Hammett趕hiell Dwie martwe Chinki


0x08 graphic
Dashiell

Hammett

Dwie martwe Chinki

prze艂o偶y艂a Ariadna Demkowska-Bohdziewicz


Kiedy Stary wezwa艂 mnie do swojego pokoju, siedzia艂a na krze艣le uderzaj膮co sztywna i wyprostowana. By艂a wysok膮 dziewczyn膮 w wieku oko艂o dwudziestu czterech lat, o szerokich ramionach, p艂askich piersiach. Mia艂a na sobie m臋ski szary garnitur. Jej wschodnie pochodzenie zdra­dza艂 jedynie czarny po艂ysk kr贸tko obci臋tych w艂os贸w, 偶贸艂tawa sk贸ra twarzy bez pudru i fa艂da g贸rnych powiek do po艂owy zakrytych ciemn膮 opraw膮 okular贸w. Oczy jednak nie by艂y sko艣ne, nos nie by艂 sp艂aszczo­ny, a broda mia艂a wydatniejszy zarys ni偶 zwykle u mongolskiej rasy. Od niskich obcas贸w ciemnych bucik贸w a偶 po czubek niczym nie ozdo­bionego filcowego kapelusza by艂a nowoczesn膮 Amerykank膮 pochodze­nia chi艅skiego.

Wiedzia艂em, kim jest, zanim mnie Stary jej przedstawi艂. Ca艂a prasa w San Francisco zajmowa艂a si臋 sprawami tej panny przez dobre par臋 dni. Zamieszczano zdj臋cia, wykresy, wywiady, artyku艂y, opinie mniej lub bardziej do艣wiadczonych ekspert贸w. Cofni臋to si臋 a偶 do roku 1912, by przypomnie膰 zaci臋t膮 walk臋 w 艂onie lokalnej kolonii Chi艅czyk贸w, g艂贸wnie z Fokien i Kwangtungu, w kt贸rej idee demokratyczne sz艂y w parze z nienawi艣ci膮 do dynastii Ching. Trzyma艂o to ojca dziewczyny z dala od Stan贸w Zjednoczonych, gdzie schroni艂 si臋 dopiero po krachu cesarstwa. Prasa przypomnia艂a poruszenie, jakie zapanowa艂o w China­town, gdy Shang Fang dosta艂 pozwolenie na pobyt — na ulicach poja­wi艂y si臋 obra藕liwe plakaty, szykowano niezbyt mi艂e powitanie.

Shang Fang przechytrzy艂 Kanto艅czyk贸w. Nigdy nie ujrzano go w Chi­natown. Zabra艂 c贸rk臋 i z艂oto — przypuszczalnie owoc d艂ugich lat nad­u偶ywania prowincjonalnej w艂adzy — i osiad艂 w hrabstwie San Ma-teo, gdzie nad Pacyfikiem wybudowa艂 sobie, zdaniem prasy, prawdziwy pa艂ac. 呕y艂 i umar艂 tam w spos贸b godny chi艅skiego dostojnika i milionera.

Tyle o ojcu. Co do c贸rki, to ta m艂oda kobieta lustruj膮ca mnie ch艂od­nym spojrzeniem zza sto艂u, by艂a kiedy艣 ma艂膮 Chineczk膮, dziesi臋cioletni膮 Ai Ho, kiedy ojciec przywi贸z艂 j膮 do Kalifornii. Teraz z dziedzictwa Da­lekiego Wschodu mia艂a tylko rysy twarzy, kt贸re ju偶 opisa艂em, i pieni膮­dze pozostawione przez ojca. Jej imi臋, prze艂o偶one na angielski, brzmia­艂o: „Water Lily", a w dalszej metamorfozie: Lilian. Jako Lilian Shan ucz臋szcza艂a na kt贸ry艣 z uniwersytet贸w Wschodniego Wybrze偶a, zdoby艂a par臋 stopni naukowych, mistrzostwo w jakich艣 zawodach tenisowych w 1919 roku i napisa艂a ksi膮偶k臋 o naturze i znaczeniu fetysz贸w, czy czego艣 w tym rodzaju, cokolwiek by to mog艂o znaczy膰.

Od 艣mierci ojca w dwudziestym pierwszym roku mieszka艂a z czw贸rk膮


chi艅skiej s艂u偶by w domu nad oceanem, gdzie napisa艂a swoj膮 pierwsz膮 ksi膮偶k臋. Obecnie pisa艂a drug膮. Powiedzia艂a, 偶e przed kilku tygodniami utkn臋艂a w martwym punkcie i 偶e w Bibliotece Arsena艂u w Pary偶u znaj­duje si臋 r臋kopis starego kabalistycznego dzie艂a, kt贸re —jak twierdzi艂a — pomog艂oby jej rozwi膮za膰 wszystkie trudno艣ci. Zapakowa艂a wi臋c tro­ch臋 garderoby i w towarzystwie chi艅skiej s艂u偶膮cej o imieniu Wang Ma uda艂a si臋 poci膮giem do Nowego Jorku. Reszcie s艂u偶by zleci艂a opiek臋 nad domem w czasie jej nieobecno艣ci. Decyzj臋 podj臋cia podr贸偶y do Francji, 偶eby rzuci膰 okiem na wspomniany r臋kopis, podj臋艂a rano, a przed za­padni臋ciem zmroku by艂a ju偶 w poci膮gu. Gdzie艣 pomi臋dzy Chicago i No­wym Jorkiem wpad艂o jej nagle do g艂owy rozwi膮zanie problemu, kt贸­ry sprawi艂 jej tyle k艂opotu. Nie zatrzymuj膮c si臋 w Nowym Jorku na­wet na jedn膮 noc dla odpoczynku, zawr贸ci艂a do San Francisco. Z przy­stani promu zadzwoni艂a do swego szofera, by po ni膮 przyjecha艂. 呕ad­nej odpowiedzi. Razem ze s艂u偶膮c膮 pojecha艂y do domu taks贸wk膮. Dzwo­ni艂a do drzwi bez skutku.

Gdy wk艂ada艂a klucz do zamku, drzwi nagle si臋 otworzy艂y: na progu sta艂 m艂ody Chi艅czyk — nieznajomy. Nie chcia艂 jej wpu艣ci膰, p贸ki nie powiedzia艂a, kim jest. Wyb膮ka艂 co艣 pod nosem i obie ze s艂u偶膮c膮 wesz艂y do hallu. Zosta艂y skr臋powane i zakutane w jakie艣 zas艂ony.

Po dw贸ch godzinach Lilian Shan uwolni艂a si臋 — by艂a w schowku na bielizn臋 znajduj膮cym si臋 na pi臋trze. Zapali艂a 艣wiat艂o i zabra艂a si臋 do uwolnienia s艂u偶膮cej, lecz poniecha艂a tego. Wang Ma nie 偶y艂a. Sznur doko艂a jej szyi zaci膮gni臋to zbyt mocno.

Lilian Shan zesz艂a na d贸艂 — w domu nie by艂o nikogo — i zadzwo­ni艂a do szeryfa w Redwood City.

Zjawili si臋 dwaj zast臋pcy szeryfa i wys艂uchali jej historii, przeszukali dom i znale藕li jeszcze jedne zw艂oki — cia艂o drugiej uduszonej Chinki pogrzebane w piwnicy. Najwyra藕niej nie 偶y艂a ju偶 od tygodnia albo wi臋­cej; wilgotne pod艂o偶e uniemo偶liwi艂o 艣cis艂e obliczenia. Lilian Shan zi­dentyfikowa艂a j膮 jako drug膮 swoj膮 s艂u偶膮c膮 — kuchark臋 Wan Lan.

Reszta s艂u偶by — Hoo Lun i Yin Hung — znikn臋艂a. Z wyposa偶enia domu warto艣ci kilkuset tysi臋cy dolar贸w, jakie stary Shang Fang zain­westowa艂 za 偶ycia w sw贸j pa艂ac, nie brakowa艂o najmniejszego drobiazgu za par臋 groszy. 呕adnych 艣lad贸w walki. Wszystko by艂o w idealnym po­rz膮dku. Najbli偶szy dom znajdowa艂 si臋 w odleg艂o艣ci prawie kilometra. S膮siedzi nic nie zauwa偶yli, nic nie widzieli.

Tak膮 to histori膮 wype艂nione by艂y szpalty gazet i tak膮 histori臋 opo­wiedzia艂a ta dziewczyna mmie i Staremu siedz膮c sztywno w krze艣le. M贸­wi艂a tonem zwi臋z艂ej i rzeczowej rozmowy o interesach i wymawia艂a ka偶­de s艂owo dobitnie, jakby by艂o wydrukowane t艂ust膮 czcionk膮.

— Jestem niezadowolona z wysi艂k贸w, jakie w艂adze hrabstwa San Mateo podj臋艂y dla wykrycia mordercy czy morderczyni — zako艅czy艂a sw贸j wyw贸d — i pragn臋 skorzysta膰 z us艂ug pa艅skiej agencji.

Stary postuka艂 w blat biurka czubkiem swego nieod艂膮cznego d艂ugie­go, 偶贸艂tego o艂贸wka i pokiwa艂 g艂ow膮 w moj膮 stron臋.


Spojrza艂a na Starego, kt贸ry u艣miechn膮艂 si臋 do niej swoim uprzejmym, nic nie m贸wi膮cym u艣miechem — twarz mia艂 jak maska, kt贸ra wszystko kryje.

Przez chwil臋 walczy艂a z irytacj膮. Potem powiedzia艂a:

— My艣l臋, 偶e szukaj膮 nie tam, gdzie trzeba. Wygl膮da na to, 偶e wi臋ksz膮 cz臋艣膰 czasu sp臋dzaj膮 w pobli偶u domu. Przecie偶 to absurd przypuszcza膰, 偶e mordercy zamierzaj膮 powr贸ci膰.

Zastanowi艂em si臋 nad jej s艂owami.

— Panno Shan, czy nie s膮dzi pani, 偶e podejrzewaj膮 pani膮? — spyta­艂em.

Zdawa艂o si臋, 偶e spali mnie spojrzeniem swoich czarnych oczu, poprzez


szk艂a okular贸w, i — je艣li to mo偶liwe — jeszcze bardziej zesztywnia艂a w krze艣le.

Zwr贸ci艂a si臋 do Starego lekko unosz膮c brod臋, m贸wi膮c jakby ponad moj膮 g艂ow膮.

Lilian Shan schowa艂a do torebki ksi膮偶eczk臋 czekow膮.

— Doskonale — powiedzia艂a — wracam teraz do siebie. Zabior臋 pana.

By艂a to spokojna przeja偶d偶ka. Ani dziewczyna, ani ja nie tracili艣my energii na konwersacj臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie bardzo si臋 lubimy z moj膮 klientk膮. Prowadzi艂a samoch贸d dobrze.

Dom Lilian Shan by艂 du偶y i zbudowany z brunatnej ceg艂y w艣r贸d sta­rannie podlewanych trawnik贸w. Wszystko otoczone by艂o z trzech stron 偶ywop艂otem si臋gaj膮cym do ramion. Z czwartej strony by艂 brzeg oceanu, kt贸ry wcina艂 si臋 w tym miejscu mi臋dzy dwa skaliste cyple.

Wn臋trze by艂o pe艂ne r贸偶nych kotar, dywan贸w, obraz贸w i tak dalej — mieszaniny rzeczy ameryka艅skich, europejskich i azjatyckich. Niewiele czasu tam sp臋dzi艂em. Rzuci艂em okiem na schowek na bielizn臋, na wci膮偶 otwarty gr贸b w piwnicy i na blad膮 Dunk臋 o t臋pych rysach twarzy, zaj­muj膮c膮 si臋 domem do czasu, gdy Lilian Shan znajdzie nowy sztab s艂u­偶膮cych i wyszed艂em na dw贸r. Przez par臋 minut kr臋ci艂em si臋 po trawni­kach, wetkn膮艂em g艂ow臋 do gara偶u, gdzie sta艂y dwa samochody pr贸cz tego, kt贸rym przyjechali艣my z miasta i poszed艂em dalej, by zmarnowa膰


reszt臋 popo艂udnia na rozmowy z s膮siadami. 呕aden z nich niczego nie wiedzia艂. Ludzi szeryfa nie szuka艂em, skoro byli艣my dla siebie nawza­jem konkurencj膮.

O zmroku by艂em w mie艣cie i wchodzi艂em do wie偶owca, w kt贸rym mieszka艂em pierwszego roku mego pobytu w San Francisco. Ch艂opca, kt贸ry by艂 mi potrzebny, znalaz艂em w jego przytulnej norze, gdy wk艂a­da艂 r贸偶ow膮 jak czere艣nia koszul臋 — by艂o na co spojrze膰! Cipriano, Fi­lipi艅czyk o jasnej twarzy, w ci膮gu dnia pilnowa艂 frontowych drzwi. Wieczorem mo偶na by艂o go znale藕膰, jak wszystkich Filipi艅czyk贸w w San Francisco, na Kearny Street, tu偶 poni偶ej Chinatown, chyba 偶e w jakim艣 chi艅skim domu gry przekazywa艂 swoje pieni膮dze w r臋ce 偶贸艂tych braci.

Kiedy艣, p贸艂偶artem, obieca艂em, 偶e je艣li trafi si臋 sposobno艣膰, to dam mu zakosztowa膰 pracy detektywa. Pomy艣la艂em, 偶e teraz mog臋 si臋 nim po­s艂u偶y膰.

— Prosz臋, prosz臋 do 艣rodka! — Wyci膮gn膮艂 z k膮ta krzes艂o dla mnie k艂aniaj膮c si臋 i u艣miechaj膮c.

Bez wzgl臋du na to, oo robi膮 Hiszpanie z narodami, kt贸rymi rz膮dz膮, na pewno ucz膮 ich grzeczno艣ci.

— Co tam s艂ycha膰 ostatnio w Chinatown? — spyta艂em.

Nie przestaj膮c si臋 ubiera膰 Cipriano b艂ysn膮艂 w u艣miechu bia艂ymi z臋­bami:

— Mia艂by艣 ochot臋 zrobi膰 co艣 dla mnie?
Na to on:

Da艂em mu spok贸j. Je艣li chcia艂 si臋 dorobi膰 krzywych n贸g d藕wigaj膮c ton臋 偶elastwa, to B贸g z nim.


— Pos艂uchaj, czego chc臋. Zwia艂o dw贸ch s艂u偶膮cych z tego domu nad oceanem. — Opisa艂em Yin Hunga i Hoo Luna. — Chc臋 ich znale藕膰. Chc臋 wiedzie膰, czy kto艣 w Chinatown wie co艣 o tych zab贸jstwach. Chc臋 wie­dzie膰 o przyj acielach i krewnych tych dw贸ch martwych Chinek, sk膮d pochodzi艂y, i to samo o tych dw贸ch facetach. Chc臋 wiedzie膰 o nowych przybyszach, gdzie si臋 kr臋c膮, gdzie 艣pi膮 i co knuj膮. Nie staraj si臋 przy­padkiem dowiedzie膰 wszystkiego w jeden wiecz贸r. Dobrze, je艣li b臋dziesz co艣 wiedzia艂 za tydzie艅. Masz tu dwadzie艣cia dolar贸w. Pi臋膰 to twoja stawka za jedn膮 noc. Reszta na wydatki, 偶eby艣 m贸g艂 si臋 swobodnie po­rusza膰. Nie pchaj si臋, gdzie nie trzeba, bo mo偶esz zdrowo oberwa膰. Ro­zejrzyj si臋 spokojnie za czym艣, co mo偶e mi si臋 przyda膰. Wpadn臋 tu jutro.

Od Filipi艅czyka poszed艂em do biura. Nie by艂o nikogo pr贸cz Fiskego, kt贸ry mia艂 nocny dy偶ur, ale Fiske uwa偶a艂, 偶e troch臋 p贸藕niej Stary wpadnie tu jeszcze na chwil臋.

Pal膮c udawa艂em, 偶e s艂ucham dowcip贸w — Fiske zdawa艂 mi dok艂adne sprawozdanie z bie偶膮cego programu w „Orfeum" — ale pogr膮偶ony by­艂em w nieweso艂ych rozmy艣laniach. Za dobrze znano mnie w Chinatown, 偶ebym m贸g艂 tam osobi艣cie cokolwiek wyw膮cha膰. Wcale nie by艂em pe­wien, 偶e b臋d臋 mia艂 wielki po偶ytek z Cipriana. Potrzebowa艂em kogo艣 stamt膮d, kogo艣 dobrze zorientowanego.

Id膮c za t膮 my艣l膮 przypomnia艂em sobie Uhla. Uhl by艂 „g艂uchoniemym", kt贸ry straci艂 sw贸j talent. Jeszcze przed pi臋ciu laty 艣wiat nale偶a艂 do Uhla. Tylko w wyj膮tkowo paskudny dzie艅 jego smutna twarz, paczka szpilek i napis „Jestem g艂uchoniemy" nie pozwala艂y mu zgarn膮膰 dwu­dziestu dolc贸w na sta艂ej trasie w艣r贸d biur i urz臋d贸w. Posiada艂 jeden wielki dar: umia艂 zachowa膰 pos膮gowy spok贸j, kiedy jaki艣 niedowiarek wrzasn膮艂 mu nagle za plecami albo narobi艂 ha艂asu. Kiedy by艂 w dobrej formie, mo偶na mu by艂o strzeli膰 z pistoletu nad g艂ow膮 — nawet nie mrugn膮艂 okieom. Ale nadu偶ywanie heroiny zrujnowa艂o mu nerwy i do­prowadzi艂o do tego, 偶e wystarczy艂 byle szmer czy szept, 偶eby ten „g艂u­choniemy" wyskakiwa艂 ze sk贸ry. Po偶egna艂 si臋 ze swoimi szpilkami i ta­blic膮 — jeszcze jedna ofiara towarzyskich nawyk贸w.

Od tego czasu Uhl s艂u偶y艂 za pos艂a艅ca ka偶demu, kto got贸w by艂 zary­zykowa膰 stawk臋 r贸wn膮 cenie jego dziennej porcji bia艂ego przysmaku. Sypia艂 gdzie艣 w Chinatown i nie przejmowa艂 si臋 regu艂ami gry. U偶y艂em go dla zdobycia kilku informacji, kiedy przed p贸艂 rokiem rozwalono tam jakie艣 okno.

Zadzwoni艂em do Loopa Pigatti — mia艂 spelun臋 na Pacific Street, tam gdzie Chinatown graniczy z Dzielnic膮 艁aci艅sk膮. Loop to dzielny oby­watel, kt贸ry prowadzi艂 przyzwoit膮 knajp臋 i nie wtyka艂 nosa w cudze sprawy. Dla Loopa wszyscy byli r贸wni. Bandzior, donosiciel, detektyw czy robotnik — Loop ka偶dego obs艂u偶y艂 i na tym koniec. Ale mog艂e艣 by膰 pewny, 偶e je偶eli mu co艣 powiesz — a nie godzi to w jego interes — nie pu艣ci pary z ust. I kiedy on tobie co艣 powie, to powie prawd臋.

Przyj膮艂 telefon osobi艣cie.


Zostawi艂em wiadomo艣膰 Fiskemu, 偶eby Stary zadzwoni艂 do mnie, kie­dy przyjdzie, a potem poszed艂em do siebie i czeka艂em na mojego in­formatora.

Przyszed艂 par臋 minut po dziesi膮tej — niski, przysadzisty m臋偶czyzna oko艂o czterdziestki o twarzy koloru ciasta i mysich w艂osach przetyka­nych pasmami 偶贸艂tawej bieli.

Gni贸t艂 w r臋kach kapelusz, zamierza艂 splun膮膰 na pod艂og臋, ale si臋 roz­my艣li艂, obliza艂 wargi i spojrza艂 na mnie.

— Jakie wiadomo艣ci? Ja nic nie wiem.

Patrzy艂em na niego zaskoczony. Wskutek u偶ywania heroiny 藕renice jego 偶贸艂tych oczu powinny by艂y przypomina膰 艂epki od szpilek, jak to u narkoman贸w. Ale nie przypomina艂y. By艂y normalne. Nie znaczy艂o to, 偶e odstawi艂 heroin臋 — po prostu zakropi艂 sobie beladonn臋, 偶eby roz­szerzy膰 藕renice do normalnej wielko艣ci. Dlaczego? To mnie zastano­wi艂o.

Ale powiedzia艂 to odruchowo, bo umys艂 mia艂 zaj臋ty obliczaniem setek dolar贸w, kt贸rymi pomacha艂em mu przed nosem. Przypuszczam, 偶e w jego g艂owie, zm臋tnia艂ej od narkotyk贸w, suma dolar贸w podskoczy艂a do kilku tysi臋cy. Zerwa艂 si臋 z miejsca.

— Zobacz臋, co mog臋 zrobi膰. A mo偶e da艂by mi pan zaliczk臋? Sto?
Nie mia艂em zamiaru.


— Pieni膮dze za dostaw臋.

Musieli艣my podyskutowa膰 na ten temat, lecz w ko艅cu — st臋kaj膮c i narzekaj膮c — poszed艂, aby zdoby膰 potrzebne mi informacje.

Wr贸ci艂em do biura. Starego jeszcze nie by艂o. Dochodzi艂a p贸艂noc, gdy si臋 zjawi艂.

Stary pokiwa艂 g艂ow膮 z uznaniem.

— Bardzo dobrze — powiedzia艂. — My艣l臋, 偶e mog臋 to za艂atwi膰. Dam ci zna膰 jutro.

Wr贸ci艂em do domu i po艂o偶y艂em si臋 spa膰. Tak zako艅czy艂 si臋 pierwszy dzie艅.

Nast臋pnego dnia rano, we wtorek, rozmawia艂em z Ciprianem w domu, w kt贸rym by艂 portierem. Oczy mia艂 tak podkr膮偶one, 偶e wygl膮da艂y jak dwie plamy z atramentu na bia艂ym talerzu. Twierdzi艂, 偶e co艣 ma.

— Tak. Kr臋c膮 si臋 obcy po Chinatown. 艢pi膮 w domu na Waverly Pla­ce — po zachodniej stronie, cztery domy od Jaira Quona, gdzie czasem gram w ko艣ci. I jeszcze co艣: rozmawia艂em z jednym bia艂ym, kt贸ry wie, 偶e to opryszki z Portland i Eureka, i Sacramento. To ludzie Hip Singa.
Mo偶e si臋 zacz膮膰 wojna gang贸w nied艂ugo.

— Czy te typki wygl膮daj膮, twoim zdaniem, na rewolwerowc贸w?
Cipriano
podrapa艂 si臋 w g艂ow臋.


Z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂 to Uhl. A wi臋c jeden z moich ludzi nabija艂 w butelk臋 drugiego. Walka gang贸w nie wyda艂a mi si臋 prawdopodobna. Dochodzi czasem do rozr贸by, kt贸ra zwykle s艂u偶y ukryciu jakiej艣 zbrodni. Prawdziwe jatki w Chinatown to najcz臋艣ciej rezultat rodzinnych albo klanowych porachunk贸w.

Trudno mi by艂o powiedzie膰, czy by艂a to rada, czy tylko og贸lna uwaga.

— Gruba ryba, co? — pr贸bowa艂em wyci膮gn膮膰 z niego co艣 wi臋cej.
Lecz m贸j Filipi艅czyk niczego w istocie nie wiedzia艂 o Chang Li Chin-

gu. Przekonanie o jego wielko艣ci opiera艂 na zachowaniu Chi艅czyk贸w, gdy o nim wspominali. Po wyja艣nieniu tej kwestii spyta艂em:

wieczora i wr贸ci艂em do siebie, by czeka膰 na Uhla, kt贸ry obieca艂 przyj艣膰 o p贸艂 do jedenastej. Nie by艂o jeszcze dziesi膮tej, wi臋c wykorzysta艂em woln膮 chwil臋, 偶eby zadzwoni膰 do biura. Stary powiedzia艂, 偶e Dick Foley — as naszych agent贸w — by艂 wolny, wi臋c go sobie po偶yczy艂em. Potem na艂adowa艂em spluw臋 i siedz膮c czeka艂em na mojego donosiciela. Zadzwoni艂 do drzwi o jedenastej. Wszed艂 z marsem na czole.

Ani jednego.

— S艂uchaj no, ty g艂uchy niemowo — powiedzia艂em z gorycz膮 — je­ste艣 k艂amczuch i jeste艣 tuman. Podstawi艂em ci臋 naumy艣lnie. Macza艂e艣 palce w tych zab贸jstwach razem ze swoimi kolegami, a teraz wsadz臋 ci臋 do pud艂a i twoich kumpli na dodatek.

Wycelowa艂em bro艅 prosto w jego przera偶on膮, poszarza艂膮 twarz.

— Sied藕 cicho, musz臋 zadzwoni膰.

Nie spuszcza艂em go z oka si臋gaj膮c woln膮 r臋k膮 po s艂uchawk臋.

To nie wystarczy艂o. Mia艂 m贸j rewolwer zbyt blisko. Chwyci艂 go, a ja skoczy艂em na niego.

Obr贸ci艂 rewolwer w palcach. Wyrwa艂em- mu go — za p贸藕no. Wypali艂 z odleg艂o艣ci mniej ni偶 trzydziestu centymetr贸w od miejsca, w kt贸rym jestem najszerszy. Ogie艅 poparzy艂 mi cia艂o.

艢ciskaj膮c rewolwer w d艂oniach osun膮艂em si臋 na pod艂og臋 zgi臋ty wp贸艂. Uhl wypad艂 z pokoju zostawiaj膮c za sob膮 otwarte drzwi.

Z r臋k膮 na brzuchu, kt贸ry mnie pali艂, podbieg艂em do okna i machn膮­艂em r臋k膮 na Dicka Foleya, ukrytego za najbli偶szym rogiem. Potem po­szed艂em do 艂azienki i obejrza艂em moj膮 ran臋. 艢lepy nab贸j te偶 mo偶e zra­ni膰, kiedy cz艂owiek oberwie z ma艂ej odleg艂o艣ci.

Kamizelka, koszula i podkoszulek by艂y zniszczone, a cia艂o paskudnie poparzone. Nat艂u艣ci艂em to miejsce, zalepi艂em plastrem, przebra艂em si臋, powt贸rnie nabi艂em rewolwer i wr贸ci艂em do biura, 偶eby czeka膰 na ja­k膮艣 wiadomo艣膰 od Dicka. Wygl膮da艂o na to, 偶e pierwsze posuni臋cie w tej grze by艂o udane. Heroina heroin膮, ale Uhl nie skoczy艂by na mnie, gdyby moje przypuszczenie nie by艂o trafne, a opar艂em je na fakcie, 偶e zadawa艂 sobie du偶o trudu, by nie patrze膰 mi w oczy i k艂amliwie wma­wia艂, 偶e w Chinatown nie ma obcych.

Dick nie kaza艂 na siebie d艂ugo czeka膰.

Urz臋dnik obs艂uguj膮cy kartotek臋 przyni贸s艂 nam poka藕n膮 kopert臋 wiel­ko艣ci teczki, wypchan膮 notatkami, wycinkami i listami. Wszystko to sk艂ada艂o si臋 na mniej wi臋cej tak膮 oto biografi臋:

Neil Conyers, alias 艢wistak, urodzi艂 si臋 w Filadelfii, na przedmie艣ciu Whiskey Hill w 1883 roku. W dziewi臋膰dziesi膮tym czwartym, maj膮c lat jedena艣cie, wpad艂 w r臋ce policji w Waszyngtonie. Wybra艂 si臋 tam, 偶eby do艂膮czy膰 do armii bezrobotnych maszeruj膮cych pod wodz膮 Coxeya na Waszyngton. Odes艂ano go do domu. W dziewi臋膰dziesi膮tym 贸smym zo­sta艂 aresztowany w swoim rodzinnym mie艣cie za zak艂ucie no偶em ch艂op­ca w bijatyce podczas festynu wyborczego. Tym razem zwolniono go i oddano pod kuratel臋 rodzicom. W 1901 zn贸w go zgarn臋艂a policja i o-


skar偶y艂a o przyw贸dztwo w pierwszym zorganizowanym gangu z艂odziei samochod贸w. 呕 braku dowod贸w zwolniony bez rozprawy. Ale prokura­tor musia艂 odej艣膰 ze stanowiska wskutek skandalu doko艂a tej sprawy. W 1908 Conyers pojawi艂 si臋 na wybrze偶u Pacyfiku — w Seattle, Port-land, San Francisco i Los Angeles — w towarzystwie znanego oszusta, niejakiego Hughesa, Hughes zosta艂 zastrzelony nast臋pnego roku przez cz艂owieka, kt贸rego wykantowa艂 w jakiej艣 aferze z fikcyjn膮 produkcj膮 samolot贸w. W tej samej sprawie Conyersa zaaresztowano. Przysi臋gli nie doszli do porozumienia i Conyers znalaz艂 si臋 na wolno艣ci. W 1910 zo­sta艂 z艂apany w czasie s艂ynnej ob艂awy pocztowc贸w na z艂odziei kolejo­wych. I zn贸w zabrak艂o dowod贸w, 偶eby go zamkn膮膰. Rami臋 sprawiedli­wo艣ci dosi臋g艂o go po raz pierwszy w roku 1915. Wyl膮dowa艂 w wi臋zie­niu San Quentin za kantowanie jakich艣 go艣ci zwiedzaj膮cych Mi臋dzyna­rodow膮 Wystaw臋 Panamsk膮. Siedzia艂 trzy lata. W 1919 roku Conyers razem z pewnym Japo艅czykiem, kt贸ry nazywa艂 si臋 Hasegawa, nabra艂 koloni臋 japo艅sk膮 w Seattle na dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w. Conyers po­dawa艂 si臋 za ameryka艅skiego oficera oddelegowanego do armii japo艅­skiej w czasie wojny. Mia艂 podrobiony order Wschodz膮cego S艂o艅ca, kt贸­ry rzekomo przypi膮艂 mu do piersi sam cesarz. Kiedy wszystko si臋 wy­da艂o, rodzina Hasegawy zwr贸ci艂a poszkodowanym dwadzie艣cia tysi臋cy. Conyers wyszed艂 z tego z niez艂ym zyskiem i nawet bez uszczerbku na imieniu. Spraw臋 zatuszowano, wr贸ci艂 potem do San Francisco, kupi艂 hotel Irvington, gdzie mieszka od pi臋ciu lat i nikt nie mo偶e powiedzie膰 o nim jednego z艂ego s艂owa. Knuje co艣, lecz co — tego nikt nie by艂 w stanie si臋 dowiedzie膰. Zainstalowa膰 detektywa jako go艣cia w jego ho­telu by艂o zupe艂n膮 niemo偶liwo艣ci膮. Wszystkie pokoje mia艂 zawsze zaj臋­te. Miejsce tak ekskluzywne, jak najdro偶szy nowojorski klub.

Taki by艂 w艂a艣ciciel hotelu, do kt贸rego Uhl dzwoni艂, zanim znikn膮艂 w swojej norze w Chinatown.

Nigdy nie widzia艂em Conyersa. Dick r贸wnie偶. W jego kopercie znaj­dowa艂a si臋 para zdj臋膰. Zdj臋cie en face i z profilu zrobione przez lokal­n膮 policj臋, kiedy przymkni臋to go pod zarzutem, kt贸ry zawi贸d艂 ptaszka do San Quentin. I drugie, grupowe z Seattle: Conyers wymuskany, w wieczorowym stroju, z fa艂szywym japo艅skim orderem na piersi, stoj膮­cy po艣r贸d kilku Japo艅czyk贸w, kt贸rych nabi艂 w butelk臋, amatorskie zdj臋­cie, zrobione w艂a艣nie wtedy, kiedy wi贸d艂 swoje ofiary na rze藕.

Na tych obrazkach wida膰 by艂o, 偶e to nie byle jaki go艣膰 — niez艂ej tu­szy, z wa偶n膮 min膮, mocno zarysowan膮 szcz臋k膮 i chytrymi oczami.

Na wszelki wypadek schowa艂em zdj臋cie do kieszeni, reszt臋 wepchn膮­艂em z powrotem do koperty i poszed艂em do Starego.

Za艂atwi艂em ci ten numer z biurem po艣rednictwa pracy. Niejaki


Frank Paul, kt贸ry ma ranczo gdzie艣 a偶 za Martinez, zg艂osi si臋 do agencji Fong Yicka we czwartek rano o dziesi膮tej i zrobi, co do niego nale偶y.

— To 艣wietnie. Id臋 teraz z wizyt膮 do Chinatown. Je艣li nie odezw膮 si臋 przez par臋 dni, zechce pan poprosi膰 zamiataczy ulic, 偶eby zwr贸cili uwag臋 na to, co sprz膮taj膮?

Obieca艂 to zrobi膰.

Chinatown wynurza si臋 w San Francisco ca艂kiem niespodziewanie z dzielnicy handlowej przy California Street i biegnie na p贸艂noc do Dziel­nicy 艁aci艅skiej; ma szeroko艣膰 dw贸ch blok贸w i d艂ugo艣膰 sze艣ciu. Przed po­偶arem miasta zamieszkiwa艂o tych dwana艣cie ulic prawie dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy Chi艅czyk贸w. Nie s膮dz臋, 偶eby teraz by艂o ich tam wi臋cej ni偶 jedna trzecia.

Grant Avenue — g艂贸wna ulica i kr臋gos艂up tej dzielnicy — prawie na ca艂ej d艂ugo艣ci jest ulic膮 sklep贸w z kolorow膮 tandet膮 i jarz膮cych si臋 艣wiat艂ami knajpek, gdzie podaj膮 turystom mi臋so z cebul膮 i ry偶em, a jaz­got ameryka艅skiego jazzu zag艂usza odzywaj膮cy si臋 od czasu do czasu piskliwy chi艅ski flet. Dalej nie ma ju偶 tyle koloru i szychu i mo偶na poczu膰 prawdziwie chi艅ski zapach przypraw, octu i r贸偶nych suszonych rzeczy. A kiedy zostawi si臋 za sob膮 te kilka wi臋kszych ulic i atrakcje turystyczne i nic z艂ego cz艂owieka nie spotka, to ma si臋 szans臋 znale藕膰 to i owo — chocia偶 nie wszystko mo偶e si臋 spodoba膰.

Co do mnie, to skr臋ciwszy z Grant Avenue na Clay Street, nigdzie si臋 nie wa艂臋sa艂em, tylko poszed艂em prosto na Spofford Alley szukaj膮c domu z czerwonymi schodkami i czerwonymi drzwiami, o kt贸rym Ci-priano powiedzia艂, 偶e nale偶y do Chang Li Chinga. Przyznam, 偶e mijaj膮c Waverly Place przystan膮艂em tam na chwil臋, 偶eby si臋 rozejrze膰. M贸j Fi­lipi艅czyk powiedzia艂, 偶e w艂a艣nie tam mieszkaj膮 obcy przybysze i 偶e je­go zdaniem dom ten mo偶e mie膰 przej艣cie do domu Chang Li Chinga; Dick Foley 艣ledzi艂 Uhla w艂a艣nie do tego miejsca.

Nie mog艂em jednak odgadn膮膰, kt贸ry dom nale偶a艂 do Chang Li Chin­ga. Czwarte wej艣cie, licz膮c od szulerni Jaira Quona, m贸wi艂 Cipriano, lecz nie mia艂em poj臋cia, gdzie ta szulernia. Na Waverly Place panowa艂a wzorowa cisza i spok贸j. Jaki艣 opas艂y Chi艅czyk ustawia艂 skrzynki z ja­rzynami przed swoim sklepem. P贸艂 tuzina ma艂ych chi艅skich ch艂opc贸w gra艂o w kulki na 艣rodku ulicy. Po drugiej stronie jaki艣 blondas w tweedowym garniturze wyszed艂 po sze艣ciu stopniach z piwnicy na ulic臋, za jego plecami mign臋艂a mi na chwil臋 twarz wymalowanej Chinki zamy­kaj膮cej za nim drzwi. Nieco dalej przed jedn膮 z chi艅skich papierni wy­艂adowywano z ci臋偶ar贸wki bele papieru. Obdarty przewodnik wyprowa­dza艂 czw贸rk臋 turyst贸w z chi艅skiej 艣wi膮tyni Kr贸lowej Nieba, kt贸ra mie艣­ci艂a si臋 nad g艂贸wn膮 kwater膮 Sue Hinga.

Poszed艂em dalej i na Spofford Alley bez trudu znalaz艂em m贸j dom. By艂 to odrapany budynek ze schodkami i drzwiami w kolorze zasch艂ej krwi. Okna mia艂 na g艂ucho zabite grubymi deskami. Od otaczaj膮cych dom贸w r贸偶ni艂 si臋 tym, 偶e nie mia艂 na parterze 偶adnego sklepu czy biura. Domy s艂u偶膮ce wy艂膮cznie do mieszkania s膮 w Chinatown rzadko艣ci膮; prawie zawsze parter przeznaczony jest na handel i robienie pieni臋dzy, mieszka si臋 w piwnicy albo na g贸rnych pi臋trach.

Wszed艂em po trzech stopniach i kostkami palc贸w zastuka艂em do drzwi.

呕adnej odpowiedzi.

Zastuka艂em ponownie, mocniej. Zn贸w nic. Spr贸bowa艂em jeszcze raz i tym razem w nagrod臋 us艂ysza艂em, 偶e w 艣rodku co艣 zgrzytn臋艂o.

Po co najmniej dw贸ch minutach takiego zgrzytania i chrobotania drzwi otwar艂y si臋 — na szeroko艣膰 pi臋tnastu centymetr贸w.

Przez szpar臋 ponad ci臋偶kim 艂a艅cuchem, kt贸ry przytrzymywa艂 drzwi, wyjrza艂o ku mnie jedno sko艣ne oko i kawa艂ek pomarszczonej ciemnej twarzy.

Gdy wyj膮艂em papierosy, za moimi plecami zapanowa艂a cisza. Potem drzwi bezg艂o艣nie zamkn臋艂y si臋, a za nimi zn贸w zazgrzyta艂o i zachrobota艂o. Wypali艂em papierosa, potem drugiego, czas p艂yn膮艂, a ja usi艂owa­艂em wygl膮da膰 na kogo艣, dla kogo czas nie istnieje. Mia艂em nadziej臋, 偶e ten 偶贸艂tek nie zamierza zrobi膰 ze mnie wa艂a ka偶膮c mi tu siedzie膰 a偶 do zupe艂nego wyczerpania.

Mijali mnie przechodz膮cy uliczk膮 Chi艅czycy szuraj膮c po bruku noga­mi w ameryka艅skim obuwiu, kt贸re nigdy nie jest zrobione na ich mia­r臋. Niekt贸rzy ciekawie zerkali na mnie, inni nie zwracali najmniejszej uwagi. Gdy ju偶 zmarnowa艂em godzin臋 i par臋 minut, za drzwiami roz­leg艂y si臋 znane mi trzaski i zgrzyty.

Zabrz臋cza艂 艂a艅cuch, gdy drzwi si臋 otwar艂y. Nie odwr贸ci艂em g艂owy.

— Id藕 st膮d. Changa nie ma.

Milcza艂em. Je艣li nie zamierza mnie wpu艣ci膰, to b臋dzie musia艂 si臋 po­godzi膰 z tym, 偶e mimo wszystko tu pozostan臋. Pauza.

Zn贸w pauza zako艅czona uderzeniem 艂a艅cucha o futryn臋.

— Dobrze.

Rzuci艂em papierosa na ulic臋, wsta艂em i wszed艂em do domu. W p贸艂­mroku mog艂em dostrzec kilka tanich i zniszczonych mebli. Musia艂em poczeka膰, a偶 Chi艅czyk za艂o偶y na drzwi cztery grube jak rami臋 sztaby i zamknie na nich k艂贸dk臋. Potem skin膮艂 na mnie g艂ow膮 i szuraj膮c no-


gami poszed艂 przodem — ma艂y, zgarbiony cz艂owieczek o 艂ysej, 偶贸艂tej g艂owie i karku przypominaj膮cym kawa艂ek powroza.

Z tego pokoju poprowadzi艂 mnie do drugiego, jeszcze ciemniejszego, potem na korytarz i w d贸艂 po kilku chwiej膮cych si臋 stopniach. Czu艂em mocny zapach st臋ch艂ej odzie偶y i wilgotnej ziemi. Szli艣my przez chwil臋 w ciemno艣ci po klepisku, skr臋cili艣my na lewo i poczu艂em pod nogami beton. Jeszcze dwa razy skr臋cili艣my w ciemno艣ci, potem po stopniach z nie heblowanego drewna weszli艣my do korytarza, w kt贸rym by艂o wzgl臋dnie jasno od elektrycznego 艣wiat艂a.

M贸j przewodnik otworzy艂 jakie艣 drzwi i przeszli艣my przez pok贸j, w kt贸rym 偶arzy艂o si臋 kadzid艂o i w 艣wietle lampki oliwnej widnia艂y ma艂e czerwone stoliki zastawione fili偶ankami, a na 艣cianie — drewniane ta­blice pokryte z艂otymi znakami chi艅skiego pisma. Przez drzwi w przeciw­leg艂ej 艣cianie wkroczyli艣my w zupe艂ny mrok i musia艂em chwyta膰 si臋 po艂y obszernego, szytego na miar臋 niebieskiego p艂aszcza mojego przewodnika.

Od pocz膮tku naszej w臋dr贸wki ani razu nie obejrza艂 si臋 na mnie i 偶a­den z nas nie powiedzia艂 s艂owa. To latanie po schodach, w g贸r臋 i w d贸艂, to skr臋canie raz w prawo, raz w lewo, wyda艂o mi si臋 do艣膰 nieszkod­liwe. Je艣li bawi艂o starego — prosz臋 bardzo! By艂em ju偶 dostatecznie sko­艂owany — nie mia艂em najmniejszego poj臋cia, gdzie si臋 znajduj臋. Ale nie bardzo si臋 tym przejmowa艂em. Je艣li poder偶n膮 mi tu gard艂o, 艣wiadomo艣膰 mojego po艂o偶enia geograficznego wcale mi tego nie uprzyjemni. Je偶eli mam wyj艣膰 st膮d ca艂y i zdrowy, to wszystko mi jedno, kt贸r臋dy wyjd臋.

By艂o jeszcze du偶o tego kr臋cenia si臋 w k贸艂ko, wchodzenia na schody i schodzenia w d贸艂 i tym podobnych g艂upstw. Obliczy艂em w my艣li, 偶e jestem tu ju偶 prawie p贸艂 godziny i nikogo nie zobaczy艂em pr贸cz mego przewodnika.

Wreszcie ujrza艂em co艣 innego.

Szli艣my przez d艂ugi, w膮ski korytarz z szeregiem pomalowanych na br膮zowo drzwi po obydwu stronach. Wszystkie by艂y zamkni臋te i w p贸艂­mroku wygl膮da艂y tajemniczo. Mijaj膮c jedne z nich dostrzeg艂em k膮tem oka t臋py blask metalu, ciemny kr膮偶ek w samym 艣rodku drzwi.

Rzuci艂em si臋 na pod艂og臋.

Padaj膮c jak podci臋ty nie zobaczy艂em ognia. Ale us艂ysza艂em huk i po­czu艂em zapach prochu.

M贸j przewodnik b艂yskawicznie obr贸ci艂 si臋 — jedna noga wyskoczy艂a mu z bambosza. W ka偶dej r臋ce trzyma艂 pistolet wielki jak 艂opata. Si臋g­n膮艂em po rewolwer, nie mog膮c jednocze艣nie oprze膰 si臋 zdumieniu, w jaki spos贸b ten ma艂y staruszek potrafi艂 ukry膰 na sobie tyle 偶elastwa!

Dwie wielkie spluwy celowa艂y we mnie. Chi艅skim zwyczajem staru­szek wali艂 jak op臋tany: trrach, trrach, trrach!

My艣la艂em, 偶e chybia celu, gdy k艂ad艂em palec na cynglu. Lecz w por臋 oprzytomnia艂em i nie strzeli艂em.

On nie celowa艂 we mnie. 艁adowa艂 kule w drzwi za moimi plecami, w te drzwi, z;za kt贸rych do mnie strzelano.

Potoczy艂em si臋 daleko po pod艂odze korytarza.


Ko艣cisty staruszek zako艅czy艂 bombardowanie i podszed艂 bli偶ej. Po­sieka艂 drewno, jakby to by艂 papier. Wystrzela艂 wszystko, co mia艂.

Drzwi otwar艂y si臋 pchni臋te przez zew艂ok cz艂owieka, kt贸ry usi艂owa艂 trzyma膰 si臋 na nogach przywieraj膮c do nich ca艂ym cia艂em. „G艂ucho­niemy" Uhl, z kt贸rego prawie nic nie zosta艂o, zwali艂 si臋 na pod艂og臋 i za­mieni艂 si臋 w ka艂u偶臋 krwi.

W korytarzu zaroi艂o si臋 od 偶贸艂tych twarzy, w艣r贸d kt贸rych stercza艂y czarne lufy.

Wsta艂em. M贸j przewodnik opu艣ci艂 swoje pukawki i gard艂owym g艂osem wy艣piewa艂 solo ca艂膮 ari臋. Chi艅czycy zacz臋li znika膰 w poszczeg贸lnych drzwiach z wyj膮tkiem czterech, kt贸rzy zabrali si臋 do uprz膮tni臋cia tego, co zosta艂 z Uhla po dwudziestu zainkasowanych kulkach.

M贸j 偶ylasty oldboy schowa艂 swoje pistolety, pozbawione ju偶 naboi, i podszed艂 do mnie wyci膮gaj膮c r臋k臋 po m贸j rewolwer.

— Niech to da — powiedzia艂 uprzejmie.

Da艂em mu to. Gdyby za偶膮da艂 moich spodni, te偶 bym mu da艂. Wetkn膮艂 m贸j rewolwer za po艂臋 swojej koszuli, od niechcenia rzuci艂 okiem na to, co nie艣li czterej Chi艅czycy, a potem na mnie.

I zn贸w zacz臋艂a si臋 nasza dwuosobowa parada. Bawi膮c si臋 dalej w „chodzi lisek ko艂o drogi" pokonali艣my jeszcze jedne schody i kilka za­kr臋t贸w w prawo i w lewo i wreszcie m贸j przewodnik przystan膮艂 przed jakimi艣 drzwiami. Przeci膮gn膮艂 po nich paznokciami.

Drzwi otworzy艂 te偶 Chi艅czyk. Lecz ten nie nale偶a艂 do naszych kanto艅skich karze艂k贸w. By艂 to pot臋偶ny, karmiony mi臋sem zapa艣nik, z by­czym karkiem, barami jak pag贸ry, 艂apami goryla i sk贸r膮 grub膮 jak na buty. B贸stwo, kt贸re go stworzy艂o, musia艂o mie膰 materia艂u pod dostat­kiem, i to w najlepszym gatunku.

Przytrzymuj膮c kotar臋 zas艂aniaj膮c膮 wej艣cie olbrzym odst膮pi艂 na bok. Przekroczy艂em pr贸g i ujrza艂em jego bli藕niaka stoj膮cego po drugiej stro­nie drzwi.

Pok贸j by艂 du偶y i okr膮g艂y, drzwi i okna, je艣li je mia艂, zakrywa艂y aksa­mitne kotary — zielone, niebieskie i srebrne. W du偶ym, bogato rze藕bio­nym czarnym krze艣le stoj膮cym za inkrustrowanym czarnym sto艂em sie­dzia艂 stary Chi艅czyk. Twarz mia艂 okr膮g艂膮, mi臋sist膮 i przebieg艂膮, z kos­mykami rzadkiej bia艂ej brody, na g艂owie ciemn膮, przylegaj膮c膮 do czasz­ki czapeczk臋; jego purpurowa szata obejmuj膮ca ciasno szyj臋 podbita by艂a sobolami. Futro widnia艂o w rozchyleniu fa艂dy opadaj膮cej na niebieskie satynowe spodnie.

Nie wsta艂, lecz u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie sponad swojej brody i pochy­li艂 g艂ow臋 niemal dotykaj膮c zastawy do herbaty stoj膮cej na stole.

— Jedynie zupe艂na niemo偶no艣膰 uwierzenia, 偶e kto艣 tak pe艂en boskiej


wspania艂o艣ci jak jego ekscelencja zechce traci膰 sw贸j cenny czas dla n臋dz­nego prostaka, powstrzyma艂a najpo艣ledniejszego z pa艅skich s艂ug, by nie pobieg艂 upa艣膰 do szlachetnych st贸p, gdy tylko us艂ysza艂, 偶e Ojciec De­tektyw贸w stoi u jego niegodnych prog贸w.

Wyrecytowane to by艂o nienagann膮 angielszczyzn膮 i tak g艂adko, 偶e sam nie potrafi艂bym lepiej. Czeka艂em, nie mrugn膮wszy okiem.

— Je艣li Postrach Przest臋pc贸w zaszczyci kt贸re艣 z moich 偶a艂osnych krzese艂 i zechce mu powierzy膰 swoje cia艂o, mog臋 zapewni膰, 偶e krzes艂o to zostanie potem spalone, aby nikt gorszy nie m贸g艂 go u偶y膰. A mo偶e Ksi膮­偶臋 艁owc贸w Z艂odziei zezwoli mi pos艂a膰 s艂u偶膮cego do jego pa艂acu po krzes艂o bardziej godne Ksi臋cia?

Podszed艂em powoli usi艂uj膮c u艂o偶y膰 w g艂owie odpowied藕. Ten stary ko艅 nabija艂 si臋 ze mnie doprowadzaj膮c do absurdu s艂ynn膮 chi艅sk膮 u-przejmo艣膰. Ale ju偶 taki jestem, 偶e id臋 na wszystko — do pewnych granic.

— Tylko dlatego, 偶e z czci膮 uginaj膮 si臋 pode mn膮 kolana na widok pot臋偶nego Chang Li Chinga, o艣miel臋 si臋 usi膮艣膰 — wyja艣ni艂em osuwaj膮c si臋 na krzes艂o i odwracaj膮c g艂ow臋, by zobaczy膰, 偶e dwa olbrzymy, kt贸re strzeg艂y progu, znikn臋艂y.

Co艣 mi m贸wi艂o, 偶e s膮 nie dalej, jak po drugiej stronie aksamitnych kotar zas艂aniaj膮cych drzwi.

Roz艂o偶y艂 obydwie r臋ce nad sto艂em.

Przyj膮艂em te s艂owa za znak, 偶e got贸w jest wys艂ucha膰 moich pyta艅.

— Chcia艂bym si臋 dowiedzie膰, kto zabi艂 Wang Ma i Wan Lan, s艂u偶膮ce Lilian Shan.

Bawi艂 si臋 pasemkiem swojej rzadkiej brody nawijaj膮c w艂osy na chu­dy, blady palec.

— Czy偶 ten, kto 艣ciga jelenia, spojrzy na zaj膮ca? — zapyta艂. — Gdy tak wspania艂y my艣liwy udaje, 偶e chodzi mu o 艣mier膰 s艂u偶膮cych, c贸偶 mo­偶e my艣le膰 Chang? Tylko to, 偶e wielki cz艂owiek raczy ukrywa膰 sw贸j prawdziwy cel. Jednak偶e skoro zmar艂e by艂y tylko s艂u偶膮cymi, mo偶na by pomy艣le膰, 偶e niegodny Chang Li Ching, jako jeden z t艂umu bezimien­nych stworze艅, kt贸re nic nie znacz膮, mo偶e wiedzie膰 co艣 o zmar艂ych. Czy偶 szczury nie znaj膮 obyczaj贸w szczur贸w?

Gada艂 w ten spos贸b przez par臋 minut, a ja siedzia艂em i s艂ucha艂em przygl膮daj膮c si臋 jego okr膮g艂ej, chytrej twarzy jak maska i mia艂em na­dziej臋, 偶e si臋 czego艣 dowiem. Nie dowiedzia艂em si臋 niczego.

— Moja ignorancja jest wi臋ksza, ni偶 sam si臋 zuchwale spodziewa艂em — zako艅czy艂 Chang swoj膮 przemow臋. — Odpowied藕 na proste pytanie, kt贸re pan zada艂, przekracza mo偶liwo艣ci mojego zamroczonego umys艂u. Nie wiem, kto zabi艂 Wang Ma i Wan Lan.

Wyszczerzy艂em do niego z臋by i zada艂em inne pytanie.

I tyle z tego mia艂em.

Nast膮pi艂y dalsze szalone pochlebstwa, dalsze najuni偶e艅sze uk艂ony, dal­sze zapewnienia o wiecznej czci i mi艂o艣ci, po czym ruszy艂em za moim przewodnikiem o karku jak kawa艂ek powrozu poprzez kr臋te korytarze, mroczne pokoje i w g贸r臋, i w d贸艂 po chwiej膮cych si臋 schodach.

Przy wyj艣ciu — ju偶 po zdj臋ciu 偶elaznych sztab — staruszek wy艂uska艂 zza koszuli m贸j rewolwer i wr臋czy艂 mi go. Zdusi艂em w sobie ch臋膰 sprawdzenia od razu na miejscu, czy z nim czego艣 nie robiono. Zamiast tego wsun膮艂em rewolwer do kieszeni i przest膮pi艂em pr贸g.

— Dzi臋ki za zastrzelenie tego tam na g贸rze — powiedzia艂em.
Chi艅czyk chrz膮kn膮艂, uk艂oni艂 si臋 i zamkn膮艂 drzwi.

Doszed艂em do Stockton Street, skr臋ci艂em w kierunku biura i id膮c po­woli zn臋ca艂em si臋 nad swoim m贸zgiem.

Najpierw zastan贸wmy si臋 nad 艣mierci膮 „G艂uchoniemego" Uhla. Czy by艂a przygotowana zawczasu, 偶eby ukara膰 partacza i mnie odpowiednio nastawi膰? Ale jak? I dlaczego? 呕ebym mia艂 poczucie d艂ugu wobec Chi艅­czyk贸w. A je艣li tak, to po co? Czy te偶 by艂 to mo偶e tylko jeden z tych zagadkowych numer贸w, kt贸re Chi艅czycy tak lubi膮? Odsun膮艂em t臋 spra­w臋 na bok i skupi艂em my艣li na ma艂ym, oty艂ym cz艂owieczku w purpuro­wej szacie.

Podoba艂 mi si臋. Mia艂 poczucie humoru, t臋gi 艂eb, odwag臋, wszystko. Wsa-


dzi膰 go do mamra to by艂oby co艣, czym cz艂owiek ch臋tnie pochwali艂by si臋 przed bliskimi. By艂 moim idea艂em przeciwnika. Ale wcale nie zamie­rza艂em sobie wmawia膰, 偶e ju偶 mam jak膮艣 szans臋. G艂uchoniemy wskaza艂 na zwi膮zek istniej膮cy mi臋dzy Chang Li Chingiem i 艢wistakiem z hotelu Irvington. G艂uchoniemy zareagowa艂, gdy oskar偶y艂em go, 偶e jest zamie­szany w zab贸jstwa w domu Shan. Tyle mia艂em. I to by艂o wszystko, pr贸cz tego, 偶e Chang ani s艂owem nie dowi贸d艂, 偶e nie jest zainteresowa­ny k艂opotami Lilian Shan.

W 艣wietle tych fakt贸w mo偶na by艂o przypuszcza膰, 偶e 艣mier膰 Uhla nie by艂a zaaran偶owanym przedstawieniem. Bardziej prawdopodobne wy­dawa艂o si臋, 偶e zauwa偶y艂 on moje przyj艣cie, usi艂owa艂 mnie sprz膮tn膮膰 i zosta艂 zabity przez mojego przewodnika, poniewa偶 uniemo偶liwi艂by po­s艂uchanie, kt贸rego Chang mi udzieli艂. 呕ycie Uhla niewiele by艂o warte w oczach Chi艅czyka lub kogokolwiek innego.

Jak dot膮d wcale nie czu艂em si臋 niezadowolony z mojego dnia pracy. Nie dokona艂em niczego wielkiego, ale zyska艂em spojrzenie na to, co mnie czeka. Je艣li bi艂em g艂ow膮 o kamienny mur, to przynajmniej wiedzia艂em ju偶, gdzie jest ten mur i zobaczy艂em, do kogo nale偶y.

W biurze czeka艂a na mnie wiadomo艣膰 od Dicka Foleya. Wynaj膮艂 miesz­kanie od ulicy, naprzeciw hotelu Irvington, i przez par臋 godzin 艣ledzi艂 艢wistaka.

艢wistak zabawi艂 p贸艂 godziny w lokalu „Grubas" Thomsona na Mar­ket Street rozmawiaj膮c z w艂a艣cicielem i kilku spekulantami, kt贸rzy tam stale przesiaduj膮. Potem wzi膮艂 taks贸wk臋 na 0'Farrell Street, gdzie na­cisn膮艂 jeden z dzwonk贸w przy wej艣ciu do domu „The Glenway". Dzwoni艂 bezskutecznie, wi臋c pos艂u偶y艂 si臋 w艂asnym kluczem i wszed艂. Po godzi­nie wyszed艂 i wr贸ci艂 do hotelu. Dick nie m贸g艂 powiedzie膰, kt贸ry dzwo­nek nacisn膮艂 i jakie mieszkanie odwiedzi艂.

Zadzwoni艂em do Lilian Shan.

By艂o pi臋tna艣cie po si贸dmej, kiedy wynaj臋ty samoch贸d przywi贸z艂 mnie pod jej drzwi. Otwar艂a je sama. Dunka, kt贸ra zajmowa艂a si臋 domem do czasu, a偶 przyjdzie nowa s艂u偶ba, by艂a tu tylko w dzie艅; na noc wraca艂a do w艂asnego domu o mil臋 w g艂膮b l膮du.

Wieczorowa suknia, w kt贸rej wyst膮pi艂a Lilian Shan, by艂a z rodzaju tych surowych, ale pozwala艂a przypuszcza膰, 偶e gdyby Lilian zrezygno­wa艂a z okular贸w i zadba艂a o siebie, mog艂aby wygl膮da膰 o wiele bardziej kobieco. Zaprowadzi艂a mnie na g贸r臋 do biblioteki, gdzie dobrze od偶y­wiony m艂odzieniec lat dwudziestu kilku w wieczorowym garniturze wsta艂 z krzes艂a, gdy weszli艣my — zgrabny ch艂opiec o jasnych w艂osach i g艂adkiej twarzy.

Nazywa艂 si臋, jak us艂ysza艂em przy powitaniu, Garthorne. Dziewczyna najwyra藕niej chcia艂a konferencj臋 ze mn膮 odby膰 w jego obecno艣ci. Ja


nie chcia艂em. Gdy zrobi艂em wszystko — z wyj膮tkiem postawienia spra­wy otwarcie — by da膰 jej do zrozumienia, 偶e chc臋 z ni膮 m贸wi膰 w czte­ry oczy, przeprosi艂a swego go艣cia zwracaj膮c si臋 do niego po imieniu, Jack, i zaprowadzi艂a mnie do innego pokoju. By艂em ju偶 troch臋 zniecierpliwiony.

Co艣 innego przysz艂o mi do g艂owy.

— Gdzie on mieszka?

Poda艂a mi jaki艣 numer na 0'Farrell Street.

— Czy to „The Glenway"?

Otwar艂a usta, potem je zamkn臋艂a.

— Z czego on 偶yje?
Zamilk艂a i zesztywnia艂a.

— Niech mnie pani pos艂ucha, panno Shan — powiedzia艂em. — Ten Garthorne mo偶e by膰 w porz膮dku, ale musz臋 spraw臋 wyja艣ni膰. Nie zro­bi臋 mu krzywdy, je艣li jest czysty. Chc臋 wiedzie膰, co pani o nim wie.

S艂owo po s艂owie dowiedzia艂em si臋. By艂, w ka偶dym razie m贸wi艂a, 偶e by艂, najm艂odszym synem znanej rodziny Richmond贸w w stanie Wirgi­nia, chwilowo w nie艂asce z powodu jakich艣 m艂odzie艅czych wybryk贸w. Do San Francisco przyjecha艂 przed czterema miesi膮cami — chcia艂 po­czeka膰, a偶 ojciec och艂onie z gniewu. Tymczasem matka zaopatrywa艂a syna w pieni膮dze, aby na czas wygnania uchroni膰 go od konieczno艣ci


pracy. Przywi贸z艂 list polecaj膮cy od jednej z kole偶anek Lilian Shan — jak mog艂em si臋 domy艣la膰, Lilian Shan mia艂a dla pana Garthorne'a du偶o sympatii. Wiedz膮c ju偶 to wszystko spyta艂em:

— Chc臋 tutaj wr贸ci膰 i b臋d臋 pani膮 prosi艂, 偶eby nic pani nie m贸wi艂a o moich mniej lub wi臋cej niegodnych podejrzeniach, ale s膮dz臋, 偶e on postanowi艂 pani膮 zabra膰 st膮d na ca艂y wiecz贸r. Je偶eli w drodze powrot­nej silnik wysi膮dzie, to prosz臋 udawa膰, 偶e pani膮 to nie dziwi.

Zaniepokoi艂a si臋, ale nie chcia艂a przyzna膰, 偶e mog臋 mie膰 s艂uszno艣膰. Dosta艂em klucz, mimo wszystko, potem opowiedzia艂em jej o planowa­nym przez nas podst臋pie, kt贸ry wymaga艂 jej pomocy, ona za艣 przyrzek艂a by膰 we czwartek w naszym biurze o p贸艂 do dziesi膮tej rano.

Wyszed艂em nie widz膮c ju偶 wi臋cej Garthorne'a.

Gdy znalaz艂em si臋 ponownie w wynaj臋tym samochodzie, kaza艂em kie­rowcy zajecha膰 do najbli偶szego osiedla, gdzie w domu towarowym ku­pi艂em prymk臋 tytoniu do 偶ucia, latark臋 i pude艂ko naboi. Mam rewolwer kalibru 38 special, ale musia艂em kupi膰 s艂absze naboje, poniewa偶 tych special sprzedawca nie mia艂 na sk艂adzie.

Z zakupami w mojej kieszeni wyruszyli艣my z powrotem do domu Li­lian Shan. Przy drugim zakr臋cie — licz膮c od jej domu — zatrzyma艂em w贸z, zap艂aci艂em kierowcy i zwolni艂em go. Reszt臋 drogi zrobi艂em na no­gach.

Dom ton膮艂 w ciemno艣ciach.

Wszed艂em do 艣rodka najciszej, jak mog艂em i pomagaj膮c sobie latark膮 przeczesa艂em ca艂y dom od piwnicy po dach. Nikogo pr贸cz mnie nie by艂o. W kuchni spl膮drowa艂em lod贸wk臋, 偶eby co艣 przegry藕膰. Popi艂em to mle­kiem. Mia艂em ochot臋 na kaw臋, ale kawa zbyt mocno pachnie.

Po tej kolacji usiad艂em wygodnie na krze艣le w przej艣ciu pomi臋dzy kuchni膮 i reszt膮 domu. Po jednej stronie tego przej艣cia mia艂em scho­dy wiod膮ce do sutereny, po drugiej — schody na g贸r臋. Znajdowa艂em si臋 w punkcie centralnym, gdzie przy wszystkich drzwiach pootwieranych — z wyj膮tkiem wej艣ciowych — mog艂em s艂ysze膰 wszystko.

Przesz艂a jedna godzina — w ciszy, nie licz膮c odg艂osu samochod贸w przeje偶d偶aj膮cych drog膮 odleg艂膮 o trzysta metr贸w i szumu Pacyfiku w ma艂ej zatoczce na dole. 呕u艂em moj膮 prymk臋 tytoniu, namiastk臋 papie­rosa i pr贸bowa艂em policzy膰, ile to godzin w 偶yciu sp臋dzi艂em w taki spo­s贸b, siedz膮c albo stoj膮c i czekaj膮c, a偶 si臋 co艣 wydarzy.


Zadzwoni艂 telefon.

Pozwoli艂em mu dzwoni膰. Mog艂a to by膰 Lilian Shan wzywaj膮ca pomo­cy, lecz nie wolno mi by艂o ryzykowa膰. Najbardziej prawdopodobne, 偶e to jaki艣 bandzior pr贸buje sprawdzi膰, czy kto艣 jest w domu.

Min臋艂o drugie p贸艂 godziny, od oceanu powia艂a bryza, zaszumia艂y drze­wa na dworze.

Dobieg艂 mnie jaki艣 odg艂os, kt贸ry nie by艂 ani wiatrem, ani szumem morza czy przeje偶d偶aj膮cego samochodu.

Co艣 gdzie艣 skrzypn臋艂o. Przy oknie, ale nie wiedzia艂em, przy kt贸rym. Rzuci艂em moj膮 prymk臋 tytoniu, wyci膮gn膮艂em rewolwer i latark臋.

Zn贸w skrzypn臋艂o, mocniej.

Kto艣 majstrowa艂 przy jednym z okien — za g艂o艣no. Brz臋kn臋艂a klamka i co艣 uderzy艂o o szyb臋. Nabieraj膮 mnie. Ktokolwiek by to by艂, m贸g艂 roz­bi膰 szk艂o czyni膮c o wiele mniej ha艂asu.

Wsta艂em, ale nie opuszcza艂em swego miejsca. Ten numer z oknem mia艂 odwr贸ci膰 moj膮 uwag臋 od kogo艣, kto m贸g艂 ju偶 by膰 w domu. Prze­sta艂em si臋 tym przejmowa膰 i spr贸bowa艂em zajrze膰 do kuchni. Za czar­no tam by艂o, 偶eby cokolwiek zobaczy膰. Nic nie zobaczy艂em, nic nie us艂y­sza艂em.

Z kuchni powia艂o na mnie wilgotnym powietrzem.

Na to nale偶a艂o zwr贸ci膰 uwag臋. Mia艂em towarzysza i to zr臋czniejszego ode mnie. Potrafi艂 otwiera膰 drzwi albo okna tu偶 pod moim nosem. Nie­dobrze.

Porzuci艂em krzes艂o i przenosz膮c ci臋偶ar cia艂a na gumowe obcasy cofa­艂em si臋, p贸ki nie poczu艂em plecami drzwi od piwnicy. Coraz mniej po­doba艂a mi si臋 ta zabawa. Lubi臋 r贸wny — albo wi臋cej ni偶 r贸wny — po­dzia艂 koszt贸w i zysk贸w, a na to si臋 nie zanosi艂o.

Dlatego te偶, kiedy cienka, chwiejna smuga 艣wiat艂a padaj膮c z kuchni musn臋艂a krzes艂o stoj膮ce w przej艣ciu, by艂em na trzecim stopniu schod贸w wiod膮cych do piwnicy. Przylgn膮艂em plecami do 艣ciany.

艢wiat艂o przez par臋 sekund zatrzyma艂o si臋 na krze艣le, potem obieg艂o korytarz i si臋gn臋艂o do pokoju. Widzia艂em jedynie t臋 smug臋 艣wiat艂a, nic poza tym.

Dobieg艂y mnie nowe odg艂osy — pomruk silnik贸w samochodowych tu偶 ko艂o domu, od strony drogi, mi臋kkie st膮pania n贸g na kuchennym ganku, potem na linoleum kuchennej pod艂ogi, st膮panie wielu n贸g. Poczu艂em za­pach nie budz膮cy w膮tpliwo艣ci — zapach nie mytych Chi艅czyk贸w.

Potem przesta艂em si臋 tym interesowa膰 — mia艂em mn贸stwo roboty w moim najbli偶szym otoczeniu.

W艂a艣ciciel latarki znalaz艂 si臋 u szczytu schod贸w do piwnicy. Nie mo­g艂em go dojrze膰 — moje oczy by艂y zm臋czone wpatrywaniem si臋 w 艣wiat艂o.

Pierwszy cienki promie艅 skierowany w d贸艂 omin膮艂 mnie o par臋 cen­tymetr贸w; da艂o mi to czas na ustalenie pewnych danych. Je艣li facet by艂 艣redniego wzrostu, to — przyczajony, z latark膮 w lewej r臋ce i broni膮


w prawej — musia艂 mie膰 g艂ow臋 jakie艣 czterdzie艣ci pi臋膰 centymetr贸w nad 藕r贸d艂em 艣wiat艂a, tyle samo za nim i oko艂o dwudziestu centymetr贸w na lewo ode mnie.

艢wiat艂o zako艂ysa艂o si臋 na boki i trafi艂o na moj膮 nog臋.

Wycelowa艂em w punkt, kt贸ry okre艣li艂em sobie w ciemno艣ci. Jego strza艂 osmali艂 mi policzek. Wyci膮gn膮艂 rami臋, by mnie z艂apa膰. Uchyli艂em si臋 i Chi艅czyk da艂 nura do piwnicy b艂ysn膮wszy po drodze z艂otymi z臋­bami.

Dom wype艂ni艂y okrzyki „A, jej!" i tupot n贸g.

Musia艂em ruszy膰 z miejsca, bo inaczej zosta艂bym zepchni臋ty.

Na dole grozi艂a mi pu艂apka, wr贸ci艂em wi臋c do przej艣cia ko艂o kuchni. Roi艂o si臋 tam od cuchn膮cych cia艂. Jakie艣 r臋ce i jakie艣 z臋by zacz臋艂y drze膰 na mnie ubranie. Niech to wszyscy diabli! Z ca艂膮 pewno艣ci膮 wpad艂em, ale w co?

Znalaz艂em si臋 w 艣rodku dzikiej szamotaniny, w艣r贸d niewidocznych postaci, kt贸re bi艂y si臋 ze sob膮, mocowa艂y, szarpa艂y, j臋cz膮c i rz臋偶膮c. Wir walki znosi艂 mnie do kuchni. Poddaj膮c si臋 temu wali艂em pi臋艣ciami do­ ko艂a, bi艂em g艂ow膮, kopa艂em.

Czyj艣 piskliwy g艂os wykrzykiwa艂 po chi艅sku jakie艣 rozkazy.

Unoszony do kuchni otar艂em si臋 ramieniem o framug臋 drzwi. Opie­ra艂em si臋 ze wszystkich si艂 wrogom, kt贸rych nie widzia艂em, ale ba艂em si臋 u偶y膰 broni, kt贸r膮 wci膮偶 艣ciska艂em w d艂oni.

By艂em tylko cz臋艣ci膮 tej nieprzytomnej przepychanki. Jeden strza艂 — i stan臋 si臋 jej o艣rodkiem. T臋 oszala艂膮 ha艂astr臋 opanowa艂a panika. Gdy­bym zwr贸ci艂 na siebie uwag臋, rozdarto by mnie na strz臋py.

Poddawa艂em si臋, wi臋c kopi膮c wszystko, co napotka艂em po drodze i wszystkich doko艂a, r贸wnie偶 przez wszystkich kopany. Zapl膮ta艂o mi si臋 pod nogi wiadro.

Upad艂em przewracaj膮c moich s膮siad贸w, przetoczy艂em si臋 przez jakie艣 cia艂o, poczu艂em czyj膮艣 stop臋 na twarzy, usun膮艂em si臋 spod niej i wyl膮­dowa艂em w k膮cie. Blaszane wiadro nadal mi przeszkadza艂o.

Bogu niech b臋d膮 dzi臋ki za to wiadro!

Chcia艂em, 偶eby ci ludzie sobie poszli. Niewa偶ne, kim i czym byli, je艣li odejd膮 w pokoju, przebacz臋 im wszystkie grzechy.

Wsun膮艂em rewolwer do wiadra i strzeli艂em. Rozleg艂 si臋 straszny huk. Jakby kto艣 rzuci艂 granat.

Strzeli艂em do wiadra jeszcze raz i za艣wita艂 mi inny pomys艂. Wetkn膮­艂em do ust dwa palce lewej r臋ki i gwizdn膮艂em, jak mog艂em najg艂o艣niej, 艂aduj膮c w wiadro wszystkie naboje.

C贸偶 za rozkoszny huk!

Gdy zabrak艂o mi naboj贸w, a w p艂ucach powietrza, zosta艂em sam. By­艂em bardzo zadowolony. Zrozumia艂em, dlaczego m臋偶czy藕ni odchodz膮 i 偶yj膮 samotnie w jaskiniach. Nie gani艂em ich za to!

Siedz膮c sam, w mroku, na艂adowa艂em rewolwer.

Na czworakach znalaz艂em drog臋 do otwartych drzwi kuchni i wyjrza­艂em w ciemno艣膰, kt贸ra niczego mi nie powiedzia艂a. Z zatoczki dobiega艂


ch艂epcz膮cy plusk fal. Z drugiej strony domu rozleg艂 si臋 warkot silni­k贸w. Mia艂em nadziej臋, 偶e to moi przyjaciele zabierali si臋 do odjazdu.

Przekr臋ci艂em klucz w zamku i zapali艂em 艣wiat艂o. Kuchnia nie by艂a a偶 tak strasznie zdemolowana, jak si臋 spodziewa艂em. Par臋 rondli i na­czy艅 na pod艂odze, jedno z艂amane krzes艂o, w powietrzu zapach nie mytych cia艂. Ale to by艂o wszystko, je艣li nie liczy膰 r臋kawa z niebieskiej bawe艂ny na 艣rodku kuchni, s艂omianego sanda艂a blisko drzwi do ko­rytarza i obok sanda艂a gar艣ci kr贸tkich czarnych w艂os贸w ze 艣ladami krwi.

W piwnicy nie znalaz艂em cz艂owieka, kt贸rego tam pos艂a艂em. Otwarte drzwi wskazywa艂y drog臋 jego ucieczki. By艂a tam jego latarka i moja, i troch臋 jego krwi.

Znalaz艂em si臋 z powrotem na g贸rze i wyszed艂em przed dom. Drzwi wej艣ciowe by艂y otwarte. Dywany skopane. Na pod艂odze le偶a艂a rozbita niebieska waza. Przesuni臋to z miejsca st贸艂 i przewr贸cono par臋 krzese艂. Znalaz艂em stary, zat艂uszczony br膮zowy kapelusz z filcu pozbawiony za­r贸wno wewn臋trznej opaski, jak i wst膮偶ki. Znalaz艂em pobrudzon膮 foto­grafi臋 prezydenta Coolidge'a — najwyra藕niej wyci臋t膮 z jakiej艣 chi艅skiej gazety — i sze艣膰 papierosowych gilz.

Na pi臋trze nie znalaz艂em nic, co by wskazywa艂o na to, 偶e moi go艣cie tam zagl膮dali.

By艂o p贸艂 do trzeciej nad ranem, gdy us艂ysza艂em zaje偶d偶aj膮cy przed dom samoch贸d. Wyjrza艂em z okna sypialni Lilian Shan na pi臋trze. 呕eg­na艂a si臋 z Jackiem Garthorne'em.

Wr贸ci艂em do biblioteki, by tam na ni膮 poczeka膰.

Przez- chwil臋 my艣la艂em, 偶e sk艂amie, ale skin臋艂a g艂ow膮 i osun臋艂a si臋 na fotel trac膮c co艣 ze swojej zwyk艂ej sztywno艣ci.

. — Mia艂em tu du偶e towarzystwo — powiedzia艂em. — Ale nie mog臋 si臋 pochwali膰, 偶e du偶o o nim wiem. Prawd臋 m贸wi膮c ugryz艂em wi臋cej, ni偶 mog艂em prze艂kn膮膰 i musz臋 by膰 zadowolony, 偶e przep臋dzi艂em ca艂膮 zgraj臋.

To wyrwa艂o j膮 z apatii. Wsta艂a, wyprostowa艂a si臋 dumnie i powie­dzia艂a lodowatym tonem:

— Nie chc臋 wi臋cej o tym s艂ysze膰.

W porz膮dku, je艣li chodzi o mnie, ale:

teorie. — No c贸偶, zostaj臋 tu na noc. Jest jedna szansa na sto, 偶e co艣 si臋 mo偶e przydarzy膰, ale wol臋 by膰 pewny.

Nie robi艂a wra偶enia zachwyconej tym pomys艂em, ale w ko艅cu posz艂a spa膰.

Oczywi艣cie nic si臋 nie sta艂o a偶 do wschodu s艂o艅ca. Opu艣ci艂em dom, gdy tylko zrobi艂o si臋 jasno i jeszcze raz przebada艂em okolice. Wsz臋dzie by艂y 艣lady st贸p, wiod膮ce od brzegu zatoczki do podjazdu. Dar艅 przy podje藕dzie tu i 贸wdzie by艂a zdarta, gdzie samochody zawraca艂y niedbale.

Po偶yczy艂em sobie z gara偶u Lilian Shan samoch贸d i wr贸ci艂em do San Francisco, zanim ranek dobieg艂 ko艅ca.

W biurze poprosi艂em Starego, 偶eby przydzieli艂 Jackowi Garthorne'owi anio艂a str贸偶a; 偶eby stary kapelusz, latark臋, sanda艂 i reszt臋 moich pami膮­tek podda艂 badaniom laboratoryjnym i 偶eby kaza艂 zebra膰 艣lady palc贸w, 艣lady st贸p, 艣lady z臋b贸w i tak dalej, i 偶eby nasza filia w Richmond do­wiedzia艂a si臋, kim s膮 Garthornowie. Potem poszed艂em zobaczy膰 si臋 z moim filipi艅skim pomagierem.

By艂 w ponurym nastroju.

Niew膮tpliwie chodzi艂o o moich go艣ci. Cz艂owiek, kt贸rego Cipriano pr贸­bowa艂 艣ledzi膰, m贸g艂 by膰 tym, kt贸rego zdzieli艂em pi臋艣ci膮.

Filipi艅czyk nie pomy艣la艂, 偶eby zapisa膰 numery samochod贸w. Nie wie­dzia艂, czy kierowcami byli biali czy Chi艅czycy, i nawet jakiej marki by艂y te samochody.

— 艢wietnie si臋 spisa艂e艣 — zapewni艂em go. — Spr贸buj znowu dzi艣
wiecz贸r. Nie przejmuj si臋, na pewno si臋 tam dostaniesz.

Od niego poszed艂em zadzwoni膰 do przybytku sprawiedliwo艣ci. Dowie­dzia艂em si臋, 偶e o 艣mierci „G艂uchoniemego" Uhla nie by艂o doniesienia. Dwadzie艣cia minut p贸藕niej obija艂em sobie kostki d艂oni o frontowe drzwi Chang Li Chinga.

*

Tym razem drzwi otworzy艂 nie ten staruszek z szyj膮 jak kawa艂ek powrozu, tylko m艂ody Chi艅czyk z szeroko u艣miechni臋t膮, ospowat膮 twarz膮.


— Pan chce widzie膰 Chang Li Chinga — powiedzia艂, zanim zd膮偶y艂em si臋 odezwa膰 i odsun膮艂 si臋 na bok pozwalaj膮c mi wej艣膰.

Wszed艂em i czeka艂em, a偶 za艂o偶y wszystkie sztaby i k艂贸dki. Poszli艣my do Changa kr贸tsz膮 drog膮 ni偶 poprzednio, lecz wci膮偶 dalek膮 od prostej. Id膮c za moim przewodnikiem bawi艂em si臋 przez chwil臋 szkicowaniem w my艣li wykresu naszej trasy, ale by艂o to zbyt skomplikowane i da艂em za wygran膮.

Pok贸j obwieszony aksamitnymi zas艂onami by艂 pusty, kiedy m贸j prze­wodnik wprowadzi艂 mnie, uk艂oni艂 si臋 i szczerz膮c z臋by odszed艂. Usiad艂em na krze艣le blisko sto艂u i czeka艂em.

Chang Li Ching zrezygnowa艂 z teatralnych trik贸w i nie zjawi艂 si臋 bezg艂o艣nie jak duch. Us艂ysza艂em jego kroki w mi臋kkich pantoflach, zanim rozsun膮艂 zas艂ony i wszed艂. By艂 sam, jego bia艂e w膮sy nastroszy艂y si臋 w pa-triarchalnym, dobrotliwym u艣miechu.

Cichutkie westchnienie, kt贸re mog艂o by膰 r贸wnie偶 st艂umionym chicho­tem, poruszy艂o wargi starca, a purpurowa czapeczka zadr偶a艂a.

— Pogromca Maruder贸w wie wszystko — wyszepta艂 z ironi膮 — nawet to, jakim rodzajem ha艂asu odp臋dzi膰 demony. Je艣li twierdzi, 偶e cz艂owiek, kt贸rego uderzy艂, by艂 s艂ug膮 Chang Li Chinga, to kim偶e jest Chang, by temu przeczy艂?

Spr贸bowa艂em za偶y膰 go z ma艅ki.

— Nie wiem wszystkiego, nie wiem nawet, dlaczego policja dot膮d nie s艂ysza艂a o 艣mierci cz艂owieka, kt贸ry zosta艂 tu wczoraj zastrzelony.

Zanurzy艂 jedn膮 d艂o艅 w swojej bia艂ej brodzie i zacz膮艂 si臋 bawi膰 w艂osami.

— Nie s艂ysza艂em o tej 艣mierci — odpar艂.

Mog艂em si臋 domy艣li膰, co nast膮pi, ale wola艂em to zobaczy膰.

— Mo偶e pan spyta cz艂owieka, kt贸ry mnie tutaj wczoraj przyprowadzi艂 — zaproponowa艂em.

Chang Li Ching wzi膮艂 ze sto艂u pa艂eczk臋 pokryt膮 materia艂em i uderzy艂 ni膮 w gong wisz膮cy na ozdobnym sznurze za jego ramieniem. Zas艂ony na przeciwleg艂ej 艣cianie rozsun臋艂y si臋 i zjawi艂 si臋 Chi艅czyk, kt贸ry mnie tu przyprowadzi艂.

— Wczoraj przyprowadzi艂 mnie tu zacny starzec — wyja艣ni艂em — a nie ten m艂odzieniec kr贸lewskiego rodu.

Chang uda艂 zaskoczenie.

Wyszczerzy艂em z臋by do ospowatego, on do mnie, a Chang u艣miechn膮艂 si臋 z wielk膮 艂askawo艣ci膮.

Ospowaty sk艂oni艂 si臋 i zamierza艂 da膰 nura w zas艂ony, gdy za jego ple­cami zaszura艂y po pod艂odze czyje艣 za du偶e buty. B艂yskawicznie odwr贸ci艂 si臋. Sta艂 nad nim jeden z dwu zapa艣nik贸w olbrzym贸w, kt贸rych widzia­艂em tu poprzedniego dnia. Oczy rnu b艂yszcza艂y, by艂 podniecony i g艂o艣no co艣 szwargota艂. Ospowaty odci膮艂 mu si臋 natychmiast. Chang Li Ching uciszy艂 obydw贸ch ostrym tonem. Wszystko po chi艅sku — niczego nie mog艂em zrozumie膰.

Chang uk艂oni艂 mi si臋 z艂o偶ywszy obie d艂onie i zwr贸ci艂 si臋 do olbrzyma:

— Zostaniesz tu i b臋dziesz strzeg艂 spokoju wielkiego cz艂owieka, a ka偶de jego 偶yczenie ma by膰 natychmiast spe艂nione.

Zapa艣nik sk艂oni艂 si臋 i odsun膮艂 na bok, 偶eby przepu艣ci膰 Changa razem z ospowatym. Kotary z powrotem zsun臋艂y si臋 za nimi.

Nie traci艂em s艂贸w w 偶adnym j臋zyku dla tego osi艂ka przy drzwiach, tylko czekaj膮c na powr贸t Changa zaj膮艂em si臋 paleniem papierosa. Wypa­li艂em go do po艂owy, gdy us艂ysza艂em w g艂臋bi domu strza艂, niezbyt daleko.

Olbrzym nachmurzy艂 si臋.

Zabrzmia艂 jeszcze jeden strza艂 i w korytarzu da艂y si臋 s艂ysze膰 kroki. Kto艣 bieg艂. Spomi臋dzy kotar wynurzy艂a si臋 twarz ospowatego. Wyszwargota艂 co艣 po chi艅sku do zapa艣nika, ten ze zmarszczonymi brwiami obej­rza艂 si臋 na mnie i zaprotestowa艂. Ospowaty nastawa艂 na niego, zapa艣nik jeszcze raz pos艂a艂 mu gro藕ne spojrzenie, wyb膮ka艂 — niech czeka — i oby­dwaj znikn臋li.

Ko艅czy艂em pali膰 przy st艂umionych odg艂osach bijatyki — chyba gdzie艣 pi臋tro ni偶ej. Zabrzmia艂y jeszcze dwa strza艂y, z dala od siebie. Czyje艣 nogi przebieg艂y za drzwiami pokoju, w kt贸rym siedzia艂em. Up艂yn臋艂o chyba z dziesi臋膰 minut, odk膮d zostawiono mnie samego.

Stwierdzi艂em, 偶e nie jestem sam.

Na przeciwleg艂ej do drzwi 艣cianie drgn臋艂y kotary. Niebieski, zielony i srebrny aksamit wybrzuszy艂 si臋 na par臋 centymetr贸w i po chwili opad艂. Powt贸rzy艂o si臋 to jakie艣 trzy metry dalej: spok贸j, a potem lekkie dr偶enie aksamitu w dalekim k膮cie pokoju.

Kto艣 — zas艂oni臋ty kotarami — skrada艂 si臋 wzd艂u偶 艣ciany.


Rozparty na krze艣le pozwoli艂em mu skrada膰 si臋 dalej. Nie ruszy艂em nawet r臋k膮. Je艣li drganie kotary oznacza czekaj膮ce mnie k艂opoty, to naj­mniejsze poruszenie z mojej strony mo偶e je tylko przyspieszy膰.

艢ledzi艂em ruch za kotar膮 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 艣ciany i po艂ow臋 drugiej do miejsca, gdzie, wiedzia艂em, znajdowa艂y si臋 drzwi. Potem przez d艂u偶sz膮 chwil臋 by艂 spok贸j. Gdy doszed艂em do wniosku, 偶e skradaj膮ce si臋 stwo­rzenie wysz艂o przez drzwi, kotary nagle rozchyli艂y si臋 i ten kto艣 stan膮艂 przede mn膮.

Nie mia艂a nawet p贸艂tora metra wzrostu — 偶ywa figurka z porcelany zdj臋ta z czyjej艣 p贸艂ki. Doskona艂y owal twarzyczki pi臋knej jak na obrazku podkre艣la艂y wspania艂e, czarne, jak polakierowane, w艂osy, le偶膮ce p艂asko na skroniach. Z艂ote kolczyki ko艂ysa艂y si臋 przy policzkach, we w艂osach tkwi艂 motyl z jadeitu. Kaftan koloru lawendy l艣ni膮cy od bia艂ych kamieni okrywa艂 j膮 od brody po kolana, spod kr贸tkich lawendowych spodni wy­gl膮da艂y lawendowe po艅czoszki, a nienaturalnie ma艂e stopy tkwi艂y w san­da艂kach te偶 lawendowych w kszta艂cie kotka z 偶贸艂tymi kamieniami za­miast oczu i egretami na miejscu w膮s贸w. Szczytem wszystkiego by艂o, 偶e w tych szmatkach z modnego magazynu dla panienek wydawa艂a si臋 niesamowicie krucha i delikatna. A jednak nie by艂a rze藕b膮 ani obraz­kiem. Sta艂a przede mn膮 ma艂a kobietka z krwi i ko艣ci, jej czarne oczy by艂y pe艂ne l臋ku, a paluszki nerwowo szarpa艂y jedwab przy piersi.

Podesz艂a bli偶ej szybkim niezgrabnym krokiem Chinek, kt贸rym kr臋puj膮 stopy, dwukrotnie odwr贸ci艂a g艂ow臋, by spojrze膰 na kotary zas艂aniaj膮ce drzwi.

Zerwa艂em si臋 z krzes艂a, 偶eby wyj艣膰 jej naprzeciw.

M贸wi艂a po angielsku bardzo s艂abo. Wi臋kszo艣ci tego, co wypapla艂a, nie zrozumia艂em, chocia偶 wyda艂o mi si臋, 偶e jej „mi-po-偶e" mog艂o ewentual­nie znaczy膰 „pan mi pomo偶e".

Skin膮艂em g艂ow膮 i podtrzyma艂em j膮 za 艂okcie, gdy potkn臋艂a si臋 i opar艂a o mnie.

Pocz臋stowa艂a mnie dalsz膮 porcyjk膮 swojej angielszczyzny, co wcale nie pomog艂o mi zrozumie膰 sytuacji, chyba 偶e „nie-nic" znaczy艂o „niewol­nica", a „za-ba膰-to" — „zabra膰 st膮d".

— Chcesz, 偶eby ci臋 st膮d zabra膰? — spyta艂em.

Pokiwa艂a energicznie g艂贸wk膮, kt贸ra znajdowa艂a si臋 tu偶 pod moj膮 brod膮 i czerwony kwiat jej ust z艂o偶y艂 si臋 w u艣miech, przy kt贸rym wszy­stkie u艣miechy, jakie mog艂em sobie przypomnie膰, wygl膮da艂y jak ohydne grymasy.

M贸wi艂a dalej, ale nic z tego nie zrozumia艂em. Wyjmuj膮c 艂okie膰 z mojej d艂oni podci膮gn臋艂a r臋kaw i ods艂oni艂a przedrami臋, kt贸re jaki艣 artysta rze藕­bi艂 przez p贸艂 roku w ko艣ci s艂oniowej. Zobaczy艂em na jej ciele pi臋膰 sinia­k贸w — 艣lady po palcach i zadrapania tam, gdzie paznokcie musia艂y wbi膰 si臋 w cia艂o.

Spu艣ci艂a r臋kaw i uraczy艂a mnie jeszcze kilkoma s艂owami. Nic dla mnie nie znaczy艂y, ale brzmia艂y przyjemnie, jak dzwoneczki.


— W porz膮dku — powiedzia艂em wyjmuj膮c rewolwer. — Je艣li chcesz i艣膰 ze mn膮, to idziemy.

Obydwie jej r膮czki spocz臋艂y na rewolwerze. Energicznym ruchem odwr贸ci艂a go luf膮 w d贸艂, a potem patrz膮c mi w twarz w wielkim pod­nieceniu t艂umaczy艂a co艣 i przeci膮gn臋艂a d艂o艅 po ko艂nierzu, 偶eby pokaza膰, jak podcina si臋 gard艂o.

Pokr臋ci艂em g艂ow膮 na znak protestu i popchn膮艂em dziewczyn臋 w stron臋 drzwi. Opar艂a si臋 z oczami rozszerzonymi strachem. Jedn膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a do mojej kieszonki z zegarkiem. Pozwoli艂em jej wyj膮膰 zegarek. Czubek wyci膮gni臋tego paluszka po艂o偶y艂a na dwunastce, potem zakre艣li艂a ko艂o trzy razy. Wyda艂o mi si臋, 偶e to zrozumia艂em. Za trzydzie艣ci sze艣膰 godzin od dzisiejszego po艂udnia b臋dzie p贸艂noc i czwartek.

— Tak — powiedzia艂em.

Rzuci艂a spojrzenie na drzwi i poci膮gn臋艂a mnie do sto艂u, na kt贸rym sta艂o nakrycie do herbaty. Paluszkiem zamoczonym w zimnej herbacie zacz臋艂a rysowa膰 na inkrustowanej tafli sto艂u. Dwie r贸wnoleg艂e linie wzi膮艂em za ulic臋. Przeci臋艂a j膮 drug膮 par膮 kresek. Trzecia para kresek przeci臋艂a drug膮 i by艂a r贸wnoleg艂a do pierwszej.

— Waverly Place? — zgadywa艂em.

Z wielkim zadowoleniem przytakn臋艂a ruchem g艂owy.

Tam, gdzie wyobra偶a艂em sobie wschodni膮 stron臋 Waverly Place, na­kre艣li艂a kwadrat — m贸g艂 oznacza膰 dom. W kwadracie umie艣ci艂a co艣, co mog艂o by膰 r贸偶膮. Zmarszczy艂em brwi. Star艂a r贸偶臋 i na tym miejscu nary­sowa艂a 艂amane ko艂o dodaj膮c kropki. Wyda艂o mi si臋, 偶e wiem, o co chodzi. R贸偶a by艂a kapust膮. A to by艂o kartoflem. Kwadrat przedstawia艂 sklep warzywny, kt贸ry zauwa偶y艂em na Waverly Place. Skin臋艂a g艂ow膮.

Paluszki jej pobieg艂y przez ulic臋 i narysowa艂y kwadrat po drugiej stronie, a twarz zwr贸ci艂a si臋 ku mnie z wyrazem b艂agania, bym j膮 zrozu­mia艂.

— Dom po drugiej stronie ulicy naprzeciw sklepu warzywnego — powiedzia艂em cedz膮c s艂owa, a gdy jej paluszek zastuka艂 w moj膮 kie­szonk臋 z zegarkiem, doda艂em: — jutro o p贸艂nocy.

Nie wiem, ile z tego zrozumia艂a, ale tak pokiwa艂a g艂贸wk膮, 偶e jej kol­czyki zako艂ysa艂y si臋 jak wahad艂a jakiego艣 zwariowanego zegara.

B艂yskawicznym ruchem schyli艂a si臋, chwyci艂a moj膮 praw膮 d艂o艅, uca艂o­wa艂a j膮 i ko艂ysz膮c si臋 i podskakuj膮c znikn臋艂a za aksamitnymi kotarami.

Chustk膮 do nosa star艂em nakre艣lon膮 na stole map臋 i spokojnie pali­艂em papierosa, gdy w jakie艣 dwadzie艣cia minut p贸藕niej powr贸ci艂 Chang Li Ching.

Wkr贸tce potem po偶egna艂em go po wymianie kilku osza艂amiaj膮cych komplement贸w. Ospowaty odprowadzi艂 mnie do wyj艣cia.

W biurze nie by艂o dla mnie nic nowego. Foleyowi nie uda艂o si臋 艣ledzi膰

艢wistaka ubieg艂ej nocy.

*

Dziesi臋膰 minut po dziesi膮tej nast臋pnego ranka zjawili艣my si臋 z Lilian Shan u wej艣cia do agencji Fong Yicka na Washington Street.


W agencji Fong Yicka wychudzony siwow艂osy m臋偶czyzna, o kt贸rym pomy艣la艂em, 偶e to pewnie znaleziony przez Starego Frank Paul, 偶uj膮c cygaro rozmawia艂 z p贸艂 tuzinem Chi艅czyk贸w. Za podniszczonym kontu­arem siedzia艂 gruby Chi艅czyk i przygl膮da艂 im si臋 ze znudzeniem przez ogromne okulary w drucianej oprawie.

Spojrza艂em na te p贸艂 tuzina. Trzeci ode mnie mia艂 z艂amany nos — niski, kr臋pej budowy facet. Odsuwaj膮c na bok pozosta艂ych podszed艂em do niego. Nie wiem, czym zamierza艂 mnie potraktowa膰, mo偶e by艂o to d偶iu d偶itsu albo jego chi艅ski ekwiwalent. W ka偶dym razie skulony i gotowy do skoku niebezpiecznie rozchyli艂 sztywno napi臋te ramiona.

Chwyci艂em go tu i tam, w ko艅cu z艂apa艂em za kark wykr臋caj膮c mu jedno rami臋 do ty艂u.

Drugi Chi艅czyk skoczy艂 mi na plecy. Wychudzony, siwow艂osy jegomo艣膰 przymierzy艂 si臋 i da艂 mu w z臋by — Chi艅czyk polecia艂 w k膮t i tam pozo­sta艂.

Tak si臋 rzeczy mia艂y, gdy wesz艂a Lilian Shan.

Obr贸ci艂em tego ze z艂amanym nosem w jej stron臋.

Gwa艂townie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a szwargota膰 po chi艅sku z moim wi臋藕niem. Ten odpowiada艂 patrz膮c jej w oczy.

Zacz膮艂em popycha膰 go w kierunku drzwi. Chi艅czyk w drucianych okularach zast膮pi艂 mi drog臋 chowaj膮c jedn膮 r臋k臋 do ty艂u.

— Nie mo偶na — powiedzia艂.

Pchn膮艂em Yin Hunga na niego. Polecia艂 plecami na 艣cian臋.

— Niech pani wyjdzie — krzykn膮艂em do dziewczyny.

Siwow艂osy pan zatrzyma艂 dw贸ch Chi艅czyk贸w, kt贸rzy rzucili si臋 do drzwi i pot臋偶nym pchni臋ciem pos艂a艂 ich pod drug膮 艣cian臋.

Wyszli艣my.

Na ulicy by艂o spokojnie. W艂adowali艣my si臋 do taks贸wki i pojechali艣my p贸艂tora bloku dalej, do komisariatu, gdzie wygarn膮艂em mojego wi臋藕nia z taks贸wki. Paul, w艂a艣ciciel rancza, powiedzia艂, 偶e nie wejdzie z nami, 偶e by艂o mu bardzo przyjemnie, ale ma jeszcze par臋 w艂asnych spraw do za艂atwienia. Poszed艂 sobie na piechot臋 przez Kearny Street.

Do po艂owy ju偶 wychylona z taks贸wki Lilian Shan zmieni艂a zamiar.


W 艣rodku powsta艂a do艣膰 interesuj膮ca sytuacja.

Miejscowa policja wcale nie by艂a zainteresowana osob膮 Yin Hunga, cho膰, oczywi艣cie, gotowa zatrzyma膰 go do dyspozycji szeryfa z San Mateo.

Yin Hung udawa艂, 偶e nie m贸wi po angielsku, ja za艣 by艂em ciekaw, jak膮 ma histori臋 do opowiedzenia, wi臋c zajrza艂em do pokoju, gdzie prze­siaduj膮 tajniacy i znalaz艂em Billa Thode'a, odkomenderowanego na sta艂e do Chinatown i m贸wi膮cego troch臋 po chi艅sku.

On i Yin Hung pogadali ze sob膮 dobr膮 chwil臋. Potem Bill spojrza艂 na mnie, odgryz艂 koniec cygara i rozpar艂 si臋 wygodnie na krze艣le.

Oczywi艣cie, gdy wyszed艂em na ulic臋, nie by艂o 艣ladu po Lilian Shan i taks贸wce.

Wr贸ci艂em do hallu i z budki zadzwoni艂em do biura. Wci膮偶 brak wiado­mo艣ci od Dicka Foleya, poza tym nic wa偶nego, r贸wnie偶 nic od tego, kt贸ry chodzi艂 za Jackiem Garthorne'em. Nadszed艂 telegram z naszej filii w Richmond. Stwierdza艂, 偶e Garthonowie to ludzie zamo偶ni i znani w okolicy, 偶e m艂ody Jack zawsze by艂 w k艂opotach, 偶e przed kilku miesi膮­cami w jakiej艣 kawistrni pobi艂 policjanta z brygady prohibicyjnej, 偶e ojciec go wydziedziczy艂 i wygna艂 z domu, ale matka najprawdopodobniej posy艂a mu pieni膮dze.

Zgadza艂o si臋 z tym, co mi powiedzia艂a dziewczyna.

Tramwaj dowi贸z艂 mnie do gara偶u, gdzie zamelinowa艂em sportowy


w贸z, kt贸ry po偶yczy艂em sobie z gara偶u Lilian Shan poprzedniego ranka. Pojecha艂em do domu Cipriana. Nie mia艂 dla mnie 偶adnych wa偶nych wiadomo艣ci. Sp臋dzi艂 noc kr臋c膮c si臋 po Chinatown, ale wr贸ci艂 z ni­czym.

By艂em w nie najlepszym humorze, gdy skr臋ci艂em na zach贸d, 偶eby przez Golden Gate Park wjecha膰 na Ocean Boulevard. Sprawa posuwa艂a si臋 naprz贸d wcale nie tak 偶wawo, jakbym sobie 偶yczy艂.

Na bulwarze porz膮dnie doda艂em gazu i s艂one powietrze troch臋 rozwia艂o moje niezadowolenie.

Gdy zadzwoni艂em do drzwi Lilian Shan, otworzy艂 mi m臋偶czyzna o ko艣­cistej twarzy z r贸偶owawym w膮sikiem. Zna艂em go, Tucker, zast臋pca szeryfa.

Sp臋dzi艂em jeszcze pi臋膰 albo dziesi臋膰 minut na pogaw臋dce z Tuckerem, a potem zn贸w wlaz艂em do samochodu.

Skierowa艂em w贸z z powrotem do San Francisco.

Tu偶 za Da艂y City min臋艂a mnie jaka艣 taks贸wka jad膮ca na po艂udnie. Przez okno dojrza艂em twarz Jacka Garthorne'a.

Chwyci艂em za hamulec i pomacha艂em r臋k膮. Taks贸wka zawr贸ci艂a i cofaj膮c si臋 podjecha艂a do mnie. Garthorne otworzy艂 drzwiczki, lecz po­zosta艂 w 艣rodku.

Wysiad艂em i podszed艂em do niego.

— Zast臋pca szeryfa czeka w domu Lilian Shan, je偶eli si臋 pan tam udaje.
Zrobi艂 wielkie oczy, a potem zmru偶y艂 powieki spogl膮daj膮c na mnie

podejrzliwie.

— Zjed藕my na bok i pogadajmy chwil臋 — zaprosi艂em go.

Wysiad艂 z taks贸wki i przeci臋li艣my szos臋 w kierunku kilku g艂az贸w o zach臋caj膮cym wygl膮dzie.

Nie, ten blondynek nie by艂 wiele wart. Du偶o czasu up艂yn臋艂o, zanim wyci膮gn膮艂 swoj膮 spluw臋. Spokojnie mu na to pozwoli艂em.

— 膯o pan ma na my艣li? — spyta艂.


Nie mia艂em niczego na my艣li, po prostu chcia艂em zobaczy膰, jak przyj­mie moje s艂owa. Milcza艂em.

Schowa艂 bro艅 i w gardle mu zabulgota艂o.

— Pojad臋 tam. Powiem wszystko, co wiem!
Ruszy艂 w stron臋 taks贸wki.

— Chwileczk臋! — zawo艂a艂em. — Mo偶e by pan najpierw mnie powie­
dzia艂, co pan wie. Ja przecie偶 dla niej pracuj臋.

Zawr贸ci艂 na pi臋cie.

Uspokoi艂 si臋, a ja zacz膮艂em go sondowa膰. Trwa艂o prawie godzin臋, zanim dowiedzia艂em si臋 wszystkiego.

Historia jego m艂odego 偶ycia wed艂ug tego, co m贸wi艂, zacz臋艂a si臋 od jego wyjazdu z domu, gdy wpad艂 w nie艂ask臋 z powodu pobicia policjanta z brygady prohibicyjnej. Przyjecha艂 do San Francisco, 偶eby przeczeka膰 gniew ojca. Matka przez ten czas dba艂a o kiesze艅 syna, lecz nie przysy­艂a艂a tyle pieni臋dzy, ile m贸g艂by wyda膰 m艂ody cz艂owiek w mie艣cie pe艂nym rozrywek.

W takiej by艂 sytuacji, gdy spotka艂 艢wistaka, kt贸ry go przekona艂, 偶e ch艂opiec z jego powierzchowno艣ci膮 m贸g艂by 艂atwo zarobi膰 par臋 groszy na przemycie alkoholu, je艣li b臋dzie robi艂, co mu ka偶膮. Garthorne zgodzi艂 si臋 ch臋tnie. Nie lubi艂 prohibicji — by艂a powodem wi臋kszo艣ci jego k艂opo­t贸w. Przemyt alkoholu mia艂 dla niego romantyczny urok: strza艂y w ciemno艣ci, sygna艂y 艣wietlne z prawej burty i tak dalej.

Wygl膮da艂o na to, 偶e 艢wistak mia艂 艂odzie i alkohol, i czekaj膮cych klien­t贸w, tylko nie mia艂 gdzie wy艂adowa膰 towaru. Upatrzy艂 sobie ma艂膮 zatoczk臋 na wybrze偶u — idealne miejsce dla takich operacji. By艂a nie za blisko i nie za daleko od San Francisco. Z dw贸ch stron strzeg艂y jej ska艂y, od strony drogi zas艂ania艂 du偶y dom i wysokie 偶ywop艂oty. Gdyby m贸g艂 skorzysta膰 z tego domu, by艂oby po k艂opocie: wy艂adowa艂by bimber w zatoczce, przeni贸s艂 do domu, przela艂 w niewinne opakowania, wyni贸s艂 przez frontowe drzwi do samochod贸w i dostarczy艂 spragnionemu miastu.

Dom ten, powiedzia艂 Garthorne'owi, nale偶y do pewnej Chinki, niejakiej


Lilian Shan, kt贸ra ani go nie sprzeda, ani nie wynajmie. Garthorne mia艂 nawi膮za膰 z ni膮 znajomo艣膰 — 艢wistak dysponowa艂 ju偶 listem polecaj膮cym od jednej jej kole偶anki, dziewczyny, kt贸ra notabene wiele razy upad艂a od czasu studi贸w. Nast臋pnie mia艂 zaprzyja藕ni膰 si臋 z Lilian Shan na tyle, 偶eby podsun膮膰 dziewczynie my艣l o wykorzystaniu jej domu. 艢ci艣lej m贸­wi膮c wybada膰, czy jest ona osob膮, kt贸rej mo偶na — mniej lub bardziej otwarcie — zaproponowa膰 udzia艂 w zyskach z imprezy 艢wistaka.

Garthorne wykona艂 swoje zadanie, w ka偶dym razie pierwsz膮 jego cz臋艣膰: by艂 ju偶 na do艣膰 poufa艂ej stopie z Lilian Shan, gdy niespodziewa­nie wyjecha艂a do Nowego Jorku, zawiadamiaj膮c go, 偶e nie b臋dzie jej przez par臋 miesi臋cy. 艢wietna okazja dla przemytnik贸w. Nast臋pnego dnia Garthorne zatelefonowa艂 do domu Lilian i dowiedzia艂 si臋, 偶e Wang Ma pojecha艂a ze swoj膮 pani膮 i dom jest na opiece pozosta艂ej tr贸jki s艂u偶膮cych.

Tyle wiedzia艂 z pierwszej r臋ki. Nie bra艂 udzia艂u w l膮dowaniu prze­mytnik贸w, chocia偶 mia艂 na to ochot臋. 艢wistak kaza艂 mu trzyma膰 si臋 z daleka, aby po powrocie dziewczyny m贸g艂 gra膰 swoj膮 pierwotn膮 rol臋.

艢wistak powiedzia艂 mu, 偶e przekupi艂 tr贸jk臋 chi艅skich s艂u偶膮cych, 偶eby mu pomogli, a kucharka, Wan Lan, zgin臋艂a przy podziale pieni臋dzy, zabita przez swoich dw贸ch towarzyszy. W czasie nieobecno艣ci Lilian Shan trans­port alkoholu tylko jeden raz przeszed艂 przez jej dom. Nieoczekiwany powr贸t w艂a艣cicielki popsu艂 wszystko. Cz臋艣膰 w贸dki zosta艂a jeszcze w domu. Byli zmuszeni z艂apa膰 pann臋 Shan i Wang Ma i wepchn膮膰 do jakiej艣 szafy, p贸ki si臋 nie wyniesie towaru. Wang Ma zosta艂a uduszona przypadkiem — zbyt ciasno zaci膮gni臋to sznur.

Ale najgorsz膮 komplikacj臋 stworzy艂o nadej艣cie nowego transportu — mia艂 by膰 wy艂adowany w zatoczce w najbli偶sz膮 艣rod臋 i nie by艂o sposobu na zawiadomienie 艂odzi, 偶e miejsce jest trefne. 艢wistak pos艂a艂 po naszego bohatera, kaza艂 mu zabra膰 dziewczyn臋 we 艣rod臋 i przetrzyma膰 z dala od domu co najmniej do godziny drugiej nad ranem. Garthorne zaprosi艂 j膮 na kolacj臋 w „Half Moon". Przyj臋艂a zaproszenie. Uda艂, 偶e silnik samo­chodu nawali艂 i zatrzyma艂 pann臋 do godziny p贸艂 do trzeciej. P贸藕niej 艢wistak powiedzia艂 mu, 偶e wszystko posz艂o g艂adko.

Potem musia艂em zgadywa膰, o co w艂a艣ciwie chodzi temu ch艂opcu, bo j膮ka艂 si臋 i b膮ka艂 co艣, co niewiele mia艂o sensu. My艣l臋, 偶e mo偶na by to podsumowa膰 nast臋puj膮co: nie zastanawia艂 si臋, czy post臋puje z dziew­czyn膮 przyzwoicie. Nie poci膮ga艂a go — by艂a zbyt surowa i powa偶na, ma艂o kobieca. I niczego nie udawa艂 — nawet nie pr贸bowa艂 z ni膮 flirtowa膰. Potem zaskoczy艂o go nag艂e odkrycie, 偶e dziewczyna wcale nie by艂a tak jak on oboj臋tna. By艂 to dla niego wstrz膮s, sytuacja nie do zniesienia. Po raz pierwszy zobaczy艂 rzecz we w艂a艣ciwym 艣wietle. Przedtem uwa偶a艂 wszystko po prostu za dobry kawa艂. Obecno艣膰 uczucia zmieni艂a to — nawet je艣li uczucie by艂o tylko po jednej stronie.

Nie by艂o to prawd膮, poniewa偶 Garthorne dobrze wiedzia艂, 偶e szofer i Hoo Lun byli jeszcze w domu przez ca艂y dzie艅 po wyje藕dzie Lilian Shan do Nowego Jorku. Ale jeszcze nie chcia艂em, 偶eby si臋 wycofa艂 z gry.

Podskoczy艂.

— Nie. — Na jego twarzy odmalowa艂o si臋 prawdziwe zdziwienie.
Z trudem powstrzyma艂em si臋, 偶eby nie parskn膮膰 艣miechem.

Kiedy pierwszy raz widzia艂em tego bubka, wychodzi艂 z domu na Wa-verly Place, a za nim, w otwartych drzwiach, zamajaczy艂a mi twarz jakiej艣 Chinki. By艂 to dom le偶膮cy naprzeciw sklepu warzywnego. Chinka, z kt贸r膮 rozmawia艂em u Changa, uraczy艂a mnie gadk膮 o niewolnicy i za­proszeniem do tego samego domu. Szlachetnego Jacka potraktowa艂a tym samym, lecz nie wiedzia艂, 偶e dziewczyn臋 co艣 艂膮czy z Chang Li Chingiem, nie wiedzia艂 nawet, 偶e Chang istnieje, nie wiedzia艂, 偶e Chang i 艢wistak to para wsp贸lnik贸w. Teraz Jack ma k艂opoty i chce schroni膰 si臋 w艂a艣nie u tej dziewczyny!

Nie powiem, 偶eby nie odpowiada艂 mi taki obr贸t sprawy. Jack wpadnie w pu艂apk臋, ale to by艂o mi oboj臋tne albo raczej dawa艂o nadziej臋, 偶e mo偶e mi si臋 przyda膰.

troch臋 ludzi, b臋dzie wi臋c musia艂 poczeka膰 na stosown膮 chwil臋. W tym pokoju jest ma艂y balkon, ha kt贸ry mo偶na si臋 dosta膰 z jednego i dru­giego okna. Balkonik jest obudowany i je艣li si臋 dobrze pochyli膰, to cz艂o­wieka nie wida膰 ani z ulicy, ani z innych dom贸w. Na drugim ko艅cu balkonu s膮 dwie lu藕no le偶膮ce deski, kt贸re zakrywaj膮 wej艣cie do ma艂ego pokoiku pomi臋dzy 艣cianami, gdzie w pod艂odze s膮 drzwi zapadowe do drugiego takiego samego pokoiku, i tam prawdopodobnie b臋d臋 si臋 ukry­wa艂. Jestx stamt膮d inne wyj艣cie przez schody, ale nigdy tej drogi nie pr贸bowa艂em.

Niez艂e zawracanie g艂owy. Przypomina艂o jak膮艣 dziecinn膮 zabaw臋. Ale referuj膮c mi takie banialuki, nasz g艂uptasek nie zaj膮kn膮艂 si臋 ani razu. Traktowa艂 to wszystko z powag膮.

Pi臋tna艣cie po dziesi膮tej owego wieczoru otwiera艂em drzwi naprzeciw sklepu warzywnego przy Waverly Place — godzin臋 i trzy kwadranse wcze艣niej, ni偶 by艂em um贸wiony z Hsiu Hsiu. Pi臋膰 minut przed dziesi膮t膮 Dick Foley zadzwoni艂 z wiadomo艣ci膮, 偶e 艢wistak wszed艂 do domu z czer­wonymi drzwiami na Spofford Alley.

Znalaz艂em si臋 w ciemno艣ciach, cicho zamkn膮艂em drzwi i skoncentro­wa艂em si臋 na dziecinnych wskaz贸wkach Garthorne'a. Nic mi nie pomog艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e by艂y g艂upie, poniewa偶 innej drogi nie zna艂em.

Ze schodami mia艂em troch臋 k艂opotu, ale przebrn膮艂em przez drugi i trzeci stopie艅 nie dotykaj膮c por臋czy i poszed艂em dalej. Znalaz艂em dru­gie drzwi w korytarzu, szaf臋 w przyleg艂ym pokoju i drzwi w szafie. W szparach wida膰 by艂o 艣wiat艂o. Nas艂uchiwa艂em przez chwil臋, ale niczego nie us艂ysza艂em.

Popchn膮艂em drzwi, otwar艂y si臋, pok贸j by艂 pusty. Czu膰 by艂o pal膮c膮 si臋 lampk臋 oliwn膮. Najbli偶sze okno otwar艂em bez najmniejszego szmeru, wbrew regu艂om gry. Jaki艣 skrzyp czy zgrzyt by艂by ostrzeg艂 Garthorne'a o niebezpiecze艅stwie.

Zgodnie z instrukcj膮 przycupn膮艂em na balkonie, znalaz艂em lu藕ne deski, pod kt贸rymi by艂a czarna dziura. Spu艣ci艂em najpierw nogi i zsun膮艂em si臋 w d贸艂 przechylaj膮c cia艂o pod pewnym k膮tem dla wygody. By艂 to rodzaj pochylni w 艣cianie, ciasna dziura, czego nie lubi臋. Szybko zna­laz艂em si臋 na dole: w d艂ugiej i w膮skiej kom贸rce jak schowek w 艣cianie.

Nie by艂o tam 偶adnego 艣wiat艂a. Zapali艂em latark臋 i ujrza艂em pokoik d艂ugo艣ci jakich艣 sze艣ciu metr贸w i szeroko艣ci oko艂o p贸艂tora metra, wyposa偶ony w st贸艂, tapczan i dwa krzes艂a. Zajrza艂em pod jedyny dywanik na pod艂odze. By艂y tam drzwi zapadowe tak prymitywnie wykonane, 偶e nie mo偶na by艂o ich wzi膮膰 za cz臋艣膰 pod艂ogi.

Le偶膮c na brzuchu przy艂o偶y艂em do nich ucho. Nic nie us艂ysza艂em. Unio­s艂em je na par臋 centymetr贸w. Ciemno艣膰 i jakie艣 szepty. Poci膮gn膮艂em przykryw臋 zapadni i bez trudu od艂o偶y艂em na pod艂og臋. Wetkn膮艂em w otw贸r g艂ow臋 a偶 po ramiona, aby stwierdzi膰, 偶e pod spodem by艂a druga taka sama zapadnia, najprawdopodobniej umieszczona w suficie pokoju le偶膮cego pod moim pokojem.

Ostro偶nie spu艣ci艂em si臋 w d贸艂 i drewniana klapa pod moimi nogami ugi臋艂a si臋. M贸g艂bym si臋 podci膮gn膮膰 z powrotem, ale skoro drewno mi si臋 poddawa艂o, postanowi艂em i艣膰 na ca艂ego.

Stan膮艂em na niej obydwiema nogami. Ust膮pi艂a. Spad艂em prosto w 艣wiat艂o. Klapa nad moj膮 g艂ow膮 zatrzasn臋艂a si臋. Chwyci艂em Hsiu Hsiu i zakry艂em jej usta r臋k膮 w sam膮 por臋, by powstrzyma膰 krzyk.

Pokoik, w kt贸rym si臋 znajdowa艂em, by艂 powt贸rzeniem tego, z kt贸rego wypad艂em, taki sam rodzaj komory wt艂oczonej mi臋dzy 艣ciany, chocia偶 tu w jednym ko艅cu by艂y nie pomalowane drewniane drzwi.

Przekaza艂em Hsiu Hsiu w r臋ce Garthorne'a.

— Niech siedzi cicho, p贸ki ja...

Zamilk艂em na d藕wi臋k klucza w zamku. Skoczy艂em pod 艣cian臋 obok drzwi w momencie, gdy uchyli艂y si臋 kryj膮c przed moim wzrokiem osob臋 wchodz膮c膮.

Otwar艂y si臋 szerzej, ale nie szerzej ni偶 niebieskie oczy Jacka Garthorne'a i jego usta. Poczeka艂em, a偶 drzwi otworz膮 si臋 na ca艂膮 szeroko艣膰 i wtedy wyszed艂em spoza nich mierz膮c z rewolweru.

Na progu sta艂a kr贸lowa, albo kto艣 taki.

By艂a to wysoka, dumnie wyprostowana kobieta. Dodawa艂 jej wzrostu str贸j g艂owy w kszta艂cie wielkiego motyla kapi膮cego klejnotami — 艂up z co najmniej tuzina jubilerskich sklep贸w. Mia艂a na sobie szat臋 w kolorze ametystu przetykan膮 na g贸rze z艂otem, a w dole mieni膮c膮 si臋 wszystkimi kolorami t臋czy. Ale co tam ubranie!

Czym by艂a ona sama, najlepiej mo偶e wyja艣ni臋 to w taki spos贸b. Hsiu Hsiu to ma艂a, prawdziwa pi臋kno艣膰, jak膮 sobie tylko mo偶na wymarzy膰. Bez skazy! A oto zjawi艂a si臋 kr贸lowa i Hsiu Hsiu z ca艂膮 swoj膮 pi臋kno艣ci膮 mog艂a si臋 schowa膰. By艂a jak p艂omie艅 艣wiecy przy blasku s艂o艅ca. By艂a wci膮偶 艂adna — nawet 艂adniejsza od tej kobiety w drzwiach, je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, ale nie zwraca艂o si臋 na ni膮 uwagi. Hsiu Hsiu by艂a 艣liczn膮 dziewczyn膮, a to kr贸lewskie zjawisko w drzwiach by艂o — nie, s艂贸w mi brak!

Nie s艂ysza艂a mnie. Patrza艂a na Hsiu jak tygrysica na podw贸rzow膮


kotk臋. Hsiu Hsiu patrza艂a na ni膮 jak podw贸rzowa kotka patrza艂aby na tygrysic臋. Garthorne spoci艂 si臋 na twarzy, usta wykrzywi艂 mu 偶a艂osny grymas.

Zawracanie g艂owy! Zwr贸ci艂em si臋 do Garthorne'a, kt贸ry wci膮偶 wy­trzeszcza艂 oczy.

— Niech pan zabierze Hsiu Hsiu na g贸r臋 — powiedzia艂em — i 偶eby siedzia艂a cicho, nawet gdyby j膮 pan mia艂 udusi膰. Chc臋 porozmawia膰 z pann膮 Shan.

Na wp贸艂 przytomny Garthorne podsun膮艂 st贸艂 pod drzwi zapadowe, wlaz艂 na st贸艂, podci膮gn膮艂 si臋 do g贸ry i si臋gn膮艂 po Hsiu Hsiu. Dziewczyna kopa艂a i drapa艂a paznokciami, ale d藕wign膮艂em j膮 do g贸ry i poda艂em Garthorne'owi. Potem zamkn膮艂em drzwi, przez kt贸re wesz艂a Lilian Shan i odwr贸ci艂em si臋 do niej.

Patrza艂a na mnie bez s艂owa.

Jeszcze wi臋ksza bzdura!

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 dzwoni膮c wszystkimi klejnotami.

— Nie zawar艂am 偶adnego uk艂adu — powiedzia艂a i wytrzyma艂a moje spojrzenie z podejrzanym spokojem.

Nie wierzy艂em jej.

— Da艂a pani sw贸j dom Changowi, a w ka偶dym razie prawo korzysta­ nia z tego domu w zamian za obietnic臋, 偶e — „tego bubka" chcia艂em powiedzie膰, ale powiedzia艂em — Garthorne'a obroni przed 艢wistakiem, a pani膮 przed prawem.

Wyprostowa艂a si臋.

— Owszem. Tak zrobi艂am — powiedzia艂a spokojnie.

Z kobiet膮, kt贸ra wygl膮da艂a jak prawdziwa kr贸lowa, nie艂atwo by艂o sobie poradzi膰, w ka偶dym razie nie w taki spos贸b, w jaki zamierza艂em. Z pewnym wysi艂kiem przypomnia艂em sobie, 偶e zna艂em j膮 jako piekielnie brzydk膮 dziewczyn臋 w m臋skim ubraniu.

— Nale偶膮 si臋 pani baty — zmarszczy艂em brwi. — Nie do艣膰 pani mia艂a k艂opot贸w, to jeszcze zadaje si臋 pani z band膮 kr臋taczy? Czy widzia艂a pani 艢wistaka?

— By艂 tam na g贸rze jaki艣 cz艂owiek, ale nie wiem, jak si臋 nazywa.
Przetrz膮sn膮艂em kieszenie, znalaz艂em jego zdj臋cie z wi臋zienia i poka­za艂em jej.

I zn贸w zaniem贸wi艂a, zesztywnia艂a i unios艂a brod臋 otwarcie patrz膮c mi w oczy. Poniewa偶 jej str贸j chi艅skiej ksi臋偶niczki powi臋kszy艂 dystans mi臋­dzy nami, wpad艂em w z艂o艣膰.

— Niech偶e pani nie b臋dzie wiecznym g艂uptasem — t艂umaczy艂em jej. — Pani s膮dzi, 偶e ubi艂a dobry interes! A tymczasem nabrali pani膮! Jak pani my艣li, po co im potrzebny pani dom?

Usi艂owa艂a poskromi膰 mnie wzrokiem. Spr贸bowa艂em zaatakowa膰 j膮 z innej strony.

— Prosz臋 pos艂ucha膰! Pani jest wszystko jedno, z kim wchodzi w uk艂a­dy. Niech pani spr贸buje ze mn膮. Wci膮偶 jestem lepszy od 艢wistaka o jeden wyrok s膮dowy, wi臋c je艣li jego s艂owo si臋 liczy, to moje powinno liczy膰 si臋 wi臋cej. Prosz臋 mi powiedzie膰, o co chodzi. Je艣li to jest w po艂o­ wie uczciwy interes, przyrzekam, 偶e na czworakach wyczo艂gam si臋 st膮d i zapomn臋 o wszystkim. Je艣li mi pani nie powie, wystrzel臋 wszystko, co mam w lufie, przez najbli偶sze okno, jakie znajd臋. Zdziwi si臋 pani, ile
policji 艣ci膮gnie jeden strza艂 w tej cz臋艣ci miasta i to jak pr臋dko.

Na t臋 gro藕b臋 lekko poblad艂a.

Przygryz艂a wargi i zaplot艂a palce, a potem zacz臋艂a.

Ma by艂a przypadkowa, chocia偶 ona tak偶e by艂a podejrzana o szpiegostwo. Dla patrioty zabijanie zdrajc贸w jest konieczno艣ci膮, pan to chyba rozu­mie, prawda? Pana rodacy s膮 tacy sami, kiedy ich ojczyzna jest w nie­bezpiecze艅stwie.

Po艂o偶y艂a r臋k臋 na moim ramieniu.

Tej nocy, gdy tam by艂em, natkn膮艂em si臋 na kulis贸w, ale weszli od strony zatoki i odjechali samochodami. Mo偶liwe, 偶e 艢wistak zajmuje si臋 dla Changa transportem broni i r贸wnocze艣nie przywozem kulis贸w. Za ka偶dego mo偶e dosta膰 od tysi膮ca dolar贸w w g贸r臋. Tyle o technice tej roboty. 艢wistak wysy艂a dla Changa bro艅 i sprowadza dla siebie towar — kulis贸w i na pewno troch臋 opium — i bardzo dobrze na tym zarabia. Sam transport broni nie da艂by mu tyle. A za艂adunek broni odbywa si臋 zupe艂nie otwarcie na nadbrze偶u pod pozorem, 偶e to co innego. Pani dom s艂u偶y dla powrotnej tury. Chang mo偶e by膰 zwi膮zany z handlem kulisami i opium albo i nie, ale to pewne, jak dwa razy dwa cztery, 偶e pozwoli 艢wistakowi na wszystko, czego ten zapragnie, byleby wysy艂a艂 bro艅 do Chin. Teraz widzi pani, 偶e pani膮 wykantowano.

Zblad艂a okropnie i zachwia艂a si臋. Nie pozwoli艂em jej oprzytomnie膰.

To dobrze.

Chwa艂a Bogu, mia艂em nareszcie jakie艣 czytelne wskaz贸wki! Wskoczy艂em na st贸艂 i zastuka艂em w sufit.

— Niech pan zejdzie, Garthorne, i we藕mie ze sob膮 swoj膮 przyzwoitk臋. I niech mi si臋 nikt st膮d nie rusza na krok, zanim nie wr贸c臋 — powie­dzia艂em smarkaczowi i Lilian Shan, gdy艣my si臋 znale藕li wszyscy w kom­plecie. — Zabieram ze sob膮 Hsiu Hsiu. Chod藕my, siostrzyczko, chc臋, 偶eby艣 porozmawia艂a z ka偶dym z艂ym cz艂owiekiem, jakiego spotkam. Idziemy zobaczy膰 Chang Li Chinga, rozumiesz? — Zrobi艂em gro藕n膮 min臋. — Ale jak tylko pi艣niesz, to ja — obj膮艂em palcami jej szyj臋 i lekko 艣cisn膮艂em.

Zachichota艂a, co troch臋 zepsu艂o efekt.

— Do Changa — zakomenderowa艂em i trzymaj膮c j膮 za rami臋 popchn膮­艂em w stron臋 drzwi.

Zeszli艣my do ciemnej piwnicy, przeszli艣my przez ni膮, znale藕li艣my nast臋pne schody i zacz臋li艣my na nie wchodzi膰. Posuwali艣my si臋 powoli. Skr臋powane stopy dziewczyny nie by艂y zdolne do szybkiego kroku.

Na zakr臋cie schod贸w pali艂o si臋 przymglone 艣wiate艂ko. Mijali艣my ten zakr臋t, gdy rozleg艂y si臋 za nami kroki. Czterech Chi艅czyk贸w w pomi臋­tych p艂aszczach nadesz艂o dolnym korytarzem, min臋艂o schody i nie patrz膮c w nasz膮 stron臋 posz艂o dalej.

Hsiu Hsiu otwar艂a p膮sowy kwiat swoich ust i wyda艂a krzyk, kt贸ry mo偶na by艂o us艂ysze膰 w Oakland.

Zakl膮艂em, pu艣ci艂em j膮 i wbieg艂em na schody. Tych czterech pobieg艂o za mn膮. U szczytu schod贸w zjawi艂 si臋 jeden z dw贸ch olbrzym贸w Changa z trzydziestocentymetrowym kawa艂kiem stali w pot臋偶nej 艂apie. Obej­rza艂em si臋.

Hsiu Hsiu siedzia艂a u podn贸偶a schod贸w z zadart膮 g艂ow膮 i wrzeszcza艂a jak naj臋ta z wyrazem rozbawienia na swojej lalkowatej twarzy. Jeden z goni膮cych mnie Chi艅czyk贸w odbezpiecza艂 pistolet.

Nogi same ponios艂y mnie w g贸r臋 ku temu ludo偶ercy u szczytu schod贸w.

Gdy ujrza艂em go zgi臋tego nade mn膮, wypali艂em. Kula przebi艂a mu gard艂o.

Gdy upad艂 obok mnie, poklepa艂em go luf膮 po twarzy.

Czyja艣 r臋ka chwyci艂a mnie za kostk臋. Trzymaj膮c si臋 por臋czy schod贸w cofn膮艂em drug膮 nog臋. Zawadzi艂em o co艣, ale nic mnie nie powstrzy­ma艂o.

Gdy znalaz艂em si臋 na szczycie schod贸w i skoczy艂em ku drzwiom po prawej stronie, czyj艣 strza艂 odbi艂 kawa艂ek tynku na suficie.

Pchn膮艂em drzwi i wpad艂em do 艣rodka.

Z艂apa艂 mnie drugi z ludo偶erc贸w; moje cia艂o wa偶膮ce ponad dziewi臋膰­dziesi膮t kilogram贸w z艂apa艂 w locie jak ch艂opiec 艂apie pi艂k臋.

W drugim ko艅cu pokoju Chang Li Ching przeci膮gn膮艂 pulchnymi palcami po swojej rzadkiej br贸dce

i u艣miechn膮艂 si臋 do mnie. Obok niego m臋偶czyzna, o kt贸rym wiedzia艂em, 偶e to 艢wistak, zerwa艂 si臋 z krzes艂a z grymasem na mi臋sistej twarzy.

— Niech b臋dzie powitany Ksi膮偶臋 艁owc贸w — powiedzia艂 Chang i doda艂 kilka chi艅skich s艂贸w zwracaj膮c si臋 do ludo偶ercy, kt贸ry mnie trzyma艂.

Ten postawi艂 mnie na nogi i odwr贸ci艂 si臋, 偶eby zamkni臋ciem drzwi powstrzyma膰 moich

prze艣ladowc贸w.

艢wistak usiad艂 i nie spuszcza艂 ze mnie chytrych, nabieg艂ych krwi膮 oczu. Jego opas艂a twarz nie zdradza艂a rado艣ci.

Wetkn膮艂em rewolwer do kieszeni, zanim ruszy艂em przez pok贸j. Id膮c, zauwa偶y艂em co艣. Za krzes艂em 艢wistaka aksamitna kotara wzd臋艂a si臋 odrobin臋, nie na tyle, by zauwa偶y艂 to kto艣, kto ju偶 raz tego nie widzia艂. A wi臋c Chang wcale nie ufa艂 swojemu partnerowi!

艢wistak skoczy艂 na r贸wne nogi z ohydnym grymasem ust i twarz膮 brudnor贸偶ow膮. Chang Li Ching spojrza艂 na niego i 艢wistak opad艂 z po­wrotem na krzes艂o.

Wyj膮艂em fotografi臋 艢wistaka z orderem Wschodz膮cego S艂o艅ca na piersi stoj膮cego w grupie Japo艅czyk贸w. Mia艂em nadziej臋, 偶e Chang nie s艂ysza艂 o tym, 偶e medal by艂 podrobiony. Rzuci艂em zdj臋cie na st贸艂.

艢wistak wykr臋ca艂 szyj臋, ale nie m贸g艂 nic zobaczy膰.

Chang Li Ching przez d艂u偶sz膮 chwil臋 przygl膮da艂 si臋 zdj臋ciu wzrokiem bystrym, ale 艂askawym — r臋ce mia艂 z艂o偶one, twarz 艂agodn膮. Nie drgn膮艂 w niej ani jeden mi臋sie艅. Oczy nie zmieni艂y wyrazu.

Paznokcie jego prawej r臋ki powoli przeci臋艂y czerwon膮 lini膮 wierzch lewej d艂oni.

— Prawd膮 jest — rzek艂 cicho — 偶e w towarzystwie cz艂owieka m膮drego nabywa si臋 m膮dro艣ci.

Otworzy艂 d艂onie, uj膮艂 zdj臋cie i poda艂 je grubasowi. 艢wistak chwyci艂 fotografi臋. Twarz mu poszarza艂a, oczy wysz艂y z orbit.

— Ale偶 to... to jest... — zacz膮艂 i zamilk艂, opu艣ci艂 zdj臋cie na kolana i skurczy艂 si臋 ca艂y jak pod ci臋偶arem kl臋ski.

To mnie zaskoczy艂o. By艂em przygotowany na k艂贸tni臋 i przekonywanie Changa, i偶 order nie by艂 podrobiony, chocia偶 by艂.

Oczy Changa zamkn臋艂y si臋 na chwil臋 — pierwszy znak znu偶enia, jaki dostrzeg艂em na jego okr膮g艂ym obliczu.

Chang u艣miechn膮艂 si臋 smutno.

Aksamitna kotara za 艢wistakiem zwisa艂a teraz g艂adko. Jedna noga krzes艂a, na kt贸rym siedzia艂, po艂yskiwa艂a w 艣wietle, a pod krzes艂em roz­postar艂a si臋 ka艂u偶a krwi. Nie musia艂em widzie膰 jego plec贸w, 偶eby zrozu­mie膰, 偶e ju偶 go nie powiesz膮.

— Je艣li tak, to co innego — powiedzia艂em i nog膮 przysun膮艂em do sto艂u drugie krzes艂o. — Teraz pom贸wimy o interesach.

W dwa dni p贸藕niej wszystko zosta艂o wyja艣nione ku zadowoleniu po­licji, prasy i publiczno艣ci. 艢wistaka znaleziono w ciemnej uliczce nie偶y­j膮cego od kilku godzin z powodu rany w plecach. Podobno zgin膮艂 w ja­kiej艣 bijatyce przemytnik贸w alkoholu. Z艂apano Hoo Luna. Z艂apano Chi艅­czyka o z艂otych z臋bach, kt贸ry w domu Lilian Shan otworzy艂 jej drzwi. Z艂apano te偶 pi臋ciu innych. Ta si贸demka wraz z Yin Hungiem, szoferem, otrzyma艂a w rezultacie po do偶ywociu ka偶dy. Byli to ludzie 艢wistaka i Chang rzuci艂 ich na po偶arcie nie mrugn膮wszy okiem. Przeciw Chango-wi mieli tyle samo dowod贸w, co ja, wi臋c nie mogli si臋 odegra膰, nawet, je艣li wiedzieli, 偶e wi臋kszo艣膰 dowod贸w przeciw nim dostarczy艂 mi Chang. Pr贸cz dziewczyny, Changa i mnie nikt nie wiedzia艂 o roli Garthorne'a, wi臋c ch艂opiec wyszed艂 z tego ca艂o zyskuj膮c pozwolenie przebywania do woli w domu Lilian Shan.

Nie mog艂em wysun膮膰 przeciwko Changowi 偶adnego zarzutu, nie mo­g艂em znale藕膰 dowod贸w. Nie przejmowa艂em si臋 jego patriotyzmem i da艂­bym sobie r臋k臋 uci膮膰, 偶eby starego wsadzi膰 do pud艂a. By艂oby o czym pi­sa膰 do domu. Nie mia艂em jednak 偶adnej szansy przy艂apania go na gor膮­cym uczynku, musia艂em wi臋c zadowoli膰 si臋 naszym uk艂adem: odda艂 mi wszystko z wyj膮tkiem siebie samego i swoich przyjaci贸艂.

Nie wiem, co si臋 sta艂o z Hsiu Hsiu, t膮 piskliw膮 niewolnic膮. Nale偶a艂o jej si臋, 偶eby wysz艂a z tego ca艂o. By艂bym poszed艂 do Changa, 偶eby o ni膮 spyta膰, lecz poniecha艂em tego. Chang dowiedzia艂 si臋, 偶e order na foto­grafii by艂 podrobiony. Dosta艂em od niego kartk臋:

Pozdrowienia i wyrazy Wielkiej Mi艂o艣ci dla Odkrywcy Tajemnic.

Ten, kt贸rego patriotyczny zapa艂 i wrodzona g艂upota zdo艂a艂y o艣lepi膰 do tego stopnia, 偶e zniszczy艂 po偶yteczne narz臋dzie, uja, i偶 偶adne przy-


podkt ziemskiego losu nigdy wi臋cej nie ka偶膮 mu zmierzy膰 swego n臋dz­nego rozumu z nieodpart膮 wol膮 i wspania艂ym umys艂em W艂adcy Tych Co Rozwi膮zuj膮 Zagadki.

Mo偶ecie to rozumie膰, jak chcecie. Znam jednak cz艂owieka, kt贸ry napi­sa艂 te s艂owa i nie waham si臋 przyzna膰, 偶e przesta艂em jada膰 w chi艅skich restauracjach i je艣li nigdy wi臋cej nie b臋d臋 musia艂 odwiedzi膰 Chinatown, to b臋dzie to akurat tyle, ile sobie samemu 偶ycz臋.

Dygitalizowa艂 Bodziokb.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hammett Dashiell Dwie martwe Chinki
Hammett Dashiell Dwie martwe Chinki
Koordynacja ze strza艂em na dwie bramki cz 3
Dwie Wieze Tom2
Dwie matki, LEGENDY CHRZE艢CIJA艃SKIE
rodzaje prac przez co najmniej dwie osoby, BHP, Akty prawne
Prezentacja - Barok i renesans - dwie epoki, mAtUrA
Gogol - Martwe dusze, Opracowania lektur po rosyjsku
DWIE MORGI SLONCA
B艂oto z Morza Martwego
Dwie substancje zawarte w popularnych kosmetykach niebezpieczne dla zdrowia
I ELEMENTY MARTWE
Kolokwium nr 2 dwie strony
Test - Dwie mapy, DYDAKTYKA
Dwie pi臋kne r贸偶e, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
POR WNAJ DWIE WYBRANE RELAC, ciekawostki, matura 2008, J. POLSKI, WWW, -wypracowania i pomoce, r贸偶ne
Dwie trzecie sukcesu

wi臋cej podobnych podstron