Tekst rekolekcji akademickich wygłoszonych w krypcie katowickiej katedry Chrystusa Króla
( 18-21 marca 2002 roku)
O powołaniu
Czy Pan Bóg jest „dyrektorem przedsiębiorstwa”?
Czasami mówimy: „Nie wiem, jakie jest moje powołanie”. Zdarza się to najczęściej w szkole średniej czy na studiach, kiedy człowiek staje przed wyborem kierunku drogi życia. I wtedy często pyta: „Jak rozpoznać powołanie? Co stanie się, kiedy tego powołania nie rozpoznam? Albo kiedy zwyczajnie się pomylę? Co się stanie, jeżeli raz na całe życie podejmę decyzję, a za pięć lat stanę się innym człowiekiem? Nie będę wówczas widział możliwości kontynuowania tej drogi, na której jestem... ”.
Podzielę się z wami jednym spostrzeżeniem: przez całe moje dotychczasowe życie zakonne mieszkałem w tak zwanych domach formacji. Byłem w Krakowie, gdzie studenci ostatnich lat przygotowują się do ślubów wieczystych, a potem do święceń kapłańskich; teraz jestem w Poznaniu, gdzie jest nowicjat, czyli ten „pierwszy krok”. Ci ludzie muszą podjąć decyzję na całe życie. To nie zawsze jest łatwe. Czasami też, gdy słucham młodych narzeczonych czy pary, która jest z sobą już sześć, siedem lat, widzę, że oni ciągle jeszcze nie wiedzą, czy mają być ze sobą, czy nie. Jedni i drudzy, zakonnicy i świeccy, często boją się, a nieraz odwlekają decyzję bo to ma wiązać na całe życie. A czy to człowiek wie, co z nim będzie za dwadzieścia lat? To chyba jest charakterystyczny rys Waszego pokolenia...
Pytanie o powołanie, i to takie na całe życie, jest tak naprawdę pytaniem o moje serce. To jest pytanie o to, co we mnie jest tak wyjątkowego i jedynego, że nadaje kierunek całemu mojemu życiu. Czasem mam wrażenie, że myślimy o powołaniu według takiego schematu: Pan Bóg patrzy sobie na nas, widzi, jak dorastamy, rośniemy, uczymy się języków, modlimy się, chodzimy do kościoła, kończymy jedną szkołę, drugą, trzecią, studia... i właśnie wtedy mówi: „Aha, no to ty się nadajesz do tego, a ty pójdziesz do tamtego!”. I ludzie boją się, że a nuż się okaże, że nadają się do zakonu (a wcale tego nie chcą!) albo do biznesu, a oni chcieliby pisać książki... Albo że nadają się akurat do pisania książek, a oni chcieliby do biznesu... Taka wizja powołania czyni z Pana Boga dyrektora przedsiębiorstwa albo innego przełożonego.
Tak się składa, że aktualnie jestem przełożonym klasztoru i rzeczywiście, gdy patrzę na moich braci, widzę do czego się nadają, jakie są ich dary, staram się jak najlepiej tych darów użyć. I na przykład wysyłam akurat tego brata na rekolekcje, bo wydaje mi się, że on te rekolekcje powie lepiej niż inni. Tak czyni człowiek, ale nie Pan Bóg!
Jesteś chciany przez Boga odwiecznie
Pan Bóg robi zupełnie inaczej. Otóż moje powołanie jest zapisane we mnie, w głębi mojego serca. I zostało mi przeznaczone zanim zacząłem istnieć. Ono było w zamyśle Bożym od czasu, kiedy ja jestem w Bożym zamyśle. A jestem w Bożym zamyśle od zawsze! Każdy z nas jest chciany przez Boga odwiecznie. Każdy z nas jest przez Niego upragniony od zawsze. I wtedy, gdy Bóg daje mi istnienie, daje mi również powołanie. Jestem posiadaczem powołania od zawsze. Nie od momentu, w którym Pan Bóg akurat spostrzegł, że do czegoś się nadaję. Od zawsze! I cały wysiłek rozeznania powołania polega na dochodzeniu do tej głębi, którą jest centrum mnie samego. Ojcowie Pustyni, pierwsi mnisi z IV wieku - najczęściej prości chłopi (często nie umieli czytać ani pisać, za to mieli genialną intuicję duchową), nazywali tę rzeczywistość „sercem”. Tak nazywali tę największą głębię człowieka, w której zapisane jest jego powołanie i szczęście, głębię, w której najbliżej i najbardziej prawdziwie spotyka się z Bogiem. Dlatego chciałem mówić o sztuce oczyszczania serca, czyli o drodze, którą mam podjąć, żeby dostać się właśnie tam - do głębi, do środka, do tego, co we mnie najjaśniejsze. Ale to, co jest we mnie najbardziej jasne jest, niestety, przesłonięte barierą. Między najgłębszą tajemnicą mnie samego, a moim poznaniem, moją percepcją, moim doświadczeniem siebie samego jest mur. Tym murem jest grzech. Grzech pierworodny i moje grzechy uczynkowe, „bieżące”. Tym murem są skutki grzechu. Tym murem jest w końcu tzw. „pożądliwość” (nazywana tak przez Ojców Pustyni), która nie ma akurat nic wspólnego z samym seksem, a raczej z pewnym brakiem porządku, który jest zakorzeniony w ludzkich dążeniach.
Będziesz mówił o modlitwie?
Po 11 września?
Pragnę zacząć od rzeczy najbardziej prostej, fundamentalnej, bez której droga oczyszczenia serca jest niemożliwa. Chcę zacząć od paru słów o modlitwie. Jeżeli człowiek nie modli się, nie ma możliwości dotarcia do swojego serca, rozumianego jako centrum życiowe, centrum duchowe, centrum rozeznania siebie samego, spotkania z Bogiem i odkrycia własnego powołania.
Kiedy jakiś czas temu głosiłem rekolekcje w Krakowie i mówiłem o modlitwie, ktoś z moich bliskich przyjaciół zapytał mnie (to akurat było w okolicach 11 września 2001 roku): „Jak ty możesz w takich okolicznościach mówić o tak wewnętrznej rzeczy, jaką jest modlitwa? Jak możesz mówić o kontemplacji, o duchowości w takiej sytuacji, kiedy całemu światu grozi wojna?”. I przy całym zagubieniu i dwuznaczności tego wszystkiego, co się w świecie dzieje, jak właściwie można mówić o sprawach wydawałoby się absolutnie „nie z tej ziemi”. Tu przecież ziemia drży w posadach... Odpowiedziałem: „Właśnie dlatego, że tak jest, tym bardziej trzeba mówić o modlitwie, o duchowości i oczyszczeniu serca”.
Kardynał Wojtyła napisał kiedyś najpiękniejszą, moim zdaniem, definicję modlitwy. To zaledwie jedno zdanie: Modlitwa to jest reakcja na tajemnicę, jaką ten świat w sobie nosi. Jeżeli patrzę na ten świat i widzę, jaki on jest zagubiony i zagmatwany, i kiedy w jakikolwiek sposób doświadczam tajemnicy tego świata, jego dwuznaczności, tego, że z jednej strony jest piękny, a z drugiej potwornie bolesny i nieszczęśliwy, to najwłaściwszą reakcją na tę tajemnicę jest właśnie modlitwa. Jest tajemnicą nędzy i błogosławieństwa. I myślę, że gdyby nie modlitwa, to Christian de Chergé, przeor trapistów z Tibhirine z Algierii, który parę lat temu wraz ze swoimi współbraćmi został zamordowany przez terrorystów, nie napisałby nigdy słów, które mną wstrząsnęły, kiedy po raz pierwszy je usłyszałem. To dzięki modlitwie potrafił napisać takie słowa:
Gdy przyjdzie ten moment, chciałbym mieć chwilę jasności widzenia, aby móc przeprosić Boga i innych braci w człowieczeństwie, a także przebaczyć z całego serca tym, którzy mnie zasmucili. Nie pragnę śmierci. Myślę, że ważne jest, bym to powiedział. Jakże bym mógł tego chcieć, skoro odpowiedzialność za zabójstwo spadłaby na cały naród, który tak kocham. Zbyt drogo kosztowałoby to, co będzie, być może, nazwane łaską męczeństwa, gdyby miało być spowodowane przez Algierczyka, zwłaszcza przekonanego, że działa zgodnie z islamem...
Parę linijek dalej pisze do swojego przyszłego mordercy:
I ciebie także, przyjacielu z ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, tobie także chcę powiedzieć „dziękuję i do zobaczenia (A-DIEU)”, powierzając cię Bogu, którego oblicze widzę w tobie. Oby nam było dane, jak dobrym łotrom, spotkanie w raju, jeśli zechce Bóg, Ojciec nas obu.
Takich słów nie może napisać człowiek, który się nie modli! Zawsze, kiedy je czytam, wywołują we mnie głębokie wzruszenie.
„O erozji”. Jak patrzę na rzeczywistość?
Czesław Miłosz w opublikowanym kilka lat temu przez „Tygodnik Powszechny” tekście O erozji napisał takie zdanie:
Wyobraźnia ludzi naszego stulecia, kształtowana przez naukę i technologię, jest taka sama, czy przyglądamy się osobom niewierzącym, czy nominalnym tylko członkom Kościoła, czy praktykującym wiernym. Chodzący do kościoła, zdają się wykazywać przede wszystkim wolę wierzenia, natomiast można wątpić, czy myśli ich radykalnie różnią się od myśli tych, którzy nigdy nie przestępują kościelnego progu.
Strasznie gorzkie. Miłosz, patrząc na świat, mówi: ci, którzy chodzą do kościoła tak naprawdę wcale nie myślą inaczej niż ci, którzy nie chodzą. Różni ich tylko wola wierzenia, ale percepcja świata jest taka sama. Okazuje się, że wiara nie sięga aż tak głęboko jak miałaby według zamysłu Bożego. Gdy święty Paweł prosi: przemieniajcie się przez odnawianie umysłu (Rz 12,2), to mówi dokładnie o tym, że mam spojrzeć inaczej na rzeczywistość i dopiero wtedy będę w stanie żyć inaczej. Jeżeli moja percepcja świata nie różni się od percepcji człowieka niewierzącego, to także moje życie nie będzie się różniło od życia człowieka niewierzącego. A jednocześnie ostatnie dziesięciolecie jest czasem ogromnego wyczulenia na sprawy duchowe! Popatrzcie, jakie żniwo zbierają sekty, bazując na naturalnej potrzebie człowieka - głębokiego, duchowego życia.
W zeszłym roku, podczas Kapituły Generalnej naszego Zakonu, biedziliśmy się nad dokumentem o modlitwie i kontemplacji. Kiedy nasza komisja przygotowała projekt tekstu, jeden z ojców z innej komisji, siedemdziesięcioletni z górą Irlandczyk, wciąż będący misjonarzem na Trynidadzie, przeczytał go i dał na piśmie swój komentarz do naszej pracy. Zaczął od uwagi, że słowem najlepiej charakteryzującym dzisiejszy świat jest „zagubienie”. Również w kwestii wiary chrześcijańskiej. Ludzie bardzo często są pogubieni, co naprawdę jest chrześcijaństwem, a co nim nie jest. Dam troszkę humorystyczny przykład - nieustanną spowiedź z brzydkich wyrazów.
Brzydki wyraz w Polsce, a we Włoszech piękny
W konfesjonale bardzo często słyszę, że grzechem, od którego zaczyna się spowiedź, jest: „mówiłem brzydkie wyrazy”. Powiedzmy sobie szczerze, brzydkie wyrazy to nie grzech - to jest brak dobrego wychowania. Grzechem staną się wtedy, kiedy przez ich używanie będzie się kogoś obrażać, kiedy komuś zrobi się krzywdę. Istnieje pewna konwencja, czysto ludzka, uznająca - zresztą bardzo arbitralnie - niektóre wyrazy za brzydkie. I tak jeden z najbrzydszych polskich wyrazów jest bardzo pięknym słowem w języku włoskim i oznacza zakręt. Gdy po raz pierwszy byłem we Włoszech i uczyłem się języka, z powodów dość oczywistych miałem spore problemy z wymawianiem tego słowa. Pamiętam, kiedy mi przeszło. Jechałem do kościółka na peryferiach Bolonii, gdzie po raz pierwszy w życiu miałem powiedzieć kazanie po włosku. Wziąłem taksówkę, bo bałem się jeszcze jeździć po Włoszech samemu. Jechaliśmy drogą pełną serpentyn i po pokonaniu każdej kolejnej taksówkarz mówił: „Och, co za zakręt, co za zakręt, co za zakręt”. Tak mnie ubawił, że kiedy wysiadłem z taksówki już mogłem bez przeszkód sam mówić: „zakręt”. Brzydki wyraz w Polsce, a we Włoszech piękny, prawda? Zwykła ludzka konwencja. Oczywiście nikogo nie zachęcam, żeby używał tego słowa jako przerywnika albo środka ekspresji, ale mimo wszystko, to tylko brak dobrego wychowania i naruszenie ludzkiej konwencji, a grzech tylko wtedy, kiedy kogoś w ten sposób obrażamy. To jest bardziej materia na lekcję savoir-vivre'u, niż na sakrament pojednania.
Kontemplacja i ekstaza:
wiele nieporozumień
Dość często niezrozumienie tego, co naprawdę jest treścią nauki chrześcijańskiej, wiąże się też z niezrozumienia tego, czym jest kontemplacja. Dla bardzo wielu ludzi kontemplacja znaczy coś co jest absolutnie poza doświadczeniem i możliwościami przeciętnego człowieka. Kontemplacja zdarza się tylko i wyłącznie świętym. A święci, jak wiadomo, to najlepsi ludzie na świecie; tylko jakoś nikt nie chce być takim świętym, ponieważ to za dużo od człowieka wymaga. I kontemplacja, najczęściej, jest to coś zastrzeżonego dla jedynych, specjalnie wybranych, a nam, biednym szaraczkom, tylko paciorek pozostaje.
Słowo „kontemplacja” - contemplari oznacza dosłownie „być w świątyni”. A być w świątyni, to znaczy wykonywać dwie czynności, do których świątynia jest zbudowana: modlić się i składać ofiarę. Kontemplacja tak naprawdę jest jednością modlitwy i ofiary.
Kontemplacja? Jakież to proste!
Pierwsi dominikanie (zaskoczyło mnie, kiedy po raz pierwszy to usłyszałem) mówili o kontemplacji, jako o najbardziej prostej i najbardziej naturalnej czynności, której człowiek może się oddawać. To po prostu nakierowanie całego życia na Boga. Człowiek nakierowany na Boga całym swym życiem jest kontemplatykiem. A jeśli nie jest, to chociażby miał nie wiem jakie wzloty mistyczne, to i tak kontemplatykiem nie będzie. Modlitwa i ofiara - to jest kontemplacja.
A religijna ekstaza? Dla nas najczęściej oznacza taki jakiś „odlot” modlitewny, który tylko tym się różni od „odlotu” związanego z substancjami, których tu nie będę wymieniał, że jest spowodowany modlitwą. A słowo „ekstaza” znaczy dosłownie: „stanąć poza sobą”, „wyjść z siebie”. I bynajmniej nie oznacza opuszczenia ciała przez duszę, tylko po prostu zwyczajnie podjęty wysiłek związany z tym, że idę do kościoła, kiedy mi się nie chce. Przekraczam wtedy samego siebie - to jest ekstaza. Przychodzę do kościoła i mówię: „Panie Jezu, strasznie mi się nie chciało, ale wiem, że to jest ważne, dlatego przyszedłem”. I to jest ekstaza.
Pierwsi chrześcijanie używali tych słów na oznaczenie najbardziej zwyczajnej, codziennej rzeczywistości duchowego życia.
Po co są konkursy chopinowskie?
W czasie tych rekolekcji chciałbym mówić o modlitwie słownej, o trudnościach w modlitwie, o oczyszczaniu serca, o rozeznawaniu duchów i trochę o modlitwie Jezusowej, pewnej formie modlitwy, która pomaga człowiekowi trwać przy Bogu w każdej chwili. Na końcu będzie o spowiedzi.
Teraz parę zdań o modlitwie słownej. Zobaczcie, że bardzo często modlitwa słowna, to jest taki „Kopciuszek modlitewny”. Bardzo często słyszę: „E, ja tam pacierza ani litanii nie mówię, bo to dla dzieci” albo „Ja tam myślę o Bogu albo z Bogiem rozmawiam”. Gdy się kogoś pytam: „Czy się modlisz? ”, odpowiada: „Tak, myślę o Bogu”. Fajnie, myślisz o Bogu, ale czy Go wzywasz? Myślisz o Bogu: to bardzo dobrze - im więcej, tym lepiej, ale czy wchodzisz z Nim w dialog? Nie chcę przez to powiedzieć, że nie wolno się modlić własnymi słowami, ale wydaje mi się, że takie przekonanie o wyższości modlitwy własnymi słowami nad słowami modlitwy pacierza (czyli słowami, które Kościół „wyciągnął” z Pisma Świętego i którymi modliły się pokolenia przez ponad tysiąc lat) jest troszkę bezbożne i pyszne. To prawda: Bóg patrzy na serce. Trzeba się modlić w wolności, ale nie należy pogardzać tradycyjnymi formułami. Dlatego, że dobra modlitwa ustna nigdy tak naprawdę nie jest jedynie ustna. Dobra modlitwa ustna zawsze pociąga za sobą wewnętrzne zaangażowanie.
Pewnie są wśród was tacy, co zajmują się muzyką. Są nuty, dość precyzyjnie można w tych nutach zapisać muzykę. Ale w takim razie jeśli ten zapis jest tak precyzyjny, to dlaczego organizuje się konkursy chopinowskie? No bo każdy człowiek z tych nut gra inaczej. Gra je swoim sercem, swoją wrażliwością, swoim zrozumieniem Chopina. Popatrzcie: modlitwa słowna, pacierz, „Ojcze nasz”, „Wierzę w Boga”, „Zdrowaś Maryjo” to partytura, to nuty, ale to, jak ja te nuty odczytam, jak je zagram swoim sercem zależy już ode mnie. Każdy z nas robi to trochę inaczej. Nikt z nas nie mówi tak samo „Ojcze nasz”, mimo że wypowiadamy razem te same słowa. Mówimy inaczej, ponieważ dobra ustna modlitwa przechodzi przez serce. Sercem odczytuję słowa, to jest owoc mojej osobistej wrażliwości. I oczywiście nie chodzi o to, by te słowa wypowiadać z patosem, czy z przesadą, tylko żeby je wewnętrznie przyjmować.
„Trzepały” modlitwy: jedną, drugą, trzecią, dziesiątą...
Kilkanaście lat temu spędziłem parę tygodni w Warszawie, na Grochowskiej, z siostrami Matki Teresy z Kalkuty. I myślę, że był to dla mnie i dla mojego pojmowania życia modlitwy przełom. Pracowaliśmy razem z siostrami i chodziliśmy z nimi na modlitwy. I kiedyś po południu była adoracja Najświętszego Sakramentu. No to wszyscy (było nas tam chyba pięciu) byliśmy przekonani, że będzie fajnie, cicho, spokojnie... Wreszcie z tego hałasu dnia i całej tej pracy możemy odpocząć przed Panem Jezusem. A tu ciszy na tej półgodzinnej adoracji była tylko jedna minuta. Po minucie siostry otworzyły te same (podobne na całym świecie), pisane na maszynie modlitewniki, oprawione w identyczny szary, pakowy papier, i zaczęły „trzepać” modlitwy, jedną, drugą, trzecią, dziesiątą... Litania, potem jakieś akty strzelisty, potem druga litania, potem jakiś śpiew, potem znowu coś... i tak pół godziny. Wyszedłem strasznie poirytowany, że mi się nie udało pomodlić, a dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że to naprawdę była głęboka modlitwa, a siostry to prawdziwe kontemplatyczki. Bo one wstają o czwartej rano, o piątej są gotowe do pracy, przez cały dzień pucują ludziom mieszkania, podmywają ich, chodzą do hospicjów - non stop są na nogach. I jakby one miały pól godziny modlitwy w ciszy, to by w tym czasie posnęły. Muszą utrzymać uwagę przy Bogu, korzystając z formułek słownych. I to jest głęboka kontemplacja!
Ależ, Ojcze,
siedmiu czytań
nie jestem w stanie zapamiętać!
Zwróćcie uwagę na to, że szczyt działalności Kościoła, Msza święta, jest modlitwą słowną. Nie należy deprecjonować słowa, należy je traktować jak muzykę, jak partyturę. Słowo jest czymś więcej niż tylko uderzanym powietrzem- tak powiedział jeden ze starożytnych pisarzy chrześcijańskich. Słowo jest uczestnictwem w stwórczej mocy Boga. Słowa mają moc. Człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Tego, który „rzekł i stało się” (por. Rdz 1). Bóg stworzył świat... słowem. I my też mamy swego rodzaju moc w naszych słowach: moc przekonywania, moc stwarzania relacji. Doskonale wiecie ile można zbudować i ile można zniszczyć, tylko i wyłącznie używając słów, niczego więcej. Słowo ma moc, nie jest banałem.
Jeszcze jedna uwaga dotycząca słów. Czasami boimy się, iż ilość słów nas zniszczy, szczególnie ilość słów na modlitwie może spowodować, że wszystkiego nie zrozumiemy. Ktoś kiedyś miał do mnie pretensję, że zdecydowałem o tym, iż w liturgii Wigilii Paschalnej będą czytane wszystkie czytania. A jest ich aż siedem. Powiedział mi: „No ale, Ojcze, przecież siedmiu czytań nie jestem w stanie zapamiętać”. Ja mówię: „Ale kto ci każe zapamiętać siedem czytań? Gdy idziesz do filharmonii i słuchasz symfonii, zapamiętujesz całą po pierwszym przesłuchaniu? Nie i nawet tego nie oczekujesz! Ale zostaje w tobie wrażenie, zostaje w tobie pewna świeżość i czystość, którą może dać człowiekowi muzyka, kiedy jest pięknie wykonana. Zanurz się w te czytania, tak samo jak zanurzasz się w muzykę. Niech one oczyszczą twoje wnętrze, nie musisz ich zapamiętywać”. To jest okropne przyzwyczajenie takiego moralistycznie pojmowanego chrześcijaństwa, że każde słowo muszę zapamiętać, zrozumieć. Przecież mamy przed sobą trzydzieści, pięćdziesiąt, siedemdziesiąt Wigilii Paschalnych (kto wie, jak długo będziemy żyli?). I z roku na rok w tej najuroczystszej liturgii Kościoła usłyszymy te same czytania. I będziemy słyszeli w kółko to samo, co roku. Nie chodzi o to, żebyśmy wszystko zapamiętali, chodzi o to, żebyśmy się w to słowo zanurzyli, żebyśmy się w nim wykąpali, oczyścili, żeby ono w nas coś przemieniło, czasami będzie się to dokonywać w sposób zupełnie niezauważalny, niewidoczny dla nas. Ale nie musimy przecież wszystkiego kontrolować.
W nocy mnisi śpią i wreszcie przestają się sobą zajmować
Jest taka średniowieczna tradycja cysterska, która mówi, że Bóg kocha noc. A kocha ją dlatego, że wtedy mnisi śpią i wreszcie przestają się sobą zajmować i On wtedy bez przeszkód może działać. Bo dopóki człowiek jest skoncentrowany na sobie, zamyka Panu Bogu drzwi. Bóg działa niejako obok naszej woli (co absolutnie nie znaczy ze wbrew niej!), że przemienia nas wtedy, kiedy nawet nie wiemy, że działa. Msza święta i każda modlitwa słowna: różaniec, litania - są taką przestrzenią, w której mam szansę zapomnieć o sobie. A im bardziej o sobie zapomnę, tym łatwiej będzie Panu Bogu coś we mnie przemienić. Coś, czego może nawet nie zauważę. Czy muszę koniecznie kontrolować Jego działanie? Modlitwa słowna jest taką szansą, która pozwala człowiekowi porzucić egocentryczne myślenie o sobie. Pozwala po prostu zwyczajnie się modlić. Zwłaszcza wtedy, kiedy ma się skołatane serce, wyobraźnię rozchwianą do granic możliwości, problemy życiowe, które przygniatają i czasami nie potrafimy nic z siebie wykrztusić. Wtedy najlepiej, żebym mówił różaniec i spokojnie, rytmicznie odmawiał „Zdrowaś Maryjo” i nawet nie rozważał tajemnic, tylko po prostu „klepał Zdrowaśki”. Czasami jest to najbardziej uczciwa modlitwa, na którą człowieka, głęboko zbolałego czy dotkniętego życiem, stać. I bardzo często jest to modlitwa najlepsza. Dlatego, że nie chodzi o to, by myśleć o Bogu i wymyślać różne rzeczy ani o to, by Mu mówić oracje albo zachowywać się jak na konkursie recytatorskim. Chodzi o to, żeby Go wzywać w prostocie serca.
SMS-y do Pana Boga
Chcę zwrócić uwagę na jedną zapomnianą troszeczkę praktykę modlitewną. Na tak zwane akty strzeliste. Kiedyś na katechezie tego uczyli, teraz to nie wiem, czy jeszcze uczą. A akty strzeliste, mówiąc językiem zrozumiałym dla współczesnego człowieka, to takie SMS-y do Pana Boga. Po prostu, jedno krótkie zdanie wysłane do Niego z komórki mojego serca. Własnymi słowami albo fragmentem Pisma Świętego, albo nawet taką tradycyjną formułą: Ach, żałuję za me złości, jedynie dla Twej miłości. Proste słowo, prosty znak uwagi i pamięci o Bogu. Jest to też modlitwa słowna, ale modlitwa, która przenika niebiosa. Jest jak strzała wypuszczona z ziemi ku niebu. Pomaga nam ona utkwić, choć przez sekundę, wzrok w Bogu i przemienić to wszystko, co mnie dotyka w ciągu banalnego, zwyczajnego dnia.
Diabelskie intrygi
Pierwszym krokiem do oczyszczenia serca jest nawiązanie kontaktu z Bogiem. Zwracałem uwagę na modlitwę słowną, jako na takiego modlitewnego „Kopciuszka” często niedowartościowanego. Teraz chcę powiedzieć o zniechęceniu, o doświadczeniu, kiedy „mi się nie chce”, kiedy nie mogę, kiedy mam trudności na modlitwie...
Chciałbym opowiedzieć wam o intrydze, o tym, czym ona jest, jak działa i o tym, że właściwie jesteśmy wszyscy dziedzicami jednej intrygi. Dokonała się w rajskim ogrodzie. Skonstruował ją diabeł, a jej owoce nosimy w sobie do dzisiaj. I dlatego nie jesteśmy już tacy, jacy być powinniśmy.
Diabeł to wielki zazdrośnik. Zazdrości dobrych relacji między Bogiem a Jego stworzeniami. Sam ma z tym spore kłopoty, więc zazdrości innym. Zamiast spróbować z Panem Bogiem nawiązać dobry dialog, psuje relacje innych. I na tym polega właśnie jego intryga. Przekładając to na język całkiem codzienny i współczesny, polega ona na tym, że przychodzi do kogoś z nas koleżanka, kolega i mówi: „Słuchaj, twój najbliższy przyjaciel obgaduje cię za plecami!”. No i cóż ja, wzbogacony o taką bezcenną informację, mogę zrobić? Mogę z jednej strony zamknąć się na cztery spusty przed przyjacielem, nic nie powiedzieć, odwrócić się plecami, zerwać przyjaźń i zupełnie zamknąć się na niego... Mogę również wykonywać gesty, które wykonują ludzie zranieni, gdy nie chcą o tym mówić. Każdy z nas ma takie kody, którymi się w takich sytuacjach posługuje. I to jest zła odpowiedź na intrygę. Dlaczego zła? Posłuchajcie, co zawsze mawiał mój tata. On nauczył mnie jednej ważnej rzeczy, za którą jestem mu ogromnie wdzięczny: „Przyjacielowi masz obowiązek dać się wytłumaczyć”. Jeżeli przyjaciel zawini przeciwko tobie, to jest twoim obowiązkiem dać mu się wytłumaczyć, dać mu szansę. Przyjaźń nakłada na ciebie taki obowiązek: daj mu szansę się wytłumaczyć, potem możesz z nim zrywać. Ale najpierw: daj mu się wytłumaczyć. I to jest właściwa odpowiedź na intrygę. Przychodzę i mówię: „Słuchaj, Kowalska mi powiedziała, że mnie obgadujesz poza plecami. Czy to prawda?”. I to jest właściwa odpowiedź człowieka na intrygę. Zobaczcie, że w raju Adam i Ewa na intrygę dali odpowiedź niewłaściwą, uwierzyli wężowi, odwrócili się do Boga plecami i narobili bałaganu, którego jeszcze do dzisiaj nie udało się posprzątać. Przyjaźń z Bogiem uprawnia do tego, żeby obdarzyć Go zaufaniem i zanim z Nim „zerwę”, dać Mu szansę, aby się wytłumaczył.
Zobaczcie, że diabeł dotyka nas zawsze w tym miejscu, w którym mamy rozmawiać z Bogiem. On właśnie tej przestrzeni najbardziej nie cierpi. Nienawidzi przestrzeni zaufania pomiędzy Bogiem a nami i w tą przestrzeń najczęściej będzie wchodził i najbardziej będzie chciał ją psuć. I dlatego właśnie żadna czynność człowieka nie jest tak znienawidzona przez diabła, jak modlitwa. Diabeł nam wybaczy mnóstwo rzeczy: wybaczy nam dobre uczynki, heroiczną miłość bliźniego, ale modlitwy nie wybaczy nam nigdy. I dlatego walka o modlitwę jest najcięższa. Zobaczcie, że gdy mamy jakiś dzień całkowicie przepracowany, z mnóstwem zajęć, co nam pierwsze wyskakuje z planu dnia? Modlitwa! Ona pierwsza. Nic innego, ale właśnie ona. Diabeł zrobi wszystko, bym się nie modlił, a jeżeli już się modlę, to zrobi wszystko, żeby tę modlitwę powykrzywiać, tak żeby była ona egocentryczna, egoistyczna albo żeby była jedynie usprawiedliwieniem, że nie robię czegoś, czego Bóg aktualnie ode mnie wymaga. Bo jeżeli na przykład ojciec rodziny spędza wszystkie weekendy na rekolekcjach, zamiast porozmawiać z dziećmi, to nie jest to dobra modlitwa. Diabeł nienawidzi modlitwy i jeśli widzi, że człowieka nie da się od niej oderwać, to próbuje go w nią tak wmanipulować, żeby się modlił w sposób, który się Bogu nie podoba. I myślę, że na początek warto sobie to uświadomić. Modlitwa jest przestrzenią, gdzie w naturalny sposób doganiać nas będzie zniechęcenie, zmęczenie, irytacja, złość i mnóstwo innych rzeczy. Mnóstwo kłamstw, które nieprzyjaciel będzie starał się nam wsączyć poprzez kulturę i różne sobie dostępne środki. Bardzo często na modlitwie doświadczamy suchości czy wręcz niechęci, a nawet można powiedzieć nienawiści do niej. Jesteśmy nią jakby udręczeni. A to często może być próbą naszej miłości, może być oczyszczeniem jej z egoizmu. Czy siebie szukam, swojej frajdy na modlitwie, czy Pana Boga? Czy pragnę jedynie Jego, czy tego, co On daje mi „przy okazji”? To jest trochę tak, jak z zabawkami: czy kocham tatę, czy samochodzik, który mi podarował na Mikołaja?
Suchość na modlitwie może być próbą, ale może być również owocem grzechu i niewierności. Człowiek, który świadomie, mocno i zatwardziale grzeszy, na modlitwie w naturalny sposób musi doświadczyć suchości, ponieważ zamyka się na Boga tak dalece, że go sprawy Boże nie cieszą. Choć i tu może zwieść nas, że dość dowolnie użyję cytytu z piosenki Grzegorza Turnaua, „wódka w parku wypita albo zachód słońca”, gdy bierzemy zwykła sentymentalizm albo poczucie psychicznego komfortu za znaki Bożej obecności.
Rozmowa, spotkanie, oblicze
Następna trudność związana jest z moimi oczekiwaniami wobec modlitwy. Zobaczcie, że w tym, co teraz najczęściej nazywa się „duchowością” nie ma niemal miejsca na relację. Słuchając różnych ludzi mówiących o modlitwie (także chrześcijan, a nawet osób konsekrowanych, zakonników, księży), kilkanaście razy miałem wrażenie, że zupełnie się nie rozumiemy. Bo oni mówili o wyzwoleniu, o uwolnieniu, harmonii wewnętrznej, pokoju, przejrzystości... Zobaczcie, że w tych terminach nie ma żadnej relacji. Jestem tylko: „ja”, który się modlę, uprawiam taką czy inną technikę... Zupełnie nie ma pojęć takich, jak: relacja, osoba, Bóg, spotkanie, rozmowa, oblicze... Dość często traktujemy modlitwę jako psychoterapię albo jakąś technikę uszczęśliwiającą, dającą nam poczucie wartości życia czy jeszcze czegoś innego. Czasami pytamy się: „Co ona mi da?”. Jest w tym taka, czasami podświadoma, próba użycia Boga dla własnych celów. Mam wrażenie, że jednym z najlepszych obrazów modlitwy, także modlitwy liturgicznej, który znajdziemy w Ewangelii, jest ta nieproduktywna Maria, która nie dość, że nie pomaga Marcie, to jeszcze siedzi sobie u stóp Mistrza i słucha Go, a biedna Marta musi się krzątać po kuchni (por. Łk 10, 39-41). A wtedy, kiedy już będzie blisko męki Pana, znowu ta Maria zmarnuje mnóstwo drogocennego olejku, wyleje go na stopy Pana, obetrze włosami i jeszcze będzie musiała znosić od wszystkich utyskiwania. Bo oczywiście ludzie rzucą się na nią: „Jak tak można? To skandal! Przecież można było ubogim rozdać!”. Ale ten, kto to mówi - jak słusznie zauważa ewangelista - nie ubogich ma na myśli, tylko swój własny interes. Jan zauważył: on był złodziejem, sam podkradał, dlatego tak się troszczył o zawartość kasy (por. J 12,3-6). I być może czasami człowiek, który narzeka na nieproduktywność modlitwy i zadaje pytania: „Co ona mi da?”, tak naprawdę ma na myśli całkiem nieczysty, merkantylny interes, oczekując od Pana Jezusa, że spełni wszystkie jego pragnienia, że uczyni go świętym na jego własny obraz i podobieństwo, a nie na obraz i podobieństwo Boże.
Nie jesteś nieomylny!
Trzeba też bardzo uważać na pragnienie nieomylności w życiu duchowym, na to „żebym tak nigdy się nie pomylił w drodze do Pana Boga”. To się nie uda. Pomyłki będą. Nagle okaże się na przykład, że Pana Boga traktuję bardzo interesownie. Przychodzę na modlitwę i w gruncie rzeczy chodzi mi tylko o to, żeby się dobrze poczuć. I gdy czuję się źle, to mam do Niego pretensję. Mówię: „Nie ma Cię, Panie Boże, nie chcesz mnie, dlaczego nic nie robisz!?” - i przestaję się w ogóle modlić. Na pewno jeszcze nieraz złapię się na tym, że to jest takie głupie, merkantylne, interesowne, takie po prostu nieładne... Przyjaciół tak bym nie potraktował, a Pana Boga i owszem... No i wtedy człowiek może się naprawdę załamać. Tylko - tak myślę - zamiast się załamywać, może wybrać zupełnie inną drogę: może znaleźć w sobie tyle pokory, żeby powiedzieć: „No właśnie, taka jest prawda o mnie, taki jestem. Przejrzałem na oczy. Panie Jezu, wybacz, byłem tak głupi, naprawdę beznadziejny, teraz chcę spróbować inaczej”.
Nigdy nie będziesz modlił się doskonale...
Z modlitwą jest jak z przyjaźnią. Jest taki moment, kiedy przyjaciele przestają się sobą zachwycać, bo nagle się okazuje, że ktoś musi dla kogoś coś zrobić. Już nie tylko można spijać miodek przyjaźni, ale trzeba wysilić się dla dobra drugiego człowieka. W relacji z Panem Bogiem jest podobnie. Jest taki czas, kiedy się kończy miodek modlitwy i zaczyna się pewien wysiłek, który muszę wykonać po to, żeby głębiej się zaprzyjaźnić. Czy to, co mówię, znaczy, że modlitwa nie może mi pomóc w zintegrowaniu tej mojej duszyczki, która taka biedna, zbłąkana i przestraszona gdzieś tam wewnątrz mnie kwili i potrzebuje umocnienia? Oczywiście, że tak, ale powiedziałbym: tak, ale jedynie jako produkt uboczny, a nie jako zasadniczy cel modlitwy. Trzeba się nastawić na jedno. Nigdy nie będę się modlił doskonale. Zawsze w mojej relacji do Boga będzie fałszywa nutka. A Pan Bóg nie oczekuje, że będę doskonały, tylko, że będę się modlił tak, jak umiem i potrafię. Nawet jeśli raz za razem będę rozpoznawał w mojej modlitwie cień egoizmu, egocentryzmu czy chociażby oczekiwania na to, że Pan mnie delikatnie pogłaszcze po głowie. Naprawdę nie ma co liczyć na to, że nasza modlitwa będzie doskonale czysta. To też jest pycha. To też jest oczekiwanie od Pana Boga, że szybciutko uczyni nas doskonałymi. Nie, to oczyszczanie serca i intencji następuje właśnie przez modlitwę, choć przecież niedoskonałą. Zupełnie analogicznie jest z naszymi dobrymi uczynkami. Jeżeli jesteśmy wystarczająco wrażliwi, zawsze dostrzeżemy ziarnko egoizmu, chęci zrobienia czegoś dla poklasku albo dla niezupełnie czystego interesu. A przecież robimy wiele pięknych rzeczy. Czy to znaczy, że mamy ich zaniechać tylko dlatego, że widzimy w nich odprysk czegoś niedobrego, egoistycznego i nieładnego? Bylibyśmy w tym momencie jeszcze bardziej egocentryczni. Trudno, trzeba wziąć i czynić to nasze dobro z upokarzającą świadomością, że nie jest do końca czyste. I dalej „robić swoje”. A ta upokarzająca świadomość jest w stanie oczyścić to, co w mojej intencji nieczyste. Z modlitwą jest tak samo.
Modlitwa prośby
nie jest gorsza!
Następną przeszkodą, o którą się często rozbijamy, są tak zwane modlitwy nie wysłuchane. Dotyczy to przede wszystkim modlitwy prośby. Choć są ludzie, którzy nie chcą Pana Boga za nic w świecie wystawiać na próbę i wolą Go o nic nie prosić. Ale to też dosyć pyszne... Nie prosić Pana Boga, to tak jakby Mu powiedzieć, że właściwie to my Go nie potrzebujemy, a raczej to On nas potrzebuje. My wielkodusznie będziemy „z siebie” różne rzeczy dla Niego wykonywać i tak bardzo się starać...
Wcale nie jest tak, że jak się człowiek modli modlitwą prośby to modli się gorszą modlitwą! To jest bardzo ważna modlitwa, która mówi: „Boże, jestem od Ciebie zależny, potrzebuję Ciebie!”. Nawet jeżeli nie myślę tylko i wyłącznie o wiecznym zbawieniu, ale po prostu o tym, żebym miał jutro co do garnka włożyć... To też jest bardzo dobra modlitwa. O modlitwie prośby możemy przeczytać coś bardzo ważnego w Starym Testamencie, u proroka Izajasza: Pan piętnuje pychę człowieka, który nie chce się modlić modlitwą prośby:
Pan przemówił do Achaza tymi słowami: «Proś dla siebie o znak od Pana, Boga twego, czy to głęboko w Szeolu, czy to wysoko w górze!» Lecz Achaz odpowiedział: «Nie będę prosił i nie będę wystawiał Pana na próbę». Wtedy rzekł Izajasz: «Słuchajcie więc, domu Dawidowy: Czyż mało wam naprzykrzać się ludziom, iż naprzykrzacie się także mojemu Bogu?» (Iz 7, 10-13).
Zobaczcie, Bogu się naprzykrza nie ten, który Go prosi, tylko ten, który Go nie chce prosić! Bóg jest, używając ludzkich słów, zniecierpliwiony człowiekiem, który jest takim mądralą i nie chce Go o nic poprosić.
Bóg nie jest przedłużeniem
naszej krótkiej ręki!!!
Ale na czym polega modlitwa prośby i modlitwa błagalna? Myślę, że warto sobie rozróżnić te dwie rzeczywistości: modlitwę błagalną i modlitwę prośby. To nie zawsze musi być to samo. Gdzie jest różnica? Prośba, którą na modlitwie wyrażam Panu Bogu, jest wyrazem mojego pragnienia albo mojej potrzeby. Proszę o coś, co należy do porządku ziemskiego, ale doświadczenie mojej niemocy każe mi szukać tego u Kogoś, kto ma „dłuższą rękę niż ja”. Uznaję wszechmoc Bożą, ale tak naprawdę jeszcze nie wchodzę na płaszczyznę spotkania z Bogiem, ściągam Go jedynie do mego poziomu i mówię coś takiego: „Panie Jezu, Panie Boże, Matko Boża, święty Józefie (i jakikolwiek jeszcze inny święty Pański) moja ręka jest za krótka, Ty masz dłuższą, sięgnij mi to i to”. Albo jeszcze inaczej: „Panie Boże, uczyń teraz dla Kowalskiego to, co by Kowalski uczynił dla Ciebie, gdybyś Ty był Kowalskim, a Kowalski Tobą”. To za mało, by tę prośbę uznać za modlitwę błagalną. Ona bowiem nie należy już do zwykłego porządku ziemskiego. Należy do porządku Bożego. Nie jest ona zwykłą prośbą, jest modlitwą. A modlitwa ze swojej istoty jest właśnie zjednoczeniem się z Bogiem, z Jego wolą. Spójrzmy na Pana Jezusa w Ogrójcu, na te Jego rekolekcje, które odprawia przed męką na Górze Oliwnej: On się tam modli! Zobaczcie: gdyby modlił się jedynie: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich! (Łk 22, 42 a), to byłaby to tylko prośba modlitewna. Zwykła prośba, ale jeszcze nie modlitwa. Jego słowa stają się modlitwą, kiedy dodaje: Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (Łk 22, 42 b). Dopiero wtedy uznaję Boga za Boga, kiedy dodaję to jedno bardzo istotne zdanie, które przemienia treść tego, o co proszę. Modlić się, to znaczy traktować Boga jako Boga, a nie jako przedłużenie mojej zbyt krótkiej ręki.
O modlitwach nie wysłuchanych
A jak to jest z tym wysłuchaniem przez Pana Boga? Chciałem się tutaj posłużyć świadectwem pewnej dziewczyny. Nie wiem, czy jeszcze żyje... Gdy opowiadano mi tę historię, była ciężko chora, bez szans na wyzdrowienie. Nie wiem dokładnie, na czym ta choroba polega, ale to było coś potwornego. Korespondowała z siostrami dominikankami. I przez te siostry jej słowa do mnie dotarły. Ta dziewczyna napisała co sądzi o Bożym o wysłuchaniu. To, co wam teraz powiem należy do niej - do dziewczyny przykutej do wózka inwalidzkiego, do dziewczyny za życia umierającej, do dziewczyny, która, myślę, miała pełne prawo tak napisać. Nic w jej słowach nie było na wyrost. Moje słowa byłyby na wyrost, dlatego chcę wraz z wami jej posłuchać. Pisała mniej więcej tak: Bóg zawsze wysłuchuje dobrej modlitwy, a dobra modlitwa to nie technika, ale modlitwa o dobro. Jednak Bóg nie daje mi tego, o co proszę, lecz doskonałość tego, o co proszę. Ja często jeszcze nie wiem, jaka jest ta doskonałość. Jestem zbyt krótkowzroczna. I wysłuchanie Boże jest przemianą wewnętrzną. Modlitwa nie zmienia Boga, ona zmienia mnie. Moja prośba nie ma zmienić Boga i Jego zamiarów, ona ma zmienić mnie. Jestem w takiej sytuacji, że proszę, a nie otrzymuję, mimo że proszę o dobro. Ale być może lepiej jest dla mnie trwać bez tego, o co proszę i pokornie czekać na łaskę przemiany. Bóg to wszystko widzi i nie pozwala mi zagubić się na wieki.
Gdy czytałem słowa tej dziewczyny (to co wam powiedziałem jest tylko parafrazą, a nie dokładnym cytatem, ona napisała to dłużej i ładniej) pomyślałem sobie, że w Piśmie Świętym mamy doskonały tekst o wysłuchaniu, właśnie w kontekście modlitwy Pana Jezusa w Ogrójcu. Jak Go Bóg wysłuchał? Posłuchajmy:
Jezus z głośnym wołaniem i płaczem [...] zanosił gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany, dzięki swej uległości (Hbr 5, 7).
Zobaczcie, Jezus został wysłuchany! Jego modlitwa w Ogrójcu została wysłuchana. Ale jak? Nie przez uwolnienie od śmierci, tylko przez zmartwychwstanie! Nie przez wstrzymanie pocałunku Judasza i rąk oprawców, ale poprzez przejście przez to wszystko i zmartwychwstanie. Klasyczny tekst o wysłuchaniu. I czasami jest tak, że w nie wysłuchanych modlitwach jest więcej miłosierdzia niż w modlitwach wysłuchanych. Wiem coś o tym, bo kiedyś bardzo żarliwie modliłem się o dobrą żonę. Dzisiaj jestem szczęśliwy i ja, i ta potencjalna kandydatka...
Rabbi Akiba modli się o deszcz
Jest takie żydowskie opowiadanie, jak to dwóch rabinów modliło się o deszcz. W krainie była ogromna susza, poproszono więc świątobliwego rabbiego Josefa, by pomodlił się o deszcz. Modlił się i modlił - i deszcz nie spadał. W końcu zniechęceni Żydzi poszli do rabbiego Akiby i powiedzieli: „Rabbi, pomódl się o deszcz!”. Rabbi Akiba pomodlił się i deszcz spadł. Oczywiście, rabbi Akiba zrobił furorę. Ale rabbi Akiba zaraz powiedział Żydom taką historyjkę: „Pewien król miał dwie żony. Jedną kochał tak zwyczajnie, a drugą kochał tak bardzo-bardzo... I kiedy ta, którą kochał zwyczajnie, przyszła do niego i poprosiła go o coś, mówił: «nie ma sprawy, załatwione». A gdy przychodziła ta, którą kochał bardzo-bardzo, to nie dawał jej od razu tego, o co prosiła, tylko chciał, żeby troszkę z nim została. «Pobądź jeszcze ze mną, posiedź tutaj - prosił - porozmawiajmy, za chwilę ci to dam, ale teraz jeszcze sobie usiądź», i przedłużał maksymalnie spotkanie, żeby jak najbardziej się nią nacieszyć”.
I to powiedział rabbi Akiba, czyli ten rabbi, który zrobił furorę. Tak bywa też w naszym życiu. Pan Bóg chce się nami nacieszyć.
Czasami jednak moja modlitwa nie jest wysłuchana, bo zbyt mało jest we mnie wytrwałości. W gruncie rzeczy za bardzo mi na tym wysłuchaniu nie zależy. I On to wie. Widzi, że ja proszę, ale tak naprawdę to traktuję rzecz nie do końca poważnie.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem powiedzieć, mówiąc o wysłuchaniu modlitwy: o związku między wysłuchaniem modlitwy a stanem łaski uświęcającej. Innymi słowy: czy mogę prosić Pana Boga o coś, kiedy akurat nie jestem w stanie łaski, kiedy narobiłem głupot i jeszcze nie poszedłem do spowiedzi? Jeżeli jest to notoryczne niechodzenie do spowiedzi i trwanie w grzechu, to taka postawa proszenia Pana Boga o cokolwiek, poza własnym nawróceniem, przypomina trochę sytuację pogniewanych przyjaciół, którzy ciągle mają ze sobą kontakt i jeden, mimo że zrobił drugiemu ogromne świństwo, co chwilę przychodzi i prosi go o przysługę. To przecież obrzydliwa sytuacja, prawda? A przełóżmy to sobie na relację z Panem Bogiem. Dodajmy tu koniecznie zastrzeżenie: to odnosi się jedynie do tego, gdy ta sytuacja niechęci czy lekceważenia Pana Boga jest notoryczna. Ale jeżeli jest to sytuacja mojej biedy, w którą wpadłem i której teraz bardzo żałuję, to oczywiście mam prawo Boga prosić o potrzebne mi rzeczy, ale nade wszystko i przede wszystkim o własne nawrócenie. I to jest najbardziej istotna modlitwa, którą grzesznik może zanieść do Boga i która na pewno będzie wysłuchana. Bóg nigdy nie odmawia prośbie o moje własne nawrócenie, a wraz z tym da mi też i wszystko inne czego potrzebuję.
Wstydź się, ale się módl!
Czasami jest też tak, że ludzie, którzy ciężko zgrzeszą, w ogóle się nie modlą, bo jest im wstyd przed Panem Bogiem. A ja bym powiedział tak: wstydź się, ale się módl, bo w tym twoim wstydzie jest tak naprawdę tyle czystości, że twoja grzeszna nieczystość zostaje przez to przepalona. Wstyd jest już częścią nawrócenia, jest częścią łaski, która zostaje człowiekowi dana, by się nawrócił. Wstydź się, niech ci się czerwienią policzki i uszy, stań przed Bogiem, wstydź się i... módl się! Nie zaniechaj modlitwy tylko dlatego, żeś zgrzeszył! To jest trudna modlitwa, ale jeśli nie zlekceważę mojego stanu i robię wszystko, co w mojej mocy, by wrócić do łaski, to mogę się modlić nawet wtedy, kiedy bardzo ciężko zgrzeszyłem.
Modlitwa? Jakie to nudne!
Co mnie jeszcze odrywa od modlitwy? Najczęściej zwyczajne znużenie. Bardzo często nie chce mi się po prostu modlić, nie chce mi się pójść do kościoła. I tutaj ważna uwaga: nie musi mi się chcieć! Czasami tłumaczę młodym dziewczynom albo młodym chłopakom: „Słuchaj, będziesz mamą albo tatą, będziesz musiał w środku nocy wstać do dziecka i myślisz, że zawsze będzie ci się chciało?”. Niemal każdy jest realistą i wie, że nie zawsze. „To co, nie wstaniesz?”. „No, wstanę...”. „A dlaczego? Nie lepiej korki sobie do uszu włożyć, założyć pieluchę i spać spokojnie do rana? Przecież na siódmą do pracy trzeba iść, nie?”. „No nie, wstanę... oczywiście, że wstanę, co tam ksiądz opowiada...”. „A dlaczego?”. Po chwili dochodzimy do tego, że wstanie dlatego, że będzie to dziecko kochać. A, widzisz! Czasem z miłości coś robimy, choć nam się nie chce. I to, że nie chce nam się iść do kościoła, to - tak naprawdę - nic nie znaczy. Ważne jest jedynie to, czy poszliśmy, czy nie. I to, że nam się nie chce modlić też nic nie znaczy. Ważne jest to, czy będziemy się modlili, czy nie. Jedynie to ma znaczenie. Znakiem mojej miłości do dziecka jest przemóc moje: „Nie chce mi się wstać do niego”, a znakiem miłości do Boga jest przemóc: „Nie chce mi się pójść na Mszę”. I mogę uczciwie pójść do Pana Boga i powiedzieć: „Panie Jezu, strasznie mi się dzisiaj nie chciało, ale wiem, że to jest ważne”. I tu właśnie zaczynam odkrywać, że jest we mnie coś głębszego niż tylko ciało i psychika, że jest jeszcze we mnie trzecia własność: duchowość. A duchowość człowiek zaczyna w sobie odkrywać właśnie wtedy, kiedy robi pewne rzeczy mimo tego, że mu się strasznie nie chce, kiedy zaczyna podejmować decyzje zgodne z jego życiowymi postanowieniami. A moim życiowym postanowieniem jest chrześcijaństwo i żywa wiara w Jezusa, żywa relacja z Bogiem. Czy mi się chce, czy nie, jestem wierny tej decyzji, przemagam się, dokonuję pewnego wysiłku. Wysiłek ten zakorzeniony jest we mnie, tkwi w mym najgłębszym „ja”, czyli w tej duchowej sferze, w której odkrywam moje powołanie, w której jestem czysty i prawdziwy przed Bogiem.
O sztuce koncentracji
Nie umiem się skupić!
Jedną z najczęstszych przeszkód w naszej modlitwie jest roztargnienie albo nieumiejętność skupienia się. Czy to jest grzechem? Czasami spowiadamy się przecież: „byliśmy nieuważni na modlitwie”. Czy to zawsze jest grzech? Otóż nie, nie zawsze. Tylko wówczas, gdy to roztargnienie jest dobrowolne. Zobaczcie: zanim zeszliście do tej krypty, przeszliście kawałek ulicą, przejechaliście kawałek tramwajem albo samochodem i widzieliście, jak wiele działo się po drodze. Były kolorowe, często drapieżne, reklamy, hałas ulicy, setki ludzi, rozmowy... I jeszcze mnóstwo spraw z całego dnia, a często nawet nierozwiązane problemy z kawałka życia, który teraz przeżywacie i tak dalej... To wszystko nakłada się na siebie. Kiedy człowiek wychodzi na ulicę tego rozbieganego, rozkrzyczanego świata, dostaje naraz tyle informacji i bodźców, że nie jest w stanie tego wszystkiego przetrawić. Zwyczajnie, jego podświadomość nie przerabia wszystkiego... I co się wtedy dzieje? Przychodzi do miejsca, gdzie jest cicho i spokojnie, i... te wszystkie rzeczy natychmiast zaczynają się wybijać, przewijać jak filmowe klatki. Wszystkie obrazy, których na co dzień nie dostrzegałem, zaczynają we mnie działać i budować mnóstwo różnych myśli. Przyszedłem się pomodlić, wyciszyć, uspokoić, a tu przychodzi nagły atak i agresja tego całego zewnętrznego świata, który gdzieś się we mnie nagromadził i szuka drogi ujścia.
I jeszcze jedno: i to, że na modlitwie jesteśmy roztargnieni jest, w dużej mierze, funkcją tego, jak żyjemy. Na przykład notorycznie nie dosypiamy. A to przecież sen „czyści” nam podświadomość, te wszystkie obrazy, których świadomość nie jest w stanie wyłapać, przerobić, przyjąć i odpowiednio umiejscowić. Śpimy króciutko, wcześnie wstajemy, późno kładziemy się spać, żyjemy w nieustannym pośpiechu. Świat jest rozgadany, my jesteśmy rozgadani i przychodzimy tacy właśnie do kościoła. W związku z tym mądrość nakazuje przyjść do kościoła na tyle wcześniej, żeby zdążyć się wyciszyć, zanim rozpocznie się akcja liturgiczna, bo jeżeli przyjdę na ostatnią chwilę, to zazwyczaj wyciszę się kiedy usłyszę: Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata. Dobrze, jeśli choć wtedy...
Panie Jezu, wracam!
Trzy cechy dobrej modlitwy
To wszystko jest jeszcze niedobrowolne. Dobrowolność zaczyna się w tym momencie, kiedy coś mi się narzuca, a ja świadomy, że nie robię tego, co powinienem, oddaję się rozważaniom, na przykład o Marysi albo o Jasiu. Ale co robić, gdy takie rzeczy mi się narzucają? Jest to doskonała szansa na bardzo prawdziwą i bardzo praktyczną modlitwę - modlitwę ofiarowania siebie samego: „Panie Jezu, jestem na Mszy świętej, właśnie myślę o tej Maryśce, co mnie nie chce, ona mi się tak strasznie podoba, więc ja Ci po prostu tę Maryśkę i to, że mi się tak bardzo podoba, ofiarowuję. A teraz pozwól mi chociaż na chwilę skupić się na tym, co się dzieje przy ołtarzu”. Za pięć minut znowu będę musiał powtórzyć ten sam akt strzelisty, bo Maryśka mi się naprawdę bardzo podoba, a ksiądz przy ołtarzu nie jest aż tak atrakcyjny. Ile razy będę to robił, tyle razy będę wracał myślą do Boga, będę włączał w Eucharystię te wszystkie moje roztargnienia, troski i pragnienia. Albo po prostu powiem: „Panie Jezu, wracam”. Za każdym razem, kiedy pomyślę sobie nie o tym, o czym trzeba, westchnę: „Panie Jezu, wracam”. No i wracam... A za pięć minut znowu: „Panie Jezu, wracam”. I znów za minutę: „Panie Jezu, wracam”. I tak w kółko. Pewien nieżyjący już dominikanin, ojciec Benedykt Piotrowski - cudowna postać, święty człowiek, duszpasterz górali na Wiktorówkach, a chłopak z Warszawy, który wstąpił do zakonu po studiach matematycznych - głosił kiedyś dla naszych braci w Krakowie rekolekcje. I powiedział wówczas coś, co zapamiętam na całe życie. Mówił: „Jeśli przez trzydzieści minut twojej cichej, osobistej modlitwy miałeś sześćdziesiąt roztargnień i sześćdziesiąt razy powiedziałeś «Panie Jezu, wracam», to sześćdziesiąt razy wybrałeś Pana Jezusa! I była to bardzo dobra modlitwa! Co z tego, że miałeś sześćdziesiąt roztargnień? Sześćdziesiąt razy wybrałeś Jezusa”. Zobaczcie, że taka modlitwa nie jest ani przyjemna, ani miła, ani specjalnie uwznioślająca, ale jest wierna, a to w modlitwie liczy się najbardziej.
Modlitwa ma być prosta. Niczego nie kombinuję, mówię, jak jest. Zwyczajnie i prosto. Nie uprawiam oratorstwa. To nie jest teatr jednego aktora, nie jestem dla Pana Boga aż tak interesujący, żeby przed Nim odprawiać monodramy.
Modlitwa ma być szczera (otwieram przez Bogiem całe moje serce) i wierna (czy mi się chce, czy nie, staram się trwać przy Nim i zwracać się ku Niemu). Sześćdziesiąt razy w ciągu trzydziestu minut odszedłem od Niego myślą - sześćdziesiąt razy wróciłem. I to była doskonała modlitwa. Sześćdziesiąt razy Go wybrałem.
Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że brak koncentracji jest często wynikiem złego nawyku. A związany jest on z tym, że żyjemy bardzo niehigienicznie. Przecież sami, dobrowolnie wpychamy się w hałas. Bardzo wielu ludzi, przychodząc z pracy do domu, od razu po zdjęciu butów i założeniu kapci, włącza telewizor... Ktoś krząta się w kuchni, tu ktoś prasuje, czyta, myje naczynia, a telewizor chodzi, chodzi i chodzi... A on nie chodzi bezkarnie! Jeśli człowiek nie potrafi wytrzymać w ciszy, to nie będzie się potem potrafił w ciszy modlić. Wytrzymać w ciszy - to bardzo ważna rzecz. Jest to również umiejętność spotkania siebie samego. Jak nie potrafię wytrzymać sam ze sobą, to czy inni będą potrafili ze mną wytrzymać?
Siedzę i patrzę na jedną rybkę.
O sztuce koncentracji
Koncentracji można się nauczyć. Choćby od wędkarzy. Całymi godzinami siedzą i gapią się w spławik. Przecież nie wszędze ryba bierze po minucie. Ale nie trzeba być wędkarzem. Banalna sztuczka: jeśli ktoś ma w domu rybki akwariowe, to niech sobie na nie popatrzy i przez parę minut śledzi tylko jedną z nich. Wbrew pozorom takie banalne ćwiczenie może pomóc w skupieniu. Siedzę i patrzę tylko na jedną rybkę. I robię to przez dziesięć minut. Drobne, małe gesty, małe ćwiczenia, a pomagają te złe nawyki w człowieku zmienić. Takie ćwiczenie może pomóc potem skupić się przez dziesięć minut na jednej czynności, na jednej książce.
Albo też inne, podobne ćwiczenie umiejętności patrzenia na jedną rzecz: wychodzę w plener na spacer i skupiam uwagę na jednym przedmiocie. Tylko na jednym. Oglądam go sobie z daleka, z bliska, patrzę, czy się rusza, czy stoi, czy cokolwiek innego się z nim dzieje. Albo jadąc samochodem, wyłączam radio. Ja bardzo dużo jeżdżę samochodem i kiedyś nagle zdałem sobie sprawę z tego, że gdy podróżuję tak dużo, to dość często brakuje mi czasu na modlitwę. Jakieś dwa lata temu po prostu pomyślałem sobie, że jedynym sposobem, żeby się pomodlić w czasie tych godzin spędzonych za kierownicą, jest po prostu wyłączyć radio i spróbować, jadąc, modlić się różańcem albo powtarzać akty strzeliste. Okazuje się, że się da. I człowiek nie jest wcale mniej skupiony na drodze, wręcz przeciwnie: więcej widzi i szybciej reaguje. Można też sobie czasami puścić dobrą powieść. Sam w zeszłym roku, jeżdżąc samochodem, wysłuchałem chyba z pięciu powieści... A nie miałbym czasu ich przeczytać. To są wszystko czynności, które pomagają człowiekowi nauczyć się skupienia myśli. Praca bez włączonego magnetofonu, zwłaszcza praca umysłowa (nie rozumiem, jak można się owocnie uczyć, jeżeli coś w tle przez cały czas dźwięczy...). To na początku jest bardzo trudne, bo przyzwyczajenie, że musi grać muzyka, bym mógł cokolwiek zrobić, jest niesamowicie silne. Ale warto wytrzymać ten początkowy trud, ponieważ po pewnym czasie zorientujemy się, że jest nam wręcz niedobrze, jak coś tam gra. Ja już w tej chwili nie mogę pracować przy włączonym radiu. A jednocześnie nauczyłem się słuchać muzyki dla samej muzyki, jako czegoś samego w sobie, a nie przy okazji. I dzięki temu więcej w niej słyszę i więcej też rozumiem z tego, co czytam.
Czyń, co czynisz, nic więcej
Nauka skupienia jest w gruncie rzeczy walką z podzielnością uwagi. My jesteśmy wychowani w kulcie podzielności uwagi, w kulcie myślenia, że trzeba szybko, dużo, w jak najszybszym czasie, a najlepiej jednocześnie. Taka intelektualna żarłoczność, która siedzi gdzieś w człowieku, która każe mu mnóstwo się najeść, mnóstwo się nauczyć i mnóstwo dostać... Święty Tomasz z Akwinu mówił, że właściwie człowiekowi w życiu wystarcza jedna książka - Biblia. Każdy, kto uważnie ją przeczyta, zrozumie wszystko. Niestety, jesteśmy mało uważni i dlatego potrzebujemy innych książek. Gdybyśmy byli bardziej uważni, to pewnie by się nam udało. W gruncie rzeczy to podzielność uwagi najbardziej utrudnia człowiekowi dojście do tej głębi, do której ma dojść. I myślę, że trzeba się nauczyć zdolności skupienia na jednym przedmiocie. „Czyń, co czynisz” - mówili Ojcowie. Czyń, co czynisz, nic więcej. Skup się na tym, co robisz w tej chwili.
Tym, co nam bardzo przeszkadza, jest również pośpiech. Jeden z moich znajomych, który został mnichem, opowiadał taką anegdotę z początku nowicjatu. Dostał za zadanie skopanie ogródka. Wiadomo, mnisi pracują fizycznie. Zatarł ręce, patrzy, ogródek jest nieduży - cztery godziny ma na to, no to już! Skopał w godzinę i myśli: „Ale będzie świetnie - teraz się wykąpię, poczytam książkę, napiję się herbaty, mnóstwo jeszcze zrobię...”. Taki klasyczny punkt widzenia: muszę zrobić to jak najprędzej, szybko wszystko załatwić, a potem zająć się odpoczywaniem. A mistrz nowicjatu mówi do niego: „A gdzie ty się śpieszysz? Przerwij sobie po dwóch sztychach łopatą. Popatrz, posłuchaj... Drzewko kwitnie, skowronek świergoli, słoneczko świeci, a tu chmurka, gdzie się śpieszysz? Masz aż cztery godziny, dlaczego musisz wszystko zrobić tak prędko?”. To było dlań objawienie, bo przywykł, jak my wszyscy, do życia w kulcie produktywności. Najgorsze, że to przekłada się na nasze prywatne życie. To, że w pracy musimy wszystko zrobić szybko i sprawnie, przekłada się na nasze codzienne, zwyczajne życie. I nie mamy już czasu na to, żeby zrobić dwa sztychy łopatą, a potem spojrzeć i zobaczyć drzewko, sympatyczną chmurkę, słoneczko i rozśpiewane skowronki. Jest miło i ciepło, człowiek się przeciągnie i powie: „Boże, jaki ten świat jest piękny!”. Na to wszystko nie mamy niestety czasu. Tracimy koncentrację i przez to jesteśmy roztargnieni. A potem mówimy, że nie mamy czasu i dlatego musimy wszystko zrobić szybko. Tak naprawdę nie czasu nam brakuje ale skupienia. Bo gdybyśmy byli skupieni, to wszystko, co robimy teraz w pośpiechu, zrobilibyśmy trzy razy szybciej...
Trwaj na modlitwie mimo wszystko!
Jest jeszcze jedna rzecz, która utrudnia nam modlitwę. Mówię o niej najkrócej dlatego, że jest najtrudniejsza do podjęcia podczas naszych konferencji. Powiem na ten temat tylko te zdania, które wydają mi się istotne. To sytuacja kiedy nasze rozproszenie i brak koncentracji jest naszym oczyszczaniem i kiedy stan zniechęcenia do spraw Bożych wynika z Bożej ingerencji. To się dzieje w naszym życiu częściej, niż nam się wydaje... Na przykład u młodego człowieka, któremu kończy się taka dziecięca czy młodzieńcza duchowość i przechodzi na tor duchowości człowieka dorosłego. I takiemu przejściu w naturalny sposób towarzyszy kryzys: „Jeszcze niedawno tak wspaniale czułem i przeżywałem Mszę świętą, a teraz co? Pustka. Jeszcze niedawno tak wiele z Mszy czerpałem, a teraz nic, sucho, drętwo i w ogóle tragedia!” Dość często nie jest to wynik niewierności Panu Bogu ani braku skupienia, tylko po prostu symptomy procesu oczyszczenia. Pan Bóg bierze w ręce moje życie i próbuje oczyścić to, co w mojej miłości jest jeszcze niedoskonałe. W miłości młodzieńczej niedoskonałe jest to, że traktujemy Pana Boga jako dostawcę lizaków i słodyczy. Czasami mamy tendencję do tego, żeby Go kochać za to, co nam daje, a nie dla Niego samego. Takie oczyszczenie jest najczęściej właśnie takim momentem, kiedy człowiek mimo tego, że jest mu trudno i „byle jak”, podejmuje decyzje. Mam przyjaciół, którzy po zaręczynach stracili natychmiast emocjonalną miłość do siebie i nagle zdali sobie sprawę, że... nic do siebie nie czują. Dopiero po jakimś czasie tej męki wewnętrznej odkryli, że chodzi o to, by podejmując decyzję, byli całkowicie wolni. I kiedy podjęli decyzję, że jednak decydują się na małżeństwo, wszystko wróciło. Chodzi o to, żeby coś w miłości oczyścić.
Ale bez względu na to, co przeżywam: czy to jest oczyszczenie, czy to wynik mojego grzechu, czy to jest w końcu wynik braku skupienia - zasada zachowania się w takiej sytuacji jest zawsze taka sama: trwać na modlitwie mimo wszystko! By była dobra i owocna, nie muszę się na niej dobrze czuć. Mogę się na niej nudzić albo wręcz czuć się po prostu źle. Mogę sześćdziesiąt razy wybierać Pana Jezusa, ale to jest bardzo dobra modlitwa. I nie ma co się zastanawiać, dlaczego tak jest, ale próbować wytrwać, mimo wszystko. Tego pięknie uczy nas czternastowieczny dominikański mistyk, Jan Tauler, każący mówić człowiekowi będącemu w takim stanie: Bądź pozdrowiony Boże, gorzka goryczy pełna wszelkich łask. Nieważne, czy to mój grzech sprawił, że jestem suchy i że nie znajduję najmniejszej radości w rzeczach Bożych. Nieważne, czy to jest brak skupienia, czy proces oczyszczenia. Cokolwiek by to było, jest Pan Bóg! A ja mam trwać przy Nim w tym doświadczeniu i mówić: „Bądź pozdrowiony Boże, gorzka goryczy pełna wszelkich łask”. W tej „gorzkiej goryczy” znajduje się mnóstwo łask!
O rozeznawaniu myśli
Co dzieje się w moim wnętrzu
Chciałbym przejść do następnego, niezmiernie ważnego, tematu. Do rozeznawania myśli. Do rozpoznawania tego, co dzieje się w moim wnętrzu. Istnieją osoby, które dość często oskarżają się i winią, że miały złe myśli (często to oznacza po prostu myśli przeciwne szóstemu przykazaniu), ale nie bardzo potrafią odpowiedzieć na to, czy na nie przyzwoliły, czy nie. Mistrzowie życia duchowego już od starożytności wiedzieli, że taki niepokój niczego dobrego w życiu duchowym nie wróży, a ta niepewność jest bardzo szkodliwa dla spokoju duszy. I dlatego zaproponowali pewną analizę procesu kuszenia wewnętrznego.
Jak dochodzi we mnie do grzechu? Od czego się zaczyna i na czym się ten proces kończy? Niezwykłe jest to, że ludzie, którzy opisali cały proces wewnętrznego zmagania się ze złem, byli przeważnie prostymi chłopami co często nie potrafili czytać ani pisać. Byli egipskimi fellachami, którzy usłyszeli wezwanie do służby Bożej i poszli na pustynię. Niewykształceni mnisi i tak naprawdę, po ludzku, często głupi. Historia pokazuje, jak idiotyczne decyzje potrafili podejmować w sprawach doktrynalnych... Ale ci ludzie przeżyli pewne sprawy i mieli odwagę rozmawiać ze sobą o swoim doświadczeniu duchowym. Dzięki temu powstał bardzo precyzyjny system znaków rozpoznających to, co dzieje się w ludzkim wnętrzu. Człowiekiem, który to wszystko spisał był mnich z IV wieku: Ewagriusz z Pontu. Jego życiorys mógłby posłużyć jako podstawa do scenariusza niezłego filmu sensacyjnego. Niewiarygodnie barwne i bogate życie... Skończył je jako mnich na pustyni, gdzie spisywał mądrość tych prostych chłopów. W ten sposób powstała seria przepięknych pism duchowych, na podstawie których można opowiedzieć historię o wolności, pokusie, grzechu ale i zwycięstwie.
Pięć etapów przenikania zła
Ojcowie mówią, że zło do serca ludzkiego przenika przez pięć etapów. Na początku jest sugestia, potem dokonuje się rozmowa, dyskurs, rozważanie i dialog z myślą. Po trzecie walka, po czwarte przyzwolenie i po piąte namiętność. Wyjaśnijmy sobie te etapy po kolei.
Złap ręką wiatr!
Etap pierwszy: sugestia
Po pierwsze: sugestia. Sugestia, którą Ojcowie nazywają też kontaktem, ponieważ to jest pierwszy kontakt ze złem. Pierwszy obraz dostarczony przez wyobraźnię, pierwsza idea, pierwszy impuls. Chciwiec widzi stówę leżącą na podłodze i od razu myśli: „Weź!”. W ten sam sposób mogą nam się urodzić nieczyste obrazy albo myśli, żeby być kimś wyjątkowym, „supergościem”, najlepszym ze wszystkich. Albo pojawi się impuls, żeby przestać pracować, czy coś jeszcze „wtrącić na ruszt”, do lodówki zajrzeć, sprawdzić czy tam nie ma przypadkiem jeszcze jakiegoś kawałka podwawelskiej -mimo tego, że przed godziną zjadłem całkiem dobry obiad.
Zobaczcie: na tym etapie nie podejmujemy jeszcze żadnej decyzji, stwierdzamy jedynie, że nadarza nam się pewna możliwość uczynienia zła i - co najważniejsze - ta możliwość przedstawia się nam jako coś bardzo przyjemnego. Na tym etapie była Ewa w raju, bo zobaczyła nagle, że owoce na drzewie są świetne do jedzenia. Wcześniej tego nie widziała, ale spostrzegła to dopiero wówczas, gdy nasunęła się sugestia: „to są dobre rzeczy, na pewno”. Nowicjusz w życiu duchowym zaczyna się w tym momencie bać i mówi, że miał złe myśli w kościele, czy podczas modlitwy...
Ciekawe, że dość często tego typu myśli wyskakują właśnie w czasie modlitwy. Ale to jeszcze nie jest grzechem! Nie zmienimy tego, będzie się to w naszym życiu pojawiało. I te sugestie będą do nas przychodziły, bo duch nieczysty czuwa. I gdy pewien nowicjusz skarżył się na to, że nie może sobie z tym poradzić, jeden z Ojców Pustyni zaprowadził go do celi, na osobności, tak by inni nie widzieli, dyskretnie, i... kazał mu łapać ręką wiatr. „I co, złapałeś?” - pyta. „Nie” - speszył się nowicjusz. „To skoro nie złapałeś wiatru, to tym bardziej nie pochwycisz złych myśli”. Koniec dyskusji.
Z natrętnymi myślami jest trochę tak, jak z muchami... Pamiętam, jak kiedyś wchodziłem na Babią Górę. Szedłem z Korbielowa, przechodziło się przez Małą Babią, człowiek myślał, że to ta właściwa, a potem, gdy znalazł się na szczycie, okazywało się, że jest jeszcze jedna przełęcz i trzeba pójść bardziej w górę... I gdy wchodziłem na Małą Babią zaatakowały mnie obrzydliwe gryzące muszki. Nie dawały mi spokoju aż do samego szczytu. Ale czy przez nie widok był mniej piękny? Nie! Był cały czas tak samo wspaniały, trzeba się było tylko od tych much opędzać...
To, że takie muchy są, nie jest moją winą - to jest po prostu sytuacja, w której się znajduję i nie mam żadnego wyboru. To nie jest moja wina! Pytanie jest inne: co z tym dalej zrobię?
Czy uczucie jest grzechem?
Etap drugi: rozmowa
Drugim etapem jest dyskurs, rozmowa, zmaganie się. To scena, gdy rajska Ewa zaczęła rozmawiać z wężem. Jeżeli pozwolimy pierwszej sugestii zginąć, zignorujemy ją i odwrócimy się do niej plecami, odejdzie. Jeżeli wejdziemy w dyskusję, co zazwyczaj robimy, dajemy się sprowokować. I zaczynamy się zastanawiać. I tak: chłopak w supermarkecie widzi coś, co by mu się przydało, ale nie chce wydać na to pieniędzy. Ma pokusę, by wsunąć do kieszeni ten drobiazg i nie zapłacić w kasie. Potem przychodzi myśl, że to nieuczciwe. „Ale przecież - kombinuje dalej - to jest drobiazg, a państwo gnębi nas niesprawiedliwymi podatkami, w wyniku których nie stać mnie na ten batonik”. Sumienie jednak nie odpuszcza. I tak dalej. Zobaczcie: niczego jeszcze nie zdecydował, ale ta nieustanna gorączka myśli zaczyna go zajmować bez reszty. Identycznie działa insynuacja do myśli nieczystej. Zaczyna się od razu kombinowanie, prawda? Jeszcze nie podjąłem żadnej decyzji, ale ten świat już się coraz bardziej we mnie rozkręca.
Ale to wszystko ciągle jeszcze nie jest przestrzenią grzechu. Grzechem jest sama decyzja. Jednak ten, kto niczego jeszcze nie zdecydował, choć grzechu nie ma, traci na te dyskusje niesamowicie dużo energii. Te dyskusje są strasznie pracochłonne. To sfera pewnej ludzkiej słabości...
Podobnie jest ze sferą naszych uczuć. Uczucie w ogóle nie jest żadnym grzechem! Nie ma się co spowiadać, że kogoś nienawidziłem tylko dlatego, że myślę sobie o tym, co ja mu zrobię, gdy go spotkam, a potem się z tego wycofuję. To jest ciągle etap rozmowy, kłębowisko uczuć, które się we mnie budzą. Żeby to jeszcze lepiej wyjaśnić, wyobraźmy sobie taki scenariusz: skaleczycie się w palec albo macie na pięcie nagniotek (po zakupie nowych butów zdarza się to bardzo często). Boli was, prawda? Ale czy idziecie z tym do spowiedzi? Nie! To jest oczywiste. Natomiast gdy zaczniecie nagniotek rozdrapywać do krwi albo w tę ranę wkładać brudne paluchy, to już jest materiał na spowiedź, bo robicie sobie krzywdę. Zobaczcie: skoro nie idziemy do spowiedzi z tego powodu, że mamy zranione ciało, to tym bardziej nie ma powodu, żeby iść do konfesjonału, bo mamy zranione uczucia. Bo to, że ktoś zrobił mi krzywdę złym słowem czy niewłaściwym postępowaniem i mnie to boli oznacza jedynie tyle, że jestem normalnym człowiekiem, który normalnie reaguje na takie sytuacje. To jeszcze nie jest przestrzeń dobra lub zła. To jest przestrzeń normalnego ludzkiego doświadczenia. Mogę czuć nienawiść, ale to nie jest grzech nienawiści, to uczucie złości, niechęci, poczucia osaczenia, ale jeszcze nie grzech. Grzechem to będzie wtedy, kiedy kopnę tego drania w kostkę. Wtedy zacznie się już grzech, ale w tym momencie jest istotne nie to, co ja czuję, tylko co ja z tym zrobię. Czy ja tę moją duchową czy psychiczną ranę rozdrapię, czy założę na nią plaster.
Możesz jeszcze wygrać...
Etap trzeci: walka
Trzecim etapem jest walka. Myśl, która po tak długiej rozmowie całkiem nieźle się już we mnie zagnieździła, nie daje mi spokoju. Człowiek (skażony np. nieczystością) ma do niej pewną słabość i bardzo trudno będzie mu przepędzić takie obrazy. To przestrzeń walki. Wciąż jest na tyle wolny, żeby się nie zgodzić, cały czas ma jeszcze wolność, ale myśl ta uporczywie do niego wraca. I to jest miejsce, gdzie człowiek ciągle może i powinien wyjść zwycięsko, ale kosztuje go to już wiele trudu. Musi walczyć i jego wola musi być tutaj bardzo stanowcza. Musi powtarzać samemu sobie: „Czuję silny pociąg do grzechu, strasznie mi się podoba coś, co jest bezbożne. Nie chcę na to jednak pozwolić i w sposób wolny decyduję, że nie chcę tego uczynić. Jestem wolnym człowiekiem i dlatego nie muszę tego robić”. Jestem wolny i nie muszę! I jeżeli w tej walce wygrywam, to się dzieje tak, jak mówi święty Jakub w jednym ze swoich listów: przeciwstawiajcie się [...] diabłu, a ucieknie od was (Jk 4, 7).
Ale jeżeli w tej walce przegrywam, to przegrywam poprzez przyzwolenie. I to jest czwarty element przenikania zła do serca.
Tu zaczyna się grzech!
Etap czwarty: przyzwolenie
Kto przegrał tę bitwę, postanawia przy pierwszej sposobności wykonać to, co mu sugeruje zło. Daje swoje dobrowolne przyzwolenie na te sugestie. I dopiero w tym momencie możemy mówić o grzechu. Wcześniej mieliśmy do czynienia z pokusą, która ciągle jeszcze nie była „zadecydowana”. Dopiero gdy człowiek zdecyduje, możemy mówić o dobru lub o złu, o grzechu lub o zwróceniu się ku Bogu. Nawet jeżeli ten grzech nie zostanie zrealizowany, zostaje wewnątrz, mówimy o grzechu wewnętrznym, o grzechu w myśli. Tu bardzo trzeba zwrócić uwagę, żeby nie mieszać różnych pojęć, bo są ludzie, którzy sądzą, że już samo myślenie o grzechu jest grzeszne. Jeszcze nie. Myślenie o grzechu jeszcze samo w sobie grzeszne nie jest. Ale jest niebezpieczne. Jak wydostać się z tego zamętu? Trzeba umieć się zatrzymać i powiedzieć sobie: „Czuję pociąg do grzechu. To mi się podoba, czuję się pociągnięty, żeby to zrobić. Zrobię to? Nie, postanawiam tego nie robić”. I ta ostatnia decyzja, to odwołanie się do wolności, może mnie podnieść na duchu.
Stadium najnieszczęśliwsze
Etap piąty i ostatni: namiętność
Ostatnim elementem działania zła jest namiętność. Stadium najbardziej tragiczne, bo ten, który ulega złym myślom, nawet jeżeli nie realizuje ich, buduje w sobie pewnego rodzaju wadę, którą nazywamy namiętnością. Namiętność osłabia mój charakter i sprawia, że wyrabia się we mnie pewna stała skłonność do zła, która kiedyś może stać się tak silna, że w konkretnej próbie już nad nią nie zapanuję. To właśnie namiętność czyni człowieka niewolnikiem picia, seksu czy wybuchów nieposkromionego gniewu. Czy można powiedzieć, że taki człowiek jest już bezwolny? Nie! I choć wolność jest w nim poważnie naruszona, ciągle jeszcze ma możliwość wyjścia. Ojcowie Kościoła mówią wyraźnie: „Nawet wtedy możesz się wyzwolić, chociaż nie bez łaski Bożej”. Trzeba pomocy łaski Bożej, żeby się z tego wyzwolić, ale jest to możliwe i wielu ludzi tego doświadcza. Mówiąc „namiętność”, bynajmniej nie chodzi mi tylko o seks. Namiętność można mieć do jedzenia, do pychy i do wielu bardzo „duchowych” grzechów. „Namiętność” w języku Ojców Pustyni, czyli „pathos”, to nie czułość erotyczna, tylko przywiązanie do grzechu. Oni tego słowa używali jedynie w tym sensie.
Pamiętajmy, prawdziwy grzech popełniam dopiero wtedy, kiedy wewnętrznie na niego przyzwalam. Kiedy ciągle jest we mnie huśtawka, walka, wciąż nie ma grzechu. I co jest ważne, namiętność - w przeciwieństwie do przyzwolenia - grzechem nie jest. Namiętność jest jego skutkiem. Ojcowie mówili o niej: „Od grzechu pochodzi, do grzechu prowadzi, ale sama w sobie grzechem nie jest”. Jest wadą, jest słabością.
O zwyciężaniu złych myśli
Jak uniknąć złych myśli?
Bardzo ważne jest, by te pięć etapów zobaczyć, ponieważ one mówią nam o jednej bardzo fundamentalnej rzeczy: że człowiek jest tym, kim w sposób wolny chce być, a nie tym, kim w danej chwili czynią go uczucia wbrew jego woli. Bez odkrycia własnej wolności nie uczynimy w życiu duchowym najmniejszego postępu.
Jak zatem uniknąć złych myśli, które nas dręczą? Ojcowie mówili: poprzez uważność, przez czuwanie serca, powściągliwość umysłu. Pozytywna droga odczytywania tego, co jest w moim wnętrzu, wejście w walkę duchową... To odpowiedź na zło, które krok po kroku w człowieka wchodzi.
Chciałbym, żebyśmy zwrócili jeszcze uwagę na jedną rzecz. Nie powiedziałem ani słowa o grzechu uczynionym: wszystko do tej pory dokonuje się w naszej myśli, w naszym wnętrzu i paradoksalnie można nie uczynić materialnie żadnego grzechu, tylko podjąć decyzję wewnętrzną, a w jakiś sposób człowiek jest już dotknięty przez namiętność, która go coraz bardziej osłabia.
Niedawno miałem bardzo dramatyczne spotkanie z dziewczyną, która dopuściła się aborcji. Usiedliśmy i spokojnie popatrzeliśmy na kawałek jej życia, na ostatnie sześć lat. I nagle dotarło do niej, że diabeł pracował nad nią aż sześć lat, żeby to zrobiła. To nie było tak od razu. Osłabiał w niej różne duchowe i moralne wrażliwości. Tutaj sobie pozwoliła, tam sobie pozwoliła... Tutaj wychowała męża nie tak, jak trzeba - zrobiła z niego egoistę, dlatego nie miała wsparcia z jego strony i tak dalej, i tak dalej... Nie zrobiła tego od razu. Aż sześć lat pracował nad nią diabeł. Myślę, że musimy zwrócić uwagę na to, że właśnie to, co rozgrywa się w moim wnętrzu jest szansą albo na wielką świętość, albo na wielką niewierność Panu Bogu. Ale z drugiej strony nie przerażajmy się, jeżeli odkrywamy w sobie namiętności, ponieważ to wszystko można oczyścić i jest na to sposób. Nie jesteśmy przecież igraszką demonów, które wchodzą nam na głowę kiedy chcą. Można próbować rozpoznać drogę duchową i drogę, którą ta pokusa wchodzi. Mamy w sobie siły i tyle Chrystusowej łaski, że możemy się temu oprzeć. A Bóg w swoim miłosierdziu bardzo często czyni dla nas coś jeszcze: nawet jeżeli mamy w sobie namiętność czy skłonność do zła, to bardzo często nie pozwala nam tego zła popełnić. Czasem tak jest, że człowiek namiętny, który już podjął w sobie decyzję, jeszcze ostatkiem woli woła: „Panie Jezu, nie pozwól mi tego zrobić!”. I bardzo często Pan Jezus nie pozwala. I nagle człowiek widzi jak na dłoni, że Bóg go wyzwolił, zabrał możliwość zrealizowania jakiegoś grzechu, na który już się wewnętrznie zgodził. I wówczas przychodzi zawstydzenie i ciche westchnienie: „Boże, jak to dobrze, że przynajmniej mi nie pozwoliłeś tego zrobić! Ja już wewnątrz zgrzeszyłem, ale nie pozwoliłeś mi popełnić jeszcze gorszego zła. Taki jesteś dobry, a ja taki głupi!”. Rodzi się w człowieku wdzięczność i miłość, które też niszczą nasze namiętności.
Wspominałem już o tej mapie, którą człowiek może mieć przed sobą, kiedy nachodzi go pokusa, żeby mógł rozeznać, na którym jest etapie i jak się wycofać, jak odpowiedzieć: „nie!”. Mówiłem także o tym, jak ważne jest odwołanie się do mojej wolności. Przecież jestem wolny i „nie muszę”. Tymczasem Ewangelia dość wyraźnie pokazuje, że wolność człowieka to jeszcze zbyt mało. Dlaczego? Bo wolność człowieka też jest skażona. Mamy przecież słabą wolę, prawda? Nasza wolność nie jest żelazna i niezłomna, dlatego potrzeba czegoś jeszcze. I Ojcowie mówią: „Pierwszym krokiem w oczyszczeniu i uzbrajaniu się przeciwko temu, co złe, jest czujność”. Klasyczny tekst w liście świętego Piotra:
Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! [...] A Bóg wszelkiej łaski, Ten, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie, gdy trochę pocierpicie, sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje. Jemu chwała i moc na wieki wieków! Amen (1 P 5, 8-11).
Bądźcie trzeźwi i czuwajcie. Ta trzeźwość związana jest ze znoszeniem pewnej walki, ale Pismo mówi wyraźnie, że gdy trochę poznosimy te insynuacje diabelskie, to wtedy Bóg sam nas udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje. W końcu ostatecznie to jest Jego dzieło. Ale zaczyna się ono od mojej czujności. Ewagriusz z Pontu mówił, że trzeba „postawić czujnego wartownika przed bramą serca”. I tak, jak strażnik przy bramie patrzy, kto wchodzi, tak samo strażnik przed bramą serca ma patrzeć i nigdy nie zamykać oczu, ale badać każdą myśl, która się pojawia i pytać: „Skąd przybywasz? Od przyjaciela jesteś czy od wroga? Od Boga czy od ducha nieczystego?”.
Zaprzeczanie Słowem, czyli jak Pan Jezus radził sobie na pustyni?
Te pięć etapów przenikania zła do serca może dać pewne poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że póki walczę, póty nie mam grzechu. I nawet jeżeli mam niepokój w sercu, to jest ciągle jeszcze przestrzeń pokusy, a nie grzechu i zamknięcia się na Boga. Ale ponieważ na tych etapach tracimy mnóstwo energii, najszczęśliwszy jest człowiek, który jest w stanie opanować złą myśl już od pierwszej sugestii. Taką szkołę opierania się Złemu od pierwszej sugestii, mnisi znaleźli w Piśmie Świętym. Gdzie? Przypomnijmy sobie piękny opis kuszenia Pana Jezusa na pustyni. Ci ludzie, którzy świetnie znali Pismo Święte, wyczytali z tego opisu całą „technikę” postępowania z szatanem. Pan Jezus jest kuszony, diabeł do niego przychodzi i proponuje mu jedną, drugą, trzecią rzecz. Mniejsza w tym momencie o to, co mu proponuje, ważne jest to, w jaki sposób reaguje Pan Jezus. Po pierwsze: odpowiada tak samo, jak mówi diabeł - wersetami z Pisma. Zobaczcie, Jezus odpowiada wersetami z Pisma! Po drugie: odpowiada krótko i zdecydowanie. Nie dyskutuje. Mistrzowie życia duchowego mówili tak: Tej myśli, która mnie atakuje mam odpowiedzieć Słowem Bożym. Ono bowiem przełamuje to, co diabelskie, oddala myśli niepotrzebne, przerywa krąg myśli, które mnie do niczego nie prowadzą. Odpowiadam krótko i nie dyskutuję. A dlaczego? Ano dlatego, że diabeł jest znacznie bardziej inteligentny ode mnie. I gdy zacznę z nim gadać, to mnie przegada. Nasuwa mi się taka analogia... Czasami tak jest, że chłopak pyta dziewczynę: „Dlaczego nie wolno przed ślubem?”. Dziewczyna mu tłumaczy, tłumaczy, tłumaczy... On dalej nie rozumie. Ona chce mu to wytłumaczyć, a on dalej tego nie rozumie. No i mądra dziewczyna wie, że nie musi niczego tłumaczyć. „Nie” i koniec, kropka. Ma to zaakceptować albo nie, ale nie musi tego rozumieć. Jak nie rozumie, to głupi. Ale szczerze mówiąc, bardzo często to: „nie rozumiem” wcale nie znaczy: „nie rozumiem”, tylko: „nie chcę zrozumieć”. Mądra dziewczyna wie, że nie musi niczego tłumaczyć, bo on nie ma zrozumieć, on ma zaakceptować jej decyzję. Tylko tyle. Jedynie w ten sposób chłopak jest w stanie pójść nieco głębiej w tej relacji i nauczyć się prawdziwej miłości, a nie tylko zbierania kwiatków. Tak naprawdę w tej metodzie chodzi o to samo. Nie ma co dyskutować z diabłem i przekonywać go, że nie ma racji. On nie chce wiedzieć, jak jest naprawdę. Po prostu należy powiedzieć krótko: „nie!” i tyle.
Rzuć się Bogu na szyję.
O „modlitwie Jezusowej”
W Ewangelii jest świetny przykład na taką właśnie metodę, kiedy święty Piotr pyta Jezusa, co się stanie ze świętym Janem. A Jezus odpowiada krótko: „co tobie do tego? Ty pójdź za Mną!” (J 21,22). Nie ma co dyskutować. Albo gdy Pan Jezus pyta Piotra: „Czy kochasz Mnie?” (J 21, 17) i oczekuje krótkich i prostych odpowiedzi: „Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” (J 21, 17). Nie trzeba mówić długo, wystarczą krótkie słowa. Krótkie wyznanie wiary, krótkie sprzeciwienie się Złemu powinno wystarczyć.
Metoda odpowiadania wersetem biblijnym na konkretną pokusę wymaga jednak pewnego obycia z Pismem Świętym. A ponieważ z tym było różnie, mistrzowie zaczęli zapisywać wybrane wersety na poszczególne pokusy. Stworzyli w ten sposób listę ośmiu rodzajów złych myśli i do każdego z nich dopasowywali specjalny werset. Ewagriusz z Pontu napisał nawet książkę, która nazywa się bardzo pięknie: Antirrheticos, od greckiego zwrotu, który przetłumaczyć można jako „anty-retoryka”, zwrócenie się słowem przeciw retoryce diabła. To właśnie trzeba uczynić - zaprzeczyć temu, co się we mnie lęgnie, a co jest głupie i bezbożne. Ale ponieważ takie uczenie się Pisma Świętego i używanie jego wersetów jako narzędzi wojennych jest pomocne jedynie dla ludzi, którzy świetnie to Pismo znają (a z drugiej strony gdy przychodzi czasami pokusa, to człowiek nie ma czasu szperać w Piśmie Świętym i szukać odpowiedniej formułki), trzeba było znaleźć coś prostszego. I to poprowadziło ojców życia duchowego krok dalej - do zrozumienia, że tak naprawdę wystarczy powiedzieć tylko jedno: wystarczy wezwanie imienia „Jezus”. Bo to na Jego imię duchy nieczyste uciekają, a samo wezwanie Jego imienia niszczy wszystkie złe myśli i daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. Tak powstała w tradycji chrześcijańskiej modlitwa Jezusowa. Modlitwa, która w swojej dojrzałej formie, takiej jaka była praktykowana w XIV wieku na górze Athos i jaką znamy do dziś, była po prostu nieustannym powtarzaniem wezwania:
Panie Jezu Chryste,
Synu Boga żywego,
zmiłuj się nade mną.
Zobaczcie, że w tej wersji modlitwy nie chodzi już o to, by odpowiednim fragmentem zaskoczyć diabła i popisać się erudycją biblijną. Tu chodzi o to, żeby rzucić się na szyję Panu Jezusowi. Zostawić, zignorować kusiciela i te insynuacje, które nam podrzuca, i rzucić się Panu na szyję! „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznym”.
I ludzie duchowi zaczęli doświadczać, że oto wzywanie Jezusowego imienia, umacnia ich serce i jest świetną bronią przeciwko tego typu sytuacjom. A tak na marginesie, zobaczcie: jednym z najczęstszych przewinień i grzechów, z których się spowiadamy, jest to, że „wypowiadaliśmy imię Boże nadaremnie”. Praktyka wypowiadania imienia Jezus pomaga człowiekowi radzić sobie z tymi właśnie problemami, bo oto wypowiadając imię Jezusa, uczę się wypowiadać Je z miłością, z szacunkiem, a nie jedynie jako przerywnik czy wykrzyknik w zdaniu. A częste niepotrzebne używanie imienia Pańskiego w rozmowie jest dobrym sprawdzianem, takim papierkiem lakmusowym tego, jak się modlimy. Im lepiej się modlimy, tym trudniej nam przychodzi wzywanie imienia Pańskiego nadaremnie, a łatwiej przychodzi uczynienie z niego przestrzeni modlitwy. Mówić Jezusowi po imieniu, to jest tak naprawdę dopuszczenie do ogromnej intymności, do ogromnej bliskości. Jeżeli mówię Mu świadomie po imieniu, to tak naprawdę wchodzę z Nim w zupełnie wyjątkową relację. I to wzywanie Jezusowego imienia w sytuacji, kiedy pojawiają się wszelkiego rodzaju sugestie do zła, okazało się bardzo skuteczne. I każdy z nas codziennie może tej skuteczności doświadczyć.
Cnota: łatwo, szybko i przyjemnie
Czy można powiedzieć, że w ten sposób uda się wyeliminować zupełnie sugestie do zła? Nie! Dlatego, że istotą życia chrześcijańskiego jest walka (swoją drogą, bardzo lubię przedsoborowe określenie „Kościół walczący”, które zastępuje się dzisiaj zbyt chętnie sformułowaniem „Kościół pielgrzymujący”. Ten pierwszy zwrot jest - myślę - bardziej realistyczny i mniej nas łudzi). Mówiłem o tym na początku rekolekcji: diabeł nam mnóstwo rzeczy odpuści, nawet uczynki miłosierne i inne dobro, ale nie odpuści nam przestrzeni modlitwy. Będzie atakował, będzie próbował zakłócić tę dobrą relację, ponieważ jest zazdrośnikiem i nie może wytrzymać, że ktoś z Panem Bogiem może być tak blisko. Będzie więc walka, ale człowiek, który praktykuje wzywanie imienia Jezusa i żyje w łasce, zdobywa coraz większą wprawę i coraz łatwiej jest mu mówić: „nie”. Łatwiej jest mu ucinać dyskusję i nie wchodzić w debatę z diabłem. I w pewnym momencie zaczyna osiągać to, co w języku tradycyjnej teologii nazywa się „cnotą”. A cóż to takiego? Cnota w tradycyjnym języku chrześcijańskim oznacza umiejętność czynienia dobra, która to zdolność ma trzy charakterystyczne cechy: robi to dobro łatwo, szybko i z przyjemnością. Na tym właśnie polega cnota. Jak człowiek się namęczy, żeby coś dobrego zrobić, to jest to bardzo dobre, ale to jeszcze nie jest cnotą. Cnotą jest dopiero wtedy, kiedy człowiek dobro robi jakby „od niechcenia”. Łatwo, szybko i z przyjemnością. I jeżeli człowiek postępuje w tej walce duchowej, pewnego dnia zacznie doświadczać, że tego wysiłku wkłada coraz mniej, a coraz więcej ma z tego radości i pokoju. Zaczyna też coraz bardziej postrzegać siebie w czystości. Staje się coraz bardziej przejrzysty, uważny. Ale pamiętajmy: im bardziej staje się czysty, tym jaśniej widzi siebie w przestrzeni oczyszczania serca i tym bardziej dostrzega, ile tam jest jeszcze rzeczy odległych od Boga.
O spowiedzi - Nieznośna lekkość grzechów.
Na zakończenie chciałbym powiedzieć o spowiedzi. Ale trochę od innej strony niż zwykle na nią patrzymy. Chciałbym powiedzieć przede wszystkim o spowiedzi z grzechów lekkich. Nie tylko z grzechów ciężkich, ale także z grzechów lekkich. Wiadomo, że z grzechami lekkimi jest tak, że nie trzeba się z nich spowiadać. Gładzi je post, modlitwa, jałmużna i przyjęcie Komunii świętej. Ale w każdym grzechu lekkim jest coś takiego dość obrzydliwego. Tomasz Merton napisał w jednej ze swoich wczesnych książek o odkryciu, jak obrzydliwy jest grzech lekki. Wystarczy powiedzieć: „przepraszam” i już go nie ma. Dlatego człowiek czasami lekko sobie pozwala na lekkie grzechy. A lekki grzech osadza w człowieku pył i sadzę. W Katowicach doskonale przecież wiecie, że jak się często nie myje szyb, to w pokoju robi się coraz ciemniej, prawda? I mniej w środku widać. Dokładnie tak samo dzieje się z człowiekiem, który nie oczyszcza siebie z tych lekkich grzeszków. Im jest ich więcej, tym mroczniej robi się w środku, a im mroczniej robi się w środku, tym mniej rozpoznaję siebie i łatwiej daję się zwodzić przez tego, który tylko na to czeka. Pamiętajmy: grzech lekki jest grzechem lekkim (trzeba to powtarzać, żeby ktoś nie wpadł w skrupuły i nie biegał z każdym drobiazgiem do spowiedzi, bo ksiądz Marek z księdzem Ryszardem nie wytrzymają tego psychicznie...), ale przy całej lekkości tych grzechów, należy pamiętać, że nie są one niewinne. To takie drobiazgi, które czasami potrafią człowieka bardzo daleko odciągnąć od Pana Boga.
Kiedy przychodzę do spowiedzi, wchodzę w zupełnie przedziwną sytuację i w zupełnie przedziwną przestrzeń. Karol Wojtyła, gdy jeszcze nie był papieżem, napisał o spowiedzi takie słowa:
Człowiek, który klęka przy konfesjonale, aby wyznać swoje winy, ukazuje się w szczególnym momencie swojego człowieczeństwa, swojej godności. Bez względu na to, jak bardzo winy obciążyłyby jego sumienie, jak bardzo poniżyłyby jego godność, sam ów akt wyznania w prawdzie, akt nawrócenia się sercem do Boga, ujawnia szczególną wielkość człowieka. Jego duchową wielkość. Poprzez ten moment wewnętrznej prawdy o sobie, człowiek w szczególny sposób nawiązuje kontakt z samym Bogiem.
Adam i Ewa: „Aleśmy nabroili”...
Spowiedź jest miejscem wyznania. A wyznanie to nie to samo, co zwykła informacja. Spowiedź nie jest informacją o grzechach. Pan Bóg nie potrzebuje takiej informacji, zna nasze grzechy lepiej od nas. Informować można o cenie spodni w sklepie: „Ile kosztują te dżinsy?”, „Sto dwadzieścia złotych” - to jest informacja. Poinformować można o rozkładzie jazdy pociągów, ale nie o miłości czy przyjaźni. To jest przestrzeń wyznania. Wyznanie nie jest suchym faktem, jest podaniem pewnego konkretu, nawiązaniem relacji. Jeżeli mówimy o spowiedzi, to mówimy o przestrzeni wyznania, czyli o przestrzeni nawiązywania relacji, a nie informowania Pana Boga o tym, że tyle a tyle razy wypowiedziałem imię Boże nadaremnie. To jeszcze nie jest wyznanie.
Posłuchajmy trochę Adrienne von Speyr - szwajcarskiej mistyczki, która napisała jedną z najbardziej genialnych książek o spowiedzi . Dość ciężka i gęsta, ale jak ktoś przez nią przebrnie, to dużo duchowo zyska. Adrienne von Speyr mówi, że spowiedź, tak jak zresztą wszystko w życiu chrześcijańskim, bierze się z wewnętrznego życia Trójcy Świętej. O tym życiu mówi ona tak: Syn trwa wobec Ojca w nieustannym oddaniu, w okazywaniu Ojcu tego, Kim naprawdę jest; odsłania się Ojcu, cały czas powierza Siebie, wyznaje Siebie. I w gruncie rzeczy ta postawa jest naśladowana przez grzesznika, który staje przed Bogiem. On też siebie odsłania, on też pokazuje siebie tak, jak Syn pokazuje Siebie Ojcu. I von Speyr śledzi drogę takiego odsłaniania się w życiu samego Jezusa. Ta bezwzględna, bezgraniczna, nie znająca ograniczeń i sprzeciwu otwartość Syna wobec Ojca, a także Ojca wobec Syna, trwa nadal, kiedy Syn Boży staje się człowiekiem - Jezusem Chrystusem. I wtedy On cały czas trwa w takiej postawie wyznawania Ojcu wszystkiego. Szokujący jest tekst świętego Pawła:
[Bóg] dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu [czyli Jezusa], abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą (2 Kor 5, 21).
Stał się grzechem i wyznaje Siebie, mówi o Sobie. Wybiera grzech, bo on najbardziej oddala, i trzeba, by postawa wyznania wobec Ojca była prawdziwa, a więc żeby przeszła przez to, co jest prawdą o mnie. A prawdą jest to, że jestem grzesznikiem, że boję się Boga, że gdzieś tam w głębi mojego serca ciągle tkwi ta pierworodna nieufność, którą Adam i Ewa okazali, gdy usłyszeli kroki Boże w ogrodzie i schowali się w krzaki. Bali się stanąć twarzą w twarz i wyznać prawdę.
Swoją drogą, kto wie, co by się stało z nami, gdyby oni wtedy nie schowali się w te krzaki tylko podeszli i powiedzieli: „Aleśmy nabroili”... Kto wie, co by się stało... Stało się jednak inaczej i spowiedź jest przełamaniem tego lęku pierworodnego, nieufności pierworodnej człowieka wobec Boga, którą każdy z nas nosi w sercu. W chwili pokusy pytamy: „Czy warto temu Panu Bogu służyć? Czy tak naprawdę moja służba Bogu nie będzie dla mnie źródłem nieszczęścia? A może szczęście znajdę poza Nim?”. To jest nieufność i lęk przed tym, co Bóg zrobi z moim życiem. I spowiedź jest przełamywaniem tego właśnie pierworodnego lęku, który tkwi w każdym naszym grzechu i w każdej naszej lękliwej postawie.
Grzechy weszły w Pana jak gwoździe
Syn wyznaje Siebie. Grzech świata wyznaje Ojcu na krzyżu. Adrienne von Speyr mówi, że Wielki Piątek jest właśnie dniem, w którym Jezus złożył ostateczne wyznanie. On stał się cały jakby grzechem i przybił ze Sobą grzech do krzyża. Jest jak penitent, wyznający grzech świata, tą pierworodną nieufność człowieka wobec Boga. Utożsamia się z grzechem, chociaż Sam nie ponosi za niego żadnej odpowiedzialności. Wiąże się z nim tak mocno, jakby uznawał go za swój, a jednocześnie dystansuje się od niego. I szwajcarska mistyczka pisze: Grzechy w Pana weszły jak gwoździe. Tak samo beznamiętnie i bezdusznie. I to jest wyznanie bezwarunkowe, które musi poczekać niejako na rozgrzeszenie. I czeka przez całą Wielką Sobotę, kiedy właściwie nie dzieje się nic. A przynajmniej tego nie widzimy. I to wyznanie leży jak bezładne coś, jakieś wysypisko i czeka na odpuszczenie, trwa w zawieszeniu. Czeka na rozgrzeszenie, które dla Adrienne von Speyr jest zmartwychwstaniem. I nagle Bóg niszczy to wysypisko, a Syn wstaje z martwych i nieustannie trwa nadal w tym dialogu, w tej niesamowitej żywej relacji pełnej nadziei i miłości.
Papież o tej samej rzeczywistości pisze w swojej pierwszej encyklice Redemptor hominis coś takiego:
[W Eucharystii] odnawia się stale z woli Chrystusa tajemnica tej ofiary, którą złożył On z Siebie Samemu Ojcu na ołtarzu krzyża, Ofiary, którą Ojciec przyjął, odwzajemniając bezgraniczne oddanie Swego Syna, kiedy Ten stał się posłuszny aż do śmierci, Swoim Ojcowskim oddaniem - a był to dar nowego Życia nieśmiertelnego w zmartwychwstaniu (Jan Paweł II, Redemptor hominis, p.20).
Zostańmy chwilę przy tym tekście. Papież wydaje się mówić, że Pan Jezus jest Wielkim Tłumaczem, który w języku człowieka, w języku ciała, w języku stworzenia tłumaczy ludziom to, co się odwiecznie dokonuje między Ojcem a Synem w łonie Trójcy Przenajświętszej. Mówi tak: Syn jest tak do końca Ojcu oddany, że w języku człowieka można to tylko i wyłącznie oddać jako ofiara z samego siebie, z własnego życia. Nie ma nic innego, co by w naszym języku mogło dorównać choć trochę temu bezgranicznemu oddaniu Syna wobec Ojca. Mówi dalej: Ojciec jest tak bezgranicznie Synowi oddany, że jedyne, co może w jakikolwiek sposób ludziom przybliżyć tę prawdę, to jest wskrzeszenie z martwych. Zmartwychpowstanie i to, co się dokonuje w poranek wielkanocny, dokonuje się na wzór tego nieustannego oddania i wymiany miłości, które jest między Ojcem i Synem. I każdy sakrament Kościoła, każda spowiedź, każda Eucharystia jest uczestnictwem w tym bezgranicznym oddaniu. I my na nasz ludzki sposób w tym bezgranicznym oddaniu Ojca i Syna uczestniczymy...
Największy cud na świecie. Zakończenie
Zobaczcie, że kiedy jesteśmy wezwani do wyznania grzechów, to nie jesteśmy wezwani tylko do tego, żeby powiedzieć księdzu o sobie coś przykrego, co zazwyczaj jest kłopotliwe i wstydliwe, ale do tego, żeby wejść w przestrzeń znacznie bardziej przekraczającą nasze najśmielsze oczekiwania i pragnienia. Bóg zawsze człowiekowi daje doskonałość tego, o co ten prosi. Człowiek prosi jedynie o odpuszczenie grzechów, a Bóg mu daje całego Siebie i udział w Sobie samym. Człowiek prosi o to, żeby mu było lżej na duszy, a Bóg daje mu udział we własnym życiu i pozwala mu w jakiś sposób naśladować Siebie. I dokonuje się cud nawrócenia, największy cud na tym świecie. Każdy ksiądz widzi go na co dzień... Człowiek zostaje skierowany ku Bogu i w niczym nie jest naruszona jego ludzka wolność. Fenomenem jest to, że człowiek przystępuje do spowiedzi całkowicie wolny, a jednocześnie wie, że nie sobie to zawdzięcza, bo wolność jest mu dana przez Boga. Niesamowity cud, jak można pogodzić tak na pozór dwie skrajne i wydawałoby się nie przystające do siebie rzeczywistości.
Najpiękniejszym obrazem spowiedzi jaki znam, jest fresk znanego dominikanina, który był malarzem - Fra Angelico. Namalował on świętego Dominika pod krzyżem. Nasz założyciel obejmuje rękami krzyż, a z ran Chrystusa spływa krew. Na ręce Dominika... To samo dzieje się z nami, kiedy stajemy pod krzyżem. Oczyszczenia naszego serca nie dokonujemy przecież sami - to Pan Bóg je oczyszcza na tyle, na ile my Mu pozwolimy.
Zakończę te rekolekcje, przypominając świętego Łazarza - jednego z moich ulubionych świętych, który nie wykazał się w życiu niczym specjalnym, po prostu przyjął to, co Bóg mu dał. Był jedynym wielkim obdarowanym, który żadnych wielkich dzieł nie wykonał poza tym, że dał się wskrzesić z martwych. Myślę, że to samo będzie się dokonywało w nas, bo nawet jeżeli podejmujemy wysiłek w drodze do nawrócenia, to tak naprawdę musimy sobie zdawać sprawę z tego, że ojcem tego wysiłku jest sam Bóg. I to On dokonuje cudu, który polega na tym, że chce nam się do Niego wrócić... On nas do Siebie pociąga, a my tego głęboko pragniemy. Cud największy na świecie...
I jeszcze ostatnie zdanie, które chcę wam powiedzieć, bo mi się wydaje ogromnie ważne: Pan Bóg jest większy od mojej słabości.
To tyle.
Po co mi to wszystko, skoro jest śmierć?
Homilia pierwsza
Był pewien chory, Łazarz z Betanii, z miejscowości Marii i jej siostry Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat Łazarz chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: «Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz». Jezus usłyszawszy to rzekł: «Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą». A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: «Chodźmy znów do Judei!» Rzekli do Niego uczniowie: «Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz?» Jezus im odpowiedział: «Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeżeli ktoś chodzi za dnia, nie potknie się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła». To powiedział, a następnie rzekł do nich: «Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić». Uczniowie rzekli do Niego: «Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje». Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: «Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego!» Na to Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: «Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć».
Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już od czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów i wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po utracie brata. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: «Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga». Rzekł do niej Jezus: «Brat twój zmartwychwstanie». Rzekła Marta do Niego: «Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym». Rzekł do niej Jezus: «Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to?» Odpowiedziała Mu: «Tak, Panie! Ja wciąż wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat».
Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: «Nauczyciel jest i woła cię». Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła do miejsca, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go upadła Mu do nóg i rzekła do Niego: «Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł». Gdy więc Jezus ujrzał, jak płakała ona i Żydzi, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: «Gdzieście go położyli?» Odpowiedzieli Mu: «Panie, chodź i zobacz!» Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: «Oto jak go miłował!» Niektórzy z nich powiedzieli: «Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł?»
A Jezus ponownie okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: «Usuńcie kamień!» Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: «Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie». Jezus rzekł do niej: «Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?» Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: «Ojcze, dziękuję Ci, żeś Mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że Mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał». To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: «Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!» I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: «Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić».
Wielu więc spośród Żydów przybyłych do Marii ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego
(J 11, 1-45)
Co to znaczy, że Bóg zbawia świat?
Czy to znaczy, że Bóg udziela ludziom kursu teologii? Mówi im jaki jest? A może daje im prawo moralne, przykazanie miłości albo każe zmieniać struktury tego świata? A może podaje w najmniejszych detalach kult, jaki Mu się podoba i wyjaśnia na przykład to, że akurat lubi zapach spalonego tłuszczu? Albo że najlepszą materią dla kultu Bożego jest chleb i wino?
To wszystko niesie w sobie okruch prawdy, ale czy to rzeczywiście znaczy, że Bóg zbawia świat?
Podstawowe pytanie człowieka pozostaje ciągle jeszcze bez odpowiedzi. A brzmi ono: „Co ze mną będzie?” Pytanie o to, czym jest śmierć, co ze mną stanie się „potem”? Po co mi to wszystko? Na co mi informacja teologiczna, prawo moralne, przykazanie miłości, piękny i uwznioślający serce kult, piękna architektura sakralna? Po co mi to wszystko, skoro jest śmierć? I to jest jedyne ważne pytanie, wszystko inne umyka w cień. Święty Paweł świetnie to wiedział, gdy mówił:
Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania (1 Kor 15, 19).
A z drugiej strony przed tym pytaniem nieustannie uciekamy. Pewien francuski siedemnastowieczny kaznodzieja mówił, że „śmiertelnicy zajmują się grzebaniem myśli o śmierci z taką samą troską, z jaką grzebią umarłych”. Unikamy tego myślenia, jak tylko możemy. Czasami tylko zdarza się dzieciom przeżyć, gdzieś tam w nocy, taki zwierzęcy lęk: „Co ze mną będzie?”
Gdyby przyjście Boga do człowieka nie dotknęło głębi tego pytania, byłoby tylko szyderstwem, bo wszystko inne jest niewystarczające. A Bóg w Chrystusie konfrontuje się ze śmiercią. I stając się człowiekiem, Syn Boży staje się bliski śmierci, tak jak każdy z nas. Nie jest tylko moralizatorem, dobrodziejem, instruktorem kultu, liturgistą. Jest Kimś solidarnym z człowiekiem.
Zobaczmy, że w tej Ewangelii Jezus zapłakał, wzruszył się w duchu, rozrzewnił, kiedy stał w bliskości śmierci Łazarza. I różnie to komentują mądrzy chrześcijanie. Niektórzy mówią: rozrzewnił się, wzruszył się w duchu, bo go kochał. Ale inni mówią: wzruszył się w duchu, zapłakał, bo zobaczył swoją śmierć, której się bał (raz jeszcze to pokaże w Ogrójcu). I z jednej strony Jezus boi się śmierci, staje blisko niej, a z drugiej strony, wskrzesza Łazarza i pokazuje, że ta śmierć nie jest ostateczna, że On ma nad nią władzę, ma nad nią moc i potrafi ją odwrócić. Ma taką siłę, że śmierć nie jest ostatecznością.
Bardzo płytkie, naznaczone oświeceniowym szalbierstwem, odczytanie średniowiecza kazało umieszczać w tym wieku (kiedy powstawały przecież uniwersytety) wszelką ciemnotę i wszelki zabobon. I oczywiście w tym wieku miano lękać się śmierci i zachowywać grobową powagę wobec faktu życia. W tym jednym z najbardziej radosnych okresów ludzkiej kultury miano przede wszystkim się biczować, nosić czarne kaptury i wołać: „Memento mori!”, co miałoby znaczyć: „Pamiętaj o śmierci”. Tymczasem memento mori znaczy: „pamiętaj umierać”, a nie: „pamiętaj o śmierci”, i jest jednym z najradośniejszych wezwań, jakie mamy w chrześcijaństwie! Paradoksalnie, jest to jedno z najpiękniejszych wezwań, które mogą nas dotykać.
Kiedyś zrobiłem sobie taką próbę. Starałem się przeżyć dzień tak, jakbym wieczorem miał oddać ducha Bogu. Starałem się przeżyć jeden jedyny dzień w taki sposób, jakbym miał wieczorem odejść z tego świata. Wstałem rano z myślą, że spróbuję przeżyć dzień tak, jakbym miał wieczorem umrzeć. I kiedy wieczorem stanąłem do rachunku sumienia, zdałem sobie sprawę, że był to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. A może nawet najpiękniejszy. Nigdzie się nie spieszyłem, miałem czas na modlitwę, miałem czas na pracę, wykonałem jej tyle, ile potrzeba: ani za mało, ani za dużo. Miałem czas, by posłuchać dobrej muzyki, miałem czas, żeby spotkać się z moimi braćmi w klasztorze. Miałem czas, by sprawować sakramenty i spełniać moje posługi kapłańskie. I towarzyszył temu wewnętrzny pokój i pełna równowaga. Tylko dlatego, że myślałem o tym, co jest konieczne i co rzeczywiście ma wartość. Bo, prawdę mówiąc, wszystko inne w perspektywie śmierci zaczyna człowiekowi wydawać się mało ważne i nieistotne.
Niezmiernie podoba mi się tekst, który miał wypowiedzieć św. Franciszek Salezy grający w szachy, gdy zapytali go złośliwcy, co by zrobił, gdyby właśnie w tym momencie Pan przyszedł po jego duszę. Odparł: „A jeszcze bym pociągnął tą wieżą na B5”. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to takie nonszalanckie, a tak naprawdę jest to gest człowieka świętego, który to, co czyni, czyni w Bogu i wie, że ma czas spokojnie postawić wieżę na B5... Nie musi się gorączkowo spinać i zrywać do nawrócenia, bo już zrobił to, co do niego należało. Co mu zostaje? Wieżą na B5... Szach i mat.
Na śmierci się nie kończy. Pan Jezus pokazuje, że ma władzę nad śmiercią i że śmierć nie jest końcem. Jest zmartwychwstanie. Ale cóż to znaczy, że zmartwychwstaniemy? Po pierwsze, oznacza to, że nasze ciało jest więcej warte, niż sami myślimy. Bo mamy zmartwychwstać w ciele. Czyli ciało jest więcej warte dla Boga, aniżeli często dla nas. My nim szargamy, a On je kocha. On się w to ciało przyoblekł, na zawsze. Parę dobrych lat temu, gdy zaczynałem pracę w duszpasterstwie akademickim, przeżyłem mały szok. Mówiąc kiedyś o zmartwychwstaniu, użyłem frazy: „Pan Jezus jest człowiekiem”, na co mnie jedna, bardzo pobożna skądinąd studentka, poprawiła: „Był człowiekiem!” A ja: „Nie, jest człowiekiem, nie zrzucił tego ciała jak worka. Gdy szedł do nieba, wziął je ze sobą”. Ja myślę, że my to teoretycznie wiemy, ale w naszej religijnej wyobraźni, która decyduje o tym, jakie mamy odniesienie do Boga i do siebie, ten temat zupełnie znika. Cielesność Chrystusa po zmartwychwstaniu i po wstąpieniu do nieba... On ciągle jest cielesny, materialny, wciąż ma ciało.
Zastanawiałem się dlaczego bardzo wielu wierzących i pobożnych chrześcijan nie ma żadnego problemu z wiarą w reinkarnację. Mówią: jesteśmy katolikami, chodzimy do kościoła, spowiadamy się, przyjmujemy sakramenty i wierzymy w reinkarnację. Przede wszystkim zobaczmy, że teoria reinkarnacji, która do nas zawędrowała, została importowana nie z Dalekiego Wschodu tylko z (Dalekiego) Zachodu. Bo na Dalekim Wschodzie reinkarnacja jest największym na świecie nieszczęściem i klątwą. Ponieważ wszystko rządzi się nieubłaganym prawem karmy, jeśliś człowiecze żył na tym świecie beznadziejnie, to zostaniesz po śmierci na przykład dżdżownicą. W zależności od tego, czy się dobrze sprawowałem, czy źle, w następnym wcieleniu będę mistykiem albo kotem czy zwierzęciem pociągowym. I cały wysiłek duchowy Wschodu idzie w tym kierunku, by się z tego łańcucha reinkarnacji wyzwolić. By wreszcie nie było kolejnych wcieleń, kolejnego wejścia z jednego stworzenia w drugie. A na Zachodzie, skąd otrzymaliśmy tę wypaczoną teorię reinkarnacji, wydaje się to największym dobrodziejstwem! To tak fajnie, że się człowiek przeistacza z jednego w drugie... W poprzednim wcieleniu byłem Marią Callas, może w następnym będę kosmonautą? I tak dalej.
Coraz bardziej jestem przekonany, że ta popularność wiary w reinkarnację jest wyrazem tęsknoty, która płynie z niewiedzy. Gdybym przepytał teraz przeciętnego uczestnika tej Eucharystii z „rzeczy ostatecznych człowieka”, to najprawdopodobniej padnie odpowiedź, którą znamy z katechizmu i którą nie dalej jak wczoraj znalazłem w książeczce do nabożeństwa: są nimi śmierć, niebo albo piekło, a najczęściej jeszcze przed niebem czyściec. A ja się pytam, gdzie jest zmartwychwstanie ciała, które wyznajemy co niedziela w wyznaniu wiary? Przecież powtarzam: „wierzę w ciała zmartwychwstanie i w żywot wieczny. Amen”. Mam wrażenie, że to jest następna rzecz, która znika z religijnej wyobraźni i że większość katolików w Polsce swoją wyobraźnię o tym, co będzie po śmierci, lokuje wyłącznie w jakimś mniej lub bardziej zdefiniowanym niebie, w którym ma być szczęśliwie, ale tak naprawdę to do końca w to nie wierzy. Przyznam się, że gdy byłem w szkole średniej, nigdy mnie specjalnie nie pociągała prawda o tym, że będę w niebie. W niebie będzie mi dosyć głupio - tak sobie wyobrażałem, bo nie będę miał ciała. Taki nieubrany będę.
Zbawienie duszy w niebie? To dla mnie i dla mojej tęsknoty zbyt mało. I mam wrażenie, że w tym bieganiu za reinkarnacją, kryje się fałszywie ulokowana, ale prawdziwa tęsknota. Tęsknota za ciałem. Bo człowiek jest pełny tylko wtedy, kiedy ma ciało. Tęsknota za ciałem przemienionym, za ciałem odnowionym, za ciałem, które nie będzie znało nieuporządkowania, zbędnych kilogramów albo zbytniej kostyczności. I nie będzie znało chorób. Tęsknota za ciałem szczęśliwym, prawdziwym... Życie wieczne duszy to jest za mało, to jedynie stan przejściowy. I nie jest „ostatnim słowem”, które w historii zbawienia człowieka ma do powiedzenia Bóg. To za mało, żeby człowieka uszczęśliwić i Bóg doskonale o tym wie. On obiecuje nam znacznie więcej. Bo „ostatnim słowem”, które Bóg ma do powiedzenia, jest zmartwychwstanie umarłych. Obleczenie się z powrotem w ciało uzdrowione z tego, co chore, w ciało przemienione z tego wszystkiego, co w nim kruche i słabe, co sprawia, że tak często nam ciąży. Zmartwychwstanie to jest coś więcej niż wskrzeszenie. My mamy nadzieję na to, że i nasze ciało się odrodzi. I ono zostanie odnowione. Jak ciało Łazarza.
Na koniec powiem wam, że bardzo zaintrygował mnie sam św. Łazarz. Zupełnie przez przypadek uświadomiłem sobie, że Łazarz jest czczony jako święty. Jadąc do was samochodem, podsłuchałem w radio, że właśnie dzisiaj w Krakowie jest kwesta na hospicjum św. Łazarza. Łazarz świętym? - nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Ależ tak, on jest czczony jako święty, ma nawet swój dzień w kalendarzu liturgicznym! A przecież nic wielkiego nie zrobił! Jezus go miłował, to wiemy. Jest napisane w Ewangelii, że Jezus miłował Martę, Marię i Łazarza. Łazarz wymieniony jest na końcu i prawdopodobnie ze względu na Martę i Marię, i żeby nie było mu smutno. On się niczym tak naprawdę nie zasłużył! Niczego wyjątkowego nie zrobił. On jedynie otrzymał, dostał za darmo miłość Pana Jezusa i jeszcze Ten wskrzesił go z martwych. Za darmo, za nic. Nie ma w Piśmie Świętym ani słowa o zasługach Łazarza. Oczywiście, pobożni chrześcijanie natychmiast zaczęli pisać hagiografię na temat Łazarza i dorobili mu życiorys post ewangeliczny. Napisali, że był biskupem i tak dalej... Dopisali mu zasługi. Ale w Ewangelii nic o tym nie ma. W Ewangelii jest napisane, że on po prostu dostał wszystko za darmo.
Mam wrażenie, że dla naszej religijnej wyobraźni jest to bardzo ważny święty. Bo przypomina nam o tym, że w świętości wcale nie jest najważniejsze to, by dużo zrobić dla Pana Boga. W świętości jest najważniejsze to, by na wiele się otworzyć i wiele przyjąć. I zgodzić się na to, co Bóg w moim życiu robi. Przyjęcie, zdolność przyjęcia - to jest świętość. Ponieważ tak naprawdę świętość jest uradowaniem Pana Boga tym, że przyjmuje się to, czym On chce mnie obdarzyć. Nieustanne radowanie Go tym, że jestem w postawie człowieka z wyciągniętymi rękami. „Sam nic nie potrafię, ale Ty możesz dać mi wszystko”. Ale jest niestety tak, że od czasu grzechu pierworodnego człowiek z Bogiem nieustannie walczy. Jak Jakub walczył z aniołem. Walczy i walczy i, prawdę mówiąc, coraz bardziej wydaje mi się, że trzeba się strasznie namęczyć, żeby w tej walce... przegrać. Kiedy przegram w walce z Bogiem, wtedy naprawdę będę szczęśliwy, będę napełniony Jego dobrami. Wtedy naprawdę będę święty. Święty to jest człowiek, który przegrał z Bogiem swoją walkę, który pozwolił Mu wygrać w swoim życiu. Który pozwolił Panu Bogu dać coś sobie, a nie tylko coś dla Niego robić. Oczywiście nie można lekceważyć wysiłku człowieka w drodze ku Bogu, ale dzisiaj zastanówmy się nad tym zapominanym aspektem świętości, na który zwraca nam uwagę św. Łazarz.
Angielski teolog C.S. Lewis powiedział, że przy końcu czasów objawią się tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy powiedzą Bogu: „Bądź wola Twoja” i ci, którym Bóg powie: „Bądź wola twoja”. Pierwsi to ci, którzy zgadzają się na to, co Bóg w ich życiu czyni i przyjmują to, co im daje. Drudzy to ci, którzy „chcą wszystko po swojemu”.
Ks. Jan Twardowski w swym świetnym wierszu Oprowadzanie po piekle opowiada, że był tam taki, co miał już aureolę kwadratową, ale on koniecznie chciał mieć okrągłą... Tak się na nią uparł, że w końcu trafił do piekła. Dzisiaj św. Łazarz mówi, że świętość jest przede wszystkim przyjmowaniem, zgodą na to, co Bóg czyni w moim życiu. Zgodą na to, że nie będę reżyserem i scenarzystą mojej świętości, a mam się tylko wpisać w to, co On zrobi w moim życiu.
Co gorsze: pycha czy nieczystość?
Homilia druga
Jezus udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: «Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?» Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: «Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień». I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: «Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?» A ona odrzekła: «Nikt, Panie!» Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!» (J 8, 1-11) .
Jest już coraz bliżej męki i Jezus udaje się na swoje rekolekcje na Górę Oliwną. Coraz częściej tam przebywa i jedynie co jakiś czas schodzi z góry, żeby coś ważnego zrobić, pokazać... Teraz schodzi, by skonfrontować się z tymi zapiekłymi ludźmi, którzy przyprowadzają Mu dziewczynę i żądają decyzji, a tak naprawdę wyroku. Nie mówi nic, pisze jedynie palcem po ziemi.
I mądrzy chrześcijanie napisali wiele uczonych kart o tym, co Pan Jezus mógł na ziemi pisać. Oczywiście nikt z nas nie wie, co pisał Pan Jezus. Ale takie tajemnice nas elektryzują i każą nam domyślać się różnych rzeczy. Myślę, że najważniejsze jest nawet nie tyle to co pisał, ale że pisał. Być może chciał tym pisaniem przypomnieć tym ludziom, którzy świetnie znali Pismo Święte, fragment proroctwa Jeremiasza, gdzie jest mowa również o pisaniu po ziemi:
Nadziejo Izraela, Panie! Wszyscy, którzy Cię opuszczają, będą zawstydzeni. Ci, którzy oddalają się od Ciebie, będą zapisani na ziemi, bo opuścili źródło żywej wody, Pana (Jr 17, 13) .
Pan mówi, że ci, którzy oddalili się od Niego będą zapisani na piasku, bo odwrócili się od źródła wody żywej, czyli od Boga i przeminą w niepamięci jak tylko zawieje wiatr. Jezus pisze palcem na ziemi i ludzie zaczynają odchodzić: począwszy od najstarszych, bo (daj Boże, żeby zawsze tak było!) im człowiek starszy, tym bardzie świadomy siebie i własnej grzeszności. I to pisanie jest jakby konfrontowaniem tych zapiekłych z nienawiści do Jezusa ludzi z ich grzechem, z ich nieprawością, która jest gorsza od grzechu tej kobiety.
Czasami mówi się, że chrześcijaństwo ma obsesję na punkcie seksualności. Słyszy się, że zwłaszcza katolicy (a przynajmniej księża) obsesyjnie walczą przeciwko jakimkolwiek przejawom seksualności, że jest ona dla nich strasznie podejrzana. Niektórym się wydaje, mam wrażenie, że księża po prostu sami nie mogą, to i innym zabraniają, zgodnie z syndromem psa ogrodnika. Ale tak naprawdę nacisk na odpowiednie przeżywanie seksualności jest czymś znacznie bardziej pierwotnym... Jest w tym coś, co tkwi głęboko w naturze człowieka. Wówczas na świecie tak drastyczne traktowanie nieporządków seksualnych nie dotyczyło tylko wyznawców Boga Jedynego, ale niemal całej cywilizacji. To była norma. Wtedy ludzie jeszcze pamiętali, że z aktywności seksualnej biorą się dzieci. Dzisiejsi już niekoniecznie. Sfera seksualna była sakralna, bo dotykała ludzkiego życia w tajemnicy jego początków i w mocy, jaką mamy jako kobiety i mężczyźni. Dlatego trzeba było ją chronić tak, jak się chroni rzeczy najważniejsze. Teraz często jest banalna, sprowadzona do zaledwie przyjemności. A przy okazji: zastanawialiście się, jakie to cudowne, że Stwórca zechciał, by poczęciu istoty ludzkiej towarzyszyła przyjemność połączona z pełnią wzajemnego oddania dwojga ludzi. Jak my to nieraz potrafimy wykrzywić, zabierając tylko przyjemność, a pozostawiając na boku pełnię oddania... Tym się jednak nie chcę zajmować. Wolę dotknąć innego problemu.
Dzisiejsza Ewangelia pokazuje nam, że są grzechy gorsze od grzechów seksualnych. Mam wrażenie, że istnieje pewne zakłamanie w przestrzeni przeżywania przez nas moralności. Zakłamanie nie związane ani z religią, ani z żadnym wyznaniem ale z grzeszną naturą ludzką. Związane z tym kłamstwem, które dokonało się w człowieku, gdy zgrzeszył po raz pierwszy i które, bez względu na wyznanie, religię i światopogląd, w jakiś sposób w sobie nosi. Kłamstwo to jest najlepsze do zaobserwowania wtedy, kiedy strasznie przejmujemy się, gdy zgrzeszymy przeciwko szóstemu przykazaniu. Tak bardzo, że zapominany, że szóste jest szóste, a to znaczy, że ani nie pierwsze, ani nie dziesiąte.
Szóste jest szóste. Kolejność nie jest przypadkiem - jest jak najbardziej zamierzona przez Pana Boga i odzwierciedla pewien porządek rzeczywistości. Szóste jest szóste, nie dziesiąte. I nie pierwsze. A my czasami jedziemy po skrajnościach - przesuwamy je albo na początek, albo na koniec. I myślę, że zbytnio przejmujemy się, jeżeli dotknie nas grzech słabości. Może on dotyczyć szóstego przykazania, ale może też z powodzeniem innych... Na przykład obżarstwa. Zwłaszcza dziewczyny będą strasznie się przejmowały, że się objadły. I przyjdą z tym do spowiedzi jako problemem „numer jeden”. A to, że intrygowały przez całe poprzednie dwa tygodnie przeciwko koleżance, że kłamały, tego sumienie tak mocno nie wyrzuca. Może nawet nie zauważą...
Zobaczcie, że sumienie wyrzuca nam grzechy słabości niemal natychmiast w formie dosyć gryzącego niepokoju, a znacznie poważniejsze grzechy duchowe, grzechy złej woli czy zakłamania, możemy zupełnie spokojnie przeżywać w poczuciu absolutnego samozadowolenia. Ludzie z Ewangelii, którzy dzisiaj przyprowadzają tę biedną dziewczynę do Jezusa, tacy właśnie są. Grzeszą gorzej od niej. Po pierwsze: manipulują sytuacją... Przecież to klasyczna intryga! Ta dziewczyna nic dla nich nie znaczy. Jest tylko narzędziem do tego, by pogrążyć Jezusa, sama w sobie nie ma dla nich wartości. Oni nie nią się interesują, ciekawi ich jedynie to, co zrobi Jezus. I tylko po to przyprowadzają ją do Niego, żeby mógł wpaść w klincz, żeby nie miał wyjścia. Cokolwiek zrobi, będzie źle. Skaże? No to rozpowiemy tłumom, że jest niemiłosierny. Nie skaże? Rozpowiemy tłumom, że Prawa nie przestrzega... Z takiej sytuacji nie ma wyjścia. To jest klasyczne pytanie: „Czy pan przestał już kraść?” Wiadomo, że na to pytanie człowiek, który nigdy nie kradł, nie ma dobrej odpowiedzi.
I myślę, że warto się zastanowić nad naszą grzesznością, właśnie od tej strony i robiąc rachunek sumienia, zobaczyć, że poza szóstym przykazaniem istnieje jeszcze dziewięć pozostałych. I że istnieje coś tak dziwnego w najcięższych grzechach, że możemy ich nawet nie zauważyć, bo wcale nie gryzą naszego sumienia. No, może dopiero po jakimś czasie.
Jeden ze średniowiecznych teologów powiedział, że grzechy przeciwko czystości są najlżejszymi z grzechów ciężkich. Myślę, że to dobrze ujmuje sprawę. Każdy inny grzech ciężki jest gorszy od grzechów ciężkich przeciwko szóstemu przykazaniu). Ale tenże sam teolog dodaje również: to jednak grzech najbardziej upokarzający. I w pewnym sensie z tych grzechów najłatwiej się wyzwolić, bo człowiek po takim upokorzeniu może odnaleźć siły do tego, żeby się podnieść. A w kłamstwo, intrygę, w grubą nieprawość jesteśmy w stanie brnąć, nawet nie zauważywszy, że jest tak ciężka i tak obrzydliwa... Co więcej, możemy nawet rosnąć w poczuciu zadowolenia, że tak sobie świetnie w życiu radzimy. Niebezpieczeństwo grzechów czysto duchowych polega na tym, że możemy ich nawet nie zauważyć. Niebezpieczeństwo grzechów pychy polega na tym, że najczęściej towarzyszy im bardzo dobre samopoczucie.
Ojcostwo
Homilia trzecia, w uroczystość św. Józefa
Jakub był ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem.
[...] Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów».
[...] Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański (Mt 1,16.18-21.24a).
Pismo Święte mówi o Józefie, że był człowiekiem prawym i sprawiedliwym i dlatego nie chciał Maryi narazić na zniesławienie. To znaczy:*Zamierzał nawet oddalić Ją potajemnie. Co to znaczy: „potajemnie” bez procesu, który wykazałby Jej winę. To znaczy bez całej procedury, w czasie której wedle prawa Izraela, musiałaby zostać uznana Jej niewierność i nałożona sprawiedliwa kara. Ale oddalić potajemnie znaczy też „wziąć winę na siebie”. Bo jeżeli nie wiadomo, dlaczego Ją oddala, to... wiadomo dlaczego Ją oddala. Wykorzystał Maryję i zostawił samotną matkę z dzieckiem... I Józef ma zamiar wziąć to na siebie. Przyjąć wizerunek nieodpowiedzialnego mężczyzny, który wykorzystał dziewczynę i zostawił ją na bruku. Wziąć winę na siebie, to znaczy zapłacić rodzinie odszkodowanie i przejść przez życie z piętnem człowieka nieodpowiedzialnego. On po prostu chciał winę za wszystko wziąć na siebie i przyjąć wszelkie bolesne konsekwencje. Tymczasem Pan Bóg wymaga od Niego jeszcze większej sprawiedliwości - chce, by wziął Maryję do siebie. Zobaczcie, że dzięki tej sprawiedliwości, którą Józef musiał okazać, Pan Bóg pomaga nam również obalić różne bezsensowne twierdzenia i mity czasów nowożytnych.
Po pierwsze zwróćmy uwagę na to, że głową Świętej Rodziny, czyli najważniejszą w Niej osobą jest... najmniej doskonały z Jej członków. A Święta Rodzina to: Pan Jezus, Matka Boża niepokalanie poczęta i święty Józef - grzesznik. Zobaczmy, że Pan Jezus i Matka Boża zostali oddani w opiekę najmniej doskonałemu z całej Trójki. A nasze myślenie jest takie: ten jest najdoskonalszy, kto rządzi. Tymczasem tutaj dokładnie widać, że ten kto rządzi jest... najmniej doskonały. I wychodzi przy tym świetnie cały bezsens tego myślenia, zgodnie z którym ten, kto rządzi jest lepszy, i w związku z tym jeśli kobiety nie rządzą i nie są głową rodziny, to w takim razie muszą być gorsze... A to właśnie ten rządzony jest lepszy!
Jako przełożony dużego klasztoru widzę, że moi bracia są często lepsi ode mnie. A moim zadaniem jest ułatwić im realizację powołania i ich własnej drogi. Moja pozycja jest pozycją sługi, mimo tego, że mam pierwsze miejsce w chórze i pierwsze miejsce przy stole. Ktoś chce wyjechać? Przychodzi do mnie po pozwolenie. Ktoś chce sobie coś kupić? Też prosi mnie o zgodę. Ten, który jest pierwszy, który rządzi, wcale nie musi być najdoskonalszy. Ja już odkryłem, że być dobrym przełożonym oznacza być leniwym, bo „zuch przełożony” chce wszystko zrobić sam i nie pozwala się rozwinąć innym. A przełożony leniwy z radością oddaje braciom możliwość działania... Okazuje się, że jedna z moich wad, z którą zresztą miałem problemy przez całe życie, kiedy zostałem przełożonym, stała się moją zaletą. Przynajmniej częściowo...
Wcale nie najdoskonalszy ma rządzić, a to, że ktoś jest głową rodziny czy głową klasztoru nie oznacza, że jest najlepszy. To nie ma nic wspólnego z „lepszością” czy z „gorszością”. Jest to jedynie charyzmatyczny dar dla innych, nie dla mnie. Czy śrubokręt jest lepszy od młotka? Śrubokręt służy do czegoś innego, młotek do czegoś innego. Spróbujmy wbijać śrubokrętem gwoździe, to zobaczymy, co się stanie. Każdy w rodzinie ma swoją własną rolę i to, że mężczyzna ma nią kierować, wcale nie oznacza, że jest lepszy i że należą się mu jakieś super przywileje.
Mam bliskich przyjaciół, którzy mają za sobą dwadzieścia lat stażu małżeńskiego i trzy cudowne córki. Kochają przyjmować gości, mają piękny, duży dom. Szczególnie lubią zapraszać do siebie młode małżeństwa, takie świeżo po ślubie... I Anna - matka trojga i żona Lecha, w czasie takiego spotkania lubi robić taką małą intrygę. Krząta się wokół stołu, przygotowuje jakiś wegetariański przysmak... Non stop w ruchu... No i oczywiście goście po pewnym czasie - najczęściej młoda małżonka pierwsza to zauważa -mówią: „Aniu, może siadłabyś z nami? Tak się krzątasz, może ci pomóc?”. I Anna wygłasza wtedy swój ulubiony tekst: „Nie, kochanie, kobieta jest najpiękniejsza, kiedy służy”. I od razu ustawia takiej młodej małżonce świat wartości. A nigdy nie miałem wrażenia, żeby Anna była w małżeństwie stłamszona. I nigdy nie miała chyba poczucia, że jest mniej wartościowa przez to, że służy. Wręcz przeciwnie...
Gdy weźmiecie Pismo Święte i przeczytacie dzieje Świętej Rodziny, zobaczycie, że wszystkie decyzje dotyczące całej Świętej Rodziny Pan Bóg powierza zawsze Józefowi. To jemu mówi: „nie bój się i weź Maryję za małżonkę”, jemu nakazuje: „wyjdź, uciekaj do Egiptu”, jemu mówi: „wracaj z Egiptu” czy: „nie idź tam, tylko do Galilei” (por. Mt 1-2). Dlaczego nie mówi tego Synowi Bożemu, któremu właściwie nie musiałby mówić ani słowa, bo On i tak wiedziałby, o co chodzi? Dlaczego nie mówi tego Matce Bożej, która przecież zna świetnie sprawy Boże? Mówi do Józefa, aby nam pokazać, że ktoś spełnia posługę władzy wcale nie dlatego, że jest najdoskonalszy. W tym przypadku jest dokładnie odwrotnie.
W gruncie rzeczy tę harmonię relacji między mężczyzną a kobietą zakłóconą przez grzech pierworodny Nowy Testament próbuje odbudować i Józef jest tego świetnym przykładem. Święty Paweł, który mówi o relacji „mąż - żona”, pisze niesamowite rzeczy. Po pierwsze mówi: Żony, bądźcie poddane mężom (Kol 3,18). I wojownicze feministki będą się buntować: „Dlaczego mamy być poddane? Czy dlatego, że jesteśmy gorsze?”. A tu nie chodzi o „lepszość” czy „gorszość” tylko o zwykłą, naturalną obserwację jednego faktu: czy kobieta nie pragnie, żeby jej mąż był kimś? Czy w gruncie rzeczy nie jest tak, że kiedy mężczyzna nie staje na wysokości zadania, to traci szacunek swojej żony? Czy nie jest tak, że jeżeli ucieka od odpowiedzialności za życie i za rodzinę, kobieta traci do niego szacunek? Czy nie jest tak, że (widzę to często jako ksiądz!) w większości przypadków kobieta nigdy nie popełniłaby aborcji, gdyby jej mężczyzna stanął na wysokości zadania. Czy jest jej mężem, narzeczonym czy kochankiem - wszystko jedno. Gdyby on powiedział: „Biorę odpowiedzialność za to dziecko”, to najczęściej aborcja by nie miała miejsca. Ale skoro mówi: „Kochanie, zrób jak uważasz” i uznaje jej wolność, samodzielność, niezależność, równość i partnerstwo, to ona, pozbawiona naturalnej opieki i wsparcia, najczęściej tę aborcję popełnia.
Tak naprawdę: „żony, bądźcie poddane mężom”, to jest odzwierciedlenie naturalnego pragnienia kobiety, aby mężczyzna jej życia był kimś, komu można się powierzyć, na kim można się oprzeć. I to jest naturalne... I zamiast się burzyć, zobaczmy, że św. Paweł zaraz powie: Mężowie, miłujcie żony i nie bądźcie dla nich przykrymi! (Kol 3, 19). Czy jeszcze dobitniej: Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie (Ef 5, 25) .
Mężowie powinni miłować żony jak własne ciało. Panowie, zwróćcie uwagę na to, jak macie kochać swoje żony: tak, jak Chrystus umiłował Kościół. A jak Chrystus umiłował Kościół? Dał się za Niego przybić do krzyża. Umarł za Niego. To jest miłość. I taka miłość jest wymagana od mężczyzny. On ma być gotów za żonę oddać własne życie. I wtedy jest równowaga, partnerstwo i każdy jest na swoim miejscu. Myślę, że jest to pierwsza rzecz, o której warto sobie wspomnieć, kiedy patrzymy na świętego Józefa.
Druga rzecz dotyczy ojcostwa. Pan Jezus nie był sierotą. Kiedyś, jak byłem młody i głupi, to myślałem, że Pan Jezus był sierotą, bo ten Jego tata to taki przybrany ojciec... Ale kiedy sam zacząłem się przyzwyczajać do tego, że ludzie mówią mi: „ojcze”, zacząłem zdawać sobie sprawę, że ojcostwo jest albo duchowe, albo go nie ma wcale.
Ojcostwo biologiczne, to jest piętnaście minut przyjemności, i nic więcej... Ojcostwo zaczyna się, gdy dziecko się pojawia na świecie i zaczyna rosnąć i ojciec wzrasta razem z nim. Całkiem niedawno rozmawiałem z parą znajomych, którzy się strasznie długo zmagali z antykoncepcją. Bali się dzieci. I w końcu on mi powiedział: „Ja się po prostu nie czuję dojrzały, żeby być ojcem”. Powiedziałem mu: „Chłopie, nigdy nie będziesz się czuł dojrzały, dopóki ojcem nie zostaniesz. Zostaniesz ojcem - będziesz wraz z dzieckiem wzrastał, dojrzewał. To nie jest tak, że ty najpierw dojrzejesz, a potem dopiero będziesz mógł mieć dziecko. Nie, to dziecko cię uczyni ojcem. To dziecko cię uczyni dorosłym”. Koniecznie przeczytajcie sobie Promieniowanie ojcostwa Karola Wojtyły. To jest genialny tekst o tym, jak dorasta się do bycia ojcem. Ojcostwo jest albo duchowe, albo go nie ma wcale! Jedynie to duchowe się liczy, ojciec fizyczny póki nie stanie się ojcem duchowym, póty nie jest ojcem, tylko tym, który dostarczył pewnych biologicznych składników koniecznych do tego, żeby się poczęło biologiczne życie. Ale ojcostwo realizuje się w przestrzeni duchowej. I dlatego księży - zakonników nazywamy „ojcami”.
Ojciec jest konieczny dla rozwoju człowieka, jeżeli brakuje ojca biologicznego to powinien się znaleźć ojciec duchowy. Dlatego na przykład żeby mężczyzna się modlił, musi to zobaczyć u innego mężczyzny! Jeżeli ojciec się modli, to jego syn prawdopodobnie też się będzie modlił i nawet jeżeli po drodze będzie miał różne meandry i odstępstwa od wiary, prędzej czy później do wiary wróci. Znowu przykład wzięty z życia innych moich przyjaciół. Trójka dzieci, najstarszy syn zdążył po drodze przeżyć bunt przeciw wierze, jego ojciec jest bardzo głęboko wierzącym katolikiem (nie dewotem, tylko człowiekiem prowadzącym poważne życie duchowe). Kiedy chłopak doszedł do pełnoletności, nie tylko przestał się buntować, ale przystąpił nawet do jednego z bardziej wymagających ruchów w Kościele. Działał przykład ojca, dojrzałego mężczyzny, który odniósł sukces w życiu i nie jest nieporadnym chłopczykiem uciekającym od życia w modlitwę. Dorosłego mężczyzny, który coś potrafi, a jednocześnie modli się i głęboko przeżywa wiarę. Nie ma możliwości, żeby to nie promieniowało! W starożytnym świecie to ojciec uczył dzieci modlitwy - nie matka. Jeżeli ojciec nauczy modlitwy, to dziecko będzie modlić się do końca życia.
Pewnie znacie historię nawrócenia świętego Augustyna. On jest dobrym przykładem, bo miał niewierzącego ojca i wierzącą, świętą matkę - Monikę. Matka przez całe życie modliła się o jego nawrócenie. Augustyn widział jej wiarę i gorliwość, ale nie robiło to na nim zbyt wielkiego wrażenia. Nawrócił się, bo spotkał modlącego się mężczyznę - Ambrożego, ówczesnego biskupa Mediolanu. Ambroży był wierzącym i modlącym się człowiekiem, który Augustyna po prostu zachwycił. Musiał spotkać na swojej drodze modlącego się mężczyznę, święta matka nie wystarczyła...
I na koniec jeszcze jedna uwaga: miłość ojcowska i rodzicielska musi być otwarta na pewien krzyż. Jest to owoc dania dziecku wolności, pozwolenia na to, żeby dziecko odeszło. Powołaniem rodzica jest kochać, ale nie posiadać. Doskonale to pokazuje mały Jezus w świątyni. Rodzice go szukają i martwią się o Niego, a On im mówi, że jest inny porządek, któremu musi służyć. I oni przed tym porządkiem muszą schylić głowę, muszą okazać posłuszeństwo. Nie są „panami życia i śmierci” swego dziecka i wy też nie będziecie „panami życia i śmierci” swoich pociech. Największym niebezpieczeństwem miłości jest zaborczość. Tak już jest w relacjach oblubieńczych, że znacznie łatwiej umrzeć dla ukochanej z miłości, niż przejść na drugą stronę ulicy i kupić w kiosku „Ruchu” dla niej i dla jej męża szczoteczkę do zębów. Znacznie łatwiej umrzeć, niż uznać wolność jej wyborów.
A co zrobić, kiedy ojca nie miałem, bo był tylko fizyczny albo go w ogóle nie było? W dzisiejszych czasach zdarza się to bardzo często... Zawsze mogę go odnaleźć w kontakcie z ojcem duchowym. Tutaj dobry jest przykład świętego Augustyna i roli, jaką odegrał w jego życiu świętego Ambroży. Myślę też, że osobista pobożność do świętego Józefa może mi pokazać, czym jest bycie ojcem i dać doświadczenie ojcostwa. Bo ostatecznie wszelkie ojcostwo jest zaledwie odblaskiem jedynego prawdziwego ojcostwa - ojcostwa Boga samego. Nawet jeżeli z różnych powodów zostałem pozbawiony tego odblasku ojcostwa, to zawsze jeszcze jest Ojciec prawdziwy, do którego mogę zawsze dotrzeć. To, czego nie dali mi pośrednicy, mogę otrzymać z samego Źródła.