys艂em, ale pozbycie si臋 walizki nie wchodzi艂o w rachub臋, zawiera艂a bowiem 100 tys.$ w banknotach pi臋膰dziesi臋ciodolarowych. Nie wiedzia艂, czego tamci poszukuj膮 bardziej - 100 kawa艂k贸w czy tego cennego niebieskiego kamienia. Tak czy owak, nale偶a艂o czym pr臋dzej ulotni膰 si臋 z Santa Mondega.

- W dup臋! Chod藕, Kacy, spadamy st膮d. Zastawmy ten piprzony kamie艅 w lombardzie, zanim b臋dzie za p贸藕no.

- Nie ma sprawy, kotku.

Mistyczna Dama nie musia艂a zagl膮da膰 do kryszta艂owej kuli, by wiedzie膰, 偶e nigdy wi臋cej nie ujrzy Dantego i Kacy. Moce z艂a mia艂y paskudny zwyczaj odszukiwania wszystkich, kt贸rzy weszli w kontakt z Okiem Ksi臋偶yca, i nic nie mog艂o ich powstrzyma膰 przed odzyskaniem go. Ci m艂odzi ludzie b臋d膮 mieli szcz臋艣cie, je艣li uda im si臋 prze偶y膰 do ko艅ca dnia.

Rozdzia艂 dwudziesty pi膮ty

Kiedy Kyle i Peto zameldowali si臋 w hotelu Santa Mondega International, byli pod wielkim wra偶eniem uprzejmo艣ci personelu. Kierownik upar艂 si臋, 偶eby portier wni贸s艂 ich baga偶 do pokoju, ale mimo 偶e zar贸wno kierownik, jak portier sprawiali mi艂e wra偶enie, Kyle nie wypuszcza艂 z r臋ki czarnej walizki, kt贸r膮 mieli ze sob膮. Zapewni艂 kierownika, 偶e jest lekka jak pi贸rko i zawiera tylko modlitewnik i par臋 sanda艂贸w.

Kyle na okr膮g艂o wbija艂 Petowi do g艂owy jedn膮 rzecz - 偶e w 偶adnym razie nie wolno im ufa膰 nikomu, kogo spotkaj膮. Dlatego cho膰 chcieli okaza膰 personelowi hotelu zaufanie, podkre艣lali z naciskiem, 偶e nikt poza nimi nie ma prawa dotkn膮膰 ich walizki. A kiedy portier opu艣ci艂 ich pok贸j, na wszelki wypadek schowali j膮 pod 艂贸偶ko. Kyle poinformowa艂 Peta, 偶e gdyby kto艣 szuka艂 u nich czego艣 cennego, to nie przyjdzie mu do g艂owy, 偶eby tam zagl膮da膰. Widocznie zbyt rzadko ogl膮da艂 telewizj臋, inaczej by wiedzia艂, 偶e jest to najgorsze miejsce na ukrywanie kosztowno艣ci. Ka偶da pokoj贸wka czy baga偶owy usi艂uj膮cy okra艣膰 go艣cia hotelowego zawsze najpierw zagl膮da pod 艂贸偶ko.

Kyle dopiero teraz zacz膮艂 sobie u艣wiadamia膰 w ca艂ej pe艂ni, dlaczego ojciec Taos z takim naciskiem obstawa艂 przy tym, 偶eby nie ufali nikomu, oraz wyolbrzymia艂 znaczenie tego, by pod 偶adnym pozorem, ani na chwil臋, nie spuszczali walizki z oczu. Id膮c za rad膮 m膮drego starego mnicha, stale wbija艂 to przyjacielowi do g艂owy. No ale tym razem, cho膰 sam przed sob膮 niech臋tnie si臋 do tego przyznawa艂, m艂ody nowicjusz by艂 Bogu ducha winien. To Kyle wpad艂 na pomys艂, 偶eby ukry膰 walizk臋 pod 艂贸偶kiem. B艂臋dnie za艂o偶y艂, 偶e kiedy b臋d膮 wyruszali do Tapioki, wystarczy tylko zamkn膮膰 za sob膮 drzwi na klucz. Co zaowocowa艂o tym, 偶e teraz pod 艂贸偶kiem nie by艂o nic. Ani walizki, ani - co wa偶niejsze - 100 tys.$ w u偶ywanych banknotach, kt贸re by艂y w 艣rodku. Zostali okradzeni i nie mieli poj臋cia, przez kogo.

- Kyle, kto m贸g艂 si臋 dopu艣ci膰 czego艣 takiego? - zapyta艂 wyra藕nie zdenerwowany Peto, po raz tysi臋czny zagl膮daj膮c pod 艂贸偶ko w nadziei, 偶e walizka jednak tam jest i tylko przedziwnym zrz膮dzeniem losu jej nie zauwa偶yli. Ale jego przyjaciel te偶 nie mia艂 pomys艂u, czyja to sprawka.

- Je艣li si臋 nie myl臋, w zasadzie ka偶dy m贸g艂 to zrobi膰. Wygl膮da na to, 偶e tutaj nikt nie ma ani sumienia, ani poj臋cia o tym, co jest dobre, a co z艂e. Wpadli艣my w powa偶ne k艂opoty, Peto. Tylko te pieni膮dze mia艂y nam umo偶liwi膰 handel ze 艣wiatem zewn臋trznym. A teraz, je艣li mamy odzyska膰 Oko Ksi臋偶yca, sami musimy zosta膰 z艂odziejami, tak jak wszyscy doko艂a.

Peto nie wierzy艂 w艂asnym uszom. Zrezygnowa艂 z bezsensownych poszukiwa艅 i opad艂 na krzes艂o przy oknie. Kyle opowiedzia艂 si臋 za z艂amaniem zasad, jakimi kierowali si臋 przez ca艂e 偶ycie. Na dodatek by艂a to pierwsza sugestia, jaka mu przysz艂a do g艂owy. Innych pomys艂贸w nie przedstawi艂. Sprawa wygl膮da艂a powa偶nie.

- Ale偶 to by by艂o sprzeczne z zasadami - odpar艂, przera偶ony. - W ten spos贸b sprzeniewierzyliby艣my si臋 wszystkiemu, czego nas uczono.

- Tak, to prawda - przytakn膮艂 Kyle z zadum膮. - Ale, przyjacielu, prawdopodobnie to samo przytrafi艂o si臋 wszystkim innym mnichom, kt贸rzy zostali wys艂ani z Hubala na misje. W艂a艣nie dlatego 偶aden z nich nie jest ju偶 w stanie wr贸ci膰 i 偶y膰 po艣r贸d nas. My艣l臋, 偶e dopiero teraz widzimy, z jak prawdziwie wielkim po艣wi臋ceniem wi膮偶e si臋 misja odzyskania Oka Ksi臋偶yca.

- Musi istnie膰 jaki艣 spos贸b na odzyskanie Oka bez uciekania si臋 do kradzie偶y. Z ca艂膮 pewno艣ci膮! - Peto obstawa艂 przy swoim.

- Naprawd臋 s膮dzisz, 偶e kto艣 pomo偶e nam je odzyska膰 za darmo, skoro komu innemu mo偶e je sprzeda膰 za 50 tys.$? - Kyle przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po twarzy i przetar艂 zm臋czone oczy. - Nie, Peto, nie mamy wyboru - podj膮艂. - Musimy od艂o偶y膰 na bok wszystko, czego nas uczono do tej pory. Je偶eli chcemy zdoby膰 kamie艅, musimy z艂ama膰 wszelkie nasze 艣wi臋te 艣luby.

- Czy to oznacza, 偶e zaczniemy pi膰, pali膰, przeklina膰, uprawia膰 hazard i sypia膰 z 艂atwymi kobietami? - zapyta艂 m艂ody mnich.

- Naogl膮da艂e艣 si臋 za du偶o telewizji, Peto. Nie s膮dz臋, 偶eby艣my musieli z艂ama膰 akurat te 艣luby. Mo偶liwe jednak, 偶e trzeba b臋dzie pope艂ni膰 takie przest臋pstwa, jak k艂amstwo czy kradzie偶 - odpar艂 jego brat z zakonu.

Siedzia艂 teraz na wielkim, dwuosobowym 艂贸偶ku, pod kt贸rym wcze艣niej schowali pe艂n膮 pieni臋dzy walizk臋. Ukry艂 twarz w d艂oniach. Z艂amanie 艣wi臋tych praw Hubala… Wyruszaj膮c na t臋 wypraw臋, nie planowa艂 nic podobnego, chocia偶 zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wykonanie zadania mo偶e si臋 wi膮za膰 i z tak膮 konieczno艣ci膮.

- Z drugiej strony, skoro mamy z艂ama膰 cho膰by jeden ze 艣lub贸w i na zawsze zosta膰 wygnani z wyspy Hubal, z pewno艣ci膮 r贸wnie dobrze mo偶emy z艂ama膰 wszystkie 艣luby i mie膰 to z g艂owy? - przekonywa艂 Peto. - Zreszt膮 i tak ju偶 strzeli艂em jednemu bandziorowi prosto w twarz i go zabi艂em.

- To si臋 nie liczy - warkn膮艂 Kyle. - To by艂 wypadek.

Po raz pierwszy wygl膮da艂o na to, 偶e Kyle przesta艂 panowa膰 nad swoimi uczuciami. Peto nigdy jeszcze nie widzia艂 go w takim stanie. Starszy mnich by艂 wyra藕nie zrozpaczony utrat膮 pieni臋dzy, a na sam膮 my艣l, 偶e mia艂by z艂ama膰 cho膰by jeden ze 艣lub贸w, jakimi kierowa艂 si臋 przez ca艂e 偶ycie, poczu艂 si臋 jeszcze gorzej. Natomiast Peto szybko oswaja艂 si臋 z mo偶liwo艣ci膮 艂amania zasad. Bogiem a prawd膮, wr臋cz cieszy艂 si臋 z takiej mo偶liwo艣ci. Z t膮 my艣l膮 zerwa艂 si臋 nagle na r贸wne nogi.

- Kurwa, Kyle, a gdzie jest minibar? - zapyta艂 wyzywaj膮cym tonem.

- No, no! Spokojnie, Peto - przywo艂a艂 go do porz膮dku starszy mnich i tak偶e zerwa艂 si臋 na nogi. - M贸wi艂em, 偶e mo偶e trzeba b臋dzie z艂ama膰 niekt贸re 艣luby. Przekl膮艂e艣, ale um贸wmy si臋, 偶e na razie na tym poprzestaniesz, hm? Je偶eli w celu odzyskania Oka Ksi臋偶yca dopu艣cisz si臋 k艂amstwa i kradzie偶y i zostaniesz wygnany z Hubala, to wtedy, i tylko wtedy, b臋dziesz m贸g艂 my艣le膰 o 艂amaniu pozosta艂ych 艣lub贸w, takich jak ten, kt贸ry zabrania picia alkoholu.

Peto by艂 wyra藕nie zawiedziony. W barze Sancheza napatrzy艂 si臋 na tych wszystkich pijak贸w i spodoba艂 mu si臋 pomys艂, 偶eby do艣wiadczy膰 tego na w艂asnej sk贸rze. W g艂臋bi duszy wiedzia艂, 偶e Kyle nigdy nie pozwoli艂by mu skorzysta膰 z minibaru, ale ju偶 na sam膮 my艣l o tym nabra艂 nowej ochoty do 偶ycia. A wypowiedzenie s艂owa „kurwa” r贸wnie偶 da艂o mu zaskakuj膮ce poczucie swobody.

- Masz racj臋, Kyle, oczywi艣cie, 偶e tak. Mimo wszystko wys艂uchaj mnie. Je偶eli mamy odebra膰 Oko jakiemu艣 opryszkowi, kt贸ry je w tej chwili posiada, to czy nie by艂oby rozs膮dnie dowiedzie膰 si臋, jak to jest by膰 jednym z nich? Wiesz, wej艣膰 w ich sk贸r臋?

- Pewnie, 偶e tak, ale nie mia艂em na my艣li upijania si臋, w 偶adnym razie.

- Wobec tego o co ci chodzi艂o?

- Zdajmy si臋 na swoj膮 si艂臋. - Peto z ulg膮 pomy艣la艂, 偶e jego przyjaciel nareszcie wygl膮da, jakby co艣 planowa艂. - Na walk臋 wr臋cz, oboj臋tnie, czy trzeba b臋dzie na kogo艣 napa艣膰, czy bi膰 si臋 za pieni膮dze. To musi by膰 nasz pierwszy plan.

- Powa偶nie s膮dzisz, 偶e odzyskamy nasze 100 tys.$, napadaj膮c na kogo艣?

Kyle wzi膮艂 si臋 pod boki i spojrza艂 na sufit, szukaj膮c w nim natchnienia.

- Nie, raczej nie, ale na pocz膮tek dobre i to - odpowiedzia艂. - Zostali艣my bez grosza przy duszy, wi臋c czy mamy w tej chwili lepszy wyb贸r?

- A jak wygl膮da gorszy wyb贸r? - zapyta艂 Peto, gdy wreszcie zda艂 sobie spraw臋, 偶e w obecnej sytuacji nie b臋d膮 mieli czym zap艂aci膰 za nast臋pny posi艂ek.

- Nie mamy innego wyboru. B臋dziemy musieli napa艣膰 na kilka os贸b, zabra膰 im wszystkie pieni膮dze i … ee… pu艣ci膰 je w ruch. W Tapioce pods艂ucha艂em, jak kto艣 m贸wi艂, 偶e na skraju miasta rozbi艂 si臋 w臋drowny jarmark. Przypuszczam wi臋c, 偶e uda si臋 tam pospekulowa膰 naszymi pieni臋dzmi, 偶eby je pomno偶y膰.

- Masz na my艣li hazard? - Oczy m艂odszego mnicha rozb艂ys艂y.

- Nie. To by oznacza艂o z艂amanie 艣wi臋tego 艣lubu. B臋dziemy obraca膰 naszymi pieni臋dzmi w celu zdobycia wi臋kszego maj膮tku, ale nie dla korzy艣ci w艂asnej, tylko dla dobra ludzko艣ci.

- To mi si臋 podoba - pochwali艂 Peto z u艣miechem.

- I dobrze. To teraz poogl膮daj sobie telewizj臋 i zobacz, czego jeszcze mo偶emy si臋 dowiedzie膰 o 艣wiecie zewn臋trznym przed jutrzejszym za膰mieniem S艂o艅ca.

- Zgoda. A co leci?

- Weekend u Berniego.

- Brzmi nie藕le.

Rozdzia艂 dwudziesty sz贸sty

Jensen sp臋dzi艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 dnia w biurze, bez najmniejszych cho膰by sukces贸w stukaj膮c w klawiatur臋 swojego laptopa. Mia艂 dost臋p do akt oraz informacji dotycz膮cych obywateli w ca艂ym kraju, kt贸re spokojnie mo偶na by uzna膰 za ci臋偶kie naruszenie prywatno艣ci, gdyby wiedzia艂 o nich ktokolwiek poza garstk膮 najwy偶szych przedstawicieli w艂adz. Sprawdza艂 wszelkie mo偶liwe dane na temat pi臋ciu ofiar morderstw, kt贸rych 艣mier膰 polecono mu wyja艣ni膰; wreszcie, po ca艂ych godzinach uporczywych poszukiwa艅, kt贸re nie naprowadzi艂y go na cho膰by cie艅 jakiegokolwiek 艣ladu, co艣 znalaz艂.

I to co艣 dobrego. Bardzo dobrego. Tyle 偶e rzecz opiera艂a si臋 na nadzwyczajnym przypadku. W艂a艣nie dlatego Jensen by艂 tak cholernie dobry w swoim fachu. Sprawdza艂 ka偶d膮, najw臋偶sz膮 nawet 艣cie偶k臋 艣ledztwa, bez wzgl臋du na to, jak nik艂e mia艂 szanse powodzenia. Akta pracownicze nieboszczyk贸w nie wnios艂y niczego nowego. Najcz臋艣ciej odwiedzane przez ofiary kluby - te偶 nic. Ich znajomi - zn贸w nic. C贸偶 takiego wi臋c znalaz艂, co 艂膮czy艂o ze sob膮 wszystkie pi臋膰 ofiar?

Przed po艂udniem Somers urz臋dowa艂 poza biurem, najpewniej poszukuj膮c trop贸w i 偶艂opi膮c kaw臋. Kiedy wr贸ci艂, z kubkiem kawy w r臋ku, powita艂 go widok Milesa Jensena, kt贸ry wyra藕nie zadowolony z siebie, siedzia艂 ni mniej, ni wi臋cej, tylko za jego biurkiem!

- Mam nadziej臋, 偶e masz cholernie dobry pow贸d, 偶eby siedzie膰 na moim miejscu, z tym u艣mieszkiem samozadowolenia na twarzy - odezwa艂 si臋 Somers, odstawiaj膮c kubek kawy na blat i przysuwaj膮c sobie krzes艂o, na kt贸rym zazwyczaj siada艂 jego partner.

- Dzisiejsza kategoria to filmowe horrory - o艣wiadczy艂 Jensen i u艣miechn膮艂 si臋. - Psychopata czy The Ring?

- The Ring, ma si臋 rozumie膰 - paln膮艂 Somers bez namys艂u. - Psychopata to tylko trzeciorz臋dny film o seryjnym mordercy, na kt贸rym ka偶dy kinoman, kt贸ry zna si臋 na rzeczy, odgaduje, kto jest zab贸jc膮 ju偶 w pierwszej scenie, zanim jeszcze sko艅czy si臋 czo艂贸wka.

- Naprawd臋? - W g艂osie Jensena brzmia艂o zaskoczenie. - Nie pami臋tam tego fragmentu.

- A jak偶e. William McNamara, kt贸ry wtedy by艂 ju偶 ca艂kiem dobrze zapowiadaj膮cym si臋 aktorem, pojawia si臋 w pierwszej scenie po艣r贸d ca艂ej masy statyst贸w. Pami臋tam, 偶e ogl膮daj膮c to, my艣la艂em sobie: po jak膮 choler臋 facet, kt贸ry gra艂 ju偶 pierwszoplanowe role w kilku mniej znanych filmach, siedzi w t艂umie statyst贸w, je艣li nie po to, 偶eby na ko艅cu wyskoczy膰 jako 贸w tajemniczy zab贸jca? No i mia艂em racj臋, cho膰 akurat nie to zniszczy艂o ten film. Moim zdaniem spapra艂 go re偶yser.

- Musz臋 powiedzie膰, 偶e moim zdaniem Psychopata by艂 ca艂kiem niez艂y i w du偶ej mierze oryginalny.

- Ale nie s膮dzisz chyba, 偶e jest lepszy ni偶 The Ring? Co? - zapyta艂 Somers.

- No… zawsze uwa偶a艂em, 偶e The Ring jest nieco naci膮gany, ale wiesz co? Zdaje si臋, 偶e jakie艣 20 min temu zmieni艂em zdanie.

Somers przechyli艂 g艂ow臋 na bok i zacz膮艂 przeczesywa膰 palcami siwe w艂osy; cz臋sto tak robi艂, kiedy nad czym艣 my艣la艂. By艂 wyra藕nie zaintrygowany.

- Dawaj dalej. Co takiego znalaz艂e艣? Tylko mi nie m贸w, 偶e wszystkie nasze ofiary ogl膮da艂y t臋 sam膮 ta艣m臋 wideo, a potem zgin臋艂y w ci膮gu 7 dni.

- Niezupe艂nie - odpar艂 Jensen, rzucaj膮c na biurko przed sob膮 plik papier贸w. Somers si臋gn膮艂 i wzi膮艂 je do r臋ki.

- Co to jest? - zapyta艂.

- Dane z biblioteki.

- Dane z biblioteki?! - Somers od艂o偶y艂 je, jakby go sparzy艂y.

- No. Ka偶da z pierwszych pi臋ciu ofiar wypo偶yczy艂a z biblioteki miejskiej t臋 sam膮 ksi膮偶k臋. To jedyni ludzie, jacy w og贸le j膮 brali. A zatem wszyscy, kt贸rzy j膮 przeczytali, zgin臋li.

Jego partner nie wydawa艂 si臋 przekonany.

- A co z innymi bibliotekami i ksi臋garniami, kt贸re maj膮 ten tytu艂 u siebie? - rzek艂. - Przecie偶 nasz zab贸jca nie jest w stanie stukn膮膰 ka偶dego, kto kupi艂 t臋 ksi膮偶k臋 albo wypo偶yczy艂 j膮 w innej bibliotece.

- A nie jeste艣 ciekawy, co to za ksi膮偶ka? - Miles uni贸s艂 brwi, okazuj膮c w ten spos贸b zdziwienie, 偶e partner do tej pory go o to nie spyta艂.

- Niech no zgadn臋. Autobiografia Victorii Beckham?

- E -e. To by mia艂o sens tylko wtedy, gdyby wszyscy ci ludzie pope艂nili samob贸jstwo.

- Fakt - przyzna艂 Somers z u艣miechem. - No, gadaj. Co to za ksi膮偶ka?

Jensen pochyli艂 si臋 i wskaza艂 na wiersz mniej wi臋cej w po艂owie g贸rnej strony pliku papier贸w, kt贸ry po艂o偶y艂 przed partnerem. Somers zn贸w wzi膮艂 je do r臋ki i spojrza艂 na wskazane miejsce.

- Pot臋偶na chandra?

- Nie, ni偶ej - rzek艂 Miles, mocniej wbijaj膮c palec w kartk臋.

- 呕enuj膮cy lubie偶nik?

- Nie. Jensen jeszcze mocniej nacisn膮艂 palcem papier.

Somers podni贸s艂 wzrok. Jego mina zdradza艂a irytacj臋. Nagle, jak gdyby o艣wieci艂o go poniewczasie, spojrza艂 w d贸艂 i w tym momencie przesta艂 si臋 krzywi膰. Wlepi艂 wzrok w miejsce, kt贸re wskazywa艂 partner. Na pierwszy rzut oka wygl膮da艂o to tak, jakby miejsce na li艣cie po Pot臋偶nej chandrze zajmowa艂 呕enuj膮cy lubie偶nik, ale przy bli偶szym spojrzeniu okaza艂o si臋, 偶e pomi臋dzy nimi widnieje puste miejsce, obok za艣 nazwisko autora, oznaczone jako: „Anon.”.

Pot臋偶na chandra Sam McLeod

Anon.

呕enuj膮cy lubie偶nik Richard Stoodley

Wyznania panienki do towarzystwa Ginger Taylor

- Czy to jaka艣 ksi臋ga bez tytu艂u? - zapyta艂.

- Tak mi si臋 zdaje - odpar艂 Jensen. - G贸rna z tych kartek, kt贸re trzymasz, zawiera wykaz wszystkich ksi膮偶ek wypo偶yczonych przez Kevina Levera. Nast臋pne to listy wszystkich tytu艂贸w po偶yczanych przez pozosta艂e ofiary. Ka偶da z tych os贸b wzi臋艂a t臋 ksi膮偶k臋 bez tytu艂u, napisan膮 przez anonimowego autora. Musimy j膮 znale藕膰.

- Jensen, jeste艣 genialny!

- Nie, po prostu mam to szcz臋艣cie, 偶e dali mi dost臋p do ca艂ej masy poufnych akt, kt贸rych istnienie wi臋kszo艣膰 ludzi uzna艂aby za jawne pogwa艂cenie praw cz艂owieka.

Somers cmokn膮艂 pod nosem.

- Bo pewnie tak jest, przyjacielu - skwitowa艂. - Ale takie dane, je偶eli korzysta si臋 z nich we w艂a艣ciwy spos贸b i dla dobra sprawy, mog膮 uratowa膰 czyje艣 偶ycie. Wyrywanie ludziom j臋zyk贸w i wyd艂ubywanie oczu te偶 jest gwa艂ceniem praw cz艂owieka, nie s膮dzisz? - Pomy艣la艂, 偶e zabrzmia艂o to troch臋 tak, jakby moralizowa艂, co nie zmienia艂o faktu, 偶e mia艂 racj臋.

- Trudno si臋 z tym nie zgodzi膰.

Somers przejrza艂 wykazy biblioteczne pozosta艂ych ofiar zab贸jcy. Dane dotyczy艂y jednak tylko pi臋ciu os贸b - fakt, kt贸ry przeoczy艂, kiedy Jensen po raz pierwszy wspomina艂 o ksi膮偶ce. Nie chcia艂 podwa偶a膰 sukcesu partnera, ale musia艂 go o to zapyta膰.

- A Thomas i Audrey Garcia? Co z nimi? I z Elvisem, skoro ju偶 o tym mowa? Oni nie wypo偶yczali tej ksi膮偶ki?

- Z tym mamy problem - przyzna艂 Jensen. - 呕adne z tej tr贸jki nie by艂o zapisane do biblioteki. Nie wypo偶yczali ksi膮偶ek. Czyli 偶e nasz morderca musia艂 mie膰 inny pow贸d, 偶eby ich zabi膰. Ustalili艣my ju偶 zreszt膮 motyw zab贸jstwa Elvisa, wi臋c jego mo偶emy sobie darowa膰.

Somers pokr臋ci艂 g艂ow膮. Musia艂, a raczej musieli, mie膰 pewno艣膰, wi臋c naciska艂 dalej:

- Mo偶e to o niczym nie 艣wiadczy. Mo偶e to tylko b艂膮d w aktach biblioteki. Wiesz, liter贸wka czy co艣 w tym stylu. A je艣li w systemie jest kilka ksi膮偶ek bez tytu艂u albo bez autora? Mo偶e oni…

- Nie - wpad艂 mu w s艂owo Jensen. - M贸wi艂em ci, sprawdzi艂em wszystkie mo偶liwe bazy danych. Tylko te pi臋膰 os贸b wypo偶yczy艂o w bibliotece miejskiej ksi膮偶k臋 bez tytu艂u, napisan膮 przez anonimowego autora. To nie mo偶e by膰 zwyk艂y zbieg okoliczno艣ci. Mo偶liwe, 偶e Tom i Audrey znali jedn膮 z ofiar i widzieli t臋 ksi膮偶k臋, chocia偶 sami jej nie wypo偶yczyli.

- Sprawdza艂e艣, czy nie ma 偶adnych innych powi膮za艅 mi臋dzy zabitymi?

- Tak. Nic nie znalaz艂em, ale kto wie, mo偶e do czego艣 si臋 jeszcze dokopi臋.

- No to kop dalej, Jensen. I nie przestawaj, dop贸ki nie znajdziesz naszego zab贸jcy. Hej! Co jest grane?

M艂odszy detektyw sporadycznie stuka艂 w klawiatur臋 swojego laptopa na biurku Somersa, nie przerywaj膮c rozmowy z partnerem, teraz jednak znieruchomia艂 i z otwartymi ustami gapi艂 si臋 na monitor.

- S艂uchaj! - rzuci艂 z podnieceniem. - Mo偶e w艂a艣nie go znalaz艂em!

Stary wyga wyprostowa艂 si臋 na krze艣le i upu艣ci艂 wykazy biblioteczne na biurko.

- Co jest grane? - powt贸rzy艂. - Co takiego znalaz艂e艣?

- Nie uwierzysz, ale wed艂ug moich danych akurat teraz, kiedy tu sobie gadamy, kto艣 inny wypo偶yczy艂 ksi膮偶k臋 bez tytu艂u. Mamy nowy trop!

Somers wsta艂, nie mog膮c opanowa膰 podniecenia.

- Kto? Jak on si臋 nazywa?

Miles wpatrzy艂 si臋 w ekran laptopa.

- To kobieta. Nazywa si臋 Annabel de Frugyn.

- Annabel de Frugyn?! A c贸偶 to za nazwisko, do diaska?

- Dosy膰 g艂upie, je艣li chcesz zna膰 moje zdanie. Poczekaj, mo偶e uda mi si臋 wyci膮gn膮膰 adres.

Gor膮czkowo zacz膮艂 b臋bni膰 w klawiatur臋. Za ka偶dym razem, gdy wciska艂 klawisz „Enter” i na sekund臋 przestawa艂 stuka膰, mars na jego twarzy si臋 pog艂臋bia艂.

- Co jest? - zapyta艂 Somers niecierpliwie. - Nie ma adresu?

Nie zwracaj膮c na niego uwagi, Jensen jeszcze przez 30 sekund stuka艂 w klawiatur臋, co chwila cmokaj膮c i robi膮c miny. W ko艅cu oznajmi艂:

- Nic. Kompletnie nic. Ta osoba, Annabel, nie ma adresu. Nie do wiary: ksi膮偶k臋 bez tytu艂u, napisan膮 przez anonimowego autora, wypo偶ycza kto艣, kto nie ma adresu… Jakie jest prawdopodobie艅stwo czego艣 takiego?

Somers pokr臋ci艂 g艂ow膮 i nachyli艂 si臋 do partnera. Zacisn膮艂 obie r臋ce na skraju biurka tak mocno, 偶e zbiela艂y mu knykcie. By艂 wyra藕nie zirytowany.

- Szanse Annabel de Frugyn na prze偶ycie malej膮 z ka偶d膮 sekund膮, odk膮d ta ksi膮偶ka jest w jej posiadaniu. Musimy j膮 odnale藕膰, zanim zostanie zabita. Ty zajmij si臋 swoimi zabawkami i sprawd藕, czy uda ci si臋 zdoby膰 jej adres. Ja si臋 do tego zabior臋 w staromodny spos贸b i zasi臋gn臋 j臋zyka na mie艣cie. Kto艣 musi wiedzie膰, kim jest ta Annabel de Frugyn. Dobrze, 偶e nasze szcz臋艣liwe gwiazdy nie kaza艂y nam szuka膰 Johna Smitha.

- Si臋 robi - rzuci艂 Jensen. - Kto pierwszy zdob臋dzie jej adres, wygrywa. A przegrany stawia kolejk臋, stoi?

Emerytowany gliniarz maszerowa艂 ju偶 do wyj艣cia z gabinetu.

- Postawisz mi kaw臋! - warkn膮艂. - Czarn膮, dwie kostki cukru.

Rozdzia艂 dwudziesty si贸dmy

Gdyby tylko mogli, Dante i Kacy natychmiast poszliby zastawi膰 kamie艅, byleby si臋 go pozby膰, ale wynik艂 pewien problem. Lombard by艂 ju偶 zamkni臋ty. Co dalej? Wyrzucenie klejnotu zakrawa艂oby na g艂upot臋, zw艂aszcza 偶e najwyra藕niej by艂 niezwykle cenny.

Najlepszy pomys艂, jaki przyszed艂 Dantemu do g艂owy, to zwr贸ci膰 si臋 do znajomego, kt贸ry pracowa艂 w Muzeum Historii i Sztuki w Santa Mondega. Profesor Bertram Cromwell, stary przyjaciel ojca Dantego, by艂 tak mi艂y, 偶e za艂atwi艂 mu t臋 robot臋 w muzeum, kt贸ra zako艅czy艂a si臋 tak pechowo. I chocia偶 ch艂opak pracowa艂 tam nied艂ugo, to z czasem polubi艂 Bertrama Cromwella i odczuwa艂 wyrzuty sumienia, 偶e zawi贸d艂 jego zaufanie, kiedy to po nieszcz臋snym incydencie z waz膮 zosta艂 zwolniony. Jednak偶e profesor nie mia艂 tego m艂odemu cz艂owiekowi za z艂e i by艂 tak uprzejmy, 偶e da艂 mu referencje, gdy ten ubiega艂 si臋 o posad臋 w hotelu. Ch艂opak by艂 mu za to dozgonnie wdzi臋czny, gdy偶 dzi臋ki temu nie mia艂 wraca膰 do rodzinnego Ohio z podkulonym ogonem.

Przy pierwszym spotkaniu Dante odruchowo zwr贸ci艂 uwag臋, 偶e Cromwell wygl膮da dok艂adnie tak, jak w jego mniemaniu powinien wygl膮da膰 profesor. Mia艂 nienagannie uczesane, bujne i faluj膮ce siwe w艂osy, w膮skie okulary w cienkich oprawkach, ponad kt贸rymi patrzy艂 na swoich pracownik贸w, gdy przysz艂o mu z nimi rozmawia膰, a do tego ze sto r贸偶nych kosztownych, szytych na miar臋 garnitur贸w. Dobiega艂 pewnie sze艣膰dziesi膮tki, ale z wygl膮du i lu藕nego sposobu bycia sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka o dobre dziesi臋膰 lat m艂odszego. Pomimo rzucaj膮cego si臋 w oczy gruntownego wykszta艂cenia by艂 wyj膮tkowo uprzejmy i mia艂 dryg do traktowania ludzi w spos贸b przyjacielski, ale bez cienia protekcjonalno艣ci. Dante z ca艂膮 pewno艣ci膮 chcia艂by by膰 kim艣 takim jak on, gdyby by艂 bogaty albo m膮dry. Na razie jednak by艂 biedny i przebieg艂y, ale spryt to nie to samo co m膮dro艣膰.

Muzeum - jeden z najwi臋kszych budynk贸w w Santa Mondega - zajmowa艂o ca艂y odcinek mi臋dzy dwiema przecznicami przy g艂贸wnej ulicy. Gmach by艂 olbrzymi, bia艂y i siedmiopi臋trowy, zbudowany w stylu federalnym. Na fasadzie od frontu powiewa艂y flagi wszystkich pa艅stw 艣wiata. Do najbardziej chwalebnych cech Muzeum Historii i Sztuki w Santa Mondega nale偶a艂o to, 偶e w swoich zbiorach posiada艂o rzeczy charakterystyczne dla ka偶dego kraju na 艣wiecie, poczynaj膮c od bezcennych dzie艂 sztuki, a偶 po zwyk艂e muszelki.

Dante i Kacy weszli po trzech d艂ugich, bia艂ych betonowych schodach biegn膮cych wzd艂u偶 frontu budynku, a nast臋pnie przeszli przez szklane drzwi obrotowe do recepcji. Profesor Bertram Cromwell przebywa艂 w wielkim, pe艂nym obraz贸w pomieszczeniu po lewej stronie holu. W艂a艣nie ko艅czy艂 oprowadzanie grupki student贸w. By艂o ich oko艂o pi臋tnastu; zamiast s艂ucha膰 tego, co Cromwell mia艂 im do powiedzenia na temat eksponowanych obraz贸w, zajmowali si臋 przede wszystkim nieustannym cykaniem zdj臋膰. Dante zorientowa艂 si臋, 偶e wycieczka zbli偶a si臋 do ko艅ca. Wiedzia艂, 偶e profesor wyj膮tkowo nie znosi przemawia膰 do niedokszta艂conych turyst贸w, kt贸rzy i tak go nie s艂uchaj膮, cho膰 jako profesjonalista, zawsze oprowadza艂 ich do samego ko艅ca, nie pomijaj膮c najdrobniejszej pouczaj膮cej informacji. Jednak偶e bez w膮tpienia czeka艂, a偶 wycieczka dobiegnie ko艅ca i uwolni si臋 wreszcie od koszmaru b艂yskaj膮cych fleszy.

Na widok Dantego i Kacy, stoj膮cych w progu muzeum, wskaza艂 im ruchem r臋ki, 偶eby usiedli i zaczekali, a偶 sko艅czy oprowadzanie student贸w. Skorzystali wi臋c z wygodnej, obitej kremowym materia艂em kanapy obok recepcji. Hol muzeum robi艂 wra偶enie, bez dw贸ch zda艅. Wielko艣ci膮 przewy偶sza艂 trzy ostatnie mieszkania razem wzi臋te, kt贸re wynajmowali Dante i Kacy. Niesamowicie wysoki sufit g贸rowa艂 dobre 9 metr贸w nad pod艂og膮, a cudownie 艣wie偶膮 atmosfer臋 zapewnia艂a najlepsza klimatyzacja w ca艂ej Santa Mondega.

Siedz膮c na kanapie, mieli doskona艂y widok na wielkie, sklepione wej艣cie do pierwszej z olbrzymich galerii muzeum. 艢ciany obwieszone by艂y obrazami, 艣rodek galerii za艣 zajmowa艂y liczne eksponaty r贸偶nych rozmiar贸w, a tak偶e oszklone gabloty, w kt贸rych wystawiono mniejsze przedmioty. 呕adne z nich nie widzia艂o w eksponatach nic warto艣ciowego czy ciekawego, ch艂opak jednak, przez szacunek dla profesora, przynajmniej pr贸bowa艂 doceni膰 to, na co patrzy. Wybra艂 jeden z obraz贸w i wlepi艂 w niego wzrok, jak gdyby pr贸bowa艂 odczyta膰 zawarte w nim przes艂anie. Niestety, obraz ten nale偶a艂 do gatunku, jakiego szczeg贸lnie nie znosi艂. Jego zdaniem dobry obraz powinien przypomina膰 fotografi臋, ten za艣 by艂 z rodzaju tych, kt贸re wygl膮da艂y, jakby kto艣 bez sk艂adu i 艂adu ochlapa艂 p艂贸tno farbami we wszystkich mo偶liwych kolorach. Je偶eli kry艂o si臋 w nim pi臋kno, to niedost臋pne dla oczu ch艂opaka.

W ko艅cu studenci przebiegli obok nich i wypadli na dw贸r, dzi臋ki czemu Dante m贸g艂 wsta膰 z kanapy i podej艣膰 do Cromwella. Kacy wsun臋艂a d艂o艅 w jego r臋k臋 i ruszy艂a p贸艂 kroku za nim.

- Si臋 masz, Cromwell! Jak leci? - zapyta艂 ch艂opak weso艂o.

- Znakomicie, panie Vittori, dzi臋kuj臋. Mi艂o mi pana widzie膰, i pani膮 tak偶e, panno Fellangi. Czym mog臋 s艂u偶y膰?

- Cromwell, chcemy, 偶eby艣 co艣 dla nas obejrza艂. Wpadli艣my, 偶e tak powiem, na co艣, co mo偶e okaza膰 si臋 sporo warte, a tego no, wiesz, na dobry pocz膮tek przyda艂oby nam si臋 troch臋 got贸wki.

Bertram Cromwell u艣miechn膮艂 si臋.

- Czy macie to przy sobie?

- No, ale czy mogliby艣my ci to pokaza膰 w jakim艣 ustronnym miejscu?

- Prawd臋 m贸wi膮c, jestem dosy膰 zaj臋ty, Dante.

- Wierz mi, profesorku, spodoba ci si臋 to, co zobaczysz.

Profesor uni贸s艂 brew. Nie wydawa艂 si臋 przekonany i zapewne s膮dzi艂, 偶e tylko marnuj膮 jego czas, jednak dobre wychowanie i uprzejmo艣膰 nie pozwala艂y mu odprawi膰 ich z kwitkiem.

- C贸偶, widocznie to co艣 niezwyk艂ego. Pozw贸lcie za mn膮, prosz臋. Przejdziemy do mojego gabinetu.

Dante i Kacy przez kilka minut w臋drowali za Cromwellem w g膮szczy korytarzy, po drodze rozmawiaj膮c o niczym i zerkaj膮c na mijane obrazy i inne eksponaty. Ch艂opaka jeszcze niedawno pracowa艂 w muzeum jako wo藕ny, a mimo to nie rozpozna艂 偶adnego z wystawianych przedmiot贸w. Nie by艂 mi艂o艣nikiem sztuki i zupe艂nie nie interesowa艂 si臋 historycznymi zabytkami, tak wi臋c spokojnie mo偶na by艂o za艂o偶y膰, 偶e w drodze powrotnej tak偶e niczego nie rozpozna.

Dla odmiany Kacy obserwowa艂a i zapami臋tywa艂a wszystko, co mijali - nie dlatego, 偶e interesowa艂y j膮 ekspozycje, lecz dlatego, 偶e chcia艂a zapami臋ta膰 drog臋 powrotn膮. Wcze艣niej spotka艂a Bertrama Cromwella tylko raz i nie mia艂a jeszcze wyrobionego zdania na jego temat. Dlatego te偶 uzna艂a, 偶e rozs膮dnie b臋dzie zachowa膰 szczeg贸ln膮 ostro偶no艣膰 i zapami臋ta膰 drog臋, kt贸r膮 profesor ich prowadzi艂, w razie gdyby - co ma艂o prawdopodobne - mia艂a wraz z Dantem ucieka膰 w pop艂ochu. Po wizycie u Mistycznej Damy wpad艂a w lekk膮 paranoj臋 i z ka偶d膮 chwil膮 by艂a coraz bardziej podejrzliwa w stosunku do ka偶dego, z kim si臋 spotykali.

I s艂usznie.

Rozdzia艂 dwudziesty 贸smy

Gabinet Cromwella mie艣ci艂 si臋 w podziemiach. By艂o to olbrzymie i przestronne pomieszczenie, z kt贸rego u偶ytkownik niew膮tpliwie mia艂 prawo by膰 dumny. Na wprost drzwi sta艂o XIX-wieczne biurko z polerowanego d臋bu, a za nim zatrwa偶aj膮co wielki fotel, kryty czarn膮 sk贸r膮. Po drugiej stronie sta艂y dwa mniejsze, ale nie mniej modne fotele, tak偶e sk贸rzane. Profesor wskaza艂 je swoim go艣ciom, a sam zasiad艂 w masywnym fotelu za biurkiem.

Dante nie wykazywa艂 ani cienia zainteresowania pokojem, za to Kacy by艂a przyt艂oczona jego przepychem. Dwie 艣ciany w ca艂o艣ci, od sufitu do pod艂ogi, pokrywa艂y ksi膮偶ki w twardych oprawach, ustawione na dziesi膮tkach d臋bowych p贸艂ek. Wed艂ug wyobra偶e艅 dziewczyny, tak w艂a艣nie powinna wygl膮da膰 najbardziej ekskluzywna biblioteka na 艣wiecie. Pozosta艂e dwie 艣ciany wy艂o偶ono boazeri膮 z ciemnego, l艣ni膮cego drewna i ozdobiono kolekcj膮 wielkich obraz贸w. Wszystkie p艂贸tna utrzymane by艂y w niezwykle ciemnej tonacji. Zdawa艂o si臋, 偶e na 偶adnym z nich nie ma ani troch臋 jasnego koloru. Kacy pomy艣la艂a, 偶e gdyby nie przytulne ciep艂o rozchodz膮ce si臋 z ogrzewania w 艣cianach oraz blask 艣wiat艂a, padaj膮cy ze wspania艂ego kandelabru, przebywanie w tym pokoju napawa艂oby strachem i groz膮.

Cromwell wierci艂 si臋 przez kilka sekund, a偶 w ko艅cu rozsiad艂 si臋 wygodnie; jego garnitur szele艣ci艂, ocieraj膮c si臋 o sk贸rzan膮 tapicerk臋 fotela. Z艂o偶y艂 d艂onie i przez chwil臋 b臋bni艂 palcami jednej r臋ki o palce drugiej, a nast臋pnie u艣miechn膮艂 si臋 do swoich go艣ci po kolei. Najpierw do Dantego, potem do Kacy. A poniewa偶 偶adne z nich najwyra藕niej nie rozumia艂o, jak cenny jest jego czas, postanowi艂 odezwa膰 si臋 pierwszy, a nie czeka膰, a偶 kt贸re艣 z nich zagai rozmow臋.

- No c贸偶, Dante, czy mog臋 obejrze膰 to wasze jak偶e cenne cacko?

Kacy poczeka艂a, a偶 jej ch艂opak wyrazi zgod臋, co te偶 zrobi艂, kiwaj膮c g艂ow膮. W贸wczas zdj臋艂a 艂a艅cuszek z szyi i wysun臋艂a niebieski kamie艅 zza topu, pokazuj膮c go po raz pierwszy. Cromwell wyci膮gn膮艂 r臋k臋 nad biurkiem, a dziewczyna upu艣ci艂a wisiorek na jego d艂o艅. Przez kilka sekund uczony trwa艂 w bezruchu, gapi膮c si臋 na to, co po艂o偶y艂a na jego wyci膮gni臋tej r臋ce. Jego mina 艣wiadczy艂a o tym, 偶e chyba co艣 wie na temat przedmiotu, kt贸ry trzyma艂. Oczy mu rozb艂ys艂y i przez chwil臋 mia艂 wyraz twarzy dziecka, przej臋tego prezentem, jaki dosta艂 pod choink臋. W ko艅cu, gdy uzna艂, 偶e wpatruje si臋 w kamie艅 dostatecznie d艂ugo, by zauwa偶yli, 偶e jest pod wra偶eniem, przysun膮艂 go sobie pod nos i wbi艂 w niego ostre spojrzenie.

- I co pan my艣li? - zapyta艂a dziewczyna.

Cromwell pu艣ci艂 jej pytanie mimo uszu i lew膮 r臋k膮 wysun膮艂 szuflad臋 biurka. Pogrzeba艂 w niej, wyra藕nie czego艣 szukaj膮c, ale ani na chwil臋 nie spu艣ci艂 kamienia z oczu. Po kilku sekundach szperania w szufladzie wyci膮gn膮艂 malutk膮 lup臋 i przysun膮艂 j膮 sobie do oka. Kolejne 30 sekund sp臋dzi艂 na ogl膮daniu klejnotu pod ka偶dym mo偶liwym k膮tem, trzymaj膮c go pod lup膮 praw膮 r臋k膮.

- No i? - rzuci艂a Kacy, nieco skr臋powana faktem, 偶e profesor nie odpowiedzia艂 jej na pytanie.

Cromwell od艂o偶y艂 wisiorek i lup臋 na biurko i odetchn膮艂 g艂臋boko przez nos.

- A i owszem, jest cenny - mrukn膮艂, jakby m贸wi艂 sam do siebie.

- Jak my艣lisz, ile jest wart? - spyta艂 Dante. Nieco dziwaczne zachowanie profesora rozbudzi艂o jego nadziej臋.

Cromwell obr贸ci艂 si臋 na fotelu w lewo i wsta艂. Potem wyszed艂 zza biurka i podszed艂 do zastawionej ksi膮偶kami 艣ciany po lewej. Przesun膮艂 palcem po grzbietach ksi膮偶ek na jednej z p贸艂ek, prawie na wysoko艣ci oczu. Dotkn膮艂 o艣miu czy dziewi臋ciu grzbiet贸w, a偶 wreszcie jego d艂o艅 zatrzyma艂a si臋 na grubym tomie w czarnej twardej oprawie. Wyci膮gn膮艂 go, wr贸ci艂 na fotel i delikatnie po艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 na biurku.

- Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e ten niebieski kamie艅 jest najcenniejszym kamieniem na 艣wiecie - o艣wiadczy艂, patrz膮c na Dantego i Kacy, 偶eby sprawdzi膰, czy rozumiej膮 donios艂o艣膰 jego s艂贸w.

- 艢wietnie - ucieszy艂 si臋 ch艂opak. - Gdzie mo偶emy go sprzeda膰?

Cromwell westchn膮艂 g艂臋boko.

- Chyba nigdzie - odpowiedzia艂 艂agodnie.

Dante nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰, 偶eby nie wyrazi膰 na g艂os g艂臋bokiego rozczarowania.

- Ha! Typowe! Dlaczego?

- Pozw贸lcie, 偶e najpierw zajrz臋 do tej ksi膮偶ki. Jest tu na temat tego kamienia co艣, co powinni艣cie przeczyta膰, zanim postanowicie, co zrobi膰 z nim dalej.

- Zgoda.

Ch艂opak i dziewczyna spojrzeli na siebie roziskrzonym wzrokiem, a tymczasem Cromwell przerzuca艂 kartki ksi臋gi. Kacy chwyci艂a Dantego za r臋k臋 i 艣cisn臋艂a mocno, 偶eby opanowa膰 podniecenie.

- Jak brzmi tytu艂 tej ksi膮偶ki? - spyta艂a profesora.

- Ksi臋ga mitologii ksi臋偶ycowej.

- Ach tak…

Ta odpowied藕 nic jej nie m贸wi艂a i zacz臋艂a 偶a艂owa膰, 偶e w og贸le zada艂a to pytanie. Nie ona jedna. Dante r贸wnie偶 nie mia艂 poj臋cia, co to takiego mitologia ksi臋偶ycowa.

Po minucie przerzucania kartek i czytania fragment贸w tekstu, czemu towarzyszy艂o cz臋ste pomrukiwanie i chrz膮kanie, Cromwell w ko艅cu trafi艂 na stron臋, kt贸rej szuka艂, i zacz膮艂 j膮 czyta膰 po cichu. Ze swego miejsca Dante widzia艂 kolorow膮 ilustracj臋 przedstawiaj膮c膮 niebieski kamie艅, jak偶e podobny do tego, kt贸ry wr臋czyli profesorowi. Ten na obrazku nie wisia艂 na srebrnym 艂a艅cuszku, ale poza tym wygl膮da艂 dok艂adnie tak samo jak ten, kt贸ry le偶a艂 teraz przed nim na biurku.

Po d艂u偶szej chwili profesor sko艅czy艂 lektur臋, zerkn膮艂 na swoich go艣ci i podsun膮艂 im ksi膮偶k臋. Oboje spojrzeli na dwie strony przed sob膮, spodziewaj膮c si臋 ujrze膰 co艣 takiego, 偶e padn膮 z wra偶enia - na przyk艂ad konkretn膮 sum臋 okre艣laj膮c膮 warto艣膰 kamienia. Ale nie dostrzeli nic takiego, wobec czego przenie艣li wzrok na profesora i bez s艂owa czekali, a偶 sam im wyja艣ni, co takiego powinni zobaczy膰.

- M艂oda damo, ten niebieski kamie艅, kt贸ry nosi艂a pani na szyi, w艣r贸d historyk贸w znany jest jako Oko Ksi臋偶yca.

- O kurcz臋!

Kacy by艂a pod wra偶eniem. Oko Ksi臋偶yca brzmia艂o niezwykle wytwornie, a ona jak dot膮d nie mia艂a szcz臋艣cia posiada膰 bi偶uterii maj膮cej w艂asn膮, niepowtarzaln膮 nazw臋.

- No wi臋c, ile to jest warte? - zapyta艂 Dante ponownie.

- M艂ody cz艂owieku, nie do mnie powiniene艣 skierowa膰 to pytanie. Powiniene艣 zada膰 je sobie - przestrzeg艂 Cromwell i ci膮gn膮艂 powa偶nym tonem: - Czy warto ryzykowa膰 偶ycie dla tego kamienia?

- Rany boskie, ciebie te偶 o to nie pyta膰? - odpar艂 ch艂opak, wracaj膮c my艣lami do tej przygn臋biaj膮cej baby, czyli Mistycznej Damy. Z jakiego艣 powodu Cromwell nie podj膮艂 jednak tematu i nie zwracaj膮c uwagi na ch艂opaka, m贸wi艂 dalej:

- Na Oko Ksi臋偶yca nie ma cennika, Dante. Jest warte tyle, na ile wycenia je jego posiadacz. Niekt贸rzy ludzie nie cofn臋liby si臋 przed niczym, byleby tylko zdoby膰 ten kamie艅. Ale wcale nie ze wzgl臋du na jego warto艣膰 materialn膮.

- Wi臋c dlaczego chc膮 go zdoby膰?

- Bo jest taki 艂adny? - podsun臋艂a Kacy.

Tym razem Cromwell postanowi艂 jej odpowiedzie膰.

- Nie. Istotnie, musz臋 przyzna膰, 偶e jest bardzo 艂adny, ale jego warto艣膰 wynika z tego, 偶e wed艂ug legendy, a tak偶e zgodnie z tym, co podaj膮 w tej ksi膮偶ce, Oko Ksi臋偶yca to kamie艅 obdarzony niesamowit膮 moc膮. Co艣 jakby kamie艅 magiczny, je艣li wolicie.

- M贸g艂by艣 to powt贸rzy膰? - rzek艂 Dante, kt贸ry ca艂kiem si臋 w tym pogubi艂.

Zna艂 Bertrama Cromwella dostatecznie dobrze, by nie uwa偶a膰 go za durnia. By艂 to cz艂owiek inteligentny, kt贸ry nie zwyk艂 wygadywa膰 bzdur. Skoro twierdzi艂, 偶e ten kamie艅 ma w艂a艣ciwo艣ci magiczne, to wszystko przemawia艂o za tym, 偶e m贸wi prawd臋, jakkolwiek absurdalna mog艂aby si臋 wydawa膰.

- Na temat mo偶liwo艣ci Oka Ksi臋偶yca kr膮偶膮 najrozmaitsze i liczne opowie艣ci - podj膮艂 starszy pan. - Niekt贸rzy twierdz膮, 偶e ten, kto go nosi… na przyk艂ad na 艂a艅cuszku na szyi… albo chocia偶by ma go przy sobie, staje si臋 nie艣miertelny.

- Nie艣miertelny? Znaczy, 偶e… nie da si臋 go zabi膰? 呕e b臋dzie 偶y艂 wiecznie?! - wyj膮ka艂a Kacy.

- Tak, ale zdaniem innych, ten kamie艅 kradnie dusz臋 temu, kto go nosi.

Dante u艣miechn膮艂 si臋.

- I ludzie wierz膮 w te pierdo艂y?

- Ale偶 oczywi艣cie.

- A ty te偶 wierzysz w te brednie, Bertie?

- Powstrzymam si臋 od opinii.

- Wobec tego co mamy z nim zrobi膰?

- No c贸偶 - rzek艂 profesor i zn贸w wsta艂 zza biurka. - Zawsze mo偶ecie sprawdzi膰, czy rzeczywi艣cie ma w艂a艣ciwo艣ci uzdrawiaj膮ce.

Ch艂opak si臋 zaciekawi艂.

- Co masz na my艣li?

Bertrand Cromwell podni贸s艂 wisior z biurka i rzuci艂 go Dantemu, kt贸ry z艂apa艂 go obur膮cz.

- Za艂贸偶 ten 艂a艅cuch na szyj臋, a ja ci skalecz臋 rami臋, tylko na tyle, 偶eby pop艂yn臋艂a krew. Je偶eli ten kamie艅 ma tak膮 moc, w贸wczas rana si臋 zagoi, a ty w og贸le nie poczujesz b贸lu.

Dante zerkn膮艂 na Kacy z ukosa, sprawdzaj膮c, co ona na to. Wyra藕nie zapali艂a si臋 do pomys艂u, wobec tego niech臋tnie (bo z jednej strony nie wierzy艂 w czary i tym podobne bzdury, z drugiej za艣 jak najbardziej wierzy艂 w b贸l) wsun膮艂 艂a艅cuszek przez g艂ow臋 i opu艣ci艂 go na szyj臋. Nast臋pnie zakasa艂 prawy r臋kaw i wyci膮gn膮艂 przedrami臋, kt贸re Cromwell chwyci艂 lew膮 r臋k膮, a praw膮 z wewn臋trznej kieszeni marynarki wyj膮艂 n贸偶 spr臋偶ynowy. Wysun膮艂 ostrze i pokaza艂 je ch艂opakowi, kt贸ry, szczerze m贸wi膮c, by艂 niepomiernie zdumiony, 偶e kto艣 pokroju profesora nosi przy sobie tak膮 kos臋.

- W porz膮dku - rzuci艂 Dante, wpatruj膮c si臋 w ostr膮 kling臋 w r臋ku Cromwella. - R贸b, co masz robi膰.

- Jeste艣 pewny? - spyta艂 profesor.

- Tak, do roboty. Szybko, zanim si臋 rozmy艣l臋.

Bertram Cromwell odetchn膮艂 g艂臋boko, po czym z ca艂ej si艂y wbi艂 czubek no偶a w przedrami臋 ch艂opaka, od wewn臋trznej strony. Niemal jednocze艣nie wydarzy艂y si臋 dwie rzeczy: ostrze zag艂臋bi艂o si臋 w cia艂o na dobre pi臋膰 centymetr贸w, a Dante wrzasn膮艂 wniebog艂osy:

- AU!... KURWA MA膯!... Co jest, kurwa?! AU! Ty ciulu jebany! Rany boskie, czemu艣 mnie, kurwa, d藕gn膮艂?! W MORD臉! T… ty pojebie!

- Boli? - zapyta艂a Kacy; nie by艂a to najm膮drzejsza z uwag, jakie zdarzy艂o jej si臋 wyg艂osi膰.

- OCZYWI艢CIE! BOLI JAK SKURWYSYN! PRZECIEZ MNIE, KURWA, D殴GN膭艁!

Ch艂opak 艣ciska艂 rami臋, za wszelk膮 cen臋 usi艂uj膮c powstrzyma膰 imponuj膮cy krwotok. Cromwell wyj膮艂 z kieszeni mi臋kk膮 chusteczk臋 higieniczn膮 i wyciera艂 ostrze no偶a.

- Dante, czujesz, 偶e rana si臋 goi? - zapyta艂 spokojnie.

- Jaja se ze mnie robisz?! O ma艂o co 偶e艣 mi nie odci膮艂 r臋ki. Nie, kurwa, nic a nic si臋 nie goi! Zagoi si臋 za cholera wie ile tygodni. B臋d膮 musieli mnie zszywa膰. Na mi艂o艣膰 bosk膮, cz艂owieku, co艣 ty narobi艂? My艣la艂em, 偶e mnie tylko dra艣niesz, a nie b臋dziesz mi odcina艂 r臋ki, do kurwy n臋dzy!

- Przepraszam, Dante. Chcia艂em mie膰 pewno艣膰, 偶e rana b臋dzie na tyle g艂臋boka, 偶eby nie by艂o w膮tpliwo艣ci, czy kamie艅 zadzia艂a艂, czy nie.

- Zadzia艂a艂 jak ta lala, je偶eli chodzi o to, 偶ebym do ko艅ca 偶ycia mia艂 pieprzon膮 blizn臋!

Cromwell wyci膮gn膮艂 czyst膮 bia艂膮 chusteczk臋 z g贸rnej kieszeni marynarki i poda艂 j膮 dziewczynie.

- Prosz臋, Kacy. Zawi艅 mu tym ran臋 i 艣ci艣nij mocno. To zatamuje krwotok.

Dziewczyna wzi臋艂a chusteczk臋 i mocno chwyci艂a r臋k臋 Dantego. Obwi膮za艂a ran臋 i zacisn臋艂a ko艅ce materia艂u w ciasny supe艂.

- I jak, kotku? - zapyta艂a.

Mina ch艂opaka si臋 zmieni艂a - wyraz b贸lu i oburzenia na jego twarzy ust膮pi艂 miejsca zaskoczeniu.

- Hej, momencik. Zdaje si臋, 偶e rana si臋 zagoi艂a! - zawo艂a艂.

- Naprawd臋? - zapyta艂 Cromwell, wyra藕nie podniecony.

- Nie, ty skretynia艂y palancie! Oczywi艣cie, 偶e si臋 nie zagoi艂a! D藕gn膮艂e艣 mnie w rami臋, pami臋tasz? Chryste, i pomy艣le膰, 偶e jeste艣 profesorem! - Sprawn膮 r臋k膮 zdj膮艂 wisiorek i poda艂 go dziewczynie. - Masz, we藕 to badziewie i walnij go nim w 艂eb, dobra?

- Przepraszam, Dante, naprawd臋 bardzo ci臋 przepraszam - rzek艂 Cromwell, siadaj膮c przy biurku. - S艂uchaj, obiecuj臋, 偶e ci to wynagrodz臋. Je艣li chcesz, za艂atwi臋, 偶e b臋dziesz m贸g艂 wr贸ci膰 na swoje dawne stanowisko.

Ch艂opak powoli si臋 uspokaja艂. Prawd臋 m贸wi膮c, zaczyna艂y go m臋czy膰 wyrzuty sumienia z powodu tego, 偶e wydar艂 si臋 na profesora, a zw艂aszcza 偶e nazwa艂 go pojebem.

- No dobra, profesorku, nie ma sprawy - rzuci艂 wielkodusznie. - Jako艣 prze偶yj臋. Bywa艂o gorzej. - Wzruszy艂 ramionami.

- Mimo wszystko, Dante, gdybym m贸g艂 co艣 dla ciebie zrobi膰…

- A jasne, 偶e tak - ch艂opak wpad艂 mu w s艂owo. - Powiedz mi tylko, gdzie mog臋 sprzeda膰 ten cholerny wisiorek za najlepsz膮 kas臋.

Cromwell pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie sprzedawaj go, przyjacielu. Po prostu pozb膮d藕 si臋 go. Je偶eli go zatrzymasz, przyniesie ci jeszcze wi臋cej b贸lu i cierpienia.

- Gorzej ju偶 chyba by膰 nie mo偶e, co?

- I owszem, mo偶e by膰 o wiele gorzej - odpar艂 Cromwell grobowym tonem. - Poza tym jest jeszcze jedna rzecz.

- Co takiego? - Dante nadal 艣ciska艂 r臋k臋 i krzywi艂 si臋 z b贸lu.

- Jutro, w samo po艂udnie, nast膮pi za膰mienie S艂o艅ca. Oby艣 nie mia艂 wtedy tego kamienia przy sobie.

- Dlaczego?

- Bo by艂oby 藕le. Ten kamie艅 nale偶y do mnich贸w z wyspy Hubal. B臋d膮 go szuka膰 i nic, absolutnie nic nie powstrzyma ich przed odzyskaniem go i zawiezieniem tam, gdzie jego prawowite miejsce. Dop贸ki masz ten kamie艅 przy sobie, 艣rednia twojej d艂ugo艣ci 偶ycia zmniejsza si臋 z ka偶d膮 sekund膮.

- Naprawd臋? Dlaczego on jest taki wa偶ny dla tych mnich贸w?

- Dlatego, przyjacielu, 偶e chocia偶 mo偶e ci si臋 to wyda膰 艣mieszne, mnie zreszt膮 te偶, ci mnisi uwa偶aj膮, 偶e ten ma艂y niebieski kamie艅 steruje ruchem Ksi臋偶yca. Je偶eli wpadnie w niepowo艂ane r臋ce, kto艣 m贸g艂by go wykorzysta膰 do zatrzymania Ksi臋偶yca na orbicie oko艂oziemskiej.

- A to co艣 z艂ego? - wtr膮ci艂a Kacy. Wiedzia艂a, 偶e to g艂upie pytanie, ale profesor, a nawet sam gmach muzeum, zszarga艂 jej nerwy. Kiedy by艂a zdenerwowana, plot艂a trzy po trzy, a plot膮c trzy po trzy, m贸wi艂a same g艂upoty. Dlatego uwielbia艂a by膰 z Dantem. By艂 g艂upi, ale jego pewno艣膰 siebie sprawia艂a, 偶e wcale si臋 tym nie przejmowa艂. Ona, owszem, by艂a m膮dra, jednak cz臋sto brano j膮 za g艂upi膮, bo cho膰 w sensie fizycznym by艂a bardzo dzielna, to nie potrafi艂a opanowa膰 nerw贸w w towarzystwie wa偶nych osobisto艣ci i w nieznanym otoczeniu, a ju偶 zw艂aszcza w miejscu tak imponuj膮cym, jak to muzeum.

Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e Cromwell nie ocenia艂 ludzi na podstawie ich inteligencji, a to z tego prostego powodu, 偶e w por贸wnaniu z nim niemal ka偶dy wychodzi艂 na g艂upka. Dlatego te偶 odpowiedzia艂 na pytanie dziewczyny bez cienia wy偶szo艣ci w g艂osie.

- Tak, to co艣 bardzo z艂ego. Zacznijmy od tego, 偶e Ksi臋偶yc steruje przyp艂ywami i odp艂ywami m贸rz i ocean贸w, ale w tym momencie o wiele wa偶niejszy i bardziej istotny jest fakt, 偶e jutro w po艂udnie nast膮pi ca艂kowite za膰mienie S艂o艅ca. A zatem, je艣li te pog艂oski odpowiadaj膮 prawdzie i posiadacz tego kamienia rzeczywi艣cie jest w stanie sterowa膰 ruchem Ksi臋偶yca na orbicie, to co waszym zdaniem taki kto艣 mia艂by w planach na jutro?

Dante nie chcia艂 wyj艣膰 na g艂upka, ale naprawd臋 nie zna艂 odpowiedzi na to pytanie. Dla wi臋kszo艣ci ludzi pewnie by艂a oczywista, on jednak nie mia艂 zielonego poj臋cia i wygl膮da艂o na to, 偶e Kacy tak偶e nie ma 偶adnego pomys艂u. W rezultacie, po kilku sekundach milczenia, Cromwell sam sobie odpowiedzia艂:

- Je偶eli posiadacz kamienia skorzysta z jego mocy w trakcie za膰mienia S艂o艅ca, jest wi臋cej ni偶 prawdopodobne, 偶e on, czy te偶 ona, zechce sprawi膰, 偶eby to za膰mienie zosta艂o na wieki. Nie chc臋 was zanudza膰 szczeg贸艂ami technicznymi, w jaki spos贸b mo偶na tego dokona膰, w ka偶dym razie zapewniam was, 偶e najprawdopodobniej posiadaczowi kamienia uda si臋 utrzyma膰 Ksi臋偶yc w jednej linii ze S艂o艅cem, po to, 偶eby 艣wiat艂o s艂oneczne ju偶 nigdy nie dotar艂o do Santa Mondega. Innymi s艂owy, przez 365 dni w roku to miasto by艂oby pogr膮偶one w absolutnych ciemno艣ciach. To za艣, moi drodzy przyjaciele, nie s艂u偶y przyci膮gni臋ciu tu tych, kt贸rzy chc膮 si臋 wylegiwa膰 w s艂o艅cu. W gruncie rzeczy chodzi艂oby o przyci膮gni臋cie rozmaitych dziwade艂.

- O w mord臋! - Dante wyrzuci艂 z siebie pierwsze s艂owa, jakie mu przysz艂y do g艂owy.

- Ja bym to uj膮艂 nieco inaczej.

- Ale komu mog艂oby zale偶e膰 na czym艣 takim? M贸wi艂e艣, 偶e wielu ludzi chce zdoby膰 ten kamie艅, ale przecie偶 nikomu z nich nie zale偶y chyba na odci臋ciu od nas s艂o艅ca? To by by艂a g艂upota - dowodzi艂 Dante. Nie przychodzi艂a mu do g艂owy ani jedna korzy艣膰 wynikaj膮ca z tak irracjonalnego post臋powania; no chyba 偶e kto艣 by to robi艂 dla kasy.

- W zupe艂no艣ci si臋 z tob膮 zgadzam, przyjacielu, ale je艣li wierzy膰 legendzie, naprawd臋 istniej膮 tacy, kt贸rym na tym zale偶y.

- Na przyk艂ad kto?

- Nie wiem. Mo偶e czciciele diab艂a? Ludzie uczuleni na s艂o艅ce albo ci, kt贸rzy boj膮 si臋 raka sk贸ry? Szczerze m贸wi膮c, wiem na ten temat tyle co wy. Jednak偶e faktem jest, Dante, 偶e Oko Ksi臋偶yca pojawi艂o si臋 w Santa Mondega tu偶 przed spodziewanym za膰mieniem S艂o艅ca, a zatem nale偶y sobie zada膰 pytanie, jak cel przy艣wieca艂 temu, kto go tu przywi贸z艂.

Kacy czu艂a, 偶e paranoja narasta w niej niczym nowotw贸r z艂o艣liwy. Czciciele diab艂a? O czcicielach diab艂a wiedzia艂a tylko trzy rzeczy:

Po pierwsze - 偶e czcz膮 diab艂a. To oczywiste.

Po drugie - 偶e nale偶膮 do gatunku tych, kt贸rych rajcuje sk艂adanie w ofierze innych ludzi. Prawdopodobnie.

Po trzecie - 偶e kiedy nie przebieraj膮 si臋 po swojemu i nie nosz膮 rytualnych przyrz膮d贸w satanistycznych, wygl膮daj膮 jak ka偶dy inny cz艂owiek.

Rozdzia艂 dwudziesty dziewi膮ty

Cho膰 do po艂udnia by艂o jeszcze daleko, w Tapioce roi艂o si臋 ju偶 od obcych. W normalnych warunkach Sanchez chodzi艂by na rz臋sach, tym jednak razem pozwoli艂 sobie na pewn膮 doz臋 tolerancji, w ko艅cu sytuacja by艂a szczeg贸lna. Wspania艂y lokalny Festiwal Ksi臋偶ycowy trwa艂 w najlepsze, co zawsze przyci膮ga艂o do miasta rzesze turyst贸w.

Za dzisiejsz膮 tolerancj膮 Sancheza kry艂o si臋 jeszcze co艣 innego. Barman obserwowa艂 ka偶dego klienta bez wyj膮tku, sprawdzaj膮c, czy kt贸ry艣 z nich nie nosi na szyi wisiora z niebieskim kamieniem. Nikogo takiego nie zauwa偶y艂, przynajmniej nie w Tapioce, ale poniewa偶 na reszt臋 dnia wybiera艂 si臋 w miasto, b臋dzie mia艂 okazj臋 sprawdzi膰 mn贸stwo innych ludzi.

Festiwal Ksi臋偶ycowy odbywa艂 si臋 tylko przed spodziewanym za膰mieniem S艂o艅ca. Gdziekolwiek indziej na 艣wiecie by艂oby to wi臋c rzadkie wydarzenie, ale w Santa Mondega, zaginionym mie艣cie, ca艂kowite za膰mienie S艂o艅ca nast臋powa艂o co 5 lat. W sumie nikt nie wiedzia艂, dlaczego tak si臋 dzieje, ale miejscowi cieszyli si臋 z tego, bo w trakcie festiwalu nie zamieniliby swojego miasteczka na 偶adne inne miejsce na 艣wiecie. Uroczysto艣膰 ta z dawien dawna wros艂a w krajobraz Santa Mondega, bo jej pocz膮tki si臋ga艂y setek lat wstecz, niemal do czas贸w, kiedy garstka hiszpa艅skich poszukiwaczy przyg贸d za艂o偶y艂a pierwsz膮 osad臋 tu, gdzie teraz le偶a艂o miasteczko.

Dla Sancheza jednym z ulubionych element贸w festiwalu by艂a parada przebiera艅c贸w. Wszyscy w mie艣cie wychodzili ze sk贸ry, 偶eby postara膰 si臋 o jak najciekawsze kostiumy, co tworzy艂o wspania艂膮 atmosfer臋, weso艂膮 i pogodn膮. A skoro wszyscy byli szcz臋艣liwi i nastawieni przyja藕nie - pomimo heroicznych ilo艣ci wypitego alkoholu - to obawy, 偶e wybuchn膮 awantury, wyra藕nie mala艂y, za to ros艂y szanse klient贸w, mebli i wyposa偶enia Tapioki, 偶e nie ponios膮 uszczerbku; no i barmanowi pracowa艂o si臋 nieco 艂atwiej.

Drug膮 ulubion膮 atrakcj膮 Sancheza by艂 odpust. Jaki艣 czas temu, jak zawsze przed Festiwalem Ksi臋偶ycowym, do miasta przyjecha艂 objazdowy jarmark i od blisko tygodnia trwa艂 ju偶 w najlepsze. Dzisiaj, zaledwie na dzie艅 przed za膰mieniem S艂o艅ca, barman znalaz艂 wreszcie czas, 偶eby si臋 tam wybra膰.

Zostawi艂 wi臋c Tapioc臋 i t艂umy obcych, kt贸rzy si臋 w niej zjawili, na g艂owie Mukki i samotnie wyruszy艂 na jarmark. Przede wszystkim liczy艂 na hazard. Na jarmarku oferowano wszelkie mo偶liwe sposoby zainwestowania swoich ci臋偶ko zarobionych pieni臋dzy. Sanchez s艂ysza艂 kiedy艣, 偶e w jednym z namiot贸w mie艣ci si臋 kasyno, a w innym miniaturowy tor wy艣cigowy dla szczur贸w. Najbardziej ucieszy艂y go jednak pog艂oski, 偶e jest tam tak偶e ring bokserski, na kt贸rym odbywaj膮 si臋 walki za pieni膮dze. Podobno oblegany by艂 na okr膮g艂o. Pierwszy lepszy facet z ulicy m贸g艂 wej艣膰 i wyzwa膰 na pojedynek jarmarcznego boksera, przy czym chodzi艂o z grubsza o to, 偶eby 艣mia艂ek wytrzyma艂 trzy rundy i nie da艂 si臋 znokautowa膰.

Na ca艂ym terenie jarmarku sta艂y olbrzymie namioty w jaskrawych kolorach oraz bogato udekorowane stragany, oblegane przez wyba艂uszaj膮cych oczy turyst贸w. Wsz臋dzie k艂臋bi艂y si臋 t艂umy ludzi, przechodz膮cych od jednej atrakcji do drugiej, przy akompaniamencie kilku r贸偶nych melodii grzmi膮cych z zamontowanych na s艂upach g艂o艣nik贸w. Uwagi Sancheza nie rozprasza艂y 偶adne duperelne rozrywki. Jego interesowa艂 tylko jeden namiot - ten, w kt贸rym odbywa艂y si臋 walki bokserskie. A jednocze艣nie najbardziej oblegany. Zdawa艂o si臋, 偶e po艂owa mieszka艅c贸w Santa Mondega wpad艂a na ten sam pomys艂, co on - dosta膰 si臋 na boks, i to najwcze艣niej. Namiot 贸w 艂atwo by艂o znale藕膰, bo z zewn膮trz otacza艂y go setki starannie zaparkowanych w rz臋dach motocykli - niew膮tpliwy znak, 偶e do miasta zjechali Anio艂owie Piekie艂.

Przedostanie si臋 do olbrzymiego namiotu zaj臋艂o Sanchezowi dobre 20 min. Kr臋c膮ce si臋 tam i siam hordy ludzi w 艣rodku powodowa艂y, 偶e pr贸ba podej艣cia do ringu by艂a co najmniej trudna, je艣li wr臋cz nie ryzykowna. Organizatorzy najwidoczniej zdawali sobie spraw臋 z tego, 偶e zjawi膮 si臋 t艂umy, bo umie艣cili ring na wysokiej platformie, zapewniaj膮c ka偶demu wzgl臋dnie dobry widok.

Tutejsze pojedynki nie mia艂y nic wsp贸lnego z zasadami sformu艂owanymi przez markiza Queensberry. Walki odbywa艂y si臋 na go艂e pi臋艣ci i chocia偶 gryzienie i wyd艂ubywanie oczu nie by艂o najlepiej widziane, to wszystko inne w zasadzie wchodzi艂o w rachub臋, w tym ciosy stopami, 艂okciami i kantem d艂oni.

Gdy Sanchez dosta艂 si臋 wreszcie do 艣rodka, toczy艂a si臋 ju偶 jaka艣 walka. Ale c贸偶 za dysproporcja! Jeden z zawodnik贸w by艂 niemal dwa razy wi臋kszy od drugiego. Ten wielki - olbrzymi, wygolony na 艂yso zbir - od st贸p do g艂贸w pokryty by艂 tatua偶ami. Jego drobny przeciwnik wygl膮da艂 na statecznego ojca rodziny, kt贸ry znalaz艂 si臋 na ringu tylko dlatego, 偶e nie widzia艂 lepszej metody, by zarobi膰 pieni膮dze wystarczaj膮ce na wykarmienie 偶ony i dzieci. Jedno spojrzenie na niego pozwala艂o si臋 zorientowa膰, 偶e walka trwa ju偶 od jakiego艣 czasu - wygl膮da艂 jak krwawa miazga. Z niemal ca艂kiem wyd艂ubanym z oczodo艂u okiem zatacza艂 si臋 po ringu, trzymaj膮c si臋 za prawy bark, jak gdyby pr贸bowa艂 nastawi膰 wywichni臋te rami臋. W przeciwie艅stwie do niego 艂ysy bokser by艂 艣wie偶utki niczym rozci臋cie 艂uku brwiowego nad drugim okiem przeciwnika, z kt贸rego krew tryska艂a we wszystkich kierunkach. Sanchez nie zdziwi艂 si臋, gdy po kilku sekundach walka dobieg艂a ko艅ca. Mniejszego z zawodnik贸w wkr贸tce zniesiono z ringu i wytaszczono na dw贸r - na 艣wie偶e powietrze, no i 偶eby troskliwi lekarze mogli uratowa膰 mu 偶ycie.

Po zako艅czeniu walki niekt贸rzy kibice si臋 rozeszli i Sanchez mia艂 lepszy widok na to, co si臋 dzieje. Na ring wkroczy艂 spiker w cylindrze i we fraku i z mikrofonem przy ustach wykrzykiwa艂 co艣, czego w panuj膮cym zgie艂ku barman nie m贸g艂 zrozumie膰. Kto艣 jednak najwyra藕niej us艂ysza艂 jego s艂owa, bo nie min臋艂a minuta, a na ringu pojawi艂 si臋, owacyjnie witany, kolejny zawodnik. Przynajmniej ten facet wygl膮da艂 na godniejszego przeciwnika ni偶 jego poprzednik. Olbrzymi 艂ysy bokser, kt贸rego nazywano chyba Zakut膮 Pa艂膮, ani na chwil臋 nie zszed艂 z ringu. Nie trzeba by艂o geniusza, 偶eby zrozumie膰, i偶 jest to zawodowy bokser, potykaj膮cy si臋 z ochotnikami w interesie organizatora walk.

Uk艂ad polega艂 na tym, 偶e 艣mia艂ek musia艂 wytrzyma膰 z Zakut膮 Pa艂膮 trzy trzyminutowe rundy i nie da膰 si臋 znokautowa膰 ani w inny spos贸b zmusi膰 do rzucenia r臋cznika. Wpisowe wynosi艂o 50$, gdyby jednak pretendent przetrzyma艂 trzy rundy, dosta艂by za to 100$. A je艣li cudem jakim艣 uda艂oby mu si臋 znokautowa膰 Zakut膮 Pa艂臋 w ci膮gu tych trzech rund, wyszed艂by bogatszy o 1000$. By艂 to wystarczaj膮cy pow贸d, 偶eby wielu pijanych idiot贸w pr贸bowa艂o szcz臋艣cia. A po prawdzie, odnosi艂o si臋 to do wielu idiot贸w, kt贸rzy cho膰 nie byli pijani, r贸wnie偶 postanowili rzuci膰 wyzwanie Zakutej Pale.

Zawodnik, kt贸ry wszed艂 na ring, by艂 przeci臋tnie wygl膮daj膮cym bia艂ym. Zakuta Pa艂a by艂 od niego ci臋偶szy o ponad 20 kg, zapewne wi臋c facet liczy艂 tylko na przetrwanie trzech rund, a nie na nokaut. Sanchez z mi艂膮 ch臋ci膮 postawi艂 dwadzie艣cia dolar贸w na to, 偶e Zakuta Pa艂a wygra ju偶 w pierwszej rundzie. Stoj膮cy w艣r贸d widz贸w bukmacher zaproponowa艂 mu rozs膮dne przebicie, kt贸re pozwoli艂oby Sanchezowi wi臋cej ni偶 podwoi膰 te pieni膮dze, oczywi艣cie w razie, gdyby wygra艂. Barman powinien by膰 jednak m膮drzejszy.

Ku irytacji Sancheza, ochotnik ta艅czy艂 na ringu przez pierwsze dwie rundy, od czasu do czasu trafiaj膮c s艂abym prostym wi臋kszego rywala. Z kolei Zakuta Pa艂a szale艅czo (i pewnie specjalnie) wywija艂 tylko r臋kami. Nagle, mniej wi臋cej minut臋 przed zako艅czeniem ostatniej rundy, raptownie ockn膮艂 si臋 z letargu, wyprowadzi艂 trzy szybkie ciosy - 艁UP, 艁UP, 艁UP - i by艂o po walce. Wszystkie pojedynki mia艂y taki sam przebieg. Sanchez wiedzia艂 o tym, wiedzieli o tym wszyscy, a jednak to w艂a艣nie bukmacherzy 艣miali si臋 ostatni. Dranie!

Barmanowi potrzebny by艂 dobry cynk. Musia艂 wiedzie膰 to samo co bukmacherzy, a jeszcze lepiej co艣, o czym oni nie wiedz膮. Nagle, kiedy jeszcze wyrzeka艂 na swojego pecha, zauwa偶y艂 niebywa艂膮 okazj臋, jakiej wypatrywa艂. Pod 艣cian膮 wielkiego namiotu stali dwaj mnisi hubalanie, Kyle i Peto, i z wyra藕nym zainteresowaniem obserwowali walki. Mimo i偶 nadal dziwacznie ubrani, nie wygl膮dali ju偶 jak p贸艂 dupy zza krzaka. Prawd臋 m贸wi膮c, zaczynali sprawia膰 wra偶enie, jakby wro艣li w klimat Santa Mondega. Sanchez przygl膮da艂 si臋 im przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Stale wymieniali szeptem jakie艣 uwagi, kiwaj膮c g艂owami, jakby ca艂kowicie si臋 ze sob膮 zgadzali. Czy偶by zastanawiali si臋, kogo obstawia膰? A mo偶e lepiej - kt贸ry艣 z nich mia艂 zamiar zmierzy膰 si臋 z zawodowcem? Ci dwaj rzeczywi艣cie potrafili spu艣ci膰 niez艂y 艂omot. Sanchez to wiedzia艂, ale bukmacherzy niemal na pewno nie mieli o tym poj臋cia. A skoro nie mia艂 nic do stracenia, podszed艂 do nich. Poznali go natychmiast, wyra藕nie zaskoczeni, 偶e zmierza w ich kierunku.

- Hej, ch艂opaki, jak leci? Nie s膮dzi艂em, 偶e tak szybko zn贸w si臋 spotkamy - rzuci艂 Sanchez jowialnie, jakby byli starymi kumplami.

- Barman Sanchez - odezwa艂 si臋 Kyle oficjalnie. - Mi艂o pana widzie膰.

Peto przytakn膮艂 s艂owom przyjaciela ruchem g艂owy i u艣miechn膮艂 si臋.

- A mo偶e by tak kt贸ry艣 z was ruszy艂 si臋 i za艂atwi艂 tego go艣cia? Pokonaliby艣cie go bez trudu. Widzia艂em, jak walczycie, pami臋tacie? Potraficie skopa膰 dup臋.

- Potrafimy, jeszcze jak - przyzna艂 Peto.

Ano, pomy艣la艂 Sanchez, ci dwaj zaczynaj膮 pasowa膰 do tej pipid贸wy, bez dw贸ch zda艅.

- Owszem, potrafimy - zgodzi艂 si臋 z nim Kyle. - Ale walka nie le偶y w naszym charakterze, chyba 偶e w razie absolutnej konieczno艣ci… albo je艣li nie da si臋 jej unikn膮膰.

- A gdybym zap艂aci艂 za was wpisowe?

Dwaj mnisi w jednej chwili porozumieli si臋 wzrokiem. Nie mogli uwierzy膰 we w艂asne szcz臋艣cie. Mo偶e jednak nie b臋d膮 musieli na nikogo napada膰.

- Zgoda - odpowiedzia艂 Kyle.

Sanchez tak偶e nie wierzy艂 w sw贸j fart.

Rozdzia艂 trzydziesty

Dante i Kacy, nieco utemperowani, a w艂a艣ciwie wr臋cz przera偶eni po spotkaniu z Cromwellem, opu艣cili muzeum i ruszyli na jarmark. Mieli pewien plan. Tak jak wielu zwiedzaj膮cych, skierowali si臋 wprost do namiotu bokserskiego, aczkolwiek z innych ni偶 wi臋kszo艣膰 ludzi powod贸w.

Przez ponad godzin臋 obserwowali walki na go艂e pi臋艣ci, zanim doszli do oczywistego wniosku. Pieni膮dze powinni zainwestowa膰 w Zakut膮 Pa艂臋. Walczy艂 ju偶 cztery razy i bez problemu wygra艂 wszystkie starcia, nie wykazuj膮c 艣lad贸w zm臋czenia. Nie przybyli tu jednak, 偶eby na niego stawia膰. Przynajmniej nie w sensie wyk艂adania pieni臋dzy na zak艂ad o to, czy wygra, czy przegra. Zamierzali powierzy膰 mu swoje 偶ycie.

Po do艣wiadczeniach z Mistyczn膮 Dam膮 i z profesorem Dante uzna艂, 偶e potrzebny im jest ochroniarz. Je偶eli chcieli sprzeda膰 komu艣 Oko Ksi臋偶yca za powa偶ne pieni膮dze, musieli postara膰 si臋 o wsparcie. Najlepsz膮 metod膮 wydawa艂o im si臋 wybranie najwi臋kszego twardziela spo艣r贸d uczestnik贸w otwartego turnieju bokserskiego na go艂e pi臋艣ci. Kacy by艂a przekonana, 偶e Zakuta Pa艂a to w艂a艣ciwy cz艂owiek do tej roboty, Dantego jednak dr臋czy艂y rozmaite w膮tpliwo艣ci. Marzy艂 o tym, 偶eby zobaczy膰 wielkiego zabijak臋 w jeszcze jednym starciu, bo nie m贸g艂 si臋 pozby膰 podejrze艅, 偶e wszystkie walki s膮 ustawione.

Kiedy na ring wkroczy艂 pi膮ty przeciwnik Zakutej Pa艂y, nie wzbudzi艂, niestety, strachu u nikogo z widz贸w. Ten niewysoki, dziwnie wygl膮daj膮cy 艂ysy cudak ubrany by艂 w schludn膮 pomara艅czow膮 tunik臋 przypominaj膮c膮 kimono do karate i w czarne workowate spodnie. Po kr贸tkiej wymianie zda艅 z s臋dzi膮 ringowym, w trakcie kt贸rej bez w膮tpienia zosta艂 pouczony o - jak偶e nielicznych - obowi膮zuj膮cych tu zasadach, przyszed艂 czas na przedstawienie ma艂ego cz艂owieczka publiczno艣ci. Spiker w cylindrze i we fraku chwyci艂 mnicha za nadgarstek, wyszed艂 z nim na 艣rodek ringu i rykn膮艂 do mikrofonu:

- Panie i panowie! Ochotnik do nast臋pnego starcia przyby艂 do nas a偶 z wyspy na Oceanie Spokojnym! Trzymajcie kciuki za niewinnego Peta!

Sekundant drobnego zawodnika, identycznie ubrany i niewiele od niego wy偶szy, sta艂 w naro偶niku i stara艂 si臋 zachowywa膰 zbola艂膮, a zarazem wystraszon膮 min臋.

Po komunikacie rozleg艂y si臋 g艂o艣ne okrzyki widz贸w, kt贸rzy najprawdopodobniej pr贸bowali zszarga膰 nerwy nowego pretendenta, w nadziei, 偶e zobacz膮 krwaw膮 jatk臋. Peto by艂 dwa razy mniejszy od Zakutej Pa艂y i nie wygl膮da艂o na to, 偶eby kto艣 chcia艂 postawi膰 na niego jak膮艣 wi臋ksz膮 sum臋.

Dante kr臋ci艂 g艂ow膮. Gdyby nawet Zakuta Pa艂a nie wiadomo jak przekonuj膮co wygra艂 to starcie, wci膮偶 nie by艂by przekonany, czy chce powierzy膰 swoje 偶ycie temu wytatuowanemu zbirowi. Wyczuwaj膮c to, Kacy uzna艂a, 偶e musi go przekona膰 do zmiany decyzji. Chcia艂a opu艣ci膰 ten namiot, i to raczej pr臋dzej ni偶 p贸藕niej. Tu nie by艂o bezpiecznie. Teraz jedynym bezpiecznym dla niej miejscem by艂 ich pok贸j w motelu.

- No dobrze, je偶eli Zakuta Pa艂a wygra i tym razem, proponuj臋, 偶eby艣my z艂o偶yli mu ofert臋 - podsun臋艂a. - Nie mo偶emy czeka膰 w niesko艅czono艣膰.

Dante zgodzi艂 si臋, acz niech臋tnie.

- Zgoda. Ale gadanie z nim zostaw mnie.

- Ile mu chcesz zaproponowa膰?

- My艣l臋, 偶e jakie艣 pi臋膰 kawa艂k贸w.

- Pi臋膰 kawa艂k贸w?!

- Uwa偶asz, 偶e to za du偶o, tak? - zapyta艂 Dante, chocia偶 doskonale wiedzia艂, co ona s膮dzi.

- No wiesz, to kupa forsy. Ale skoro uwa偶asz, 偶e jest wart a偶 tyle, to dobrze, zgadzam si臋.

- I w艂a艣nie za to ci臋 kocham, Kacy - powiedzia艂, przyci膮gaj膮c j膮 do siebie i sk艂adaj膮c poca艂unek na jej pe艂nych ustach. Wystarczy艂o to, 偶eby jednocze艣nie ogrza膰 jej serce i uspokoi膰 nerwy.

Zacz臋li si臋 przeciska膰 przez ha艂a艣liwy, spocony, 艣mierdz膮cy piwskiem t艂um, a偶 wreszcie dotarli w pobli偶e ringu. Tam zreszt膮 艂atwiej by艂o si臋 porusza膰, bo ring umieszczono tak wysoko, 偶e kto艣 stoj膮cy za blisko i tak nic by nie widzia艂. Dante liczy艂, 偶e uda mu si臋 zamieni膰 szybko s艂贸wko z Zakut膮 Pa艂膮, zanim rozpocznie si臋 walka, wi臋c ruszy艂 pod same liny.

- Hej, wielkoludzie… E! WALIMORDO! - wrzasn膮艂, przekrzykuj膮c t艂um. Natychmiast zrozumia艂, 偶e Zakuta Pa艂a nie jest w stanie go us艂ysze膰, wobec tego ruszy艂 do jego naro偶nika. By艂o jasne, 偶e chce pogada膰 z sekundantem zabijaki. Ten wielki, paskudnie wygl膮daj膮cy facet mia艂 mn贸stwo tatua偶y, i to w takich miejscach, 偶e z ca艂膮 pewno艣ci膮 potrafi艂 znie艣膰 nieziemski b贸l. Tatua偶e by艂y i du偶e, i ma艂e, ale wszystkie wygl膮da艂y nader z艂owieszczo. Przewa偶a艂y w艣r贸d nich w臋偶e i no偶e, cho膰 trafia艂y si臋 i przypadkowe s艂owa, takie jak „艢MIER膯” lub „WYBRANIEC”. Poza tym mia艂 mocno ow艂osion膮, wr臋cz w艂ochat膮 twarz, ale nie dzi臋ki bujnej czy krzaczastej brodzie, lecz rzadkiemu zarostowi pokrywaj膮cemu nie tylko doln膮, ale i g贸rn膮 cz臋艣膰 jego oblicza. I chocia偶 o g艂ow臋 przewy偶sza艂 drobnego faceta, kt贸ry w艂a艣nie stawa艂 do walki z Zakut膮 Pa艂膮, to by艂 zaledwie sekundantem zawodowego boksera.

- Hej, ty tam! Mog臋 ci臋 prosi膰 na s艂贸wko? - krzykn膮艂 mu Dante do ucha, 偶eby przekrzycze膰 harmider.

- Nie. Wypierdalaj st膮d.

- To czy mog臋 pogada膰 po walce z Zakut膮 Pa艂膮? Mam dla niego intratn膮 propozycj臋.

- M贸wi艂em, 偶eby艣 wypierdala艂. Wi臋c spadaj, zanim ci wsadz臋 ten durny 艂eb w dup臋!

Dantemu wyj膮tkowo nie spodoba艂 si臋 ton sekundanta boksera, ale gdyby przysz艂o mu z nim walczy膰, to by艂 do tego gotowy. Rana, jak膮 Cromwell zada艂 mu no偶em w swoim gabinecie, rzeczywi艣cie zagoi艂a si臋 pi臋knie (chocia偶 nie chcia艂 si臋 do tego przyznawa膰 przed Kacy), wiedzia艂 wi臋c, 偶e sta膰 go na kilka niez艂ych cios贸w, gdyby sytuacja tego wymaga艂a.

- Wal si臋! - odpyskn膮艂.

- Co艣 ty powiedzia艂?

- Powiedzia艂em: wal si臋, ty szpetna cioto z ma艂pi膮 g臋b膮.

Kacy zawsze obawia艂a si臋 takich sytuacji. Dante mia艂 zwyczaj przejawia膰 sw贸j charakterek w trudnych do przewidzenia momentach. Sprowokowany, co pewien czas odczuwa艂 potrzeb臋 stawiania si臋 komu艣, kto mia艂 nad nim przewag臋 na przyk艂ad w postaci stanowiska s艂u偶bowego czy - tak jak w tym wypadku - komu艣 ci臋偶szemu o jakie艣 25 kg.

Pot臋偶ny sekundant boksera odstawi艂 spluwaczk臋, kt贸r膮 trzyma艂, i przysun膮艂 twarz do Dantego tak blisko, jak tylko mo偶na najbardziej, ale 偶eby go nie dotkn膮膰.

- Powt贸rz to jeszcze raz, ma艂y. No, 艣mia艂o! - powiedzia艂 niemal uprzejmie.

Zapad艂a niezr臋czna cisza, kiedy ch艂opak zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮. Na szcz臋艣cie Kacy wtr膮ci艂a si臋 i wybawi艂a go z k艂opotu.

- A nie mieliby艣cie ochoty, ty i ten tw贸j przyjaciel, Zakuta Pa艂a, zarobi膰 5 tys. zielonych za kilka godzin roboty? - zapyta艂a z najszerszym, najbardziej uroczym z repertuaru swoich u艣miech贸w.

Pomagier boksera wci膮偶 patrzy艂 na Dantego, ale dos艂ysza艂 ofert臋 Kacy i przetrawia艂 j膮 w my艣lach. Nie trwa艂o to d艂ugo - ju偶 po chwili b艂ysn膮艂 z臋bami w szerokim u艣miechu.

- Co艣 wam powiem, dzieciaki, zaczekajcie do ko艅ca tej walki, a potem si膮dziemy sobie i pogadamy. Zakuta Pa艂a b臋dzie mia艂 teraz przerw臋. Wyjdziemy gdzie艣 i przedyskutujemy wasz膮 propozycj臋.

- Dzi臋kuj臋 - odpar艂a Kacy, wci膮偶 u艣miechaj膮c si臋 tak, jakby mia艂a usta rozepchni臋te wieszakiem.

Dante i sekundant boksera przez chwil臋 jeszcze mierzyli si臋 wzrokiem, a偶 w ko艅cu Kacy poci膮gn臋艂a ch艂opaka za sob膮 i wmieszali si臋 w t艂um.

Po chwili rozleg艂 si臋 gong i zacz臋艂a si臋 walka. Nie trwa艂a d艂ugo. Dante i Kacy ze zgroz膮 patrzyli, jak Zakuta Pa艂a szar偶uje przez ring, 偶eby zada膰 pierwszy cios, zanim jeszcze gong wybrzmi do ko艅ca. Ma艂y 艂ysy cz艂owieczek w pomara艅czowej tunice odwr贸ci艂 si臋 w naro偶niku i w tym samym momencie, w drugiej sekundzie walki, zarobi艂 straszliwy cios w g艂ow臋, kt贸ry niemal wyrzuci艂 go za liny. Pozbiera艂 si臋 jednak niespodziewanie szybko, mikrus jeden, i - ku zaskoczeniu wi臋kszo艣ci kibic贸w ( w tym Dantego i Kacy, ale nie Sancheza) - spu艣ci艂 Zakutej Pale taki 艂omot, jakiego ten w 偶yciu sobie nie wyobra偶a艂.

Najpierw z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮 wyprowadzi艂 ca艂kiem solidny cios w gard艂o Zakutej Pa艂y, po kt贸rym jego ogromny przeciwnik zacz膮艂 si臋 chwia膰, usi艂uj膮c zaczerpn膮膰 powietrza. U艂amek sekundy p贸藕niej wielkolud zarobi艂 pot臋偶ne kopni臋cie z boku w szcz臋k臋, po czym mikrus za艂o偶y艂 mu na szyj臋 nelsona i zanim Zakuta Pa艂a zorientowa艂 si臋, co jest grane, przesta艂 oddycha膰. Dobranoc, Zakuta Pa艂o.

Ca艂a walka nie trwa艂a nawet 30 sekund. W pierwszej chwili kibice zamilkli, oszo艂omieni, niepewni, czego w艂a艣ciwie byli przed chwil膮 艣wiadkami. Wszyscy, co do jednego, kt贸rzy postawili na zwyci臋stwo Zakutej Pa艂y (a by艂o ich mn贸stwo), bardzo chcieli wierzy膰, 偶e walka zosta艂a ustawiona. W sytuacji takiej jak ta, kiedy wygrywa艂 o wiele mniejszy facet, zawsze podejrzewano szwindel. Niestety, wygl膮da艂o na to, 偶e tym razem jest inaczej. Zakuta Pa艂a za nic nie zgodzi艂by si臋 pod艂o偶y膰 i przegra膰 tak 艂atwo z tym ma艂ym, nieco za偶enowanym przeciwnikiem jak Niewinny Peto. To musia艂o wydarzy膰 si臋 naprawd臋.

Kiedy w ko艅cu do wszystkich na widowni dotar艂o, co si臋 sta艂o, podnios艂a si臋 niesamowita wrzawa, gwizdy i owacje. Gwizdy, bo prawie ka偶dy straci艂 pieni膮dze, a owacje, bo dla odmiany mi艂o by艂o zobaczy膰, jak stoj膮cy na straconej pozycji mikrus tak przekonuj膮co wygrywa z takim osi艂kiem jak Zakuta Pa艂a.

Za偶enowani t膮 wrzaw膮 Peto i Kyle stali na ringu, gdy wynoszono nieprzytomnego olbrzyma; owacje si臋 nasili艂y. Kibice zrozumieli, 偶e Peto wywalczy艂 sobie pozycj臋 mistrza, kt贸ry b臋dzie teraz podejmowa艂 wyzwania pretendent贸w. Wszyscy w namiocie niecierpliwie czekali na jego nast臋pn膮 walk臋. Pytanie tylko, kto b臋dzie jego kolejnym przeciwnikiem?

Rozdzia艂 trzydziesty pierwszy

Sanchez by艂 wniebowzi臋ty. Na szybkim unicestwieniu Zakutej Pa艂y przez Peta zarobi艂 tysi膮czek. Kosztowa艂o go to jedynie wp艂acenie wpisowego za Peta oraz postawienie na jego zwyci臋stwo 50$, przy notowaniach 20 do jednego. Wprawdzie gdyby odwa偶y艂 si臋 obstawi膰 wygran膮 mnicha ju偶 w pierwszej rundzie, mia艂by o wiele wi臋cej, ale wcale si臋 tym nie przejmowa艂. Mnisi winni mu byli przys艂ug臋. Zap艂aci艂 za nich wpisowe, wi臋c przy pewnej dozie szcz臋艣cia mo偶e uda mu si臋 wykorzysta膰 tych naiwniak贸w, nak艂oni膰 Peta do dalszej walki i kaza膰 mu wygra膰 w odpowiedniej rundzie.

Widzia艂, 偶e Kyle jest mu wdzi臋czny, 偶e odpali艂 mu 50$ ze swojej wygranej. Za szybkie zdemolowanie Zakutej Pa艂y mnisi zgarn臋li 1000$ w got贸wce, kt贸re organizator niech臋tnie wyp艂aci艂 im w brudnych banknotach, lecz mimo to Kyle z rado艣ci膮 przyj膮艂 dodatkow膮 pi臋膰dziesi膮tk臋 od barmana. Najwidoczniej zasmakowali w pieni膮偶kach, a w gruncie rzeczy w hazardzie, pomy艣la艂 Sanchez. Takich lubi臋! Ju偶 widzia艂, jak zaprzyja藕nia si臋 z tymi dwoma cudakami. Przynajmniej na jaki艣 czas.

Min臋艂o 20 min; Peto szybko rozprawi艂 si臋 z nowym bokserem organizator贸w, ca艂kiem przeci臋tnym robolem zwanym Du偶y Neil, sprowadzonym na miejsce Zakutej Pa艂y. Sanchez, kt贸ry dzia艂a艂 teraz zar贸wno jako doradca, jak i mened偶er obu mnich贸w, za艂atwi艂 z organizatorem, 偶eby Peto m贸g艂 walczy膰 z wszystkimi nowymi ch臋tnymi. Wkr贸tce ju偶 barman, mnisi i organizator ustalili, w kt贸rej rundzie Peto ma zwyci臋偶y膰. Sanchez i zakonnicy wys艂ali grupk臋 gnojk贸w, patrz膮cych tylko, jak by tu zarobi膰 par臋 dolc贸w dla siebie, 偶eby w ich imieniu anonimowo obstawili par臋 zak艂ad贸w, i ani si臋 obejrzeli, jak t艂ukli ci臋偶ki szmal kosztem bukmacher贸w.

Dwie godziny, podczas kt贸rych Peto zademonstrowa艂 ca艂y sw贸j arsena艂 technik r贸偶nych sztuk walki, min臋艂y w mgnieniu oka. Kiedy m艂ody mnich pokona艂 pi膮tego z kolei przeciwnika, Sanchez by艂 ju偶 20 tys.$ do przodu. Kyle zacz膮艂 od znacznie ni偶szych stawek, kiedy jednak doda艂 swoje wygrane do nagr贸d, kt贸re zgromadzi艂 Peto, okaza艂o si臋, 偶e maj膮 ponad 4 tys. Jeszcze tylko 96 tys. zielonych i odzyskaj膮 ca艂o艣膰 tego, co im skradziono.

Na razie jednak stan臋li wobec problemu, sk膮d wzi膮膰 nast臋pnych przeciwnik贸w. Wi臋kszo艣膰 kibic贸w zorientowa艂a si臋, 偶e Peto wybiera sobie moment, kiedy zako艅czy膰 walk臋; a co wa偶niejsze, widzieli, 偶e wszystkich pokonuje bez trudu. W trakcie pi臋ciu zwyci臋skich star膰 tylko trzykrotnie zosta艂 trafiony przez przeciwnik贸w. Oznacza艂o to, 偶e chocia偶 kibice uwa偶ali si臋 za prawdziwych twardzieli, kt贸rzy potrafi膮 przywali膰, to jednak nie mieli ochoty ryzykowa膰 pojedynku z kim艣, kogo nie s膮 w stanie trafi膰. A偶 tu nagle, kiedy wydawa艂o si臋, 偶e nikt nowy ju偶 si臋 nie zg艂osi, pojawi艂 si臋 nowy pretendent. I to w jak dramatycznym stylu!

Gdy Sanchez, mnisi i organizator stali na ringu i zastanawiali si臋, co zrobi膰 w zwi膮zku z brakiem przeciwnik贸w, zza namiotu dobieg艂 dono艣ny ryk silnika, tak g艂o艣ny, 偶e uciszy艂 rozkrzyczanych kibic贸w. Wszyscy odwr贸cili g艂owy w kierunku wej艣cia i zobaczyli, 偶e do namiotu wje偶d偶a pot臋偶na maszyna marki Harley Davidson. T艂um rozst膮pi艂 si臋 niczym Morze Czerwone przed Moj偶eszem i Izraelitami. Motocykl, z gatunku tych znakomitych, staro艣wieckich harley贸w, na jakich Dennis Hopper i Peter Fonda 艣migali w filmie Easy Rider, by艂 艣wietnie utrzymany. Niew膮tpliwie by艂 oczkiem w g艂owie w艂a艣ciciela, bo wygl膮da艂, jakby w艂a艣nie zjecha艂 z ta艣my fabrycznej. Srebrna farba b艂yszcza艂a, a chromowane cz臋艣ci 艂艣ni艂y, jak gdyby maszyn臋 dopiero co 艣ci膮gni臋to z wystawy w salonie; olbrzymi podw贸jny silnik w uk艂adzie „V” musia艂 by膰 idealnie wyregulowany, bo mrucza艂 niczym kot, kt贸ry si臋 opi艂 艣mietanki.

Jednak偶e mieszka艅c贸w miasta, kt贸rzy przebywali w namiocie, zachwyci艂 nie tyle widok motocykla, ile cz艂owieka, kt贸ry na nim jecha艂. W tych stronach by艂 powszechnie znany. Organizator walk rozpozna艂 go natychmiast i czym pr臋dzej wyskoczy艂 na 艣rodek ringu, zagrzewaj膮c kibic贸w do frenetycznego aplauzu. Mo偶na by艂o zarobi膰 znacznie wi臋cej forsy, pora by艂a jeszcze wczesna, a olbrzym na podrasowanym harleyu davidsonie rzuci艂 na ring r臋kawic臋, a 艣ci艣lej m贸wi膮c, kapelusz. Ogromny br膮zowy stetson pofrun膮艂 nad t艂umem kibic贸w i wyl膮dowa艂 u st贸p organizatora, kt贸ry podni贸s艂 go i w艂o偶y艂 zamiast swojego cylindra.

- Panie i panowie! - zawy艂 do mikrofonu. - Powitajcie cz艂owieka, na kt贸rego wszyscy czekali艣my. Oto najwi臋kszy 偶yj膮cy mistrz walki na go艂e pi臋艣ci, najwi臋kszy, jakiego widzia艂 艣wiat! Jedyny i niepowtarzalny! Rodeeeeoooooo Rexxxxx!

W t艂umie kibic贸w, najogl臋dniej m贸wi膮c, wybuch艂o szale艅stwo. Kyle i Peto nie bardzo wiedzieli, co oznacza ca艂e to zamieszanie, ale podobnie jak wszyscy inni, byli pod du偶ym wra偶eniem wej艣cia tego cz艂owieka. Facet podjecha艂 harleyem pod sam ring; tylne ko艂o maszyny wzbija艂o piach i kurz, sypi膮c w twarz wszystkim kibicom stoj膮cym w promieniu kilku metr贸w, a偶 w ko艅cu motocykl zatrzyma艂 si臋 powoli. Ku uciesze zgromadzonych, Rodeo Rex jeszcze przez chwil臋 pali艂 gum臋, po czym nagle zgasi艂 silnik i zsiad艂 niespiesznie, 偶eby ci, kt贸rzy mieli aparaty fotograficzne, mieli okazj臋 uwieczni膰 go na zdj臋ciach.

By艂 wielki. Naprawd臋 olbrzymi, powaga. Kyle i Peto nigdy w 偶yciu nie widzieli r贸wnie olbrzymiego faceta. Sk艂ada艂 si臋 z samych mi臋艣ni, na jego pot臋偶nym cielsku nie by艂o ani grama t艂uszczu. Mia艂 na sobie obcis艂y czarny T- shirt z napisem „Helloween”, prawdopodobnie o dwa rozmiary za ma艂y; prawd臋 m贸wi膮c, koszulka by艂a tak obcis艂a, 偶e z pewnej odleg艂o艣ci wygl膮da艂a jak wielki tatua偶. Na prawej d艂oni nosi艂 czarn膮 sk贸rzan膮 r臋kawiczk臋, ale o dziwo, lew膮 d艂o艅 mia艂 go艂膮. Podarte na kolanach d偶insy by艂y wpuszczone w czarne, wysokie do po艂owy 艂ydek buty. Kiedy zsiad艂 z motocykla i stan膮艂 na ziemi, okaza艂o si臋 w pe艂ni, jaki jest olbrzymi. Mia艂 blisko dwa metry wzrostu; d艂ugie do ramion, sko艂tunione kasztanowe w艂osy przytrzymywa艂a mu opaska na wysoko艣ci czo艂a. Sprawia艂 wra偶enie, 偶e m贸g艂by produkowa膰 si臋 w telewizji jako mistrz zawodowego wrestlingu, gdyby nie fakt, 偶e jego przera偶aj膮cy wygl膮d wyklucza艂 obsadzenie go nawet w roli najgorszych szwarccharakter贸w. Na jego widok dzieciaki nie tylko by si臋 wystraszy艂y na 艣mier膰 - 艣ni艂by si臋 im w nocnych koszmarach. Noc w noc. A pewnie i wielu doros艂ym sp臋dza艂by sen z powiek.

W gr臋 wchodzi艂 tylko jeden pow贸d, dla kt贸rego Rodeo Rex odwiedzi艂 namiot bokserski, co zreszt膮 by艂o jasne od samego pocz膮tku. Olbrzym od razu przerzuci艂 cielsko ponad linami, wskoczy艂 na ring, dopad艂 organizatora walk i u艣ciska艂 go jak brata. Potem chwyci艂 mikrofon i przywita艂 si臋 ze swoj膮 publiczno艣ci膮.

- Przyszli艣cie tu po to, 偶eby zobaczy膰, jak skopi臋 komu艣 dupsko? - hukn膮艂.

- Taaak! - odpowiedzia艂 mu wrzask t艂umu.

- A wi臋c, 偶e u偶yj臋 nie艣miertelnych s艂贸w Marvina Gaye'a… „Do roboty!... Bierz si臋 do roboty, moja ma艂a!” - rykn膮艂, wywijaj膮c r臋kami w powietrzu.

Pod naporem szturmuj膮cych kibic贸w bukmacherzy omal nie zostali zmia偶d偶eni. Obst膮pi艂 ich rozwrzeszczany t艂um, ludzie wyci膮gali banknoty dwudziestodolarowe. Tym razem jednak tylko nieliczni stawiali na Peta, a bukmacherzy proponowali najrozmaitsze stawki.

Sanchez widzia艂 ju偶, jak walczy Rodeo Rex, i chocia偶 uwa偶a艂, 偶e Peto jest absolutnie pierwsza klasa, to na zwyci臋zc臋 typowa艂 Reksa. Kyle domy艣li艂 si臋 tego po minie barmana, kt贸ry wygl膮da艂 jak rozochocone dziecko.

- Czy ten cz艂owiek to kto艣 w rodzaju idola? - zapyta艂 Sancheza, kt贸ry suszy艂 do Reksa z臋by niczym zakochana do nieprzytomno艣ci nastolatka.

- E tam - odpar艂 Sanchez. - Ten facet to najprawdziwszy zabijaka. Pieprzona legenda. W 偶yciu nie widzia艂em, 偶eby przegra艂. I powiem ci jedno: nigdy nie zobacz臋.

- A du偶o widzia艂e艣 tych jego walk?

- Od chuja, cz艂owieku. Chcesz przer偶n膮膰 fors臋, to postaw na swojego kumpla Peta. Ten facet naprawd臋 mo偶e mu zrobi膰 krzywd臋.

Peto us艂ysza艂, co barman m贸wi do Kyle'a, i podszed艂, 偶eby si臋 w艂膮czy膰 do rozmowy.

- Sanchez, ja bez trudu pokonam tego go艣cia. Nie patrzy艂e艣, jak walcz臋? Tutaj nikt nie jest dla mnie godnym przeciwnikiem. Wszyscy s膮 albo pijani, albo bez kondycji, albo jedno i drugie, a ponadto nie maj膮 wiary w siebie, niezb臋dnej, 偶eby mnie zwyci臋偶y膰.

Sanchez wiedzia艂, 偶e Peto jest dobry, jednak w starciu z olbrzymim wali mord膮 nie dawa艂 m艂odemu mnichowi najmniejszych szans. A poza tym uwielbia艂 Rodeo Reksa, kt贸ry by艂 jego bohaterem. M艂odego mnicha tak偶e lubi艂, tyle 偶e pokonuj膮c Reksa, Peto tym samym zniszczy艂by reputacj臋 niepokonanego, jak膮 ten wielki cz艂owiek wyrobi艂 sobie w Santa Mondega z biegiem lat.

- Nie dasz mu rady, ma艂y. Jeste艣 dobry, ale on jest najlepszy. Dla w艂asnego dobra postaw na swoj膮 przegran膮 w pierwszej rundzie. A potem padnij po jego pierwszym ciosie… i wi臋cej nie wstawaj. Rozumiemy si臋?

Peto i Kyle zeskoczyli lekko z ringu i odeszli od t艂umu kibic贸w, kt贸rzy usi艂owali dosta膰 si臋 jak najbli偶ej Rodeo Reksa. Znale藕li ustronne miejsce tu偶 pod swoim naro偶nikiem. Sanchez, kt贸ry obserwowa艂 ich z g贸ry, domy艣li艂 si臋 po minach, 偶e wci膮偶 s膮 przekonani, i偶 Peto jest w stanie wygra膰. I mia艂 racj臋. Kyle i Peto dostrzegli w tym szans臋 zbicia prawdziwego maj膮tku na zak艂adach i pomys艂 ten wielce im si臋 spodoba艂. Przez kilka minut, przycupni臋ci, omawiali taktyk臋; w ko艅cu Peto wskoczy艂 na ring, a Kyle poszed艂 si臋 rozejrze膰 za bukmacherem. Dwie minuty p贸藕niej wr贸ci艂 i do艂膮czy艂 do przyjaciela na ringu.

- Uda艂o ci si臋 obstawi膰? - zapyta艂 m艂odszy mnich, kiedy czekali w naro偶niku. Zmartwiony Sanchez zszed艂 na ziemi臋 i ruszy艂 na poszukiwanie jakiego艣 ch艂opaka, kt贸ry zgodzi艂by si臋 postawi膰 zak艂ad za niego.

- A jak my艣lisz? - Kyle pu艣ci艂 oko do podopiecznego. - I to jakie przebicie wytargowa艂em!

Ku ich zdziwieniu, tu偶 przed rozpocz臋ciem pierwszej rundy Rodeo Rex przytruchta艂 do ich naro偶nika, 偶eby zamieni膰 s艂贸wko z przeciwnikiem. 呕aden z poprzednich rywali Peta niczego takiego nie robi艂, dlatego te偶 obaj mnisi nadzwyczaj ostro偶nie podchodzili do tego, czego ten wielkolud mo偶e od nich chcie膰.

- Wy dwaj jeste艣cie mnisi hubalanie, mam racj臋? - W ustach Reksa s艂owa te, wypowiedziane niespodziewanie cywilizowanym tonem, kompletnie ich zaskoczy艂y.

- Tak, istotnie. Jak pan to pozna艂? - spyta艂 Kyle z niezamierzon膮 protekcjonalno艣ci膮, wynikaj膮c膮 ze zdumienia. Niesamowita sprawa! Kto艣, kto na pierwszy rzut oka sp臋dza czas na popijawach, bijatykach i og贸lnie rzecz bior膮c, prowadzi si臋 w spos贸b zgo艂a odmienny od ich ascetycznego trybu 偶ycia, zazwyczaj nie ma poj臋cia o istnieniu mnich贸w z wyspy Hubal.

- Spotka艂em ju偶 takich jak wy. Bardzo r贸wni go艣cie. No i 艣wietni zawodnicy. Czeka nas ciekawa walka.

Peto by艂 kompletnie zbity z tropu, a ju偶 zw艂aszcza elokwencj膮 tego olbrzyma. Elokwencj膮, kt贸rej prawdopodobnie dor贸wnywa艂o jego wykszta艂cenie.

- Dzi臋ki. Hm, a kiedy spotka艂 pan wcze艣niej innych hubalan? - zapyta艂 uprzejmie.

Rex wci膮gn膮艂 g艂臋boko powietrze przez nos i wypu艣ci艂 je ustami, w taki spos贸b, jakby puszcza艂 k贸艂ka z dymu.

- Ca艂e lata temu. Domy艣lam si臋, 偶e zjawili艣cie si臋 w tym mie艣cie z tego samego powodu, co wtedy oni.

- A c贸偶 to za pow贸d? - spyta艂 Kyle, zaintrygowany; chcia艂 si臋 przekona膰, ile w艂a艣ciwie Rex wie na ten temat.

- Oko Ksi臋偶yca. Za艂o偶臋 si臋, 偶e znowu kto艣 je ukrad艂. Przyznajcie, mam racj臋?

- Mo偶liwe - odpar艂 Kyle, przypatruj膮c si臋 uwa偶nie Reksowi, by sprawdzi膰 po jego minie, czy si臋 z nich nie nabija. - Ale sk膮d pan mo偶e wiedzie膰 o Oku? - I zn贸w w jego g艂osie zabrzmia艂o lekcewa偶enie, cho膰 wcale nie mia艂 takiego zamiaru.

Rodeo Rex u艣miechn膮艂 si臋.

- Powiedzmy, 偶e mamy wsp贸lny interes. A mo偶e wyskoczyliby艣my po walce na jednego? Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e mo偶emy sobie nawzajem pom贸c.

- Jasne - odpar艂 Peto czym pr臋dzej. - Ch臋tnie wypijemy kolejk臋, prawda, Kyle?

- Oczywi艣cie - przytakn膮艂 starszy z mnich贸w. - Napijemy si臋 z panem z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮, panie Rex.

- Po prostu Rex. Albo Rodeo Rex. Byle nie „panie Rex”. Nigdy w 偶yciu!

Co rzek艂szy, przy g艂o艣nym aplauzie widowni wr贸ci艂 truchtem do swojego naro偶nika i uni贸s艂 r臋ce w rytualnym ge艣cie nadchodz膮cego zwyci臋stwa.

Rozdzia艂 trzydziesty drugi

Od chwili pora偶ki Zakutej Pa艂y Dante i Kacy ogl膮dali kolejne walki z coraz wi臋kszym zainteresowaniem. Dziewczynie podoba艂 si臋 ten drobny, 艂ysy m臋偶czyzna, kt贸ry najpierw zniszczy艂 olbrzyma, a potem pi臋ciu kolejnych 艣mia艂k贸w, bo tylu odwa偶y艂o si臋 rzuci膰 mu wyzwanie. Dante nie by艂 do niego tak przekonany. Chcia艂 mie膰 ochroniarza, kt贸ry odstraszy ludzi ju偶 samym swoim widokiem. To nie by艂 cz艂owiek dla nich, a poza tym zaniepokoi艂o go co艣 jeszcze.

Prawd臋 m贸wi膮c, niepokoi艂o go kilka rzeczy. Po pierwsze, zdawa艂o si臋, 偶e w namiocie bokserskim wszyscy lepiej lub gorzej si臋 znaj膮. Po drugie, i to by艂o o wiele wa偶niejsze, przysz艂o mu na my艣l, 偶e ma wi臋cej powod贸w, dla kt贸rych nie podoba mu si臋 cz艂owiek zwany Niewinnym Petem.

- Kacy, popatrz na tego Peta i jego przyjaciela, kt贸ry wygl膮da dok艂adnie tak samo. Zauwa偶y艂a艣 w nich co艣 dziwnego?

- No, 偶e s膮 do siebie bardzo podobni - odpar艂a, dra偶ni膮c si臋 z nim.

- Psiakrew, tyle to sam widz臋. Ale jak jeszcze wygl膮daj膮? No wiesz, dw贸ch ma艂ych, 艂ysych facet贸w w pomara艅czowych kimonach i czarnych workowatych spodniach. Nic ci to nie m贸wi?

- 呕e s膮 艣lepi na kolory?

- Nie, male艅ka. To mnisi. Popatrz tylko na nich. To pieprzone mnichy. I to twarde dranie! Proponuj臋, 偶eby艣my spadali st膮d w choler臋. Mo偶e oni tu przyszli, bo chc膮 nas zabi膰? Ta stukni臋ta stara baba radzi艂a nam pozby膰 si臋 tego kamienia, zanim kto艣 nas zabije. Bertie Cromwell m贸wi艂 to samo.

W g艂owie Kacy rozdzwoni艂y si臋 dzwonki alarmowe, gdy zda艂a sobie spraw臋, 偶e po raz pierwszy Dante wyprzedzi艂 j膮 w zachowaniu 艣rodk贸w ostro偶no艣ci.

- Bo偶e, masz racj臋. - Przerwa艂a i zamy艣li艂a si臋 na chwil臋. - No chyba 偶e to im odsprzedamy ten wisior?

- Nie ma mowy - zaprotestowa艂, kr臋c膮c g艂ow膮. - Profesorek zdaje si臋 uwa偶a艂, 偶e mo偶emy dosta膰 za niego 艂adne kilka kawa艂k贸w. Sama widzia艂a艣, jakie z nich twardziele. Je偶eli powiemy im, 偶e mamy wisior, urw膮 nam 艂by i po prostu go zabior膮. Na razie si臋 przyczaimy i spr贸bujemy opchn膮膰 kamie艅 jutro, u jubilera albo w antykwariacie. A potem zje偶d偶amy z tej dziury w choler臋.

- A co z szukaniem ochroniarza?

- Rezygnuj臋 z tego pomys艂u. Po mojemu, za du偶e ryzyko. Tutaj wszyscy si臋 ze sob膮 kumpluj膮. M贸wi臋 ci, przyczajmy si臋. Nie wydaje mi si臋, 偶eby mo偶na tu by艂o zaufa膰 komukolwiek.

- Zgoda. Bo ja przecie偶 ufam tobie, Dante. Zawsze ci ufa艂am. Skoro m贸wisz, 偶eby si臋 zbiera膰, to si臋 zbierajmy.

Wyszli wi臋c. Tuz przed rozpocz臋ciem walki Peta z Rodeo Reksem. Mania prze艣ladowcza wywo艂ana tym, czego si臋 nas艂uchali na temat Oka Ksi臋偶yca, zaczyna艂a robi膰 swoje. Dante by艂 przekonany, 偶e niemal wszyscy w namiocie bokserskim przygl膮daj膮 im si臋 ukradkiem. Zupe艂nie jakby wiedzieli o klejnocie, kt贸ry maj膮 przy sobie. Ogarni臋ty podejrzliwo艣ci膮, odnosi艂 wra偶enie, 偶e wszyscy gapi膮 si臋 na Kacy, 偶eby sprawdzi膰, co takiego nosi na szyi. I mimo 偶e Oko ukryte by艂o pod jej bia艂ym T- shirtem, oboje czuli si臋 tak, jakby wisia艂o na wierzchu, by ka偶dy m贸g艂 je zobaczy膰.

Na szcz臋艣cie dla nich, tak nie by艂o. Ostrzegano ich ju偶, 偶e wielu ludzi by艂oby gotowych ich zabi膰, byleby si臋 dorwa膰 do tego kamienia. Wychodz膮c z namiotu bokserskiego, min臋li jedn膮 z takich os贸b - cz艂owieka w kapturze, kt贸ry na widok Oka Ksi臋偶yca zabi艂by ich w jednej sekundzie.

Rozdzia艂 trzydziesty trzeci

Biblioteka miejska w Santa Mondega by艂a olbrzymia, chocia偶 Miles Jensen nie bardzo sobie wyobra偶a艂, z jakiej racji taka zasrana dziura zas艂u偶y艂a na co艣 takiego i po co to komu. Nie do艣膰, 偶e mia艂a trzy kondygnacje, to w dodatku ka偶da z nich zajmowa艂a powierzchni臋 stadionu lekkoatletycznego. Wsz臋dzie, od pod艂ogi a偶 po wysoki sufit, ci膮gn臋艂y si臋 rega艂y pe艂ne ksi膮偶ek. Na ka偶dym pi臋trze, z dala od rega艂贸w, wydzielono przyjemne miejsca do czytania, gdzie gromadka nadzwyczaj przyjaznych kelnerek serwowa艂a kaw臋 i tylko czeka艂a na skinienie klienta, 偶eby w mgnieniu oka zjawi膰 si臋 z dolewk膮.

Jensen zam贸wi艂 sobie prywatn膮 wycieczk臋 z przewodnikiem po bibliotece. Trwa艂a blisko godzin臋, ale - jako wielbiciel s艂owa drukowanego - nie cierpia艂 z tego powodu.

Oby wsz臋dzie by艂y takie biblioteki jak ta, pomy艣la艂.

Odnalezienie ksi膮偶ki bez tytu艂u napisanej przez anonimowego autora zapowiada艂o si臋 na nie艂atwe zadanie, a sprawy nie u艂atwia艂 mu fakt, 偶e nie wiedzia艂 nawet, czy szuka膰 jej w dziale beletrystyki, czy w艣r贸d literatury faktu. W pewnym sensie przyda膰 si臋 mog艂a wiedza, 偶e ksi膮偶k臋 t臋 wypo偶yczy艂a owa Annabel de Frugyn, oznacza艂o to bowiem, i偶 jedyn膮 szans臋 stwarza zasi臋gni臋cie j臋zyka w okienku informacji, a nie polowanie na ten tytu艂 na w艂asn膮 r臋k臋.

W informacji urz臋dowa艂a drobna blondynka pod trzydziestk臋. By艂a w g艂adkiej bia艂ej bluzce i nosi艂a niemodne okulary w grubej oprawce. W艂osy zebra艂a do ty艂u i zwi膮za艂a w ciasny kok, a chocia偶 nie mia艂a makija偶u, zdaniem Jensena by艂a wyszorowana jak nale偶y. Przyszed艂 mu na my艣l stary bajer z filmu Serenada w Dolinie S艂o艅ca: „Och, ale偶… ale偶 pani jest prze艣liczna, panno Carstairs”, po kt贸rym bohaterka zdejmuje okulary albo rozpuszcza w艂osy. Prawd臋 m贸wi膮c, mia艂a zadatki na supermodelk臋, gdyby trafi艂a we w艂a艣ciwe r臋ce. Mo偶liwe, 偶e zdawa艂a sobie z tego spraw臋 i za wszelk膮 cen臋 pr贸bowa艂a to tuszowa膰, 偶eby nie rozprasza膰 uwagi m臋偶czyzn w tak czcigodnym miejscu jak biblioteka. A mo偶e to obowi膮zuj膮ce w bibliotece przepisy nakazywa艂y jej ukrywa膰 urod臋, ewentualnie tylko Miles potrafi艂 doceni膰 jej pi臋kno. Niestety, jak to si臋 m贸wi, uroda to rzecz powierzchowna; kiedy Jensen podchodzi艂 do kobiety, zmrozi艂a go wzrokiem, daj膮c do zrozumienia, 偶e jego obecno艣膰 nie jest mile widziana.

Siedzia艂a za biurkiem w kolorze drewna tekowego, w recepcji przypominaj膮cej z wygl膮du bar, tyle 偶e za plecami zamiast piwa i mocniejszych trunk贸w mia艂a ksi膮偶ki i komputery.

- Czym mog臋 panu s艂u偶y膰? - zapyta艂a ze znu偶eniem, jak gdyby tego dnia powtarza艂a to zdanie po raz tysi臋czny. I, szczerze m贸wi膮c, pewnie tak w艂a艣nie by艂o.

- Szukam ksi膮偶ki - odpar艂 Jensen.

- A pyta艂 pan u rze藕nika na rogu Dunn Street?

No pi臋knie! Na 偶arty jej si臋 zebra艂o!

- Tak. Niestety, akurat tej ksi膮偶ki, kt贸rej szukam, nie mieli, wi臋c po wizycie u sprzedawcy dywan贸w i w sklepie ze 艣miesznymi rzeczami postanowi艂em zajrze膰 do biblioteki.

Kobiecie (kt贸ra, je艣li wierzy膰 stoj膮cej przed ni膮 tabliczce, nazywa艂a si臋 Ulrika Price) nie spodoba艂a si臋 jego riposta. Sarkazm by艂 jej jedyn膮 mo偶liwo艣ci膮 obrony przed klientami zadaj膮cymi g艂upie pytania, wi臋c zirytowa艂o j膮, 偶e tym razem trafi艂a kosa na kamie艅.

- A mo偶na wiedzie膰, jak brzmi tytu艂 ksi膮偶ki, kt贸rej pan szuka?

- Niestety, nie wiem. Widzi pani…

- Poprosz臋 o nazwisko autora.

- No c贸偶, te偶 nie wiem. Figuruje w spisie jako dzie艂o anonimowe.

Ulrika Price unios艂a lew膮 brew. Wyra藕nie nie by艂a rozbawiona i przez chwil臋 czeka艂a, a偶 Jensen przyzna si臋, 偶e 偶artuje, i udzieli jej sensownej odpowiedzi. Detektyw patrzy艂, jak mina kobiety przechodzi od niezadowolenia z - jej zdaniem - kiepskiego 偶artu, przez g艂臋bokie rozczarowanie, a偶 po jawn膮 z艂o艣膰, gdy u艣wiadomi艂a sobie, 偶e ten nowy klient m贸wi 艣miertelnie powa偶nie.

- O Bo偶e! - Westchn臋艂a. - Czy to beletrystyka, czy literatura faktu?

Jensen u艣miechn膮艂 si臋 i wzruszy艂 ramionami. Panna Price zamkn臋艂a oczy i powoli chwyci艂a si臋 za g艂ow臋. Wygl膮da艂a, jakby mia艂a za sob膮 ci臋偶ki dzie艅, a obecna chwila przepe艂ni艂a czar臋 goryczy.

- Czy mog艂aby pani sprawdzi膰 w komputerze? Zdaje mi si臋, 偶e ostatnio wypo偶ycza艂a t臋 ksi膮偶k臋 niejaka Annabel de Frugyn.

Ulrika Price spojrza艂a na niego i jej twarz nieco si臋 rozchmurzy艂a.

- A wi臋c nie nabija si臋 pan ze mnie, co? - za偶artowa艂a.

- Gdzie偶bym 艣mia艂! - odpar艂 Miles i u艣miechn膮艂 si臋, licz膮c na rewan偶. Z zaskoczeniem stwierdzi艂, 偶e dotychczas wzburzona panna Price niech臋tnie, bo niech臋tnie, ale jednak odpowiedzia艂a u艣miechem. B艂ysk w jej oczach zdradza艂, 偶e chyba nawet zaczyna jej si臋 podoba膰 opanowanie i pewno艣膰 siebie detektywa.

Ta ma艂a na mnie leci, pomy艣la艂. To powinno u艂atwi膰 spraw臋.

Bibliotekarka zacz臋艂a stuka膰 w klawiatur臋, niewidoczn膮 spod blatu biurka. Pisa艂a, nie patrz膮c na palce, dzi臋ki czemu mog艂a 艣ledzi膰 to, co pojawia si臋 na monitorze, stoj膮cym przed ni膮 nieco na prawo. Jensen nie widzia艂 ekranu, ale mia艂 nadziej臋, 偶e kobieta przekr臋ci go tak, 偶eby pokaza膰 mu wyniki swoich poszukiwa艅. Niestety, nic z tego. A偶 tak bardzo jeszcze nie przypad艂 jej do gustu.

- Ma pan racj臋 - odezwa艂a si臋, wyra藕nie zaskoczona. - Annabel de Frugyn rzeczywi艣cie ma w tej chwili t臋 ksi膮偶k臋 i faktycznie nie mamy w aktach ani jej tytu艂u, ani nazwiska autora.

- 艢wietnie, tak w艂a艣nie my艣la艂em - odrzek艂 Jensen. - A mo偶e mi pani powiedzie膰 co艣 bli偶szego na temat tej ksi膮偶ki? W jakim dziale jej szuka膰 albo w jakiej kategorii si臋 mie艣ci? A je艣li nie, to czy pracuje tu kto艣, kto cokolwiek o niej wie?

- Owszem, prosz臋 pana, mog艂abym panu powiedzie膰 to i owo. Ale tylko pod warunkiem, 偶e jest pan zapisany do naszej biblioteki, a w膮tpi臋, 偶eby tak by艂o. Pracuj臋 tu od dziesi臋ciu lat. Znam prawie wszystkich klient贸w, ale pana jako艣 nigdy nie widzia艂am.

- Ale偶 zapewniam pani膮, 偶e jestem do was zapisany. Nazywam si臋 John Creasy, tylko w zesz艂ym tygodniu wypo偶yczy艂em dwie ksi膮偶ki.

U艣miech znikn膮艂 z jej twarzy. Jeszcze przez chwil臋 stuka艂a w klawiatur臋, po czym zmarszczy艂a czo艂o, patrz膮c na monitor. Je偶eli wszystko sz艂o zgodnie z planem, powinna zobaczy膰 na ekranie dane biblioteczne Johna W. Creasy'ego, nieistniej膮cej postaci, kt贸r膮 Jensen poprzedniej nocy wprowadzi艂 do danych biblioteki ze swojego laptopa, na wypadek gdyby napotka艂 taki op贸r jak w tej chwili. Imi臋 i nazwisko zapo偶yczy艂 od postaci z filmu Cz艂owiek w ogniu, granej przez Denzela Washingtona. By艂 to jeden z wielu pseudonim贸w, jakimi czasami si臋 pos艂ugiwa艂, i mia艂 wszelkie dokumenty potwierdzaj膮ce jego to偶samo艣膰, w艂膮cznie z kart膮 biblioteczn膮.

- Ma pan jaki艣 dow贸d to偶samo艣ci? I kart臋 biblioteczn膮? - spyta艂a panna Price.

- Oczywi艣cie, prosz臋 pani.

Z wewn臋trznej kieszeni kurtki wyci膮gn膮艂 portfel, a z niego prawo jazdy oraz kart臋. Poda艂 je kobiecie, kt贸ra znowu wydawa艂a si臋 niezadowolona. Wyrwa艂a mu dokumenty z r臋ki i ledwie rzuciwszy na nie okiem, upu艣ci艂a je na biurko.

- Zabawne - powiedzia艂a. - Wprawdzie jest pan czarny, ale ani troch臋 nie przypomina pan Denzela Washingtona.

Jej zachowanie 艣wiadczy艂o o tym, 偶e r贸wnie偶 widzia艂a Cz艂owieka w ogniu i ma 艣wiadomo艣膰, 偶e Jensen podaje si臋 za kogo innego. Hm, pomy艣la艂 detektyw, z jakiego powodu bibliotekarka mia艂aby by膰 tak podejrzliwa w stosunku do kogo艣, kto potrafi udowodni膰, kim jest? Mo偶e ju偶 czas sko艅czy膰 z u偶ywaniem nazwiska John Creasy? By艂oby szkoda, bo polubi艂 ten pseudonim, ale skoro potrafi艂a go przejrze膰 zwyk艂a bibliotekarka, to tym bardziej zrobi艂y to fachowy przest臋pca.

- A wi臋c co pani wiadomo o tej ksi膮偶ce? - zapyta艂 ponownie.

- Nic - odpar艂a; jej kwa艣n膮 min臋 zast膮pi艂 u艣miech samozadowolenia. - Poza tym, 偶e niedawno wypo偶yczy艂a j膮 niejaka Annabel de Frugyn.

- Podobno zna pani prawie wszystkich klient贸w, prawda? Z wyj膮tkiem mnie, rzecz jasna.

- Tak.

- A zatem mo偶e mi pani powiedzie膰, gdzie mieszka Annabel de Frugyn?

- Nie mamy jej adresu w kartotece.

- Nie pyta艂em, czy macie jej adres. - W g艂osie Jensena pojawi艂 si臋 nagle w艂adczy ton. - Pyta艂em, czy pani wie, gdzie ona mieszka?

- To wagabunda. Nie ma sta艂ego miejsca zamieszkania.

- I wypo偶ycza pani ksi膮偶ki ludziom, kt贸rzy nie maj膮 adresu?

- Tak.

- Dlaczego?

- Dlatego, 偶e mog臋. - Patrzy艂a mu prosto w oczy, z beznami臋tn膮 twarz膮.

Detektyw pochyli艂 si臋 i opar艂 r臋ce na blacie biurka. Przysun膮艂 twarz do Ulriki Price na tyle blisko, by zrozumia艂a, 偶e z nim nie ma 偶art贸w.

- Wi臋c niech pani pomy艣li, gdzie m贸g艂bym j膮 znale藕膰 - rzek艂 ozi臋ble. - Jej 偶ycie jest w niebezpiecze艅stwie. Je偶eli nie znajd臋 jej, zanim zostanie zamordowana, poci膮gn臋 pani膮 do odpowiedzialno艣ci.

- Pan z policji, prawda?

- I owszem. A pani obywatelskim obowi膮zkiem, jako wybitnej bibliotekarki w tej g贸wnianej mie艣cinie, jest udzielenie mi wszelkiej pomocy. A zatem gdzie mog臋 znale藕膰 Annabel de Frugyn?

- Mieszka w przyczepie, ale nigdy nie nocuje dwa razy z rz臋du w tym samym miejscu. To wszystko, co wiem.

- Tylko tyle? - Miles nie ukrywa艂 sceptycyzmu.

- No, niezupe艂nie - przyzna艂a panna Price z westchnieniem. Potem odetchn臋艂a g艂臋boko i doda艂a: - Mo偶e zainteresuje pana co艣 jeszcze.

- S艂ucham.

- Dzi艣 rano pyta艂 o ni膮 i o t臋 ksi膮偶k臋 jeszcze jeden m臋偶czyzna.

- Co za m臋偶czyzna? Jak wygl膮da艂?

Nagle odni贸s艂 wra偶enie, 偶e Ulrika Price jest zasmucona. A nawet nieco roztrz臋siona. Jej zimny wzrok i aura niezm膮conej prawo艣ci gdzie艣 si臋 ulotni艂y.

- To by艂 on. Cz艂owiek bez twarzy.

- Bez twarzy? Co jest, do k…? Co mi tu pani opowiada, 偶e bez twarzy? Nosi艂 mask臋, czy co?

- On nigdy nie pokazuje twarzy - wyja艣ni艂a, wyj膮tkowo cicho. W jej g艂osie pojawi艂o si臋 dr偶enie, a oczy zasz艂y 艂zami. Jensen poczu艂 wyrzuty sumienia, 偶e tak skutecznie pr贸bowa艂 j膮 zastraszy膰, i cofn膮艂 nieco g艂ow臋, zostawiaj膮c dziewczynie wi臋cej przestrzeni. - To cz艂owiek w kapturze - ci膮gn臋艂a. - Ostatnio widzieli艣my go w Santa Mondega tu偶 przed poprzednim za膰mieniem S艂o艅ca. A teraz przyszed艂 tu po raz drugi.

- Co za cz艂owiek w kapturze? Czy to by艂 Bourbon Kid? S艂ysza艂a pani o Bourbon Kidzie, prawda? - Jego podniecenie by艂o wr臋cz namacalne.

- Tak, s艂ysza艂am o nim. Jak wszyscy. Ale jak m贸wi艂am, nigdy nie widzia艂am twarzy tego cz艂owieka, wi臋c nie potrafi臋 panu powiedzie膰, czy to by艂 on, czy nie. Inna sprawa, 偶e nigdy nie widzia艂am te偶 twarzy tego… tego drugiego.

Jensen zab臋bni艂 palcami po blacie. Cz臋sto tak robi艂, gdy my艣la艂 na stoj膮co. B臋bnienie narzuca艂o rytm, kt贸ry jakim艣 sposobem wyostrza艂 jego umys艂. Najwy偶szy czas przy艣pieszy膰 tempo przes艂uchania.

- Dobra, w porz膮dku. I co pani powiedzia艂a temu cz艂owiekowi w kapturze? - zapyta艂 natarczywie.

- Chyba zrobi艂am co艣 bardzo g艂upiego. - I zn贸w ten zni偶ony, cichy g艂os.

- O czym pani m贸wi? Co takiego pani zrobi艂a?

Zacznij偶e gada膰 do rzeczy, kobieto! - pomy艣la艂 w duchu.

- Poda艂am mu adres Annabel de Frugyn.

- Przecie偶 dopiero co pani m贸wi艂a, 偶e ona nie ma adresu.

- Bo nie ma. Poda艂am mu adres szefa miejscowego gangu. Nazywaj膮 go El Santino.

- El Santino? Nie rozumiem. Dlaczego to pani zrobi艂a?

- Dlatego, 偶e je偶eli tym cz艂owiekiem rzeczywi艣cie by艂 Bourbon Kid, to w艂a艣nie on pi臋膰 lat temu zabi艂 mojego m臋偶a. Pomy艣la艂am, 偶e je艣li go wy艣l臋 do domu El Santina, to dojdzie mi臋dzy nimi do walki. El Santino to jedyny cz艂owiek, kt贸ry potrafi zabi膰 Bourbon Kida. A gdyby go zabi艂, wtedy zem艣ci艂abym si臋 za to, co straci艂am pi臋膰 lat temu.

Jensen odsun膮艂 si臋 od biurka. Ta kobieta rzeczywi艣cie nie藕le go za偶y艂a. W艣cibskie babsko! Poda艂a mu nieco przydatnych informacji, ale teraz musia艂 wykombinowa膰, co pocz膮膰 z ca艂ym tym klopsem. Na pocz膮tek powinien z艂apa膰 Somersa i wsp贸lnie z nim uknu膰 jaki艣 plan. Mia艂 jednak jeszcze jedno pytanie do Ulriki Price.

- M贸wi艂a pani, 偶e ten cz艂owiek w kapturze przyszed艂 tu po raz drugi, tak?

- Tak.

- A co si臋 wydarzy艂o za pierwszym razem?

- Przyszed艂 tu dwa tygodnie temu. W jednej chwili wszystkich st膮d wymiot艂o, ka偶dy by艂 przera偶ony. Na miejscu zosta艂 tylko personel. A on podszed艂 do mojego biurka i poprosi艂, 偶ebym pozwoli艂a mu skorzysta膰 z komputera.

- A pani si臋 zgodzi艂a… mam racj臋?

- Ba, a co innego mog艂am zrobi膰? By艂am skamienia艂a ze strachu.

- I do czego potrzebny mu by艂 ten komputer?

- Korzysta艂 z niego tylko przez chwilk臋. Zapisa艂 sobie kilka nazwisk i znikn膮艂.

- Widzia艂a pani, co to by艂y za nazwiska?

Bibliotekarka poci膮gn臋艂a nosem, jakby mia艂a zala膰 si臋 艂zami, kt贸re na razie b艂yszcza艂y tylko w k膮cikach jej oczu.

- Nie, ale kiedy wyszed艂, sprawdzi艂am, co ogl膮da艂. Interesowa艂y go nazwiska ludzi, kt贸rzy czytali t臋 ksi膮偶k臋 bez tytu艂u.

Zdaniem Milesa Jensena uk艂adanka zaczyna艂a nabiera膰 sensu. Kid znalaz艂 nazwiska wszystkich ludzi, kt贸rzy przeczytali t臋 ksi膮偶k臋, i postanowi艂 ich zabi膰. Inna sprawa, 偶e nie wyja艣nia艂o to 艣mierci ma艂偶e艅stwa Garcia. Czy Elvisa, skoro ju偶 o tym mowa. W tej sytuacji mia艂 jeszcze jedno pytanie.

- Pani Price, czy zna pani takie ma艂偶e艅stwo… Thomasa i Audrey Garci臋?

Ulrika kiwn臋艂a g艂ow膮 i zn贸w zachlipa艂a.

- Tak, kiedy艣 Audrey zagl膮da艂a tu od czasu do czasu. Nigdy nie wypo偶ycza艂a 偶adnych ksi膮偶ek, ale czyta艂a je na miejscu. Wydaje mi si臋, 偶e kilka miesi臋cy temu czyta艂a t臋 ksi膮偶k臋 bez tytu艂u.

- Rozumiem. Czy m贸wi艂a pani o tym temu cz艂owiekowi w kapturze?

- Nie, w og贸le nic mu nie m贸wi艂am.

- W porz膮dku. Dzi臋kuj臋 pani. - Jensen wzi膮艂 dokumenty wystawione na Johna Creasy'ego i schowa艂 je do wewn臋trznej kieszeni. - Prosz臋 pos艂ucha膰, nazywam si臋 Miles Jensen. Detektyw Jensen. - Wyci膮gn膮艂 odznak臋, pokaza艂 j膮 kobiecie i m贸wi艂 dalej: - Gdyby przypadkiem przypomnia艂a pani sobie co艣, o czym pani zdaniem powinienem wiedzie膰, cho膰by na poz贸r by艂a to zupe艂na b艂ahostka, prosz臋 dzwoni膰 do mnie, do komendy g艂贸wnej policji w Santa Mondega. A gdyby mnie akurat nie by艂o, niech pani pyta o detektywa Archibalda Somersa.

Ulrika Price znowu unios艂a brew.

- Archie Somers? To on wr贸ci艂 do s艂u偶by?

- Co艣 w tym rodzaju. Zna go pani?

- Oczywi艣cie. Ten cz艂owiek od pocz膮tku do ko艅ca spapra艂 ca艂e 艣ledztwo w sprawie morderstw pope艂nionych przez Bourbon Kida. To przez niego nigdy nie z艂apano zab贸jcy mojego m臋偶a.

- Ja z艂api臋 zab贸jc臋 pani m臋偶a, prosz臋 pani. Przyznam jednak, 偶e Archie Somers bardzo mi pomaga. Zna histori臋 tej sprawy jak ma艂o kto. Ale niech pani b臋dzie spokojna, to ja prowadz臋 艣ledztwo. Tym razem nie b臋dzie 偶adnej partaniny.

Ulrika u艣miechn臋艂a si臋, jakby wiara Jensena w swoje mo偶liwo艣ci doda艂a jej zaufania.

- Dzi臋kuj臋 - szepn臋艂a.

- Nie ma za co. Niech pani na siebie uwa偶a.

Opuszczaj膮c bibliotek臋, Jensen pogr膮偶ony by艂 w g艂臋bokiej zadumie. Kiedy wychodzi艂 przez drzwi frontowe na ulic臋, Ulrika Price si臋gn臋艂a po telefon na biurku i wybra艂a numer. Kto艣 odebra艂 ju偶 po pierwszym sygnale i us艂ysza艂a jedno s艂owo:

- Halo?

- Cze艣膰, tu Ulrika z biblioteki… W艂a艣nie by艂 tu Miles Jensen… Tak, powiedzia艂am mu dok艂adnie to, co mi kaza艂e艣… Tak, s艂owo w s艂owo.

Rozdzia艂 trzydziesty czwarty

- Peto! Obud藕 si臋! Obud藕 si臋, to ja, Kyle. Nic ci nie jest?

- Co si臋 sta艂o? Rany, moja g艂owa! Au!

M艂odszemu mnichowi g艂owa p臋ka艂a tak, jak gdyby rozjecha艂 go poci膮g. Gdzie on w艂a艣ciwie by艂, u licha? Jedyne, co widzia艂, to twarz Kyle'a nas sob膮, na tle czystego, bia艂ego nieba. Mia艂 wra偶enie, 偶e le偶y na czym艣 w rodzaju trawy. Ale dlaczego? I sk膮d si臋 tam wzi膮艂?

- Przegra艂e艣 ju偶 w pierwszej rundzie, tak jak zaplanowali艣my - wyja艣ni艂 Kyle, szczerz膮c z臋by w u艣miechu. - Ale aktorsko, niestety, nie wypad艂e艣 najlepiej. Mog艂e艣 przy艂o偶y膰 mu chocia偶 ze dwa razy, zanim pad艂e艣.

- H臋? 呕e co?

- No ju偶, Peto, przesta艅 si臋 zgrywa膰. Mia艂e艣 udawa膰 w trakcie walki, a nie po niej. Nikt ju偶 na nas nie patrzy.

- Kyle, gdzie ja jestem?

- Na dworze, z lekarzami.

Peto przekr臋ci艂 g艂ow臋 w lewo. Metr dalej sta艂a karetka; oparty o ni膮 lekarz w bia艂ym kitlu i ze stetoskopem na szyi u艣miecha艂 si臋 do niego. Mnich czu艂 si臋 jak worek kamieni i nie by艂 pewien, czy zdo艂a艂by si臋 poruszy膰, gdyby spr贸bowa艂. Czu艂 zapach 艣wie偶ego powietrza i widzia艂, 偶e le偶y na rzadkiej trawie porastaj膮cej piaszczysty teren przed olbrzymim namiotem, ale przebieg wypadk贸w, kt贸re doprowadzi艂y do tego, 偶e si臋 tak znalaz艂, wci膮偶 okrywa艂a mgie艂ka. A w艂a艣ciwie nie tyle mgie艂ka, ile g臋sta mg艂a.

- Czy to ten namiot, w kt贸rym si臋 boksowali艣my? - zapyta艂.

- Tak, ale sko艅cz ju偶 z tym - rzuci艂 Kyle, zniecierpliwiony. - Do艣膰 wyg艂up贸w. Lada chwila mamy si臋 spotka膰 z tym mi艂ym Rodeo Reksem, wypijemy po jednym.

- Mi艂ym? O ma艂o mnie nie zabi艂! Przecie偶 to psychol.

A偶 do tej pory Kyle'owi zwyczajnie nie przysz艂o do g艂owy, 偶e jego zakonny braciszek naprawd臋 m贸g艂 odnie艣膰 powa偶ne obra偶enia.

- H臋? To znaczy, 偶e nie udawa艂e艣?

- Nie, do kurwy n臋dzy! Czy ja wygl膮dam na takiego, co udaje? Facet przypierdoli艂 mi tak, 偶e omal nie urwa艂 mi tego pieprzonego 艂ba. O w mord臋! - Nagle co艣 przysz艂o mu na my艣l. - Czy mam wszystkie z臋by?

Kyle sk艂onny by艂 pu艣ci膰 mimo uszu przekle艅stwa Peta, dop贸ki ten nie dojdzie do siebie.

- Tak - zapewni艂 go. - Widocznie Rex wyhamowa艂 cios, 偶eby nie wybi膰 ci ani jednego z臋ba. To mi艂o z jego strony, przyznasz?

- Jasne, z wdzi臋czno艣ci postaw mu kolejk臋. O 偶e偶 kurwa, ale mnie 艂eb napierdala! W dup臋!

Amnestia na przekle艅stwa si臋 sko艅czy艂a. Kyle i tak tolerowa艂 je ju偶 za d艂ugo.

- Prosz臋 ci臋, Peto, czy m贸g艂by艣 wi臋cej nie przeklina膰? Nie s膮dz臋, 偶eby by艂o to konieczne.

- Jasne. We藕 i sam daj sobie przypierdoli膰 w 艂eb temu Rodeo Reksowi. Zobaczymy, co wtedy powiesz, pojeba艅cu.

Znienacka Peto usiad艂 prosto i przeszy艂 drugiego zakonnika w艣ciek艂ym wzrokiem. Pod wp艂ywem tego nag艂ego ruchu zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie i przez kilka sekund mruga艂, 偶eby si臋 otrz膮sn膮膰. Kyle, mimo 偶e wsp贸艂czu艂 ci臋偶ko pobitemu przyjacielowi, nie by艂 zbudowany jego agresywn膮 postaw膮.

- Uspok贸j si臋! - warkn膮艂.

- Przecie偶 jestem spokojny. Nie wida膰?

- Nie.

- Wobec tego przyjmijmy, 偶e jestem spokojny. Mo偶e by膰?

- Mo偶e.

Kyle pom贸g艂 przyjacielowi podnie艣膰 si臋 z ziemi i przez kilka sekund na nowo uczy艂 go, jak si臋 chodzi. Kiedy m艂odszemu mnichowi jako tako rozja艣ni艂o si臋 wreszcie w g艂owie, ruszyli do pobliskiej pijalni piwa, mieszcz膮cej si臋 w wielkim namiocie. Czas na szklank臋 wody.

Rozdzia艂 trzydziesty pi膮ty

Rodeo Rex napawa艂 si臋 zainteresowaniem t艂umu. Kibice kochali go, a on kocha艂 ich za to, 偶e go kochaj膮. W ca艂ym tym podnieceniu i zamieszaniu jako艣 tak wysz艂o, 偶e jego sekundantem zosta艂 Sanchez. Prawdopodobnie by艂 to najwi臋kszy zaszczyt, jak kiedykolwiek spotka艂 barmana. Sanchez zna艂 Reksa od wielu lat, bo bokser, b臋d膮c w mie艣cie, cz臋sto wpada艂 do Tapioki na kielicha. Za ka偶dym razem zatrzymywa艂 si臋 w Santa Mondega tylko przez kilka tygodni, ale ju偶 sam膮 swoj膮 obecno艣ci膮 potrafi艂 nie藕le rozrusza膰 miasteczko. Opowiada艂 wspania艂e anegdoty, przewa偶nie o tym, jak kogo艣 zla艂, a najcz臋艣ciej o tym, jak to pobi艂 ca艂膮 band臋 zbir贸w, 偶eby zdoby膰 serce jakiej艣 艣licznotki.

Dopiero co pokona艂 czwartego z rz臋du przeciwnika po Pecie i wygl膮da艂o na to, 偶e nikt wi臋cej nie odwa偶y si臋 stan膮膰 z nim do walki. Podczas gdy czekali na kolejnego ochotnika, Sanchez sta艂 jedn膮 nog膮 na dolnej linie ringu i usi艂owa艂 dosi臋gn膮膰 r臋cznikiem czo艂a Reksa, 偶eby je otrze膰.

- Przyjecha艂e艣 do miasta tylko na walki, czy mo偶e w interesach? - zapyta艂, a jednocze艣nie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jest bardziej zasapany ni偶 Rex.

- W interesach. To tylko szybko rozgrzewka przed tym, co mam do za艂atwienia p贸藕niej.

- Znam tego, kogo masz zabi膰?

Sanchez w艂a艣ciwie nie wiedzia艂, z czego utrzymuje si臋 Rex, ale przypuszcza艂, 偶e przewa偶nie wi膮偶e si臋 to z zabijaniem. Prawdopodobnie by艂 艂owc膮 nagr贸d, chocia偶 z jego opowie艣ci wynika艂o, 偶e cz臋艣ciej zabija艂 w imieniu w艂asnym ni偶 dla kogo艣 innego.

- Sam jeszcze nie wiem, kogo mam zabi膰. Ale to tym wi臋ksza frajda. - Przerwa艂, spojrza艂 na sekundanta i zapyta艂: - Dzia艂o si臋 tu ostatnio co艣, o czym powinienem wiedzie膰?

Pomimo 偶e stoczy艂 pi臋膰 zwyci臋skich walk w ci膮gu ostatnich dwudziestu minut, nie wykazywa艂 ani 艣ladu zm臋czenia. By艂 w wy艣mienitym humorze, dlatego Sanchez z 偶alem pomy艣la艂, 偶e musi powiadomi膰 go o czym艣, co z ca艂膮 pewno艣ci膮 popsuje mu nastr贸j. Tym, co mia艂 mu do powiedzenia, zada Reksowi najci臋偶szy cios, jaki m贸g艂 go spotka膰 tego dnia. Musia艂 go jednak poinformowa膰, 偶e jego odwieczny przyjaciel Elvis niepr臋dko si臋 ju偶 poka偶e. A w zasadzie nigdy.

- S艂uchaj, Rex, nie艂atwo mi o tym m贸wi膰, ale mam dla ciebie z艂e wie艣ci. Tw贸j kumpel Elvis odwali艂 wczoraj kit臋. Znale藕li go w pokoju w jakiej艣 kamienicy. Wygl膮da na to, 偶e zosta艂 zamordowany.

Wiadomo艣膰 ta nie tyle popsu艂a Reksowi nastr贸j, ile go zniszczy艂a. Mina mu zrzed艂a, u艣miech znikn膮艂 z twarzy jak starty z tablicy napis. Przez sekund臋 wydawa艂 si臋 zdruzgotany, a potem przez chwil臋 sprawia艂 wra偶enie, jakby czeka艂, a偶 Sanchez powie, 偶e tylko 偶artowa艂. Ale wszystko to trwa艂o zaledwie moment.

- Co艣 ty, kurwa, powiedzia艂?! M贸j Elvis, Kr贸l? Nie 偶yje? Jak to si臋 sta艂o, do kurwy n臋dzy?! A przede wszystkim, jaki skurwysyn do za艂atwi艂? Bydlak ju偶 jest trupem!

- Nikt nie wie, kto to zrobi艂. Go艣膰, na kt贸rego wo艂aj膮 Jefe, znalaz艂 go w jakim艣 g贸wnianym mieszkaniu na mie艣cie. By艂 przybity do sufitu, ca艂kiem jak ukrzy偶owany. Podziurawiony no偶ami jak rzeszoto. No偶e w oczach, piersi…

O w mord臋! Sanchez nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e podaje stanowczo za du偶o informacji. Mo偶e Rex wcale nie chcia艂 wys艂uchiwa膰 makabrycznych szczeg贸艂贸w strasznego losu, jaki spotka艂 jego serdecznego przyjaciela.

- Jasne, jasne. - Olbrzym westchn膮艂. - Czuj臋 klimat. - Nagle zapyta艂: - To Jefe go znalaz艂, powiadasz? Jefe, ten meksyka艅ski 艂owca nagr贸d, zgadza si臋?

- Ano - przytakn膮艂 Sanchez, kiwaj膮c g艂ow膮.

- My艣lisz, 偶e to jego robota?

- A kto go tam wie? To kawa艂 wrednego sukinsyna.

Gdyby Rex odkry艂, 偶e to Jefe jest winny 艣mierci Elvisa, to nawet 艂owca nagr贸d powinien mie膰 do艣膰 rozumu, 偶eby czym pr臋dzej wynie艣膰 si臋 z miasta. Rex nie potrzebowa艂 osobistych powod贸w, 偶eby kogo艣 zabi膰, ale je艣li ju偶 mia艂 taki pow贸d, tego kogo艣 czeka艂y niewyobra偶alne cierpienia. Nawet je艣li by艂 to kto艣 tak twardy jak Jefe.

- Nikt z miejscowych nie mia艂 do艣膰 jaj, 偶eby cho膰 spojrze膰 na Elvisa krzywym okiem, a co dopiero przybi膰 go do sufitu! - warkn膮艂 Rex, wyra藕nie wkurzony. - S膮 w mie艣cie jacy艣 nowi, kt贸rzy mogliby mie膰 z tym co艣 wsp贸lnego? Jak s膮dzisz?

- 呕artujesz sobie? Teraz zjecha艂o tu wi臋cej obcych ni偶 kiedykolwiek. Jak cho膰by ci dwaj mnisi. Ale to nie wszystko. Tu si臋 dzieje od groma innych rzeczy, o kt贸rych pewnie nic nie wiesz.

- Wi臋c ty mi powiedz.

Sanchez przerzuci艂 r臋cznik przez lewe rami臋 i schyli艂 si臋 po mokr膮 g膮bk臋, p艂ywaj膮c膮 w kuble wody stoj膮cym przy dolnej linie, obok s艂upka w naro偶niku. Wycisn膮艂 j膮 na pot臋偶n膮 pier艣 boksera, kt贸ry na wie艣膰 o 艣mierci Elvisa z w艣ciek艂o艣ci zacz膮艂 si臋 poci膰 obficie.

- Widzisz, Rex, sprawy maj膮 si臋 tak. M贸j brat i jego 偶ona zostali zamordowani w r贸wnie obrzydliwy spos贸b. Kt贸rego艣 dnia wpad艂em do nich w odwiedziny… i znalaz艂em ich na pod艂odze. Za艂atwieni na cacy, ale nie mieli lekkiej 艣mierci. Rozmin膮艂em si臋 z bydlakiem, kt贸ry ich tak urz膮dzi艂, zaledwie o par臋 minut. Jak ich znalaz艂em, zobaczy艂em tylko odje偶d偶aj膮cego spod domu 偶贸艂tego cadillaca. To jedyny trop, jaki mam w tej sprawie. Elvis szuka艂 dla mnie kierowcy tego wozu, kiedy… kiedy zgin膮艂. Po mojemu to oznacza, 偶e znalaz艂 sukinsyna.

- Kto艣, kto je藕dzi 偶贸艂tym cadillakiem, h臋? I za艂atwi艂 Thomasa i Audrey? Kurwa, ch艂opie, co艣 mi si臋 widzi, 偶e zabawi臋 tu d艂u偶ej, ni偶 planowa艂em.

Pomimo tego, co w艂a艣nie musia艂 powiedzie膰 Reksowi, Sancheza ogarn臋艂o lekkie podniecenie. Fakt, 偶e bokser pami臋ta艂 imiona jego brata i bratowej, wywar艂 na nim wielkie wra偶enie. A co wa偶niejsze, wygl膮da艂o na to, 偶e Rex got贸w jest pom艣ci膰 艣mier膰 Thomasa, brata Sancheza! Na mi艂o艣膰 bosk膮! To by znaczy艂o, 偶e szcz臋艣cie barmana ma dla boksera wielkie znaczenie. Ma si臋 rozumie膰, powodowa艂a nim g艂贸wnie ch臋膰 zemsty za 艣mier膰 Elvisa, kt贸ry by艂 jego najlepszym przyjacielem w Santa Mondega, wygl膮da艂o jednak na to, 偶e Sancheza tak偶e uwa偶a ju偶 za przyjaciela. A nie tylko za barmana.

Sanchez sko艅czy艂 wyciera膰 boksera z potu i wrzuci艂 g膮bk臋 z powrotem do kub艂a. Rozejrza艂 si臋 i uzna艂, 偶e raczej nie znajdzie si臋 wi臋cej ch臋tnych do walki. T艂um wyra藕nie przygas艂, a potencjalni rywale wykazywali coraz mniejsz膮 ochot臋 do ryzykowania, 偶e w kilka minut zostan膮 przerobieni na miazg臋. Domy艣laj膮c si臋, 偶e przez jaki艣 czas nie b臋dzie musia艂 walczy膰, Rex chwyci艂 r臋cznik wisz膮cy na ramieniu Sancheza. Wytar艂 si臋 nim pod pachami i na karku, jak gdyby starania sekundanta nie spe艂ni艂y jego oczekiwa艅.

- Czy jeszcze co艣 powinienem wiedzie膰, Sanchez?

- No… w zasadzie tak. Widzisz, jest taka dziewczyna, Jessica, kt贸r膮 m贸j brat przechowywa艂 na strychu. Ukrywa艂 j膮. Przez pi臋膰 lat le偶a艂a w 艣pi膮czce, ale wygl膮da na to, 偶e wybudzi艂a si臋 tu偶 przed tym, jak kto艣 go zabi艂. Wczoraj zjawi艂a si臋 u mnie w barze. Twierdzi, 偶e nie pami臋ta nic z tego, co tam si臋 dzia艂o, ale wydaje jej si臋, 偶e by艂a na miejscu.

- A jeste艣 pewien, 偶e to nie ona zabi艂a Thomasa i Audrey?

Rzecz jasna, barman rozwa偶a艂 ju偶 i tak膮 mo偶liwo艣膰, ale Jessica nie wygl膮da艂a na morderczyni臋. Poza tym raczej nie mia艂a do艣膰 si艂y, 偶eby przeprowadzi膰 tak brutalny atak.

- Nie s膮dz臋. Ona nie z takich. To naprawd臋 艂adniutka ma艂a.

Rex pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie daj si臋 zwie艣膰 pozorom, Sanchez. Na m贸j gust ma艂o kto stawia艂 na tego ma艂ego 艂ysego mnicha, kiedy pierwszy raz stan膮艂 dzi艣 na ringu, a widzia艂e艣, jak dobrze sobie radzi艂. Dop贸ki ja nie przetrzepa艂em mu ty艂ka.

- Niby tak, ale nie s膮dz臋, 偶eby to by艂a jej robota. Ona ma w sobie co艣 szczeg贸lnego. Kiedy艣 widzia艂em, jak zarobi艂a ze sto kulek. Dlatego w艂a艣nie le偶a艂a w 艣pi膮czce.

Rex wyba艂uszy艂 oczy i rozejrza艂 si臋, sprawdzaj膮c, czy kibice s膮 dostatecznie daleko, 偶eby nie mogli pods艂ucha膰 ich rozmowy.

- Czyli to ona przetrzyma艂a atak Bourbon Kida? - zapyta艂 cicho.

- Tak, ale sk膮d o tym wiesz? - Barman tak偶e zni偶y艂 g艂os.

- Wszyscy o tym wiedz膮. Wi臋c powiadasz, 偶e jest teraz w mie艣cie? A tw贸j brat ukrywa艂 j膮 przez ca艂y ten czas? Dlaczego艣 mi, kurwa, nic nie powiedzia艂?

- Nie s膮dzi艂em, 偶e ci臋 to zainteresuje. Poza tym zanim zapad艂a w 艣pi膮czk臋, b艂aga艂a mnie, 偶ebym j膮 ukry艂 i trzyma艂 to w tajemnicy, bo s膮 tacy, kt贸rzy pr贸buj膮 j膮 zabi膰. Teraz w og贸le tego nie pami臋ta, ale ja dotrzyma艂em s艂owa. Nigdy nikomu nie powiedzia艂em, gdzie j膮 ukry艂em.

Rex odetchn膮艂 bardzo, bardzo g艂臋boko i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- A niech ci臋, Sanchez, ta dziewczyna mo偶e by膰 kluczem do wszystkiego. To jedyna osoba, kt贸rej Bourbon Kid nie zdo艂a艂 zabi膰. Musz臋 z ni膮 pogada膰. Ona b臋dzie mog艂a zidentyfikowa膰 tego, kto zabi艂 Elvisa i twojego brata. I co艣 mi podszeptuje, 偶e to nasz stary przyjaciel, Bourbon Kid. Ten kawa艂 skurczysyna.

- Ale on przecie偶 nie 偶yje, no nie?

- Nie wierz w te brednie ani przez chwil臋. Stawiam ostatniego dolara, 偶e ten dra艅 ca艂y czas gdzie艣 si臋 tu kr臋ci艂 i pewnie ju偶 nied艂ugo zn贸w zobaczymy jego g臋b臋.

Sancheza coraz bardziej niepokoi艂 fakt, 偶e Rex tak emocjonalnie podchodzi do ca艂ej sprawy. Zaczyna艂o wygl膮da膰 na to, 偶e olbrzym ma dalekosi臋偶ne plany, znacznie wykraczaj膮ce poza pomszczenie 艣mierci Elvisa, Thomasa i Audrey.

- S艂uchaj, Rex, nie masz mi nic do powiedzenia? - spyta艂 barman nerwowo. - Nie szykuje si臋 aby jaka艣 wi臋ksza rozr贸ba? Bo je艣li ten chlej膮cy bourbona zasraniec wraca do miasta, to ja zamykam sw贸j pieprzony interes, pal licho ca艂y ten Festiwal Ksi臋偶ycowy.

- Sanchez, przyjacielu, lepiej, 偶eby艣 nie wiedzia艂, co robi臋 w tym mie艣cie, wierz mi… Lepiej, 偶eby艣 nie wiedzia艂. No, id臋 poszuka膰 tych dw贸ch mnich贸w. Mamy wsp贸lny… W mord臋 je偶a, w艂asnym oczom nie wierze!

Bokser spojrza艂 nagle nad prawym ramieniem Sancheza i utkwi艂 wzrok w czym艣 obok wej艣cia do namiotu.

- Co si臋 sta艂o? - Barman widzia艂, 偶e co艣 odci膮gn臋艂o uwag臋 Reksa; cokolwiek to by艂o, wzrok boksera stwardnia艂, a jego usta wygi臋艂y si臋 w grymasie. Olbrzym wydawa艂 si臋 tak w艣ciek艂y, jakby zaraz mia艂 urwa膰 komu艣 艂eb. - On tu jest - sykn膮艂. - Ten skurwysyn!

- Kto?

Ale Rex wci膮偶 tylko spogl膮da艂 nad ramieniem barmana.

Sanchez odwr贸ci艂 si臋, ciekaw, na co bokser tak patrzy. Po drugiej stronie namiotu ustawiono ma艂y przeno艣ny bar z kaw膮, a za prost膮 lad膮 urz臋dowa艂 tylko jeden barman. Nie mia艂 nic do roboty, bo podawano tam wy艂膮cznie kaw臋, a tutaj nikt nie pi艂 kawy, przynajmniej do tej pory. Bo teraz siedzia艂 tam jeden klient i popija艂 nap贸j.

Sanchezowi zamar艂o serce. Nie widzia艂 Bourbon Kida od pi臋ciu lat i spa艂 przez ten czas spokojnie tylko dlatego, 偶e wierzy艂 w jego 艣mier膰. Tymczasem oto zobaczy艂 go, jak siedzi na sto艂ku i popija kaw臋. M臋偶czyzna mia艂 twarz ukryt膮 pod kapturem, wi臋c w zasadzie Sanchez nie powinien si臋 zorientowa膰, czy to jest on, czy nie. Ale je艣li widzia艂o si臋 kogo艣, kto wystrzela艂 wszystkich ludzi w zat艂oczonym barze, to poznaje si臋 go na odleg艂o艣膰, cho膰by si臋 schowa艂 za drzewem w 艣rodku nocy.

- Rany boskie! - Barman wyrazi艂 na g艂os swoje my艣li. - Bourbon Kid.

- Co takiego? - rzuci艂 Rex, odwracaj膮c si臋 do Sancheza. - Gdzie?

- No… tam! - Barman wskaza艂 palcem. - Ten facet, na kt贸rego si臋 gapisz. To on. To w艂a艣nie Bourbon Kid.

Rex jedn膮 r臋k膮 zarzuci艂 bia艂y r臋cznik na szyj臋 Sancheza, a drug膮 z艂apa艂 za wolny koniec. Zacisn膮艂 p臋tl臋 i przyci膮gn膮艂 do siebie g艂ow臋 barmana. Jego spok贸j znikn膮艂 bez 艣ladu, zast膮pi艂a go agresja w czystej postaci.

- Przyznaj si臋, Sanchez, robisz ze mnie wa艂a? Jak tak, to ju偶, kurwa, nie 偶yjesz.

呕wir, pomy艣la艂 barman, nieco zamroczony. G艂os starego Reksa chrz臋艣ci jak 偶wir.

- Cz艂owieku, nie, przysi臋gam. To on. To jest Kid. - Sanchez sam nie wiedzia艂, kogo bardziej si臋 boi: boksera czy cz艂owieka w kapturze, siedz膮cego obok wej艣cia.

Obaj spojrzeli znowu na bar kawowy. Przed chwil膮 patrzyli na tego samego cz艂owieka, ale teraz jego sto艂ek by艂 pusty. Spu艣cili go z oczu raptem na kilka sekund, i ju偶 go nie by艂o. Po prostu rozp艂yn膮艂 si臋 w t艂umie.

- My艣lisz, 偶e tamten facet to by艂 Bourbon Kid? - spyta艂 Rex.

- Ja to wiem.

Bokser musia艂 uwierzy膰 mu na s艂owo. Je艣li nawet spotka艂 kiedy艣 Bourbon Kida, to nie wiedzia艂, z kim ma do czynienia, i zna艂 go tylko z opowie艣ci. Teraz jednak, opr贸cz wielu innych rzeczy, kt贸re powinien sobie przemy艣le膰, takich jak gwa艂towna 艣mier膰 jego przyjaciela Elvisa, musia艂 tak偶e pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e istotnie, spotka艂 ju偶 kiedy艣 Bourbon Kida, tyle 偶e nie wiedzia艂, kto zacz. Jasny gwint, przecie偶 to niemo偶liwe! A mo偶e jednak…?

- Sukinsyn jeden. Sanchez, nie masz w膮tpliwo艣ci, 偶e to on?

- Oczywi艣cie, 偶e nie, kurwa jego ma膰. Pi臋膰 lat temu widzia艂em na w艂asne oczy, jak wykosi艂 ca艂膮 moj膮 sta艂膮 klientel臋. Pozna艂bym tego skurwiela zawsze i wsz臋dzie. - Sanchez przerwa艂 na chwil臋, po czym zapyta艂: - Zaraz, a ty my艣la艂e艣, 偶e co to za jeden?

Rex odwr贸ci艂 si臋 i ze zwieszon膮 g艂ow膮 wyszed艂 na 艣rodek ringu. W t艂umie zapad艂a cisza, jak gdyby kibice wyczuli, 偶e co艣 jest nie tak i 偶e Rex nie b臋dzie wi臋cej walczy艂. Wielu cofn臋艂o si臋 z dala od ringu, w obawie, 偶e zaraz mu odbije. Rzecz jasna, nie odbi艂o mu, ale mia艂 si臋 podzieli膰 z Sanchezem czym艣, o czym ma艂o kto wiedzia艂. Odwr贸ci艂 si臋 twarz膮 do roztrz臋sionego sekundanta.

- Ten facet - powiedzia艂 powoli - ten facet, kt贸ry, jak twierdzisz, jest Bourbon Kidem, za艂atwi艂 mi to. - Uni贸s艂 praw膮 d艂o艅. T臋 obleczon膮 czarn膮 r臋kawiczk膮.

- No, no - rzuci艂 Sanchez; ta uwaga by艂a ca艂kiem nie na miejscu. - To prawdziwa sk贸ra?

- Nie chodzi o r臋kawiczk臋, idioto… Patrz! - Lew膮 r臋k膮 zacz膮艂 艣ci膮ga膰 r臋kawiczk臋, palec po palcu, a偶 w ko艅cu zerwa艂 j膮 jednym szybkim ruchem, pokazuj膮c d艂o艅, jakiej barman nigdy w 偶yciu nie widzia艂. Nie by艂a to d艂o艅 z cia艂a i ko艣ci, jak u ka偶dego normalnego cz艂owieka. Rodeo Rex mia艂 stalow膮 pi臋艣膰, jak najbardziej dos艂ownie. W pe艂ni sprawn膮 metalow膮 r臋k臋. Zaprojektowan膮 tak misternie, 偶e wszystkie stawy dzia艂a艂y zupe艂nie jak w zwyczajnej d艂oni.

- Jezu! - Sanchez wyba艂uszy艂 oczy. - W 偶yciu czego艣 takiego nie widzia艂em. Nawet nie s膮dzi艂em, 偶e potrafi膮 ju偶 robi膰 co艣 takiego.

- Nie r膮bi膮 - odpar艂 Rex. - Zrobi艂em j膮 sobie sam, po tym, jak ten skurwysyn po艂ama艂 mi wszystkie ko艣ci w d艂oni. I przez ca艂y ten czas odlicza艂em dni do chwili, kiedy zn贸w go zobacz臋 i b臋d臋 mia艂 okazj臋 pocz臋stowa膰 go tym. - Uni贸s艂 metalow膮 d艂o艅, teraz zaci艣ni臋t膮 w pi臋艣膰.

Barman patrzy艂 os艂upia艂y.

- Pokona艂 ci臋 w walce? - wykrztusi艂. Co艣 podobnego nie mie艣ci艂o mu si臋 w g艂owie.

- Nie nazwa艂bym tego walk膮. Raczej pr贸b膮 si艂, ale dopisa艂o mu szcz臋艣cie. Drugi raz ju偶 si臋 to nie powt贸rzy. Tego mo偶esz by膰 pewien.

By艂o to zgo艂a niezwyk艂e wyznanie. Sanchez nigdy nie s艂ysza艂, 偶eby ktokolwiek pokona艂 Reksa w jakiejkolwiek konkurencji, a nawet 偶eby by艂 bliski zwyci臋stwa. Uzna艂 jednak, 偶e nie ma co roztrz膮sa膰 pora偶ki olbrzyma i 偶e nale偶y zmieni膰 temat.

- A wi臋c jeste艣 jedynym cz艂owiekiem na 艣wiecie, kt贸ry ma tak膮 r臋k臋? - zapyta艂.

- Tak. Tylko ja i Luke Skywalker.

Rozdzia艂 trzydziesty sz贸sty

Przez ca艂e lata s艂u偶by w policji porucznik Scraggs ani razu nie zosta艂 jeszcze wezwany na tajn膮 narad臋 z kapitanem Rockwellem. Nie s艂ysza艂 nawet, 偶eby ktokolwiek spotka艂 ten zaszczyt, lecz nic w tym dziwnego - tajne posiedzenia z kapitanem powinny pozosta膰 tajne. Lakoniczna wiadomo艣膰 od Rockwella, jak膮 zasta艂 na swoim biurku, brzmia艂a: „SPOTKAJMY SI臉 W SZATNI O 16:00. NIE M脫W NIKOMU”.

A zatem siedzia艂 teraz w nieu偶ywanej szatni w podziemiach budynku komendy g艂贸wnej policji. Przed laty mie艣ci艂a si臋 tu sala gimnastyczna, lecz zlikwidowano j膮 z powod贸w, kt贸rych nigdy do ko艅ca nie wyja艣niono. Swego czasu wydarzy艂o si臋 tu co艣 z艂ego, ale spraw臋 wyciszono. Kapitan prawie na pewno wiedzia艂, o co wtedy chodzi艂o, lecz poza nim zaledwie garstka ludzi mog艂a mie膰 dost臋p do tak tajnej informacji. Si艂y policyjne Santa Mondega skrywa艂y nie mniej tajemnic ni偶 艣wiatek przest臋pczy.

Scraggs czeka艂 niewiele ponad minut臋, gdy od schod贸w dolecia艂 go odg艂os krok贸w kapitana Rockwella, kt贸ry schodzi艂 do szatni. By艂a 16:01. Kapitan sp贸藕ni艂 si臋 o minut臋, ale porucznik nie widzia艂 powodu, 偶eby wyrywa膰 si臋 z komentarzem na ten temat. Podziwia艂 Jessiego Rockwella, a jednocze艣nie 偶ywi艂 do niego g艂臋boki szacunek. No a poza tym ba艂 si臋 go jak cholera.

Rockwell cicho otworzy艂 drzwi i wsun膮艂 g艂ow臋 do 艣rodka.

- Jeste艣cie sami? - szepn膮艂, rozgl膮daj膮c si臋 po szatni, 偶eby upewni膰 si臋 na w艂asne oczy.

- Tak jest, kapitanie - odpar艂 Scraggs, r贸wnie偶 szeptem.

- Czy kto艣 wie, 偶e tu jeste艣cie?

- Nie.

- To dobrze. - Kapitan chy艂kiem w艣lizn膮艂 si臋 do pomieszczenia i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi tak cicho, jakby si臋 ba艂, 偶e mo偶e obudzi膰 艣pi膮ce dziecko. - Siadajcie, Scrubbs - poleci艂.

- Scraggs, kapitanie.

- Jak zwa艂, tak zwa艂. Siadajcie.

Porucznik usiad艂 na d艂ugiej drewnianej 艂awie, biegn膮cej pod 艣cian膮. Za plecami mia艂 szereg pustych szafek, a przed sob膮 kolejne szafki i jeszcze jedn膮 艂aw臋 wzd艂u偶 ca艂ej 艣ciany. W pomieszczeniu panowa艂a atmosfera zaniedbania i unosi艂 si臋 silny od贸r potu. Kapitan usiad艂 naprzeciwko podw艂adnego i nachyli艂 si臋 tak, 偶e jego twarz znalaz艂a si臋 raptem kilka centymetr贸w od Scraggsa.

- Musicie co艣 dla mnie zrobi膰 - ni to warkn膮艂, ni wyszepta艂.

- Nie ma sprawy, kapitanie. Co pan rozka偶e.

- Chodzi o detektywa Jensena. Za艂o偶y艂em mu pods艂uch na kom贸rk臋 i s艂uchaj膮c jego rozm贸w, odnios艂em wra偶enie, 偶e on tu gra o znacznie wi臋ksz膮 stawk臋, ni偶 nam opowiada.

- A pyta艂 pan Somersa, co jego zdaniem kombinuje Jensen? Podobno s膮 w ca艂kiem niez艂ej komitywie.

- G贸wno prawda! - Rockwell podni贸s艂 g艂os. - Somers z nikim nie jest w dobrej komitywie. Sami wiecie.

- A wi臋c pan go nie pyta艂?

- Nie. I wy te偶 z nim nie gadajcie na ten temat.

- Wobec tego co mam zrobi膰, kapitanie?

- Odszukajcie detektywa Jensena i 艣led藕cie ka偶dy jego krok - wyja艣ni艂 Rockwell, znowu zni偶aj膮c g艂os do szeptu. - Tylko uwa偶ajcie, 偶eby si臋 nie zorientowa艂, 偶e za nim 艂azicie.

Kapitan wyci膮gn膮艂 r臋k臋, po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu porucznika i spojrza艂 mu prosto w oczy, na znak, 偶e sprawa jest powa偶na. Scraggs skin膮艂 g艂ow膮, potwierdzaj膮c, 偶e rozumie rozkaz prze艂o偶onego.

- Ma pan jaki艣 trop, kapitanie? Znaczy si臋, od czego mam zacz膮膰?

- Zacznijcie od kafejki Ole Au Lait.

- Dlaczego akurat tam? Co tam jest?

- Hm, je偶eli wpadniecie tam dzisiaj oko艂o 贸smej wieczorem, zastaniecie i Jensena, i Somersa. Um贸wili si臋 na spotkanie, na kt贸rym Jensen ma powiedzie膰 Somersowi, czego si臋 dowiedzia艂 podczas wizyty w bibliotece.

Scraggs nie by艂 pewien, czy dobrze zrozumia艂.

- Ale przecie偶 nie uda mi si臋 zbli偶y膰 do nich na tyle, 偶eby ich pods艂ucha膰, bo mnie zauwa偶膮 - zwr贸ci艂 uwag臋 prze艂o偶onemu.

- Wcale nie chc臋, 偶eby艣 si臋 do nich zbli偶a艂. Macie tylko 艣ledzi膰 Jensena, kiedy wyjdzie. I informowa膰 mnie na bie偶膮co, dok膮d si臋 wybiera.

- Zgoda, kapitanie. Czy to ju偶 wszystko?

- Nie. Je偶eli znudzi wam si臋 艣ledzenie Jensena albo gdyby was jako艣 zgubi艂, macie odszuka膰 Somersa i i艣膰 za nim. Mam wra偶enie, 偶e te dwa pajace odkry艂y co艣, czego nie powinny.

- Co takiego? A mo偶e lepiej nie pyta膰?

Kapitan sprawia艂 wra偶enie, jakby si臋 zastanawia艂, czy porucznik powinien wiedzie膰 co艣 wi臋cej, mia艂 jednak do艣膰 rozs膮dku, by zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e podw艂adny musia艂 mu zada膰 to pytanie.

- Dzi艣 rano Jensen zajrza艂 do biblioteki miejskiej. Po wyj艣ciu zadzwoni艂 z kom贸rki do Somersa i powiedzia艂, 偶e trafi艂 na jaki艣 wa偶ny trop. Cokolwiek odkry艂, wygl膮da na to, 偶e mo偶e znalaz艂 klucz do tych ostatnich morderstw i to偶samo艣膰 zab贸jcy. Musz臋 si臋 dowiedzie膰, co takiego znalaz艂, zanim kto艣 si臋 do niego dobierze. Mo偶liwe, 偶e wystawi艂 偶ycie swoje i Somersa na niebezpiecze艅stwo.

- Czy m贸wimy teraz o Bourbon Kidzie, kapitanie?

- Ca艂kiem mo偶liwe - przyzna艂 Rockwell, kiwaj膮c g艂ow膮. - Widzicie, Scraggs, to w艂a艣nie druga strona medalu. R贸偶ne 艣wiry na okr膮g艂o wydzwaniaj膮 do nas w sprawie Bourbon Kida.

- Tak, wiem. S艂ysza艂em, 偶e widuj膮 go na mie艣cie przynajmniej raz dziennie.

Kapitan wsta艂, zbieraj膮c si臋 do wyj艣cia.

- Prawd臋 m贸wi膮c, widuj膮 go cz臋艣ciej ni偶 raz dziennie, Scrubbs - powiedzia艂. - Ale dzisiaj… No, dzisiaj ju偶 ze 100 razy dzwonili do nas, 偶e widzieli tego sukinkota.

Rozdzia艂 trzydziesty si贸dmy

Kyle i Peto siedzieli przy okr膮g艂ym drewnianym stole w kolosalnym namiocie z piwem i rozprawiali o t臋gim laniu, jakie Rodeo Rex spu艣ci艂 m艂odszemu mnichowi. Obaj wychowywani byli w duchu pokory, a jednak bezstronny obserwator pewnie by zauwa偶y艂, 偶e nowicjusz niech臋tnie porusza艂 temat swojej ostatniej walki, za to jego mentor najwyra藕niej nie chcia艂 m贸wi膰 o niczym innym. Kiedy przyszli, w namiocie panowa艂 du偶y ruch, ale od p贸艂 godziny robi艂o si臋 coraz lu藕niej. Wtedy wok贸艂 baru klienci t艂oczyli si臋 w pi臋ciu szeregach, a teraz ju偶 tylko w dw贸ch.

Min臋艂a blisko godzina, zanim Rodeo Rex wkroczy艂 w ko艅cu do namiotu. Zd膮偶y艂 si臋 przebra膰 w narzucon膮 na T-shirt czarn膮 sk贸rzan膮 kurtk臋 bez r臋kaw贸w (bo r臋kawy mog膮ce pomie艣ci膰 jego bicepsy nie wesz艂y jak dot膮d do produkcji). Kurcz膮cy si臋 t艂um ludzi oblegaj膮cych bar rozst膮pi艂 si臋 przed nim; bokser podszed艂 wprost do jednego z barman贸w i zam贸wi艂 naprawd臋 wielk膮 butelk臋 piwa. Kilka sekund p贸藕niej podano mu j膮 na koszt firmy, ku niewypowiedzianemu niezadowoleniu klient贸w, czekaj膮cych, a偶 zostan膮 obs艂u偶eni.

Rex prawie natychmiast zauwa偶y艂 Kyle'a i Peta, przecisn膮艂 swe wielkie cielsko przez t艂um pijanych sympatyk贸w i kibic贸w i usiad艂 przy stole mnich贸w.

- I jak si臋 czujesz, m艂ody? Mam nadziej臋, 偶e nie zrobi艂em ci krzywdy - odezwa艂 si臋 do Peta, klepi膮c drobnego mnicha po ramieniu, gdy siada艂 na krze艣le naprzeciwko niego.

- Nie, dzi臋ki, ju偶 wszystko w porz膮dku. Przez jaki艣 czas by艂em troch臋 przymulony, ale chyba mi przesz艂o.

- To dobrze. - Rex wygl膮da艂 na szczerze zadowolonego. Ale jego nast臋pne s艂owa zburzy艂y, niestety, sielankow膮 atmosfer臋. - No, starczy tego gadania o dupie Maryni. Oko Ksi臋偶yca znowu zosta艂o skradzione, mam racj臋?

- Tak - przyzna艂 Kyle. Zaprzeczenie wydawa艂o si臋 bezcelowe, zw艂aszcza wobec tego cz艂owieka. - Zaledwie kilka dni temu. Musimy je odzyska膰 przed jutrzejszym za膰mieniem S艂o艅ca. Bo je艣li przedtem wpadnie w niepowo艂ane r臋ce, to miasto czekaj膮 straszliwe skutki.

- Co ty powiesz, Sherlocku? Ca艂a ta dziura na wieki pogr膮偶y艂aby si臋 w ciemno艣ciach, dobrze m贸wi臋?

- Tak, jak najbardziej. Ale sk膮d ty o tym wiesz?

- Bo tak jak was, mnie te偶 wys艂ano tu z misj膮 w imieniu Wszechmog膮cego.

- Niemo偶liwe! - rzuci艂 Kyle, zaskoczony. Trudno mu by艂o poj膮膰, a w艂a艣ciwie w og贸le sobie nie wyobra偶a艂, jak to mo偶liwe, 偶eby B贸g zleci艂 jak膮艣 misj臋 tak brutalnemu olbrzymowi jak Rodeo Rex. Co z tego, 偶e wydawa艂 si臋 wzgl臋dnie sympatycznym cz艂owiekiem, skoro zwyczajnie brakowa艂o mu pokory i skromno艣ci, by m贸g艂 s艂u偶y膰 Bogu.

- A owszem, mo偶liwe - ci膮gn膮艂 Rex. - Widzicie, to miasteczko, Santa Mondega… no c贸偶, zagl膮dam tu raz, dwa razy w roku. Zawsze wpadam niezapowiedziany i nigdy nie zostaj臋 na d艂u偶ej. A wiecie dlaczego?

- Nie - odpar艂 Kyle. - Sk膮d mamy wiedzie膰? - Zaczyna艂 traci膰 cierpliwo艣膰.

- No w艂a艣nie, sk膮d? Zazwyczaj nie dziel臋 si臋 z nikim tego typu informacjami, ale rzecz si臋 sprowadza do tego: mam w 偶yciu specjalny cel. Pan wyznaczy艂 mi zadanie, kt贸remu niewielu ludzi potrafi艂oby sprosta膰. Ale ja, no c贸偶… ja zosta艂em stworzony specjalnie w tym celu. Jestem osobistym 艂owc膮 nagr贸d Boga.

- 呕e co prosz臋? - wtr膮ci艂 si臋 Peto. Z uwag膮 s艂ucha艂 tego, co Rex t艂umaczy艂 Kyle'owi, ale po tak blu藕nierczym wyznaniu nie potrafi艂 d艂u偶ej utrzyma膰 j臋zyka za z臋bami. - Powiadasz, 偶e B贸g p艂aci ci za zabijanie ludzi. A ja twierdz臋, 偶e to wierutne bzdury. I blu藕nierstwo, rzecz jasna.

- S艂uchaj no, m膮dralo, chcesz, 偶ebym ci臋 zn贸w poturbowa艂 na oczach tych wszystkich ludzi?

- Nie.

- To we藕 si臋, kurwa, zamknij i daj mi sko艅czy膰.

- Przepraszam.

- Bo i masz za co przeprasza膰, kurwa ma膰. A teraz s艂uchajcie mnie, byle uwa偶nie. B贸g zatrudnia mnie na takiej samej zasadzie, na jakiej zatrudnia ksi臋偶y czy egzorcyst贸w. Ale ja jestem jedyny w swoim rodzaju. Jestem niepowtarzalny. - Nachyli艂 si臋 do obu mnich贸w, 偶eby nie uronili ani s艂owa z tego, co m贸wi. - Mi艂o艣ciwy Pan zatrudnia mnie po to, 偶ebym oczy艣ci艂 艣wiat z 偶ywych trup贸w. A jakby艣cie nie wiedzieli, moi kochani braciszkowie, 艣wiatow膮 stolic膮 偶ywych trup贸w jest Santa Mondega.

Rozpar艂 si臋 na krze艣le, poci膮gn膮艂 haust piwa i czeka艂 na reakcj臋 mnich贸w na to, co im przed chwil膮 powiedzia艂. Zapad艂a niezr臋czna cisza, bo oni z kolei czekali, a偶 bokser przyzna si臋, 偶e tylko 偶artowa艂. W ko艅cu Kyle zabra艂 g艂os.

- M贸wisz powa偶nie?! - zapyta艂, pilnuj膮c si臋, 偶eby w jego g艂osie nie zabrzmia艂a drwina.

Rex odstawi艂 butelk臋 piwa na st贸艂 i zn贸w si臋 pochyli艂.

- A 偶eby艣 wiedzia艂, 偶e powa偶nie. Pomy艣l tylko. Gdyby Santa Mondega pogr膮偶y艂a si臋 na wieki w ciemno艣ciach, to kto by zyska艂 na tym interesie, h臋? Wampiry, ot co. W tej dziurze a偶 si臋 od nich roi, a w艣r贸d nich jest tu gdzie艣 Pan 呕ywych Trup贸w. Dla was to Naczelny Wampir, ale tak czy siak, je偶eli wasze cenne Oko wpadnie kiedy艣 w jego r臋ce, to wszyscy mamy przejebane. Przesrane, co do jednego.

- Sk膮d wiesz, 偶e tutaj s膮 wampiry? - zapyta艂 Peto.

- Mam taki dar. Czy艣 ty w og贸le s艂ucha艂 tego, co m贸wi艂em? - Rex cmokn膮艂 z niezadowoleniem. - Dar od Boga. Potrafi臋 wyw膮cha膰 偶ywe trupy lepiej, ni偶 wy potraficie si臋 modli膰. - Przerwa艂 i rozejrza艂 si臋 po namiocie. - We藕cie, na przyk艂ad, tamt膮 dziewczyn臋. - Wskaza艂 na wyj膮tkowo atrakcyjn膮 brunetk臋 pod trzydziestk臋, siedz膮c膮 przy stoliku kilka metr贸w dalej. W czarnych sk贸rzanych spodniach, ci臋偶kich czarnych buciorach do jazdy na motorze i koszulce bez r臋kaw贸w z logo Iron Maiden, tak偶e czarnej, spod kt贸rej wystawa艂y liczne tatua偶e na ramieniu, wygl膮da艂a na typow膮 panienk臋 motocyklist贸w. Towarzyszy艂o jej czterech m臋偶czyzn; wszyscy mieli po trzydzie艣ci kilka lat. Pewnie te偶 nale偶eli do gangu motocyklowego. Kobieta pasowa艂a do nich jak ula艂. W zasadzie w og贸le nie wyr贸偶nia艂a si臋 z t艂umu w namiocie.

- Ona te偶 jest wampirem? - zapyta艂 Peto; niedowierzanie w jego g艂osie miesza艂o si臋 z ciekawo艣ci膮.

- Patrzcie. Co艣 wam poka偶臋.

Rex wsta艂 i spod czarnej sk贸rzanej kurtki wyci膮gn膮艂 wielki srebrny rewolwer. Kobieta przy stoliku najwyra藕niej obserwowa艂a go k膮tem oka, bo jako pierwsza zauwa偶y艂a, 偶e bokser si臋gn膮艂 po bro艅. Rex stan膮艂 przed ni膮 z wyci膮gni臋t膮 spluw膮 i wycelowa艂 prosto w jej serce. Z przera偶eniem wytrzeszczy艂a oczy, ale zanim zd膮偶y艂a wykona膰 jaki艣 ruch, olbrzym wypali艂 do niej trzy razy z rz臋du.

Huk kanonady og艂usza艂, a echo ka偶dego wystrza艂u nie pozwala艂o obecnym oceni膰, ile w艂a艣ciwie ich pad艂o. Zapad艂a cisza, je艣li nie liczy膰 tego, 偶e wszystkim dzwoni艂o w uszach. Czterej m臋偶czy藕ni siedz膮cy przy stoliku kobiety zerwali si臋 z miejsc, wystraszeni, gdy trzy kule z rewolweru Reksa rozerwa艂y jej pier艣. Ale pierwotny szok wkr贸tce okaza艂 si臋 niczym w por贸wnaniu z widokiem ich znajomej, kt贸ra natychmiast po trzecim i ostatnim strzale stan臋艂a w p艂omieniach. Przez kilka sekund krew z jej ran tryska艂a dooko艂a. Gdy w ko艅cu przesta艂a ciekn膮膰, a p艂omienie si臋 dopali艂y, z kobiety pozosta艂a tylko kupka szarego popio艂u w miejscu, gdzie wcze艣niej siedzia艂a. Ca艂y incydent nie trwa艂 nawet 20 sekund. I tylko garstka popio艂u oraz nieprzyjemny sw膮d kordytu i zw臋glonego cia艂a 艣wiadczy艂y o tym, 偶e co艣 takiego si臋 wydarzy艂o.

Kiedy ju偶 widzowie (w tym m臋偶czy藕ni siedz膮cy przy stole z zabit膮 kobiet膮) pogodzili si臋 z tym, co si臋 sta艂o, wszyscy jakby nigdy nic zaj臋li si臋 swoimi sprawami. Tego rodzaju wypadki nie by艂y w Santa Mondega na porz膮dku dziennym, ale w tych w stronach nikt nie zamierza艂 robi膰 z tego powodu ha艂asu, g艂贸wnie zreszt膮 dlatego, 偶e za spust poci膮gn膮艂 Rodeo Rex.

Rex schowa艂 bro艅 na d艂ugo przed tym, nim ostatnie p艂omienie dogasa艂y.

- Nie codziennie widuje si臋 co艣 takiego - zauwa偶y艂 Kyle.

- Troch臋 to by艂o niezwyk艂e, prawda? - przytakn膮艂 mu Peto, kiwaj膮c g艂ow膮.

Rex, zupe艂nie nieprzej臋ty tym, co w艂a艣nie zrobi艂, ani reakcj膮 obecnych, usiad艂 powrotem przy stole, poci膮gn膮艂 g艂臋boki haust z olbrzymiej butelki piwa i wr贸ci艂 do tematu.

- Ona by艂a wilko艂akiem - oznajmi艂 i bekn膮艂, 偶eby wypu艣ci膰 powietrze, kt贸rego si臋 na艂yka艂 wraz z piwem. - Szczerze m贸wi膮c, nie sprawia艂aby nam k艂opotu. Wilko艂aki s膮 do niczego, no chyba 偶e akurat jest pe艂nia Ksi臋偶yca. Wampiry… te rzeczywi艣cie s膮 gro藕ne. Ale nie wyjd膮 jeszcze gdzie艣 tak przez godzin臋. Dla nich na razie jest za widno. Wi臋kszo艣膰 tych drani nie wy艂azi, dop贸ki nie zajdzie s艂o艅ce.

- M贸j Bo偶e! - zawo艂a艂 Kyle. - Czy wampiry te偶 staj膮 w p艂omieniach, kiedy do nich strzelasz?

Rex wydawa艂 si臋 zaskoczony i nieco poirytowany tym, 偶e mnisi nic nie wiedz膮 o 偶ywych trupach, ale za wszelk膮 cen臋 stara艂 si臋 to ukry膰.

- Jak to mo偶liwe, 偶eby艣cie wy, zakonnicy, nie mieli poj臋cia o tym ca艂ym g艂贸wnie? Powinni艣cie wiedzie膰 na ten temat znacznie wi臋cej ni偶 ja. W ko艅cu to wy przyjechali艣cie tu, 偶eby odzyska膰 Oko Ksi臋偶yca. Czy wy w og贸le wiecie, po co te pojeba艅ce chc膮 dosta膰 Oko?

- Ojciec Taos nigdy nam o tym nie wspomina艂, prawda, Kyle? - wyzna艂 Peto.

- Nie, nic nam nie m贸wi艂. My艣l臋, 偶e o tym tak偶e musimy mu powiedzie膰. Mo偶liwe, 偶e nas dw贸ch nie wystarczy, 偶eby odzyska膰 Oko, mo偶e powinno nas by膰 wi臋cej.

- Jest was tylko dw贸ch?! O 偶e偶, kurwa, czy wy si臋 nigdy niczego nie uczycie? - j臋kn膮艂 Rex, coraz bardziej poirytowany.

- O czym ty m贸wisz?

- M贸wi臋 o tym, co by艂o ostatnim razem. Kiedy poprzednio skradziono Oko, przyjecha艂o tu trzech mnich贸w. Pozna艂em dw贸ch z nich. O trzecim tylko s艂ysza艂em, nie widzia艂em go na oczy, ale to w艂a艣nie ten trzeci prze偶y艂 i zawi贸z艂 Oko z powrotem na Hubal, mam racj臋? Chyba wiecie, jak to by艂o, co? Powiedzcie mi, 偶e wiecie o tym wszystkim.

- Tak, t臋 cz臋艣膰 historii akurat znamy - odpar艂 Kyle. - Pi臋膰 lat temu nasi bracia Milo i Hezekiah zostali wys艂ani z zadaniem odzyskania Oka. Ich misja si臋 nie powiod艂a, ale w贸wczas ojciec Taos przyby艂 tu osobi艣cie i zdoby艂 kamie艅. Sam jeden.

- G贸wno prawda! - rykn膮艂 Rex, zniesmaczony do cna. Kilka os贸b przy s膮siednim sto艂ach spojrza艂o na niego, ale roztropnie czym pr臋dzej odwr贸ci艂o wzrok. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e to ten wasz ojczulek Taos nagada艂 wam tych bzdur, co?

- Przepraszam, ale to nie s膮 bzdury.

- G贸wniane pierdo艂y, ot co! Naprawd臋 by艂o tak, 偶e Oko mia艂 facet zwany Bourbon Kid, ale wasi przyjaciele Milo i Hezekiah stan臋li z nim do walki i odzyskali kamie艅. A potem przyjecha艂 wasz pieprzony ojczulek Taos, zabi艂 Milo i Hezekiaha, zabra艂 im tez pieprzony kamie艅 i jak z tego wynika, spierdoli艂 z nim na Hubal i zgarn膮艂 ca艂膮 chwa艂臋 dla siebie. Parszywa kanalia!

- To nie mo偶e by膰 prawda - zaprotestowa艂 Peto. - Kyle, we藕 mu powiedz. Ojciec Taos nigdy w 偶yciu nie zrobi艂by czego艣 takiego. To najporz膮dniejszy i najuczciwszy cz艂owiek pod s艂o艅cem. Prawda, Kyle?

- Niew膮tpliwie chcia艂bym tak my艣le膰 - odpar艂 Kyle ostro偶nie. - Jednak偶e dwie minuty temu nie wierzy艂em, 偶e postrzeleni ludzie mog膮 stan膮膰 w p艂omieniach i obr贸ci膰 si臋 w popi贸艂. Peto, zaczynam nabiera膰 przekonania, 偶e nie wiemy wszystkiego, co powinni艣my wiedzie膰. Czas otworzy膰 umys艂 i przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e by膰 mo偶e nie wszystko, czego nas uczono i w co kazano nam wierzy膰, jest prawd膮 absolutn膮.

M艂odszemu mnichowi na chwil臋 zabrak艂o j臋zyka w g臋bie. By艂 zdumiony; jak Kyle w og贸le m贸g艂 zasugerowa膰, 偶e cokolwiek, czego si臋 nauczyli na wyspie Hubal, mo偶e nie do ko艅ca odpowiada膰 prawdzie? Ale szanowa艂 go i wierzy艂 mu bezgranicznie, dlatego te偶, acz niech臋tnie, przyj膮艂 do wiadomo艣ci s艂owa starszego i m膮drzejszego mnicha.

- Czy to oznacza, 偶e picie alkoholu jest w porz膮dku? - zapyta艂.

- M贸g艂by艣 si臋 zamkn膮膰 na ten temat?

- Odwal si臋 wreszcie od niego, dobra? - wtr膮ci艂 si臋 Rex. - Masz. Skosztuj mojego piwa. Spodoba ci si臋.

- Nic z tego - rzuci艂 szybko Kyle, wyci膮gaj膮c r臋k臋, 偶eby bokser nie m贸g艂 przekaza膰 butelki Petowi. - S艂uchaj, Rex, naprawd臋 jeste艣my ci bardzo wdzi臋czni za pomoc, ale cz臋stowanie go trunkami nie u艂atwi nam zadania. Czy wiesz jeszcze co艣, co mog艂oby nam si臋 przyda膰?

Rex odetchn膮艂 g艂臋boko przez nos. Nie przej膮艂 si臋 tonem starszego z mnich贸w, zachowa艂 ca艂kowity spok贸j. Rozpar艂 si臋 na krze艣le, z g贸rnej kieszeni kamizelki wyci膮gn膮艂 paczk臋 papieros贸w i pocz臋stowa艂 Peta, kt贸ry mia艂 do艣膰 oleju w g艂owie, 偶eby odm贸wi膰.

- S艂yszeli艣cie co艣 o dziewczynie, kt贸ra w艂a艣nie wybudzi艂a si臋 ze 艣pi膮czki? Podobno przespa艂a ostatnie pi臋膰 lat.

- Nie. A powinni艣my? - spyta艂 Kyle.

- Tak mi si臋 widzi. Wybierzcie si臋 do Tapioki, baru Sancheza. On wie wszystko na jej temat. Kto wie, mo偶e nawet j膮 tam zastaniecie?

- A co w niej jest tak szczeg贸lnego? - spyta艂 Peto.

- Rusz g艂ow膮, t臋paku, ona w艂a艣nie wysz艂a ze 艣pi膮czki po pi臋ciu latach. Czy艣 ty mnie w og贸le s艂ucha艂?

- Nie no, owszem. S艂ucha艂em. Ale co to ma do rzeczy?

Wzdychaj膮c ci臋偶ko, Rex potar艂 ma艂膮 zapa艂k臋 o blat sto艂u i przypali艂 sobie papierosa. Zaci膮gn膮艂 si臋 powoli, g艂臋boko, tak 偶e koniuszek papierosa rozjarzy艂 si臋 na czerwono. Potem wydmucha艂 dym przez nos i nachyli艂 si臋, jak gdyby tajemnica, kt贸r膮 mia艂 ujawni膰, nie mog艂a dotrze膰 do uszu postronnych.

- Zapad艂a w 艣pi膮czk臋, dlatego, 偶e Bourbon Kid nijak nie potrafi艂 jej zabi膰 - wyja艣ni艂. - Z tego, co wiadomo, jest jedyn膮 osob膮, kt贸rej nie zdo艂a艂 pozbawi膰 偶ycia. A w zwi膮zku z tym jest w niej chyba co艣 szczeg贸lnego, nie s膮dzicie?

- Czy to oznacza, 偶e ona jest jednym z 偶ywych trup贸w? - zapyta艂 Kyle.

- Nie wiem, kurwa, czym ona jest - burkn膮艂 Rex. - Z tego, co m贸wi Sanchez, wynika, 偶e sama nie wie, kim i czym jest. Mo偶liwe, 偶e jest kompletnie szurni臋ta, ale twierdzi, 偶e ma amnezj臋.

- Rozumiem. To rzeczywi艣cie ciekawe - powiedzia艂 Kyle w zamy艣leniu. - Peto, mo偶e jednak powinni艣my p贸j艣膰 jej poszuka膰?

- Na waszym miejscu zasuwa艂bym w trymiga - doradzi艂 Rex. - Robi si臋 ciemno. Lada chwila wampiry zaczn膮 na was polowa膰. Zdaje si臋, 偶e zanim si臋 pojawi艂em, Peto zrobi艂 na ringu niez艂e wra偶enie. Musicie by膰 bardziej dyskretni. No, wiecie… przecie偶 od razu wida膰, 偶e jeste艣cie mnichami. 呕ywe trupy zlec膮 si臋 do was jak muchy do g贸wna. Wi臋c lepiej ju偶 spadajcie. A ja si臋 z wami zobacz臋 jutro.

- Zgoda. Czy um贸wimy si臋 w jakim艣 konkretnym miejscu? - spyta艂 Kyle.

- Ehe. W barze Sancheza. Jutro. Tu偶 przed za膰mieniem S艂o艅ca. No chyba 偶e do tej pory odzyskacie Oko Ksi臋偶yca, bo je艣li tak, to radz臋 wam dobrze, wyno艣cie si臋 st膮d, zanim b臋dzie za p贸藕no.

Kyle i Peto cieszyli si臋, 偶e Rodeo Rex jest ich sprzymierze艅cem. Jeszcze raz podzi臋kowali mu za przekazane informacje (chocia偶 nie byli do ko艅ca przekonani co do ich prawdziwo艣ci) i wr贸cili do miasta, w poszukiwaniu dziewczyny, o kt贸rej m贸wi艂. Tej, kt贸ra w艂a艣nie wysz艂a ze 艣pi膮czki.

Rozdzia艂 trzydziesty 贸smy

Jensen wolno popija艂 gor膮c膮 czekolad臋 z olbrzymiego kubka, czekaj膮c na Somersa w kafejce Ole Au Lait. Siedzia艂 samotnie przy kontuarze, podziwiaj膮c schludne otoczenie. Z tego, co mu m贸wiono, higiena w lokalach, gdzie mo偶na si臋 napi膰 i zje艣膰, w Santa Mondega nie by艂a na porz膮dku dziennym, dlatego te偶 przyjemno艣膰 ogl膮dania czystych, l艣ni膮cych drewnianych sto艂贸w i b艂yszcz膮cego, lakierowanego kontuaru z marmuru sprawi艂a mu zgo艂a nieoczekiwan膮 frajd臋.

Min臋艂o blisko 20 minut, zanim Somers wreszcie si臋 pojawi艂. Od wyj艣cia z biblioteki Jensen nieustannie pr贸bowa艂 si臋 z nim skontaktowa膰 i zostawi艂 niezliczone wiadomo艣ci w skrzynce pocztowej jego kom贸rki, t艂umacz膮c, 偶e zdoby艂 istotne informacje. Partner oddzwoni艂 do niego dopiero oko艂o wp贸艂 do czwartej i by艂 tak zwi臋z艂y, 偶e zakrawa艂o to wr臋cz na nieuprzejmo艣膰. Powiedzia艂 tylko: „Spotkamy si臋 o 贸smej w kafejce Ole Au Lait przy Cinnamon Street” i si臋 roz艂膮czy艂.

W momencie, gdy Somers do niego zadzwoni艂, Miles nareszcie siedzia艂 w swoim pokoju w hotelu i odpoczywa艂. By艂 szcz臋艣liwy, 偶e ma pow贸d do wyj艣cia na spotkanie z nowym partnerem, bo jedyn膮 wart膮 obejrzenia w telewizji rzecz膮 by艂a powt贸rka starego sitcomu Happy Days, sk膮din膮d kiepskiego; z niewiadomego powodu Robin Williams gra艂 tam posta膰 Morka z serialu Mork and Mindy. Nie takich atrakcji szuka艂 Jensen, dlatego te偶 trzeba mu by艂o gor膮cego napoju i inteligentnej rozmowy z partnerem.

Kiedy Somers wszed艂 do kawiarni, zwr贸ci艂 na siebie uwag臋 ju偶 od progu. Mia艂 na sobie d艂ugi, ciemnoszary trencz, a pod nim, jak zwykle, ciemny garnitur, szykown膮 bia艂膮 koszul臋 i szary krawat. Wszyscy inni klienci Ole Au Lait byli ubrani swobodnie, nawet Miles Jensen, kt贸ry na t臋 okazj臋 w艂o偶y艂 czarne spodnie z drelichu i jasnoniebiesk膮, rozpi臋t膮 pod szyj膮 koszul臋.

- Co ci zam贸wi膰? - zapyta艂 Miles, kiedy jego zamkni臋ty w sobie partner do艂膮czy艂 do niego przy barze.

- Sarah, poprosz臋 czarn膮 kaw臋, dwie kostki cukru! - zawo艂a艂 stary detektyw nad ramieniem Jensena do m艂odej 艣licznotki za lad膮.

- Musz臋 przyzna膰, 偶e wybra艂e艣 naprawd臋 klawe miejsce na spotkanko, kipi 偶yciem! - za偶artowa艂 Miles.

Kawiarnie nie by艂y akurat si艂膮 nap臋dow膮 gospodarki Santa Mondega, dlatego te偶 nigdy nie by艂y zapchane od 艣ciany do 艣ciany. Ole Au Lait nale偶a艂a do najpopularniejszych z tych przybytk贸w, a mimo to w ca艂ym lokalu przebywa艂o mo偶e z 10 os贸b, wliczaj膮c personel.

- Wiesz, 偶e nie przepadam za towarzystwem - burkn膮艂 Somers. - No dobra, si膮d藕my sobie tam. - Wskaza艂 na stolik w pobli偶u kontuaru. W zasi臋gu s艂uchu nie by艂o nikogo, by艂 to wi臋c jedyny rozs膮dny wyb贸r dla dw贸ch detektyw贸w, kt贸rzy chcieli pogada膰 na temat 艣ledztwa. - Sarah, podasz mi kaw臋 do sto艂u?

Przeszli do ma艂ego, okr膮g艂ego drewnianego stolika i usiedli naprzeciwko siebie.

- Wydzwania艂em do ciebie przez ca艂y dzie艅 - rzek艂 Jensen. - Dlaczego nie odbiera艂e艣?

- Czas nie gra na nasz膮 korzy艣膰. Uda艂o ci si臋 czego艣 dowiedzie膰 o tej ksi膮偶ce?

- W艂a艣nie w tej sprawie pr贸bowa艂em ci臋 z艂apa膰. Sprawdzi艂em bibliotek臋. Kto艣 z personelu twierdzi, 偶e dzi艣 rano pyta艂 o t臋 ksi膮偶k臋 cz艂owiek, kt贸rego opis idealnie pasuje do Bourbon Kida. Zdaje si臋, 偶e by艂 tam te偶 wcze艣niej. Wie, 偶e ksi膮偶ka jest teraz u Annabel de Frugyn, ale w bibliotece nie maj膮 adresu nikogo o tym nazwisku, co nawiasem m贸wi膮c, jest typowe. Uda艂o mi si臋 dowiedzie膰 tylko tyle, 偶e ta kobieta mieszka w przyczepie i 偶e nigdy nie nocuje dwa razy w tym samym miejscu.

- Ciekawe - skwitowa艂 Somers.

- Ale nie wiele nam to daje, prawda? Skoro Bourbon Kid wie, kto ma ksi膮偶k臋, i je偶eli wpad艂 na trop tej Annabel, to nie wiadomo, czy ona jeszcze 偶yje.

Emerytowany gliniarz westchn膮艂.

- Zak艂adaj膮c, 偶e w og贸le istnieje.

- S艂uchaj, a mo偶e czas ju偶 powiedzie膰 kapitanowi Rockwellowi, jak si臋 sprawy maj膮, i zapewni膰 sobie jego pomoc w szukaniu tej kobiety? - podsun膮艂 Jensen.

- My艣l臋, 偶e on ju偶 o tym wie.

- Niemo偶liwe! Niby sk膮d? Sam dopiero co si臋 dowiedzia艂em.

Somers zerkn膮艂 w lewo, potem w prawo, a nast臋pnie nachyli艂 si臋 do partnera i odpowiedzia艂, zni偶aj膮c g艂os:

- Z tego samego powodu, z jakiego nie odbiera艂em, kiedy do mnie dzwoni艂e艣. W gabinecie za艂o偶yli nam pods艂uch. Znalaz艂em ma艂e urz膮dzenie nagrywaj膮ce pod twoim biurkiem i jeszcze jedno w telefonie na moim.

- Co takiego?! - Miles poczu艂, 偶e przechodz膮 go zimne ciarki. - My艣lisz, 偶e kapitan nas szpieguje? To niedorzeczne! Postawi臋 drania przed s膮dem.

- Uspok贸j si臋, na mi艂o艣膰 bosk膮! Od tej pory nie gadajmy w biurze o tym 艣ledztwie, po prostu. Je偶eli wsypiemy si臋 z tym, 偶e wiemy o pods艂uchu, to stracimy ewentualn膮 przewag臋. Na przysz艂o艣膰 b臋dziemy si臋 spotyka膰 w kafejkach, tak jak teraz.

- W porz膮dku. Dobry pomys艂. A to dranie!

- Na wszelki wypadek sprawd藕 te偶 sw贸j pok贸j w hotelu. Tam tak偶e mogli ci za艂o偶y膰 pods艂uch.

- W mord臋! - Jensen ze z艂o艣ci膮 pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Jest jeszcze co艣, o czym powinienem wiedzie膰?

- W zasadzie tak. - Somers opar艂 si臋 na krze艣le. - Po po艂udniu przes艂uchiwa艂em jednego go艣cia, nazywa si臋 Jericho. To m贸j stary informator. Nie za bardzo mo偶na mu wierzy膰, najwy偶ej w po艂owie tego, co m贸wi, da艂oby si臋 doszuka膰 p贸艂prawdy, ale w sumie ujdzie.

- M贸w dalej - pop臋dzi艂 go Jensen, nie mog膮c si臋 doczeka膰 tego, co partnerowi uda艂o si臋 wydusi膰 z kapusia.

- No wi臋c nasz cz艂owiek, Jericho, by艂 z Rudym wtedy, kiedy zastrzelili go ci dwaj mnisi. Ale mia艂 fart i zarobi艂 tylko kulk臋 w nog臋.

- Jasne. - Miles by艂 mocno zaciekawiony. Somers przyku艂 jego uwag臋. Ten Jericho m贸g艂 si臋 okaza膰 dobrym tropem. - I co on takiego wie?

- No wi臋c twierdzi, 偶e dwaj mnisi szukali 艂owcy nagr贸d imieniem Jefe.

- Jefe? S艂ysza艂e艣 o nim?

- O tak, s艂ysza艂em. Kawa艂 wrednego sukinsyna.

- To chyba tak jak wszyscy tutaj? - za偶artowa艂 Jensen, popijaj膮c kolejny 艂yk gor膮cej czekolady.

- I owszem, ale on nale偶y do tych najgorszych. W ka偶dym razie Jericho siedzia艂 w Tapioce, barze Sancheza, kiedy ci dwaj mnisi go postrzelili. I obstaje przy tym, 偶e po ich wyj艣ciu do baru wszed艂 ten ca艂y Jefe i szuka艂 go艣cia zwanego El Santino.

Jensen wlepi艂 w niego wzrok.

- Ju偶 po raz drugi s艂ysz臋 dzisiaj to imi臋. Znasz go?

- Ka偶dy go zna.

- No… ja nie.

- Bo ty nie jeste艣 ka偶dym. Jeste艣 nikim.

- Co prawda, to prawda - przyzna艂 Miles weso艂o. - No wi臋c kim jest ten El Santino i czego chcia艂 od niego Jefe?

Somers milcza艂 przez chwil臋, gdy 艣liczna m艂oda kelnerka podesz艂a z olbrzymim kubkiem kawy. Wzi膮艂 go bezpo艣rednio z jej r膮k i pow膮cha艂 zawarto艣膰. Wci膮gn膮艂 aromat g艂臋boko do p艂uc, odstawi艂 kubek na st贸艂 i wyj膮艂 z kieszeni spodni banknot pi臋ciodolarowy.

- Reszta dla ciebie, z艂otko - powiedzia艂, wtykaj膮c banknot do g贸rnej kieszeni fartucha Sary. Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a bez s艂owa. - Na czym to ja sko艅czy艂em? - podj膮艂.

- Na El Santino.

- Jasne. Oczywi艣cie. El Santino w zasadzie rz膮dzi tym miastem. To najwi臋kszy gangster w okolicy. Poza Santa Mondega jest p艂otk膮, ale tutaj to gruba ryba. Od dawna chodz膮 s艂uchy, 偶e pragnie zdoby膰 Oko Ksi臋偶yca. Podobno kiedy ostatnim razem kamie艅 pojawi艂 si臋 w mie艣cie, got贸w by艂 zap艂aci膰 za niego 艂adne kilka tysi臋cy. S臋k w tym, 偶e El Santino, chocia偶 to kawa艂 ch艂opa, nie lubi ryzykowa膰 偶ycia i rzadko kiedy mo偶na go spotka膰 w miasteczku. W zasadzie wychodzi na dw贸r tylko po nocy.

- Czy偶by wampir? - podsun膮艂 Jensen.

- No, nadawa艂by si臋 jak ma艂o kto - odpar艂 Somers. - Ale s艂uchaj: El Santino wynajmuje innych, 偶eby za艂atwili za niego brudn膮 robot臋. Powszechnie uwa偶ano, 偶e pi臋膰 lat temu to w艂a艣nie on zap艂aci艂 Ringowi, 偶eby ukrad艂 dla niego ten kamie艅.

- Ringo? Dlaczego mam wra偶enie, 偶e powinienem zna膰 to imi臋?

- Dlatego, 偶e Ringo rzeczywi艣cie ukrad艂 Oko Ksi臋偶yca pi臋膰 lat temu, ale potem Bourbon Kid posieka艂 go kulami na miazg臋 i El Santino nie dosta艂 kamienia. Jericho uwa偶a, 偶e tym razem El Santino wynaj膮艂 Jefe, 偶eby zdoby艂 dla niego Oko… ma mu je dostarczy膰 przed za膰mieniem S艂o艅ca.

- A wi臋c to Jefe ma teraz Oko Ksi臋偶yca?

- E-e. - Somers pogrozi艂 Milesowi palcem, jednocze艣nie kr臋c膮c g艂ow膮. - Nic z tego. Zdaje si臋, 偶e Jefe, jakby ju偶 nie mia艂 nikogo lepszego, upi艂 si臋 z Marcusem Gnid膮 w wiecz贸r poprzedzaj膮cy zab贸jstwo Gnidy.

Jensen otworzy艂 szeroko oczy.

- A wi臋c kiedy wcze艣niej podejrzewali艣my, 偶e Gnida obrobi艂 tego Jefe, prawdopodobnie mieli艣my racj臋, tak?

- Bez dw贸ch zda艅. Gnida zameldowa艂 si臋 w Santa Mondega International, podaj膮c si臋 za Jefe i legitymuj膮c si臋 jego dokumentami.

- Czyli 偶e wszystko zaczyna 艂adnie do siebie pasowa膰, co nie?

- No. Gnida okrad艂 Jefe. Recepcjonista pospo艂u z dziewczyn膮 obrabiaj膮 Gnid臋. Pojawia si臋 Elvis, zabija Gnid臋, ale nie znajduje Oka. Wobec tego rusza 艣ladem recepcjonisty, 偶eby odzyska膰 Oko. I wtedy sam ginie… z r臋ki Bourbon Kida.

- Kt贸ry by膰 mo偶e jest, a by膰 mo偶e nie jest naszym recepcjonist膮 Dantem.

- Owszem.

- Kurde, Somers, odwali艂e艣 kawa艂 dobrej roboty. Mia艂e艣 czas, 偶eby zaplanowa膰 nast臋pny ruch?

Emerytowany detektyw upi艂 艂yk kawy, przez kilka sekund obraca艂 j膮 w ustach, a dopiero potem po艂kn膮艂. Id膮c jego 艣ladem, Miles tak偶e 艂ykn膮艂 szybko stygn膮c膮 czekolad臋 i czeka艂 na odpowied藕 partnera.

- Hmm - rzek艂 tamten po chwili. - Pow臋sz臋 w paru tutejszych hotelach, a nu偶 Dante i Kacy gdzie艣 si臋 zamelinowali. A ty obserwuj siedzib臋 El Santina. Sprawd藕, kto wchodzi i wychodzi. Te dzieciaki mog膮 spr贸bowa膰 sprzeda膰 mu Oko bezpo艣rednio.

- Po co mieliby to robi膰? Przecie偶 to chyba niebezpieczne?

Somers u艣miechn膮艂 si臋 i 艂ykn膮艂 du偶y haust kawy.

- Nie, je偶eli tak, jak podejrzewasz, Bourbon Kidem jest ten ma艂y, Dante. Mo偶e chcia艂 zdoby膰 Oko w艂a艣nie po to, 偶eby je sprzeda膰 El Santinowi. Pami臋taj, 偶e El Santino jest w tym mie艣cie jedyn膮 osob膮, kt贸ra dysponuje powa偶nymi pieni臋dzmi.

- Przyhamuj troch臋, Somers. Teraz s膮dzisz, 偶e Bourbon Kidowi chodzi tylko o fors臋, a nie o Oko Kis臋偶yca jako takie? Skoro tak, to dlaczego nie sprzeda艂 go pi臋膰 lat temu, kiedy ten kamie艅 wpad艂 mu w r臋ce?

- Nie, to ty przyhamuj. Nie wyrywaj si臋 przed szereg. Ja tylko robi臋 to, co mi wci膮偶 proponujesz, ale umys艂 mam otwarty. Wcale nie twierdz臋, 偶e Kid nie chce zatrzyma膰 Oka dla siebie. M贸wi臋 tylko, 偶e niewykluczone, 偶e chodzi mu o fors臋. A mo偶e on i El Santino pracuj膮 razem? Kto wie? Zr贸b dla mnie jedno, miej na oku siedzib臋 El Santina, dobrze? - Z kieszeni szarego trencza Somers wyci膮gn膮艂 z艂o偶on膮 kartk臋 i ma艂y czarny pager. - Tu masz adres El Santina. Mieszka w olbrzymiej posiad艂o艣ci, w艂a艣ciwie to co艣 w rodzaju zamku, na skraju miasta. - Poda艂 kartk臋 partnerowi. - A tu masz pager. Jakby艣 wpad艂 w tarapaty, dzwo艅 na m贸j pager, a zjawi臋 si臋 w jednej chwili. - Uj膮艂 d艂o艅 Milesa, wcisn膮艂 mu pager i dorzuci艂: - Tylko uwa偶aj, 偶eby ci臋 nikt nie przyfilowa艂, dobra?

- A nie lepiej, 偶ebym zadzwoni艂 do ciebie bezpo艣rednio na kom贸rk臋? - pr贸bowa艂 przekona膰 go Jensen.

- E-e. Nie r贸b tego, bo nie odbior臋, je偶eli najpierw nie dasz mi sygna艂u na pager. Zostawmy to sobie jako ostatni膮 desk臋 ratunku. Na kom贸rki kapitan te偶 m贸g艂 nam za艂o偶y膰 pods艂uch, dlatego gdyby艣my musieli rozmawia膰 przez telefon, nie zdradzaj 偶adnych szczeg贸艂贸w, czego si臋 dowiedzia艂e艣, ani nie m贸w, gdzie jeste艣, chyba 偶e nie b臋dziesz mia艂 wyboru. Rozumiemy si臋?

Jensen by艂, 艂agodnie m贸wi膮c, wkurzony ingerencj膮 kapitana Rockwella, je偶eli to rzeczywi艣cie on sta艂 za pods艂uchem telefonicznym.

- Zgoda, Somers. Jak sobie 偶yczysz. Co艣 jeszcze? Czy jak si臋 b臋d臋 chcia艂 wysra膰, mam najpierw sprawdzi膰, czy nie za艂o偶yli mi pods艂uchu w dupie?

- Nie zaszkodzi艂oby, Jensen. Nie ryzykuj. Miej oczy wok贸艂 g艂owy, m贸w 艣ciszonym g艂osem i gadaj tylko ze mn膮. Moim zdaniem teraz ju偶 nikomu nie mo偶emy ufa膰. Ale jestem g艂臋boko przekonany, 偶e sprawy wkr贸tce si臋 wyja艣ni膮. - Wsta艂 od sto艂u i poprawi艂 d艂ugi p艂aszcz, sprawdzaj膮c, czy nie przytrzasn膮艂 go nog膮 krzes艂a. - No nic, musz臋 lecie膰. Je偶eli nie odezwiesz si臋 wcze艣niej, zobaczymy si臋 jutro w biurze, bladym 艣witem.

- Stoi. Uwa偶aj na siebie, Somers… i pami臋taj, to dzia艂a w obie strony, jasne? Je偶eli ty wpadniesz w k艂opoty, dzwo艅 do mnie na pager, zgoda?

Stary wyga u艣miechn膮艂 si臋.

- Jasna sprawa - odpar艂.

Rozdzia艂 trzydziesty dziewi膮ty

Dante i Kacy zaj臋li miejsca przy stole w Lelku-Kufelku - du偶ym i ciesz膮cym si臋 sporym wzi臋ciem lokalu na skraju miasta. Wok贸艂 baru sta艂y liczne sto艂y, przewa偶nie z czterema krzes艂ami, chocia偶 przy ka偶dym siedzia艂a jedna, najwy偶ej dwie osoby. Przy kontuarze te偶 sta艂o niewielu klient贸w i og贸lnie rzecz bior膮c, panowa艂 pe艂ny luz.

Zatrzymali si臋 tam w drodze powrotnej z jarmarku, 偶eby si臋 zrelaksowa膰 po stresuj膮cym dniu i og贸lnym niepokoju, jaki odczuwali w t艂umie kibic贸w bokserskich. Po kilku piwach odpr臋偶yli si臋 i zacz臋li postrzega膰 swoje k艂opoty w o wiele lepszym 艣wietle. W motelu czeka艂a na nich walizka zawieraj膮ca sto kawa艂k贸w, ukradziona z czyjego艣 pokoju w hotelu Santa Mondega International, a przy sobie mieli jeszcze Oko Ksi臋偶yca, zdobyte w ten sam spos贸b. W wyniku d艂ugiej dyskusji na temat zalet sprzeda偶y Oka doszli do wniosku, 偶e nie warto ryzykowa膰. Nie znali nikogo, komu mogliby zaufa膰, a skoro w torbie czeka艂o na nich sto kawa艂k贸w, jaki sens mia艂oby ryzykowanie 偶ycia dla kilku tysi臋cy wi臋cej? W gruncie rzeczy to Kacy przekona艂a Dantego do takiego stanowiska. Gdy by艂 po paru piwach, 艂atwiej da艂o si臋 nim manipulowa膰. By艂 bardziej na luzie i bardziej otwarty na jej sugestie. A poza tym nie znosi艂 si臋 z ni膮 sprzecza膰, kiedy pr贸bowa艂 wyluzowa膰 si臋 browarkiem, o czym doskonale wiedzia艂a.

Tymczasem mniej wi臋cej o 贸smej wieczorem ich plany uleg艂y zmianie. Rado艣nie wznosili czwartym piwem toast za wszelkie rozkosze, jakie 偶ycie mia艂o dla nich w zanadrzu, gdy naraz ujrzeli, 偶e do lokalu wchodz膮 dwaj mnisi, kt贸rych widzieli w namiocie bokserskim. Dante zauwa偶y艂 ich pierwszy, kiedy jednak pr贸bowa艂 kopn膮膰 pod sto艂em dziewczyn臋, 偶eby j膮 ostrzec, pope艂ni艂 b艂膮d i zagapi艂 si臋 Nan ich o mgnienie oka za d艂ugo. Przeciskaj膮c si臋 do baru, jeden z zakonnik贸w zwr贸ci艂 uwag臋 na ch艂opaka, kt贸ry im si臋 przygl膮da艂, i przygwo藕dzi艂 go wzrokiem dostatecznie d艂ugo, 偶eby tamten poczu艂 si臋 niezr臋cznie. Jakby tego by艂o ma艂o, mnich tr膮ci艂 w bok swojego towarzysza i ruchem g艂owy wskaza艂 mu Kacy. Obaj patrzyli na nich przez chwil臋, mamrocz膮c do siebie, po czym usiedli na sto艂kach przy barze i zam贸wili co艣 do picia.

Dante szybko rzuci艂 okiem na dziewczyn臋, sprawdzaj膮c, czy spod jej T-shirtu nie wystaje ani kawa艂ek Oka Ksi臋偶yca. Nie wystawa艂, co wcale nie znaczy艂o, 偶e mnisi nie wiedz膮, 偶e ma go przy sobie. Musia艂 j膮 st膮d wyprowadzi膰, w dodatku szybko i dyskretnie. Na szcz臋艣cie nic jej nie trzeba by艂o t艂umaczy膰, widzia艂a po jego oczach, 偶e co艣 jest nie tak.

- Chod藕my st膮d - szepn臋艂a do niego. Poklepa艂a go po prawym kolanie, pod sto艂em, i ruchem g艂owy wskaza艂a wyj艣cie.

- Zaczekaj chwil臋 - powiedzia艂 Dante. - Niech to nie b臋dzie takie oczywiste. Wsta艅 pierwsza, jakby艣 sz艂a do ubikacji, ale po drodze postaraj si臋 wymkn膮膰 frontowym wyj艣ciem tak, 偶eby ci臋 nie zauwa偶yli.

- A co ty zrobisz?

- B臋d臋 siedzia艂, jakbym czeka艂 na tw贸j powr贸t. Je偶eli wyjd膮 za tob膮, rusz臋 zaraz za nimi. A je艣li nie, to jakie艣 pi臋膰 minut p贸藕niej te偶 wyjd臋. Spotkamy si臋 w motelu. Biegnij tam jak najszybciej. Gdyby kto艣 ci臋 zaczepia艂, nie zatrzymuj si臋. Cho膰by to by艂 nie wiem kto.

- Zgoda. Kocham ci臋, kotku.

- Ja ciebie te偶. A teraz spadaj w choler臋.

Kacy wsta艂a i ruszy艂a do damskiej toalety. Min臋艂a dw贸ch mnich贸w siedz膮cych przy barze, przez ca艂y czas zerkaj膮c na nich k膮tem oka. Kiedy ju偶 upewni艂a si臋, 偶e na ni膮 nie patrz膮, zawr贸ci艂a szybko za grupk膮 podpitych balangowicz贸w i skierowa艂a si臋 do wyj艣cia od frontu. Wkr贸tce znalaz艂a si臋 na ulicy.

艢ciemnia艂o si臋 ju偶. A ona by艂a sama.

Rozdzia艂 czterdziesty

Kyle i Peto uznali, 偶e udanie si臋 bezpo艣rednio do baru Tapioca to niekoniecznie najlepszy pomys艂. Po d艂ugich dyskusjach zgodzili si臋, 偶e najpierw powinni wpa艣膰 do kilku innych spelunek. Zagl膮daj膮c w drodze do Tapioki do ka偶dego napotkanego baru, zdecydowanie zwi臋kszyliby swoje szanse na odzyskanie Oka, a w ka偶dym razie na znalezienie kolejnych wskaz贸wek, gdzie nale偶y go szuka膰. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e ich pierwszym przystankiem okaza艂 si臋 Lelek-Kufelek. Peto od progu rozejrza艂 si臋 za jakim艣 miejscem, gdzie mogliby usi膮艣膰. Ze zmartwieniem stwierdzi艂, 偶e wszyscy, kt贸rych zobaczy艂, wygl膮daj膮 na potencjalnych wampir贸w, chocia偶 niew膮tpliwie wynika艂o to z manii prze艣ladowczej, w jak膮 popad艂 od spotkania z Rodeo Reksem. Odk膮d olbrzym rozgromi艂 go na ringu, czu艂 si臋 bardziej bezbronny ni偶 zwykle.

Wszystkie sto艂y by艂y zaj臋te, a ka偶dy z klient贸w wygl膮da艂 mocno podejrzanie, jak gdyby w ka偶dej chwili mia艂 si臋gn膮膰 po bro艅 (albo zrobi膰 co艣 jeszcze gorszego). Wyj膮tkiem by艂 ma艂y stolik w k膮cie, przy kt贸rym siedzia艂a para m艂odych ludzi i popija艂a piwo z gwinta. Ci akurat wygl膮dali ca艂kiem normalnie i jako jedyni w lokalu przejawiali oznaki weso艂o艣ci. Peto zwr贸ci艂 te偶 uwag臋, 偶e dziewczyna jest niewiarygodnie 艣liczna. Tak 艣liczna, 偶e prawd臋 m贸wi膮c, zagapi艂 si臋 na ni膮 nieco d艂u偶ej, ni偶by wypada艂o. Da艂 swojemu mentorowi s贸jk臋 w bok.

- Hej, Kyle, nie ma wolnych stolik贸w, ale tam w k膮cie siedzi na oko ca艂kiem sympatyczna para m艂odych ludzi. Mo偶e si臋 do nich przysi膮dziemy?

Starszy mnich spojrza艂 na stolik, kt贸ry podopieczny wskaza艂 mu ruchem r臋ki, i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie, si膮d藕my przy barze. Nie wydaje mi si臋, 偶eby mieli ochot臋 na nasze towarzystwo. - Podszed艂 do kontuaru, podni贸s艂 g艂os i zawo艂a艂: - Barman, dwa razy woda, prosz臋.

Barman - niebudz膮cy zaufania facet o potarganych, bujnych czarnych w艂osach opadaj膮cych na twarz - nala艂 im dwie szklanki wody i policzy艂 za nie ca艂e cztery dolary; granda w bia艂y dzie艅! Nast臋pnie poinformowa艂 ich uprzejmie, 偶e skoro zamierzaj膮 pi膰 tylko wod臋, to nie mog膮 zajmowa膰 miejsca przy barze.

- No chod藕, przysi膮d藕my si臋 do tamtej mi艂ej pary przy stoliku w rogu! - zaproponowa艂 Peto po raz drugi.

- Tam ju偶 nie ma 偶adnej pary - zauwa偶y艂 Kyle. - Dziewczyna w艂a艣nie wysz艂a.

M艂odszy mnich wola艂 si臋 przekona膰 na w艂asne oczy. Faktycznie, znikn臋艂a. Prze偶y艂 niema艂e rozczarowanie, bo liczy艂 na zakosztowanie rozkoszy rozmowy z atrakcyjn膮 kobiet膮. Trudno, sta艂o si臋, ale ten ch艂opak przy stoliku, kt贸rego zostawi艂a, sprawia艂 nieszkodliwe wra偶enie i z pewno艣ci膮 si臋 ucieszy, 偶e b臋dzie mia艂 z kim posiedzie膰.

- Wobec tego tym bardziej powinien ucieszy膰 si臋 z naszego mi艂ego towarzystwa. Chod藕, idziemy - zaproponowa艂 weso艂o.

Kyle odetchn膮艂 g艂臋boko.

- No dobrze - zgodzi艂 si臋 z westchnieniem. - Ale je偶eli oka偶e si臋, 偶e to wampir i 偶e b臋dzie pr贸bowa艂 nas zabi膰, mo偶esz by膰 pewny, 偶e najpierw ja sam skr臋c臋 ci kark.

Rozdzia艂 czterdziesty pierwszy

Zapada艂 zmrok i niebo si臋 艣ciemnia艂o, mimo to Jensen bez trudu znalaz艂 posiad艂o艣膰 El Santina. W promieniu przynajmniej 1,5 km nie by艂o innych zabudowa艅. W sponiewieranej, starej beemce telepa艂 si臋 i telepa艂 w膮sk膮, kr臋t膮 drog膮, otoczon膮 g臋stym lasem wysokich drzew, a偶 wreszcie 20 minut p贸藕niej ujrza艂 po prawej siedzib臋 kr贸la zbrodni, Casa de Ville. Szybko uzna艂, 偶e roztropnie b臋dzie jecha膰 dalej, dop贸ki nie znajdzie w lesie przecinki, gdzie m贸g艂by zostawi膰 samoch贸d tak, 偶eby go nikt nie zobaczy艂.

Przejecha艂 wi臋c jeszcze niemal 1,5 km, a偶 w ko艅cu po lewej stronie drogi ujrza艂 piaszczyste miejsce, na kt贸rym m贸g艂 zaparkowa膰. W tej okolicy las by艂 szczeg贸lnie g臋sty. Jensen nie wiedzia艂, bo i sk膮d, 偶e t臋 zatoczk臋 szczeg贸lnie upodoba艂y sobie na miejsce spotka艅 pary w samochodach, kt贸re przyje偶d偶a艂y tu, 偶e by oddawa膰 si臋 najr贸偶niejszym praktykom seksualnym z nieznajomymi z innych samochod贸w. Na szcz臋艣cie zjawi艂 si臋 za wcze艣nie, 偶eby trafi膰 na tego rodzaju b艂azenad臋. Zmrok dopiero co zapad艂, zjazd przypadkowych samochod贸w mia艂 si臋 zacz膮膰 gdzie艣 za godzin臋.

Uzna艂, 偶e dla zachowania dyskrecji nie wystarczy zostawi膰 wozu na poboczu, gdzie by艂by widoczny z drogi. Dlatego te偶, z wpraw膮 dwunastolatka, kt贸ry dopiero uczy si臋 kierowa膰, przecisn膮艂 si臋 beemk膮 mi臋dzy kilkoma drzewami i kamieniami i ukry艂 j膮 pi臋knie za k臋p膮 g臋stych krzew贸w, gdzie nie rzuca艂a si臋 w oczy.

Wysiad艂 i powoli zamkn膮艂 za sob膮 drzwiczki samochodu, staraj膮c si臋 robi膰 jak najmniej ha艂asu. Przez chwil臋 sta艂 bez ruchu, pogr膮偶ony w zadumie. Co powinien teraz zrobi膰? Czy co艣 mog艂o mu si臋 przyda膰 w razie niespodziewanych k艂opot贸w? Mia艂 pager, kt贸ry dosta艂 od Somersa, oraz sw贸j telefon kom贸rkowy. Czy przychodzi mu na my艣l co艣 jeszcze, co warto by mie膰 przy sobie, gdyby co艣 posz艂o nie tak? A w og贸le to dlaczego tak si臋 martwi? Normalnie nie mia艂 zwyczaju zbytnio przejmowa膰 si臋 swoj膮 prac膮, bez wzgl臋du na towarzysz膮ce jej ryzyko. Nagle zrozumia艂 - zaniepokoi艂 go fakt, 偶e Somers zaopatrzy艂 go w pager; oznacza艂o to, 偶e starszy detektyw wie, jak ogromne ryzyko podejmuje Jensen. A przecie偶 nie mia艂 do roboty nic innego, tylko z ukrycia w g臋stym lesie obserwowa膰 wielk膮 cha艂up臋 na jakim艣 zadupiu. Inna sprawa, 偶e nale偶a艂a ona do najbardziej os艂awionego gangstera w Santa Mondega, kt贸ry m贸g艂 si臋 okaza膰 wsp贸艂czesnym odpowiednikiem hrabiego Draculi i Vita Corleone w jednej osobie.

Brn膮c przez g臋sty las z powrotem w kierunku Casa de Ville, pilnowa艂 si臋, 偶eby ani na chwil臋 nie spuszcza膰 z oczu drogi. Powr贸t do rezydencji okaza艂 si臋 o wiele trudniejszym zadaniem, ni偶 si臋 spodziewa艂. W lesie roi艂o si臋 od odkrytych korzeni oraz wij膮cych si臋 niczym w臋偶e konar贸w i pn膮czy; zdawa艂o si臋, 偶e a偶 si臋 pal膮, 偶eby go przewr贸ci膰 albo ople艣膰 mu r臋ce i nogi, kiedy przedziera艂 si臋 przez g膮szcz. Zachowanie ciszy r贸wnie偶 nastr臋cza艂o wyj膮tkowych trudno艣ci. Mia艂 wra偶enie, 偶e ka偶dy jego krok powoduje trzaskanie ga艂膮zek, a w panuj膮cej ciszy odg艂osy te wydawa艂y si臋 dono艣ne niczym grzmot pioruna.

Min臋艂o przynajmniej 20 minut, zanim po drugiej stronie drogi pojawi艂a si臋 rezydencja - ciemna sylwetka odcinaj膮ca si臋 na tle nocnego nieba. Posiad艂o艣膰 ze wszystkich stron otacza艂 wysoki kamienny mur. Teraz, patrz膮c na ni膮 z drugiej strony drogi, a nie tylko zerkaj膮c k膮tem oka przez szyb臋 zza kierownicy samochodu, Jensen zaczyna艂 docenia膰 jej niew膮tpliwy przepych. Ten El Santino posiada艂 ca艂膮 kup臋 ziemi. Ze swego miejsca, dok艂adnie na wprost bramy wjazdowej, detektyw widzia艂, 偶e mur ci膮gnie si臋 po obu stronach jak okiem si臋gn膮膰. Imponuj膮ce!

Kiedy ju偶 przesta艂 si臋 mimowolnie - i o wiele za d艂ugo - gapi膰 na ten bij膮cy w oczy przepych, poszed艂 w ko艅cu po rozum do g艂owy i ukry艂 si臋 za krzakiem na wprost wjazdu. Brama by艂a niemal dwa razy wy偶sza od muru - w ocenie Milesa mia艂a jakie艣 9 metr贸w wysoko艣ci. W przedziwny spos贸b sprawia艂a z艂owrogie wra偶enie - grube, czarne 偶elazne pr臋ty, oplecione bluszczem i naje偶one haczykowatymi kolcami. W rezultacie po nocy budzi艂a postrach; a i za dnia, zdaniem Jensena, raczej nie wygl膮da艂a bardziej sympatycznie. Za bram膮 t艂uczniowy podjazd prowadzi艂 pod front g艂贸wnego budynku, cofni臋tego troch臋 od drogi. Wiekowe kamienne domostwo wygl膮da艂o tak, jakby tu sta艂o od stuleci, gdyby ktokolwiek zamieszkiwa艂 te strony setki lat temu… w dodatku kto艣, kto potrafi艂 budowa膰 konstrukcje z obrobionego kamienia. Ca艂o艣膰 przywodzi艂a na my艣l 艣redniowieczny zamek i zapewne kosztowa艂a maj膮tek - miliony, mo偶e nawet setki milion贸w dolar贸w, w zale偶no艣ci od tego, w jakim stopniu zosta艂a odrestaurowana. I chocia偶 z zewn膮trz gmaszysko wygl膮da艂o na stare i odra偶aj膮ce, to jednak Jensen odnosi艂 wra偶enie, 偶e tak bogaty gangster jak El Santino wyposa偶y艂 je w 艣rodku w nowoczesne meble i wszelkie wsp贸艂cze艣nie dost臋pne wygody.

Obserwacja tego olbrzymiego budynku zapowiada艂a si臋 na wcale ciekawe zadanie. W Casa de Ville by艂o co podziwia膰, wi臋c detektyw postanowi艂, 偶e gdyby zrobi艂o si臋 nudno, przejdzie si臋 drog膮 nieco dalej i sprawdzi, czy na terenie posiad艂o艣ci nie ma innych ciekawych konstrukcji architektonicznych, wartych obejrzenia.

Tymczasem nie min臋艂o nawet 20 minut obserwacji, a ju偶 Miles dobitnie mia艂 si臋 okazj臋 przekona膰, 偶e pope艂ni艂 gruby b艂膮d. Zadzwoni艂 jego telefon kom贸rkowy. I to jak g艂o艣no! Zaskoczony tym d藕wi臋kiem, jak偶e dono艣nym w ciemno艣ciach i ciszy, niemal wyskoczy艂 ze sk贸ry i nie by艂 w stanie odebra膰 tego dra艅stwa dostatecznie szybko.

- Halo? To ty, Somers? - wyszepta艂.

- No. I jak ci idzie? - zaskrzecza艂 w s艂uchawce g艂os jego partnera.

- Jestem w miejscu, o kt贸rym m贸wili艣my, ale jak dot膮d niczego nie zauwa偶y艂em. A co u ciebie?

- Tu te偶 niewiele si臋 dzieje. Sprawdzi艂em dwa hotele, ale wiesz, jak to jest. Kupa drani, kt贸rzy za choler臋 nie kwapi膮 si臋 do pomocy. W ka偶dym razie dzwoni臋 po to, 偶eby ci przypomnie膰 o wy艂膮czeniu dzwonka w kom贸rce. Nie wiedzia艂em, czy znasz zasady obowi膮zuj膮ce podczas prowadzenia obserwacji.

Miles skrzywi艂 si臋 z za偶enowania.

- Oczywi艣cie, 偶e znam. Za kogo ty mnie bierzesz? Ale zdawa艂o mi si臋, 偶e zakaza艂e艣 nam u偶ywania telefon贸w, chyba 偶e w razie absolutnej konieczno艣ci.

- Fakt, masz racj臋. Przepraszam. Po prostu, ostro偶no艣ci nigdy za wiele. Gdyby艣 uzna艂, 偶e grozi ci cho膰by najmniejsze niebezpiecze艅stwo, wyno艣 si臋 stamt膮d natychmiast, zgoda?

- Zgoda, jakby co, tak zrobi臋. Nic si臋 nie martw.

- To dobrze. A teraz s艂uchaj, skontaktuj臋 si臋 z tob膮, jak zejd臋 ze s艂u偶by, wi臋c nie ga艣 kom贸rki, tylko prze艂膮cz j膮 na wibracje. Takie szczeg贸艂y cz臋sto ratuj膮 偶ycie, Jensen. B膮d藕 ostro偶ny, tam mog膮 si臋 kr臋ci膰 dooko艂a uzbrojeni stra偶nicy. Jakby艣 dosta艂 pietra, to bierz dup臋 w troki.

- Masz to jak w banku. Ty te偶 uwa偶aj na siebie.

- Jasne. To na razie.

Miles prze艂膮czy艂 ustawienia kom贸rki na odbi贸r wibracyjny. Idioto jeden! - pomy艣la艂. Szkolny b艂膮d, stary scenariusz z dzwoni膮cym telefonem i wpadka gotowa. 艢wiadomo艣膰, 偶e o ma艂y w艂os nie wpad艂 przez tak膮 g艂upot臋, tylko wzmog艂a niepok贸j, kt贸ry i tak ju偶 go dr臋czy艂. 艢ciemnia艂o si臋 naprawd臋 b艂yskawicznie i widok Casa de Ville z ka偶d膮 chwil膮 coraz bardziej przyprawia艂 o g臋si膮 sk贸rk臋.

Ostatecznie postanowi艂 nie rusza膰 si臋 z posterunku na wprost bramy wjazdowej. Tkwi艂 tam przez prawie dwie godziny, gapi膮c si臋 na rezydencj臋, w kt贸rej nic si臋 nie dzia艂o. Nikt nie wchodzi艂 ani nie wychodzi艂, a co dziwniejsze, nikt nawet nie przeje偶d偶a艂 drog膮. Ani jednego pojazdu. Ani jednego przechodnia. Nie pojawi艂o si臋 cho膰by jedno dzikie zwierz臋. Mo偶e wszyscy wiedzieli, 偶e po zmierzchu lepiej trzyma膰 si臋 z daleka? Je艣li tak, to niew膮tpliwie 艂atwo by艂o si臋 zorientowa膰 dlaczego. Kiedy wsta艂 ksi臋偶yc i o艣wietli艂 Casa de Ville, rezydencja wygl膮da艂a naprawd臋 z艂owrogo, wr臋cz upiornie. Po dw贸ch godzinach sp臋dzonych w tym miejscu ka偶dy mia艂by dosy膰. Do diab艂a z tym, pomy艣la艂 detektyw. Je偶eli nocne stwory, czyli 偶ywe trupy, mia艂y w og贸le wyj艣膰 na 偶er, to w艂a艣nie teraz. I najprawdopodobniej tutaj. Kiedy wskaz贸wki zacz臋艂y si臋 zbli偶a膰 do dziesi膮tej trzydzie艣ci, Jensen uzna艂, 偶e czas wraca膰 do samochodu. Droga powrotna i przedzieranie si臋 przez g臋sty las zapowiada艂y si臋 jeszcze trudniej, ale dop贸ki nie spu艣ci drogi z oczu, a jednocze艣nie nie wystawi si臋 na czyj艣 widok, powinno mu si臋 uda膰.

Powoli podni贸s艂 si臋 z kl臋czek i wsta艂. Nogi zdr臋twia艂y mu nieco z zimna i czu艂, 偶e lada chwila mo偶e go z艂apa膰 skurcz. Zaledwie zrobi艂 krok w lewo, by cofn膮膰 si臋 do samochodu po w艂asnych 艣ladach, po raz drugi tego wieczoru co艣 go przerazi艂o. Ale tym razem to nie dzwonek telefonu sprawi艂, 偶e detektyw podskoczy艂. Teraz by艂 to glos. G艂臋boki, gard艂owy g艂os m臋偶czyzny, dobiegaj膮cy gdzie艣 zza jego plec贸w i nieco z g贸ry.

- Ju偶 my艣la艂em, 偶e b臋dziesz tu czeka艂 do bia艂ego rana. Niewielu wytrzyma艂o tak d艂ugo jak ty.

Jensenowi serce podesz艂o do gard艂a. Okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie w kierunku g艂osu. W pierwszej chwili nie widzia艂 nic opr贸cz ciemnych konar贸w drzew. Nagle wypatrzy艂 w ciemno艣ci troch臋 ciemniejsz膮 sylwetk臋 olbrzymiego m臋偶czyzny, stoj膮cego na ga艂臋zi drzewa ze trzy metry nad miejscem, w kt贸rym przed chwil膮 kl臋cza艂 detektyw.

Rozdzia艂 czterdziesty drugi

Kacy siedzia艂a w pokoju motelowym przy zgaszonych 艣wiat艂ach i wygl膮da艂a przez okno, czekaj膮c na Dantego. Spodziewa艂a si臋, 偶e wr贸ci najp贸藕niej pi臋膰 minut po niej, a tymczasem min臋艂y ju偶 trzy kwadranse. Przez chwil臋 pr贸bowa艂a ogl膮da膰 telewizj臋, ale nie mog艂a si臋 skupi膰 na 偶adnym z program贸w. Potem spacerowa艂a po pokoju. To te偶 jej nie pomog艂o, pewnie dlatego, 偶e pokoik by艂 za ma艂y. Podw贸jne 艂贸偶ko na 艣rodku zajmowa艂o ponad po艂ow臋 powierzchni, a reszta pod艂ogi niekoniecznie nadawa艂a si臋 do spacer贸w.

Przez ten czas na dworze zrobi艂o si臋 ca艂kiem ciemno; dziewczyna si臋 ba艂a, nie tyle o siebie, ile o Dantego. By艂 w gor膮cej wodzie k膮pany i mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e jego porywczo艣膰 pewnego dnia wp臋dzi go w k艂opoty, z kt贸rych ona nie da rady go wyci膮gn膮膰. Wiedzia艂a, z jakimi niebezpiecze艅stwami wi膮偶e si臋 偶ycie w Santa Mondega, czasami jednak odnosi艂a wra偶enie, 偶e Dante zupe艂nie nie zdaje sobie z tego sprawy. Bywa艂o, 偶e bez najmniejszego powodu wydawa艂 si臋 wr臋cz nieustraszony. Zupe艂nie jakby nie wiedzia艂, co to strach. Kocha艂a go za to, chocia偶 tak naprawd臋 robi艂a w majtki ze strachu.

Mia艂a wra偶enie, 偶e wygl膮danie przez rozchylone listewki 偶aluzji trwa ju偶 ca艂膮 wieczno艣膰, gdy naraz ujrza艂a nadje偶d偶aj膮cy samoch贸d. W pierwszej chwili dostrzeg艂a jedynie 艣wiat艂o reflektor贸w. Ale nie by艂y to pierwsze lepsze reflektory, o nie. Kacy niespecjalnie zna艂a si臋 na samochodach, zaryzykowa艂aby jednak twierdzenie, 偶e takie 艣wiat艂a ma na przyk艂ad cadillac. I w tym akurat wypadku mia艂aby 艣wi臋t膮 racj臋. A kiedy ju偶 si臋 zorientowa艂a, 偶e faktycznie jest to cadillac, mia艂a ochot臋 poklepa膰 si臋 po ramieniu. O ile mog艂a dojrze膰, jaskrawo偶贸艂ty cadillac. Z pokoju na parterze mia艂a 艣wietny widok na zbli偶aj膮cy si臋 samoch贸d. W贸z powoli podjecha艂 przed pok贸j, kt贸ry zajmowa艂a; l艣ni膮cy 偶贸艂ty lakier b艂yszcza艂 w ciemno艣ciach nocy. Nagle zatrzyma艂 si臋 pod samym oknem. Jasne 艣wiat艂o reflektor贸w o艣lepi艂o j膮, tak 偶e nie by艂a w stanie rozpozna膰 cz艂owieka za kierownic膮. Wystraszy艂a si臋 jeszcze bardziej. Dlaczego ten cadillac zatrzyma艂 si臋 dok艂adnie przed ich pokojem? Miejsca do parkowania przecie偶 nie brakowa艂o.

Samoch贸d ha艂asowa艂 tak, 偶e w sumie odetchn臋艂a z ulg膮, kiedy kierowca zgasi艂 silnik. Min臋艂o jeszcze kilka sekund, nim echo warkotu ucich艂o na dobre. Potem reflektory przygas艂y, a偶 zgas艂y ca艂kiem. Kacy jednak wci膮偶 by艂a o艣lepiona i czeka艂a, a偶 jej oczy znowu przywykn膮 do ciemno艣ci. Us艂ysza艂a trzask drzwiczek, ale nie widzia艂a, kto wysiad艂 z cadillaca. Potem dolecia艂 j膮 odg艂os krok贸w - na drobnym 偶wirze parkingu zazgrzyta艂y buty na twardej podeszwie. Jak gdyby wierz膮c, 偶e to jej w czym艣 pomo偶e, zasun臋艂a 偶aluzje i odskoczy艂a od okna, w nadziei, 偶e nikt jej nie zauwa偶y.

Przed oknem przesun臋艂a si臋 sylwetka m臋偶czyzny zmierzaj膮cego do drzwi. Troch臋 przypomina艂 Dantego, ale nie by艂a pewna. Okr膮g艂a mosi臋偶na klamka zadr偶a艂a, kiedy m臋偶czyzna spr贸bowa艂 otworzy膰 drzwi (po powrocie do motelu Kacy zamkn臋艂a je na klucz). Dziewczyna nie zamierza艂a podejmowa膰 najmniejszego ryzyka. Tymczasem klamka z ka偶d膮 sekund膮 grzechota艂a coraz bardziej. Czy mia艂a zawo艂a膰 i przekona膰 si臋, czy to Dante? A mo偶e lepiej si臋 nie odzywa膰, w razie gdyby to nie by艂 on? Je偶eli odczeka dostatecznie d艂ugo, to z pewno艣ci膮 sam krzyknie zza drzwi, 偶eby mu otworzy艂a? No tak, a je艣li nie zawo艂a, tylko pojedzie jej szuka膰? Psiakostka! Postanowi艂a, 偶e jednak si臋 odezwie.

- Dante? To ty, kotku?

Klamka przesta艂a si臋 trz膮艣膰, ale nikt nie odpowiedzia艂. Kacy na palcach podesz艂a do drzwi.

- Dante? - powt贸rzy艂a, nieco ciszej. Wci膮偶 bez odpowiedzi. Teraz ju偶 ba艂a si臋 nie na 偶arty, ale nie przysz艂o jej do g艂owy nic innego, ni偶 otworzy膰 drzwi. Cz艂owiek na dworze najwyra藕niej nie zamierza艂 odej艣膰, a na sam膮 my艣l, 偶e m贸g艂by wykopa膰 drzwi, by si臋 dosta膰 do 艣rodka, wystraszy艂a si臋 tak, 偶e mimo wszystko postanowi艂a otworzy膰. Jakby co, b臋dzie udawa艂a, 偶e jest kim innym, kim艣, kto nie ma nic do ukrycia. Wyci膮gn臋艂a roztrz臋sion膮 r臋k臋 i dotkn臋艂a klucza w drzwiach. Dygota艂a do tego stopnia, 偶e przypadkowo przekr臋ci艂a klucz w zamku, zanim by艂a do tego gotowa, i drzwi natychmiast uchyli艂y si臋 o kilka centymetr贸w. W szczelin臋 wsun臋艂a si臋 czyja艣 r臋ka, chwyci艂a za kraw臋d藕 drzwi i zacz臋艂a je popycha膰. Kacy odskoczy艂a o kilka krok贸w i pisn臋艂a cicho z przera偶enia. Przed ni膮, z szerokim u艣miechem na twarzy i kluczykami do samochodu w r臋ku, stan膮艂 Dante.

- Och, kotku, my艣la艂am, 偶e narobi臋 pod siebie ze strachu! Dlaczego nie odpowiada艂e艣, kiedy pyta艂am, czy to ty?

U艣miech znikn膮艂 z twarzy ch艂opaka.

- Kacy - powiedzia艂 powa偶nie. - Skoro nie wiedzia艂a艣, 偶e to ja, nie powinna艣 otwiera膰. Nast臋pnym razem b膮d藕 ostro偶niejsza, dobrze?

- Przepraszam, skarbie, ale ba艂am si臋 siedzie膰 tu tak sama, i w og贸le.

Dante rzuci艂 kluczyki na 艂贸偶ko i podszed艂 do dziewczyny. Kiedy przytuli艂 j膮 i poca艂owa艂 prosto w usta, od razu poczu艂a si臋 lepiej. Nast臋pnie wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i zaprowadzi艂 do wci膮偶 otwartych drzwi. Wyszed艂 na dw贸r i wskaza艂 samoch贸d zaparkowany przed ich pokojem.

- Tylko popatrz, malutka. Jak ci si臋 podoba moja nowa bryczka? - zapyta艂, podziwiaj膮c 偶贸艂tego cadillaca. Dziewczyna wyjrza艂a zza drzwi i wytrzeszczy艂a oczy.

- Rety! Seksowne autko! Sk膮d je masz?

- Znalaz艂em na ulicy, zaraz po wyj艣ciu z baru. Sta艂o sobie z kluczykami w stacyjce i silnikiem na chodzie. I jak mia艂em go nie wzi膮膰, przecie偶 to by by艂o nieuprzejme! No wiesz, jeszcze by go kto ukrad艂…

Kacy mia艂a wielk膮 ochot臋 w艣ciec si臋, 偶e tak bezmy艣lnie ukrad艂 samoch贸d w sytuacji, kiedy nie powinni zwraca膰 na siebie uwagi. Ale jego powr贸t sprawi艂 jej tak膮 ulg臋, 偶e nie potrafi艂a si臋 na niego z艂o艣ci膰.

- Kotku, czy艣 ty oszala艂? - spyta艂a, kr臋c膮c g艂ow膮. - Szuka nas po艂owa miasta, bo mamy to Oko Ksi臋偶yca, a ty co robisz? Kradniesz cadillaca, i to jaskrawo偶贸艂tego. To nie jest chyba szczyt dyskrecji, jak ci si臋 zdaje? A w og贸le to gdzie艣 ty si臋 podziewa艂, do cholery?! Czekam na ciebie prawie godzin臋!

Dante wr贸ci艂 do pokoju i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Policzki mia艂 tak zar贸偶owione, jakby zbyt d艂ugo przebywa艂 na mrozie, ale tym razem nie o to chodzi艂o. Rumieniec zawdzi臋cza艂 temu, 偶e by艂 w wy艣mienitym humorze.

- To nie koniec wspania艂ych wie艣ci. Pami臋tasz tych dw贸ch mnich贸w, co to weszli do baru? No wi臋c podeszli do mnie i si臋 przysiedli. M贸wi臋 ci, z pocz膮tku si臋, kurna, wystraszy艂em, ale wysz艂o na to, 偶e oni nie maj膮 o nas poj臋cia. Nie wiedz膮, 偶e buchn臋li艣my ten kamie艅.

- O Bo偶e! Chyba im o tym nie powiedzia艂e艣, co?

- No przecie偶, 偶e nie. Za kogo ty mnie masz? Za kretyna?

Dziewczyna unios艂a brew, ale powstrzyma艂a si臋 od odpowiedzi. Nie mog艂a si臋 doczeka膰, kiedy ch艂opak opowie jej, o czym konkretnie rozmawia艂 z tymi mnichami. A poniewa偶 on te偶 wyra藕nie si臋 pali艂, 偶eby jej to wyja艣ni膰, wi臋c mu nie przeszkadza艂a.

- No wi臋c tak sobie zacz臋li艣my gada膰 i okaza艂o si臋, 偶e to ca艂kiem porz膮dni faceci - ci膮gn膮艂. - W ko艅cu powiedzia艂em im, 偶e ptaszki 膰wierkaj膮, 偶e podobno chc膮 odzyska膰 Oko Ksi臋偶yca…

- Ale偶, Dante, chyba nie…

- A tak, male艅ka, ale spoko. Powiedzia艂em, 偶e chyba m贸g艂bym je dla nich zdoby膰, ale nie za friko. Zap艂ac膮 nam za nie dziesi臋膰 kawa艂k贸w!

- Ale偶, kochanie, nie potrzebujemy nast臋pnych dziesi臋ciu kawa艂k贸w!

- Wiem, wiem. Ale od przybytku g艂owa nie boli, no nie? Ci faceci w og贸le nie s膮 brutalni. Dla nich liczy si臋 tylko pok贸j, karma i ca艂e to badziewie.

Kacy odsun臋艂a si臋 od niego, przysiad艂a na skraju 艂贸偶ka i ukry艂a twarz w d艂oniach.

- No i co teraz? Czy oni tu przyjad膮? - zapyta艂a, z g贸ry boj膮c si臋 odpowiedzi.

- Jezu, nie. Przecie偶 nie jestem g艂upi. Um贸wi艂em si臋 z nimi w tym samym barze na jutro rano, jak tylko otworz膮.

Kacy bynajmniej nie by艂a przekonana co do zalet jego planu. Dante najwyra藕niej nie przemy艣la艂 tego do ko艅ca i teraz udawa艂 tylko, 偶e si臋 z ni膮 naradza, chocia偶 tak naprawd臋 podj膮艂 ju偶 decyzj臋 co do dalszych krok贸w.

- Moim zdaniem lepiej, 偶eby艣my nie mieli tego kamienia przy sobie jutro, kiedy nadejdzie za膰mienie S艂o艅ca. Chc臋, 偶eby艣my si臋 go pozbyli zaraz i spadali st膮d - powiedzia艂 b艂agalnym tonem.

- Kacy, wrzu膰 luz i zaufaj mi, dobrze? Czy ja ci臋 kiedykolwiek zawiod艂em?

- A bo to raz? Pami臋tasz, jak nie mieli艣my co je艣膰, a ty艣 wyda艂 wszystkie nasze pieni膮dze na p艂yty DVD z Kapitanem Hookiem?

- No, tak, ale… Daj spok贸j, kto艣 mi powiedzia艂, 偶e na handelku pirackimi nagraniami wideo mo偶na zarobi膰 kup臋 kasy. Czy to moja wina, 偶e s艂owo „pirackie” ma wi臋cej ni偶 jedno znaczenie?

Na twarzy mia艂 ten sw贸j zawadiacki u艣mieszek, kt贸remu Kacy, chocia偶 naprawd臋 by艂a na niego z艂a, nie potrafi艂a si臋 oprze膰.

- Jeste艣 g艂upi fiut! - skwitowa艂a, ale w jej g艂osie zabrak艂o przekonania.

- Wiem. - U艣miechn膮艂 si臋 do niej. - Ale tym razem dobrze wiem, co robi臋. Przysi臋gam, 偶e ci臋 nie zawiod臋. - Usiad艂 obok niej na skraju 艂贸偶ka, obj膮艂 j膮 ramieniem i przyci膮gn膮艂 do siebie. - Wszystko sobie przemy艣la艂em. Jutro wypada za膰mienie S艂o艅ca, jest to te偶 ko艅c贸wka festiwalu. Tego dnia wszyscy si臋 przebieraj膮 w kostiumy. P贸jd臋 tam w jakim艣 odjazdowym stroju, 偶eby nikt mnie nie rozpozna艂, nawet ci dwaj mnisi. Dzi臋ki temu gdyby co艣 posz艂o nie tak albo gdyby co艣 mi si臋 wydawa艂o podejrzane, po prostu zerw臋 si臋 z stamt膮d, i ju偶. Jak chcesz, to we藕, wywal ten kamie艅 w choler臋, ale dla dziesi臋ciu kawa艂k贸w chyba warto zaryzykowa膰, co nie?

Kacy my艣la艂a na pe艂nych obrotach. Dante nigdy nie wypada艂 przekonuj膮co, kiedy pr贸bowa艂 nam贸wi膰 j膮 na co艣, co budzi艂o jej w膮tpliwo艣ci. A w tej akurat sprawie mia艂a w膮tpliwo艣ci, i to powa偶ne. Ale kocha艂a go i wiedzia艂a, 偶e tak czy inaczej zgodzi si臋 na jego plan. On tak偶e o tym wiedzia艂.

- Kocham ci臋, kotku - powiedzia艂a tylko.

Zamiast przyznawa膰 otwarcie, 偶e si臋 z nim zgadza, wola艂a m贸wi膰 po prostu: „Kocham ci臋”, a wtedy on wiedzia艂, 偶e post膮pi zgodnie z jego 偶yczeniem.

- Ja te偶 ci臋 kocham - odpar艂 z u艣miechem. - Wszystko b臋dzie dobrze, male艅ka. Zaufaj mi, nareszcie nam si臋 pofarci. Jutro wydarzy si臋 co艣 niesamowitego, czuj臋 to. Jak ju偶 sprzedam mnichom ten niebieski kamie艅, zaczniemy nowe 偶ycie i sp臋dzimy je razem, ty i ja, na wydawaniu kasy. Naharowali艣my si臋 na to solidnie i nale偶y nam si臋 to jak psu zupa.

W takich chwilach Kacy uwielbia艂a Dantego. Jego entuzjazm i niewzruszona pewno艣膰, 偶e wszystko p贸jdzie jak z p艂atka, rajcowa艂y j膮 jak ma艂o co. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ch艂opak czyta w niej jak w otwartej ksi膮偶ce, wiedzia艂a wi臋c, 偶e widzi, jaka jest na niego napalona. Nie musia艂a si臋 ju偶 nawet odzywa膰, nie musia艂a nic m贸wi膰, bo chwyci艂 j膮 i pchn膮艂 na 艂贸偶ko. Przez nast臋pne 45 minut bzykali si臋 tak, jakby si臋 nie widzieli od miesi臋cy.

Po wszystkim, kiedy ju偶 le偶eli pod ko艂dr膮, Dante obsypywa艂 poca艂unkami kark Kacy i powtarza艂, jak bardzo j膮 kocha. Zasn臋艂a w jego obj臋ciach, modl膮c si臋, 偶eby nie by艂 to ostatni raz, kiedy czuje ciep艂o jego wtulonego w ni膮 cia艂a. Najbardziej obawia艂a si臋, 偶e tym razem postawi艂 ich w sytuacji, kt贸ra ich przerasta. Czasami jego niebywa艂a odwaga zakrawa艂a na zwyk艂膮 lekkomy艣lno艣膰. A przecie偶 teraz stawk膮 by艂o ich 偶ycie.

Rozdzia艂 czterdziesty trzeci

Gdy Dante wsta艂 i ruszy艂 do drzwi, Kyle i Peto pomachali mu r臋kami na po偶egnanie. Odpowiedzia艂 im skinieniem g艂owy i wyszed艂. Teraz nareszcie mogli wymieni膰 pogl膮dy na jego temat, a poza tym mieli stolik tylko dla siebie. 呕aden z nich nie zauwa偶y艂, 偶e gdy rozmawiali z mi艂ym m艂odym cz艂owiekiem, kt贸ry przedstawi艂 im si臋 jako Dante, w Lelku-Kufelku zrobi艂o si臋 znacznie gwarniej.

- Jak my艣lisz, czy on m贸wi艂 prawd臋? - zapyta艂 Peto przyjaciela, licz膮c na pozytywn膮 odpowied藕.

- Wiesz co? - odpar艂 Kyle. - Prawd臋 m贸wi膮c, tak w艂a艣nie s膮dz臋. Wiem, 偶e pewnie jeste艣my nazbyt ufni, ale naprawd臋 wierz臋, 偶e ch艂opak jest uczciwy i ch臋tny do pomocy.

- Zgadzam si臋 z tob膮. To co, mo偶e zam贸wimy co艣 z alkoholem, 偶eby to uczci膰?

Kyle zastanowi艂 si臋 nad t膮 propozycj膮. Peto najwyra藕niej a偶 si臋 pali艂, 偶eby wreszcie napi膰 si臋 alkoholu, a je艣li mia艂 by膰 szczery wobec samego siebie, musia艂 przyzna膰, 偶e te偶 mia艂 ochot臋 go skosztowa膰. W ko艅cu co to komu szkodzi, no nie?

- No dobrze. Ale tylko jedn膮 kolejk臋 i nigdy nikomu si臋 do tego nie przyznamy. To b臋dzie nasza tajemnica.

- 艢wietnie! To co zam贸wimy? Piwo, whisky… a mo偶e bourbona?

- Nie b臋dziemy pi膰 bourbona. B贸j jeden wie, czym mog艂oby si臋 to dla nas sko艅czy膰. Je偶eli w ostatnich dniach uda艂o nam si臋 czego艣 dowiedzie膰, to tego, 偶e bourbon jest napitkiem Szatana. We藕my piwo. W艂a艣nie to pi艂 Rodeo Rex, a to przecie偶 taki mi艂y go艣膰.

- Zdaje si臋, 偶e nasz nowy przyjaciel Dante te偶 pi艂 to samo.

- A zatem piwo. P贸jd臋 po nie do baru, Peto, a ty sied藕 tutaj i pilnuj mi krzes艂a.

- Jasne.

M艂ody mnich nie posiada艂 si臋 z przej臋cia. Napatrzy艂 si臋 na wielu takich, kt贸rzy napiwszy si臋, wpadali - og贸lnie rzecz bior膮c - w wesolutki nastr贸j, i nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, kiedy do艣wiadczy tego na w艂asnej sk贸rze. Nie zdawa艂 sobie jednak sprawy, 偶e ju偶 za kilka minut b臋dzie potrzebowa艂 czego艣 mocniejszego. Bo i sk膮d m贸g艂 o tym wiedzie膰? Inna sprawa, 偶e on akurat by艂 niezr贸wnany, je艣li chodzi o odkrywanie w ostatniej chwili rewelacji na temat swojego (jak dot膮d) 偶ycia pod kloszem.

W Lelku-Kufelku nie brakowa艂o cichych k膮cik贸w i wn臋k, w kt贸rych r贸偶ne szemrane typki mog艂y przycupn膮膰 i z ukrycia filowa膰, jak pij膮 inni klienci. Pomijaj膮c obcych, kt贸rych nienawidzono w zasadzie powszechnie, wszyscy nowi w mie艣cie, tacy jak Kyle i Peto, bezwiednie zwracali na siebie uwag臋. Rodeo Rex ostrzega艂 ich przed tym, ale nie zdawali sobie sprawy, jak powa偶na jest jego przestroga.

Zaledwie Kyle ruszy艂 do baru, liczne typy spod ciemnej gwiazdy zacz臋艂y zerka膰 na z pozoru naiwnego m艂odego cz艂owieka, kt贸ry siedzia艂 samotnie przy stoliku i czeka艂 na powr贸t towarzysza z napitkiem. Dwaj z tych obserwator贸w, wyprzedzaj膮c o krok pozosta艂ych, przestali si臋 czai膰 i wkr贸tce wychyn臋li z cienia. Bez s艂owa odsun臋li krzes艂a przy stoliku Peta i usiedli po jego bokach. Obaj mieli na sobie d艂ugie czarne p艂aszcze z nasuni臋tymi na g艂owy kapturami. Obaj te偶 nosili niezwyk艂e naszyjniki, z nawleczonymi z臋bami, kt贸re sprawia艂y wra偶enie, jakby pochodzi艂y od jakiego艣 dzikiego i niew膮tpliwie krwio偶erczego zwierza. Pierwszy z tych ludzi - t艂usty, nieogolony oprych o d艂ugich, zlepionych w str膮ki ciemnych w艂osach - nachyli艂 si臋 nad sto艂em do Pata. Mia艂 przeszywaj膮ce zielone oczy, kt贸re wpi艂 g艂臋boko w piwne oczy m艂odego mnicha.

- No, no, no! - rzuci艂. - Popatrz, co my tu mamy, Milo. Je艣li si臋 nie myl臋, to chyba nasz m艂ody Peto.

Jego kompan te偶 pochyli艂 si臋 lekko, jakby chcia艂 zajrze膰 w twarz zakonnika.

- Co ty powiesz, Hezekiah? - odpar艂 z drwin膮 w g艂osie.

Milo mia艂 d艂ugie i t艂uste jasne w艂osy; budow膮 cia艂a przypomina艂 Hezekiaha, ale jego oczy by艂y zaskakuj膮co czerwone. Kiedy nachyli艂 si臋 i u艣miechn膮艂 szeroko do Peta, m艂ody mnich mia艂 okazj臋 przyjrze膰 si臋 jego koszmarnie wielkim, 偶贸艂tym z臋bom i poczu膰 straszliwy od贸r nie艣wie偶ego oddechu. Na Pecie ich brudne twarze oraz stosownie niechlujne odzienie nie wywar艂o najmniejszego wra偶enia. Ani chybi ci dwaj zmuszeni s膮 do ci臋偶kiego 偶ycia na ulicy, pomy艣la艂. Byli brudni nie do opisania i 艣mierdzieli potwornie. Rzecz jasna, Peto nie mia艂 w zwyczaju ocenia膰 ludzi, kt贸rych nie zna艂, a poza tym wygl膮da艂o na to, 偶e oni go znaj膮, nie mia艂 wi臋c powodu nie traktowa膰 ich przyja藕nie… a mo偶e jednak?

- Sk膮d wiecie, kim jestem? - zapyta艂 tego o zielonych oczach, kt贸ry zwr贸ci艂 si臋 do niego po imieniu.

- Nie pami臋tasz nas, co? - odpar艂 Hezekiah ze szczwanym u艣mieszkiem.

- Nie. Przykro mi, ale nie pami臋tam.

- Nic si臋 nie martw, synu. Tw贸j przyjaciel Kyle nas pozna.

- O, fajnie. Jeste艣cie jego przyjaci贸艂mi, tak?

- Tak. Jakby艣 zgad艂. Prawda, Milo? Jeste艣my przyjaci贸艂mi Kyle'a, no nie?

- Jasne, Hezekiah. Jeste艣my przyjaci贸艂mi Kyle'a. Serdecznymi przyjaci贸艂mi.

W tym momencie m艂odego mnicha ol艣ni艂o, 偶e sk膮d艣 zna te imiona.

- Zaraz, chwileczk臋! - rzuci艂. - Wy jeste艣cie Milo i Hezekiah? - Spojrza艂 na nich z niedowierzaniem.

Kr贸tko potem Kyle wr贸ci艂 z dwiema butelkami piwa i zaj膮艂 miejsce przy stole, nie maj膮c zielonego poj臋cia, kim s膮 nowi towarzysze Peta. Nied艂ugo jednak pozostawa艂 w nie艣wiadomo艣ci. Gdy tylko us艂ysza艂 g艂os Hezekiaha, rozpozna艂 go natychmiast. Swego czasu 艂膮czy艂a ich serdeczna przyja藕艅, zanim Hezekiah wyjecha艂 z Hubala. Tyle tylko, 偶e oto mia艂 przed oczami dziwad艂o w niczym nieprzypominaj膮ce m艂odego mnicha o 艣wie偶ej twarzy, kt贸ry pi臋膰 lat temu opu艣ci艂 wysp臋.

- Dobry Bo偶e! Hezekiah! - wyrwa艂o mu si臋. - Ty 偶yjesz! A czy to jest Milo? Nie wierz臋 w艂asnym oczom! Ale wam uros艂y w艂osy! Ech, ile偶 to ju偶 czasu! I wygl膮dacie jako艣 ca艂kiem inaczej. Co porabiali艣cie od tamtej pory?

Hezekiah wzi膮艂 butelk臋 piwa, kt贸r膮 Kyle postawi艂 przed sob膮 na stole, poci膮gn膮艂 z niej g艂臋boki haust, po czym ostro偶nie odstawi艂 z powrotem. W jego odpowiedzi nie by艂o cienia szyderstwa.

- Chlali艣my, cudzo艂o偶yli艣my, kradli艣my, zabijali艣my… Og贸lnie rzecz bior膮c, robili艣my wszystko to, czego zabrania艂 nam ojciec Taos.

W jego g艂osie brzmia艂o co艣 z艂owieszczego i Kyle nie bardzo wiedzia艂, jak ma to rozumie膰. To nie by艂 ten sam Hezekiah, z kt贸rym si臋 wychowa艂. Jako m艂odzi zakonnicy, dopiero ucz膮cy si臋, na czym polega 偶ycie, przyja藕nili si臋 serdecznie. Hezekiah by艂 o rok starszy od Kyle'a i we wszystkim zawsze wyprzedza艂 go o krok. Zdarza艂o si臋 wi臋c, 偶e Kyle bywa艂 o niego zazdrosny, ale te偶 by艂 to g艂贸wny pow贸d, dla kt贸rego zawsze 偶ywi艂 w stosunku do starszego przyjaciela g艂臋boki szacunek. Za m艂odu uwa偶a艂 Hezekiaha za wzorzec, do kt贸rego odnosi艂 w艂asne post臋py jako mnicha. Teraz, widz膮c przed sob膮 dawnego koleg臋, czu艂, 偶e powinna rozpiera膰 go rado艣膰, ale ta obdarta, pe艂na szyderstwa parodia zakonnika wygl膮da艂a jak wszyscy inni mieszka艅cy Santa Mondega. Instynkt ostrzega艂 go, 偶e Hezekiah jest nieprzewidywalny i 偶e nie wolno mu ufa膰, a akurat tych dw贸ch cech charakteru wyj膮tkowo nie znosi艂. No ale by艂 to dawny przyjaciel, a Kyle nie mia艂 w zwyczaju os膮dza膰 ludzi pochopnie, zw艂aszcza tych, kt贸rych zna艂 w czasach, kiedy jeszcze nie umia艂 chodzi膰.

- A dlaczego nie wr贸cili艣cie na Hubal? - zapyta艂. - Wszyscy uwa偶aj膮, 偶e nie 偶yjecie.

K膮ciki ust Hezekiaha drgn臋艂y w paskudnym, ods艂aniaj膮cym z臋by u艣miechu.

- Bo w zasadzie nie 偶yj臋, tak samo jak Milo. Ojciec Taos nas wyzwoli艂… a co, nie m贸wi艂 wam o tym?

- Eee, nie. Nie, nic o tym nie wspomina艂.

- A to ci niespodzianka! - mrukn膮艂 Milo pod nosem, ale na tyle g艂o艣no, 偶eby wszyscy przy stoliku go us艂yszeli. Kyle i Peto natychmiast przypomnieli sobie, przed czym ostrzega艂 ich Rodeo Rex. Zaczyna艂o wygl膮da膰 na to, 偶e chyba rzeczywi艣cie mia艂 racj臋. Mo偶e ojciec Taos zatai艂 przed nimi cz臋艣膰 prawdy? A w艂a艣ciwie to o 偶adnym „mo偶e” nie by艂o tu mowy. Powiedzia艂 im, 偶e dwaj mnisi, kt贸rych pi臋膰 lat wcze艣niej wys艂a艂 z wyspy Hubal z misj膮, nie 偶yj膮.

Tymczasem Hezekiah nie zamierza艂 czeka膰, a偶 Kyle i Peto sami z siebie dodadz膮 dwa do dw贸ch.

- Pos艂uchaj - powiedzia艂, wbijaj膮c d艂ugi, brudny paznokie膰 w prawe rami臋 Kyle'a. - Nie jeste艣cie mile widziani w tym mie艣cie. Zje偶d偶ajcie st膮d, i to zaraz. Wiemy, po co tu jeste艣cie, ale dajcie sobie siana. Oko jest poza waszym zasi臋giem, ale nawet gdyby by艂o inaczej, wasze 偶ycie sko艅czy艂oby si臋 raz na zawsze, gdyby uda艂o si臋 wam je odzyska膰.

W tego typu sytuacjach Peto dzi臋kowa艂 Bogu, 偶e to Kyle jest starszy sta偶em i z tej racji to na nim spoczywa odpowiedzialno艣膰 za zadawanie pyta艅. Nowicjusz m贸g艂 rozsi膮艣膰 si臋 wygodnie i pr贸bowa膰 ogarn膮膰 wszystko rozumem, pozostawiaj膮c my艣lenie bratu.

- O czym ty m贸wisz? - spyta艂 Kyle. - Hezekiah, co si臋 z wami sta艂o?

- Milo i ja poznali艣my ciemn膮 stron臋, Kyle. Dla nas ju偶 nie ma odwrotu. Ale wy nadal macie szans臋. Wyjed藕cie z Santa Mondega jeszcze tej nocy i nigdy tu nie wracajcie. Bo jutro Pan Ciemno艣ci powr贸ci i za偶膮da zwrotu miasta dla 偶ywych trup贸w. Je偶eli wci膮偶 tu b臋dziecie, staniecie si臋 tacy jak oni. A woleliby艣cie tego unikn膮膰, mo偶esz mi wierzy膰.

- Ale偶 Hezekiah, maj膮c ciebie i Milo po swojej stronie, damy rad臋 ka偶demu - zaprotestowa艂 Kyle. - Czeka艂by was prawdziwie bohaterski powr贸t na wysp臋 Hubal… razem z nami i z Okiem.

Hezekiah pokr臋ci艂 g艂ow膮, szybko pu艣ci艂 rami臋 dawnego kolegi i przytrzyma艂 ni膮 Mila, jak gdyby obawia艂 si臋, 偶e ten rzuci si臋 na Kyle'a. Jeszcze raz wbi艂 przeszywaj膮ce spojrzenie zielonych oczu w by艂ego przyjaciela.

- Pos艂uchaj mnie, Kyle. Nie utrudniaj sprawy bardziej ni偶 to konieczne. My nie mo偶emy powr贸ci膰 na Hubal, nigdy. Ju偶 ojciec Taos si臋 o to zatroszczy艂. Wiesz, on te偶 ma swoj膮 ciemn膮 stron臋, a kiedy Milo i ja poznali艣my jego plugaw膮 tajemnic臋, zniszczy艂 nas i zostawi艂 na po偶arcie s臋pom. Nie pow膮tpiewaj w moje s艂owa, Kyle. Przechytrzy艂 nas i osobi艣cie zawi贸z艂 Oko Ksi臋偶yca na wysp臋. Tyle tylko, 偶e to my je odzyskali艣my. To my mieli艣my wr贸ci膰 na Hubal w glorii chwa艂y, ale on mia艂 inny pomys艂. Z tob膮 zrobi to samo, Kyle… i z tob膮, Peto. Odetnie si臋 od was. Po opuszczeniu Hubala nie ma powrotu na wysp臋. - Zamilk艂 na chwil臋, po czym zapyta艂: - Znasz jakich艣 mnich贸w, kt贸rzy wyjechali kiedy艣 z Hubal, a potem wr贸cili?

Za 偶ycia Kyle'a tylko jeden mnich opu艣ci艂 na d艂u偶ej ni偶 dzie艅 bezpieczn膮 oaz臋 spokoju, jak膮 by艂a wyspa Hubal, a potem wr贸ci艂 zdr贸w i ca艂y.

- Tylko jednego - odpar艂. - Ojca Taosa. Nikt inny nie poradzi艂 sobie z zagro偶eniami 艣wiata zewn臋trznego. W艂a艣nie dlatego nie wr贸cili.

- My艣lisz, 偶e Milo i ja te偶 nie wr贸cili艣my z tego powodu?

- No, nie… To znaczy… Bo ja wiem?

- Sp贸jrz prawdzie w oczy, Kyle, wy nic nie wiecie. Tak samo jak Milo i ja nie wiedzieli艣my o niczym, kiedy wyje偶d偶ali艣my z Hubal. Nie mieli艣my poj臋cia, jak si臋 sprawy maj膮, a偶 do czasu, kiedy poznali艣my cz艂owieka zwanego… Bourbon Kid.

Wymawiaj膮c to imi臋, Hezekiah zni偶y艂 g艂os do szeptu. W Lelku-Kufelku tych dw贸ch s艂贸w nigdy nie wymawiano na g艂os, przez szacunek dla zmar艂ego.

- Bourbon Kid? - powt贸rzy艂 Kyle na ca艂y g艂os. - A co on ma z tym wsp贸lnego?

PIF!

Huk wystrza艂u na chwil臋 og艂uszy艂 niemal wszystkich obecnych w barze. A potem wybuch艂a powszechna panika. W艣r贸d klient贸w, kt贸rzy do tej pory popijali spokojnie przy stolikach i zajmowali si臋 swoimi sprawami, znienacka si臋 zakot艂owa艂o. Pierwszy zareagowa艂 Hezekiah. Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, odwr贸ci艂 i stan膮艂 twarz膮 w twarz ze strzelcem, kt贸ry w艂a艣nie wpakowa艂 kulk臋 w pier艣 jego kompana.

Milo sta艂 teraz niczym zamroczony po ciosie bokser; wrzeszcz膮c z b贸lu, zatoczy艂 si臋 do ty艂u, na krzes艂o, kt贸re przewr贸ci艂o si臋 na nok, niemal poci膮gaj膮c go za sob膮. Pr贸bowa艂 utrzyma膰 r贸wnowag臋, zarazem ze wszystkich si艂 przyciskaj膮c jedn膮 r臋k臋 do olbrzymiej dziury w piersi. Kyle i Peto zamarli w bezruchu i tylko wytrzeszczali oczy, skamieniali niczym pos膮gi.

Milo usi艂owa艂 z艂apa膰 dech. Z jego piersi i ust tryska艂a krew, obryzguj膮c mu d艂ugi czarny p艂aszcz, a tak偶e wszystkich, kt贸rzy mieli pecha i znale藕li si臋 w pobli偶u. Co gorsza, jego 艣lepia nagle sta艂y si臋 czarne, a twarz zacz臋艂a si臋 zmienia膰. Na oczach obecnych w barze zmienia艂 si臋 w nocnego potwora… w wampira. Ale w wampira konaj膮cego, w rozk艂adzie, obracaj膮cego si臋 w proch i p臋dz膮cego na z艂amanie karku do bram piek艂a.

Dla kontrastu Hezekiah niemal natychmiast zmieni艂 si臋 w krwiopijc臋 co si臋 zowie. Teraz wydawa艂 si臋 o wiele bardziej przera偶aj膮cy ni偶 pow艂贸cz膮cy nogami, utyt艂any kloszard, kt贸ry zaledwie kilka sekund temu patrzy艂 na obu mnich贸w wilkiem. Wyprostowany w ramionach, sta艂, szczerz膮c k艂y i szykuj膮c si臋 do walki ze strzelcem. Przed sob膮 mia艂 dwuno偶n膮, p臋kaj膮c膮 od mi臋艣ni g贸r臋 cielska w czarnych sk贸rzanych spodniach, kurtce i czarnym T-shircie bez r臋kaw贸w, z logo „Helloween”. Kyle i Peto nie bez trudu rozpoznali w nim Rodeo Reksa.

Rex uni贸s艂 bro艅 i wycelowa艂 prosto w pier艣 Hezekiaha. W odpowiedzi wampir warkn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 na napastnika, od kt贸rego dzieli艂o go nieca艂e 1,5 metra. Nie zamierza艂 si臋 podda膰 bez walki. 艢wietnie wiedzia艂, kim jest Rodeo Rex i jakie ma wobec niego zamiary. W mgnieniu oka, zanim Rex zd膮偶y艂 poci膮gn膮膰 za spust i pos艂a膰 mu kulk臋 w pier艣, Hezekiah wyskoczy艂 pod sam sufit. Porusza艂 si臋 z tak nieprawdopodobn膮 szybko艣ci膮, 偶e oni Kyle, ani Peto nigdy nie widzieli szybszego stworzenia. P贸艂 sekundy p贸藕niej wampir sta艂 za plecami Reksa, wyci膮gaj膮c ku napastnikowi d艂ugie r臋ce o ko艣cistych d艂oniach, got贸w skr臋ci膰 mu kark. Jego paznokcie wyd艂u偶y艂y si臋, teraz mia艂 szpony niemal tak d艂ugie jak palce, co stwarza艂o z艂udne wra偶enie chudych, s臋katych korzeni drzewa. Rzucaj膮c si臋 na swoj膮 ofiar臋, rozdziawi艂 szeroko usta, obna偶aj膮c ostre jak brzytwa z臋by, kt贸re jakby uros艂y i by艂y dwa razy wi臋ksze ni偶 zwykle; najwyra藕niej chcia艂 nimi rozszarpa膰 cz艂owieka, kt贸ry bez ostrze偶enia i bez lito艣ci zastrzeli艂 jego kompana. Jednak偶e Rex (o czym najlepiej m贸g艂by za艣wiadczy膰 Peto) nie by艂 艂atw膮 zdobycz膮. W ten spos贸b zarabia艂 na 偶ycie i najwidoczniej zna艂 wszelkie przewidywalne posuni臋cia wampir贸w. W ostatniej chwili, kiedy Hezekiah si臋gn膮艂 obur膮cz do jego szyi, olbrzym pad艂 na pod艂og臋, okr臋ci艂 si臋 na palcach, jakby ta艅czy艂 break-dance, i wystrzeli艂, a wszystko to jednym p艂ynnym ruchem. Ze spragnionych krwi ust Hezekiaha wyrwa艂 si臋 nieludzki wrzask. Wampir odchyli艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 wy膰 do sufitu. Z rany nad jego sercem, kt贸re w agonii wykona艂o kilka ostatnich uderze艅, sikn臋艂a krew. Wrzask przeszywa艂 uszy wszystkich w promieniu 15 metr贸w i kilka sekund p贸藕niej klienci Lelka-Kufelka niemal w komplecie p臋dzili do drzwi. Inna sprawa, 偶e nie mieli po co si臋 艣pieszy膰. W gruncie rzeczy walka dobieg艂a ko艅ca. Po kilku sekundach wycia co艣, co niedawno by艂o Hezekiahem, stan臋艂o w p艂omieniach i szybko obr贸ci艂o si臋 w popi贸艂, tak jak nieco wcze艣niej jego przyjaciel Milo.

W ca艂ym tym chaosie, gdy ludzie przepychali si臋 i tratowali w drodze do drzwi, Rodeo Rex d藕wign膮艂 si臋 z pod艂ogi i podszed艂 do sto艂u, przy kt贸rym siedzieli Kyle i Peto. Zakonnicy nie ruszyli si臋 z miejsc; wci膮偶 siedzieli na krzes艂ach i t臋po gapili si臋 w miejsce, gdzie jeszcze przed nieca艂膮 minut膮 Hezekiah ostawi艂 pe艂en wrzasku i ta艅ca pokaz, jak zmieni膰 si臋 z cz艂owieka w wampira, a zaraz potem w popi贸艂.

- Czy艣cie, t臋paki jedne, nie s艂uchali ani s艂owa z tego, co wam, kurwa, m贸wi艂em? - zapyta艂 ostro.

呕aden z mnich贸w nie by艂 w stanie mu odpowiedzie膰. Niczym nauczyciel, kt贸ry przy艂apa艂 swoich uczni贸w na paleniu papieros贸w za sal膮 gimnastyczn膮, Rex wyci膮gn膮艂 obie r臋ce nad sto艂em, chwyci艂 ich z przodu za tuniki i wywl贸k艂 z krzese艂.

- Zabierajcie st膮d swoje 偶a艂osne dupska i 偶ebym was wi臋cej nie widzia艂 przed wschodem s艂o艅ca! Zrozumiano? - Wygl膮da艂o na to, 偶e jest z nich bardzo niezadowolony, a oni nie zamierzali dyskutowa膰.

- Tak, Rex, zrozumieli艣my - rzek艂 Peto, kt贸ry po raz pierwszy wydawa艂 si臋 bardziej opanowany ni偶 jego mentor. - Chod藕, Kyle, spadajmy stad. - Wzi膮艂 ze sto艂u butelki piwa i ruszy艂 do wyj艣cia; Kyle depta艂 mu po pi臋tach, nie odrywaj膮c wzroku od miejsca, gdzie jego przyjaciel Hezekiah stan膮艂 w p艂omieniach i obr贸ci艂 si臋 w proch.

- Hej, wy tam! - zawo艂a艂 za nimi barman. - Nie macie prawa wynosi膰 st膮d butelek!

Zamiast odpowiedzi mnich贸w, us艂ysza艂 ryk Rodeo Reksa:

- Maj膮 prawo robi膰, co im si臋, kurwa, podoba! Spierdalaj na zaplecze i obci膮gnij sobie fiuta, palancie!

Barman pos艂usznie znikn膮艂 z widoku. Nie 偶yczy艂 sobie dalszych k艂opot贸w i mia艂 do艣膰 rozumu, by wiedzie膰, 偶e w swoim dobrze poj臋tym interesie powinien trzyma膰 si臋 z dala od tej maszyny do zabijania i miejscowej 偶ywej legendy, jak膮 by艂 Rodeo Rex.

Skoro lokal ca艂kiem opustosza艂 i nikt ju偶 nie urz臋dowa艂 za barem, Rex sam wzi膮艂 zza kontuaru butelk臋 whisky oraz cygaro i usiad艂 na sto艂ku. Nadszed艂 czas na chwil臋 refleksji nad kolejnym zwyczajnym, przeci臋tnym dniem.

Rozdzia艂 czterdziesty czwarty

Detektyw Miles Jensen wiedzia艂, 偶e wpad艂 w powa偶ne tarapaty. Gdy odzyska艂 przytomno艣膰, poczu艂 pulsuj膮cy b贸l z ty艂u Glowy, kt贸remu towarzyszy艂o niemi艂e wra偶enie 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e jego kark jest pokryty skorup膮 krwi. Zakrzep艂ej krwi, co oznacza艂o, 偶e by艂 nieprzytomny od d艂u偶szego czasu. Niestety, nie m贸g艂 sprawdzi膰, czy to naprawd臋 krew, bo r臋ce mia艂 ciasno skr臋powane na plecach ta艣m膮. W usta wetkni臋to mu knebel i zawi膮zano z ty艂u g艂owy, co jeszcze bardziej pot臋gowa艂o pulsuj膮cy b贸l. Detektyw le偶a艂 na boku, z podkulonymi pod brod臋 nogami; nie wiadomo dlaczego zdawa艂o mu si臋, 偶e podskakuje i opada w ciemno艣ci. Nagle zaskoczy艂. Zapakowano go do baga偶nika samochodu i wieziono B贸g wie dok膮d. Nie widzia艂 nic a nic, a kiedy w pe艂ni zda艂 sobie spraw臋 ze swojego k艂opotliwego po艂o偶enia, potrafi艂 my艣le膰 jedynie o licznych filmach gangsterskich, w kt贸rych pakowano jakiego艣 nieszcz臋艣nika do kufra i wywo偶ono na spotkanie ze 艣mierci膮. My艣l, 偶e mia艂by sko艅czy膰 tak przedwcze艣nie i tak niemi艂o, sprawi艂a mu jeszcze wi臋kszy b贸l ni偶 rana w g艂owie i nieustaj膮ce dudnienie w uszach.

Opr贸cz grzmotu z rury wydechowej i szumu opon na drodze nie s艂ysza艂 偶adnych g艂os贸w, nie mia艂 wi臋c poj臋cia, ile os贸b jedzie samochodem. Niewiele pami臋ta艂, poza tym, 偶e zaatakowa艂a go niewyra藕na posta膰, stoj膮ca na drzewie za jego plecami. By艂 to olbrzymi facet, ale w ciemno艣ciach wygl膮da艂 raczej jak tr贸jwymiarowy cie艅. Zanim Jensen zd膮偶y艂 zareagowa膰, tamten zeskoczy艂 z drzewa i wyl膮dowa艂 przed nim. A potem… momencik!... potem Miles zarobi艂 czym艣 w ty艂 g艂owy. Czyli 偶e musia艂 tam by膰 jeszcze kto艣 inny. Tak, to mia艂o sens. Przecie偶 ani na chwil臋 nie odwr贸ci艂 si臋 ty艂em do tego, kt贸ry zeskoczy艂 z drzewa, a zatem by艂 tam drugi cz艂owiek. To zreszt膮 wkr贸tce mia艂o si臋 okaza膰. Tymczasem musia艂 jako艣 nawi膮za膰 kontakt z Somersem. Partner by艂 jego jedyn膮 nadziej膮. Czu艂, jak pager, kt贸ry od niego dosta艂, wpija mu si臋 w bok, ale czy uda mu si臋 wcisn膮膰 klawisz, by zawiadomi膰 koleg臋 o swoim po艂o偶eniu? A nawet je艣li mu si臋 uda, to w jaki spos贸b odbierze kom贸rk臋, gdyby Somers do niego oddzwoni艂?

Niew膮tpliwie rzecz膮 podstawow膮 by艂o uwolnienie skr臋powanych za plecami r膮k. Tyle 偶e musi zachowa膰 si臋 przy tym jak najciszej. Ostrze偶enie prze艣ladowc贸w, 偶e odzyska艂 przytomno艣膰, mog艂oby si臋 dla niego sko艅czy膰 na przyk艂ad potencjalnie 艣miertelnym ciosem no偶a. Lepiej nie prowokowa膰 takiej sytuacji.

R臋ce mia艂 skr臋powane jak膮艣 grub膮 ta艣m膮 klej膮c膮. Oplata艂a jego nadgarstki od podstawy kciuk贸w, ciasno zwi膮zuj膮c zaci艣ni臋te pi臋艣ci. Uwolnienie si臋 z tych wi臋z贸w nie by艂o proste, ale - zak艂adaj膮c, 偶e b臋dzie mia艂 na to dostatecznie du偶o czasu - ca艂kowicie wykonalne.

W ko艅cu, po - jak mu si臋 zdawa艂o - dziesi臋ciu minutach, cho膰 na pewno trwa艂o to znacznie kr贸cej, uda艂o mu si臋 nieco oswobodzi膰 lewy kciuk. Nie na tyle, 偶eby si臋 ca艂kiem uwolni膰, ale dostatecznie, by przekr臋ci膰 r臋k臋 i - Bogu dzi臋ki! - wcisn膮膰 kciukiem klawisz pagera, kt贸ry mia艂 w lewej kieszeni. A niech ci臋 cholera, Somers! - pomy艣la艂. Oby艣 tylko nie spa艂!

Wcisn膮wszy klawisz pagera, nast臋pne 10 minut sp臋dzi艂 na dalszych pr贸bach oswobodzenia r膮k. Bez skutku. Samoch贸d zatrzyma艂 si臋 kilka razy; zwykle nast臋powa艂 po tym gwa艂towny skr臋t w lewo czy w prawo, kt贸ry wytr膮ca艂 detektywa z r贸wnowagi. Ale po up艂ywie tych kolejnych 10 minut samoch贸d zatrzyma艂 si臋 znowu i tym razem silnik zgas艂. Po kilku sekundach ciszy rozleg艂 si臋 d藕wi臋k otwieranych i zatrzaskiwanych co najmniej dwojga drzwi. Jensen us艂ysza艂 st艂umione g艂osy, po czym kto艣 otworzy艂 baga偶nik i w ciemno艣ci detektyw zobaczy艂 nad sob膮 dwie postacie bez tworzy. Mia艂 racj臋. Zaatakowa艂o go dw贸ch m臋偶czyzn. Olbrzymich m臋偶czyzn, niestety w ciemno艣ciach nie by艂 w stanie ich rozpozna膰.

- Detektyw Miles Jensen - rozleg艂 si臋 艣miertelnie lodowaty g艂os, kt贸ry wcze艣niej odezwa艂 si臋 do niego z drzewa. - Witamy w ostatnich chwilach twojego 偶ycia.

Rozdzia艂 czterdziesty pi膮ty

Mistyczna Dama mia艂a sk艂onno艣膰 do popadania w paranoj臋. Na tym, mi臋dzy innymi, polega艂 jej urok i z tego te偶 powodu ludzie czasami traktowali j膮 cho膰 troch臋 powa偶nie. Niew膮tpliwie zwi臋ksza艂o to jej mistyczno艣膰 i wiarygodno艣膰, a w rezultacie tak偶e stan jej konta. W tych rzadkich sytuacjach, kiedy oddala艂a si臋 od drzwi wej艣ciowych, zawsze rozgl膮da艂a si臋 i upewnia艂a, czy nikt jej nie 艣ledzi. Miejscowe dzieciaki bez wyj膮tku uwa偶a艂y j膮 za wariatk臋, podobnie jak wi臋kszo艣膰 doros艂ych. Przewa偶nie tylko starsi nastolatkowie i ludzie nieco po dwudziestce nie s膮dzili, 偶e jest stukni臋ta, a to g艂贸wnie dlatego, 偶e w tym wieku eksperymentowali z narkotykami i w zwi膮zku z tym byli bardziej otwarci na jej wiar臋 w zjawiska nadprzyrodzone.

Nigdy nie wychodzi艂a po zmroku, ze strachu przed wampirami (czy, og贸lnie rzecz bior膮c, przed wszelkiego rodzaju 偶ywymi trupami; moce piekielne, duchy i zombie, a tak偶e wilko艂aki i ca艂a reszta te偶 jej specjalnie nie bawi艂y). A ju偶 podczas Festiwalu Ksi臋偶ycowego tylko z najwy偶szym niepokojem o艣miela艂a si臋 wyj艣膰 z domu. Wszelkie biesy, kt贸re przyci膮ga艂 ten festiwal, w normalnej sytuacji by艂yby a偶 nadto wystarczaj膮cym powodem, 偶eby zaopatrzy艂a si臋 w jedzenie na ca艂y miesi膮c i nie opuszcza艂a domowego azylu. Jednak偶e tym razem ciekawo艣膰 wzi臋艂a g贸r臋. Od czasu niedawnej wizyty Dantego i Kacy my艣la艂a gor膮czkowo. Gdy tylko wyszli, zacz臋艂a wyt臋偶a膰 umys艂 w poszukiwaniu wszystkiego, co zdo艂a sobie przypomnie膰 na temat magicznego niebieskiego kamienia znanego jako Oko Ksi臋偶yca. I cho膰 wi臋kszo艣膰 opowie艣ci o tym kamieniu nale偶a艂o zapewne mi臋dzy bajki w艂o偶y膰, to jednak bez dw贸ch zda艅 tworzy艂y miejscow膮 legend臋, tak wi臋c wczesnym popo艂udniem wyruszy艂a na drug膮 stron臋 miasteczka, do biblioteki miejskiej. Instytucja ta dysponowa艂a ca艂kiem przyzwoitym dzia艂em po艣wi臋conym lokalnej miologii i legendom, Mistyczna Dama mia艂a wi臋c nadziej臋, 偶e trafi na co艣 ciekawego.

Odszukanie ksi膮偶ki zawieraj膮cej informacje na temat Oka Ksi臋偶yca okaza艂o si臋 trudniejsze, ni偶 si臋 spodziewa艂a. Gdyby nie jej intuicja, 贸w sz贸sty zmys艂, mo偶liwe, 偶e niczego by nie znalaz艂a. Ale uda艂o si臋. Trafi艂a na ksi膮偶k臋 bez tytu艂u, anonimowego autora. Wygrzebanie takiego tomu na p贸艂kach olbrzymiej biblioteki nie by艂o 艂atwe i zaj臋艂o jej sporo czasu. W rezultacie zanim dotar艂a z t膮 ksi膮偶k膮 do domu, umiera艂a z g艂odu i pada艂a ze zm臋czenia.

Przygotowa艂a sobie lekki lunch i zdrzemn臋艂a si臋, a wczesnym wieczorem zajrza艂a w ko艅cu do ksi膮偶ki. Wyprawa okaza艂a si臋 ze wszech miar warta zachodu, tak wi臋c zasiad艂a przy stole do lektury gruba艣nej ksi臋gi, w twardej oprawie z wytartej br膮zowej sk贸ry. Ksi臋ga by艂a niebywale stara i Mistyczna Dama nie posiada艂a si臋 ze zdumienia, 偶e bibliotekarka w og贸le si臋 zgadza艂a, 偶eby klienci brali j膮 do domu. Z drugiej strony, czy kto艣, kto jej specjalnie nie szuka艂, m贸g艂by na ni膮 trafi膰 przypadkiem?

Z ulg膮 przekona艂a si臋, 偶e ksi臋ga napisana jest po angielsku; wi臋kszo艣膰 wykaligrafowano starannie czarnym atramentem, chocia偶 wida膰 by艂o te偶 艣lady ingerencji innych os贸b oraz liczne poprawki i marginalia. Tekst zaczyna艂 si臋 od r臋cznie wypisanego ostrze偶enia na pierwszej stronie. Autor wstawi艂 co艣, co wygl膮da艂o na swoist膮 notk臋 od siebie:

Szanowny Czytelniku,

Tylko ludzie o czystym sercu mog膮 zajrze膰 na karty tej ksi臋gi.

Ka偶da przeczytana strona, ka偶dy kolejny rozdzia艂 przybli偶y Ci臋 do ko艅ca.

Nie wszystkim uda si臋 przebrn膮膰 przez ca艂o艣膰. Zawi艂o艣ci akcji oraz bogactwo styl贸w mog膮 oszo艂omi膰 i zam膮ci膰 w g艂owie.

Pr贸buj膮c dociec prawdy, b臋dziesz j膮 mia艂 pod samym nosem.

Zapadnie ciemno艣膰, a z ni膮 nadejdzie wielkie z艂o.

Ci za艣, kt贸rzy doczytaj膮 t臋 ksi臋g臋 do ko艅ca, by膰 mo偶e nigdy ju偶 nie ujrz膮 艣wiat艂a.

Ksi臋ga nie mia艂a, niestety, spisu tre艣ci, tytu艂贸w rozdzia艂贸w ani indeksu, tak wi臋c informacje na temat Oka mog艂y by膰 rozproszone po ca艂ym tek艣cie. Przeczytanie manuskryptu od deski do deski zaj臋艂oby Mistycznej Damie oko艂o trzech dni, a i to przy za艂o偶eniu, 偶e wcale lub prawie wcale by nie spa艂a. Za d艂ugo - Festiwal Ksi臋偶ycowy by艂 za pasem, z pewno艣ci膮 wi臋c nie mia艂a tyle czasu. Doskonale zdaj膮c sobie z tego spraw臋, zacz臋艂a przerzuca膰 r臋cznie zapisane strony, szukaj膮c czego艣 na temat Oka. Na pierwsz膮 wzmiank臋 o nim trafi艂a dopiero po godzinie, niemal o dziesi膮tej wieczorem.

Poniewa偶 wertowa艂a ksi臋g臋 pod k膮tem informacji na temat Oka Ksi臋偶yca, nawet z grubsza nie zorientowa艂a si臋, o co w niej chodzi. Uda艂o si臋 jej odkry膰 tylko tyle, 偶e autor kilku pierwszych rozdzia艂贸w napomyka艂, i偶 jest jednym z dwunastu aposto艂贸w Jezusa i 偶e zacz膮艂 pisa膰 t臋 ksi臋g臋 jako dziennik, zaraz po ukrzy偶owaniu. To, co inni spisali na temat 偶ycia i czas贸w Chrystusa, zosta艂o zebrane w Nowym Testamencie, autor tej ksi臋gi natomiast pisa艂 wy艂膮cznie o zdarzeniach, kt贸re nast膮pi艂y bezpo艣rednio po ukrzy偶owaniu. Mistyczna Dama u艣wiadomi艂a sobie wkr贸tce, 偶e jej oczy i umys艂 przywyk艂y do r臋cznego pisma oraz 偶e kartki wykonane s膮 z grubego, 偶贸艂tawego pergaminu, co poniek膮d wyja艣nia艂o znakomity stan ksi臋gi, pomimo jej wieku.

Na jakim艣 etapie dziej贸w dziennik wpad艂 w r臋ce kogo艣, kto przet艂umaczy艂 go na angielski, a p贸藕niejsze dopiski zrobiono ju偶 w tym j臋zyku. Mniej wi臋cej po jednej pi膮tej obj臋to艣ci ksi膮偶ki charakter pisma si臋 zmieni艂 i rozpocz臋艂a si臋 opowie艣膰 o niejakim Xavierze, kt贸ry podr贸偶owa艂 po Egipcie w poszukiwaniu 艣wi臋tego Graala - zaskakuj膮ca zmiana tematyki, bo pierwsza cz臋艣膰 ksi膮偶ki utrzymana by艂a w stylu dziennika, natomiast prze偶ycia Xaviera przypomina艂y raczej kiepski scenariusz do kolejnego filmu z cyklu przyg贸d Indiany Jonesa. Ale Mistyczna Dama znalaz艂a tu wreszcie odniesienie do tego, czego szuka艂a.

Opowie艣膰 by艂a o tym, jak to Xavier zatrzyma艂 si臋 w 艣wi膮tyni, w kt贸rej natkn膮艂 si臋 na obraz przedstawiaj膮cy wspania艂y niebieski kamie艅 znany jako Oko Ksi臋偶yca. Dowiedzia艂 si臋, 偶e miejsce, w kt贸rym znajduje si臋 贸w kamie艅, okryte jest 艣cis艂膮 tajemnic膮; mnisi ze 艣wi膮tyni nie chcieli si臋 ni膮 z nim podzieli膰. Anonimowy autor nadzwyczaj zapali艂 si臋 do tej cz臋艣ci opowie艣ci i po艣wi臋ci艂 kilka stron na podkre艣lanie tego, jak bardzo Xavier pragn膮艂 si臋 dowiedzie膰, gdzie jest i jakie tajemnice skrywa ten klejnot. Wygl膮da艂o na to, 偶e z艂o偶one przez mnich贸w 艣luby zabrania艂y im posiadania czegokolwiek, a ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮 rzeczy o znacznej warto艣ci materialnej, dlatego te偶 Xaviera fascynowa艂 fakt, 偶e zatrzymali co艣 tak niew膮tpliwie cennego i 偶e w dodatku tak starannie to ukrywaj膮. Sam wpad艂 na wizerunek kamienia zupe艂nie przypadkowo, kiedy pewnego dnia szuka艂 ojca Gaiusa, prze艂o偶onego zakonnik贸w. Gaius w艣ciek艂 si臋 na Xaviera i posun膮艂 si臋 nawet do tego, 偶e zniszczy艂 obraz - mianowicie kaza艂 go zdj膮膰 i spali膰.

Koniec ko艅c贸w, poszukiwania informacji na temat 艣wi臋tego Graala zawiod艂y Xaviera na inn膮 艣cie偶k臋 偶ycia i przez d艂u偶szy czas na kartach ksi臋gi nie by艂o dalszych wzmianek na temat Oka. Mistyczn膮 Dam臋 tak wci膮gn臋艂y przygody Xaviera, 偶e kusi艂o j膮, by dalej czyta膰 o jego poszukiwaniach 艣wi臋tego Graala, wiedzia艂a jednak, 偶e na lektur臋 przyjdzie czas p贸藕niej. Na razie musia艂a dowiedzie膰 si臋 jak najwi臋cej o Oku. To by艂a sprawa pierwszoplanowa.

Zanim znalaz艂a dalsze informacje, dochodzi艂a jedenasta w nocy. Narracja nadal koncentrowa艂a si臋 na Xavierze i dotyczy艂a zimy roku 1537. Podr贸偶uj膮c po Ameryce 艢rodkowej, Xavier spotka艂 przypadkiem jednego z mnich贸w z egipskiej 艣wi膮tyni. Kiedy widzieli si臋 po raz pierwszy, zakonnik by艂 m艂odym nowicjuszem, a teraz wyr贸s艂 ju偶 na prawdziwego m臋偶czyzn臋. Xaviera jednak o wiele bardziej interesowa艂 fakt, 偶e 贸w mnich, Ishmael, zosta艂 wygnany ze 艣wi膮tyni po tym, jak zadar艂 z ojcem Gaiusem. I chocia偶 ksi臋ga w irytuj膮cy spos贸b unika艂a podawania konkretnych powod贸w zatargu, by艂o jasne, 偶e Ishmael z艂ama艂 kt贸ry艣 ze 艣wi臋tych 艣lub贸w zakonnych, w wyniku czego ujawni艂 tajemne miejsce przechowywania Oka Ksi臋偶yca. Potem nast臋powa艂 rozwlek艂y opis tego, jak to Ishmael i Xavier stali si臋 nieroz艂膮czni i razem przemierzali 艣wiat w poszukiwaniu 艣wi臋tego Graala. Mistyczna Dama zreflektowa艂a si臋, 偶e znowu si臋 rozprasza i zapomina o celu, bo z ka偶d膮 stron膮 stawa艂o si臋 coraz bardziej jasne, 偶e Xavier i jego nowy przyjaciel lada chwila mog膮 odnale藕膰 co艣, co zowi膮 „kielichem Chrystusa”. Nagle, kiedy ju偶 wydawa艂o si臋, 偶e s膮 o krok od sukcesu, autor zn贸w zmieni艂 temat, i to dos艂ownie w p贸艂 zdania. Dalszy ci膮g spisany by艂 innym charakterem pisma i ani s艂owem nie wspomina艂 ju偶 o 艣wi臋tym Graalu.

Nowy autor nie poda艂, jak si臋 nazywa, ale z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂 m臋偶czyzn膮. Mistyczna Dama pozna艂a to po sposobie, w jaki opisywa艂 walk臋 z si艂ami z艂a i pogo艅 za Okiem Ksi臋偶yca, by zdoby膰 je, zanim wpadnie w r臋ce „Pana Ciemno艣ci”. Do tej pory nie by艂o wzmianki o 偶adnym Panu Ciemno艣ci, a przynajmniej nic takiego nie zauwa偶y艂a. Nowy autor opisywa艂 fascynuj膮ce przygody na morzach i oceanach oraz wyprawy na pustynie. Rzetelna, bohaterska akcja toczy艂a si臋 a偶 do chwili, kiedy autor ni w pi臋膰, ni w dziesi臋膰 si臋 zakocha艂. Mistyczna Dama, znudzona niezno艣nym sentymentalizmem, pr贸bowa艂a przeskoczy膰 t臋 cz臋艣膰. Autor bez ko艅ca gl臋dzi艂 o tym, jak to zadurzy艂 si臋 w dziewczynie imieniem Maria i w rezultacie, poniewa偶 jego mi艂o艣膰 do niej by艂a zakazana, pozbawi艂 si臋 prawa powrotu do domu.

Monotonia rozwlek艂ego romansid艂a podzia艂a艂a na Mistyczn膮 Dam臋 jak 艣rodek nasenny, wi臋c tu偶 przed p贸艂noc膮 zaparzy艂a sobie kubek kawy. Zastrzyk kofeiny niespecjalnie jednak pobudzi艂 jej m贸zg, wobec tego postanowi艂a przespa膰 si臋 kilka godzin. Z szuflady w stole wyci膮gn臋艂a cienk膮 zak艂adk臋 z czarnej sk贸ry i umie艣ci艂a j膮 na stronie, na kt贸rej sko艅czy艂a lektur臋. Kiedy jednak chcia艂a zamkn膮膰 ksi臋g臋, ta otworzy艂a si臋 na stronie z jakim艣 rysunkiem. Do tej pory Mistyczna Dama natkn臋艂a si臋 na mapy, wykresy oraz ryciny rozmaitych przedmiot贸w i budowli, tu i tam wyst臋puj膮ce w tek艣cie. Wszystkich autor贸w cechowa艂a wyj膮tkowa staranno艣膰 w przedstawianiu takich szczeg贸艂贸w, ale ten rysunek w istotny spos贸b r贸偶ni艂 si臋 od pozosta艂ych. Przedstawia艂 szcz臋艣liw膮 par臋. Poni偶ej widnia艂 podpis, wykaligrafowany pi臋kn膮 kursyw膮. I cho膰 Mistycznej Damie oczy same si臋 zamyka艂y, zamruga艂a, pochyli艂a si臋 nad ksi膮偶k膮 i przeczyta艂a:

Pan Ciemno艣ci Xavier w dniu swojego 艣lubu.

Rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. A raczej dono艣ne 艂omotanie. Mistyczna Dama, zaskoczona, poderwa艂a si臋 niczym przera偶ona 艂ania. W pierwszej chwili pomy艣la艂a, 偶eby wsta膰, otworzy膰 i zwymy艣la膰 od ostatnich idiot臋, kt贸ry o艣miela si臋 puka膰 do kogo艣 w 艣rodku nocy. Tak p贸藕no dobijali si臋 do niej tylko pijani nastolatkowie albo przejezdni, kt贸rzy chcieli, 偶eby przepowiedzia艂a im przysz艂o艣膰. Rzecz jasna, post膮pi艂aby tak w normalnych warunkach, skoro jednak trwa艂 Festiwal Ksi臋偶ycowy, uzna艂a, 偶e nale偶y zachowa膰 nieco ostro偶no艣ci, zanim otworzy drzwi i przekona si臋, kto za nimi stoi.

- Kto tam? - zawo艂a艂a.

Nie doczeka艂a si臋 odpowiedzi. Prawd臋 m贸wi膮c, nie by艂o w tym nic niezwyk艂ego. Cz臋sto zdarza艂o si臋, 偶e weso艂kowie, kt贸rzy wpadali do niej z wizyt膮, nie odpowiadali na pytanie: „Kto tam?”. Ot, niekt贸rzy co bardziej ograniczeni umys艂owo go艣cie mieli zwyczaj p艂ata膰 jej takie niezbyt wyszukane psikusy. „My艣la艂em, 偶e wiesz, 偶e to ja” - m贸wili, kiedy ju偶 im otworzy艂a. „Co z ciebie za wr贸偶ka, skoro nie wiedzia艂a艣, 偶e to ja?”, i tak dalej… Z biegiem lat nas艂ucha艂a si臋 tysi臋cy tego rodzaju kiepskich 偶art贸w.

Nieco zaniepokojona i mocno poirytowana, wsta艂a od sto艂u i podesz艂a do drzwi. Ostro偶nie, jak najciszej, przekr臋ci艂a klucz w zamku i wyjrza艂a na dw贸r, gotowa naubli偶a膰 stoj膮cemu tam idiocie. Ale na widok go艣cia prze偶y艂a drugie zaskoczenie w ci膮gu ostatnich kilku minut.

Za progiem, w t臋 zimn膮 noc, sta艂a m艂oda kobieta, ca艂a ubrana na czarno. W panuj膮cych ciemno艣ciach Mistyczna Dama ledwie j膮 dojrza艂a. Gdyby nie ta niezwyk艂a blado艣膰 twarzy, w nocy dziewczyna by艂aby wr臋cz niewidzialna.

- Czy wiesz, kt贸ra godzina? - burkn臋艂a Mistyczna Dama ze z艂o艣ci膮.

- Przepraszam - odpar艂a dziewczyna. - Chodzi o to, 偶e potrzebna mi pani pomoc w pewnej sprawie.

- Jak masz na imi臋?

- Jessica.

- No c贸偶, Jessico, czy mog臋 ci zaproponowa膰, 偶eby艣 wr贸ci艂a jutro za dnia? O tej porze ju偶 nie przyjmuj臋, w艂a艣nie mia艂am si臋 po艂o偶y膰.

- Bardzo pani膮 prosz臋, nie zajm臋 pani wi臋cej ni偶 pi臋膰 minut - powiedzia艂o dziewcz臋 b艂agalnym tonem.

Wida膰 by艂o, 偶e jest przemarzni臋ta na ko艣膰 i pada ze zm臋czenia; no i 偶e jest w desperacji. Co jednak wa偶niejsze, by艂a trze藕wa i mia艂a tak b艂agalny wyraz oczu, 偶e Mistycznej Damie zrobi艂o si臋 jej 偶al. Przecie偶 ta 艣liczna i na poz贸r niewinna dziewczyna na pewno nie jest jakim艣 kawalarzem?

- Mia艂am nadziej臋, 偶e powie mi pani, kim jestem - ci膮gn臋艂a Jessica. - Widzi pani, ostatnie pi臋膰 lat przele偶a艂am w 艣pi膮czce i wygl膮da na to, 偶e mam amnezj臋.

Hmm, pomy艣la艂a stara kobieta. A mo偶e jednak ta ma艂a szykuje mi jaki艣 dowcip?

- Bzdura - odpar艂a lakonicznie. - Przyznaj si臋, nic lepszego nie przysz艂o ci do g艂owy?

- Prosz臋 pani, musi mi pani uwierzy膰! Prosz臋! Ci膮gle mam wizje… no, wie pani… co艣 mi si臋 przypomina. Wydaje mi si臋, 偶e niejaki Bourbon Kid chce mnie zabi膰. A wszystko z powodu jakiego艣 Oka Ksi臋偶yca.

Oko Ksi臋偶yca! Czy to mo偶liwe?! Wzmianka o Bourbon Kidzie i Oku Ksi臋偶yca by艂a chyba jedynym wyobra偶alnym powodem, dla kt贸rego Mistyczna Dama wpu艣ci艂aby kogo艣 do siebie o tak p贸藕nej porze. Pragn臋艂a uzyska膰 na temat Oka wszelkie mo偶liwe informacje, uzna艂a wi臋c, 偶e odprawienie tej m艂odej kobiety, kt贸rej mog艂aby ju偶 nigdy wi臋cej nie zobaczy膰, to za du偶e ryzyko.

- No dobrze - ust膮pi艂a. - Wejd藕. Ale pami臋taj, masz tylko pi臋膰 minut.

- Och, dzi臋kuj臋. Pani jest taka mi艂a.

Mistyczna Dama wprowadzi艂a dziewczyn臋 do w膮skiego pokoju i wskaza艂a jej jedno z krzese艂 przy stole. Jessica pos艂usznie usiad艂a.

- Co to za ksi膮偶ka, kt贸r膮 pani czyta? - zainteresowa艂a si臋.

- Niewa偶ne.

Wr贸偶ka obrzuci艂a j膮 gniewnym spojrzeniem. Wola艂a nie mie膰 nic wsp贸lnego z losami ludzi, kt贸rzy poszukiwali kamienia. Jessica mog艂a si臋 okaza膰 oszustk膮 - albo kim艣 jeszcze gorszym - dlatego te偶 wr贸偶ka nie chcia艂a si臋 przed ni膮 zdradzi膰 z tym, 偶e sama nadmiernie interesuje si臋 Okiem Ksi臋偶yca. Zamkn臋艂a ksi臋g臋 i od艂o偶y艂a j膮 na pod艂og臋 pod sto艂em, po czym usiad艂a, jak zwykle, na drewnianym krze艣le z wysokim oparciem, naprzeciwko Jessiki.

- No dobrze, Jessico. Czy w og贸le wiesz co艣 o sobie?

- Niewiele. Za bardzo si臋 ba艂am, 偶eby si臋 rozpytywa膰… znaj膮c moje s艂abe strony, kto艣 m贸g艂by mnie wykorzysta膰. Rozumie pani, na widok m艂odej kobiety, kt贸ra nie zna nikogo i kt贸rej nikt nie zna, niekt贸rym mog艂yby przyj艣膰 do g艂owy g艂upie pomys艂y.

- To prawda - przyzna艂a Mistyczna Dama. - A zatem zupe艂nie nic nie wiesz?

- Co艣 tam wiem. Na przyk艂ad, 偶e mniej wi臋cej pi臋膰 lat temu kto艣, kogo nazywaj膮 Bourbon Kid, pr贸bowa艂 mnie zabi膰 i dlatego wpad艂am w 艣pi膮czk臋. A teraz podejrzewam, 偶e znowu mnie 艣ciga, tylko nie wiem dlaczego. Nie wiem, co takiego zrobi艂am, 偶eby a偶 tak go zdenerwowa膰. S膮dzi pani, 偶e mo偶e mi pani pom贸c? M贸j przyjaciel Jefe doradzi艂 mi, 偶ebym zwr贸ci艂a si臋 o pomoc w艂a艣nie do pani.

- Jefe, powiadasz? - mrukn臋艂a Mistyczna Dama; wiedzia艂a, 偶e chodzi o siej膮cego postrach 艂owc臋 nagr贸d.

- Tak. Zna go pani?

- Jako tako. Zajrza艂 do mnie raz czy dwa.

- A wi臋c… czy mia艂 racj臋? Potrafi mi pani pom贸c?

- By膰 mo偶e. Popatrzmy na moj膮 kryszta艂ow膮 kul臋, zobaczymy, co uda nam si臋 znale藕膰.

Mistyczna Dama nachyli艂a si臋, zdj臋艂a czarny kawa艂ek jedwabiu z kryszta艂owej kuli i upu艣ci艂a go na ksi膮偶k臋, le偶膮c膮 na pod艂odze u jej st贸p. Nast臋pnie zacz臋艂a powoli pociera膰 d艂o艅mi kul臋, jak gdyby chcia艂a j膮 ogrza膰. Przez chwil臋 pod powierzchni膮 kr膮偶y艂a dziwna mgie艂ka, kt贸ra stopniowo rozproszy艂a si臋 i w sercu szklanej kuli ukaza艂a si臋 sylwetka m臋偶czyzny.

- Ooo… Widz臋 cz艂owieka w kapturze… to Bourbon Kid - wykrztusi艂a wr贸偶ka. - Chyba masz racj臋. Wygl膮da na to, 偶e on ci臋 艣ciga. - Oderwa艂a wzrok od kuli i spojrza艂a dziewczynie g艂臋boko w oczy, sprawdzaj膮c jej reakcj臋. - Ten cz艂owiek oznacza z艂e wie艣ci. Powa偶ne k艂opoty. Pi臋膰 lat temu zabi艂 w tym mie艣cie mn贸stwo ludzi. Je偶eli faktycznie ci臋 艣ciga, to proponuj臋, 偶eby艣 wyjecha艂a jak najdalej od Santa Mondega.

Jessica wydawa艂a si臋 przera偶ona i g艂臋boko zmartwiona. Takiej reakcji nie spos贸b udawa膰. A zatem nie jest oszustk膮, pomy艣la艂a wr贸偶ka.

- Czy pani wie, dlaczego chce mnie zabi膰? - odezwa艂a si臋 dziewczyna. - Czy pani kula m贸wi co艣 na ten temat? A mo偶e powie co艣 o mnie? Sk膮d pochodz臋? Jak to si臋 sta艂o, 偶e prze偶y艂am ostatnim razem?

- Prosz臋 ci臋, kochanie, po jednym pytaniu na raz - skarci艂a j膮 Mistyczna Dama, spogl膮daj膮c w zamglon膮 kul臋 w poszukiwaniu odpowiedzi. - Ten cz艂owiek, ten Bourbon Kid, ma z tob膮 nieza艂atwione porachunki - rzek艂a powoli, z ca艂ych si艂 koncentruj膮c si臋 na wiruj膮cych obrazach wewn膮trz kuli. - Jego pragnienie, 偶eby ci臋 zabi膰, jest niezwykle silne. Nic go przed tym nie powstrzyma, a przygotowa艂 si臋 na tw贸j powr贸t. M贸j Bo偶e, ten cz艂owiek naprawd臋 ma wobec ciebie jak najgorsze zamiary. Tyle tylko, 偶e nie widz臋 powodu… Nie, zaczekaj chwilk臋… Zaczynam co艣 widzie膰…

Znienacka wr贸偶ka odskoczy艂a do ty艂u, jak gdyby co艣 wystraszy艂o j膮 na 艣mier膰.

- Co jest? Co si臋 sta艂o? - krzykn臋艂a Jessica. - Co pani tam zobaczy艂a?

Stara kobieta najwyra藕niej by艂a 艣miertelnie przera偶ona. Jej twarz powlek艂a upiorna blado艣膰, zacz臋艂a dygota膰.

- Powiadasz, 偶e naprawd臋 nie masz poj臋cia, kim jeste艣? - zapyta艂a w ko艅cu 艂ami膮cym si臋 g艂osem.

- Tak. Dlaczego pani pyta? Co takiego pani zobaczy艂a? Kim ja jestem?

- N… nie wiem… Przykro mi. Powinna艣 ju偶 i艣膰. - Wygl膮da艂o na to, 偶e wr贸偶ka nagle nie mo偶e si臋 doczeka膰, by jak najszybciej pozby膰 si臋 go艣cia.

- Dlaczego? Co pani tam zobaczy艂a?

- Nic. M贸wi臋 ci, nic nie widzia艂am. A teraz id藕 ju偶 sobie.

Mistyczna Dama k艂ama艂a jak z nut i wiedzia艂a, 偶e dziewczyna zdaje sobie z tego spraw臋. W normalnej sytuacji ukry艂aby k艂amstwo r贸wnie przekonuj膮co jak ka偶da inna wr贸偶ka, ale tym razem nie zdo艂a艂a. Jej reakcja jasno dowodzi艂a, 偶e co艣 wie, a Jessica nie mia艂a zamiaru podda膰 si臋 bez walki.

- G贸wno prawda! Pani co艣 widzia艂a. Dobrze radz臋, 偶eby mi pani powiedzia艂a, o co chodzi. Bo jakby co, potrafi臋 by膰 naprawd臋 wredna! WI臉C GADAJ, CO艢 TAKIEGO ZOBACZY艁A?!

Kiedy dziewczyna wykrzycza艂a ostatnie s艂owa, Mistyczna Dama a偶 podskoczy艂a. Czu艂a, 偶e jej serce 艂omocze w zatrwa偶aj膮co szybkim tempie. Mia艂a wra偶enie, 偶e t艂ucze si臋 o mostek tak, jakby chcia艂o wyrwa膰 si臋 z piersi.

- W… widzia艂am Bourbon Kida. On tu idzie. Idzie tutaj w tej chwili. Dlatego musisz ucieka膰. Mo偶e nas dopa艣膰 lada moment.

- Naprawd臋? - Jessica wydawa艂a si臋 zaskoczona. - Czy ty mnie aby nie ok艂amujesz? - Obserwowa艂a bacznie reakcj臋 Mistycznej Damy, sprawdzaj膮c, czy nie k艂amie.

- Nie. M贸wi臋 szczerze. To wszystko, co zobaczy艂am. Nie chc臋 tu widzie膰 tego cz艂owieka. Prosz臋, id藕 ju偶 sobie.

- Ale dlaczego chce mnie zabi膰?

- Nie wiem. A teraz wyno艣 si臋, dla w艂asnego dobra!

Jessica wsta艂a z krzes艂a. Ta szurni臋ta stara Cyganka nie kry艂a, 偶e za wszelk膮 cen臋 chce si臋 jej pozby膰, mimo to zaryzykowa艂a ostatnie pytanie.

- Jeste艣 pewna, 偶e nie widzia艂a艣 nic wi臋cej? - rzek艂a spokojnie. - No wiesz… o mnie?

- Nie. Przykro mi. Nie jestem w stanie ci pom贸c. Id藕 ju偶, prosz臋!

W g艂osie wr贸偶ki zabrzmia艂a nieodwo艂alna nuta; z ulg膮 zobaczy艂a, 偶e Jessica rusza do wyj艣cia. Dziewczyna nie wydawa艂a si臋 szczeg贸lnie wystraszona tym, czego si臋 w艂a艣nie dowiedzia艂a. Raczej mia艂a m臋tlik w g艂owie.

- 呕egnaj, Jessico! - zawo艂a艂a za ni膮 Mistyczna Dama. - Baw si臋 dobrze w czasie Festiwalu Ksi臋偶ycowego, dop贸ki jeszcze trwa.

- A, dzi臋ki. Ty te偶 偶egnaj… Annabel.

- S艂ucham?! Jak mnie nazwa艂a艣?!

- Annabel. Przecie偶 tak masz na imi臋, prawda? Annabel de Frugyn?

Wr贸偶ka wyj膮tkowo niech臋tnie zdradza艂a swoje nazwisko. Przede wszystkim 艂atwo m贸g艂by j膮 wytropi膰 na przyk艂ad poborca podatkowy, dlatego te偶 poza jej najbli偶szymi ma艂o kto wiedzia艂, jak naprawd臋 si臋 nazywa.

- Tak. Rzeczywi艣cie, tak si臋 nazywam, ale sk膮d ty o tym wiesz?

Jessica zmierzy艂a Mistyczn膮 Dam臋 wzrokiem, kt贸ry 艣wiadczy艂, 偶e ona tak偶e potrafi zatrzymywa膰 informacje dla siebie, kiedy tak jej wygodniej. Mimo to postanowi艂a odpowiedzie膰.

- Od Jefe.

Rzuci艂a to na odchodnym, jakby chcia艂a mie膰 ostatnie s艂owo w dyskusji, po czym odsun臋艂a na bok zas艂on臋 z paciork贸w, otworzy艂a drzwi frontowe i wymaszerowa艂a z w艣ciek艂o艣ci膮. Ku irytacji wr贸偶ki, nie zamkn臋艂a za sob膮 drzwi jak nale偶y. Zostawi艂a je przymkni臋te, co nie znaczy, 偶e domkni臋te. Kto艣 obcy, kto nie zna艂 tych drzwi, nic by nie zauwa偶y艂, jednak Annabel de Frugyn zna艂a je dobrze i wiedzia艂a, 偶e nie s膮 zatrza艣ni臋te tak, jak by sobie 偶yczy艂a. Niekt贸rzy, zw艂aszcza m艂odzi ludzie, mieli zwyczaj niedomykania drzwi, co w 艣rodku nocy by艂o ze wszech miar niepo偶膮dane. Wprawdzie nie ci膮gn臋艂o jeszcze ch艂odem, ale to by艂a tylko kwestia czasu. A zreszt膮 i tak musia艂a zamkn膮膰 je na klucz. Je偶eli Bourbon Kid rzeczywi艣cie nadchodzi艂, to najprawdopodobniej ruszy 艣ladem Jessiki, mijaj膮c male艅ki domek Mistycznej Damy. Mimo to niezamkni臋cie drzwi na klucz by艂oby zwyczajn膮 g艂upot膮.

Normalnie wsta艂aby i zamkn臋艂a je od razu, najpierw jednak chcia艂a szybko przypomnie膰 sobie rysunek, kt贸ry zobaczy艂a w ksi臋dze. Si臋gn臋艂a pod st贸艂, podnios艂a czarny kwadrat jedwabiu le偶膮cy na tomisku i z powrotem zakry艂a nim kryszta艂ow膮 kul臋. Co uczyniwszy, zn贸w si臋gn臋艂a pod blat i podnios艂a ksi臋g臋. Otworzy艂a j膮 na stole i zacz臋艂a szuka膰 strony z rysunkiem przedstawiaj膮cym Xaviera. Wertuj膮c liczne strony z rycinami w poszukiwaniu tej w艂a艣ciwej, poczu艂a spodziewany powiew powietrza z dworu, kt贸ry przerzuci艂 za ni膮 wiele kartek. Nie mia艂a ani czasu, ani cierpliwo艣ci, 偶eby znosi膰 takie utrapienie, wsta艂a wi臋c, 偶eby zamkn膮膰 drzwi, kt贸re tymczasem by艂y ju偶 niemal otwarte na o艣cie偶.

Wysz艂a za pr贸g, sprawdzaj膮c, czy Jessica jest jeszcze w polu widzenia, bo chcia艂a pogrozi膰 jej w艣ciekle za plecami, ale zap贸藕niony nocny go艣膰 przepad艂 bez 艣ladu. Nie zauwa偶y艂a innych obcych i z ogromn膮 ulg膮 przekona艂a si臋, 偶e ulica, jak si臋gn膮膰 wzrokiem, jest wyludniona.

Wiatr hula艂 w najlepsze i zamkni臋cie drzwi wymaga艂o od niej nie lada wysi艂ku. Kiedy ju偶 si臋 z tym upora艂a, zasun臋艂a wielki, zardzewia艂y metalowy rygiel i przekr臋ci艂a w zamku ma艂y srebrny kluczyk tyle razy, a偶 poczu艂a op贸r; teraz ju偶 by艂a pewna, 偶e drzwi s膮 zabezpieczone. Ziewn臋艂a, przeci膮gn臋艂a si臋, prostuj膮c zm臋czone r臋ce, i wr贸ci艂a do ksi膮偶ki.

I nagle, co za okropna chwila, u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nie jest w domu sama. Kto艣 sta艂 na wprost niej na 艣rodku pokoju, pomi臋dzy ni膮 a ksi臋g膮. Ze strachu i z zaskoczenia podskoczy艂a i dopiero po kilku sekundach uspokoi艂a si臋 na tyle, by zn贸w zacz膮膰 oddycha膰.

- A ty jak偶e艣 tu wszed艂? - spyta艂a imponuj膮c膮 posta膰, kt贸ra zagradza艂a jej drog臋.

Intruz nie odpowiedzia艂 na to s艂owami. Przez nast臋pne 20 minut jedynymi d藕wi臋kami dobiegaj膮cymi z domu by艂y tylko wrzaski Mistycznej Damy, lecz zag艂usza艂o je wycie wiatru, kt贸ry osi膮gn膮艂 si艂臋 huraganu.

W ko艅cu wrzaski Annabel de Frugyn ucich艂y, kiedy intruz wyrwa艂 jej j臋zyk z gard艂a.

Rozdzia艂 czterdziesty sz贸sty

Porywacze bezceremonialnie rzucili Jensena na zasypan膮 s艂om膮, brudn膮 kamienn膮 pod艂og臋; wcze艣niej ostro偶nie przemycili go do stodo艂y, w kt贸rej si臋 w艂a艣nie znajdowa艂. Detektyw nie mia艂 zielonego poj臋cia, gdzie jest, poza tym, 偶e w stodole. O ile si臋 orientowa艂, r贸wnie dobrze mog艂a sta膰 w ogrodzie na ty艂ach domu w samym centrum miasta, jak i gdzie艣 po艣rodku pustyni. By艂a wr臋cz olbrzymia; pod tyln膮 艣cian膮 pi臋trzy艂y si臋 a偶 po sufit bele s艂omy. Nie mia艂a elektryczno艣ci, a 偶e zapalanie 艣wiec w tak starej drewnianej konstrukcji zakrawa艂oby na jawn膮 g艂upot臋, za ca艂e o艣wietlenie s艂u偶y艂 blask ksi臋偶yca, wpadaj膮cy przez otwarte drzwi.

Gdy Jensen le偶a艂 na pod艂odze, dwaj pot臋偶ni m臋偶czy藕ni kopn臋li go kilka razy, raczej po to, 偶eby go zdenerwowa膰, ni偶 sprawi膰 mu b贸l. Po kr贸tkiej, nie a偶 tak dokuczliwej kopaninie podnie艣li go, cisn臋li na stos s艂omy i posadzili, opartego plecami o nast臋pne bele. Potem jeden z nich wyrwa艂 mu na si艂臋 knebel z ust. Teraz przynajmniej m贸g艂 odetchn膮膰 g艂臋boko, 偶eby cho膰 troch臋 uspokoi膰 nerwy.

Korzystaj膮c z tego, 偶e do 艣rodka wpada艂o nieco 艣wiat艂a i 偶e w ko艅cu 艂atwiej mu by艂o oddycha膰, nareszcie mia艂 szans臋 przyjrze膰 si臋 porywaczom. Mimo 偶e ich twarze wci膮偶 by艂y cz臋艣ciowo ukryte w cieniu, rozpozna艂 obu ze zdj臋膰, kt贸re mia艂 w swoich 艣ci艣le tajnych rz膮dowych aktach. Byli to siepacze El Santina: Carlito i Miguel. Obaj nosili czarne garnitury i czarne koszule pod marynark膮, niczym s艂u偶bowe mundury. W tych stronach wszyscy wiedzieli, 偶e ci dwaj zawsze pracuj膮 razem. Kr膮偶y艂y pog艂oski, 偶e to homoseksuali艣ci, kt贸rzy nie znosz膮 rozsta艅 i s膮 bezwzgl臋dnie lojalni wobec siebie. Bardziej lojalni byli jedynie wobec swojego szefa El Santina, kt贸ry podobno traktowa艂 ich jak ojciec. Szczerze m贸wi膮c, istnia艂a realna mo偶liwo艣膰, 偶e rzeczywi艣cie by艂 ich ojcem. Ta para zajmowa艂a wysokie miejsce na li艣cie potencjalnych wampir贸w Jensena. Je艣li za艣 El Santino by艂 kr贸lem wampir贸w, to ci dwaj byli jego najwy偶szymi kap艂anami, kt贸rzy odwalali dla niego brudn膮 robot臋. Obecnie ich brudna robota polega艂a na przes艂uchaniu Milesa Jensena, pozbyciu si臋 jego zw艂ok, albo na jednym i drugim.

- No dobra - odezwa艂 si臋 Carlito; jego mowa cia艂a i agresywna postawa 艣wiadczy艂y, 偶e to on dominuje w tym tandemie. - Co艣 ty, kurwa, robi艂, schowany w krzakach przed posiad艂o艣ci膮 El Santina?

Jensen wiedzia艂, 偶e najpierw musi spr贸bowa膰 wcisn膮膰 im kit. Pewnie si臋 zorientuj膮, 偶e k艂amie, gdyby jednak zdo艂a艂 ich przekona膰, 偶e nie obserwowa艂 rezydencji El Santina, mia艂by chocia偶 niewielk膮 szans臋, 偶e ujdzie z 偶yciem, a przynajmniej b臋dzie m贸g艂 gra膰 na czas, dop贸ki Somers nie wykombinuje, gdzie go szuka膰.

- Wysiad艂 mi samoch贸d, wi臋c siedzia艂em w krzakach i czeka艂em, a nu偶 kto艣 b臋dzie przeje偶d偶a艂 i mi pomo偶e - odpar艂 ze spokojem, kt贸ry zaskoczy艂 nawet jego samego. - Ale nikt si臋 nie trafi艂. Nie przeje偶d偶a艂 ani jeden pojazd. W艂a艣nie mia艂em si臋 po艂o偶y膰 i przespa膰 w tych zaro艣lach, kiedy si臋 nawin臋li艣cie.

Przez kilka d艂ugich, bolesnych sekund 偶aden z nich nie kwapi艂 si臋 z odpowiedzi膮. Obaj d艂ugo wpatrywali si臋 twardym wzrokiem w jego twarz, szukaj膮c najmniejszych oznak 艣wiadcz膮cych o tym, 偶e k艂amie. Ze zwi膮zanymi na plecach r臋kami trudno mu by艂o usiedzie膰 w pozycji, w jakiej go posadzili, skwapliwie skorzysta艂 wi臋c z tej okazji, 偶eby - niby przypadkowo - przewr贸ci膰 si臋 na bok, odsuwaj膮c na chwil臋 presj臋 przes艂uchania. Miguel szybko wysun膮艂 si臋 zza prawego barku Carlita, posadzi艂 Milesa z powrotem na belach s艂omy i na dok艂adk臋 trzasn膮艂 go na odlew w twarz. Carlito zrobi艂 krok w prz贸d, nakry艂 d艂oni膮 usta wi臋藕nia, po czym mocno 艣cisn膮艂 jego policzki.

- S艂ucha no, ty skretynia艂y czarny skurwielu - powiedzia艂. - Wiemy, kim jeste艣. Jeste艣 jebanym gliniarzem i nazywasz si臋 Miles Jensen. - Pu艣ci艂 jego policzki i pchn膮艂 go do ty艂u. G艂owa detektywa uderzy艂a o stert臋 s艂omy za jego plecami.

- Tak, jasne - odpar艂 nie藕le wkurzony Jensen. S艂owa o „czarnym skurwielu” doprowadzi艂y go do bia艂ej gor膮czki. W 偶adnym wypadku nie tolerowa艂 obelg na tle rasistowskim, a zw艂aszcza gdy pochodzi艂y od jakiej艣 cholernej cioty. - Ja te偶 wiem, kim jeste艣cie - ostrzeg艂 ich.

- Tak?

- A tak. Ty jeste艣 jebany Carlito i z tego, co wiem, jebiesz te偶 swojego kumpla Miguela. W ka偶dym razie tak stoi w waszych aktach.

Ani Carlito, ani Miguel w najmniejszym stopniu nie speszyli si臋 bezczeln膮 ripost膮 detektywa. Gorzej, Carlito nawet u艣miechn膮艂 si臋 do niego.

- Uwa偶aj, bo za chwil臋 to Carlito i Miguel b臋d膮 jeba膰 Milesa Jensena - odci膮艂 si臋. - A teraz nawijaj mi tu, czarny bracie, dlaczego艣 mia艂 oko na dom El Santina? Co mia艂e艣 nadziej臋 znale藕膰? Tylko mi nie k艂am. Potrafi臋 pozna膰, kiedy kto艣 mnie ok艂amuje, wi臋c zanim odpowiesz, dobrze si臋 zastan贸w. Bo po ka偶dym k艂amstwie ur偶n臋 ci jednego pieprzonego palucha.

Nie takich s艂贸w Jensen oczekiwa艂, nie to spodziewa艂 si臋 us艂ysze膰. Dotychczas nie mia艂 do czynienia z torturami fizycznymi polegaj膮cymi na amputacji palc贸w i z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie mia艂 ochoty zapozna膰 si臋 z tym obecnie. W rezultacie nast臋pne s艂owa dobiera艂 nadzwyczaj starannie.

- Nic. Dok艂adnie to znalaz艂em. Nic. To jak, mog臋 ju偶 i艣膰? Prosz臋.

- Nic z tego. - Carlito pchn膮艂 Miguela w kierunku detektywa. - Przeszukaj mu kieszenie. Zobacz, czy nie ma przy sobie aparat贸w fotograficznych albo jakich艣 urz膮dze艅 pods艂uchowych.

Miles zosta艂 poddany przez Miguela brutalnej rewizji osobistej; bandyta szybko znalaz艂 jego telefon kom贸rkowy, legitymacj臋 s艂u偶bow膮 i pager, kt贸ry rzuci艂 na pod艂og臋; telefon i odznak臋 przekaza艂 Carlitowi.

- I co o tym my艣lisz? - zapyta艂 kompana.

- Chyba nie pracujesz sam, co, detektywie Jensen? - rzek艂 Carlito, patrz膮c na telefon, kt贸ry trzyma艂 w r臋ku. Otworzy艂 klapk臋, przejrza艂 ksi膮偶k臋 adresow膮 i westchn膮艂 z zadowoleniem. - Prosz臋, prosz臋, a wi臋c twoim partnerem jest detektyw Archibald Somers, h臋? No, to dopiero jest ciekawostka. M贸wi艂 ci ju偶 o swojej teorii na temat Bourbon Kida?

- Par臋 razy.

Carlito wybuchn膮艂 艣miechem.

- Taaak, stary Somers to niez艂y model, co nie? Wszystkiemu zawsze winien jest Bourbon Kid. Wiesz, 偶e przez niego omal sam w to nie uwierzy艂em. Ma na tym punkcie niez艂ego bzika, co?

- Owszem - przytakn膮艂 spokojnie Jensen. - Ale powiem ci co艣 jeszcze. To znakomity fachowiec. I wie, 偶e tu jestem. Lada chwila zaroi si臋 tu od glin.

Blefowa艂 i mia艂 wra偶enie, 偶e Carlito zdaje sobie z tego spraw臋.

- Oczywi艣cie. - Bandyta u艣miechn膮艂 si臋. - Miguel, dotrzymaj towarzystwa naszemu Axelowi Foleyowi, a ja skocz臋 zadzwoni膰 do szefa.

- Si臋 robi. Z mi艂膮 ch臋ci膮.

Carlito wyszed艂 ze stodo艂y, po drodze wystukuj膮c jaki艣 numer na kom贸rce detektywa. Przez kilka minut Miles siedzia艂 niewygodnie, bo Miguel pochyli艂 si臋 nad nim i gapi艂 niczym jaskiniowiec, kt贸ry po raz pierwszy zobaczy艂 czarnego cz艂owieka.

W ko艅cu, po jakich艣 pi臋ciu minutach, Carlito wr贸ci艂 do stodo艂y, pchaj膮c przed sob膮 taczki, na kt贸rych sta艂 podparty strach na wr贸ble. Straszyd艂o odziane by艂o w czarn膮 szat臋 i niski, spiczasty kapelusz, tak偶e czarny, ale g艂ow臋 stanowi艂a kula ze s艂omy, bez rys贸w twarzy. Carlito podjecha艂 z taczkami do Jensena i zatrzyma艂 je par臋 krok贸w od coraz bardziej zaniepokojonego detektywa.

- No i c贸偶 pan detektyw Miles Jensen nam powie? S艂ysza艂e艣 kiedy艣 o kl膮twie stracha na wr贸ble w Santa Mondega? - zapyta艂.

Miguel zachichota艂, jak gdyby w s艂owach Carlita kry艂o si臋 co艣 zabawnego.

- Nie. Nie powiem, 偶ebym o niej s艂ysza艂 - odparowa艂 Jensen. - I wcale mi si臋 nie pali, 偶eby dowiadywa膰 si臋 o tym teraz.

Carlito zn贸w pchn膮艂 Miguela w kierunku je艅ca.

- Przywi膮偶 go mocno do tej wi膮zki s艂omy, na kt贸rej siedzi. Tylko tak, 偶eby nie m贸g艂 si臋 ruszy膰.

Miguel bez zw艂oki wzi膮艂 si臋 do dzie艂a i przywi膮za艂 skr臋powane na plecach r臋ce Jensena do beli s艂omy. Stara艂 si臋 robi膰 to jak najbrutalniej - najwyra藕niej czerpa艂 z tego wielk膮 przyjemno艣膰. Kiedy z zadowoleniem uko艅czy艂 robot臋, odsun膮艂 si臋, by w ca艂ej krasie podziwia膰 swoje dzie艂o.

- Opowiedz mu histori臋 o strachu na wr贸ble - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋 szeroko do Carlita.

Ten zbli偶y艂 si臋 do Jensena i pochyli艂 si臋 nad nim, 偶eby detektyw s艂ysza艂 go wyra藕nie, a i mia艂 okazj臋 poczu膰 ciep艂o jego oddechu.

- Detektywie Jensen, jak sami dobrze wiecie, mamy tu w Santa Mondega pewien problem z 偶ywymi trupami.

- Tak?

- Tak. A ty obszczekujesz drzewo starego wampira, mo偶e nie?

Miles uzna艂, 偶e lepiej nie odpowiada膰. Spodziewaj膮c si臋 tego, Carlito ci膮gn膮艂, jakby nigdy nic:

- Widzisz, przyjacielu, 偶ywe trupy w Santa Mondega to nie tylko wampiry. Codziennie, o p贸艂nocy, o偶ywaj膮 na godzin臋 s艂omiane straszyd艂a… i musz膮 si臋 czym艣 posili膰! A nic im nie smakuje tak jak czarnuchy. W艂a艣nie dlatego w Santa Mondega prawie nie ma twoich czarnych braci. Strachy na wr贸ble za nimi przepadaj膮, kapujesz? - Przytrzyma艂 telefon kom贸rkowy Jensena przed jego twarz膮, a potem upu艣ci艂 mu go na kolana. - Nastawi艂em budzik na pierwsz膮 w nocy, kiedy ko艅czy si臋 godzina duch贸w. Je偶eli go us艂yszysz, to znaczy, 偶e wci膮偶 偶yjesz i 偶e strachy na wr贸ble ci臋 polubi艂y. A je艣li nie… no c贸偶, to znaczy, 偶e wtedy ju偶 b臋dziesz martwy. - Odwracaj膮c si臋 do wyj艣cia, dorzuci艂: - Wi臋c je艣li pan Strach na Wr贸ble si臋 obudzi, przeka偶 mu od nas pozdrowienia.

Opuszczaj膮c stodo艂臋, Carlito i Miguel zanosili si臋 艣miechem. Patrz膮c na pusta s艂omian膮 twarz stracha na wr贸ble, kt贸ry gapi艂 si臋 na niego bez wyrazu, Miles s艂ysza艂, jak w drodze do samochodu, zadowoleni z siebie, gratuluj膮 sobie nawzajem.

A to ci para weso艂k贸w, jeden w drugiego, pomy艣la艂. Strachy na wr贸ble, kt贸re o偶ywaj膮 o p贸艂nocy i po偶eraj膮 mieszka艅c贸w miasteczka? Przecie偶 to 艣mieszne!

Rozdzia艂 czterdziesty si贸dmy

Jessica um贸wi艂a si臋 z Jefe w Lelku-Kufelku, lecz kiedy tam dotar艂a, wcale nie by艂a pewna, czy ma ochot臋 wej艣膰 do 艣rodka. Lokal by艂 otwarty, a jak偶e, o czym 艣wiadczy艂y zapalone w 艣rodku i na zewn膮trz lampy, ale nie dostrzeg艂a w nim 偶ywej duszy. Jefe zapewnia艂 j膮, 偶e bar b臋dzie t臋tni艂 偶yciem a偶 do 艣witu, tymczasem nic na to nie wskazywa艂o. Z zewn膮trz Lelek-Kufelek sprawia艂 wra偶enie kompletnie wymar艂ego. Nie gra艂a muzyka, nie dolatywa艂y 偶adne g艂osy. Na ulicy nie zatacza艂 si臋 ani jeden zamroczony alkoholem pijak, czego nale偶a艂o si臋 spodziewa膰 o tej porze. W g艂owie Jessiki wci膮偶 telepa艂o si臋 pytanie: „Dlaczego?”. Musia艂a si臋 dowiedzie膰, co spowodowa艂o, 偶e lokal jest wyludniony, skoro powinien by膰 teraz pe艂en t臋gich pijak贸w.

Podesz艂a, 偶eby zajrze膰 do baru przez jedno z wysokich, w膮skich okien z przyciemnionego szk艂a. 呕eby cokolwiek zobaczy膰, musia艂a przycisn膮膰 twarz do szyby. Przez ciemne szk艂o ujrza艂a tylko jednego m臋偶czyzn臋, popijaj膮cego samotnie przy kontuarze. Ani 艣ladu barmana czy innych klient贸w. A przede wszystkim ani 艣ladu Jefe.

Przez chwile rozwa偶a艂a dost臋pne opcje. Mog艂a p贸j艣膰 w dalsz膮 drog臋, do Tapioki, i sprawdzi膰, czy nie ma tam Jefe, albo rzuci膰 si臋 na g艂臋bok膮 wod臋, wej艣膰 do Lelka-Kufelka i zapyta膰 cz艂owieka przy barze, czy przypadkiem nie widzia艂 gdzie艣 艂owcy nagr贸d. W艂a艣nie mia艂a podj膮膰 decyzj臋, gdy naraz zobaczy艂a, 偶e ca艂a pod艂oga zlana jest krwi膮. W dodatku zauwa偶y艂a plamy krwi na go艂ych, wytatuowanych ramionach m臋偶czyzny przy kontuarze.

Jak gdyby wyczuwaj膮c, 偶e kto艣 go obserwuje przez okno, m臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 prosto na ni膮. Nie u艣miechn膮艂 si臋, nie 艂ypn膮艂 na ni膮 wilkiem - po prostu. Jessica dosz艂a do wniosku, 偶e czas znikn膮膰 mu z oczu, wi臋c cofn臋艂a si臋 w ciemno艣膰, 偶eby jej nie widzia艂. Pomy艣la艂a, 偶e widocznie Jefe poszed艂 do Tapioki. O tej porze by艂 to jedyny wci膮偶 otwarty lokal, gdzie mo偶na si臋 by艂o napi膰. A je偶eli go tam nie znajdzie, mog艂a spokojnie za艂o偶y膰, 偶e wr贸ci艂 do hotelu i czeka na ni膮 w pokoju, kt贸ry teraz ju偶 z nim dzieli艂a.

Rodeo Rex popija艂 samotnie mniej wi臋cej od godziny. Od czasu incydentu z masakr膮 wampir贸w nikt nie o艣mieli艂 si臋 wej艣膰 do Lelka-Kufelka. Nawet ci, kt贸rzy nie wiedzieli, co tam si臋 sta艂o, mieli do艣膰 rozumu, by zajrze膰 do 艣rodka przez okno, a potem ruszy膰 w dalsz膮 drog臋, do Tapioki. Barman nie pojawi艂 si臋 ani razu, odk膮d Rex, w niewyszukany spos贸b, kaza艂 mu spada膰. Pozosta艂 na zapleczu, a mo偶e nawet poszed艂 spa膰.

Rex niespecjalnie przejmowa艂 si臋 nieobecno艣ci膮 barmana. Dopiero co zabi艂 dw贸ch by艂ych hubalan - mnich贸w, kt贸rzy zamienili si臋 w wampiry - a w dodatku zrobi艂 to w barze pe艂nym klient贸w, na oczach wszystkich. Nie da si臋 ukry膰, 偶e wed艂ug wszelkiego prawdopodobie艅stwa ponad po艂ow臋 klienteli Lelka-Kufelka stanowi艂y wampiry. Widok tego, jak zabija艂 Mila i Hezekiaha, wystarczy艂by a偶 nadto, 偶eby wystraszy膰 pozosta艂e 偶ywe trupy, nie m贸wi膮c ju偶 o zwyk艂ych 艣miertelnikach. Z drugiej strony, gwarantowa艂o to jedn膮 rzecz - zwi臋ksza艂o szanse, 偶e w barze pojawi si臋 wi臋cej 偶ywych trup贸w. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e stawi膮 si臋 o wiele liczniej, ca艂膮 gromad膮.

Olbrzym wychyla艂 kolejk臋 za kolejk膮, a mimo to nie m贸g艂 si臋 pozby膰 uczucia niepokoju. Od czasu, gdy kilka godzin wcze艣niej w barze kawowym w namiocie bokserskim zobaczy艂 faceta, o kt贸rym dowiedzia艂 si臋, 偶e to Bourbon Kid, czu艂 si臋 zdecydowanie nieswojo. Cofn膮艂 si臋 wspomnieniami do dnia sprzed kilku lat, kiedy po raz pierwszy zobaczy艂 Kida. Wtedy nie mia艂 poj臋cia, 偶e cz艂owiekiem, kt贸rego wyzywa艂, 偶eby spr贸bowa艂 si臋 z nim na r臋k臋, jest w艂a艣nie Bourbon Kid. W tamtych czasach znano go pod innym nazwiskiem. Jak偶e mu by艂o, do kurwy n臋dzy? Rex my艣la艂 nad tym przez dobre kilka minut, ale nie m贸g艂 sobie przypomnie膰. A zreszt膮, co za r贸偶nica? Teraz Kid i on znowu znale藕li si臋 w tym samym mie艣cie, wi臋c nadarzy艂a si臋 okazja, 偶eby wzi膮膰 odwet za tamt膮 pora偶k臋.

Poprzednim razem Rex wpad艂 na Kida w n臋dznym, zadymionym starym barze mieszcz膮cym si臋 w tak zwanej dzielnicy czerwonych 艣wiate艂 w Plainview, w stanie Teksas. Kid got贸w by艂 zmierzy膰 si臋 na r臋k臋 z ka偶dym ochotnikiem i bez problemu wygrywa艂 wszystkie pojedynki, przy okazji zarabiaj膮c na tym niez艂膮 kas臋. Rex ochoczo rzuci艂 na st贸艂 jak膮艣 sum臋 i przyj膮艂 wyzwanie. Spodziewa艂 si臋 艂atwej wygranej, bo ju偶 od dziecka, a偶 do tej pory, ze wszystkich zmaga艅 si艂owych wychodzi艂 zwyci臋sko. Tyle 偶e ca艂y ten plan wzi膮艂 w 艂eb. Jego przeciwnik (kt贸ry, o czym dowiedzia艂 si臋 dopiero dzisiaj, by艂 najbardziej poszukiwanym cz艂owiekiem w Santa Mondega) przez niemal 40 minut stawia艂 wr臋cz nadludzki op贸r w pojedynku, kt贸ry zd膮偶y艂 ju偶 obrosn膮膰 legend膮. Ich zmagania zwabi艂y dos艂ownie setki widz贸w. Im d艂u偶ej trwa艂 ten b贸j, tym bardziej przybywa艂o kibic贸w i tym wi臋ksze sumy przechodzi艂y z r膮k do r膮k, gdy ludzie stawiali ci臋偶ko zarobione pieni膮dze na zwyci臋zc臋.

Wygl膮da艂o na to, 偶e pojedynek b臋dzie si臋 toczy艂 przez ca艂膮 noc, bo 偶aden z zawodnik贸w nie chcia艂 ust膮pi膰 ani o w艂os. W pewnej chwili, jak gdyby znudzony ca艂膮 t膮 sytuacj膮, Bourbon Kid rozlu藕ni艂 r臋k臋 i Rex waln膮艂 jego d艂oni膮 o st贸艂, odnosz膮c najbardziej pami臋tne w swojej karierze zwyci臋stwo.

W tym momencie sprawy przybra艂y naprawd臋 kiepski obr贸t. Ten facet, kt贸ry w trakcie ca艂ej walki nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, nie pu艣ci艂 d艂oni Reksa. Przeciwnie - 艣cisn膮艂 j膮 najmocniej. Coraz bardziej. A potem jeszcze docisn膮艂. Spogl膮daj膮c na swoj膮 metalow膮 d艂o艅, Rex za ka偶dym razem przypomina艂 sobie tamten b贸l. U艣cisk Kida by艂 tak mocny, 偶e zmia偶d偶y艂 wszystkie ko艣ci d艂oni Reksa, kt贸ry odchodzi艂 od zmys艂贸w z b贸lu. A potem, ani nie gratuluj膮c mu wygranej, ani nie przepraszaj膮c za to, co zrobi艂 po zako艅czeniu pojedynku, Kid wsta艂 i jakby nigdy nic, opu艣ci艂 bar. Rex sprawn膮 r臋k膮 zgarn膮艂 wygran膮 i pojecha艂 do szpitala, gdzie, gwa艂townie protestuj膮c, patrzy艂 przera偶ony, jak amputuj膮 mu zmia偶d偶on膮 d艂o艅, 偶eby uratowa膰 pozosta艂膮 cz臋艣膰 r臋ki. Tego dnia poprzysi膮g艂 zemst臋 swojemu przeciwnikowi, gdyby jeszcze kiedy艣 mia艂 okazj臋 go spotka膰.

Przez kilka miesi臋cy po tym incydencie konstruowa艂 dla siebie metalow膮 d艂o艅, bo chcia艂 mie膰 pewno艣膰, 偶e gdy ich 艣cie偶ki skrzy偶uj膮 si臋 ponownie, to Kid wyl膮duje ze zmia偶d偶on膮 d艂oni膮. Zazwyczaj, kiedy po kilku kieliszkach wraca艂 pami臋ci膮 do tamtego dnia, przepe艂nia艂a go w艣ciek艂o艣膰 i gorycz, dzi艣 jednak zwi臋ksza艂o to tylko jego niepok贸j. W Santa Mondega szykowa艂a si臋 jaka艣 wi臋ksza draka, taka, jakiej jeszcze nie by艂o. Co do tego nie mia艂 w膮tpliwo艣ci.

Zabicie kilku wampir贸w zdecydowanie powinno poprawi膰 mu nastr贸j. Za艂atwienie ich posz艂o ca艂kiem g艂adko, ale czego艣 mu brakowa艂o. Ma艂o tego, sz贸sty zmys艂 podpowiada艂, 偶e nie by艂y to ostatnie zab贸jstwa tego wieczoru. A co najgorsze, dr臋czy艂o go to potworne wra偶enie, 偶e kto艣 go obserwuje. W pewnej chwili obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e jaka艣 kobieta patrzy na niego przez okno. Jej twarz wkr贸tce rozmy艂a si臋 w mroku nocy, a jednak by艂o w niej co艣, co tr膮ci艂o jak膮艣 strun臋 w jego pami臋ci. Ta kobieta wydawa艂a si臋 znajoma. By艂 pewien, 偶e kiedy艣 ju偶 j膮 widzia艂. Ale gdzie? Bourbon Kida pozna艂 natychmiast, ale ta dziewczyna…? Nie m贸g艂 skojarzy膰 jej twarzy. W swoim czasie pozna艂 setki 艣licznych m艂odych dziewcz膮t, a s膮dz膮c z tego kr贸tkiego rzutu oka przez szyb臋, ta by艂a jedn膮 z naj艂adniejszych. Niestety, wla艂 w siebie ju偶 tyle whisky, 偶e nie potrafi艂 sobie przypomnie膰, sk膮d j膮 zna. 艢wi臋cie wierzy艂, 偶e rano posk艂ada, co i jak, a to, 偶e w tej chwili nie potrafi tego rozwik艂a膰, uzna艂 za najlepszy dow贸d, 偶e nie powinien pi膰 dalej.

Berkley, barman w Lelku-Kufelku, wci膮偶 by艂 wkurzony tym, jak go potraktowa艂 Rodeo Rex, ale mia艂 do艣膰 rozumu, 偶eby nie podskakiwa膰 komu艣, kto potrafi zabija膰 wampiry tak bezwzgl臋dnie i skutecznie jak siedz膮cy przy kontuarze olbrzym. Przez dwie godziny tkwi艂 wi臋c na zapleczu i ogl膮da艂 telewizj臋, a tymczasem przy barze Rex raczy艂 si臋 trunkiem za darmo. Co jaki艣 czas dolatywa艂y go krzyki i trzask ciskanych krzese艂. Berkley wykombinowa艂, 偶e Rex albo odstrasza potencjalnych klient贸w, albo coraz bardziej zalewa ry艂o i demoluje mu lokal ot tak, dla zabawy.

Szczeg贸lnie g艂o艣ny i gromki rozgardiasz nast膮pi艂 jakie艣 p贸艂 godziny temu; brzmia艂o to tak, jak gdyby Rex dawa艂 popali膰 nast臋pnemu wampirowi. Ale od tej pory panowa艂a kompletna cisza. Nie pisn膮艂 nawet 偶aden ze szczur贸w, kt贸re jak偶e cz臋sto grasowa艂y wok贸艂 kontuaru. P贸艂 godziny ciszy i spokoju wystarczy艂o, by barman uzna艂, 偶e Rex postanowi艂 wreszcie zako艅czy膰 ubaw i wr贸ci膰 do domu. Dlatego te偶 zdecydowa艂 si臋 zaryzykowa膰 i sprawdzi膰, czy mo偶e ju偶 bezpiecznie wr贸ci膰 i zamkn膮膰 lokal.

Wysun膮艂 wi臋c g艂ow臋 za drzwi i zerkn膮艂 na sal臋. Jak przedtem, tak i teraz przy barze siedzia艂 jeden cz艂owiek, tyle 偶e nie by艂 to ju偶 Rodeo Rex. To by艂 kto艣 gorszy, znacznie gorszy.

O wiele, wiele gorszy!

Berkley poczu艂, 偶e w艂osy je偶膮 mu si臋 na karku. Na sto艂ku przy kontuarze usadowi艂 si臋 cz艂owiek w kapturze. Barman rozpozna艂 go natychmiast, chocia偶 widzia艂 tylko raz w 偶yciu. Pi臋膰 lat wcze艣niej ten cz艂owiek wszed艂 do lokalu i wystrzela艂 wszystkich klient贸w, oszcz臋dzaj膮c tylko przera偶onego Berkleya. Od tej pory plotkowano, 偶e podobno dawno ju偶 go zabili, ale jak wida膰, te plotki to by艂y jedynie pobo偶ne 偶yczenia. Przy barze w Lelku-Kufelku siedzia艂 Bourbon Kid. To nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci.

- Co艣 kiepska ta obs艂uga dzi艣 wiecz贸r - odezwa艂 si臋 Kid, zsun膮艂 kaptur i ods艂oni艂 twarz.

Niewiele si臋 zmieni艂 od czasu, gdy Barkley widzia艂 go ostatnio. W艂osy mu nieco pociemnia艂y, a sk贸ra na twarzy stwardnia艂a, mo偶e od cz臋stego przebywania na s艂o艅cu. Ale pomy艂ka nie wchodzi艂a w rachub臋, to z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂 Bourbon Kid. Berkley doszed艂 do wniosku, 偶e to raczej kiepsko. Zapad艂a niezr臋czna cisza, bo barman nie bardzo wiedzia艂, jak odpowiedzie膰 Kidowi na uwag臋 o opiesza艂o艣ci obs艂ugi. W pierwszej chwili pomy艣la艂 nawet, 偶e by艂oby uprzejmie z jego strony podzi臋kowa膰, 偶e Bourbon Kid nie zastrzeli艂 go pi臋膰 lat temu, w ko艅cu jednak uzna艂, 偶e lepiej nie podsuwa膰 takich pomys艂贸w temu cokolwiek nieprzewidywalnemu osobnikowi.

Spojrza艂 nad ramieniem Kida na zdemolowany lokal. Wsz臋dzie wala艂y si臋 po艂amane i poprzewracane krzes艂a i sto艂y. Wszystko ocieka艂o krwi膮. Kurde, co za bajzel, rano b臋d臋 to musia艂 posprz膮ta膰, pomy艣la艂. Zak艂adaj膮c, rzecz jasna, 偶e szcz臋艣cie mu dopisze i rano b臋dzie jeszcze w艣r贸d 偶ywych, bo na razie mia艂 przed sob膮 najwi臋kszego maskowego morderc臋 w historii tej okolicy. Temu klientowi nie powinien kaza膰 czeka膰.

- A, tak, przepraszam. Czego pan si臋 napije? Dzisiaj wszyscy pij膮 na koszt firmy.

- To mi艂o. Skoro tak, napij臋 si臋 bourbona. Tylko lej pan do pe艂na.

O 偶e偶 kurwa! Ostatnim razem te偶 si臋 od tego zacz臋艂o! Berkley si臋gn膮艂 pami臋ci膮 pi臋膰 lat wstecz, kiedy to Bourbon Kid pojawi艂 si臋 w jego barze. Poda艂 mu wtedy bourbona, w og贸le si臋 nad tym nie zastanawiaj膮c. W ko艅cu sk膮d mia艂 wiedzie膰, 偶e facet ma problem z alkoholem? Tymczasem gdy tylko Kid wychyli艂 szklank臋, kompletnie mu odbi艂o i wykosi艂 wszystkich z wyj膮tkiem Berkleya, kt贸remu kaza艂 polewa膰 dalej, przez nast臋pn膮 godzin臋 czy co艣 ko艂o tego. Nawet przybycie ci臋偶ar贸wek wy艂adowanych uzbrojonymi policjantami nie zrobi艂o na nim najmniejszego wra偶enia. Przesta艂 tankowa膰 na chwil臋, 偶eby si臋 z nimi rozprawi膰, a偶 w ko艅cu zabrak艂o gliniarzy, bo 偶aden nie mia艂 odwagi wy艣ciubi膰 nosa. Przez ten czas Barkley g艂贸wnie nurkowa艂 pod lad臋, 偶eby nie trafi艂a go zb艂膮kana kula, i tylko czasami wychyla艂 si臋, by uzupe艂ni膰 zawarto艣膰 szklanki Kida.

By艂o, min臋艂o; teraz, pi臋膰 lat p贸藕niej, Berkley nie m贸g艂 przecie偶 kaza膰 czeka膰 Kidowi, poda艂 mu wi臋c najlepszy bourbon, jaki mia艂 na sk艂adzie, z dwiema kostkami lodu.

- I co pan porabia艂 przez ten czas? - zapyta艂 z nadziej膮, 偶e w ten spos贸b chocia偶 na chwil臋 powstrzyma Kida przed wychyleniem trunku.

Jedyny klient w barze podni贸s艂 szklank臋 i wpatrzy艂 si臋 w jej zawarto艣膰 ostrym wzrokiem. By艂 to najprzedniejszy bourbon, jaki mieli w lokalu, wi臋c taki koneser z pewno艣ci膮 musia艂 to doceni膰.

- Nie tyka艂em gorza艂ki - odpar艂.

- No i dobrze. Ile to ju偶 czasu?

- Pi臋膰 lat.

O Chryste Panie! - pomy艣la艂 Berkley. Ostatnim razem facetowi odbi艂o po jednej kolejce. Skoro wi臋c od pi臋ciu lat nie 艂ykn膮艂 ani kropelki, na pewno od razu p贸jdzie mu do g艂owy. Lepiej go od tego odwie艣膰.

- No, no! - rzuci艂 z podziwem. - Wie pan, jakbym ja nie pi艂 przez pi臋膰 lat, to pewnie nie chcia艂bym zaczyna膰 od nowa. Nigdy wi臋cej. Ani bym nie pow膮cha艂. Na pewno chce pan tego bourbona? Mo偶e lepiej na pocz膮tek we藕mie pan co艣 l偶ejszego… bo ja wiem, lemoniad臋?

Kid przesta艂 si臋 wpatrywa膰 w zawarto艣膰 szklanki i spojrza艂 na barmana. By艂 wyra藕nie poirytowany, co Berkley przyj膮艂 z wielkim niepokojem.

- Pos艂uchaj no, przyjacielu - zazgrzyta艂 ochryp艂y g艂os. - Wpad艂em tu, 偶eby spokojnie si臋 napi膰. I nie mam ochoty zawraca膰 sobie g艂owy pogaduszkami o niczym. Po raz pierwszy od pi臋ciu lat waln臋 sobie co艣 mocniejszego. Wybra艂em tw贸j bar dlatego, 偶e jest pusty, ale skoro ju偶 tu jestem, nie podobaj膮 mi si臋 dwie rzeczy.

- Jakie? - spyta艂 Berkley z nadziej膮, 偶e obie usterki 艂atwo da si臋 naprawi膰.

- Po pierwsze, wkurza mnie tutejsza obs艂uga. Nigdzie na 艣wiecie nie musia艂em w barze czeka膰 tyle czasu na drinka. Powiniene艣 nad tym popracowa膰.

- Nie no, jasne. J… ja… naprawd臋 bardzo przepraszam.

- Na pocz膮tek dobre i to. A druga rzecz, kt贸ra mi tu przeszkadza, to kapanie. M贸g艂by艣 co艣 z tym zrobi膰?

Berkley nie s艂ysza艂 偶adnego kapania, wi臋c nastawi艂 uszu. Mniej wi臋cej po pi臋ciu sekundach dolecia艂 go 艂agodny plusk. Dobiega艂 gdzie艣 zza Bourbon Kida. Barman spojrza艂 nad lad膮 i zobaczy艂 na 艣rodku pod艂ogi ka艂u偶臋 krwi. Zapewne by艂a to pozosta艂o艣膰 po jednym z dw贸ch wampir贸w, kt贸rzy tego wieczoru zako艅czyli sw贸j trupi 偶ywot. A jednak, kiedy na ni膮 patrzy艂, kolejna kropla krwi spad艂a z rozbryzgiem na ka艂u偶臋, wydaj膮c cichy plusk. A to sk膮d si臋 wzi臋艂o? - pomy艣la艂 Berkley, spojrza艂 na sufit i znalaz艂 odpowied藕. Natychmiast zreszt膮 tego po偶a艂owa艂. Dok艂adnie nad rozlan膮 na pod艂odze krwi膮 wisia艂 na suficie wentylator. Typowy, przemys艂owy wentylator z metalu, jakie wisia艂y w wi臋kszo艣ci bar贸w w Santa Mondega. Obraca艂 si臋 powolutku, cz臋艣ciowo dlatego, 偶e zawsze wirowa艂 powoli, a cz臋艣ciowo dlatego, 偶e oplata艂y go zw艂oki Rodeo Reksa. To jego krew kapa艂a na pod艂og臋. I to nie z jednej rany, bynajmniej. Rex mia艂 puste oczodo艂y, a j臋zyk wyrwany z gard艂a. Z jego r膮k i n贸g zwisa艂y strz臋py cia艂a. Klatka piersiowa olbrzyma stanowi艂a jedn膮 krwaw膮 miazg臋, tu i tam zakryt膮 resztkami poszarpanego ubrania. Nie by艂 to mi艂y dla oka widok, a na my艣l, 偶e lada chwila sam mo偶e sko艅czy膰 tak samo, barmanowi nogi zmieni艂y si臋 w galaret臋. Zanim si臋 obejrza艂, straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂 za barem, przy okazji wal膮c g艂ow膮 o jedn膮 z drewnianych p贸艂ek za plecami. 艢redni pomys艂, zwa偶ywszy na okoliczno艣ci. Odetchn膮艂 g艂臋boko kilka razy i d藕wign膮艂 si臋 na nogi.

Kiedy ju偶 doszed艂 do siebie, postanowi艂 nie patrze膰 wi臋cej na sufit i zw艂oki. Obserwowa艂 za to, jak Bourbon Kid wychyla duszkiem bourbona i trzaskiem odstawia pust膮 szklank臋 na blat.

- Eee, mo偶e jeszcze jednego? Co pan na to? - zapyta艂 Berkley.

Bourbon Kid pokr臋ci艂 g艂ow膮. Nagle si臋gn膮艂 pod p艂aszcz i wyj膮艂 pistolet. Kurewsko wielki pistolet. Berkley widywa艂 ju偶 wi臋ksze, ale 偶aden z nich nie wygl膮da艂 tak prawdziwie, tak zajebi艣cie gro藕nie. Kid wycelowa艂 w g艂ow臋 nieszcz臋snego barmana. Berkley czu艂, 偶e ka偶dy, nawet najmniejszy mi臋sie艅 w jego ciele dygocze. Gdyby spr贸bowa艂 b艂aga膰 o lito艣膰, i tak z przera偶enia wyda艂by co najwy偶ej mysi pisk. Sparali偶owany strachem, zajrza艂 w wylot lufy i patrzy艂, jak Kid celuje i poci膮ga za spust.

PIF!

Reperkusje tego strza艂u odbija艂y si臋 echem w promieniu wielu kilometr贸w i przez ca艂e d艂ugie lata. Bourbon Kid powr贸ci艂. I chcia艂 si臋 napi膰.

Rozdzia艂 czterdziesty 贸smy

Atmosfera w Tapioce by艂a nieco napi臋ta, i to od dobrych dw贸ch godzin. Odk膮d pojawi艂 si臋 Jefe i zacz膮艂 tankowa膰 samotnie, Sanchez czu艂, 偶e co艣 paskudnego wisi w powietrzu. Jeszcze zanim poci膮gn膮艂 pierwszy 艂yk piwa, 艂owca nagr贸d by艂 w wyj膮tkowo pod艂ym nastroju, a ka偶dy nast臋pny haust tylko pogardza艂 jego paskudne samopoczucie. Sanchez sk艂ada艂 to na karb tego, 偶e nadal nie uda艂o mu si臋 odzyska膰 Oka Ksi臋偶yca i 偶e b臋dzie musia艂 przyzna膰 si臋 do tego przed El Santinem albo czym pr臋dzej wynosi膰 si臋 z miasta. Jefe siedzia艂 sam przy ko艅cu kontuaru, wlewaj膮c w gard艂o piwsko za piwskiem i obrzucaj膮c obelgami ka偶dego, kto o艣mieli艂 si臋 zbli偶y膰 na kilka krok贸w. Poza tym otoczy艂 si臋 chmur膮 dymu, bez przerwy pal膮c cygara lub cygaretki, jakie tylko mu wpad艂y w 艂apy.

Kontuar w Tapioce by艂 d艂ugo na dobre 30 metr贸w, z czego przynajmniej po艂ow臋 po lewej Jefe mia艂 tylko dla siebie. Po drugiej stronie lady siedzia艂o na sto艂kach sze艣ciu wyj膮tkowo niesympatycznych drab贸w - wielkich, w艂ochatych Anio艂贸w Piekie艂, kt贸rzy niew膮tpliwie zjechali do miasta na pojedynki bokserskie, 偶eby kibicowa膰 swojemu idolowi, Rodeo Reksowi. Ka偶dy z nich 艣wietnie sobie radzi艂 w bijatykach, ale 偶aden nie by艂 a偶 tak g艂upi, 偶eby ryzykowa膰 zapuszczenie si臋 na stron臋 baru zaj臋t膮 przez Jefe. Otaczaj膮ce go napi臋cie by艂o r贸wnie g臋ste jak dym i wszyscy w barze wyczuwali to wyra藕nie. Klienci podchodz膮cy do lady, 偶eby zam贸wi膰 kolejk臋, stawali po stronie zaj臋tej przez Anio艂贸w Piekie艂, ze strachu, by Jefe nie odebra艂 innego zachowania jako braku szacunku.

艁owca nagr贸d mniej wi臋cej od dw贸ch godzin topi艂 smutki w kieliszku, gdy do baru wesz艂y k艂opoty, w postaci dw贸ch pot臋偶nych, ubrano na czarno m臋偶czyzn. Sanchez natychmiast rozpozna艂 Carlita i Miguela. Na widok zgarbionego przy kontuarze Jefe Carlito ruszy艂 wprost do niego; Miguel, jak zawsze, trzyma艂 si臋 o krok z ty艂u. Usiedli na sto艂kach po bokach 艂owcy nagr贸d.

- Mi艂o ci臋 widzie膰, Jefe - rzuci艂 Carlito.

- Walcie si臋.

- A sk膮d taka wrogo艣膰? Co ty na to, Miguel?

- No, na m贸j gust nasz przyjaciel Jefe nie cieszy si臋 na nasz widok. Ciekawe dlaczego?

- Nie wiem, Miguel. Mo偶e ju偶 nie ma tego kamienia? Mo偶e gdzie艣 go zgubi艂?

- A mo偶e ukrad艂 mu go niejaki Marcus Gnida?

Obaj wybuchn臋 li kr贸tkim 艣miechem. Nie by艂 to d藕wi臋k mi艂y dla ucha.

Jefe z艂apa艂 d艂o艅mi za kraw臋d藕 lady, podpar艂 si臋 i usiad艂 prosto.

- A wy sk膮d wiecie o Marcusie? - warkn膮艂.

- S艂yszy si臋 to i owo - odpar艂 Carlito. - Na przyk艂ad o tym, jak to szlajasz si臋 z jak膮艣 m艂od膮 lask膮, zamiast wzi膮膰 si臋 do roboty i odzyska膰 to, co straci艂e艣.

Jefe doskonale potrafi艂 kontrolowa膰 stan upojenia alkoholowego. Mimo 偶e zaledwie kilka sekund wcze艣niej wygl膮da艂 na be艂kocz膮c膮 kupk臋 nieszcz臋艣cia, pierwszy przejaw potencjalnego niebezpiecze艅stwa wyzwoli艂 w nim zastrzyk adrenaliny, kt贸ry natychmiast wyrwa艂 go z odr臋twienia.

- Pos艂uchajcie no mnie, buraki. Ja ca艂y czas szukam Oka. Dziewczyna mi w tym pomaga. Jakby艣cie nie wiedzieli, ma par臋 dobrych pomys艂贸w. Nie m贸wi膮c o tym, 偶e potrafi艂aby skopa膰 wam dup臋.

Carlito nie m贸g艂 si臋 pohamowa膰 i na jego twarzy rozla艂 si臋 szeroki u艣miech. Bez najmniejszego trudu uda艂o mu si臋 sprowokowa膰 Jefe.

- Wiesz co, Miguel? - rzuci艂 drwi膮co. - Co艣 mi si臋 widzi, 偶e nasz Jefe si臋 zabuja艂. Milusie, no nie?

- Si臋 wie, Carlito. Szkoda, 偶e to nie potrwa d艂ugo. Trudno si臋 w kim艣 kocha膰, je偶eli si臋 nie ma serca.

- S艂uchaj no, m膮dralo. Zdob臋d臋 ten pieprzony kamie艅 - rzek艂 Jefe, pokazuj膮c Sanchezowi gestem, 偶eby nala艂 mu nast臋pny kufel piwa. - Potrzeba mi na to paru dni, i tyle.

Carlito pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Par臋 dni? Ca艂e dwa dni… Kiepska sprawa, Jefe. Zosta艂o ci mniej wi臋cej 10 godzin. El Santino chce mie膰 ten kamie艅 przed jutrzejszym za膰mieniem S艂o艅ca. A wiesz co? Za膰mienie nast膮pi jutro w po艂udnie. I do tej pory musisz odzyska膰 kamie艅.

- Kurwa, a sk膮d ten po艣piech?

Miguel chwyci艂 Jefe za w艂osy i odci膮gn膮艂 jego g艂ow臋 do ty艂u.

- Nie tw贸j zasrany interes - powiedzia艂 z艂owr贸偶bnym tonem. - R贸b, co do ciebie nale偶y, albo do jutra wieczorem przerobimy ci臋 na siekank臋. - Pu艣ci艂 w艂osy 艂owcy nagr贸d i z niesmakiem spojrza艂 na swoj膮 d艂o艅.

- Na siekank臋? Wal si臋! - Jefe by艂 got贸w do draki. Got贸w do wywo艂ania rozr贸by. Nigdy nie pozwala艂 poni偶a膰 si臋 publicznie, nikomu. Nawet takim drabom jak Carlito i Miguel. Pomimo strasznym ilo艣ci alkoholu, kt贸re w siebie wla艂, wci膮偶 jeszcze by艂 ostry. Chwyci艂 d艂o艅 Miguela, 艣cisn膮艂 j膮 mocno, po czym wsta艂 i stan膮艂 twarz膮 w twarz z nieco wy偶szym prze艣ladowc膮.

- Sam si臋 wal! - prychn膮艂 Miguel, kt贸rego z ka偶d膮 sekund膮 coraz bardziej bola艂a d艂o艅.

- Nie, to ty si臋 wal - odburkn膮艂 Jefe. Pu艣ci艂 Miguela i przysun膮艂 twarz do jego twarzy tak blisko, 偶e niemal otarli si臋 szczecinami.

- Zamknijcie si臋, obaj! - przerwa艂 im Carlito. W ich tandemie to on by艂 m贸zgiem i to on zawsze decydowa艂, jak daleko si臋 posun膮膰. - Chod藕, Miguel. Chyba wyrazili艣my si臋 jasno. Albo Jefe pojawi si臋 tu jutro przed po艂udniem z kamieniem, albo b臋dzie mia艂 do艣膰 rozumu, 偶eby si臋 wynie艣膰 z tej planety.

Za艂atwiwszy z 艂owc膮 nagr贸d, co mieli do za艂atwienia, Carlito i Miguel wyszli szybko frontowymi drzwiami, za co Sanchez by艂 im niezmiernie wdzi臋czny. Przez pewien czas nikt w barze si臋 nie odzywa艂. Klienci wiedzieli, 偶e lepiej nie zwraca膰 na siebie uwagi takiego twardziela jak Jefe, zw艂aszcza tu偶 po tym, jak zosta艂 publicznie zbesztany. Sanchez stara艂 si臋 nawet nie patrze膰 na 艂owc臋 nagr贸d, kt贸ry usiad艂 z powrotem na sto艂ku przy barze i przetrawia艂 to, co w艂a艣nie us艂ysza艂 od Carlita i Miguela. W ka偶dej chwili grozi艂o, 偶e pod byle pretekstem wy艂aduje sw贸j gniew na kim innym. Dlatego Sanchez z wyra藕n膮 ulg膮 powita艂 Jessic臋, kt贸ra wesz艂a do baru nieca艂e pi臋膰 minut po wyj艣ciu obu zbir贸w.

- Hej, wielkoludzie - odezwa艂a si臋, d藕gaj膮c Jefe w plecy. - Co si臋 sta艂o w Lelku-Kufelku? Kiedy tam przysz艂am, nikogo nie zasta艂am. To znaczy nie by艂o tam nikogo opr贸cz dziwacznie wygl膮daj膮cego faceta i mn贸stwa krwi.

- A tak, male艅ka - odpar艂 Jefe ze znu偶eniem, ale w jego g艂osie zabrzmia艂a o wiele 艂agodniejsza nuta. - Wydarzy艂 si臋 tam ma艂y incydent. Rodeo Rex wr贸ci艂 do miasta i zdaje si臋, 偶e sprz膮tn膮艂 dwa wampiry.

- Co takiego?

- Zabi艂 dwa wampiry w Lelku-Kufelku. Natychmiast wszystkich stamt膮d wymiot艂o.

Sanchez nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰, 偶eby nie w艂膮czy膰 si臋 do rozmowy, skoro ju偶 trafi艂a mu si臋 okazja pos艂uchania negatywnych rzeczy o konkurencyjnym barze.

- Zawsze m贸wi艂em, 偶e Lelek-Kufelek to pod艂a knajpa. Wampiry przesiaduj膮 w tej mordowni od lat. Po mojemu, w艂a艣ciciel te偶 jest jednym z nich. Ja ich do mojego baru nie wpuszczam. Krwio偶ercze szumowiny! A sk膮pe jak skurwysyn… normalne kutwy!

- 呕arty sobie ze mnie robicie? - spyta艂a Jessica z jawnym niedowierzaniem.

- Nie, male艅ka, jeste艣my 艣miertelnie powa偶ni - odpar艂 Jefe. - Lelek-Kufelek to naprawd臋 paskudna spelunka.

- Pieprzy膰 Lelka - fukn臋艂a. - M贸wi臋 o wampirach! Czy w tym mie艣cie rzeczywi艣cie mieszkaj膮 wampiry?

- Jeszcze jak - przytakn膮艂 Sanchez. - To miasto ma problem z wampirami, odk膮d si臋gam pami臋ci膮. Najstarsi ludzie nie pami臋taj膮, 偶eby ich tu nie by艂o. Dlatego zawsze mi艂o wiedzie膰, 偶e Rodeo Rex zjecha艂 do miasta. To najwi臋kszy z 偶yj膮cych zab贸jc贸w wampir贸w. Wi臋kszy nawet ni偶 Buffy.

- A ten Buffy to co za jeden, do kurwy n臋dzy?

Sanchez i Jefe porozumieli si臋 wzrokiem i pokr臋cili g艂owami z niedowierzaniem, zaskoczeni ignorancj膮 dziewczyny.

- Kurde, kobieto, czy ty naprawd臋 o niczym nie masz poj臋cia? - spyta艂 barman.

- Jak wida膰, nie. Jak to si臋 sta艂o, 偶e do tej pory nikt mi nie powiedzia艂 o wampirach?

- Przepraszam, male艅ka - rzuci艂 Jefe. - Jako艣 si臋 nie z艂o偶y艂o. A szczerze m贸wi膮c, teraz te偶 nie chce mi si臋 o tym gada膰. Wracajmy do mnie, co ty na to?

- A nie chcesz si臋 jeszcze napi膰? Dopiero co przysz艂am.

- E, wydudli艂em ju偶 tyle piwa, 偶e wi臋cej nie zmieszcz臋. Teraz chc臋 tylko ciebie, Jess, wi臋c jak b臋dzie? Chod藕, wracajmy do hotelu, walniemy si臋 do wyrka, co? - Przy tych s艂owach pu艣ci艂 do niej oko.

Jessica odp艂aci艂a mu szelmowskim u艣miechem i te偶 pu艣ci艂a do niego oko.

- Nie ma sprawy, misiu - odpar艂a. - Hej, Sanchez, dasz nam flaszk臋 w贸dki na wynos? Prosz臋.

Twierdzenie, 偶e barman by艂 deczko zazdrosny o atencj臋, jak膮 Jessica obdarzy艂y Jefe, by艂oby grubym niedopowiedzeniem. Wygl膮dali i zachowywali si臋 coraz bardziej jak regularna para. Ba, gdybym tak wystartowa艂 do niej pierwszy! - zaduma艂 si臋 barman. Pieprzony Jefe! Normalny kawa艂 drania. Poda艂 jednak Jessice butelk臋 w贸dki na koszt firmy i robi艂 dobr膮 min臋 do z艂ej gry. Nie chcia艂, 偶eby Jefe zorientowa艂 si臋, 偶e czuje co艣 do jego kobiety. To by nie by艂o m膮dre. Patrzy艂 z zazdro艣ci膮, jak opuszczaj膮 bar. Jessica uprzejmie podtrzymywa艂a pijanego Jefe, kt贸ry wspiera艂 si臋 na jej ramieniu. Ca艂a adrenalina ju偶 z niego zesz艂a i ledwo si臋 trzyma艂 na nogach. Gdyby nie pomoc dziewczyny, z pewno艣ci膮 by si臋 przewr贸ci艂.

Kiedy dotarli do drzwi, Sanchez zawo艂a艂 za nimi:

- Do zobaczenia jutro! I pami臋tajcie o paradzie przebiera艅c贸w!

Jessica odwr贸ci艂a si臋 i pu艣ci艂a do niego oko.

- Nic si臋 nie martw, Sanchez, ju偶 ja si臋 przebior臋. Co艣 mi si臋 widzi, 偶e spodoba ci si臋 moje wdzianko.

Rozdzia艂 czterdziesty dziewi膮ty

Miles Jensen siedzia艂 w niemal grobowych ciemno艣ciach, odk膮d Carlito i Miguel zostawili go samego w stodole. Zamkn臋li za sob膮 wielkie drewniane drzwi, odcinaj膮c i tak mizerny dop艂yw 艣wiat艂a ksi臋偶yca. Z trudem dostrzega艂 zarys strach na wr贸ble, siedz膮cego przed nim na taczkach. Dochodzi艂a pierwsza w nocy i wkr贸tce mia艂 si臋 odezwa膰 budzik w jego telefonie.

Detektywa nie zdziwi艂o, 偶e strach na wr贸ble ani drgn膮艂, a mimo to pragn膮艂, 偶eby godzina duch贸w ju偶 si臋 sko艅czy艂a. Niedorzeczna historia Carlita o tym, jak to strach na wr贸ble o偶ywa, by艂a 艣miech warta, a jednak Jensen czu艂, 偶e z ka偶d膮 up艂ywaj膮c膮 minut膮 jest coraz bardziej zdenerwowany. W panuj膮cych ciemno艣ciach nie by艂 w stanie dojrze膰 godziny na telefonie kom贸rkowym, nadal le偶膮cym na jego kolanach, i zacz膮艂 pow膮tpiewa膰 w to, czy budzik rzeczywi艣cie jest nastawiony. Sugeruj膮c, 偶e nastawi艂 budzik na pierwsz膮, chocia偶 wcale tego nie zrobi艂, Carlito chcia艂 mo偶e w ten spos贸b przed艂u偶y膰 cierpienia Jensena.

Detektywa wci膮偶 jeszcze bola艂a g艂owa po ciosie, jaki zarobi艂 wieczorem, przez co trudniej mu by艂o mie膰 si臋 na baczno艣ci. O niczym tak nie marzy艂, jak o tym, 偶eby zamkn膮膰 oczy i zdrzemn膮膰 si臋 kilka godzin. Prawd臋 m贸wi膮c, niemal ju偶 przysypia艂, kiedy sprzed stodo艂y dolecia艂o skrzypienie. Instynktownie wci膮gn膮艂 g艂臋boko powietrze przez nos i zatrzyma艂 je w p艂ucach, 偶eby nie ha艂asowa膰. Patrz膮c przed siebie, rozpaczliwie wyt臋偶a艂 wzrok, chc膮c sprawdzi膰, jakie jest 藕r贸d艂o tego d藕wi臋ku.

By艂o to skrzypienie drzwi stodo艂y, kt贸re otwiera艂y si臋 bardzo, bardzo powoli. Pozna艂 to po tym, 偶e nagle b艂ysn膮艂 promyczek 艣wiat艂a ksi臋偶yca, o艣wietlaj膮c stracha na wr贸ble. S艂omiana g艂owa wygl膮da艂a teraz, jak gdyby mia艂a oczy, chocia偶 wcze艣niej by艂a pozbawiona rys贸w twarzy. W tej chwili jednak to nie strach na wr贸ble by艂 g艂贸wnym zmartwieniem Jensena - detektyw musia艂 si臋 dowiedzie膰, kim jest stoj膮cy w progu m臋偶czyzna, spowity mg艂膮 i odcinaj膮cy si臋 na tle ksi臋偶ycowej po艣wiaty. Facet by艂 wysoki, ubrany, zdaje si臋, w garnitur i panam臋, zawadiacko przekrzywion膮 na g艂owie. W prawej r臋ce trzyma艂 wycelowan膮 w ziemi臋 bro艅.

- Somers! To ty? - zawo艂a艂 Jensen.

M臋偶czyzna nie odpowiedzia艂. Bez s艂owa wszed艂 do stodo艂y i przymkn膮艂 za sob膮 drzwi, zostawiaj膮c w膮sk膮 szczelin臋, przez kt贸ra wpada艂o nieco 艣wiat艂a ksi臋偶yca. W sam raz, by detektyw zobaczy艂, 偶e facet zbli偶a si臋 ku niemu powoli, unosz膮c r臋k臋 i celuj膮c w taczki, na kt贸rych siedzia艂 bezw艂adnie strach na wr贸ble. Kiedy znalaz艂 si臋 kilka krok贸w od Milesa, wycelowa艂 pistolet w g艂ow臋 stracha na wr贸ble.

W tym momencie nast膮pi艂o co艣, co mog艂o kosztowa膰 detektywa 偶ycie. Rozleg艂 si臋 budzik w jego telefonie kom贸rkowym. By艂a to melodia z filmu Superman, w dodatku przera藕liwie g艂o艣na. Trudno powiedzie膰, czy to Carlito podkr臋ci艂 d藕wi臋k w kom贸rce Jensena na ca艂y regulator, czy te偶 sygna艂 zabrzmia艂 tak zaskakuj膮co, bo panuj膮ca wcze艣niej cisza by艂a niemal absolutna.

Niespodziewany ha艂as zaskoczy艂 cz艂owieka w panamie, kt贸ry okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i wycelowa艂 w detektywa; jego palec na spu艣cie wyra藕nie dr偶a艂. Facet by艂 wystraszony.

- Jensen, jeste艣 sam? - wyszepta艂 ochryple.

- Chryste Przenaj艣wi臋tszy! To ty, Scraggs?

- Tak. Sam jeste艣?

- Tak mi si臋 zdaje, je艣li nie liczy膰 tego pieprzonego stracha na wr贸ble. - S艂ysz膮c znajomy g艂os porucznika Paola Scraggsa, poczu艂 niewypowiedzian膮 ulg臋.

- Stracha na wr贸ble? Czy to ten tutaj? - spyta艂 zdumiony porucznik.

- No. S艂omiany Cz艂owiek we w艂asnej osobie. Prosz臋 ci臋, m贸g艂by艣 mnie rozwi膮za膰?

- Jasne.

Scraggs podszed艂 i wskoczy艂 na stert臋 beli s艂omy, na kt贸rych siedzia艂 Miles. Usadowi艂 si臋 za zwi膮zanym detektywem i tak d艂ugo maca艂 dooko艂a, a偶 wreszcie dotkn膮艂 ta艣my kr臋puj膮cej d艂onie je艅ca. A jednak nie pr贸bowa艂 jej rozpl膮ta膰 ani przeci膮膰; najwyra藕niej zw膮cha艂 okazj臋 do przepytania pojmanego na temat tego, czego si臋 dowiedzia艂.

- A w艂a艣ciwie dlaczego tamci dwaj ci臋 tu przywie藕li, Jensen? I dlaczego ci臋 nie zabili? - zapyta艂.

- Prosz臋 ci臋, m贸g艂by艣 mnie rozwi膮za膰? - j臋kn膮艂 detektyw. By艂 zbyt zm臋czony, 偶eby poddawa膰 si臋 przes艂uchaniu przez koleg臋 po fachu.

- Dobra, dobra. Uratowa艂em ci dupsko, wi臋c chyba nale偶y mi si臋 informacja, o co w tym wszystkim chodzi. Prawd臋 m贸wi膮c, w tych okoliczno艣ciach raczej nie masz wyboru. Wiesz, zawsze mog臋 ci臋 tu zostawi膰. - Porucznik nawet w najlepszej formie bywa艂 upierdliwy i Jensen nareszcie zrozumia艂, dlaczego Somers go nie tolerowa艂.

- Pos艂uchaj, Scraggs, zostawili mnie tu, 偶ebym umar艂. M贸wili, 偶e ten strach na wr贸ble o偶yje i b臋dzie chcia艂 mnie zabi膰. W og贸le mi nie wyja艣nili, czego w艂a艣ciwie ode mnie chc膮, nic z tych rzeczy.

- Musisz si臋 bardziej postara膰, Jensen - odpar艂 Scraggs, zerkaj膮c przez rami臋 na stracha na wr贸ble. - Chyba nie s膮dzisz, 偶e uwierz臋, 偶e ci臋 tu zawlekli bez powodu? Ty co艣 odkry艂e艣 i moim zdaniem najwy偶szy czas, 偶eby艣 podzieli艂 si臋 swoimi informacjami z nami wszystkimi. Gdyby艣 tu zgin膮艂, gdyby te dwa zbiry postanowi艂y ci臋 sprz膮tn膮膰, to wszystko, czego si臋 dowiedzia艂e艣 a naszym seryjnym mordercy, szlag by trafi艂 razem z tob膮. Wi臋c mo偶e mi powiesz, na co wpad艂e艣, zanim strac臋 cierpliwo艣膰?

Pr贸by gliniarza, kt贸ry usi艂owa艂 go zastraszy膰, nie wywar艂y na Jensenie najmniejszego wra偶enia. Zobaczy艂 co艣, co艣, co przyku艂o jego uwag臋 bardziej ni偶 rozpaczliwe usi艂owania porucznika…

- Scraggs…

- Co jest, Jensen?

- Uwa偶aj!

- Co? AAAARGH!

Scraggs by艂 zbyt wolny, 偶eby zareagowa膰 w por臋 na ostrze偶enie detektywa. Strach na wr贸ble rzuci艂 si臋 na niego w mgnieniu oka. Zerwa艂 si臋 z taczek, na kt贸rych dotychczas siedzia艂 bezw艂adnie, i wyr偶n膮艂 go prze偶art膮 przez robaki s艂omian膮 g艂ow膮 w twarz. Zarzuci艂 mu r臋ce na kark, pozbawiaj膮c gliniarza r贸wnowagi. Ten, przykucni臋ty na stercie s艂omy za plecami Jensena, polecia艂 na ziemi臋, a wczepiony w niego strach na wr贸ble okrywa艂 go niczym tandetny garnitur. Scraggs dar艂 si臋 wniebog艂osy, usi艂uj膮c walczy膰 z wymachuj膮cymi jak cepy ko艅czynami napastnika, kt贸rego twarz wpija艂a mu si臋 w szyj臋, drapi膮c go potwornie w mi臋kk膮 sk贸r臋 pod brod膮.

Zdj臋ty przera偶eniem, Scraggs upu艣ci艂 bro艅. Po kilku sekundach w艣ciek艂ego miotania si臋 i turlania na boki, 偶eby to paskudne s艂omiane straszyd艂o nie ugryz艂o go ani nie podrapa艂o, w ko艅cu zdo艂a艂 odepchn膮膰 je na bok i odtoczy膰 si臋 w prawo, tyle 偶e r膮bn膮艂 w stert臋 s艂omy. Bele zachwia艂y si臋, po czym spad艂y na niego; jedna, szczeg贸lnie ci臋偶ka, bole艣nie wyr偶n臋艂a go w czo艂o. Ale najbardziej bolesny moment nast膮pi艂 po chwili, gdy rozleg艂 si臋 ob艂膮ka艅czy rechot. Porucznik rozpozna艂 go natychmiast. Somers! To on za艣miewa艂 si臋 w ten irytuj膮cy spos贸b, a teraz zanosi艂 si臋 dono艣nym 艣miechem.

Scraggs str膮ci艂 bel臋 s艂omy z g艂owy i usiad艂. Strach na wr贸ble le偶a艂 plecami do g贸ry, tak jak upad艂 po szamotaninie. Jensen tkwi艂 tam gdzie przedtem - siedzia艂 zwi膮zany na stercie s艂omy. A przed nim, w 艣wietle ksi臋偶yca, wpadaj膮cego teraz przez otwarte na o艣cie偶 drzwi, sta艂 detektyw Archibald Somers.

- Scraggs, z ciebie naprawd臋 jest rzadki palant! - rzuci艂 kpi膮co. - Mojego partnera zwi膮zali i zostawili tu na pewn膮 艣mier膰, a ty go, kutasie jeden, przes艂uchujesz. Czy艣 ty si臋 z g艂upim na rozum zamieni艂?

- Somers, ty sko艅czony pojebie! - rykn膮艂 Scraggs, gramol膮c si臋 na nogi. Doznane przed chwil膮 upokorzenie sprawi艂o, 偶e kipia艂 z w艣ciek艂o艣ci. Widocznie emerytowany gliniarz w艣lizn膮艂 si臋 za nim do stodo艂y i cisn膮艂 w niego strachem na wr贸ble, podczas gdy on niczego si臋 nie spodziewa艂. A to kawa艂 skurwysyna!

- Sam jeste艣 pojeb, Scraggs - odci膮艂 si臋 Somers, wyra藕nie zadowolony z siebie. - To, co ci zrobi艂em, to nic w por贸wnaniu z tym, co ty zrobi艂e艣 Jensenowi. A teraz rozwi膮偶 go, zanim zn贸w cisn臋 w ciebie tym uciekinierem z Czarownika z Oz.

Przybity i za偶enowany porucznik Paolo Scraggs niech臋tnie wykona艂 polecenie. Nie spieszy艂 si臋 bynajmniej, za to z nieskrywan膮 przyjemno艣ci膮 zdziera艂 ta艣m臋 klej膮c膮, wiedz膮c, jak to boli.

- Dzi臋ki, Somers - odezwa艂 si臋 z ulg膮 Jensen. - Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e tu jestem? - Rozmasowa艂 nadgarstki, po czym kilkakrotnie otworzy艂 i zacisn膮艂 d艂onie, 偶eby pozby膰 si臋 sztywno艣ci i b贸lu palc贸w.

- Przyznam ci si臋, partnerze, 偶e by艂o ci臋偶ko, a偶 wreszcie ten ba艂wan - wskaza艂 r臋k膮 Scraggsa - ten pokopany frajer, zadzwoni艂 na cz臋stotliwo艣ci policyjnej do kapitana z pytaniem, czy skoro ju偶 jest przed stodo艂膮, to ma wej艣膰 i ci臋 przycisn膮膰.

- Naprawd臋? - Miles odwr贸ci艂 si臋 do porucznika. - D艂ugo艣 tam czeka艂 na dworze, zanim zdoby艂e艣 si臋 na odwag臋, 偶eby wej艣膰 i mnie przycisn膮膰, co, kretynie sko艅czony?

Scraggs cofn膮艂 si臋 i rozejrza艂, szukaj膮c upuszczonego pistoletu.

- Hej, ja tylko wykonywa艂em rozkazy, rozumiesz? - odpowiedzia艂 z zak艂opotaniem. - Sk膮d mog艂em wiedzie膰, 偶e masz k艂opoty?

- Jeste艣 kupa g贸wna, nie detektyw - mrukn膮艂 Somers. - Chod藕, Jensen, zje偶d偶ajmy st膮d. Chyba obaj powinni艣my si臋 przespa膰. Jutro czeka nas ci臋偶ki dzie艅, zw艂aszcza 偶e podobno widziano Bourbon Kida w barze Lelek-Kufelek.

- Tak? I co, znowu kogo艣 zabi艂?

- Kilka os贸b. Opowiem ci o tym po drodze.

- A co z Annabel de Frugyn? - zainteresowa艂 si臋 Jensen, wstaj膮c i masuj膮c obola艂e nadgarstki.

- Zabawne, 偶e o to pytasz. Ja te偶 mia艂em g贸wniany wiecz贸r, ale jedyne, co mi si臋 uda艂o za艂atwi膰, to zdoby膰 jej pseudonim. W mie艣cie znana jest jako Mistyczna Dama.

- Mistyczna Dama? To kim ona jest, wr贸偶k膮 czy co艣 w tym gu艣cie?

- Ano.

- Dobra jest?

- Gdzie tam, beznadziejna. Gdyby si臋 obudzi艂a obok 艣wi臋tego Miko艂aja, nie zorientowa艂aby si臋, 偶e to Gwiazdka.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty

Dante sp臋dzi艂 niespokojn膮 noc, na przemian drzemi膮c i martwi膮c si臋 nadchodz膮cym dniem, ale przy okazji wykona艂 kawa艂 roboty umys艂owej. Po pierwsze postanowi艂, 偶e spotka si臋 z Kacy dopiero po ubiciu interesu z mnichami. Nie spodziewa艂 si臋 wprawdzie, 偶eby go chcieli oszuka膰, ale na wszelki wypadek wola艂 nie ryzykowa膰.

Przewiduj膮c spotkanie z nimi, wybra艂 sobie stosowne przebranie na Festiwal Ksi臋偶ycowy - kostium Terminatora, 偶eby wygl膮da膰 na wi臋kszego twardziela. Facet z wypo偶yczalni kostium贸w namolnie namawia艂 go na zakup, twierdz膮c, 偶e jest to jeden z oryginalnych stroj贸w, jakie Schwarzenegger nosi艂 w pierwszej cz臋艣ci cyklu. Dante by艂 g艂臋boko przekonany, 偶e go艣膰 robi go w konia, ale chcia艂 mu wierzy膰, wi臋c wybra艂 ten ubi贸r. I faktycznie podzia艂a艂, dzi臋ki niemu ch艂opak nabra艂 dodatkowej pewno艣ci siebie. Paraduj膮c w czarnym sk贸rzanym stroju i szpanerskich okularach przeciws艂onecznych, rzeczywi艣cie czu艂 si臋 jak prawdziwy twardziel. Pod kurtk膮 mia艂 te偶 pistolet, na wypadek gdyby co艣 posz艂o nie tak. Wola艂 nie podejmowa膰 niepotrzebnego ryzyka. M贸g艂 przecie偶 wpa艣膰 na jakiego艣 艣wira, kt贸ry zechce zapisa膰 si臋 w historii, wdaj膮c si臋 w walk臋 z Terminatorem.

Kacy zgodzi艂a si臋 zaczeka膰 na niego w motelu, ale sw贸j kostium trzyma艂a w 艣cis艂ej tajemnicy. Chcia艂a go zaskoczy膰, mia艂 wi臋c nadziej臋, 偶e b臋dzie to co艣 bardzo, ale to bardzo seksownego.

S艂o艅ce sta艂o wysoko nad g艂ow膮, kiedy Dante wyruszy艂 do miasta 艣wie偶o zdobytym cadillakiem. Poranne niebo by艂o przejrzyste, niebieskie i nic nie wskazywa艂o na to, 偶e wkr贸tce maj膮 zapanowa膰 ciemno艣ci. Ch艂opak w艂膮czy艂 radio i z przyjemno艣ci膮 us艂ysza艂 piosenk臋 My Sharona zespo艂u The Knack. Jazda przy d藕wi臋kach jednego z ulubionych utwor贸w jeszcze bardziej poprawi艂a mu i tak ju偶 艣wietny nastr贸j. Kurde, a poza tym wygl膮dam odjazdowo! Nie pami臋ta艂, czy cho膰 raz w 偶yciu czu艂 si臋 tak zajebi艣cie. Przeje偶d偶aj膮c przez miasto, zwraca艂 na siebie powszechn膮 uwag臋. W ko艅cu nie co dzie艅 widzi si臋 Terminatora, mijaj膮cego ci臋 z 偶贸艂tym cadillacu.

Wszyscy bez wyj膮tku, kt贸rych spotka艂 tego ranka, przebrani byli w karnawa艂owe kostiumy. Na jakim艣 rogu sta艂 zab贸jca z film贸w z serii Halloween i straszy艂 ludzi, nagabuj膮c ich o pieni膮dze. Sto metr贸w dalej Dante zobaczy艂 dw贸ch facet贸w przebranych za zakonnice, kt贸rzy spuszczali wpierdol go艣ciowi w obszernej, g膮bczastej kurtce, czerwonych szortach i czerwonym kapeluszu. Ten 艣wiat ju偶 ca艂kiem zwariowa艂, skoro nawet Papa Smerf nie mo偶e si臋 wybra膰 na spacer, 偶eby nie napad艂y go dwie w艣ciek艂e zakonnice!

By艂a dopiero jedenasta rano, a po ulicach ju偶 taczali si臋 pijani. Festiwal niew膮tpliwie wydobywa艂 z ludzi wszystko, co najgorsze. Dantego uprzedzano, 偶e wielu miejscowych rzezimieszk贸w, korzystaj膮c z przebrania, postrzega艂o festiwal jako okazj臋 do pope艂niania przest臋pstw. Tego tylko brakowa艂o, 偶eby kto艣 zaatakowa艂 go, kiedy ma przy sobie Oko Ksi臋偶yca. Poza tym niepokoi艂 si臋 o Kacy, kt贸ra pilnowa艂a walizki ze skradzionymi stoma tysi膮cami dolar贸w. Siedzia艂a w motelu ca艂kiem sama. Na pewno czu艂a si臋 zagro偶ona i wystraszona.

Zwolni艂, zatrzyma艂 si臋 na czerwonym 艣wietle na kompletnie pustym skrzy偶owaniu i zrobi艂 kilka g艂臋bokich wdech贸w, 偶eby si臋 uspokoi膰. Jeszcze 20 minut i b臋dzie po zawodach. Pozb臋dzie si臋 przekl臋tego niebieskiego kamienia, a co wa偶niejsze, dostanie kolejne 10 kawa艂k贸w, kt贸re wraz ze stoma tysi膮cami z walizki zamierzali z Kacy beztrosko roztrwoni膰 w ci膮gu najbli偶szych kilku miesi臋cy. Zaplanowa艂, 偶e zwiedz膮 ca艂膮 Europ臋 i obejrz膮 wszystko, co jest do obejrzenia. Wiedzia艂, 偶e Kacy b臋dzie zachwycona tym pomys艂em, bo kiedy zwi膮za艂a si臋 z nim przed kilku laty, zrezygnowa艂a z podr贸偶y po Europie. Teraz b臋dzie mia艂 okazj臋 odp艂aci膰 jej za wierno艣膰 i po艣wi臋cenie. Zak艂adaj膮c, 偶e uda mu si臋 prze偶y膰 ten ostatni dzie艅 w Santa Mondega.

Czekaj膮c na zmian臋 艣wiate艂, rozgl膮da艂 si臋 po ulicy. Zobaczy艂 ol艣niewaj膮c膮 blondynk臋 przebran膮 za Marilyn Monroe, stoj膮c膮 w b艂yszcz膮cej r贸偶owej sukience na rogu przecznicy po drugiej stronie skrzy偶owania. Wyra藕nie interesowali si臋 ni膮 dwaj faceci przebrani za Blues Brothers. Na przeciwleg艂ym rogu kr臋ci艂 si臋 wielki, Elvisopodobny przebieraniec, zrobiony na Kr贸la z p贸藕nych lat 60-tych albo z pocz膮tku 70-tych. Ubrany by艂 w b艂yszcz膮c膮 czerwon膮 koszul臋 ze zdobionymi fr臋dzlami r臋kawami oraz czerwone „dzwony” z szerokimi 偶贸艂tymi lampasami po bokach nogawek. Jego oczy skrywa艂y wielkie, charakterystyczne dla Kr贸la okulary przeciws艂oneczne. S膮dz膮c z tego, jak raptownie obraca艂 g艂ow膮 w lewo i w prawo, obserwowa艂 ulice, niecierpliwie czekaj膮c na kogo艣, kto mia艂 po niego podjecha膰.

Na widok Dantego w 偶贸艂tym cadillacu Elvis zamar艂. W pierwszej chwili Dante pomy艣la艂, 偶e wywar艂 na nim takie wra偶enie swoim strojem, wobec czego pos艂a艂 mu zza ciemnych okular贸w surowe spojrzenie, takie, jakie Schwarzenegger stosowa艂 w filmach o Terminatorze. Nagle jednak ogarn臋艂a go mania prze艣ladowcza spowodowana tym, 偶e wozi si臋 z cennym kamieniem kradzionym samochodem. A je艣li ten wielbiciel Elvisa pozna艂 samoch贸d? Mo偶e to jego w贸z? I dlatego teraz nagle tak p臋dzi w moj膮 stron臋? W mord臋, trzeba przeskoczy膰 na czerwonym 艣wietle. Nie ma co czeka膰, a偶 ten wielki, wyra藕nie wkurzony Elvis dopadnie go i narobi k艂opot贸w.

Odjecha艂 z piskiem tylnych opon, zwracaj膮c na siebie jeszcze wi臋ksz膮 uwag臋, ni偶by sobie 偶yczy艂. Mia艂 wra偶enie, 偶e po艂owa mieszka艅c贸w Santa Mondega patrzy, jak przeje偶d偶a na czerwonym 艣wietle, omal nie powoduj膮c wypadku, kiedy g贸wniane, stare kombi w sraczkowatym kolorze zajecha艂o mu drog臋 na skrzy偶owaniu. Dante za wolno my艣la艂 i nie mia艂 cierpliwo艣ci, 偶eby ust臋powa膰 pierwsze艅stwa przejazdu, zostawi艂 to wi臋c kierowcy kombi, kt贸ry jako艣 sobie poradzi艂. Kierowca ten (przebrany za egipsk膮 mumi臋 i od st贸p do g艂贸w spowity bia艂ym banda偶em) ze z艂o艣ci膮 pogrozi艂 mu pi臋艣ci膮, gdy jego pojazd omal nie przewr贸ci艂 si臋 na bok, skr臋caj膮c gwa艂townie, 偶eby nie zderzy膰 si臋 z jaskrawo偶贸艂tym cadillakiem. Dante nie musia艂 si臋 ogl膮da膰, by wiedzie膰, 偶e wkurzy艂 tamtego nie na 偶arty. Jeszcze jeden facet, kt贸ry chcia艂by mi si臋 dobra膰 do dupy, pomy艣la艂, przy艣pieszaj膮c.

Najwa偶niejsz膮 dla niego spraw膮 by艂o teraz jak najszybciej dosta膰 si臋 do Lelka-Kufelka, na spotkanie z mnichami. Koniec ze szlajaniem si臋 po mie艣cie najbardziej rzucaj膮cym si臋 w oczy pojazdem w historii kradzie偶y samochod贸w.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty pierwszy

Jefe uzna艂, 偶e w zasadzie jedyn膮 szans膮 na odzyskanie Oka, jaka mu jeszcze zosta艂a, jest osobista wizyta u Mistycznej Damy. Za chuja nie mia艂 poj臋cia, gdzie go szuka膰, a do za膰mienia S艂o艅ca zosta艂a mu raptem godzina. Musia艂 nak艂oni膰 t臋 star膮 wariatk臋, 偶eby zrobi艂a, co do niej nale偶y, no i 偶eby si臋 przy tym postara艂a. Gdyby pomog艂a mu odszuka膰 Oko Ksi臋偶yca, m贸g艂by je sprzeda膰 El Santinowi, tak jak uzgodnili. Dzi臋ki temu nie musia艂by do ko艅ca 偶ycia ogl膮da膰 si臋 za siebie i czeka膰, kiedy Carlito albo Miguel po艣l膮 mu kulk臋 w plecy. Niemal r贸wnie wa偶ny by艂 fakt, 偶e dzi臋ki temu m贸g艂by wreszcie zap艂aci膰 za serwis nowego porsche, kt贸rym teraz je藕dzi艂.

Zostawi艂 Jessic臋 w pokoju hotelowym, 偶eby si臋 wyszykowa艂a. Nie mia艂 czasu czeka膰, a偶 wci艣nie si臋 w niew膮tpliwie seksowny str贸j Kobiety-Kota z wypo偶yczalni. Wprawdzie niezbyt pasowa艂 do kostiumu Freddy'ego Kruegera, w kt贸ry sam si臋 przebra艂, lecz nie narzeka艂. Jako kotka wygl膮da艂a tak seksownie, 偶e nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, kiedy spotka si臋 z ni膮 p贸藕niej na ma艂e bara-bara. Musia艂 jedynie prze偶y膰 ten ranek. Potrzebny mu by艂 kolosalny fart i mia艂 nadziej臋, 偶e Mistyczna Dama mu go zapewni.

Zaparkowa艂 przed dziwnie wygl膮daj膮cym domem Mistycznej Damy i z zaskoczeniem spostrzeg艂, 偶e drzwi od frontu stoj膮 otworem. Odwiedzi艂 j膮 dwa tygodnie temu i wci膮偶 pami臋ta艂 jej utyskiwania, 偶eby starannie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi, zar贸wno wchodz膮c, jak wychodz膮c. Twierdzi艂a, 偶e nie znosi, kiedy s膮 otwarte, bo mog艂yby wej艣膰 przez nie z艂e duchy.

Jefe liczy艂 na to, 偶e udowodni, i偶 wr贸偶ka naprawd臋 ma talent, po tym jak Jessica rozczarowa艂a si臋 informacjami, jakie uzyska艂a od niej poprzedniej nocy. On akurat g艂臋boko wierzy艂 w to, co Mistyczna Dama ma do powiedzenia. Odk膮d na w艂asne oczy zobaczy艂 偶ywego trupa, otworzy艂 si臋 na wszelkie zjawiska nadprzyrodzone, czarn膮 magi臋, no i oczywi艣cie na przepowiadanie przysz艂o艣ci. Podczas pierwszej wizyty przekona艂 si臋, 偶e Mistyczna Dama jest bardzo akuratna.

Tym razem, niestety, na niewiele mog艂a mu si臋 przyda膰. Gdy tylko wszed艂 do domu, zorientowa艂 si臋, 偶e zasz艂o co艣 strasznego. I to nawet nie z powodu potwornego ba艂aganu czy poprzewracanych krzese艂 walaj膮cych si臋 na pod艂odze. Nie, najlepiej o tym 艣wiadczy艂 widok Mistycznej Damy. Siedzia艂a, jak zwykle, na swoim sta艂ym miejscu za sto艂em, ale wygl膮da艂a zupe艂nie inaczej. Przede wszystkim dlatego, 偶e nie mia艂a g艂owy. I bynajmniej nic nie wskazywa艂o na to, 偶eby kto艣 odci膮艂 j膮 jakim艣 ostrym narz臋dziem. Nie, s膮dz膮c po szcz膮tkach, kt贸re jakim艣 cudem nadal siedzia艂y na krze艣le z wysokim oparciem, wygl膮da艂o to tak, jakby g艂ow臋 urwa艂 jej kto艣 o nadludzkiej sile. Poza tym wszystkie 艣ciany i ksi膮偶ka na blacie sto艂u by艂y zbryzgane krwi膮.

Jefe nie dostrzeg艂 nigdzie jej g艂owy, dop贸ki nie zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi - wisia艂a w艂a艣nie na tych drzwiach, od wewn膮trz. Oczy by艂y wy艂upione, a j臋zyk, je艣li dobrze widzia艂, wyrwany z gard艂a. Doln膮 cz臋艣膰 twarzy pokrywa艂a skorupa zakrzep艂ej krwi, jak gdyby trysn臋艂a z jej ust i przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 nocy powoli kapa艂a z podbr贸dka na pod艂og臋.

Jefe nie my艣la艂 bynajmniej o sekcji zw艂ok, mimo to przyjrza艂 si臋 baczniej g艂owie wr贸偶ki. Odkry艂, 偶e by艂a nabita na ko艂ek do wieszania p艂aszczy, kt贸ry tkwi艂 w m贸zgu staruchy. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e w przebraniu Freddy'ego Kruegera lepiej nie kr臋ci膰 si臋 w pobli偶u zw艂ok. Zw艂aszcza 偶e mia艂 przy sobie niesamowicie ostry n贸偶 o d艂ugo艣ci 60 centymetr贸w, nie m贸wi膮c ju偶 o dw贸ch ukrytych pistoletach i amunicji w ilo艣ci wystarczaj膮cej do dokonania zamachu stanu.

Opuszcza艂 dom Mistycznej Damy w przekonaniu, 偶e jest to znak, i偶 czeka go kiepski dzie艅. A jednak nagle, w mgnieniu oka, dopisa艂o mu szcz臋艣cie. Zanim doszed艂 do swojego l艣ni膮cego srebrnego porsche, zobaczy艂 przeje偶d偶aj膮cego obok 偶贸艂tego cadillaca. Za kierownic膮 siedzia艂 m艂ody ch艂opak w kostiumie Terminatora i najwyra藕niej bardzo si臋 gdzie艣 艣pieszy艂. A zaledwie kilka sekund wcze艣niej Jefe uwa偶a艂, 偶e nie ma ju偶 偶adnych trop贸w. Nie zapomnia艂 jednak jak偶e wa偶nej informacji, kt贸r膮 zas艂ysza艂 od Sancheza. Barman wspomnia艂, 偶e kto艣 poruszaj膮cy si臋 偶贸艂tym cadillakiem sprz膮tn膮艂 jego brata i mo偶e mie膰 co艣 wsp贸lnego ze 艣mierci膮 Elvisa, p艂atnego zab贸jcy. Jefe mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e to raczej 艣lad tropu, uzna艂 jednak, 偶e warto nim p贸j艣膰. A zreszt膮, by艂 got贸w na wszystko. Pop臋dzi艂 do porsche, wskoczy艂 za kierownic臋, odpali艂 silnik i jak m贸g艂 najdyskretniej, wystartowa艂 w drog臋, 艣cigaj膮c wielki 偶贸艂ty samoch贸d.

Serce 艂omota艂o mu w piersi tak, 偶e zag艂usza艂o nawet warkot silnika. Musia艂 postawi膰 wszystko na jedn膮 kart臋. Tylko nie zgub tego 偶贸艂tego cadillaca, pomy艣la艂. Nie zgub go, 偶eby si臋 nie wiem co dzia艂o!

Jecha艂 za nim mniej wi臋cej przez 1,5 km, a偶 kierowca zatrzyma艂 si臋 w ko艅cu przed Lelkiem-Kufelkiem, jakby ju偶 nie mia艂 gdzie! Jefe zaparkowa艂 za nim. Zasch艂o mu w ustach, a serce bi艂o jeszcze g艂o艣niej ni偶 do tej pory. Szansa by艂a mizerna - trudno w og贸le nazwa膰 to szans膮 - a jednak mo偶e uda mu si臋 dowiedzie膰 czego艣 od tego go艣cia. Chocia偶 sam nie wiedzia艂 czego.

Terminator wysiad艂 z samochodu i podszed艂 do wej艣cia do baru. Jefe bez chwili namys艂u wyskoczy艂 z porsche i ruszy艂 w 艣lad za nim chodnikiem.

- Nie dostaniesz si臋 tam, m贸j drogi! - zawo艂a艂 tak przyjaznym g艂osem, na jaki potrafi艂 si臋 zdoby膰. - Zamkn臋li interes. W nocy dwaj mnisi zamienili si臋 w wampiry i Rodeo Rex ich skosi艂.

- Co takiego? - Terminator by艂 wyra藕nie wstrz膮艣ni臋ty, czemu trudno si臋 dziwi膰, zw艂aszcza 偶e nie wierzy艂 w wampiry.

- Tak tylko s艂ysza艂em, ch艂opie. To pewnie nieprawda - rzuci艂 Jefe 偶artem, podchodz膮c do zaskoczonego m艂odego cz艂owieka, odzianego w czarn膮 sk贸r臋. Gdy zbli偶y艂 si臋 na tyle, 偶e przypadkowi gapie i tak nie zobaczyliby, co si臋 dzieje, wyci膮gn膮艂 zza paska z ty艂u spodni jeden z pistolet贸w i wbi艂 go ch艂opakowi w 偶ebra. - Jak si臋 nazywasz, synu? - warkn膮艂.

- Dante.

- Powiedz mi, Dante, chcia艂by艣 po偶y膰 troch臋 d艂u偶ej ni偶 kilka sekund?

M艂ody cz艂owiek spojrza艂 w d贸艂, na bro艅 w r臋ku 艂owcy nagr贸d. Nie co dzie艅 facet przebrany za Freddy'ego Kruegera celuje do ciebie z pistoletu, na ale te偶 nie by艂 to pierwszy lepszy dzie艅.

- Czego pan chce? - zapyta艂.

- Ciekaw jestem, jakim prawem rozbijasz si臋 po okolicy moim starym 偶贸艂tym cadillakiem - odpar艂 Jefe.

- Aha. Eee… Kupi艂em go rano od takiego jednego facia. - W g艂os ch艂opaka wdar艂a si臋 nuta strachu. Arnie nie by艂by z niego dumny.

- G贸wno prawda. Wracaj do samochodu. Wybierzemy si臋 na przeja偶d偶k臋. Paru facet贸w bardzo chcia艂oby ci臋 pozna膰.

Dante zrobi艂 krok w kierunku samochodu, ale zatrzyma艂 si臋, gdy Jefe zn贸w d藕gn膮艂 go luf膮 w 偶ebra.

- Nie tak pr臋dko. Odwr贸膰 si臋. Za艂贸偶 r臋ce za g艂ow臋.

Dante wykona艂 polecenie. Jefe pchn膮艂 go na drzwi Lelka-Kufelka i zrewidowa艂. Najpierw znalaz艂 ukryty pistolet, potem jednak trafi艂 na co艣, czego po偶膮da艂 jak niczego innego na 艣wiecie, wliczaj膮c w to Jessic臋. Oko Ksi臋偶yca! Wyci膮gn膮艂 je z wewn臋trznej kieszeni sk贸rzanej kurtki Dantego, zacisn膮艂 w pi臋艣ci i popatrzy艂 na nie niczym matka, kt贸ra po raz pierwszy ogl膮da nowonarodzone dziecko.

- O 偶e偶… Ja pierdol臋, trafi艂em g艂贸wny los na loterii! - krzykn膮艂. W jego g艂osie brzmia艂 nieskrywany podziw. - B臋dziesz mi musia艂 sporo wyja艣ni膰, Terminatorku. - Zachichota艂 i dorzuci艂: - A niech ci臋, ch艂opie, ale艣 mi sprawi艂 frajd臋!

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty drugi

Sanchez by艂 zachwycony kostiumem, na jaki si臋 zdecydowa艂. Wygl膮da艂 absolutnie odjazdowo, a przynajmniej tak mu si臋 zdawa艂o. Postanowi艂 przebra膰 si臋 za swojego bohatera wszech czas贸w (zaraz po Rodeo Reksie), czyli za Batmana. Upar艂 si臋 tak偶e, 偶eby Mukka wzi膮艂 kostium Robina, dzi臋ki czemu mogli odstawia膰 za barem podw贸jny show. Wiedzia艂, 偶e kucharz nie jest zachwycony jego pomys艂em, w czym kostium odgrywa艂 sw膮 rol臋. (Sprawy nie u艂atwia艂 fakt, 偶e Mukka by艂 o g艂ow臋 wy偶szy i znacznie szerszy od swojego szefa. Taki ze mnie Boy Wonder, jak z koziej dupy tr膮ba, pomy艣la艂). Ot贸偶 Sanchez mia艂 na sobie taki str贸j Batmana jak ten, kt贸ry Michael Keaton nosi艂 w filmie Tima Burtona, kucharzowi za艣 trafi艂 si臋 kostium Robina z pedziowatego serialu telewizyjnego z lat 60-tych. Ka偶dy mia艂 na ten temat co艣 do powiedzenia, a chocia偶 te uwagi by艂y przewa偶nie ma艂o zabawne, to jednak fruwa艂y w powietrzu. Bior膮c pod uwag臋, 偶e dopiero dochodzi艂o po艂udnie, niew膮tpliwie pod jego adresem padnie jeszcze niejeden szyderczy komentarz.

Na razie Tapioca by艂a na wp贸艂 pusta, ale ju偶 wkr贸tce mia艂 tu zapanowa膰 t艂ok, tak wi臋c Sanchez i Mukka znale藕li sobie inny pow贸d do zamartwienia, kiedy pojawili si臋 pierwsi dwaj z niemile widzianych go艣ci. Zmaterializowali si臋 w postaci dw贸ch zbir贸w, Carlita i Miguela. Przebrani za kowboj贸w, wkroczyli do lokalu dostojnym krokiem, jakby by艂 ich w艂asno艣ci膮.

- A wy niby za kogo robicie? - spyta艂 Sanchez.

- Jeste艣my Samotnymi Stra偶nikami - odpar艂 Miguel, kt贸ry cho膰 raz odezwa艂 si臋 przed Carlitem.

- Samotnymi Stra偶nikami? - powt贸rzy艂 zbity z tropu Mukka, stoj膮cy za plecami Sancheza. - 呕arty z nas sobie robicie, tak?

- Nie. A bo co? - Miguel by艂 lekko zdezorientowany.

- No… - b膮kn膮艂 Mukka. - Przecie偶 idea Samotnego Stra偶nika opiera艂a si臋 na tym, 偶e by艂 tylko jeden. St膮d „samotny”.

Miguel wci膮偶 by艂 zmieszany. Z kolei Carlito rozgl膮da艂 si臋 po sali, nie interesuj膮c si臋 rozmow膮.

- S艂uchaj, g艂膮bie - odci膮艂 si臋 Miguel. - W serialu telewizyjnym Samotny Stra偶nik mia艂 ze sob膮 Tonto, czyli 偶e na zdrowy rozum nie by艂 „samotny”, no nie?

- Przecie偶 Tonto nie by艂 stra偶nikiem, tylko Indianinem, zgadza si臋? - odparowa艂 Mukka.

Zapad艂a kr贸tka cisza.

- No… tak - mrukn膮艂 Miguel, nareszcie chwytaj膮c, o co chodzi kucharzowi. - Pewnie tak. Jasne. Masz racj臋.

Zdobywszy pierwszy punkt, Mukka pozwoli艂 sobie na lekkomy艣lno艣膰.

- A jasne, kurwa, 偶e mam racj臋! - zapia艂.

Miguel nie przywyk艂, 偶eby kto艣 zwraca艂 si臋 do niego w ten spos贸b. A ju偶 zw艂aszcza takie zero jak ten kucharz. Przez kilka bole艣nie d艂ugich sekund sprawia艂 wra偶enie, jakby zastanawia艂 si臋 nad stosown膮 reakcj膮. Sta艂 jak g艂az; tylko jego oczy si臋 porusza艂y. Zupe艂nie jak gdyby s艂ysza艂 w g艂owie g艂os, kt贸ry mu co艣 podpowiada艂, i rozgl膮da艂 si臋 za w艂a艣cicielem tego g艂osu.

Sanchezowi 偶o艂膮dek podszed艂 do gard艂a. Obawia艂 si臋, 偶e Miguel nie najlepiej zareaguje na uwag臋 kucharza. Takie przekomarzanie si臋 w normalnej sytuacji o偶ywi艂oby atmosfer臋 w lokalu, teraz jednak mia艂 szczer膮 nadziej臋, 偶e Carlito i Miguel nie wkurz膮 si臋 i nie zaczn膮 zabija膰 wszystkich, kt贸rzy pokpiwaj膮 sobie z ich kostium贸w. Ca艂y pic zale偶a艂 od tego, czy Jefe pojawi si臋 i da im Oko Ksi臋偶yca. Bo je艣li nie, to grozi艂o, 偶e wpadn膮 w sza艂 zabijania, a czy偶 Batman i Robin nie s膮 najlepszymi kandydatami do odstrzelenia w pierwszej kolejno艣ci?

Na ca艂e szcz臋艣cie Miguel pu艣ci艂 ten komentarz mimo uszu i zam贸wi艂 kolejk臋.

- Batman, dwa piwa! - zawo艂a艂, pochylaj膮c si臋 nad barem i ogl膮daj膮c kostiumy Sancheza i Mukki. - Ej, Robin, masz klawe portki - dorzuci艂 czule.

Na wspomnienie spodni Robina po艣r贸d bywalc贸w baru rozleg艂y si臋 艣miechy-chichy. I to wcale nie dlatego, 偶e uwaga by艂a zabawna, po prostu Miguel by艂 dziesi膮tym klientem z rz臋du, kt贸ry skomentowa艂 te portki w ci膮gu ostatnim 30 minut.

- No dobra, Batmanie. Widzia艂e艣 ju偶 naszego przyjaciela Jefe? - zapyta艂 Miguel, kiedy barman nalewa艂 im piwo.

- E-e. Od rana nie pokaza艂 tu g臋by.

- Kurwa w dup臋 ma膰! Jest 11:50. Gdzie si臋 ten kutas podziewa?

Carlito postanowi艂 wzi膮膰 dalsze przes艂uchanie na siebie, wi臋c uciszy艂 Miguela, po prostu klepi膮c go w rami臋.

- Mam dla ciebie zagadk臋, Batmanie - zwr贸ci艂 si臋 do Sancheza. - Jak my艣lisz, co tu si臋 b臋dzie dzia艂o, je偶eli Jefe nie pojawi si臋 w ci膮gu najbli偶szych 10 minut?

- Nie wiem… Co? - Gro藕ny ton przes艂uchuj膮cego dzia艂a艂 barmanowi na nerwy.

- Rozp臋ta si臋 piek艂o, ot co. Zaraz tu przyjdzie El Santino i b臋dzie chcia艂 znale藕膰 winnego. Zdaje si臋, 偶e proponowa艂 ci niezgorsz膮 sumk臋 za odszukanie kamienia, a ty艣 go nie znalaz艂.

- No… nie. Ale ja nigdy nic nie obiecywa艂em. W ramach przys艂ugi rozpytywa艂em si臋 tylko to tu, to tam. Nie umawiali艣my si臋, 偶e na pewno go znajd臋. A poza tym m贸j cz艂owiek, Elvis, kt贸ry go szuka艂, zosta艂 zabity.

- Jasne. - Carlito gro藕nie pu艣ci艂 oko do Sancheza. Potem on i Miguel wzi臋li kufle i podeszli do sto艂u na samym 艣rodku sali. Obaj wybrali krzes艂a z tej samej strony, 偶eby mie膰 na widoku wej艣cie do lokalu.

A potem usiedli i czekali, kto pojawi si臋 pierwszy - Jefe czy El Santino. Wed艂ug wszelkich znak贸w na niebie i ziemi nie powinni czeka膰 zbyt d艂ugo.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty trzeci

Dante wymy艣la艂 sobie od ostatnich. Wariat w masce Freddy'ego Kruegera i swetrze w czerwono-czarne pasy zmusi艂 go pod gro藕b膮 u偶ycia broni, 偶eby pojecha艂 艣wie偶o zdobytym 偶贸艂tym cadillakim do baru Tapioca. I chocia偶 by艂 przera偶ony tym, co go czeka, martwi艂 si臋 tak偶e o Kacy. Siedzia艂a w motelu, a on w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 si臋 z ni膮 skontaktowa膰. Nie tylko dlatego, 偶e ten stukni臋ty Freddy Krueger celowa艂 do niego z pistoletu, lecz tak偶e dlatego, 偶e zabra艂 mu telefon kom贸rkowy.

Kiedy dojechali w ko艅cu do Tapioki, z g艂臋bokim rozczarowaniem zobaczy艂, 偶e na ulicy przed barem miejsca do parkowania jest pod dostatkiem. Tego dnia ma艂o kto siada艂 za kierownic臋, i trudno si臋 by艂o dziwi膰. Wi臋kszo艣膰 艣wi臋towa艂a koniec Festiwalu Ksi臋偶ycowego i tylko czeka艂a, 偶eby napi膰 si臋 czego艣 mocniejszego. Albo na dwunast膮. Gdy tylko Dante zgasi艂 silnik, Freddy warkn膮艂 na niego:

- Wyskakuj z wozu, Terminatorku. Skoczymy na jednego g艂臋bszego.

Ch艂opak wykona艂 polecenie i ostro偶nie ruszy艂 do wej艣cia; Jefe, kt贸ry szed艂 za nim, nawet nie musia艂 ju偶 wbija膰 mu lufy pistoletu w plecy. Doskonale wiedzia艂, 偶e m艂ody z艂odziejaszek jest zbyt przera偶ony, 偶eby pr贸bowa膰 ucieczki.

Przera偶enie nie przeszkodzi艂o mu jednak zorientowa膰 si臋 od razu, 偶e atmosfera w lokalu jest wyra藕nie napi臋ta. Klient贸w by艂o ju偶 ca艂kiem sporo, ale nikt nie rozmawia艂. Wszyscy patrzyli na wchodz膮c膮 par臋. Dante odni贸s艂 wra偶enie, 偶e czekaj膮 na przybycie kogo艣 wa偶nego. Ale 偶e by艂 przebrany za Terminatora, a jego towarzysz za Freddy'ego Kruegera, z pocz膮tku nikt ich nie rozpozna艂. Wprawdzie nie trwa艂o to d艂ugo, bo ledwie dotarli do kontuaru, Jefe od razu si臋 zdradzi艂.

- Hej, Batmanie! - wrzasn膮艂 na Sancheza. - Dawaj mi tu browar. Mam dla ciebie dobre wie艣ci.

- To ty, Jefe? - zapyta艂 Sanchez, przygl膮daj膮c si臋 uwa偶nie oczom patrz膮cym na niego zza maski Freddy'ego Kruegera.

- Jasne, 偶e ja, a kto? W艂a艣nie z艂apa艂em tego gnojka, jak je藕dzi艂 偶贸艂tym cadillakiem po Elm Street.

- 呕artujesz?! - powiedzia艂 barman lodowatym tonem.

Dante nie bardzo wiedzia艂, co to wszystko znaczy, czu艂 jednak, 偶e nie wr贸偶y nic dobrego. A sprawy przybra艂y jeszcze gorszy obr贸t, kiedy zobaczy艂, 偶e od s膮siedniego stolika wstaj膮 dwaj kowboje w maskach. Wygl膮da艂o na to, 偶e us艂yszeli s艂owa Jefe i 偶e s膮 tym 偶ywotnie zainteresowani. Kiedy podeszli do baru, ch艂opak zauwa偶y艂, 偶e obaj trzymaj膮 bro艅 wycelowan膮 w niego i w jego porywacza w kostiumie rodem z horroru.

- No prosz臋, Freddy Krueger. Masz co艣 dla nas? Czy wolisz, 偶eby si臋 zrobi艂o nieprzyjemnie? - zwr贸ci艂 si臋 do Jefe jeden ze stra偶nik贸w.

艁owca nagr贸d odwr贸ci艂 si臋 od lady i stan膮艂 twarz膮 w twarz z nadchodz膮cymi. Wydawa艂 si臋 spokojny i pewny siebie, bo chocia偶 twarz mia艂 ukryt膮 pod mask膮, 艣wiadczy艂a o tym mowa jego cia艂a. Ten cz艂owiek nie mia艂 si臋 czego obawia膰.

- A, Oko. Mam. Ten wielbiciel Terminatora mia艂 je przy sobie w kieszeni i wozi艂 si臋 z nim po ca艂ym mie艣cie. Pomy艣la艂em, 偶e si臋 spikniemy i przepytamy gnojka, co on z nim, kurwa, robi艂. Poza tym zdaje mi si臋, 偶e to on zabi艂 brata Sancheza i pr贸bowa艂 za艂atwi膰 moj膮 dziewczyn臋 Jessic臋.

- Nie mo偶e by膰!

Dantemu przysz艂o na my艣l, 偶e sta艂 si臋 obiektem zainteresowania wszystkich obecnych. I wcale nie wygl膮da艂o na to, 偶eby to jego kostium wywar艂 na nich takie wra偶enie.

- No to gadaj pan, panie Terminator, co艣 ty za jeden i co艣 chcia艂, kurwa, zrobi膰 z naszym cennym kamieniem? - spyta艂 pierwszy stra偶nik.

- Nic - odpar艂 Dante, sil膮c si臋 na pewno艣膰 siebie. - Dosta艂em go od klienta hotelu, w kt贸rym pracuj臋. Zdaje si臋, 偶e mia艂 na imi臋 Jefe. Tak, Jefe.

Nie by艂 pewien, jak powa偶ne s膮 jego k艂opoty w tym momencie, czu艂 jednak, 偶e w takich opa艂ach nigdy jeszcze nie by艂. Zdecydowanie nadszed艂 wi臋c czas na wyjawienie chocia偶 p贸艂-prawdy. Przy pewnej dozie szcz臋艣cia mo偶e upiecze mu si臋 na sucho, kto wie?

Ale niekoniecznie.

- G贸wno prawda! - rykn膮艂 Jefe. - To ja jestem Jefe i nic ci, kurwa, nie dawa艂em! Siadaj i zacznij gada膰 do rzeczy, zanim ca艂kiem wyjd臋 z siebie!

Nagle Dante poczu艂, 偶e wlok膮 go na si艂臋 do wielkiego drewnianego sto艂u zajmowanego przez dw贸ch Samotnych Stra偶nik贸w. Jefe zmusi艂 go, by usiad艂 na jednym z krzese艂 zwr贸conych oparciami do wej艣cia. Sanchez wyszed艂 zza baru, str膮caj膮c z lady szklank臋 d艂ug膮, czarn膮 peleryn膮 Batmana. Usiad艂 obok ch艂opaka. Dwaj Samotni Stra偶nicy i Jefe zaj臋li miejsca po drugiej stronie sto艂u.

Sanchez chwyci艂 mocno ch艂opaka za rami臋 d艂oni膮 w czarnej r臋kawicy i zacz膮艂 przes艂uchanie. Dla Dantego sk艂adanie zezna艅 przed gro藕nym Batmanem by艂o ca艂kiem nowym, acz zdecydowanie niemi艂ym do艣wiadczeniem.

- Dlaczego zabi艂e艣 mojego brata i jego 偶on臋? I co masz do Jessiki?

- Co? Nie wiem, kurwa, o czym pan m贸wi. I nie znam 偶adnej Jessiki.

Nast臋pne pytanie zada艂 starszy z Samotnych Stra偶nik贸w, czyli Carlito. W艂a艣nie przypali艂 sobie papierosa i schowa艂 l艣ni膮c膮 srebrn膮 zapalniczk臋 do g贸rnej kieszeni koszuli. Zaci膮gn膮艂 si臋 i nie wyjmuj膮c wisz膮cego w k膮ciku ust papierosa, zapyta艂:

- Co robi艂e艣 z tym kamieniem? I sk膮d go mia艂e艣? A przede wszystkim - dorzuci艂, rozgl膮daj膮c si臋 - gdzie on jest, do kurwy n臋dzy?

- Teraz ja go mam - wtr膮ci艂 si臋 Jefe.

- No to dawaj.

- Nie. Zatrzymam go, dop贸ki nie przyjdzie El Santino. Sam mu oddam. Taki by艂 uk艂ad i nie zamierzam tego zmienia膰.

- Jak sobie chcesz. Mo偶esz mu odda膰 ju偶 teraz. W艂a艣nie idzie - powiedzia艂 Carlito, spogl膮daj膮c nad ramieniem Dantego w stron臋 wej艣cia. - Barman, mo偶esz ju偶 sp艂ywa膰. To ciebie nie dotyczy.

Dante w kompletnym os艂upieniu obserwowa艂 rozw贸j wypadk贸w. Facet w kostiumie Batmana wsta艂 i wr贸ci艂 za kontuar. Ale kim jest ten El Santino, kt贸ry podobno w艂a艣nie wszed艂? Bogiem a prawd膮, nie trzeba by艂o geniusza, 偶eby si臋 tego domy艣li膰, ale mo偶e to i dobrze, bo Dante geniuszem z pewno艣ci膮 nie by艂. Przy barze, z twarz膮 pokryt膮 czarno-bia艂ym makija偶em, stan膮艂 El Santino. Przebra艂 si臋 za Gene'a Simmonsa z kapeli rockowej Kiss. Dla El Santina nie by艂 to szczeg贸lny odskok od normalno艣ci. Prawd臋 m贸wi膮c, niewiele r贸偶ni艂 si臋 od tego, jak wygl膮da艂 na co dzie艅. Ot, na艂o偶y艂 tylko nieco wi臋cej makija偶u ni偶 zwykle. D艂ugie, ciemne w艂osy by艂y jak najbardziej naturalne, podobnie jak jego mi臋艣nie. A umi臋艣niony by艂, kurdebalans, jak jasna cholera! Dante nigdy w 偶yciu nie widzia艂 tak ogromnego faceta, a ostatnimi czasy spotka艂 kilku olbrzym贸w.

- Hej, Batmanie! Dla mnie browar i butelka najlepszej whisky - warkn膮艂 El Santino na Sancheza.

Odwr贸ci艂 si臋 od lady i spojrza艂 na st贸艂, przy kt贸rym tyle si臋 dzia艂o.

- No dobra, 偶a艂osne gnojki, kt贸ry z was ma moje Oko? - rykn膮艂.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty czwarty

Scraggs odebra艂 telefon od kapitana Rockwella i zareagowa艂 natychmiast. Instrukcje prze艂o偶onego by艂y precyzyjne i kapitan nie ukrywa艂, 偶e maj膮 by膰 wype艂nione co do joty. Jego ostatnie s艂owa na trwa艂e wry艂y si臋 w pami臋膰 porucznika: „Jed藕 tam w te p臋dy i przejmij dow贸dztwo. Ale niczego nie dotykaj, 偶eby nie wiem co. NICZEGO, rozumiemy si臋, dop贸ki najpierw ze mn膮 nie pogadasz”.

Po dramatycznym dwudziestominutowym rajdzie, przeskakuj膮c skrzy偶owania na czerwonym 艣wietle, zajecha艂 wozem patrolowym pod dom Mistycznej Damy i natychmiast zda艂 sobie spraw臋, 偶e je艣li chce 艣ci艣le wype艂ni膰 rozkazy Rockwella, musi dzia艂a膰 niezw艂ocznie. Przed domem sta艂y ju偶 cztery inne radiowozy, a kilku mundurowych 艂azi艂o dooko艂a, odgradzaj膮c miejsce zbrodni pomara艅czow膮 ta艣m膮 policyjn膮. Scraggs wyskoczy艂 z samochodu i podbieg艂 truchtem do najbli偶szego gliniarza - przysadzistego faceta, kt贸ry sta艂 oparty o radiow贸z i gada艂 przez kom贸rk臋. Od razu rozpozna艂 Diesla Borthwicka - leniwego, wypadaj膮cego poni偶ej oczekiwa艅 funkcjonariusza z pieszego patrolu.

- Hej, Diesel, przejmuj臋 spraw臋! - warkn膮艂, podchodz膮c do brzuchatego policjanta w 艣rednim wieku. - Jak wygl膮da sytuacja?

Borthwick sprawia艂 wra偶enie nie藕le zirytowanego pojawieniem si臋 Scraggsa, ale mo偶e tylko dlatego, 偶e porucznik przeszkodzi艂 mu w rozmowie.

- Oddzwoni臋 - mrukn膮艂 do telefonu, roz艂膮czy艂 si臋 i po艣wi臋ci艂 ca艂膮 uwag臋 Scraggsowi. - No c贸偶, poruczniku, mamy jednego trupa. Kobieta, 60 lat czy co艣 ko艂o tego. Jej g艂owa wisi na wieszaku za drzwiami, a reszta cia艂a siedzi na krze艣le przy stole, z wyj膮tkiem oczu i j臋zyka, kt贸rych nie mo偶emy znale藕膰.

- S膮 jakie艣 tropy?

Borthwick odklei艂 si臋 od radiowozu i stan膮艂 prosto.

- Tak - przytakn膮艂 zm臋czonym g艂osem. - Mamy 艣wiadka, kt贸ry twierdzi, 偶e rano widzia艂 Freddy'ego Kruegera. Podobno ucieka艂 st膮d w po艣piechu i odjecha艂 srebrnym porsche. Niestety, samoch贸d by艂 bez tablic rejestracyjnych.

- Freddy'ego Kruegera?! - powt贸rzy艂 Scraggs ze zdziwieniem.

- By艂 przebrany w taki kostium, poruczniku. Prosz臋 pami臋ta膰, 偶e mamy Festiwal Ksi臋偶ycowy… detektywie?

Od drzwi frontowych domu dolecia艂 g艂o艣ny stuk. Porucznik odwr贸ci艂 si臋, sprawdzaj膮c 藕r贸d艂o tego d藕wi臋ku. Tymczasem to tylko drzwi ko艂ysa艂y si臋 na wietrze.

- Co艣 jeszcze? - zapyta艂, krzywi膮c si臋 na widok g艂owy, nadzianej na ko艂ek od wewn臋trznej strony drzwi.

- Tak, poruczniku, mam pewn膮 teori臋.

Scraggs odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Diesla Borthwicka z zaskoczeniem. Ten funkcjonariusz, kt贸ry nigdy nie przejmowa艂 si臋 prac膮, powszechnie uchodzi艂 za p贸艂g艂贸wka, dlatego jakiekolwiek opinie czy sugestie z jego strony by艂y czym艣 zgo艂a niezwyk艂ym.

- Naprawd臋? No to s艂ucham.

- Podejrzewam samob贸jstwo - odpowiedzia艂 Borthwick i u艣miechn膮艂 si臋 z wy偶szo艣ci膮.

- Jeste艣 sko艅czony kretyn!

Zniesmaczony Scraggs pomaszerowa艂 do domu. U st贸p schod贸w prowadz膮cych do drzwi frontowych dwaj inni mundurowi pilnowali wej艣cia. 呕aden z nich si臋 nie ruszy艂, 偶eby zrobi膰 mu przej艣cie, wobec czego porucznik roztr膮ci艂 ich i przepchn膮艂 si臋 do 艣rodka. Przeszed艂 przez pr贸g, zerkaj膮c szybko na zniekszta艂con膮 g艂ow臋 wisz膮c膮 na ko艂ku wieszaka. W domu zasta艂 ba艂agan z poprzedniej nocy. Wsz臋dzie krew, poprzewracane krzes艂a, no i tu艂贸w Mistyczne Damy na krze艣le przy stole, dok艂adnie na wprost niego. Funkcjonariusz Adam Quaid przegl膮da艂 wielk膮 ksi臋g臋 w twardej oprawie, le偶膮c膮 na stole.

- Hej, Quaid! Co ty, kurwa, wyrabiasz? - warkn膮艂 na niego.

Quaid podni贸s艂 wzrok, zaskoczony, bo nie us艂ysza艂 wchodz膮cego porucznika. Niemal odruchowo zasalutowa艂 prze艂o偶onemu, chocia偶 nie by艂o takiej konieczno艣ci. W Santa Mondega salutowanie wysz艂o z mody i zdarza艂o si臋 w艂a艣ciwie wy艂膮cznie m艂odszym funkcjonariuszom, kiedy prze艂o偶ony przy艂apa艂 ich na jakim艣 niestosownym zachowaniu.

- Znalaz艂em t臋 ksi膮偶k臋 na stole, poruczniku. Uwa偶am, 偶e stanowczo powinien pan rzuci膰 na ni膮 okiem - wymamrota艂 Quaid nerwowo.

- Zostaw j膮, wyjd藕 i zaczekaj na dalsze rozkazy na dworze - poleci艂 Scraggs. - Kapitan ju偶 jest w drodze i w艣cieknie si臋 jak cholera, je艣li przy艂apie ci臋 na przegl膮daniu dowod贸w rzeczowych. Przykaza艂 wyra藕nie, 偶eby absolutnie niczego nie rusza膰.

- Ale, poruczniku - odpar艂 Quaid, wskazuj膮c le偶膮c膮 na stole otwart膮 ksi臋g臋. - Naprawd臋 uwa偶am, 偶e powinien pan na to spojrze膰.

- JAZDA ST膭D! - rykn膮艂 Scraggs. - Zostaw t臋 przekl臋t膮 ksi膮偶k臋 i zaczekaj na zewn膮trz!

- Tak jest - b膮kn膮艂 policjant ze skruch膮.

Porucznik zmierzy艂 Quaida wzrokiem, pr贸buj膮c go onie艣mieli膰, gdy ten przygruby, ob偶eraj膮cy si臋 p膮czkami posterunkowy z zak艂opotaniem mija艂 go w drodze do wyj艣cia. Nie m贸g艂 mu jednak spojrze膰 w oczy, bo Quaid wpatrywa艂 si臋 w swoje stopy, niczym skarcony uczniak. Scraggs odprowadzi艂 go wzrokiem do drzwi, kr臋c膮c g艂ow膮, gdy mamrocz膮cy co艣 dure艅 pr贸bowa艂 z daleka omin膮膰 nadzian膮 na ko艂ek g艂ow臋 Mistycznej Damy.

To co, mam nic nie robi膰, tylko czeka膰? - pomy艣la艂 Scraggs. Kapitan powinien si臋 zjawi膰 w ci膮gu 20 minut. Czy mam mu powiedzie膰, 偶e jeden z funkcjonariuszy wertowa艂 t臋 ksi膮偶k臋 na stole? Hmm, chyba lepiej nie. Tylko by si臋 wkurzy艂.

Przez pi臋膰 minut deliberowa艂, czy gapi膰 si臋 na g艂ow臋 Mistycznej Damy, czy na jej tu艂贸w, ale potem zacz臋艂o go nosi膰 - nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 przyjazdu kapitana. Ciekawe, co jest w tej przekl臋tej ksi膮偶ce? - pomy艣la艂. Chyba nie stanie si臋 nic z艂ego, je偶eli rzuc臋 okiem na otwarte strony, bez dotykania?

Ostro偶nie podszed艂 bokiem do sto艂u, przez ca艂y czas wygl膮daj膮c przez drzwi frontowe, 偶eby kapitan Rockwell nie przy艂apa艂 go na myszkowaniu. Dotkn膮艂 biodrem kraw臋dzi sto艂u i spojrza艂 na ksi膮偶k臋, le偶膮c膮 tak, 偶e tekst mia艂 do g贸ry nogami. Co艣 na otwartej stronie natychmiast przyku艂o jego wzrok. Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby mie膰 lepszy widok.

Czy偶by to… Przecie偶 to niemo偶liwe!

Jednym palcem odwr贸ci艂 ksi膮偶k臋 na stole o 180 stopni. I rzeczywi艣cie, oczy go nie myli艂y. W艂a艣nie zobaczy艂 to, na co wcze艣niej gapi艂 si臋 posterunkowy Quaid.

O w mord臋 je偶a!

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty pi膮ty

Peto nie do ko艅ca rozumia艂, o co chodzi z tym przebieraniem si臋, ale Kyle przekona艂 go, 偶e powinni wzi膮膰 udzia艂 w uroczysto艣ciach. Poprzedniego dnia z samego rana wypo偶yczyli dwa kostiumy. I chocia偶 nie wiedzieli, kim byli Cobra Kai, to jednak od razu spodoba艂y im si臋 stroje. W艂a艣ciciel wypo偶yczalni kostium贸w poinformowa艂 ich, 偶e Cobra Kai byli gangiem mistrz贸w sztuk walki z filmu Karate Kid. Przebrania uszyto z szorstkiego, grubego czarnego materia艂u. Szerokie spodnie by艂y bardzo wygodne, a kimona bez r臋kaw贸w mia艂y wyhaftowane na plecach wysoce artystyczne wizerunki 偶贸艂tej kobry. Po raz pierwszy w 偶yciu Kyle i Peto poczuli, co znaczy zadawa膰 szyku wygl膮dem.

Czekali przed wej艣ciem do Lelka-Kufelka ze 20 minut, zanim zmuszeni byli pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e Dante raczej si臋 nie zjawi. Peto przyj膮艂 to z rozczarowaniem, bo serdecznie polubi艂 m艂odego cz艂owieka i uwa偶a艂 go za jednego z najmilszych ludzi, jakich spotkali w Santa Mondega. Wygl膮da艂o na to, 偶e zdarzy艂o si臋 jedno z dwojga: albo Dante w og贸le nie mia艂 zamiaru si臋 pojawi膰, albo te偶 by艂 tu wcze艣niej, zobaczy艂, 偶e Lelek-Kufelek jest zamkni臋ty, i pojecha艂 gdzie indziej. Ta druga mo偶liwo艣膰 sprawi艂a, 偶e Kyle i Peto postanowili spr贸bowa膰 szcz臋艣cia w Tapioce. Musieli si臋 jednak po艣pieszy膰, bo czas nagli艂. Rzut oka na niebo powiedzia艂 im, 偶e drogi Ksi臋偶yca i S艂o艅ca wkr贸tce si臋 zejd膮.

Biegn膮c dziarskim krokiem ulicami w kierunku Tapioki, szybko zdali sobie spraw臋, 偶e tak na dobr膮 spraw臋, 艣cigaj膮 si臋 z Ksi臋偶ycem. Przez ca艂y czas wyprzedzali go o krok, chocia偶 przysuwa艂 si臋 coraz bli偶ej S艂o艅ca, kt贸re sta艂o ju偶 niemal dok艂adnie nad centrum Santa Mondega.

Przedar艂szy si臋 przez coraz g臋艣ciejsze t艂umy ludzi na ulicach, dotarli w ko艅cu do Tapioki, ale czasu zosta艂o im niewiele. Truchtaj膮c do wej艣cia, wiedzieli, 偶e nie zdo艂aj膮 ju偶 obmy艣li膰 偶adnego planu, wobec tego skierowali si臋 wprost do frontowych drzwi. Kiedy znale藕li si臋 w 艣rodku, Peto od razu zorientowa艂 si臋, 偶e przy jednym ze sto艂贸w dosz艂o do awantury. Jacy艣 przedziwnie ubrani faceci pospo艂u t艂ukli go艣cia w czarnym sk贸rzanym stroju i w ciemnych okularach. Wygl膮da艂o to, jakby go torturowali, chocia偶 Peto nie by艂 tego ca艂kiem pewien, bo usilnie stara艂 si臋 nie gapi膰.

Mnisi podeszli do kontuaru. Sanchez jak zwykle sta艂 za lad膮, tyle 偶e dzisiaj ubrany w dziwaczny obcis艂y kostium, z czarnym kapturem zakrywaj膮cym wi臋ksz膮 cz臋艣膰 twarzy. Obaj byli nieco wytr膮ceni z r贸wnowagi przez te wszystkie karnawa艂owe przebrania, g艂贸wnie dlatego, 偶e wygl膮da艂y tak realistycznie i 偶e prawie nigdy nie potrafili rozpozna膰, kto si臋 pod nimi kryje. Peto, jak zawsze w potencjalnie delikatnych sytuacjach, m膮drze zda艂 si臋 na Kyle'a, 偶eby to on zagai艂 rozmow臋.

- Sanchez, poprosimy dwie szklanki wody - zam贸wi艂 Kyle.

- Hej, Robin, podaj tym mnichom dwa browarki… na koszt firmy - zwr贸ci艂 si臋 Sanchez do kucharza i odwr贸ci艂 si臋 do zakonnik贸w. - A jakby艣cie nie wiedzieli, to dzisiaj nie jestem Sanchez, tylko Batman.

- Bat… man? - powt贸rzy艂 Kyle, doceniaj膮c to, jak zgrabnie barman po艂膮czy艂 te dwa s艂owa w jedno. - Podoba mi si臋. Kostium te偶 fajny - ci膮gn膮艂. - A za kogo s膮 przebrani ci pozostali?

- Hmm - mrukn膮艂 barman cicho, nachyli艂 si臋 ku nim i wskaza艂 r臋k膮 na st贸艂, przy kt贸rym spuszczano komu艣 艂omot. - S艂uchajcie mnie uwa偶nie, bo to wa偶na sprawa. Widzicie tych dw贸ch, przebranych za kowboj贸w? To Carlito i Miguel, dwa wredne sukinsyny pracuj膮ce dla El Santina. Facet w swetrze w czerwono-czarne pasy i w masce to Jefe, 艂owca nagr贸d, kt贸rego szukali艣cie. A ten wielgachny facet z twarz膮 pomalowan膮 na bia艂o-czarno to On, Santino we w艂asnej osobie. Ale was pewnie najbardziej zainteresuje ten go艣膰 w czarnej sk贸rzanej kurtce i w ciemnych okularach. Przyszed艂 tu jako Terminator i mia艂 przy sobie wasz niebieski kamie艅.

- Mia艂? Znaczy si臋, ma go? - Kyle ni to zapyta艂, ni stwierdzi艂 fakt.

- Mia艂, a jak偶e, ale teraz ma go Jefe, ten w pasiastym swetrze i w masce.

Peto wiedzia艂, 偶e jest to sygna艂 dla nich. Nie mieli czasu na picie czy pogaduszki. Przybyli tu z jednego tylko powodu - 偶eby odzyska膰 Oko Ksi臋偶yca przed za膰mieniem S艂o艅ca, od kt贸rego dzieli艂y ich ju偶 minuty, je偶eli nie sekundy. Z lekkim niepokojem podeszli do sto艂u - Kyle szed艂 przodem, a Peto, jak zwykle, u jego boku. El Santino, ten olbrzym z d艂ugimi czarnymi w艂osami i pomalowan膮 na bia艂o-czarno twarz膮, przes艂uchiwa艂 Terminatora. Miguel sta艂 nieco z boku Terminatora, z wzniesion膮 do ciosu pi臋艣ci膮, w ka偶dej chwili got贸w wymierzy膰 mu nale偶yt膮 kar臋, gdyby odpowiedzi m艂odego cz艂owieka na pytania olbrzyma nie by艂y zadowalaj膮ce.

- Hej, Kyle - szepn膮艂 Peto. - Ten przebrany za Terminatora… czy to aby nie Dante?

- Tak, chyba masz racj臋. Mam wra偶enie, 偶e jednak nas nie zawi贸d艂.

Wygl膮da艂o na to, 偶e Dante nie zna prawid艂owych odpowiedzi na wi臋kszo艣膰 pyta艅, bo twarz mia艂 spuchni臋t膮 i krwawi艂 z nosa, co wskazywa艂o, 偶e dosta艂 niez艂e lanie. Mnisi wiedzieli, 偶e teraz albo nigdy. Kyle ruszy艂 si臋 pierwszy i stan膮艂 tak, by zas艂oni膰 ch艂opaka i skupi膰 na sobie ca艂膮 uwag臋 jego prze艣ladowc贸w. Wszyscy przy stole przerwali to, czym si臋 akurat zajmowali, i ze zdziwieniem spojrzeli na tego cz艂onka Cobra Kai, kt贸ry o艣mieli艂 si臋 przerwa膰 im jak偶e wa偶ne przes艂uchanie.

- Najmocniej przepraszam - odezwa艂 si臋 Kyle uprzejmie, zwracaj膮c si臋 do wszystkich przy stole, ale celuj膮c palcem w Jefe. - O ile mi wiadomo, ten d偶entelmen jest w posiadaniu czego艣, co nale偶y do nas. B臋dzie pan 艂askaw nam to odda膰, prosz臋. - M贸wi艂 cicho, spokojnie, lecz w jego g艂osie brzmia艂a stalowa nuta.

Przy stole zapad艂a cisza; wszyscy spojrzeli na mnicha, jakby postrada艂 zmys艂y. Nawet Peto nie by艂 pewien, czy jego towarzysz post膮pi艂 rozs膮dnie.

- Kurwa, a to co za pajace, ci dwaj? - zapyta艂 El Santino; wsta艂 z krzes艂a i kopn膮艂 je gwa艂townie, a偶 polecia艂o na drug膮 stron臋 sali.

- Moim zdaniem przebrali si臋 za Cobra Kai - powiedzia艂 Carlito, kt贸ry siedzia艂 bez ruchu obok szefa.

- Kurde, klawo! - Miguel a偶 j臋kn膮艂, niczym podniecone dziecko. - Z Karate Kida, dobrze m贸wi臋? - Na chwil臋 oderwa艂 si臋 od t艂uczenia Dantego i zlustrowa艂 obu mnich贸w wzrokiem od st贸p do g艂贸w. Jego mina zdradza艂a, 偶e jest pod wra偶eniem kostium贸w, co zirytowa艂o jego szefa. El Santino waln膮艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂, niemal rozbijaj膮c go w drzazgi, tak wielka by艂a si艂a jego ciosu, mimo 偶e prawie si臋 nie zamachn膮艂. Jego nozdrza rozszerzy艂y si臋, a na czole nie wiadomo sk膮d pojawi艂a si臋 pulsuj膮ca 偶y艂a, kt贸ra sprawia艂a wra偶enie, 偶e w ka偶dej chwili mo偶e p臋kn膮膰.

- Pieprz臋 Karate Kida i pieprz臋 Cobra Kai! - warkn膮艂. - Mam to g艂臋boko w dupie. Chc臋 tylko, kurwa, wiedzie膰, dlaczego oni interesuj膮 si臋 Okiem Ksi臋偶yca.

- Przyjrzyj im si臋 dobrze, El Santino - odezwa艂 si臋 Jefe ozi臋ble. - Je偶eli przeczucie mnie nie zawodzi, ci faceci to mnisi z wyspy Hubal.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty sz贸sty

W normalnych warunkach Sanchez zwraca艂by baczn膮 uwag臋 na to, co dzieje si臋 przy stole El Santina. Zwa偶ywszy na to, 偶e przy nim w艂a艣nie siedzia艂o kilku najbardziej brutalnych ludzi w mie艣cie (a mo偶e tak偶e morderca jego brata Thomasa), nie powinien spuszcza膰 oka z rozgrywaj膮cych si臋 tam wypadk贸w, tak si臋 jednak z艂o偶y艂o, 偶e co innego przyku艂o jego wzrok. A to dlatego, 偶e zauwa偶y艂 kr臋c膮cego si臋 na dworze faceta. Podw贸jne drzwi frontowe Tapioki by艂y otwarte na o艣cie偶 i facet szwenda艂 si臋 przed nimi na chodniku. Uwag臋 barmana zwr贸ci艂 fakt, 偶e go艣膰 mia艂 na sobie czerwony garnitur z 偶贸艂tymi lampasami na nogawkach i r臋kawach. Poza tym g臋st膮 czarn膮 czupryn臋, zaczesan膮 w stylu lat 50-tych XX wieku, a do kompletu wielkie okulary przeciws艂oneczne w z艂otej oprawie.

Przez chwil臋 Sanchez got贸w by艂by przysi膮c, 偶e oto jego stary przyjaciel Elvis wsta艂 z grobu i wr贸ci艂 mi臋dzy 偶ywych. Niedorzeczny pomys艂, prawda? Barman nie rozumia艂, jak co艣 takiego w og贸le mog艂o mu przyj艣膰 do g艂owy, wi臋c pogapi艂 si臋 na niego przez dobre 30 sekund i przesta艂 si臋 tym zajmowa膰. Tego dnia w mie艣cie przebywa艂o pewnie ze stu na艣ladowc贸w Elvisa, wi臋c przygl膮danie si臋 im wszystkim w poszukiwaniu kogo艣, kto zaledwie kilka dni temu umar艂, by艂oby czyst膮 strat膮 czasu. A poza tym do baru zbli偶a艂a si臋 w艂a艣nie kobieta w czarnym stroju z PCW i w masce na twarzy, wygl膮daj膮ca na niez艂膮 sztuk臋. Czy偶by to Kobieta-Kot?

Kiedy ju偶 wesz艂a do Tapioki, Sanchez z powrotem zainteresowa艂 si臋 tym, co dzieje si臋 przy stole El Santina. Jeden z dw贸ch mnich贸w dono艣nie domaga艂 si臋 zwrotu ich niebieskiego kamienia, tyle 偶e teraz ju偶 mieli przeciwko sobie El Santina w jego makija偶u niczym z zespo艂u Kiss, dw贸ch Samotnych Stra偶nik贸w, czyli Carlita i Miguela, oraz Jefe w kostiumie Freddy'ego Kruegera. Ka偶dy z tych nieprzyjemnych go艣ci celowa艂 w艂a艣nie w obu mnich贸w. Nie zapowiada艂o to niczego dobrego. Ka偶dy z nich potrafi艂 nie藕le skopa膰 dup臋.

Sanchez widzia艂, jak mnisi walczyli i pokonywali przeciwnik贸w o wiele wi臋kszych i lepiej uzbrojonych od siebie, wielokrotnie widzia艂 te偶 jednak, jak El Santino i jego siepacze zabijali ludzi, dlatego uwa偶a艂, 偶e nikt nie powinien z nimi zadziera膰, nawet dwaj hubalanie. No i zna艂 reputacj臋 Jefe jako dzielnego zabijaki. Jedyn膮 osob膮 przy stole, o kt贸rej nic nie wiedzia艂, by艂 ten m艂ody cz艂owiek w przebraniu Terminatora. I to g艂贸wnie jemu teraz si臋 przygl膮da艂. Kiedy dwaj mnisi skupili na sobie uwag臋 jego prze艣ladowc贸w, Terminator dostrzeg艂 dla siebie szans臋 ucieczki. Dlatego kiedy nikt na niego nie patrzy艂, powoli i ostro偶nie d藕wign膮艂 si臋 na nogi, jednocze艣nie delikatnie odsuwaj膮c od sto艂u krzes艂o. Robi艂 to dyskretnie i przez chwil臋 wygl膮da艂o to nawet obiecuj膮co, niestety zdradzi艂o go krzes艂o, kt贸re zaszura艂o g艂o艣no po pod艂odze. Dwaj zamaskowani stra偶nicy, Carlito i Miguel, zareagowali natychmiast, przesun臋li bro艅 i wycelowali w jego g艂ow臋.

- Siad! - warkn膮艂 Miguel.

Dante wykona艂 polecenie i usiad艂, chocia偶 Sanchez zwr贸ci艂 uwag臋, 偶e ch艂opak nie przysun膮艂 krzes艂a do sto艂u. Dante u艣wiadomi艂 sobie, 偶e raczej nie wyjdzie st膮d 偶ywy, co nagle doprowadzi艂o go do w艣ciek艂o艣ci. Zawsze przyrzeka艂 sobie jedno - 偶e nie opu艣ci tego 艣wiata jak ostatni mi臋czak. Skoro gra toczy艂a si臋 o jego 偶ycie, zamierza艂 odej艣膰 z hukiem, a nie skaml膮c; a 偶e nie mia艂 broni, musia艂 si臋 wydrze膰 i wkurzy膰 par臋 os贸b, zanim kopnie w kalendarz. Kacy przewa偶nie by艂a w pobli偶u i potrafi艂a okie艂zna膰 t臋 agresywn膮 i zmierzaj膮c膮 do konfrontacji cech臋 jego charakteru, niestety, tu jej nie by艂o. Prawdopodobnie siedzia艂a w hotelu i z niepokojem czeka艂a na jego powr贸t. No c贸偶, w 偶adnym razie nie pozwoli, 偶eby kto艣 kiedy艣 doni贸s艂 jej, 偶e zgin膮艂 jak tch贸rz. Gdyby przypadkiem dowiedzia艂a si臋, jak umar艂, chcia艂 by膰 pewny, 偶e us艂yszy, i偶 zgin膮艂 jak m臋偶czyzna… m臋偶czyzna, w kt贸rym si臋 zakocha艂a. I kt贸ry by艂 nieznaj膮cym strachu kretynem. Czas udowodni膰 to po raz ostatni.

- Wiecie co? Jeste艣cie ostatnie cipy, sztuka w sztuk臋 - o艣wiadczy艂, zwracaj膮c si臋 do wszystkich przy stole. - Stoicie tu i wywijacie broni膮 niczym fujarami na konkursie sikania, ale nikt, ani jeden z was, nie ma jaj, 偶eby poci膮gn膮膰 za spust. Ledwo przyszli ci mnisi, lecicie w kulki, bo wiecie, 偶e wystarczy jeden strza艂 i rozp臋ta si臋 piek艂o. Blefujecie, i tyle. Wi臋c skoro nikt nie zamierza strzela膰, wstan臋 i wyjd臋 st膮d w choler臋. A potem skombinuj臋 spluw臋, wr贸c臋 i skosz臋 was wszystkich, pi藕dzielce.

Dla El Santina tego ju偶 by艂o za wiele. Wycelowa艂 w g艂ow臋 ch艂opaka. Nawet gruba warstwa makija偶u na twarzy nie potrafi艂a ukry膰 jego furii spowodowanej tym, 偶e jaki艣 gnojek zarzuca jemu i jego ludziom, 偶e trz臋s膮 portkami.

- S艂uchaj no, ma艂y! - warkn膮艂. - Jeszcze nawet nie wiem, co ty tu w艂a艣ciwie robisz. Ale ju偶 teraz mam ochot臋 odstrzeli膰 ci 艂eb. Chcesz po偶y膰 jeszcze troch臋, to lepiej przekonaj mnie, 偶e tw贸j udzia艂 w naszej rozmowie na jaki艣 sens, bo na razie wydaje mi si臋, 偶e jeste艣 zb臋dny. Policz臋 do trzech i je偶eli przez ten czas nie przekonasz mnie, 偶e warto zostawi膰 ci臋 przy 偶yciu, to zarobisz dwie kulki w twarz. A potem urz膮dz臋 sobie z ciebie jatk臋. - Zrobi艂 krok w prz贸d, wbijaj膮c luf臋 broni w twarz Dantego i pochylaj膮c si臋 nad sto艂em. - JEDEN… DWA…

Ch艂opak wybuchn膮艂 艣miechem, unosz膮c lew膮 r臋k臋 na znak, 偶eby El Santino nie fatygowa艂 si臋 z dalszym odliczaniem. Klienci w ca艂ym barze rozgl膮dali si臋 nerwowo, z obaw膮 czekaj膮c na huk pierwszego wystrza艂u.

- Pozna艂em si臋 na tobie - powiedzia艂 Dante z u艣miechem, celuj膮c palcem w El Santina. - I powiem ci, go艣ciu, 偶e ty jeden tu nie pasujesz. Widzisz tych mnich贸w w strojach karatek贸w? Oni s膮 bardzo stosownie ubrani, bo i wygl膮daj膮 spoko, i potrafi膮 spu艣ci膰 wpierdol. Ci dwaj kolesie w kostiumach kowboj贸w te偶 s膮 z tej samej parafii. Wygl膮daj膮 mi na par臋 bandyt贸w, i chocia偶 pewnie s膮 g贸wnianymi bandziorami, to jednak bandziorami. A ten tw贸j przyjaciel przebrany za Freddy'ego Kruegera wygl膮da jak ze Strasznego filmu, no i git, bo pasuje do niego jak ula艂. Dlatego nosi t臋 mask臋, 偶eby nie by艂o wida膰, jaki jest, kurwa, szpetny. Ale ty, ty tutaj nie pasujesz. Stoisz sobie, liczysz do trzech, a nosisz si臋 jak gwiazda rocka. No to pozw贸l, 偶e co艣 ci powiem. Masz si臋 do rock and rolla jak wid艂y do dupy. Kiedy tak sobie liczysz do trzech i wygl膮dasz, jak wygl膮dasz, przypominasz mi tego go艣cia z Ulicy Sezamkowej. Wiesz, Hrabiego. Z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e on potrafi liczy膰 wi臋cej ni偶 do trzech, a dzieciaki si臋 go boj膮. Kr贸tko m贸wi膮c, wa偶niaku, chc臋 powiedzie膰 tyle, 偶e z ciebie jest jaki艣 pieprzony muppet.

- 呕e co? - El Santino kipia艂 z w艣ciek艂o艣ci. Od lat nikt nie wa偶y艂 si臋 odezwa膰 do niego w ten spos贸b. A 艣ci艣lej, nikt nigdy chyba nie o艣mieli艂 si臋 zwr贸ci膰 do niego takimi s艂owami. Teraz ju偶 strzelenie Dantemu w twarz nie wystarcza艂o. Najpierw sam musia艂 go zniewa偶y膰. Przez kilka sekund zastanawia艂 si臋, po czym odpar艂 niskim, jadowitym, ociekaj膮cym sarkazmem g艂osem:

- Wiesz co, synu? Tobie za to ten kostium pasuje w sam raz, bo je艣li si臋 nie myl臋, Terminator zawsze uwa偶a艂 si臋 za niezniszczalnego, a jakby艣 nie wiedzia艂, w ka偶dej cz臋艣ci Terminatora, jak膮 widzia艂em, na koniec ginie. Hasta la vista, dupku.

Je偶eli Dante w og贸le mia艂 szans臋 ucieczki, to teraz przepad艂a bezpowrotnie.

Sanchez, kt贸ry obserwowa艂 rozw贸j wypadk贸w zza baru, ju偶 mia艂 si臋 schowa膰 pod lad臋, 偶eby unikn膮膰 krwi i m贸zgu, nie wspominaj膮c o kulach, kt贸re lada chwila mia艂y tryska膰 i 艣wista膰 dooko艂a, gdy nagle dojrza艂 co艣 k膮tem oka.

Zza stolika w cieniu wsta艂a jaka艣 posta膰, 偶eby przy艂膮czy膰 si臋 do zabawy. Ubrana by艂a w bia艂y kombinezon przypominaj膮cy 艣pioszki dla niemowlaka, zapinany z przodu na wielkie czarne guziki. Twarz mia艂a pomalowan膮 na bia艂o, a oczy grubo podkre艣lone czarnym o艂贸wkiem. Pod lewym okiem widnia艂a wymalowana wielka czarna 艂za. Przebrania dope艂nia艂y spiczaste czarne kapcie i czarno-bia艂y sto偶kowaty kapelusz. By艂 to klaun. Ale nie taki z cyrku, lecz smutny mim z gatunku tych, kt贸rzy cz臋sto produkuj膮 si臋 w Europie na rogach ulic. Nagle zjawa wysun臋艂a z d艂ugich r臋kaw贸w dwa obrzyny, chwyci艂a je i wycelowa艂a oba w g艂ow臋 El Santina.

- Przesta艅, kurwa, celowa膰 w mojego przyjaciela albo odstrzel臋 ci ten pieprzony 艂eb! - rozkaza艂 klaun wysokim, dziewcz臋cym g艂osem.

Kochana Kacy! Sanchez nie mia艂 poj臋cia, kto kryje si臋 pod kostiumem klauna, ale Dante natychmiast rozpozna艂 g艂os swojej dziewczyny.

Wszyscy zgromadzeni wok贸艂 sto艂u El Santina wycelowali bro艅 w klauna. Sancheza raczej to nie cieszy艂o; nic a nic. Widywa艂 ju偶 takie sytuacje i zawsze ko艅czy艂y si臋 krwaw膮 jatk膮. Powinien przezornie i uwa偶nie 艣ledzi膰 rozw贸j akcji, na wypadek gdyby kto艣 przypadkiem wycelowa艂 w jego kierunku.

- Barman, poprosz臋 Krwaw膮 Mary - us艂ysza艂 g艂os stoj膮cej w pobli偶u kobiety.

Dzia艂aj膮c jak automat, wyci膮gn膮艂 spod lady wysok膮, w膮sk膮 szklank臋, nala艂 klientce Krwaw膮 Mary, mieszaj膮c sk艂adniki z trzech butelek, a nawet wrzuci艂 kilka kostek lodu i plasterek cytryny, chocia偶 w og贸le nie patrzy艂 na to, co robi. Ani na chwil臋 nie spuszcza艂 oka ze sto艂u El Santina.

- Uwielbiam tw贸j kostium, Sanchez - powiedzia艂a kobieta, pr贸buj膮c zwr贸ci膰 na siebie jego uwag臋. On jednak nadal gapi艂 si臋 na st贸艂 na 艣rodku sali.

- Dzi臋ki - rzek艂 i w tym momencie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zna ten g艂os. Na chwil臋 oderwa艂 wzrok od facet贸w ze spluwami w gar艣ci. Przed nim, po drugiej stronie lady, sta艂a Jessica, przebrana za Kobiet臋-Kota, i - kurde! - wygl膮da艂a jak marzenie!

- Jessico, wygl膮dasz bosko, ale… eee… widzisz swojego Jefe, tego w kostiumie Freddy'ego Kruegera? Zdaje si臋, 偶e ma k艂opoty.

Jessica spojrza艂a na scenk臋 przy stole. Tymczasem w barze zapad艂a cisza jak makiem zasia艂. W Tapioce by艂o ze 40 innych klient贸w, kt贸rzy zamarli w bezruchu, obserwuj膮c wypadki przy stole; nikt z nich nie 艣mia艂 wykona膰 偶adnego gwa艂townego ruchu, ale wszyscy gotowi byli pa艣膰 plackiem albo rzuci膰 si臋 do wyj艣cia na d藕wi臋k pierwszego strza艂u.

- O w dup臋! - powiedzia艂a Jessica g艂o艣no.

Poznaj膮c jej g艂os, Jefe zerkn膮艂 w stron臋 baru i w tym samym momencie u艣wiadomi艂 sobie sw贸j b艂膮d. By艂 zawodowcem i powinien wiedzie膰, 偶e nie wolno mu spuszcza膰 z oka tego, co dzieje si臋 przy stole El Santina. Jego pomy艂k臋 wykorzysta艂 Kyle. Od dziecka oddany ca艂ym sercem trenowaniu sztuk walki, dostrzeg艂 swoj膮 szans臋. Jego lewa r臋ka wystrzeli艂a w mgnieniu oka, trafiaj膮c w pistolet w d艂oni Jefe. By艂 tak niesamowicie sprawny, 偶e wytr膮ci艂 艂owcy nagr贸d bro艅 z r臋ki, jakby to by艂a kostka myd艂a. Chwyci艂 j膮 natychmiast i wycelowa艂 w niego. A zatem teraz mnisi te偶 byli uzbrojeni.

- Oddaj mi Oko Ksi臋偶yca i ju偶 nas tu nie ma - rozkaza艂 Kyle.

Korzystnie usytuowany i wzgl臋dnie bezpieczny za kontuarem Sanchez nie by艂 ju偶 pewien, kto w tej chwili jest g贸r膮. Carlito i Miguel celowali z pistolet贸w w przygn臋bionego klauna. Ten za艣 mierzy艂 z dw贸ch obrzyn贸w w El Santina, kt贸ry z kolei wzi膮艂 na muszk臋 Dantego, a Kyle - Jefe. Barman napatrzy艂 si臋 w 偶yciu na niejedno, ale ta sytuacja przerasta艂a wszystko, co widzia艂 do tej pory. W dodatku robi艂o si臋 coraz gorzej. Przebrana za Kobiet臋-Kota Jessica podkrad艂a si臋 ostro偶nie do sto艂u, niew膮tpliwie po to, 偶eby uratowa膰 Freddy'ego Kruegera czy Jefe, zale偶y jak na to spojrze膰.

Kr臋puj膮ce napi臋cie, kt贸re si臋gn臋艂o zenitu, gdy Kyle rozbroi艂 Jefe, przerwa艂 w ko艅cu El Santino. Jego cierpliwo艣膰 si臋 ko艅czy艂a, a palec nerwowo drga艂 na spu艣cie.

- Jefe, daj mi ten kamie艅 - poleci艂. - Za膰mienie S艂o艅ca w艂a艣nie si臋 zaczyna. Rzu膰 mi kamie艅, a przysi臋gam, 偶e wieczorem dostaniesz za niego sto kawa艂k贸w.

- Ani si臋 wa偶! - wtr膮ci艂 spokojnie Kyle i przystawi艂 艂owcy nagr贸d luf臋 do czo艂a. - Je艣li dasz kamie艅 mnie, zostawi臋 ci臋 przy 偶yciu. Je艣li dasz jemu, umrzesz na miejscu. Pozw贸l, 偶e powt贸rz臋 ci raz jeszcze. Dasz mu ten kamie艅… i ju偶 po tobie.

- Gadaj zdr贸w! To ty rzu膰 bro艅 albo zginiesz pierwszy - odezwa艂 si臋 czyj艣 g艂os za plecami Kyle'a. Powiedzia艂a to Jessica, kt贸ra mierzy艂a do niego ze swojego pistoletu. 艢ci艣le rzecz bior膮c, celowa艂a w ty艂 g艂owy mnicha. Lufa broni oddalona by艂a zaledwie kilka centymetr贸w od jego czaszki.

Sanchez wiedzia艂, 偶e sprawy zabrn臋艂y za daleko. Strzelanina zapocz膮tkowana przez jedn膮 ze zwa艣nionych stron wisia艂a w powietrzu. Zacz膮艂 zbiera膰 z kontuaru puste szklanki i chowa膰 je na p贸艂k臋 pod lad臋, ani na chwil臋 nie spuszczaj膮c wzroku z awantury. Kiedy w powietrzu zaczynaj膮 fruwa膰 kule, im mniej szk艂a jest pod r臋k膮, tym lepiej. Ale kto wystrzeli pierwszy? Sanchez podejrzewa艂, 偶e b臋dzie to El Santino. To jemu najbardziej zale偶a艂o na niebieskim kamieniu i to on z nich wszystkich by艂 najbardziej nieustraszony. W og贸le nie wiedzia艂, co to strach. Kule si臋 go nie ima艂y. Kr膮偶y艂y pog艂oski, 偶e w przesz艂o艣ci by艂 celem niezliczonych atak贸w skrytob贸jc贸w i nie raz zosta艂 postrzelony, a jednak ten facet, ten olbrzym, za nic nie chcia艂 umrze膰. By艂 twardy jak stal. Rzecz jasna, to samo mo偶na by艂o powiedzie膰 o Jefe. Je偶eli w kr膮偶膮cych na jego temat plotkach by艂o cho膰 藕d藕b艂o prawdy, bra艂 udzia艂 w strzelaninach cz臋艣ciej ni偶 John Wayne. No a co mog艂o powstrzyma膰 Carlita i Miguela przed oddaniem pierwszego strza艂u w imieniu szefa? Bogiem a prawd膮, ka偶dy przy tym stole m贸g艂 rozpocz膮膰 strzelanin臋, z wyj膮tkiem Jefe, Terminatora i Peta, jedynych, kt贸rzy nie mieli broni. Peto najwyra藕niej nie przejmowa艂 si臋 sytuacj膮, ale Terminator w ka偶dej chwili got贸w by艂 uskoczy膰 i szuka膰 schronienia.

Nagle z ulicy przed barem dolecia艂 okrzyk, kt贸ry gwarantowa艂, 偶e masakra zacznie si臋 raczej pr臋dzej ni偶 p贸藕niej.

- HEJ, LUDZISKA! PATRZCIE! ZA膯MIENIE S艁O艃CA. W艁A艢NIE SI臉 ZACZE艁O!

Ten, kto to krzykn膮艂, wiedzia艂, co m贸wi. 呕eby nie uroni膰 niczego z za膰mienia, Sanchez nie zapali艂 w lokalu ani jednego 艣wiat艂a i teraz rzeczywi艣cie zrobi艂o si臋 wyra藕nie ciemniej. Je偶eli kamie艅 mia艂 zmieni膰 w艂a艣ciciela, zanim zapadnie ca艂kowita ciemno艣膰, kto艣 musia艂 zadzia艂a膰 szybko. A jednak przy stole nikt nawet nie drgn膮艂. Prawd臋 m贸wi膮c, Sanchez te偶 zamar艂 w miejscu, gdy jego bar zacz膮艂 ton膮膰 w mroku. K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e Mukka stawia na ladzie szklank臋 dla kogo艣. A kiedy za膰mienie S艂o艅ca osi膮gn臋艂o pe艂ni臋 i Santa Mondega pogr膮偶y艂a si臋 w nocy, Sanchez us艂ysza艂, jak obs艂ugiwany przez kucharza klient wypowiada nie艣miertelne s艂owa:

- Lej pan do pe艂na.

By艂a to szklanka bourbona. W pierwszej chwili Sanchez nie zarejestrowa艂 tego, zaprz膮tni臋ty zbyt wieloma sprawami. Ale gdy tylko us艂ysza艂 te cztery s艂owa i ten g艂os, poczu艂 si臋 tak, jakby si臋 znalaz艂 w epicentrum trz臋sienia ziemi. Zna艂 ten g艂os, a偶 za dobrze. Poch艂oni臋ty tym, co dzieje si臋 przy stole El Santina, nie zwr贸ci艂 uwagi na posta膰 w kapturze, kt贸rej Mukka w艂a艣nie poda艂 szklank臋 bourbona. O ile dotychczas sytuacja wygl膮da艂a nieszczeg贸lnie, o tyle teraz mog艂o by膰 ju偶 tylko gorzej. Do baru przyszed艂 Bourbon Kid. I zosta艂 obs艂u偶ony!

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty si贸dmy

Iskr膮, kt贸ra podpali艂a lont, by艂o pogr膮偶enie si臋 Tapioki w kompletnym mroku. 艢wiat艂o ulotni艂o si臋 z lokalu, wyrugowane przez poczucie nadci膮gaj膮cej katastrofy. Zar贸wno siedz膮cy, jak i stoj膮cy, uzbrojeni i bezbronni - wszyscy w barze w milczeniu czekali, a偶 ich oczy przyzwyczaj膮 si臋 do ciemno艣ci, wiedz膮c, 偶e nadesz艂a chwila prawdy.

Sanchez nie potrafi艂 powiedzie膰, kto wypali艂 pierwszy, ale cisz臋 rzeczywi艣cie rozdar艂 pojedynczy strza艂. A ju偶 p贸艂 sekundy p贸藕niej rozp臋ta艂o si臋 prawdziwe piek艂o. Kanonada by艂a og艂uszaj膮ca. Strza艂y pada艂y ze wszystkich mo偶liwych stron, a kule 艣wista艂y we wszystkich kierunkach. Sanchez, jak zawsze w takiej sytuacji, skuli艂 si臋 za barem. W ciemno艣ciach s艂ysza艂 jedynie palb臋, wrzaski, przekle艅stwa, a od czasu do czasu 艂omot padaj膮cego na pod艂og臋 cia艂a, w tym niew膮tpliwie Mukki. Poczu艂, 偶e kucharz le偶y obok niego, i nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e nie 偶yje. Jego pracownik nie krzykn膮艂, nie wo艂a艂 o pomoc, po prostu upad艂 z g艂uchym odg艂osem. Prawdopodobnie zarobi艂 kulk臋 w g艂ow臋 albo w serce. Biedny skurczybyk.

Zdawa艂o si臋, 偶e za膰mienie S艂o艅ca trwa艂o d艂u偶ej ni偶 dwie minuty, a strzelanina mniej wi臋cej tyle samo. Przez ca艂y ten czas Sanchez kuli艂 si臋 za barem, zatykaj膮c uszy r臋kami, w daremnej nadziei, 偶e w ten spos贸b odgrodzi si臋 od og艂uszaj膮cego huku kanonady i brz臋ku t艂uczonego szk艂a, od wrzask贸w i przekle艅stw. I od 艣mierci.

W miar臋 jak strza艂y pada艂y coraz rzadziej, a za膰mienie dobiega艂o ko艅ca, do Tapioki zacz臋艂o powraca膰 艣wiat艂o. Na Sali ruszali si臋 jeszcze jacy艣 ludzie, ale ws艂uchuj膮c si臋 w odg艂osy, Sanchez odnosi艂 wra偶enie, 偶e trzymaj膮 si臋 na ostatnich nogach. Czasami rozlega艂y si臋 j臋ki czy kaszel, przemieszane z 艂omotem przewracaj膮cych sto艂贸w, brz臋kiem t艂uczonego szk艂a i kapaniem na pod艂og臋.

W ko艅cu, gdy min臋艂o jakie艣 20 sekund bez wystrza艂u, Sanchez uzna艂, 偶e jest wzgl臋dnie bezpiecznie, i przykucn膮艂 nie bez trudu. Sprawdzi艂, czy nie trafi艂a go jaka艣 kula, a kiedy z zadowoleniem przekona艂 si臋, 偶e nie zosta艂 nawet dra艣ni臋ty, uni贸s艂 si臋 nieco, 偶eby wyjrze膰 ponad kontuarem. Powietrze by艂o g臋ste od dymu. Tak g臋ste, 偶e prawie nic nie widzia艂. W dodatku dym szczypa艂 w oczy, kt贸re zasz艂y mu 艂zami, zupe艂nie jakby barman mia艂 zamiar si臋 rozp艂aka膰.

Gdy przeci膮g wiej膮cy od otwartych drzwi na ulic臋 rozproszy艂 nieco dym, Sanchezowi przypomnia艂 si臋 dzie艅 sprzed pi臋ciu lat, kiedy to Bourbon Kid wystrzela艂 ca艂膮 jego sta艂膮 klientel臋. Obecnie Tapioca wygl膮da艂a dok艂adnie tak jak wtedy.

Pierwszym trupem, kt贸rego rozpozna艂 by艂 Carlito. Koszul臋 mia艂 przesi膮kni臋t膮 krwi膮, z jego ran unosi艂y si臋 cienkie smu偶ki dymu. Niedaleko le偶a艂 jego partner, kt贸ry nie odst臋powa艂 go tak za 偶ycia, jak i po 艣mierci. A przynajmniej powinien to by膰 Miguel, skoro by艂 ubrany w kostium Samotnego Stra偶nika, tak samo jak Carlito. Inaczej nie spos贸b by艂oby go rozpozna膰. Brakowa艂o mu p贸艂 g艂owy, a ka偶da r臋ka i noga by艂a podziurawiona co najmniej dziesi臋cioma kulami.

Sanchez przeni贸s艂 wzrok na kolejn膮 pozbawion膮 偶ycia posta膰. By艂 to jeden z mnich贸w, ale trudno orzec, kt贸ry. Le偶a艂 twarz膮 w d贸艂 na 艣rodku sali, a poniewa偶 Kyle i Peto byli do siebie tak bardzo podobni, nawet w normalnych warunkach odr贸偶nienie ich sprawia艂o trudno艣ci. Tak czy owak, ten mnich zarobi艂 kulk臋 w ty艂 g艂owy i zapewne by艂 jedn膮 z pierwszych ofiar. Musia艂 wcze艣nie pa艣膰 na pod艂og臋, bo wygl膮da艂o na to, 偶e poza t膮 艣mierteln膮 ran膮 g艂owy nie odni贸s艂 innych obra偶e艅. 呕贸艂ta kobra z ty艂u jego kurtki stanowi艂a jaskraw膮 barwn膮 plam臋 w morzu krwi.

Sanchez nadal lustrowa艂 wzrokiem jatk臋 ludzkich zw艂ok, walaj膮cych si臋 dooko艂a, got贸w w ka偶dej chwili zn贸w pa艣膰 na ziemi臋 w razie najmniejszych oznak zagro偶enia. Najbardziej interesowa艂o go to, czy Jessica prze偶y艂a masakr臋, a tak偶e - chocia偶 brzmia艂o to nieco 艣miesznie i, co tu m贸wi膰, egoistycznie - chcia艂 wiedzie膰, co si臋 sta艂o z Jefe. Je偶eli 艂owca nagr贸d zgin膮艂, a Jessica nie, mo偶e mia艂by teraz szans臋 j膮 pocieszy膰.

I rzeczywi艣cie, jedna z jego modlitw zosta艂a wys艂uchana. Na stole po艣rodku sali, z rozrzuconymi na boki r臋kami i nogami i od st贸p do g艂贸w utyt艂any w艂asn膮 krwi膮 i wn臋trzno艣ciami, le偶a艂 Jefe. Trudno orzec, czy teraz, gdy spad艂a mu maska Freddy'ego Kruegera, wygl膮da艂 lepiej ni偶 przedtem. Jego twarz by艂a tak zmasakrowana, 偶e w masce, kt贸r膮 nosi艂 zaledwie kilka minut temu, sprawia艂 takie samo wra偶enie.

No dobrze, ale co z Jessic膮? Nigdzie nie by艂o jej wida膰. Sancheza niekoniecznie obchodzili jego klienci, ale los pi臋knej dziewczyny, kt贸r膮 uratowa艂 pi臋膰 lat temu, bardzo mu le偶a艂 na sercu.

Nast臋pnie rozpozna艂 zw艂oki kogo艣, kogo mia艂 nadziej臋 ju偶 nigdy nie zobaczy膰: El Santina, cz艂owieka, o kt贸rym powiadano, 偶e nie da si臋 go zabi膰. Przebieraniec udaj膮cy Gene'a Simmonsa zosta艂… no c贸偶… przerobiony na krwaw膮 miazg臋, i to jak! Jego g艂owa i twarz wala艂y si臋 po ca艂ej pod艂odze, jakby rozjecha艂 go walec drogowy. Wygl膮da艂o te偶 na to, 偶e straci艂 jedn膮 r臋k臋 i nog臋. Kto艣 rzeczywi艣cie solidnie si臋 nad nim napracowa艂.

Barmanowi zrzed艂a mina, gdy jego wzrok pad艂 w ko艅cu na zalane krwi膮 cia艂o Jessiki. Nie pojmowa艂, jak m贸g艂 nie zauwa偶y膰 tego wcze艣niej. Dziewczyna le偶a艂a pod zw艂okami mnicha, na kt贸rego patrzy艂 zaledwie przed chwil膮. Nadal 偶y艂a i cho膰 niewiele jej brakowa艂o, usi艂owa艂a zaczerpn膮膰 powietrza. Niestety, nie u艂atwia艂 tego ci臋偶ar zw艂ok zakonnika, przyciskaj膮cych jej pier艣. Gdy nieco unios艂a jego cia艂o, Sanchez pozna艂, 偶e zabitym mnichem jest Kyle. Drugi mnich przepad艂 bez 艣ladu. Ale gdzie jest Bourbon Kid? - pomy艣la艂 Sanchez i w tym momencie uzyska艂 odpowied藕, zupe艂nie jakby zada艂 to pytanie na g艂os.

- Ja wci膮偶 tu jestem! Je艣li chcesz pom贸c Kobiecie-Kotu, wybij to sobie z g艂owy - rozleg艂 si臋 czyj艣 g艂os z g艂臋bokiego cienia po lewej.

Z k艂臋b贸w dymu i z ciemno艣ci wyszed艂 Bourbon Kid. 艢ciskaj膮c w obu r臋kach dymi膮ce pistolety, powoli przechodzi艂 nad zw艂okami w kierunku Jessiki, kt贸ra rozpaczliwie usi艂owa艂a zepchn膮膰 z siebie martwego Kyle'a i wsta膰, zanim nast臋pne kule zaczn膮 艣wista膰 wok贸艂 jej g艂owy.

Sanchez 偶a艂owa艂, 偶e brak mu odwagi, zdawa艂 sobie jednak spraw臋, 偶e gdyby ruszy艂 teraz dziewczynie na pomoc, oznacza艂oby to dla niego pewn膮 艣mier膰. A zreszt膮 wiedzia艂, 偶e ona potrafi przyj膮膰 niejedn膮 kulk臋. Widzia艂, jak Bourbon Kid pr贸bowa艂 j膮 zabi膰 pi臋膰 lat temu. W贸wczas prze偶y艂a, wi臋c obieca艂 sobie, 偶e je艣li i tym razem prze偶yje, to jeszcze raz znajdzie dla niej bezpieczn膮 kryj贸wk臋 i si臋 ni膮 zaopiekuje.

Gdy Kid zbli偶y艂 si臋 do kobiety na jakie艣 pi臋膰 metr贸w, nareszcie uda艂o jej si臋 uwolni膰 od zw艂ok Kyle'a. Ju偶 mia艂a si臋 d藕wign膮膰 na nogi, ale jej niedosz艂y kat uni贸s艂 praw膮 r臋k臋, w kt贸rej 艣ciska艂 pistolet, i dwa razy wypali艂 w jej pier艣. Jessica upad艂a do ty艂u, na przewr贸cony drewniany st贸艂; z jej ust bluzn臋艂a krew. Jej pier艣 unosi艂a si臋 i opada艂a gwa艂townie i zdawa艂o si臋, 偶e dziewczyna zad艂awi si臋 na 艣mier膰 krwi膮, kt贸ra wype艂nia艂a jej usta. Sanchez wzdrygn膮艂 si臋 na ten przera偶aj膮cy widok i odwr贸ci艂 wzrok. 呕adne tego - tam - tego, tym razem czas tej dziewczyny dobiega艂 ko艅ca.

- Ty skurwysynu. Skurwysynu jebany! - krzykn臋艂a do Kida, a z jej ust chlusn臋艂o wi臋cej krwi.

- Jestem skurwysynem, to prawda. Tu akurat masz racj臋. Jestem wrednym skurwysynem i przyszed艂em ci臋 zabi膰. Czas doko艅czy膰 robot臋, kt贸r膮 zacz膮艂em pi臋膰 lat temu. A teraz, kurwiszonie, dawaj m贸j niebieski kamie艅!

- Wal si臋. Ja go nie mam - odpar艂a, krztusz膮c si臋. - Pewnie ma go kt贸ry艣 z tych umarlak贸w.

Jessica za wszelk膮 cen臋 musia艂a zyska膰 na czasie, ale widocznie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e wrogi stosunek do Bourbon Kida nic jej nie da, bo nagle zmieni艂a taktyk臋.

- A mo偶e poszukamy go razem? - zaproponowa艂a pojednawczym tonem.

Sanchez wiedzia艂, 偶e na Kidzie nie zrobi艂o to wra偶enia. Wypali艂 jeszcze dwa razy, tym razem z pistoletu w lewej r臋ce. Jedna kula przeszy艂a lewe kolano dziewczyny, druga prawe; na czarny kostium kotki trysn臋艂o jeszcze wi臋cej krwi. Jej odporno艣膰 na b贸l zosta艂a wystawiona na najci臋偶sz膮 pr贸b臋. Sanchez zn贸w si臋 wzdrygn膮艂 i odwr贸ci艂, zdaj膮c sobie spraw臋 z cierpienia Jessiki. Gdyby uda艂o jej si臋 po偶y膰 jeszcze troch臋, mo偶e Kidowi sko艅cz膮 si臋 kule i nadjedzie policja.

- Nic nie b臋dziemy robi膰 razem - odpar艂a ochryple ciemna posta膰. Kid d艂ugim susem przeskoczy艂 nad zw艂okami Carlita i jeszcze bardziej zbli偶y艂 si臋 do kobiety. - 呕aden z tych truposzy nie ma kamienia i 艣wietnie o tym wiesz. WI臉C GADAJ, GDZIE ON JEST!

- M贸wi艂am ci ju偶, 偶e nie wiem. Przysi臋gam.

- Nast臋pna kula roztrzaska ci twarz. Gdzie jest?

- Przecie偶 m贸wi臋. Ma go jeden z tych facet贸w. - Wskaza艂a na najbli偶sze cia艂a. - Moim zdaniem ostatnio mia艂 go chyba Jefe.

Kid zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 w d贸艂, na zw艂oki, kt贸re wskazywa艂a Jessica. Nie spos贸b by艂o pozna膰, czy w og贸le wie, kt贸ry to Jefe. Jedno tylko nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci - Oka Ksi臋偶yca nigdzie nie dostrzeg艂.

- Ale jak wida膰, teraz ju偶 go nie ma - warkn膮艂 Kid, odwracaj膮c si臋 do dziewczyny. - Bo gdyby je mia艂, nie by艂by teraz martwy. Kamie艅 pozwoli艂by mu uj艣膰 z 偶yciem. Czyli spokojnie mo偶na za艂o偶y膰, 偶e nie ma go 偶aden z tych, kt贸rzy zgin臋li. A w tym lokalu tylko ty, ja i barman zostali艣my przy 偶yciu. Ja go nie mam, a barman… jemu brakuje jaj, 偶eby go dotkn膮膰, wobec tego zostajesz tylko ty.

G艂o艣ny trzask spowodowa艂, 偶e Jessica i Kid b艂yskawicznie obejrzeli si臋 na drug膮 stron臋 baru, ko艂o tylnych drzwi. Wysun臋艂a si臋 zza nich olbrzymia lufa, a za ni膮 ukaza艂 si臋 Peto, w kostiumie Cobra Kai, tyle 偶e teraz poplamionym krwi膮. W lewej r臋ce 艣ciska艂 Oko Ksi臋偶yca, a w prawej, co ciekawe, obrzyna.

- Jest jeszcze kto艣, kto nie zgin膮艂 - powiedzia艂, podchodz膮c do Kida i dziewczyny. Sancheza zaskoczy艂a zmiana w jego g艂osie; teraz zgrzyta艂 jak piasek w z臋bach.

Mnich, kt贸ry prze偶y艂, kula艂 po dra艣ni臋ciu pociskiem w lew膮 艂ydk臋. Poza tym z ust ciek艂o mu nieco krwi.

- Nie wzi膮艂e艣 pod uwag臋 zdolno艣ci przetrwania hubalan, co? - zaskrzecza艂. - A teraz rzu膰 pan te pieprzone pistolety i cofnij no si臋 od tej mi艂ej damy, albo tak ci臋 nafaszeruje o艂owiem, 偶e b臋dziesz nim sra艂 do ko艅ca swojego 偶a艂o艣nie kr贸tkiego 偶ycia.

Bourbon Kid sprawia艂 wra偶enie, jakby by艂 z lekka oszo艂omiony.

- A ca艂uj ty mnie w dup臋! - odpar艂 w ko艅cu.

W jego poprzednim, mnisim 偶yciu taka uwaga zbi艂aby Peta z tropu. Ale po tym wszystkim, co przeszed艂 podczas kr贸tkiego pobytu w Santa Mondega, opryskliwe odzywki, taka jak ta ostatnia Kida, nie robi艂y na nim najmniejszego wra偶enia.

- Daj臋 ci trzy sekundy na rzucenie pistolet贸w albo ci臋 odstrzel臋 - powiedzia艂. W jego g艂osie brzmia艂o niewzruszone przekonanie. Sanchez naprawd臋 wierzy艂, 偶e Peto sprz膮tnie Bourbon Kida za trzy sekundy. Prawd臋 m贸wi膮c, modli艂 si臋 o to.

- Trzy… - warkn膮艂 Peto.

- Dwa - odci膮艂 si臋 Kid, bez cienia strachu w g艂osie.

Sanchez mia艂 ochot臋 zamkn膮膰 oczy, ale nie by艂 to czas po temu. Wygl膮da艂o na to, 偶e je偶eli mnich nie doko艅czy odliczania, Kid zrobi to za niego. A jednak Peto, na kt贸rym gro藕na postawa Kida nie wywar艂a wra偶enia, sam doko艅czy艂 odliczank臋.

- Jeden.

TRZASK!

Drzwi do ubikacji po lewej r臋ce mnicha otworzy艂y si臋 z hukiem, niemal wypadaj膮c z zawias贸w, i do baru wkroczy艂 Dante, nadal ubrany w pe艂ny str贸j Terminatora. Wycelowa艂 luf臋 obrzyna w ty艂 g艂owy zakonnika.

- Peto, nie r贸b tego - odezwa艂 si臋.

- Dante, ta sprawa ci臋 nie dotyczy.

- Owszem, dotyczy. Zabieraj to swoje Oko Ksi臋偶yca i zje偶d偶aj st膮d w pizdu. Ju偶 ja si臋 zajm臋 tym go艣ciem.

- Ale on zabi艂 Kyle'a.

- Peto, jeste艣 mnichem. Mnisi nie zabijaj膮 ludzi. 呕eby nie wiem co. Po 偶adnym pozorem. Wi臋c spadaj st膮d. Zabieraj sw贸j cenny kamie艅 i wracaj, sk膮d przyby艂e艣. Jazda. Wyjd藕 przez tylne drzwi i sp艂ywaj. - Dante sikn膮艂 kciukiem przez rami臋, wskazuj膮c tylne drzwi, czyli najszybsz膮 drog臋 ucieczki.

Sanchez obserwowa艂 to wszystko z rozdziawionymi ze zdumienia ustami i czeka艂, jak膮 decyzj臋 podejmie Peto. Po chwili, kt贸ra zdawa艂a si臋 wieczno艣ci膮, mnich opu艣ci艂 bro艅 i cofn膮艂 si臋 ci臋偶kim krokiem. Wbi艂 wzrok w ciemne okulary Dantego, sprawdzaj膮c, czy zdo艂a z oczu m艂odego cz艂owieka wyczyta膰 jego zamiary. Niestety, nic nie wyczyta艂. Te cholerne szk艂a by艂y po prostu za ciemne.

Peto wygl膮da艂, jakby kto艣 go zdradzi艂. Wprawdzie nie zna艂 Dantego zbyt dobrze, ale ufa艂 mu bardziej ni偶 wi臋kszo艣ci ludzi, kt贸rych spotka艂 po opuszczeniu wyspy Hubal. Za wszelk膮 cen臋 chcia艂 pom艣ci膰 艣mier膰 Kyle'a. Mimo to Dante mia艂 racj臋. Mnisi nie zabijaj膮 ludzi. Przygn臋biony, powoli min膮艂 ch艂opaka i wyszed艂 od ty艂u przez wyj艣cie awaryjne, ani na chwil臋 nie spuszczaj膮c wzroku ani lufy broni z Bourbon Kida, dop贸ki nie dotar艂 bezpiecznie do drzwi. Po chwili znikn膮艂, wraz z Okiem Ksi臋偶yca.

W Tapioce zostali Bourbon Kid, kt贸ry wci膮偶 celowa艂 z pistolet贸w w Jessic臋, oraz Dante, kt贸ry teraz r贸wnie偶 wzi膮艂 j膮 na muszk臋. Obserwuj膮c to z wzgl臋dnie bezpiecznego miejsca za barem, Sanchez nie posiada艂 si臋 ze zdumienia. Z jakiego powodu ten ch艂opak, ten beznadziejny gnojek przebrany za Terminatora, kt贸ry zaledwie kilka minut temu wygl膮da艂, jakby zaraz mia艂 trafi膰 do piachu, ni st膮d, ni zow膮d wyskoczy艂 z ukrycia i stan膮艂 w obronie Bourbon Kida? Kim on w艂a艣ciwie by艂? I czy偶by wiedzia艂 co艣, o czym Sanchez nie mia艂 zielonego poj臋cia?

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty 贸smy

Gdy rozpocz臋艂o si臋 za膰mienie i Ksi臋偶yc przes艂oni艂 S艂o艅ce, Dante uzna艂, 偶e mimo wszystko ma szans臋. Kto艣 trzyma艂 jego stron臋, mo偶e nawet sam Wszechmog膮cy; tak czy owak, 贸w kto艣 rzuci艂 mu ko艂o ratunkowe. Dante dosta艂 jedyn膮 w swoim rodzaju okazj臋, by wraz z Kacy uj艣膰 z 偶yciem i wynie艣膰 si臋 z Tapioki.

Kiedy znikn臋艂o 艣wiat艂o, wszystkich innych przy stole ogarn膮艂 niepok贸j, a nawet obezw艂adniaj膮cy strach. Nikt nie wiedzia艂, kto do kogo celuje. Z wyj膮tkiem Dantego. On widzia艂 wszystko. Zobaczy艂, jak po jego lewej r臋ce Bourbon Kid trzaska pusta szklank膮 o lad臋 i z wewn臋trznych kieszeni d艂ugiego trencza wyci膮ga par臋 pistolet贸w maszynowych marki Skorpion. Przed sob膮 ujrza艂 Kacy, El Santina, Carlita, Miguela, Jefe, Jessic臋 i dw贸ch mnich贸w; wszyscy wygl膮dali na wystraszonych nag艂ym brakiem 艣wiat艂a. Ci z nich, kt贸rzy mieli bro艅, sprawiali wra偶enie wyj膮tkowo roztrz臋sionych.

Tu nie chodzi艂o o najwi臋kszy fart, jaki si臋 trafia raz w 偶yciu; tym razem musia艂a to by膰 boska interwencja. Panu niech b臋d膮 dzi臋ki, a tak偶e wypo偶yczalni kostium贸w, w kt贸rej dosta艂 str贸j Terminatora, bo by艂o w nim co艣 wyj膮tkowego. Kiedy wybiera艂 przebranie, w艂a艣ciciel wypo偶yczalni nic na ten temat nie wspomina艂. A mo偶e facet przegapi艂 pewien drobny szczeg贸艂? Z pewno艣ci膮 nie, bo wcale nie by艂 to drobny szczeg贸艂, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie w obecnej sytuacji Dantego. By艂a to wielka sprawa. Dodatek w postaci ko艂a ratunkowego, rzuconego mu przez mi艂ego go艣cia z wypo偶yczalni kostium贸w Domino. I to gratis.

Filmowy Terminator widzia艂 w podczerwieni. Teraz, gdy z Tapioki znikn臋艂y resztki 艣wiat艂a, Dante ze zdumieniem przekona艂 si臋, 偶e tania imitacja okular贸w przeciws艂onecznych, kt贸r膮 dosta艂 z kostiumem, tak偶e dzia艂a na podczerwie艅. W rezultacie widzia艂 wszystko, co dzia艂o si臋 od chwili, gdy zapad艂a ciemno艣膰 i Bourbon Kid odda艂 pierwszy strza艂. Po prawdzie szczeg贸艂y by艂y nieco zamazane i zabarwione na czerwono, ale to nie problem.

Wygl膮da艂o na to, 偶e wszyscy si臋gn臋li po bro艅, z wyj膮tkiem obu barman贸w. Sanchez, kt贸ry zna艂 si臋 na rzeczy, czym pr臋dzej czmychn膮艂 pod lad臋. Mukka by艂 ciut wolniejszy i jako jeden z pierwszych zap艂aci艂 za sw贸j brak do艣wiadczenia, gdy po ca艂ym lokalu ze wszystkich stron zacz臋艂y 艣wista膰 kule. Strzela艂 ka偶dy, kto mia艂 z czego strzela膰. Wi臋kszo艣膰 zapewne nie wiedzia艂a, do czego i kogo wali, ale to nie mia艂o znaczenia. W takich scenariuszach przede wszystkim liczy si臋 instynkt samozachowawczy. G贸r臋 bior膮 najprostsze odruchy. Dante niczym nie r贸偶ni艂 si臋 od innych, tyle tylko, 偶e dla niego wa偶na te偶 by艂a ochrona Kacy. Dziewczyna przyby艂a mu na pomoc. Nadszed艂 czas, 偶eby teraz to on j膮 uratowa艂.

Si臋gn膮艂 po jej workowaty str贸j klauna, z艂apa艂 gar艣膰 materia艂u i poci膮gn膮艂 dziewczyn臋 na pod艂og臋; zaskoczona Kacy wypu艣ci艂a z r臋ki jeden z obrzyn贸w. By艂a wyra藕nie wystraszona, ale nie mia艂 czasu zapewnia膰 jej, 偶e wszystko sko艅czy si臋 dobrze. Chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i przykucni臋ty, poci膮gn膮艂 za sob膮 do ubikacji po drugiej stronie baru. Og艂uszaj膮ca kanonada uniemo偶liwia艂a mu jak膮kolwiek rozmow臋 z dziewczyn膮. Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e pozna po dotyku, 偶e to on j膮 wlecze. W takich chwilach 偶a艂owa艂, 偶e cz臋艣ciej nie trzyma艂 jej za r臋k臋 publicznie, ale mimo to powinna chyba pozna膰, 偶e to on? Prawda? Dla Kacy takie drobiazgi bardzo si臋 liczy艂y. Instynktownie pozna, 偶e to jego d艂o艅. Oczywi艣cie, 偶e tak.

Kiedy dotarli do damskiej ubikacji, Dante barkiem pchn膮艂 drzwi i wci膮gn膮艂 Kacy do 艣rodka. Wsz臋dzie 艣wista艂y kule; poczu艂, jak kilka z nich przelatuje obok niego i wbija si臋 w wyk艂adane glazur膮 艣ciany. Nie us艂ysza艂 krzyku Kacy, wi臋c mia艂 nadziej臋, 偶e nic jej nie jest.

Gdy ju偶 znale藕li wzgl臋dnie bezpieczne schronienie za drzwiami, dziewczyna pad艂a jak d艂uga na pod艂og臋. Oddycha艂a g艂臋boko, nier贸wno, jak gdyby zaraz mia艂a dosta膰 ataku paniki.

- Dante, czy to ty? - zawo艂a艂a, ale jej g艂os niemal uton膮艂 w huku strzelaniny po drugiej stronie 艣ciany. W ubikacji te偶 nie pali艂y si臋 艣wiat艂a, wi臋c chocia偶 ch艂opak widzia艂 Kacy w podczerwieni przez swoje okulary, ona wci膮偶 tkwi艂a w kompletnych ciemno艣ciach. Dante nie odezwa艂 si臋, pog艂aska艂 tylko jej policzek na znak, 偶e to on. Gest ten wywar艂 po偶膮dany efekt i dziewczyna uspokoi艂a si臋 na tyle, 偶e jej oddech niemal wr贸ci艂 do normy. Dante wola艂 jednak nie ryzykowa膰. Zostawi艂 drzwi 艂azienki lekko uchylone, by m贸c obserwowa膰 przebieg wypadk贸w na g艂贸wnej sali.

Pierwsz膮 osob膮, kt贸ra zgin臋艂a przy stoliku El Santina, by艂 Carlito. Zosta艂 nafaszerowany kulami przez Bourbon Kida, kt贸ry, jak si臋 zdawa艂o, sia艂 ze swoich dw贸ch pistolet贸w maszynowych wi臋cej pocisk贸w ni偶 reszta sali razem wzi臋ta. Ale nie strzela艂 na o艣lep - ka偶da kula trafia艂a celu, a pierwsze dziesi臋膰, czy co艣 ko艂o tego, wpakowa艂 w Carlita. Potem przysz艂a kolej na Kyle'a, a nast臋pnie na El Santina. Tyle 偶e mnicha zabi艂 akurat kolosalny gangster. Po prostu dlatego, 偶e strzela艂, gdzie popadnie, a Kyle pierwszy nawin膮艂 mu si臋 pod luf臋. Starszy z mnich贸w pad艂 na pod艂og臋 z ty艂em g艂owy odstrzelonym przez jeden z pocisk贸w El Santina. W chwili, gdy jego cia艂o uderzy艂o w pod艂og臋, Dante zobaczy艂, 偶e Bourbon Kid specjalnie kieruje jednego ze swoich skorpion贸w na Jefe. Podobnie jak El Santino, 艂owca nagr贸d strzela艂 na o艣lep po ca艂ej sali, z nadziej膮, 偶e skosi kogokolwiek, czy to przyjaciela, czy wroga.

W tym momencie Dante zorientowa艂 si臋, 偶e nie on jeden potrafi widzie膰 w ciemno艣ciach. Najwyra藕niej Kid te偶 widzia艂 doskonale. Starannie wycelowa艂 pistolet maszynowy w lewej r臋ce i pos艂a艂 seri臋 w otwory na oczy w masce Freddy'ego Kruegera, kt贸r膮 nosi艂 Jefe, wysy艂aj膮c 艂owc臋 nagr贸d na wieczny spoczynek. Maska, z odstrzelon膮 gumk膮, upad艂a na pod艂og臋 wierzchem do g贸ry, niczym ponury 偶art z jatki, jaka tu si臋 odbywa艂a. Padaj膮c, Jefe wypu艣ci艂 z prawej r臋ki pistolet, ale co wa偶niejsze, Oko Ksi臋偶yca, kt贸re odczepi艂 od srebrnego 艂a艅cucha (pewnie dlatego, 偶e chcia艂 go sprzeda膰 osobno), wypad艂o z jego lewej d艂oni i potoczy艂o si臋 po pod艂odze, lawiruj膮c mi臋dzy padaj膮cymi cia艂ami, jakby kierowa艂o si臋 w艂asnym rozumem. Turla艂o si臋 tak przez ca艂膮 sal臋, a偶 w ko艅cu trafi艂o do r臋ki Peta, kt贸ry schowa艂 si臋 pod jednym z wi臋kszych sto艂贸w. Mnich, kt贸ry od razu rozpozna艂 dotykiem kamie艅, bez wahania chwyci艂 go i wytoczy艂 si臋 ze swojej kryj贸wki. Przemkn膮艂 przez ca艂y lokal, czasami wpadaj膮c na jakie艣 krzes艂o czy potykaj膮c si臋 o zw艂oki, a偶 w ko艅cu znalaz艂 wzgl臋dnie bezpieczne schronienie za wielk膮 drewnian膮 beczk膮; chwil臋 wcze艣niej kula drasn臋艂a go w 艂ydk臋.

Teraz ju偶 w ca艂ym barze trup 艣cieli艂 si臋 g臋sto, w przera偶aj膮cym wr臋cz tempie. Z tych, kt贸rych Dante potrafi艂 rozpozna膰, nast臋pny pad艂 Miguel - ofiara kolejnego 艣miertelnego strza艂u Bourbon Kida. Widok strzelca, kt贸ry zabija na raz tylu ludzi, w normalnych okoliczno艣ciach spowodowa艂by, 偶e Dante zwraca艂by uwag臋 tylko na Bourbon Kida, ale nie tutaj, nie tego dnia. Owacje dla Kida skrad艂a dziewczyna przebrana za Kobiet臋-Kota.

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e ona tak偶e doskonale widzi w ciemno艣ciach. Porusza艂a si臋 szybciej ni偶 jakikolwiek przedstawiciel rodziny kot贸w, uskakuj膮c przed kulami, przeskakuj膮c przez martwych i umieraj膮cych, nurkuj膮c pod sto艂y i za wszelk膮 cen臋 usi艂uj膮c dosta膰 si臋 do zw艂ok jej zabitego kochanka, Jefe. Zadanie okaza艂o si臋 dla niej wyj膮tkowo niebezpieczne. Gdy tylko zbli偶a艂a si臋 do cia艂a 艂owcy nagr贸d, Bourbon Kid za ka偶dym razem celowa艂 w jej kierunku i wali艂 seri臋 za seri膮 jak op臋tany, zmuszaj膮c j膮 do odwrotu. Z pocz膮tku Dante uwa偶a艂, 偶e dziewczyna tylko szcz臋艣ciu zawdzi臋cza, 偶e unika kul, i w skryto艣ci ducha kibicowa艂 jej, 偶eby prze偶y艂a. Nagle wydarzy艂o si臋 co艣, co sprawi艂o, 偶e zmieni艂 zdanie.

Kobieta-Kot - czyli Jessica, tyle 偶e Dante nie zna艂 jej imienia - najwyra藕niej mia艂a ju偶 do艣膰 chowania si臋 przed kulami. Przeskoczy艂a znienacka nad wielkim sto艂em, przy kt贸rym toczy艂y si臋 negocjacje, i wyl膮dowa艂a lekko po drugiej stronie, obok zakrwawionych szcz膮tk贸w Jefe. Najwyra藕niej mia艂a potwornie silne r臋ce, bo bez wysi艂ku chwyci艂a za ramiona ogromnego 艂owc臋 nagr贸d i podnios艂a bezw艂adne cia艂o. Gdy spojrza艂a znad niego, jej oczy sta艂y si臋 jasnoczerwone; gor膮czkowo zacz臋艂a rozrywa膰 najpierw jego ubranie, a potem sk贸r臋. W jej ustach pojawi艂y si臋 nagle k艂y, jakich nie powstydzi艂by si臋 tygrys bengalski, a paznokcie zamieni艂y si臋 w szpony, kt贸re z pewno艣ci膮 nie nale偶a艂y do jej kostiumu. No i dobra, nie jest kotk膮, pomy艣la艂 Dante. Ale cz艂owiekiem te偶 z pewno艣ci膮 nie jest. By艂a tak poch艂oni臋ta tym, co robi, 偶e przesta艂a zwraca膰 uwag臋 na Bourbon Kida. A ju偶 zupe艂nie nie zainteresowa艂 jej facet na tyle g艂upi, 偶e o艣mieli艂 si臋 wej艣膰 do Tapioki w trakcie tej bez艂adnej strzelaniny. Cz艂owiek ten przebrany by艂 za Elvisa.

Natomiast Bourbon Kid zauwa偶y艂 wej艣cie Elvisopodobnego; pojawienie si臋 tego olbrzymiego, zwalistego faceta na chwil臋 go rozproszy艂o. 呕贸艂te lampasa by bokach czerwonego garnituru niemal ja艣nia艂y w ciemno艣ciach, ale nie to przyku艂o uwag臋 Kida. Olbrzymi wielbiciel Elvisa dzier偶y艂 ci臋偶k膮 dubelt贸wk臋, wycelowan膮 w jego kierunku. Trudno powiedzie膰, czy zdawa艂 sobie spraw臋, w kogo celuje, czy tylko przypadkiem skierowa艂 bro艅 na zabijak臋, kt贸ry skosi艂 prawie wszystkich w tym barze.

Ten facet chyba postrada艂 zmys艂y! - pomy艣la艂 Dante. Przecie偶 tylko kompletny 艣wir wchodzi艂by do ciemnego baru w samym 艣rodku strzelaniny! Z kolei Bourbon Kid nie zamierza艂 najpierw pyta膰, a dopiero potem bra膰 si臋 do strzelania. Na widok przybysza upu艣ci艂 oba skorpiony i bez ostrze偶enia wysun膮艂 z r臋kaw贸w p艂aszcza dwa mniejsze pistolety. Spluwy wyskoczy艂y spod mankiet贸w wprost do jego r膮k. Zanim przebrany za Kr贸la facet zd膮偶y艂 wypali膰 z dubelt贸wki, dwie kule strzaska艂y jego okulary przeciws艂oneczne, a ka偶da z nich trafi艂a go prosto w oko. Olbrzym powoli przechyli艂 si臋 do ty艂u i zwali艂 na ziemi臋 z impetem, od kt贸rego zadr偶a艂a pod艂oga. Nawet Dante, przykucni臋ty w 艂azience, poczu艂 pod stopami si艂臋 tego uderzenia.

Maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e spu艣ci艂 Jessic臋 z oczu, Kid b艂yskawicznie okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i zn贸w zacz膮艂 strzela膰 w jej kierunku. Ona za艣 wci膮偶 rozszarpywa艂a to, co pozosta艂o z Jefe, niepomna tego, co dzieje si臋 dooko艂a. W ten spos贸b wystawi艂a si臋 na 艂atwy cel, co Bourbon Kid wykorzysta艂 bezlito艣nie, pakuj膮c w ni膮 kulk臋 za kulk膮.

Dante, kt贸ry tymczasem przyzwyczai艂 si臋 ju偶 do tego dziwnego 艣wiata w podczerwieni, doskonale widzia艂, kto do kogo strzela. Prawie wszyscy w barze albo nie 偶yli, albo umierali i Kobieta-Kot z pewno艣ci膮 te偶 ju偶 powinna by膰 w tym samym stanie. Kid bez przerwy zasypywa艂 j膮 gradem kul, a mimo to ch艂opak ze zdumieniem patrzy艂, 偶e zamiast pa艣膰 we krwi, jak niemal wszyscy inni, zrobi艂a co艣 niewiarygodnego. Poderwa艂a si臋 w g贸r臋. W pokazie niewyobra偶alnej si艂y skoczy艂a pod sam sufit, ci膮gn膮c za sob膮 ci臋偶kie, bezw艂adne cia艂o Jefe. 艁owca nagr贸d wa偶y艂 pewnie dwa razy tyle co ona, a jednak podnios艂a go jak pi贸rko, waln臋艂a jego zw艂okami o sufit i unosz膮c si臋 pod nim w powietrzu, zdar艂a z niego resztk臋 ubrania i sk贸ry. Najwyra藕niej czego艣 szuka艂a i nie trzeba by艂o jasnowidza, by zorientowa膰 si臋, 偶e chodzi jej o Oko Ksi臋偶yca, ale jak Dante m贸g艂 si臋 przekona膰, Jefe nie mia艂 go ju偶 przy sobie. Teraz kamie艅 mia艂 Peto, chowaj膮cy si臋 za beczk膮, poza zasi臋giem wzroku Kobiety-Kota.

Kiedy do Jessiki nareszcie dotar艂o, 偶e Jefe straci艂 niebieski kamie艅, wbi艂a zako艅czon膮 szponami r臋k臋 g艂臋boko w jego pier艣 i wyrwa艂a mu serce. Zupe艂nie jak gdyby chcia艂a mu zajrze膰 do 艣rodka i sprawdzi膰, czy aby nie po艂kn膮艂 cennego niebieskiego klejnotu. By艂a do tego stopnia gotowa na wszystko. Krew i wn臋trzno艣ci z tu艂owia Jefe polecia艂y na pod艂og臋 niczym 偶arcie rzucane do 艣wi艅skiego koryta, spadaj膮c na sto艂y, krzes艂a i zw艂oki. Nie godzi si臋 tak traktowa膰 po 艣mierci cz艂owieka otaczanego powszechnym strachem, pomy艣la艂 Dante nielogicznie.

Widz膮c, co robi dziewczyna, Bourbon Kid wycelowa艂 pistolety w g贸r臋. Teraz, kiedy zdawa艂o si臋, 偶e nie pozosta艂 przy 偶yciu nikt, do kogo mo偶na by strzela膰, m贸g艂 si臋 skupi膰 tylko na waleniu do Jessiki. Trafi艂o j膮 tyle pocisk贸w, 偶e nic dziwnego, i偶 w ko艅cu gruchn臋艂a na ziemi臋. Ju偶 dawno straci艂a swoj膮 bro艅, mog艂a wi臋c tylko zas艂ania膰 twarz r臋kami, chroni膮c si臋 przed nieustaj膮cym gradem kul. Jeszcze przez dwadzie艣cia sekund Bourbon Kid szpikowa艂 j膮 pociskami, a偶 wreszcie sko艅czy艂a mu si臋 amunicja i opu艣ci艂 pistolety. W tej jak偶e po偶膮danej chwili wytchnienia, kiedy maca艂 si臋 po ubraniu, szukaj膮c zapasowej amunicji, Jessica znalaz艂a jakie艣 zw艂oki i wczo艂ga艂a si臋 pod nie, by korzystaj膮c z tego schronienia, obmy艣li膰 nast臋pny ruch. W nag艂ej ciszy Kid przetrz膮sa艂 wszystkie kieszenie i zar臋kawki trencza z kapturem, szybko jednak poj膮艂, 偶e amunicja mu si臋 sko艅czy艂a i 偶e nic ju偶 nie znajdzie. Rozejrza艂 si臋 po pod艂odze, szukaj膮c jakiejkolwiek broni, i jego oczy rozb艂ys艂y na widok faceta przebranego za Elvisa, le偶膮cego w wej艣ciu. Ruszy艂 do niego, wyj膮艂 dubelt贸wk臋 z martwych r膮k i przetrz膮sn膮艂 kieszenie czerwonego garnituru w poszukiwaniu naboi, kt贸rymi m贸g艂by na艂adowa膰 strzelb臋.

I w艂a艣nie wtedy, gdy Kid pl膮drowa艂 zw艂oki Kr贸la, za膰mienie S艂o艅ca zacz臋艂o ust臋powa膰, a do Tapioki powoli wraca艂o 艣wiat艂o dnia. Dante, chocia偶 uwa偶a艂, 偶e w艂a艣ciwie o niczym nie ma poj臋cia, uzna艂, 偶e nie podoba mu si臋 ta dziewczyna w przebraniu Kobiety-Kota. Nie by艂a do ko艅ca cz艂owiekiem. Gorzej, zdecydowanie nios艂a ze sob膮 k艂opoty. Nie mo偶na jej by艂o zabi膰, bez wzgl臋du na to, ile kul w ni膮 wpakowano, i najwyra藕niej mia艂a zdolno艣ci nadprzyrodzone (na przyk艂ad, potrafi艂a lata膰). Je偶eli naprawd臋 istnia艂 Pan 呕ywych Trup贸w, kt贸ry przyby艂, by zdoby膰 Oko Ksi臋偶yca, to niew膮tpliwie by艂a nim ona. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e ten kurwiszon to kawa艂 wrednej suki.

Dante domkn膮艂 drzwi 艂azienki i przez kilka sekund zastanawia艂 si臋 nad sytuacj膮. Kacy, wyra藕nie przera偶ona, siedzia艂a na pod艂odze i wyci膮ga艂a do niego bro艅. W ko艅cu pu艣ci艂y jej nerwy. By艂a dzielna i przysz艂a mu z pomoc膮, ale teraz nadesz艂a pora, 偶eby to on wykaza艂 si臋 rycersko艣ci膮 i obroni艂 kobiet臋, kt贸r膮 kocha. Pstrykn膮艂 kontakt obok drzwi i w jasno艣ci, jaka nagle zapanowa艂a, obrzuci艂 przeci膮g艂ym, ostrym spojrzeniem pi臋kn膮, acz wystraszon膮 twarz Kacy. Podejrzewaj膮c, 偶e mo偶e widzi j膮 po raz ostatni, chcia艂 si臋 nacieszy膰 t膮 chwil膮. Kiedy ju偶 wyraz jej twarzy na zawsze wry艂 mu si臋 w pami臋膰, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i odebra艂 jej obrzyna. Czas, 偶eby wreszcie on zrobi艂 co艣 dla ludzko艣ci. No i, przede wszystkim, dla Kacy.

- Kace, masz jeszcze jakie艣 naboje? - zapyta艂 cicho.

- Dante, nie wychod藕 tam! - powiedzia艂a b艂agalnie. - Zaczekajmy, a偶 przyjad膮 gliniarze.

Z u艣miechem pokr臋ci艂 g艂ow膮. Si臋gn膮艂 do kieszeni jej kostiumu klauna i wyci膮gn膮艂 gar艣膰 naboj贸w kaliber 12.

Cho膰 ch臋tnie poszed艂by za jej rad膮, wiedzia艂, 偶e b臋dzie musia艂 pom贸c Bourbon Kidowi. Nie kierowa艂 nim zwyczajny instynkt, lecz 艣wiadomo艣膰, 偶e los wolnego 艣wiata prawdopodobnie spoczywa w r臋kach szybkostrzelnego Kida, kt贸ry potrafi艂 przejrze膰 na wylot t臋 drapie偶n膮 suk臋, przebran膮 za Kobiet臋-Kota. Ten Kid musi by膰 jednak w porz膮dku, no nie? A zreszt膮, mo偶e tak, mo偶e nie, ale przynajmniej wydawa艂o si臋, 偶e jest cz艂owiekiem. Dante s艂ysza艂 opowie艣ci o morderstwach pope艂nionych przez niego w czasie ostatniego Festiwalu Ksi臋偶ycowego, teraz jednak, gdyby mia艂 si臋 opowiedzie膰 po kt贸rej艣 ze stron, pr臋dzej wybra艂by seryjnego morderc臋 ni偶 lataj膮c膮 przedstawicielk臋 艣wiata 偶ywych trup贸w w kostiumie Kobiety-Kota. Tak czy owak, 艣wiadomo艣膰, 偶e on i Kacy bez dw贸ch zda艅 zgin膮, je偶eli nie zrobi nic, 偶eby pom贸c im wyj艣膰 z tej opresji, doda艂a mu a偶 nadto animuszu. Biedna Kacy by艂a wyra藕nie zbita z tropu. Patrzy艂a na niego, modl膮c si臋, 偶eby z ni膮 zosta艂.

- Nic si臋 nie martw, skarbie - zwr贸ci艂 si臋 do niej. - Ja tu jeszcze wr贸c臋!

Wygl膮da艂o na to, 偶e strzelanina usta艂a, a od strony baru dolecia艂 ich pomruk g艂os贸w. Dante odwr贸ci艂 si臋, otworzy艂 drzwi 艂azienki tak gwa艂townie, 偶e niemal wylecia艂y z zawias贸w, po czym odetchn膮艂 g艂臋boko i wpad艂 przez nie na sal臋. A tam, dok艂adnie na wprost niego, sta艂 Peto z broni膮 wycelowan膮 w Bourbon Kida i wygl膮da艂 tak, jakby zaraz mia艂 go zastrzeli膰. Dante wycelowa艂 obrzyna w ty艂 g艂owy mnicha.

- Peto, nie r贸b tego.

- Dante, ta sprawa ci臋 nie dotyczy.

- Owszem, dotyczy. Zabieraj to swoje Oko Ksi臋偶yca i zje偶d偶aj st膮d. Ju偶 ja si臋 zajm臋 tym go艣ciem.

- Ale on zabi艂 Kyle'a.

- Peto, jeste艣 mnichem. Mnisi nie zabijaj膮 ludzi. 呕eby nie wiem co. Pod 偶adnym pozorem. Wi臋c spadaj st膮d. Zabieraj sw贸j cenny kamie艅 i wracaj, sk膮d przyby艂e艣. Jazda. Wyjd藕 przez tylne drzwi i sp艂ywaj.

Przez chwil臋 Peto rozwa偶a艂, czy p贸j艣膰 za rad膮 Dantego, czy nie. Wydawa艂 si臋 rozdarty wewn臋trznie; nagle, jak gdyby nie m贸g艂 podj膮膰 decyzji, po prostu wycofa艂 si臋 w kierunku tylnego wyj艣cia, jak to zasugerowa艂 Dante, ani na chwil臋 nie spuszczaj膮c wzroku z Bourbon Kida. Gdy dotar艂 do drzwi, wykopa艂 je lew膮 pi臋t膮 i znikn膮艂 za nimi.

Zosta艂o ich troje. Jessica le偶a艂a, wsparta plecami o przewr贸cony na bok st贸艂. Twarz pod mask膮 Kobiety-Kota wr贸ci艂a do normalnego stanu. Dante wycelowa艂 bro艅 i wypali艂, trafiaj膮c j膮 w sam 艣rodek czo艂a. Krew i m贸zg obryzga艂y wszystko dooko艂a. Na ten znak Bourbon Kid wpakowa艂 w ni膮 wszystkie naboje, jakie mu jeszcze zosta艂y - te, kt贸re zabra艂 facetowi przebranemu za Elvisa. Przez blisko minut臋 ch艂opak i Kid strzelali do niej non stop; pociski z wielkiej strzelby wyrz膮dza艂y straszliwe szkody, a偶 w ko艅cu z dziewczyny nie zosta艂o ani troch臋 cia艂a, tylko krew, ko艣ci i chrz膮stki. Dante przyjrza艂 si臋 jatce, jak膮 urz膮dzili. I chocia偶 wiedzia艂, 偶e dziewczyna by艂a wcieleniem z艂a i gdyby tylko mia艂a okazj臋, bez wahania zabi艂aby jego i Kacy, to jednak nie m贸g艂 si臋 pozby膰 wyrzut贸w sumienia. To, co w艂a艣nie zrobi艂, przypomnia艂o mu zdarzenie sprzed kilku miesi臋cy, kiedy przypadkiem potr膮ci艂 samochodem swojego psa Hectora. Nie by艂a to jego wina, a jednak patrz膮c, jak jego ukochany pies wydaje ostatnie tchnienie, czu艂 pustk臋 w 艣rodku. C贸偶 mo偶e by膰 gorszego ni偶 odebranie komu艣 偶ycia, oboj臋tne - przypadkiem czy celowo. Jakkolwiek by to t艂umaczy膰, by艂o to paskudne uczucie.

Bourbon Kidem najwyra藕niej nie targa艂y takie rozterki duchowe jak Dantem. Wypu艣ci艂 bro艅 z lewej r臋ki i z wewn臋trznej kieszeni p艂aszcza od niechcenia wyj膮艂 paczk臋 papieros贸w. Palcem wskazuj膮cym pstrykn膮艂 w jej dno i jeden pet wysun膮艂 si臋 z pude艂ka. Uni贸s艂 paczk臋 do ust, wyci膮gn膮艂 papierosa z臋bami i przesun膮艂 go j臋zykiem tak, 偶e zwisa艂 z lewego k膮cika ust. Zaci膮gn膮艂 si臋 i papieros zapali艂 si臋 sam. Widocznie wisz膮ce w barze k艂臋by dymu zadzia艂a艂y jak p艂omie艅. Tak czy owak, by艂a to zajebista sztuczka. Kid zaci膮gn膮艂 si臋 jeszcze raz i spojrza艂 na Dantego.

- Dzi臋ki, ch艂opie. Jestem ci krewny. Wrzu膰 luz.

Co rzek艂szy, odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 z Tapioki. Po drodze przeszed艂 nad wieloma zw艂okami, ale ani nie spojrza艂 w d贸艂, ani si臋 nie obejrza艂. Bourbon Kid znikn膮艂. Zostawi艂 po sobie tylko rozk艂adaj膮ce si臋 szcz膮tki swojego r臋kodzie艂a - rozerwane, zalane krwi膮 zw艂oki, niekt贸re wci膮偶 jeszcze dymi膮ce z ran po kulach. Po sto艂ach i krzes艂ach sp艂ywa艂a krew i wala艂y si臋 strz臋py cia艂a szumowin i niewinnych gapi贸w, kt贸rzy weszli mu w drog臋. A po艣rodku tego wszystkiego sta艂 Dante, jedyny widoczny cz艂owiek, kt贸ry prze偶y艂. Ch艂opak wr贸ci艂 do damskiej toalety i przeszed艂 przez drzwi, kt贸re wisia艂y na zawiasach, wy艂amane, jakby w ka偶dej chwili mog艂y si臋 oderwa膰. W 艣rodku spojrza艂 na Kacy, kt贸ra le偶a艂a na pod艂odze przed jedn膮 z kabin, zakrywaj膮c g艂ow臋 r臋kami. Ostatnia, gor膮czkowa kanonada przerazi艂a j膮 tak, 偶e nie mia艂a odwagi wyjrze膰 i sprawdzi膰, czy jej ch艂opak pozosta艂 przy 偶yciu.

Dante u艣miechn膮艂 si臋 do niej szeroko.

- Je艣li chcesz jeszcze po偶y膰, chod藕 ze mn膮 - powiedzia艂, staraj膮c si臋 jak najlepiej na艣ladowa膰 g艂os Schwarzeneggera.

Kacy zrewan偶owa艂a mu si臋 takim u艣miechem, jak gdyby by艂a najszcz臋艣liwsz膮 dziewczyn膮 na 艣wiecie.

- Kocham ci臋.

- Wiem. - B艂ysn膮艂 do niej u艣miechem.

Kiedy wychodzili z baru, przechodz膮c nad walaj膮cymi si臋 wsz臋dzie zw艂okami, po艂amanymi meblami i ka艂u偶ami posoki, Kacy zatrzyma艂a si臋 nagle i poci膮gn臋艂a Dantego za r臋kaw.

- Hej, jeden z nich mo偶e mie膰 nasze dziesi臋膰 kawa艂k贸w. Chcesz ich przeszuka膰?

Z u艣miechem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Skarbie, je偶eli ta historia czegokolwiek mnie nauczy艂a, to tego, 偶e nie potrzebuj臋 forsy. Mam ciebie, male艅ka. I nic wi臋cej mi nie potrzeba.

- Jeste艣 pewien, kocie?

- Jasne, 偶e tak. Tylko ciebie i te sto patyk贸w, kt贸re czekaj膮 na nas w motelu, dobrze m贸wi臋?

- Ja my艣l臋!

Dante opar艂 d艂o艅 na karku Kacy, przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i nami臋tnie poca艂owa艂 w usta.

- Jeste艣 najwspanialsz膮 dziewczyn膮 na 艣wiecie, Kace - oznajmi艂, puszczaj膮c do niej oko spoza okular贸w przeciws艂onecznych.

Zrewan偶owa艂a mu si臋 tym samym.

- Wiem.

Rozdzia艂 pi臋膰dziesi膮ty dziewi膮ty

Sanchez musia艂 si臋 napi膰. Po strzelaninie jedyn膮 ocala艂膮 flaszk膮 za kontuarem by艂a ta z najlepszym bourbonem. Nawet butelka na szczyny by艂a roztrzaskana i Sanchez mia艂 wra偶enie, 偶e jej zawarto艣膰 wyla艂a si臋 na niego. Niew膮tpliwie by艂a to sprawka Bourbon Kida.

Poza Sanchezem w barze nie by艂o ju偶 nikogo 偶ywego. Przekl臋ty Kid znowu wykosi艂 mu ca艂膮 klientel臋, a potem ten facet przebrany za Terminatora pom贸g艂 mu wyko艅czy膰 Jessic臋. Tym razem by艂a martwa, bez dw贸ch zda艅. Zastanawia艂 si臋 nad sytuacj膮, wracaj膮c pami臋ci膮 do wydarze艅 sprzed pi臋ciu lat. W ci膮gu nast臋pnych kilku miesi臋cy czeka艂 go kawa艂 ci臋偶kiej roboty, 偶eby odbudowa膰 interes, co do tego nie by艂o w膮tpliwo艣ci.

Ju偶 mia艂 poci膮gn膮膰 z gwinta solidny 艂yk bourbona, kiedy na ladzie dostrzeg艂 jedyn膮 szklank臋 do whisky, kt贸ra jakim艣 cudem pozosta艂a nietkni臋ta i przetrwa艂a kanonad臋. To pewnie ta, z kt贸rej popija艂 Kid. Sanchez u艣miechn膮艂 si臋 pod nosem, nalewaj膮c sobie s艂uszn膮 miark臋. Mo偶e je偶eli napije si臋 ze szklanki Kida, wywrze to na nim jaki艣 skutek? Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e pomy艣lny.

Wychyli艂 szklank臋 jednym haustem i nala艂 sobie kolejn膮 porcj臋. Czas wzi膮膰 si臋 do sprz膮tania lokalu. Wiedzia艂, 偶e wkr贸tce zjawi膮 si臋 gliniarze z tradycyjnymi pytaniami. Uzna艂 wi臋c, 偶e najlepiej b臋dzie przetrz膮sn膮膰 kieszenie zabitych, zanim przyb臋dzie policja i go uprzedzi. Bez sensu by艂oby straci膰 okazj臋 do zwini臋cia szmalu z przeznaczeniem na fundusz odbudowy. Popijaj膮c drug膮 szklaneczk臋 bourbona, przyst膮pi艂 do dzie艂a.

Zanim policyjne radiowozy zajecha艂y na sygnale pod jego bar, znalaz艂 oko艂o 20 tys.$ w u偶ywanych banknotach, schowanych po kieszeniach zabitych. Wielu z nich nie mo偶na by艂o rozpozna膰, co w pewnym sensie 艂agodzi艂o wyrzuty sumienia. Gdy dotar艂 do Jessiki, mia艂 opory przed zrewidowaniem jej. Przecie偶 od pi臋ciu lat sekretnie podkochiwa艂 si臋 w tej dziewczynie. Ca艂y ten czas sp臋dzi艂a w 艣pi膮czce, on za艣 z nadziej膮 modli艂 si臋, 偶eby si臋 wybudzi艂a i podzi臋kowa艂a mu za uratowanie 偶ycia. Kto wie, mo偶e zakocha艂aby si臋 w nim tak, jak on zakocha艂 si臋 w niej? Ale tym razem naprawd臋 nie 偶y艂a. Zbada艂 jej t臋tno na nadgarstki i na szyi. Nic. Na pod艂odze znalaz艂 jedyn膮 wzgl臋dnie ma艂o zakrwawion膮 偶贸艂t膮 艣cierk臋 barow膮 i zakry艂 ni膮 to, co zosta艂o z jej twarzy. Co za strata! Straszliwa, kurewsko potworna strata!

- Masz tam kogo艣, kto prze偶y艂? - us艂ysza艂 czyj艣 g艂os za plecami.

Odwr贸ci艂 si臋 i natychmiast pozna艂 m臋偶czyzn臋 w szarym trenczu, kt贸ry opiera艂 si臋 o kontuar. By艂 to detektyw Archibald Somers - wypalony by艂y gliniarz, kt贸ry bez powodzenia po艣wi臋ci艂 偶ycie na 艂apanie Bourbon Kida. Obecny stan Tapioki najlepiej 艣wiadczy艂 o tym, jak dalece mu si臋 to nie uda艂o.

- Nie, ona nie 偶yje.

- Jeste艣 pewny?

- No c贸偶, brak t臋tna i nie oddycha. My艣l臋, 偶e wyko艅czy艂a j膮 ta 153 kula.

Somers oderwa艂 si臋 od lady i podszed艂 do Sancheza, z trzaskiem mijaj膮c od艂amki szk艂a pod stopami.

- Darujmy sobie ten sarkazm, co? B臋dzie nam potrzebne pa艅skie zeznanie. Czy to znowu by艂 Bourbon Kid?

Sanchez wsta艂 i przeszed艂 za kontuar, uwa偶aj膮c, 偶eby detektyw Somers nie zauwa偶y艂 pliku banknot贸w, kt贸ry schowa艂 w tylnej kieszeni spodni.

- Tak, to znowu on - potwierdzi艂 ze znu偶eniem. - Ale tym razem pomaga艂 mu jaki艣 ch艂opak, facet przebrany za Terminatora. My艣l臋, 偶e to ci dwaj zabili mi brata i jego 偶on臋. A pewnie tak偶e Elvisa.

- Tego tu? - spyta艂 Somers, wskazuj膮c na zw艂oki przebranego za Elvisa go艣cia, le偶膮cego przy wej艣ciu.

- Nie, ten to jaki艣 palant, kt贸ry napatoczy艂 si臋 w niew艂a艣ciwym czasie.

- Mia艂 facet pecha.

- No, on i jeszcze setka innych. To jak, detektywie, walnie pan jednego g艂臋bszego?

- Jasne. Co pan masz?

- Bourbona.

Somers westchn膮艂 g艂臋boko. Kid znikn膮艂, ale bourbon la艂 si臋 nadal, jak zwykle.

- A co tam, kurwa. Lej pan.

Zirytowany detektyw podszed艂 do miejsca, gdzie wcze艣niej sta艂 Sanchez, i spojrza艂 na zw艂oki Jessiki. Uni贸s艂 to, co zosta艂o z jej r臋ki, zbada膰 puls.

- Ju偶 m贸wi艂em. Cz艂owieku, ona nie 偶yje - zawo艂a艂 Sanchez zza kontuaru. Nalewa艂 bourbona do jedynej ocala艂ej szklanki, tej, z kt贸rej dopiero co sam popija艂.

W tym momencie do Tapioki wszed艂 drugi glina, w b艂yszcz膮cym srebrnym garniturze, i przechodz膮c nad zw艂okami faceta w przebraniu Elvisa, niezdarnie zaczepi艂 o nie nog膮. By艂 to Miles Jensen, czarny detektyw spoza miasta. Sanchez pozna艂 go kilka dni wcze艣niej, kiedy ten wpad艂 do jego lokalu z jakim艣 nic niewnosz膮cymi pytaniami na temat zab贸jstwa Thomasa i Audrey. W贸wczas barman nic mu nie powiedzia艂, a i teraz nie zamierza艂 m贸wi膰. Z zasady nie przepada艂 za glinami, a ju偶 za tymi w艣cibskimi, kt贸rzy nosili blachy… o nie, tych nie tolerowa艂 zupe艂nie.

- Jezu, ale bajzel - odezwa艂 si臋 Jensen, prostuj膮c si臋 po tym jak si臋 potkn膮艂. - Hej, nast臋pny sztywny Elvis! Co jest, nikt ju偶 nie ma za grosz szacunku dla Kr贸la, czy co?

- Pan te偶 walnie sobie bourbona? - zapyta艂 Sanchez.

- A jest co艣 innego?

- Nie.

- W takim razie dzi臋ki, odpuszcz臋 sobie.

Jensen podszed艂 do Somersa, kt贸ry kuca艂 w艂a艣nie przy zw艂okach Jessiki. Zmierzaj膮c do partnera, po drodze rozpozna艂 szcz膮tki Carlita i Miguela, le偶膮ce po艣r贸d szk艂a, krwi i 艂usek po nabojach. Przeszed艂 nad nimi z pocieszaj膮c膮 艣wiadomo艣ci膮, 偶e po tym, w co wpakowali go ubieg艂ej nocy, ju偶 nie 偶yj膮. Ale nie mia艂 czasu rozpami臋tywa膰 tego, bo wygl膮da艂o na to, 偶e w tej 偶a艂osnej jatce ucierpia艂o te偶 wiele niewinnych os贸b. Jedn膮 z nich by艂a m艂oda dziewczyna, kt贸rej twarz jego partner zakrywa艂 w艂a艣nie poplamion膮 barow膮 艣cierk膮.

- 呕yje? - zapyta艂 Miles.

- Nie, zesz艂a. Poza Sanchezem nie ma tu nikogo 偶ywego - odpar艂 Somers, wstaj膮c. - 艢ci膮gnijmy lepiej technik贸w. Mo偶e uda si臋 nag艂o艣ni膰 spraw臋 i z艂apa膰 Bourbon Kida, zanim ucieknie. Sanchez twierdzi, 偶e mia艂 wsp贸lnika, przebranego za Terminatora.

Jensen zaczyna艂 pojmowa膰, dlaczego Somers sp臋dzi艂 ostatnie pi臋膰 lat na 艣ciganiu Bourbon Kida. Niekt贸rzy z zabitych mieli rodziny, kt贸re nie powinny ich ogl膮da膰 w takim stanie tylko dlatego, 偶e jaki艣 psychol nie potrafi pi膰.

- Id臋, powiem za艂odze karetki, 偶e mog膮 ju偶 wej艣膰.

- Nie, zosta艅 - rzek艂 Somers, spogl膮daj膮c na zw艂oki mnicha i z niezadowoleniem cmokaj膮c pod nosem. - Ja to za艂atwi臋. Ty zosta艅 i zbierz zeznania od Sancheza.

Podszed艂 do kontuaru, gdzie barman postawi艂 jego szklank臋 bourbona. Zerkn膮艂 na ni膮 i skrzywi艂 si臋.

- Po namy艣le rezygnuj臋 z tej lufy - o艣wiadczy艂. - W 艣wietle tego, co tu si臋 sta艂o, picie gorza艂ki by艂oby chyba nie na miejscu. Niekt贸rzy pewnie by uznali, 偶e serwowa膰 jej te偶 nie wypada. A tak swoj膮 drog膮, zalatuje od ciebie szczynami.

Somers wyszed艂, cmokaj膮c z dezaprobat膮 za ka偶dym razem, gdy przechodzi艂 nad zw艂okami. By艂 wyra藕nie zniesmaczony potworn膮 strat膮 偶ycia niewinnych ludzi, z jak膮 mia艂 tu do czynienia.

Jensen 藕le si臋 czu艂 z tym, 偶e nie dotarli do Tapioki szybciej. By膰 mo偶e odkupi swoje grzechy i zaskoczy partnera, je偶eli jako pierwszy cz艂owiek w historii wyci膮gnie z Sancheza jakie艣 przydatne zeznania. Wzi膮艂 z pod艂ogi jeden z drewnianych sto艂k贸w, strz膮sn膮艂 od艂amki szk艂a, podszed艂 z nim do kontuaru i usiad艂.

- S艂uchaj, Sanchez - zagai艂 - czy mi si臋 zdaje, czy tu 艣mierdzi szczynami?

- Fakt. - Barman wzruszy艂 ramionami. - Naprawd臋 akurat teraz musz臋 sk艂ada膰 to zeznanie?

- Nie. - Miles u艣miechn膮艂 si臋. Mo偶e rzeczywi艣cie nie by艂 to odpowiedni moment. - Je艣li wolisz, przyjd藕 jutro na komend臋, wtedy ci臋 przes艂ucham.

- Dzi臋ki, ch艂opie.

- Nie ma za co.

Jensen wzi膮艂 szklank臋 bourbona, z kt贸rego zrezygnowa艂 Somers, i poci膮gn膮艂 艂yk. Nap贸j by艂 ciep艂y i smakowa艂, jakby zawiera艂 piasek. W rezultacie nie mia艂 w sobie nic od艣wie偶aj膮cego.

- Chryste! Cz艂owieku, przecie偶 to rzadkie 艣wi艅stwo. Nic dziwnego, 偶e Kidowi odbija, kiedy si臋 tego napije.

Zaledwie wypowiedzia艂 te s艂owa, a偶 si臋 skurczy艂. Czy to mo偶liwe, 偶e pozwoli艂 sobie na tak nieczu艂膮 uwag臋? Nawet w lokalu takim jak ten, gdzie nietaktowne odzywki stanowi艂y chleb powszedni, wyrwanie si臋 z czym艣 takim by艂o wr臋cz pod艂e. Zerkn膮艂 na twarz Sancheza, ale na barmanie nie zrobi艂o to najmniejszego wra偶enia.

- Przepraszam, stary. Kiepski dowcip.

- Nie ma o czym m贸wi膰.

Jensen nie chcia艂 przeci膮ga膰 pobytu w barze d艂u偶ej ni偶 to konieczne, zw艂aszcza 偶e wyrywa艂 si臋 z uwagami w do艣膰 kiepskim gu艣cie. Wsta艂 ze sto艂ka i si臋gn膮艂 do kieszeni. Barman z niepokojem odsun膮艂 si臋 od kontuaru.

- Nie b贸j si臋, Sanchez, ja tylko chc臋 wyj膮膰 portfel - uspokoi艂 go Miles z u艣miechem.

- Nie ma sprawy, ch艂opie. Nie musisz nic p艂aci膰 - us艂ysza艂 w odpowiedzi.

Detektyw wyci膮gn膮艂 portfel, otworzy艂 go i wyj膮艂 ma艂膮 czerwon膮 wizyt贸wk臋 s艂u偶bow膮.

- We藕 to. Masz tu m贸j numer na kom贸rk臋. Dzwo艅, gdyby艣 sobie co艣 przypomnia艂, no wiesz… co艣 wa偶nego… na temat Bourbon Kida. - Po艂o偶y艂 kartonik na wierzchu szklanki z nadpitym bourbonem. Barman wzi膮艂 go i schowa艂 do tylnej kieszeni spodni.

- Jasne. Dzi臋ki, detektywie. B臋d臋 pami臋ta艂.

- To dobrze. Nie przejmuj si臋, Sanchez.

Jensen ruszy艂 do drzwi frontowych, po raz drugi przypadkowo zahaczaj膮c stop膮 o martwego faceta w przebraniu Elvisa. Obejrza艂 si臋, sprawdzaj膮c, czy barman to zauwa偶y艂. Chyba tak, bo kr臋ci艂 g艂ow膮. Miles u艣miechn膮艂 si臋 do niego przez zaci艣ni臋te z臋by. C贸偶 za 偶enada! Sanchez pewnie uwa偶a go za czarn膮 wersj臋 inspektora Clouseau.

Tymczasem barman nie my艣la艂 niczego w tym rodzaju. Prawd臋 m贸wi膮c, 偶al mu si臋 zrobi艂o niezdarnego detektywa, wi臋c postanowi艂 wyci膮gn膮膰 do niego pomocn膮 d艂o艅.

- Hej, detektywie, w艂a艣nie co艣 mi si臋 przypomnia艂o! - zawo艂a艂. - Ten facet w kostiumie Terminatora porusza si臋 偶贸艂tym cadillakiem.

Miles Jensen stan膮艂 jak wryty.

- Powa偶nie? 呕贸艂tym cadillakiem?

- No.

- Kurde, niech tylko Somers si臋 o tym dowie - rzuci艂 Jensen, u艣miechaj膮c si臋 pod nosem.

- Co w tym takiego 艣miesznego? - zainteresowa艂 si臋 Sanchez.

- W sumie to nic - odpar艂 Miles. - Tyle tylko, 偶e ubieg艂ej nocy Somersowi ukradli 偶贸艂tego cadillaca. Wkurwi艂 si臋 r贸wno, ch艂opie! 呕a艂uj, 偶e艣 tego nie widzia艂.

Kiedy detektyw wyszed艂 do swojego samochodu, Sanchez sta艂 za kontuarem, pogr膮偶ony w my艣lach. Somers by艂 w艂a艣cicielem 偶贸艂tego cadillaca? W艂a艣ciwie co z tego wynika艂o? 呕e to on zabi艂 Thomasa i Audrey? A je艣li tak, czy oznacza艂o to r贸wnie偶, 偶e zabi艂 tak偶e Elvisa? Zanim zd膮偶y艂 si臋 nad tym g艂臋biej zastanowi膰, dojrza艂 co艣 k膮tem oka. A potem us艂ysza艂 kaszel. To kaszla艂a Jessica! Wybieg艂 zza lady, pochyli艂 si臋 nad ni膮 i szybko 艣ci膮gn膮艂 艣cierk臋 z jej twarzy. Dziewczyna zn贸w oddycha艂a. 呕y艂a, cho膰 prawd臋 m贸wi膮c, jej 偶ycie dos艂ownie wisia艂o na w艂osku. Wygl膮da艂o na to, 偶e jej twarz z powrotem obros艂a cia艂em, jakby si臋 zregenerowa艂a. Ani chybi jaki艣 cud! Zaledwie kilka minut temu sprawdza艂 jej puls i przecie偶 by艂a martwa. Potem bada艂 j膮 jeszcze ten stary detektyw Somers, i potwierdzi艂 to samo. A teraz ni st膮d, ni zow膮d o偶y艂a! A co tam! Sancheza nie obchodzi艂o, jak do tego dosz艂o. Wiedzia艂 tylko, 偶e teraz to on musi si臋 ni膮 zaopiekowa膰. To by艂 znak. Znak od Boga. Widocznie pisana im by艂a wsp贸lna przysz艂o艣膰. Tym razem sam b臋dzie j膮 piel臋gnowa艂, dop贸ki nie wyzdrowieje.

Nios膮c jej bezw艂adne cia艂o na zaplecze, us艂ysza艂 zaje偶d偶aj膮c膮 pod bar karetk臋. Zn贸w b臋dzie musia艂 ukry膰 gdzie艣 Jessic臋, tak jak ostatnio. Nikomu nie wolno ufa膰. Gdyby rozesz艂o si臋, 偶e ona 偶yje, Bourbon Kid by po ni膮 wr贸ci艂. By膰 mo偶e trwa艂oby to nast臋pne pi臋膰 lat, a mo偶e mniej albo wi臋cej, kto wie? Ale pod opiek膮 Sancheza dziewczyna powr贸ci do zdrowia.

I tym razem mo偶e mu za to podzi臋kuje?

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty

Kapitan Rockwell wszed艂 do domu Mistycznej Damy i zasta艂 porucznika Scraggsa siedz膮cego przy stole; na s膮siednim krze艣le spoczywa艂o pozbawione g艂owy cia艂o starej kobiety. Jego podw艂adny przerzuca艂 strony grubej ksi臋gi w twardej oprawie.

Na widok wchodz膮cego kapitana Scraggs omal nie wyskoczy艂 ze sk贸ry.

- Jasa cholera, Scrubbs, chyba m贸wi艂em wyra藕nie, 偶eby艣cie tu niczego nie dotykali? - warkn膮艂 Rockwell ze z艂o艣ci膮.

- Tak, kapitanie, m贸wi艂 pan, ale musi pan to zobaczy膰. Ta ksi臋ga wszystko t艂umaczy.

- Oby tak, kurwa, by艂o!

Scraggs cofn膮艂 si臋 o kilka kartek i podsun膮艂 otwart膮 ksi臋g臋 prze艂o偶onemu, kt贸ry podszed艂 do sto艂u, nie spuszczaj膮c lodowatego wzroku z podw艂adnego, by ten wiedzia艂, jak bardzo jest niezadowolony z jego niesubordynacji.

- No dobra, co mi tu pokazujecie?

Scraggs wskaza艂 na stron臋 po lewej. Widnia艂 na niej kolorowy rysunek przedstawiaj膮cy dw贸ch m臋偶czyzn, stoj膮cych obok siebie i obejmuj膮cych si臋. Obaj ubrani byli w d艂ugie szaty, co mog艂o 艣wiadczy膰 o tym, 偶e 偶yli setki lat temu; fakt ten zdawa艂 si臋 potwierdza膰 pomarszczony 偶贸艂ty pergamin, na kt贸rym spisana by艂a ksi臋ga. Jeden z m臋偶czyzn w d艂ugiej szacie trzyma艂 z艂oty kielich, z kt贸rego wylewa艂 si臋 czerwony p艂yn. Obaj sprawiali wra偶enie tak pogodnych i szcz臋艣liwych, jakby byli niemal w ekstazie.

- Kapitanie, niech pan przeczyta podpis pod tym rysunkiem - rzek艂 Scraggs.

Rockwell 藕le znosi艂 sytuacje, gdy podw艂adny wydawa艂 mu polecenia, ale przeczyta艂 po cichu skre艣lony czarnym pismem tekst.

Armand Xavier i Ishmael Taos odnale藕li Kielich Chrystusowy i pili z niego w Roku Pa艅skim 526.

- To wszystko? - spyta艂 Rockwell. - Co to ma, kurwa, by膰? Nic nie kapuj臋.

- Niech pan jeszcze raz spojrzy na tych dw贸ch m臋偶czyzn, kapitanie. Nie poznaje pan jednego z nich?

Kapitan Rockwell jeszcze raz uwa偶nie przyjrza艂 si臋 rysunkowi, tym razem skupiaj膮c si臋 na twarzach obu m臋偶czyzn. Ju偶 po kilku sekundach uni贸s艂 brew i spojrza艂 na porucznika.

- Ten po lewej wygl膮da ca艂kiem jak ten palant Somers.

- To Armand Xavier.

- Czy jest jeszcze na jakich艣 innych rysunkach?

- Tak. Niech pan obejrzy to. - Scraggs przerzuci艂 wi臋cej kartek i w ko艅cu zatrzyma艂 si臋 na kolejnej ilustracji. Tym razem rysunek przedstawia艂 grupk臋 ludzi. - Tutaj powinien pan rozpozna膰 kilku innych, kapitanie.

I zn贸w Rockwell wpatrzy艂 si臋 w obrazek, na kt贸rym widnia艂o czterech m臋偶czyzn i jedna kobieta. Podpis g艂osi艂:

Pan Ciemno艣ci Xavier z rodzin膮 - podobno zamieszkuj膮 w mie艣cie Santa Mondega, w Nowym 艢wiecie.

- Pan Ciemno艣ci Xavier - powiedzia艂 Rockwell; s膮dz膮c z g艂osu, by艂 kompletnie zbity z tropu. - Ale przecie偶 to Somers, z ca艂膮 pewno艣ci膮, a tamci trzej faceci… to El Santino i te dwa peda艂y, jego przydupasy. Kurwa, to jaki艣 kawa艂, czy co?

Scraggs pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Poczyta艂em troch臋 tego badziewia, kapitanie. Przewa偶nie tylko strony z obrazkami, ale z tego, co si臋 zorientowa艂em, chodzi o to, 偶e ten ca艂y Armand Xavier i jego serdeczny przyjaciel Ishmael Taos wypili krew Chrystusa i stali si臋 nie艣miertelni.

- To absurd.

- Tak, wiem. Ale niech pan pos艂ucha tego. Pok艂贸cili si臋 o kobiet臋 i moim zdaniem chodzi o t臋 z ilustracji.

- Co to za jedna, do kurwy n臋dzy?

- Zdaje si臋, 偶e ma na imi臋 Jessica. Widzi pan, wed艂ug tej ksi臋gi Xaviera dr臋czy艂o to, 偶e jest nie艣miertelny i nie ma kogo艣, z kim m贸g艂by dzieli膰 偶ycie na wieki wiek贸w. A偶 spotka艂 t臋 kobiet臋 i okaza艂o si臋, 偶e ona jest wampirem czy czym艣 w tym rodzaju. No wi臋c jak go ugryz艂a, zosta艂 nie tylko nie艣miertelny. W jego 偶y艂ach p艂ynie krew Chrystusa i krew wampira, wi臋c podejrzewam, 偶e technicznie rzecz bior膮c, jest naczelnym krwiopijc膮, czy je艣li pan woli, Panem Ciemno艣ci.

W swojej d艂ugiej, cho膰 mo偶e pozbawionej fajerwerk贸w karierze Rockwell nigdy nie s艂ysza艂 czego艣 tak naci膮ganego. Cho膰 z drugiej strony mo偶e dzi臋ki temu pewne rzeczy zaczyna艂y nabiera膰 sensu. Odetchn膮艂 g艂臋boko, wyd膮艂 policzki i wyda艂 przeci膮g艂e westchnienie.

- Kurde, to nie mo偶e by膰 prawda. - Skrzywi艂 si臋 i podrapa艂 po g艂owie. - Ale to chyba wyja艣nia, dlaczego przys艂ali nam tu speca od spraw nadprzyrodzonych. Ciekawe, czy Jensen wie co艣 na ten temat?

- Pr贸bowa艂em si臋 do niego dodzwoni膰. Ma wy艂膮czon膮 kom贸rk臋, ale zostawi艂em mu wiadomo艣膰.

- Dobra robota, Scrubbs. I co艣cie mu powiedzieli?

- Niewiele. Tylko tyle, 偶eby si臋 trzyma艂 z dala od Somersa i odezwa艂 przy najbli偶szej okazji.

- Dobrze pomy艣lane, poruczniku. No i co jeszcze 偶e艣cie znale藕li w tej przekl臋tej ksi臋dze? Jest tam co艣 o tym drugim, Taosie?

- No… - b膮kn膮艂 Scraggs, przysuwaj膮c ksi臋g臋 do siebie. - W艂a艣nie do tego zmierza艂em. Zdaje si臋, 偶e znalaz艂 Oko Ksi臋偶yca i ulotni艂 si臋 z nim w takie miejsce, 偶e Xavier nie m贸g艂 si臋 do niego dobra膰.

- Co艣 jeszcze?

- Nie za bardzo, kapitanie, w ka偶dym razie jak dot膮d nie, ale ja zaledwie lizn膮艂em ten tekst. Przeczytanie ca艂o艣ci zajmie pewnie kilka dni, a ja przecie偶 dopiero co zacz膮艂em.

- Jest co艣 na temat Bourbon Kida?

- Nie, nic. Przynajmniej na razie.

PIF!

Obaj gliniarze podskoczyli i spojrzeli w kierunku drzwi frontowych, jednocze艣nie si臋gaj膮c po bro艅. Scraggs zerwa艂 si臋 z krzes艂a niczym potraktowany elektrowstrz膮sami. To by艂 wystrza艂. Na dworze. Posterunkowy Quaid nie trzyma艂 ju偶 warty przy drzwiach, ale z ulicy dobiega艂 jego g艂os.

- O w dup臋, to on! Strzela膰! Strzela膰, kurwa jego ma膰!

Po chwili wybuch艂a straszliwa kanonada. S膮dz膮c z odg艂os贸w, strzelano z siedmiu czy o艣miu rodzaj贸w broni naraz. Trwa艂o to nie d艂u偶ej ni偶 10 sekund. A potem zapad艂a cisza. Rockwell i Scraggs wymienili z艂owr贸偶bne spojrzenia.

- Mi艂o by艂o pana pozna膰, kapitanie - odezwa艂 si臋 porucznik, za wszelk膮 cen臋 pr贸buj膮c utrzyma膰 pistolet. Na szkoleniach nie uczyli, w jaki spos贸b radzi膰 sobie w sytuacji, kiedy jednocze艣nie trz臋s膮 ci si臋 r臋ce i oblewa ci臋 zimny pot.

- Jeszcze nie umarli艣my, Scrubbs. We藕cie si臋 w gar艣膰, mo偶e uda nam si臋 wyj艣膰 z tego ca艂o.

- E-e, kapitanie. Zagl膮dali艣my do tej ksi臋gi. Mamy przejebane. A w og贸le to nazywam si臋 Scraggs.

- Przymknijcie si臋. Kto艣 tu idzie.

Obaj wycelowali bro艅 w 艣wiat艂o drzwi, czekaj膮c, kto te偶 stanie w progu. S艂yszeli czyje艣 kroki, zbli偶aj膮ce si臋 powoli do wej艣cia. Napi臋cie by艂o nie do wytrzymania. Im bardziej kroki si臋 zbli偶a艂y, tym bardziej zaciskali palce na spu艣cie. W drzwiach najpierw pojawi艂 si臋 cie艅, a zaraz za nim chwiej膮cy si臋 na nogach, zlany krwi膮 posterunkowy Quaid.

PAF!

Odruchowo, powodowany jedynie napadem paniki, Scraggs pos艂a艂 Quaidowi kulk臋 prosto w pier艣. Na i tak ju偶 zakrwawionej twarzy mundurowego po raz ostatni pojawi艂 si臋 wyraz rozpaczy i zdziwienia, 偶e to porucznik do niego strzeli艂. A potem Quaid przewr贸ci艂 si臋 do przodu i pad艂 plackiem na pod艂og臋.

- Po co艣cie to zrobili, do kurwy n臋dzy? - rykn膮艂 Rockwell, kiedy obejrza艂 si臋 i zobaczy艂 Scraggsa z dymi膮cym pistoletem w r臋ku. - Szlag by to, on by艂 jednym z moich najlepszych ludzi!

- Przepraszam, kapitanie. Wzi膮艂em go za kogo艣 innego. Wpad艂em w panik臋.

- O 偶e偶 kurwa ma膰! To id藕 sobie panikowa膰 gdzie indziej, matole jeden!

Mina Scraggsa zmieni艂a si臋 nagle. Jego twarz obwis艂a, jak gdyby ka偶dy jej mi臋sie艅 spakowa艂 si臋 i poszed艂 do domu.

- Za p贸藕no - powiedzia艂 spokojnie.

Kapitan Rockwell znowu spojrza艂 na wej艣cie. W progu sta艂 m臋偶czyzna w trenczu, z kapturem na g艂owie. Bourbon Kid. W obu r臋kach trzyma艂 po obrzynie.

Jednym mia艂 zabi膰 kapitana, a drugim porucznika.

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty pierwszy

Dante i Kacy pop臋dzili do motelu Dowcipnego; wielki cadillac mkn膮艂 ulicami, bior膮c zakr臋ty z piskiem opon. Na pierwszym miejscu listy priorytet贸w mieli uj艣膰 z 偶yciem z Santa Mondega. Kacy ocenia艂a, 偶e maj膮 najwy偶ej 10 minut na przebranie si臋 i wymeldowanie z motelu, zanim policja zacznie blokowa膰 g艂贸wne drogi w mie艣cie i poza nim. Za wszelk膮 cen臋 chcia艂a ju偶 mie膰 to przera偶aj膮ce miejsce za sob膮 i wr贸ci膰 do cywilizowanego 艣wiata, zanim ich zapas szcz臋艣cia si臋 wyczerpie.

Zaparkowali 偶贸艂ty samoch贸d przed swoim pokojem i wpadli do 艣rodka. Dante zamkn膮艂 drzwi na 艂a艅cuch i opu艣ci艂 偶aluzje, przedtem jednak rzucaj膮c okiem na zewn膮trz, by sprawdzi膰, czy nie ma jeszcze radiowoz贸w. Kiedy si臋 odwr贸ci艂, zobaczy艂, 偶e kostium klauna le偶y ju偶 na pod艂odze, obok za艣 Kacy, na czworakach, si臋ga pod 艂贸偶ko. Jej zgrabniutki, wysoko wypi臋ty ty艂eczek wierci艂 si臋 z boku na bok, gdy pr贸bowa艂a wydosta膰 z ukrycia pe艂n膮 pieni臋dzy walizk臋. Skromno艣膰 pozwala艂y jej zachowa膰 jedynie cienkie czarne stringi i taki sam stanik, kt贸re wk艂ada艂a na specjalne okazje, by sprawi膰 Dantemu przyjemno艣膰.

Gdy wreszcie uda艂o jej si臋 wyci膮gn膮膰 walizk臋 spod 艂贸偶ka i przesun膮膰 j膮 ku niemu po pod艂odze, zobaczy艂a, 偶e stoi jak wryty i jak g艂upi wytrzeszcza na ni膮 艣lepia.

- Kochanie, nie mamy na to czasu - burkn臋艂a. - Na mi艂o艣膰 bosk膮, 艣ci膮gaj te ciuchy i przebierz si臋 w co艣 czystego!

Dante wiedzia艂, 偶e Kacy ma racj臋, a mimo to zdejmuj膮c ubranie, przez ca艂y czas kombinowa艂, jak by tu przekona膰 j膮, 偶e maj膮 czas na jeden szybki numerek.

Dziewczyna sprawdzi艂a, 偶e walizka nadal jest wypchana fors膮 i zamkn臋艂a j膮. Nast臋pnie wdrapa艂a si臋 na 艂贸偶ko i chwyci艂a inn膮, znacznie ci臋偶sz膮, stoj膮c膮 na pod艂odze po drugiej stronie. Resztkami si艂 wci膮gn臋艂a j膮 do siebie na 艂贸偶ko i otworzy艂a. W 艣rodku znajdowa艂y si臋 wszystkie ich ubrania, ca艂y ich dobytek. Wyj臋艂a dla Dantego par臋 d偶ins贸w.

- Masz, wk艂adaj.

Chwytaj膮c d偶insy, kt贸re mu rzuci艂a, ch艂opak sta艂 w samych tylko czarnych bokserkach. Gdyby w艂o偶y艂 teraz te spodnie, szansa na szybkie dmuchanko przepad艂aby bezpowrotnie.

- Kace, daj mi jeszcze nowe bokserki - poprosi艂 powa偶nym tonem.

- Nie potrzebujesz czystych bokserek. Zosta艅 w tych, kt贸re masz na sobie.

- E tam, Kace, lepiej pozb膮d藕my si臋 wszystkiego, co mieli艣my na sobie. Gliniarze wsz臋dzie porobi膮 testy na DNA. Nie wolno ryzykowa膰.

Kacy przesta艂a grzeba膰 w walizce.

- Co? Dlaczego kto艣 mia艂by sprawdza膰 twoje bokserki?

- A bo ja wiem? Ale takie ryzyko wydaje mi si臋 g艂upie. Musimy zdj膮膰 wszystko, co mieli艣my na sobie, 偶eby艣my mogli to potem spali膰, ot tak, na wszelki wypadek.

- Naprawd臋? - Dziewczyna nie wydawa艂a si臋 przekonana.

Dante skin膮艂 g艂ow膮. Sprawia艂 wra偶enie mocno rozczarowanego, gdy 艣ci膮ga艂 bokserki i rzuca艂 je na stert臋 zakrwawionych ciuch贸w na pod艂odze.

- Tak trzeba, Kace. Chocia偶 szkoda. To by艂y moje ulubione bokserki. No ju偶, malutka, dawaj tu swoj膮 bielizn臋.

Wci膮偶 by艂a niepewna, ale on mia艂 niezwykle powa偶n膮 min臋. Wygl膮da艂 na takiego, co wie, o czym m贸wi, bo ona nie mia艂a o takich rzeczach poj臋cia.

- Kace, rusz偶e si臋, my艣lisz, 偶e mamy cholera wie ile czasu?!

Kacy uzna艂a, 偶e skoro najwidoczniej tak mu si臋 艣pieszy, to nie chodzi mu o szybki numerek, wobec tego zr臋cznie rozpi臋艂a stanik i rzuci艂a mu go. Piersi mia艂a j臋drne jak zawsze, stercz膮ce sutki celowa艂y w niego kusz膮co. Nagle z pozycji kl臋cz膮cej na 艂贸偶ku przetoczy艂a si臋 na plecy i 艣ci膮gn臋艂a male艅kie czarne stringi. Nie potrafi艂aby wyja艣ni膰 dlaczego, ale rzuci艂a je Dantemu uwodzicielsko, pu艣ci艂a do niego oko i u艣miechn臋艂a si臋 promiennie.

By膰 mo偶e to widok jego stercz膮cego kutasa sprawi艂, 偶e chcia艂a si臋 z nim troch臋 podroczy膰. Tak czy owak, takie zachowanie wywo艂a艂o jak偶e przewidywalny efekt. Na widok jej nagiego cia艂a Dantemu oczy niemal wysz艂y z orbit. Bez wzgl臋du na to, jak cz臋sto widywa艂 j膮 nag膮, za ka偶dym razem by艂o r贸wnie cudownie jak za pierwszym. Opad艂 na ni膮 szybciej ni偶 wystrzelona kula, obmacuj膮c j膮, badaj膮c jej cia艂o niczym dotychczas nieodkryte terytorium.

- Dante, nie! Nie powinni艣my. Nie ma czasu - protestowa艂a Kacy potulnie, cho膰 jednocze艣nie g艂aska艂a go po plecach.

- Tak, wiem - szepn膮艂, wsuwaj膮c w ni膮 fiuta.

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty drugi

Somers i Jensen siedzieli w nowo nabytym wozie patrolowym starszego detektywa i p臋dzili g艂贸wn膮 ulic膮 przez centrum Santa Mondega, kiedy w policyjnym radiu zaskrzecza艂 czyj艣 g艂os. W艂a艣nie na t臋 informacj臋 czekali.

- 呕贸艂tego cadillaca, kt贸rego szukacie, zauwa偶ono zaparkowanego przed motelem Dowcipnym na Gordon Street.

- Dzi臋ki, ju偶 tam jedziemy - odpar艂 Somers do mikrofonu, kt贸ry trzyma艂 jedn膮 r臋k膮, a drug膮 prowadzi艂 samoch贸d. Nigdy nie zawraca艂 sobie g艂owy bzdurami typu: „Przyj膮艂em, udaj臋 si臋”.

- My艣lisz, 偶e Kid wci膮偶 jeszcze tam jest? - zapyta艂 Jensen z fotela obok kierowcy.

- Kto go tam wie? Ale bardzo mo偶liwe, 偶e jest tam Oko Ksi臋偶yca, a nawet je艣li nie, to przynajmniej odzyskam samoch贸d. I mo偶e dorw臋 skuba艅ca, kt贸ry mi go zwin膮艂.

Raptownie szarpn膮艂 kierownic膮 i przekr臋ci艂 j膮 w lewo, w og贸le nie zwalniaj膮c. Zjechali z g艂贸wnego traktu w przecznic臋, po obu stronach kt贸rej parkowa艂y samochody. Somers wcisn膮艂 gaz do dechy i p臋dzi艂 艣rodkiem ulicy, nie przejmuj膮c si臋, 偶e kto艣 m贸g艂by by膰 na tyle g艂upi, 偶eby mu wej艣膰 pod ko艂a.

Dowi贸z艂 ich do motelu Dowcipnego w niewiele ponad 10 minut. Po drodze zapuszcza艂 si臋 w niezliczone alejki i boczne uliczki, przez ca艂y czas lawiruj膮c w艣ciekle, 偶eby nie zderzy膰 si臋 z innymi pojazdami ani nie rozjecha膰 kilku nieuwa偶nych przechodni贸w.

Motel Dowcipny by艂 zapuszczonym, nieoferuj膮cym 偶adnych ekstra wyg贸d przybytkiem dysponuj膮cym 30 pokojami, przy g艂贸wnej autostradzie prowadz膮cej z Santa Mondega na zach贸d. Dla przyjezdnych by艂o to wygodne miejsce na sp臋dzenie pierwszej nocy w mie艣cie. Nie do艣膰, 偶e tanio, to jeszcze bezp艂atny parking.

Kiedy tam dojechali, parking nie by艂 zape艂niony nawet w po艂owie. W艣r贸d stoj膮cych tam pojazd贸w przewa偶a艂y pikapy b膮d藕 kombi. Nigdzie nie by艂o wida膰 偶adnego cadillaca, w 偶adnym kolorze, a ju偶 na pewno nie jaskrawo偶贸艂tego. Somers zaparkowa艂 radiow贸z na 艣rodkowym z trzech s膮siaduj膮cych ze sob膮 wolnych miejsc, na lewo od g艂贸wnego wej艣cia, nad kt贸rym widnia艂 uszkodzony neon, obwieszczaj膮cy:

„WITAMY W MOTELU DO CIP Y”.

Pod neonem jeden betonowy stopie艅 prowadzi艂 do podw贸jnych szklanych drzwi osadzonych w szkaradnych futrynach o barwie limonki.

- Zajrz臋 do recepcji - powiedzia艂 Somers, otwieraj膮c drzwiczki po stronie kierowcy. - A ty zaczekaj tutaj i jakby co, naci艣nij klakson.

- Nie ma sprawy - odpar艂 Jensen, wyci膮gaj膮c z kieszeni telefon kom贸rkowy, podczas gdy jego partner wysiada艂 z samochodu.

Somers szybkim krokiem ruszy艂 do podw贸jnych drzwi, a Jensen w艂膮czy艂 kom贸rk臋. Nie w艂膮cza艂 jej, odk膮d Somers uratowa艂 go w stodole poprzedniej nocy, by膰 mo偶e przed strachem na wr贸ble. Kilka sekund po w艂膮czeniu telefon zabipka艂 kilka razy i na ekranie pojawi艂 si臋 kr贸tki komunikat:

„Masz jedn膮 now膮 wiadomo艣膰”.

Po gwa艂townej i niezwykle nami臋tnej sesji 艂贸偶kowej, w wyniku kt贸rej poczuli si臋 cudownie odpr臋偶eni, Dante i Kacy przyst膮pili do wyprowadzki z motelu. Odk膮d dziewczyna da艂a si臋 przekona膰 do zdj臋cia bielizny, 偶adne z nich nie potrafi艂o sobie przypomnie膰, dlaczego w艂a艣ciwie tak im zale偶a艂o, 偶eby wynie艣膰 si臋 z miasta jak najszybciej. Mogli ich szuka膰 gliniarze, to jasne, ale zwa偶ywszy na liczb臋 trup贸w, z jak膮 mieli do czynienia tego dnia, teoretycznie musieliby zbada膰 setki trop贸w, zanim uda艂oby im si臋 z艂apa膰 par臋 m艂odych kochank贸w.

Spakowali reszt臋 dobytku i przebrali si臋 bez 艣ladu niepokoju, jaki towarzyszy艂 im przed rypankiem. Dante mia艂 teraz na sobie d偶insy, kt贸re rzuci艂a mu Kacy, a do tego nienagann膮, czerwon膮 hawajsk膮 koszulk臋 z kr贸tkimi r臋kawami, narzucon膮 na czysty bia艂y podkoszulek. Kacy wskoczy艂a w jasnoniebiesk膮 sp贸dniczk臋 mini i niebieskie szpilki. Jej stroju dope艂nia艂 g艂臋boko wyci臋ty bia艂y T-shirt, ozdobiony wizerunkiem niebieskiego thunderbirda, rocznik 1966, spadaj膮cego ze ska艂y w g艂膮b Wielkiego Kanionu.

Przestawili 偶贸艂tego cadillaca na parking na ty艂ach motelu, po czym przeszli pod budynek od frontu. Dante obejmowa艂 Kacy mocno jedn膮 r臋k膮. Po tym, co przeszli razem w ci膮gu ostatnich kilku dni, czu艂 si臋 za ni膮 bardziej odpowiedzialny ni偶 kiedykolwiek. Nic na 艣wiecie nie liczy艂o si臋 dla niego tak jak ona, dlatego chcia艂 j膮 mie膰 jak najbli偶ej w ostatnich chwilach sp臋dzonych w Santa Mondega.

Wykochani m艂odzi ludzie w wy艣mienitym nastroju zeszli do recepcji, 偶eby uregulowa膰 rachunek. Pr贸buj膮c zachowa膰 maksimum dyskrecji, oboje w艂o偶yli okulary przeciws艂oneczne, 偶eby przynajmniej cz臋艣ciowo ukry膰 rysy twarzy. Kacy wzi臋艂a okulary Terminatora z kostiumu Dantego, a on par臋 gogli, kt贸re zabra艂 jednemu z zabitych w Tapioce. Zrobi艂 to bez najmniejszych wyrzut贸w sumienia. By艂o, nie by艂o, facet przecie偶 nie 偶y艂.

Carlos, kierownik motelu, siedzia艂 w recepcji z nogami na ladzie i czyta艂 magazyn „Empire”. Z niezadowoleniem przyj膮艂 fakt, 偶e ch艂opak i dziewczyna przerywaj膮 mu lektur臋, mimo 偶e chcieli przecie偶 zap艂aci膰 za pobyt, czyli da膰 mu zarobi膰. By艂 to niski Latynos w 艣rednim wieku, z k臋pkami g臋stych czarnych w艂os贸w na wysoko艣ci uszu, za to niemal 艂ysy na czubku g艂owy. W ramach rekompensaty nosi艂 niebywale g臋ste czarne w膮sy, wyrastaj膮ce spod wielkich nozdrzy i zwisaj膮ce wok贸艂 k膮cik贸w ust.

W holu unosi艂 si臋 lekki, acz nieprzyjemny zapach st臋chlizny. Trudno powiedzie膰, czy wydobywa艂 si臋 z brudnej kasztanowej wyk艂adziny pod艂ogowej, z od艂a偶膮cej od 艣cian br膮zowej tapety, z Carlosa, czy mo偶e ze wszystkich tych trzech 藕r贸de艂 jednocze艣nie. Sala by艂a duszna i ma艂a, niewiele wi臋ksza od pokoju, kt贸ry zajmowali Dante i Kacy. By艂o tam tylko jedno okno, blisko rogu naprzeciwko recepcji. Ma艂e i w膮skie, mia艂o urwan膮 klamk臋, 偶eby przypadkiem nikomu nie przysz艂o do g艂owy go otworzy膰.

- Jo, Carlos! Chcemy wyskoczy膰 z kasiory, ziomalu - rzek艂 Dante weso艂o, rzucaj膮c kierownikowi klucze ponad lad膮. Uderzy艂y w ok艂adk臋 czasopisma Carlosa i spad艂y na pod艂og臋. Latynos niech臋tnie od艂o偶y艂 pismo, zdj膮艂 nogi z lady, schyli艂 si臋 i podni贸s艂 klucze.

- Co to jest? - zapyta艂 podejrzliwie, trzymaj膮c je przed nosem.

Na k贸艂ku wisia艂 klucz do pokoju motelowego, lecz tak偶e kluczyk do samochodu, kt贸ry nic mu nie m贸wi艂. Kierownik odczepi艂 go wi臋c od k贸艂ka i ci臋偶kiej metalowej przywieszki.

- Prezent w podzi臋ce za to, 偶e mogli艣my si臋 tu zatrzyma膰 - wyja艣ni艂 Dante z u艣miechem.

- Co to ma niby by膰?

- Wyjrzyj przez okno - odpar艂 ch艂opak, ruchem g艂owy wskazuj膮c okienko w rogu po drugiej stronie sali.

Carlos wsta艂 z fotela, zmierzy艂 Dantego paskudnym wzrokiem, po czym u艣miechn膮艂 si臋 do Kacy i pu艣ci艂 do niej oko. Podszed艂 do okna i wyjrza艂 na zewn膮trz. W odleg艂o艣ci 20 metr贸w, na prywatnym parkingu na ty艂ach motelu, sta艂 偶贸艂ty cadillac, kt贸rego ubieg艂ej nocy widzia艂 przed jednym z pokoi. Wtedy by艂 to jedyny pojazd na placu.

- Dajesz mi swoj膮 fur臋?

- No.

- O co tu biega? Kradziona?

- Ale偶 sk膮d, nic podobnego - wtr膮ci艂a Kacy, u艣miechaj膮c si臋 szeroko.

- Chocia偶 mo偶e warto by go przemalowa膰 na inny kolor - rzek艂 Dante.

Przez kilka sekund Carlos rozwa偶a艂 propozycj臋.

- I tablice rejestracyjne pewnie te偶 warto by zmieni膰?

- Mo偶e i warto - przyzna艂 ch艂opak.

Carlos wr贸ci艂 za lad臋 recepcji i usiad艂. Zacz膮艂 wertowa膰 ksi臋g臋 go艣ci, a偶 zatrzyma艂 si臋 na jakiej艣 pe艂nej nazwisk stronie. W po艂owie listy widnia艂y podpisy Dantego i Kacy oraz szczeg贸艂y dotycz膮ce ich pobytu.

- Za pok贸j nale偶y si臋 150$ - o艣wiadczy艂, patrz膮c ostrym wzrokiem w okulary przeciws艂oneczne ch艂opaka.

- Wiesz co? - odpar艂 Dante, nachylaj膮c si臋 przez lad臋 do twarzy Carlosa. - A mo偶e odpali艂by艣 nam pok贸j gratis, w podzi臋ce za bryk臋, kt贸r膮 w艂a艣nie ci da艂em?

Carlos zamkn膮艂 ksi臋g臋 go艣ci, wzi膮艂 czasopismo i wr贸ci艂 do artyku艂u, kt贸ry wcze艣niej czyta艂.

- Jasne - powiedzia艂. - A nie chcecie te偶 strony z ksi臋gi go艣ci z waszymi nazwiskami i podpisami? Wiesz, na pami膮tk臋 waszego pobytu u nas.

- Eee… no, w艂a艣ciwie to niez艂a my艣l - przyzna艂 Dante. - Dzi臋ki.

- Wobec tego nale偶y si臋 150$.

Ch艂opak straci艂 cierpliwo艣膰.

- S艂uchaj no, ty bezczelny, pieprzony Meksyka艅cu! - sykn膮艂 z艂o艣liwie. - W艂a艣nie ci da艂em samoch贸d, kurwa twoja ma膰. Wi臋c nie nadu偶ywaj swojego pieprzonego szcz臋艣cia.

- Nale偶y si臋 p贸艂torej st贸wki. Nie pasuje, to sam wiesz, co robi膰.

Kacy uzna艂a, 偶e musi interweniowa膰, zanim Dante wpakuje ich w wi臋ksze k艂opoty ni偶 to konieczne. Z promiennym u艣miechem na twarzy podskoczy艂a i opar艂a d艂onie na ladzie przed Carlosem, pochylaj膮c si臋 lekko i 艣ciskaj膮c ramionami piersi, 偶eby mia艂 widok na rowek mi臋dzy nimi. Jej uwodzicielska mina zdawa艂a si臋 m贸wi膰: „Oto moje cycki. Mog艂yby by膰 twoje… na jaki艣 czas”.

- Wiesz co, Carlos? A mo偶e zam贸wisz nam taks贸wk臋, a my przez ten czas odliczymy pieni膮dze dla ciebie?

- Jasne - rzek艂 Carlos, przez ca艂y czas gapi膮c si臋 na wyci臋cie w T-shircie dziewczyny, z wymuszonym u艣mieszkiem na twarzy. - Ale za telefon nale偶y si臋 pi臋膰 zielonych ekstra.

- Wal si臋, kutasie! - warkn膮艂 Dante. - Sam se, kurwa, zadzwoni臋 po taryf臋. Chod藕, Kacy, spadamy st膮d.

- Dante, zap艂a膰 mu, prosz臋 ci臋. Po prostu mu zap艂a膰. Zr贸b to dla mnie, od razu b臋d臋 spokojniejsza.

Ch艂opak ju偶 mia艂 na ustach odpowied藕, gdy nagle wszed艂 siwy m臋偶czyzna w szarym trenczu. Carlos pozna艂 go od razu i przywita艂 si臋 czym pr臋dzej.

- Dzie艅 dobry, detektywie Somers! - zawo艂a艂 rado艣nie, jak gdyby widok policjanta sprawi艂 mu przyjemno艣膰.

- Witaj, Carlos - odpar艂 Somers uroczy艣cie.

Podszed艂 do recepcji, stan膮艂 obok Kacy i u艣miechn膮艂 si臋 do niej przelotnie.

- Witam, panienko. Pozwoli pani, 偶e wcisn臋 si臋 bez kolejki? To sprawa policyjna. - Pokaza艂 jej swoj膮 blach臋.

- Ale偶 nie… To znaczy, oczywi艣cie - odpar艂a nerwowo.

Modli艂a si臋, 偶eby Dante trzyma艂 j臋zyk za z臋bami. Chocia偶 i tak ju偶 mog艂o by膰 za p贸藕no. Wkurzy艂 Carlosa, a teraz pojawi艂 si臋 detektyw i sta艂 obok nich.

- Carlos - zagai艂 Somers, prezentuj膮c sztuczny u艣miech i k艂ad膮c na ladzie banknot dwudziestodolarowy, kt贸ry kierownik motelu porwa艂 skwapliwie. - Obi艂o mi si臋 o uszy, 偶e zatrzyma艂 si臋 tu kto艣, kto je藕dzi 偶贸艂tym cadillakiem. Ten cadillac jest kradziony, a jego w艂a艣ciciel, str贸偶 prawa… tak si臋 sk艂ada, 偶e to ja!... bardzo chce go odzyska膰. Poza tym chcia艂by pozna膰 nazwisko kierowcy, je艣li masz je pod r臋k膮. By艂oby dobrze, gdyby艣 mi w tym pom贸g艂. Dzi臋ki.

Kacy patrzy艂a, jak Carlos rozwa偶a sytuacj臋. Dlaczego, no 偶e偶 dlaczego ten Dante musia艂 si臋 wychyli膰 i go wkurzy膰? Teraz znowu mamy k艂opoty, pomy艣la艂a. Cofn臋艂a si臋 o krok od lady 偶eby podchwyci膰 wzrok swojego ch艂opaka. Ale przez te jego ciemne gogle trudno by艂o powiedzie膰, czy w og贸le na ni膮 patrzy艂. A nawet je艣li, to i tak nic nie mog艂a wyczyta膰 z wyrazu jego oczu. Trzeba by艂o uciec si臋 do jakiego艣 podst臋pu. Bo je艣li Carlos zdradzi ich nazwiska, wyl膮duj膮 w wi臋zieniu. Walizka pe艂na pieni臋dzy, kradziony samoch贸d, a zapewne i naoczni 艣wiadkowie z Tapioki wystarcz膮, 偶eby trafili do paki i znowu byli bez grosza przy duszy. Nie m贸wi膮c ju偶 o niebezpiecze艅stwie. Kacy nie ufa艂a nikomu w tym mie艣cie, nawet policjantom. Zw艂aszcza policji, chocia偶 akurat ten starszy go艣膰 jej zdaniem by艂 w porz膮dku.

Carlos potar艂 podbr贸dek, jak gdyby zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮 na pytanie Somersa, a jednocze艣nie schowa艂 do kieszeni 20$.

- Tak, zatrzymali si臋 tu tacy z 偶贸艂tym cadillakiem. Pami臋tam kierowc臋. Prawdziwy kawa艂 dupka! Zobacz臋, czy mam jego nazwisko w rejestrze - powiedzia艂, znowu od艂o偶y艂 czasopismo na bok i spojrza艂 na otwart膮 ksi臋g臋 go艣ci.

Dante te偶 cofn膮艂 si臋 o krok.

- Wiesz co, Carlos - odezwa艂 si臋 uprzejmie i przeci膮gn膮艂 si臋, jakby by艂 zm臋czony. - Wr贸cimy za jaki艣 czas. Dzi臋ki.

- Nigdzie nie odchod藕cie - rzek艂 Somers, mocno chwytaj膮c ch艂opaka za rami臋. - To zajmie nam tylko chwilk臋. Ty i ta pi臋kna panna mo偶ecie chyba zaczeka膰, co?

- Jasne - wtr膮ci艂 Carlos z u艣miechem, wci膮偶 przegl膮daj膮c rejestr. - Zaczekajcie. To nie potrwa d艂ugo. Podam tylko panu detektywowi informacje, o kt贸re prosi, i zaraz si臋 wami zajm臋. Nic si臋 nie martwcie.

Znowu przerzuci艂 kartki ksi臋gi go艣ci i zatrzyma艂 si臋 na stronie z nazwiskami Dantego i Kacy. Przesuwaj膮c palec w d贸艂 listy, zauwa偶y艂 k膮tem oka, 偶e dziewczyna odsuwa si臋 powoli od lady. Rozpar艂 si臋 w fotelu, podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 najpierw na Somersa, a potem, jakby si臋 nad czym艣 g艂臋boko zastanawia艂, na Kacy. Zacz膮艂 b臋bni膰 palcami po otwartej ksi臋dze.

- O co chodzi? - zapyta艂 detektyw.

- Pr贸buj臋 sobie co艣 przypomnie膰 - wyja艣ni艂 Carlos, unosz膮c r臋k臋 na znak, 偶e prosi policjanta o jeszcze chwilk臋 cierpliwo艣ci. Wzrok mia艂 nieobecny, jak gdyby przegl膮da艂 pok艂ady pami臋ci w poszukiwaniu jakiego艣 szczeg贸艂u.

A tymczasem gapi艂 si臋 na Kacy. Ze swego miejsca przy ladzie ani Somers, ani Dante nie mogli zobaczy膰 tego co on. Dziewczyna zesz艂a im z pola widzenia i zadar艂a T-shirt, potwierdzaj膮c jego wcze艣niejsze podejrzenia, 偶e nie nosi stanika. Carlos z ukontentowaniem podziwia艂 jej wspania艂e piersi i stercz膮ce r贸偶owe sutki, udaj膮c, 偶e g艂臋boko si臋 nad czym艣 zastanawia. W ko艅cu, po dostatecznie d艂ugim czasie, Kacy opu艣ci艂a T-shirt, a Carlos otrz膮sn膮艂 si臋 z transu.

- Przypomnia艂em sobie - o艣wiadczy艂, wracaj膮c spojrzeniem do detektywa. - Ten facet od cadillaca nazywa艂 si臋 Pedro Valente. - Wskaza艂 nazwisko w ksi臋dze go艣ci. - Wymeldowa艂 si臋 ze 20 minut temu. Mo偶e go jeszcze dorwiecie, m贸wi艂, 偶e wyje偶d偶a z miasta.

- Zostawi艂 jaki艣 adres? - zapyta艂 policjant.

- Niestety, nie. Facet by艂 z tych, co to nie maj膮 adresu, zreszt膮 takich jak on z pewno艣ci膮 lepiej o to nie pyta膰.

- W porz膮dku - rzek艂 Somers, cofn膮艂 si臋 i spojrza艂 na Kacy. - Mo偶liwe, 偶e jeszcze tu wr贸c臋, je艣li nie znajd臋 tego go艣cia. Dzi臋ki za pomoc, Carlos. A panienk臋 przepraszam, 偶e wpad艂em tak nagle i wam przeszkodzi艂em.

Po kilku sekundach podziwiania Kacy - jest wr臋cz niesamowicie 艣liczna, pomy艣la艂 - odwr贸ci艂 si臋 do Dantego, 偶eby mu pogratulowa膰.

- Szcz臋艣ciarz z ciebie - powiedzia艂. - Opiekuj si臋 ni膮 jak nale偶y.

- Stale to robi臋.

- To dobrze.

Mijaj膮c Kacy, detektyw pu艣ci艂 do niej oko i wyszed艂 z holu, do Milesa Jensena, kt贸ry czeka艂 na niego w radiowozie.

Dante si臋gn膮艂 do tylnej kieszeni spodni, wyci膮gaj膮c co艣 ponad 200$ i rzuci艂 je nad lad膮 Carlosowi.

- Dzi臋ki, stary, jestem ci d艂u偶ny.

Latynos pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Zatrzymaj pieni膮dze - odpar艂 z u艣miechem. - Taks贸wk臋 wezw臋 wam za friko, a t臋 kartk臋 z ksi臋gi go艣ci te偶 lepiej we藕cie, na wypadek gdyby policja jeszcze tu wr贸ci艂a. Przedtem tylko 偶artowa艂em.

- No to dzi臋ki, ch艂opie - rzek艂 Dante, bior膮c pieni膮dze, kt贸re Carlos wyci膮gn膮艂 do niego. Odwr贸ci艂 si臋 do Kacy i wzruszy艂 ramionami na znak, 偶e nie rozumie, dlaczego ten upierdliwy kierownik motelu ni st膮d, ni zow膮d tak radykalnie zmieni艂 zdanie.

Dziewczyna te偶 wzruszy艂a ramionami na znak, 偶e i ona jest tym zaskoczona. Rzecz jasna, doskonale wiedzia艂a, sk膮d wzi臋艂a si臋 ta nag艂a hojno艣膰 Carlosa, ale zachowa艂a to dla siebie. Dante by艂 niezwykle dzielny i tylko szuka艂 okazji, 偶eby m贸c si臋 za ni膮 uj膮膰. Gdyby wiedzia艂, jak si臋 sprawy maj膮, musia艂aby go chroni膰 przed nim samym.

W chwili gdy Somers znika艂 w motelu, Jensen wciska艂 kciukiem klawisz ENTER w swojej kom贸rce, 偶eby odtworzy膰 now膮 wiadomo艣膰. Przy艂o偶y艂 telefon do ucha. Z zaskoczeniem us艂ysza艂, 偶e wiadomo艣膰 zostawi艂 mu porucznik Paolo Scraggs.

„Hej, Jensen, tu porucznik Scraggs. S艂uchaj uwa偶nie, znalaz艂em t臋 ksi臋g臋, kt贸rej szuka艂e艣. Je偶eli Somers jest gdzie艣 w pobli偶u, spadaj w choler臋, byle dalej od niego. Moim zdaniem to on jest tym morderc膮, kt贸rego 艣cigasz. Ca艂a ta historia z Bourbon Kidem mia艂a nam tylko zamydli膰 oczy… albo co… nie jestem pewny. Oddzwo艅 do mnie albo do kapitana, ale nie m贸w ani s艂owa Somersowi. W tej ksi臋dze jest jego portret. Podobno jest Panem Ciemno艣ci czy kim艣 takim. Odezwij si臋”.

Miles siedzia艂 przez kilka sekund i ze zmarszczonym czo艂em powtarza艂 wiadomo艣膰 w pami臋ci. Somers? Zab贸jc膮? Przecie偶 to… a mo偶e? W jakim celu Scraggs mia艂by k艂ama膰? Wprawdzie nie lubi艂 Somersa, no ale Somers te偶 nie lubi艂 Scraggsa. Zaraz, chwila, przecie偶 to w艂a艣nie Somers przyszed艂 Jensenowi z pomoc膮 poprzedniej nocy, kiedy Scraggs pojawi艂 si臋 w stodole. Ale… chwileczk臋… Somers si臋 sp贸藕ni艂, bo kto艣 ukrad艂 mu 偶贸艂tego cadillaca. A co by by艂o, gdyby dotar艂 do niego wcze艣niej ni偶 porucznik? Jak si臋 nad tym dobrze zastanowi膰, to kiedy Jensen le偶a艂 zwi膮zany w stodole, Carlito zabra艂 mu telefon kom贸rkowy i wyszed艂 z nim na chwil臋 na dw贸r, no nie? A je艣li zrobi艂 to po to, 偶eby z niego zadzwoni膰?

Miles przewin膮艂 menu w swojej kom贸rce. No i prosz臋: SPIS PO艁膭CZE艃 - WYBIERANE NUMERY - WCZORAJ - SOMERS - GODZINA 23:52 - CZAS PO艁膭CZENIA 1:47

Carlito zostawi艂 zwi膮zanego Jensena w stodole, pod opiek膮 Miguela, a sam wyszed艂, 偶eby z kom贸rki detektywa zadzwoni膰 do Somersa. Po rozmowie wr贸ci艂 do stodo艂y ze strachem na wr贸ble na taczkach. A Somers ani s艂owem nie wspomnia艂 o telefonie od Carlita. O w mord臋!

Klawiatura kom贸rki jeszcze nigdy nie wydawa艂a si臋 Jensenowi tak malutka. Przynajmniej trzy razy nacisn膮艂 z艂y klawisz, gor膮czkowo usi艂uj膮c po艂膮czy膰 si臋 z porucznikiem Scraggsem. Musia艂 si臋 z nim rozm贸wi膰, zanim Somers za艂atwi w motelu to, co ma do za艂atwienia, i wr贸ci.

„Przepraszamy, numer, pod kt贸ry pan dzwoni, jest obecnie niedost臋pny. Prosz臋 spr贸bowa膰 p贸藕niej”.

Nie ma w tym nic 艣miesznego, pomy艣la艂 Jensen. Czy偶by Scraggs chcia艂 mnie wyrolowa膰? Nie. To nie dowcip. Nie t艂umaczy艂oby to, dlaczego Carlito zadzwoni艂 z mojego telefonu do Somersa. A… e… o wilku mowa, Somers w艂a艣nie tu idzie!

Emerytowany gliniarz wydawa艂 si臋 nieco rozdra偶niony, kiedy przechodzi艂 przed radiowozem na stron臋 kierowcy. Miles mia艂 ochot臋 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i zablokowa膰 drzwi od 艣rodka.

Nie ma po co, pomy艣la艂. Somers nie wie, 偶e jestem prawie pewny, 偶e to on jest morderc膮. Ma czas, 偶eby si臋 zastanowi膰. Wi臋c my艣l… my艣l, DO KURWY N臉DZY!

Somers otworzy艂 drzwiczki i wgramoli艂 si臋 za kierownic臋.

- Czy co艣 si臋 sta艂o? - zapyta艂, patrz膮c, jak jego partner usi艂uje zachowa膰 spok贸j.

- Nie, nic. A jak u ciebie?

- Wszystko w porz膮dku. Chocia偶 niewiele si臋 tam dowiedzia艂em. - K膮tem oka zerkn膮艂 na partnera i dorzuci艂: - Na pewno nic ci nie jest?

- Nie, nic - powt贸rzy艂 Miles niecierpliwie. - Ale wiesz co, jestem wkurzony. Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e przegapili艣my okazj臋. Powinni艣my chyba skontaktowa膰 si臋 z kapitanem. Mo偶e on czego艣 si臋 dowiedzia艂?

Somers zerkn膮艂 na praw膮 d艂o艅 Jensena, w kt贸rej ten kurczowo 艣ciska艂 telefon kom贸rkowy. A potem spojrza艂 mu w oczy. Miles nie by艂 w stanie ukry膰 czaj膮cego si臋 w nich przera偶enia.

- Ty ju偶 wiesz, prawda? - powiedzia艂 Somers cicho, prawie nie poruszaj膮c ustami.

- O czym?

Zapad艂a przera偶aj膮ca cisza. W tym momencie Jensen wiedzia艂 ju偶, 偶e Scraggs mia艂 racj臋. Zab贸jc膮 by艂 Somers. A z kolei Somers wiedzia艂, 偶e on wie. Ich przyja藕艅 przesta艂a mie膰 jakiekolwiek znaczenie. Nadesz艂a chwila prawdy.

Somers zmusi艂 si臋 do przepraszaj膮cego u艣miechu.

- Przykro mi, Jensen. Nie ma w tym nic osobistego, po prostu musz臋 mie膰 Oko Ksi臋偶yca.

- Przecie偶 za膰mienie S艂o艅ca ju偶 si臋 sko艅czy艂o. Przegapi艂e艣 je.

- Wiem. Ale ten kamie艅 potrafi zdzia艂a膰 o wiele wi臋cej, ni偶 tylko zatrzyma膰 S艂o艅ce. Mo偶e odda膰 mi moich ch艂opc贸w. I 偶on臋. Ten kamie艅 w jednej chwili mo偶e przywr贸ci膰 j膮 do jej dawnej postaci. Gdyby ten parszywy Bourbon Kid ich nie zastrzeli艂, nie musia艂bym tego robi膰. Przykro mi.

KLIK. Centralny zamek radiowozu w jednej chwili zrobi艂 z Jensena wi臋藕nia. Inna sprawa, 偶e w tej sytuacji i tak nie mia艂 偶adnej drogi ucieczki. Uratowa膰 go m贸g艂 tylko cud.

Miles spojrza艂 na palce Somersa, spoczywaj膮ce na kierownicy. Wyd艂u偶a艂y si臋 powoli. Tak samo jak jego paznokcie. Stawa艂y si臋 coraz grubsze, d艂u偶sze i ostrzejsze. Ze skrajnym przera偶eniem zauwa偶y艂, 偶e twarz jego partnera tak偶e si臋 zmienia. Wyst膮pi艂y mu niebieskie 偶y艂y, najpierw na szyi, a potem na policzkach; pulsowa艂y okropnie. Potrzeba im by艂o krwi. Krwi Milesa Jensena. Somers odwr贸ci艂 g艂ow臋 do partnera i ods艂oni艂 z臋by, a raczej olbrzymie 偶贸艂te k艂y; trudno sobie wyobrazi膰, w jaki spos贸b wcze艣niej zmie艣ci艂y mu si臋 w ustach. K艂y by艂y z膮bkowane i ostre jak brzytwa. Wn臋trze samochodu wype艂ni艂 odra偶aj膮cy od贸r. Miles si臋gn膮艂 po bro艅… za p贸藕no.

- Radzi艂bym ci zamkn膮膰 oczy, przyjacielu - wysycza艂 Somers g艂osem wydobywaj膮cym si臋 z najg艂臋bszych czelu艣ci Piek艂a. - To b臋dzie bola艂o…

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty trzeci

Policyjne radio o偶y艂o nagle i z g艂o艣nika pop艂yn膮艂 g艂os Amy Webster.

- Detektywie Somers, jest pan tam?

- Jestem - odpar艂, praw膮 r臋k膮 si臋gaj膮c po mikrofon.

- Powinien pan wr贸ci膰 na posterunek.

- Jestem dosy膰 zaj臋ty.

- Detektywie, na pewno chcia艂by pan to zobaczy膰.

Somers zdj膮艂 nieco nog臋 z gazu, w wyniku czego cia艂o Milesa Jensena polecia艂o do przodu i wyr偶n臋艂o w tablic臋 rozdzielcz膮. Od chwili gdy nieca艂e 5 minut temu zabi艂 swojego partnera, p臋dzi艂 autostrad膮 prowadz膮c膮 z miasta. Zamierza艂 dorwa膰 kierowc臋 偶贸艂tego cadillaca, kt贸ry - je偶eli mia艂 za grosz rozumu w g艂owie - powinien jecha膰 t膮 szos膮, by opu艣ci膰 Santa Mondega raz na zawsze. W zasi臋gu wzroku nie by艂o wida膰 偶adnych pojazd贸w, ani przed, ani za nim.

- A co takiego si臋 sta艂o, Amy? - odpowiedzia艂 znajomemu g艂osowi telefonistki w centrali komendy g艂贸wnej policji.

- Mam przed sob膮 ten wielki niebieski brylant. Kto艣 nam go w艂a艣nie dostarczy艂.

Somers depn膮艂 po hamulcu i kiedy radiow贸z zatrzyma艂 si臋 z piskiem protestuj膮cych opon, zawr贸ci艂 „na trzy” na 艣rodku pustej autostrady.

- A sk膮d si臋 wzi膮艂 ten wielki brylant! - rykn膮艂 do mikrofonu.

- Podrzuci艂 nam go jaki艣 facet. Powiedzia艂, 偶e to dla detektywa Jensena. Ale Jensen nie odbiera kom贸rki, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e zadzwoni臋 do pana.

- I bardzo dobrze pomy艣la艂a艣, Amy. Za艂atwi臋 ci za to awans. Tylko schowaj dobrze ten kamie艅 do czasu mojego przyjazdu. B臋d臋 za 20 minut.

- Tak jest, prosz臋 pana.

Somers wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby wsadzi膰 mikrofon w uchwyt na tablicy rozdzielczej. Ju偶 mia艂 go wy艂膮czy膰, gdy nagle co艣 mu przysz艂o do g艂owy.

- Amy, czy kto艣 ju偶 o tym wie?

Nast膮pi艂a chwila ciszy. Nieco d艂u偶sza ni偶 to konieczne, pomy艣la艂.

- Nie, detektywie. Jest pan jedyn膮 osob膮, z kt贸r膮 rozmawia艂am na ten temat.

- 艢wietnie. I niech tak zostanie.

- Tak jest.

- Aha, Amy… Czy facet, kt贸ry przyni贸s艂 ten kamie艅, poda艂 jakie艣 nazwisko?

I zn贸w ta niepotrzebna pauza.

- Nie, prosz臋 pana, nie poda艂 nazwiska. Bardzo si臋 艣pieszy艂.

- Rozumiem. - Somers by艂 zaintrygowany i chocia偶 nigdy nie mia艂 powodu pow膮tpiewa膰 w szczero艣膰 Amy Webster, kt贸ra zawsze by艂a uczciwym pracownikiem (co w si艂ach policyjnych Santa Mondega samo w sobie by艂o ju偶 rzadko艣ci膮), to jednak nic nie m贸g艂 poradzi膰 na swoj膮 wrodzon膮 podejrzliwo艣膰.

- A jak wygl膮da艂?

I znowu lekkie, niezdrowe wahanie.

- Eee… w艂a艣ciwie to nie wiem. Taki przeci臋tny. Kr贸tkie w艂osy, niebieskie oczy. Wcze艣niej nigdy go nie widzia艂am.

- W porz膮dku, Amy. To wszystko. Wkr贸tce si臋 zobaczymy.

Doda艂 gazu i na wyj膮cym sygnale pop臋dzi艂 do miasta. Nie zwr贸ci艂 uwagi na taks贸wk臋, kt贸ra min臋艂a go, jad膮c w przeciwnym kierunku - to Dante i Kacy wyje偶d偶ali z Santa Mondega do miejsca, gdzie wreszcie mieli znale藕膰 razem tak wyt臋sknione szcz臋艣cie. Pan 呕ywych Trup贸w mia艂 na g艂owie wa偶niejsze sprawy ni偶 kontrolowanie pasa偶er贸w miejscowych firm taks贸wkarskich. Musia艂 b艂yskawicznie zdoby膰 Oko Ksi臋偶yca, je偶eli nie chcia艂 straci膰 szansy na szybki powr贸t Jessiki do 偶ycia.

A mo偶e nawet b臋dzie nadzieja dla jego syn贸w - El Santina, Carlita i Miguela.

Amy Webster od艂o偶y艂a na biurko mikrofon, przez kt贸ry w艂a艣nie rozmawia艂a. Jej r臋ce wci膮偶 jeszcze dr偶a艂y. Stoj膮cy przed ni膮 m臋偶czyzna w kapturze, kt贸ry celowa艂 ze strzelby w jej czo艂o, dyktowa艂 jej, co ma m贸wi膰 w odpowiedzi na pytania detektywa Somersa. Powt贸rzy艂a wszystko s艂owo w s艂owo. Ale nie wygl膮da艂o na to, 偶eby by艂 z tego powodu zadowolony. Wci膮偶 sprawia艂 wra偶enie, jakby zamierza艂 j膮 zabi膰, a s膮dz膮c z jego reputacji, zapewne tak by艂o. Inna sprawa, 偶e nigdzie w pobli偶u nie by艂o bourbona, wi臋c pomy艣la艂a, 偶e mo偶e jednak jej si臋 upiecze.

- Dobrze si臋 spisa艂a艣 - pochwali艂 j膮.

- Dzi臋kuj臋 - odpar艂a Amy dr偶膮cym ze strachu g艂osem. - Ale Archie Somers mnie zabije, je偶eli si臋 dowie, 偶e go ok艂ama艂am.

- Na twoim miejscu nie martwi艂bym si臋 o niego. Nie zobaczysz ju偶 tego sukinsyna.

- Ale… przecie偶 on tu zaraz b臋dzie, prawda?

- Tak… ale ty ju偶 go nie zobaczysz.

Amy zamkn臋艂a oczy. Mo偶e on tylko 偶artuje. Mo偶e po prostu zniknie.

PIF!

A mo偶e nie.

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty czwarty

Somers wszed艂 do recepcji komendy g艂贸wnej policji. Przechodzi艂 t臋dy ju偶 z milion razy, a jednak nigdy nie widzia艂 tu czego艣 podobnego. Na sto艂ach i pod艂odze wala艂y si臋 zakrwawione zw艂oki funkcjonariuszy i sekretarek. Wygl膮da艂o na to, 偶e zastrzelono tak偶e kilku przest臋pc贸w, nadal zakutych w kajdanki. Totalna masakra! Tylko w holu le偶a艂o co najmniej 40 cia艂. Somers zauwa偶y艂 zalane krwi膮 zw艂oki Amy Webster, kt贸ra wci膮偶 siedzia艂a przy swoim biurku, tyle 偶e brakowa艂o jej ponad p贸艂 g艂owy. Pozna艂 te偶, czyje to dzie艂o. To by艂a robota jednego cz艂owieka. Pytanie tylko, gdzie teraz jest ten cz艂owiek?

Na parterze, po przeciwnej stronie od wej艣cia, znajdowa艂y si臋 obok siebie trzy windy. Somers zauwa偶y艂, 偶e nad 艣rodkow膮 mruga czerwone 艣wiate艂ko - strza艂ka wskazuj膮ca w d贸艂, a zatem kto艣 zje偶d偶a艂 na parter. Z kabury pod szar膮 marynark膮 wyci膮gn膮艂 pistolet, przeszed艂 nad zw艂okami jakiego艣 cywila i zaj膮艂 pozycj臋 prawie 10 metr贸w od wind. By艂 gotowy na rozpraw臋 z tym kim艣 albo czym艣, co wysi膮dzie z kabiny.

PING! Winda zatrzyma艂a si臋 na parterze i drzwi rozsun臋艂y si臋 powoli. A tam, na 艣rodku kabiny, sta艂a zakapturzona posta膰 Bourbon Kida. R臋ce mia艂 zwieszone po bokach. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie ma przy sobie broni, ale pozory myl膮. Somers wiedzia艂 o tym najlepiej.

- A dok膮d to si臋 wybieramy? - zapyta艂. Nie doczekawszy si臋 odpowiedzi, powoli zrobi艂 krok w kierunku windy, lecz wci膮偶 jeszcze dzieli艂a go od niej spora odleg艂o艣膰. Ten jeden krok wystarczy艂, 偶eby wydoby膰 odpowied藕 jedynego w swoim rodzaju, chrapliwego g艂osu spod kaptura.

- Rozgl膮dam si臋 za jakim艣 milszym miejscem, gdzie mo偶na by umrze膰 - oznajmi艂 Kid.

- To miejsce jest r贸wnie dobre jak ka偶de inne - warkn膮艂 Somers. - Nie dasz rady zabi膰 mnie swoimi srebrnymi kulami. Mo偶esz je sobie moczy膰 w wodzie 艣wi臋conej i naciera膰 czosnkiem, mnie tam za jedno. Mo偶esz mnie przebi膰 krucyfiksem, to nie ma znaczenia. Jestem odporny na te wszystkie rzeczy, o kt贸rych czyta艂e艣 albo s艂ysza艂e艣. Lustra, ko艂ki, krzy偶e, 艣wiat艂o s艂oneczne, bie偶膮ca woda… nic z tego nie wyrz膮dzi mi krzywdy. Zadrzyj ze mn膮, a zwyci臋zca b臋dzie tylko jeden. W moich 偶y艂ach p艂ynie krew Chrystusa i krew wampira. Nikt nie jest w stanie mnie zabi膰, nawet ty.

- Wiem o tym.

- Czy偶by? Naprawd臋 o tym wiesz? Bo ja jako艣 w膮tpi臋. Przyby艂e艣 tu, 偶eby odstawia膰 wielkiego bohatera. Chcesz mi pokaza膰, 偶e nie boisz si臋 stan膮膰 ze mn膮 twarz膮 w twarz. Nie zabi艂e艣 Jessiki i moich syn贸w ot tak sobie, bez 偶adnego powodu, i pewne jak cholera, 偶e nie kaza艂e艣 Amy Webster powiedzie膰 mi, 偶e ma Oko Ksi臋偶yca, bo chcia艂e艣 si臋 tu ze mn膮 spotka膰 na kaw臋 i domowe ciasteczka.

Na chwil臋 przesta艂 m贸wi膰, czuj膮c w sobie moc i dreszcz rozkoszy wynikaj膮cy z faktu, 偶e w jego 偶y艂ach kr膮偶y艂a 艣wie偶a krew Jensena. Po chwili podj膮艂 ociekaj膮cym jadem g艂osem:

- Nie, tobie si臋 zdaje, 偶e mo偶esz stawi膰 mi czo艂o i mnie zabi膰. A zatem wiedz o tym, 偶e jestem niezwyci臋偶ony. Powal mnie, a podnios臋 si臋 natychmiast. Poka偶, co potrafisz, ale zapewniam ci臋, 偶e kiedy ju偶 sko艅czysz, rozerw臋 ci臋 na strz臋py. Lepiej zabij si臋 sam, zanim ja si臋 do ciebie dobior臋. Przy艂贸偶 t臋 fuzj臋 do g艂owy i odstrzel sobie ten pieprzony m贸zg. Tylko zr贸b to, jak nale偶y… kurde, je艣li chcesz, walnij najpierw luf臋 bourbona, no i za艂atw to oficjalnie, 偶eby艣 trafi艂 na czo艂贸wki gazet. Przecie偶 uwielbiasz to robi膰, tak czy nie? TAK CZY NIE?

Somers czeka艂 na odpowied藕. Tymczasem Kid wysiad艂 z windy i ruszy艂 ku niemu. Zatrzyma艂 si臋 dopiero wtedy, gdy dzieli艂o ich nie wi臋cej ni偶 kilkana艣cie krok贸w.

- M贸wi艂em ci, przyszed艂em tu, 偶eby umrze膰 - powiedzia艂.

- 艢wietnie, wobec tego daj臋 ci trzy sekundy na wyci膮gni臋cie jednego z twoich ukrytych pistolet贸w. Zastrzel si臋 sam, bo inaczej ja ci臋 zabij臋, tylko 偶e wtedy umrzesz 艣mierci膮 tak straszn膮, jak膮 偶aden cz艂owiek nigdy jeszcze nie umar艂.

- Dobrze. Chc臋, 偶eby艣 to zrobi艂. Chc臋 si臋 przekona膰, czy masz jaja, 偶eby mnie zabi膰. Udowodnij, 偶e si臋 mnie nie boisz, tak jak ten mi臋czak El Santino. Albo te dwa peda艂y, jego bracia. Czy, skoro ju偶 o tym mowa, ten szpetny jak noc kurwiszon, kt贸rego nazywasz swoj膮 偶on膮.

Oczy Somersa zrobi艂y si臋 czerwone z w艣ciek艂o艣ci.

- Znakomicie. To za艂atwia spraw臋 - parskn膮艂. - Skoro chcesz zdycha膰 w m臋czarniach, ju偶 ja si臋 o to postaram.

- 艢wietnie. Zas艂u偶y艂em sobie na to.

Pan Ciemno艣ci nie potrzebowa艂 dalszej zach臋ty. Odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i zacz臋艂a si臋 jego transformacja do postaci 偶ywego trupa. Z paznokci wyros艂y mu d艂ugie szpony, z臋by zamieni艂y si臋 w wielkie k艂y, a twarz wychud艂a, ukazuj膮c 偶y艂y pod sk贸r膮. 呕y艂y, kt贸re nie wype艂ni艂y si臋 jeszcze dziennym zapotrzebowaniem na 艣wie偶膮 krew.

- Masz racj臋. 艢mier膰 to jest to, na co zas艂ugujesz, ale ja ci臋 nie zabij臋. Uczyni臋 ci臋 jednym z nas. Do ko艅ca 艣wiata b臋dziesz 偶y艂 jako 偶ywy trup, cz艂onek rasy, kt贸r膮 tak pogardzasz.

Rozleg艂 si臋 metaliczny szcz臋k, gdy Bourbon Kid wyrzuci艂 ukryte w p艂aszczu dwie strzelby. Spad艂y na pod艂og臋 i potoczy艂y si臋 z dala od niego. Z r臋kaw贸w wysun臋艂y si臋 jego dwa skorpiony. Zbli偶y艂 si臋 ku rozro艣ni臋tej, wygl膮daj膮cej jak z sennego koszmaru postaci przed sob膮 i 艣ci膮gn膮艂 kaptur, ods艂aniaj膮c obryzgan膮 twarz, niew膮tpliwie krwi膮 tych licznych ofiar, kt贸re wymordowa艂 tego dnia.

- Poka偶, co potrafisz - powiedzia艂.

Somers odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i wyda艂 przera藕liwy ryk, kt贸remu towarzyszy艂 fetor rodem z grobowca, wydobywaj膮cy si臋 z jego wn臋trza. Od dawna czeka艂 na t臋 chwil臋. Na okazj臋 pozbycia si臋 gro藕by, jak膮 stanowi艂 dla niego Bourbon Kid. Z wyci膮gni臋tymi przed siebie szponami pofrun膮艂 do przodu, unosz膮c si臋 tu偶 nad pod艂og膮. Jego przeciwnik ze stoickim spokojem sta艂 w miejscu. Wci膮偶 lec膮c nad ziemi膮, Somers chwyci艂 obur膮cz g艂ow臋 swojej ofiary i g艂臋boko wbi艂 k艂y w lew膮 stron臋 jego szyi. W odpowiedzi Bourbon Kid obj膮艂 tu艂贸w Somersa ramionami i 艣cisn膮艂 mocno, jak gdyby wita艂 dawno utraconego brata, kt贸ry powr贸ci艂 do 偶ywych.

Somers odessa艂 si臋 od szyi Kida i spojrza艂 mu prosto w oczy. W ma艂ej szczelinie mi臋dzy ich twarzami uni贸s艂 si臋 ob艂oczek dymu. Somers spojrza艂 w d贸艂. Mia艂 wra偶enie, 偶e pali go w piersiach. Co艣 roznieci艂o p艂omie艅 pomi臋dzy nim a Kidem. Pr贸bowa艂 odepchn膮膰 si臋 od niego, lecz si艂a u艣cisku Kida by艂a tak wielka, 偶e po raz pierwszy w 偶yciu okaza艂 si臋 bezradny. Uczucie palenia narasta艂o, b贸l stawa艂 si臋 nie do zniesienia. Zawy艂 w udr臋ce.

- Arghh! Puszczaj, zasrany pojeba艅cu!

Ku jego zdziwieniu, Bourbon Kid go pos艂ucha艂. Rozlu藕ni艂 u艣cisk i pu艣ci艂 detektywa, kt贸ry jednak przekona艂 si臋, 偶e i tak nie mo偶e si臋 od niego oderwa膰. Mimo 偶e Kid ju偶 go nie trzyma艂, byli szczepieni ze sob膮, jak gdyby po艂膮czono ich jakim艣 superklejem. Korzystaj膮c z tego, 偶e ma wolne r臋ce, Kid nieco bardziej rozchyli艂 po艂y p艂aszcza.

Somers natychmiast zda艂 sobie spraw臋 z powagi swego po艂o偶enia. Bourbon Kid mia艂 przywi膮zan膮 na piersi, lecz dotychczas starannie ukryt膮 pod p艂aszczem Ksi臋g臋 bez tytu艂u. Teraz ksi臋ga przylega艂a 艣ci艣le do piersi detektywa, przez co jego sk贸ra pokrywa艂a si臋 b膮blami, 艂uszczy艂a, a nast臋pnie pali艂a, obracaj膮c si臋 w popi贸艂 i dym.

- Nie mo偶na ci臋 zabi膰 krzy偶ami, co? - odezwa艂 si臋 Bourbon Kid, u艣miechaj膮c si臋. - Chyba tak m贸wi艂e艣, czy mi si臋 tylko zdawa艂o?

Somers nie wierzy艂 w艂asnym oczom. Jego cia艂o spowite by艂o teraz p艂omieniami, a chocia偶 otacza艂y tak偶e Kida, on wydawa艂 si臋 na nie uodporniony.

- Aargh! Ty draniu! Skurwysynu ostatni! - wrzasn膮艂 Somers. Zatoczy艂 si臋 do ty艂u, ale ksi臋ga oderwa艂a si臋 od Kida i polecia艂a wraz z nim, jakby wtapia艂a mu si臋 w pier艣.

- Ksi臋ga bez tytu艂u - wyja艣ni艂 Kid. - Ok艂adka i strony zosta艂y wykonane z krzy偶a, na kt贸rym ukrzy偶owano Chrystusa. No wi臋c powiedz mi jeszcze raz, jeste艣 pewien, 偶e nie da si臋 ciebie zabi膰 za pomoc膮 krzy偶a?

Mina Somersa by艂a mieszanin膮 furii, b贸lu i przera偶enia. Oto sta艂 tutaj, w obliczu jedynej rzeczy na ziemi, kt贸ra mog艂a go zabi膰. To by艂a ta tajemnica, kt贸rej strzeg艂 za wszelk膮 cen臋. Zabi艂 wszystkich, kt贸rzy czytali t臋 ksi臋g臋, ale jej samej nie m贸g艂 zniszczy膰, poniewa偶 dotkni臋cie jej by艂oby dla niego r贸wnoznaczne ze 艣mierci膮. Jednak偶e wampiry nie poddaj膮 si臋 bez walki i Somers nie zamierza艂 stawa膰 przed obliczem Szatana samemu, je偶eli tylko m贸g艂 co艣 z tym zrobi膰.

- P贸jdziesz ze mn膮, ty w dup臋 jebany! Zabior臋 ci臋 wprost do piek艂a!

- By膰 mo偶e.

Bourbon Kid odsun膮艂 si臋 z dala od p艂omieni, kt贸re spowija艂y ju偶 ca艂e cia艂o Somersa, po偶eraj膮c je. Przez 10 sekund, a mo偶e i d艂u偶ej, sta艂 i obserwowa艂, jak ten stw贸r przed nim zmienia si臋 z Pana Ciemno艣ci i najpot臋偶niejszej istoty na ziemi w dym i kupk臋 popio艂u, nic wi臋cej. I odchodz膮c, wyje jak pot臋piona dusza.

W ko艅cu znikn膮艂. P艂omienie zmniejszy艂y si臋, a偶 wreszcie zgas艂y, dym si臋 rozwia艂 i nie zosta艂o nic.

A mo偶e nie?

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 Kid sta艂 i omiata艂 wzrokiem jatk臋 dooko艂a. Pod艂oga by艂a us艂ana zw艂okami. I wszystko to jego robota. Ale grunt, 偶e detektyw Archibald Somers odszed艂 z tego 艣wiata. Na zawsze. Jedynym dziedzictwem, jakie pozostawi艂 po sobie Pan Ciemno艣ci, by艂o irytuj膮ce zadrapanie na szyi jego zab贸jcy. Kid uni贸s艂 lew膮 r臋k臋, sprawdzaj膮c, jak g艂臋boko jest rana. Przesun膮艂 palcami po niewielkim dra艣ni臋ciu, jakie mu zada艂 Somers. Nie wygl膮da艂o to najgorzej.

Spojrza艂 na czubki palc贸w. Hmm, krew, pomy艣la艂. To mo偶e by膰 problem.

Rozdzia艂 sze艣膰dziesi膮ty pi膮ty

Peto nareszcie m贸g艂 oddycha膰 swobodnie. Gdy jego noga stan臋艂a z powrotem na ukochanej ziemi wyspy Hubal, poczu艂 si臋, jakby zaproszono go do samego nieba. Tydzie艅 sp臋dzony poza domem by艂 najd艂u偶szym tygodniem w jego 偶yciu. By艂o to tak偶e niezwykle pouczaj膮ce do艣wiadczenie, chocia偶 gor膮co pragn膮艂, 偶eby ju偶 nigdy nie musia艂 przechodzi膰 przez co艣 takiego. Straci艂 najlepszego przyjaciela Kyle'a, dawa艂 si臋 ok艂amywa膰 wszystkim, kt贸rych spotka艂, pozwoli艂 sobie ukra艣膰 walizk臋 pe艂n膮 pieni臋dzy, zabi艂 jednego cz艂owieka, a drugiego zrani艂, no i na w艂asne oczy zobaczy艂, jak dwaj byli mnisi zamienili si臋 w wampiry. Opr贸cz tego widzia艂 i robi艂 wiele innych rzeczy i przepe艂nia艂a go niewymowna rado艣膰 z powodu tego, 偶e uda艂o mu si臋 prze偶y膰 i triumfalnie powr贸ci膰 do domu.

Pod jego nieobecno艣膰 wysp臋 przywr贸cono do dawnej 艣wietno艣ci i uroku, jak gdyby do niedawnej masakry w og贸le nie dosz艂o. Ale blizny psychiczne po 艣mierciono艣nym pobycie Jefe na Hubalu mia艂y si臋 goi膰 o wiele d艂u偶ej. Peto w pierwszej kolejno艣ci zameldowa艂 si臋 u ojca Taosa. Jego rany si臋 zagoi艂y, przynajmniej te fizyczne. Je艣li chodzi o innych mnich贸w, kt贸rzy prze偶yli, prawdopodobnie nadal cierpieli na duszy, lecz Taos dobrze si臋 z tym ukrywa艂.

Naczelny mnich nie posiada艂 si臋 z rado艣ci na widok Peta, kt贸ry wszed艂 do 艣wi膮tyni, trzymaj膮c wysoko podniesione Oko Ksi臋偶yca. Siedzia艂 tam, gdzie Peto widzia艂 go po raz ostatni, czyli na o艂tarzu, tyle 偶e teraz wydawa艂 si臋 zdr贸w i ca艂y. Wsta艂 i ruszy艂 szybko g艂贸wn膮 naw膮 mi臋dzy rz臋dami 艂aw, rozk艂adaj膮c r臋ce, 偶eby u艣cisn膮膰 powracaj膮cego bohatera. Peto, kt贸ry z ut臋sknieniem oczekiwa艂 tego u艣cisku, podbieg艂 i przytuli艂 si臋 do Taosa, mo偶e nieco za mocno, zwa偶ywszy, na to 偶e przecie偶 niedawno staruszek zosta艂 postrzelony w brzuch.

- Peto, tak si臋 ciesz臋, 偶e 偶yjesz! Jak偶e mi艂o ci臋 wiedzie膰. A gdzie jest Kyle?

- Jemu si臋 nie uda艂o, ojcze.

- C贸偶 za straszliwa szkoda! By艂 jednym z najlepszych.

- Tak, ojcze, z pewno艣ci膮. By艂 najlepszy z nas wszystkich.

Dwaj m臋偶czy藕ni opu艣cili r臋ce i cofn臋li si臋 o krok. 艢ciskanie si臋 w trakcie rozmowy o 艣mierci serdecznego przyjaciela wydawa艂o si臋 niestosowne.

- A co z tob膮? Nic ci si臋 nie sta艂o, m贸j synu?

- Nie, ojcze, nic. - A p贸藕niej ju偶 s艂owa pop艂yn臋艂y potokiem. - Kyle i ja prze偶yli艣my niesamowite przygody. Ja zosta艂em s艂awnym mistrzem walki, dop贸ki nie pokona艂 mnie niejaki Rodeo Rex. Potem spotkali艣my dw贸ch naszych by艂ych braci, kt贸rzy stali si臋 wampirami. P贸藕niej Kyle'a zabi艂 seryjny morderca zwany Bourbon Kidem, a ja uciek艂em z Okiem Ksi臋偶yca i wr贸ci艂em z nim na wysp臋.

- Wszystko to brzmi imponuj膮co, m贸j synu. Odpocznij teraz, reszt臋 opowiesz mi podczas wieczerzy.

- Tak, ojcze. - Peto wyci膮gn膮艂 Oko Ksi臋偶yca; Taos skwapliwie uwolni艂 go od klejnotu, wsun膮艂 kamie艅 do ma艂ej kieszonki z przodu br膮zowego habitu, po czym odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 do o艂tarza.

- Jednego tylko musz臋 si臋 dowiedzie膰, Peto - powiedzia艂, odchodz膮c. - Co sta艂o si臋 z Bourbon Kidem?

- Nie wiem, ojcze. Uciekaj膮c, zostawi艂em go. Zabija艂 wtedy kogo popad艂o, dysponuj膮c olbrzymim arsena艂em broni.

- Rozumiem.

- A dlaczego pytasz, ojcze? Czy偶by艣 s艂ysza艂 co艣 wcze艣niej o tym cz艂owieku? Brat Hezekiah sugerowa艂, 偶e mogli艣cie si臋 zna膰.

- Brat Hezekiah?

- Tak, ojcze.

Taos odwr贸ci艂 si臋 do Peta. Jego twarz nie wyra偶a艂a ju偶 ulgi z powrotu m艂odego przyjaciela. Przeciwnie, by艂 g艂臋boko przej臋ty, wr臋cz zatroskany.

- Ale偶 brat Hezekiah nie 偶yje - powiedzia艂 cicho.

- Nie, ojcze… to znaczy tak, teraz ju偶 nie 偶yje, ale by艂 jednym z tych mnich贸w, kt贸rych spotkali艣my z Kyle'em, a kt贸rzy zamienili si臋 w wampiry. My艣l臋, 偶e uraczy艂 nas wieloma k艂amstwami, zanim… zanim umar艂.

- Peto, drogi przyjacielu, z wiekiem si臋 dowiesz, 偶e nie wszystko jest bia艂e lub czarne, prawd膮 albo k艂amstwem. To, co opowiada艂 wam brat Hezekiah, niekoniecznie musia艂o by膰 k艂amstwem. Kiedy mnich opuszcza wysp臋 Hubal i udaje si臋 do miasta tak pe艂nego z艂a jak Santa Mondega, zachowanie czysto艣ci jest dla niego w zasadzie niemo偶liwe. Tyle ju偶 chyba sam wiesz. Dotyczy to brata Hezekiaha i jestem pewien, 偶e tak偶e ciebie i biednego Kyle'a, a ju偶, do jasnej cholery, z ca艂膮 pewno艣ci膮 dotyczy mnie.

Peto os艂upia艂. Pomijaj膮c wszystko, nigdy w 偶yciu nie s艂ysza艂 przekle艅stwa w ustach starego mnicha. Wyduka艂 wi臋c pytanie, kt贸re chodzi艂o mu po g艂owie, odk膮d tylko Hezekiah zasia艂 ziarno w膮tpliwo艣ci w umy艣le jego i Kyle'a:

- Ojcze, ale ty z pewno艣ci膮 nie z艂ama艂e艣 艣wi臋tych praw Hubala, kiedy pojecha艂e艣 do tego wstr臋tnego miasta?

Taos oddali艂 si臋 nieco i przysiad艂 na schodkach prowadz膮cych do o艂tarza. Zn贸w sprawia艂 wra偶enie zm臋czonego, mniej wi臋cej tak jak przed tygodniem. M艂ody mnich zbli偶y艂 si臋 do niego.

- Niestety, Peto, obawiam si臋, 偶e je z艂ama艂em. Sp艂odzi艂em dziecko… syna, w kt贸rego 偶y艂ach p艂ynie ta sama krew, co w moich.

Wyznanie ojca Taosa niemal zbi艂o Peta z n贸g.

- Ojcze Taosie, jak mog艂e艣? To znaczy, jak mog艂e艣 ukrywa膰 to w tajemnicy przez tyle lat? I co si臋 sta艂o z twoim synem? A kim by艂a matka?

Ishmael Taos od dawien dawna czeka艂 na okazj臋, by wyzna膰 swoje grzechy, ale w naj艣mielszych snach nie wyobra偶a艂 sobie, 偶e jego spowiednikiem b臋dzie nie kto inny jak Peto.

- Jego matka by艂a kurw膮. To znaczy, prostytutk膮.

- Kurw膮?! - Powiedzie膰, 偶e Peto by艂 wstrz膮艣ni臋ty, by艂oby grubym niedopowiedzeniem; to mniej wi臋cej tak, jakby rzec, 偶e Bourbon Kid mo偶e i zabi艂 par臋 os贸b. Teraz wyszed艂 z niego ca艂y bywalec Santa Mondega. - Co to, kurwa, znaczy? Czy ona jeszcze 偶yje? I… chromol臋, momencik… chcesz powiedzie膰, 偶e mog艂em tam zer偶n膮膰 jak膮艣 kurew i mimo to wr贸ci膰?

- Nie, Peto, ty nie m贸g艂by艣 wr贸ci膰.

- To o co tu biega? Kocha艂e艣 si臋 w niej?

Taos pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- To ca艂kiem inna historia, Peto. - Je偶eli nawet nie pochwala艂 s艂ownictwa nowicjusza, to nie da艂 tego po sobie pozna膰. - W skr贸cie wygl膮da to tak, 偶e wiele lat po naszym rozstaniu zosta艂a ugryziona przez wampira.

S艂ysz膮c to, m艂ody mnich natychmiast okaza艂 skruch臋.

- Co艣 takiego! Tak mi przykro, ojcze - powiedzia艂 艂agodniejszym tonem. - Przypuszczam, 偶e to nie moja sprawa. - Na sekund臋 zwiesi艂 g艂ow臋, lecz poderwa艂 j膮 nagle. - Czyli 偶e jak, zosta艂a jedn膮 z nich?

Taos znowu pokr臋ci艂 g艂ow膮 i odetchn膮艂 g艂臋boko. To by艂o znacznie trudniejsze, ni偶 si臋 spodziewa艂.

- Niestety, nie. Oczywi艣cie nikomu nie 偶yczy艂bym takiego losu. Ale jej syn… a tak偶e m贸j syn… by艂 艣wiadkiem tego zdarzenia i wpad艂 w sza艂. Poza matk膮 nie mia艂 na 艣wiecie nikogo, bo ja opu艣ci艂em go, kiedy by艂 jeszcze dzieckiem. Za艣lepiony furi膮, zabi艂 tego wampira, a potem, na jej wyra藕nie 偶yczenie, zabi艂 w艂asn膮 matk臋, 偶eby uchroni膰 j膮 przed 偶yciem po艣r贸d 偶ywych trup贸w.

Peto, oszo艂omiony, zakry艂 r臋k膮 usta.

- Ale偶 to potworne, ojcze. Dziecko nie powinno by膰 zmuszone do czego艣 takiego.

- Nie by艂 ju偶 takim znowu dzieckiem, Peto. Mia艂 wtedy 16 lat.

- Z ca艂ym szacunkiem, ojcze, a w jaki spos贸b szesnastolatek zabija w艂asn膮 matk臋?

Taos odetchn膮艂 g艂臋boko, by wyjawi膰 j膮kaj膮cemu si臋 z przej臋cia nowicjuszowi ostateczn膮, straszliw膮 prawd臋.

- Z pocz膮tku nie potrafi艂 tego zrobi膰, dlatego wypi艂 butelk臋 bourbona. Calutk膮. A potem przestrzeli艂 matce serce na wylot.

- Bourbona? - wyduka艂 Peto; w jednej chwili u艣wiadomi艂 sobie, kim jest syn Taosa.

- Tak, m贸j synu. Jak mo偶na si臋 spodziewa膰, dozna艂 przez to g艂臋bokiego psychicznego wstrz膮su. Ale domy艣lam si臋, 偶e o tym ju偶 wiesz.

- M贸j Bo偶e! To wszystko ma sens. Ale wci膮偶… wci膮偶 trudno mi w to uwierzy膰… Czy utrzymujesz z synem jaki艣 kontakt?

Taos by艂 coraz bardziej zm臋czony. Ju偶 samo opowiadanie o tym epizodzie jego 偶ycia i wynikaj膮cych st膮d konsekwencjach by艂o wyczerpuj膮ce.

- To by艂 d艂ugi dzie艅, Peto. Wr贸cimy do tej rozmowy jutro. Musisz wypocz膮膰, a wtedy obaj b臋dziemy mogli wyzna膰 swoje grzechy. Nie do艂膮cz臋 do ciebie podczas wieczerzy, spotkamy si臋 jutro rano.

- Dobrze, ojcze. - Peto sk艂oni艂 g艂ow臋 na znak, 偶e nadal darzy Taosa najwy偶szym szacunkiem, po czym wycofa艂 si臋 ze 艣wi膮tyni do swojej kwatery. Taos wzi膮艂 Oko Ksi臋偶yca i od艂o偶y艂 je na jego prawowite miejsce. Nieco uspokojony faktem, 偶e na 艣wiecie zn贸w zapanowa艂 艂ad i porz膮dek, wr贸ci艂 do swojej prywatnej komnaty i po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka. Jak na niego by艂a to wczesna pora, wiedzia艂 jednak, 偶e musi wypocz膮膰.

Ojciec Taos spa艂 g艂臋boko i spokojnie przez trzy, cztery godziny, a偶 nagle co艣 wyrwa艂o go ze snu. Nie by艂 to d藕wi臋k ani dotyk. Obudzi艂 si臋 z b艂ogiego snu tkni臋ty przeczuciem, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku.

W sypialni panowa艂y egipskie ciemno艣ci, si臋gn膮艂 wi臋c do stolika nocnego, na kt贸rym trzyma艂 艣wiec臋 w ma艂ym dzbanku, na wypadek gdyby musia艂 wsta膰 po nocy. Obok 艣wiece le偶a艂a taca z zapa艂kami oraz ceg艂a. Pogmera艂 w zapa艂kach, jednocze艣nie siadaj膮c na swojej twardej mnisiej pryczy. Kiedy uj膮艂 wreszcie jedn膮 zapa艂k臋 i upewni艂 si臋, 偶e trzyma j膮 w艂a艣ciwym ko艅cem w g贸r臋, potar艂 ni膮 o ceg艂臋. Zapa艂ka zapali艂a si臋 z niemi艂ym 艣wistem. Zamruga艂 kilka razy, 偶eby jego oczy przywyk艂y do blasku p艂omienia, po czym przytkn膮艂 zapa艂k臋 do knota 艣wiecy i patrzy艂 z zadowoleniem, jak 艣wieca si臋 zapala. Zgasi艂 zapa艂k臋 dmuchni臋ciem, po艂o偶y艂 j膮 na wierzchu ceg艂y, nast臋pnie uj膮艂 dzbanek ze 艣wiec膮 i uni贸s艂 go przed siebie.

- Aaaa! - Jego serce zamar艂o na d艂u偶sz膮 chwil臋. U st贸p 艂贸偶ka rysowa艂a si臋 sylwetka cz艂owieka w kapturze, kt贸ry sta艂 nad starym mnichem, jak gdyby obserwowa艂 go we 艣nie.

- Witaj, ojcze.

Taos zakry艂 usta wolna r臋k膮, 偶eby zdusi膰 j臋k. W ko艅cu zacz膮艂 oddycha膰 normalnie, doszed艂 nieco do siebie i zada艂 intruzowi pytanie:

- Co ty tu robisz? To moja prywatna komnata. Nie wolno ci tu wchodzi膰.

Cz艂owiek w kapturze podszed艂 bli偶ej; w blasku 艣wiecy wida膰 by艂o jego twarz, lecz nie na tyle wyra藕nie, 偶eby go rozpozna膰.

- Szuka艂em najlepszego miejsca, gdzie mo偶na umrze膰. Chyba trudno o lepsze ni偶 to, nie s膮dzisz?

- Nie s膮dz臋, 偶eby艣 chcia艂 tu umrze膰, m贸j synu - pr贸bowa艂 mu perswadowa膰 Taos. M贸wi艂 tak, jakby usi艂owa艂 przekona膰 kogo艣, 偶eby nie skaka艂 z dachu wie偶owca.

M臋偶czyzna 艣ci膮gn膮艂 kaptur, ods艂aniaj膮c blad膮 twarz, upstrzon膮 c臋tkami zakrzep艂ej krwi.

- A kto powiedzia艂, 偶e to ja mam umrze膰?

KONIEC (chocia偶 kto wie…?)

John Wesley Hardin (1703 - 1791) - angielski teolog, wsp贸艂tw贸rca Ko艣cio艂a metodyst贸w (wszystkie przypisy pochodz膮 od t艂umacza).

Kayser Soze - mityczny, przera偶aj膮cy bandyta z filmu Podejrzani (Usual Suspects).

299



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anonim Ksiega?z tytulu GTW
2. GALL ANONIM - Ksi臋ga II, HLP (staropolska i o艣wiecenie), opracowania lektur, 艣redniowiecze
107 lektur streszczenia - podstawowa,gimnazjum,liceum, Kronika Galla Anonima - Gall Anonim, Ksi臋ga I
Wielka Ksiega Anonimowych Hazardzist贸w
166 USTAWA ksi臋ga III (tytu艂u XV i XVI) KODEKS CYWILNY
Gall Anonim Kronika polska Ksi臋ga1
1 GALL ANONIM wst臋p i ksi臋ga I
Anonim tzw Gall, Kronika polska, Ksi臋ga 1
Gall Anonim Kronika polska Ksi臋ga 2
Gall Anonim Kronika polska Ksi臋ga 3
Wielka Ksiega Anonimowych Hazardzist贸w
427 (B2007) Aktywa i rezerwy z tytu艂u odroczonego podatku dochodowego w ksiegach rachunkowych i spra
Bez tytu艂u 1
Jadro Ciemnosci interpretacja tytulu
20 Ksi臋ga Przypowie艣ci Salomona
31 Ksi臋ga Abdiasza (2)

wi臋cej podobnych podstron