WPROWADZENIE DO ZAWODU
— Musicie to wiedzieć — powiedział majster od kanalizacji, otwierając żelazną kratę zamykającą ujście głównego kanału do rzeki. — Zapamiętajcie sobie dobrze. Obcym absolutnie wstęp wzbroniony. Byle kto nie ma tu prawa wstępu.
Vencel stał na brzegu, na piędzi ziemi porośniętej kępką trawy, i patrzył, jak majster w swoich długich, gumowych butach brodzi w spienionych, brudnych, wypływających z kanału ściekach i z ciemności panujących pod mrocznym
sklepieniem wyciąga zacumowaną łódź. Dopycha ją dziobem do brzegu, tak aby Vencel suchą stopą mógł do niej wejść, po czym obraca ją i zgrabnie sam wsiada.
— Trzeba bardzo uważać — ciągnął majster — bo nigdy nie wiadomo, jakie z tego mogą być później kłopoty. Nigdy nie wolno o tym zapomnieć! — Po czym starannie umieścił kłódkę na kracie zamykającej kanał i zapalił lampy umocowane na dziobie oraz na burtach łodzi. A kiedy stwierdził, że Vencel już się wygodnie usadowił, stanął na dziobie i zaczął wiosłować.
— Wiosłowanie nie jest wielką sztuką, szybko się nauczycie. Trzeba tylko uważać, żeby piórem wiosła nie zaczepić o ścianę. Wtedy przy nieodpowiednim ruchu można stracić równowagę. Jednym słowem — wiosłujcie rozważnie.
Vencel przytknął do nosa chusteczkę, przez nią oddychał i kiedy odpowiadał „rozumiem", majster słyszał tylko jakieś „uumh" czy coś w tym rodzaju.
Wkrótce Vencel zaczął chrząkać i wycierać nos, ale szybko doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeśli nozdrza wypełnią się śluzem, bo wtedy nie będzie czuł smrodu. Kiedy po raz pierwszy odjął od nosa chusteczkę, zanurzyli
się już w ciemnościach kanału. I tylko na wilgotnych ścianach mrugało jeszcze odbicie zieloności brzegu rzeki.
— Za chwilę poznacie kogoś — powiedział miarowo wiosłujący majster.
— W tym miejscu, tutaj? — zapytał Vencel, odejmując chusteczkę od nosa. I przestraszył się dźwięku własnych, zniekształconych pogłosem kanału słów.
— Gdzieś tu — wyjaśnił majster. — Gdzieś tu możemy się na niego natknąć. Pucha, tak się ten gość nazywa.
Vencel patrzył przed siebie. Majster stał przed nim, zasłaniał sobą spowity w ciemności widok. Dostrzegał więc niewiele, tyle, ile widać było między szeroko rozstawionymi nogami i obok kolan wioślarza. Patrzył więc w bok na połyskujące ściany kanału oraz na ciemne linie zbliżających się bezgłośnie fal, które po chwili unosiły lekko dno łodzi. Główny kanał szybko rozdzielił się na
boczne, położone nieco wyżej dopływy. Z niektórych tych odnóg z głośnym pluskiem bluzgała brudna, spieniona ciecz.
— Prawdę mówiąc, to wcale nie nazywa się Pucha — mówił majster. — Ma w końcu normalne nazwisko. Tylko ja go tak nazywam, Pucha. Po prostu lubię dawać ludziom różne przezwiska. Nazwę tak sobie kogoś i już.
Majster bez słowa oglądał się do tyłu i ostrożnymi ruchami utrzymywał równowagę łodzi, bo Vencel coraz częściej gwałtownie pochrząkiwał i kichał.
— Wytrzyjcie porządnie nos — powiedział. — Wysmarkajcie się, gdzie chcecie, tu i tak nikt nie widzi. Nie będę się patrzył.
— Ech — stęknął Vencel. — Chyba się przeziębiłem.
— Tam dalej jest cieplej — powiedział majster. — Są takie miejsca, pod hotelami i szpitalami, gdzie jest całkiem ciepło. Bo tam spływa dużo ciepłej wody. Nie radzę jednak się rozbierać.
— Chyba źle się ubrałem. Nie powinno się tu przychodzić w swetrze — powiedział Vencel. — Głupio się ubrałem. Skąd jednak miałem wiedzieć.
— Jutro dostaniecie roboczy strój. Taki jak mój. Będziecie tak samo ubrani jak ja, jak prawdziwy kanalarz — powiedział majster. — I tak jak Pucha. Pod ten kombinezon niepotrzebny jest sweter, ani nawet podkoszulek. Chyba że jesteście do tego bardzo przyzwyczajeni.
— Dobrze byłoby trochę się rozgrzać — zauważył Vencel. Od czasu do czasu rozcierał ręce, ale potem znów unosił je do nosa.
— Tylko gdzie? — zapytał majster. — Jak myślicie, gdzie się teraz znajdujemy?
— Nie orientuję się — odparł Vencel.
— Spróbujcie jednak.
— Naprawdę nie mam pojęcia. Ale wydaje mi się, że jesteśmy już dość daleko.
— Będziecie musieli nauczyć się rozeznania — powiedział majster. — Bo czasem ni stąd, ni zowąd mogą wygasnąć lampy. A wtedy trzeba wiedzieć, gdzie się człowiek znajduje.
Majster nie siadał, mimo że sklepienie stawało się coraz niższe. Tylko się przygarbił i dalej wiosłował na stojąco. Kanał zwężał się i Vencel zauważył, jak bezskuteczne i błędne były te ruchy, kiedy majster zaczepiał wiosłem o ścianę.
— Jesteśmy teraz pod pijarami — powiedział w pewnym momencie majster. — Wiecie, gdzie jest ten kościół, no nie? A jakiej wiary jesteście?
— Chodziłem do szkoły na wsi — odpowiedział Vencel. — Do wiejskiej, ludowej.
— No, kiedy już się przyzwyczaicie, to nawet będziecie słyszeć, jak tam czasem grają na organach.
— Tak? Czy teraz też grają?
— Sami usłyszycie, przyjdzie z czasem — ostrożnymi, wolnymi ruchami majster zatrzymał łódź. — A czy teraz grają? — uniósł głowę. — Nie chcę skłamać. Spróbujcie się wsłuchać przez chwilę.
Siedzieli w absolutnej ciszy. Vencel słyszał jednak tylko chlupot wody w kanale i czasem bryzgi fal uderzających o burtę łodzi.
— No i co, słyszeliście coś niecoś? Powiedzcie — dopytywał majster.
— Nie — odpowiedział Vencel. — Absolutnie nic.
Majster roześmiał się bezgłośnie. Vencel wyczuł to po drganiu łodzi i z głosu, który łagodniej odbił się teraz od ścian:
— Tego też musicie się nauczyć. To ważne. Bo jak będziecie wiedzieli, że akurat jesteście pod kościołem, to wtedy możecie posłuchać organów.
Vencel milczał, czasem chrząkał i wycierał nos. Majster nagle przyklęknął na przedniej ławeczce i odłożył wiosło. Zwinął dłonie w trąbkę, przyłożył do ust
i krzyknął:
— Pucha!
Głos poszybował kanałem i odnogami, by po chwili powrócić echem wraz z pluskiem wody. Majster wstał i chwycił za wiosło.
— Wiecie — powiedział — ten Pucha to główny kanalarz, szef. Chciałem, aby was zobaczył. Ale nigdzie go nie ma. Gdzieś zniknął.
Znajdowali się akurat u zbiegu dwóch dużych kanałów, kiedy Vencel zapytał:
— A teraz gdzie jesteśmy?
— No, no — powiedział majster. — Wszystkiego i tak wam nie będę w stanie powiedzieć. Ale przekonacie się, że po jakimś czasie sami do wszystkiego dojdziecie. Będziecie mieli taki słuch jak zając.
Majster z dużą pewnością siebie, nucąc pod nosem, spokojnie wiosłował.
— No i co powiecie — szef zniknął akurat wtedy, gdy chciałem mu was przedstawić.
— A jak się on nazywa?
— Pucha, nazywam go Pucha. Jest głównym mistrzem od kanalizacji. Zniknął. Ale niewykluczone, że cały czas był na naszym tropie, płynął za nami niby cień. Jak myślicie? Czy rzeczywiście tak mogło być?
— Skąd mam wiedzieć?
— A jeśli jednak płynął za nami? No, chyba o niczym takim nie rozmawialiśmy. Prawda? Nic specjalnego.
— Gdyby płynął za nami, to w jakimś momencie chyba byśmy go zobaczyli — powiedział Vencel.
— Co to, to nie — roześmiał się majster. — Szef nie używa świateł. Tylko wtedy zapala lampę, kiedy czuje jakiś szczególny zapach. Zapala, bo chce zobaczyć, co w tej wodzie tak śmierdzi. Mówię na niego Pucha, bo jest miękki
jak ciemny puch.
U wylotu kanału zaczęła drgać jasność zieleni brzegu. Coraz wyraźniej było widać kratę, do której zbliżali się. Majster otworzył kłódkę, zdjął ją z kraty i wypłynął z kanału akurat tak, aby Vencel suchą nogą mógł wyjść na brzeg. Na tę samą, pokrytą kępką trawy piędź ziemi, z której wsiadał do łodzi. Vencel szybko oddalił się, usiadł na porośniętej chwastami trawie i zaczął głęboko oddychać. Po chwili powąchał swój sweter.
— To nie takie straszne — powiedział majster. — Nie zaszkodzi jednak, jeśli zapamiętacie sobie, żeby w takim ubraniu nie wsiadać do tramwaju.
Przełożył Tadeusz Olszański