EUFRAT POD BABILONEM
Tego dnia, kiedy widzia艂em ojca po raz ostatni, bo trzech m臋偶czyzn wsadzi艂o go do samochodu i dok膮d艣 zabra艂o, tego dnia dotkn膮艂em piersi Andrei Nopritz. Najpierw tylko przez bluzk臋, dopiero potem si臋gn膮艂em dalej i tak d艂ugo je
obmacywa艂em, 偶e powiedzia艂a: do艣膰.
Tego dnia w po艂udnie wr贸ci艂em do domu troch臋 p贸藕niej, gdy偶 w drodze ze szko艂y zamieni艂em temper贸wk臋 na kolorowy obrazek. By艂a to ilustracja wyci臋ta z jakiej艣 encyklopedii, naklejona na sztywny kartonik i przykryta przezroczyst膮
bibu艂k膮. Przedstawia艂a rzek臋, kt贸ra mieni艂a si臋 czerwonym, o艣lepiaj膮cym blaskiem. W nadbrze偶nych szuwarach, obok dziwacznego okr膮g艂ego statku, m艂ody brodaty m臋偶czyzna czy艣ci艂 osio艂ka. Drugi, wygolony na zero, przygl膮da艂 mu si臋 spod palmy. Na obrazku nie by艂o ani jednego cienia, nie rzuca艂y cienia ani postacie, ani osio艂ek, ani wie偶e widoczne na horyzoncie, ani ponure miejskie mury. Wszystko l艣ni艂o tylko w czerwonej po艣wiacie pustynnego 艣witu. Pod obrazkiem widnia艂 napis: „Eufrat pod Babilonem".
艢wi艅skie Ucho sprzedawa艂 obrazek podczas przerwy, ale wtedy tylko zachwala艂 i nie chcia艂 zdradzi膰 ceny. Gdy wyszli艣my ze szko艂y, wyj膮艂 go z teczki i jeszcze raz pokaza艂.
— Bierzesz czy nie?
— Ile za niego chcesz?
艢wi艅skie Ucho wskaza艂 na kolejowy nasyp, tam, gdzie ko艅czy艂o si臋 szkolne ogrodzenie. Sta艂a przy nim Andrea Nopritz, c贸rka Mariusa Nopritza, u艂kownika, mia艂a na sobie rozpi臋ty p艂aszcz. Ostatniej zimy nagle bardzo uros艂a, a piersi zrobi艂y si臋 jej takie wielkie, 偶e nie mog艂a si臋 dopi膮膰.
艢wi艅skie Ucho wskaza艂 na ni膮 i powiedzia艂:
— Jak p贸jdziesz do niej i z艂apiesz j膮 za cycek, obrazek jest tw贸j.
Andrea Nopritz sennym wzrokiem spogl膮da艂a na szkoln膮 bram臋. Kiedy podszed艂em bli偶ej, zauwa偶y艂em, 偶e ju偶 wyskubuje sobie brwi. By艂a ode mnie prawie o p贸艂 g艂owy wy偶sza. Stan膮艂em przed ni膮.
— Cze艣膰 — rzuci艂em.
Nigdy si臋 ze mn膮 nie wita艂a, wi臋c i teraz nie odpowiedzia艂a, obserwowa艂a tylko moj膮 d艂o艅, jak zbli偶a si臋 do po艂y deszczowego p艂aszcza, wsuwa pomi臋dzy guziki i przesuwa dalej.
— Ty chcesz mnie z艂apa膰 za pier艣.
— Tylko dotkn臋 — powiedzia艂em. — 呕eby z daleka tak wygl膮da艂o.
— Zostaw mnie. Id藕 do cholery.
Przeszed艂em na drug膮 stron臋 ulicy i wr贸ci艂em do 艢wi艅skiego Ucha. Wzruszy艂em ramionami.
— Nie z艂apa艂e艣 — odpar艂. — Nawet jej nie dotkn膮艂e艣, wi臋c obrazek si臋 nie nale偶y.
— Rzeczywi艣cie. Ale prawie z艂apa艂em.
— No dobrze — skwitowa艂 艢wi艅skie Ucho. — Ale daj mi temper贸wk臋.
Temper贸wka ju偶 dawno si臋 艢wi艅skiemu Uchu podoba艂a.
By艂 to szary kotek odlany z 偶elaza, o艂贸wek wsuwa艂o si臋 pod ogon, a z pyska wylatywa艂y stru偶ynki. Wyj膮艂em temper贸wk臋 z pi贸rnika i da艂em 艢wi艅skiemu Uchu. A on da艂 mi obrazek.
W tej samej chwili do Andrei Nopritz podeszli Peter Bocz i 艁ysy. Stali we troje przy nasypie, pod jednym parasolem i przyjacielsko si臋 poszturchiwali.
— Dzi臋ki — powiedzia艂em do 艢wi艅skiego Ucha. — W porz膮dku jeste艣.
Babcia powiedzia艂a o tej wio艣nie, wio艣nie pi臋膰dziesi膮tego drugiego roku, 偶e ci臋偶kie brunatne chmury zwiastuj膮 co艣 z艂ego. I rzeczywi艣cie, bez przerwy la艂o, a od czasu do czasu robi艂 si臋 niezno艣ny upa艂, niebo p艂owia艂o, to zn贸w ciemnia艂o
i nad miastem zawisa艂a ciemna burza. W dusznym upale przebija艂y si臋 m艂ode p臋dy, wyziera艂y spod p臋kaj膮cych tynk贸w, rozsadza艂y chodniki i 艣ciany. Wieczorami, kiedy wiatr ustawa艂, na ulicach panowa艂o przenikliwe zimno.
Ale tego dnia nawet nie grzmia艂o, tylko niepostrze偶enie si臋 zachmurzy艂o i w ciszy lun膮艂 deszcz. Na kolejowym wiadukcie sapa艂a lokomotywa, bia艂a para opada艂a na ulice, na podw贸rko pana Tiszlera, przed nasz dom, tam, gdzie
sta艂a czarna tatra z silnikiem pod tyln膮 mask膮. Siedzia艂o w niej czterech m臋偶czyzn. Pan Tiszler sta艂 przed drzwiami, trzyma艂 nad g艂ow膮 parasol i czeka艂, co si臋 wydarzy.
Z obrazkiem ukrytym pod p艂aszczem wlok艂em si臋 do domu, przed piekarni膮 dogonili mnie Peter Bocz, 艁ysy i Andrea Nopritz. Wszyscy palili papierosy. Peter Bocz po przyjacielsku szturchn膮艂 mnie w bok.
— Cze艣膰, Uszaty. Obieca艂e艣, 偶e w Zielone 艢wi膮tki poca艂ujesz mnie w dup臋 — powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋 do Andrei Nopritz:
— Widzia艂a艣 rzek臋? Koryto jest pe艂ne wody, brudnej jak 艣cieki. Sp艂ywaj膮 ni膮 pot臋偶ne korzenie, na kt贸rych siedz膮 ca艂e rodziny.
— Ej, daj spok贸j — odpar艂a Andrea Nopritz — chod藕my lepiej do kina.
— Znaczy, nie chcesz ogl膮da膰 ze mn膮 wodnych ludzi?
Nawet psy i go艂臋bie zabrali ze sob膮.
— Daj spok贸j. Znaczy, nie idziecie do kina?
Przebieg艂em przez ulic臋 obok czarnej tatry i wszed艂em do bramy. W kuchni postawi艂em obrazek na kredensie i opar艂em o mo藕dzierz, 偶eby wszyscy mogli go ogl膮da膰.
Wyja艣ni艂em, 偶e wida膰 na nim Eufrat, a rzeka tak wolno p艂ynie, 偶e lina, kt贸r膮 umocowany jest do brzegu statek, wcale si臋 napina, pokaza艂em, co znajduje si臋 na statku: pasy, haki, wios艂a, a pomi臋dzy dziurawymi buk艂akami
na wino drewniane pude艂ko, pude艂ko na skorpiony, z pi臋cioma wywietrznikami, pi臋cioma wystaj膮cymi sznurkami, do kt贸rych przywi膮zano pi臋膰 skorpion贸w zamkni臋tych w pude艂ku. W tamtych czasach, kiedy kto艣 mia艂 cho膰by jednego skorpiona, m贸g艂 si臋 samotnie uda膰 w drog臋.
— Hm — mrukn膮艂 ojciec, usiad艂 przy stole i zacz膮艂 je艣膰 zup臋.
Na obiad by艂a fasolowa, na drugie danie nale艣niki z jab艂kami. Ale tamtego dnia nie zjedli艣my drugiego dania, bo ojciec nagle od艂o偶y艂 艂y偶k臋, wsta艂 od sto艂u i odsun膮艂 lekko zas艂on臋 w oknie. Pod p艂otem sta艂o czterech pot臋偶nych m臋偶czyzn, dw贸ch z nich mia艂o na sobie sk贸rzane p艂aszcze.
Trzech ruszy艂o w stron臋 ogrodu, jednym z nich by艂 pu艂kownik Nopritz. Czwarty zosta艂 na zewn膮trz i spacerowa艂 wzd艂u偶 ogrodzenia.
Twarz matki zrobi艂a si臋 bia艂a i wilgotna niczym 艣wie偶o obrany kartofel. Raptownie zabra艂a ze sto艂u m贸j talerz, zanios艂a go do pokoju i postawi艂a na biurku, na otwartych zeszytach. R臋ce jej tak dr偶a艂y, 偶e rozla艂a prawie po艂ow臋 zupy.
Niewiele zjad艂em, w艂a艣ciwie tylko pogmera艂em 艂y偶k膮 w fasoli i wybieg艂em do kuchni zabra膰 sw贸j obrazek, kt贸ry zostawi艂em na kredensie oparty o mo藕dzierz.
W kuchni czu膰 by艂o sw膮d palonych li艣ci, ojciec sta艂 w k膮cie odwr贸cony ty艂em, ledwie si臋 mie艣ci艂 obok kosza na 艣mieci. Trzech pot臋偶nych m臋偶czyzn kr臋ci艂o si臋 po kuchni.
Wyci膮gali szuflady, grzebali pomi臋dzy brz臋cz膮cymi pokrywkami, chochlami, na czworakach zagl膮dali pod meble, otwierali nawet pojemniki z przyprawami, wysypywali je na rozpalon膮 p艂yt臋, a s贸l i cukier do wody w zlewie.
Kiedy wr贸ci艂em do pokoju, nie mia艂em ju偶 ch臋ci na zup臋. Pod pachami czu艂em zimny pot, w brzuchu bulgocz膮ce gor膮co. Zostawi艂em talerz pe艂en zupy i wybieg艂em do ubikacji.
Ubikacja by艂a u nas nie w 艂azience, ale w malutkim pomieszczeniu na ko艅cu korytarza, za drzwiami pomalowanymi szar膮 farb膮. Zamkn膮艂em za sob膮 drzwi, opu艣ci艂em spodnie do kolan i usiad艂em. Obrazek po艂o偶y艂em na ziemi.
Opu艣ci艂em g艂ow臋 a偶 do kolan i przygl膮da艂em si臋 obrazkowi: wtedy zauwa偶y艂em, 偶e nie tylko m臋偶czyzna siedz膮cy pod palm膮 jest zupe艂nie 艂ysy, 偶e osio艂 r贸wnie偶 wcale nie ma sier艣ci. M臋偶czyzna mia艂 ohydn膮 jajowat膮 g艂ow臋, za
uszami te偶 by艂 dok艂adnie wygolony, a osio艂ek zamiast grzywy mia艂 na szyi kr贸tk膮 ostr膮 szczecin臋. Byli to prawdopodobnie ormia艅scy handlarze wina i kto艣 ostrzyg艂 ich os艂a. Oni wozili na statkach palmowe wino, a kiedy sprzedali wino, sprzedawali tak偶e statki, za miedziane gwo藕dzie i haki, reszt臋 rzeczy 艂adowali na os艂a i ruszali w powrotn膮 drog臋.
D艂ugo siedzia艂em tak bez ruchu, i dopiero wtedy zacz膮艂em nadstawia膰 ucha, kiedy us艂ysza艂em piskliwy odg艂os szyn na wiadukcie. Nadje偶d偶a艂a drezyna, wdrapa艂em si臋 na desk臋 i wyjrza艂em przez okno. By艂 to szaroniebieski kadett. Patrzy艂em za nim, a偶 d藕wi臋k silnika umilk艂 pomi臋dzy domami.
Przed piekarni膮 sta艂a ju偶 grupka ludzi, czekali na popo艂udniowy chleb, w艣r贸d nich byli Peter Bocz i Andrea Nopritz.
Peter Bocz przyja藕ni艂 si臋 wtedy z 艁ysym, a przez kilka dni r贸wnie偶 z J贸sk膮 Rabuzinem. Za艂o偶yli si臋 z 艁ysym, 偶e kt贸ry艣 z nich rozbierze Andre臋 Nopritz, zabierze jej ubranie i zostawi nag膮. Z Rabuzinem wtedy ju偶 nie mo偶na si臋
by艂o przyja藕ni膰.
Rabuzin by艂 skryty i nad臋ty, ale to jednak on zagadn膮艂 Petera B贸cza, kiedy ten nad brzegiem leniwie p艂yn膮cego strumienia 艂owi艂 sobie ryby. Kilka drobnych rybek ju偶 le偶a艂o na brzegu, nanizanych na sznurek przeci膮gni臋ty przez pyski i skrzela, kiedy J贸ska Rabuzin stan膮艂 obok Petera.
— Mam transformator — odezwa艂 si臋. — Taki malutki. Jak przyjdziesz, to ci poka偶臋.
Peter Bocz wzruszy艂 ramionami, oboj臋tnie zarzuci艂 w臋dk臋 w miejsce, gdzie przypominaj膮ca prze艣cierad艂o, ciemna i l艣ni膮ca woda zaczyna艂a lekko wirowa膰 — tam spodziewa艂 si臋 co艣 z艂owi膰.
Kiedy mia艂 ju偶 ca艂y sznureczek ryb, bez najmniejszego entuzjazmu ruszy艂 za Rabuzinem, chyba dlatego, 偶e ten mieszka艂 w pobli偶u.
Na stole le偶a艂 transformator, wygl膮da艂 jak parowa maszyna, tylko ca艂kiem malutka.
— W艂膮cz — powiedzia艂 Peter Bocz.
__ Nie da rady — odpar艂 J贸ska Rabuzin. — Przepali艂y si臋 zwoje. Ch臋tnie bym ci w艂膮czy艂, ale nie dzia艂a.
— No to czego chcesz?
— Niczego — odpowiedzia艂 J贸ska Rabuzin. — Chcia艂em ci co艣 pokaza膰. — I spod pod艂ogi wyci膮gn膮艂 zw贸j map. — No a na to, co powiesz?
By艂y to naklejone na p艂贸tno wojskowe mapy sprzed pierwszej wojny 艣wiatowej.
— A wi臋c dlatego mnie tu przyprowadzi艂e艣.
— Widzia艂e艣. Ale teraz morda na k艂贸dk臋.
Innego dnia Rabuzin tkwi艂 na rogu przed „Tik-Takiem".
Sta艂 odwr贸cony ty艂em do karczmianego smrodu, jak gdyby czeka艂 w艂a艣nie na Petera B贸cza, kt贸ry wy艂oni艂 si臋 z ulicy Olejowej. Ale to wszystko by艂 chyba tylko przypadek.
— Id臋 do dentysty — odezwa艂 si臋 Rabuzin. — Jak mnie odprowadzisz, zabior臋 ci臋 potem na M艂y艅sk膮 G贸r臋 i co艣 ci poka偶臋.
Peter Bocz tym razem nie mia艂 nic przeciwko, ale zapyta艂:
— Co?
— Jak zobaczysz, to si臋 zesrasz.
Poczeka艂 na niego pod p艂otem, a偶 tamten wyszed艂 z przychodni, stan膮艂 przed nim i otworzy艂 usta. Pokaza艂 pr贸bn膮 plomb臋 w z臋bie, w przednim siekaczu. Potem ruszyli za miasto wznosz膮cymi si臋 pod g贸r臋 uliczkami. Kiedy dotarli
na M艂y艅sk膮 G贸r臋, lun膮艂 deszcz.
— Wszystko do niczego — skwitowa艂 J贸ska Rabuzin. — Bardzo mi przykro, ale nie znosz臋, kiedy pada. Poka偶臋 ci kiedy indziej.
Gdy wr贸cili do miasta, Rabuzin rzuci艂 na po偶egnanie:
— Wiem o czym艣, ale pami臋taj, morda na k艂贸dk臋.
— No, m贸w.
— Wiesz, kto zastrzeli艂 konia Jeno Korbulyego? Nie wiesz? Pu艂kownik Nopritz. Zadzwoni艂 do Korbulyego i powiedzia艂: „Szukam konia". Potem wszed艂 do stajni, wyci膮gn膮艂 pistolet i wystrzela艂 ca艂y magazynek prosto w pier艣 zwierz臋cia.
Z ko艅ca korytarza dochodzi艂 g艂os pu艂kownika Nopritza.
— Czy wy macie robaki, czy co? Kr臋cicie si臋 jak g贸wno w przer臋bli.
Musia艂 m贸wi膰 do mojej babki, bo po chwili us艂ysza艂em jej wysoki piskliwy g艂os:
— To ja jestem tutaj u siebie, nie ty, synku.
W pomalowanych na szaro drzwiach ubikacji, na wysoko艣ci moich oczu poruszy艂a si臋 mosi臋偶na klamka. Lekko opad艂a i tak ju偶 pozosta艂a.
— Jeste艣 tam? — zapyta艂a babcia.
— Tak — odpowiedzia艂em. — Sram.
— To najlepsze, co mo偶esz zrobi膰. Bardzo dobrze, 偶e tam jeste艣 — powiedzia艂a babka i obr贸ci艂a klucz w zamku. — Sied藕 sobie, nied艂ugo po ciebie przyjd臋.
Wracaj膮c do pokoju, chyba nie zamkn臋艂a za sob膮 drzwi — dochodzi艂y stamt膮d dalekie odg艂osy, trzask zamykanych i otwieranych szaf, stukanie guzik贸w tocz膮cych si臋 po pod艂odze, rumor spadaj膮cego z p贸艂ki rz臋du ksi膮偶ek.
— Maj膮 jedena艣cie prze艣cierade艂, towarzyszu pu艂kowniku — wrzeszcza艂 kto艣. — Jedena艣cie. A inni nie maj膮 ani jednego.
Ale pu艂kownika Nopritza najwyra藕niej to nie zainteresowa艂o. Zapyta艂 tylko:
— Czy to biskup pisa艂 do pana te listy?
Nie s艂ysza艂em, czy ojciec odpowiedzia艂. Ostatni raz us艂ysza艂em jego g艂os, kiedy co艣 t臋po uderzy艂o o dywan i rozbi艂o si臋 w drobny mak.
— Czy to pan zrzuci艂? Kto to zrzuci艂? Co to by艂o?
Ojciec odpowiedzia艂:
— Porcelanowa ma艂pka.
W tamtych czasach ojciec rzadko ze mn膮 rozmawia艂.
Raz jednak wezwa艂 mnie do swojego biura.
— Wiesz — rzek艂 — pan Bocz rozpowiada, 偶e my jemy t艂uszcz z mamut贸w. 呕eby musieli w tundrze wykopywa膰 mamuty spod lodu.
— A nie jest tak?
— Ty w to wierzysz? Jaki z ciebie komunista?
— Pan Bocz te偶 by艂 komunist膮.
— Skoro go zabrali, to znaczy, 偶e nie by艂.
By艂o wp贸艂 do pi膮tej, a z pokoju ci膮gle jeszcze dochodzi艂y rozmaite ha艂asy. Osobowy z 脫radna zbli偶a艂 si臋 do kolejowego wiaduktu. Przygl膮da艂em si臋 kr贸tkiemu sk艂adowi z艂o偶onemu z ma艂ych, starych wagonik贸w, jak przetacza si臋
przez wiadukt i opuszcza miasto. Kiedy Peter Bocz wr贸ci艂 do domu, tylko kot czeka艂 na niego w progu drzwi. Wtedy z s膮siedniej bramy wyszed艂 Rekk Bundas z wiadrem brudnej wody i wyla艂 j膮 do ulicznego 艣cieku. Rekk Bundas mia艂
na sobie bia艂膮 nocn膮 koszul臋 do kostek, na bosych stopach znoszone p贸艂buty. 艢mierdzia艂 potem, jego smr贸d d艂ugo jeszcze wisia艂 w nieruchomym powietrzu. Peter Bocz te偶 go pewnie poczu艂, stoj膮c przed drzwiami swojego domu,
dok膮d zap臋dzi艂 go deszcz.
Od kiedy Peter Bocz zosta艂 w domu sam, Rekk Bundas ci膮gle przychodzi艂 do niego. Jak jaki艣 g艂upek kr臋ci艂 si臋 przed domem, mia艂 do niego swoje klucze. Pocz膮tkowo obserwowa艂, kiedy Bocz wychodzi z domu, i dopiero wtedy
wchodzi艂 do 艣rodka sprawdzi膰, czy wszystkie przedmioty s膮 na swoim miejscu, czy czego艣 w ci膮gu dnia nikt nie przestawi艂. Ostatnio jednak przychodzi nawet wtedy, gdy Peter Bocz jest w domu. Staje za nim, kiedy przepisuje nuty, i przygl膮da si臋 wy艂aniaj膮cym si臋 spod pi贸ra znakom.
— Pan w domu? — pyta w贸wczas zdziwiony. — Zobaczy艂em, 偶e pali si臋 艣wiat艂o, pomy艣la艂em, 偶e zajrz臋. Prosz臋 mi powiedzie膰, co to jest?
— Jak to co? Pi臋ciolinia, a na niej nuty.
— Nuty — szepcze. — Aha. Nuty: tajemne znaki.
Kot ci膮gle jeszcze czeka w progu na Petera B贸cza, cho膰 Bocz chce go sprzeda膰 do fabryki lek贸w.
— Zobacz — powiedzia艂 kiedy艣 do 艁ysego. — Zobacz, jaki wielki. Dostan臋 za niego na dwa albo trzy bilety do kina.
— Z kim ty p贸jdziesz do kina? — zapyta艂 艁ysy ponurym g艂osem.
— Na przyk艂ad z tob膮 — odpar艂 Peter Bocz. — Jak akurat tak wyjdzie albo z J贸sk膮 Rabuzinem.
— W to akurat nie wierz臋. Z nim na pewno nie.
— Jak go zaprosz臋, na pewno p贸jdzie.
— Nie p贸jdzie. Rabuzin nie chodzi do kina. Rabuzina w nocy zabrali.
— Co takiego? Dok膮d go zabrali?
— Zabrali. Wpl膮ta艂 si臋 w co艣. Znale藕li u niego pod pod艂og膮 jakie艣 mapy.
U mnie pod pod艂og膮 niczego nie ma. Posadzka jest lekko wilgotna, le偶y na niej obrazek, kt贸ry kupi艂em od 艢wi艅skiego Ucha. Na obrazku nic nie rzuca cienia, a uszy ogolonego na zero m臋偶czyzny, mimo 偶e siedzi pod palm膮, prze艣wietla s艂o艅ce. Nie odbija si臋 te偶 w wodzie sylwetka m艂odego brodatego m臋偶czyzny, kt贸ry szczotk膮 uplecion膮 z trzciny czy艣ci swojego osio艂ka. Dlaczego czy艣ci osio艂ka, w艂a艣ciwie nie wiadomo, mo偶e zb艂膮kani Grecy pobrudzili go odchodami. W tamtych czasach pe艂no by艂o tam w臋druj膮cych Grek贸w. Chodzili z no偶ycami w d艂oniach i szukali zwierz膮t do strzy偶enia, i kiedy cz艂owiek znalaz艂 si臋 sam poza miejskimi murami, mogli go nawet zabi膰.
Na dworze w艂a艣nie przesta艂o pada膰, po odg艂osach dudnienia pozna艂em, 偶e poci膮g min膮艂 ju偶 zakr臋ty i wje偶d偶a pomi臋dzy zabudowania. Stan膮艂em na desce i wyjrza艂em przez okno. Kot Petera B贸cza siedzia艂 na progu, a przed piekarni膮 spora grupka czeka艂a jeszcze na popo艂udniowy chleb. Z przeciwleg艂ego ko艅ca ulicy nadchodzi艂 Jeno Korbuly i ci膮gn膮艂 za sob膮 dwuko艂owy w贸zek. Szofer w czarnej tatrze pali艂 papierosa, tylko raz zmierzy艂 wzrokiem nasz dom. Zatrzyma艂 spojrzenie na w膮skim okienku, przez kt贸re w艂a艣nie wygl膮da艂em. By艂 niskim blondynem o twarzy zeszpeconej osp膮.
Wygl膮da na to, 偶e Jeno Korbuly zacz膮艂 chodzi膰 na piechot臋. Ostatni widzia艂 jego konia Peter Bocz, wtedy w艂a艣nie, gdy poszed艂 za miasto, wzd艂u偶 Tuzokmal na M艂y艅sk膮 G贸r臋, zobaczy膰, co ma do pokazania J贸ska Rabuzin. Z Tuzokmal
niskie pag贸rki prowadzi艂y na 艂agodne zbocza M艂y艅skiej G贸ry. Nikt tamt臋dy nie chodzi艂, tylko muchy kr膮偶y艂y nad krecimi kopczykami.
Z M艂y艅skiej G贸ry nie wida膰 by艂o nic specjalnego, tylko gwarne miasto rozci膮gaj膮ce si臋 w dole. Wzg贸rze z jednej strony mia艂o zbocze, z drugiej przechodzi艂o w r贸wninne moczary, poprzecinane d艂ugimi, w膮skimi pasmami kar艂owatych wierzb. Peter Bocz przeszed艂 spacerem ku os艂oni臋tej od wiatru polance w pobliskim zagajniku, zdj膮艂 marynark臋, potem koszul臋, by wystawi膰 cia艂o na s艂o艅ce. Usiad艂 na trawie, przymkn膮艂 oczy i rozkoszowa艂 si臋 ciep艂em. Po
jakim艣 czasie odwr贸ci艂 si臋, by wygrza膰 sobie r贸wnie偶 plecy. Teraz ju偶 nie zamyka艂 oczu, widzia艂 przez ga艂臋zie r贸wninne moczary.
Po艣rodku, pomi臋dzy wpatrzonymi w niebo b艂yszcz膮cymi oczkami moczar贸w, r贸s艂 czarny krzew, kt贸ry bezustannie si臋 porusza艂, bo jego listowie tworzy艂y czarne kruki, kt贸re siedzia艂y ciasno, jeden przy drugim. Kiedy Peter Bocz wsta艂, 偶eby przyjrze膰 mu si臋 z bliska, czarne li艣cie nagle si臋 rozpierzch艂y. Na ziemi zosta艂y tylko zw艂oki sporego ptaka, z rdzawobr膮zowymi, nagimi 偶ebrami stercz膮cymi do g贸ry. Kruki wznios艂y si臋 ku niebu, lecia艂y wy偶ej i wy偶ej, zostawiwszy wreszcie za sob膮 strzelaj膮ce stra偶e, odlecia艂y w kierunku miasta. W zaro艣lach zosta艂 tylko ko艅 Jeno Korbulyego, ten sam, kt贸rego zatrzyma艂 i zaraz
potem zastrzeli艂 pu艂kownik Nopritz. Le偶a艂 oparty grzbietem o zaro艣la, ogryziony z mi臋sa, z 偶ebrami stercz膮cymi na wszystkie strony.
Znowu otwar艂y si臋 drzwi do pokoju, us艂ysza艂em odg艂os krok贸w na kamiennej posadzce, kto艣 widocznie wyszed艂 na korytarz. Kto艣 te偶 otworzy艂 drzwi do szarej szafy, na ziemi臋 spad艂y zwi膮zane w paczki, po偶贸艂k艂e gazety, worki
z orzechami, powykrzywiane o艂owiane rury, twarde lisie sk贸ry i nienapompowane d臋tki.
Nadesz艂a kolej na pomalowane na szaro drzwi, za kt贸rymi w艂a艣nie siedzia艂em.
Mosi臋偶na klamka poruszy艂a si臋 na wysoko艣ci moich oczu, opad艂a w d贸艂 i tak ju偶 zosta艂a.
— A tutaj co jest? — kto艣 zapyta艂.
— Klozet — odpowiedzia艂a mama, jako 偶e na drzwiach nie by艂o 偶adnego napisu.
— Chcemy zajrze膰 do 艣rodka.
— Prosz臋 — odpar艂a mama. Kto艣 przekr臋ci艂 w zamku klucz. W tym samym momencie przy艂o偶y艂em d艂o艅 do zasuwki, powoli poci膮gn膮艂em i otworzy艂em drzwi od 艣rodka.
Drzwi otwar艂y si臋, spojrza艂em w 偶贸艂te oczy ros艂ego m臋偶czyzny. Czu膰 by艂o od niego lekarstwami, mia艂 na sobie szary zimowy p艂aszcz i czarne 艣niegowce. Jego twarz przypomina艂a 艂okie膰. Nie mo偶na by艂o z niej wyczyta膰, czy si臋 cieszy, 偶e mnie tam zobaczy艂, czy mo偶e jest zaskoczony. Ta twarz nie zdradza艂a niczego, chocia偶 przygl膮dali艣my si臋 sobie nieruchomo przez kilka d艂ugich minut, on stoj膮c na korytarzu, ja siedz膮c z opuszczonymi spodniami na sedesie,
a pomi臋dzy nami le偶a艂 na ziemi „Eufrat pod Babilonem".
— H臋 — rzek艂 w ko艅cu pachn膮cy lekarstwem m臋偶czyzna i w swoich 艣niegowcach ruszy艂 bezg艂o艣nie po korytarzu.
Pu艂kownik Nopritz pod szarymi we艂nianymi spodniami te偶 mia艂 czarne 艣niegowce, wszed艂 w nich na obrazek, obr贸ci艂 butem do siebie i obejrza艂. Pochyli艂 si臋 i przeczyta艂 tytu艂.
— G贸wniarz — rzuci艂 w moj膮 stron臋 i poszed艂 dalej.
— Sied藕 tu — szepn臋艂a mama. — To dobre miejsce. Nied艂ugo po ciebie przyjdziemy.
Zamkn膮艂em za sob膮 drzwi i podnios艂em obrazek z ziemi.
Wytar艂em go z kurzu, ale 艣lad gumowych podeszew pu艂kownika Nopritza pozosta艂. Po艂o偶y艂em obrazek przed sob膮 na pod艂odze. Czarne 艣lady znaczy艂y teraz buk艂aki na wino, poprzek艂uwane lancami przez w臋drownych Grek贸w, kark
osio艂ka i nadbrze偶ne szuwary.
W s膮siednim domu, u Tiszler贸w gra艂a na fortepianie Gizella Weisz. Uczy艂a si臋 w Moskwie i tylko latem przyje偶d偶a艂a do domu na par臋 tygodni. By艂a taka 艣wiadoma, 偶e rozmawia艂a tylko z moim ojcem, i to rzadko, m贸wili wtedy o wewn臋trznym wrogu. Stan膮艂em na desce, patrzy艂em przez zas艂on臋 na jej rude w艂osy, szczup艂e plecy i sukienk臋 w pepitk臋.
Peter Bocz wychodzi艂 w艂a艣nie z domu z 艁ysym, zrobili kilka krok贸w za bram臋 i zapalili. Z pewno艣ci膮 dostrzegli czarn膮 tatr臋 stoj膮c膮 przed naszym ogrodzeniem, ale m贸wili o czym艣 innym.
— M贸wi膮, 偶e dosypuj膮 bromu — powiedzia艂 Peter Bocz.
— Niby do czego?
— Do papieros贸w.
— A po co?
— 呕eby艣my nie byli nerwowi.
— A o mamucim t艂uszczu s艂ysza艂e艣?
— Tak, m贸wi膮, 偶e dostajemy z Syberii mamuci t艂uszcz.
— Co z ciebie za komunista?
— Jestem komunist膮. Ale tak m贸wi膮.
Ledwie znikn臋li za naro偶n膮 piekarni膮, w bramie pojawi艂 si臋 Rekk Bundas z wiadrem brudnej wody i wyla艂 j膮 do 艣cieku. Mia艂 na sobie czarny dres, w miejscu ko艂nierzyka zwisa艂 mu na karku kaptur. Otworzy艂 bram臋 Petera B贸cza,
jak gdyby wraca艂 do siebie do domu, i wszed艂.
Rekk Bundas ci膮gle jeszcze 偶y艂, cho膰 bracia Brezl贸 ju偶 dawno chcieli go za艂atwi膰. Tego samego dnia, kt贸rego zabrali J贸sk臋 Rabuzina, pojawili si臋 wieczorem u Petera B贸cza. Do pasa mieli przytwierdzone rowerowe 艂a艅cuchy,
na nogach pomalowane na czarno trampki, na g艂owach czarne kominiarki.
— Chcemy zabi膰 Rekka Bundasa — o艣wiadczyli. — My go zabijemy, a ty ukryj nas na strychu. Od tygodni mieszkamy pod M艂y艅sk膮 G贸r膮 po kostki w wodzie.
— Je艣li o mnie chodzi, mo偶ecie go zabi膰 — odpowiedzia艂 Peter Bocz. — Ale spa膰 wam tutaj nie pozwol臋.
— Pozabijamy wszystkich donosicieli, tylko pozw贸l nam si臋 wyspa膰 —powiedzieli bracia Brezl贸. — Albo zaczniemy wypytywa膰, kto wiedzia艂 o mapach Rabuzina.
Ale potem bracia Brezl贸 znikn臋li, a Rekk Bundas by艂 teraz w mieszkaniu Petera B贸cza. Ormia艅scy handlarze win zatrzymali si臋 kiedy艣 pod uschni臋tym, przerzedzonym lasem. Zabrali nad brzeg os艂a, 偶eby sobie pojad艂 suchego ostu, troch臋 chrustu i si臋 wysika艂.
Nagle brodaty zapyta艂: „Czy ty te偶 widzisz to samo co ja?".
Nieopodal sta艂o dw贸ch Grek贸w, twarze mieli nieruchome, pomarszczone i bezbarwne jak 艂okie膰. Z臋by niczym skrusza艂e kamienie. „Ej, wy tam, strojnisie — wrzeszczeli.
— Co za os艂a tu macie? Nie wydaje si臋 wam, 偶e ma troch臋 za du偶o
sier艣ci? Chyba trzeba go ostrzyc. Nie m贸wcie nam tylko, 偶e
nie. Dostali艣my rozkaz, 偶eby strzyc wszystkie os艂y".
Przed moimi oczami poruszy艂a si臋 klamka. To by艂a mama. Ale drzwi by艂y zamkni臋te od wewn膮trz.
— Wyjd藕 na chwil臋 — poprosi艂a.
— Nie wyjd臋 — odpar艂em. — Sram.
— Wyjd藕 na chwil臋, zobaczy膰 si臋 z ojcem.
— Nie wyjd臋 — odpowiedzia艂em. — Przecie偶 m贸wi臋, 偶e sram.
— P贸藕niej go nie zobaczysz — powiedzia艂a matka. — Wyje偶d偶a.
Niedawno, by艂o chyba wtedy 艣wi臋tego Serwaca, na miasto spad艂 grad, a po nim rozp臋ta艂a si臋 na zboczach M艂y艅skiej G贸ry lodowata wichura i na kilka godzin zamieni艂a ka艂u偶e w l贸d. Niskie chmury zakrywa艂y wzg贸rza, a kiedy
gdzieniegdzie troch臋 si臋 podnios艂y, mo偶na by艂o dostrzec, 偶e wr贸ci艂a zima: szczyty l艣ni艂y 艣niegiem pod szarymi k艂臋bami chmur. 艢nieg przykry艂 r贸wnie偶 zw艂oki konia Jeno Korbulyego, nie zosta艂o na nich ani kawa艂ka mi臋sa, nawet
kruki omija艂y je z daleka.
Pod zdzicza艂ymi zaro艣lami rosn膮cymi pomi臋dzy murami opuszczonej gorzelni p臋ka艂y kamienne p艂yty. Sta艂 tam malutki tramwaj, chyba pierwszy, jaki je藕dzi艂 po mie艣cie.
Boki mia艂 brunatne od rdzy, kt贸ra je z偶era艂a. Peter Bocz siedzia艂 w kucki na 艣rodku wagonika i pali艂 przes膮czone olejem kartony. Naprzeciw niego na rozpadaj膮cym si臋 siedzeniu siedzia艂a Andrea Nopritz.
— Jak nie jest ci bardzo zimno, chod藕 ze mn膮—powiedzia艂 Peter Bocz. — Co艣 ci poka偶臋.
— E tam. Co takiego?
— Jak zobaczysz, to si臋 zesrasz. Kryj贸wk臋 J贸ski Rabuzina.
— Co takiego? Nie wiem, o czym m贸wisz — powiedzia艂a Andrea Nopritz. — Sp贸jrz lepiej na moje stopy. Sp贸jrz. Podobaj膮 ci si臋 moje stopy?
— Ma teraz w z臋bie pr贸bn膮 plomb臋 — powiedzia艂 Peter Bocz. — To u niego znale藕li te mapy.
— Co takiego? Nie wiem, o czym m贸wisz. Jak tu posiedzimy, poka偶臋 ci udo.
Spotkali艣my si臋 pod kolejowym wiaduktem, kiedy wracali z fabrycznego podw贸rza. Stan膮艂em naprzeciw nich. Powiedzia艂em Peterowi, 偶e jak p贸jdziemy do nas, dostanie od mojej babci kawa艂ek chleba z mas艂em i jeszcze s艂oik kompotu.
— Kto to jest? — zapyta艂a Andrea Nopritz, wskazuj膮c na mnie palcem.
— A kto ma by膰? Nie znasz go?
— Sk膮d mam go zna膰?
Pogoda by艂a taka, 偶e 艣wiat przypomina艂 bia艂o-czarne fotografie. Znowu pada艂o, filary wiaduktu mieni艂y si臋 czarnym i szarym blaskiem, po szybie czarnej tatry sp艂ywa艂y strugi wody. W艂a艣nie kto艣 w艂膮czy艂 wycieraczki. Szofer siedzia艂 ju偶 w 艣rodku, dw贸ch m臋偶czyzn wepchn臋艂o ojca na tylne siedzenie, po czym usiedli po jego obu stronach. Trzeci z nich, kt贸ry trzyma艂 r臋ce w kieszeniach, usiad艂 obok szofera. Kiedy zapalili silnik, pan Tiszler stan膮艂 przed domem, otworzy艂 parasol i ukradkiem obserwowa艂 odje偶d偶aj膮cy samoch贸d. Za jego plecami, w g艂臋bi mieszkania, gra艂a na fortepianie Gizella Weisz.
Po drugiej stronie ulicy, przed piekarni膮, sta艂a pod parasolem Andrea Nopritz i ziewa艂a. Obok niej sta艂 艁ysy, poszturchiwali si臋 偶artobliwie.
— Jak my艣lisz, na jak d艂ugo starcza pr贸bna plomba? — zapyta艂 nagle 艁ysy.
— Czy ja wiem? Dop贸ki nie wypadnie.
— Ma w z臋bie pr贸bn膮 plomb臋.
— Kto taki?
— Wiesz przecie偶. J贸ska Rabuzin.
— Nie znam go. Nie wiem, o kim m贸wisz. Zaczekasz na mnie?
— Mog臋 zaczeka膰 — odpar艂 艁ysy.
Andrea Nopritz wesz艂a do piekarni, 艁ysy gapi艂 si臋 w niebo. Nadci膮ga艂y brunatne burzowe chmury, powoli zapada艂 zmierzch. Andrea Nopritz wysz艂a z piekarni i wcisn臋艂a 艁ysemu w r臋k臋 drugie ucho siatki. Ruszyli przed siebie, pomi臋dzy nimi ko艂ysa艂 si臋 gor膮cy chleb.
— Znam jedno miejsce — odezwa艂a si臋 Andrea Nopritz. — Posikasz si臋, jak zobaczysz.
艁ysy zatrzyma艂 si臋, mierzy艂 wzrokiem obcis艂膮 bluzk臋 Andrei Nopritz.
— Odnios臋 chleb i mo偶emy i艣膰 — powiedzia艂a Andrea Nopritz. — Niedaleko jest stary tramwaj, mo偶na w nim rozpali膰 ognisko. Jak p贸jdziesz ze mn膮, to ci poka偶臋 stopy.
— Powa偶nie? No to id臋.
Kiedy dotarli do rogu ulicy, 艁ysy nagle stan膮艂 jak wryty. Sta艂 na skraju chodnika, a Andrea Nopritz szarpa艂a ucho siatki, 偶eby szed艂 dalej. Ale 艁ysy zapar艂 si臋 i ani drgn膮艂 z miejsca, tylko powolutku wypu艣ci艂 z d艂oni ucho. Nie
odwraca艂 wzroku od Rekka Bundasa.
W tym momencie bowiem Rekk Bundas wyszed艂 z bramy Petera B贸cza z wiadrem brudnej wody. Jak poprzednio mia艂 na sobie czarny kaftan z kapturem i zniszczone p贸艂buty na bosych nogach. Wiadro ko艂ysa艂o si臋 w rytm jego krok贸w,
a w wiadrze owoc miesi膮ca pracy Petera B贸cza, zapisany nutami papier. Rekk Bundas szed艂 dok膮d艣 z wiadrem.
艁ysy rzuci艂 si臋 w po艣cig za nim, ju偶 go prawie dogoni艂, kiedy nagle si臋 odwr贸ci艂, skr臋ci艂 w ulic臋 Olejow膮 i pobieg艂 dalej. Nie rozumia艂em, o co mu chodzi.
Mosi臋偶na klamka zn贸w opad艂a w d贸艂, drzwi by艂y jednak zamkni臋te od 艣rodka, matka zacz臋艂a si臋 dobija膰.
— Naprawd臋 mo偶esz ju偶 wyj艣膰—powiedzia艂a. —Wszyscy ju偶 sobie poszli, jeste艣my sami. No wyjd藕偶e ju偶 stamt膮d. Inni te偶 potrzebuj膮.
— Dobrze. Ju偶 wychodz臋.
Poczeka艂em, a偶 matka przejdzie przez korytarz, a woda przestanie szumie膰, nape艂niaj膮c rezerwuar. Podci膮gn膮艂em spodnie, podnios艂em z ziemi obrazek. Pr贸bowa艂em zdrapa膰 艣lady but贸w pu艂kownika Nopritza, ale odciski czarnej
gumy przywar艂y do purpurowego blasku pustynnego poranka niczym piecz臋cie.
W drodze do kuchni s艂ysza艂em s艂owa babci:
— Jeszcze dzi艣 rano nie by艂oby za p贸藕no. Gdyby poszed艂 do ogrodu, do kurnika, trzeba by mu tylko zanosi膰 jedzenie.
— Oka偶e si臋, 偶e to pomy艂ka — powiedzia艂a matka troch臋 za g艂o艣no. — Jutro p贸jd臋 do partii.
— Nigdzie nie p贸jdziesz — odpowiedzia艂a babcia. — To nie pomy艂ka, dobrze wiesz. Nigdzie nie p贸jdziesz.
Kiedy wszed艂em do kuchni, twarz matki jakby poja艣nia艂a.
— Zobacz mamo, jak ten dzieciak ur贸s艂. — I po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na ramieniu. — Prawda, 偶e ur贸s艂? M贸j Bo偶e, jak ty uros艂e艣.
— Gdzie tam ur贸s艂 — powiedzia艂a babcia.
Obrazek postawi艂em na kredensie. Pe艂no tam by艂o rozsypanej soli, cukru, pieprzu, rumianku, bazylii. Wsz臋dzie wala艂y si臋 ogryzki o艂贸wk贸w.
— Sp贸jrz, mamo, jak on ur贸s艂. Chyba nie w klozecie.
Co si臋 mog艂o z nim sta膰?
— Uspok贸j si臋 wreszcie — strofowa艂a j膮 babcia.
Wzi膮艂em do r臋ki ogryzek o艂贸wka i obrysowa艂em czarny 艣lad buta, od o艣lego przyrodzenia do samej ziemi, po czym zacieniowa艂em rysunek tak, 偶eby przypomina艂 rur臋. Pomi臋dzy nogami os艂a namalowa艂em dwa jaja i te偶 je zacieniowa艂em. Rura si臋ga艂a do samej ziemi, ale nie ko艅czy艂a si臋 tam. Poprowadzi艂em j膮 pomi臋dzy szuwarami a偶 do Eufratu, tam zostawi艂em pod wod膮 i wyprowadzi艂em dopiero na przeciwleg艂ym brzegu, prosto w powietrze, w stron臋 purpurowego s艂o艅ca, i wreszcie obrysowa艂em 偶o艂膮d藕. Nie trzeba by艂o ju偶 nawet malowa膰 farb膮.
— Rysujesz? — zapyta艂a matka. — Co 艂adnego rysujesz? Mo偶e jeste艣 g艂odny? Zjedz co艣.
— Dlaczego mia艂by by膰 g艂odny — zdziwi艂a si臋 babcia.
Babcia zatoczy艂a si臋 nagle niczym spadaj膮cy li艣膰 i opar艂a o kredens. Wtedy wyszed艂em z kuchni i przeszed艂em przez podw贸rze. Na wilgotnym ogrodzeniu dostrzeg艂em 偶贸艂tawy blask, wiedzia艂em, 偶e w kuchni kto艣 zapali艂 艣wiat艂o. Odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em, jak tamte w kuchni, niczym wyczerpani zapa艣nicy, padaj膮 sobie w ramiona i tak stoj膮 chwiejnie.
Po drugiej stronie ulicy sta艂a Andrea Nopritz. Zagniewana patrzy艂a w stron臋 ulicy Olejowej, kt贸r膮 tak nagle czmychn膮艂 艁ysy. Zauwa偶y艂a mnie, jej senne spojrzenie, jakby zroszone deszczem, by艂o m臋tne i zamglone. Szybko mruga艂a oczyma, nie mog艂a si臋 zdecydowa膰, czy mnie poznaje.
— Cze艣膰 — rzuci艂em, kiedy dotar艂em na 艣rodek jezdni.
Sta艂a z rozchylonymi ustami i obserwowa艂a mnie spod lekko opuszczonych powiek.
— Wyobra藕 sobie — powiedzia艂em. — M贸j ojciec... — Ale nie doko艅czy艂em. Stan膮艂em przed ni膮 na skraju chodnika.
— To ty? Czego tam stoisz? Podejd藕 bli偶ej.
— Mam podej艣膰?
— Chod藕, chod藕.
— Chcia艂bym ci co艣 da膰 — odezwa艂em si臋.
— Chod藕 tutaj — powiedzia艂a. — Je艣li chcesz, mo偶esz teraz dotkn膮膰 mojej piersi.
Prze艂o偶y艂a El偶bieta Sobolewska