31 stycznia 2006 |
Otrzymałem bardzo konkretne pytanie: „Dlaczego tak dużo mówi się o zabitych w Katowicach, a prawie nic o dużo większej ilości tych, którzy zamarzli na skutek mrozów?”. Ktoś inny stwierdził: „Kompletnie nie rozumiem tego, co się dzieje w mediach w związku z zawaleniem dachu centrum targowego na Śląsku. Zginęli i już. Śmierć nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. O wiele więcej miejsca należałoby poświęcić umierającym z głodu, będącym na skraju fizycznego i psychicznego wyczerpania”. Lubię słuchać ludzi. Tak wiele nowych treści do przemyśleń. Horyzont postrzegania świata się poszerza. Fakt. Mnie osobiście bardzo ta tragedia poruszyła. Ze względu na prowadzony tryb życia, oglądam zasadniczo tylko najważniejszy serwis wiadomości. Tak więc to przeżycie nie jest raczej rezultatem medialnej sugestii. W wypowiedziach dwóch wspomnianych osób odczułem zdecydowany krytycyzm wobec tak wielkiej koncentracji uwagi na tej właśnie tragedii. Jak to jest? Czy to jest przesada? Wewnętrznie czuję, że autentycznie głębokie przeżycie jest tutaj jak najbardziej właściwe. Każde ludzkie istnienie ma niepowtarzalną wartość. Gdy kilkadziesiąt osób ginie tragicznie, to jest to potężna rana, która tworzy się w ludzkiej rodzinie; zwłaszcza we wspólnocie danego narodu. To potężne otrzeźwienie w codzienności życia, gdzie często zatrzymujemy się jedynie na dziesiątkach mniej lub bardziej powierzchownych rzeczy. Maluje mi się teraz przed oczami obraz człowieka, który wprawdzie chodzi, lecz zachowuje się jak śpiący. Pojedyncze tragiczne wydarzenia lub fakty „nie mają siły przebicia”. Skorupa -najczęściej nieuświadomionej- obojętności jest bardzo gruba. W takim uśpionym klimacie szarości dnia, potężna tragedia staje się niczym „uderzenie obuchem w głowę”. To trząśnięcie nami, abyśmy się choć trochę obudzili. Potrzeba, aby dokonało się przebudzenie. Dlatego sadzę, że nie można deprecjonować tragedii, która jest spektakularna i łatwo nabiera charakteru medialnego. Obiektywnie rzecz biorąc, to naprawdę bezmiar ludzkiego cierpienia. Niezauważenie tego w imię istnienia innych cierpień, byłoby zatrważająca ślepotą. Nie chcę przez to powiedzieć, że moi rozmówcy zupełnie się mylili. Mieli niezwykle ważną intuicję. To znaczy? Otóż Nie można ograniczyć się tylko do wielkich tragedii, gdzie ginie dużo ludzi. Upłynie trochę czasu inne spektakularne wydarzenia wypełnią przestrzeń medialną. Takie jest prawo działania mediów. Ludzkie cierpienia zaś będą nadal. Ludzie będą umierali z głodu. Kolejne wypadki samochodowe, po których statystki zabitych i rannych będą wzrastać w liczbę. Będą morderstwa. Ubodzy na skraju wyczerpania będą pukali do drzwi z prośbą o pomoc. Moi drodzy rozmówcy uświadomili mi bardzo ważną rzecz. Po chrześcijańsku przeżyta tragedia w Katowicach to nie-ograniczenie się tylko do uczuciowego odruchu solidarności jedynie z ofiarami tej katastrofy. Chodzi o to, aby solidaryzując się w cierpieniu z tymi ofiarami, otworzyć się na innych cierpiących indywidualnie. Potrzeba przebudzenia. W ten sposób nie dyskredytujemy bezsprzecznie potężnego cierpienia w Katowicach. Jednocześnie nie pozostajemy na powierzchni emocjonalnego przeżycia przy okazji tego wstrząsającego wydarzenia. Modląc się za zabitych w Katowicach, solidaryzując się z rannymi i rodzinami ofiar, jako ludzie przebudzeni zaczynamy dostrzegać jednoosobowe tragedie, które wypełniają codzienność. Tak! Nie ma cienia wątpliwości! Pomiędzy dziesiątkami zabitych w Katowicach i ubogim, który zapuka do moich drzwi jest niezwykle ścisły związek; zapuka dzisiaj, jutro, pojutrze…
|
30 stycznia 2006 |
Niedziela wcześnie rano. Dotarła do mnie informacja o przerażającym rozmiarze tragedii w zawalonej hali targowej w Katowicach. W oczach pojawiły się łzy. Doświadczenie wewnętrznego bólu. Nikt z mojej rodziny nie ucierpiał. Jednocześnie nieodparte odczucie, że to wydarzenie tak bezpośrednio mnie dotyczy. Stało się jasne. Przygotowana pod kątem niedzielnych czytań homilia nie zostanie wygłoszona. To byłoby rozminięcie się z aktualnie doświadczaną rzeczywistością. Co więcej! Przenikająca myśl, że słowa są tak bardzo ubogie wobec tego, co się wydarzyło. Jeszcze nigdy dotąd nie doznałem takiej oczywistości. Niedzielna homilia będzie zupełnie inna. Bóg powie najwięcej poprzez ciszę. Nie mogłem być na miejscu, aby nieść fizyczną pomoc. Setki kilometrów. Ale przecież nie oznaczało to, że można być bezczynnym. To nie był także czas szukania winnych lub wyprowadzania wniosków na przyszłość. W tych pierwszych godzinach to wszystko tak bardzo byłoby nie na miejscu. Tak! Potrzeba wielkiego zaangażowania fizycznego lub duchowego. W moim przypadku chodziło o to drugie. Żeby wesprzeć każdego człowieka pośród zwałów metalu, śniegu, krwi... Dlatego poranną Mszę świętą rozpocząłem następującymi słowami. Pisze te słowa, bo mam poczucie, że to nie ja byłem autorem tych słów. Autorem był Bóg; wsłuchując się, przekazywałem. „Dzisiaj niedziela. Niedziela to dzień tygodnia, kiedy szczególnie przeżywamy prawdę o zmartwychwstaniu naszego Pana Jezusa Chrystusa. Po wczorajszej tragedii w Katowicach, ta prawda jest dzisiaj wielkim znakiem Nadziei i Pocieszenia. Z głębi serca módlmy się za wszystkich, którzy zginęli. Niech dobry Bóg udzieli im Wiecznego Pokoju. Módlmy się wszystkich rannych i tych, którzy tą tragedią są szczególnie dotknięci. Niech dobry Bóg udzieli im potrzebnych łask i mocy świętego błogosławieństwa. Niech ten skromny płomień lampki pod krzyżem, będzie wyrazem naszej głębokiej solidarności i wiary w Zmartwychwstanie”. To była taka mała lampka oliwna, która normalnie jest stawiana przed Jezusem wystawionym w Najświętszym Sakramencie. Teraz stała pod Krzyżem. Lampka była wypełniona czerwoną oliwą i miała na sobie czarny kir. To, co najgłębsze człowiek wyraża poprzez znaki. Czerwona oliwa była znakiem krwi. Kir wskazywał na krew ludzkiego cierpienia. Ta lampka płonęła. Czerwień oliwy przekształcała się w jasny blask płomienia. Mocą Bożej łaski, ludzka krew przeobrażała się w światło zmartwychwstania. Ta lampka zawsze stała przed Hostią Zmartwychwstałego. Teraz będąc przed Krzyżem rodziła w sercu nadzieję Zmartwychwstania w Chrystusie. Po odczytaniu Ewangelii, powiedziałem: „Są wydarzenia, kiedy bardziej od słów przemawia cisza. Dlatego teraz trwajmy w ciszy. Niech ta cisza będzie czasem modlitwy i głębokiego duchowego zjednoczenia. Zjednoczenia z tymi, którzy zginęli; którzy są ranni; z tymi, których ta tragedia szczególnie dotknęła i zraniła; z tymi, którzy tak ofiarnie niosą pomoc.. Wszyscy jesteśmy siostrami i braćmi, bo mamy jednego Ojca w Niebie. Trwajmy w ciszy. Wsłuchajmy się w głos Zmartwychwstałego”. Na Mszy zapanowała absolutna cisza. Chwilę po jej rozpoczęciu z oddali doszedł dźwięk syreny. Trzy razy. Oczywiście ta zbieżność nie była zaplanowana. W absolutnej ciszy przeraźliwy głos syreny. Najlepiej jak potrafiliśmy, modliliśmy się za zabitych; wspieraliśmy cierpiących i niosących pomoc. Około dziesięciu minut wspólnego trwania w ciszy. Ta cisza była czasem, gdy Jezus Chrystus Zmartwychwstały przemawiał z wielką mocą. Tak! Są wydarzenia, gdy najgłębiej przemawia cisza. Tak! Są chwile, gdy jedynie cisza łączy ze Źródłem. Każdy miał swoją misję do spełnienia. Ogrom poświęcenia wszystkich ratowników na miejscu. Pełna oddania praca dziennikarzy, którzy informowali w mediach o tragedii. Fachowe analizy różnorakich specjalistów. Naszą misją była przeniknięta modlitwą cisza. Niech ta cisza przeobraża się teraz w dalsze konkretne znaki solidarności. Z tej ciszy wydobywa się głos: „Jezu ufam Tobie”. „Maryjo módl się za nami”. Zmarłym: Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen. Żyjącym: Udziel Panie Twego świętego błogosławieństwa. Jezus Chrystus Zmartwychwstały…
|
29 stycznia 2006 |
Módlmy się za wszystkich, którzy zginęli w Centrum targowym w Katowicach. Wspierajmy modlitwą wszystkich rannych i cierpiących w związku z tym tragicznym wydarzeniem. Wspierajmy wszystkich, którzy na miejscu ofiarnie nieśli i niosą pomoc. Zmarłym, wieczny odpoczynek racz im dać Panie. A światłość wiekuista niechaj im świeci. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Wszystkm żyjącym, których dotknęła ta tragedia, udziel Panie wszelkie potrzebne łaski i moc Twego świętego błogosławieństwa. Boże! Niech cisza naszych serc i ust będzie wołaniem miłości, jedności i solidarności przed Tobą za nasze Siostry i Braci i z naszymi Siostrami i Braćmi…
|
28 stycznia 2006 |
W codzienności bardzo pomaga mi pewien obraz, który ujrzałem wewnętrznie na modlitwie. Obraz ten dotyczy rozumienia relacji pomiędzy Bogiem, światem i sercem człowieka. Otóż w sercu człowieka płonie mały płomień miłości. Ten płomień potrzebuje materiału, dzięki któremu będzie mógł nadal płonąć. Jesteśmy otoczeni rzeczami i stanami doczesnymi, które można przyrównać do różnej wielkości stosików i stosów drewna. Pokusa polega na tym, ze zaczynamy brać to drewno dla naszego płomienia. Płomień rzeczywiście zaczyna bardziej płonąć, ale....Potem jest jeszcze gorzej. Drewno się wypala i z płomienia pozostaje popiół i ledwie tlący się żar.... Miał być piękny płomień na zawsze, a został nędzny popiół.. Potem znów zaczynamy szukać pomocy w kolejnym stosiku...Tak można spędzić całe życie....W tym świecie jest tylko jeden "materiał", który nigdy nie spłonie. To Komunia Święta. Gdy płomień serca zaczyna karmić się Ciałem Eucharystii, wtedy delikatnie płomień coraz bardziej wzrasta. Eucharystia jest Nieskończonym Bogiem. Tak więc ten płomień nigdy nie zamieni się w popiół. Wręcz przeciwnie będzie stale wzrastał. Subtelnie i delikatnie płomień będzie coraz większy i gorący. Moment śmierci będzie absolutnym zanurzeniem się naszego płomienia w Nieskończonym Płomieniu Bożym. Wtedy na zawsze nasze serce będzie płonąć Nieskończonym płomieniem Bożym. W tym Płomieniu zjednoczą się wszystkie ludzkie płomienie. To będzie doskonałe zjednoczenie Miłości. Niesamowite! Płomień Twego serca i płomień mego serca zjednoczą się w jedno w Płomieniu Boga. Absolutna rozkosz zjednoczenia w Bogu wszystkich kochających prawdziwie ludzkich serc. Warto tu doprecyzować kwestię rozkoszy. Rozkosz jest sama w sobie dobra i pochodzi od Boga. Odrzucenie rozkoszy jest złem. Często niektórzy uważają, że dla chrześcijanina to jest dobra postawa. Ewentualny błąd płynie tu w związku z przedmiotem rozkoszy. Otóż często przedmiotem rozkoszy jest tylko czysta doczesność. Wtedy dana rozkosz prowadzi do złego. Jak podkreśla św. Augustyn, problem nie jest jednak w rozkoszy, ale w jej przedmiocie. Tak więc przedmiotem rozkoszy może być dobro bez odniesienia do Boga lub z odniesieniem do Boga. W pierwszym przypadku rozkosz staje się negatywna. W drugim przypadku rozkosz staje się pozytywna. Rozkosz zawsze jest dobra, gdy pośrednio lub bezpośrednio prowadzi do Boga. Doświadczenie rozkoszy jest samo w sobie bardzo dobre. Można wyróżnić dwa rodzaje uzyskiwania rozkoszy. Pierwsza polega na bezpośrednim doznaniu przyjemności uniknięciu cierpienia. Tak rzecz wygląda często w nastawieniu hedonistycznym do życia. Druga polega na rezygnacji z przyjemności lub zaakceptowaniu cierpienia. W tej sytuacji doznawany ból wpisuje się w rzeczywistość ofiary i staje się źródłem rozkoszy. Taka postawę należy odróżnić od masochizmu, gdzie pojawia się świadome dążenie do zadania sobie bólu w celu uzyskania rozkoszy. Można więc trzy podejścia do przyjemności i rozkoszy. Pierwsze to hedonizm, gdzie celem działania staje się przyjemność, której uzyskanie daje rozkosz. Drugie to chrześcijaństwo. Tu występują dwa przypadki. Źródłem rozkoszy może być przyjemność (prowadząca pośrednio lub bezpośrednio do Boga) lub cierpienie, gdy jest ofiarowywane Bogu. Akt ofiarowywania się tu źródłem rozkoszy poprzez doświadczane cierpienie. Nie szukamy tu jednak cierpienia dla niego samego. Jest to akceptacja cierpienia, które zaistniało. Wreszcie trzecie podejście to manicheizm. Tutaj rozkosz czerpana jest z cierpienia. Z tym, że cierpienie jest tu poszukiwane świadomie jako cel. Rozkosz nie płynie tu z faktu składania ofiary, ale z rzeczywistości doznawania bólu. Panie Jezu spraw, aby coraz pełniej płonął we mnie płomień Bożej Miłości. Niech ten płomień daje coraz więcej prawdziwej rozkoszy…
|
27 stycznia 2006 |
Usłyszałem wypowiedziane z pogodnym uśmiechem słowa: „Jesteś małą kropelką, ale gdyby nie kropelka nie byłoby oceanu”. Z serca życzę wszystkim takiego podarunku. Niezwykle przydatny! Najpierw tak delikatnie a zarazem stanowczo zostałem przywrócony do pionu. Mało ważne, ile udało mi się zdobyć. Niewiele znaczą dotychczasowe osiągnięcia. Niezmiennie prawdą pozostaje fakt, że jestem niewielką kropelką pośród fizycznego wszechświata. Ta małość jeszcze pełniej ujawnia się wobec nieogarnionego świata ducha i myśli. Wspomniane słowa były także konkretną odpowiedzią na doświadczaną od pewnego czasu pokusę. Na czym polegała? Otóż na tym, aby nie podejmować pewnych drobnych uczynków. Przecież inni to zrobią. „Jeden w tę czy w tamtą stronę niewiele zmieni”. Ależ to niebezpieczna pokusa! Przecież, gdyby nie poszczególne kropelki wody, nie byłoby oceanu. Gdyby nie malutkie ziarnka piasku, nie byłoby pustyni. Gdyby nie malutka cegła, nie byłoby świątyni. Gdyby nie jeden malutki sms, nie byłoby szczęścia konkretnej osoby. Pisząc to ostatnie stwierdzenie mam na myśli pewną akcję. Zgromadzono ponad cztery miliony złotych na operację plastyczną twarzy dla cierpiącego dziecka. Zdecydowana większość ludzi wysłała malutkiego smsa za złotówkę. Gdyby każdy pomyślał „jeden sms w tę czy w tamtą stronę niewiele zmieni”, to operacja najprawdopodobniej nigdy by się nie odbyła. Jakże ścisły związek pomiędzy maluteńkim sms-ikiem i wielkim szczęściem dziecka! Tajemnica malutkiej kropelki. Jakże może przemienić życie! Przedziwny paradoks. Mała kropelka prowadzi do autentycznej wielkości, która objawia się niczym dwie lśniące strony medalu. Jedna strona promieniuje wielkością, która objawia się poprzez małość. Jesteśmy stworzeni na obraz Boży. Bóg jest wielki. Tak więc my też mamy być wielcy. Nie jest to jednak wielkość uzyskiwana drogą Heroda. Najlepsze światło daje nam tutaj sam Jezus Chrystus. Kiedyś i teraz. Nieskończony Bóg w maluteńkiej hostii. Druga strona medalu lśni wielkością poprzez przyjacielsko łączące się ze sobą kropelki. Nieprzebrane obszary oceanu mają swe źródło w jednej malutkiej kropelce. To piękna wielkość, gdy dziesiątki, setki, tysiące miliony złotóweczek przeobrażają się w konkretne szczęście ludzkiego serca. Jakże to szlachetna wielkość. Tak! To święta wielkość, gdy malutkie słowo modlitwy jednej, dwóch, dziesiątek, setek, tysięcy osób staje się potężnym strumieniem modlitwy, dobroci i miłości. Jedna kropelka prawie nic nie znaczy a zarazem staje się wszechpotężna. Prawdziwie zmienia bieg ludzkiej historii. Wiesz? Poczułem teraz taką radość z naszych pustelnikowych kropelek. Każde odwiedziny, każdy ślad stają się źródłem przemiany świata. Niech wszechmoc Bożej miłości odbijając się od naszych kropelek rozchodzi się i promieniuje jak największym blaskiem! Być małą kropelką…
|
26 stycznia 2006 |
Od dłuższego czasu pojawia się we mnie pragnienie. Przychodzi nagle, niespodziewanie. Jest zaskoczeniem albo rozwija się i wciąż wzrasta. Na początku doskwierało i wyzwalało wewnętrzne cierpienie i zarazem pewne poczucie absurdu. Czego dotyczy? Otóż spotykając ludzi odczuwam nieraz takie intensywne pragnienie, aby dać im coś dobrego. To wspaniałe, przyczynić się do radości serca drugiego człowieka. Często jednak nie ma jak? Gdy na przykład spotykam kogoś tak po prostu w sklepie. Mijam na ulicy. Dostrzegam w kościele. Słyszę o kimś w opowieści. Widzę imię lub zdjęcie na stronie internetowej. Z kolei, gdy da się powiedzieć pewne dobro słowo lub zrobić coś dobrego, wynurza się myśl, że to jeszcze nie jest to. Jak to odczucie nazwać jeszcze lepiej? Myślę, że to pewien rodzaj głodu dawania miłości. Ktoś by powiedział: masz tyle okazji w przypadku ludzi, z którymi spotykasz się w codzienności. Święta racja. Jak potrafię, próbuje to czynić. To nie zmienia jednak istoty kwestii. Głód nie udzielonej miłości pozostawał. W połączeniu z tym przykre odczucie, że prawda, iż każdy jest naprawdę bliźnim jakoś tak stawała się teoretyczna. Wreszcie pojawiło się wewnętrzne olśnienie. Tak! To stwierdzenie nie jest przesadą. Przecież jest potężna możliwość dawania dobra poprzez modlitwę. Czy ja naprawdę wierzę? Jeżeli tak, to przecież o wiele więcej mogę dać poprzez słowo szczerej modlitwy niż nawet przez wielki czyn. Św. Jan od Krzyża, św. Faustyna i wielu innych mistyków wciąż powtarza, że jedno słowo czystej miłości ma większą wartość niż najpotężniejsze dzieła bez miłości. Niezwykłe odkrycie. Po raz kolejny odczucie braku stwarza możliwość jeszcze większego spełnienia. Przecież mogę dać konkretne dobro poprzez z serca płynącą modlitwę. Realnie przepływa wtedy dobro do serca drugiego człowieka. Jak to się dzieje? Przecież Bóg jest w głębi istnienia każdego człowieka. Gdy kieruję modlitwę do Boga. To Bóg następnie te modlitwę przekazuje do serca drugiego człowieka. Coś niezwykłego. Mogę w ten sposób dać o wiele więcej dobra niż tylko poprzez czyn. Istnieje nawet pokusa, że tam, gdzie działam, mogę nieświadomie zatrzymać się tylko na czynie. Jakże często brakuje gorącej modlitwy za przyjaciela, kogoś z rodziny. Po odkryciu dawania dobra poprzez modlitwę, to dla mnie teraz wielkie światło i pomoc. Pragnienie dobra przestało być absurdalne poprzez swa niewykonalność. Stało się niezwykle realistyczne. Głód dania miłości zostaje zaspokojony. Co najważniejsze, spotkana w taki czy inny sposób osoba otrzymuje poprzez modlitwę Boże łaski. Jednocześnie najczęściej póki co nic o mnie nie wie. Co to będzie za spotkanie w niebie…Idę ulicą, widzę twarz, słowo modlitwy. Słyszę opowieść o ludzkiej tragedii, słowo modlitwy…Spotykam pozostawiony ślad w Pustelniku, słowo modlitwy... Nawet nie znając twarzy, można tak wiele przekazać drugiemu sercu. Mówiąc dokładnie. To nie ja przekazuję. Jedynie udzielam siebie, aby poprzez mnie przepłynął strumień Bożej łaski. Przedziwna tajemnica. W perspektywie życia wiecznego szczere słowo modlitwy bardziej pomoże niż czyny ograniczone jedynie do ludzkich sił. Za chwilę znów nastąpi…
|
25 stycznia 2006 |
Wczoraj byłem u spowiedzi. Tak! Sakrament pojednania, to wielka sprawa! Skarb Bożego Miłosierdzia. Przychodzę z grzechami i poprzez rozgrzeszenie wszelkie zło zostaje unicestwione. Odchodzę z nowymi siłami. Człowiek po grzechu pierworodnym ma niestety tendencję do wybierania bardziej zła niż dobra. Stopniowo to wszystko się sumuje. Duch jest coraz bardziej obciążony. Zawszę w miarę upływu czasu doświadczam takiego wzrastającego wewnętrznego ciężaru. Tak, jak gdyby do niesionego na plecach worka były dokładane kolejne kamienie. Radość zmniejsza się i w jej miejsce pojawia się smutek. Święty Franciszek świetnie wyczuwał to prawo przechodzenia od radości do smutku. Dlatego, gdy widział poważnie zasmuconego brata, miał zwyczaj dyskretnie szeptać do ucha, aby pójść do sakramentu pojednania. Naprawdę warto. Doświadczam teraz takiego poczucia lekkości oraz wewnętrznej siły i przejrzystości. Rzeczy, które zaczęły sprawiać wrażenie nierealnych, znów stały się możliwe do wykonania. Po każdej spowiedzi to prawo umocnienia doświadczam w różnych obszarach życia. Teraz dotyczy to szczególnie modlitwy psalmami. W ostatnim okresie niestety jakoś tak było coraz gorzej. Wargi wymawiały słowa, ale serce nie zawsze było obecne. Szczere pragnienie poprawy, ale ze „średnim” skutkiem. Sakrament pojednania okazał się bardzo konkretną łaską. Na nowo wypowiadane słowa psalmów stały się modlitwą serca. Takie poczucie bycia nie obok wypowiadanego słowa ale w wypowiadanym na modlitwie słowie. Tak! Na spowiedzi trzeba mówić o wszystkim, nic nie ukrywając. Zauważam, że najbardziej warto dokładnie wypowiedzieć to, co najchętniej bym ukrył. Odkryć miejsce, gdzie najwięcej poczucia wstydu i zakłopotania „co sobie pomyśli”. Oczywiście nie chodzi o poinformowanie Pana Boga o swoich grzechach. Prawdę mówiąc, Bóg wie o wiele lepiej co robimy niż my sami. Ze względu na przekazanie informacji sakrament pojednania naprawdę nie byłby potrzebny. Bóg jednak respektuje wolność i na siłę nie wchodzi „z butami” do wnętrza. Nieustannie promieniuje uzdrawiającym Miłosierdziem. Czeka jednak na moje zaproszenie i otwarcie. Sakrament pojednania jest właśnie takim zaproszeniem Bożego Miłosierdzia do swojego serca. Wypowiadane zaś słowa to konkretne otwieranie okien duszy na słoneczne promienie Miłosierdzia. Dlatego im szczerzej o wszystkim powiem, tym bardziej doświadczę wewnętrznego światła i uzdrowienia. Bóg wie od początku, gdzie grzeszę. Może jednak przyjść z darem uwolnienia od grzechu dopiero wtedy, gdy go wyznam. Gdy konkretnie poprzez wypowiedziane słowo odsłonię chore miejsce mojej duszy. Jezus Miłosierny zawsze z radością przyjdzie. Swoją nieskończoną Miłością spali odsłonięty poprzez słowo grzech. Bezcenna tajemnica Bożego Miłosierdzia. Cieszę się, że po raz kolejny mogłem doświadczyć uwolnienia z grzechów. Jezu Miłosierny jestem Ci niezmiernie wdzięczny. Dzięki Tobie mogę wyruszyć na kolejny etap życia. Dziękuję za nowy strumień wewnętrznego światła. Dziękuję za doświadczenie nowej wewnętrznej siły. Jest inaczej… Odrodzona Miłość…
|
24 stycznia 2006 |
Trwałem w nocnej ciszy na modlitwie. Wewnętrzne doświadczenie pokoju. W pewnym momencie poczułem wielką radość. Takie pragnienie dziękowania. Za co? Za to, że jestem w celibacie. O błogosławiona samotność! Tak sobie pomyślałem, że nawet gdyby zniesiono konieczność celibatu, to i tak bym go wybrał. Podziękowałem Bogu, że dał mi dar celibatu. Dawniej różnie bywało. Pojawiały się nawet okresy wielkiej złości i wściekłości, że tak muszę żyć. Takie poczucie przekleństwa samotności. Bolesne pytanie „dlaczego” przytłaczało. Tak, oczywiście, nikt mnie nie zmuszał. Miałem jednak wrażenie, że podjąłem decyzję do końca nie wiedząc, co wybieram. Teraz widzę wyraźnie, że powołanie do samotności jest w pewien sposób głębiej we mnie niż powołanie do kapłaństwa. Jak to rozumieć? To znaczy nie jest tak, że chcąc być księdzem na zasadzie przymusu godzę się na celibat. Taki rodzaj "sprzedaży wiązanej”. Widzę teraz wyraźnie, że czymś najgłębszym w pokładach mojego istnienia jest pragnienie życia w samotności. Z tej samotności zaś wyłania się droga bycia księdzem. Taki jest świat bycia mojego wnętrza. Nie znaczy to, że w podobnej kolejności poznawałem. Otóż najpierw odkryłem powołanie do kapłaństwa. Jednocześnie nie czując do końca celibatu. Stąd brały się okresy wewnętrznego buntu, zazdrości, żalu. Nie byłem w stanie dostrzec głęboko ukrytego powołania do celibatu. Teraz to wszystko się odsłoniło. Niesamowite doświadczenie. Chcę żyć w samotności. Co więcej: droga kapłańska zaczyna łączyć się u mnie z drogą pustelniczą. Czy jestem taki silny? W żaden sposób! Jestem naprawdę bardzo nędzny i żałośnie słaby, ale Bóg daje wszelkie potrzebne siły i pragnienia. Kocham świetną myśl Arystotelesa: samotność może być tylko boska lub zwierzęca. Jak to interpretuję? Otóż człowiek jest istotą społeczną; z natury jest powołany do bycia z drugim. Dlatego, gdy z przymusu pozostaje o własnych siłach sam, będzie ulegał degradacji. Przerażające przekleństwo samotności. Tylko Bóg może dać potrzebną moc. Wtedy rodzi się samotność błogosławiona. Staję się szczęśliwy w samotności. To nie moja zasługa. To dar Boga. Ja tylko ten dar przyjmuję. Tu jednak bardzo ważna rzecz. Na tej drodze nie izoluję się od ludzi. Niezwykły paradoks. Jestem samotny zewnętrznie, ale w sercu mogę być coraz bardziej z ludźmi. Samotność z Bogiem nie oddala od drugiego człowieka. Dokładnie odwrotnie. Pomaga odczuwać i przeżywać głębszą więź z drugim człowiekiem. W ten sposób pełniej odkrywam naturę ludzką. Człowiek z natury powołany jest do bycia z drugim człowiekiem. Gdy jestem tylko zewnętrznie, mogę wchodzić paradoksalnie w stan wewnętrznej izolacji. Tak wielu przeżywających tragedię samotności w małżeństwie, w domu. Gdy ze szczerej woli wybieram zewnętrzną samotność, w sercu odkrywam coś boskiego. Rodzi się doświadczenie głębokiej więzi z drugim człowiekiem. Pustelnik czuje głębokie „razem” z ludźmi. Szczęście bycia z Bogiem. Szczęście bycia z ludźmi. Szczęście bycia człowiekiem…
|
23 stycznia 2006 |
Po raz kolejny wypowiedziane słowa, które nie powinny były paść. Zgoda na myśli, które nie miały prawa wstępu do umysłu. Zamiast szacunku do drugiego, ironiczny uśmiech. Dobre decyzje, które pozostały na papierku. Wewnętrzny głos, nadciągający niczym potężna fala powodziowa: „Jestem niczym”. Tak trudno się jakoś robi. I jak to przyłożyć do zaproszenia Boga: „Świętymi bądźcie, bo ja jestem święty”? Oj jak dobrze, że usłyszałem kiedyś pewne totalne słowa. Słowa, które nieustannie wlewają we mnie nadzieję wbrew nadziei? A cóż to takiego? Wracam wciąż na nowo do tej prawdy. „Święty to nie jest ten, który nie upada, ale ten, który nieustannie powstaje”. Odetchnąłem głęboko. Taka wewnętrzna ulga. Otwiera się nowy horyzont. Kiedyś miałem inne rozumienie świętości. Sądziłem, że trzeba nieustannie trwać w stanie ideału. Jak rozglądam się dokoła, to wbrew pozorom tak właśnie wielu ludzi funkcjonuje. Przekonanie, że trzeba być idealnym. Efekt takiego rozumowania zawsze będzie opłakany. Dlaczego? Nieuchronnie prowadzi bowiem do hipokryzji lub bolesnego rozczarowania i depresji. Zależy od człowieka lub sytuacji. Hipokryta zachowuje dobre samopoczucie, wmawiając sobie, że jest idealny. Nie potrafi lub nie chce dostrzec swej słabości, bo to zburzyłoby mit własnej doskonałości. Auto-kanonizacja. Wpadający w depresję stwierdza po raz kolejny fakt, że niestety nie udało się. Świętość jawi się coraz bardziej jako odległy kraj za „siedmioma górami, za siedmioma morzami”. Widząc bolesny rozdźwięk, rezygnuje w końcu z doskonałości. Wszystko zaczyna być przenikane zdołowaniem. Zaczyna się niecierpliwe wyczekiwanie śmierci; nieraz niestety samodzielnie przyśpieszonej. Są jeszcze ludzie, którzy od samego początku traktują „ideał” jako pocieszną opowieść dla grzecznych dziewczynek i chłopczyków. Mówiąc inaczej: odrzucają świętość. Mówią, że to takie nierealne. Trzeba być „realistą”. Trzeba odnajdywać się w sytuacji i robić to, co da najlepszą korzyść. Jak tak sobie patrzę na ten sposób podejścia do życia, to widzę, że jest nieciekawie. Człowiek nieuchronnie stacza się. Mówiąc inaczej spada coraz niżej. I co ja bym zrobił bez tych niezwykłych słów o świętości? Tak! Upadam! Nie ma co się czarować. Znów nędzne słowa, myśli, uczynki. Nie będę tego ukrywał przed sobą, ludźmi, Bogiem. Ale pragnę spełniać wolę Boga. Dlatego powstaję na nowo. Światło nadziei. Nie zamykam oczu na swą nędzę. Nie rezygnuję z doskonałości. Ciemność przezwyciężana. Po raz kolejny upadam i wciąż na nowo powstaję…Boże o jedno Cię teraz proszę! Daj mi siły, abym nigdy nie zrezygnował z powstania…
|
22 stycznia 2006 |
Kiedy dwoje ludzi stanowi jedność? Przeżywamy Tydzień modlitw o jedność chrześcijan. Ten czas skłania mnie do refleksji nad jednością, tak po prostu. To taka głęboka tęsknota być jedno. Doświadczać radości zjednoczenia. Wszak sam Jezus modlił się do Ojca: „Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie a Ja w Tobie”. Jaką drogą zdążać, aby zasmakować tej upragnionej jedności? Najpierw nasuwają mi się dwie relacje, które nie pozwalają na uzyskanie tego celu. Takie dwa obrazki z życia wzięte. Pierwszy z nich przedstawia dwoje ludzi, którzy sądzą, że muszą być tacy sami. Boją się, że różnice spowodują zniszczenie dobrej relacji. Ale przecież każdy jest inny. Dlatego mniej lub bardziej nieświadomie zaczynają grać. Wzajemne udawanie, że podobnie myślimy, czujemy. Paniczny lęk, żeby nie okazało się, że jest jakaś większa różnica. Z reguły jedna osoba ma silniejszą osobowość a druga słabszą. Powoli silniejszy zaczyna podporządkowywać sobie słabszego. Słabszy zaś stopniowo poddaje się. Droga do jedności rozumiana jest tutaj jako „bycie takim samym”. Niewiele z tego może wyjść. Fundamentem nie jest bowiem rzeczywistość ale iluzoryczne podobieństwo. Na drugim obrazku widać ludzi, którzy mocno podkreślają swą odmienność. Mówiąc o potrzebie jedności, jednocześnie twardo okopują się każdy w swoim świecie. Każdy ma swoje konto bankowe, swój krąg przyjaciół, własne problemy, zupełnie odmienny obszar zainteresowań i życiowych preferencji. Właściwie wszystko jest tak naprawdę odmienne. Dwa świat żyjące obok siebie. Nic nie umożliwia wspólnej płaszczyzny spotkania. Jedność przeobraża się tutaj w puste słowo. Nowy rodzaj iluzji zbudowania jedności. Na szczęście na tych dwóch obrazkach świat się nie kończy. Pozostaje jeszcze jeden obraz. Tak! Powiedzmy „obraz”, dla podkreślenia ważności w stosunku do obrazków. Otóż ten obraz można zatytułować: „Jedność w różnorodności”. Jak to interpretować? Otóż realnie sensowną jedność można zbudować tylko poprzez połączenie różnorodności. Każdy odważnie odsłania swoje „bycie sobą”. Nie kryje tego, co odmienne. Konkretnie mówi, z czym się na przykład nie zgadza. Nie chodzi jednak o podkopanie drugiego. Celem jest po prostu odsłonięcie prawdy. Jednocześnie szukamy drogi do znalezienia rozwiązania. Mając różne plany na popołudnie, próbujemy tak zadziałać, aby ten czas wspólnie spędzić. W odmienności, odnajdujemy wspólną płaszczyznę. Rzecz ciekawa! W tej logice różnorodność przestaje być przeszkodą. Kto by pomyślał! Staje się nawet pomocą i ubogaceniem. Dwoje odmiennych ludzi zaczyna wzajemnie się uzupełniać. Prawdziwa jedność powstaje pomiędzy odmiennymi ludźmi, którzy potrafią odkryć bogactwo wspólnego bycia razem. Panie Jezu! Udziel nam daru jedności. Pozwól zasmakować bycia jedności w różnorodności…
|
21 stycznia 2006 |
Życie człowieka wciąż zanurzone jest w świat walki dobra ze złem. Istnieją tu pewne powtarzające się prawdy i dylematy. Warto sobie zdawać z nich sprawę, gdyż pewnego dnia także i ja boleśnie doświadczę ich istnienia. Poruszyła mnie wypowiedź pewnego działacza solidarności, który zarazem był przez długie lata donosicielem Służby Bezpieczeństwa. Jak stwierdził, powodem nawiązania współpracy na początku był lęk o żonę i dzieci. Potem obawiał się, że zostanie ujawniony jako współpracownik. Dostrzegam tu dwie fundamentalne kwestie, od których między innymi zależy życiowe zwycięstwo lub przegrana. Najpierw lęk o bliskich. Tak! To stała forma szantażu. Nakłonić do zła w imię uratowania kochanych osób. Nie mogę temu ulec. Oczywiście. Trzeba robić wszystko, co tylko możliwe, aby druga osoba przeze mnie nie cierpiała. Nigdy jednak nie mogę bronić dobra poprzez zgodę na zło. Nie ma co ukrywać. Taka postawa może zakończyć się tragicznie. Będzie to jednak cierpienie i śmierć Chrystusa? Co to znaczy? To cierpienie i śmierć, które mocą Boga zostaną przeobrażone w zmartwychwstanie. W Starym Testamencie mamy wzruszający przykład matki, która zachęcając swych synów do wierności Bogu, jednocześnie posyłała ich na drogę męczeństwa. Warto dodać, że nie zawsze musi być tak tragicznie. Kusiciel widząc siłę ducha nieraz po prostu odstępuje od swego planu. Wie, że nic nie wskóra. Gdy jednak dostrzega słabość, zaczyna ten obszar niejako eksploatować. Pojawia się strategia szantażu. Wspomniany człowiek kontynuował donosicielstwo w późniejszym okresie z lęku przed ujawnieniem wstydliwej prawdy. Na tej drodze można brnąć coraz bardziej. Im dłużej istnieje poniżające działanie, tym więcej potencjalnego wstydu do odsłonięcia. W miarę upływu czasu człowiek pogrąża się i tonie w poczuciu beznadziejności zaistniałej sytuacji. Nie jest to jednak bezwzględna konieczność. Fakt! W pewnym momencie można się złamać. Zrobić głupotę lub nawet zacząć trwać w niej. Nigdy jednak nie jest za późno. Zło popełniane w ukryciu zniewala i powoduje wewnętrzne rozdarcie. W tej sytuacji pozostaje niezmienna prawda. W każdym momencie decyzja o zerwaniu z trwaniem w źle jest lepsza od stanu dalszego pozostawania w jego obszarze. Tak decyzja daje wolność. Kusiciel traci narzędzie trzymania w potrzasku. Myślenie typu „bo się wyda” traci zniewalającą moc. Odważnie przyznaję się do upadku i rozpoczynam życie na nowo. Święty to nie jest ten, który nie upada. Święty to człowiek, który po upadku, mimo wszystko powstaje na nowo. Głęboki oddech. Serce człowieka zaczyna wypełniać świeże powietrze przeniknięte światłem prawdy i wolności…
|
20 stycznia 2006 |
Ksiądz Jan Twardowski odszedł z tego świata. Nie sposób pominąć milczeniem ten smutny i zarazem radosny fakt. Smutny, bo nie ma go już z nami na ziemi. Radosny, gdyż bez wątpienia zamieszkał w świecie Szczęścia obiecanym przez Pana. Tak wiele dobra dał ludziom. Nie daje mi spokoju pytanie: gdzie tkwi klucz do fenomenu jego niepowtarzalnej osoby? Nie ma co ukrywać: odpowiedź na to pytanie po prostu mnie przerasta. Dwa epizody dają mi jednak pewne światło. Otóż jako student miałem kiedyś okazję być na wykładzie z języka polskiego, który prowadził ks. Jan. Pamiętam, że byłem niezmiernie zaskoczony. Tak wybitna osoba, a to wszystko, co mówił, było w swej formie takie niepozorne. Dodatkowo trudności z wyraźną mową sprawiały, że jakoś tak trudno było zrozumieć słowo mówione. Miałem początkowo obraz wybitnego poety, który elokwentnie przedstawi nam tajemnice słowa. A było inaczej…Teraz po wielu latach różnych spotkań z ludźmi trochę więcej rozumiem i widzę błąd mojego naiwnego myślenia. Przedziwne! Ludzie wielkiego ducha są zewnętrznie bardzo niepozorni i ubodzy. Mojżesz miał poważne problemy z wymową. Sokrates był swoistym zaprzeczeniem greckiego ideału urody. Poprzez tę zewnętrzną słabość promieniuje wewnętrzna moc ducha. Są ludzie, którzy przytłaczają swym blaskiem. Później okazuje się jednak, że to tylko swoista piana, z której nic lub niewiele pozostaje. Wnętrze okazuje się puste. Tak czuję intuicyjnie, że ks. Jan w głębi serca naprawdę kochał Boga i ludzi. I tu jeszcze jeden znamienny dziwny epizod. Dopiero dzięki poezji ks. Jana zdołałem go nieco rozwikłać. Otóż byłem świadkiem pewnej wypowiedzi. W pełni zgadzałem się z treścią wygłoszonych tez. Wewnętrznie jednak kompletnie nie mogłem tego strawić. To nie był lęk przed prawdą. W końcu zrozumiałem. Ta słuszna teoria była wygłoszona bez miłości oraz z pogardą i oburzeniem wobec błądzącego. No właśnie. Dokładne zaprzeczenie poezji ks. Jana. Nie potępiał. Poprzez proste zdania głosił dobro. Świetny świadek słów św. Pawła „Zło dobrem zwyciężaj”. Tak! Takie proste słowa dobroci rodzą w sercu dobroć. Nawet, gdy człowiek zrobi totalną głupotę, dobre słowo na nowo rozpala promyk miłości i mądrości. Na nowo chce się żyć. Oburzenie „sprawiedliwego” zabija. Zwyczajne słowo wiary w dobroć człowieka przywraca do życia. Co więcej! Właściwie nawet nie jest najważniejsze, jakie słowa zostały użyte. Najważniejsza jest miłość serca, która promieniuje poprzez te słowa. I jak tu nie pozwolić, by struny serca po raz kolejny zagrały tę piękną melodię. Jaką? Wiemy to razem: „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą…”.
|
19 stycznia 2006 |
Wiadomość o śmierci młodego chłopca. Utopił się na skutek załamania lodu. Przez dwadzieścia minut grupa ludzi obserwowała z brzegu dokonującą się na małym jeziorku tragedię…Na ich oczach ginął człowiek. Nic nie zrobili poza wezwaniem policji. Po przybyciu policjantów było już za późno…Nie pisze tego po to, aby załamywać ręce nad stanem znieczulicy społecznej. Nie zamierzam w żaden sposób wypowiedzieć ze zgrozą: „jacy ci ludzie są”. Tak sobie myślę, co ja bym zrobił w tej sytuacji. Nie będę koloryzował. Bardzo możliwe, że byłbym kolejną osobą, która jedynie patrzy…Paraliżujący lęk, że jak wejdę na lud, to pode mną jeszcze szybciej się załamie i utopię się. Dodatkowo nie umiem pływać. Jest taki rodzaj paraliżu, który obezwładnia człowieka. Być może nie byłbym w stanie nic zrobić. Więcej! Powiedziałem sobie, że niestety chyba nie rzuciłbym się na ratunek. Takiego stwierdzenia nie traktuję jednak jako argumentu, który usprawiedliwia bezczynność; że nic nie da się zrobić. Wręcz przeciwnie! Dokonuję takiej mocnej samooceny, aby wylać sobie kubeł zimnej wody na głowę. Tak! Muszę rozpocząć jeszcze bardziej konkretną pracę wewnętrzną, aby przygotować się do stanięcia twarzą w twarz z tego typu dramatyczną sytuacją. Gdybym sobie powiedział, że ja na pewno bym ratował, to byłbym dobrą ilustracją żałosnego głupca. Dodatkowo uśpiłbym konieczność podjęcia ciężkiej pracy. Tak! Są pewne głębokie odruchy samoobronne, które paraliżują lub wyzwalają siły jedynie do obrony własnego życia. Nie jest to jednak bezwzględne, smutne fatum. Wierzę, że poprzez stopniowe przygotowywanie, z Bożą łaską, może dokonać się przełom. Zamiast stać i bezczynnie patrzeć, rzucę się wtedy na pomoc. Nawet gdybym się utopił, to będzie to miało sens. Ale takie sekundy są owocem lat, a nawet dziesiątek lat pracy. Przypomina mi się tutaj św. Maksymilian Kolbe. Miał odwagę oddać swoje życie za drugiego człowieka w przerażającym otoczeniu, gdzie były nawet przypadki kanibalizmu. Ta sekunda decyzji i wyjścia z szeregu nie były impulsem chwili. Ta sekunda wyjścia z szeregu, gdy inni pozostawali nieruchomo, była owocem kolejnych lat pokornego napełniania się mocą Boga. Gdy nadeszła chwila próby, wygrał…Oddał swoje życie. Bez wątpienia, gdyby znalazł się we wspomnianej grupie nad jeziorkiem, rzuciłby się na pomoc. Wszyscy na pewno by ocaleli. Woda miała tylko półtora metra głębokości…Wiadomość o śmierci tego chłopca wyzwoliła we mnie takie wewnętrzne przynaglenie. „To tylko kwestia czasu. Znajdziesz się w podobne sytuacji. Zacznij wreszcie przygotowywać się fizycznie, psychicznie i duchowo”. Panie Jezu. Jestem taki słaby i pełen lęków. Daj mi potrzebne siły i wytrwałość. Proszę Cię, abym potrafił rzucić się na pomoc. Nawet, gdybym miał zginąć…
|
18 stycznia 2006 |
Wczoraj miałem takie swoiste odczucie obecności św. Antoniego. To był dzień wspomnienia w Kościele tego wspaniałego człowieka, który uważany jest za ojca chrześcijańskich pustelników. Bardzo mi pomógł. Nie patrzę bowiem na świętych jak na szlachetne figurki, przed którymi należy pobożnie się skłonić. To takie sztuczne… Po prostu to są ludzie, którzy pomagają mi w prowadzonych poszukiwaniach życiowych. Życie św. Antoniego zmieniło się radykalnie po tzw. przypadkowym usłyszeniu fragmentu o bogatym młodzieńcu z Ewangelii według św. Mateusza. Konkretnie, piorunujące wrażenie zrobiły na nim słowa Jezusa: „Jeśli chcesz być dokonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za mną”. Słowa te potraktował na serio i zarazem jako zaproszenie do dosłownej rezygnacji ze wszystkiego w imię Boga. Tak więc rozdał wszystko i poszedł na pustynię. Decyzja, która zmieniła życie św. Antoniego, od dawna nie daje mi spokoju. Wciąż na nowo rozbudza rozumowanie, które zrodziło się w szkole średniej. A jakież to rozumowanie? „Bóg jest albo go nie ma. Jeśli jest, to trzeba oddać całe życie. Jeśli nie ma, to czym prędzej należy popełnić samobójstwo, aby nie trwać dłużej w absurdzie”. Na szczęście Odkryłem obecność Boga. Potem seminarium. Święcenia kapłańskie. Ale czuję, że to nie jest koniec drogi. Wezwanie, które usłyszał św. Antoni, nie daje mi spokoju. Gdzieś w głębi czuję, że jestem zaproszony do podjęcia podobnej drogi. To taki dyskretny i zarazem z coraz większą mocą przyciągający głos pustelni. Pragnienie bycia pustelnikiem. Opuścić wszystko i udać się do pustelni. Nie chodzi o fizyczny piasek. Św. Antoni mieszkał akurat w Egipcie, gdzie jest pustynia. Z kolei na przykład Mikołaj z Flue zamieszkał w lesie. Obydwaj jednak dokonali tego samego wyboru absolutnego pójścia za Chrystusem. Nie wiem jeszcze, gdzie jest miejsce ostatecznej realizacji mojego powołania. Wewnętrznie czuję się jednak coraz bardziej pustelnikiem. To nie jest oczywiście rezygnacja z kapłaństwa. To swoista finalizacja mojego kapłaństwa. Na przykład Św. Bruno był kapłanem diecezjalnym i podjął drogę pustelniczą w wieku pięćdziesięciu kilku lat. Oczywiście nie chcę w żaden sposób uogólniać. Nie wiem, co innym Bóg mówi do głębi serca. W każdym razie w sobie czuję takie coraz mocniejsze powołanie pustelnicze. Dziękuję za każde słowo modlitwy, która pomaga w podjęciu tej drogi. To jest ponad ludzkie siły. Na szczęście, dla mocy Bożej nawet najpotężniejsze góry stają się lekkie jak malutkie ziarnko piasku. Ja nic nie mogę. Chcę wierzyć, że Bóg może wszystko…Jak to wszystko się skończy?...
|
17 stycznia 2006 |
Byłem w pomieszczeniu przy kościele. Nie widziałem, co się w nim dzieje, ale słyszałem. Przez długi czas przed Mszą św. zupełna cisza. W pewnym momencie dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Wkrótce usłyszałem kolejny dźwięk…Co oznaczał ów drugi dźwięk? No właśnie…Wtedy zrodziła się refleksja, która pomogła mi uświadomić sobie różne podejścia do życia. Czy takie „przejście” jest możliwe? Najwyraźniej tak. Rzecz dotyczy sposobu interpretacji tego drugiego dźwięku drzwi. To wcale nie jest jednoznaczne i oczywiste! Dla optymisty ten drugi dźwięk oznacza wejście kolejnej osoby. Pojawia się drugi człowiek. Radosna myśl, że wreszcie kościół powoli zaczyna się wypełniać. Dla pesymisty coś radykalnie odmiennego. Drugi dźwięk dotyczy wciąż tej pierwszej osoby, która po wejściu zaraz niestety wychodzi. Znów nikogo nie ma. Optymista i realista tkwią w pewnym świecie wewnętrznych z góry ustalonych przekonań. Optymista pociesza się, że będzie dobrze. Pesymista z kolei dołuje się, że na pewno będzie źle. Jedno i drugie podejście jest oderwane od rzeczywistości. Pierwsze często łączy się z naiwnością i bolesnym rozczarowaniem Optymistyczna filozofia „jakoś tam będzie” kończy się często tragicznie. Brak przygotowania. A potem...Nie zdany egzamin. Rozpad małżeństwa. Drugie podejście z kolei paraliżuje już na starcie. Człowiek marnuje konkretne szanse. Trzęsie się przed egzaminem, gdy tak naprawdę jest dobrze przygotowany. Lęka się wyznać miłość, które to wyznanie zostałoby przyjęte z wielką radością. Tak więc optymista i realista jest oderwany od rzeczywistości. Takie ideologiczne podejście. Optymista zakłada, że drugi dźwięk drzwi to kolejny wchodzący człowiek. A przecież to może być wyjście. Pesymista jest przekonany, że drugi dźwięk to na pewno znak, że znów nikogo nie ma. A przecież to może wyraz obecności kolejnego człowieka. To nie są chrześcijańskie drogi. Czyli chrześcijanin jaką drogą zdąża? To droga życiowego realizmu. To znaczy? Jako realista, słysząc dźwięk dopuszczam istnienie dwóch możliwości. Mam taki horyzont w swoim umyśle. Spokojnie stwierdzam fakt, że drugi dźwięk oznacza wejście kolejnego człowieka lub wyjście tego pierwszego. Z postawą akceptacji faktów, dopuszczam realną możliwość zaistnienia tych dwóch przypadków. Bycie realistą oznacza więc umiejętność dostrzegania różnych możliwości. Jestem przygotowany do egzaminu, ale dopuszczam możliwość, że nie zdam. Postanawiam wyznać miłość, ale jestem przygotowany na bolesne odrzucenie. Taki realizm to jeszcze nie do końca chrześcijańskie podejście do życia. Chrześcijanin to człowiek nadziei. Mając świadomość różnych możliwości, spoglądam na świat z wiarą w zwycięstwo dobra, prawdy i miłości. Angażuje się w zwycięstwo tego, co lepsze. To już nie jest naiwny optymizm. To realistyczne podejście do życia nacechowane nadzieją. Zwykłe drzwi tak wiele mogą wyzwolić i nauczyć! Optymista, pesymista, realista z nadzieją…
|
16 stycznia 2006 |
Człowiek nosi w sobie kolejne doświadczenia życiowe. Tak naprawdę nic nie znika z naszego życia. Jedynie czas może pokryć kurzem wspomnienia o tym, co niezmiennie nadal istnieje. Dlatego wystarczy nieraz niewielkie przeżycie, aby obudzić pozornie uśpiony cały wielki świat z przeszłości. Skąd takie myśli? Otóż odwiedziłem pewną stronę internetową, na której zobaczyłem cyklicznie umieszczane piękne teksty. W pewnym momencie, tak nagle, pojawiły mi się w oczach łzy. Wewnętrznie odczułem, że autorka tej strony tak szczerze pragnie dzielić się poprzez te teksty dobrocią swego serca. Zafascynowała mnie jej odwaga. Przełamała pewną barierę lęku i pisze…Otóż to! Zrozumiałem skąd moje poruszenie serca! Ta strona przypomniała mi całe lata mojego życia. Bardzo dotkliwy ból. Jaki? Otóż bardzo często rodziły się we mnie różne dobre pragnienia. Tak po prostu chciałem z serca dawać dobro. Nie potrafiłem jednak przejść do działania. Od razu włączał się paraliżujący lęk. Przed czym? Przed wyśmianiem, kpiną, ironią. Co więcej: lęk przed odrzuceniem. To naprawdę obezwładnia człowieka. Przerażająca świadomość, że ofiarowane przeze mnie dobro może być odrzucone. Lęk przed cierpieniem odrzucenia. W końcu, gdy coś mojego zostanie odrzucone, to tak, jak gdybym ja sam został odrzucony. Wyrok unicestwienia. Tak więc rysowały się dwie drogi. Jedna z nich to droga dawania z potencjalną możliwością bycia odrzuconym. Druga to rezygnacja z daru i uniemożliwienie ewentualnego zranienia. Dwie radykalnie odmienne sytuacje. Daję i narażam się na cierpienie. Nie daję i chronię się przed cierpieniem. Pancerz samoobronny. Przez lata miała miejsce ta druga sytuacja. Lęk przed bólem paraliżował. Nie potrafiłem przełamać pewnej bariery strachu. Autorka wspomnianej strony przypomniała mi ten świat. Jednocześnie wzbudziła takie szczere uznanie, że była w stanie się przełamać; że składa dar poprzez publikację tekstów, które wywierają największy wpływ na jej życie. Rozpoczęcie pisania „Pustelnika” nie przyszło tak po prostu. Wcześniej były druzgoczące okresy zwątpienia i doświadczenia nicości. Niemoc, która nie pozwalała na napisanie nawet jednego zdania. Teraz z Bożej łaski tak wiele się zmieniło. Nadszedł kolejny okres. Ze szczerego serca pragnę się dzielić. Wystawiam się na zranienie. Ale warto. Jeśli prawdziwie kocham dobro, to poniesione cierpienie jest tak naprawdę darem. Warto cierpieć, aby świadczyć o miłości. Nawet gdy nadejdzie śmierć, mocą Boga przekształci się w zmartwychwstanie…
|
15 stycznia 2006 |
Dzisiejsze teksty czytane na niedzielnej Mszy świętej zrodziły we mnie pewien obraz odkrywania powołania w swoim ciele. To znaczy? Otóż ciało wyszło z mroków ukrycia. Przestało być tematem tabu. I bardzo dobrze! Wielka jednak szkoda, że kultura materialistyczna zachęca do zatrzymania się jedynie na powierzchni. Tak, jak gdyby ciało utożsamiało się z zewnętrznym wyglądem skóry i sylwetką. Prawda jest radykalnie inna. Ciało nie jest rodzajem choinkowej bombki, która na powierzchni jest piękna a wewnątrz pusta. Święty Paweł przypomina, że ciało człowieka jest przybytkiem Ducha Świętego. Można powiedzieć, że ciało jest świątynią, w której mieszka Boży Duch. Co z tego wynika? Warto wsłuchiwać się we wnętrze swego ciała. Tam można bowiem usłyszeć delikatny głos Boga. Z wnętrza naszego ciała dobywa się subtelne wołanie po imieniu. Piotrze, Aniu, Andrzeju, Justyno…Słyszysz teraz swoje Imię? Tak! Bóg w najgłębszych pokładach ciała, w sercu, objawia każdemu człowiekowi jego powołanie. To szczególne powołanie dla każdego „Imienia”. Dla każdego człowieka. Do momentu, kiedy nie rozpoznam tego wołania, nie zaznam spokoju wnętrza. Nie będę miał poczucia „bycia w swojej skórze”. Warto być jak młody Samuel. Dopiero jego pełna ufności odpowiedź: „Mów, bo sługa Twój słucha”, zrodziła pokój serca. Tak! Będę starał się ciągle od nowa wsłuchiwać, aby w swoim ciele usłyszeć Boży głos powołania. To powołanie ukazuje się ciągle na nowo. Dlaczego? Bo wciąż pojawiają się nowe rozwidlenia życiowe i trzeba rozpoznawać, jaką droga iść dalej. Nie na tym jednak koniec. Nawet najdoskonalsza wiedza życiowo niewiele znaczy. To dopiero fundament do podjęcia konkretnego zaangażowania. Moje ciało nie jest pustą, bezwładną powierzchnią lub przestrzenią. Jezus, podobnie jak wobec Apostołów, mówi do mnie: „Chodź a zobaczysz”. Wiedza stanowi wielką pułapkę. Człowiek tak może zaabsorbować się jej zdobywaniem, że wciąż będzie pozostawał na poziomie pewnej teorii. To może być trafna i piękna teoria. Ale tylko teoria…Odczytane powołanie domaga się konkretnego czynu. Chodzi o praktyczne działanie wedle rozpoznanego głosu sumienia. Rodzi się wówczas konkretne doświadczenie Bożej obecności. Zaczynam wówczas odczuwać w sobie to, kim jest Jezus Chrystus. Ciało staje się miejscem, z którego zaczyna promieniować Boży Duch. To promieniowanie będzie najmocniejsze, gdy działamy wedle dobrze rozpoznanej Woli Bożej. Ciało przestaje być zbanalizowaną powierzchnią. Ciało staje się jak czynny wulkan. Z jego wnętrza zaczyna wydobywać się pełna energii gorąca lawa Bożej Miłości i Mądrości. To nie jest tylko pewna poezja. Jan Paweł II powiedział kiedyś, że gdybyśmy byli wierni głosowi Ducha, bylibyśmy jak iskra, która rozpali cały świat. Swoim życiem dał konkrety przykład spełniania się tej prawdy…
|
14 stycznia 2006 |
W tych dniach usłyszałem dwie poruszające do głębi ludzkie historie. Miały bardzo podobny początek, ale zupełnie odmienny koniec. Jakże niezgłębione jest ludzkie serce! Do czego nawiązuję? Otóż rzecz dotyczy dwóch osób, które w pewnym momencie życia usłyszały diagnozę: nowotwór złośliwy. Jedna z nich to misjonarz. Wkładał wiele trudu w głoszenie Bożej prawdy. Podjął wyzwanie dawania Dobrej Nowiny tym, którzy jeszcze jej nie znają. Niestety jednak…Zachorował i okazało się, że jest to nowotwór złośliwy. Załamał się. Nie wytrzymał tej potężnej życiowej próby. We wnętrzu pojawiła się potężna ciemność! Odebrał sobie życie. Tragedia samobójstwa. Druga osoba to młody ksiądz świeżo po studiach. Zrobił przypadkowo badania krwi. Wynik jak grom z jasnego nieba. Badania powtórzono. Podobny rezultat. Agresywna białaczka. Praktycznie wyrok śmierci. Przed oczami pojawiły się dwie możliwości: ulec rozpaczy lub uwierzyć z Bożą łaską w Miłość. Miłość Boża zwyciężyła. Na twarzy radosny pokój, wyrażający ufność serca. To wszystko daje tak wiele do myślenia…Początek bardzo podobny. Finał radykalnie odmienny. Te dwie historie do głębi przeniknęły moje wnętrze. Sprawa jest jasna. W żaden sposób nie mogę oceniać człowieka. Jednocześnie świadomość tych dwóch możliwych dróg stała się dla mnie wielkim skarbem. Nic nie wiadomo. Może także i ja pewnego pięknego dnia w przyszłości dowiem się, że mam nowotwór złośliwy? Trzeba być realistą! Wszystko jest jak najbardziej możliwe. Widzę teraz jasno, że przede mną pojawiłyby się wtedy dwa radykalnie odmienne drogi. Jedna to załamie i duchowe lub nawet fizyczne samobójstwo. Druga droga to ufność serca i radość płynące z rychłego spotkania Pana w domu Ojca. To jest sytuacja graniczna. Muszę pokornie uznać pewną rzeczywistość. Gdy przed oczami pojawi się śmierć, w życiu człowieka mogą zaistnieć radykalnie odmienne zachowania. Czy to znaczy, ze nic nie można zrobić? Zdecydowani nie! Warto już teraz rozpocząć przygotowanie. Dobrym początkiem jest dopuszczenie do świadomości, że wszystko jest możliwe. Potem dzień po dniu dążyć ku temu, co jest upragnionym wyborem życiowym. Tak! Świadom tych dwóch historii rozpocznę jeszcze z większym oddaniem życie na drodze ufności Bogu. Jeśli Bóg zechce, abym wkrótce odszedł z tego świata, to przecież On wie najlepiej. Boże! Dziękuję Ci za tego misjonarza, poprzez którego ostrzegasz mnie o grożącym wielkim niebezpieczeństwie. Dziękuję Ci za tego młodego księdza, który jest tak pięknym świadkiem zaufania do Ciebie. Boże! Niech twoja Wola się dokonuje…
|
13 stycznia 2006 |
Dotarło do mnie z wielką oczywistością. Tak! Wiara jest skarbem. Otwiera serce na działanie Bożej dobroci. Dzięki wierze Bóg może uzdrawiać moje serce. Ale nie to jest najpiękniejsze. Istnieje jeszcze większy skarb. Otóż moja wiara może być swego rodzaju „noszami”, na których przynoszę do Boga innego człowieka. Przedziwne prawo miłości! Na mocy wiary jednego człowieka, Bóg może uzdrawiać drugiego. Dotyczy to zarówno duszy jak i ciała. Sposób podejścia do tej prawdy odsłania rzeczywiste wnętrze ludzkiej duszy. Co robię, gdy spotykam się z ludzką słabością? Ostatnio po raz kolejny byłem świadkiem potępiania drugiego człowieka za jego słabości. Jakie to smutne! Potępienie zawsze odsłania zło tkwiące w sercu potępiającego. Tak naprawdę o wiele gorszy okazuje się stan nie potępianego, ale potępiającego. Tu nie ma troski o większe dobro, ale hipokrytyczne uśmiercanie. Jest to zaprzeczenie prawa miłości i zarazem wielkie marnotrawstwo możliwego dobra do wykonania. Co w takim razie objawia dobroć serca? Wyrazem autentycznej troski jest wspieranie słabego i chorego na duszy bądź ciele. Biorę nosze mojej dobroci i przynoszę chorego do Boga. Co to znaczy konkretnie? Otóż spotykając się ze słabością, nie potępiam, ale z serca przyprowadzam chorego człowieka do Boga; przynoszę poprzez słowo, czyn, modlitwę. Jeżeli ów człowiek naprawdę czyni zło, to wtedy prawdziwie przychodzę z pomocą. Poprzez moją wiarę Bóg będzie udzielał potrzebnej łask powrotu na dobrą drogę. Nie będę tym, który dobija, ale tym, który pomaga na nowo wstać. Jednocześnie wówczas przemienia się moje widzenie drugiego człowieka. Poprzez modlitwę będę dostrzegał w nim coraz więcej dobra zamiast zła. Objawia się autentyczna dobroć serca. Bóg pragnie uzdrawiać jednego człowieka poprzez modlitwy i czyn drugiego. Bóg przychodzi z łaską do jednego człowieka poprzez wiarę drugiego. Tak! Będę korzystał z tego wielkiego skarbu wiary. Panie uchroń mnie przed potępianiem kogokolwiek. Daj Panie, abym z chrześcijańską troską przynosił do Ciebie spotkanych chorych. Wierzę, że poprzez moją skromną wiarę, Ty sam będziesz uzdrawiał dusze i ciała chorych. Wspaniałe "nosze " wiary! Otwierają się nowe horyzonty nadziei, miłości, wiary…
|
12 stycznia 2006 |
Byłem po raz kolejny świadkiem ożywionej dyskusji. O czym? Gorący temat: homoseksualizm (pragnienie wobec osoby tej samej płci) i heteroseksualizm (pragnienie wobec osoby płci przeciwnej). Od dłuższego czasu obserwując to wszystko, co dzieje się wokół tej kwestii, zauważam dwa podstawowe błędy. Jakie? Jeden błąd polega na traktowaniu homoseksualisty jako człowieka drugiej kategorii. Taki gorszy brat, gorsza siostra. Nieraz pada pogardliwe określenie: „zboczeniec”. W tym rozumieniu, heteroseksualista to osoba pierwszej kategorii. Homoseksualista to osoba drugiej kategorii. Jakże to przerażające, gdy tak myśli ktoś, kto nazywa się chrześcijaninem. A tak niestety się zdarza. Drugi błąd polega na zakwestionowaniu heteroseksualnej natury ludzkiej. Neguje się prawdę, że naturalną tendencją człowieka jest heteroseksualizm. Traktuje się jako naturalną zarówno tendencję heteroseksualną jak i homoseksualną. W tym ujęciu, jedno i drugie może być tak samo naturalne dla człowieka. Skoro dwa wspomniane rozmienia są błędne, to jakie jest stanowisko autentycznego ucznia Chrystusa? Otóż uczeń Chrystusa w poglądach i postawach powinien kierować się zawsze zarówno zasadą prawdy jak i miłości. Co to znaczy konkretnie? Otóż niezależnie od tendencji każdy człowiek ma taką samą godność osoby. Zarówno homoseksualista jak i heteroseksualista jest tak samo człowiekiem pierwszej kategorii. Jeden i drugi jest stworzony na podobieństwo i obraz Boży. Dlatego jednemu i drugiemu należy się szacunek. Gdy chrześcijanin spojrzy z dobrocią na homoseksualistę i powie: „bracie”, „siostro”, to wspaniały znak autentycznej miłości do Jezusa. Tu pięknie ujawnia się wierność Miłości. Jednocześnie konieczna jest wierność Prawdzie. Prawda zaś mówi, że naturalną tendencją człowieka jest heteroseksualizm. Gdy pojawia się tendencja homoseksualna, to jest to nienaturalne. Nie jest to zgodne z obiektywną naturą człowieka jako człowieka. Nie można mówić, że pragnienie kobiety przez kobietę lub mężczyzny przez mężczyznę jest naturalne, normalne. I tu jest pewien punkt newralgiczny. Otóż z tej nienaturalności, nie wynika w żaden sposób bycie gorszym człowiekiem. Godność jest taka sama. Jedynie stwierdzamy fakt nienaturalności. Podam pewien przykład. Otóż rodzi się dziecko bez rączki. Nie można powiedzieć, że jest to naturalny stan dla człowieka. Naturą jest bowiem posiadanie dwóch rączek. Posiadanie jednej rączki jest więc nienaturalne. Jednocześnie dziecko ma dokładnie taką samą godność jak dziecko z dwiema rączkami. Zarówno dziecko z jedną rączką jak z dwiema jest pięknym obrazem Boga. Jedno i drugie jest obdarzane nieskończoną Bożą Miłością. Tak więc rzecz wagi niebywałej! Jestem uczniem Chrystusa. Chrystus jest Prawdą i Miłością! Dlatego zarówno w homoseksualiście jak i heteroseksualiście widzę „brata” i „siostrę”. Obdarzam Bożą miłością. Jednocześnie na mocy Prawdy, określam heteroseksualizm jako tendencję naturalną, zaś homoseksualizm jako nienaturalną. Jednych i drugich traktuję jednak tak samo: z miłością i dobrocią. To skarb, być autentycznie świadkiem Bożej Miłości i Prawdy…
|
11 stycznia 2006 |
Dzwonek. Pewna uboga kobieta z prośbą o pomoc. Otworzyłem furtkę; gdy dochodziła do drzwi, powiedziała, żeby posypać ścieżkę piaskiem. Pojawiła się myśl: prosi o pomoc i jeszcze uwagi daje…Potem trochę porozmawialiśmy i między wierszami znów padło zdanie, żeby posypać ścieżkę piaskiem. Udzieliłem stosownej pomocy. Gdy wychodziła, po pożegnaniu, jeszcze raz usłyszałem zdanie, żebym posypał ścieżkę piaskiem…Przypomniało mi się potrójne pytanie Jezusa do Piotra, czy mnie miłujesz. Fakt. Ścieżka nie była posypana. Wcześniej odśnieżyłem. Teraz jednak na skutek udeptanego śniegu i mrozu stała się śliska. Wiele razy przeszedłem i nie pośliznąłem się. Obiektywnie rzecz biorąc uwaga byłą jednak słuszna: należałoby posypać piaskiem. Poczułem jednak, że tu chodzi o coś głębszego. Tajemnicze potrójne wskazanie bardzo mnie zastanowiło. I oto wewnętrzne światło. Bóg przemówił przez tę uboga kobietę. Pomoc, której udzieliłem, ukazała się jako skromniutka wobec bogactwa prawdy, którą otrzymałem. Fakt, muszę posypać ścieżkę piaskiem. Otrzymałem jednak poważny sygnał, że muszę zrobić jeszcze coś bez porównania ważniejszego. Dotarło do mnie, że stąpam teraz na śliskiej drodze mojego życia. Jeszcze się nie przewróciłem, ale istnieje poważne niebezpieczeństwo. Dlatego muszę posypać piaskiem, aby uchronić siebie i innych przed upadkiem. Ależ odkrycie! Bóg przemówił naprawdę z mocą poprzez tę ubogą kobietę. Zrodziły się dalsze myśli wokół drogi i piasku. Najpierw muszę pokornie uznać, że droga jest śliska. Zlekceważenie niebezpieczeństwa byłoby głupotą. Droga pustelnicza (i inne drogi życia)jest rzeczywiście śliska. Może zaprowadzić do cudownej oazy; może zmiażdżyć i boleśnie upokorzyć. Czy z tego wynika, że mam się wycofać? Zdecydowanie nie! Z tego, że ścieżka jest śliska, nie wynika, że mam po niej nie chodzić. Aktualnie nie ma innej drogi. Ta droga jako taka jest dobra. Z istnienia potencjalnego niebezpieczeństwa nie wynika rezygnacja z podjęcia danej drogi. Na przykład małżeństwo niesie z sobą wiele niebezpieczeństw. Nie wynika z tego, aby osoba powołana nie wstępowała w związek małżeński. Nie mogę także skoncentrować się na szukaniu piasku, zapominając o drodze. Myślenie jedynie o zabezpieczeniach może jeszcze bardziej zmiażdżyć. Rodzi obsesję i paraliżujący lęk. Droga znika. Życie przeminie się w niebyt. To już coś! Odrzuciłem dwa możliwe błędy. Jeden z nich polega na nie braniu pod uwagę istniejących niebezpieczeństw na danej drodze życia. Drugi polega na rezygnacji z danej drogi na skutek potencjalnie istniejących niebezpieczeństw. Co w takim razie robić? Dalej mam chodzić ścieżką, ale jak najszybciej trzeba posypać ją piaskiem. Świetna metafora do życia. Nie mogę się wycofać. Odważnie mam zdążać dalej. Nawet z jeszcze większą determinacją. Musze jednak odczytać, co kryje się pod obrazem piasku. Co jest piaskiem, który uchroni mnie i innych przed upadkiem? Intensywnie o tym myślę. Na myśleniu nie mogę pozostać. Tym piaskiem trzeba konkretnie drogę posypać. To, co będzie ochroną, trzeba jak najszybciej wdrożyć w życie. Przypomina mi się teraz św. Faustyna. Kroczyła niezwykle śliską drogą. Piaskiem było dla niej posłuszeństwo Bożym prawdom otrzymanym od Boga poprzez spowiednika na spowiedzi. Tak! To ważny sygnał. Z osobą zaufaną odważnie rozmawiać o drodze, którą zdążam. Najlepiej spowiednik. Wtedy nie popadnę w iluzje. Droga posypana piaskiem to piękna metafora zdążania przez życie zgodnie z wolą Bożą. Dalej będę szukał, co jest piaskiem…Boże! Dziękuję Ci za łaskę otwarcia drzwi dla tej ubogiej kobiety. Dziękuję, że poprzez jej trzykrotną radę tak wiele mi powiedziałeś. Nie mam żadnych wątpliwości! To byłeś naprawdę Ty! Proszę Cię, abym zawsze potrafił usłyszeć głos. Twój pokorny głos niesie w sobie słowo mądrości życia. Droga bez piasku. Piasek bez drogi. Droga z piaskiem…
|
10 stycznia 2006 |
Jestem w trakcie odkrywania życia świętego Nicolas z Flue. Nieustannie mam teraz w sercu wybór, który podjął w pewnym momencie życia. Miał żonę i dziesięcioro dzieci. Wkrótce po narodzinach ostatniego dziecka, za zgodą żony, opuścił dom i podjął życie pustelnicze. Tę drogę realizował do końca swoich dni na ziemi. Powiedzmy sobie szczerze, że jest to decyzja niezwykle kontrowersyjna. Tak zwyczajnie po ludzku rzecz biorąc, można powiedzieć o zupełnym braku odpowiedzialności. Ostatecznie, gdyby był sam i podjął takie powołanie... Tu jednak opuścił dom, żonę i dzieci potrzebujące fizycznej obecności i troski. Dodatkowo był znany jako człowiek bardzo zasłużony społecznie. Pomagał wielu ludziom rozwiązywać ich życiowe dylematy. Gdy dowiedziano się o odejściu Nicolas, wielu było zbulwersowanych i zszokowanych. Nie ma co się dziwić. Przypuszczam, że dzisiaj zdecydowana większość ludzi zachowałaby się podobnie. Tak zwyczajnie po ludzku to przecież totalny brak odpowiedzialności. Cały ciężar wychowania spadł na żonę. Tyle obowiązków do wypełnienia w życiu rodzinnym. Dodatkowo na usta ciśnie się zarzut o egoizm. Miał duże zdolności społecznikowskie. Tyle dobra mógł jeszcze dokonać. A on odszedł…Nie ma co się gimnastykować intelektualnie. Na rozum rzecz biorąc, nijak nie da się wytłumaczyć tej decyzji. Na poziomie czystego rozumu jest to decyzja sprawiająca wrażenie nieodpowiedzialnej i egoistycznej. A jednak?...Nicolas został ogłoszony świętym przez Kościół. Jan Paweł II wygłosił o nim piękną homilię, w której jednoznacznie wskazał na jego świętość. To wielki świadek wiary. Tak! Rozum nie jest najwyższą racją wyborów! Często spotykam się z takim podejściem, które właśnie rozum traktuje jako ostateczne kryterium podejmowania życiowych decyzji. Jest jeszcze wyższa racja. To konkretne Boże zaproszenie do podjęcia danej formy życia. To Boże powołanie, które przekracza możliwości zrozumienia przez rozum ograniczający się tylko do rzeczywistości doczesnej. Nicolas nie działał wedle zasady własnego „widzi mi się”. Poszedł wiernie za odczytanym głęboko w sercu głosem Bożego powołania. Bóg łamie ograniczone horyzontu ludzkiego rozumu. Już na początku dziejów Nowego Testamentu obrazuje to scena Zwiastowania. Maryja została matką dziecka bez fizycznej relacji seksualnej z mężczyzną…Rozum nijak tego nie zrozumie…Tak! Istnieje tajemnica wyboru drogi życiowej przez każdego człowieka. Nie mam prawa bawić się w sędziego, który oceni słuszność wyboru. Wręcz przeciwnie. Jestem zaproszony do pokornego pochylenia głowy przed Bogiem, który drugiemu daje powołanie zupełnie dla mnie nie do pojęcia. Czas ukaże prawdę. Ci, którzy potępiali Nicolas, teraz „troszkę” dziwnie wyglądają. Ci, którzy ujrzeli niezrozumiałą po ludzku tajemnicę powołania, wykazali się autentyczną Bożą Mądrością. Są na tym świecie rzeczy, o których nawet filozofom się nie śniło... Jak wskazuje wielki prorok Izajasz, drogi ludzkiego rozumowania nie są drogami Boga…Będę szedł za drogą Bożego głosu, mimo wszystko…
|
09 stycznia 2006 |
Ależ historia! Na lampie przy moim biurku wisi taka pielgrzymkowa plakietka. Otrzymałem ją w 1994 roku jako uczestnik pielgrzymki do Ranft i Einsiedeln (Szwajcaria). Od ponad jedenastu lat, plakietka ta znajduje się przed moimi oczami. I tu rzecz przedziwna! Od tak wielu lat nigdy nie spojrzałem na jej drugą stronę. Teraz nurtowało mnie pewne bardzo męczące pytanie. Nie wiem, jak to się stało, ale po tak wielu latach wreszcie zobaczyłem te „niewidzialną” drugą stronę… Autor napisu, niezwykły eremita Mikołaj z Flue, przemówił do mnie z wielką mocą. Znalazłem odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. Kolejny strumień światła na dalszą drogę życia. Niesamowita szkoła! Zrozumiałem, że to, czego szukamy, nie jest najczęściej fizycznie daleko od nas. Więcej! Problem nie polega zasadniczo na tym, że czegoś nie ma. Dramat wyraża się w tym, że nie widzimy tego, co jest. Ta plakietka była cały czas, a ja jej nie widziałem. Przypomniało mi się teraz świadectwo pewnego męża. Otóż po trzydziestu latach w małżeństwie zobaczył, że ma żonę… Przez kolejne lata był fizycznie obok. Nie widział. Dostrzegł jej obecność dopiero po tak długim okresie. Tak! To wydarzenie z plakietką dało mi dużo do myślenia. Będę starał się coraz uważniej patrzeć na to wszystko, co mnie otacza w takiej „szarej codzienności”. Tak sobie teraz myślę. Ile jeszcze osób nie dostrzegłem, które są tuż obok? Ile rzeczy, które niosą bezcenne przesłanie, nadal nie widzę? Odpowiedzi na pytania nie są daleko. Wyruszając w daleką podróż raczej nie odnajdę tego, co najważniejsze. Bóg jest realistą! Dlatego odpowiedzi umieszcza tuż obok. Swoisty paradoks polega jednak na tym, że tracimy wrażliwość na to, co w jest blisko. Na przykład wielka pokusa dla księdza, który jest codziennie przed tabernakulum w kościele, może polegać na tym, że przestanie dostrzegać realnie obecnego tam Jezusa Chrystusa. Wielka pokusa w małżeństwie, to stracić z horyzontu męża, żonę, dzieci. Tak! Szukajmy uważnie w pobliżu. Tu ukryte jest to, czego najbardziej szukamy. Skarb jest przed oczami, tylko może nadal go nie widzimy. Ale nieraz trzeba odbyć daleką podróż, aby odnaleźć to, co znajduje się bardzo bliziutko. Potrzebowałem ponad dziesięciu lat, aby zobaczyć drugą stronę zwykłej plakietki. Jak jestem przy biurku, plakietka jest w odległości około 50 centymetrów…
|
08 stycznia 2006 |
Dzisiaj Niedziela Chrztu Pańskiego. Świętujemy przyjęcie chrztu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa. Na pierwszy rzut oka dziwna to sprawa. Po co Jezus przyjmował chrzest od Jana Chrzciciela? To raczej odwrotnie rzecz powinna się dokonać. W tym wydarzeniu jest jednak głęboki sens. Jaki? Przed odpowiedzią warto najpierw lepiej uzmysłowić sobie znaczenie określenia „chrzest”. Otóż z języka greckiego „chrzest” oznacza „zanurzenie”. „Chrzczę” jest równoznaczne z „zanurzam”. Tak więc Jezus przyjął chrzest z wody czyli zanurzył się w wodzie. I tu jest newralgiczny moment. Otóż nie zanurzył się po to, aby przyjąć od wody pewną Bożą obecność. Dokładnie odwrotnie. Zanurzył się po to, aby wodę przeniknąć swoją Bożą obecnością. W ten sposób woda została uświęcona czyli wypełniona Bogiem. Dlatego, gdy przy chrzcie kapłan polewa pobłogosławioną wodą i wypowiada stosowne słowa, dokonuje się zanurzenie człowieka w Bogu: Ojcu, Synu i Duchu Świętym. Wypływają z tego trzy konkretne dary i zarazem wskazania chrześcijańskiej drogi życia. Po pierwsze, Jezus pragnie przyjść także do naszego życia. Dlatego otwórzmy się. Pozwólmy, aby zanurzył się w naszym życiu. Doświadczymy wtedy wypełnienia Bożą obecnością. Warto przychodzić do Jezusa z „wodą swego życia” czyli z tym wszystkim, co stanowi treść naszego istnienia. Dzięki temu nasze życie zostanie przeniknięte Bożą obecnością. Smutek i radość nasycą się Boską energią życia. Bez tej energii przeobrazimy się w pełen frustracji życiowy kłębek. Dzieki przyjściu do Boga, podobnie jak woda w Jordanie, nasze życie zostanie przeniknięte Bogiem. Po drugie, owocem chrztu jest możliwa dobroć życia. Jezus w mocy Ducha Świętego przeszedł przez życie dobrze czyniąc. To propozycja dla każdego zanurzonego w Chrystusie przez chrzest. Jeśli wciąż będziemy przypominali sobie o własnym chrzcie, to mamy duże szanse na zwycięstwo. Zwycięstwo dobra nad złem! Czyż to nie piękna perspektywa móc na sądzie ostatecznym usłyszeć słowa: „Przeszedłeś przez życie dobrze czyniąc. Wejdź do wiecznej radości Boskiego Szczęścia”. Po trzecie, chrzest udziela pewnej niezwykłej wewnętrznej siły. Ta siła charakteryzuje się harmonijnym połączeniem delikatności i mocy. Chrześcijanin jest wrażliwy na ludzką kruchość i słabego nie będzie dobijał ale wzmacniał. Jednocześnie to wzmocnienie dokonuje się przez zdecydowane, pełne mocy wprowadzanie Bożego przykazania Miłości. Duch Święty umożliwia tę jedność delikatności i mocy. Tak! Dzisiejszy dzień to świetna okazja do odkrycia na nowo łaski chrztu. Zostałem zanurzony w Ojcu, Synu i Duchu Świętym…Nie jestem sam. Bóg w Trójcy Świętej prawdziwie jest ze mną. Cieszmy się! Być chrześcijaninem; być człowiekiem, który przyjął chrzest, to wielki dar!
|
07 stycznia 2006 |
Otrzymałem ostatnio sms-em zdanie, które stało się dla mnie bardzo ważne. Powiem więcej! Dotknęło tego, co w moim życiu zaczyna odgrywać pierwszoplanową rolę. Wspomniane zdanie, którego autorem jest Antoine Saint-Exupery, brzmi następująco: „Przestrzenią ducha, gdzie może on rozwinąć skrzydła, jest cisza”. Przedziwne doświadczenie. Z każdym dniem czuję wyraziściej, jak prawda tego zdania wypełnia me wnętrze. Krąży niczym krew w organizmie. Krew pełni niesamowicie ważną rolę. Dostarcza między innymi tlen do całego organizmu. Niedotlenienie, w przypadku mózgu nawet bardzo krótkie, powoduje poważne zaburzenie, a nawet śmierć. Cisza pełni taką samą rolę w życiu człowieka. To tlen, który pozwala żyć. To niezbędny fundament, na którym dopiero może wznosić się dalsze życie. Bez ciszy, życie staje się materialną klatką. W miarę upływu czasu zaczyna panować duchota. Materia nieubłaganie coraz bardziej przytłacza swym ciężarem. Dusza przypomina tu pięknego orła, którego skrzydła zostały bestialsko skrępowane i powiązane. Powolne umieranie. Nuda, szarość, banalna trywialność. Na szczęście nie jest to bezwzględne prawo konieczności. Wszystko może wyglądać inaczej. W jaki sposób? Lekiem jest cisza. Gdy cisza zaczyna dotleniać organizm, życie zaczyna pulsować. Orzeł ducha nie ma już związanych skrzydeł. Może szybować. Duch budzi się w człowieku. W miejsce beznadziejnej szarości pojawia się kolorowa pasja istnienia. Swoiste wewnętrzne doświadczenie lekkości własnego bytu. Mam tu na myśli taką głęboko pozytywną lekkość, która przypomina chwile uniesienia na szczycie górskim, gdy oddychamy świeżym powietrzem. Nasza materialność bierze w tym oczywiście udział. Materia jest wspaniała. Sama z siebie pozostaje jednak tylko ciężką masą. Potrzebuje ducha, który nasyci ją energią życia. Ta energia wypełnia całego człowieka właśnie poprzez ciszę. Bez ciszy człowiek zamiera. Dzięki ciszy, człowiek rodzi się do życia. A może cisza jest tylko dla wybranych? Zdecydowanie nie! Czy można powiedzieć, że tlen jest potrzebny do życia tylko dla wybranej garstki? Chcę być człowiekiem, którego duch nie jest spętany. Dlatego pragnę coraz pełniej oddychać ciszą. Cisza jest dla każdego człowieka. Różnica dotyczy jedynie stopnia obecności tej ciszy. Niektórzy są powołani, aby szczególnie być świadkiem życiodajnej mocy ciszy. Mam tu na myśli bycie pustelnikiem. Na przykład cały sens życia kartuza polega na modlitwie w ciszy i samotności. Człowiek poświęca wtedy całe życie, aby ukazać niezwykłą wartość ciszy. Oczywiście takie powołanie otrzymują tylko niektórzy. Nie zmienia to jednak faktu, że życie każdego człowieka będzie sensowne tylko wtedy, gdy będzie budowane z pomocą ciszy. Wtedy duch się uwalnia. Bóg najpełniej przychodzi w ciszy. Wówczas, w miarę pływu lat, człowiek nie starzeje się w sercu. Wręcz przeciwnie. Cisza to najlepszy lek na młodość. Z wiekiem duch bowiem może coraz wyżej szybować. Widać coraz wyraźniej, że człowiek został stworzy na obraz Boga…
|
06 stycznia 2006 |
Każde święto to wielka życiowa pomoc. Pomaga zrozumieć drogę, która prowadzi do zwycięstwa. Dziś Uroczystość Objawienia Pańskiego. Ogarnia mnie szczególne zamyślenie. Tak! Bóg nie pozostaje w ukryciu. Objawia swą obecność człowiekowi. Nie jest to jednak porażający strumień światła z jupitera. To dyskretne i delikatne promieniowanie boskiej obecności. To światło bardzo łatwo może pozostać nie zauważone. Jednocześnie ten boski blask może radykalnie przemienić życie. Od czego to zależy? Stają mi przed oczami Herod i Mędrcy ze Wschodu. Jakże totalnie odmienne postawy. Pierwszy traktuje siebie jako centrum świata. Oddaje pokłon sobie samemu. Skoncentrowany na sobie, nie widzi Bożego światła. Pozostaje w ciemności lęku, zazdrości i paraliżującego poczucia zagrożenia. Z kolei Mędrcy wyruszają na poszukiwanie „Najważniejszego”. Otwierają się na zewnętrzny świat. Na drodze swego życia, odważnie padają na kolana przed małym dzieckiem. W kruchym człowieczku odnajdują Boga. Doświadczają światłości, która pozwala dalej poruszać się po niebezpieczeństwach i ciemnościach ludzkiego życia. Oto konkretny kierunek zdążania ku światłości. Ujrzymy światło Boga, gdy uszanujemy ubogiego tego świata. Mędrcy pokazują, co robić, aby nie wejść na drogę głupoty. Tak! Mają nam naprawdę bardzo dużo do powiedzenia. Oto bezcenna wartość świętego pokłonu przed Bogiem. Nie na tym jednak koniec! Zaintrygowały mnie jeszcze złożone przez nich dary. Dobrze wiemy jakie: złoto, mirra, kadzidło. Pokłon nie był pustym pokłonem. Zawierał w sobie konkretny sens. Jaki? Poprzez dar złota uznali, że spotkane Dziecię jest Królem i Panem Wszechświata. Składając mirrę, gorzką żywicę, otworzyli się na prawdę, że mają przed sobą człowieka, który umrze. Kadzidło wyraziło głęboką wiarę, że kruche Dziecię prawdziwie jest Bogiem. Światło pokłonu rozchodzi się niejako poprzez trzy promienie. Widzę w tym wielką szansę wobec tego wszystkiego, co spotka mnie w przyszłości. Pragnę dołączyć do Mędrców. Będę składał złoto mego życia Jezusowi. Sukces niech będzie powodem do chwały nie dla mnie, lecz dla Pana, bez którego nic nie można uczynić. Będę przynosił mirrę mego istnienia Jezusowi. Gorycz porażki niech łączy się z pokorną akceptacją mojej ludzkiej ograniczoności i cierpienia. Przyjęcie śmierci z Jezusem doprowadzi do Zmartwychwstania. Będę kierował kadzidło mego życia ku Jezusowi. Niech to kadzidło wyraża modlitwę, w której kieruję moje serce do Boga. Delikatne pulsowanie Bożej obecności staje się źródłem potężnym źródłem mocy ludzkiego życia. Ależ to niezwykłe! Dumna pycha prowadzi do zagubienia w ciemności. Pokora wobec Bożego Dziecięcia rodzi w sercu światłość i pokój…
|
05 stycznia 2006 |
Odkrywam nowy sens przyjaźni. Dotąd przeżywałem ją raczej jako słowa, czyny i gesty, poprzez które sprawiałem radość. Piękne uczucie widzieć, jak przyjaciel odzyskuje uśmiech i nową nadzieję życia. Ale nie do tego ogranicza się przyjaźń. Istnieje jeszcze inny wymiar. Bez porównania trudniejszy. To autentyczna próba ogniowa. Do czego zdążam? Otóż w tych dniach przyjacielowi, którego znam od wielu lat, muszę mówić trudną prawdę. Nie jestem zrozumiany. Pozornie wygląda to tak, jak gdybym chciał zerwać przyjaźń. W rzeczywistości pragnę tę przyjaźń jeszcze bardziej umocnić. To znaczy dokładnie mówiąc, pragnę realizować sens przyjaźni, który opiera się na przekazywaniu prawdy. Owocem zaś takiej postawy zawsze będzie pogłębienie relacji. Nie można jednak ukrywać. Przy niezwykle trudnych słowach istnieje realne niebezpieczeństwo zerwania relacji. Tragedia polega na tym, że drugi może odejść z przekonaniem, że został zdradzony w przyjaźni. Jeśli jednak będę chciał na siłę ratować zewnętrzną relację, pozostaje jedynie droga zdrady prawdy. Nie na tym koniec! Zamiast pomagać, stanę się niszczycielem ludzkiego życia. Dyskretna pokusa polega na tym, że będę wtedy odbierany jako przyjaciel. Cóż za przedziwny paradoks. Gdy zachowuję się jak prawdziwy przyjaciel, jestem odbierany jako nieprzyjaciel. Z kolei gdybym działał jak nieprzyjaciel, byłbym odbierany jako przyjaciel. To niezwykle bolesny dylemat. To bardzo mnie męczyło. Takie wewnętrzne zmaganie, które przenikało kolejne godziny i metry kwadratowe rzeczywistości. Wreszcie w głębi serca nadeszła pomoc „z wysoka”. A jakaż to pomoc? Konkretna i co najważniejsze dająca pokój serca. Bezcenne słowa z Pisma Świętego: „Słuchaj bardziej Boga niż ludzi”. To prawdziwa światłość w ciemności. Tak! Przyjaźń to autentyczna troska o życie osoby, którą uważam za przyjaciela. Wspaniale, jeśli poprzez dobro mogę już od razu być postrzegany jaka bratnia dusza. To jednak wcale nie musi być jeszcze głębsza przyjaźń. Zwykłą ludzka dobroć może wystarczyć. Przyjaźń tak naprawdę utwierdza się wtedy, gdy na skutek podjętej troski zostanę odebrany jako nieprzyjaciel. Tu wchodzimy w obszar ponad-ludzki. Jedynie zaufanie do Boga może dać potrzebne siły, aby nie zrezygnować z autentycznej prawdy i miłości. Przyjaciel może nawet odejdzie, ale po dniach, miesiącach, latach…zrozumie miłość, którą otrzymał. Wtedy zawsze może wrócić. Raczej wróci…Pozostaje jeszcze możliwość, że w tym świecie na zawsze się zamknie. Zwłaszcza, gdy inni przyjdą z pozorną pomocą. Trudno. Na szczęście ostatecznie chodzi o to, co będzie w wieczności. Wtedy objawi się cała prawda. Przyjaciel ujrzy miłość, którą otrzymał. Co tu dużo mówić. Warto cierpieć przez przyjaciela nawet przez całe długie lata….To naprawdę niewiele wobec jego możliwego szczęścia na wieczność. Jezus karmi każdą prawdziwą przyjaźń swym życiem. Nieustannie przypomina, że każda śmierć przeżywana z Bogiem dozna przeobrażenia w Zmartwychwstanie. Jakże słodka jest cisza pustelni serca! Pozwala wyraziściej dostrzegać prawdę Życia w życiu…
|
04 stycznia 2006 |
Wielka jest tajemnica wolności człowieka. Obserwując otaczający świat, szczególne wrażenie wywiera na mnie sposób reagowania na tragiczne wydarzenia. Oczywiście nieco upraszczając dostrzegam trzy główne postawy. W pierwszym przypadku tragedia, niestety, jest powodem pojawienia się jeszcze większego zła. Zaistniała możliwość śmierci nie wyzwala pragnienia przemiany życia ku Bogu. Wręcz przeciwnie, staje się okazją do realizacji własnych, negatywnych planów. Na przykład po pełnym grozy zamachu na World Trade Center niektórzy, co przeżyli, zmienili swe dane, aby upozorować swą śmierć. W rzeczywistości podjęli nowe życie z osobami w relacjach dotąd skrywanych w ramach romansu. Jednocześnie doświadczone cierpienie nie wyzwoliło u wielu wewnętrznej postawy pokory. Nie stało się okazją do pokornego uznania słabości, kruchości ludzkiego istnienia. Zamiast tego zaczęła pojawiać się swoista pycha i chęć od nowa budowania symbolu potęgi. Śmierć nie spowodowało u wielu uczucia pokory ale jeszcze większej pychy. Taka iluzja, że własnymi ludzkimi siłami pokonam śmierć i terroryzm. Druga droga polega na tym, że tragedię traktuje się jako zwykły przejaw fatum lub pozbawiony głębszego sensu zespół przypadków. Nie ma więc żadnych przesłanek do przemiany życia. Niezależnie, co robię, i tak zajdzie określony bieg wypadków. Taką postawę prezentowało wielo osób po zamachu w Londynie. W wypowiedziach uczestników zamachu można było zauważyć wyraźny stoicyzm. Fakt, wiele osób zginęło lub ucierpiało. Nie ma jednak co zbytnio się przejmować, życie po prostu płynie dalej. Jesteśmy tylko bezwolnymi elementami pewnego procesu. Wreszcie trzeci przypadek charakteryzuje się tym, że tragedia wywiera wpływ na dalsze życie. Uświadomienie sobie możliwości śmierci wyzwala decyzję o przemianie życia. Na tym nowym etapie życia człowiek odczytuje autentyczne wartości, co staje się wyrazem podjęcia rzeczywistej drogi nawrócenia. Tragedia przekształca się w wewnętrzną przemianę i Bóg coraz bardziej staje na szczycie hierarchii wartości. Tak wiele osób przeżyło zamach w Madrycie. Nieudolna przemiana polityczna była do końca nie uświadomioną potrzebą zmiany kierunku dotychczasowego życia. W postawach dominowała tendencja do działań, które uniemożliwią powtórzenie się tragedii. Zaistniałe zło wyzwoliło głębokie pragnienie przemiany życia ku dobremu. Oczywiście podane trzy sytuacje przykładowe opisują pewne tendencje, które zaistniały. Najważniejsze jednak to, aby uświadomić sobie trzy możliwe sposoby zachowania po zaistnieniu tragedii. Te trzy sposoby to: wejście na drogę jeszcze większego zła, zimna obojętność na zaistniałe fatum, podjęcie drogi nawrócenia ku dobru i ostatecznie ku samemu Bogu. Droga pustelnicza jest wielką pomocą w budowaniu wrażliwości serca i uzyskiwaniu jasności umysłu. Tragiczne wydarzenie staje się wielkim krzykiem o przemianę serca…Warto zmienić swe życie przed śmiercią. Na wieczność pozostanie tylko miłość naszego życia…
|
03 stycznia 2006 |
Przeczytałem o św. Dominiku, że całe noce spędzał na modlitwie. Przypomniały mi się chwile sprzed kilku lat, gdy byłem dwa dni we Wspólnocie Błogosławieństw w Szwajcarii. Wtedy to właśnie przed snem natrafiłem przypadkowo na artykuł o św. Dominiku. Bardzo dobrze zapamiętałem, że wielkie wrażenie zrobiły na mnie zdania opisujące nocne czuwania modlitewne św. Dominika. Teraz te silne odczucia wróciły. To najwyraźniej niezwykle ważne, gdyż czas w żaden sposób nie zatarł doznanej fascynacji. Tak! Św. Dominik wyzwolił głęboko ukryte pragnienie. Pragnienie, aby spędzać nocne godziny na gorącej modlitwie. Takie wypowiadanie do końca przed Panem tego wszystkiego, co wypełnia serce. Zarazem nie jakieś ugładzone słowa, ale przeniknięte szczerym uczuciem i ładunkiem emocjonalnym. Często zachęcam odwiedzające mnie osoby do modlitwy polegającej na zwyczajnym opowiadaniu Bogu swojego życia. Czuję zarazem, że sam tego nie podejmuję jeszcze w należyty sposób. Z tego powodu dużo tracę, bo wiele słów i przeżyć nie zostaje przeniknięte Bożą łaską. Wypowiadanie na modlitwie jest konkretną formą otwierania swego wnętrza na działanie łaski. Chodzi tu o te obszary życia, które zostały ujęte w słowa i powierzone Panu. Dostrzegam, że poszczególni święci w sobie specyficzny sposób uwrażliwiają mnie na różne sprawy, składające się na życie. Św. Dominik kilka lat temu po raz pierwszy i teraz powtórnie poruszył do głębi mojego ducha. Tak zdecydowanie zaprosił mnie to pełnych szczerości, zaufania i intymności modlitewnych rozmów nocą. Wyczytałem w pewnym świadectwie odnośnie jego modlitwy, że były to autentycznie pełne zaangażowania rozmowy z Bogiem. Swoją rolę odgrywała u niego także żywa gestykulacja i cała gama uczuć, które charakteryzują spotkanie z ważną osobą. Ten czas bożonarodzeniowy jest niezwykle pomocny. Wszak teraz szczególnie przeżywamy prawdę, że Bóg stał się człowiekiem. Nie chodzi więc o jakieś zanurzanie się w idei boskości. Prosto i zwyczajnie mogę iść i rozmawiać z Jezusem o wszystkim, co wypełnia me życie. Zachęcony przez św. Dominika, będę próbował podejmować modlitwę, która jest totalnym otwarciem serca w absolutnym zaufaniu. Tak sobie myślę, że będę z jeszcze większą miłością rozmawiał też o różnych osobach, które odgrywają ważną role w moim życiu. Najlepiej jak potrafię, będę z coraz większym zaangażowaniem prosił o potrze łaski dla nich. Od dawna już to podejmuję, ale czuję wewnętrzne przynaglenie do takiego wołania ze łzami w oczach za siostry i braci, których mogłem spotkać w jakikolwiek sposób. Więcej! Potrzeba, abym wołał w tych wszystkich intencjach, które odczuję w sumieniu. Noc to świetna okazja do pełnego zaangażowania wołania za przyjaciół i także osoby może niechętne. Będę chciał zasypiać na przenikniętej miłością rozmowie z Panem. Św. Dominiku! Dziękuję, że na nowo poruszyłeś moje serce. Niech ta żarliwa modlitwa coraz pełniej staję się rzeczywistością. Niech noc nie będzie czasem ciemności, ale jasności, która poprzez gorącą modlitwę spływa od Pana. Rodzi się pasja nowego życia…
|
02 stycznia 2006 |
Dałem pewnemu dziecku taką małą szopkę bożonarodzeniową. Naprawdę bardzo skromny drobiazg. Na twarzy dziecka pojawił się uśmiech. I tu tkwi cała niezwykłość wydarzenia. Niepowtarzalny uśmiech. Z reguły człowiek cieszy się, gdy coś otrzymuje. Często jednak jest to zwykły uśmiech zadowolenia, że cos nowego przybyło. Poszerzył się obszar posiadania. Uśmiech, którego byłem świadkiem, wyrażał coś zupełnie innego. Można powiedzieć: takie pełne niedowierzania zaskoczenie. „Jak to? Ja naprawdę tę szopkę otrzymuję?” Gdy potwierdziłem realność prezenciku, wkładając drobnostkę w reklamówkę, ujrzałem na twarzy taki prosty, ujmujący blask szczęścia. Nie mam żadnych wątpliwości. Doświadczyłem poprzez twarz tego dziecka uśmiechu samego Boga. Tak! Bóg dobrze zna mój egoizm i dążenie do posiadania. W swoim miłosierdziu udzielił mi podarunku. Powiedzmy szczerze: nie tak dałem jak otrzymałem…O jakim podarunku mówię? Otóż takie pokazanie przez Boga „kawa na ławę”, że jak człowiek będzie dawał, to będzie obdarzany szczęściem. Jak tu nie przypomnieć św. Pawła, który wypowiedział to jakże prawdziwe zdanie: „Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”. Bóg zachęcił mnie do konkretnego wejścia na drogę obdarowywania. Nie chodzi tu od razu podejmowanie jakiegoś heroicznego wysiłku i nadludzki trud ofiary. Ofiara, gdzie tracę, nic nie zyskując. Po prostu warto obdarowywać, bo wtedy człowiek staje się szczęśliwy i uszczęśliwia drugiego. W świecie dominuje tak mocno tendencja do gromadzenia i posiadania. Szatan ma bez wątpienia wielki udział w nakręcaniu takiego mechanizmu. Dlaczego? To Prost: aby ludzie trwali w iluzorycznym przekonaniu, że im więcej będę posiadał i zgromadzę, tym będę bardziej szczęśliwy. Szatan wkłada ogrom wysiłku i swej wysublimowanej inteligencji, aby jak najwięcej osób pozostawało w „iluzorycznym więzieniu posiadania”. Wspaniale jednak, że coraz to kolejne osoby wydostają się tej niewoli i zaczynają smakować zupełnie nowej rzeczywistości. W tym nowym świecie wszystko jest naprawdę inaczej. To świat autentycznego szczęścia. Tutaj oczywiście posiada się to wszystko, co potrzebne do życia i spełniania życiowego powołania. Człowiek nie koncentruje się jednak na tym, aby zabrać, lecz dać. Nieustannie towarzyszy taka dyskretna myśl: „Co jeszcze mógłbym dać?”. Okazuje się coś niezwykłego. Danie pewnej rzeczy rodzi w sercu bez porównania większą i czystszą radość aniżeli jej zdobycie dla siebie. Św. Paweł wypowiedział prawdę, która wyprowadza z niewoli do wolności. To droga do Boga. Wszak już neoplatońscy myśliciele trafnie wskazywali, że istotną cechą boskości jest udzielanie się i obdarzanie dobrocią. Gdy daję z serca, wtedy zaczynam uczestniczyć w nieskończonym boskim strumieniu miłości. Mówiąc inaczej: zaczynam smakować z boskiego źródła szczęścia. Kto pozostaje w logice zdobywania i posiadania doświadczy bolesnego prawa życia w takim świecie. Im będzie więcej posiadał, tym będzie doświadczał większej ilości braków i coraz większego niezadowolenia. Kto wchodzi na drogę obdarowywania zacznie coraz pełniej smakować uroków boskiego świata szczęścia. Rozbłyśnie coraz więcej uśmiechów, które pozostaną na Wieczność…
|
01 stycznia 2006 |
Oto mamy pierwszy dzień Nowego 2006 Roku. Na początku tego nowego okresu czasu, czuję pragnienie dziękowania. Czy to normalne? Raczej bardziej naturalne wydaje się takie odczucie na końcu mijającego roku. Teraz może lepiej prosić Boga, żeby wszystko przebiegło jak najlepiej? A jednak…Doświadczam teraz wewnętrznie, że dziękowanie jest o wiele bardziej na swoim miejscu właśnie w pierwszym dniu nowego okresu życia. Dlaczego? W ten sposób wyrażam zaufanie do Boga. Bóg jest Dobrocią i można być spokojnym, że w każdej sekundzie będzie obficie udzielał swego błogosławieństwa. Poprzez usta Mojżesza, Bóg wypowiada przepiękne słowa: „Niech Cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad Tobą, niech cię obdarzy swą łaską”. Pozwólmy, aby nasze serca wypełnił pokój. Niech z ich głębi płynie spokojne i zdecydowane słowo „Dziękuję”. Nie jest najważniejsze, co się wydarzy. W każdym przyszłym wydarzeniu, aktualne dziękczynienie będzie konkretną pomocą, aby jak najlepiej odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Jeżeli będą chwile trudne a nawet wypełnione cierpieniem zupełnie od nas niezależnym, to Bóg udzieli na pewno potrzebnych sił, aby unieść ciężar i ludzkie przytłoczenie. Czyż nie dziękować? Jeżeli popełnimy błędy i grzechy, które spowodują dotkliwe konsekwencje, możemy liczyć na bezinteresowny dar Miłosierdzia. Nawet gdyby grzech był wielki, to przecież Boże Miłosierdzie jest nieskończone i pragnie udzielać się bez żadnych ograniczeń. I jak tu nie dziękować? Jeżeli doświadczmy dobroci, miłości i sytuacji wywołujących radość życia, to czy to wszystko dokona się samo z siebie? To będzie widomy znak objawiania się Bożej Dobroci i Opatrzności. Czyż nie dziękować już teraz za te chwile? Psalmy wielokrotnie powtarzają tę nie do przecenienia prawdę. Szczęśliwy jest człowiek, który pokłada ufność w Panu. Tak! Ale zapewne teraz w naszych sercach jest wiele znaków zapytania odnośnie nadchodzącego roku. Bez wątpienia wielu z nas czegoś szuka i mijający rok nie zakończył się wyrazistym odnalezieniem. W związku z tym poszukiwaniem, dziękujmy już teraz. A czyż nie oznacza to pewnej złudnej nadziei, że odkryjemy, a okaże się, ze jednak nie? Bądźmy pełni pokoju. Może ten właśnie rok stanie się błogosławionym czasem długo wytęsknionego odkrycia. Sam tego doświadczyłem w ostatnich godzinach mijającego roku…To, co przez lata pozostawało zakryte, odsłoni się i zrodzi radość odkrycia poszukiwanego skarbu. „Dziękuję” aż ciśnie samo się na wtedy na usta. Ale fakt! Bez wątpienia tak wiele tajemnic nadal nie zostanie odkrytych. Pozostanie zmaganie i tęsknota za światłem, które jeszcze spowija ciemność. Spójrzmy jednak! Tu także jest piękny, realistyczny powód do dziękczynienia. Jeżeli tyko będziemy szukać, ten rok będzie konkretnym rokiem przybliżenia się do poszukiwanej prawdy. To nie będzie stracony czas, ale niezastąpiony etap na drodze do upragnionego celu. Tak, jak w drodze na górski szczyt. Jest powód, aby cieszyć już kawałkiem drogi przebytej w dolince. Wprawdzie szczyt pozostaje jeszcze w oddali, ale nie tylko w przenośni, ale tak dosłownie zbliżamy się do jego zdobycia. Tak! Oto mamy dziś pierwszy dzień Nowego 2006 Roku. To będzie dzień przeniknięty pełnym wewnętrznego pokoju malutkim słówkiem „dziękuję”…Boże, dziękuję za wszystko, co pojawia się na tym kolejnym etapie życia. Dziękuję, bo jestem spokojny, że będziesz w każdym ułamku sekundy… |