Jedność kultury
Europa powinna być raczej wspólnotą kultury niż związkiem wojskowym albo jednością ekonomiczną. Jedność Europy nie zrodzi się ani wyłącznie, ani przede wszystkim dzięki instytucjom europejskim; ich powstanie będzie skutkiem pewnej drogi myślowej.
Robert Schuman, O Europę
1. Czy można w ogóle mówić o narodzinach Europy?
Kiedy ktoś mnie spyta znienacka: Co to oznacza — „Europa?", odpowiadam: Europa jest czymś, co należy zjednoczyć. Jest to definicja wyrażająca działanie, zgodna ze swoim przedmiotem, albowiem to, co nazywamy ideą Europy, jest w rzeczywistości programem, działaniem twórczym. Trzeba oczywiście, aby to działanie miało bardzo realne podstawy. Tymczasem w powszechnej, trwającej od ćwierćwiecza dyskusji, dotyczącej mającego nastąpić zjednoczenia, nieustannie powraca to samo pytanie: Czy Europa jest naprawdę jednością cywilizacji i kultury? Czy można opierać zjednoczenie na istniejącej uprzednio jedności? I jak tę jedność zdefiniować?
Nacjonaliści we wszystkich naszych państwach, komuniści wszelkiej obediencji, szlachetni zwolennicy jedności świata albo drobiazgowi krytycy świata zachodniego niestrudzenie twierdzą, że zważywszy na trudności w zdefiniowaniu, czym jest Europa, można sobie pozwolić na zanegowanie jej istnienia. „Europę równie trudno zlokalizować w czasie co w przestrzeni" napisał któryś z nich. Zaś wszyscy inni powtarzają nam niestrudzenie, albo że Europejczycy zbyt się pomiędzy sobą różnią, aby móc się zjednoczyć, albo że zbyt są podobni do wszystkich innych ludzi, aby móc tworzyć odrębną grupę.
Przyjrzyjmy się tym trojakim argumentom. — Narodziny — „Utrzymywano, że Cesarstwo Rzymskie stanowiło pierwszy zarys Europy. Ale nie obejmowało ono Frankfurtu, Kopenhagi i Amsterdamu. Spengler utrzymuje, że początek Europy to Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego; ale ono z kolei nie obejmowało całej Hiszpanii, całych Bałkanów i całej Europy Wschodniej. O narodzinach Europy wiemy równie mało co o jej granicach".l
Być może zatem, skoro nie ma zgody co do daty jej narodzin, Europa w ogóle się nie narodziła? To samo rozumowanie doprowadziłoby nas jednak do wątpliwości co do istnienia na przykład Szwajcarii. Historycy dopatrują się jej narodzin już w pakcie z Grutli (Riitli), zawiązanego przez trzy leżące w dolinach gminy w 1291 roku. Ten związek nie obejmował prawie dziewięciu dziesiątych dzisiejszej Szwajcarii. Tak samo jak Francja sprzed czasów Filipa Augusta nie obejmowała Bretanii, Alzacji, Langwedocji, Prowansji, Burgundii i Szampanii. Była to jednak Szwajcaria, była to Francja; dopasujmy więc tak nasze kategorie myślenia, aby odpowiadały rzeczywistości, bo rzecz w tym, aby tę rzeczywistość teraz ocalić, a nie aby wdawać się w bezpłodne dyskusje na temat definicji.
Od kiedy zaczęto mówić o Europie? Czy jest to wynalazek Wiktora Hugo albo współczesnych federalistów, jak zręcznie sugerują niektórzy? Jednakże pewna mało znana kantata Beethovena, skomponowana z okazji Kongresu Wiedeńskiego, nosiła tytuł ,,Narodziny Europy"! Montesąuieu, a przed nim Leibniz, stawiali Europę ponad własnym „narodem". Natomiast przymiotnika „europejski" używano o wiele wcześniej: w dziele pewnego hiszpańskiego klerka występuje on już po bitwie pod Poitiers (732). Tych, którzy zwyciężyli w tym dniu, nazywa on europenses i z upodobaniem powtarza to słowo, które oznaczało być może obudzenie się nowej świadomości. 2 Uświadomienie sobie Europy jako całości może być jednakże zaświadczone dopiero po roku 1300. Pierwsze opisy tras morskich i mapy morza „stanowiły mapy Europy jako takiej i (co jeszcze ważniejsze) mówiły o zainteresowaniu kulturalnym i politycznym obliczem tych ziem, których brzeg morski opisywały." * Ale aby słowa „Europa" i „europejski" weszły do potocznego słownika, trzeba było czekać połowy XV wieku, epoki, w której chrześcijaństwo i związane z nim tereny na Bliskim Wschodzie, zajęte przez Turków, zaczyna się utożsamiać z Europą w sensie geograficznym; zarazem jednak pierwsi humaniści zaczynają rozróżniać dwa pojęcia: „christianitas" i „Europa". A wreszcie w twórczości człowieka, który znany był najpierw jako wielki humanista pod imieniem Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, a następnie jako wielki papież pod imieniem Piusa II, Europa — w zestawieniu z islamem Mahometa II — została określona jako „chrześcijańska spadkobierczyni Rzymu i Grecji". Znamy także karierę tej definicji Europy, mówiącej o „trzech źródłach", definicji podjętej tak błyskotliwie przez Valery'ego.
Od tego czasu mnożą się plany zjednoczenia Europy i należy przypuszczać, że najwybitniejsze umysły wszystkich epok odczuwają co najmniej potrzebę jej istnienia. — Granice Europy — Sceptycy zapytują, dokąd Europa sięga. Czy Związek Radziecki należy do niej aż po Władywostok? Czy tylko po Ural? Czy jest to kraj, którego Europa nie obejmuje? A azjatycka część Turcji?
Jest oczywiste, że granice Europy zmieniały się ustawicznie w ciągu stuleci, zwłaszcza na Wschodzie, gdzie przesuwały się zgodnie z naporem ludów azjatyckich i odporem ludów zachodnioeuropejskich i nigdy nie pozostawały ustalone na dłużej. I tak na przykład dziś Żelazna Kurtyna jest granicą „nienaturalną" w najwyższym stopniu i wyznaczoną wyłącznie pewną prowizoryczną równowagą sił wojskowych i obozów ideologicznych. Ale i granice wszystkich naszych narodów zmieniają się stale, i to w jeszcze dużo silniejszym stopniu. Wystarczy porównać Francję bądź Hiszpanię z początków XIII wieku z ich obszarem obecnym.
Geograficzna definicja Europy, nawet gdy była możliwa, nie byłaby w gruncie rzeczy wcale interesująca, ponieważ to nie ziemie należy jednoczyć, ale ludzi. Ludzie nie są zaś wytworem ziemi, ale pewnej tradycji; nie rodzi ich ziemia, ale inni ludzie. Entuzjastom geografii odpowiedzmy, że Europa jest przede wszystkim pewnym zbiorem Europejczyków, tych, którzy się czują związani z „naszą matką Europą", jak pisał pewien węgierski poeta prawie bezpośrednio przed budapeszteńską rewolucją. — Zbyt różni, aby się zjednoczyć — Argument odwiecznych przeciwieństw, wysuwany niestrudzenie przeciw idei zjednoczenia Europy, jest w oczach historyka i badacza kultur dowodem bezmyślności, ale stanowi ostatnią ucieczkę dla nacjonalistów. Argument ten jednak jest nie do utrzymania na płaszczyźnie jednego narodu. Jakże więc mógłby znaleźć zastosowanie w odniesieniu do całej Europy?
Są tacy, którzy powiadają, że głębokie różnice pomiędzy Niemcami i Francuzami, mieszkańcami wysp i tymi, którzy zamieszkują kontynent, Szwedami i Grekami (ograniczając się tylko do geografii, niedawnej historii i sposobu życia, a przecież pozostają jeszcze kwestie religii, ekonomii, systemów politycznych itd.) uniemożliwiają jakiekolwiek zjednoczenie polityczne, a przede wszystkim każą wątpić w możliwość takiej jedności kulturowej, która by się stała fundamentem zjednoczenia politycznego.
Ale: l. Różnice językowe, różnice religii, „rasy", obyczajowości i poziomu życia pomiędzy Bretończykami i mieszkańcami Langwedocji, mieszkańcami Fryzji i Bawarczyka-mi, Piemontczykami i Sycylijczykami, katolickimi pasterzami z Appenzell i protestanckimi bankierami z Genewy — nie przeszkodziły w narodowym zjednoczeniu Francji, Niemiec, Włoch i szwajcarskich kantonów — ani też, zresztą, zjednoczenie to nie zlikwidowało istniejących różnic. (Aczkolwiek państwowe szkoły, przede wszystkim we Francji, od stu lat się o to starają; nikt natomiast nie mówi w nich o jakimś federalnym państwie europejskim.) Toteż zastrzeżenia, jakie się wysuwa przeciw zjednoczeniu Europy, i niebezpieczeństwa, których należałoby się lękać, są w równym stopniu wyimaginowane: świadczy o tym samo wyobrażenie narodu, w którego imieniu odmawia się zjednoczenia. 2. Choćby wi£c różnice pomiędzy na przykład Szwedami i Grekami były jak najbardziej jaskrawe i przemawiające do wyobraźni, Szwed czytający Kazandzakisa, Grek czytający Selmę Lagerlóf i Francuz bądź Niemiec czytający któregoś z tych dwu autorów czytać ich będą prawie zawsze z tą samą przyjemnością, znajdując te same namiętności, cierpienia, nadzieje i wątpliwości; i wbrew wszystkiemu, co dałoby się tu łatwo stwierdzić — tę samą wiarę rozświetlającą tysiącletnie tło, na którym rysuje się określone pojęcie osoby i ludzkiej godności.
Kiedy mamy bowiem obserwować jakąś żywą całość, istotne jest przede wszystkim zachowanie właściwej odległości.
Europa, jeśli na nią patrzeć z dość daleka, jest oczywistością. Widziani z Ameryki, wszyscy, niezależnie od naszej narodowości, jesteśmy Europejczykami. Widziani z Azji, wydajemy się czasem, rzecz aż nazbyt oczywista, Amerykanami! W każdym razie Afro-Azjaci potwierdzają tę jedność, w którą tak łatwo wątpimy, obejmując nas, bez rozróżnień, wspólną nieufnością, przeradzającą się często w pogardę bądź zatrzymującą się na etapie zazdrości.
Jeśli natomiast patrzeć na nią z nazbyt bliska, Europa staje się niewidoczna! Jest to tak, jakby przyrodnik chciał badać słonia przez mikroskop. Opis byłby wciąż nie zakończony, jedność przedmiotu nigdy nie stwierdzona. Nie widząc z bliska nic poza naszymi granicami, przebiegającymi we wszystkich kierunkach, dostrzegamy wyłącznie różnice. Cóż wspólnego pomiędzy tradycjonalistami i ludźmi nowoczesnymi, wierzącymi i niewierzącymi, konserwatystami i postępowcami, zamożnymi właścicielami i proletariuszami? Albo, tym bardziej, pomiędzy socjalistami, lewicą, a radykałami z „centrolewicy", a więc — prawicą? Gdyby się opierać na tym, co mówimy, my, Europejczycy różnych narodowości, wyznań i klimatów, Francuzi — członkowie różnych partii, lub obywatele Szwajcarii z różnych kantonów, niewiele mielibyśmy ze sobą wspólnego, a w każdym razie nie dość, aby tworzyć jakąś całość, dającą się rozpoznać po pewnych wyróżniających ludzkich cechach.
W związku z tym powiem tylko, że różnice między nami są istotnie tak głębokie, tak wielorakie, a ponadto tak starannie podtrzymywane i komentowane, że w nich właśnie można upatrywać podstawowej definicji Europy. Jak bardzo charakterystyczna jest bowiem dla wszystkich Europejczyków ta chęć wzajemnego różnienia się, odróżniania się od sąsiadów, kultywowania własnych odrębności aż do przesady, aż do upatrywania w nich własnej racji bytu! I to do tego stopnia, że prezydując kiedyś w Rzymie pewnemu uroczystemu posiedzeniu Rady Europy o charakterze „okrągłego stołu", zirytowany, zanotowałem na świstku papieru i puściłem w obieg następującą definicję: „Europejczyk to, być może, taki dziwny człowiek, który okazuje się Europejczykiem właśnie wtedy, kiedy wątpi, czy nim jest, natomiast usiłuje identyfikować się bądź z człowiekiem uniwersalnym, bądź z człowiekiem określonego narodu tego wielkiego kontynentu, dowodzi zaś swojej przynależności do niego przez to samo, że ten fakt podaje w wątpliwość."
Jest to jednak defincja jeszcze zbyt upraszczająca, zważywszy tę szaloną różnorodność, charakterystyczną dla naszego półwyspu: albowiem w europejską całość wchodzą nie tylko ci, którzy jej zaprzeczają na rzecz składających się na nią narodów, ale i ci, którzy są jej świadomi i którzy się na nią godzą; nie tylko więc ci, którzy widzą poszczególne drzewa, ale i ci, którzy dostrzegają żywą obecność lasu.
Koniec końców ta jedność Europy, o którą tu chodzi, która tak łatwo wymyka się naszym definicjom, ale nie umyka bynajmniej spojrzeniom z zewnątrz, jest jednością naszej pluralistycznej kultury.
Dorzucę tu jeszcze pewne istotne uściślenie: nie należy dążyć do jedności pojmowanej jako jednorodność, która by pociągała za sobą nieuchronnie wzrost entropii. Należy wyjść od jedności istniejącej, która jest poza nami i która trwa w nas, aby dojść do zjednoczenia w różnorodności.