264 Michaels Leigh Oni i dziecko Idealne rozwiazanie


LEIGH MICHAELS

Idealne rozwiązanie

(The Only Solution)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Na pierwszy delikatny jęk dziecka, Wendy zerwała się z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Nie spała. Po tak wyczerpującym dniu było to niemożliwe. Czuła ogromny ciężar w nogach, a słabe światło lampki nocnej w pokoju dziecięcym zdawało sieją oślepiać.

Ciche pojękiwania Rory szybko przerodziły się w głośny płacz, lecz na widok Wendy dziecko zaczęło machać rączkami i gaworzyć.

- Myślałam, że będziesz już przesypiała całe noce - powiedziała, biorąc małą na ręce. Delikatnie pogładziła ją po policzku. - Czy nie mówiłam ci o tym wczoraj wyraźnie?

Rory uśmiechnęła się i włożyła piąstkę do buzi. Wendy roześmiała się i przytuliwszy dziecko, zaniosła je do kuchni, by przygotować butelkę.

Umieszczona w leżaczku Rory rozglądała się z zainteresowaniem. Jednak ssanie piąstki nie zadowoliło jej na długo i po chwili zaczęła znów płakać.

- Dzięki Bogu, że istnieją kuchenki mikrofalowe - mruknęła pod nosem Wendy. Wsunęła dziecku smoczek do ust i usiadła na bujanym fotelu. Rory ssała z zadowoleniem, a ona oparła się wygodnie i wpatrywała w stojącą w rogu niewielką choinkę. Mimo że nie zapaliła lampek, bombki poruszały się lekko i migotały w słabym świetle dochodzącym z kuchni.

Ile to już nocy spędziła, darząc to dziecko ciepłem, troską i nadzieją? Rory miała już prawie pięć miesięcy. Kiedy Marissa powierzyła jej opiekę nad córką, niemowlę miało niespełna sześć tygodni.

- Wydaje się, że jesteśmy razem od zawsze - powiedziała do siebie Wendy.

Usłyszawszy nutę skargi we własnym głosie, nagle zapragnęła wytłumaczyć małej, że mówiąc „zawsze” nie miała nic złego na myśli. Po prostu Rory stała się częścią jej życia i myśl o rozstaniu rozdzierała jej serce.

Wendy już prawie nie pamiętała, jak wyglądało jej życie przed pojawieniem się Rory. Oczywiście nie było źle - kochała swoją pracę, miała wielu przyjaciół i dużo zainteresowań - ale nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się to wszystko zmienia, gdy pojawia się dziecko. Od kiedy ich losy splotły się wzajemnie, każda decyzja wydawała się bardziej znacząca.

Oddać to dziecko, to utracić sens życia.

Ale czy miała jakiś inny wybór? Przeanalizowała wszystkie możliwości; przez ostatnie dwa dni o niczym innym nie myślała. Problem polegał na tym, że mogła zrobić tylko jedno - coś, co złamie jej serce, ale dla Rory z pewnością będzie najlepsze.

Na stoliczku obok leżał list, który otrzymała dwa dni temu w pracy. Zawierał lakoniczną informację, że za dwa tygodnie jej usługi nie będą już firmie potrzebne.

Przez chwilę poczuła, że znów ogarnia ją fala złości. Pracowała tam już od pięciu lat, a szef nie miał cywilnej odwagi, by poinformować ją osobiście...

Rory przerwała jedzenie i zaczęła się wiercić, najwyraźniej niezadowolona z opasującego ją silnego uścisku. Wendy westchnęła głęboko i starała się odprężyć. Nie powinna mieć żalu. W tym, co zrobił, nie było nic osobistego, niemal wszyscy pracownicy zostali potraktowani w ten sam sposób. Nie było żadnych znaków ostrzegawczych, jedynie ciche głosy, że ostatnie parę miesięcy nie były dla firmy najkorzystniejsze. Aż do dzisiaj, gdy poinformowano personel o oficjalnym ogłoszeniu upadłości i zwolnieniu wszystkich pracowników.

Na dwa tygodnie przed gwiazdką. Cudowny prezent, pomyślała gorzko Wendy.

Na szczęście Rory była zbyt mała, by wiedzieć, co to znaczy udana gwiazdka. Jednak dla wielu innych mieszkańców Phoenix, którzy także zostali zwolnieni, będą to bardzo smutne święta.

Świadomość, że inni są w jeszcze gorszej sytuacji jakoś nie przynosiła jej ulgi.

Miała trochę oszczędności na koncie, ale znacznie je nadwerężyła, gdy Rory wyrosła z kołyski i potrzebne było nowe łóżeczko oraz mnóstwo innych akcesoriów. Nigdy nie podejrzewała, że utrzymanie dziecka jest tak drogie. Samo mleko i pieluszki kosztowały krocie, nie mówiąc już o opiekunce, którą musiała wynająć, by móc poświęcić czas na szukanie nowej pracy.

Tak więc na koncie pozostało jej niewiele, a proponowana przez firmę odprawa była po prostu żałosna.

Rory ssała spokojnie, zacisnąwszy ufnie rączkę na palcu Wendy. Miała niebieskie przejrzyste oczy Marissy, z tęczówkami otoczonymi czarną obwódką. Marissa zawsze uważała, że to oznaka ogromnej intuicji.

A jednak zabrakło jej tej intuicji w chwili, gdy zrezygnowała z ucieczki przed nadjeżdżającym samochodem. W przeciwnym wypadku sporządziłaby przecież testament.

Rory opróżniła butelkę. Wendy podniosła ją, aby małej odbiło się, zmieniła pieluszkę i ułożyła w łóżeczku. Pochyliła się nad dzieckiem i przyglądając się śpiącej twarzyczce, przypomniała sobie dzień, w którym stała przy innym łóżku...

Piękna twarz Marissy wyszła z wypadku bez szwanku, łatwiej więc było łudzić się nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Jednak ogromne poruszenie personelu i liczba otaczających ranną urządzeń podtrzymujących życie, przywoływały do tragicznej rzeczywistości.

Właściwie nie oczekiwali, że Marissa w ogóle odzyska przytomność. Tymczasem w pewnym momencie ocknęła się i chwyciła czuwającą obok Wendy za rękę. Zwróciła się do niej słabym szeptem, w którym jednak wyczuwało się niezwykłą determinację.

- Zaopiekuj się moją córką, Wendy. Nie pozwól, aby zagarnęli ją moi rodzice. Zniszczą ją tak jak mnie. Obiecaj mi!

Wendy zmusiła się, by nie próbować uwolnić ręki z kurczowego uścisku umierającej.

- Obiecuję - powiedziała.

Usłyszawszy odpowiedź, Marissa puściła jej dłoń. Po chwili już nie żyła.

Drżącymi rękoma Wendy poprawiła kołderkę w łóżeczku i próbowała wziąć się w garść przed tym, co czekało ją jutro. Nie mogła dłużej opiekować się Rory w sposób, jakiego życzyłaby sobie Marissa. Złamie więc daną jej obietnicę, złamie też własne serce.

Jednak nie ma innego wyboru.

Wendy nie przyznała się jeszcze opiekunce dziecka, że straciła pracę. Rana była zbyt świeża i głęboka, by o niej mówić. Jednak, gdy przyszła do niej następnego ranka, stało się jasne, że Carrie słyszała już o wszystkim.

- Mąż kazał mi powiedzieć, że nie mogę pracować na kredyt - powiedziała miękko, unikając wzroku Wendy. - Czy nadal będzie ją pani przynosiła?

- Jeszcze nie wiem. Wkrótce dam pani odpowiedź.

Pocałowała małą i szybko wyszła, by uniknąć dalszych pytań.

Siedząc w samochodzie, oparła głowę o kierownicę. Czemu nie powiedziała prawdy? Nie będzie już przynosiła Rory, bo wkrótce mała będzie setki kilometrów stąd.

Łudziła się, że to, co nie wypowiedziane, nie jest faktem. Odruchowo odwlekała czekającą ją rozmowę telefoniczną i rozstanie z Rory.

Pocieszała się, że Marissa na pewno by ją zrozumiała. Co więcej, na pewno sama by ją do tego namawiała. Wendy nie mogła zajmować się Rory, gdyż nie było jej na to stać. Żadna matka nie chciałaby, aby jej dziecko żyło w ubóstwie, zwłaszcza wtedy, gdy dostępne są inne możliwości.

Jeśli zaś chodzi o tę drugą stronę, o to, że rodzice Marissy mieliby zniszczyć Rory... Wendy z trudem przełknęła ślinę. Nigdy nie miała okazji poznać Burgessów. Nie pojawili się nawet po rzeczy Marissy, zlecili to adwokatowi. Wszystko, co wiedziała o rodzinie przyjaciółki, wiedziała od samej Marissy, która zawsze mówiła o tym w złości i, już na samym końcu, w cierpieniu. Marissa była młoda i trochę egocentryczna. Być może nieco przesadzała. Tak czy inaczej, Wendy musi zaryzykować.

Spóźniła się do pracy o parę minut. Nie sądziła, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Prace, które do niedawna wydawały się takie ważne, w obliczu najnowszych wydarzeń zupełnie straciły sens. Ostatnio pracowała nad katalogiem na następny sezon, ale czy jest sens reklamować zawory i liczniki, których się nigdy nie wyprodukuje?

Sądziła, że zastanie kolegów skupionych wokół stolika z kawą, deliberujących nad zaistniałą sytuacją. Tymczasem wszyscy siedzieli na swoich miejscach i zdawali się pracować intensywniej niż zwykle. Prawdopodobnie cyzelowali swe nowe podania o pracę.

Zjawił się szef i zwrócił jej uwagę na spóźnienie. Złość, stres i przemęczenie sprawiły, że bez namysłu odparła:

- Więc zwolnij mnie.

- Po co ten sarkazm?

Ugryzła się w język. W zaistniałej sytuacji potrzebowała od Jeda Landersa jak najlepszych referencji.

- Przepraszam cię, Jed. Po prostu jestem w szoku. Co się dzieje?

- Musimy zaplanować kampanię sprzedaży wszystkiego, co nam pozostało.

Wieszając płaszcz, doszła do wniosku, że lepsze takie zadanie niż bezczynność. Spytała Jeda:

- Czy możemy liczyć na jakąś pomoc firmy w szukaniu pracy, nawiązaniu nowych kontaktów?

- Nic o tym nie słyszałem. W razie czego dam ci znać. Zabrała się do pracy. Okazało się tego więcej, niż myślała, i lunch zjadła dopiero wczesnym popołudniem. Nie miała apetytu. Całe szczęście, że nikt nie dostrzega, jak okropnie wyglądam, pomyślała. Mają na to gotowe wyjaśnienie albo są zbyt pochłonięci swoimi sprawami, by cokolwiek zauważyć.

Gdy skończyła pracę i oddała ją Jedowi, wiedziała, że teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by odbyć czekającą ją rozmowę. Wcześniej znalazła w książce telefonicznej numer biura Burgessów. Pomyślała, że może być za późno. W Chicago jest przecież o godzinę później niż w Phoenk. Jeśli Samuel Burgess przestrzega bankierskich godzin pracy, może już być poza biurem.

Zdaje się, że nie był tak po prostu bankierem. Wendy nie była pewna, kim jest naprawdę. Zdała sobie sprawę, że choć mieszkała z Marissą przez parę miesięcy, to o jej rodzinie nie wie prawie nic. Do tej pory nie miało to żadnego znaczenia. W kręgach, w których się obracały, nikt nie pytał o pochodzenie ani koneksje.

Raz w miesiącu Marissa otrzymywała korespondencję, której nadawcą była, jak wynikało z błyszczącej inskrypcji, firma Burgess Group. Zawartość tych listów często doprowadzała Marissę do szału. Kiedyś Wendy nie wytrzymała i spytała, czy to jakaś rodzina.

- To mój cholerny ojciec - odparta Marissa. - Lubi się zabawiać życiem ludzi, tak jak zabawia się ich pieniędzmi.

Nie dodała nic więcej.

W okresie ich znajomości, Marissa nie opowiadała o swojej rodzinie. Jednak po wypadku, kiedy szpital zaczął wypytywać o dane, mogła przynajmniej wskazać właściwy kierunek poszukiwań. Dzięki temu czuła się nieco mniej bezradna. Teraz zaś przynajmniej wie, gdzie szukać dziadka Rory.

Stwierdziła, że lepiej będzie skontaktować się z ojcem niż z matką Marissy. Wiadomość, że ich zmarła kilka miesięcy temu córka miała dziecko, będzie dla nich strasznym szokiem. Samuel Burgess był biznesmenem i Wendy zakładała, że przyjmie tę wiadomość spokojniej niż matka.

Nawet sygnał telefonu w Burgess Group wydawał się bardzo ekskluzywny, a głos recepcjonistki nasuwał podejrzenie specjalnego treningu wokalnego.

- Z kim mogłabym panią połączyć?

- Chciałabym rozmawiać z Samuelem Burgessem - powiedziała Wendy, zaczerpnąwszy głębokiego oddechu.

Po chwili w słuchawce odezwał się męski głos. Wendy ledwo usłyszała, co mówił, zaskoczona jego brzmieniem. Było głębokie, a przy tym ciepłe.

- Burgess - powtórzył z nutą zniecierpliwienia w głosie. Musiała przełożyć słuchawkę do drugiej ręki, tak bardzo spociły się jej dłonie.

- Dzień dobry, panie Burgess, nazywam się Wendy Miller. Dzwonię w sprawie...

- Czy może pani mówić głośniej?

- Dzwonię w sprawie... - Zwilżyła usta. - Muszę porozmawiać z panem o pańskiej wnuczce.

Spodziewała się długiej przejmującej ciszy, a tymczasem zaskoczył ją głęboki i dobroduszny śmiech.

- Moja wnuczka? Tak się składa, że nie mam wnuczki. Wendy przełknęła ślinę.

- Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć. Chodzi o córeczkę Marissy.

- Sądzę, że źle panią poinformowano. - Całe ciepło i wdzięk jego głosu ulotniły się w ułamku sekundy. Stał się lodowaty.

- Wiem, że Marissa nie żyje - powiedziała - ale....

- A pani stara się na tym zarobić, tak?

- Oczywiście, że nie. Ja... - Przerwała. Zrozumiała, że nie ma żadnych szans na porozumienie.

Przypomniała sobie błagalny szept Marissy. „Nie pozwól, aby moi rodzice zagarnęli małą. Zniszczą ją, tak jak mnie”.

Wendy uważała zawsze, że Marissa przesadza. Teraz zaczynała rozumieć jej niepokój. Mała Rory była taka rozkoszna i szczęśliwa. Jak długo pozostanie taka pod opieką tego szorstkiego mężczyzny?

Przecież w ogóle go nie znam, próbowała się uspokoić. Przeżył właśnie duży szok. Jeszcze minutę temu był czarujący. Pewnie dlatego, że oczekiwał telefonu klienta, nie zaś nieznanej osoby, mieszającej się do jego rodzinnych spraw.

Ogarnęła ją panika. Co ja robię? Uświadomiła sobie, że chce oddać coś najcenniejszego. Dziecko Marissy znaczyło dla niej więcej niż życie. Uświadomiła sobie także, że łamie własne zasady moralne. Przysięga pozostaje przysięgą. Nie należało działać aż tak pochopnie. Zakładała, iż Marissa nie miała racji i że dziadkowie byliby dla słodkiej Rory kochającymi opiekunami. Teraz rozumiała ostatni szept Maiissy.

- Proszę pani? - Głos w słuchawce stał się znowu szorstki. - Proszę powtórzyć swoje nazwisko.

Istniały na świecie gorsze rzeczy niż brak pieniędzy. Ponadto ma jeszcze trochę czasu, nim sytuacja stanie się naprawdę krytyczna. Znajdzie się inny sposób, znajdzie się inna praca. Jakoś sobie poradzą.

- Skąd pani dzwoni?

Wendy udała, że nie słyszy tego pytania.

- Już nic - powiedziała zdecydowanie. - Musiałam się pomylić. Przepraszam, że zawracałam panu głowę.

Kiedy odkładała słuchawkę, wciąż słyszała jego głos. Nie obchodziło ją już, co miał do powiedzenia.

W następnym tygodniu wysłała całe mnóstwo podań o pracę i wzięła dzień wolny, by osobiście objechać wszystkie znajdujące się w Phoenk firmy, które mogłyby potrzebować kierownika działu marketingu.

Na razie jednak nic z tego nie wynikało. Jej konkurentami byli przecież nie tylko przypadkowi ludzie, ale także koledzy z jej działu. Nikt nie chciał zatrudnić pracownika, zanim nie pozna wszystkich kandydatów. Usiłowała przekonać samą siebie, że wszystko się uda. Była starannie wykształconą, sumienną pracownicą. Gdyby tylko miała nieco większe oszczędności... Łatwiej byłoby jej znieść ten trudny przejściowy okres.

Jej nastrój poprawiał się codziennie wieczorem, gdy odbierała Rory od opiekunki. Na jej widok dziecko stawało się energiczne i radosne. Śmiało się w głos i wyciągało rączki, nie mogąc się doczekać czułego uścisku Wendy. Rory zapowiadała się na cudowną dziewczynkę.

Jednak podczas długich nocy, kiedy mała spała, a Wendy nie potrafiła się odprężyć nawet na chwilę, sprawy nie wydawały się takie proste i łatwe. Czekało ją zaledwie parę dni pracy, a jej ostatnia wypłata miała być skromniejsza niż zwykle, gdyż zleciła odprowadzenie z niej kwoty ubezpieczenia zdrowotnego. Oszczędności powinny starczyć im na miesiąc, najwyżej dwa. Gdyby do tego czasu nie znalazła satysfakcjonującej pracy, będzie musiała podjąć się jakiejkolwiek.

I jeśli nieraz, podczas tych bezsennych nocy, zdarzało jej się wracać pamięcią do urzekającego głosu Samuela Burgessa, nie pozwalała sobie na to zbyt długo. O mały włos nie popełniła jednego błędu, i na pewno nie zamierzała popełnić kolejnego.

W czwartek po południu miała wyznaczoną rozmowę w jednej z firm i Jed Landers pozwolił jej wcześniej wyjść z biura. Teraz, kiedy praca została już wykonana i czekała ich ostateczna likwidacja, obecność w firmie nie miała większego znaczenia. Z myślą o czekającej ją rozmowie, włożyła swój najlepszy kostium. Jego miedziany kolor doskonale harmonizował z mahoniowymi pasemkami jej włosów. Wyglądała ładnie i profesjonalnie, ale nie nazbyt wystrzałowo. Robienie z siebie modelki nie było dobrze widziane przez pracodawców.

Kiedy sprawdzała teczkę z korespondencją, dostrzegła, że obok biurka sekretarki stoi nieznany mężczyzna. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, był całkiem przystojny, choć raczej z gatunku tych aroganckich. Takie wrażenie robiły przynajmniej jego ciemne i gęste, lekko zmarszczone brwi. Przy tak ciemnej oprawie oczu jego włosy były nadspodziewanie jasne. Połyskiwały w nich słoneczne pasma, prawdopodobnie efekt długich godzin spędzanych na plaży. Dobrze zbudowany, szczupły i wysoki, ubrany był w ciemnoszary garnitur, który z pewnością nie pochodził ze zwykłego sklepu z odzieżą. Miał nieskazitelnie białą koszulę i Wendy była gotowa się założyć, że jego krawat jest z prawdziwego jedwabiu, a trzymana przezeń walizka - z najdelikatniejszej skóry.

Nie rozpoznała w nim przedstawiciela żadnej ze współpracujących fum. Uznała, że jak na przedstawiciela agencji rządowej jest zbyt dobrze ubrany. Pomyślała więc, że to pewnie jeden z adwokatów zaangażowanych w proces likwidacji firmy. W każdym razie na pewno nie przyszedł do niej. Zdziwiła się więc, gdy sekretarka ruchem dłoni wskazała mu jej biurko.

Poczuła gorąco. Pospiesznie wytłumaczyła to sobie lękiem przed spóźnieniem na umówione spotkanie. Mężczyzna niespiesznym krokiem przemierzył salę i podszedł do jej biurka. Wendy spakowała swoje papiery i nie patrząc na niego, powiedziała:

- Przepraszam, ale właśnie wychodziłam. Z pewnością ktoś inny będzie mógł się panem zająć...

- Obawiam się, że nie, panno Miller.

Zamarła. Nie. To niemożliwe. Powoli uniosła głowę, upewniając się, że to przecież nie może być Samuel Burgess. Musiało jej się tylko zdawać. Była zdumiona, jak inaczej brzmiał jego głos teraz, bez dzielących ich kilometrów kabla telefonicznego.

Położył dłoń na oparciu jej krzesła i powiedział:

- Nasza rozmowa została przerwana. Przebyłem długą drogę, aby ją dokończyć.

- Pan nie jest ojcem Marissy - powiedziała zdecydowanie, zauważając jednocześnie, że kolor jego oczu jest tylko trochę ciemniejszy od koloru oczu przyjaciółki.

- Nie, jestem jej bratem.

- Ale ja rozmawiałam...

- Poprosiła pani Samuela Burgessa - wyjaśnił. - Od czasu przejścia ojca na emeryturę, tylko ja w firmie tak samo się nazywam, więc automatycznie przełączyli do mnie. O co chodzi, panno Miller? Wolałaby pani mieć do czynienia ze staruszkiem? Najlepiej takim, który już ciężko myśli i na którego łatwiej można wpływać?

- Nie zamierzałam...

- A tak przy okazji, to czego pani od niego chciała, co? Wtedy nie dałem pani możliwości przedstawienia swoich żądań, ale teraz cały zamieniam się w słuch.

Wendy znów pochyliła się nad biurkiem. Jej ręce drżały. Pomyślała, ze woli umrzeć z głodu, niż oddać słodką niewinną Rory w ręce tego brutalnego, sarkastycznego mężczyzny.

- Niczego. Nie mam żadnych żądań. Żadnych próśb ani pytań. Powiedziałam już panu, zaszła pomyłka.

Przez chwilę milczał. Siląc się na obojętność, spytał:

- A więc nie ma żadnego dziecka?

- Nie ma.

Wzięła teczkę do ręki i wyszła zza biurka. Nie mogła go jednak ominąć.

- To dziwne, bo pani sąsiedzi powiedzieli mi, że dziecko istnieje.

Nie przeszło jej przez myśl, że, zanim tu przyszedł, zebrał na jej temat tyle informacji. Po chwili namysłu odparła:

- To nie jest dziecko Marissy. Jest moje. Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się:

- A więc Burgessów cała ta sprawa nie dotyczy. Wendy spojrzała mu prosto w oczy.

- Nic a nic.

Miała wrażenie, że stwierdzenie to nieco go uspokoiło.

Nie dziwiła się. Musiał poczuć ulgę, że siostra nie zostawiła po sobie nie załatwionych spraw. Nic dziwnego, że Marissa nie chciała, by wychowywali jej dziecko! Wendy ucieszyła się, że nareszcie da jej spokój. Jednocześnie jednak łatwość, z jaką przyjął jej słowa, trochę bolała. Nieco zduszonym głosem powiedziała:

- A teraz, jeśli mi pan wybaczy... Nie ruszył się z miejsca.

- A tak z ciekawości, panno Miller. Zamierzała pani sprzedać dziecko mojemu ojcu, czy też po prostu chciała go pani szantażować?

- Ani jedno, ani drugie - odrzekła ze złością. - Już panu powiedziałam. Dziecko jest moje. I doskonale daję sobie radę. Nie potrzebuję od nikogo pieniędzy.

Uśmiechnął się lekko. W wyrazie jego ust nie było jednak łagodności, lecz raczej rodzaj groźby.

- Dlaczego więc pani zadzwoniła?

Miała uczucie, że na jej szyi zaciska się pętla. Odwróciła się od niego i przymknęła oczy. Musi znaleźć jakieś wyjaśnienie, by wreszcie się od niej odczepił.

- Skoro to naprawdę pani dziecko...

- To co? - spytała zduszonym głosem.

- To nie miałaby pani nic przeciwko temu, abym je zobaczył. Uwielbiam dzieci. Uważam się za ich znawcę.

Wendy nie mogła do tego dopuścić. Miała świadomość, że z uwagi na zupełny brak podobieństwa trudno byłoby ją uznać za matkę Rory. Sama różnica w kolorze oczu - błękitnych dziecka i jej ciemno-piwnych - nasuwała wątpliwości.

Ciągnął dalej:

- O ósmej w pani domu, dobrze? Przełknęła ślinę.

- Mała będzie już w łóżku.

- Ale chyba może ją pani obudzić, prawda? I proszę nie próbować uciec.

Podniosła głowę.

- Nawet mi się nie śni. Nie mam nic do ukrycia.

W kąciku jego ust pojawił się ironiczny uśmieszek.

- Po pierwsze, dowodziłoby to pani winy. A po drugie, skoro już raz panią odnalazłem, bez problemu zrobię to po raz drugi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dopóki nie znikł jej z oczu, stała przy swoim biurku jak sparaliżowana. Następnie opadła na krzesło.

Jak ją odnalazł? Przez telefon podała mu swoje nazwisko, ale zdawał się go nie słyszeć. Poza tym nie mógł wiedzieć, skąd dzwoni, choć rozpoczęcie poszukiwań w Phoenut było z pewnością krokiem logicznym. Zresztą jakie miało to teraz znaczenie. Pozostaje faktem, że ją odnalazł, a ona musi sobie z tym jakoś poradzić.

Przez chwilę pomyślała o tym, by odwołać planowane spotkanie; czuła, iż nie jest w odpowiednim nastroju. Jej sytuacja finansowa była jednak tak dramatyczna, że nie należało lekceważyć najmniejszej nawet szansy na uzyskanie pracy.

Poza tym nie miała nic lepszego do roboty przed godziną ósmą. Na pewno nie uda się jej upodobnić Rory do siebie. Siedzenie i zastanawianie się, co pomyśli lub zrobi brat Marissy, nie miało najmniejszego sensu i doprowadziłoby ją tylko do szaleństwa. Lepiej więc zrobić przez ten czas coś pożytecznego i iść na rozmowę w sprawie pracy.

Brat Marissy. Ciekawe, czemu przyjaciółka nigdy o nim nawet nie wspomniała? Mogłaby przynajmniej uprzedzić o jego niezwykłej pewności siebie i upartym dążeniu do celu. Gdyby Wendy wiedziała wcześniej, z kim będzie miała do czynienia...

No cóż, Marissa nie mogła niczego przewidzieć. Nie spodziewała się przecież śmierci. Zresztą nic chyba nie było w stanie przygotować Wendy na przemożną siłę oddziaływania tego mężczyzny. Kiedy znajdował się w pokoju, zdawał się wypełniać swoją osobą całą jego przestrzeń i podnosić temperaturę o dobrych kilka stopni. Wendy nigdy nie przeżyła czegoś podobnego.

Wciąż o tym myślała, czekając, aż zostanie wywołana na rozmowę. Kiedy nagle usłyszała swoje nazwisko, zerwała się na równe nogi i wchodząc do gabinetu, potknęła się. Z miejsca przekreśliło to jej szanse, i gdy rozmowa dobiegła końca, czuła jedynie wdzięczność, że nareszcie może pójść po Rory i dać jej codzienną dawkę ciepła i miłości.

Mała była jednak wyraźnie rozdrażniona i nie miała najmniejszej ochoty się uśmiechnąć.

- O co chodzi, kochanie? - spytała Wendy, przytulając ją.

- Cały dzień była dziś nieswoja - odparła Carrie. - Wydaje mi się, że zaczyna ząbkować.

- Tak wcześnie?

- Owszem, jest jeszcze mała, ale jej dziąsła wydają się obrzęknięte.

Wendy wsunęła palec do ust dziecka. Natychmiast zapłakało.

- Powinna pani kupić gryzaczek - poradziła opiekunka. W drodze powrotnej Wendy wstąpiła do apteki i gdy tylko znalazły się w domu, włożyła gryzaczek do lodówki. Gdy się przebierała, mała zaczęła płakać, wyraźnie zaniepokojona spóźniającą się kolacją. Jeszcze na bosaka Wendy zaniosła ją do pokoju dziecięcego z postanowieniem, że przed karmieniem przebierze małą w czyste ubranko, a brudne wrzuci do pralki, by jeszcze przed północą je rozwiesić.

Jedno spojrzenie na twarzyczkę dziecka wystarczyło jej jednak, by zrezygnować z prania przed karmieniem. Szybko przygotowała butelkę i usiadła z Rory na bujanym fotelu. Po zaspokojeniu pierwszego głodu mała poczuła się wyraźnie zadowolona i gotowa do zabawy.

Wendy też odzyskała dobry humor. Nie będzie martwiła się na zapas. Może ten Burgess wcale się nie pojawi? Usadowiła Rory w leżaczku i próbowała nakarmić ją łyżką. Dziecko zrobiło sobie jednak z jedzenia zabawę - pluło papką - i już po chwili było tak umazane, że koniecznością stała się natychmiastowa kąpiel. Właśnie suszyła małej włosy, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Wzięła ją na ręce i poszła otworzyć.

Stojący w progu gość obrzucił spojrzeniem jej sylwetkę, od rozsypującego się końskiego ogona po bose nogi. Uniósł brew.

Wendy miała ochotę go uderzyć. To co, że wyglądała tak okropnie? Dziecko było czyste, suche i szczęśliwe, opiekowała się nim bez zarzutu!

Kiedy w końcu spuścił z niej wzrok, zaczął przyglądać się Rory. Odwzajemniła mu spojrzenie szeroko otwartych, zaciekawionych oczu, po czym ukryła twarz w ramionach Wendy.

- Trochę nieśmiała, co? - spytał.

- Och, lubi ludzi, których ja lubię. - Natychmiast pożałowała tych słów. Przygryzła wargi i dodała: - Chyba wyrzyna jej się ząb, więc nie jest dziś w najlepszej formie.

Bezpieczna w swym schronieniu, Rory przypatrywała mu się nadal. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął pęk plastikowych, jaskrawych kluczy. Pomachał nimi przed oczyma małej i powiedział:

- Cześć, berbeciu. Coś mi się zdaje, że jestem twoim wujkiem Maćkiem.

Choć Wendy i tak podejrzewała, że dziś w biurze nie uwierzył w jej słowa, to jednak teraz była całkiem pewna.

- Mack? - zdziwiła się. - Zdawało mi się, że przedstawił się pan inaczej?

- Samuel Mackenzie Burgess - powiedział spokojnie. - Tradycja rodzinna nakazuje nazwać najstarszego syna imieniem ojca.

- No pewnie - mruknęła pod nosem Wendy. Uśmiechnął się lekko.

Rory próbowała uchwycić klucze, lecz nie trafiła. Mack Burgess przysunął je bliżej, ale cały czas przyglądał się Wendy.

- Jednak dwóch Samuelów w jednym domu musiałoby wywoływać spore zamieszanie. Dlatego matka postanowiła dać mi na drugie imię swe panieńskie nazwisko i nazywać mnie jego skrótem.

Rory odepchnęła się od ramion Wendy i sięgnęła po klucze. Gdy wreszcie zacisnęła na nich piąstkę, Mack wypuścił zabawkę i wsunął ręce pod ramiona małej.

Wendy pozwoliła mu ją wziąć. Nie będzie się przecież z nim szarpać. Nagie jednak poczuła niezwykłą pustkę, samotność i chłód.

Pomyślała z goryczą, że miał rację, nazywając siebie znawcą dzieci. Manewr, który przed chwilą wykonał, był jednym ze zręczniejszych, jakie widziała. Zaabsorbowana swą zdobyczą Rory nawet nie zauważyła, że przeniesiono ją z rąk do rąk. Równie skutecznie odwrócił uwagę Wendy, zagadując ją na temat imion. Po chwili dodał:

- Teraz, kiedy już wiesz o mnie tyle, czy ja mógłbym spytać o dziecko? Jak ma na imię?

- Rory. Skrzywił się.

- No cóż, lepsze to niż na przykład Płatek Śniegu lub coś w tym rodzaju.

- Tak naprawdę jej pełne imię brzmi Aurora Dawn.

- To w stylu Marissy. Przegadane, ale właściwie śliczne. Usiądziemy i porozmawiamy o całej sprawie?

Dopiero w tej chwili dotarło do niej, że nadal stoją w progu.

- Może pan wejdzie? - zaproponowała niewinnie. Usłyszawszy to, przygryzł wargi, by się nie roześmiać.

Poszedł za nią do małego pokoju dziennego. Wendy widziała pełen aprobaty wzrok, którym wodził po mieszkaniu, na dłużej zatrzymując go na małej choince.

Usiadł na brzegu sofy. Jednak Rory nie chciała siedzieć. Opierała stopki o jego biodra i usiłowała wstawać.

- Zdaje się, że jej rozwój fizyczny nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, prawda?

- A sądził pan, że jest inaczej?

- Sarkazm donikąd nas nie zaprowadzi, Wendy. Mów mi Mack.

Miał rację, była małostkowa. Spuściła głowę i przyglądała się swoim palcom. Ciągnął dalej:

- Jest oczywiste, że to dziecko Marissy. Nie miałbym najmniejszych wątpliwości, nawet gdybym nie spędził dziś godziny w urzędzie i nie wydostał stamtąd jej aktu urodzenia. Teraz musimy zdecydować, co należałoby zrobić.

- Nie ma nic do zrobienia. Marissa powierzyła dziecko mojej opiece.

Była to szczera prawda, ale Wendy miała świadomość, że bez pisemnego oświadczenia woli Marissy nie będzie w stanie niczego udowodnić. Nie sądziła, by Mack Burgess zechciał uwierzyć w jej słowa.

- A co z ojcem? Nazwisko widniejące w akcie urodzenia nic mi nie mówi.

Wendy potrząsnęła głową.

- Wiem, kto to jest, ale nic poza tym. Spotykali się z Marissa przez jakiś czas. Rozstali się jeszcze przed narodzinami Rory. Nigdy nie zainteresował się dzieckiem. Kiedy Marissa była... - Musiała przełknąć ślinę. Do tej pory nie oswoiła się z myślą o tragicznie przerwanym młodym życiu. - Kiedy umarła, zadzwoniłam do mego, a on podziękował mi tylko za wiadomość i odłożył słuchawkę.

- Więc zatrzymałaś dziecko.

- Mówiłam już, Marissa powierzyła ją mojej opiece.

- Ale nie masz oczywiście żadnych prawnych dokumentów potwierdzających jej wolę. Nie zostawiła przecież testamentu.

- Nie, ale powiedziała mi, czego chce. Jego głos stał się nagle szorstki.

- Masz na to jakichś świadków? Powoli potrząsnęła głową.

- Byłyśmy same na oddziale intensywnej terapii... Nie wierzysz mi, prawda?

- Nie widzę powodu, dla którego miałbym ci wierzyć. W ciągu dzisiejszego przedpołudnia przyłapałem cię na czterech kłamstwach.

Wendy poczuła, że się czerwieni.

- Kobieta uczyni wszystko, aby ochronić swe potomstwo.

- Tak, kiedy istnieje prawdziwe zagrożenie. Ale w tym przypadku, kiedy nie masz nawet prawa do tego dziecka...

Rory zaczynała się niepokoić. Upuściła klucze i wyraźnie przestała się nimi interesować. Zaczynała popłakiwać. Wendy powiedziała:

- Już czas na ostatnią butelkę i sen.

Zdziwiła się nieco, gdy Mack bez słowa komentarza podał jej dziecko. Być może należał do tych, którzy lubią dzieci tylko wtedy, gdy są czyste, uśmiechnięte i grzeczne.

Przygasiła lampy, owinęła Rory w kocyk i usiadła z nią na bujanym fotelu. Mała, ssąc, obserwowała kolorowe ozdoby na choince.

- Dlaczego zadzwoniłaś, Wendy?

Westchnęła i postarała się, by jej głos brzmiał obojętnie, ale przekonywająco:

- Pomyślałam sobie, że to nie w porządku, iż rodzina Marissy nawet nie wie o Rory. Ale nie zamierzałam o nic prosić.

- A więc już pięć - odparł, krzyżując nogi. - Kłamstw - dodał, jakby Wendy nie wiedziała, o co mu chodzi.

Nie prowadziła własnych obliczeń, ale liczba ta wydała się jej mocno zaniżona. Dla Rory była w stanie zrobić znacznie więcej, niż tylko kłamać, zwłaszcza że to jej własna głupota i panika doprowadziły do tej sytuacji. Mała nie powinna przez to cierpieć.

- Niezależnie od tego, co sobie myślisz - powiedziała stanowczo - Marissa naprawdę żądała, by Rory znalazła się pod moją opieką.

Zapadło długie milczenie. Wreszcie powiedział:

- Tak w ogóle, znając Marissę, jestem w stanie to przyjąć. Nie była pewna, czy się nie przesłyszała.

- A więc wierzysz mi?

- Powiedzmy, że mogę sobie to wyobrazić. Po pierwsze, bardzo pasuje do Marissy, że żądała, a nie prosiła. Zaś zważywszy na sytuację... Wzięłaś dziecko w nagłych i tragicznych okolicznościach, czując, że Marissa nie pozostawiła ci wyboru, a potem...

- Nie rozkazywała mi - sprzeciwiła się Wendy. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

- Potem, kiedy zaczęłaś się nad tym zastanawiać, doszłaś do całkiem słusznego wniosku, że spadła na ciebie zbyt wielka odpowiedzialność. Zadzwoniłaś więc po pomoc, ale rozmawiając ze mną, stchórzyłaś i postanowiłaś ją zatrzymać.

Wendy zdobyła się na odwagę:

- Doszłam do wniosku, że nie jesteś typem osoby, której chciałabym powierzyć dziecko!

- A może uznałaś, iż haczyk został połknięty i lepiej będzie teraz udawać, że nie chcesz się z nią rozstać?

- Że co proszę... ?

- Tak więc dochodzimy do decydującego momentu. Czego chcesz, Wendy?

- Chcę opiekować się Rory. Zapomnijmy, że do ciebie dzwoniłam, dobrze?

- Właśnie tego nie możesz chcieć.

- Tego chciała Marissa Błagała mnie, bym zatrzymała małą.

- Ale na to mamy tylko twoje słowo, tak?

Mierzyli się wzrokiem. Powiedział, że jej wierzy, a teraz odbierał jej nawet tę odrobinę nadziei.

- Do cholery, mówię prawdę!

- Być może, ale nie ma to teraz żadnego znaczenia. Jak sądzisz, jaki byłby wyrok sądu w tej sprawie?

Wendy nie musiała się nawet specjalnie zastanawiać. Gdyby Marissa zostawiła testament, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Nawet gdyby wynajęła adwokata, nie miała szans wobec tego, czym dysponowali Burgessowie. Żaden prawnik nie zmieni faktu, że była tylko przyjaciółką Marissy; oni zaś są jej rodziną.

Najwyraźniej czytał w jej myślach. Odezwał się, nadając swemu głosowi łagodne brzmienie:

- Chyba nie sądzisz, że zostawię tę sprawę, prawda? Czuję się odpowiedzialny za tę małą. W końcu to córeczka mojej siostry.

- Nie możesz ode mnie oczekiwać, że tak od razu i po prostu ci ją oddam!

- A czemu by nie? Powinnaś to była uczynić już przed paroma miesiącami, kiedy umarła matka Rory.

- Twoja rodzina tak mało dbała o Marissę, że nikt nawet nie przyjechał po jej śmierci do Phoenk!

W jego spojrzeniu coś się zmieniło.

- Oczywiście powinniśmy byli przyjechać. Ale wówczas decyzja wydawała się oczywista. Jej nie było, a drobiazgi nie miały żadnego znaczenia.

Wendy przygryzła wargę. Nie zgadzała się z tym, co mówił, ale była w stanie to zrozumieć.

- Jednak nie możesz jej tak po prostu zabrać. Co zrobisz? Wprowadzisz się do hotelu i zażądasz kołyski, niańki i całego wyposażenia?

- Sadzisz, że hotel „Kendrick” nie sprosta tym wymaganiom?

Nie odpowiedziała. Spojrzała na uśmiechnięte przez sen dziecko i wyciągnęła rękę, by dotknąć jej policzka.

- Jestem dla niej dobra - powiedziała drżącym głosem.

- Widzę to i wcale nie umniejszam twych zasług. Ale ona ma rodzinę. Sama przyznałaś, że nie powinna być od niej odcięta.

Wendy nie śmiała na niego spojrzeć.

- Czy mogę dostać szklankę wody? - poprosił.

- Jest w kuchni. Jeśli wolisz mineralną, jest w lodówce.

- Wystarczy zwykła.

Usłyszała, jak otwiera drzwiczki szafki i odkręca kran. Po chwili zdała sobie sprawę, że przedłuża swój pobyt w kuchni, by mogła się pozbierać. Jeśli naprawdę tak było, musiała przyznać, że dobrze to o nim świadczyło. Właściwie nie miało to już żadnego znaczenia. Te parę minut nie robiło żadnej różnicy.

Wszystko skończone. Nie miała siły walczyć dalej. Jedyne, co mogła uczynić, to jeszcze przez chwilę potrzymać dziecko.

Wrócił do pokoju i powiedział:

- Na blacie leży kawałek wyschniętej grzanki z masłem orzechowym.

- Nie martw się. Nie karmiłam Rory masłem orzechowym.

- Nawet przez chwilę tak nie sądziłem. Czy to była twoja kolacja?

- Na nic innego nie miałam czasu - przyznała Wendy.

Bez słowa sięgnął po książkę telefoniczną i znalazł wykaz restauracji z dostawą do domu.

- Wolisz chińszczyznę czy pizzę?

Wendy wolałaby grzankę z masłem orzechowym, gdyby tylko zechciał ją zostawić i pozwolił zjeść w spokoju. Ale przecież oznaczałoby to, że Rory zniknie także.

- Chińszczyznę - odparła.

Gdy złożył zamówienie, odłożyła butelkę i oświadczyła:

- Położę ją do łóżka.

Powiedziane to było tonem tak kategorycznym, jakby właśnie zapowiadała mu, że nie zabierze dzisiaj dziecka, przynajmniej nie bez walki.

- Czemu nie miałoby jej być wygodnie, gdy będziemy jedli - przyznał Mack. Nie dodał, co nastąpi po kolacji, ale dla Wendy stało się oczywiste, co miał na myśli.

Pomrukując przez sen, Rory zwinęła się w swój ulubiony kłębek. Wendy postała przy niej chwilę, bojąc się, że zaraz wybuchnie płaczem. Następnie wzięła do ręki koszyk pełen śpioszków, koszulek i skarpeteczek. Zajmie czymś ręce, a przy okazji spakuje już wszystko i skróci ból rozstania. Niech sam zajmie się praniem, pomyślała, zdając sobie jednocześnie sprawę, że z pewnością przekazałby ten obowiązek hotelowej służbie.

A może nie. Może miał doświadczenie z dziećmi. Mówił, że jest ich znawcą, a sposób, w jaki zaprzyjaźnił się z Rory, nie sprawiał wrażenia amatorszczyzny. Kto wie, może ma tuzin własnych dzieci. Rory byłaby cudownym uzupełnieniem - chyba że zginęłaby w ich tłumie...

Przecież nie nosił obrączki...

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że zwróciła na to uwagę.

Siedział na krześle z łokciami opartymi na kolanach i palcami dłoni podtrzymywał sobie skronie, jak przy bólu głowy.

Wendy podeszła do niego z koszem brudnych śpioszków opartym na biodrach i przyjrzała się mu. Wyglądał na zmęczonego. Do cholery! Wcale nie miała zamiaru czuć sympatii do mężczyzny, który właśnie zamierzał zniszczyć jej życie!

- Schodzę do pralni - powiedziała. - Jeśli się obudzi... Skiną! tylko.

Zanim wywabiła wszystkie plamy i włączyła pralkę, dostawca z restauracji był już na górze. W czasie gdy Mack regulował należność, wypakowała jedzenie i nakryła do stołu.

Mack ugryzł pierwszy kęs kaczki po pekińsku.

- Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałem. Spojrzała na niego.

- To znaczy...

- Sądziłem, że przyjaciółki Marissy są takie same jak ona... lekkomyślne, krótkowzroczne i pozbawione środków do życia.

Cyniczny ton tej wypowiedzi zmartwił ją. Jeśli naprawdę miał takie zdanie o Marissie... Już poprzednio mówił o niej niezbyt dobrze.

Z drugiej zaś strony, Wendy wcale nie była pewna, czy tak naprawdę odbiega od tego opisu. Już sam telefon do Burgessów był przecież dowodem jej lekkomyślności i krótkowzroczności.

- Marissa nie sprawiała wrażenia osoby, która nie może związać końca z końcem. W każdym razie ode mnie nigdy nie pożyczała pieniędzy.

- A czy pracowała?

- No, nie.

- Otóż to. Z całą pewnością skarżyła się na mamę i ojca, że są pasożytami społecznymi, a jednocześnie beztrosko przepuszczała pieniądze z założonego przez nich konta bankowego. Kiedy adwokat je zamykał, było niemal puste.

Wendy poruszyła się niespokojnie na krześle.

- Musiała przecież wydawać na dziecko - zaczęła, ale po chwili stwierdziła, że sposób dysponowania pieniędzmi przez Marissę nie miał już teraz najmniejszego znaczenia.

Mack także nie miał ochoty kontynuować tego tematu, zapadło więc milczenie. Jedzenie było dobre; już od tak dawna Wendy nie jadła gorącej kolacji. Jednocześnie każdy kęs zdawał się jednak przyprawiony goryczą, gdyż nieuchronnie zbliżał ją do chwili, w której siedzący naprzeciwko niej mężczyzna zabierze Rory.

Nałożył sobie ostatnią porcję kaczki i odłożył pojemnik.

- Jutro wracam do Chicago.

Choćby nie wiadomo jak długo Wendy przygotowywała się na tę wiadomość, nie osłabiłoby to uczucia rozpaczy, jakiego doznała.

Patrzył prosto w jej oczy. W jego spojrzeniu było współczucie, za które niemal go nienawidziła. Jeśli było mu przykro, dlaczego jej to robił?

- Innym razem nie chcę zabierać ze sobą dziecka. Musiałam się przesłyszeć, pomyślała Wendy.

- Masz rację, że dla moich rodziców będzie to duży szok - ciągnął Mack. - Nie są już młodzi i nawet dobre wiadomości mogą być dla nich zbyt silnym przeżyciem. Zamiast pojawić się od razu z dzieckiem, lepiej będzie, kiedy najpierw im to powiem.

Wendy przełknęła ślinę.

- To znaczy, że ufasz mi na tyle, by jeszcze na jakiś czas ją tu zostawić?

Skinął głową.

Wiedziała, że nie powinna o to pytać, ale nie mogła się powstrzymać.

- Dlaczego? Po tym, jak ci skłamałam i...

- Chyba dlatego, że odnalazłem cię bez najmniejszego problemu.

- Nie rozumiem.

- Przyjechałem tu przygotowany na to, że będę musiał cię długo szukać. A tymczasem wystarczyło odnaleźć stary adres Melissy w książce telefonicznej, i okazało się, że tu jesteś.

Z uśmiechem dodał:

- Gdybyś chciała ukryć Rory, na pewno zmieniłabyś miejsce zamieszkania.

Potrząsnęła głową, nadal nie do końca go rozumiejąc.

- Ale przecież nie znałeś nawet mojego nazwiska. Skąd wiedziałeś, kogo szukać?

- Rzeczywiście, gdy zadzwoniłaś, nie dosłyszałem go. Ale adwokat, który zajął się sprawami Marissy, powiedział nam, że mieszkała z dziewczyną o nazwisku Miller.

- Dziwię się, że to zapamiętał. Wydawało mi się, że interesuje się wyłącznie wykreśleniem zmarłej z umowy najmu. Nie zatroszczył się nawet o jej rzeczy... oddałam je na cele dobroczynne.

- Nawet tu nie przyszedł?

- Oczywiście, że nie. Nigdy go nie widziałam.

- Nic dziwnego, że nie wiedział o dziecku. No, to już ja z nim porozmawiam. - Wstał. - Jeszcze jedno, Wendy. Nie rób więcej błędów. Radzę ci, żeby mała wciąż tu była, gdy wrócę.

Wendy zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu łudzić się nadzieją, ale nie mogła się przed tym powstrzymać. Przez weekend, kiedy wychodziła z Rory na spacery i bawiła się z nią, narastał w niej nieuzasadniony optymizm. Z każdą kolejną godziną, podczas której nikt nie dzwonił ani nie pukał do drzwi, była coraz lepszej myśli. Może w ogóle się nie pojawi, ponieważ rodzina nie okazała zainteresowania dzieckiem Marissy? A może chcieli zatuszować całą sprawę?

Mack powiedział, że rodzice są starzy i wszystko to będzie dla nich szokiem. Może odbyli właśnie rodzinną naradę i zdecydowali zostawić jej dziecko, gdyż Mack powiedział im, jak bardzo mała jest tu szczęśliwa?

Wiedziała, że to głupie, ale kiedy również w poniedziałek nikt się do niej nie odezwał, jej nadzieje wzrosły. Po co zamartwiać się na zapas? Być może wszystko się jeszcze ułoży.

Wyszła z biura nieco wcześniej, odebrała Rory i wzięła ją do centrum handlowego, aby pokazać jej Świętego Mikołaja. Być może nie był to najmądrzejszy pomysł, mała była bardziej zaciekawiona niż zachwycona i przecież nie będzie pamiętała tej wyprawy. Ale przynajmniej obrazek zdziwionej Rory, dotykającej brody Mikołaja, pozostanie wspomnieniem dla Wendy.

Wieczorem w domu, kiedy już nakarmiła i uśpiła małą, u drzwi odezwał się dzwonek.

Serce w niej zamarło. Niecierpliwy dźwięk gongu nie pozostawiał wątpliwości, kto stoi za drzwiami.

Powiedziała sama do siebie:

- Przecież wiedziałaś, że wróci. To, co sobie wmawiałaś, było tylko głupim marzeniem.

Chwilę odczekała, próbując wziąć się w garść i ćwicząc powitalny uśmiech. Postara się być miła i może uda jej się nie płakać, gdy nadejdzie moment ostatecznego rozstania. Jedyne, co jej zostało, to godność i powinna próbować ją ocalić.

Otworzyła drzwi. Zdążyła już zapomnieć smukłą sylwetkę Macka i przedziwne prądy, które zdawały się przeszywać powietrze w jego obecności. Dopiero po chwili dostrzegła jego rozgniewany wzrok. Wymuszony uśmiech znikł z jej twarzy.

- Gdzie ty się do diabła podziewałaś? Wendy cofnęła się, a on przekroczył próg.

- O co ci chodzi? Byłam tutaj.

- Sąsiedzi mówili, że nie widzieli cię od wczoraj.

- Widocznie mnie nie szukali!

- Do cholery, mówiłem ci, żebyś się nigdzie nie ruszała! Przez chwilę stała zaskoczona, lecz tuż potem wybuchła histerycznym niemal śmiechem.

- Na miłość boską, chyba nie rozumiałeś tego dosłownie! Naprawdę sądziłeś, że ja i Rory będziemy czekały tu na ciebie zamknięte w czterech ścianach? Musiałam chodzić do pracy, mogłeś mnie tam znaleźć przez cały dzień.

Zmarszczył brwi i milczał. Wendy ciągnęła dalej.

- Miałam siedzieć tu i czekać cały czas na ciebie, tak? Ale ty masz o sobie mniemanie! A może dręczyło cię co innego? Myślałeś, że ucieknę, tak? - Oparła ręce na biodrach i brnęła dalej: - Podobno miałeś do mnie zaufanie. Co się z nim stało?

- Tak było, zanim się przekonałem, że wciąż kłamiesz!

- Co takiego?

Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni płaszcza gazetę.

- Przeczytaj to - rozkazał. - Zobacz, w jakim świetle stawia to twoją prawdomówność!

ROZDZIAŁ TRZECI

Wendy nie widziała jeszcze tego dnia gazet. Zwykle udawało jej się przynajmniej prześlizgnąć po nagłówkach, ale nie pamiętała, kiedy ostatnio przeczytała całe wydanie. Na pewno nie w ciągu ostatnich paru miesięcy.

Wzięła od niego gazetę i zamarła, ujrzawszy dół pierwszej strony - w całości poświęcony dogłębnej analizie przyczyn i konsekwencji bankructwa fumy, w której pracowała.

- Och jęknęła.

- Mówiłaś, iż świetnie sobie radzisz i że nie potrzebujesz od nikogo pieniędzy.

- I to prawda. Nigdy nie zamierzałam brać od nikogo pieniędzy. Jak straciłam pracę, zadzwoniłam do ciebie, bo chciałam wam oddać Rory, bez żadnych zobowiązań. Sądziłam, że tak będzie dla niej najlepiej. A kiedy ty od razu zacząłeś mnie podejrzewać o jakieś podłe zamiary, zmieniłam zdanie. Pomyślałam sobie, że choćbyśmy miały być bardzo biedne, najbardziej potrzeba jej miłości.

Mack mruknął pod nosem coś, czego Wendy nie usłyszała. Ciągnęła dalej:

- Kiedy się pojawiłeś i postanowiłeś ją zabrać bez względu na okoliczności, moja sytuacja materialna przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Dlatego nic ci nie powiedziałam.

Spojrzała na ubranka Rory i głos jej zadrżał:

- To, czy mam pracę, czy też nie, nie jest twoim zmartwieniem.

Zapadło długie milczenie. Mack zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło.

- Przepraszam - powiedział. - Spanikowałem. Myślałem, że coś się wam przytrafiło.

- To znaczy sądziłeś, że ją porwałam. Potrząsnął głową.

- Nie.

Patrzyła na niego, nie dowierzając.

- Mogę do niej zajrzeć?

- Nie martw się, nie podrzuciłam zamiast niej szmacianej lalki.

- Powiedziałem już, że przepraszam, Wendy. Wyszedł do przedpokoju i skierował się do pokoju dziecięcego.

Kiedy wrócił, Wendy była już nieco spokojniejsza, ale nadal unikała jego wzroku.

- Poszłam z nią do sklepu, chciałam, żeby zobaczyła Świętego Mikołaja. Gdybym mogła przypuszczać, że to spowoduje tyle zamieszania... - Zawahała się, po czym dodała stanowczo: - I tak bym to zrobiła, bo nie było w tym nic złego.

Usiadła na brzegu krzesła.

- W porządku, powinienem do ciebie zadzwonić, jak tylko znalazłem się w mieście, ale byłem na spotkaniu w interesach. Czy możemy już to zostawić?

Była zła, choć nie dziwiło ją specjalnie, że sprawy Burgess Group okazały się ważniejsze niż Rory. Czego innego mogła oczekiwać?

Zimnym tonem powiedziała:

- Dobrze wiedzieć, że jesteś tak świetnie zorganizowany i potrafisz połączyć interesy z... chciałam powiedzieć: przyjemnościami, ale przecież Rory to bardziej ciężar niż przyjemność, prawda? Do cholery, czemu nie posłuchałam Marissy i wplątałam cię w całą tę historię?

W bezsilnym geście zacisnęła pięść i uderzyła nią w poskładane ubranka małej.

Poczekał, aż się uspokoi i powiedział:

- W czasie weekendu rozmawiałem z rodzicami. Chcą wychowywać Rory.

Wendy przygryzła wargi. To dziwne, ale teraz, kiedy jej najgorsze obawy zyskały potwierdzenie, nie czuła aż takiego bólu, jakiego się spodziewała. Albo była już na tyle dobrze przygotowana, albo był to szok, po którym dopiero nadejdzie cierpienie.

- Sami? - spytała.

- Masz jakąś lepszą propozycję?

- Myślałam, że może ty... Że może ty masz rodzinę?

Potrząsnął głową.

- Ciekawe, dlaczego tak sądziłaś?

- Jakie to ma znaczenie? Kiedy chcesz ją zabrać? Wydawał się teraz mniej spięty, jej spokojna reakcja wyraźnie sprawiła mu ulgę.

- Interesy zatrzymają mnie tu do środy. Chciałbym lecieć popołudniowym samolotem.

- To na dzień przed Wigilią... - Powinno być dla niej oczywiste, że Burgessowie będą chcieli spędzić święta z małą. Jednak nie pomyślała o tym wcześniej i teraz poczuła silne ukłucie w sercu. - Ale to już tak niedługo - szepnęła. - I to jej pierwsza gwiazdka!

Skinął głową.

- To samo powiedzieli rodzice.

Nie mogła winić Burgessów. Pierwsze święta po śmierci córki będą dla nich bardzo trudne. Nagła wiadomość, że Marissa miała dziecko, musi być dla nich najpiękniejszym prezentem. To oczywiste, że chcą je zabrać natychmiast. Ale przecież będą mieli Rory przez wszystkie inne święta Bożego Narodzenia. Czy prosząc o te jedne, żądałaby zbyt wiele?

Wiedziała, że to nierealne. Zresztą kalendarz nie miał tu żadnego znaczenia. Rory nie odróżniała jednego dnia od drugiego, wystarczy więc, że Wendy urządzi jej gwiazdkę nazajutrz. Oczywiście, jeśli Mack pozwoli zatrzymać ją przez kolejne czterdzieści osiem godzin. Przełknęła ślinę:

- Czy dopóki nie wyjedziesz, mała mogłaby zostać u mnie?

Przez chwilę przyglądał się, jakby starając się odgadnąć jej intencje, po czym skinął głową.

- Dziękuję ci. Pozbieranie wszystkich jej rzeczy zajmie trochę czasu.

- Nie zajmuj się rzeczami, których nie można przenieść. Łatwiej jest kupić nowe na miejscu.

Widocznie takie było podejście Burgessów do wielu spraw, pomyślała Wendy, pamiętając, jak niefrasobliwie adwokat pozbywał się rzeczy Marissy. Nie mogła jednak odmówić Maćkowi racji, zwłaszcza jeśli chodziło o meble. Koszt wysyłki łóżeczka Rory przewyższałby z pewnością jego wartość.

- Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby się okazało, że w domu nadal jest kołyska Marissy. Ciekawe, czy matka o tym pomyślała.

- Jest na pewno ładniejsza niż ta.

Wendy starała się ukryć nutę goryczy w głosie, ale wiedziała, że chyba jej się to nie udało.

Mack wyciągnął do niej rękę w geście sympatii, ale po chwili ją cofnął.

- To będzie bardzo trudne dla Rory. Tak nagle zostawić wszystko co znajome.

Łzy napłynęły do oczy Wendy.

- Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Mała jest bardzo do mnie przywiązana. Od kiedy skończyła sześć tygodni, stanowiłam centrum jej świata... Nie mogła mówić dalej.

- Moi rodzice zapraszają cię na święta, żebyś pomogła jej się dostosować.

- Jak to szlachetnie z ich strony. To jakby wziąć ze sobą jej ulubiony kocyk.

Zacisnął usta.

- Szczerze mówiąc uważam, że to jest szlachetne. Przez kilka miesięcy ukrywałaś przed nimi ich własną wnuczkę. Nie mają szczególnego powodu, by za tobą przepadać.

Wendy poczuła się jak spoliczkowana.

- Nie, dziękuję - odrzekła krótko. Szybko wstała. Natychmiast zrobił to samo.

- Wendy, przepraszam. Nie chciałem być nieprzyjemny. Wiem, jak bardzo przeżywasz rozstanie z małą.

- Nie masz pojęcia o moich przeżyciach! Wątpię, czy w ogóle potrafisz zrozumieć, że można kochać kogoś tak bardzo, by być gotowym za niego umrzeć!

Zacisnęła pięści.

- No więc tym bardziej powinnaś pojechać, dla dobra dziecka.

Czy była aż taką egoistką, że więcej myślała o skróceniu własnego cierpienia, niż o ułatwieniu Kory nowego życia? Nie miała złudzeń co do czekającego ją przyjęcia. Burgessowie będą pewnie udawali, że traktują ją jak oczekiwanego gościa, a tak naprawdę atmosfera będzie sztywna i nieprzyjemna. Ale jakie to miało znaczenie? Nawet jeśli będzie musiała przecierpieć parę dni pełnych goryczy, kilka zawoalowanych upokorzeń, wytrzyma to ze względu na małą.

Czy było jakieś inne wyjście? A może kilkudniowy pobyt Wendy w Chicago tylko zwiększy napięcie dziecka i uczyni je później jeszcze bardziej nieszczęśliwym? Usiadła i bezradnie potrząsnęła głową.

Mack odebrał to jako odmowę.

- Czy masz jakieś inne zobowiązania w święta? Czy chciałaś je spędzić z rodziną?

- Nie.

Nie miała już nikogo z rodziny, ale to Macka nie powinno obchodzić.

- Może chodzi o chłopaka?

Jego głos stał się nagle twardy, jakby oskarżał ją o niemoralne prowadzenie się w obecności dziecka.

Wendy zdobyła się na mały uśmieszek. Sama myśl o jakimś romansie była śmieszna. Od kiedy Rory pojawiła się w jej życiu, zapomniała, co to znaczy randka. Nawet nie zauważała mężczyzn, co dopiero mówić o zainteresowaniu którymś z nich. Mack był jedynym mężczyzną, z którym w ciągu ostatnich miesięcy spędzała czas poza pracą. Może to dlatego miała takie dziwne, obezwładniające uczucie, gdy tak niedawno otworzyła mu drzwi.

- Oczywiście nie rozumiesz, że gdy dziecko jest na pierwszym miejscu, kobieta zapomina o mężczyznach. Nie, miałyśmy być tylko we dwie, Rory i ja.

- Więc dlaczego miałabyś nie pojechać? Dla jej dobra. - Ukląkł przy krześle Wendy. - Spędzisz z nią jeszcze parę dni. Może przy okazji przekonasz się, że moi rodzice nie są tak straszni, jak opisywała to Marissa.

Uniosła brwi w wyrazie powątpiewania.

- A może właśnie tego się obawiasz? Wolałabyś pielęgnować swe uprzedzenia, zamiast je przełamać? - Ton jego głosu stał się chłodny. - Może bardziej przypominasz Marissę, niż sądziłem.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Jeśli to ma być wyzwanie, to podejmuję je.

- Dobrze - powiedział, wstając. - Jutro wstąpię zobaczyć małą i powiem ci, o której lecimy.

Jak wszystkie dzieci, Rory wyczuwała napięcie, które Wendy rozpaczliwie próbowała przed nią ukryć. W środowe popołudnie, kiedy krzątała się wokół pakowania, mała zaczęła płakać. Ani butelka, ani smoczek, ani kołysanki nie były w stanie jej uspokoić - krzyczała tak głośno, że zrobiła się czerwona i zaczęła drżeć. Kiedy pojawił się Mack, Wendy szczerze się ucieszyła. Zaskoczyło ją to - nie powinna być szczęśliwa na widok mężczyzny, który właśnie rujnuje jej życie. Nie zastanawiając się nad tym głębiej, wręczyła mu dziecko.

- Proszę bardzo. Zajmij się nią, bo ja mam teraz co innego do roboty.

Zmiana opiekuna nie uszczęśliwiła Rory. Mack poszedł za Wendy do przedpokoju, pytając:

- Co się z nią dzieje?

- Jest chyba wyposażona w specjalny czujnik stresu.

- Aha. Za chwilę odetchniemy wszyscy. Taksówka czeka na dole.

- Mów za siebie - burknęła Wendy.

Przeniosła wzrok z Macka na stertę ubrań leżących koło walizki. Nie miała nawet czasu pomyśleć, co będzie jej potrzebne w Chicago. Przygotowała swetry, spodnie oraz swój nowy miedziany kostium, ale na tym jej inwencja się wyczerpała. Zerknęła na Macka. Był teraz ubrany mniej formalnie niż przedtem, w luźne spodnie i sweter na rozchylonej koszuli. Ramię swetra było już mokre od łez Rory, ale nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

Wendy zatrzasnęła walizkę. To, co spakowała, będzie musiało jej wystarczyć. Nie oczekiwała składania wizyt w wielkim towarzystwie. Burgessowie na pewno nie zechcą przedstawiać jej swoim przyjaciołom.

Wyjęła z szafy trencz.

- Powinnaś wziąć coś cieplejszego - ostrzegł ją Mack. - Na Środkowym Zachodzie jest teraz zima.

- Całe życie spędziłam w Arizonie, Mack. Nie mam nic cieplejszego.

- Rory pewnie też nie?

- Szukałam wczoraj - powiedziała pospiesznie. - Nic nie znalazłam. Sklepy w Phoenix nie oferują zimowych kombinezonów.

- To po prostu owiniemy ją w kocyk. Masz jakiś w bagażu podręcznym?

Wendy potwierdziła skinieniem głowy. W ramionach Macka Rory nieco się uspokoiła, ale od czasu do czasu pociągała noskiem, przypominając światu o swoim nieszczęściu. Kiedy Wendy zaczęła ubierać ją do wyjścia, znów rozpłakała się na dobre.

Mack pochylił się i pogładził jej policzek.

- Jeśli tak bardzo nie lubisz swetrów, brzdącu, poczekaj tylko, aż znajdziesz się w Chicago. Zobaczysz, co to znaczy dobrze się opatulić.

Wendy westchnęła.

- Zwykle się tak nie zachowuje. To naprawdę bardzo dobre dziecko. Lubi spacery i przygody...

- Zaskakujesz mnie, Wendy.

- Czemu?

- Sądziłem, ze będziesz mi ją przedstawiała jako nieznośnego bachora, z nadzieją, że zacznę się poważnie zastanawiać nad całą tą podróżą.

- Czy to by cokolwiek zmieniło?

- Oczywiście, że nie.

- Więc po co miałam sobie zdzierać gardło. Umieściwszy dziecko w nosidełku, raz jeszcze spojrzała na pokój. Mimo nadal stojącego tu łóżeczka, nie przypominał już pokoju dziecięcego. Bez rzeczy Rory wydawał się pusty i bez charakteru. Nie posłuchała rad Macka, by zostawić część rzeczy małej. Znajome zabawki pomogą jej zaakceptować nowy dom. Nie zachowała sobie na pamiątkę nawet jednego pluszowego zwierzaka. Wszystko, co było pełne wspomnień dla Wendy, było równie ważne dla Rory. Czułaby się winna, że zabiera coś dziecku.

Westchnęła głęboko i skierowała się w stronę drzwi. Były już spakowane. Mała walizka z jej rzeczami, dwie duże oraz bagaż podręczny Rory. Całe życie dziecka spakowane w trzech kufrach.

Wendy spodziewała się niezadowolenia ze strony Macka, ale on tylko spokojnie przyglądał się kierowcy, cierpliwie pakującemu wszystko do bagażnika.

- Jak to dobrze, że ja mam tylko torbę z garniturem i walizkę. Czy to jakaś ogólnie przyjęta zasada, że im mniejszy człowiek, tym więcej ma bagażu?

Wendy nie patrzyła mu prosto w oczy:

- Pomyślałam sobie, że jeśli będzie miała własne zabawki...

Przez chwilę zdawało się jej, że w kącikach jego ust pojawił się delikatny uśmieszek, ale nie upewniając się, wzięła walizkę do ręki.

Na lotnisku panował ogromny tłok. Trudno było się spodziewać pustego samolotu tuż przed świętami. Jeśli Rory postanowi przez całą drogę płakać, pasażerowie będą naprawdę biedni. Nie panikuj, skarciła się w myślach. Na razie zachowywała się grzecznie, choć oczywiście wyczuwała ogólne zamieszanie.

Mack zarezerwował miejsca w pierwszej klasie, i kiedy pasażerowie zostali rozlokowani, Rory wydawała się już całkiem spokojna. Jednak, mimo iż po starcie zaczęła ssać butelkę, zmiany w ciśnieniu powietrza zdawały się jej przeszkadzać. Zasłaniała uszy i popłakiwała. Mack zdołał ją uspokoić dopiero w połowie drogi do Chicago. Maksymalnie odchylił siedzenie i położył sobie dziecko na piersi. Widocznie ciepło jego ciała i spokojny rytm serca działały na nią kojąco, bo zasnęła.

Po chwili Mack także zasnął i Wendy została sam na sam ze swoimi myślami. Obserwując zachmurzone niebo, zastanawiała się, jakie przyjęcie spotka ją w Chicago. Dla Rory będą pewnie pocałunki, łzy wzruszenia i uściski. A dla niej...

Nie oczekiwała ciepłego powitania. Burgessowie nie mieli żadnego powodu, by okazywać jej coś więcej niż zwykłą uprzejmość. Mack w gruncie rzeczy też się do tego ograniczył. Wendy rozumiała to. Gdyby była siostrą Marissy i ktoś przez tyle miesięcy ukrywałby przed nią istnienie siostrzenicy, z pewnością potraktowałaby tę osobę z chłodną grzecznością.

A jednak, choćby czekały ją trudne chwile, nie żałowała, że podjęła wyzwanie Macka. W ten sposób zobaczy na własne oczy, jak będzie wyglądało teraz życie Rory. A jeśli w nowym domu małej zobaczy coś niepokojącego? No cóż, spróbuje coś z tym zrobić. Nie wiedziała jeszcze co, ale na pewno przynajmniej spróbuje.

Przechodząca stewardesa zatrzymała się przy nich.

- Jakie piękne macie państwo dziecko! I jakie podobne do tatusia! - powiedziała, zniżając głos, by nie obudzić Macka i Rory.

Wendy uśmiechnęła się lekko. Stewardesa, widząc mężczyznę, kobietę i dziecko, wyciągnęła oczywiste wnioski, nie było sensu niczego prostować.

Znaleźli się teraz w tak gęstej chmurze, że nic nie było widać. Wendy pomyślała, że zaczynają podchodzić do lądowania. Nie poczuła jednak zmiany wysokości, a Rory nadal grzecznie spała.

Kapitan zakomunikował, że w Chicago pada śnieg i wieje silny wiatr, więc przez jakiś czas będą musieli pokołować. Mack otworzył oczy.

- No, to pięknie. A już miałem nadzieję, że nie wpadniemy w śnieżycę.

- Nawet nie wiedziałam, że ma być śnieżyca. Czy myślisz, że będą jakieś problemy?

- Trudno powiedzieć. Śnieżyce w Chicago są legendarne. Kiedyś wracałem z Detroit i po trzech godzinach kołowania znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Równie dobrze możemy spóźnić się o pół godziny lub wylądować gdzie indziej. Na pewno jednak nie wrócimy do Phoenbo, bo nie mamy tyle paliwa.

- To fatalnie dla kogoś, kto ma nas odebrać. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- A co, nikt po nas nie wyjdzie?

- Jestem już duży, Wendy. Sam umiem dojechać z lotniska do domu.

No pewnie, pomyślała z ironią, czemu dziadkowie Rory mieliby śpieszyć się, by ją zobaczyć? A może postanowili przywitać małą w spokojniejszej atmosferze? Skarciła samą siebie za zbyt pochopną wrogość.

Po godzinie kołowania kapitan oznajmił, iż widoczność spadła poniżej wymaganego minimum i że wylądują na lotnisku oddalonym od Chicago o dwieście kilometrów.

W tym momencie Rory zbudziła się z płaczem, jakby oświadczenie kapitana było dla niej osobistym afrontem.

- Daj mi ją - poprosiła Wendy, a Mack posłusznie wręczył jej dziecko.

- Co się z nią dzieje? - spytał poirytowany.

Jego irytacja, nie wiedzieć czemu, przyniosła Wendy pewną ulgę. Już myślała, że ma przed sobą kandydata na świętego.

- Pewnie bolą ją uszy - wyjaśniła. - Nie poczułeś zmiany ciśnienia?

- Jestem już tak przyzwyczajony, że nie zwracam na to najmniejszej uwagi.

- A dla Rory to przecież pierwszy lot. Poproś stewardesę, żeby podgrzała butelkę, dobrze?

Dopiero czując w ustach smoczek, Rory uspokoiła się.

- Słodka cisza - powiedział Mack, biorąc małą za rączkę. Zacisnęła piąstkę na jego palcu i wpatrywała się w niego.

Mack położył ramię na oparciu i choć nie dotykał Wendy, czuła ciepło jego ciała.

Zerknęła na niego kątem oka. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Być może był rozczarowany, że Rory nie jest idealnym bobasem, jakie widuje się na reklamówkach. Mimo że deklarował się jako znawca dzieci, Wendy miała wrażenie, że należy raczej do mało odpornych na ich kaprysy. Jednak przecież to on tak skutecznie wcześniej ją uspokoił, a teraz wcale nie musiał trzymać jej za rączkę.

A może wcale nie rozmyślał teraz o dziecku, lecz o swych sprawach zawodowych? Już kiedy po nie przyjechał, był wyraźnie zmęczony. W kącikach jego oczu dostrzegła zmarszczki, których dotąd nie zauważała. Miała nieprzepartą ochotę dodać mu otuchy, wygładzić jego zmęczone rysy, sprawić, by znów się uśmiechał.

Ależ byłoby to głupie! To normalne, iż przebiegają jej po głowie takie myśli. Przez ostatnie miesiące była bardzo samotna, nic więc dziwnego, że bliskość tego mężczyzny rodziła w niej mieszane uczucia.

Czując na sobie wzrok dziewczyny, Mack odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

Był bardzo atrakcyjny. Kto wie, w innych okolicznościach, być może... Nie bądź idiotką, skarciła samą siebie. Nigdy nie należała do kobiet zakochujących się w mężczyznach z powodu przystojnej twarzy, bez wnikania w ich charakter.

- Jakie interesy prowadzisz w Phoenk? - spytała, natychmiast zdając sobie sprawę z niestosowności pytania. - Przepraszam. To nie moja sprawa. Uniósł brwi.

- Dlaczego miałabyś nie pytać? Inna sprawa, czy naprawdę cię to interesuje. Burgess Group zainwestowała w rozwój jednej z tamtejszych firm. Wiąże się to z wprowadzeniem nowego produktu i dlatego jest bardziej ryzykowne niż inne nasze przedsięwzięcia. Co pewien czas sprawdzam, jak się sprawy mają. Tym razem nie było najlepiej.

Ustawiła Rory w pionie. W tym czasie Mack, wycofując swój palec z rączki małej, niechcący musnął policzek Wendy. Sam chyba tego nie zauważył, ale dla Wendy było to jak oparzenie. Przechylił się ponad nią, by wyjrzeć przez okno. Odgłos silników zmienił się teraz, podchodzili do lądowania. Na szyby samolotu zaczął padać śnieg. Wendy z trudem dostrzegała widniejące w dole światła. Jeśli to miały być dopuszczalne warunki lądowania, z przerażeniem myślała, co musiało się dziać na lotnisku O'Hare w Chicago. Rory zapłakała, pogłaskała ją więc po plecach, mrucząc:

- Jeszcze tylko kilka minut, kochanie, i będziemy na ziemi.

- Przez chwilę - mruknął Mack.

Zafascynowana patrzyła, jak samolot zbliża się do terminalu. Oczywiście widywała już śnieg, ale nigdy aż tak wielki. Zdawało się, że miliony malutkich białych płatków usiłują wedrzeć się do samolotu.

Stewardesa obwieściła, że w budynku lotniska otwarto właśnie punkt informacyjny dla wszystkich zainteresowanych noclegiem lub ewentualną dalszą podróżą.

- Cholera - powiedział Mack. - Tego się obawiałem. Wendy zdziwiła się.

- A co w tym złego? Chyba lepsze to, niż gdyby mieli nas zostawić na pastwę losu.

Samolot kołował w stronę terminalu. Mack zdjął z półki bagaż podręczny i zaczęli ubierać Rory. Kiedy silniki przestały pracować, umieścili małą w nosidełku.

- Włóż płaszcz - rozkazał Mack.

- Przecież mamy tylko przejść rękawem do budynku.

- Tam będzie zimno.

Wendy wręczyła mu dziecko i posłusznie włożyła płaszcz. Mack, mimo protestów Rory, opatulił ją dodatkowym kocem.

Nie przesadzał. Lodowate powietrze, które przedostawało się do rękawa, zapierało dech w piersiach Wendy.

- Miałeś rację - przyznała, wbiegając do budynku. Nigdy przedtem nie była na tak starym i malutkim lotnisku. Mack rozejrzał się dokoła i zdecydował:

- Tam. Na prawo.

Znacznie od niego niższa Wendy nie dostrzegała, o czym mówił.

- Masz na myśli punkt informacyjny?

- Nie, bar. - Wziął ją pod rękę i poprowadził przez salę. Musiała wydłużyć krok, by za nim nadążyć.

- Rozumiem, że masz ochotę się napić, ale...

- Nie mam ochoty na drinka, tylko szukam telewizora z prognozą pogody.

- Po co? - zdziwiła się.

- Zwykle, kiedy O'Hare jest zamknięte, tankują samolot i w stanie gotowości czekają na zmianę pogody i otwarcie lotniska. To, że zaczynają już myśleć o organizacji noclegów, znaczy najprawdopodobniej, że dziś już lotniska nie otworzą.

- A kiedy, jak myślisz?

Mack podsunął jej krzesło przy małym stoliczku ustawionym w ciepłym, oddalonym od szerokich okien miejscu, i dopiero odpowiedział:

- Jeśli śnieżyca jest aż tak wielka, jak na to wygląda, możemy utknąć tu na dłużej.

- Na całe święta?

- Widziałem śnieżyce, które kończyły się po paru godzinach, ale widziałem też takie, które trwały tydzień. Problem polega na tym, że zanim poznamy dalszą prognozę, drogi staną się nieprzejezdne. Jeśli jednak wyruszymy natychmiast, nim zdążą zamknąć autostrady...

- A jak mielibyśmy to zrobić?

- Nigdy nie słyszałaś o samochodach do wynajęcia?

- Mack, jeśli niebezpieczny jest lot, jak możesz w ogóle myśleć o podróży samochodem? - Pomachała ręką w kierunku okna. Śnieg stawał się coraz gęstszy i coraz szybciej szalał na wietrze.

- Skarbie, to jeszcze nic. Zaufaj mi, jeździłem już w znacznie gorszych warunkach. Ale gdybyśmy mieli poczekać do jutra...

Podeszła kelnerka i Mack zamówił kawę. Wendy poprosiła o sok marchewkowy z myślą o Rory, ale mała nie była nim zainteresowana. O tej porze dziecko oczekiwało solidniejszego posiłku.

- Poza tym - ciągnął Mack - czy naprawdę masz ochotę na kolejny start i lądowanie z tym małym ludzkim ciśnieniomierzem wrzeszczącym nad uchem?

Wendy westchnęła.

- Nie, ale...

- Tak właśnie myślałem. Ja też nie mam na to ochoty. Uznawszy sprawę za uzgodnioną, wziął kubek z kawą i oddalił się, by zobaczyć najnowszą prognozę pogody.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Z punktu widzenia Macka decyzja została podjęta, pomyślała z goryczą Wendy.

Wyjęła z torby opakowanie odzywki i poprosiła kelnerkę o mały talerz. Zanim Mack wrócił do stolika, karmiła już Rory.

- Widzę, że nie jesteście jeszcze gotowe.

- Jak tam pogoda?

- Na razie niezła, ale śnieżyca nadciąga od północy, a więc im szybciej wyruszymy, tym lepiej. W czasie, kiedy karmisz Rory, pójdę po samochód.

Dziecko zasnęło, już najedzone, a Macka wciąż nie było. Gdy minęła godzina, Wendy zaczęła wpadać w panikę. Kiedy pojawił się wreszcie, nie wiedziała, czy robić mu awanturę, czy rzucić mu się na szyję z radości.

Rzucić mu się na szyję? Co za pomysł. Musi być bardziej zmęczona, niż jej się wydaje.

- Gotowe? - spytał. - Samochód jest już ogrzany, ale dla pewności owiń ją jeszcze.

Zaspana Rory próbowała zaprotestować przeciwko ponownemu umieszczeniu w nosidełku. Mack wziął bagaż podręczny i skierował się do głównego wyjścia.

Lodowate powietrze bez trudu przenikało przez płaszcz Wendy.

- Czy tu jest zawsze tak zimno? - spytała.

- Tak naprawdę ziębi cię ten wiatr. Temperatura nie jest aż tak niska, bo wtedy by nie padało. Chodzi o tak zwaną wilgotność względną. Nie pamiętam szczegółów, ale nieraz bywa za zimno na opady śniegu.

- Och, marzę, by się o tym przekonać.

Mack uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się wesołe błyszczące ogniki.

- Poczułeś się wyraźnie lepiej - mruknęła.

- Oczywiście, że tak. Odzyskałem kontrolę nad własnym życiem.

Średniej wielkości ciemny samochód czekał na nich tuż przy wejściu, dokładnie pod znakiem zakazu parkowania. Miał włączony silnik i zapalone światła. Mack otworzył tylne drzwi i zabezpieczył nosidełko małej. Wendy osłoniła je jeszcze jednym kocem, a sama usiadła z przodu.

Kiedy Mack próbował włączyć się do ruchu, samochodem wyraźnie zarzuciło. Wendy zauważyła z ironią:

- Mówiłeś coś o kontroli nad własnym życiem?

- Tutaj jest bardziej ślisko z powodu tłoku, na autostradzie będzie lepiej.

Przełknęła ślinę. Jesteśmy w rękach szaleńca, pomyślała.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Bo byłem już tam.

Z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że sprawdził warunki. Może nie był aż tak bardzo nieodpowiedzialny, jak sądziła. Z drugiej jednak strony, mógł przecież mieć wypadek, a ona, siedząc z dzieckiem na lotnisku, nawet by się o tym nie dowiedziała. Nic się jednak na szczęście nie stało i nie było sensu do tego wracać. Postanowiła powiedzieć coś miłego.

- Całkiem fajny samochód, jak na pożyczony.

Wóz miał sportowy wygląd, skórzane siedzenia i akcesoria, jakich dotąd nie widziała.

- Nie jest pożyczony. Kupiłem go.

- Co takiego? - spytała słabym głosem.

- Są święta i wypożyczalnie były zamknięte. Przejechałem się do miasta i kupiłem samochód.

- Tak po prostu... No tak...

Gdyby potrzebowała dowodu dzielącej ich różnicy, przykładu perspektyw, jakie teraz będzie miała przed sobą Rory, nie mógłby wymyślić nic lepszego. Na pewno chciał jej pokazać coś więcej niż tylko silne pragnienie powrotu do domu.

- Oczywiście nie jest nowy - dodał, jakby to mogło zmienić jej odczucia.

- Jak daleko do Chicago?

- W normalnych warunkach dwie godziny, przy tej pogodzie pewnie około czterech.

Ruch był niewielki i spokojny. Kiedy Wendy po raz pierwszy ujrzała porzucony w rowie samochód, spojrzała pytająco na Macka.

- Ktoś wpadł po prostu w panikę. Zaczął się ślizgać, nacisnął hamulec i wylądował na poboczu. Łatwo o taką przygodę. Ale wierzysz chyba, że ja, wioząc taki cenny bagaż, nie będę ryzykował?

Odwróciła głowę i popatrzyła na śpiące dziecko.

- No, nie, ale...

- Dokumenty w mojej walizeczce warte są jakieś pół miliona dolarów.

Zanim zdążyła poczuć irytację, dostrzegła ironiczny uśmieszek błąkający się w kącikach jego ust.

Posuwali się z mozołem. Nie chciała pytać Macka o odległość, zamiast tego starała się śledzić tablice informujące o dystansie dzielącym ich od Chicago.

- Jesteś straszliwie milcząca - powiedział w końcu.

- Nie chciałam cię dekoncentrować.

- Wolałbym jakieś urozmaicenie.

Wendy zaczęła mówić, co tylko przychodziło jej do głowy. Opowiadała o filmach, które chciała zobaczyć i o przeczytanych książkach, pytała o jego ulubione lektury. Tak minęły dwie, potem trzy godziny. Zmrok już dawno zmienił się w wieczór, ale nie było tak ciemno, jak się spodziewała. Śnieg odbijał światła i chwilami wydawało się, że to wcale nie noc.

Kiedy wyczerpali już tematy rozmów, jedynym odgłosem stał się ciągły, hipnotyczny szum wycieraczek, pracowicie odśnieżających szybę.

Ze względu na Kory włączyli pełne ogrzewanie i po chwili Wendy poczuła się senna. Wiedziała, że to niebezpieczne. Sama mogłaby się zdrzemnąć, ale gdyby przytrafiło się to Maćkowi...

Zaczęła więc znowu mówić i, uspokojona jego wyraźną życzliwością, spytała, czy jest coś, co powinna wiedzieć przed przyjazdem do domu jego rodziców.

Wzruszył ramionami.

- Chcesz wiedzieć, czego oczekiwać? Zwykle w święta mamy tłumy gości, ale tym razem ograniczymy się do samej rodziny.

- Tylko ty i rodzice, tak?

- I moi bracia, Mitch i John, oraz żona Johna, Tessa. Myślę, że będzie mniej formalnie niż zwykle.

Nie było to wielkie pocieszenie, bo nie wiedziała, co to znaczy mniej formalnie? Nie spytała jednak. Cokolwiek by odpowiedział, nie zmieni to zawartości jej walizki. Będzie musiała zrobić jak najlepszy użytek z tego co ma. Może wystarczy jej nowy kostium. Spytała:

- Odebrałeś nasze bagaże, prawda?

- Nie. Nie rozładowywali samolotu.

Przymknęła oczy w niedowierzaniu. Do bagażu podręcznego zmieściły się jedynie niezbędne rzeczy Kory, więc nie miała przy sobie nawet bielizny na zmianę. Jej spodnie były wygniecione, a sweter poplamiony jedzeniem małej.

- O, to cudownie - powiedziała z ironią. - Całe szczęście, że nie wieziesz mnie jako swojej dziewczyny na pierwsze spotkanie z rodzicami. To byłoby jeszcze gorsze.

Mack spojrzał na nią spod oka.

- A skąd taki pomysł?

Zakłopotana, poczuła, jak płoną jej policzki. Czemu powiedziała coś tak idiotycznego? Gdyby tylko zastanowiła się choć przez chwilę!

- Nie mam pojęcia... - wypaliła. - Pewnie wrodzony optymizm. W trudnych sytuacjach zawsze pocieszam się, że mogłoby być jeszcze gorzej.

Mack zastanowił się.

- Rozumiem.

Wendy z ulgą zmieniła temat - Opowiedz mi o Marissie.

- Po co? Znałaś ją przecież. Nie widziałem jej od paru lat Mój kontakt z nią ograniczał się do wysyłania czeków raz w miesiącu.

Gorzki ton Macka sprawił, że miała ochotę się wycofać. Ciągnęła jednak dalej:

- Powiedziałeś kiedyś o niej bardzo nieprzyjemne rzeczy. Sadzę, że powinieneś to wyjaśnić.

- Bo ona sama nie może się już obronić? Jeśli podejrzewasz, że nienawidziłem siostry, to się mylisz. Po prostu znałem ją lepiej niż inni.

- Powiedz coś więcej. - Widząc, że się waha, dodała miękko: - Proszę.

- Marissa była piękna, zepsuta i myślała głównie o sobie. Nie była z gruntu zła, ale bywała zimna, wyrachowana i manipulatorska.

Wendy skrzywiła się, usiłując dopasować to, co usłyszała, do własnego obrazu Marissy. Mack miał rację - była piękna. Zepsuta i myśląca tylko o sobie - być może, ale czy nie dotyczy to większości młodych ludzi?

Jeśli zaś chodzi o chłód i wyrachowanie, nie miała zdania. Albo Marissa tak bardzo się zmieniła, albo udało jej się ukryć te cechy przed Wendy.

Z drugiej zaś strony - dlaczego zakładała, że Mack ma rację?

- Może to nie była tak do końca jej wina - ciągnął zamyślony. - Kiedy po trzech chłopcach pojawia się długo oczekiwana dziewczynka... Od dnia swych narodzin była traktowana jak księżniczka.

- Czy tego właśnie chciała?

- Nie wiem, co mówiła tobie, więc nie mam pojęcia, czego pragnęła.

Nie zamierzała mu tego mówić, ale uznała, że nadszedł właściwy moment.

- Nie chciała, by Rory trafiła do twoich rodziców. Twierdziła, że zniszczą jej córkę, tak jak zniszczyli ją samą. - Naśladując Marissę, wyraźniej zaakcentowała ostatnie słowa.

Przez chwilę wydało się jej, że spostrzega na twarzy Macka wyraz bólu. Nic nie odpowiedział. Byli już w Chicago i przemierzali kolejną willową dzielnicę. Boczne ulice były ruchliwsze i bardziej śliskie niż autostrada. Padał coraz gęstszy śnieg i Mack nie spuszczał oczu z przedniej szyby. To nie był moment na dalsze dyskusje o Marissie.

Pewna, że teraz, w mieście, Maćkowi nie grozi już zaśnięcie, Wendy zamilkła. Przyglądała się śladom opon na jezdni i płatkom śniegu iskrzącym się w świetle latarń.

Rory mruknęła coś przez sen, chwilę się powierciła, po czym znów ucichła.

Milczenie przerwał ciepły głos Macka, tak cichy, że w pierwszej chwili go nie usłyszała.

- Dziękuję, że ze mną pojechałaś. Sam nie poradziłbym sobie w tej podróży.

Powoli odwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Patrzył prosto przed siebie. Z niedowierzaniem zauważyła, że w jego twarzy nie ma nawet cienia delikatności, którą przed chwilą usłyszała w jego głosie.

Zanim zdołała pomyśleć nad odpowiedzią lub choćby zastanowić się, dlaczego jego słowa mają dla niej takie znaczenie, Mack oznajmił, że są na miejscu.

Samochód skręcił na podjazd i zatrzymał się przed bramą. Było to właściwie kilka mosiężnych bram, największych, jakie Wendy kiedykolwiek widziała. Za nimi, na końcu długiej alei, widniał dom - elegancka rezydencja w stylu jakobińskim, z kamiennymi stiukami okalającymi drzwi i okna.

- Mój Boże! - szepnęła mimo woli.

Dopiero kiedy odpowiedział, zorientowała się, że ją usłyszał.

- Owszem, robi to na ludziach wrażenie.

Wyjął z portfela kartę magnetyczną, wsunął ją do małej czarnej skrzyneczki na końcu podjazdu. Brama otworzyła się bezszelestnie.

- To o wiele rozsądniejsze, niż trzymanie stróża na tym mrozie - powiedziała Wendy. Paplała bzdury, bo była rozdrażniona. Mógł ją przygotować!

Nie, pomyślała po chwili. Nic nie mogło przygotować jej na to, co zastała. Owszem, spodziewała się ekskluzywnej dzielnicy, cichej uliczki, dużego domu, ale nawet gdyby Mack opisał jej swoją siedzibę, nie potrafiłaby wyobrazić sobie wiejskiej rezydencji wkomponowanej w środek miasta, położonej w ogromnym parku, z olbrzymią fontanną przed drzwiami wejściowymi. Pomiędzy dwiema kolumnami portalu stała jaskrawo oświetlona choinka.

Odwróciła się i sięgnęła, by okryć Rory. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy, które w słabym świetle lampy nad portalem wydawały się jeszcze większe.

- Witaj - powiedziała pieszczotliwie. - Od jak dawna nie śpisz?

Rory uśmiechnęła się i wyciągnęła rączki. Zaprotestowała przed ponownym opatulaniem i nim dotarli do rzeźbionych drzwi, głośno płakała.

Drzwi otwarły się, a Wendy starała się zmobilizować przed spotkaniem z rodzicami Macka. Kto wie, czy nie wyjmą jej po prostu dziecka z rąk i...

Mężczyzna przytrzymujący drzwi był bardzo wysoki i ubrany w strój wieczorowy. W zestawieniu z jego nienagannym wyglądem Wendy poczuła się jeszcze bardziej niechlujna i odruchowo mocniej przytrzymała Rory. Dziecko wymagało przewinięcia i nie chciała dopuścić do zetknięcia jej mokrej pieluszki z wytwornym ubiorem mężczyzny.

- Dobry wieczór panu - skłonił się Maćkowi. - Dobry wieczór pani. Pan Burgess jest w bibliotece, panie Maćku. Niestety, pani Burgess nie doczekała się państwa i udała się już do swoich pokoi.

Poszła spać? - pomyślała Wendy z niedowierzaniem, ale zaraz skarciła samą siebie za dokonywanie pochopnych ocen. Nie wiedziała, czy Mack zawiadomił rodziców o spóźnieniu. Jeśli nie, matka miała pełne podstawy przypuszczać, że zjawią się dopiero nazajutrz.

Mack skinął głową bez zdziwienia.

- Czy mógłbyś powiedzieć jej pielęgniarce, że już jesteśmy? Może jeszcze nie zasnęła.

Pielęgniarce? Wendy poczuła się zawstydzona. Jeśli pani Burgess była chora, wyjaśniało to wiele.

- Oczywiście, proszę pana. Czy zaanonsować państwa w bibliotece?

- Nie, dziękuje ci, Parker. Weź tylko nasze płaszcze, a z resztą sami sobie poradzimy.

Zrzucił płaszcz, wziął od Wendy nosidełko i postawił je na stoliku, by rozwinąć małą. Dziewczyna wzdrygnęła się na myśl o zadrapaniu błyszczącej drewnianej powierzchni stolika. Raz jeszcze spojrzała na stojącą w holu choinkę. Była olbrzymia i musiało na niej wisieć chyba z tysiąc światełek i bombek. Na dole leżały paczki z prezentami. To nazywał Mack skromnymi świętami?

Kamerdyner pomógł jej zdjąć płaszcz, ale nie spuszczał oczu z Rory. Kiedy Mack uniósł małą z nosidełka, zamrugała oczami, po czym dostrzegłszy Wendy, uśmiechnęła się promiennie.

- A więc to jest maleństwo panny Marissy, tak? - spytał cicho Parker. - Tak się cieszymy, że sprowadził ją pan do domu.

Wendy wyjęła z torby pieluszkę i czyste śpioszki, a Parker zaprowadził ją do wyłożonej różowymi kafelkami garderoby, która była znacznie większa niż łazienka w jej mieszkaniu. Przebranie i toaleta małej, nie zajęło dużo czasu. Śpioszki nie były nowe ani szczególnie ładne, ale przynajmniej dziecko było teraz czyste.

Sama także zdążyła się odświeżyć. W pracy nauczyła się podstawowej zasady marketingu, że najważniejsze jest opakowanie produktu. W równym stopniu dotyczyło to Rory, jak i jej samej. Nie chciała, by Burgessowie odnieśli wrażenie, że ich wnuczka znajdowała się pod opieką abnegatki. Niewiele mogła zrobić, upięła tylko kok i umalowała usta. Uznała, że i tak nie będą jej się specjalnie przyglądać.

Kiedy wróciła, Mack stał oparty o ścianę. Nad jego głową wisiało przepięknie zdobione lustro. Wyprostował się, a jego wzrok spoczął przez chwilę na jej wargach. Wendy poczuła przypływ gorąca, najwyraźniej dostrzegł jej wysiłki.

- Gotowa? - spytał delikatnie. Miała ochotę zaprzeczyć, ale skinęła tylko głową.

W bibliotece było ciepło. W kominku płonął ogień, i w połączeniu ze słabym światłem bocznych lamp, nadawał wnętrzu szczególny nastrój. Ze skórzanego fotela stojącego przy kominku wstał im na przywitanie mężczyzna. Był nieco niższy od Macka, ale rysy jego twarzy i osadzenie brwi wyraźnie wskazywały na pokrewieństwo.

- O, nareszcie jesteś, Mack. I panna...

- Miller - podpowiedział Mack. - Wendy, to mój ojciec.

Wendy przełożyła dziecko na lewe ramię, by uwolnić prawą rękę do powitania. Samuel Burgess nie uczynił żadnego gestu. Jego wzrok utkwiony był w Rory. Nie poruszył się jednak, by ją dotknąć, z rękoma splecionymi z tyłu kołysał się nieznacznie, jakby niepewny, co ma uczynić i wyraźnie tym faktem zirytowany.

Rory przyglądała mu się z uwagą, po czym uśmiechnęła się szeroko i przyjaźnie.

Samuel Burgess uśmiechnął się w odpowiedzi. Wendy poczuła nagle ogromną radość, że jest świadkiem tej chwili.

- Może zechciałby ją pan potrzymać? - zaproponowała uprzejmie.

Mack spojrzał na nią zaskoczony, co rozzłościło Wendy. Czyżby przypuszczał, że nie wypuści dziecka z rąk? Przecież im szybciej mała przyzwyczai się do nowego otoczenia, tym lepiej.

- No cóż - powiedział Samuel Burgess schrypniętym głosem - tak, chyba tak.

Niezgrabnym ruchem wziął wnuczkę z rąk Wendy, wyraźnie nie wiedząc, jak się trzyma niemowlęta. Wendy wstrzymała oddech, ale Rory najwyraźniej wyczuła jego dobre intencje i wykazała cierpliwość.

Po chwili starszy pan głaskał małą po policzku, aż zaczęła rechotać.

Rory to urodzona dyplomatka, pomyślała Wendy. Po nieznośnym zachowaniu w podróży, jakby zrozumiała, że nadszedł teraz moment prawdziwej próby.

Wendy uśmiechnęła się do Macka. On także, pamiętając niedawne wrzaski, powinien dostrzec komizm tej sytuacji.

Ale Mack przyglądał jej się dziwnym wzrokiem. Jego spojrzenie było poważne i przenikliwe. Uśmiech zamarł na ustach Wendy i poczuła dziwny niepokój w żołądku. Czemu tak na nią patrzy?

Zmieszana, zwróciła się w stronę Samuela i Rory. Rozległo się pukanie do drzwi. Usłyszawszy pozwolenie Samuela, do pokoju weszła młoda kobieta.

Pielęgniarka, domyśliła się Wendy, choć kobieta nie była ubrana w fartuch, lecz w spodnie i kolorową bluzkę. Jedynie buty, typowe dla osób wykonujących stojącą pracę, zdradzały jej funkcję.

Przybyła zwróciła się cicho do Macka:

- Pani Burgess zaprasza państwa na górę. Odpowiedział Samuel:

- Chłopcze, weź Aurorę na górę i pokaż ją babci.

U podnóża masywnych schodów Wendy zatrzymała się i odchyliła głowę do tyłu. Mack spojrzał na nią wyczekująco.

- No, co?

- Nie będę ci chyba potrzebna - powiedziała, podając mu Rory.

Mack zwrócił się do przechodzącego właśnie Parkera.

- Mam prośbę, Parker. Widzisz, nie zatrzymywaliśmy się na kolację, więc może zechciałbyś uprzedzić panią Cardozę, że chcielibyśmy wkrótce pobuszować w kuchni.

- Zobaczę, co się da zrobić, proszę pana.

- Dobry z ciebie człowiek, Parker - powiedział z uśmiechem Mack i zwrócił się do Wendy: - Chodź. Tracisz odwagę, bo jesteś głodna.

Była to prawda, być może niedawny niepokój żołądka był wynikiem głodu i narastającego poczucia samotności. Nie była jednak tego całkiem pewna.

Nadal nie ruszała się z miejsca.

- Matka na pewno wolałaby widzieć tylko ciebie i Kory. Skoro nie czuje się najlepiej...

- Być może. Ale niezależnie od tego, co by wolała, zobaczy nas wszystkich. Podał jej rękę. - Czy nie lepiej poznać ją dzisiaj, kiedy będzie skupiona na Kory? Do jutra będziecie już dobrymi znajomymi.

Wendy musiała przyznać mu rację. Nieważne, kiedy pozna matkę Macka. Wendy Miller nie jest w życiu Burgessów osobą na tyle ważną, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Lepiej mieć to już za sobą. Teraz przynajmniej jest przy niej Mack.

Co się z nią dzieje? Nigdy przedtem nie potrzebowała wsparcia ze strony mężczyzny!

Mack poprowadził ją przez szerokie schody i hol przedzielający główne skrzydło budynku. Następnie skręcili w wąski korytarz i zatrzymali się przed potężnymi, łukowatymi drzwiami.

Zapukał i uchylił je nieco.

- Mamo?

- Wejdź, Mack.

Usłyszawszy te słowa, Wendy zrozumiała, po kim Mack odziedziczył swój głęboki wibrujący głos. Zapewne także od matki nauczył się tak wspaniale nim posługiwać.

Była pewna, że pani Burgess okaże się wysoką, szczupłą i elegancką kobietą. Mimo choroby będzie zapewne odziana w powłóczystą jedwabną szatę i poruszała się z niewymuszoną gracją.

Mack otworzył drzwi na oścież.

- Przyprowadziłem kogoś.

Wendy otworzyła oczy ze zdumienia. Ujrzała drobną, starannie uczesaną kobietę. Ubrana w niebieską piżamę, siedziała na wózku inwalidzkim. Jej ciało było wykrzywione, jedno ramię znajdowało się znacznie wyżej niż drugie. Długie, strasznie zdeformowane palce jej dłoni spoczywały na kolanach.

- Mamo, to jest Wendy.

Oczy starszej pani były identyczne jak Marissy - i jak Rory. Nic dziwnego, że ujrzawszy małą po raz pierwszy, Mack nie miał najmniejszych wątpliwości. Jednak spojrzenie pani Burgess było pełne dystansu, jak gdyby unikała wszystkiego, co mogłoby ją zranić. Przez dłuższą chwilę przyglądała się Wendy.

- Jestem Elinor - powiedziała łagodnie. - Podałabym ci rękę, ale obawiam się, że nie dam rady.

- Rozumiem - odparła szybko Wendy. Leciutko dotknęła dłoni kobiety. Jej skóra była sucha i pomarszczona.

Wzrok Elinor spoczął teraz na dziecku.

- A więc przywiozłaś nam Aurorę.

- Możesz ją potrzymać, mamo?

Bardzo ostrożnie Wendy ułożyła dziecko na kolanach Elinor, przytrzymując je lekko przed ześlizgnięciem. Niestety, okazało się to konieczne i w oczach pani Burgess pojawił się na chwilę wyraz nie skrywanego bólu.

Kobieta nie rezygnowała jednak łatwo. Przez kilka chwil po prostu przyglądała się dziecku, które odpowiadało jej uważnym spojrzeniem.

Nie spuszczając wzroku z Rory, spytała:

- Jedliście kolację?

- Nie - odparł Mack. - Nie chcieliśmy się zatrzymywać i ryzykować jazdy w narastającej śnieżycy.

- Zadzwoń po Parkera, by się tym zajął.

- Nie martw się, mamo, już to zrobiłem. - Pochylił się i ucałował matkę w policzek. - Do zobaczenia rano.

Wendy wyciągnęła ręce po dziecko.

- Nie - sprzeciwiła się Elinor.

Dziewczyna odskoczyła jak oparzona. Najwyraźniej w ciągu tych paru minut cała władza przeszła w inne ręce. Nadszedł moment, w którym nie ma już nic do powiedzenia w sprawach Rory.

- Przepraszam - powiedziała szybko starsza pani. - Nie chciałam zrobić ci przykrości. Pomyślałam sobie tylko, że moja pielęgniarka zajmie się położeniem jej do łóżka, a wy będziecie mogli spokojnie zjeść i odpocząć. Musicie być wyczerpani podróżą.

Wendy przełknęła ślinę i zdobyła się na uprzejmą odpowiedź.

- Oczywiście. To bardzo miło z pani strony.

I w gruncie rzeczy tak było. Zmęczona i głodna, rzeczywiście nie bardzo miała silę zajmować się teraz Rory. Powinna być wdzięczna, że Elinor Burgess to dostrzegła. Nie powinna czuć się dotknięta ani zlekceważona. A jednak, kiedy podeszła, by pogłaskać małą na dobranoc, miała nieodparte wrażenie, że rozstaje się z nią ostatecznie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wbrew zapowiedzi Macka, nie udali się do kuchni. Poprowadził ją do przestronnego pokoju śniadaniowego na tyłach domu. Parker nakrywał właśnie do stołu. Mack podsunął Wendy krzesło, po czym usiadł koło niej.

Parker zapalił stojące na środku stołu świece, napełnił winem dwie szklaneczki, po czym nalał zupę ze stojącej na pomocniku wazy.

- Pani Cardoza przeprasza za tak skromny posiłek - powiedział, stawiając przed Wendy ozdobny talerz z chińskiej porcelany.

Delikatny zapach przyjemnie podrażnił jej nozdrza - była to zaprawiana śmietanką zupa z krabów. Przypomniała się jej kanapka z masłem orzechowym, którą Mack znalazł w jej kuchni. Zdaje się, że pani Cardoza nie miała pojęcia, co to znaczy skromny posiłek.

Kamerdyner podał zupę Maćkowi.

- Przy okazji, proszę pana, poleciłem jednemu z chłopców odstawić samochód do garażu.

- Dzięki. Zupełnie o tym zapomniałem. Może mogliby go jutro umyć. - Mack rozłożył serwetkę i wziął do ręki łyżkę. - Dopiero, jak zobaczę go w świetle dziennym, zdecyduję, czy go zatrzymać.

Cicha krzątanina obsługującego ich Parkera nie zakłócała spokojnej atmosfery pokoju. Wendy była zbyt głodna, by rozmawiać, więc obecność kamerdynera zupełnie jej nie przeszkadzała.

Po zupie podano zieloną sałatę z sosem winegret i ciepłą bułeczkę grahamową. Parker zabrał jej pusty talerz. Już miała podziękować, gdy pojawił się z przykrytą tacą i spytał:

- Może plasterek fileta?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, ze znawstwem ukroił kilka plasterków polędwicy i ułożył je na talerzu Wendy. Dodał łyżkę gotowanych warzyw i postawił przed nią.

- Kiedy mówiłeś, że pobuszujemy w kuchni, sądziłam, że masz na myśli małą kanapkę - powiedziała Wendy.

Mack uśmiechnął się.

- Pani Cardoza rozpieszcza mnie. Sama widzisz, że jestem wdzięcznym łakomczuchem.

Parker upewnił się spojrzeniem, że wszystko zostało podane, po czym wyszedł z pokoju. Mack dolał Wendy wina.

Spróbowała fileta. Był dokładnie taki, jak lubiła - zrumieniony na brzegach, a w środku różowy i soczysty. Najlepszy, jaki kiedykolwiek jadła.

Panujące między nimi milczenie nie było wrogie ani kłopotliwe, ale nie czuli się w nim komfortowo. Od kiedy wyszedł kamerdyner, zdawało się, że przez pokój przechodzą jakieś dziwne prądy. Powietrze wypełnione jest ładunkami elektrycznymi.

Po dłuższym milczeniu Wendy spytała:

- Co dolega twojej matce?

- Reumatyczne zwyrodnienie stawów.

- Oj, to paskudna sprawa.

- Owszem. Ma lepsze lub gorsze okresy. Teraz nadeszło kolejne zaognienie. Stres bardzo niekorzystnie wpływa na artretyzm i od czasu śmierci Marissy czuje się fatalnie.

- To dlatego wolałeś uprzedzić ją przed przywiezieniem Rory?

Mack przytaknął.

- Sądzisz, że nastąpi poprawa?

- Mam nadzieję. Dotąd tak zwykle bywało.

- Czy będzie w stanie zająć się niemowlęciem?

- Rozpoznano to u niej tuż po narodzinach Marissy i jakoś sobie poradziła. Miała oczywiście pielęgniarki, które bardzo jej pomagały.

- A może to miała Marissa na myśli, mówiąc o zniszczonym życiu? Pielęgniarki zamiast matki? - mruknęła Wendy pod nosem.

Głos Macka przybrał szorstkie brzmienie.

- Mogło to być gadanie egzaltowanej idiotki.

- Ale była wychowywana przez pielęgniarki, tak?

- Owszem.

Wendy odłożyła widelec i dodała uprzejmym tonem:

- A teraz twoja matka ma się jeszcze gorzej, tak? Wiesz, że tak naprawdę nie jest w stanie zająć się dzieckiem, prawda, Mack? Skoro samo położenie dziecka na jej kolanach wywołuje ból...

- Coś wymyśli.

- Pielęgniarki? Opiekunki? Tego chcesz dla Rory? Matka nie może nawet jej przewinąć, ojciec wykazuje umiarkowane zainteresowanie, zresztą żaden ojciec nie...

W tym momencie drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie a rozmowę przerwał im radosny okrzyk:

- A więc udało ci się!

Młody człowiek szybkim krokiem zbliżył się do Macka i poklepał go po ramieniu.

Wendy domyśliła się, że to jeden z braci. Nie tak wysoki jak Mack był chyba jakieś dziesięć lat młodszy. A może tylko się taki wydawał przez swą spontaniczność i otwartość.

W niczym nie przypominał dojrzałego, poważnego Macka. Nie znaczyło to bynajmniej, że Mack jest nudny, ciężki i pozbawiony polotu. Po prostu można było na nim polegać. To co wcześniej, na schodach, przemknęło jej przez myśl, wcale nie było takie głupie. Kobieta naprawdę mogła znaleźć w Maćku oparcie.

Na szczęście ona zupełnie tego nie potrzebowała.

- Wyobrażam sobie, jaką miałeś drogę, nie ma co! - Wyciągnął rękę w stronę Wendy. - Cześć, jestem Mitchell.

Podszedł do pomocnika i obejrzał pozostałości kolacji. Wyjął z serwantki talerz i ukroił sobie porządny kawał polędwicy. Usiadł naprzeciwko Wendy i przyglądając się jej z zainteresowaniem, zaczął jeść.

Mack spojrzał na jego talerz i spytał:

- Nie jadłeś kolacji?

- Jadłem, ale nie była tak dobra jak to. Dlaczego pani Cardoza zawsze tak bardzo cię wyróżnia?

- Bo jestem wyrafinowanym smakoszem i doceniam jej wysiłki. Ciebie zadowoli byle co.

Mitch puścił uwagę mimo uszu. Zwrócił się do Wendy:

- Jak tam pierwsze wrażenia z Chicago? Wybrała odpowiedź dyplomatyczną:

- Właściwie nie widziałam jeszcze nic oprócz śniegu.

- Paskudnie, co? To najgorsza pora roku na składanie wizyt w tym mieście. Jak skończę college, przenoszę się na Hawaje. Byłbym tam już dawno, gdyby nie obawy Macka, że będę żeglował, zamiast się uczyć. A propos, Mack, muszę z tobą porozmawiać o statystyce.

- Nie teraz, Mitch. Co byś powiedziała na deser, Wendy? Jak spod ziemi wyłonił się Parker, ale Wendy odmówiła.

- Nie mogłabym przełknąć nic więcej. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, zostawię was i położę się spać.

Mitch podskoczył, by odsunąć jej krzesło.

- Właściwie to nie chciałem cię wyganiać, ale szczerze mówiąc mam bardzo ważną sprawę. Dzięki za zrozumienie.

Wiesz, Mack, naprawdę trudno o kobiety, które chwytają w lot wszelkie aluzje. Może powinieneś się zastanowić...

- Co właściwie chciałeś mi powiedzieć, Mitch?

Parker zwrócił się do Wendy:

- Proszę za mną. Pani Parker zaprowadzi panią do jej pokoju.

Wendy zerknęła jeszcze za siebie. Bracia rozmawiali już z ożywieniem. Mitch ilustrował swój wywód, przestawiając nakrycia na stole.

Pani Parker była niska, pulchna i ubrana na czarno.

Gdy weszły na górę, Wendy zatrzymała się i spytała:

- A gdzie jest pokój dziecięcy? Kobieta wskazała drogę.

- W tamtym skrzydle, gdzie pokoje pielęgniarek. Wendy przygryzła wargę.

- Nie powinna się pani martwić o maleństwo - uspokoiła ją pani Parker. - Z tego, co wiem, śpi już. I będzie miała doskonałą opiekę.

- Ma pani rację - odparła, a w myślach dodała: powinnam przyzwyczajać się do myśli o rozstaniu, inaczej tylko obu nam je utrudnię.

- Mam nadzieję, że będzie tu pani wygodnie - powiedziała pani Parker, otwierając przed Wendy łukowate drzwi i zapalając światła w przestronnym pokoju. Na starym orientalnym dywanie przed kominkiem stały wygodne fotele i kanapka. Przez szerokość trzech okien ciągnęła się wygodna ława zapraszająca, by na niej usiąść i delektować się widokiem stojącej przed domem fontanny. - Sypialnia i łazienka są tam - służąca wskazała na drzwi przecinające jedną ze ścian pokoju. - Pan Mack powiedział mi, że zostaliście państwo pozbawieni bagażu?

Pytanie to przypomniało Wendy bolesną prawdę. Znajduje się w tak eleganckim otoczeniu i nie ma co na siebie włożyć.

- Niestety, to prawda.

- Pozwoliłam sobie przygotować dla pani rzeczy na noc. Mam nadzieję, że się pani spodobają. Kiedy skończy się pani rozbierać, proszę zadzwonić. Przyślę służącą po pani ubranie, tak by na jutro rano wszystko było wyprane i świeże.

Wendy odparła odruchowo:

- To za wielki kłopot... - Przerwała. Nie znosiła robić wokół siebie szumu, ale nie mogła przecież odmówić.

Pani Parker uśmiechała się przyjaźnie.

- Proszę zadzwonić, gdy będzie pani gotowa.

- To cudownie z pani strony. Ratuje mi pani życie. Pani Parker zatrzymała się w progu.

- Zapewniam panią, że cała służba postara się zrobić wszystko co w naszej mocy, by przyjaciółka pana Macka czuła się u nas dobrze - dodała cicho.

Czy Wendy tylko tak się zdawało, czy też przed słowem przyjaciółka pani Parker na chwileczkę zawiesiła głos? To oczywiste, odpowiedziała sama sobie. Służba nie wiedziała przecież, jaka była jej pozycja ani dlaczego tu się znalazła.

Ziewnęła, po czym przeszła się po swoim apartamencie. Pani Parker miała rację; wszystko, czego tylko Wendy mogła potrzebować, czekało na nią. Na posłanym łóżku leżała jasna bawełniana koszula nocna, pod łóżkiem - miękkie kapcie, a na wieszaku w łazience - szlafrok.

Kiedy była pod prysznicem, rozkoszując się silnym, gorącym strumieniem wody, przeznaczone do prania rzeczy znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Położyła się w ogromnym łożu i przytuliła do poduszki, marząc, by Rory, zamiast piętro niżej, spała obok w kołysce.

Śniło jej się, że słyszy płacz małej i nie może jej znaleźć w plątaninie pokoi, korytarzy i schodów. Dopiero po jakimś czasie udało się jej zapaść w spokojny, głęboki sen.

Obudziła się, gdy jaskrawe światło dnia wpadło przez szerokie okna do pokoju. Pomyślała, że Rory już pewnie nie śpi i przeraziła się. Dlaczego dziecko nie płakało rano? Musiało się stać coś strasznego. Usiadła wyprostowana i dopiero teraz zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje.

Z pokoju obok dobiegł ją jakiś szmer i po chwili ujrzała służącą w ciemnozielonym kostiumie i białym fartuszku, trzymającą w rękach tacę. Ujrzawszy siedzącą na łóżku Wendy, zatrzymała się w progu.

- Przepraszam, nie chciałam pani przeszkadzać. Pani Parker pomyślała, że może miałaby pani ochotę na poranną kawę lub herbatę.

Postawiła tacę na stoliczku przy łóżku. Oprócz dzbanków leżała na niej mała kwadratowa koperta.

Wendy poprosiła o kawę i sięgnęła po list. Znajdujący się w środku papier miał elegancki monogram, ale wiadomość napisana była na maszynie. „Proszę wybaczyć, że to maszynopis, ale pisanie odręczne bywa dla mnie zbyt trudne. Czy nie zechciałabyś, w dogodnej dla siebie chwili, zajrzeć przed południem do mego pokoju?” Poniżej widniał niezbyt wyraźny podpis Elinor Burgess.

Wendy łyknęła kawy i przeczytała liścik ponownie. Był prosty, rzeczowy i trudny do rozszyfrowania. Równie dobrze mogłoby to być zaproszenie na przyjacielską pogawędkę, jak i na rozmowę pożegnalną, w której zasugeruje się Wendy natychmiastowy wyjazd. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić: należało stawić się na zaproszenie. I, zamiast zadręczać się domysłami, lepiej będzie zrobić to od razu.

Służąca cały czas stała przy łóżku, najwyraźniej oczekując dalszych instrukcji.

- Czy mam przygotować pani kąpiel?

- Na Boga, nie. Jeszcze potrafię sama odkręcić kurki - powiedziała Wendy, odsuwając kołdrę. Zrobiła to tak energicznie, że zrzuciła satynową kapę leżącą w nogach łóżka. - Ojej, przepraszam.

- Nic nie szkodzi, to zdarza się bez przerwy. Trzeba było widzieć, jak pogniotła to ostatnim razem jedna z przyjaciółek pana Macka...

Służąca ugryzła się w język i zacisnęła usta.

- Przepraszam, nie powinnam poruszać tego tematu w pani obecności.

Wendy zrozumiała, że pewne rzeczy należy szybko wyjaśnić. Najwyraźniej służąca uważała, że łączy ją z Maćkiem romantyczny związek.

- Rzeczywiście - zgodziła się uprzejmie. - Ponieważ jednak nie jestem jedną z przyjaciółek pana Macka, mało mnie obchodzi, co któraś z nich uczyniła.

Wstała z łóżka.

- Tak, proszę pani. - Głos służącej był pełen niedowierzania. - Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić?

- Nie, dziękuję.

Po kąpieli Wendy znalazła swe ubrania w nienagannym porządku. Upięła włosy w kok i mając do dyspozycji tylko kosmetyki z bagażu podręcznego, spróbowała zrobić makijaż. Efekt był całkiem zadowalający. Zaledwie w piętnaście minut od momentu otrzymania liściku, pukała do drzwi Elinor Burgess.

Wózek znajdował się teraz przy biurku w rogu pokoju. Elinor była sama. Zaskoczona widokiem Wendy zwróciła się w stronę drzwi.

- Moja droga, wcale nie zamierzałam cię popędzać. Powinnaś była spokojnie sobie wypocząć. Mam nadzieję, że służąca nie zrozumiała mnie źle i nie obudziła cię?

No, przynajmniej nie wygląda to na rozmowę pożegnalną, pomyślała Wendy.

- Nie, obudziłam się już wcześniej. Wyspałam się wspaniale.

Elinor położyła ręce na kolanach.

- Mack twierdzi, że uraziłam cię wczoraj wieczorem. Wendy spojrzała z niedowierzaniem. Czy Mack nie mógłby się zająć własnymi sprawami? Do czego zmierzał?

- Uświadomił mi, że zachowywałam się tak, jakbym nie życzyła sobie twoich kontaktów z Rory ani twojej pomocy w jej wychowywaniu.

- Doskonale to rozumiem, to trudne...

- Tymczasem miałam jedynie na myśli, byś nie czuła się zobligowana do zajmowania się nią. Chciałam, żebyś w czasie swego pobytu odpoczęła, a moje pielęgniarki mają aż za dużo wolnego czasu. Doktor mówi, że muszę je mieć w pobliżu, a tymczasem ja sądzę, że samodzielność pomoże mi opóźnić rozwój choroby. Z przyjemnością więc zajmę się dzieckiem przez te kilka dni. Po świętach zatrudnimy opiekunkę na stałe.

- Zajmowanie się Rory nie jest obowiązkiem, pani Burgess - odparła Wendy cicho. - To największa radość.

- Aurora miała ogromne szczęście, że trafiła na ciebie. Jednak...

Zapukano do drzwi i weszła pielęgniarka z Rory na ręku. Mała miała na sobie nowe niebieskie wdzianko. Na widok Wendy zaczęła gaworzyć i wyrywać się, jakby chciała przefrunąć dzielącą je odległość.

Wendy marzyła, by móc rozumieć, co mała chce jej przekazać. Nie panowała dłużej nad ogarniającą ją falą najczulszej miłości. Przestało ją obchodzić, co sobie pomyśli Elinor Burgess. Nie mogła odwrócić się od dziecka, które pragnęło znaleźć się w jej ramionach.

Małe ciałko Rory pasowało do jej własnego tak idealnie, jakby nigdy się nie rozstawały. Wendy wtuliła głowę pod policzek małej, z rozkoszą wdychając zapach szamponu i pudru. Przymknęła oczy.

- Jest słodziutka - powiedziała pielęgniarka. - Trochę marudziła przed zaśnięciem, ale w końcu przespała całą noc.

Rory odsunęła na chwilę główkę i cicho zakasłała. Po czym z wyczekującym uśmiechem patrzyła na Wendy.

- Co to było? - zdenerwowała się Elinor.

Wendy zaczęła naśladować ten kaszel, a Rory roześmiała się i kaszlnęła ponownie.

- Kiedy wydaję z siebie śmieszne dźwięki, mała śmieje się. Ostatnio odkryła, że kiedy ona robi to samo, ja też się śmieję. Od czasu do czasu bawimy się w udawanie kaszlu.

Pani Burgess zmarszczyła się.

- Czy wezwałaś pediatrę, by wykluczył coś poważniejszego?

- Oczywiście, że nie. To tak zwany kaszel towarzyski. Elinor powinna o tym doskonale wiedzieć. Z początku Wendy też była przerażona, ale na szczęście szybko znalazła wyjaśnienie w poradniku dla matek. Zważywszy na jej brak doświadczenia nie było w tym nic dziwnego, ale Elinor jako matka czwórki dzieci, z pewnością znała to zjawisko. Dlaczego więc była taka zdziwiona? Czyżby Mack i Mitch też byli wychowywani przez pielęgniarki?

Położywszy Rory na kocu, uklękła przy niej i zaczęła zabawę w koci łapki. Było to pierwsze ćwiczenie z serii, którą starała się codziennie wykonywać, by pobudzić mięśnie małej do rozwoju.

Elinor nie wyglądała na przekonaną, ale nie kontynuowała tematu. Przez chwilę przypatrywała im się w milczeniu.

- Mam do ciebie prośbę, Wendy.

Wendy znów poczuła niepokój. Nie przestając patrzeć na dziecko, odparła tak, jak wymagała tego kurtuazja:

- Z przyjemnością spełnię każdą.

- Ponieważ nie mogę chodzić po sklepach, chciałabym, byś zajęła się skompletowaniem zimowej garderoby Rory. Tobie samej też by się coś przydało.

- Och, nie zostanę tu na tyle długo, by potrzebować nowych ubrań - zapewniła ją Wendy. Nie chciała się przyznawać do braku pieniędzy, a nie zamierzała popadać w długi z powodu zakupów potrzebnych na parę dni.

Uświadomiła sobie nagle, że nie spytała Macka o datę powrotu. Zaproszenie dotyczyło wspólnego spędzenia świąt i nie zawierało bliższych szczegółów. Czy oczekiwano, że wyjedzie tuż po Bożym Narodzeniu, czy że zostanie jeszcze dzień lub dwa? Nawet nie widziała swojego biletu, Mack trzymał oba razem. Jakie to głupie, skarciła samą siebie. Miała nadzieję, że Mack przedstawi matce swoją koncepcję. Tymczasem nie umiałaby nawet odpowiedzieć na ewentualne pytanie Elinor o planowaną długość wizyty.

Miała jednak nadzieję, a właściwie pewność, że Elinor nie zada tak niegrzecznego pytania. Przeszła do następnego ćwiczenia - zabawy w rowerek.

- Ależ oczywiście, że potrzebujesz czegoś ciepłego. Zimą w Chicago należy być odpowiednio ubranym. Mack prosił mnie o przekazanie, żebyś zarezerwowała dzisiejsze popołudnie dla niego.

Czy Elinor zdawała sobie sprawę, że sposób przekazania tej prośby przypomina zaproszenie na randkę? Oczywiście, że nie, zapewniała samą siebie. Nawet nie przemknęłoby jej to przez głowę! Dlaczego więc sama Wendy odniosła takie wrażenie? Przestała o tym myśleć i przeszła do kolejnego ćwiczenia.

- Czy on jest teraz gdzieś tutaj? Jeśli chciałby ze mną porozmawiać...

- Nie, musiał wyjść na parę godzin do pracy. Dlatego tak bardzo chciał się upewnić, że nie zaplanujesz sobie nic innego i że będziecie mogli wybrać się po zakupy.

Ach tak. Teraz nareszcie rozumiała. Elinor zaplanowała całą tę eskapadę. Starsza pani ciągnęła dalej:

- Zrobiłam listę sklepów, które powinny okazać się przydatne, oraz rzeczy, których mała potrzebować będzie na zimę.

Rzuciła okiem na treść karteczki. Przypominało to raczej inwentarz wielkiego magazynu z odzieżą dziecięcą niż plan zakupów dla jednej małej dziewczynki. Nie mogła jednak skomentować czegoś, co przestało już być jej sprawą. Wsunęła listę do kieszeni spodni.

Nagle spostrzegła wyraz zadumy, jaki pojawił się na twarzy starszej pani, jej rysy wydały się nagle wyostrzone, a bruzdy głębsze.

- Podobno mówiłaś Maćkowi, że Marissa nie chciała, by dziecko znalazło się w naszym domu.

Wendy postanowiła być szczera.

- Przykro mi, ale to prawda.

Elinor westchnęła i jej twarz wydała się nagle jeszcze bardziej zmęczona.

- Chciałabym to zrozumieć. - W jej głosie było tyle bólu, że Wendy poczuła przypływ współczucia. - Była taką piękną dziewczynką. Upartą i na pewno bardziej zepsutą niż chłopcy. Wszyscy litowali się nad nią i starali się wynagrodzić to, że ja... nie czułam się dobrze.

Wendy pomyślała, że to zbyt łagodne określenie. Wystarczyło spojrzeć na powykręcane ręce Elinor, by wyobrazić sobie, jak bardzo musiała cierpieć.

Ciągnęła dalej:

- Potem, właściwie z dnia na dzień, odwróciła się od nas. Odrzucała wszystko, co mówiliśmy i w co wierzyliśmy. W pierwszym dogodnym momencie opuściła dom. - Elinor przymknęła oczy. - Mogłoby się zdawać, iż nie dbaliśmy o nią, że nie staraliśmy się nawet utrzymywać z nią kontaktu. Ale widzisz, Wendy, myśleliśmy, że jeśli spełnimy jej żądanie i damy czas na opamiętanie się i nabranie dystansu, sama do nas wróci. Tylko że tego czasu okazało się zbyt mało. - Przygryzła wargi i powtórzyła raz jeszcze: - Tak bardzo chciałabym to zrozumieć.

A ja chciałabym móc wyjaśnić lub w jakiś sposób pocieszyć, dodała w myślach Wendy. Ale nie było słów, które mogłyby przynieść ukojenie.

Gdy jej uwaga skupiona była na pani Burgess, dziecku udało się przeczołgać z koca na podłogę. Dotknąwszy rączkami zimnego drewna, mała wydała zirytowany okrzyk. Elinor spojrzała na nią, próbując jednocześnie dyskretnie wytrzeć łzę spływającą po jej policzku.

- Myślę, że niedługo zacznie raczkować - skomentowała, kończąc tym samym chwilę zwierzeń.

Resztę przedpołudnia spędziły na niemal koleżeńskich pogawędkach i wspólnej zabawie z Kory. Kiedy nadeszła pora lunchu, Wendy nie mogła uwierzyć, że czas minął tak szybko. Nie mając żadnego pretekstu, by dłużej zatrzymać dziecko, oddała je jednej z pielęgniarek i udała się za Elinor do windy.

Serwowany w dużej jadalni lunch miał charakter dosyć formalny, obecni byli oboje państwo Burgess. Nie było Macka ani Mitchella, a rozmowa toczyła się wokół spraw obojętnych. Wendy zdawało się, że pani Burgess specjalnie unika powrotu do tematu Marissy.

Po lunchu Elinor udała się do swego pokoju, a Samuel do biblioteki. Wendy zaś usiadła przy kominku w salonie, przeglądając magazyny ilustrowane. Przy okazji miała świetny widok na drzwi wejściowe i rozkoszowała się ostrym, cudownym zapachem choinki. Nie była jednak przyzwyczajona do bezczynnego siedzenia. Na widok Macka, przemarzniętego i objuczonego jakąś dużą paczką, zerwała się z krzesła i wykrzyknęła:

- Jak to dobrze, że już jesteś!

Zmarszczył brwi:

- Taki entuzjazm może przyprawić o przyspieszone bicie serca, Wendy.

W jego głosie wyczuła nutę szczerego rozbawienia i też zachciało jej się śmiać. Musiała się wysilić, by zwrócić w jego stronę pełne powagi spojrzenie.

- Nie podniecaj się zanadto. To nic osobistego.

Mack uśmiechnął się i delikatnie powiódł palcem po jej policzku.

W pierwszej chwili chciała się odsunąć, ale nie wiedzieć czemu nie poruszyła się. Miejsca, których dotykał, zdawały się płonąć.

- Dzięki za sprostowanie. Naprawdę ulżyło mi. Przyszedłem tak późno, bo odbierałem nasze bagaże z lotniska.

- A więc samolot jednak wystartował? Mogliśmy zaczekać i przylecieć dziś rano.

- Pomyśl jednak, co byśmy stracili.

Przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia i nie przyszło jej do głowy nic, czego należałoby żałować. Musiała przyznać, że nie było tak najgorzej.

- W każdym razie ty straciłeś lunch - powiedziała rzeczowo. - A może dziś znów spodziewasz się specjalnych względów pani Cardozy?

- Przed wyjściem z biura zamówiłem sobie hamburgera. Nawet trudno byłoby to porównać z wytwornym lunchem, który serwowano, jak zwykle na chińskiej porcelanie. A jednak uświadomiła sobie, że bez wahania zamieniłaby go na hamburgera z Maćkiem.

Nie była zaskoczona tym odkryciem. W towarzystwie Macka czuła się swobodnie. Nie starała się wywierać na nim jak najlepszego wrażenia, mogła być sobą. Nie wiedziała tylko, dlaczego każde jego spojrzenie wywoływało w niej uczucie gorąca?

- Gotowa na wyprawę do sklepów?

Zerknęła na przyniesioną przez niego paczkę i odparta:

- Wygląda na to, że już tam byłeś.

- Kupiłem tylko coś na prośbę matki. Postawił pudełko na stole i uchylił wieko. Wendy zaprotestowała:

- Nie chciałam być wścibska, Mack.

Uśmiechnął się.

- To przedgwiazdkowy prezent dla ciebie.

Wyjął piękny ciemnozielony wełniany płaszcz z dopasowanym kolorystycznie szalem. Był to ulubiony kolor Wendy - mimochodem zaczęła sobie wyobrażać doskonałe zestawienie ciemnej zieleni z miedzianymi pasemkami w swych włosach.

- Nie mogę tego przyjąć - powiedziała.

- Bez tego zamarzniesz. Na prośbę matki będziesz teraz chodziła po mrozie. Chciała ci to uprzyjemnić. Pośpieszmy się lepiej, bo nie zdążymy przed zamknięciem sklepów. Nie uwierzysz, jaki wciąż panuje w nich tłok.

Przytrzymał jej płaszcz i, po króciutkiej zaledwie chwili wahania, wsunęła go na ramiona. Nie było sensu robić z siebie bohaterki, wciąż jeszcze pamiętała przenikliwe uczucie zimna, jakiego doświadczyła w starym płaszczyku.

Tym razem czekał na nich inny samochód. Był to bardzo niski samochód sportowy, jeden z tych, jakich Wendy zawsze się bała.

Usiadłszy za kierownicą, Mack spytał:

- Gdzie najpierw?

Wendy zajrzała do listy Elinor i wymieniła nazwę sklepu. Z podziwem patrzyła jak sprawnie Mack się porusza po zatłoczonych ulicach. Cieszyła się, że nie musi sama prowadzić. A kiedy po każdej kolejnej wizycie w sklepie przybywało na tylnym siedzeniu pudełek i paczuszek, jej radość z męskiej asysty była coraz większa.

Pod koniec eskapady Wendy powiedziała:

- Rachunki za tę wyprawę przyprawią twoją matkę o ból głowy.

- Przecież kupujemy tylko to, co znajduje się na jej liście. Była to prawda, ale nagle Wendy zamyśliła się. Odłożyła przetykaną wstążkami sukieneczkę i odwróciła się gwałtownie.

- O co chodzi? Chyba nie sądzisz, że matka będzie robiła wyrzuty o taki drobiazg?

Przygryzła wargi i potrząsnęła głową.

- Oczywiście, że nie. O to właśnie chodzi. Ta hojność jest cudowna... płaszcz dla mnie i tyle rzeczy dla Rory. Ale to nie wystarczy, Mack.

- Wendy, proszę cię.

- Znów robi to samo. Rzeczami materialnymi zastępuje to, czego nie potrafi dać. Marissa to właśnie musiała mieć na myśli.

- Marissa była...

- Niedojrzała, egoistyczna i zepsuta. Przyjmuję to na wiarę. I bardzo lubię twoją matkę, ale pewnych rzeczy nie da się ukryć. Elinor jest zbyt mało sprawna, by móc zająć się dzieckiem. Nie może poświęcić Rory wystarczająco dużo uwagi. Po pierwsze, nie bardzo nawet wie, czego jej trzeba.

- Co ty opowiadasz, po czwórce własnych?

- Może zapomniała, ale... na przykład, kiedy mała rano zakasłała, twoja matka chciała od razu wzywać lekarza.

- A co to znowu? Chyba się wczoraj nie przeziębiła?

- Oczywiście, że nie. Bawiła się ze mną. To taka nasza gra, ale twoja matka nie dostrzegła różnicy. Nie zna się na dzieciach.

- Tak jak ty, to masz na myśli? Wendy przytaknęła z żalem.

- Pielęgniarki zapewnią jej właściwą opiekę, ale czystość i dobre odżywianie nie są najważniejsze. To nie to samo co wychowywanie przez osobę, która kocha i rozumie psychiczne, a nie tylko fizyczne potrzeby dziecka. Jeśli jesteś uczciwy, Mack, sam to przyznasz. Wiesz, ze twoi rodzice nie dadzą jej tego.

- A co ty proponujesz? Odpowiedziała cicho:

- Chcę ją zabrać z powrotem do Arizony.

- Wiesz, ze to niemożliwe.

- Żałuję, że do ciebie wtedy zadzwoniłam.

Kiedy się w końcu odezwał, jego głos pozbawiony był swej zwykłej głębi:

- Rozumiem, Wendy. Uwierz mi, naprawdę to rozumiem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wendy raz jeszcze sięgnęła po sukienkę, nie dlatego, że zamierzała ją kupić, po prostu chciała uniknąć wzroku Macka. Mocno zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Jakie to było głupie, skarciła samą siebie. Jedyne, co osiągnęła, to zniszczenie cudownej, kumplowskiej atmosfery, w jakiej spędzili całe popołudnie.

Mack wydawał się zniechęcony, rozczarowany i niemal sfrustrowany. Żałował pewnie, że nie zostawił jej w Arizonie. No bo chyba niemożliwe, by przyznawał jej rację!

Wendy wiedziała, że nie ma sensu robić sobie niepotrzebnych nadziei. Nawet gdyby ogarnęły go teraz jakieś wątpliwości, nie zmieniało to faktu, że jej pragnienia były nierealne. Od kiedy Burgessowie dowiedzieli się o dziecku, nie można było cofnąć czasu. Nigdy nie pozwolą jej zabrać małej tak daleko. Chyba że...

- Twoja matka ma reumatyczne zwyrodnienie stawów - przypomniała nagle.

Mack wyjął z jej rąk sukienkę i dołożył do reszty zakupów.

- No to co?

- A więc cieplejszy klimat z pewnością byłby dla niej wskazany, prawda? Czy kiedykolwiek o tym pomyślała?

- Co masz na myśli? Phoenix? - Zaczął się śmiać. - Rozumiem. Wszyscy moglibyście żyć długo i szczęśliwie w małym bungalowie na pustyni. Och, Wendy.

- Słyszałam głupsze pomysły. Ponownie odwiesiła sukienkę na wieszak.

- A ja nie. Tak bardzo chciałaś wyjść dziś z naszego domu, że w pełni gotowa stałaś w holu i przestępowałaś z nogi na nogę.

- Nieprawda! Siedziałam w salonie, bo twoja matka odpoczywała, a Rory odbywała swą popołudniową drzemkę i...

Mack potrząsnął głową.

- A wiec jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to takie, że nie mogłaś się mnie doczekać.

Znów ogarnęło ją to dziwne uczucie duszności. Starała się nie zwracać na nie uwagi.

- Tak, w pewnym sensie tak. Chciałam cię zapytać...

- Wiedziałem. To entuzjastyczne powitanie było jednak adresowane do mnie.

Serce gwałtownie zabiło jej w piersiach. Nagle zauważyła, że w jego oczach znów pojawiły się łobuzerskie ogniki. A więc droczył się z nią tylko. Nie zauważył jej dziwnej reakcji.

- Nawet nie próbuj tak myśleć, Mack. Jeśli zaś chciałbyś, abym wyznała, że nie mogę żyć bez twoich rodziców, nie kłopocz się. Nie to miałam na myśli. Ale gdyby zamieszkali w tym samym mieście, chyba pozwoliliby mi zatrzymać Rory, prawda?

- A co takiego jest w tym Phoenut? Do czego musisz wracać?

Dobre pytanie. W całym tym zamieszaniu Wendy zapomniała, że przecież nie ma już pracy. Nie ma środków na utrzymanie samej siebie, a co dopiero Rory. Gdyby naprawdę złożyła Burgessom taką propozycję, musiałaby prosić ich o wsparcie finansowe, przynajmniej na najbliższą przyszłość.

W sumie więc nie był to najmądrzejszy pomysł. Nie mogła sobie wyobrazić siebie, nakłaniającej Burgessów, by porzucili swój dom oraz środowisko i przenieśli się na drugi koniec Stanów. I wszystko to z powodu maleńkiego dziecka, któremu jest dokładnie wszystko jedno, gdzie mieszka...

- Masz rację. Proponując im przeprowadzkę, zrobiłabym z siebie idiotkę.

- Dobrze, że sama zdajesz sobie z tego sprawę. - Mack wręczył jej torbę, sam sięgnął po kolejne dwie i spojrzawszy na zegarek, powiedział:

- To już cała lista, prawda?

- Powiedziałabym, że nawet z nawiązką - odparła Wendy cierpko. Przypomniała sobie, jak trudno było powstrzymać go w sklepach z zabawkami. Musiała zresztą przyznać, że sama nie mogła się oprzeć pokusom - podniecenie towarzyszące przedświątecznym zakupom było zaraźliwe.

- Czy nie masz nic przeciwko temu, że zatrzymamy się na chwilę w moim mieszkaniu i wezmę prezenty dla reszty rodziny?

Wendy zdziwiła się.

- Oczywiście, że nie. Ale sądziłam, że mieszkasz z rodzicami.

- Od kiedy poszedłem do college'u, już nie. Widzisz, dokładnie rozumiem, co to znaczy chcieć za wszelką cenę opuścić ten dom.

- To bzdura! Twoi rodzice są...

Mack zatrzymał się na środku sklepu i nie zwracając najmniejszej uwagi na mijających ich ludzi, spojrzał jej prosto w oczy.

- Tak, słucham, Wendy?

Zmarszczyła nos i postanowiła odpowiedzieć szczerze:

- Trudno byłoby z nimi zamieszkać.

- Brawo.

Zaoferował jej ramię i Wendy odruchowo wsunęła rękę pod jego łokieć.

- Ale teraz, kiedy w każdej chwili mogę wycofać się do swojego mieszkania, spędzam z nimi wakacje i święta w całkiem przyjemnej atmosferze. Właściwie widujemy się częściej niż w czasach, gdy mieszkałem z nimi i rozpaczliwie kombinowałem, jak się stamtąd wyrwać.

Mieszkanie znajdowało się w jednym z wieżowców położonych nad jeziorem Michigan. W szybko zapadającym zmroku, metalowo szklana konstrukcja budynku malowniczo odbijała światła uliczne. Gdy zatrzymali się przed wejściem, Wendy zaproponowała, że zaczeka w wozie.

- Chcesz zmarznąć? Nie wygłupiaj się. Wstąp na drinka.

Winda zawiozła ich na górę w zawrotnym tempie i zatrzymała się w obszernym i wytwornym holu. Mack otworzył drzwi i zebrał nagromadzoną przez kilka dni pocztę. Zaprosił Wendy do małego, lecz schludnego saloniku z widokiem na jezioro.

- Trochę sherry? A może lampkę wina? - Wzdrygnęła się lekko. Mack uśmiechnął się. - Rozumiem. Cappuccino.

- Jeśli to nie zajmie zbyt wiele czasu.

- To sekunda.

Weszła za nim do małej kuchenki i patrzyła, jak sypie kawę do dwóch filiżanek i zalewa ją gorącą wodą ze specjalnego kraniku na końcu zlewu.

- Matka wspomniała coś o wyprawie na Pasterkę. Wręczył jej filiżankę i zerknął na zegarek.

- Powinniśmy się pospieszyć, bo pójdą bez nas. To tradycja rodzinna. Pasterka, a potem późna kolacja.

Dostrzegłszy pulsujące światełko automatycznej sekretarki, spytał:

- Czy mógłbym jeszcze posłuchać zostawionych dla mnie informacji?

- Oczywiście. Zaczekam w salonie.

- Nie trzeba. Nie spodziewam się niczego, co mogłoby wprawić cię w zakłopotanie.

Wendy rzuciła mu ironiczne spojrzenie i zamknęła za sobą drzwi. Stanęła przy oknie wychodzącym na jezioro. W falującej tafli wody odbijały się kolorowe światełka choinek otaczających jego brzegi.

Mimowolnie dosłyszała nagrany na sekretarkę uwodzicielski kobiecy głos.

- Cześć, kochanie. Wesołych Świąt! Zobaczymy się, prawda? Mam dla ciebie najwspanialszy prezent Mack roześmiał się.

Trudno wyobrazić sobie bardziej przesłodzony ton, pomyślała Wendy. No cóż, to, w jakich kobietach gustował Mack, absolutnie nie powinno jej obchodzić.

Zanim wysłuchał wszystkich wiadomości, Wendy prawie skończyła swoje cappuccino. Chcąc nie chcąc, zastanawiała się, na które telefony zamierza odpowiedzieć. Mogłaby się założyć, że na pierwszym miejscu znajdzie się przesłodzona panienka.

- Przepraszam - powiedział. - Trwało to dłużej, niż przypuszczałem.

Gdy wkładał pięknie opakowane prezenty do torby, Wendy umyła i wytarła filiżanki. Nim skończył, zapinała płaszcz. Postanowiła go o coś spytać.

- Mack, czy nie sądzisz, że twój brat John i jego żona mogliby wziąć Rory?

Zastanowił się przez chwilę.

- Dlaczego o to pytasz?

- Dziś rano twoja matka wspomniała, że Tessa nie może się doczekać, by poznać małą. Sama nie wiem, ale brzmiało to jakby...

Mack podniósł szal i owinął go dokładnie wokół szyi Wendy.

- Wszystko jest możliwe. Nie umiem przewidzieć, jakie są plany Johna i Tessy. Być może, jeśli Tessa zapragnie nagle dziecka, takie trochę odchowane może wydać się jej atrakcyjne.

Nie wyglądał na zaskoczonego. Widocznie myślał już o takim wariancie i uważał go za całkiem prawdopodobny.

Przygryzła wargę. Z opisu Macka nie wynikało, by John i Tessa mogli okazać się ciepłymi i kochającymi rodzicami, na jakich zasłużyła sobie Rory. Nie w porządku byłoby jednak wyciągać wnioski na temat ludzi, których się jeszcze nie poznało. Może zresztą nie mieli wcale zamiaru jej wychowywać.

Tak czy inaczej, decyzja co do przyszłości Rory nie będzie przecież należała do niej. Ani do Macka. Jednak ufała, że on nie pozwoli przekazać dziecka w nieodpowiednie ręce.

Dopiero kiedy dojeżdżali do domu, przypomniała sobie niepewność co do długości swej wizyty w Chicago.

- Mack, jeśli chodzi o mój bilet powrotny... Zmarszczył się.

- No, o co znowu chodzi?

Zezłościło ją to. Czyżby nie rozumiał, skąd to pytanie?

- Chciałabym wiedzieć, na jak długo zostałam zaproszona, zanim ktoś zada to pytanie mnie. Nie chciałabym dowiedzieć się jako ostatnia, że na mnie już czas!

Samochód zatrzymał się na podjeździe. Mack obszedł go dookoła i otworzył jej drzwiczki.

- Mack? - pytała dalej. - Potrzebuję jedynie daty biletu. Szczegóły możemy omówić później.

Pomagając jej wysiąść, rzucił od niechcenia:

- Nie kupiłem biletu powrotnego.

- Słucham? - wyrwało się jej odruchowo, choć przecież doskonale zrozumiała słowa Macka. - Mack...

Jeden ze służących zbiegł po schodach i zaczął pomagać we wnoszeniu paczek.

Wendy bezradnie opuściła ręce i weszła do domu. Nie było sensu dyskutować na mrozie. Ale jak tylko dopadnie go sam na sam!

Dlaczego nie kupił jej tego biletu? Czy uważał, że sama powinna zapłacić za powrót? To nie miało sensu; doskonale wiedział, że nie stać jej na to. I na pewno nie chciał zatrzymywać jej w Chicago do czasu aż sama zarobi sobie na podróż.

W holu paliły się chyba wszystkie światła, słychać było kolędy, a w powietrzu unosił się zapach świerku i wanilii. Z drzwi salonu wyłoniła się młoda, ubrana na niebiesko kobieta. Jasne włosy upięte miała w nieco staromodny kok, pasujący stylem do romantycznej sukni. W ręku trzymała kieliszek z szampanem.

- To ty jesteś Wendy, prawda? - spytała. - Wejdź, kochanie, musisz być kompletnie przemarznięta. Ja mam na imię Tessa.

Kobieta nie przypominała wyrafinowanej, kapryśnej osoby, jak określał ją Mack. Miała ciepły i przyjemny głos zaradnej domatorki.

Taka kobieta z pewnością natychmiast zakocha się w Rory. Problem polegał na tym, że Wendy jakoś nie chciała jej polubić. I nie chciała, by okazała się idealną matką dla małej.

Czyżby była aż tak egoistyczna?

Służący wziął od niej płaszcz, a Tessa zaprosiła ją do salonu, gdzie byli już wszyscy.

- Powinnam się przebrać - zaoponowała Wendy.

- Bzdura, kochanie. - To Elinor włączyła się do rozmowy, siedząc na swym wózku koło kominka. - Wyglądasz dokładnie tak jak trzeba.

Pochyliła się i skinęła palcem w stronę Wendy.

- Oczywiście znasz już Mitcha. A oto nasz syn, John. Wendy zbliżyła się do mężczyzny, którego przynależność do rodziny Burgessów nie mogła budzić najmniejszych wątpliwości. Był jednak niższy od Macka i miał lekką nadwagę. Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę. Miał mocny uścisk i przyjemny uśmiech. Na pierwszy rzut oka nie było w nim, podobnie jak w Tessie, nic, czego nie można by polubić. A jednak Wendy poczuła, że coś staje jej w gardle.

Do salonu wszedł Mack. Ucałował matkę i dopiero wtedy przywitał się z bratem. Wendy nie usłyszała krótkiej wymiany zdań pomiędzy nimi. W tym bowiem momencie otworzyły się drzwi i weszła pielęgniarka z Rory na ręku.

- Oto i osoba, na którą czekaliśmy - powiedziała Elinor z zadowoleniem. - Grzeczna dziewczynka, która nie zamierzała skracać swej drzemki, tak?

Tym razem ubrali ją w różowy komplecik, w którym wyglądała niezwykle dorośle. Trudno było uwierzyć, że w tak krótkim czasie dziecko może się tak bardzo zmienić. Pomogło to tylko Wendy zdać sobie sprawę, iż w przyszłości czekają ją jeszcze większe niespodzianki. Kiedy znowu ujrzy Rory, jeśli w ogóle będzie jej to dane...

Musi spytać o to Macka. Pewnie nikt nie będzie się sprzeciwiał, by od czasu do czasu spotkała się z małą, ale lepiej się upewnić. A może będzie potrzebowała zgody Johna i Tessy?

Pielęgniarka zatrzymała się przed choinką, od której Rory najwyraźniej nie mogła oderwać oczu.

Wendy zerknęła na Tessę. Wpatrywała się w dziecko z uwagą, ale nie wykonała najmniejszego ruchu, by się do niego zbliżyć.

Ciszę przerwała Elinor.

- Wendy, czy mogłabyś wziąć dziecko?

W mgnieniu oka Wendy znalazła się przy małej, rzucając Elinor pełne niedowierzania spojrzenie. Rory wybuchnęła radosnym śmiechem, po czym właściwie wyrwała się z ramion pielęgniarki i przytuliła do Wendy. Elinor szeptała coś do Macka, ale gaworzenie dziecka zagłuszyło jej głos. Usłyszała jedynie jego odpowiedź:

- Wiem, mamo. Pracuję nad tym.

Wendy poczuła, jak robi jej się zimno. Roześmiawszy się, Tessa powiedziała:

- Jaka ona cudowna!

Wendy zaczerpnęła powietrza i możliwie najspokojniejszym głosem spytała:

- Czy chciałabyś ją potrzymać? Tessa zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie teraz, kiedy jest taka szczęśliwa w twoich objęciach. Nie śmiałabym w tym przeszkodzić.

Usiadła na krześle i przyglądała się Rory w zamyśleniu.

- Wiesz, kilku moich klientów pytało, czy projektuję także dla dzieci. Zawsze odmawiałam, bo nie czułam inspiracji. Ale muszę przyznać, że teraz ten pomysł mi się spodobał.

- Ubrania?

- Elinor nie mówiła ci, czym się zajmuję? Bluzka, którą ma dziś na sobie to moje dzieło. Ta sukienka także pochodzi z mojej kolekcji. Prawie zawsze noszę własne projekty. To dobra reklama.

Głos Tessy był bardzo rzeczowy. Przyglądała się Rory, jakby dokonywała w myśli wstępnych pomiarów.

- Wendy, jak długo tu będziesz? - spytała zaciekawiona. Nie wiedzieć jednak czemu, zadając to pytanie, zwróciła się w stronę Macka.

Wendy nie śmiała na niego spojrzeć. Odczekała chwilę, mając nadzieję, że odpowie Tessie. Jednak nie odezwał się słowem. Mogła liczyć jedynie na siebie.

- Tylko parę dni. W Phoenix czekają na mnie sprawy do załatwienia.

Musiała jednak przyznać, że nie określając daty powrotu, Mack okazał hojność, jakiej nie oczekiwała. Być może większą, niż skłonni byli okazać Samuel i Elinor Burgessowie. Z drugiej strony, hojność bywa nieraz narzędziem szantażu. Może tu zostać pod warunkiem, że nie będzie sprawiała kłopotu i mąciła. Wystarczy jednak najmniejsze nieporozumienie, a w ciągu kilku godzin znajdzie się w samolocie.

To głupota, skarciła samą siebie. Przecież mógłby to zrobić od razu. Dlaczego więc nie kupił jej biletu?

Rory wychyliła się z jej ramion i sięgnęła po długopis wystający z kieszeni Macka.

- Oho, zachciewa ci się drogich zabawek, brzdącu - zażartował, a kiedy mała uśmiechnęła się do niego, wziął ją od Wendy i oparł wygodnie na swej piersi.

- Czyż to nie jest wspaniały widok?! - mruknęła Tessa. Podskoczyła i chwyciła Wendy za rękę. - Chodź na górę. Chcę ci pokazać jedną sukienkę. To próbka, nie mogę na razie zdecydować się, czy uruchomić produkcję, ale myślę...

Przypomniały się jej słowa Macka o tym, że Tessa jest osobą nieprzewidywalną. Najwyraźniej w centrum jej uwagi znajdowały się stroje - i oczywiście miała do tego prawo, ale żeby nie chcieć potrzymać dziecka nawet przez chwilę?

Zaczęła mieć do siebie pretensje za brak zdecydowania. Jeszcze parę minut temu miała nadzieję, że Tessa nie zechce Rory, a teraz, kiedy kobieta nie wykazała zainteresowania dzieckiem, czuła się osobiście dotknięta.

Kiedy parę minut później zeszła ponownie na dół, miała na sobie kreację z kolekcji Tessy. Była to piękna, lejąca się suknia w kolorze szmaragdu, którą Tessa postanowiła ofiarować Wendy w prezencie. Rodzina zebrała się już w holu, a samochody czekały na podjeździe. Mack wkładał Rory różowy kombinezon, który kupili tego popołudnia. Ujrzawszy to, Tessa roześmiała się.

- Chyba nie zamierzasz brać jej do kościoła, Mack.

- Czemu nie? To tradycja rodzinna, a ona jest członkiem naszej rodziny. Poza tym dzieci są także zaproszone na mszę.

- Ale chyba nie niemowlęta. Dlaczego nie zwrócisz się do pielęgniarek, by się nią zajęły? Po to są.

Mack spojrzał na Wendy spod lekko zmarszczonych brwi.

- Sądzę, że odpowiedź na postawione dziś przez ciebie pytanie brzmi: nie - mruknął pod nosem.

Wendy wzruszyła tylko ramionami. Sama nie wiedziała już, co ma myśleć.

Kościół był ogromny, ale msza miała bardzo ciepły i intymny charakter. Rory zniecierpliwiła się dopiero w czasie ostatniej godziny i jak zwykle postanowiła nie ukrywać swej irytacji. Mack i Wendy przekazywali ją sobie nawzajem, ale bez większego rezultatu. Po paru takich próbach Mack szepnął do Wendy:

- Opatulmy ją ciepło i wróćmy do domu na piechotę. Długi spacer był teraz ostatnią rzeczą, na którą Wendy miała ochotę, ale mogła to być jedyna okazja, by być z Maćkiem sam na sam.

Kiedy byli w kościele, znów zaczęło padać i wielkie płatki śniegu snuły się leniwie w bezwietrznym powietrzu.

- Prawdziwy gwiazdkowy śnieg - powiedział Mack, układając Rory na jednym ramieniu, a drugie proponując Wendy. Mała oparła główkę na jego piersi i leżała spokojnie.

Wendy kilka razy przymierzała się do rozpoczęcia rozmowy, ale za każdym razem kończyło się na przełykaniu śliny. Pierwszy odezwał się Mack:

- Chcesz wiedzieć, czemu nie kupiłem ci biletu powrotnego.

- Nie. To znaczy tak, ale chcę przede wszystkim wiedzieć, co stanie się z Rory? Słyszałam, jak mówiłeś matce, że pracujesz nad tym, to znaczy nad jej przyszłością. Tak przypuszczam. Ale jeśli Tessa nie będzie zainteresowana...

- Nie zrozum mnie źle, bardzo lubię Tessę, ale nie jest to urodzona mamusia.

Spojrzała na niego z wyrazem bólu w oczach. Spory płatek śniegu zatrzymał się na jego rzęsach i zapragnęła nagle go strząsnąć. Zacisnęła dłonie i przygryzła wargi. Nie miała prawa kwestionować jego pomysłów. W przeciwnym razie może znaleźć się w najbliższym samolocie do Phoenix.

Jednak postanowiła zaryzykować. Chodziło o przyszłość Rory.

- Nie widzisz tego, Mack? Jeśli Tessa i John nie wezmą jej, wrócimy do punktu wyjścia. Co będzie z Rory?

Zapadło długie milczenie i Wendy straciła już nadzieję, że Mack odpowie na jej pytanie. W końcu jednak odezwał się zduszonym głosem:

- Ja ją wezmę. Adoptuję ją i wychowam jak własną.

W pierwszej chwili poczuła ogromne zaskoczenie i szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że słowa Macka nie są pozbawione sensu. Był zbyt przywiązany do małej, by nie rozważyć takiej możliwości. Nie mógł tak po prostu się od niej odwrócić, obojętność wobec znajdującego się w potrzebie dziecka byłaby wbrew jego naturze. Jednak to też nie było najlepsze rozwiązanie.

- To wzruszające - powiedziała Wendy. - Czy przemyślałeś sobie, co to znaczy być samotnym ojcem? Wierz mi, wiem, co mówię. Co zrobisz, gdy będziesz musiał wyjechać? Zapakujesz małą do walizki i weźmiesz ze sobą? A może po prostu wynajmiesz opiekunkę?

- Nie muszę tak wiele podróżować. A poza tym wcale nie zamierzam być samotnym ojcem.

No oczywiście. Teraz wszystko się zgadzało. Gdyby się ożenił, Rory znalazłaby się w najlepszej sytuacji, miałaby zapewniony dobrobyt, harmonię uczuciową i dwoje kochających, troskliwych rodziców. Mack znalazł idealne, wręcz jedyne rozwiązanie i Wendy czuła, że powinna przyjąć je z uczuciem prawdziwej ulgi.

Tymczasem po usłyszeniu jego słów poczuła silny niepokój. Kto będzie tym drugim rodzicem? Może ta przesłodzona kobieta, która zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce Macka? Czy będzie w stanie zaakceptować Rory jak swoje własne dziecko? Choćby nie wiadomo jak zależało jej na Maćku, będzie dla niej szokiem, że poślubia nie tylko jego, ale od razu całą rodzinę. A jeśli nie uda się jej pokochać małej?

Wendy postanowiła nie martwić się na zapas. Równie dobrze może to być bardzo miła kobieta. To, że nie spodobał się jej głos, nie ma tu nic do rzeczy. Nadal zszokowana, zdobyła się na odpowiedź:

- Rory zasługuje na to, by stać się częścią prawdziwej rodziny.

Rozstanie z dzieckiem, które tak szczerze pokochała, złamie jej serce, czuła to już teraz. A przecież to właśnie robiła. W tej sytuacji nawet nie poprosi o możliwość widywania małej. Gdyby zostawała u Burgessów, w życiu Rory byłoby miejsce dla kogoś w rodzaju matki zastępczej. Skoro jednak będzie miała pełną rodzinę, nie należało wprowadzać w jej życie niepotrzebnego zamieszania.

Mack przełożył Rory na drugie ramię, by otworzyć bramę. Mruknęła przez sen, po czym spokojnie przytuliła się do niego.

Było jej z nim bardzo dobrze. I to właściwie od początku. Jakby instynktownie czuła, że jest to mężczyzna, który nie pozwoli jej skrzywdzić. Niedługo pewnie zapomni Wendy, tę zabawną panią, która od czasu do czasu śmiesznie kasłała.

- Sama powinnam była o tym pomyśleć - powiedziała Wendy słabym głosem. - To znaczy o twoim... małżeństwie.

Dlaczego z takim trudem przychodzi jej wypowiedzenie tego słowa? Czemu jest to tak bardzo bolesne? Pewnie dlatego, że oznacza początek rozstania z małą.

- Okoliczności są rzeczywiście niezwykłe - powiedział z goryczą. - Nie sądzę, abyś w normalnej sytuacji choćby przez chwilę rozważała możliwość poślubienia mnie. Ale skoro jest tak, jak jest, cieszę się, że wszystko zostało ustalone.

Chodnik, po którym szli, wydał się nagle Wendy ruchomym piaskiem, usuwającym się spod jej nóg.

Nie dostrzegła zbliżającej się do nich długiej czarnej limuzyny. Nawet nie usłyszała szmeru jadącego obok wozu. Z odrętwienia wyrwał ją dopiero głos Elinor, która zawołała przez otwartą szybę - Niechcący was podsłuchałam. A więc ustalone, tak? Wendy otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć z siebie słowa. Mack milczał.

Elinor popatrzyła na nich oboje i wydawała się wyraźnie zadowolona wyrazem, jaki dostrzegła w ich twarzach. Nie bacząc na ból w swych chorych rękach, wyciągnęła ramiona w stronę Wendy i wykrzyknęła:

- Och, moja droga! Jak cudownie będzie mieć taką córkę jak ty!

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wendy nie pamiętała, w jaki sposób udało się jej pokonać schody wiodące do wejścia. Miała tak silny zawrót głowy, że właściwie nie wiedziała, dokąd ma iść. Całe szczęście, że nie niosła Rory, bo pewnie by ją upuściła. Zapomniała również kompletnie o jednej z zasad nowo poznanej etykiety, że o istotnych sprawach nie mówi się w obecności służby. Mimo że kamerdyner przytrzymywał im drzwi, zwróciła się do Macka i spytała zdziwiona:

- Ja? Powiedziałeś, że chcesz się ze mną ożenić?

- Nie wiem, czemu jesteś taka zaskoczona. Sama powiedziałaś, że małżeństwo to idealne wyjście.

- Bo nie wiedziałam jeszcze, że masz na myśli mnie!

- To jedyne rozsądne rozwiązanie. Moja matka najchętniej nie rozstawałaby się z Rory, ale nawet ona przyznaje, że zajmujesz specjalne miejsce w sercu małej. Cały poprzedni tydzień szukałaś sposobów, by dalej istnieć w jej życiu. Więc...

- To dlatego nie kupiłeś mi biletu?

- Niezupełnie. Uważałem, że nie należy podejmować żadnych decyzji, dopóki nie przekonamy się, jak Rory zareaguje na wszystkie te zmiany. Musisz jednak przyznać, że moja propozycja jest lepsza niż twoja, łatwiej jest przeprowadzić ciebie do Chicago niż całe gospodarstwo Burgessów do Phoenix.

Wendy nie mogła zaprzeczyć, ale poczuła nagle niesmaki że cała ta propozycja jest tak wyłącznie pragmatyczna i rzeczowa.

- Nie jestem służącą - powiedziała w końcu. - Nie możesz mnie wynająć, by zapełnić lukę w swoim personelu!

Mack odparł spokojnym tonem:

- Nikt nie proponuje ci posady służącej, Wendy!

Poczuła wstyd. W końcu Elinor powitała tę nowinę w sposób, którego mogłaby pozazdrościć niejedna prawdziwa narzeczona.

Westchnęła. Poczuła się straszliwie zagubiona i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Był to najbardziej zwariowany pomysł, jaki kiedykolwiek słyszała. Całe szczęście, że reszta rodziny jeszcze o niczym nie wie, w pierwszym samochodzie jechali jedynie Elinor i Samuel. Drugi już się jednak zbliżał i Wendy uznała, że im szybciej przerwie cały ten absurd, tym lepiej.

- Będziesz musiał powiedzieć rodzicom, że jeszcze się zastanawiam. I poproś Elinor, by na razie nic nikomu nie mówiła.

- Wiesz przecież, że nie chciałem, by nas podsłuchała. Wendy przytaknęła.

- Wiem. Jeszcze by tego brakowało. Zauważyła, że Rory zaczęła się niepokoić.

- Jest jej za gorąco i zrobiło się późno. Zaniosę ją do pokoju.

- Ucieczka? - Głos Macka był delikatny.

- Być może. Ale nie zapominaj, że ty miałeś czas, by to wszystko przemyśleć. Ja nie.

- A o czym tu myśleć? To tylko partnerstwo dla dobra Rory. Nic poza tym.

Przeszła już połowę schodów, gdy Mack zawołał za nią:

- Fajny z ciebie kumpel.

Spojrzała w dół i przez dłuższą chwilę mierzyła go wzrokiem. Gdy wchodziła na piętro, czuła, jak drżą jej kolana. Wiedziała, że Mack stoi na dole i obserwuje ją.

Miała świadomość, że udawanie romantycznej fascynacji byłoby niezręczne, a poetyckie słowa brzmiałyby fałszywie. Czy jednak zupełną głupotą byłoby nieśmiałe życzenie, by Mack widział w niej coś więcej niż tylko fajnego kumpla?

Nie bądź idiotką, pomyślała. Przynajmniej ten komplement był szczery.

Przytulny i ciepły pokój dziecięcy wydał się jej oazą bezpieczeństwa. Wendy zmieniła małej pieluszkę i kołysząc ją do snu, rozmyślała.

Gdyby przystała na propozycję Macka, mogłaby spędzić z Rory resztę swego życia. Nie pozbawiając małej niczego, co jej się należy, mogłaby być jej matką, a tak bardzo przecież tego pragnęła. Rory miałaby dziadków, nazwisko, dziedzictwo i dwoje kochających ją rodziców. Mack miał rację, to było najlepsze rozwiązanie.

A z drugiej strony... zobowiązać się na całe życie wobec mężczyzny, którego ledwo znała...

Nazwał to partnerstwem. A więc nie prawdziwe małżeństwo tylko zwykła formalność. Nie była pewna, czy będzie w stanie zaakceptować to z taką łatwością jak Mack.

Nie chodziło o to, że była w kimś zakochana. W czasach, kiedy nie miała Rory i była wolna, nigdy nie spotkała mężczyzny, bez którego nie mogłaby żyć. I gdyby taki istniał, pewnie do tej pory by się już pojawił. W końcu miała dwadzieścia osiem lat.

Poślubienie Macka nie oznaczałoby zatem poświęcenia jakiejś istotnej wartości. Wręcz przeciwnie. Będzie miała wszystkie swobody i przyjemności, do jakich przywykła, a w dodatku będzie zupełnie wolna od trosk finansowych i kłopotów samotnej matki.

A jednak...

Usłyszawszy dzwonek gongu wzywającego na kolację, z ociąganiem położyła Rory do kołyski.

W holu minęła się z pielęgniarką. Przez całą drogę zastanawiała się, czy Mack zdążył porozmawiać z matką i ostrzec ją przed pochopnym zawiadamianiem rodziny.

Wchodząc do salonu, czuła się jak pod ostrzałem. Czekali już tylko na nią. Jednak zamiast wścibskich spojrzeń, dostrzegała na ich twarzach wyraz sympatii.

Przez większą część wieczoru Mack trzymał się jakby z daleka. Nie sądziła, by specjalnie jej unikał. Po prostu posadzono ich z dala od siebie. A jednak, nawet na niego nie patrząc, przez cały czas czuła jego obecność.

Miała świadomość, że w rozmowach uczestniczy mało przytomnie, a jej odpowiedzi na pytania siedzącej obok Tessy nie zawsze mają sens. Przy pierwszej sposobności przeprosiła zebranych i udała się do swego pokoju.

Około północy, po dokładnym przemyśleniu sprawy, doszła do wniosku, że dla dobra Rory powinna przyjąć propozycję Macka. Podjąwszy taką decyzję, zapadła w tak twardy i głęboki sen, jakiego nie pamiętała od miesięcy.

Nie spała jednak długo. Kiedy się obudziła, było jeszcze ciemno. Ogarnęły ją poważne wątpliwości. Z punktu widzenia logiki wszystko się zgadzało, ale przecież mieli tu do czynienia z ludzkim życiem, a w takich wypadkach logika nie zawsze wystarcza. Jeśli chodzi o nią, potrafiła zrezygnować ze swego dawnego marzenia o prawdziwej romantycznej miłości zakończonej ślubem i szczęśliwym życiem aż po grób. Nie istniał zresztą obiekt takiej miłości, więc nie było czego żałować. Ale Mack? W jego życiu z pewnością nie brakowało kobiet i, jak się wydawało, żadna z nich nie zajmowała jakiegoś szczególnego miejsca. Ale jeśli było inaczej? Jeśli jedna z tych kobiet znaczyła dla niego więcej, może nawet więcej, niż sam dotąd przypuszczał?

W gruncie rzeczy wiedziała o nim bardzo mało, a tam, gdzie w grę wchodzą decyzje na całe życie, nie można kierować się domysłami i intuicją.

Rankiem, w Boże Narodzenie, Wendy wślizgnęła się do pokoju dziecięcego i pochyliła nad śpiącą Roty.

Nie mogła przyjąć propozycji Macka. Ale jeśli ją odrzuci, co ma uczynić? Nie ma innego wyjścia. Wróci do Phoenbc, znajdzie pracę i od czasu do czasu będzie odwiedzała Rory, jeśli pozwoli na to Mack i jej własne ograniczone fundusze. Ale co to da? Parodniowe wizyty wprowadzą w życie dziecka jedynie zamęt Nie zdziwiłaby się wcale, gdyby Mack się temu sprzeciwił, zwłaszcza jeśli się ożeni. Tak więc powrót do Phoenbc oznacza rezygnację z jakiejkolwiek więzi z Rory.

Mogłaby, odrzuciwszy ofertę Macka, pozostać w Chicago. W Arizonie istotnie nic na nią nie czekało, a tu być może miałaby większe szanse na zdobycie pracy. Nawet gdyby Mack się ożenił, mogłaby widywać małą regularnie, być może raz w tygodniu.

Czy to by jednak wystarczyło? Rory potrzebowała silnego punktu oparcia, kogoś, kto byłby przy niej zawsze.

Zawsze.

Mała przeciągnęła się i otworzyła oczy. Ujrzawszy Wendy, wydała cichy okrzyk radości.

- Wesołych Świąt, kochanie - szepnęła Wendy. - Mama jest przy tobie.

Świąteczny poranek w domu Burgessów przebiegał w zadziwiająco swobodnej atmosferze. Mitch, ubrany w niemożliwie jaskrawą zieloną piżamę, leżał na dywaniku przed choinką. Tessa pojawiła się w jedwabnej podomce i nawet Elinor wystąpiła w stroju bardzo nieformalnym.

Wendy rozłożyła kocyk Rory w pobliżu choinki i podała dziecku butelkę.

W parę minut później pojawił się Mack, ubrany w dżinsy i sweter narciarski, który podkreślał szerokość jego ramion. Świadomość, że już wkrótce będzie musiała dać mu odpowiedź, sprawiła, że poczuła przyspieszone bicie serca.

Wyglądał na wypoczętego i rozluźnionego. Nie miał powodu, by czuć się inaczej. Podjął już decyzję i prawdopodobnie nic nie zakłócało jego snu. Wendy spojrzała na trzymany przez niego kubek kawy z nie skrywaną zazdrością.

- Jest czarna.

Gdy się skrzywiła, zaproponował, że zastąpi ją przy karmieniu Rory, a ona w tym czasie przyniesie sobie kawę z mlekiem. Kiedy brał od niej butelkę, niespodziewanie intymnym gestem zamknął jej dłoń w swojej. Całe ciało Wendy przeszył prąd i jedynie siłą woli powstrzymała się, by nie wyszarpnąć ręki. Wysuwając ją powoli, zerknęła na niego. Z ulgą zauważyła, że wpatrzony w Rory, nie zwraca na nią uwagi. To dobrze, że nie zauważył jej reakcji.

Wstała, nieświadoma spojrzenia, jakim ją odprowadził. Zerknęła na Elinor, która siedząc sztywno na swym wózku, bacznie obserwowała całą ich trójkę.

- Jest coś szczególnego w obecności dzieci podczas świąt - powiedziała starsza pani.

Nagle na jej twarzy pojawił się cień smutku. Pomyślała pewnie o osobie, której zabrakło. Zwróciwszy się do Samuela, wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją delikatnie i powiedział:

- Jesteśmy winni Wendy ogromną wdzięczność za obdarowanie nas najcenniejszym prezentem gwiazdkowym.

Elinor przytaknęła, odzyskując swą żelazną samokontrolę. Wendy zdążyła jednak dostrzec migoczące w jej oczach łzy. Umiała także odczytać dręczące starszą panią pytanie. Miała ochotę natychmiast na nie odpowiedzieć, ale postanowiła najpierw porozmawiać z Maćkiem.

W najbliższym czasie wydawało się to jednak niemożliwe. Przystąpiono bowiem właśnie do otwierania prezentów. Większość była dla Rory, której kocyk w okamgnieniu usłany został ubrankami i zabawkami.

Zaskakująco dużo prezentów otrzymała Wendy. Mitch dał jej ogromny przewodnik po Chicago i jego okolicach. Od Elinor i Samuela dostała naszyjnik z opalem oprawnym w delikatne złoto. Była to z pewnością najdroższa ozdoba, jaką kiedykolwiek posiadała, choć ofiarodawcy uważali ją pewnie za skromny niekrępujący prezent.

Ostatnia paczka była od Macka. Specjalnie zostawiła ją na koniec i z ulgą ujrzała brązową skórzaną torebkę. Uznała to za wspaniały prezent. Gustowny, przemyślany i, podobnie jak naszyjnik, niezbyt osobisty ani wyrafinowany.

Kiedy podniosła wzrok, by podziękować Maćkowi, wydało się jej, że przez ułamek sekundy ujrzała wyraz rozczarowania w oczach Tessy.

- Lepiej sprawdź wszystkie kieszonki - roześmiała się Tessa. - Kto wie, czy Mack czegoś do nich nie schował.

W tym czasie Rory zajęła się pluszowym misiem od Johna i Tessy. Nieopatrznie nacisnęła go i miś zaczaj mówić. Przestraszona, rozpłakała się.

Przynajmniej odwróci to uwagę Tessy od torebki.

Śniadanie było podane w formie zimnego bufetu. Każdy brał sobie w dowolnym momencie to, na co właśnie miał ochotę. Towarzystwo przemieszczało się swobodnie z talerzami i prezentami w dłoniach. Wendy rozgniotła dla Rory banana, którego mała zjadła z apetytem, ale tak się przy tym wybrudziła, że trzeba ją było umyć i przebrać.

Kiedy po jakimś czasie zeszły znów na dół, w salonie był już tylko Mitch, który zajmował się układaniem puzzli.

- Gdzie wszyscy? - spytała Wendy. Mitch uśmiechnął się.

- Masz na myśli Macka?

Walcząc z uczuciem gorąca na policzkach, Wendy odparła swobodnie:

- Możesz zacząć od niego, jeśli chcesz.

- Zszedł na dół do siłowni.

Wendy odnalazła go tam, gdy ćwiczył na przyrządach. Ubrany był tylko w czerwone spodenki treningowe i Wendy mogła podziwiać rytmiczną pracę jego doskonale wyrzeźbionych mięśni.

Kiedy ją zobaczył, odłożył przyrządy i wstał, sięgając po ręcznik.

- Macie obie takie zdziwione oczy, że muszę chyba bardzo śmiesznie wyglądać.

Słowo śmieszny nie wydało się Wendy najwłaściwsze. Nie było bowiem nic śmiesznego w jego wąskiej talii, szczupłych udach i potężnej klatce piersiowej. Czując nagły przypływ gorąca, zaczęła się zastanawiać, czy siłownia jest lepiej ogrzewana niż reszta domu, czy też tylko tak jej się zdaje.

- Zniknąłeś mi z oczu.

- Przepraszam, że musiałaś mnie szukać. Myślałem, że skończę, nim przebierzesz Rory. Może pójdziemy w jakieś bardziej dogodne miejsce.

- Myślę, że musimy na serio porozmawiać. Uniósł brwi.

- W takim razie proponuję zostać tutaj, gdzie nikt nie powinien nam przeszkodzić.

Rory zaczęła gaworzyć i wyciągnęła rączki w kierunku Macka.

- De ona waży?

- Jakieś osiem kilo.

- Świetnie. To dużo zabawniejsze, niż podnoszenie ciężarków.

Położył się na ławce i delikatnie zaczął unosić Rory do góry, aż rozpostarła rączki, po czym opuścił ją z powrotem na piersi. Zadowolona z nowej zabawy zapiszczała radośnie, a Wendy usiadła na ławeczce obok.

Nie patrząc na Wendy, Mack zaczął mówić:

- Wiem, że to wszystko bardzo cię zaskoczyło. Nie zamierzałem występować z tym tak wcześnie i nie popędzam cię. Wiem jednak, jak bardzo martwi cię nieokreślona przyszłość Rory. Ja też się tym zadręczam i uważam, że musimy podjąć decyzję.

Wendy przełknęła ślinę.

- I to bardzo poważną.

- To prawda. Nie proszę o deklarację na parę miesięcy czy nawet lat.

- Tylko na zawsze - powiedziała Wendy drżącym głosem.

- No, może nie aż tak - próbował rozładować napięcie.

Wcześniej nie przyszło jej to do głowy, ale teraz uświadomiła sobie, że przecież kiedyś Rory dorośnie. Nadejdzie taki moment, kiedy nie będzie już dla niej ważne, czy ludzie, którzy ją wychowali, są nadal razem.

- No tak, oczywiście - zgodziła się.

- Masz jednak rację, że to bardzo poważna decyzja. Gdyby za kilka lat któreś z nas uznało, że nie wychodzi nam, byłby to dla Rory cios. Jeśli więc masz jakieś wątpliwości, Wendy, teraz jest najlepszy moment, żeby je ujawnić.

- Wątpliwości? - Chwyciła głęboki oddech. - Dobrze. Co z moją pracą?

- Nie potrzebujesz pracować.

- Ale jeśli będę chciała? Oczywiście nie w tej chwili, ale później. To cudowne, że na razie nie musiałabym łączyć obu obowiązków, ale jak Rory pójdzie do szkoły, będę miała dużo wolnego czasu.

Spojrzenie, którym ją obdarzył, nie było całkiem czytelne, ale zdawało się jej, że dostrzega tam coś pomiędzy żalem a irytacją.

- Lubię moją pracę, Mack. Zawsze chciałam łączyć ją z innymi obowiązkami życiowymi.

- Nie mam nic przeciwko temu, żebyś wróciła do pracy. Ufam ci, że niezależnie od tego, jak postanowisz spędzać czas, Rory na tym nie ucierpi. Jeśli obawiasz się o pieniądze...

- Właściwie nie.

- W tym zakresie także proponuję pełne partnerstwo. To co moje, jest również twoje i tak dalej.

- To... bardzo szczodre.

- Czy coś jeszcze?

Wendy zastanowiła się, po czym zaprzeczyła ruchem głowy.

- Rozumiesz oczywiście, że częścią naszej umowy będzie całkowita lojalność?

Popatrzyła na niego przez dłuższą chwilę.

- Masz na myśli innych mężczyzn? Wierność?

- Jeśli tak chcesz to nazwać.

Zaczerwieniła się. Pojęcie wierności zakładało intymną relację miedzy nimi. Rozumiała, że prosił o to ze względu na Rory. Gdyby pozwoliła sobie na burzliwy romans, dziecko mogłoby na tym ucierpieć.

Postanowiła zatem nie ujawniać złości, jaką wywołało w niej to pytanie. W końcu sama zastanawiała się nad kobietami w jego życiu. Jednak kiedy się odezwała, w jej głosie było sporo jadu.

- Czemu nie powiesz wprost, Mack? Zastanawiasz się, czy pewnego dnia nie ucieknę do Rio z jakimś panem spotkanym w supermarkecie przy stoisku z mrożonkami, tak?

Uśmiechnął się.

- No, szczerze mówiąc, nie myślałem akurat o stoisku z mrożonkami.

Wendy nie była rozbawiona.

- Jeśli zgodzę się na to małżeństwo, możesz być pewien, że nie będę szukała innych rozrywek. Rory jest dla mnie zbyt ważna. Nie zamierzam jej narażać dla przelotnych flirtów.

- Jesteś taka niewinna, Wendy. A co będzie, jeśli się zakochasz?

- Będę zbyt zajęta - odparła, nie patrząc mu w oczy. Po chwili dodała: - Mogłabym ciebie zapytać o to samo, Mack.

Milczał tak długo, że nie spodziewała się już odpowiedzi.

- Byłem już zakochany - odparł powoli. - I wcale za tym nie tęsknię. Myślę, że o to możesz być spokojna.

- A... lojalność?

Jego głos stał się nagle głębszy niż zwykle, nie było w nim już ani odrobiny żartu.

- To obiecuję ci na pierwszym miejscu, i to na zawsze. • Brzmiało to jak przysięga - znacznie donioślejsza niż zwyczajowa formuła, której wygłoszenie miało ich ewentualnie czekać. Wiedziała jednak, że, podobnie jak ona sama, Mack składa tę przysięgę Rory.

- No więc - spytał - wyjdziesz za mnie? Skinęła głową.

- Kiedy? - chciała wiedzieć.

- Jak najszybciej. Jutro wszystko ustalę, ale sądzę, że będzie to możliwe już w połowie przyszłego tygodnia.

- Tak, im szybciej stworzymy jej normalną rodzinę... Dokończył jej myśl.

- Tym mniej będzie zepsuta. Jeśli pozwolisz, poinformuję o tym rodzinę przy kolacji.

Przytaknęła. Mimo panującego w siłowni ciepła, teraz gdy zrozumiała, że nie ma już odwrotu, zaczęła drżeć.

Mack pochylił się i położył dłoń na jej policzku. Miała ochotę oprzeć głowę na jego silnej ręce. Czuła zapach jego rozgrzanej skóry, zmieszany z wodą kolońską i dziecięcą oliwką.

Przez chwilę sądziła, że Mack zamierza ją pocałować. Ale on musnął tylko kciukiem jej usta i szepnął:

- Wszystko będzie dobrze, Wendy. Zobaczysz.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Elinor przyjęła wiadomość z zachwytem i natychmiast zaczęła snuć wizje uroczystego ślubu kościelnego, przyjęcia w klubie pod miastem, z wynajętą orkiestrą i od razu zaczęła układać wstępną listę gości.

Mack, widząc, że Wendy coraz bardziej blednie, wziął ją za rękę i zaproponował skromny ślub w gronie rodzinnym w domu Burgessów. Wendy z wdzięcznością uścisnęła jego dłoń i poparła go.

Tessa wyraziła ubolewanie, że w jej bieżącej kolekcji nie ma nic, co byłoby odpowiednie na cichy elegancki ślub i udała się wraz z Wendy na objazd najelegantszych butików w Chicago.

Kiedy, spragnione odpoczynku, usiadły w barze, by napić się gorącej czekolady, Tessa powiedziała:

- Tak się cieszę, że wszystko się dobrze skończyło. Uważam, że Rory to prawdziwe cudo i sądząc z tego, jaka była Marissa, to chyba przede wszystkim twoja zasługa. Ja jeszcze zupełnie nie dojrzałam do dzieci. I nie wiem, czy kiedykolwiek dojrzeję. Mówiąc szczerze, o mało nie osiwiałam ze strachu, że Elinor może oczekiwać ode mnie zaopiekowania się Rory. Doszedł do tego lęk, że na każdym kroku porównywano by mnie z tobą...

- Na pewno nikt by cię nie krytykował.

- Otwarcie na pewno nie. Ale Mack to mężczyzna, który nie musi nic mówić. Wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, kiedy coś mu się nie podoba. Ty oczywiście tego nie zauważyłaś, bo wszystko, co ty robisz, zachwyca go w najwyższym stopniu.

Wendy musiała przyznać, że ostatnio Mack był rzeczywiście bardzo miły. Oczywiście wszyscy w rodzinie wiedzieli, jakie są naprawdę motywy ślubu, ale osoba obca mogłaby mieć poważne problemy z odróżnieniem ich od prawdziwej pary. To, że nie zachowywali się szczególnie romantycznie, mogłoby być uznane za dowód ich powściągliwości. Mack zachowywał się nienagannie.

Zdała sobie nagle sprawę, że to określenie nie jest właściwe, gdyż Mack wcale nie był chłodny. Był delikatny i doskonale rozumiał jej uczucia i życzenia. Nie wpatrywał się w nią jak nieopierzony nastolatek, ale wydawało się, że uważa ją za osobę interesującą, a nawet atrakcyjną. I chociaż miał pełne prawo robić z siebie bohatera, nigdy nie dał Wendy odczuć, że powinna być mu wdzięczna za to, że umożliwił jej życie razem z Rory.

Nie było najmniejszych wątpliwości, że Mack to człowiek wyjątkowy.

Tessa mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź:

- Kiedy ty wchodzisz do pokoju, dziecko całe się rozpromienia. Nic dziwnego, że Mack jest taki zachwycony. Ja nigdy nie dorastałabym ci do pięt. - Zerknęła na zegarek. - No, już ostatni butik i musimy się decydować, żeby zdążyć jeszcze dobrać buty. Aha, i żebyśmy nie zapomniały odebrać twojego pierścionka. Myślę, że jubiler zdążył już go zmniejszyć i oczyścić.

Pierścionek należał tak naprawdę do Elinor. Po kolacji w pierwszy dzień świąt wezwała Macka i Wendy do salonu i wyjęła swoją zaręczynową i ślubną biżuterię. Sama z powodu artretyzmu nie mogła już jej nosić, chciała więc, by Mack ofiarował ją narzeczonej.

Kiedy Wendy ujrzała połyskujące w dłoniach pani Burgess złoto i brylanty, próbowała nieśmiało odmówić. Elinor naciskała jednak:

- Wiem, że nie są w twoim guście, Wendy, ale możesz przecież zmienić ich fason. Myślę jednak, że kamienie są ładne i sprawiłoby mi ogromną przyjemność widzieć, że je nosisz.

Co mogła na to powiedzieć? Tylko prawdę. Pierścionki bardzo się jej podobały i nie miała najmniejszego zamiaru niczego w nich zmieniać.

Najpierw wstąpiły do jubilera. Kiedy czekały na odbiór biżuterii, Wendy nie mogła się powstrzymać, by nie spytać Tessy:

- Nie masz żalu? Mam na myśli te pierścionki. W końcu to ty byłaś pierwszą panną młodą i powinny należeć do ciebie.

- Żal? Ależ skąd. Nie chciałabym ich. Takie wielkie kamienie na moich dłoniach wyglądałyby fatalnie i zupełnie nie podoba mi się ich oprawa. Poza tym rodowa biżuteria powinna należeć do żony najstarszego syna.

Wendy nie pomyślała o tym. Oczywiście w przyszłości będą należały do Rory, uspokoiła się.

Oczyszczony i wypolerowany pierścień wyglądał przepięknie. Dopiero zachęcona przez Tessę ośmieliła się go przymierzyć. Pasował idealnie. Obrączka miała być gotowa na następny dzień, ale nie stanowiło to problemu, gdyż ślub miał się odbyć pojutrze.

Gdy wychodziły od jubilera na dalsze poszukiwania kostiumu, Tessa spytała:

- Czemu tak się wzdragasz przed kupnem białego lub kremowego?

- Już ci mówiłam, w bladych kolorach wyglądam koszmarnie.

Tessa przyjrzała jej się uważnie.

- Wiesz, że wszystko zależy od odcienia. Ale skoro tak się upierasz, kupimy coś krwistego i jadowitego.

Wendy nie spierała się. Była zadowolona, że Tessa tak łatwo przyjęła jej wyjaśnienie. Prawdziwą przyczyną nie była bowiem niechęć do pasteli, ale nie miała ochoty nikomu się z tego zwierzać.

Panna młoda w bieli kojarzyła się jej z romantycznymi nadziejami i marzeniami o przepełnionej miłością przyszłości. Białe suknie, welony i woalki były dla prawdziwych kochanków nie zaś dla partnerów zawierających układ.

Gdyby jednak próbowała wyjaśniać to Tessie, zabrzmiałoby jak skarga. Odpowiedziała więc:

- Świetny pomysł. Poza tym pomyśl, na co by mi był po ślubie beżowy kostium? Nie włożyłabym go nigdy, idąc gdzieś z Rory, bo zaraz by mi go ubrudziła.

Tessa zamrugała powiekami.

- No wiesz, jeśli będziesz się dobrze sprawowała, być może raz do roku Mack weźmie cię na kolację bez Rory. Daj spokój, Wendy, czy naprawdę ani przez chwilę nie przyszło ci do głowy, że gdyby Mack chciał tylko opiekunki do dziecka, po prostu by ją sobie wynajął?

Nagle przerwała i stanęła jak wryta, wskazując na pobliską wystawę.

- Popatrz, moja droga, oto twój ślubny kostium.

Tessa miał rację. Kostium był idealny. Bladoniebieski materiał doskonale harmonizował z pasemkami we włosach Wendy i z jej kremową karnacją. Marynarka była nieco bardziej obcisła, a spódnica nieco krótsza niż to, co zwykle nosiła. Jednak kiedy w dniu ślubu przyglądała się sobie w lustrze, musiała przyznać, że wygląda po prostu świetnie. W tym stroju zupełnie nie odstawała od klanu Burgessów.

Gdy zapadł zmierzch, Tessa zapukała do jej pokoju.

- Jest już Mack. Przyniósł ci orchidee. - Mówiąc to, postawiła na parapecie okiennym dwa spore pudełka.

Patrząc na nie ze zdziwieniem, Wendy spytała:

- Ile orchidei?

- Trzy. Ach, myślisz o tych pudełkach. Nie panikuj. To ode mnie. Wiem, co sądzisz o welonach, ale ten jest taki malutki, że być może się zgodzisz. - Wyjęła z pudelka przepiękny welonik w odcieniu idealnie dopasowanym do kostiumu.

- Jest cudowny - powiedziała Wendy. Do pokoju weszła teraz służąca.

- Wszystko już spakowane, proszę pani.

- Spakowane? - zdziwiła się Tessa. - To jedziecie w końcu w podróż poślubną?

- Nie - odparła Wendy krótko, świadoma, że służąca nie oddaliła się jeszcze wystarczająco.

- Czy to znaczy, że Mack zabiera cię do tego swojego małego mieszkanka? Chociaż właściwie może być tam całkiem przytulnie. Czy nie cudowne te orchidee? No, musimy schodzić na dół. Mack chodzi już pewnie w kółko ze zniecierpliwienia.

Wendy nie sądziła, by była to prawda i nie pomyliła się. Mack stał przy poręczy, trzymając na rękach Rory i rozmawiał z pastorem. Gdy Wendy zeszła, popatrzył na nią z uśmiechem i otoczył ramieniem, by dołączyła do rozmowy. Tak bardzo przywykła ostatnio widywać go w codziennych ubraniach, że elegancki czarny garnitur zaskoczył ją.

Wskazując na bukiet orchidei, szepnęła:

- Dziękuję, Mack. Uśmiechnął się tylko.

Mała wyciągnęła ręce w kierunku Wendy, ale ku swemu wielkiemu niezadowoleniu została przechwycona przez Tessę.

Przez cały czas trwania ceremonii Mack otaczał Wendy ramieniem. W jego dotyku nie było nic władczego, raczej podtrzymującego i była mu za to wdzięczna. Drżały jej kolana, a kiedy przyszedł czas na przysięgi, poczuła takie dławienie w gardle, że nie była pewna, czy zdoła wypowiedzieć choćby słowo.

Głos Macka powtarzającego prastarą formułę był jak zwykle głęboki i piękny. Kiedy przyszła kolej Wendy, Rory zaczęła głośno płakać. Tessa starała się jak mogła, ale stało się oczywiste, że nie da sobie rady.

- Widzicie? - mruknęła Tessa. - Mówiłam wam, że jestem w tym beznadziejna.

Wendy spojrzała przez ramię.

- Może czuje, że dzieje się coś ważnego.

- Wybieraj, albo weźmiesz ją na ręce, albo będziecie się przekrzykiwać - powiedział Mack.

- Może odesłać ją na górę?

- Przecież nie chcesz tego, prawda?

- Nie.

Wzięła Rory, która przywarła do niej na chwilę, po czym, zupełnie już spokojna, rozejrzała się dokoła triumfującym spojrzeniem.

Kiedy powtarzała przysięgę, w jej głosie nie było już właściwie drżenia, a w sercu wątpliwości. Gdy Mack wkładał jej na palec pierścionek i obrączkę, Rory ochoczo wyciągnęła dłonie w stronę błyszczących kamieni. W czasie końcowego błogosławieństwa odkryła, jak śmiesznie można podrzucać do góry welon Wendy. Pastor z trudem zachowywał powagę. `

- Oby ta nowa rodzina zawsze była sobie tak bliska jak dzisiaj. Ogłaszam was mężem i żoną.

Rory wyraziła swoje niezadowolenie krzykiem.

- I córką, oczywiście - dodał z uśmiechem. - Będzie to mój pierwszy raz, ale z chęcią potrzymam dziecko, abyś mógł pocałować żonę.

- Świetny pomysł - odparł Mack, wyplątując raczki małej z welonu i wręczając dziecko pastorowi.

Wendy podniosła głowę, śmiejąc się na widok wyrazu niemego oburzenia w oczach Rory. Jednak ujrzawszy nad sobą pociemniały nagle wzrok Macka, spoważniała. Jedną ręką otoczył jej ramiona, a drugą uniósł jej brodę. Spodziewała się symbolicznego muśnięcia wargami, a tymczasem jego pocałunek, choć delikatny, okazał się jednak prawdziwy i zdecydowany. Trwał krótko, ale ta ulotna chwilka zdawała się rozciągać w nieskończoność, wypełniając całe ciało Wendy rozkosznym ciepłem. Mack podniósł głowę i jeszcze przez chwilę trzymał ją w objęciach, drżącą i zaskoczoną.

Ktoś zaczął bić brawo, co chętnie podchwyciła Rory, przerywając napięcie. Kiedy pojawił się Parker ze szklaneczkami szampana, wszyscy się śmiali.

Tessa przytuliła się do Wendy.

- No, pani Burgess, witamy w bardzo ekskluzywnym klubie!

Kolacja minęła szybko i przyszedł czas ich odjazdu. Jedna z pielęgniarek zniosła Rory na dół. Kiedy tylko znalazła się w samochodzie, mała zrobiła się senna. Wendy uświadomiła sobie, że jeśli nie znajdą jakiegoś tematu do rozmowy, będzie to jej najdłuższa jazda ulicami Chicago.

- Ceremonia była bardzo piękna - powiedziała w końcu. - Mimo interwencji Rory.

- Sadzę, że wiele osób mogłoby uznać, iż mamy bardzo zepsutą córeczkę.

- Nie można zepsuć dziecka w tym wieku. Jest świadome jedynie własnych potrzeb.

- Wierzę ci na słowo.

Starała się obserwować ulice. Jeśli ma się tu zadomowić, musi nauczyć się poruszać po Chicago sama, bez eskorty Macka.

Zamiast wjechać na autostradę zbliżającą ich do samego centrum i mieszkania Macka, mijali kolejną willową ulicę, po czym zatrzymali się przed sporym domem w stylu angielskim.

- Witaj w domu - powiedział Mack.

W domu? Zaskoczona, poczuła, że drży. A więc tak ma wyglądać to partnerstwo? Nawet nie spytał, czy jej się podoba.

- Co o tym myślisz?

Wydawał się bardzo z siebie zadowolony, co dodatkowo pogłębiło irytację Wendy.

- Jest... bardzo ładny - odparła sztywno i otworzyła drzwiczki wozu.

- O co chodzi?

- O nic. Mówię, że jest bardzo ładny. Zaczęła wyjmować Rory z tylnego siedzenia.

- To nie jest dobry początek, Wendy.

Zimny podmuch wiatru wycisnął z jej oczu łzy.

- W porządku - powiedziała zapalczywie. - Zapowiadałeś partnerstwo. A może ja nie chcę takiego wielkiego snobistycznego domu.

- Wcale go nie masz.

- Aha, więc jest na twoje nazwisko. Nie zdziwiłeś mnie.

- Należy do mojego przyjaciela, który musiał wyjechać do Bostonu. Wynająłem go na sześć miesięcy, żebyśmy mogli spokojnie się rozejrzeć. Chciałem uchronić cię przed dodatkowym stresem poszukiwania na gwałt odpowiedniej siedziby.

Wendy przygryzła wargę i poczuła spływającą po policzku łzę.

Ton jego głosu złagodniał.

- Nie spytałem ciebie o zdanie, gdyż wydało mi się to idealnym rozwiązaniem na nasze pierwsze trudne miesiące. Zostawił nam nawet meble.

- Przepraszam, Mack - wydusiła z siebie.

Z pęku kluczy wysupłał właściwy, ale zanim pchnął otwarte drzwi, zwrócił się do niej:

- To co, Wendy, zaczynamy jeszcze raz? Skinęła głową.

- A więc... witaj w domu. Spróbowała się uśmiechnąć.

- Jest bardzo piękny.

Mack przyglądał się jej dłuższą chwilę. Po czym, zanim zdołała się domyślić, co zamierza, porwał ją i Rory w ramiona i przeniósł przez próg. Krzyknęła cicho i przywarła do niego. Roześmiał się i postawił ją na wypolerowanej marmurowej posadzce przedpokoju.

Wendy obróciła się na pięcie i rozejrzała dookoła. W przedpokoju było dwoje podwójnych drzwi - jedne wiodły do dużego salonu, a drugie do długiego holu. Masywne schody prowadziły na piętro, a ogromny kandelabr dawał pomieszczeniu ciepłe przytulne światło.

- Wspaniałe - powiedziała właściwie sama do siebie. - Jak duży jest ten dom?

- Sześć sypialni, osiem łazienek i...

- O Boże.

- W jednej z sypialni Tom zostawił swoje rzeczy, więc jej możesz nie liczyć.

- Co za ulga - mruknęła Wendy. Mack uśmiechnął się.

- Zajmijmy się tym co najważniejsze. Ulokujmy Rory. Przerzucił płaszcz przez balustradę i poprowadził Wendy na górę.

- Tom nie ma dzieci, więc podczas kolacji Parker przewiózł mebelki małej na miejsce. Musimy tylko teraz je znaleźć. O, są tutaj.

Pomógł jej zdjąć płaszcz i zgasiwszy światło, zaczął zdejmować ze śpiącego dziecka kombinezon.

Rory otworzyła oczy i, zaintrygowana nowym miejscem, próbowała się rozejrzeć. Walka ze snem zmęczyła ją jednak i jak tylko Wendy ułożyła ją w łóżeczku, zasnęła ponownie.

Mack okrył ją kocykiem i wyszli z pokoju. Przed kolejnymi drzwiami zatrzymał się.

- Pomyślałem sobie, że tu będzie ci najlepiej. Zajrzała do środka. Pokój wydawał się bardzo duży, stało w nim ogromne łóżko i eleganckie biureczko.

Gdy znaleźli się na dole, Mack powiesił jej płaszcz w szafie i powiedział:

- Parker zaopatrzył nam lodówkę. Masz ochotę na małą przekąskę?

- Czyżby pani Cardoza przysłała ci ulubione dania?

- Mam taką nadzieję.

Kiedy szli długim korytarzem, stwierdził:

- Dziwnie znaleźć się w domu Toma, kiedy jego samego tu nie ma.

- Wyobrażam sobie. Ja czuję się tu jak w eleganckim hotelu, ale ty musiałeś być starym gościem.

- Myślę, że się przyzwyczaimy. Parker polecił mi małżeństwo, które mogłoby ci pomóc w prowadzeniu domu.

Wendy nie potrafiła ukryć zdziwienia. Owszem, do służby Burgessów zdołała się już przyzwyczaić, ale na myśl, że miałaby posiadać własnych pracowników...

Mack musiał chyba czytać w jej myślach.

- Dwoje ludzi, Wendy, a nie tabuny służby, jak nalega matka. Nad garażem znajduje się osobne mieszkanko, do którego udawaliby się wieczorem, jeśli nie byliby nam potrzebni. Nazywają się Morgan i przyjdą tu jutro. Jeśli ci się spodobają, mogliby zacząć od zaraz.

Przytaknęła z ociąganiem. Było oczywiste, że sama nie da sobie rady z tym ogromnym domem i z dzieckiem.

Kiedy weszli do kuchni, Wendy poczuła nagle, że wcale nie jest głodna. Zachciało jej się płakać.

- Mack, nie mam ochoty na jedzenie, chcę tylko spać. - Nie mogła opanować ziewnięcia. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu...

- Oczywiście, że nie. Muszę jeszcze wstawić samochód, więc nie przestrasz się, jeśli usłyszysz, że odjeżdżam. Przy okazji, ten nasz drugi samochód jest już w garażu. Może chciałabyś zamienić go na inny?

Wendy potrząsnęła głową.

- Nie, to ładny wóz.

Resztkami sił wspięła się na schody i z uczuciem ogromnej ulgi zamknęła za sobą drzwi sypialni. Rozejrzała się dokoła. Jej ubrania były już poukładane w szafach i szufladach. Widocznie Parker wysłał tu całkiem sporą ekipę.

Zdjęła swój nowy niebieski kostium i sięgnęła po szlafrok, który pani Parker dała jej pierwszej nocy w domu Burgessów. Nie wiedzieć czemu, poczuła się w nim mniej obco. Oto jej noc poślubna. Łzy stanęły jej w gardle. Na miłość boską, skarciła siebie, nie ma powodu ulegać emocjom. Była po prostu zmęczona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. I trochę przestraszona swoją nową rolą.

Szczotkowała włosy, gdy usłyszała warkot silnika. Odsłoniła okno i ujrzała Macka wychodzącego z garażu. Spojrzał w górę i Wendy natychmiast opuściła zasłonę. Ułożyła się na satynowych poduszkach, żałując, że nie ma nic do czytania przed snem, gdy nagle usłyszała ciche pukanie.

Drzwi uchyliły się i wszedł Mack.

- Już się rozlokowałaś?

Czuła, jak zasycha jej w ustach. Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się, czego tak naprawdę Mack oczekuje po tym małżeństwie. Fakt, że nie pomyślała o tym wcześniej, sprawił, iż poczuła się jak idiotka. Mówiąc o partnerstwie i lojalności, nigdy nie zasugerował nawet możliwości prawdziwej intymnej więzi. A może nie zrozumiała go?

Tessa wspomniała kiedyś, że gdyby potrzebował niani do dziecka, wynająłby jakąś. Tymczasem ożenił się z Wendy. Ale czego od niej oczekiwał?

Usiadł na brzegu łóżka. Był bez marynarki i krawata, a długie rękawy jego koszuli były podwinięte niemal do łokci.

Dopiero dziś pocałował ją po raz pierwszy. Chyba nie zamierza się z nią teraz kochać?

Ale co to był za pocałunek! Jeszcze teraz zadrżała na jego wspomnienie.

Odsunęła się lekko, a on pochylił się do przodu, kładąc rękę na jej poduszce i zbliżając do niej swoją twarz.

- Mack! - zaprotestowała, a on natychmiast się odsunął. Dopiero teraz zauważyła, że w jego dłoni leży końcówka interkomu Rory. Położyła ją sobie na poduszce, by słyszeć choćby najcichszy szmer.

- Przypomniałem sobie o tym, kiedy już poszłaś na górę - wyjaśnił. - Dziś ja będę czuwał, a ty sobie wypocznij.

Wendy o mało nie zapadła się pod ziemię ze wstydu.

- O, dzięki - zdołała wymamrotać, modląc się w duchu, by wyszedł, nim zrobi się jeszcze bardziej czerwona.

Wsunął palce w jej włosy i odgarnął je do tyłu. Musnął ustami jej szyję i szepnął:

- Dobranoc, Wendy.

Kiedy wyszedł, zacisnęła powieki. Oczywiście nie zamierzał zostać. To nie było częścią ich umowy, więc nawet gdyby chciał, a zresztą na pewno nie chciał... Ależ się wygłupiła!

Nieco później, już w półśnie, próbowała pytać samą siebie, co by mu powiedziała, gdyby jednak zapragnął spędzić z nią tę noc? I co by zrobiła?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Po tygodniu fatalnej pogody nastąpiła, wedle słów meteorologów, poprawa. Wendy była innego zdania, według niej koszmarny mróz ustąpił po prostu nieprzyjemnemu zimnu. Dobre i to, pomyślała i zaraz po lunchu wybrała się z Rory na spacer.

Początkowo miała obawy przed wychodzeniem z małą w taką pogodę, ale pewnego dnia Mack stwierdził:

- Nie hodujemy tutaj rośliny cieplarnianej. Im szybciej przyzwyczai się do chłodnego powietrza, tym bardziej odporna będzie w przyszłości.

Chłód wyraźnie Rory służył. W czasie weekendu Mack wyciągnął je na długi spacer, po którym, rumiana i szczęśliwa, spała jak nigdy dotąd.

Wendy zazdrościła małej tego świetnego przystosowania. Ona sama nie mogła znieść chicagowskiego wiatru, który zdawał się przenikać całe jej ciało, niezależnie od tego, ile warstw ubrania miała na sobie.

Jednak tego dnia było bezwietrznie i wyjrzało słońce. Wracały już do domu, gdy Wendy przystanęła, by poprawić małej kocyk. Wysiadająca właśnie z samochodu kobieta zaczepiła ją, pytając:

- Czy to pani wprowadziła się właśnie do domu Toma Exetera?

Wendy przytaknęła.

- Jestem Wendy Burgess - przedstawiła się, choć wciąż niełatwo jej było łączyć swoje imię z nazwiskiem Macka.

- Ja nazywam się DeCarlo - powiedziała kobieta. - Czy mogłabym zobaczyć maleństwo?

Wendy odsłoniła kocyk. Rory zmrużyła oczy w jaskrawym słońcu, po czym znowu przysnęła.

- Niepodobna do pani - zauważyła kobieta. - Pewnie wygląda jak tatuś.

„W pierwszej chwili Wendy zamierzała powiedzieć, że mała jest podobna do matki. Jednak perypetie rodzinne dziecka nie powinny obchodzić sąsiadów. Poza tym nie dalej jak wczoraj Mack powiedział jej, że biologiczny ojciec Rory zgodził się zrzec praw rodzicielskich. Oznaczało to, że procedura adopcyjna powinna przebiegać bez zakłóceń i już za parę tygodni Rory stanie się ich legalną córką.

Skinęła więc tylko głową i uśmiechnęła się. Poza tym właściwie nie kłamała. Rory naprawdę wyglądała jak Mack. Najwyraźniej wszyscy Burgessowie dziedziczyli karnację Samuela i niesamowite oczy Elinor.

Kiedy dotarła do domu, ze zdziwieniem ujrzała w drzwiach Macka.

- Nareszcie jesteście, zaczynałem się już niepokoić.

- Co robisz w domu w środowe popołudnie? - spytała, a jej głos zabrzmiał tak, jakby miała lekką zadyszkę. Wytłumaczyła sobie, że widocznie szła szybciej, niż sądziła.

Z uśmiechem zaczaj rozpinać jej płaszcz, jakby była dzieckiem w wieku Rory.

- Zmęczyłem się papierami. Oczywiście wziąłem sobie pracę do domu, ale tu przynajmniej sceneria jest inna. Pani Morgan też chyba gdzieś wyszła.

- Tak, do supermarketu. Pan Morgan podrzucił ją, a potem wziął mój samochód do warsztatu na zmianę oleju. Czy chciałbyś wiedzieć coś jeszcze?

- Nie, i nie prosiłem o raport. Po prostu dom wydał mi się opustoszały i smutny - powiedział rzeczowo.

W jego słowach, a już zwłaszcza w sposobie ich wypowiedzenia, nie było nic, co powinno przyprawiać o drżenie, uspokajała samą siebie Wendy. Po prostu wrócił popracować do domu, gdzie nikt nie będzie mu przerywał.

Do diabła, powinna się już do tego przyzwyczaić. Nie mówił ani nie robił nic, co wykraczałoby poza ich umowę. Nawet nie co dzień całował ją, wychodząc do pracy, a jeśli już, to były to zaledwie delikatne muśnięcia w policzek. I mimo że niemal każdego dnia przychodził wieczorem do jej pokoju, to zawsze miał ku temu jakiś powód i nigdy nie zostawał długo. Ostatnio postanowiła nawet nie kłaść się do łóżka przed tymi wizytami.

Na całe szczęście chyba nie zdawał sobie sprawy, że nawet najlżejszy jego dotyk działa na nią, jak porażenie prądem. Nie chciała, żeby o tym wiedział. Po prostu potrzebowała trochę więcej czasu, by przyzwyczaić się do tej nowej sytuacji. Tymczasem powinna udawać swobodną i wesołą.

- Powiem pani Morgan, że tęskniłeś za nią.

- Oczywiście, że tak. Nie jadłem lunchu.

- Ja też nie, ale sądzę, że uda mi się coś wykombinować. Mack wyjął Rory z wózka. Dziewczynka przytuliła się do jego ramienia i ziewnęła szeroko. Spojrzał na nią i powiedział:

- To miało chyba znaczyć, że czas na drzemkę, tak, brzdącu? Wendy przytaknęła i dotknęła policzka małej.

- Odpocznij sobie, kochanie. I nie zapomnij powiedzieć tatusiowi o swoim nowym ząbku.

Mack wsunął palec do buzi małej.

- Mamy nowy ząbek? Ałć! Wendy stłumiła śmiech.

Zanim wrócił na dół, nakryła do kuchennego stołu i zagrzała przygotowaną przez panią Morgan zupę jarzynową. Postawiła także tacę z chrupiącym ciemnym chlebem i serami.

- Dosyć skromnie - powiedziała przepraszająco. Mack podał jej krzesło.

- Ale dużo lepiej niż przeciętnie.

Wendy przekroiła chleb i podała mu pierwszą kromkę. Smarując ją masłem, powiedział:

- W przyszłym tygodniu muszę wyjechać z miasta. Ręka Wendy zatrzymała się w pół ruchu.

- Och - wyrwało się jej spontanicznie.

Zanim przypomniała sobie o samokontroli, patrzył już na nią z wyraźnym zainteresowaniem.

- Będziemy za tobą tęsknić - powiedziała lekko i dokończyła krojenie chleba.

Była to prawda - obu będzie im go brakowało. Rory nie reagowała na Macka tak silnie jak na Wendy, ale miała pewien specjalny uśmiech zarezerwowany wyłącznie dla niego. Angażował się w codzienną opiekę nad dzieckiem w dużo większym stopniu, niż mogłaby tego oczekiwać. Co najmniej w połowie przypadków to Mack wstawał do niej, gdy wesoła i rześka witała o świcie nowy dzień.

Wendy zdawała sobie sprawę, że to nie jego pomocy będzie jej brakowało, ale właśnie takich chwil jak ta. Czegoś tu nie rozumiała, ale postanowiła na razie o tym nie myśleć i zamiast tego spytała szybko:

- Jak długo cię nie będzie?

- Tylko parę dni. A może pojedziesz ze mną? To znowu Phoenix.

Myśl o wizycie w domu napełniła ją uczuciem prawdziwego szczęścia. Niemal poczuła już na sobie ciepłe promienie południowego słońca, z radością pomyślała o widoku palm i kaktusów.

Mack odkroił kromkę chleba i dodał:

- Na pewno chciałabyś osobiście zlikwidować swoje mieszkanie.

Dotąd nie zdążyła się nawet nad tym zastanowić. Mieszkanie stało puste od kilku tygodni, gdy zostawiła je w przekonaniu, że za parę dni wróci. Trzeba spakować resztę ubrań, posegregować rzeczy, pozbyć się mebli i zorganizować transport Propozycja Macka była rozsądna. Nie było sensu utrzymywać mieszkania, więc równie dobrze mogłaby z nim pojechać i zamknąć miniony rozdział swego życia. Rozmiar czekających ją prac był przygnębiający, ale musiała je wykonać.

Nie, to nieprawda. To nie z powodu czekającej ją pracy stała się nagle smutna i poirytowana. Chodziło jej o to, że Mack zaproponował wspólny wyjazd tylko dlatego, że należało zlikwidować mieszkanie. Przez chwilę myślała, że chciał ją zabrać jedynie z powodu niej samej...

To nie pomysł powrotu do domu tak ją ucieszył, ale perspektywa wspólnej z nim podróży.

Albowiem odnalazła już swój dom. I tak długo, jak długo Mack będzie przy niej, nie musi szukać innego.

Świadomość tego odkrycia spadła na nią jak potężny cios. Przekonywała samą siebie, że chodzi wyłącznie o dobro dziecka, a tymczasem Rory była tylko wygodnym pretekstem dla realizacji własnego, skrywanego przed sobą, pragnienia. Marzyła o małżeństwie z Maćkiem. Poślubiła go dla dobra Rory, ale kochała dla niego samego.

Doznania, które towarzyszyły każdemu jego dotykowi, nie miały nic wspólnego z poczuciem obcości czy zmieszaniem, oznaczały one fascynację i pożądanie. I nie zanosiło się na poprawę, bo za każdym razem pragnęła go coraz bardziej.

Kiedy to się stało? Oczywiście pierwotna niechęć nie trwała długo. Dosyć szybko zastąpił ją podziw dla sposobu, w jaki udało mu się zdobyć uczucie Rory. Kiedy jednak szacunek przekształcił się w zachwyt, a potem miłość? I w jaki sposób udawało jej się tak długo oszukiwać samą siebie? Mack przerwał te rozmyślania.

- Obawiam się, że niektóre wieczory mogę mieć zajęte służbowymi kolacjami.

Z trudem przeniosła na niego swą uwagę.

- Oczywiście.

- Jeśli nie będziesz chciała w nich uczestniczyć, doskonale to zrozumiem. Mówiąc prawdę, gdybym tylko mógł, sam chętnie bym ich unikał.

Wendy chciała uczestniczyć we wszystkim, w czym uczestniczy Mack. Nie mogła jednak tego powiedzieć. A on podsuwał jej gotowy pretekst, jakby chciał, by z niego skorzystała. Bezbarwnym głosem odpowiedziała:

- Będę miała dostatecznie dużo zajęć.

- Na pewno. Rozmawiałem już z pielęgniarkami matki i z zachwytem przyjęły propozycję zajęcia się przez ten czas Rory. Chyba że wolisz zostawić ją tutaj, a wtedy wystarczy tylko wynająć kogoś do pomocy pani Morgan.

- To znaczy, że nie bierzemy jej ze sobą?

- Mówiąc szczerze, myśl o lataniu z nią, nim ukończy lat osiemnaście, nie napawa mnie zachwytem. Poza tym nie dasz rady pozałatwiać swoich spraw, jednocześnie się nią zajmując.

Miał rację.

- Porozmawiam z panią Morgan.

- Spytaj ją, czy mogłaby również zostać na sobotni wieczór. Jest otwarcie galerii, na którym powinniśmy się pokazać. Opuściliśmy parę imprez noworocznych i zewsząd dokuczają mi, że ukrywam moją żonę przed światem. - W jego oczach pojawiły się wesołe ogniki, zapraszające do wspólnego śmiechu. - Tłumaczę im, że jestem zbyt zazdrosny.

Udało jej się roześmiać, ale był to gorzki śmiech. Skończyła zupę i szybko wstała, odwracając się od niego.

- Kawy? - spytała.

- Świetny pomysł.

Kiedy napełniała dzbanek wodą, Mack bezszelestnie podszedł do niej i stanął z tyłu. Odwróciwszy się, wpadła na niego i trochę wody wylało się na podłogę.

- Przepraszam - powiedział swobodnie - nie chciałem robić zamieszania.

Jego głos zdawał się wibrować w całym ciele Wendy. Niezdolna do wykonania najmniejszego ruchu, patrzyła tylko na niego, jakby zaczarowana ciepłem jego rąk i oddechu, muskającego włosy na jej skroniach.

- Wykorzystamy tę okazję najlepiej jak się da - ciągnął miękko. - Może znajdziesz trochę czasu, by oprowadzić mnie po mieście.

Może naprawdę zależało mu na jej obecności. Jeśli tak...

Zauważyła, że przygląda się jej ustom i gwałtownie uciekła wzrokiem, próbując wyjść z dziwnego odrętwienia. Ale po chwili zrozumiała, że nie potrafi uciec, i ich spojrzenia znów się spotkały.

- Bardzo bym chciała.

- Naprawdę, Wendy?

Dotyk jego ust był tak delikatny jak pieszczota wiosennego wietrzyku. Przez chwilę zawahała się. Powinna się odsunąć, ale nie chciała. Czy pozwolić mu na pocałunek, jakiego sama pragnęła? A jeśli Mack zorientuje się w jej uczuciach? Jeśli odkryje sekret, który do niedawna skrywała nawet przed sobą? Nie, to zbyt niebezpieczne.

Zanim jednak zdołała rozważyć wszystkie możliwe implikacje, jej ciało, zniecierpliwione, samo odpowiedziało na te pytania. Rozchyliła usta. Mack przysunął się nieco bliżej i otoczył ramieniem jej talię.

Świat zdawał się wirować i Wendy poczuła, że traci nad sobą kontrolę. Zamknęła oczy. Cudownie było być tak blisko niego i marzyć, że on czuje to samo.

Podniosła rękę, by objąć go za szyję i przyciągnąć jeszcze bliżej. Zapomniała jednak o dzbanku. Zimna woda chlusnęła na piersi Macka, zmoczyła jego jedwabny krawat, koszulę i sweter.

Wendy otworzyła szeroko oczy z przerażenia. Mack jęknął cicho i odsunął się od niej. Sięgnęła po ręcznik i zarzuciła mu go na ramię.

W tej samej chwili od strony drzwi kuchennych dobiegł głos gospodyni:

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mam zaczekać z zakupami na zewnątrz?

Mack potrząsnął głową i zaśmiał się gorzko.

- Nie, kuchnia należy do pani, pani Morgan. Po czym wyszedł.

W pierwszym odruchu Wendy chciała go dogonić, ale usłyszawszy, jak wbiega po schodach, zrozumiała, że poszedł się przebrać. Przeprosi go innym razem.

Odwróciła się do pani Morgan i poprosiła ją o opiekę nad dzieckiem w sobotni wieczór. Miała wrażenie, że pani Morgan dziwnie się jej przygląda. Niezrażona, ciągnęła dalej:

- A w przyszłym tygodniu ja i pan Burgess wyjedziemy na kilka dni. Nie weźmiemy małej, ale jeśli nie czuje się pani na siłach, by się nią zająć, możemy zostawić ją z... Czy coś jest nie tak, pani Morgan?

- Ależ skąd. Zajmę się nią.

- Dziękuję.

Dziwny wyraz nie opuszczał twarzy gospodyni. Wendy uznała, że to następstwo szoku. Pani Morgan z pewnością nie była przyzwyczajona do widoku całujących się w kuchni pracodawców. Wendy zadrżała, czując, jak mokry sweter nieprzyjemnie przylega do jej ciała. Wychodząc, powiedziała:

- Będę u siebie w pokoju.

- Pani Burgess - odezwała się gospodyni niepewnie. Wendy odwróciła się.

- Tak?

- Czy pani zamierza zrobić kawę, czy też jest pani po prostu przywiązana do tego dzbanka?

Dopiero teraz spostrzegła, że cały czas ściska w ręku pusty dzbanek. Z dumnie podniesioną głową przeszła przez kuchnię i postawiła go na miejscu. Jej godność zostałaby z pewnością ocalona, gdyby mijając się z panią Morgan, nie spojrzała prosto w jej roześmiane oczy. Wybuchnęła histerycznym śmiechem. Jak to dobrze, że gospodyni przerwała całą tę scenę, zanim nie wygłupiła się jeszcze bardziej. Nie dość, że rzuciła się Maćkowi na szyję, to jeszcze tak zupełnie straciła kontrolę, iż zapomniała o wodzie! Nic dziwnego, że uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Jej śmiech coraz wyraźniej przeradzał się w rozpacz i kiedy tylko znalazła się w swoim pokoju, rzuciła się na łóżko i rozpłakała.

Czyżby była aż tak głupia, że dotąd nie rozumiała, co się w niej dzieje? Zaczęła wątpić, czy naprawdę była tą niewinną dziewczyną, tak bardzo skupioną na dziecku, że inne sprawy nie miały dla niej znaczenia. A może przez cały czas podświadomie dążyła do małżeństwa z Maćkiem?

Kiedy tamtego wieczora oświadczył, że nie zamierza wychowywać Rory sam, postanowiła nie proponować swoich wizyt Wtedy sądziła, że robi tak dla dobra dziecka, ale czy prawdziwa przyczyna nie leżała gdzie indziej? Może czuła, że przyjeżdżając do Chicago w odwiedziny, nie zniesie widoku Macka na łonie nowej rodziny?

Teraz rozumiała już także swoje rozżalenie w noc poślubną, gdy Mack przyszedł do jej sypialni. To prawda, była zaskoczona jego wizytą, ale była także zadowolona. I chciała, by został, by pragnął jej tak, jak ona podświadomie pragnęła jego. Kiedy wyszedł, poczuła się dotknięta.

Poprosił ją o lojalność. Sam przysiągł, że jego zobowiązanie wobec Rory ma pierwszeństwo przed wszystkimi innymi, a Wendy zapewniła go, że myśli tak samo.

Ale to nie była prawda. Uwielbiana Rory nie była już najważniejszym celem życia. Jej miejsce zajął Mack. Niepostrzeżenie wślizgnął się do jej serca, a teraz nie było już odwrotu.

Podświadomie użyła zatem dziecka, by dostać to, czego pragnęła - Macka. Mimo że jej działania w żaden sposób nie szkodziły małej, poczuła się winna.

Teraz miała wszystko, na czym jej zależało. Miała Rory. Choćby tylko na papierze, to jednak była żoną Macka i miała jego gwarancję, że w dającej się przewidzieć przyszłości będzie nią nadal. Na razie będzie musiała się tym zadowolić.

A w przyszłości jeszcze wszystko może się zdarzyć. Mack, nim został oblany, wyraźnie delektował się tym pocałunkiem. Nie był oziębły i chyba nie uważał jej za mało atrakcyjną. Z czasem, gdy lepiej się poznają, przyjdzie czas na przyjaźń i przywiązanie.

Wiedziała, że na więcej nie może chyba liczyć, ale nie zapominała też, jak zdradliwie miłość zakradła się do jej własnego serca. Może to samo stanie się z Maćkiem? Jeśli będzie się bardzo starała...

Było to najtrudniejsze zadanie w dotychczasowym życiu Wendy. Najprościej byłoby zdobyć Macka czułymi gestami - była to jej naturalna reakcja na ludzi, o których dbała. Cały czas musiała jednak przypominać sobie, że przecież on wcale nie musi być tym zachwycony. Dlatego tak starannie obmyślała każdy krok.

W piątek nieoczekiwaną wizytę złożyła jej Tessa.

- Nigdy, ale to nigdy nie zdarza mi się do nikogo przychodzić bez zapowiedzi - zaczęła.

- Oczywiście - zgodziła się Wendy. Tessa wybuchnęła śmiechem.

- No dobrze, tym razem tak zrobiłam. Mam jednak pewne pomysły na ciuszki dla dzieci i mam nadzieję, że zechcesz na nie popatrzeć. A gdyby pani Morgan poczęstowała mnie filiżanką herbaty, byłabym jej dozgonnie wdzięczna.

- Sprząta teraz na górze i nie ośmielę się jej przerywać. Poprowadziła gościa do kuchni i położyła Rory na kocyku.

Tessa położyła na blacie swoje projekty.

- To tylko takie wstępne przymiarki, sama rozumiesz. Wendy wstawiła wodę i popatrzyła Tessie przez ramię.

Rysunki były na pewno robione w pośpiechu, ale oddawały styl Tessy.

Potrząsnęła głową.

- Jak na sukienkę wyjściową jest to zbyt banalne, a na codzienną musiałoby być zbyt drogie. - Widząc wyraz twarzy Tessy, pożałowała, że nie była bardziej dyplomatyczna. - To znaczy...

- Nie, zależy mi na twojej pierwszej reakcji.

Wendy przygotowywała herbatę w milczeniu. Zastanawiała się, jak załagodzić sytuację. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był rodzinny konflikt, zwłaszcza z Tessą, która była dla niej taka miła.

- Przepraszam, ale to zboczenie zawodowe. Jak pokazujesz nam, ludziom z marketingu, nowy produkt, natychmiast zaczynamy odgrywać rolę adwokatów diabła i wytykać niedociągnięcia.

Tessa popatrzyła na nią znad filiżanki i odparła:

- Masz szczęście, że cię lubię, Wendy.

- Przepraszam, że byłam taka nietaktowna.

- Ach, to nie o to chodzi. Jestem profesjonalistką. Gdybym nie umiała przyjąć uczciwej krytyki swoich projektów, odeszłabym z branży. Tak naprawdę chodzi o Elinor.

- Jak to? - spytała zaskoczona Wendy.

- Dostała bzika na twoim punkcie, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Nie dalej jak wczoraj mówiła mi, jaka jesteś cudowna i jak szczęśliwy jest Mack, i że od początku wiedziała, iż wszystko się dobrze ułoży. Mogłoby to załamać niejedną synową, ale na szczęście moja samoocena jest wystarczająco wysoka. - Przerwała, wskazując na Rory. - Mała zaczyna raczkować do tyłu.

Wendy przesunęła Rory z podłogi z powrotem na kocyk.

- To jeszcze nie jest tak naprawdę raczkowanie, tylko takie wstępne przymiarki. - Raz jeszcze rzuciła okiem na projekty Tessy. - Wiesz, jak ja bym je sprzedawała?

- Sądziłam, że ci się nie podobają.

- Tego nie powiedziałam. No więc ja reklamowałabym to jako wykroje. Klientka wysyła pieniądze i dostaje paczkę z gotowymi wykrojami, które następnie tylko zszywa. Gdybyś produkowała je, musiałabyś narzucić zbyt wysoką cenę. Na wieszaku nie wyglądałyby wystarczająco odświętnie. Ale jeśli matka uszyje je sama...

- Będzie zadowolona, że poradziła sobie z takim skomplikowanym projektem - dokończyła za nią Tessa. - Coś w tym jest. Kto wie, czy nie zaproszę cię do współpracy.

Rozbawiona, opowiadała o tym Maćkowi przy kolacji, ale on najwyraźniej nie widział w tym nic śmiesznego. Kiedy Wendy przedstawiała mu swoje pomysły dotyczące kampanii reklamowej kolekcji Tessy, zmarszczył brwi, jakby się czymś martwił.

- Tęsknisz za tym, prawda?

- Za marketingiem? - Spojrzała na resztki jedzenia na talerzu. Problem Tessy tak bardzo ją wciągnął, że nawet nie zauważyła, kiedy zjadła kolację. - No cóż, to fascynujące. Oczywiście ubrania nie są moją specjalnością.

- A co nią jest?

- Nieważne. W każdym razie, żeby pomóc Tessie, musiałabym jeszcze sporo się poduczyć.

Tak naprawdę, w innych okolicznościach, chętnie włączyłaby się w kampanię reklamową Tessy. Ale teraz miała ważniejsze sprawy na głowie. Kiedy Rory podrośnie, nadarzą się pewnie inne okazje. Tessa wyskoczy z niejednym jeszcze pomysłem, a być może również realizacja jej obecnych planów potrwa tak długo, że Wendy zdąży się w nie włączyć. Spróbowała więc nadać swemu głosowi beztroski ton:

- Gdybym nie była teraz tak zajęta przy dziecku, przyznaję, że chętnie bym się zajęła kolekcjami Tessy. Aha, wygląda na to, że mała zacznie wkrótce raczkować, więc uważaj, gdzie ją kładziesz.

Mack skinął głową, t - Wezmę to pod uwagę.

- A poza tym, kiedy gaworzyła sobie po południu, zdawało mi się, że usłyszałam tam coś w rodzaju słowa tata. Czyż nie jest to najlepszy dowód wdzięczności? - Wendy pozbierała talerze ze stołu. - Gdzie chcesz deser i kawę? Tutaj czy w bibliotece?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Otwarcie galerii w sobotni wieczór było imprezą pełną przepychu, biżuteria połyskiwała na tle drogich futer, a szampan lał się strumieniami.

Dzięki Bogu, że Tessa zawczasu spytała ją, co zamierza na siebie włożyć, po czym zmusiła do kolejnej wyprawy po sklepach. Przynajmniej była odpowiednio ubrana i wyglądała, jakby należała do tego towarzystwa. Nie była obwieszona biżuterią, ale brylantowy pierścionek Elinor mógłby śmiało konkurować z każdą z błyszczących dokoła ozdób. A jednak nie czuła się najlepiej. Otaczające ją artystyczne towarzystwo było jej zupełnie obce. Niechcący podsłuchała uwagi stojącej obok pary i nie mogła uwierzyć, że mówią o tych samych bohomazach, które ona także ogląda.

- Ujarzmiona namiętność... niewiarygodna kontrola... mistrzowska wizja... - Słowa te wypowiadane były z najwyższym szacunkiem. Dla Wendy była to farba powyciskana z tubek wprost na płótno, bez najmniejszej myśli ani planu.

Westchnąwszy, stwierdziła, że będzie chyba musiała zapisać się na kurs dla koneserów sztuki.

W dodatku nikogo tu nie znała oprócz męża. Nie wszystko naraz, uspokoiła samą siebie. Lada chwila dołączy do niej Macic, unieruchomiony teraz w ogromnej kolejce do szatni. Wtedy poczuje się dużo lepiej.

Nagle dostrzegła jedną znajomą twarz. O parę kroków dalej stała kobieta, która zatrzymała ją w zeszłym tygodniu na ulicy i podziwiała małą. Przedstawiła się jako pani DeCarlo. Stała z inną, młodszą kobietą i popijając szampana, przyglądały się Wendy.

Uśmiechnęła się nieśmiało, nie wiedząc, czy zostanie rozpoznana. W nowej sukni mało przypominała ubraną w dżinsy dziewczynę z dzieckiem.

Kobieta powiedziała coś do swej towarzyszki i przecisnęła się w stronę Wendy.

- Dobry wieczór, pani Burgess. Pozwoli pani, że przedstawię panią mojej przyjaciółce, Yvette Abbott.

- A więc pamięta mnie pani - powiedziała Wendy.

- Oczywiście. Trudno panią zapomnieć.

Uśmiech Wendy stał się jakby sztywniejszy. W przyjaznych skądinąd słowach czaiła się jakaś zimna nuta. Było to dla niej zupełnie niezrozumiałe, ale wzmogła czujność.

Druga kobieta zaśmiała się lekko.

- Słyszałam, że ma pani cudowne dziecko, pani Burgess.

W jednej chwili Wendy zrozumiała, dlaczego jest atakowana. Już raz słyszała ten głos - nagrany na automatyczną sekretarkę Macka. Pretensjonalny i przesłodzony ton nie budził najmniejszych wątpliwości.

- Dziwię się, że zostawiła je pani dla kiepskiego przyjęcia. Z pewnością czułaby się pani lepiej w domu niż tutaj.

Nie było sensu stać tak dalej i wysłuchiwać złośliwości.

- Jeśli mi panie wybaczą...

- Och, doprawdy... Nie może pani odseparować Macka od przyjaciół, tylko dlatego, że nie do końca wierzą w pani zgrabną historyjkę. Niedługo nie mielibyście do kogo otworzyć ust. - Pani DeCarlo wpatrywała się w tańczące w kieliszku bąbelki. - Wie pani, ludzie nie mogą się nadziwić, jak to się wygodnie złożyło, że Marissa nie może już stanąć w obronie swej reputacji.

- Nie wiem, o czym pani mówi - powiedziała Wendy, czując, że robi się jej niedobrze.

Pani DeCarlo parsknęła śmiechem.

- Oświadczenie, że to dziecko Marissy było bardzo wielkoduszne ze strony Elinor... to znakomite wytłumaczenie podobieństwa małej do Macka. Powiedzmy sobie szczerze: nikomu już nie zależy na reputacji Marissy.

Młodsza kobieta dodała:

- Gdybym wiedziała, że aby złapać Macka wystarczy urodzić mu bobasa i poinformować o tym jego matkę... - Przerwała. - Chociaż uważam, że wrabianie mężczyzny w nie chciane dziecko to tani chwyt W tym momencie u boku Wendy pojawił się Mack.

- Znalezienie cię zabrało mi trochę czasu. Oto twój szampan, kochanie.

Wcisnął jej do ręki wąską szklaneczkę i musnął wargami jej policzek.

Wendy z zainteresowaniem obserwowała, jak Yvette Abbott robi się kompletnie czerwona.

- Cześć, Yvette - powiedział swobodnie Mack. - Witam panią, pani DeCarlo. Jak to miło, że zajmujecie się Wendy.

Yvette rozluźniła się nieco.

- Jak to miło poznać twoją żonę, Mack. Powiedz, Wendy, kiedy zamierzasz zacząć przyjmować przyjaciół i klientów Macka? Wiesz, że na jego stanowisku nie wypada już dłużej ich zaniedbywać.

Wendy z podziwem pomyślała o zimnej krwi Yvette.

- Będzie ich przyjmowała, kiedy będzie gotowa - odpowiedział Mack. - Na razie jest bardzo zajęta przy dziecku. I skoro już jesteśmy przy tym temacie, Yvette, chciałbym coś zaznaczyć. Otóż wrabianie mnie w nie chciane dziecko trudno nazwać tanim chwytem. Zważywszy na to, ile zainwestujemy w Rory do czasu ukończenia przez nią studiów, nazwałbym to raczej bardzo drogim zabiegiem. Ale ponieważ to nie był żaden chwyt i w dodatku nie jest to dziecko nie chciane, przyznasz, że nie ma to żadnego znaczenia, prawda? - Z rozbrajającym uśmiechem wsunął rękę pod ramię Wendy. - Chciałbym poznać twoje zdanie o jednym z obrazów. Jeśli nam panie wybaczą...

- Dzięki za ratunek - powiedziała Wendy cicho i Mack, z trudem słysząc ją w hałaśliwej sali, pochylił się tak blisko, że czuła na sobie jego oddech. - Wiesz, co one mówiły?

- Oczywiście. Żałuję, że musiałaś tego wysłuchać.

- Nie przejmujesz się tym? Mack westchnął.

- Staram się nadać temu odpowiednie proporcje. Ludzie, którzy naprawdę coś dla mnie znaczą, znają prawdę. Kiedyś poznają również Rory. A reszta, cokolwiek by im nie powiedzieć, i tak będzie snuła najdziwniejsze domysły. Tak czy inaczej, zamierzamy wychować Rory jak naszą córkę. Co nam w końcu przeszkadza, że parę małodusznych osób uważa ją za nasze prawdziwe dziecko?

Wiedziała, że miał rację, ale nadal czuła się niedobrze. Nigdy dotąd nie przejmowała się plotkami, ale te wyraźnie ją zabolały. Długo zastanawiała się, dlaczego. W końcu przyznała sama przed sobą, że wszystko byłoby w porządku, gdyby byli kochającym się małżeństwem. Gdyby Maćkowi naprawdę na niej zależało, wszelkie pomówienia traktowałaby jako nic nie znaczącą błahostkę. Miłość Macka wynagrodziłaby jej spekulacje sąsiadów i znajomych.

Ale być żoną tylko na papierze, a do tego jeszcze mieć opinię niemoralnej oszustki, było zbyt wielkim ciężarem.

- Co o tym sądzisz? - spytał Mack, wskazując na obraz. Tym razem było to rozłożone wprost na podłodze płótno, w całości pokryte czarną farbą. Nie było nawet oprawione w ramę.

- No, jest raczej niezwykłe.

- Chcę znać twoją szczerą opinię.

- W porządku. Możesz uznać mnie za kretynkę, ale dla mnie wygląda to jak wstępny etap prac nad przyklejaniem wykładziny podłogowej.

Mack zakrztusił się. Wendy poczuła się jak głupiec, ale już po chwili zrozumiała, że śmiech Macka jest szczery i zaraźliwy. Nie śmiał się z niej, ale z jej dowcipu.

Przypomniała sobie wcześniej zasłyszane uwagi znawców.

- To znaczy, że ty też nie widzisz w tym niewiarygodnej samokontroli? Mistrzowskiej wizji? Ani ujarzmionej namiętności?

- Jedyne uczucie, jakie budzi we mnie ten obraz, to litość wobec ewentualnego nabywcy. Nie świadczy to o mnie najlepiej, prawda? - Rozejrzał się dookoła. - Myślę, że zostaliśmy już zauważeni przez wystarczającą liczbę ludzi. Chodźmy do domu.

Tej nocy Wendy wyjątkowo długo rozczesywała włosy, z nadzieją oczekując wizyty Macka. Nie przyszedł jednak. Nie pojawiał się w jej sypialni od czasu, gdy pani Morgan zastała ich w kuchni i kiedy powiedział, że postarają się jak najpełniej wykorzystać nadarzającą się okazję. Mówił to w kontekście podróży do Phoenix, ale Wendy wiedziała, że chciał powiedzieć o wiele więcej. Myślał o całym ich małżeństwie, ale to zrozumiała dopiero dzisiaj. Po spotkaniu z panią DeCarlo i Yvette, słowa te nabrały nagle całkiem innego znaczenia.

Wedle słów pani DeCarlo, architektem całego tego pomysłu była Elinor Burgess, która wpadła na przebiegły pomysł ogłoszenia Rory dzieckiem Marissy. Kobieta myliła się oczywiście, ale czy nie było możliwe, że u podstaw tego oskarżenia kryje się ziarnko prawdy? Może Elinor nie tylko zaakceptowała małżeńskie plany Macka, ale wręcz była ich autorką? Przecież wtedy w Wigilię, usłyszawszy tak niewiele, od razu domyśliła się, o co chodzi i pospieszyła z błogosławieństwem.

To niemożliwe, uspokajała Wendy samą siebie. Nikt nie jest w stanie zmusić Macka do niczego.

Może jednak nie było to zmuszanie wprost. Sama najlepiej wiedziała, jak trudno jest odmówić prośbom Elinor. Pamiętała, jak próbowała nie przyjąć pierścionka, ale spokojne argumenty Elinor czyniły dyskusję bezprzedmiotową.

Być może tak samo argumentowała wobec Macka. Ich małżeństwo było naprawdę najrozsądniejszym rozwiązaniem. Mitchell był zbyt młody i narwany, John i Tessa zbyt zajęci swoimi sprawami. Poza tym Wendy była najważniejszą osobą w życiu Rory i nierozsądne byłoby niszczenie tego związku. A tak mogli mieć jednocześnie zapewnione szczęście dziecka i kontynuację rodu.

Jeśli takimi argumentami posługiwała się Elinor w rozmowie z Maćkiem, co mógł odpowiedzieć? W końcu była to taka racjonalna prośba.

Wszystko to nieważne, pomyślała Wendy. Niezależnie od tego, czyj to był pomysł, Mack podjął decyzję z własnej nieprzymuszonej woli. Tak samo jak ona. I oboje postarają się, aby wszystko ułożyło się jak najlepiej - dla dobra Rory.

Wendy zaś pozostaje tylko jedno - nie dać po sobie poznać, że pragnęłaby czegoś więcej. Gdyby kiedykolwiek odkrył, że się w nim zakochała, byłoby to trudne do zniesienia upokorzenie.

Gdy Wendy wyłoniła się ze swojej części apartamentu w hotelu „Kendrick” w Phoenix, Mack pił już kawę i przeglądał poranne gazety.

Ujrzawszy jej dżinsy i luźną bluzę, powiedział:

- Wygląda na to, że jesteś gotowa do pracy. Ja też muszę już iść. Zobaczymy się wieczorem w hotelu.

- Masz kolację z klientem? Przytaknął.

- Czy masz coś przeciwko temu?

- Oczywiście, że nie - odparła pogodnie. - Ja chyba po prostu przygotuję sobie kanapki i popracuję, jak długo się da. Jest tyle do zrobienia.

- Może zwróć się do firmy organizującej przeprowadzki.

- Wiesz, że nie zrobią wszystkiego. Przed naszym wyjazdem nie rozebrałam nawet choinki. Poza tym większość moich rzeczy nie zasługuje na to, by przewozić je na drugi koniec kraju. Muszę więc najpierw dokonać selekcji.

Nie patrzyła na niego. Nie zauważyła więc, że do niej podchodzi i kładzie ręce na jej ramionach.

- Jeśli coś przedstawia jakąś wartość dla ciebie, zasługuje na przewiezienie.

Spojrzała na niego, zdziwiona powagą i głębią jego spojrzenia. Nie bardzo umiała je odczytać. Czy były to wątpliwości? Troska? A może nagły wgląd we własne uczucia?

Powoli pochylił się, wyjął z jej rąk filiżankę i postawił ją na stoliku. Zwróciła się ku niemu, a ich usta zetknęły się.

Zamykając oczy, prosiła samą siebie o rozwagę. Od tamtego momentu w kuchni nie pocałował jej. Tym razem musi być bardziej powściągliwa.

Nie może dać Maćkowi do zrozumienia, jak głębokie są jej uczucia. Jeśli nawet miała rację, żywiąc nadzieję, że mąż powoli zaczyna coś do niej czuć, nie należało go płoszyć. Ujawnienie własnych pragnień i oczekiwań mogłoby jedynie, zamiast podsycić jego zainteresowanie, osłabić je.

A jednak, choćby nie wiadomo jak chciała, nie potrafiła stłumić dręczącej ją tęsknoty. Zwykły pocałunek...

Nie, tego nie można było nazwać zwykłym pocałunkiem! W pieszczocie, która elektryzowała całe jej ciało, a krew doprowadzała do wrzenia, nie było nic prostego. Każde jego dotknięcie zdawało się pozbawiać ją wszelkich sił, ale jednocześnie, w jakiś niewytłumaczalny sposób, koiło ją i dawało nadzieję, że kiedyś wszystko się zmieni.

- Muszę iść - powiedział Mack zduszonym głosem. Przez chwilę ścisnął jej ramiona, po czym wziął teczkę i wyszedł.

Przez następny kwadrans siedziała, dotykając palcem ust, jakby chciała zatrzymać na nich niedawny pocałunek.

Wendy postawiła duży krok ponad stertą poczty, która nagromadziła się przed drzwiami mieszkania. Pozbierała ją i włożyła do dużej torby, planując przejrzeć, gdy zrobi sobie przerwę na lunch.

Postanowiła zacząć od sypialni, najwięcej czasu zajmie jej posegregowanie rzeczy. Kuchnia będzie mniej pracochłonna. Weźmie zaledwie parę rzeczy, a po resztę wezwie organizację charytatywną.

Przy okazji uświadomiła sobie, że będzie musiała poprosić o odłączenie telefonu oraz wody. No i jeszcze samochód. Co ma zrobić z samochodem?

- Wszystko po kolei - rozkazała sobie. - Nie pozwól, by cię to wszystko przerosło.

Około południa, kiedy posegregowała już garderobę, wyszła kupić jakieś drobiazgi i coś do jedzenia. Gdy tylko weszła do domu, usłyszała telefon.

- Już zaczynałem się martwić - usłyszała w słuchawce głos Macka. Nie potrafiła ukryć radości.

- O, cześć! Wyszłam na chwilę po papier toaletowy, by pozawijać w niego ozdoby choinkowe.

- Mówisz jak prawdziwa domatorka.

- No cóż, ze wszystkiego, co posiadam, są to chyba rzeczy najcenniejsze. Niektóre z nich należały jeszcze do mojej babci.

- W takim razie zabierzemy je do domu. Wendy roześmiała się.

- Czy to nie ty radziłeś mi oddać wszystko w ręce firmy przewozowej?

- Niemożliwe.

- Nie przejmuj się, nie wzięłam tego na serio. Zdziwiłbyś się, ujrzawszy, jak wiele rzeczy wyrzucam. - Zerknęła na zegarek. - Czyżbyś skończył już swoje spotkania, że dzwonisz?

Byłoby cudownie, gdyby okazało się, że jest wolny. W ciągu piętnastu minut oczyściłaby się z kurzu i mieliby dla siebie całe popołudnie. Na pewno spodobałby mu się ogród botaniczny...

- Nie, nie skończyłem. I co gorsza, ciebie muszę w to wciągnąć. Prezes firmy przychodzi dziś na kolację z żoną.

- I ja też jestem zaproszona, tak?

Miała mieszane uczucia. Chciałaby spędzić z Maćkiem wieczór, poznać jego współpracowników, ale tylko pod warunkiem, że on sam tego chce. W tym wypadku najwyraźniej nie był to jego wybór.

W każdym razie, jeśli nawet miała jakiekolwiek opory, do wieczora nie został po nich nawet ślad. Kiedy przyszedł po nią do hotelu, była już gotowa. Wydawał się zadowolony z jej stroju - łososiowej sukni z małym żakiecikiem, który można było zdjąć i odsłonić niemal nagie ramiona, gdyby kolacja okazała się bardziej uroczysta. Powiódł spojrzeniem po jej sylwetce, po czym skinął głową z aprobatą i uśmiechnął się.

Dla Wendy było to niemal jak otrzymanie nagrody. Kiedy Mack poszedł wykąpać się i przebrać, usiadła przy stoliczku i zaczęła przeglądać przyniesioną z domu pocztę. Większość wyrzucała. Przeważnie były to negatywne odpowiedzi na składane przez Wendy przed wyjazdem podania o pracę.

O mało nie wyrzuciła kolejnej koperty, nie przeczytawszy nawet znajdującego się w niej listu. Wymieniona w nagłówku nazwa firmy nic jej nie mówiła. Kiedy jednak zobaczyła, że list nadany był ekspresem, zajrzała do środka. Tym razem, o dziwo, było to zaproszenie do biura spraw personalnych w celu wypełnienia pisemnego zgłoszenia do pracy. Zdziwiona, dostrzegła dopisaną ręcznie notkę: „Proponuję ci objęcie funkcji szefa marketingu w moim nowym zespole. Razem możemy tu czegoś dokonać. Jed Landers”.

Spojrzała na datę i westchnęła. Dzwoniąc do Jeda po dwóch tygodniach od otrzymania listu, zachowałaby się jak niepoważny i nieodpowiedzialny pracownik. Ale przecież teraz, kiedy opuściła już tutejszy rynek pracy, nie miało to żadnego znaczenia. Odłożyła Ust na bok. Zadzwoni do niego z samego rana i poinformuje o zmianie planów. Przyjemnie było wiedzieć, że jej dawny szef nie zapomniał o mej. Swoją drogą powinna była mieć więcej wiary w siebie; gdyby nie wpadła wówczas w panikę i nie wykonała tego telefonu...

Nie poznałaby Macka. A to byłoby znacznie gorsze, niż najbardziej dotkliwa utrata pracy.

Siedziała zatopiona w lekturze długiego listu od szkolnej koleżanki, gdy pojawił się Mack. Z ociąganiem odłożyła list na stolik, ale gdy tylko przyjrzała się Maćkowi, zwariowane przygody przyjaciółki zupełnie przestały ją interesować. W czarnym smokingu wyglądał tak rewelacyjnie, że wstrzymała oddech.

Okazał się także cudownym towarzyszem wieczoru. Pomógł jej wysiąść z hotelowej limuzyny, a kiedy wchodzili do ekskluzywnego klubu, ujął ją delikatnie pod rękę. Kiedy gospodarze wieczoru wstali, by się z nimi przywitać, mrugnął do niej porozumiewawczo, dodając otuchy.

Kolacja była tylko dla nich czworga i Wendy została natychmiast wciągnięta do rozmowy przez żonę prezesa firmy. Po wysłuchaniu półgodzinnego monologu na temat wszystkich szczegółów życia jej dzieci, poczuła się nieco zdezorientowana i znużona. Uwagę jej przykuła druga tocząca się przy stole rozmowa. Znacznie ciekawsze były plany ekspansji kapitału fumy prowadzonej przez gospodarza wieczoru i jego problemy z utrzymaniem ceny nowego produktu na rozsądnym poziomie.

Przy deserze Wendy nie wytrzymała i włączyła się do rozmowy:

- Jeśli produkt jest naprawdę dobry, nie powinien pan tak bardzo przejmować się jego ceną.

Przy stole zapadło milczenie. Prezes zmarszczył brwi, a Mack odłożył widelec i przyglądał się jej w zamyśleniu. Milczenie przerwała żona gospodarza.

- Nasza córka jest taka sama. Zawsze ma jakiś pomysł. To dlatego tak dobrze radzi sobie w swoim nowym...

Gospodarz gestem dłoni uciszył żonę.

- Proszę, Wendy, mów dalej.

- No, jeśli produkt jest lepszy niż u konkurencji...

- Oczywiście, że jest lepszy - powiedział niemal oburzony. - Zupełnie nowy, naturalny substytut oleju i innych tłuszczów, który nie rozpada się w wysokich temperaturach i nie zwiększa liczby kalorii w pożywieniu, bije na głowę wszystko co było dotąd.

Wendy wzruszyła ramionami.

- Więc reklamujcie to jako towar luksusowy, wart choćby najwyższej ceny.

Prezes uśmiechnął się.

- Łatwo to powiedzieć, ale jeśli chodzi o ludzi z marketingu. ..

- Wystarczy ich przekonać, że klienci zapłacą tę cenę.

- A jak mielibyśmy to zrobić?

- Oczywiście myślę teraz na głos, ale najlepsze byłyby chyba metody pośrednie. Nie radziłabym dyskutować z odbiorcami. Należałoby ich ominąć i zwrócić się od razu do klientów. Firma mogłaby otworzyć własne ośrodki degustacji i prowadzić zakrojone na szeroką skalę testy jakości i smaku. Jeśli to jest naprawdę takie dobre, nie będzie trudno przekonać ludzi, że mogą, jedząc ciastko, frytki lub smażoną kurę, pozbyć się niepotrzebnych kalorii. Kiedy już uda się wam zachęcić klientów, zaczną oni żądać używania tego produktu w cukierniach, restauracjach i fabrykach żywności.

- To oczywiste - powiedział Mack.

Jego oschły ton zirytował ją i odparła cierpko:

- Jeśli tak, to nie rozumiem, dlaczego sam na to nie wpadłeś.

- Marketing to nie moja dziedzina - odparł rozsądnie.

- To prawda. To moja dziedzina. - Zobaczyła, że mięśnie jego twarzy tężeją, ale nie mogła się powstrzymać. - Więc może nie powinieneś mi mówić, co jest oczywiste.

- Jest pani specjalistką od marketingu? - spytał prezes.

- Specjalistka to za duże słowo, ale pracowałam w tym.

- Czy miałaby pani ochotę... - Zerknął na Macka i westchnął. - Aha, raczej nie. Ale jeśli kiedyś byłaby pani zainteresowana konsultacjami...

- Będę o tym pamiętała - mruknęła, zwracając się do żony gospodarza: - Rozmawiałyśmy o pani córce.

Prezes nalegał na odwiezienie ich do hotelu i dopiero tam mieli okazję do prywatnej rozmowy. Mack nie odzywał się jednak, a Wendy tylko przyglądała mu się z uwagą.

Czy naprawdę był na nią zły? To prawda, wtrąciła się do rozmowy, do której nikt jej nie zapraszał. Ale taka reakcja nie była w Macka stylu.

Tylko że teraz nie miała do czynienia z Maćkiem, jakiego znała od paru tygodni. Była na kolacji z Samuelem Mackenzie Burgessem, człowiekiem biznesu, jakiego zapamiętała z pierwszej rozmowy telefonicznej. Człowiekiem, który wtargnął do jej biura i w jednej chwili zmienił całe jej życie.

- Przepraszam, że się wyrwałam przy kolacji - powiedziała niepewnie.

Mack zamknął drzwi.

- Dlaczego? Nasz gospodarz był tym zachwycony. Masz ochotę na brandy?

Potrząsnęła głową. Mack nalał sobie kieliszek i spytał:

- Czyżbyś była specjalistką od żywności?

- Słucham?

- Powiedziałaś kiedyś, że nie interesowałaś się marketingiem odzieży, ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie, w czym się specjalizowałaś.

Wendy powoli skinęła głową.

- Większość moich badań w college'u dotyczyło marketingu żywności.

- Aha. - Zamyślony, wypił swoją brandy. Wendy odparła z wahaniem:

- Chyba pójdę spać. To był męczący dzień.

Przez chwilę sądziła, że jej nie dosłyszał. Dopiero po jakimś czasie odpowiedział:

- Oczywiście. Dziękuję, że ze mną poszłaś, Wendy.

W jego słowach nie było nic ponad zwykłą uprzejmość. Jego głos był grzeczny, ale chłodny.

Tak, jakby pocałunek, który połączył ich rano w tym samym pokoju, w ogóle się nie zdarzył. Tak, jakby powiększająca się z każdym dniem wzajemna bliskość istniała tylko w jej wyobraźni. Tak, jakby byli sobie obcy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Jak tylko znalazła się w swoim pokoju, zaczęła płakać. Dlaczego nie okazała się na tyle mądra, by zachować swoje doskonałe pomysły dla siebie?

To proste; tak długo musiała walczyć o swoją pozycję zawodową, że demonstrowanie pewności siebie weszło jej w krew. Jeśli Mack oczekiwał milczącej, niemo adorującej męża żony, musi być teraz bardzo rozczarowany.

Czy jednak naprawdę tego chciał? Przecież przez cały czas zachęcał ją do mówienia. Dlaczego nagle zamilkł obrażony? Czyżby jej uwagi nie były dostatecznie błyskotliwe? Faktem jest, że niewiele wiedząc o sprawie, zaczęła się na jej temat wypowiadać. Ale przecież prezes firmy wydawał się szczerze zachwycony jej pomysłem. Dlaczego więc Mack tak się od niej odsunął?

Łzy przynosiły jej wyraźnie ukojenie, postanowiła więc się wypłakać. Zgasiła światło, wskoczyła do łóżka i ukryła twarz w poduszce.

Nie zauważyła, że do pokoju wszedł Mack. Usiadł na brzegu łóżka i położył dłoń w zagłębieniu jej szyi.

- Nie płacz, skarbie - szepnął - proszę cię, nie płacz. Mówił do niej jak do dziecka, co tylko wzmagało jej smutek. Pozbierała się jednak i wymamrotała:

- Jaka ze mnie idiotka.

- Nieprawda. - Scałował łzę spływającą po jej policzku. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

Jego delikatne pieszczoty budziły w jej ciele długo skrywane tęsknoty. Nadal nie rozumiała, co się z nim działo, ale założyła, że skoro do niej przyszedł, nie był już widocznie zły.

- Obejmij mnie - szepnęła.

Otoczył ją ramionami, a kiedy musnął wargami jej skroń, zwróciła się w jego stronę i podała mu usta. Był to długi i namiętny pocałunek. Wendy poczuła falę ciepła ogarniającą całe jej ciało. Po chwili odsunął się i oparł policzek na jej czole.

- To niezbyt rozsądne. Chcę czegoś więcej, niż tylko cię obejmować.

- Wiem - szepnęła i zarzuciła mu ręce na szyję.

Mack zdawał się wahać, jakby nie do końca przekonany, czy Wendy wie, co robi. Pocałowała go z całą, ukrywaną dotąd namiętnością i powtórzyła to, co sama od niego usłyszała parę minut temu:

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Mack. Mruknął cicho i przyciągnął ją do siebie.

Każdy pocałunek, każdy szept i pieszczota wydawały się tak naturalne, jakby - przynajmniej w marzeniach - byli razem już od dawna. Rozkoszne oczekiwanie podsycało kolejne doznania. Wendy poddała się fali radości i pożądania, które narastało w niej z siłą morskiej fali nieuchronnie zbliżającej się do brzegu.

Jej ciało ogarnęło teraz cudowne wyczerpanie. Z trudem znalazła w sobie siłę, by unieść rękę i przesunąć palcami po ukochanej twarzy.

Mack złożył na jej ustach długi leniwy pocałunek i okrył ją kocem. Wendy przytuliła się do niego, z radością wsłuchując się w bicie jego serca. W rytmicznym oddechu było coś niezwykle kojącego. Rozczuliła się i znów zachciało jej się płakać, tym razem ze szczęścia.

Usłyszała, że Mack krząta się już po pokoju, ale czuła się wciąż tak cudownie rozleniwiona, że nie mogła zmusić się do żadnego mchu. Która to może być godzina?

Odgłos zamykanych drzwi gwałtownie i ostatecznie ją obudził.

- Mack? - zawołała, ale nie było odpowiedzi.

Zerwała się z łóżka, sięgając po szlafrok i zanim dotarła do salonu, jedynym śladem obecności Macka był tylko delikatny zapach wody kolońskiej. Nie zostawił nawet liściku.

Widocznie był spóźniony, uspokajała samą siebie. Śpieszył się i nie zamówił nawet śniadania. Tym bardziej nie miał czasu zostawić jej wiadomości.

Albo nie chciał. Skreślenie paru słów zajmuje chwilkę. A spóźnienia bali się zwykle rozmówcy Macka, nie zaś on.

Ogarnęły ją bolesne wątpliwości i upokarzająca świadomość, że właściwie nie ma podstaw, by czegokolwiek od niego oczekiwać. Jeśli na razie może liczyć jedynie na przelotne chwile namiętności, niech i tak będzie.

Pomyślała sobie, że dalsza praca w mieszkaniu przyniesie jej ukojenie.

Do południa pozbyła się już darów na rzecz organizacji dobroczynnej i czekała na ludzi, którzy mieli zabrać mebelki i rzeczy Rory. Miała do nich taki sentyment, że specjalnie prosiła pastora, by przekazał te rzeczy w dobre ręce. Rzeczywiście, pojawiła się urocza młoda para, która nie posiadała się ze szczęścia, gdy Wendy oświadczyła, że jako zapłaty oczekuje od nich jedynie zdjęcia dzidziusia.

Teraz poczuła się już naprawdę wolna od przeszłości i gotowa do rozpoczęcia nowego życia z Maćkiem. Pielęgnując w sobie wspomnienia minionej nocy, pocieszała się, że jak tylko wrócą do domu, wszystko się ułoży.

Gdy pakowała ostatnie ozdoby choinkowe, pojawił się Mack. Było zaledwie wczesne popołudnie i ujrzawszy go, poczuła jednocześnie szczęście i niedowierzanie. Mack wyglądał na równie zaskoczonego.

- Co się stało z meblami?

- Nie było sensu wlec ze sobą kanapki i dwóch rozpadających się krzeseł, więc oddałam je. I zrobiłam dzisiaj znacznie więcej, jestem z siebie naprawdę zadowolona. - Nawet się nie uśmiechnął. - Czy coś poszło nie tak na twoich spotkaniach? - spytała cicho.

- Nie. Zrobiliśmy wszystko, co jest na razie do zrobienia.

- W takim razie dobrze się składa, że ja dziś też jestem taka produktywna. Myślę, że do wieczora wszystko skończę, więc jeśli chcesz zarezerwować na jutro bilety...

- Właśnie przyszedłem, żeby o tym porozmawiać.

Jego ton przestraszył ją. Starając się ukryć drżenie w głosie, odparła:

- Dobrze. Zaproponowałabym ci, żebyś usiadł, ale... Mack machnął ręką, wskazując na niemal pusty pokój.

- Powinienem powiedzieć ci coś, zanim to wszystko zrobiłaś. Przepraszam, Wendy.

- Za co?

- Jeśli nie chcesz wracać ze mną do Chicago, w porządku. Zrozumiem to.

Resztki lęku przerodziły się w niej w nieopanowaną złość.

- Co oczywiście znaczy, że to ty nie chcesz, żebym z tobą jechała. Do diabła, Mack, właśnie pozbyłam się wszystkiego, co posiadałam, a ty... ty mi robisz coś takiego?

Z trudem łapała oddech i jej głos był wysoki i napięty. Nie chodziło jej o rzeczy materialne, ale o to, że ją odrzucił...

- Oczywiście, że chcę, abyś jechała - powiedział bezbarwnym głosem.

A wczorajsza noc? - miała ochotę krzyczeć.

Nagle zrozumiała odpowiedź. Wczorajszej nocy wahał się, rozdarty pomiędzy fizycznym pożądaniem a niechęcią do komplikowania sobie życia. To Wendy popchnęła go do działania wbrew rozsądkowi. W dodatku musiał zrozumieć, że ona go kocha - i przestraszył się.

Potrząsnęła głową. Miała tylko nadzieję, że Mack zaoszczędzi jej niepotrzebnych wyjaśnień.

- Do czasu wczorajszej kolacji nie rozumiałem, że prowadziłaś tu w Phoenix normalne, atrakcyjne życie, którego wcale nie zamierzałaś porzucać. To ja tobą manipulowałem, zmusiłem do poświęceń...

Zaskoczył ją. Czyżby był aż takim dżentelmenem, by teraz brać na siebie winę? A może naprawdę tak sądził?

- Straciłam pracę, Mack. A życie, które tu wiodłam, wcale nie było takie wspaniałe.

- Ale to był przecież tylko stan przejściowy, prawda?

- spytał cicho. - Wczoraj dostałaś propozycję pracy.

Zdziwiona, zmarszczyła brwi i dopiero po chwili przypomniała sobie list Jeda. Leżał na stoliczku i Mack najwyraźniej zobaczył go. Ale robić z tego problem...

- I to bardzo dobrą propozycję - kontynuował. - Ale w międzyczasie zobowiązałaś się wobec mnie i kiedy tu wróciłaś, było już za późno. - Jego glos był ciepły i delikatny. - Marketing to dla ciebie nie tylko praca. To twój prawdziwy talent, którego nie powinnaś, ot tak sobie, odrzucać.

Coś tu się nie zgadzało, ale nie mogła myśleć na tyle spokojnie, by zrozumieć, co.

- Ten mój talent, czy jak chcesz to nazwać, jeszcze parę tygodni temu nie stanowił dla ciebie problemu.

- Wtedy nie rozumiałem, jak bardzo jest to dla ciebie ważne. Powinienem był, ale sądziłem, że wystarczy ci Rory.

- Nie uważasz, że powinnam sama za siebie decydować?

- Chwyciła głęboki oddech. - Bądź uczciwy, Mack. O co tak naprawdę chodzi?

Milczał tak długo, że przestała oczekiwać odpowiedzi. Wreszcie powiedział:

- Przekonałem się o jednym, Wendy. Poświęcamy całej tej sprawie wszystko, co mamy, ale okazuje się, że to za mało. Nie jesteśmy oboje zadowoleni.

Cóż za dyplomatyczny sposób informowania, że nie czuje się szczęśliwy, pomyślała. I jak bardzo to do niego podobne - do końca zachowywać się po dżentelmeńsku.

- Dziękuję za uczciwość. Skinął tylko głową.

- A co z Rory?

- Jeszcze o tym nie myślałem. Ale chyba lepiej zerwać teraz niż za parę lat, nie uważasz?

- Chyba tak. Ale czy to nie skomplikuje sprawy adopcji? Jak bardzo musiał się czuć zdeterminowany, by do złożonej sytuacji dziecka dodawać jeszcze rozwód.

- Nie wiem - odparł zduszonym głosem. - Sądzę, że będziemy mogli sprawować nad nią wspólną opiekę.

Wendy pomyślała, że odwiedzanie Rory i Macka ze świadomością, iż została przez niego odrzucona, będzie dla niej katorgą. Nie mogła jednak odwrócić się od dziecka.

- A może pozwoliłbyś mi ją tu sprowadzić i zapomnielibyśmy o tym wszystkim?

- Wendy...

- Przecież jesteśmy w punkcie wyjścia, czyż nie, Mack? Tyle że teraz, w przypadku sprawy sądowej, będę dla ciebie znacznie trudniejszym przeciwnikiem. To nie najlepszy pomysł z twojej strony.

- Sądzę, że to pomysł zupełnie fatalny.

W jego głosie nie było zaczepki, tylko głęboki smutek. Czując, że ból i cierpienie zaczynają ją przerastać, odwróciła się od niego.

- Muszę się zastanowić, jak będzie najlepiej dla Rory.

- Przykro mi, Wendy.

Usłyszała, że zmierza w stronę drzwi.

- Poczekaj, Mack!

Zdjęła z ręki pierścionki Elinor i wręczyła mu je.

- Przeproś matkę za to, że nam nie wyszło.

Mack wziął pierścionki i delikatnie podrzucał je na dłoni.

- Dlaczego akurat ją?

Wendy odwróciła się raz jeszcze, by nie widział napływających do jej oczu łez.

- No cóż, przecież to wszystko był jej pomysł, prawda? Mała idealna rodzinka dla Rory?

- Dlaczego tak sądzisz?

- Zdziwiło mnie, że tak doskonale wiedziała, co planujesz.

- To jasne. Powiedziałem jej to tego wieczora, kiedy przyjechaliśmy do Chicago.

- A ona wciąż na to naciskała, prawda? Raz słyszałam cię mówiącego ze złością, że nad tym pracujesz. Co ty jej właściwie powiedziałeś?

- Że chcę się z tobą ożenić.

Nadal nie zmieniało to faktu, że pomysł małżeństwa był jedynie wyrazem zdrowego rozsądku.

- Wydawało się to takie sensowne, prawda? - powiedziała z goryczą.

- Tak sądziłem. Ale ty potrafisz wszystko wywrócić do góry dnem. Od chwili, kiedy cię poznałem, zrozumiałem, że jesteś osobą, która raz na coś zdecydowana woli umrzeć, niż pokazać słabość i zwrócić się o pomoc. Nawet jeśli musiałabyś okłamywać innych i siebie. Podziwiałem ten twój upór. Nie wiedziałem, że nadejdzie dzień, kiedy będę go przeklinał. Tylko ten upór pozwalał ci przetrwać nasze małżeństwo, prawda? - dodał cicho.

- Sam mówiłeś, że powinniśmy starać się czerpać z niego tyle, ile się da.

- Okazało się, że to nie wystarcza.

- Szkoda, że nie pomyślałeś o tym trochę wcześniej.

- Wendy, przysięgam ci, że nie planowałem tego, co stało się ostatniej nocy. Kiedy usłyszałem twój płacz, chciałem ci po prostu powiedzieć, że cię rozumiem i że masz prawo odzyskać swoją wolność. Wiem, iż prosiłem o zbyt wiele, i zrozumiałem, że już nigdy mnie nie pokochasz.

Wendy próbowała spokojnie oddychać, ale każdy mięsień jej ciała zdawał się sparaliżowany.

- Łzy tańczyły w twych oczach jak małe klejnociki - ciągnął zduszonym głosem. - Potem objęłaś mnie i choć widziałem, że próbujesz tylko przekonać samą siebie, nie mogłem się zatrzymać. Zacząłem wierzyć, że może wystarczy nam to co jest... w Chicago też są oferty pracy, a poza tym tak bardzo kochasz małą. Ale kiedy znowu zaczęłaś płakać, po tym, jak się kochaliśmy, zrozumiałem, że nigdy cię nie uszczęśliwię.

- Nie płakałam - odparła.

- Owszem. Szlochałaś przez sen. Ujrzawszy dziś rano list, zrozumiałem dlaczego.

- Ty głupcze - mruknęła, ale chyba jej nie usłyszał.

- I wtedy musiałem przyznać sam przed sobą, że opieranie naszego małżeństwa na dobrej woli przestało mi wystarczać. Nie mogę już dłużej znosić tego, że okłamujesz mnie i siebie.

- Przestań, Mack.

Sprawiał teraz wrażenie zmęczonego i jakby starszego.

- Właściwie powinnaś usłyszeć całą prawdę. Pozycja drugiego po Rory w twoim życiu satysfakcjonowała mnie. Wczorajszego wieczora uznałem, że mogę być nawet na trzecim miejscu, po twojej pracy. Ale nie mogę znieść, że jestem kompletnie nikim. Zniszczyłoby to mnie i ciebie. - Musnął ręką jej policzek. - Skarbie, przepraszam cię za wszystko. Pójdę już.

Musiała go zatrzymać.

- Może powinieneś od samego początku powiedzieć mi, co czułeś.

Odwrócił się i zmarszczył brwi.

- Nie sądzę, aby wyznanie miłości zrobiło na tobie jakiekolwiek wrażenie.

Nieśmiało postąpiła parę kroków w jego stronę.

- Oszczędziłoby to nam sporo kłopotów.

- Bo uciekłabyś natychmiast.

- Być może. - Wyciągnęła rękę i zacisnęła ją na przegubie jego dłoni. - Bo jeszcze wtedy nie. zdawałam sobie sprawy, że cię kocham.

Stał jak sparaliżowany. Jedynie wpatrujące się w nią oczy zdawały się mieć w sobie odrobinę życia.

- Ale przecież płakałaś - powiedział niepewnie.

- Bo mnie nie potrzebowałeś. Nie chciałeś nawet, żebym poszła z tobą na kolację i...

- Oczywiście, że chciałem. Postanowiłem tylko nie wywierać na ciebie żadnej presji, dopóki nie będziesz gotowa. Te spotkania są tak nudne.

- A kiedy odezwałam się, zamilkłeś.

- Byłem zaskoczony. Bez chwili namysłu rzuciłaś najlepszy pomysł.

- A kiedy właściwie błagałam cię, byś zechciał się ze mną kochać, musiałeś się zatrzymać i pomyśleć, czy warto!

- No cóż, jeszcze w zeszłym tygodniu zostałem oblany zimną wodą z powodu jednego pocałunku.

- Sądziłeś, że zrobiłam to naumyślnie?

- Anie?

- Oczywiście, że nie! To ty próbowałeś mnie zmrozić! Wpadałeś do mojej sypialni i nigdy nic z tego nie wynikało.

- Sądziłem, że powinienem stopniowo przyzwyczajać cię do swojej obecności, dotyku, pocałunków. Gra szła o wysoką stawkę, Wendy. I gotów byłem czekać tak długo, jak będzie trzeba. Nie wiedziałem tylko, że okaże się to takie trudne. Nie zauważałaś mnie jako mężczyzny i nie mogłem tego dłużej znieść. Więc postanowiłem przestać torturować samego siebie... aż do wczorajszej nocy.

Objął ją ostrożnie. Jego pocałunek był delikatny, ale tak namiętny, że zanim podniósł głowę, cała drżała.

- Ale jednak płakałaś przez sen.

- Skoro tak twierdzisz. Pewnie nie mogłam się pogodzić z faktem, że nigdy nie pokochasz mnie tak, jak ja kocham ciebie.

Uśmiechnął się.

- Jeśli tak, to nie masz już powodów do płaczu. Kocham cię. I to bardzo. Wiedziałem to już chyba wtedy, gdy przyjechałem po was do Phoenbc i nie zastałem cię.

- Nie zastałeś Rory.

- To też. Ale nie przez Rory spanikowałem.

- Chwileczkę. Kiedy się oświadczyłeś...

- Oczywiście, że miałem na myśli dobro dziecka. Ale rozpoczynałem również iście pokerową zagrywkę.

Wendy potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

- Chyba zbyt dobrze blefujesz. Następnym razem, gdy będziesz chciał mnie uwieść, może mógłbyś robić to w sposób nieco bardziej jawny?

Uśmiechnął się.

- Dobrze. Jeśli tego chcesz....

Gwałtownym ruchem zdjął marynarkę i rzucił na ziemię. Porwał Wendy w ramiona i usiadł z nią na bujanym fotelu - jedynym meblu znajdującym się w opustoszałym salonie.

- Co powiesz na to?

Nie czekał na odpowiedź. Zaczął ją całować tak mocno, że zabrakło jej powietrza. Wtulając się w niego, nareszcie bezpieczna, składała delikatne pocałunki na jego policzkach i czole. Mack zaś mówił jej rzeczy, o których usłyszeniu marzyła. On też, jak się okazało, już od paru tygodni pragnął się nimi podzielić, chciał napisać je wszystkie rano, przed wyjściem.

- Nie znalazłam żadnego listu.

- Bo zanim skończyłem go pisać, zobaczyłem ofertę nowej pracy dla ciebie. Wiedziałem, że nie mogę wprawiać cię tym listem w dodatkowe zakłopotanie. Nie było to zresztą nic szczególnie pięknego. Czy wiesz, jak trudno znaleźć właściwe słowa, kiedy się chce powiedzieć po prostu: kocham cię?

- Wyobraź sobie, że tak.

- To dobrze. Od kiedy wiem, że cierpieliśmy razem, jest mi trochę lżej. A przy okazji, czy naprawdę sądzisz, że nie umiałbym przekonać rodziców, by wyznaczyli ciebie jako opiekunkę Rory? Jak sądzisz, co mówiła moja matka wtedy, kiedy ty myślałaś, że wydaje mi rozkazy?

- Nigdy nie wątpiłam, że sam o sobie decydujesz, tylko...

- Nieważne. Mówiła mi: Rory ma już matkę, Mack.

- I wtedy ty powiedziałeś, że nad tym pracujesz?

- Tak. I nie byłem wcale zły. Bytem po prostu sfrustrowany, bo nic mi nie wychodziło. Przez chwilę myślałem nawet, że chcesz jak najszybciej pozbyć się Rory.

- Co takiego?

- No, pierwszego wieczora, nie znoszącym sprzeciwu gestem wręczyłaś ją mojemu ojcu.

- Starałam się ułatwić wszystkim tę sytuację.

- To zrozumiałem dość szybko, ale zostało mi przekonanie, że nie znosisz mnie. Przecież, gdybyś uważała mnie za choć trochę atrakcyjnego, ty też wpadłabyś na pomysł jedynego idealnego rozwiązania. Wszystkim się to udało... matce, Tessie, Mitchowi...

- Zaraz, zaraz. Jedyne rozwiązanie? Sam powiedziałeś, że mogliście uczynić mnie opiekunką Rory.

Mack uśmiechnął się.

- Mówię o jedynym idealnym rozwiązaniu. Chyba lepiej, kiedy mała ma dwoje rodziców, nie uważasz? Swoją drogą, zobacz, jak wiele zawdzięczamy dziecku, które nie umie jeszcze nawet mówić...

Wendy przytaknęła.

- Wracajmy do naszej małej córeczki, Mack.

- Natychmiast? Czy może nieco później? - spytał leniwie, całując ją coraz mocniej.

- O wiele później - odparła Wendy, kiedy udało jej się znów chwycić oddech. - A tymczasem, jeśli chciałbyś popracować nad technikami uwodzenia, miałabym dla ciebie pewne wskazówki...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Leigh Oni i dziecko Idealne rozwiązanie
Leigh Michaels Idealne rozwiązanie (Harlequin Romance (tom 264)
Michaels Leigh Idealne rozwiązanie
Michaels Leigh Idealne rozwiązanie
Michaels Leigh Idealne rozwiazanie
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Michaels Leigh Siła perswazji
Michaels Leigh Tajemniczy sąsiad
062 Michaels Leigh Zareczyny na niby
Michaels Leigh Jeszcze jedna szansa
Michaels Leigh Lekcja uczuc
Michaels Leigh - Lista kandydatek, Romanse z milionerami
168 Michaels Leigh Z zamknietymi oczami
R224 Michaels Leigh Miodowy miesiac
605 Michaels Leigh Wspolne noce wspolne dni
Michaels Leigh Slub na zyczenie

więcej podobnych podstron