Lopez簉rio Cristina Ogrod wiecznej wiosny


Cristina L贸pez Bario

Ogr贸d wiecznej wiosny

Tytu艂 orygina艂u: La casa de los amores imposibles

Copyright • Cristina L贸pez Barrio, 2010.

Copyright * Random House Mondadori S.A., 2010

Copyright e for the translation by Sylwia Mazurkiewicz-Petek

Projekt ok艂adki: Katarzyna Borkowska

Fotografia na ok艂adce: 漏 Image Source/Corbis

Fotografia autorki: 漏 Manuel Yllera

Grafika na s. 1, 3: 漏 John Rawsterne

Opieka redakcyjna: Adriana Celi艅ska

Opracowanie typograficzne ksi膮偶ki: Daniel Malak

Adiustacja: Ma艂gorzata Uzarowicz/d2d.p艂

Korekta: Anna Wo艣/d2d.pl, Zuzanna Szatanik/d2d.pl

艁amanie: Zuzanna Szatanik/d2d.pl

ISBN 978-83-7515-108-4 (oprawa broszurowa)

ISBN 978-83-7515-109-1 (oprawa twarda)

#,

www.otwarte.eu

Zam贸wienia: Dzia艂 Handlowy, ul. Ko艣ciuszki 37, 30-105 Krak贸w,

tel. (12) 61 99 569

Zapraszamy do ksi臋garni internetowej Wydawnictwa Znak,

w kt贸rej mo偶na kupi膰 ksi膮偶ki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Canosowi i Lucii, kt贸rzy podarowali mi

nie tylko czas, bym napisa艂a t臋 ksi膮偶k臋,

ale i co艣 znacznie cenniejszego

Moim rodzicom i siostrze Pitu,

za wszystko

ROZDZIA艁 1

W powietrzu unosi艂 si臋 ostry zapach prochu strzelniczego zmie-

szany z woni膮 krwi kuropatwy i kr贸lika. Senne kastylijskie mia-

steczko spowija艂 kwa艣ny dym snuj膮cy si臋 z komin贸w. M臋偶czy藕ni,

owiewani pierwszymi porywami jesiennego z艂otego wiatru, z dum膮

prezentowali sw膮 zdobycz. Na progach domostw siedzia艂y stare

kobiety. Sm臋tny rz膮dek 偶a艂obnych chust zrz臋dliwie obmawia艂 prze-

chodz膮cych. Ich chrapliwe starcze g艂osy, do艣wiadczone trudnym

偶yciem w ch艂odzie, w艣r贸d okopconych garnk贸w i d艂ugich mszy,

miesza艂y si臋 z szelestem suchych li艣ci. M艂odsze kry艂y si臋 wewn膮trz

dom贸w, by zza woalki firanek ciekawie przygl膮da膰 si臋 my艣liwym.

Tu nie si臋ga艂 od贸r 艣mierci, mog艂y wi臋c swobodnie rozmawia膰 o jej

sprawcach.

Z ostatnim promieniem s艂o艅ca z g贸r zbieg艂a sfora ps贸w. Pozba-

wione 艂upu ha艂a艣liwe ogary opanowa艂y g艂贸wny plac miasta, zasilaj膮c

cienkimi stru偶kami moczu kamienn膮 mis臋 miejskiego wodotrysku,

wype艂nion膮 藕r贸dlan膮 wod膮 p艂yn膮c膮 z trzech rynien. Te, kt贸re mia艂y

fantazj臋, nie oszcz臋dzi艂y 偶贸艂tych smug bramie ko艣cio艂a z dzwon-

nic膮 zdobion膮 pejza偶em rzeki Duero, i murom szacownych dom贸w,

dumnie eksponuj膮cych na fasadach rodowe herby. Niepokoj膮cy jaz-

got nape艂nia艂 strachem os艂y i dzieci miejscowych bogaczy. Miau-

cz膮ce przera藕liwie koty usi艂owa艂y si臋 skry膰 w艣r贸d stos贸w drewna

zalegaj膮cego na dziedzi艅cach. My艣liwi jednak nie szukali zwady.

Wabi艂o ich ciep艂e wn臋trze miejscowej gospody, gdzie dzbany czer-

wonego wina i pieczone ko藕l臋 pomaga艂y oderwa膰 my艣li od trud贸w

dnia sp臋dzonego w g贸rach. Wychodz膮c chwiejnym krokiem, wpa-

dali na psy 艣pi膮ce pod niebem usianym gwiazdami.

Opr贸cz kuropatw i kr贸lik贸w spodziewali si臋 upolowa膰 wi臋k-

sz膮 sztuk臋, dzika lub jelenia, i to w艂a艣nie pragnienie pod koniec

1897 roku przywiod艂o w te strony m艂odego w艂a艣ciciela ziemskiego

z Andaluzji. Zjawi艂 si臋 dyli偶ansem popo艂udniow膮 por膮 w asy艣cie

dw贸ch s艂u偶膮cych, pokonawszy w膮w贸z Despe艅aperros i pag贸rko-

wate tereny Mesety. Za nimi pod膮偶a艂 w贸z ze sfor膮 p艂owych ogar贸w.

Szlachcic zaj膮艂 trzy pomieszczenia najlepszego zajazdu w mie艣cie,

a ca艂膮 zagrod臋 przeznaczono dla jego ps贸w. Jednak obraz upolowa-

nego jelenia, kt贸ry nosi艂 odbity w oliwkowych 藕renicach, rozwia艂

si臋 bez 艣ladu o 艣wicie nast臋pnego dnia, kiedy wyszed艂 na kr贸tk膮

przechadzk臋 po mie艣cie. Tam, w jednym z zau艂k贸w, dostrzeg艂 oczy

barwy bursztynu: by艂y to oczy Clary Laguny.

- Wydaj膮 si臋 z艂ote - wykrzykn膮艂, ujmuj膮c dziewczyn臋 pod ra-

mi臋. - Ale偶 z ciebie 艣licznotka!

Usi艂owa艂a si臋 wyswobodzi膰, a wtedy dzban, kt贸ry nios艂a wsparty

na biodrze, wy艣lizn膮艂 si臋 i upad艂 na brukowan膮 uliczk臋. Strumie艅

wody pop艂yn膮艂 dziesi膮tkami drobnych w臋偶yk贸w.

- Nape艂ni臋 go dla ciebie jeszcze raz.

- Sama mog臋 to zrobi膰 - dziewczyna szarpn臋艂a si臋 i ruszy艂a

w kierunku placu, a on, 艣miej膮c si臋, pod膮偶y艂 za ni膮.

O tej porze roku wczesnym 艣witem nad placem unosi艂a si臋 meta-

liczna mg艂a. M艂ody szlachcic widzia艂, jak smuk艂a posta膰 pogr膮偶a si臋

w niej i znika. Wstrzyma艂 krok. Jego twarz smagn膮艂 niespodziewanie

zimny powiew, targaj膮c starannie u艂o偶one pukle. 艢wiat wok贸艂 nagle

zg臋stnia艂, a on sam jakby o艣lep艂 i straci艂 dziewczyn臋 z oczu. Chcia艂

j膮 zawo艂a膰, lecz mg艂a wciska艂a si臋 w jego usta jak lodowaty knebel.

Ow艂adn膮艂 nim koj膮cy obraz rodzinnego folwarku, drzewek poma-

ra艅czowych pokrytych kwiatami i g艂askanych 艂agodn膮 bryz膮...

Nagle odezwa艂y si臋 dzwony ko艣cielne, nawo艂uj膮c do modlitwy

za zmar艂ych, a wtedy wspomnienie zacz臋艂o si臋 ulatnia膰. Ja艣nia艂o.

Gdy wybrzmia艂 ostatni 偶a艂obny ton, posta膰 Clary Laguny pojawi艂a

si臋 przy fontannie, pochylona nad dzbanem.

- Jaki pan blady - odezwa艂a si臋, gdy zbli偶y艂 si臋 do niej ze zmie-

nion膮 twarz膮 i potarganymi w艂osami. - Wcale mi pana nie 偶al,

trzeba by艂o zostawi膰 mnie w spokoju.

- To wina waszej kastylijskiej pogody. Trudno do niej przy-

wykn膮膰.

- Je艣li komu艣 nie odpowiada, niech wraca, sk膮d przyszed艂!

M臋偶czyzna z u艣miechem wspar艂 si臋 o kraw臋d藕 studni. W jego

wysokich butach odbija艂 si臋 ostatni b艂ysk gasn膮cego 艣witu.

10

- Jeste艣 bardzo pi臋kna... i bardzo zarozumia艂a.

- A pan powinien wykaza膰 odrobin臋 zainteresowania, i si臋

czegokolwiek dowiedzie膰. O, cho膰by tego, 偶e ta g臋sta mg艂a opada

tylko wtedy, gdy zbli偶a si臋 Dzie艅 Zmar艂ych.

- Jedyne, co pragn臋 pozna膰, to twoje imi臋. Musi by膰 tak cu-

downe jak te bursztynowe oczy.

- Ach, teraz s艂ysz臋 s艂odkie s艂贸wka, lecz zaledwie kilka chwil

temu by艂 pan 艣miertelnie blady i dr偶a艂 ze strachu.

- Owszem, przyznaj臋, przerazi艂em si臋, lecz nie mg艂y ani tych

ponurych dzwon贸w. Poczu艂em l臋k, 偶e przez d艂u偶szy czas ci臋 nie

zobacz臋, pomy艣la艂em nawet, 偶e ci臋 straci艂em na zawsze. Znikn臋艂a艣

tak nagle, jak ta przekl臋ta mg艂a, kt贸ra wcale mnie nie obchodzi:

ani to, sk膮d si臋 pojawia, ani w jaki spos贸b si臋 rozp艂ywa. Jedyne,

czego chc臋, to m贸c patrze膰 na ciebie.

Clara spogl膮da艂a uwa偶nie w b艂yszcz膮ce oczy.

- O 艣wicie w ostatnich dniach pa藕dziernika nikt nie powinien

pojawia膰 si臋 na placu, dop贸ki nie zabrzmi膮 dzwony. Wtedy dusze

zmar艂ych rycerzy, spoczywaj膮cych w podziemiach ko艣cio艂a, opusz-

czaj膮 krypty. A gdy przekrocz膮 bram臋, gromadz膮 si臋 w tej z艂owro-

giej mgle i przywo艂uj膮 lodowaty powiew. Skazani na ci膮g艂膮 walk臋

nawet po 艣mierci, w pe艂nym rynsztunku tocz膮 mi臋dzy sob膮 poje-

dynki nieistniej膮cymi mieczami, a偶 zdo艂aj膮 odpokutowa膰 przewiny.

Jednak gdy dzwony oznajmi膮 godzin臋 modlitw za dusze czy艣膰cowe,

nieszcz臋艣nicy wracaj膮 do grobowych komnat, a mieszka艅cy mia-

steczka prosz膮 Boga, by spoczywali w pokoju. Czy poj膮艂 pan moje

s艂owa? Dop贸ki nie rozlegnie si臋 g艂os ko艣cielnych dzwon贸w, plac pe-

艂en jest zmar艂ych, i ka偶dy z przyby艂ych musi o tym wiedzie膰. A ci,

kt贸rzy maj膮 za nic nasz膮 tradycj臋, powinni obawia膰 si臋 najgorszego...

- A ty, dziewczyno? Mia艂a艣 odwag臋 zapu艣ci膰 si臋 tu niebez-

pieczn膮 por膮 i znikn臋艂a艣 mi z oczu...

- Wol臋 umar艂ych od 偶ywych. S膮 mi bli偶si ni偶 moi s膮siedzi.

- Wydajesz si臋 bardzo bystr膮 os贸bk膮.

- I dlatego powtarzam, 偶e lepiej zostawi膰 mnie w spokoju i wy-

ruszy膰 na 艂owy.

- Mia艂em nadziej臋 upolowa膰 jelenia, lecz teraz jestem pewien,

偶e przytrafi艂a mi si臋 znacznie wspanialsza zdobycz.

Clara przeci膮gn臋艂a d艂oni膮 po d艂ugich splotach kasztanowych

w艂os贸w.

11

- Nie jestem zwierz臋ciem, m贸j panie.

- Och, wybacz. Pozw贸l mi jednak ponie艣膰 dzban a偶 do twojego

domu. Nie chcia艂bym, aby twoja smuk艂a kibi膰 za艂ama艂a si臋 pod

tym ci臋偶arem.

- Moja smuk艂a kibi膰 ka偶dego dnia udaje si臋 po wod臋, a potem

zgina si臋 wp贸艂 w ogrodzie nad krzakami pomidor贸w. Pa艅ska tro-

ska jest zatem zbyteczna. Takiemu dobrze urodzonemu nie wypada

nawet pokaza膰 nosa w pobli偶u mego domu; musi pan wiedzie膰,

偶e moja matka jest czarownic膮. Wykona艂a dla mnie ten amulet,

by chroni膰 mnie przed takimi jak pan - Clara potrz膮sn臋艂a zawie-

szon膮 na szyi kostk膮 zaj膮ca ozdobion膮 pi贸rami.

- Jestem tylko szlachcicem, kt贸ry oferuje ci pomoc.

- Jedyni szlachetni, jacy pozostali w tym miasteczku, spoczy-

waj膮 pod posadzk膮 ko艣cio艂a, oto, co z nich pozosta艂o.

- Nie jestem st膮d, przybywam z Andaluzji.

- A gdzie偶 to jest?

- Daleko na po艂udniu, tam gdzie s艂o艅ce pra偶y mocno nawet

wieczorow膮 por膮, a jego blask bardzo przypomina twoje oczy.

- Moje oczy, szlachetny panie, s膮 jak r贸wniny krainy zwanej

La Mancha, i bardzo przypominaj膮 oczy mojego ojca, kt贸ry stam-

t膮d pochodzi艂. Tak mi powtarza艂a matka.

Clara umie艣ci艂a dzban w zag艂臋bieniu talii i skry艂a si臋 w jednej

z w膮skich uliczek wychodz膮cych z placu. Na niebie gromadzi艂y

si臋 strz臋piaste szare chmury. Rozpoczyna艂 si臋 nowy dzie艅. Kiedy

mija艂a otwarte drzwi prowadz膮ce do patio dom贸w, nozdrza dziew-

czyny zaatakowa艂 kusz膮cy zapach boczku i 艣wie偶ego chleba. Na

dziedzi艅cach le偶a艂y wi膮zki wilgotnego drewna b艂yszcz膮ce od rosy,

drepta艂y w miejscu os艂y objuczone sakwami wype艂nionymi fajan-

sem lub owcz膮 we艂n膮, a str贸偶uj膮ce psy czujnie nastawia艂y uszu.

Clara obr贸ci艂a g艂ow臋 i dostrzeg艂a w niedalekiej odleg艂o艣ci m艂o-

dzie艅ca. W jasnych bryczesach szed艂 za ni膮 mocno wyprostowany.

- Wyjaw mi, prosz臋, swoje imi臋.

- Nazywam si臋 Clara. Clara Laguna. 呕egnam pana.

Niespodziewanie w g艂臋bi uliczki pojawi艂y si臋 dwie kobiety

w 艣rednim wieku w okryciach z grubego sukna z futrzanymi ko艂-

nierzami. Ich kapelusze zdobi艂y pi贸ra ba偶anta. Clara poda艂a dzban

m艂odemu cz艂owiekowi. Wyprostowa艂a nieco zgarbion膮 sylwetk臋,

a kiedy kobiety znalaz艂y si臋 bli偶ej, pos艂a艂a mu, po raz pierwszy,

12

czaruj膮cy u艣miech. Spostrzeg艂szy to, jedna z nich uj臋艂a rami臋 to-

warzyszki i szepn臋艂a jej co艣 do ucha. Andaluzyjczyk przepu艣ci艂

uprzejmie obie panie, a w贸wczas one podzi臋kowa艂y mu lekkim

skinieniem g艂owy i oddali艂y si臋.

- Masz 艣liczny u艣miech, cho膰 przeznaczy艂a艣 go dla tych dam,

nie dla mnie.

- Prosz臋 rusza膰 na polowanie i wi臋cej mnie nie niepokoi膰 - Clara

odebra艂a dzban i zn贸w wspar艂a go na biodrze.

Pozwoli艂a jednak, by m艂ody szlachcic towarzyszy艂 jej a偶 na

skraj miasteczka, gdzie bruk ulic stopniowo zmienia艂 si臋 w b艂ot-

nist膮 ma藕, a ub贸stwo tworzy艂o przestrze艅 dziel膮c膮 jedne domo-

stwa od drugich. Dom Clary okrywa艂y dach贸wki, kt贸rym wilgo膰

i zaniedbanie odebra艂y barwy, a na jego fasadzie na sta艂e zago艣ci艂

mech. Wok贸艂 w艂贸czy艂y si臋 wyg艂odnia艂e psy, dla rozrywki wznie-

caj膮c ogonami tumulty szeleszcz膮cych li艣ci. Dom zdawa艂 si臋 po-

chyla膰 ku brzegowi strumienia, gdzie za艂o偶ono niewielki ogr贸dek

z krzewami pomidor贸w. W tylnej cz臋艣ci domostwa przybysz do-

strzeg艂 zagrod臋, zamieszka艂膮 przez cztery kury i koz臋. Dalej roz-

ci膮ga艂 si臋 lasek sosnowy, przeci臋ty gruntow膮 drog膮 prowadz膮c膮

do s膮siedniego miasteczka.

Dziewczyna mieszka艂a z matk膮. Starzej膮ca si臋 kobieta zajmo-

wa艂a si臋 czarami: wiedzia艂a, jak zaradzi膰 z艂emu spojrzeniu, przy-

gotowywa艂a amulety sprzyjaj膮ce my艣liwym, 艂ata艂a b艂ony dziewicze

i odczytywa艂a przysz艂o艣膰 ze szkieletu kota, kt贸ry, jak najwi臋kszy

skarb, strzeg艂a w sztywnym worku, posmarowanym mieszanin膮

偶ywicy i soku irysa.

Clara zatrzyma艂a si臋 przed drzwiami. Jej towarzysza ogarn膮艂

艂agodny aromat sosen, wdycha艂 g艂臋boko powietrze przesi膮kni臋te

ch艂odem jesieni i wilgotnej ziemi, co obficie obrodzi艂a grzybami.

Z wn臋trza domu dochodzi艂o g艂o艣ne chrapanie. Matka sp臋dzi艂a

noc, odczytuj膮c 偶onie i c贸rkom aptekarza przysz艂o艣膰 z kociego

szkieletu.

- Jutro, o tej samej porze, zjawi臋 si臋 tu, by ci臋 zabra膰 na prze-

chadzk臋.

- Pa艅ska wola.

Clara zatrzasn臋艂a drzwi, lecz zaraz spiesznie wychyli艂a si臋 przez

jedno z okien. M臋偶czyzna oddala艂 si臋, kryj膮c d艂onie w fa艂dach

peleryny.

13

„Pewnie nie wr贸ci", pomy艣la艂a, szoruj膮c naczynia s艂u偶膮ce do

magicznych praktyk. „Pewnie nie wr贸ci", powtarza艂a, wychodz膮c

na podw贸rze, by nakarmi膰 kury. „Pewnie nie wr贸ci", zacz臋艂a doi膰

koz臋. „Pewnie nie wr贸ci", w po艂udnie obudzi艂a si臋 matka i zjad艂y

resztki kie艂basy. „Pewnie nie wr贸ci", popo艂udniem posadzi艂a kolej-

ny krzew pomidor贸w. „Pewnie nie wr贸ci", s艂o艅ce ju偶 zachodzi艂o za

korony sosen. „Pewnie nie wr贸ci", przygotowa艂a nici i znieczule-

nie z kwiat贸w, by przywr贸ci膰 dziewictwo c贸rce bogatego wie艣niaka.

„Pewnie nie wr贸ci", posili艂a si臋 skromn膮 potraw膮 z艂o偶on膮 z warzyw

zaprawionych czosnkiem. „Pewnie nie wr贸ci", 艣ni艂a o jego oczach.

Ale nast臋pnego ranka, kiedy os艂oni臋ta 艣wi膮tecznym szalem przynio-

s艂a do domu nape艂niony dzban, Andaluzyjczyk na grzbiecie siwego

wierzchowca czeka艂 przy wyschni臋tym korycie strumienia.

- Przyby艂em po ciebie - odezwa艂 si臋 weso艂o, schodz膮c z konia.

- A wi臋c zjawi艂 si臋 pan na pr贸偶no.

Czuj膮c, jak jej serce 艂omoce g艂ucho o glinian膮 艣ciank臋 dzbana,

dziewczyna skry艂a si臋 w domu.

By艂 mglisty poranek, ostatni dzie艅 pa藕dziernika. M艂ody m臋偶czyzna

skierowa艂 si臋 do jednego z okien, opar艂 艂okie膰 o zakurzon膮 framug臋

i niespodziewanie zaintonowa艂 pie艣艅. Opr贸cz polowania, wyra藕-

nie by艂 tak偶e mi艂o艣nikiem tej sztuki i mia艂 pi臋kny d藕wi臋czny g艂os.

- Czy chce pan rozz艂o艣ci膰 kury? - zapyta艂a Clara, otwieraj膮c

drzwi.

Zza dziewczyny wychyli艂a si臋 kobieta z bielmem na lewym oku.

Siwe w艂osy mia艂a upi臋te w kok na czubku g艂owy.

- Moje uszanowanie, se艅ora. Prosz臋 przyj膮膰 przeprosiny, je艣li

pani膮 obudzi艂em.

- Witaj, m艂odzie艅cze - odezwa艂a si臋 kobieta g艂ucho brzmi膮-

cym g艂osem. - Co ci臋 sprowadza z twoj膮 艣piewk膮 o tak wczesnej

porze?

- By艂aby pani tak uprzejma i wyjawi艂a mi, czy jest matk膮 Clary? -

zapyta艂 szlachcic, usi艂uj膮c nie patrze膰 na bia艂aw膮 藕renic臋, szpe-

c膮ce kalectwo.

- Tak w艂a艣nie jest, cho膰 wiele ci臋 kosztuje, by w to uwierzy膰.

Kiedy艣 i ja by艂am r贸wnie pi臋kna jak ona.

- Pani膮 zatem lub ojca Clary prosz臋 o pozwolenie. Chc臋 zabra膰

wasz膮 c贸rk臋 na przeja偶d偶k臋.

Kobieta wybuchn臋艂a 艣miechem.

14

- Musia艂by艣 si臋 uda膰 bardzo daleko, 偶eby spyta膰 o pozwole-

nie jej ojca. W tym domu zezwole艅 zawsze udzielam ja i tylko ja,

a przede mn膮 moja matka, kt贸ra niech spoczywa w pokoju - czarna

藕renica jej prawego oka zadr偶a艂a. - Jeste艣 my艣liwym.

- Oczywi艣cie.

- Powiniene艣 zatem kupi膰 ode mnie amulet.

Kobieta znikn臋艂a we wn臋trzu domu, wkr贸tce jednak wr贸ci艂a

z k艂em dzika i pi贸rami kuropatwy.

- Zapewniam ci臋, m艂odzie艅cze, 偶e dzi臋ki temu zwierz臋ta same

wyjd膮 ci na spotkanie w g贸rach. I nigdy nie chybisz celu.

Andaluzyjczyk wr臋czy艂 jej kilka monet.

- Mo偶esz zabra膰 Clar臋. Moja c贸rka jest doros艂a i robi to, na co

ma ochot臋, a z powodu stroju i szalu, kt贸re za艂o偶y艂a, domy艣lam

si臋, 偶e przyjmie zaproszenie.

- Nie ple膰 g艂upstw, matko, przygotowa艂am si臋 jedynie do p贸j-

艣cia do miasteczka.

M艂ody cz艂owiek pierwszy dosiad艂 konia, a potem pom贸g艂 wspi膮膰

si臋 Clarze.

- Niedaleko st膮d jest d膮browa, wska偶臋 panu drog臋.

S艂uchaj膮c wskaz贸wek dziewczyny, je藕dziec skierowa艂 konia po-

mi臋dzy sosny. Zag艂臋bili si臋 w las, oddalaj膮c si臋 od traktu, gdzie

przeje偶d偶a艂y powozy i dyli偶anse. Tego ranka wia艂 ch艂odny wiatr,

przynosz膮c odg艂osy strza艂贸w my艣liwych ukrytych w g贸rach.

- Prosz臋 pop臋dzi膰 konia, szybciej, szybciej!

- Tu, w艣r贸d drzew, mo偶e by膰 niebezpiecznie.

- Niech pan nie b臋dzie tch贸rzem - nie ust臋powa艂a, a jej twarz

l艣ni艂a wilgoci膮.

Andaluzyjczyk szarpn膮艂 wodzami, ko艅 ruszy艂 galopem. Serce Clary

pulsowa艂o szybko w rytm ruch贸w zwierz臋cia, kt贸re uderza艂o kopy-

tami o ziemi臋 us艂an膮 mchem i 偶贸艂tymi paprociami. Dziewczyna oto-

czy艂a r臋koma kibi膰 je藕d藕ca, czu艂a silne plecy i zapach piel臋gnowanych

olejkiem w艂os贸w. Nigdy tak nie jecha艂a konno i ju偶 nigdy nie wydrze

z siebie tego wspomnienia: napr臋偶one ramiona trzymaj膮ce mocno

wodze, by omija膰 drzewa i g艂azy, 艣lady kopyt na wilgotnej 艣ci贸艂ce

z igie艂, pot m臋偶czyzny wydzielaj膮cy aromat pomara艅czy. Zacz臋艂o

m偶y膰. Napi臋te musku艂y m艂odzie艅ca wspiera艂y si臋 twardo na ciele

zwierz臋cia, a mi臋艣nie Clary napiera艂y na niego. Kiedy dotarli do ostat-

nich sosen rozproszonych u st贸p wzniesienia, rozp臋ta艂a si臋 burza.

15

- Ko艅 potrzebuje odpoczynku.

- D膮browa ju偶 niedaleko.

Gdy wierzchowiec wspina艂 si臋 po zboczu, Clara rozlu藕ni艂a obj臋-

cia i wtedy dopiero poczu艂a promieniuj膮cy b贸l. Przed nimi wy艂ania艂

si臋 zarys doliny, okolonej koronami ogromnych ciemnozielonych

d臋b贸w. Pada艂 ulewny deszcz, raz po raz w 艣wietle b艂yskawicy ryso-

wa艂a si臋 czerwonawa, spulchniona wilgoci膮 ziemia. Andaluzyjczyk

wzdrygn膮艂 si臋 pod okryciem przesi膮kni臋tym wod膮. Dziewczyna

wspar艂a pier艣 o jego plecy, by go uspokoi膰.

Kiedy dotarli do pierwszych d臋b贸w, mg艂a rozproszy艂a si臋, umilk-

艂y grzmoty i b艂yskawice; niebo otwar艂o si臋, lej膮c rz臋sist膮 strug膮.

Nim zsiad艂a z konia, Clara 艣ci膮gn臋艂a amulet z szyi i ukry艂a w za-

g艂臋bieniu stroju. Wiatr stawa艂 si臋 coraz s艂abszy.

Zagajnik przecina艂a rzeka; jej wody, pe艂ne wir贸w i zakoli, p艂y-

n臋艂y w艣r贸d mokrade艂. Dziewczyna schroni艂a si臋 w zaciszu kona-

r贸w wielkiego drzewa, kt贸re powalone przez wieki le偶a艂o dostojnie

wzd艂u偶 jednego z brzeg贸w; wspar艂a si臋 na szorstkim pniu i cze-

ka艂a, a偶 jej towarzysz oporz膮dzi konia. Odg艂os p艂yn膮cych w贸d zda-

wa艂 si臋 szepta膰 opowie艣ci... M臋偶czyzna gwa艂townie si臋gn膮艂 do jej

szyi, dotykaj膮c delikatnego wg艂臋bienia, gdzie przedtem spoczywa艂

amulet, a teraz gromadzi艂y si臋 krople deszczu. By艂 powa偶ny. Clara

uj臋艂a jego r臋k臋: sk贸r臋 d艂oni przecina艂a bolesna pr臋ga.

- Jest pan ranny.

Nie odpowiedzia艂. Uni贸s艂 podbr贸dek dziewczyny, i zanim j膮

poca艂owa艂, spojrza艂 g艂臋boko w bursztynowe oczy, wdychaj膮c znie-

walaj膮cy zapach wilgotnych kasztanowych w艂os贸w.

Czuj膮c spory g艂贸d, m艂ody szlachcic wr贸ci艂 do gospody. Na spot-

kanie wybieg艂 mu ch艂opiec stajenny, kt贸ry odprowadzi艂 spienionego

wierzchowca do stajni. Kiedy m臋偶czyzna dotar艂 do pokoju, s艂u偶膮cy

pom贸g艂 mu zdj膮膰 przemoczone ubranie i buty. Na kominku p艂on膮艂

jasny ogie艅. Tu偶 obok postawiono posi艂ek z艂o偶ony z duszonych

kuropatw i kastylijskiej specjalno艣ci: mocno doprawionej zupy

czosnkowej. Nie zapomniano te偶 o czerwonym winie.

Trunek u艣pi艂 zm臋czonego w臋drowca. Drzema艂 do p贸藕nego po-

po艂udnia w wielkim wygodnym fotelu. Po przebudzeniu zszed艂 na

podw贸rze. Odk膮d przyby艂 do miasteczka, psy pozostawa艂y w za-

mkni臋ciu, by艂y wi臋c rozdra偶nione i skore do zaczepek.

16

- Wkr贸tce zn贸w wyruszymy w g贸ry - uspokajaj膮co g艂adzi艂 ich

p艂ow膮 sier艣膰.

Po porannej burzy niebo si臋 wypogodzi艂o, lecz szybko nadci膮-

gaj膮cy zmierzch pogr膮偶a艂 je w ciemno艣ci usianej gwiazdami. Labi-

rynt miejskich uliczek wype艂nia艂 teraz zapach gotowanych potraw,

ciekawskie staruszki znikn臋艂y bez 艣ladu. Andaluzyjczyk skierowa艂

kroki do pobliskiej karczmy. W tej chwili nawet szmer kamien-

nego wodotrysku przypomina艂 mu posta膰 z艂otookiej dziewczyny.

D艂uga sjesta nie zdo艂a艂a z艂agodzi膰 po偶膮dania, kt贸re k膮sa艂o go coraz

mocniej, a z艂o偶ona Clarze obietnica kolejnej porannej przeja偶d偶ki

wyzwoli艂a w nim dr臋cz膮ce pragnienie szybkiego nadej艣cia 艣witu.

Noc wydawa艂a si臋 trwa膰 bez ko艅ca...

Karczm臋 przesyca艂 g臋sty dym tytoniu. Gin臋艂y w nim nier贸wne

pobielone wapnem 艣ciany zdobione my艣liwskimi trofeami. Andalu-

zyjczyka zachwyci艂o zw艂aszcza jedno: g艂owa jelenia z ogromnym

poro偶em zawieszona nad kamiennym kominkiem. Zanim Clara

Laguna stan臋艂a mu na drodze, marzy艂 jedynie o upolowaniu r贸w-

nie okaza艂ej sztuki jak ta.

Podszed艂 do kontuaru, wypatruj膮c jednocze艣nie wolnego miej-

sca przy stole. Dwaj podchmieleni go艣cie opr贸偶niali p臋kate szkla-

nice, a dostrzeg艂szy przybysza, dali znak ho偶ej karczmarce. Oko艂o

czterdziestoletnia kobieta, z burz膮 p艂omiennych rudych w艂os贸w,

energicznie polerowa艂a szklanki wys艂u偶on膮 艣ciereczk膮. Trafnie

obdarzona przydomkiem Koloryna zmierzy艂a m艂odego m臋偶czy-

zn臋 jasnymi, niemal przezroczystymi oczami.

- Nabra艂 pan ochoty na kolacj臋, se艅orl - zapyta艂a.

- Owszem, je艣li to b臋dzie dobrze upieczone ko藕l臋.

- Gospoda jest pe艂na, lecz radz臋 si臋 przysi膮艣膰 do tych kawale-

r贸w z Madrytu - kobieta wskaza艂a d艂oni膮 trzech m艂odych ludzi,

kt贸rzy toczyli 偶yw膮 rozmow臋 przy stole w pobli偶u kominka. - S膮

my艣liwymi, jak pan. To przyzwoici, mili m艂odzie艅cy.

- Je艣li nie maj膮 nic przeciwko...

Weso艂a kolacja w doborowym towarzystwie przekona艂a go, 偶e

karczmarka mia艂a s艂uszno艣膰. Sp臋dzili wsp贸lnie bardzo przyjemny

wiecz贸r, z apetytem poch艂on臋li piecze艅 z ko藕l臋cia, opr贸偶niaj膮c przy

tym cztery butelki czerwonego wina i opowiadaj膮c sobie anegdoty

o w艂asnych 艂owieckich wyczynach.

17

Ha艂a艣liw膮 sal臋 wype艂nia艂a mocna wo艅 m臋skiego potu i odleg-

艂ych g贸r, przepite oddechy wion臋艂y przetrawionym alkoholem,

na pod艂odze wala艂y si臋 wilgotne niedopa艂ki. M艂ody szlachcic

uzna艂, 偶e najwy偶sza pora po偶egna膰 swych towarzyszy. Rudo-

w艂osa sprz膮ta艂a sto艂y, lecz widz膮c wychodz膮cego go艣cia, zast膮-

pi艂a mu drog臋.

- Mi艂o pan sp臋dzi艂 czas?

- Wspaniale, dzi臋kuj臋 za uprzejmo艣膰 i smaczny posi艂ek.

- Prosz臋 mi wi臋c wybaczy膰, se艅or, 偶e pana ostrzeg臋, i nie bra膰

mi tego za bezczelno艣膰. Serce mam czu艂e i dobrze panu 偶ycz臋 -

zni偶y艂a g艂os. - Grozi panu niebezpiecze艅stwo. Widziano pana

w towarzystwie c贸rki czarownicy, pan wie, o kim m贸wi臋. To ta

diablica o 艣lepiach jak dojrza艂a pszenica.

M艂ody m臋偶czyzna poczu艂, 偶e narastaj膮ce pragnienie ujrzenia

dziewczyny s膮czy si臋 do jego serca jak trucizna. Koloryna tr膮ci艂a

go w rami臋.

- Niech pan uwa偶a, Clara jest urodziwa, ale to z艂a uroda, prze-

kl臋ta. Wszystkie one w tej rodzinie s膮 z piek艂a rodem, przysi臋-

gam na moj膮 matk臋 - z namaszczeniem uderzy艂a si臋 w obfity

biust.

- Nie rozumiem - wypity trunek m膮ci艂 mu umys艂 i nie pozwa-

la艂 poj膮膰 znaczenia s艂贸w.

- Mo偶e tam, w pa艅skich stronach, nic nie wiedz膮 o kl膮twie... -

ton g艂osu rudow艂osej by艂 lekko uszczypliwy.

- W moich stronach nie wierzymy w takie prowincjonalne prze-

s膮dy.

- O, m贸j panie, to co nazywasz przes膮dem, my, ludzie pro艣ci,

nazywamy przekle艅stwem pot臋偶nym jak krowi 艂eb, a nawet jesz-

cze wi臋kszym, kiedy mowa o kobietach Laguna, i o Clarze, kt贸ra

jest ostatni膮 z rodziny. Mo偶e pan sobie kpi膰, lecz odk膮d pami臋-

taj膮 najstarsi mieszka艅cy, wszystkie one, jak jedna, by艂y wykl臋te

i basta.

- Zatem synowie s膮 od tego wolni.

- Synowie! - Koloryna z impetem trzepn臋艂a si臋 w masywne

udo. - Jacy synowie? Nigdy brzuch 偶adnej z nich nie wyda艂 na 艣wiat

ch艂opca i 偶adna nie by艂a m臋偶atk膮. Ich przeznaczenie to wieczna

ha艅ba i rodzenie wy艂膮cznie dziewczynek naznaczonych tym sa-

mym pi臋tnem.

18

- A m臋偶czyzna...

- A m臋偶czyzna - przerwa艂a mu - kt贸ry o艣mieli si臋 zmierzy膰

z kl膮tw膮, 艣ci膮gnie na siebie najgorsze nieszcz臋艣cia. Dot膮d si臋 taki

odwa偶ny nie znalaz艂.

- Jakie偶 to nieszcz臋艣cia?

- Tego nikt dok艂adnie nie wie. M贸wi膮, 偶e czarownica Laguna, tak

nazywaj膮 jej matk臋, przed laty usi艂owa艂a op臋ta膰 jakiego艣 tymi swo-

imi gus艂ami, ale nie uda艂o jej si臋, i potem o艣lep艂a na jedno oko.

Wczesnym rankiem, na wp贸艂 jeszcze drzemi膮c, Andaluzyjczyk

przypomnia艂 sobie ogromnej postury cz艂owieka, kt贸ry go, z tru-

dem utrzymuj膮cego si臋 na nogach, odprowadzi艂 do zajazdu, po

czym rzuci艂 na odchodnym:

- Wiem, co pan czuje, se艅or. Ja i wszyscy tutejsi m臋偶czy藕ni.

Gdyby ta dziewczyna z tymi cudownymi oczami nie by艂a

wykl臋ta...

Wstawa艂 niedzielny poranek, 艢wi臋to Zmar艂ych, i miasteczko

budzi艂o si臋 z wolna. Na d藕wi臋k dzwon贸w mg艂a si臋 rozproszy艂a,

a od艣wi臋tnie ubrani ludzie wylegli z dom贸w, kieruj膮c si臋 na cmen-

tarz, by tam wspomina膰 bliskich, kt贸rzy odeszli. Na placu poja-

wi艂y si臋 barwne stragany z kwiatami. Kobiety w czarnych strojach

sprzedawa艂y bia艂e i czerwone go藕dziki oraz delikatne margerytki,

a zamo偶niejszym - r贸偶e. Obok ko艣cio艂a wiod艂a brukowana uliczka,

prowadz膮ca daleko poza ostatnie miejskie zabudowania, gdzie

zmienia艂a si臋 w ubity trakt, zaro艣ni臋ty po obu stronach chasz-

czami. T臋dy sz艂o si臋 na cmentarz. W cieniu cmentarnej bramy

kuli艂a si臋 wied藕ma Laguna. Sprzedawa艂a irysy, a tak偶e tajemny

wywar gwarantuj膮cy zatrzymanie ducha w 艣wiecie pozagrobo-

wym, trzeba by艂o tylko skropi膰 nim mogi艂臋. Star膮 kobiet臋 mija艂y

dziesi膮tki szeleszcz膮cych sp贸dnic w towarzystwie m臋skich nakry膰

g艂owy i welwetowych spodni. Mimo obawy przed dociekliwymi

spojrzeniami s膮siad贸w, kobiety kupowa艂y pi臋kne kwiaty w nadziei,

偶e to je uwolni od wizyty zmar艂ych krewniak贸w.

Nekropoli臋 otacza艂 szpaler cyprys贸w. P贸艂 tuzina grobowc贸w

prezentowa艂o te same herby rodowe, kt贸re mo偶na by艂o dostrzec

na fasadach okaza艂ych dom贸w. Pozosta艂e, skromniejsze miejsca

poch贸wku rozrzucone by艂y w nie艂adzie. Zbity t艂um wtargn膮艂 na

cmentarz witany przenikliwym skrzeczeniem srok, kt贸rych stulone

skrzyd艂a l艣ni艂y w ch艂odnym jesiennym s艂o艅cu. Z wysokich ga-

艂臋zi ptaszyska przygl膮da艂y si臋 sprz膮taniu kamiennych p艂yt. By艂 to

odwieczny rytua艂 poprzedzaj膮cy modlitwy i dekorowanie kwia-

tami. Kobiety czy艣ci艂y z艂ocone litery epitafi贸w i owalne portrety,

a m臋偶czy藕ni wyrywali rosn膮ce wok贸艂 chwasty. Ci, kt贸rych bliscy

spoczywali w bogatych grobowcach, przyprowadzili z sob膮 s艂u偶膮-

cych, aby na ich czerwone spracowane d艂onie zrzuci膰 wykonanie

pracy. Gdy dzwony oznajmi艂y po艂udnie, ca艂y cmentarz cuchn膮艂

jak 艣wie偶o umyta pod艂oga.

M艂ody szlachcic sp臋dzi艂 艣wi膮teczny poranek w swoim pokoju,

fili偶ank膮 kawy lecz膮c skutki wieczornego pija艅stwa. I cho膰 w jego

pami臋ci tkwi艂o ostrze偶enie rudow艂osej kobiety z karczmy, kt贸re

k艂u艂o drzazg膮 kl膮twy ci膮偶膮cej nad rodzin膮 Laguna, pami臋ta艂 te偶

doskonale, 偶e z艂otooka Clara oczekuje go w swoim domu, by od-

by膰 konn膮 przeja偶d偶k臋.

Po posi艂ku wyruszy艂 w le艣ne ost臋py w towarzystwie nowo po-

znanych my艣liwych. Jego p艂owe ogary wiele razy podejmowa艂y trop

jelenia, ale kiedy kryj膮c si臋 w zaro艣lach, dostrzega艂 zwierz臋 nasu-

waj膮ce si臋 na cel, bro艅 dr偶a艂a mu w r臋kach, a kasztanowy grzbiet

niedosz艂ej zdobyczy zmienia艂 si臋 w d艂ugie w艂osy dziewczyny. Tym-

czasem jele艅 znika艂 w g臋stwinie drzew. Nie zdo艂a艂 ustrzeli膰 nawet

kr贸lika, cho膰 psy z 艂atwo艣ci膮 wytropi艂y liczne gromadki; po偶贸艂k艂e

li艣cie buk贸w, tak podobne do oczu Clary, odwraca艂y jego uwag臋,

i zapomina艂, po co zapu艣ci艂 si臋 tutaj tego popo艂udnia. Wreszcie

usiad艂 na pos艂aniu z paproci, pozwalaj膮c, by jesienna wilgo膰 po-

plami艂a mu spodnie, i od艂o偶y艂 na bok milcz膮c膮 strzelb臋. Pozostali

my艣liwi spogl膮dali ukradkiem na siebie, pr贸buj膮c odgadn膮膰, c贸偶

dolega ich towarzyszowi, kt贸ry przeby艂 po艂ow臋 Hiszpanii, 偶eby

zapolowa膰 w lasach Kastylii, a teraz wydaje si臋 zamy艣lony i nie-

zdolny do oddania cho膰by jednego celnego strza艂u.

Kiedy s艂o艅ce skry艂o si臋 za g贸rami, m臋偶czy藕ni powr贸cili do mia-

sta. Andaluzyjczyk opu艣ci艂 nowych przyjaci贸艂, b艂ah膮 wym贸wk膮

wykr臋caj膮c si臋 od kolacji w karczmie. Skierowa艂 si臋 od razu do

zajazdu i poleci艂, by osiod艂ano mu konia. Chwil臋 potem wbija艂 ju偶

ostrogi w boki siwego wierzchowca i p臋dzi艂 przed siebie.

Okr膮g艂y ksi臋偶yc o艣wietla艂 jasno drog臋 do domu Clary Laguny.

Jej matka by艂a w mie艣cie. Tam w艣lizgiwa艂a si臋 tylnymi drzwiami

do dom贸w, aby przy kuchennym stole lub w cieple kominka

20

w salonach ze swojego kociego szkieletu odczytywa膰 przysz艂o艣膰

偶ywym i umar艂ym.

M艂ody my艣liwy dostrzeg艂 dziewczyn臋 przy wyschni臋tym kory-

cie strumienia, tu偶 obok ogr贸dka warzywnego. Dojrza艂e pomidory

zdobi艂y go jak ogromne per艂y. M臋偶czyzna zszed艂 do tego kamieni-

stego zak膮tka, szepcz膮c do siebie: „I c贸偶 z tego, 偶e jest przekl臋ta,

skoro nic nie mog臋 na to poradzi膰...".

Na jego widok Clara poderwa艂a si臋 z ziemi. Jej twarz znaczy艂y

brudne wilgotne smugi - wyra藕nie p艂aka艂a, czekaj膮c na niego.

Szlachcic ukl膮k艂 wprost na ziemi i za艣piewa艂 rytmiczn膮 strof臋,

a wtedy psy czuwaj膮ce w pobli偶u zawy艂y przenikliwie, jakby skar-

偶膮c si臋, 偶e andaluzyjskie popisy zak艂贸ci艂y ich p艂ytki sen po艣r贸d

milcz膮cej nocy umar艂ych. Chwil臋 p贸藕niej odpowiedzia艂y im roz-

z艂oszczone sowy z sosnowego zagajnika. Clara cisn臋艂a w przy-

bysza kamykiem, rani膮c mu lekko czo艂o. Andaluzyjczyk poczu艂,

jak po twarzy sp艂ywa mu wolno nitka krwi, i zmieni艂 repertuar

na powa偶ny, pobo偶ny psalm. Nagle ksi臋偶yc rozjarzy艂 si臋 mocniej,

jakby chcia艂 o艣wietli膰 obraz m臋ki Chrystusa wy艂aniaj膮cy si臋 ze

s艂贸w pie艣ni, i dziewczyna nie rzuci艂a ju偶 wi臋cej kamieniem. Teraz

patrzy艂a na delikatny b艂臋kit sk贸ry, lekko krwawi膮ce czo艂o i oliw-

kowe 藕renice gorej膮ce jak u m臋czennika. Poca艂owa艂a go w usta,

a rogiem sp贸dnicy otar艂a ran臋. Nie protestowa艂. Chwyci艂 j膮 wp贸艂

i uni贸s艂 na grzbiet wierzchowca.

Ruszyli ostrym galopem w kierunku d膮browy. Po drodze gwiazdy

zerka艂y na nich ukradkiem zza nieruchomych li艣ci. W ko艅cu zsiedli

z konia, ca艂uj膮c si臋 i depcz膮c fantastyczne cienie prehistorycznych

stwor贸w kre艣lonych przez drzewa. Na brzegu rzeki m臋偶czyzna zdj膮艂

peleryn臋 i rozci膮gn膮艂 j膮 na ziemi, kt贸ra wch艂on臋艂a kilka czerwonych

kropli s膮cz膮cych si臋 z rany na czole. Clara zsun臋艂a z ramion we艂niany

szal i od艂o偶y艂a bezu偶yteczny ju偶 amulet. Sprzyjaj膮cy wiatr pom贸g艂

im uwolni膰 si臋 od z艂ego uroku, pasa z nabojami, grubej sp贸dnicy

i bryczes贸w. Naga sk贸ra dotkn臋艂a wreszcie pos艂ania z wilgotne-

go mchu. Clara Laguna poczu艂a na swoim ciele gor膮ce poca艂unki,

niecierpliwe d艂onie i napieraj膮cy g艂adki tors, a wtedy przy wt贸rze

szeptu wody przenikn膮艂 j膮 b贸l pierwszego razu.

ROZDZIA艁 2

Andaluzyjczyk zwleka艂 z powrotem w rodzinne strony a偶 do

pierwszych grudniowych 艣nieg贸w. Z Clar膮 spotykali si臋 w d臋bo-

wym lesie, kt贸ry sta艂 si臋 ulubionym miejscem mi艂osnych schadzek.

Dopiero kiedy wiatr zmrozi艂 ich poca艂unki, poszukali schronienia

w domu dziewczyny. Czarownica zwykle wyrusza艂a do miasteczka,

zabieraj膮c z sob膮 szkielet kota, a wtedy oni targani nami臋tno艣ci膮

zrzucali naczynia do praktyk magicznych i rozbijali zakurzone

s艂oje z tajemnicz膮 zawarto艣ci膮, bo dom mia艂 tylko jedno pomiesz-

czenie, gdzie gotowano, spano i... uprawiano mi艂o艣膰.

My艣liwy powraca艂 do zajazdu, l艣ni膮c sk贸r膮 natart膮 balsamem

przeciw z艂emu spojrzeniu. Podbrzusze pokrywa艂y mu pi贸ra ku-

ropatwy, lecz nie dba艂 o to, unosz膮c z sob膮 zapach wilgotnej

ziemi emanuj膮cy z 艂ona Clary. Kt贸rego艣 dnia znale藕li si臋 w jego

pokoju, lecz ona nie czu艂a si臋 dobrze w 艂贸偶ku pos艂anym sztywno

krochmalon膮 po艣ciel膮, a uporczywy trzask pal膮cego si臋 drewna

w ogromnym kominku przypomina艂 jej plotkuj膮ce usta w艣cib-

skich staruszek.

O romansie pi臋knej Laguny z m艂odym Andaluzyjczykiem m贸-

wiono wsz臋dzie. Wdowy w ko艣cielnej 艂awce, pomi臋dzy recyto-

waniem kolejnych dziesi膮tek r贸偶a艅ca lub siedz膮c przed domem

w rz膮dkach 偶a艂obnych chustek; s艂u偶膮ce w kuchni bogatych dom贸w

i ich panie w salonach pe艂nych koronek podczas podwieczorku nad

fili偶ank膮 kawy z mlekiem; m艂ode dziewcz臋ta z ci臋偶kimi dzbanami

wspartymi na biodrach przy kamiennej 艣cianie tryskaj膮cej wod膮

i nad rzek膮 podczas prania bielizny; m臋偶czy藕ni w stajniach, przy

p艂ugach zaprz臋偶onych w wo艂y, w karczmie, s膮cz膮c any偶owy likier...

Kt贸rej艣 nocy szlachcic uda艂 si臋 na kolacj臋 do gospody po dniu

sp臋dzonym na polowaniu, podczas kt贸rego ustrzeli艂 jelenia. R臋ka

22

ju偶 mu nie dr偶a艂a, a grzbiet zwierz臋cia nie przypomina艂 w艂os贸w

偶adnej dziewczyny, wiedzia艂 bowiem, 偶e Clara Laguna oczekuje

go i to ona jest prawdziw膮 zdobycz膮, znacznie okazalsz膮.

Zza kontuaru Koloryna po chwili wskaza艂a go艣ciowi miejsce

przy stole. M艂odzi my艣liwi wr贸cili ju偶 do stolicy.

- Polecam na pocz膮tek suszone morele. S膮 bardzo smaczne -

odezwa艂a si臋, jasne 藕renice by艂y bardzo uwa偶ne.

- A do tego butelk臋 dobrego wina, dzi艣 trafi艂a mi si臋 wspania艂a

sztuka.

- Oby pan sam nie sta艂 si臋 zdobycz膮! Kiedy lekcewa偶y si臋 prze-

strog臋 p艂yn膮c膮 prosto z serca...

- 艁adna z pani kobieta, a wi臋c natura m臋ska pani nieobca; cza-

sem my, m臋偶czy藕ni, nie chcemy rezygnowa膰 z pewnych rzeczy,

bez wzgl臋du na cen臋. A teraz czekam na jedzenie, bo wyprawa

w le艣ne ost臋py zawsze wywo艂uje wilczy apetyt.

Po chwili ju偶 kosztowa艂 moreli, miejscowego wina i spojrze艅

m臋偶czyzn obecnych w karczmie. Ich oczy przys艂ania艂a zazdro艣膰.

Ten m艂ody Andaluzyjczyk osi膮gn膮艂 to, czego wielu nawet nie

o艣mieli艂o si臋 pr贸bowa膰, cho膰 tak bardzo tego pragn臋li. A ci, kt贸-

rzy si臋 odwa偶yli, zostali ze wzgard膮 odrzuceni.

W przeddzie艅 powrotu do Andaluzji, popo艂udniow膮 por膮 my-

艣liwy skierowa艂 si臋 do domu Clary. Oczekiwa艂a go, jak to bywa艂o

wcze艣niej, przy wyschni臋tym strumieniu. Odk膮d po艂膮czy艂o ich na-

mi臋tne uczucie, dziewczyna stara艂a si臋 pokaza膰 ukochanemu naj-

pi臋kniejsze tutejsze zak膮tki: rozleg艂e pola pszenicy i j臋czmienia,

kobaltowe wzg贸rza, a nad nimi wysoko w g贸rze p艂owe skrzyd艂a

s臋p贸w, strumienie oplataj膮ce serpentyn膮 g贸rskie pastwiska i domki

pasterzy. Ale tego ostatniego popo艂udnia zamierza艂a zaprowadzi膰

go w miejsce, kt贸re tak cz臋sto pojawia艂o si臋 w jej snach, gdzie jej

kasztanowe w艂osy przenika艂 s艂odki aromat kwiat贸w, a o 艣wicie

kwit艂y w nich stokrotki.

W odleg艂o艣ci niespe艂na trzech kilometr贸w od granic miasta, przy

ubitym trakcie przecinaj膮cym las sosnowy, niszcza艂 opustosza艂y

folwark. Okaza艂y pi臋trowy dom, kt贸rego fasada mimo 艣lad贸w

ple艣ni i zaniedbania wci膮偶 zachowa艂a czerwonaw膮 barw臋, otacza艂

ogromny ogr贸d strze偶ony kamiennym murem. Wewn膮trz posiad艂o艣ci

niepodzielnie rz膮dzi艂y g臋ste chaszcze. Pi臋艂y si臋 po 艣cianach budynku

23

gospodarczego, oplata艂y poid艂o i zagrod臋 dla zwierz膮t. Napiera艂y na

krzewy hortensji i purpurowych wilc贸w ustawionych w r贸wny sze-

reg w du偶ych granitowych donicach, na grusze i drzewa brzoskwi-

niowe, a nawet na wielki kasztanowiec rzucaj膮cy cie艅 na kamienn膮

艂awk臋. W tylnej cz臋艣ci ogrodu pozosta艂y warzywne grz膮dki, gdzie

pomidory i dynie dojrzewa艂y niejako z przyzwyczajenia. Wszech-

w艂adna ro艣linno艣膰 najbujniej pieni艂a si臋 w otch艂ani pn膮czy wicio-

krzew贸w z ja艣niejsz膮 plam膮 zieleni w 艣rodku, przechodz膮c potem

w wielobarwny g膮szcz lilii i ogr贸d le艣nych r贸偶.

Je藕dziec zatrzyma艂 konia przed wysok膮 kut膮 bram膮 z 偶ela-

znych pr臋t贸w. Obejmuj膮ca go wp贸艂 dziewczyna spogl膮da艂a z za-

chwytem na drog臋 wiod膮c膮 od bramy do progu domostwa. By艂a

obramowana wielkimi g艂azami i poprzecinana 偶y艂kami ziemi po-

ro艣ni臋tej polnymi kwiatami.

- To wspania艂y dom, lecz jest w nim co艣, co mnie niepokoi,

wzbudza uczucie smutku - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

- By膰 mo偶e dlatego, 偶e jest opuszczony.

- Chcia艂aby艣 tu kiedy艣 zamieszka膰?

- O tak - Clara przytuli艂a policzek do jego peleryny. - Znam

miejsce, przez kt贸re mo偶emy wej艣膰 do ogrodu, co艣 panu poka偶臋.

Zsiedli z konia i przez wy艂om w kamiennym murze przedo-

stali si臋 do ogrodu r贸偶anego. Przecina艂y go liczne kr臋te 艣cie偶ki,

nad kt贸rymi k艂uj膮ce 艂odygi kwiat贸w splata艂y si臋 z sob膮 w rodzaj

wielobarwnej pergoli. Rozproszone po niebie burzowe chmury

przenika艂y przez a偶urow膮 ro艣linn膮 konstrukcj臋, zmieniaj膮c si臋

w opalizuj膮c膮 mg艂臋. Wiatr p臋dz膮cy od 艣ciany sosnowego lasu gra-

bi艂 butwiej膮ce p艂atki, przegania艂 je po plamach 艣niegu i stertach

suchych li艣ci. Clara poprowadzi艂a swego towarzysza do miejsca,

gdzie kwitn膮ca 偶贸艂ta r贸偶a rozja艣nia艂a jesienny p贸艂mrok.

- Je艣li ona prze偶y艂a pierwsze ch艂ody, ja tak偶e zdo艂am doczeka膰

pana powrotu - szepn臋艂a dziewczyna.

M臋偶czyzna wzi膮艂 j膮 w ramiona i mocno poca艂owa艂.

- Zjawi臋 si臋 nast臋pnej jesieni, a je艣li moje obowi膮zki pozwol膮,

wcze艣niej, z ko艅cem lata. Czekaj na mnie, i nie wa偶 si臋 pokocha膰

innego, nawet na niego spojrze膰. Jeste艣 moja!

- Czy mo偶e pan przyrzec, 偶e wr贸ci?

- Wr贸c臋, dziewczyno, na pewno wr贸c臋.

24

Po przybyciu do zajazdu usadowi艂 si臋 wygodnie w fotelu obok

kominka, 偶eby rozgrza膰 ko艣ci wych艂ostane kastylijskim ch艂odem.

Wys膮czy艂 kieliszek wina i przymkn膮艂 oczy. Opanowa艂a go prze-

mo偶na t臋sknota za ciep艂em przytulnego rodzinnego domu; nagle

zapragn膮艂 jak najszybciej ujrze膰 drzewa pomara艅czowe i oliwne

gaje Andaluzji, poczu膰 na twarzy s艂o艅ce t艂ocz膮ce ciemn膮 oliw臋.

Chcia艂 dotkn膮膰 czarnej sier艣ci byk贸w ze swych stad i pog艂aska膰

konie w uprz臋偶y wyszytej ma艂ymi dzwoneczkami, us艂ysze膰 cy-

ga艅skich ch艂opc贸w 艣piewaj膮cych w stajniach copie*, kt贸re porywa艂

wiatr i rozrzuca艂 po polach. Musia艂 na nowo przeby膰 Meset臋, teraz

spowit膮 p艂aszczem 艣niegu, zabieraj膮c z sob膮 p艂ow膮 sfor臋 i zn贸w

mijaj膮c po drodze zamki na wzg贸rzach.

Niespodziewanie o drzwi zab臋bni艂o kilka uderze艅 i po chwili po-

jawi艂o si臋 przed nim 艣lepe oko matki Clary w towarzystwie czarnej

b艂yszcz膮cej 藕renicy. Kobieta, kt贸rej popielate w艂osy potarga艂 wiatr,

trzyma艂a w d艂oni sztywny worek, a w drugiej okaza艂y pazur s臋pa

zawieszony na sznurku.

- Przynios艂am ci amulet - powiedzia艂a, podaj膮c mu pazur - 偶eby

ci臋 strzeg艂 podczas powrotu.

- Jak s膮dz臋, b臋dzie mi pomocny. Ten, kt贸ry kupi艂em, gdy wy-

biera艂em si臋 na polowanie, okaza艂 si臋 bardzo skuteczny. W艣r贸d

moich trofe贸w mam wspania艂e poro偶e jelenia.

- O czym艣 zapomnia艂e艣, m艂odzie艅cze - kobieta mlasn臋艂a j臋zy-

kiem.

- Ach tak, oczywi艣cie, niech pani przyjmie kilka monet.

- Na to liczy艂am. Pieni膮dze s膮 niezb臋dne takiej kobiecie jak ja,

kt贸ra musi si臋 jeszcze zatroszczy膰 o sw膮 jedyn膮 c贸rk臋.

- Niech pani o ni膮 dba, dop贸ki nie wr贸c臋 - poda艂 czarownicy

monety, a ona zawiesi艂a mu amulet na szyi.

Wydziela艂a mysi zapach spl膮drowanej przez gryzonie spi偶arni

i wo艅 niepomy艣lnej wr贸偶by.

- Wspomnia艂e艣 o powrocie.

- Jak tylko mi pozwol膮 zobowi膮zania, zjawi臋 si臋 tu zn贸w, by

zobaczy膰 Clar臋 i upolowa膰 kolejnego jelenia.

* Copla (hiszp.) - dosl. strofa, tradycyjna piosenka hiszpa艅ska (wszystkie

przypisy pochodz膮 od t艂umaczki).

Usi艂owa艂 si臋 u艣miechn膮膰, lecz stara kobieta wywo艂ywa艂a w nim

ogromny niepok贸j.

- Przemy艣l swoje post臋powanie, m艂ody cz艂owieku. Moja c贸rka

jest stracona, jej nic ju偶 nie ocali. Lecz ty masz jeszcze czas. Je-

stem pewna, 偶e ludzie nie zapomnieli ci wspomnie膰 o przekle艅-

stwie? - 艣lepa 藕renica za艣wieci艂a dziwnym blaskiem.

- A owszem, przy stole w gospodzie us艂ysza艂em bajk臋, jakoby

w rodzinie Laguna wszystkie kobiety by艂y ob艂o偶one kl膮tw膮; wy-

daj膮 na 艣wiat tylko c贸rki i skazane s膮 na poha艅bienie... - jego g艂os

przeszed艂 w ochryp艂y dyszkant. Natychmiast po偶a艂owa艂, 偶e wy-

powiedzia艂 to ostatnie s艂owo.

- Zapomniano ci jeszcze powiedzie膰, m贸j przyjacielu, jaka czeka

nas za to kara. Prawd膮 jest, 偶e nasze 偶ycie to ci膮g艂a samotno艣膰, w sa-

motno艣ci rodzimy wy艂膮cznie c贸rki jedynaczki, i to nazywaj膮 poha艅-

bieniem, lecz nas skazano na co艣 znacznie gorszego. Na rozpacz-

liw膮, nieszcz臋艣liw膮 mi艂o艣膰. Cierpimy niewyobra偶alnie z powodu

tego uczucia, jedynego, kt贸re skrywa nasz膮 dusz臋. I nie ma zakl臋cia,

kt贸re mog艂oby przerwa膰 nasz膮 m臋czarni臋 lub przynie艣膰 nam zapo-

mnienie. Kiedy brak duszy, magia nie zna lekarstwa, by j膮 wyleczy膰.

- Obieca艂em Clarze, 偶e wr贸c臋, i dotrzymam s艂owa.

M臋偶czyzna czu艂, 偶e twarz mu p艂onie od ciep艂a kominka.

- W 偶y艂ach mojej c贸rki p艂ynie szlachetna krew, jak w 偶y艂ach jej

ojca - wied藕ma skierowa艂a wzrok na pu艂ap, a chore oko b艂ysn臋艂o

bielmem. - Jest pi臋kna, dumna i odwa偶na, i potrafi si臋 o siebie za-

troszczy膰. Ty, wcze艣niej czy p贸藕niej, musia艂e艣 si臋 pojawi膰. Amulet,

kt贸ry dla niej zrobi艂am, jest na nic. Chroni艂 j膮 przed innymi m臋偶-

czyznami, lecz nie przed tob膮. Przed tamtymi potrafi艂a si臋 obroni膰,

wobec ciebie jest bezbronna. Clara boi si臋 kl膮twy, tak, to jedyne,

czego si臋 naprawd臋 obawia. Nalej mi troch臋 wina - wskaza艂a bu-

telk臋 stoj膮c膮 na stole. - Rozmowa o przekle艅stwach okropnie wy-

suszy艂a mi usta.

My艣liwy nape艂ni艂 szklank臋, kt贸r膮 czarownica wychyli艂a jed-

nym haustem.

- A teraz przyznaj si臋, m艂ody cz艂owieku, chcesz, 偶ebym ci od-

czyta艂a przysz艂o艣膰 ze szkieletu kota. Rzu膰 ko艣膰mi, a ja z ich po艂o-

偶enia odczytam, czy sp艂odzisz syn贸w.

- C贸偶, musz臋 wcze艣nie wsta膰 i wsi膮艣膰 w poranny dyli偶ans...

Gdy wr贸c臋, kto wie, mo偶e b臋dzie czas na wr贸偶by i przepowiednie.

26

- Jak chcesz, przyjacielu - czarownica wysun臋艂a j臋zyk spomi臋-

dzy warg, a wtedy dostrzeg艂 jego ostry koniuszek pociemnia艂y od

kosztowania czarnoksi臋skich mikstur. - Daj mi zatem jeszcze kilka

monet za co艣, co b臋dzie ci bardzo u偶yteczne. - Z sakwy, kt贸r膮

mia艂a zawieszon膮 na ramieniu, wydoby艂a ma艂y ciemnozielony fla-

konik i poda艂a my艣liwemu. - Je艣li wypijesz zawarto艣膰 w noc ostat-

niej kwadry ksi臋偶yca, a potem wywar z tymianku i rozmarynu

przy艂o偶ysz tam, gdzie bije serce, znajdziesz zapomnienie i nie b臋-

dziesz musia艂 wraca膰.

- Nie chc臋 zapomnie膰!

- Zachowaj flaszeczk臋 i zap艂a膰 mi. P贸jd臋 ju偶 sobie.

Czarownica wzi臋艂a monety, zabra艂a sw贸j worek i wysz艂a. An-

daluzyjczyk sta艂 przez chwil臋 bez ruchu, czuj膮c przez szk艂o leciut-

kie pulsowanie zawarto艣ci buteleczki, po czym pozwoli艂 jej spa艣膰

na pod艂og臋. Po艣r贸d setek drobnych kryszta艂k贸w rozla艂 si臋 偶贸艂tawy

p艂yn, wydzielaj膮c siln膮 wo艅 zgni艂ych fig. W ka艂u偶y podrygiwa艂

ogon ma艂ej jaszczurki.

Tej nocy sen d艂ugo do niego nie przychodzi艂, a kiedy wreszcie

zasn膮艂, na pr贸偶no usi艂uj膮c zwil偶y膰 wyschni臋te usta, prze艣ladowa艂

go koszmar cuchn膮cy mikstur膮 na zapomnienie, w kt贸rym pe艂za艂y

po膰wiartowane cz艂onki gad贸w.

Obudzi艂 si臋 wczesnym rankiem, z sinymi obw贸dkami dooko艂a

oczu, wsiad艂 do dyli偶ansu i ruszy艂 w drog臋 powrotn膮 do Anda-

luzji. Za nim pod膮偶y艂 w贸z ze sfor膮 ogar贸w, kt贸rych jazgot rozsa-

dza艂 mu g艂ow臋.

Clara Laguna czeka艂a. Co dzie艅, kiedy tylko wsta艂o s艂o艅ce,

udawa艂a si臋 ze swoim dzbanem po wod臋, a wszyscy, kt贸rzy j膮

mijali, m臋偶czy藕ni czy kobiety, spogl膮dali ciekawie na jej brzuch,

by sprawdzi膰, czy ro艣nie, czy nie ukrywa si臋 w nim kolejna ko-

bieta z rodziny Laguna. Up艂ywa艂 dzie艅 za dniem, miesi膮c za

miesi膮cem. Dziewczyna zajmowa艂a si臋 ogr贸dkiem warzywnym,

sprz膮ta艂a podw贸rze, karmi艂a kury i koz臋, pomaga艂a matce 艂ata膰

b艂ony dziewicze i my膰 naczynia do tajemnych praktyk. Odwie-

dza艂a d膮brow臋, gdzie stare drzewa przypomina艂y jej o chwilach

sp臋dzonych z ukochanym, a strumie艅 szepta艂 s艂odkie opowie艣ci.

Zachodzi艂a po nie tak偶e do opuszczonego folwarku. 呕贸艂ta r贸偶a,

na przek贸r porom roku, kwit艂a i rozwija艂a si臋, natomiast brzuch

27

Clary, cho膰 wszyscy tego oczekiwali, zamiast rozd臋ty, pozosta-

wa艂 p艂aski i milcz膮cy.

Co dwa, trzy miesi膮ce przychodzi艂y z Andaluzji listy, lecz zamiast

wers贸w o mi艂o艣ci puste delikatne arkusze, owini臋te w jedwabny

papier, nas膮czone by艂y oliw膮 i wysuszone na s艂o艅cu, zachowuj膮c

aromat kwiatu pomara艅czy i ja艣minu. Clara by艂a analfabetk膮. Sama

przesy艂a艂a w odpowiedzi sztywne li艣cie ciemnozielonego d臋bu, ka-

wa艂ki kory z jego pnia, p艂atki 偶贸艂tej r贸偶y, ig艂y sosny, kosmyk uwodzi-

cielsko pachn膮cych w艂os贸w... B艂臋kitne koperty kupowa艂a w miejsco-

wym sklepiku i z namaszczeniem kopiowa艂a adres zwrotny napisany

r臋k膮 ukochanego, dr偶膮c膮 d艂oni膮 niezdarnie kaligrafuj膮c litery.

W po艂owie wiosny, kiedy stokrotki i polne maki kwit艂y ju偶 na

polach, Clara chora z niecierpliwo艣ci i t臋sknoty poprosi艂a matk臋,

by ta za pomoc膮 kociego szkieletu przepowiedzia艂a, czy zbli偶a si臋

przyjazd Andaluzyjczyka.

Dziewczyna potrz膮sn臋艂a ko艣膰mi nad swoj膮 prycz膮, po czym

rozrzuci艂a je, my艣l膮c o ukochanym.

- Wr贸ci, by zn贸w zapolowa膰 na jelenie, widz臋 to wyra藕nie

w u艂o偶eniu piszczeli.

Czarownica Laguna nie pomyli艂a si臋. Kiedy zacz膮艂 si臋 z艂oci膰

sierpie艅, m艂ody szlachcic pojawi艂 si臋 w miasteczku. Przyby艂 dyli-

偶ansem popo艂udniow膮 por膮, towarzyszyli mu ci sami s艂u偶膮cy, lecz

nie by艂o 艣ladu ogar贸w. Po艣r贸d g贸r, w le艣nych ost臋pach i na r贸w-

ninach zn贸w rozlega艂y si臋 ryki pot臋偶nych zwierz膮t, kiedy m艂ody

my艣liwy zamieszka艂 w znanym sobie zaje藕dzie. Rycza艂y pozba-

wione nadziei, 偶e po艂膮cz膮 si臋 z samicami, a on wbi艂 ostrogi w boki

wierzchowca i skierowa艂 si臋 do domu dziewczyny. Echo mi艂osnych

nawo艂ywa艅, chrapliwych i z艂owrogich, dochodz膮ce a偶 tu, na skraj

miasteczka, miesza艂o si臋 z poca艂unkami i rado艣ci膮 spotkania.

Ruszyli ostrym k艂usem do d臋bowego zagajnika, gdzie kochali si臋

pod idealnie okr膮g艂ym kr膮偶kiem ksi臋偶yca, w艣r贸d odg艂os贸w uderze艅

rog贸w byk贸w walcz膮cych o 艂anie i j臋k贸w rozkoszy zwyci臋zc贸w.

Smag艂a sk贸ra m艂odego my艣liwego pociemnia艂a jeszcze bardziej

od rado艣ci wiosennych nocy sp臋dzonych w Andaluzji, w艣r贸d cy-

ga艅skich 艣piew贸w. Teraz wydziela艂a zapach morskiej bryzy, obcy

Clarze. Ale nie on jeden przywi贸d艂 do miasteczka nieznany dot膮d

obraz oceanu. Z dyli偶ansu wysiad艂 kto艣 jeszcze, cz艂owiek, kt贸ry

panowa艂 nad duszami wiernych z ko艣cielnej ambony.

28

Ostatni proboszcz zmar艂 jakie艣 dwa miesi膮ce temu, przeklina-

j膮c staro艣膰 i chor膮 w膮trob臋, dlatego parafianie, chc膮c uczestniczy膰

w niedzielnej mszy, musieli si臋 udawa膰 do s膮siedniej miejsco-

wo艣ci. Kiedy jego nast臋pca dowiedzia艂 si臋 o tym, uzna艂, 偶e ten

kawa艂ek niego艣cinnej ziemi i jego mieszka艅cy zbyt d艂ugo byli wy-

stawieni na przewrotne dzia艂anie Z艂ego. Od czas贸w seminarium

by艂 ow艂adni臋ty 偶arliw膮 pasj膮 walki z szatanem, przekonany, 偶e

to tylko kwestia splotu wydarze艅, by ten pojawi艂 si臋 na 艣wiecie.

Obsesja 偶arliwego obro艅cy wiary pog艂臋bi艂a si臋, odk膮d postanowi艂

jako kapelan s艂u偶y膰 pomoc膮 duszpastersk膮 oddzia艂om hiszpa艅-

skim walcz膮cym z kuba艅skimi independystami. Sp臋dzi艂 tak dwa

lata, udzielaj膮c pospiesznego ostatniego namaszczenia ch艂opcom

rozerwanym przez bagnety, umieraj膮cym od kul lub gor膮czki, sam

natomiast ukrywa艂 si臋 przed moskitami w艣r贸d trzciny cukrowej

i krzew贸w tytoniowych. I cho膰 przyrzek艂, 偶e nie wr贸ci do ojczy-

zny, dop贸ki oddzia艂y hiszpa艅skie nie zwyci臋偶膮, wbrew jego woli

nast膮pi艂 odwr贸t po tym, jak batalion wpad艂 w zasadzk臋. B艂膮ka艂 si臋

potem w samym sercu selwy ponad miesi膮c, za towarzysza ma-

j膮c tylko g艂贸d. 呕o艂nierze znale藕li go, dr臋czonego gor膮czk膮, w sza-

艂asie pustelnicy, wyznawczyni santerii, kt贸ra wyczyta艂a z d艂oni

ksi臋dza, 偶e jego los jest nierozerwalnie zwi膮zany ze Z艂ym, a tam,

gdzie on si臋 uda, z pewno艣ci膮 b臋dzie usi艂owa艂 zakorzeni膰 si臋 i ten

drugi. Nowy proboszcz by艂 cz艂owiekiem m艂odym, mia艂 niespe艂na

trzydzie艣ci lat, lecz jego twarz pokrywa艂y zmarszczki wy偶艂obione

przez karaibskie s艂o艅ce i wizj臋 艣mierci w tropikach.

Z rezygnacj膮 przyj膮艂 decyzj臋 prze艂o偶onych, kt贸rzy uznali, 偶e

idealnym miejscem, by pozby膰 si臋 m艂odego kap艂ana i jego obsesji

na punkcie diab艂a, jest w艂a艣nie ten zapomniany zak膮tek Kastylii,

po艂o偶ony w艣r贸d g贸r i otoczony lasami, gdzie ledwie dochodzi艂y in-

formacje z kolonii. Tamtejsze proste 偶ycie z pewno艣ci膮 wyleczy go

z k艂opotliwych pogl膮d贸w, a czego nie dokonaj膮 spokojna wegetacja

i pogaw臋dki o zbo偶u i sianokosach, czy karciane partyjki umilane

butelk膮 likieru any偶owego, tego dope艂ni surowy klimat.

Jednak ju偶 pierwszej niedzieli, kiedy nowy proboszcz wst膮pi艂

na ambon臋, wierni nie us艂yszeli ani s艂owa o przysz艂ych zbiorach

偶yta i pszenicy. Kap艂an roz艂o偶y艂 szeroko ramiona, na podobie艅stwo

or艂a szybuj膮cego ponad szczytami g贸r, i wyg艂osi艂 p艂omienne kaza-

nie ku chwale hiszpa艅skiego imperium, opowiadaj膮c, jakie zakusy

29

czyni艂 szatan w odleg艂ej krainie otoczonej turkusow膮 wod膮, aby je

ca艂kowicie zniszczy膰. 艢wi膮tynia by艂a pe艂na, nawet pasterze opu艣-

cili swe sza艂asy i stada, tak wielkie zaciekawienie budzi艂 贸w m艂ody

duchowny o spalonej s艂o艅cem twarzy. Po wyj艣ciu z ko艣cio艂a wierni,

nie wiedz膮c dlaczego, mieli oczy pe艂ne 艂ez, cho膰 nie zrozumieli ani

s艂owa z kazania i mylili diab艂a z moskitami. Inni natomiast zada-

wali sobie pytania, przeciw komu walczy艂y oddzia艂y hiszpa艅skie

i kto zamierza艂 im ukra艣膰 imperium. R贸wnie poruszaj膮ce kazanie

powt贸rzy艂o si臋 kolejnej niedzieli przy r贸wnie imponuj膮cej frekwen-

cji. Wierni t艂oczyli si臋 w 艂awkach, a wielka kadzielnica ko艂ysa艂a si臋

z ca艂ej si艂y. Zapach 偶ywicy mia艂 z艂agodzi膰 od贸r bij膮cy od pasterzy

oraz inne wonie wydzielane przez obecnych z powodu gor膮cego

zapa艂u, kt贸ry wznieca艂 ksi膮dz opowie艣ciami o potyczkach w okoli-

cach roj膮cych si臋 od krokodyli, gdzie s艂o艅ce rozpala wiar臋. Ale je艣li

cokolwiek sta艂o si臋 zrozumia艂e po tych pierwszych kazaniach, to

偶e ten m艂ody m臋偶czyzna w zbyt du偶ej sutannie posiada niezwyk艂膮

zdolno艣膰 docierania do serc tych, kt贸rzy s艂uchaj膮 jego s艂贸w, nawet

je艣li sens pozostaje dla nich niejasny. Nazywa艂 si臋 Juan Antonio

Escabel de Castro, jednak parafianie zacz臋li go nazywa膰 ojcem Im-

perio i pod tym przydomkiem, kt贸ry z ch臋ci膮 zaakceptowa艂, by艂

znany a偶 do ko艅ca swoich dni.

Zamieszanie wywo艂ane pojawieniem si臋 ksi臋dza i jego emocjo-

nuj膮cymi kazaniami oderwa艂o uwag臋 mieszka艅c贸w kastylijskiego

miasteczka od romansu, kt贸ry na nowo rozkwit艂 pomi臋dzy Clar膮

i m艂odym Andaluzyjczykiem. Kiedy miejscowe plotkarki widywa艂y

go, jak z rozwianymi na wietrze w艂osami i strzelb膮 na ramieniu

przechadza si臋 kr臋tymi ulicami, po艣wi臋ca艂y zaledwie kilka minut,

by pogaw臋dzi膰, czy jest got贸w zmierzy膰 si臋 z przekle艅stwem ci膮-

偶膮cym na kobietach z rodziny Laguna, po艣lubiaj膮c jedn膮 z nich

i czyni膮c j膮 szcz臋艣liw膮. Zaraz potem powraca艂y do egzotycznych

krokodyli ojca Imperio 偶ywi膮cych si臋 wielkimi jak pi臋艣膰 krabami

i ko艅czynami hiszpa艅skich 偶o艂nierzy, 艣wi臋cie przekonane, 偶e w te

potworne zwierz臋ta wcieli艂 si臋 sam szatan.

A kiedy kt贸rego艣 wieczoru Andaluzyjczyk zjawi艂 si臋 w karczmie,

by zje艣膰 kolacj臋, Koloryna ograniczy艂a si臋 jedynie do zapropono-

wania mu jajecznicy z rydzami i rzucenia od niechcenia, jak to

lubi si臋 miesza膰 w sprawy urodziwych dziewcz膮t.

30

Clara by艂a jedn膮 z nielicznych, kt贸re jesieni膮 1898 nie uleg艂y

urokowi kaza艅 g艂oszonych przez ojca Imperio. Obie z matk膮 nie

uczestniczy艂y w niedzielnej mszy, nie by艂y tam mile widziane

przez woalki i mantyle. Pr贸cz tego czarownica Laguna wpaja艂a

c贸rce, 偶e kobieta przekl臋ta mo偶e dotkn膮膰 po艣wi臋conej ziemi tylko

wtedy, gdy poczuje na ustach 偶ar 艣mierci. Ale Clary, kt贸ra z tru-

dem wierzy艂a w Boga, wy艂aniaj膮cego si臋 z mroku analfabetyzmu

i zabobon贸w, zupe艂nie to nie obesz艂o. Je艣li odczuwa艂a potrzeb臋

modlitwy, jedynej, jak膮 zna艂a, modli艂a si臋 w sercu lasu do Boga za

po艣rednictwem 艣wi臋tej Pantolominy Kwietnej, patronki miasteczka,

jasnow艂osej m臋czennicy z nar臋czem irys贸w, kt贸r膮 po 艣mierci na

m臋kach po膰wiartowano.

Mi艂o艣膰 sprawia艂a, 偶e stale by艂a zaj臋ta. Razem z ukochanym prze-

mierzali konno dzikie lasy sosnowe i okoliczne pastwiska, a kiedy

on powraca艂 z polowania lub zanim na nie wyruszy艂, kochali si臋,

je艣li tylko nasz艂a ich ochota. Clara uwielbia艂a czu膰 jego d艂onie i s艂o-

nawy zapach, kt贸ry, nawet gdy ju偶 odchodzili, pozostawa艂 w ogro-

dzie opuszczonego folwarku pod pergol膮 z ostatnich jesiennych r贸偶.

Pewnego wieczoru, kiedy odpoczywali po mi艂osnym zbli偶eniu,

spyta艂 j膮, dlaczego nie chodzi do ko艣cio艂a, by pos艂ucha膰 kaza艅 no-

wego proboszcza. S膮 troch臋 niezrozumia艂e, ale przez to tym bar-

dziej ekscytuj膮ce!

- C贸偶, mog臋 panu towarzyszy膰 tej niedzieli - odpowiedzia艂a

i wyobrazi艂a sobie, jak wchodzi do 艣wi膮tyni w nowej sukni, zwra-

caj膮c uwag臋 wszystkich, swym przekl臋tym ramieniem wspiera-

j膮c si臋 na ramieniu ukochanego. Marzy艂a tak偶e, 偶e jej suknia jest

艣nie偶nobia艂a i 偶e oboje zmierzaj膮 do o艂tarza, gdzie czekaj膮 na nich

obr膮czki i b艂ogos艂awie艅stwo szcz臋艣liwego wsp贸lnego 偶ycia, ponie-

wa偶 kl膮twa ci膮偶膮ca nad jej rodzin膮 pozosta艂a na progu ko艣cio艂a,

trz臋s膮c si臋 z bezsilnej z艂o艣ci.

On, kt贸ry - pomijaj膮c obraz za艣lubin - wyobra偶a艂 sobie to samo,

czu艂, 偶e tej granicy nie mo偶e przekroczy膰. Owszem, widywano

go spaceruj膮cego z ni膮 b膮d藕 przemierzaj膮cego razem konno g贸ry

i lasy, lecz gdyby ludzie zobaczyli, jak prowadzi j膮 pod rami臋 do

ko艣cio艂a... To zupe艂nie niedopuszczalne.

- Hm, my艣l臋, 偶e powinna艣 p贸j艣膰 do ko艣cio艂a z matk膮.

- Ach tak, a jeszcze lepiej, bym nie posz艂a tam wcale lub tylko

z tym, z kim mi si臋 podoba!

31

Clara odsun臋艂a si臋 od kochanka. Przeszy艂 j膮 lodowaty dreszcz,

a z oczu potoczy艂y si臋 艂zy rani膮ce jak ostre sztylety. Do ust nap艂y-

n膮艂 wstr臋tny posmak krwi. Rozpozna艂a znaki, kt贸re tak cz臋sto opi-

sywa艂a jej matka. Oto odezwa艂a si臋 kl膮twa, przywo艂uj膮c pierwsz膮

fal臋 b贸lu i zapowiadaj膮c nieuchronno艣膰 kolejnych.

Tej niedzieli ani Clara, ani jej matka nie pojawi艂y si臋 w 艣wi膮-

tyni. Jednak oko艂o po艂udnia odwiedzi艂 je sam ojciec Imperio. Ju偶

od progu powita艂 go zapach czerstwego chleba opiekanego na og-

niu zmieszany z woni膮 艂oju, korzenia mandragory i opar贸w wy-

dobywaj膮cych si臋 z rondla, w kt贸rym gotowa艂y si臋 ropuchy na lek

przeciw urokowi rzuconemu przez z艂e spojrzenie. Ksi膮dz wyj膮艂

chusteczk臋, zas艂aniaj膮c sobie nos i usta.

- Niech b臋dzie pochwalony Najwy偶szy, w tym domostwie 艣mier-

dzi czarami!

- To, czym tu czu膰, to 艣niadanie w ubogim domu - o艣wiadczy艂a

matka Clary.

M臋偶czyzna jeszcze mocniej przycisn膮艂 chustk臋 do twarzy.

W czarnej sutannie wydawa艂 si臋 bledszy, a na czole i skroniach

gromadzi艂 mu si臋 pot, jak w tropikach. Wdychaj膮c od贸r p艂yn膮cy

z naczynia, poczu艂 nagle, 偶e pami臋膰 cofa si臋, a on zn贸w le偶y w wa-

l膮cym si臋 sza艂asie w 艣rodku selwy, gdzie kuba艅ska pustelnica ssie

ko艣ci jagni臋cia, a jego zmaltretowane gard艂o ok艂ada leczniczymi

plastrami.

- - Usi膮d藕, ojcze, bo twoja twarz przybra艂a kolor martwej kozy -

odezwa艂a si臋 czarownica Laguna, podaj膮c mu sto艂ek, kt贸ry on od-

rzuci艂 ruchem r臋ki.

- A wi臋c wie艣ci, kt贸re mi przekazano, s膮 prawdziwe. W tym

domu uprawia si臋 czary! Pozostaje mi teraz sprawdzi膰, czy nie

wzywa si臋 tu tak偶e szatana - wypowiadaj膮c to s艂owo, spojrza艂 w k膮t

pomieszczenia, gdzie odkry艂 urzekaj膮ce oczy Clary Laguny.

- Jedyny diabe艂, jakiego znam i z kt贸rym obcuj臋, to ten, co

wciela si臋 w wielu moich klient贸w - starej kobiecie zadrga艂a bia-

艂awa 藕renica.

Ojciec Imperio poczu艂 nieprzepart膮 ochot臋, by si臋 prze偶egna膰.

- Prosz臋 przyj艣膰 na msz臋, se艅ora, i niech pani zabierze z sob膮

c贸rk臋. Jak mo偶na m贸wi膰 takie rzeczy! Przecie偶 to grzech 艣mier-

telny.

32

- Ojciec z pewno艣ci膮 wie, 偶e jeste艣my przekl臋te i mo偶emy p贸j艣膰

do ko艣cio艂a jedynie po to, by tam umrze膰. Tak przynajmniej za-

pewnia艂a mnie matka.

- Owszem, wspominano mi o kl膮twie ci膮偶膮cej nad wasz膮 ro-

dzin膮. I dlatego przyszed艂em. Chc臋 wam powiedzie膰, 偶e jedynym

ratunkiem s膮 czysto艣膰 i cnotliwe 偶ycie. Nie wolno wam si臋 roz-

mna偶a膰!

Nagle ojca Imperio dosi臋g艂o spojrzenie Clary Laguny. W piersi

ksi臋dza rozszala艂 si臋 huragan. Schowa艂 chustk臋 do kieszeni i po-

spiesznie nakre艣li艂 znak krzy偶a. Wzrok dziewczyny kry艂 w sobie

dziwn膮 srogo艣膰 i zarazem samotno艣膰 kota, kt贸ry zawsze chadza

w艂asnymi 艣cie偶kami.

Odk膮d Clara poczu艂a pierwsze oznaki przekle艅stwa, uzna艂a,

偶e by膰 mo偶e warto zastosowa膰 si臋 do polece艅 proboszcza i nie

spotyka膰 si臋 z m艂odym Andaluzyjczykiem. Ale nic z tego: im

bardziej umyka艂a przed jego poca艂unkami, tym wi臋ksz膮 wzbu-

dza艂a w nim 偶膮dz臋: podarowa艂 jej bransoletk臋 z rzecznych pere艂

kupion膮 w miejscowym sklepie, innym razem uj膮艂 jej serce weso-

艂ymi albo powa偶nymi pie艣niami, kt贸re wy艣piewywa艂, kl臋cz膮c pod

d臋bem, podczas gdy promienie ksi臋偶yca wbija艂y mu si臋 w pier艣 jak

艣wietliste w艂贸cznie. Clara straci艂a apetyt, s艂uch i mow臋, dop贸ki

nie zacz臋艂a na nowo spotyka膰 si臋 z kochankiem w艣r贸d 艣cie偶ek

r贸偶anego ogrodu, oddaj膮c si臋 mi艂o艣ci na pos艂aniu z szeleszcz膮-

cych li艣ci i mi臋kkich p艂atk贸w. Kiedy wr贸ci艂a do domu, jej matka

stwierdzi艂a kr贸tko:

- Dobrze zrobi艂a艣, nie ma ju偶 dla ciebie ratunku.

Poleci艂a c贸rce otworzy膰 usta i sprawdzi艂a dzi膮s艂a, jakby by艂a

koniem na sprzeda偶, potem kaza艂a odda膰 mocz do kocio艂ka zawie-

szonego nad ogniem. Wrzuci艂a do cieczy kilka korzeni, a kiedy za-

warto艣膰 naczynia zabulgota艂a i pomieszczenie wype艂ni艂 s艂odkawy

zapach wn臋trzno艣ci, zmru偶y艂a 艣lep膮 藕renic臋.

- Jeste艣 brzemienna. Sta艂o si臋 to wtedy, kiedy parzy艂y si臋 艂anie,

ponad miesi膮c temu.

To by艂 czas, kiedy na placu panowali zmarli rycerze os艂oni臋ci

z艂owrog膮 mg艂膮. Lodowaty wiatr szcz臋ka艂 odg艂osem zbroi i wal-

cz膮cych mieczy. Jednak Clarze siedz膮cej przy kamiennej niszy

33

wype艂nionej wod膮 wiatr dotykaj膮cy twarzy wydawa艂 si臋 ciep艂y,

a lamenty nieszcz臋snych duch贸w 艂膮czy艂y si臋 z jej w艂asnym. Ko-

cha艂a m臋偶czyzn臋, kt贸rego zna艂a zaledwie rok, a teraz oczekiwa艂a

jego dziecka.

Nagle dzwony wybrzmia艂y swe smutne przes艂anie i mg艂a za-

cz臋艂a si臋 rozprasza膰. W艣r贸d snuj膮cych si臋 nitek, kt贸re obiera艂y te-

raz powrotn膮 drog臋 do krypt, wy艂owi艂a wzrokiem czarny r臋kaw.

To by艂 ojciec Imperio, ciskaj膮cy wok贸艂 hyzopem 艣wi臋con膮 wod臋.

Gdy dostrzeg艂 w resztkach mg艂y bursztynowe oczy, prze偶egna艂

si臋. Ko艣cielny w艂o偶y艂 wiele wysi艂ku, by wyja艣ni膰 nowemu pro-

boszczowi przyczyny tych zjawisk, a ten bez wahania przypisa艂

je tchnieniu diab艂a.

- Co tu robisz, dziewczyno, wdychaj膮c te szata艅skie opary?

- To nie szata艅skie opary, ojcze, tylko ogromny smutek. Ju偶 do

tego przywyk艂am.

W Dzie艅 Zmar艂ych, gdy mieszka艅cy miasteczka pielgrzymo-

wali z kwiatami i kawa艂kami p艂贸tna na cmentarz, Clara spotka-

艂a si臋 z kochankiem w d膮browie. Dot膮d burzowe niebo rozja艣nia艂o

si臋, ale w chwili, kiedy wyzna艂a, 偶e jest brzemienna, zrzuci艂o na

domy i lasy ulewn膮 strug臋, w艣r贸d grzmot贸w i z艂ocistych b艂yska-

wic. Ci, kt贸rzy przebywali na cmentarzu, pr贸bowali si臋 chroni膰

w kryptach grobowc贸w, lecz w szerokich sp贸dnicach i od艣wi臋t-

nych 偶a艂obnych kapeluszach by艂o to niemo偶liwe, dlatego nast膮-

pi艂 gwa艂towny odwr贸t ca艂ych rodzin przez zbocze a偶 do bramy,

gdzie mogli si臋 schroni膰. W tym czasie dwoje m艂odych obej-

mowa艂o si臋 pod os艂on膮 pot臋偶nego d臋bu. Clara p艂aka艂a, jej 艂zy

miesza艂y si臋 z deszczem. M臋偶czyzna czu艂, 偶e nap贸r ciemnych

chmur go dusi, a ga艂臋zie o艣wietlane przez pioruny lada chwila

go zmia偶d偶膮. Usi艂owa艂 j膮 pocieszy膰, lecz ona nie chcia艂a s艂ucha膰.

Wspomnia艂 s艂owa karczmarki, gdy go ostrzega艂a, 偶e dot膮d 偶aden

m臋偶czyzna nie o艣mieli艂 si臋 przerwa膰 kl膮twy dotykaj膮cej rodzin臋

Laguna. Przypomina艂 sobie nieszcz臋艣cia wr贸偶one temu, kt贸ry

o艣mieli si臋 to zrobi膰.

Kiedy dziewczynie wyczerpa艂y si臋 艂zy, deszcz przesta艂 pada膰.

Cho膰 niebo nadal grozi艂o burz膮, w ko艅cu zapad艂a noc i Clara za-

sn臋艂a na swej twardej pryczy.

34

Nast臋pnego dnia Andaluzyjczyk, po przeprowadzeniu kilku

rozm贸w w miasteczku, wsiad艂 do popo艂udniowego dyli偶ansu ja-

d膮cego w kierunku stolicy. Podr贸偶 mia艂a zaj膮膰 oko艂o pi臋ciu godzin.

Szlachcic zabra艂 obu s艂u偶膮cych, lecz pozostawi艂 w zaje藕dzie kufry

z ubraniami i strzelby. Wr贸ci艂 po czterech dniach, z wyra藕nymi

艣ladami bezsenno艣ci na twarzy, i natychmiast ruszy艂 piechot膮 do

domu Clary, nios膮c pod pach膮 jakie艣 teczki. Odnalaz艂 j膮 wyry-

waj膮c膮 chwasty w ogr贸dku z krzakami pomidor贸w. Oczekiwa艂a

go, a na jego widok poczu艂a, 偶e pier艣 rozpala jej poczucie dumy,

ale i nadziei.

- My艣la艂am, 偶e wyruszy艂 pan bez po偶egnania do swojej Anda-

luzji - odezwa艂a si臋 z pogard膮 w g艂osie.

- Wyruszam pojutrze, moje ziemie potrzebuj膮 w艂a艣ciciela. Ale

zanim to zrobi臋, chc臋, 偶eby艣 mi towarzyszy艂a do folwarku.

- Po co?

- Powiem ci, kiedy tam dotrzemy.

W臋drowali w milczeniu, szybko przecinaj膮c las sosen, a偶 do-

strzegli wysok膮 kut膮 bram臋. Dotkliwy ch艂贸d zarumieni艂 im twarze.

- Tym razem wejdziemy tak, jak nale偶y - Andaluzyjczyk wy-

j膮艂 klucz i otworzy艂 bram臋. Rdza zazgrzyta艂a w 偶elaznych zawia-

sach. Clara sz艂a kamiennym traktem prowadz膮cym do progu domu;

przypomnia艂a sobie, 偶e przekracza艂a go wiele razy w swoich snach,

a w jej w艂osach kwit艂y wtedy stokrotki. - Sp臋dzisz w nim 偶ycie

jako w艂a艣cicielka - o艣wiadczy艂 z b艂yskiem oliwkowych 藕renic.

- Chc臋 tu zosta膰, ale tylko z panem.

- Kupi艂em ci t臋 posiad艂o艣膰, jest dla ciebie i dla dziecka.

- A wi臋c to b臋dzie dziewczynka.

M臋偶czyzna poda艂 jej dokumenty, kt贸re trzyma艂 pod pach膮.

- Co to?

- Akt posiadania z twoim nazwiskiem. A tak偶e troch臋 pieni臋-

dzy, 偶eby艣 sobie poradzi艂a na pocz膮tku. By艂em w stolicy, 偶eby sfi-

nalizowa膰 t臋 transakcj臋. Wyjad臋 pojutrze, tak jak ci wspomnia艂em,

lecz wr贸c臋, kiedy urodzi si臋 dziecko.

- Marzy艂am, 偶eby zamieszka膰 w tym pi臋knym domu, ale tylko

razem!

- Obiecuj臋, 偶e wr贸c臋, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co nam zsy艂a B贸g,

dziewczynk臋 czy ch艂opca, i zobaczy膰, jak sta艂a艣 si臋 wielk膮 pani膮.

- I o偶eni si臋 pan ze mn膮?

35

- Claro, nigdy ci臋 nie po艣lubi臋, i nigdy nie mia艂em takiego za-

miaru. Jeste艣 pi臋kn膮 dziewczyn膮, lecz nie mog臋 ci臋 traktowa膰 jak

r贸wn膮 sobie. Twoja matka zajmuje si臋 gus艂ami i czytaniem z ko-

艣ci, a ty, moja droga, nie potrafisz nawet napisa膰 w艂asnego imienia.

Jak m贸g艂bym ci臋 pokaza膰 w 艣wiecie, przedstawi膰 moim bliskim?

Sko艅czy艂oby si臋 tym, 偶e znudzi艂bym si臋 tob膮, i sama by艣 mnie znie-

nawidzi艂a. Jeste艣 jak ta cudowna s艂oneczna r贸偶a z ogrodu, kt贸ry

ju偶 jest twoj膮 w艂asno艣ci膮; d艂ugo zwleka艂a, by zwi臋dn膮膰, lecz to

nieuchronne, a wtedy nie pozostaje nic. Nie jestem nawet pewien,

czy pojmujesz to, co usi艂uj臋 wyrazi膰 s艂owami.

- Rozumiem doskonale, nie jestem tak prost膮, za jak膮 mnie pan

uwa偶a. Ale obiecuje pan, 偶e wr贸ci do miasteczka?

- Tak, to mog臋 obieca膰.

- B臋d臋 czeka艂a.

Zanim s艂u偶膮cy zapakowali eleganckie podr贸偶ne kufry do popo-

艂udniowego dyli偶ansu, my艣liwy i Clara po偶egnali si臋 w d膮browie.

Ostatnie promienie s艂o艅ca gin臋艂y ju偶 w rzecznej wodzie, kiedy dziew-

czyna, siedz膮c na mchu, us艂ysza艂a odg艂os kopyt uderzaj膮cych o zie-

mi臋. Ten twardy d藕wi臋k zabrzmia艂 te偶 w niej, a wn臋trzno艣ci zmrozi艂

ch艂贸d. Smuk艂y je藕dziec zsiad艂 z konia, my艣liwskim no偶em wyci膮艂 na

pustym pniu serce przebite strza艂膮 wraz z ich imionami i powt贸rzy艂

obietnic臋 powrotu. Potem mocno poca艂owa艂 dziewczyn臋. Wspi膮艂 si臋

na grzbiet wierzchowca i z rozwianymi na wietrze kruczoczarnymi

w艂osami oddali艂 si臋 z wolna, pod艣piewuj膮c skoczny refren.

Wiatr przyni贸s艂 d藕wi臋k dzwon贸w wzywaj膮cych na porann膮 msz臋.

Wtulona w cie艅 d臋bu Clara Laguna wiedzia艂a, 偶e jej mi艂o艣膰 zawsze

pachnia艂a jak to drzewo o szorstkich li艣ciach, i z艂orzeczy艂a Bogu.

W oddali jeszcze dostrzega艂a posta膰 ukochanego m臋偶czyzny - w艂a艣-

nie przeprawia艂 si臋 przez rzek臋. O偶eni si臋, ale nie z ni膮, lecz z ko-

biet膮 wystrojon膮 w nakrapiane suknie i sztywne falbany, z kobiet膮,

kt贸ra potrafi napisa膰 nie tylko swoje imi臋 i nazwisko, ale i d艂ugie li-

sty mi艂osne. Clara rozp艂aka艂a si臋, wyobra偶aj膮c sobie rywalk臋, a kiedy

wysch艂y jej oczy, zacz臋艂y szlocha膰 brzuch i wagina, rozpaczliwie

t臋skni膮c za tym, czego w艂a艣nie je pozbawiono. Noc sp臋dzi艂a pod

go艂ym niebem, brudna od dotyku kory d臋bu, szronu i wspomnie艅.

O 艣wicie wr贸ci艂a do domu, obudzi艂a matk臋 i poprosi艂a, 偶eby odczy-

ta艂a ze szkieletu, czy on i tym razem spe艂ni, co obieca艂.

36

- Ten m臋偶czyzna nigdy nie wr贸ci - powiedzia艂a sennym g艂o-

sem czarownica. - Widz臋 to dok艂adnie w uk艂adzie 偶eber.

- Dlaczego wi臋c k艂amie, dlaczego? - Clara uderzy艂a pi臋艣ci膮

w st贸艂, na kt贸rym le偶a艂y rozrzucone ko艣ci, jedna z nich upad艂a na

pod艂og臋 razem z nici膮 do zszywania b艂ony dziewiczej.

- A czego wi臋cej oczekiwa艂a艣 od bogatego pana? Mierzy艂a艣 bar-

dzo wysoko, a ja, by膰 mo偶e, nie pouczy艂am ci臋 tak dobrze, jak s膮-

dzi艂am. Nosisz dziewczynk臋 w swoim 艂onie, a tw贸j kochanek ci臋

opu艣ci艂. Jeste艣 przekl臋ta, Claro.

- To nieprawda! Nie b臋d臋 cierpie膰 z jego powodu, z艂o偶y艂 obietnic臋,

zawsze ich dotrzymywa艂. A kiedy wr贸ci, to on b臋dzie cierpia艂.

- Uparta, niem膮dra dziewczyno, nie mo偶na unikn膮膰 losu, kt贸ry

nam przeznaczono.

- A w艂a艣nie 偶e tak. A ty, matko, masz jedno oko wysch艂e, a dru-

gie niemal 艣lepe. C贸偶 ty mo偶esz zobaczy膰 w tym starym upstrzo-

nym muchami szkielecie! Zobacz, podarowa艂 mi czerwony dom,

tylko dla mnie, i zostawi艂 pieni膮dze.

- Ach, od razu wydawa艂 mi si臋 przyzwoitym cz艂owiekiem. I bar-

dzo przystojnym ch艂opcem. Doskonale wybra艂a艣.

- Nie ciesz si臋 tak, nie wejdziesz do tamtego domu, kt贸ry ju偶

sprawia ci tyle rado艣ci, i nie dotkniesz moich pieni臋dzy!

- Claro, rozumiem tw贸j b贸l, mnie on tak偶e dosi臋gn膮艂. Mi艂o艣膰

k膮sa bardzo bole艣nie. Pos艂uchaj dobrze, tw贸j ojciec mnie opu艣ci艂,

daj膮c mi tylko 艂zy, nieszcz臋艣cie i ma艂膮 istot臋 z 偶贸艂tymi 艣lepiami

w brzuchu. Tobie przynajmniej przypad艂 okaza艂y dom. Kobieta

przekl臋ta i biedna, taka jak ty, nie mo偶e 偶膮da膰 wi臋cej. A kiedy na-

uczysz si臋 艂agodzi膰 g艂贸d nieszcz臋艣liwego uczucia, sama uznasz,

偶e skoro tw贸j kochanek kupi艂 ci folwark, jego powr贸t nie jest ko-

nieczny.

- Mylisz si臋, on musi wr贸ci膰.

- Po co, g艂upia dziewczyno, po co? 呕eby艣 jeszcze wi臋cej cier-

pia艂a?

- Nie, matko. 呕ebym mog艂a si臋 zem艣ci膰.

ROZDZIA艁 3

Nie wiadomo, w jaki spos贸b dokona艂 si臋 wiosenny cud, lecz

kiedy Clara wst膮pi艂a na 艣cie偶k臋 prowadz膮c膮 do progu czerwonego

folwarku, spomi臋dzy kamieni, na 偶y艂kach ziemi zakwit艂y stokrotki,

takie same jak wsuni臋te w jej w艂osy, gdy o tym 艣ni艂a. Teraz te偶

czu艂a si臋 jak we 艣nie, ochryp艂y krzyk w艂asnych narodzin miesza艂

jej si臋 z chrz臋stem suchych li艣ci opad艂ych z drzew owocowych.

Sz艂a dalej a偶 do bramy, zawzi臋ta jak g膮szcz, kt贸ry oblega艂 stajni臋,

podw贸rze i wodop贸j. Przez wy艂om w murze przedosta艂y si臋 tu bez-

domne psy, kryj膮c si臋 przed kijami miejscowych. Ich szczekanie

zak艂贸ca艂o spok贸j opuszczonego jesiennego ogrodu.

Parter mia艂 przedsionek wy艂o偶ony glinianymi p艂ytkami, salon

z ogromnym kominkiem, przestronn膮 kuchni臋, kt贸rej tylne drzwi

wychodzi艂y na ogr贸d pe艂en dojrza艂ych pomidor贸w i dy艅. Mie艣ci艂y

si臋 tu jeszcze spi偶arnia z p贸艂kami pobielonymi wapnem i s膮sia-

duj膮ca z ni膮 sypialnia przesycona aromatem przypraw i 艣wie偶ych

warzyw. Znajduj膮ce si臋 w korytarzu schody, nadgryzione przez

termity i osnute smutkiem paj臋czyn, prowadzi艂y na pi臋tro i pod-

dasze. Gdy Clara wst臋powa艂a po stopniach, widzia艂a 膰my pochwy-

cone w architektur臋 paj臋czego jedwabiu, jeszcze 偶ywe i oczekuj膮ce

na apetyt gospodarza.

Pi臋tro podzielono na cztery sypialnie i 艂azienk臋. Pokoje mia艂y

balkony wychodz膮ce na ogr贸d. Wpada艂o przez nie 艣wiat艂o prze-

ciskaj膮ce si臋 przez pn膮cza wiciokrzewu. W k膮cie najwi臋kszej sy-

pialni na statywie z misternie gi臋tego 偶elaza sta艂y zapomniane

dzban i miednica z porcelany zdobionej b艂臋kitnymi arabeskami.

Pozosta艂e pomieszczenia wia艂y pustk膮 i odbija艂y echo oddechu.

W najdalszej cz臋艣ci korytarza dostrzeg艂a w膮skie schody prowa-

dz膮ce na poddasze. W miar臋 jak Clara wschodzi艂a wy偶ej, stopnie

38

stawa艂y si臋 coraz bardziej chwiejne i skrzypi膮ce. U zwie艅czenia

schod贸w znalaz艂a okr膮g艂e okienko, przez kt贸re wpada艂 strumie艅

艣wiat艂a. St膮d mog艂a obserwowa膰 samotny bezkres 艣wiata.

Sta艂y tu 艂贸偶ka nakryte prze艣cierad艂ami, kt贸re wydziela艂y zapach

zgni艂ej lawendy, zupe艂nie zniszczona komoda w stylu francuskim

i wsparta o ni膮 strzelba my艣liwska pokryta ropiej膮cym prochem.

W p艂ucach Clary nagromadzi艂 si臋 kurz od zapomnianych sprz臋t贸w.

Wr贸ci艂a na pi臋tro. Zdecydowa艂a, 偶e zajmie najwi臋ksz膮 sypialni臋.

Po艂o偶y艂a si臋 na drewnianej pod艂odze, opieraj膮c g艂ow臋 na tobo艂ku,

w kt贸rym przynios艂a troch臋 swoich rzeczy. Cho膰 by艂o ledwie po-

艂udnie, zamierza艂a zasn膮膰. Musia艂a zebra膰 si艂y, aby zrealizowa膰

podj臋ty plan. Jutro poczeka na w贸z, kt贸ry zawiezie j膮 do stolicy.

Tam dostanie wszystko, co potrzebne, 偶eby czerwony folwark za-

miast dobrze prosperuj膮c膮 posiad艂o艣ci膮, jak chcia艂 jej ukochany,

sta艂 si臋 wspania艂ym burdelem.

Najpierw naby艂a cztery kandelabry z ogromnymi 艣wiecami, za-

mierza艂a je ustawi膰 w ka偶dym rogu salonu. Wymieni艂a je u hand-

larza 偶elastwem za jedn膮 chwil臋 mi艂o艣ci w cieniu sosen. M臋偶czy-

zna z orientalnym akcentem, o oddechu zdradzaj膮cym upodobanie

do mi臋ty, sta艂 si臋 jej pierwszym klientem; odjecha艂 potem, ko艂y-

sz膮c si臋 na wozie ci膮gni臋tym przez dwie mulice. Zabra艂 z sob膮

szlachetn膮 natur臋 pi臋knej dziewczyny, kt贸rej ju偶 nigdy nie mia-

艂a odzyska膰.

W mie艣cie Clara kupi艂a umeblowanie salonu: sofy obite szkar-

艂atn膮 satyn膮, kilka obraz贸w przedstawiaj膮cych odaliski os艂oni臋te

tiulami koloru malwy, poduszk臋 ze scen膮 polowania na lisa i zie-

lone zas艂ony z prawdziwego damasce艅skiego jedwabiu. Sklep,

w kt贸rym naby艂a towary, zajmowa艂 si臋 sprzeda偶膮 mebli, dekora-

cji i akcesori贸w u偶ywanych w przedstawieniach operowych, kt贸re

ju偶 nie interesowa艂y teatru, jako zbyt stare b膮d藕 niemodne. W艂a艣ci-

ciel sklepu, m臋偶czyzna o g艂臋bokim barytonie, kt贸ry popad艂 w nie-

艂ask臋 publiczno艣ci, od razu zachwyci艂 si臋 niezwyk艂膮 艣wie偶膮 urod膮

Clary, wystrojonej w rdzawej barwy od艣wi臋tne okrycie z we艂ny

o prowincjonalnym kroju, po艂atan膮 sp贸dnic臋 i szal szorstki jak

grzbiet os艂a. Zrazu s膮dzi艂, 偶e 艣liczn膮 dziewczyn臋 przywiod艂a do

jego sklepu jedynie ciekawo艣膰 ujrzenia z bliska niezwyk艂ej wy-

stawy. Zarumieniona z emocji twarz i pa艂aj膮ce w z艂otych oczach

oszo艂omienie zdradza艂y, 偶e ich w艂a艣cicielka po raz pierwszy wi-

dzi du偶e miasto, rozleg艂y gwarny P艂aza Mayor pe艂en uroczych

kawiarenek, dostojne budowle i strzeliste wie偶e ko艣cio艂贸w, 偶e za-

chwycaj膮 j膮 magazyny kusz膮ce luksusem wystaw i szerokie ulice,

po kt贸rych mkn膮 eleganckie powozy niespotykane w jej stronach.

Ale gdy dziewczyna kategorycznym tonem, w kt贸rym przebija艂a

ch臋膰 odwetu, wyja艣ni艂a, czego szuka, baryton da艂 jej mn贸stwo

u偶ytecznych rad, 偶eby jej posiad艂o艣膰 przeobrazi艂a si臋 w 艣wietnie

prosperuj膮cy lupanar; w贸wczas przyci膮gnie nie tylko prostackich

ch艂op贸w przyzwyczajonych do zaprz臋gu, sierpa i motyki, ale i bo-

gatych mieszczan, podr贸偶nych i my艣liwych z ca艂ego 艣wiata.

Pr贸cz umeblowania do salonu Clara naby艂a zatem jeszcze fry-

wolne negli偶e oraz kostiumy w stylu maureta艅skim z opery Upro-

wadzenie z Seraju, kt贸rych orientalne kroje i nieprawdopodobna

mi臋kko艣膰 j膮 zachwyci艂y. Cho膰 wdzi臋czne dla oka stroje nie mia艂y

nic wsp贸lnego z 偶yciem arabskich rybak贸w, bardziej ni偶 wygl膮-

dem zaj臋tych muchami i larwami, by艂y doskona艂e jako przyn臋ta

do z艂owienia 偶膮dnych rozkoszy m臋偶czyzn.

Kiedy ju偶 sko艅czy艂y si臋 jej pieni膮dze, Clara zakocha艂a si臋

w ogromnym 艂o偶u, na kt贸rym Otello zada艂 艣mier膰 Desdemonie.

Niezwyk艂y mebel mia艂 misternie kute pr臋ty z czarnego 偶elaza, pod-

trzymuj膮ce purpurowy baldachim, a poniewa偶 by艂 ogromny, zbyt

ogromny, by go montowa膰 i demontowa膰 na scenie teatru, u偶y-

wano go tylko w nielicznych przedstawieniach. Z艂otooka dziew-

czyna tak mocno nalega艂a, aby zabra膰 艂o偶e z sob膮 tam, sk膮d przy-

by艂a, 偶e baryton po chwili wahania przysta艂 na wymian臋 za jej

wiejskie wdzi臋ki. I tak oszo艂omiona ari膮 z Rigoletta usadowi艂a si臋

na okutym kufrze, przyjmuj膮c swego drugiego klienta. Trzecim

by艂 adwokat, kt贸rego przedstawi艂 jej baryton, musia艂a bowiem po-

kry膰 koszty zajazdu, gdzie sp臋dzi艂a noc na 艂zach i wspomnieniach

o szlachcicu z Andaluzji.

Nast臋pnego dnia rano wyruszy艂a w drog臋 powrotn膮 na wozie,

kt贸ry zabra艂 tak偶e jej zakupy. Kiedy dotar艂a na miejsce, z 艂atwo艣ci膮

nak艂oni艂a jednego z pos艂uguj膮cych ch艂opc贸w, aby po roz艂adowa-

niu towar贸w wykarczowa艂 chaszcze i zebra艂 li艣cie z ogrodu, p艂a-

c膮c mu mi艂o艣ci膮, par膮 grabi i misk膮 zupy z grochu. Tym samym

pos艂ugacz sta艂 si臋 jej czwartym klientem. Ostatnim, zanim burdel

otworzy艂 swe go艣cinne podwoje, by艂 miejscowy kowal. W ci膮gu

41

trzech pracowitych dni wyku艂 wst臋g臋 bardzo podobn膮 do tej, kt贸ra

spina wie艅ce 偶a艂obne, i wygrawerowa艂 z艂oconymi literami:

ZAPRASZAMY DO CZERWONEGO DOMU.

- Ma艂a Laguna o 偶贸艂tych jak z艂oto 艣lepiach sprzedaje si臋 za kilka

monet lub par臋 kr贸lik贸w w posiad艂o艣ci, kt贸r膮 jej podarowa艂 kocha-

nek - rozpowiada艂 tym, co zaszli do jego ku藕ni b膮d藕 w karczmie

rozgrywali partyjk臋 w karty i opr贸偶niali szklanice.

Clara nie mia艂a nic przeciwko tym zach臋tom i gorliwie zabra艂a

si臋 do rzeczy: na zwie艅czeniu 偶elaznej bramy umie艣ci艂a z艂oty na-

pis, chocia偶 wi臋kszo艣膰 odwiedzaj膮cych j膮 nie mog艂a go przeczy-

ta膰, poniewa偶 zazwyczaj byli to analfabeci, za to ptaki znaczy艂y

go ekskrementami, tak jak to czyni艂y w przypadku cmentarnych

krzy偶y i nagrobnych p艂yt.

Wystrojona w sk膮py negli偶 lub maureta艅skie pantalony zacz臋艂a

przyjmowa膰 m臋偶czyzn z miasteczka, gotowych zap艂aci膰 za jej

urod臋 i m艂odo艣膰, a ci zjawiali si臋 licznie, bez cienia strachu, ponie-

wa偶 sz艂o tu nie o zmierzenie si臋 z kl膮tw膮, lecz o zwyk艂e kupczenie

cia艂em. Egzotyczna aura, orientalne stroje i niezwyk艂a sceneria,

w kt贸rej ich oczekiwa艂a pi臋kna prostytutka, sprawia艂y, 偶e go艣cie

tego przybytku niemal tracili zmys艂y. Przyzwyczajeni dot膮d do

korzystania z tego rodzaju us艂ug w stajni, spichlerzu lub lesie, tu

mogli oddawa膰 si臋 rozkoszy na mi臋kkich sofach, i wsparci na at-

艂asowych poduszkach przygl膮dali si臋 艣licznym odaliskom. Zjawili

si臋 tak偶e my艣liwi. Czerwony Dom, gdzie zaspokaja艂a ich 偶膮dz臋

z艂otooka dziewczyna w przezroczystych tiulach i szerokich szara-

warach, sta艂 si臋, pr贸cz jeleni, dzik贸w i zaj臋cy, jeszcze jednym po-

wodem, by wr贸ci膰 do kastylijskiego miasteczka nast臋pnej jesieni.

Na pocz膮tku grudnia pami臋tnego 1898 roku inauguracja wyra-

finowanej sztuki mi艂osnej w domu Clary, nazwanym Czerwonym

Domem, sta艂a si臋 wiod膮cym tematem 偶arliwych kaza艅 ojca Impe-

rio. Rz膮dki czarnych chustek przesta艂y rozprawia膰 o krokodylach,

bezdennych bagnach i selwie roj膮cej si臋 od kuba艅skich rebelian-

t贸w, odt膮d bowiem znacznie bardziej zajmowa艂 je lupanar za艂o-

偶ony przez t臋 Lagun臋 o piekielnych 偶贸艂tych oczach.

Dom uciech dzia艂a艂 w najlepsze od kilku dni, kiedy dowiedzia艂

si臋 o nim ojciec Imperio. Zjawi艂a si臋 wtedy przed nim kuba艅ska

pustelnica, przypominaj膮c mu, 偶e jego los jest nierozerwalnie

zwi膮zany z pojawieniem si臋 na ziemi Z艂ego. Ksi膮dz os艂oni艂 si臋

szczelnie sutann膮, kt贸r膮 wcze艣niej obficie skropi艂 艣wi臋con膮 wod膮,

i na grzbiecie mulicy ruszy艂 do Czerwonego Domu. Zwykle podr贸-

偶owa艂 w ten spos贸b, kiedy musia艂 udzieli膰 ostatniego namasz-

czenia b膮d藕 kap艂a艅skiej pos艂ugi wiernym rozproszonym w艣r贸d

odleg艂ych wzg贸rz, teraz jednak przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie, jak ogo-

艂ocone z li艣ci buki wychodz膮 na spotkanie w臋drowca, a opad艂e

li艣cie 艣ciel膮 si臋 na drodze niczym 偶贸艂ty dywan. Ga艂臋zie drzew ko-

艂ysa艂y si臋 na wietrze.

Odnalaz艂 otwart膮 furtk臋 od ogrodu, przywi膮za艂 mulic臋 do pr臋-

t贸w 偶elaznej bramy i ruszy艂 kamienn膮 drog膮, grubymi butami

mia偶d偶膮c krzaczki stokrotek. Zanim uderzy艂 ko艂atk膮, uczyni艂 znak

krzy偶a. Musia艂 jednak uderza膰 wiele razy, nim mu otworzono.

Dziewczyna ziewa艂a, os艂aniaj膮c si臋 we艂nianym szalem.

- Prosz臋 wej艣膰, ojcze.

- Zostan臋 tutaj.

- Jak sobie ojciec 偶yczy.

W oczach dziewczyny dostrzeg艂 g艂臋boki smutek samotno艣ci,

przywodz膮cy na my艣l nagie ramiona buk贸w ko艂ysanych przez je-

sienny wiatr. Z wn臋trza domu dobywa艂a si臋 wo艅 wilgoci i kurzu,

kt贸ra jemu wyda艂a si臋 odorem siarki. Wzdrygn膮艂 si臋. Zamierza艂

sprawdzi膰, czy w tym domu zmienionym w przybytek grzechu

ukrywa si臋 szatan.

- Tu nikt si臋 nie ukrywa, nawet moja zemsta - odpowiedzia艂a

spokojnie.

Zjawi艂 si臋 przepe艂niony duchow膮 moc膮 uzbrojon膮 w koloratk臋,

got贸w wyruszy膰 do ko艣cio艂a po akcesoria do egzorcyzm贸w, je艣li

b臋d膮 konieczne, got贸w przeciwstawi膰 si臋 szatanowi o ludzkiej

twarzy, je艣li to on zamieszka艂 w domu Clary i wype艂ni艂 jej serce

zgubnymi my艣lami.

- Ojcze, nie trzeba tu 偶adnych egzorcyzm贸w, prosz臋 mi raczej

przynie艣膰 艣wie偶y bochenek, 偶ebym mog艂a zje艣膰 艣niadanie. Nie

chc膮 mi sprzeda膰 chleba, a ja nie mam czasu go upiec.

- Wiedz, Claro, mimo twoich kocich oczu, z艂ych obyczaj贸w,

bo, jak m贸wi膮, rozmawiasz ze zmar艂ymi, i mimo twojego zaj臋cia,

kt贸re wybra艂a艣 z w艂asnej woli czy nie, jestem got贸w ratowa膰 ci臋

za wszelk膮 cen臋, od ciebie samej lub od szatana - o艣wiadczy艂 ka-

tegorycznym tonem wyuczonym w tropikach.

Po czym odwr贸ci艂 si臋, przeszed艂 艣cie偶k膮 w艣r贸d kamieni, dalej

przez ogr贸d, wsiad艂 na mulic臋 i ruszy艂 do miasteczka. W blasku po-

ranka jego czarne oczy zamgli艂y wstydliwe wizje podsycane przez

jej m艂odo艣膰, stopion膮 w jedno z nieskromn膮 nago艣ci膮 buk贸w.

Clara Laguna nie chcia艂a, by matka wprowadzi艂a si臋 do jej domu,

ale ci臋偶ar zobowi膮za艅, brud i samotno艣膰 sprawi艂y, 偶e zmieni艂a zda-

nie. Nie mog艂a zadowala膰 klient贸w w wielkim 艂o偶u z baldachimem

i wys艂uchiwa膰 jednocze艣nie tych, kt贸rzy w艂a艣nie przybywali. Je艣li

zamyka艂a drzwi, m臋偶czy藕ni zwijali si臋 w k艂臋bek na oszronionym

dziedzi艅cu, je艣li pozostawia艂a je otwarte, wa艂臋sali si臋 po domu

i przekradali do sypialni, aby 艣ledzi膰 wyczyny swych rywali. Co

gorsza, trafiali do spi偶arni, poch艂aniaj膮c skromne zapasy, kt贸re

zdo艂a艂a zgromadzi膰. Brakowa艂o jej tak偶e czasu, 偶eby zatroszczy膰

si臋 o grz膮dki z sa艂at膮, kt贸r膮 posadzi艂a obok krzew贸w pomidor贸w

i dy艅, czy posprz膮ta膰 salon i sypialni臋 z naniesionego b艂ota. Nie

艣ciera艂a 艣lad贸w 艣liny, pozosta艂o艣ci powszechnego w艣r贸d jej go艣ci

nawyku spluwania na pod艂og臋, nie usuwa艂a wsz臋dobylskiej sier-

艣ci mu艂贸w. A jak tu znale藕膰 czas na przygotowanie posi艂ku, uda-

nie si臋 po 偶ywno艣膰 czy usuni臋cie suchych li艣ci z kamiennej drogi,

kt贸ra z wolna zarasta艂a k臋pami wiotkich stokrotek...

Pewnego wieczoru, wychylona przez por臋cz balkonu, zrozu-

mia艂a, 偶e nie mo偶e egzystowa膰 sama w tym domu, gdzie ukrywa艂a

rani膮ce j膮 wspomnienia. Dr臋czy艂a j膮 nawet samotno艣膰 nocnych mo-

tyli, kt贸re bezradnie oczekiwa艂y na 艣mier膰 w paj臋czej sieci. T臋sk-

ni艂a za oparami czarodziejskich eliksir贸w matki, zn贸w chcia艂a

pom贸c jej kroi膰 drobne gady i przywraca膰 dziewictwo.

Brakowa艂o jej chrz臋stu kocich ko艣ci ukrytych w worku, nawet

kozy, kt贸r膮 niegdy艣 doi艂a ka偶dego ranka. Mimo to nie przesta艂a

wini膰 matki za swoje nieszcz臋艣cia, bo przecie偶 to ona przekaza艂a

c贸rce przekl臋te dziedzictwo.

Tego wieczoru Clara postanowi艂a wydrze膰 z siebie wszelkie

uczucia, jakie mog艂a 偶ywi膰 do swej matki i do dziecka, kt贸re roz-

wija艂o si臋 wewn膮trz niej i mia艂o sta膰 si臋 spadkobierc膮 przekl臋tego

rodu. I kiedy ksi臋偶yc od艂膮czy艂 si臋 od chmur, zap艂aka艂a za utra-

con膮 mi艂o艣ci膮, kwiatem pomara艅czy i oliwkowymi 藕renicami.

Roni艂a 艂zy za rytmicznymi strofami i pobo偶nymi pie艣niami. Po-

偶a艂owa艂a nawet przyjemno艣ci innych m臋偶czyzn, kt贸rych dotkn臋艂a

jej zemsta. I nie znalaz艂a pocieszenia ani w rze艣kiej wilgoci lasu

w臋druj膮cej od strony g贸r, ani w lodowatym spokoju, kt贸ry prze-

nika艂 jej cia艂o. Dopiero gdy odkry艂a, 偶e zamiast gwiazd, w ciem-

no艣ci nocy b艂yszcz膮 czarne oczy, poczu艂a, 偶e b贸l ust臋puje. Otar艂a

twarz i zamkn臋艂a balkon.

To by艂y oczy ojca Imperio.

Nast臋pnego dnia wyruszy艂a do chaty matki. Niebo by艂o bia艂e,

jakby zgromadzi艂o ca艂y 艣nieg, kt贸ry zimow膮 por膮 mia艂 opa艣膰 na

miasteczko. By艂a po艂owa grudnia, miesi膮ca, w kt贸rym zamieraj膮

skute lodem strumienie.

Znalaz艂a star膮 kobiet臋 wyczerpan膮, le偶膮c膮 na 艂贸偶ku. Nie widzia艂a

jej, odk膮d po powrocie ze stolicy o艣wiadczy艂a wprost, 偶e decyduje

si臋 otworzy膰 dom schadzek. S艂ysz膮c kroki, czarownica unios艂a si臋.

艢lepe oko by艂o przymkni臋te, lecz ciemna 藕renica czuwa艂a.

Clara spostrzeg艂a, 偶e jest wychudzona i postarza艂a.

- Jad艂a艣 co艣?

- Za chwil臋 nie b臋dzie ju偶 dla mnie ratunku... Sp贸jrz na swoj膮

nieszcz臋sn膮 matk臋! Wczoraj musia艂am zabi膰 kur臋... Lecz ty si臋

nie martw i korzystaj z czerwonej rezydencji.

Odk膮d jej c贸rka zacz臋艂a przyjmowa膰 m臋偶czyzn, interes wied藕my

szed艂 s艂abo. Bywa艂y dni, 偶e ko艣ci kota nie opuszcza艂y swego worka.

Kobiety z miasteczka, kt贸re dot膮d domaga艂y si臋 tajemnych us艂ug,

teraz m艣ci艂y si臋 za to, 偶e ich m臋偶owie, bracia i synowie za偶ywali

uciech w folwarku z meblami rodem z pa艂acu. Zlecenia na zszywa-

nie b艂on dziewiczych i przygotowywanie mikstur przeciw z艂emu

urokowi sko艅czy艂y si臋, jak no偶em uci膮艂. I tylko jeden my艣liwy,

nieczu艂y na powszechn膮 zmow臋, o艣mieli艂 si臋 kupi膰 od niej amu-

let. Je艣li tak dalej p贸jdzie, pewnie pod koniec miesi膮ca nie b臋dzie

mog艂a zap艂aci膰 czynszu za dom.

- Zabierz zwierz臋ta, kt贸re ci pozosta艂y, i chod藕 ze mn膮.

- Oho, wreszcie przemy艣la艂a艣 swoje post臋powanie. Przez tw贸j

up贸r, by zrobi膰 z siebie dziwk臋, zrujnowa艂a艣 moje zaj臋cie.

- Przyjd藕 i pom贸偶 mi w moim, a zobaczysz, 偶e przyniesie nie-

z艂y zysk.

- Tym wi臋kszy, je艣li pozwolisz, 偶eby twoja matka ci doradzi艂a.

Potrzebujesz dziewcz膮t, kt贸re pomog膮 ci przy obs艂udze go艣ci.

Znajd臋 ci je. Zw艂aszcza 偶e za kilka miesi臋cy, kiedy ci膮偶a b臋dzie

widoczna, nie b臋dziesz mog艂a przyjmowa膰 klient贸w.

44

Spakowa艂y garnki i rondle, s艂oiki z magicznymi sk艂adnikami,

sprz臋ty kuchenne, zabra艂y trzy pozosta艂e kury i koz臋. Wszystko

to za艂adowa艂y na rozklekotany w贸zek i ruszy艂y do Czerwonego

Domu.

Min臋艂o kilka dni, odk膮d czarownica Laguna zamieszka艂a w lu-

panarze, gdy do miasteczka dotar艂a wiadomo艣膰 o kl臋sce Hiszpanii

w wojnie przeciw rebeliantom kuba艅skim i Stanom Zjednoczonym,

a wraz z ni膮 o stracie tych niewielu terytori贸w, kt贸re pozosta艂y

przy imperium. Kuba, Filipiny i Puerto Rico zosta艂y obj臋te ame-

ryka艅skim protektoratem. W niedziel臋 kap艂an, dr偶膮c jeszcze z po-

wodu tak wielkiej niesprawiedliwo艣ci losu, wspi膮艂 si臋 na ambon臋

i z ramionami rozpostartymi jak skrzyd艂a or艂a wyg艂osi艂 kazanie

na temat szkodliwo艣ci cukru, kt贸ry pochodzi艂 w g艂贸wnej mierze

z Kuby, i zakaza艂 jego spo偶ywania w kawie i s艂odyczach, wzywa-

j膮c wiernych do wsp贸艂zawodnictwa w rozpami臋tywaniu goryczy

pora偶ki. Po mszy na miasteczko spad艂a pierwsza w tym roku por-

cja 艣niegu, przynosz膮c wreszcie tak oczekiwan膮 zim臋. Ulice, plac,

ko艣ci贸艂, kamienny wodotrysk, zbocze cmentarza, okoliczne pola,

lasy sosnowe, g贸ry i brzegi Duero pokry艂y si臋 warstw膮 mi臋kkiego

puchu, kt贸ry przeradza艂 si臋 w bielute艅kie kryszta艂y. Ojciec Impe-

rio rozpozna艂 ten fenomen jako nowe szelmostwo diab艂a, co dla

upokorzenia s艂ugi bo偶ego zrzuca艂 warstw臋 kuba艅skiego cukru.

Zamkn膮艂 si臋 w zakrystii ko艣cio艂a, udr臋czony wizj膮 bia艂ej skorupy

pokrywaj膮cej s艂odycz膮 szczyty g贸r. Widzia艂 w niej kolejn膮 pr贸b臋

dla swych parafian pogr膮偶onych w otch艂ani grzechu i odm贸wi艂

opuszczenia swej kryj贸wki, a偶 nocne przymrozki nie zmieni膮

艣niegu w tward膮 po艂a膰, a ludzie i zwierz臋ta nie pobrudz膮 go co-

dzienn膮 krz膮tanin膮.

艢nieg przeszed艂 oczekiwane przeobra偶enie, wi臋c ojciec Impe-

rio m贸g艂 po nim pospacerowa膰 i ostudzi膰 wizje zag艂ady 偶o艂nierzy,

kt贸re podsuwa艂a mu wyobra藕nia zrodzona z czas贸w karaibskich.

Pragn膮艂 teraz, aby przestano go nazywa膰 ojcem Imperio, ale nikt

nigdy nie zgodzi艂 si臋 nazywa膰 go Juan Antonio, i tak przyzwycza-

jenie da艂o odp贸r jego chwilowemu gor膮cemu 偶yczeniu.

Wiadomo艣膰 o kl臋sce Hiszpanii i ostre zakazy ksi臋dza odsu-

wa艂y od mieszka艅c贸w miasteczka skandal zwi膮zany z przyby-

ciem do Czerwonego Domu dw贸ch prostytutek. Tylko podczas

partyjek gry w karty w gospodzie m臋偶czy藕ni por贸wnywali posu-

ni臋cia w polityce kraju z ich w艂asnymi posuni臋ciami w towarzy-

stwie dziewczyn.

W drzwiach dom贸w usta艂y szepty, j臋zyki wystawione na zi-

mowy ch艂贸d zamar艂y, jedynie desery zdawa艂y si臋 zaprawione go-

rycz膮, a kawa pozbawiona smaku.

Czarownica Laguna zawsze uwa偶a艂a si臋 za kobiet臋 praktyczn膮,

potrafi膮c膮 wyci膮gn膮膰 korzy艣膰 ze sprawy przegranej, jak膮 by艂a kl膮-

twa dr臋cz膮ca jej rodzin臋. Dlatego kiedy przekona艂a si臋, i偶 nie po-

trafi przekona膰 c贸rki, by zrezygnowa艂a z bezsensownej zemsty,

postanowi艂a z niej skorzysta膰. Przyj臋艂a dwie dziewczyny z s膮sied-

niego miasteczka. Tomasa i Ludovica by艂y biedne, lecz urodziwe,

i gotowe pracowa膰 za ciep艂y k膮t, jedzenie i gar艣膰 monet, kt贸ra po-

zwala艂a im zabawi膰 si臋 w niedziel臋. Ich us艂ugi wkr贸tce zosta艂y

docenione przez coraz liczniejsz膮 klientel臋, cho膰 daleko im by艂o

do kunsztu z艂otookiej prostytutki. Dyli偶anse i wozy przeje偶d偶a艂y

codziennie ubitym le艣nym traktem, kt贸ry 艂膮czy艂 miejscowo艣ci re-

gionu i wi贸d艂 a偶 do stolicy. I wielu by艂o podr贸偶nych, co zatrzymy-

wali si臋 w Czerwonym Domu przez przypadek b膮d藕 przyci膮gni臋ci

jego stale rosn膮cym rozg艂osem. Odwiedziny tutaj 艂agodzi艂y trudy

podr贸偶y emocjonuj膮cymi chwilami pod purpurowym baldachi-

mem albo w 艂贸偶kach, kt贸re Clara 艣ci膮gn臋艂a z poddasza dla no-

wych dziewcz膮t.

W ostatni poranek starego roku w kuchni domu schadzek po-

jawi艂a si臋 dziewczyna ze zniekszta艂conym nosem, kt贸rej nikt nie

zna艂.

W salonie udekorowanym wst臋gami b艂yszcz膮cego papieru dla

uczczenia 艢wi膮t Bo偶ego Narodzenia czarownica czuwa艂a nad go艣膰-

mi rozpartymi na mi臋kkich kanapach w oczekiwaniu na swoj膮

kolej. Serwowa艂a im grzane wino w szklanicy za pi臋膰 centym贸w,

a tym, kt贸rzy sobie tego 偶yczyli, rzuca艂a ko艣ci, aby przepowiedzie膰

pomy艣lne zbiory i dobre interesy w nowym roku. Wo艅 drewna trzas-

kaj膮cego w ogromnym kominku uprzyjemnia艂a oczekiwanie i do-

dawa艂a tajemniczo艣ci wr贸偶bom. Od czasu do czasu z pomieszcze艅

na pi臋trze dochodzi艂 d艂ugi zwyci臋ski j臋k b膮d藕 zgrzyt starego 艂贸偶ka,

kt贸re trzeszcza艂o nadwyr臋偶one przez rozb艂ysk rozkoszy.

Dziewczyna o zdeformowanym nosie w艣lizgn臋艂a si臋 do domu

przez kuchenne drzwi, kto艣 pozostawi艂 je niezaryglowane. Spro-

wadzi艂 j膮 g艂贸d. Znalaz艂a pomidory w ogr贸dku, lecz 艣nieg zmrozi艂

wszystko i niemal z艂ama艂a sobie z膮b, pr贸buj膮c wgry藕膰 si臋 w wa-

rzywo. By艂o jej potwornie zimno, dlatego wsun臋艂a si臋 do kuchni,

nie my艣l膮c wcale o konsekwencjach. Jedyne, czego pragn臋艂a, to

ogrza膰 cia艂o ci膮gn膮ce za sob膮 zapach klaczy. Pomieszczenie kry艂o

si臋 w p贸艂mroku dw贸ch oliwnych lamp. Na stole, na 艣rodku kuchni,

dostrzeg艂a dzban paruj膮cego wina i kubki. Upi艂a kilka 艂yk贸w, a偶

zapiek艂o j膮 w gardle, a wtedy kawa艂ki szronu zwisaj膮ce z jej ust

i brody odtaja艂y. S艂ysza艂a g艂osy dochodz膮ce z salonu, lecz to jej nie

obchodzi艂o. W艂a艣nie odkry艂a zabite kr贸liki, kt贸re przyni贸s艂 jeden

z my艣liwych, aby zap艂aci膰 za us艂ugi dziewcz膮t, i zabra艂a si臋 do

przygotowywania potrawki z kr贸lika w sosie z oliwy i czosnku.

Znalaz艂a w spi偶arni niezb臋dne sk艂adniki i 艂apczywie zagarn臋艂a

cebul臋, dwie g艂贸wki czosnku i bochenek chleba. Zdj臋艂a sk贸r臋, po-

膰wiartowa艂a mi臋so, zlizuj膮c krew z palc贸w. Potem szybko rozpali艂a

ogie艅 na 偶elaznej kuchence, postawi艂a garnek na p艂ycie i zacz臋艂a

przyrz膮dza膰 posi艂ek.

Nikt nie zdawa艂 sobie sprawy z jej obecno艣ci, dop贸ki osza艂amia-

j膮cy aromat nie przenikn膮艂 do salonu, burz膮c stan cichego oczeki-

wania, przerywanego 艂ykami wina i przepowiedniami. Czarownica

Laguna podrepta艂a do kuchni, a za ni膮 dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rym

kusz膮cy aromat mocno zaostrzy艂 apetyt. Dostrzegli dziewczyn臋

skryt膮 w p贸艂mroku oliwnych lamp i wzdrygn臋li si臋. Jednak偶e ona

niewzruszenie miesza艂a sos, jakby nic si臋 nie sta艂o. Pr贸cz znie-

kszta艂conego nosa mia艂a twarz posinia艂膮 od licznych raz贸w, jej oczy

gorza艂y szale艅stwem, a kr贸tkie ciemne w艂osy przechodzi艂y w szero-

kie bokobrody zako艅czone skromn膮 br贸dk膮. Nie pochodzi艂a z tych

okolic, i kiedy stara kobieta zapyta艂a j膮, kim jest i co robi w cudzej

kuchni, wyda艂a z siebie potok dziwnych d藕wi臋k贸w przypomina-

j膮cych chrz膮kni臋cia, z kt贸rych mo偶na by艂o jedynie zrozumie膰, 偶e

nazywa si臋 Bernarda i przygotowuje kr贸lika w sosie czosnkowym.

Czarownica Laguna dostrzeg艂a, 偶e dziewczyna ubrana jest

w 艂achmany, a jej stopy okrywaj膮 trzewiki z dziurami zatkanymi

艣niegiem. Kiedy stara kobieta zbli偶y艂a si臋 do niej, dziewczyna od-

ruchowo przykucn臋艂a i os艂oni艂a g艂ow臋 zgi臋tymi ramionami.

- Kto ci臋 tak poturbowa艂? - spyta艂 jeden z m臋偶czyzn.

47

Bernarda, wci膮偶 nie zmieniaj膮c pozycji, poruszy艂a d艂o艅mi, na-

brzmia艂ymi ci臋偶k膮 prac膮 od wczesnego dzieci艅stwa, i wydoby艂a

z ust kilka d藕wi臋k贸w, ale tym razem nikt ju偶 nie m贸g艂 ich poj膮膰.

- Uciek艂a艣 ze swojego domu, poniewa偶 ci臋 bili, co? - zapyta艂

drugi.

Zapach klaczy, kt贸ry wydziela艂o jej cia艂o, nabra艂 jeszcze inten-

sywno艣ci. Zapad艂a cisza.

- Sk膮d pochodzisz, to pochodzisz, ale doskonale gotujesz. Je-

艣li ten kr贸lik jest gotowy, ch臋tnie spr贸buj臋 - o艣wiadczy艂 kt贸ry艣

z nich.

- I ja - doda艂 drugi.

- A wi臋c podnie艣 si臋 i doko艅cz, co zacz臋艂a艣 - nakaza艂a matka

Clary.

Bernarda, porwana rado艣ci膮, kt贸rej nikt nie rozumia艂, obwi膮-

za艂a sobie g艂ow臋 kuchenn膮 艣cierk膮, zas艂aniaj膮c oczy, i zacz臋艂a

zr臋cznie podrzuca膰 do g贸ry drewnian膮 艂y偶k臋 u偶yt膮 do mieszania

sosu. Potem zamieni艂a j膮 na kuchenny n贸偶, i na oczach os艂upia-

艂ych widz贸w posieka艂a czosnek na kawa艂eczki, przy czym ostrze

nawet nie drasn臋艂o jej w palec. Kiedy mia艂a ju偶 wrzuci膰 czosnek

do garnka, pochyli艂a si臋 nagle, nas艂uchuj膮c, po czym cisn臋艂a no-

偶em w kierunku myszy umykaj膮cej w stron臋 spi偶arni, przebija-

j膮c j膮 na wylot.

- Co za diabe艂 siedzi w tej dziewczynie! - szepn臋艂a Clara, kt贸ra

maj膮c do艣膰 czekania, zjawi艂a si臋, wiedziona kusz膮cym zapachem

potrawy.

Dziewczyna zdj臋艂a chustk臋 z oczu, a obraz prostytutki o z艂o-

tych 藕renicach w pomara艅czowym negli偶u, z rozpuszczonymi

w艂osami si臋gaj膮cymi poni偶ej talii i du偶ymi piersiami kobiety brze-

miennej rysuj膮cymi si臋 pod tiulami, sprawi艂, 偶e a偶 艣cisn臋艂o j膮

w do艂ku. Porwa艂a kilka cebul z blatu sto艂u i wydaj膮c niezrozu-

mia艂e chrz膮kni臋cia, zacz臋艂a nimi 偶onglowa膰, a偶 Clara poleci艂a

jej przesta膰. Bernarda wyj膮ka艂a: „tu zostan臋" i poch艂on臋艂a cebule

jedn膮 po drugiej.

Tej nocy Bernarda powiedzia艂a „tu zostan臋" i zosta艂a w Czerwo-

nym Domu a偶 do 艣mierci. Ale trzeba by艂o dw贸ch lat, kt贸re sp臋dzi艂a,

pracuj膮c jako kucharka w burdelu, aby zrozumie膰 jej chrz膮kni臋cia

i niewyra藕ne s艂owa i dowiedzie膰 si臋, 偶e jej ojciec sprzeda艂 j膮 do

48

cyrku, gdzie by艂a jedn膮 z atrakcji jako kobieta z brod膮. Sta艂o si臋

wi臋c oczywiste, gdzie nauczy艂a si臋 takiej zr臋czno艣ci i upodobania

do 偶onglowania, kt贸re gotowa by艂a uprawia膰 wszelkim rodzajem

naczy艅, warzyw lub owoc贸w. W dodatku zr臋czno艣膰 Bernardy na

tym si臋 nie ko艅czy艂a, mia艂a bowiem wrodzon膮 zdolno艣膰 do goto-

wania, a jej specja艂y zdoby艂y tak膮 s艂aw臋 i przyci膮ga艂y tylu klient贸w,

偶e sta艂y si臋 kusz膮cym daniem przed lub po rozkoszach, jakimi ob-

darowywa艂a go艣ci Clara pod purpurowym baldachimem. Ponadto

Bernarda porozumiewa艂a si臋 z innymi dzi臋ki swoim sosom i po-

trawkom znacznie lepiej ni偶 za pomoc膮 chrz膮kni臋膰 i niewyra藕-

nie j膮kanych s艂贸w.

Ujawni艂a tak偶e nadzwyczajn膮 umiej臋tno艣膰 troszczenia si臋

o zwierz臋ta. Uspokaja艂y si臋 natychmiast, kiedy dotyka艂a ich wiel-

kimi d艂o艅mi. Dlatego pr贸cz kuchni zajmowa艂a si臋 obej艣ciem i staj-

ni膮 Czerwonego Domu, kt贸re, w miar臋 jak przybytek coraz lepiej

prosperowa艂, wype艂nia艂y si臋 kurami, owcami i kozami, a nawet

par膮 koni. Te r偶a艂y z zadowolenia, wdychaj膮c zapach klaczy p艂y-

n膮cy niewidzialnym strumieniem z cia艂a Bernardy.

Musia艂o up艂yn膮膰 kolejnych kilka lat, aby dowiedziano si臋 wi臋-

cej: pochodzi艂a z Sorii i wychowa艂a si臋 bez matki. Uciek艂a z cyrku,

poniewa偶 kto艣 j膮 bi艂, to ju偶 wiedziano, lecz uda艂o si臋 te偶 rozszy-

frowa膰, 偶e by艂 to pogromca dzikich zwierz膮t, kt贸ry si臋 upija艂, mal-

tretowa艂 j膮 i dla zabawy szarpa艂 za brod臋.

Jednak偶e, co wysz艂o na jaw ledwie po paru dniach, prostota

charakteru i ograniczenie umys艂owe, kt贸re wszem i wobec oka-

zywa艂a Bernarda, nie by艂y efektem nie艣mia艂o艣ci b膮d藕 traumy spo-

wodowanej razami pijanego tresera. Dziewczyna od dzieci艅stwa

nosi艂a g艂ow臋 tak wysoko w chmurach, 偶e przes艂ania艂y jej nor-

malny 艣wiat.

Ulokowano j膮 w pomieszczeniu przylegaj膮cym do spi偶arni, na

s艂omianym sienniku wprost na pod艂odze. Kiedy zdj臋艂a ubranie,

zapach jej cia艂a buchn膮艂 fal膮 przez pokoje, wspi膮艂 si臋 po scho-

dach i ukradkiem dotar艂 a偶 do Clary Laguny. Wyczu艂a go przez

sen, a dziecko poruszy艂o si臋 wewn膮trz niej.

ROZDZIA艁 4

Ogr贸d Czerwonego Domu nieprzerwanie rozkwita艂, kr膮偶y艂y nad

nim roje pszcz贸艂, ha艂a艣liwie koncertowa艂y koniki polne. Ale do-

piero z nadej艣ciem kolejnej zimy miasteczko zacz臋艂o szepta膰 o nie-

zwyk艂ym zjawisku przyrodniczo-klimatycznym, kt贸re ujawni艂o si臋

z ca艂膮 moc膮. Pierwsz膮 jego oznak膮 by艂y stokrotki; pojawi艂y si臋 po-

mi臋dzy kamieniami na drodze prowadz膮cej do drzwi Czerwonego

Domu po tym, jak Clara obj臋艂a go w posiadanie. Odt膮d nie przesta-

wa艂y rosn膮膰, unosz膮c w g贸r臋 delikatne korony - nawet podczas zi-

mowych ch艂od贸w przebija艂y si臋 uparcie przez zesch艂e li艣cie i bia艂膮

pierzyn臋 艣niegu, bior膮c w posiadanie i ziemi臋, i sny Clary.

W sz贸stym miesi膮cu ci膮偶y z艂otooka w艂a艣cicielka domu uciech

przesta艂a przyjmowa膰 klient贸w i poleci艂a matce znale藕膰 dziewczyn臋,

kt贸ra j膮 zast膮pi, gdy tymczasem ona odda艂a si臋 oczekiwaniu na na-

rodziny c贸rki. Ogromny mebel przesuni臋to pod okno, tak 偶e otoczy艂a

je rama z 偶elaznych pr臋t贸w. Tam siadywa艂a Clara z nabrzmia艂ym

brzuchem i godzinami przygl膮da艂a si臋 kamiennej 艣cie偶ce. Oczyma

wyobra藕ni widzia艂a nadchodz膮c膮 jesie艅 i andaluzyjskiego szlach-

cica depcz膮cego krzaczki stokrotek. Silne nogi, 艂adownic臋 z nabo-

jami otaczaj膮c膮 jego tali臋, oczy jak dwie soczyste oliwki, peleryn臋

okrywaj膮c膮 plecy, w艂osy skropione oparami oliwy... Szed艂, 艣piewa-

j膮c copl臋 i oznajmiaj膮c swe przybycie, a potem nuci艂 smutn膮 po-

wa偶n膮 pie艣艅, by prosi膰 j膮 o wybaczenie. Ta droga by艂a pierwszym

obrazem, kt贸ry Clara rozpami臋tywa艂a tu偶 po przebudzeniu, i ostat-

nim, z kt贸rym zasypia艂a, lecz jej wizje nieprzerwanie 偶y艂y w snach.

艢wita艂o, a jej w艂osy pachnia艂y kwiatami, jak w贸wczas, kiedy pro-

wadzi艂a ukochanego, by zobaczy艂 Czerwony Dom, jednak tym ra-

zem stokrotki ju偶 nie kwit艂y w jej kasztanowych splotach, lecz na

ziemi, tam gdzie wi艂a si臋 艣cie偶ka.

50

Pewnego poranka, gdy up艂ywa艂 si贸dmy miesi膮c ci膮偶y, z oczami

jeszcze przys艂oni臋tymi senn膮 mg艂膮, dostrzeg艂a posta膰 m臋偶czyzny

kieruj膮cego si臋 do drzwi. Mocno przetar艂a oczy, aby 偶adne bielmo

nie oszuka艂o jej nadziei. Wr贸ci艂! I to wcze艣niej, ni偶 obieca艂! Wr贸-

ci艂, zanim wiosna wystrzeli艂a artyleri膮 kwiat贸w!

Lecz ten m臋偶czyzna nie mia艂 wysokich l艣ni膮cych but贸w i bry-

czes贸w, nie nosi艂 peleryny, a jego w艂osy nie pachnia艂y olejkiem.

Mia艂 za to spodnie czarne i proste, ci臋偶kie buty z cholewami, sur-

dut o wiele za du偶y, a pod szyj膮 l艣ni膮cy 艣nie偶nobia艂y pasek, kt贸ry

oznacza艂 po艣wi臋cenie si臋 Chrystusowi.

Tym cz艂owiekiem by艂 ojciec Imperio.

Clara wybuch艂a p艂aczem.

Ksi膮dz zastuka艂 ko艂atk膮. Otworzy艂a czarownica Laguna. W tym

momencie m臋偶czyzna w duchu zada艂 sobie pytanie, czy szatan

mo偶e ukrywa膰 si臋 w chorej 藕renicy tej kobiety, kt贸ra nadal trud-

ni艂a si臋 czarami, i pod wp艂ywem tej my艣li prze偶egna艂 si臋 zama-

szy艣cie.

- Co za niespodzianka! Niech ojciec wejdzie.

- Zostan臋 tutaj.

Ojciec Imperio postanowi艂 nigdy nie przekroczy膰 progu tego

domostwa.

- Prosz臋 przynajmniej powiedzie膰, co ojca tu sprowadza?

- Chcia艂bym zobaczy膰 Clar臋.

- Jest zm臋czona, ojcze, potrzebuje odpoczynku, poniewa偶 ocze-

kuje dziecka.

- S艂ysza艂em, m贸wi膮 o tym w miasteczku. Mog臋 poczeka膰, pro-

sz臋 jej powiedzie膰, 偶e chc臋 jej co艣 przekaza膰.

- Ale ona z pewno艣ci膮 jeszcze si臋 nie obudzi艂a, i mo偶liwe, 偶e

min膮 godziny, zanim otworzy oczy. To przywilej kobiet brzemien-

nych: sporo sypia膰.

- Ju偶 wsta艂am, matko, wr贸膰 do domu, zajm臋 si臋 naszym go艣-

ciem - Clara Laguna pojawi艂a si臋 w przedsionku. Oczy mia艂a

podkr膮偶one od p艂aczu, w艂osy w nie艂adzie, a jej ci膮偶臋 uwypukla艂

mu艣linowy szlafrok z Uprowadzenia z Seraju.

Czarownica Laguna wr贸ci艂a na 艣niadanie do kuchni.

- Prosz臋 powiedzie膰, czego sobie ojciec 偶yczy, i odej艣膰. Nie po-

trzebuj臋 kontaktu z Bogiem, dop贸ki nie nadejdzie moment mojej

艣mierci.

Ksi膮dz dzier偶y艂 Bibli臋 w fioletowych ok艂adkach, w kt贸rych

utkwi艂 wzrok.

- Zjawi艂em si臋, by j膮 przynie艣膰 - poda艂 ksi臋g臋 ci臋偶arnej kobie-

cie. - Nie powinna by艂a tyle czeka膰.

- Czy wygl膮dam na kogo艣, kto potrafi czyta膰, ojcze? Co za mani臋

maj膮 m臋偶czy藕ni, s膮dz膮c, 偶e kobiety powinny by膰 stale pouczane?

A mo偶e ojciec wierzy, 偶e nie opu艣ciliby mnie, gdybym by艂a w sta-

nie zrozumie膰 t臋 ksi膮偶k臋?

- Je艣li nie znasz liter, ja ci j膮 przeczytam. Jutro pojawi臋 si臋

o tej samej porze. B臋d臋 ci臋 oczekiwa艂 w ogrodzie, tylko... przyjd藕

ubrana - zapowiedzia艂 z t膮 sam膮 determinacj膮, dzi臋ki kt贸rej prze-

偶y艂 w selwie ponad miesi膮c.

Czarne 藕renice ojca Imperio, w kt贸rych znalaz艂a pociech臋 tam-

tej zimowej nocy, wbi艂y si臋 w oczy dziewczyny. Nie odezwa艂a si臋,

ale poczu艂a wiosn臋 wciskaj膮c膮 si臋 przez drzwi wraz z delikat-

nym powiewem rozkwitaj膮cych p膮czk贸w i larw przemienionych

w motyle.

Ranek sp臋dzi艂a w ogrodzie, przechadzaj膮c si臋 pomi臋dzy grz膮d-

kami sa艂aty, krzewami pomidor贸w i g艂owami dy艅. Dotyka艂a drzew

owocowych, hortensji i wilc贸w, a ich kwiaty jeszcze pot臋gowa艂y

m臋czarni臋, kt贸rej doznawa艂o jej serce. Ono domaga艂o si臋 raczej na-

giej surowo艣ci zimy i samotno艣ci or艂a. Tymczasem dziecko, kt贸re

nosi艂a w 艂onie, podst臋pnie rozwija艂o si臋, korzystaj膮c z nale偶nych

mu praw natury.

Wiosenne budzenie si臋 przyrody do 偶ycia przenika艂o a偶 do

wn臋trzno艣ci Clary. Na ga艂臋ziach, kt贸re jeszcze niedawno by艂y tylko

nagimi lancami rozpaczliwie walcz膮cymi z wiatrem, teraz wybuch艂a

偶yciodajna zielona si艂a. Ale najbardziej bolesnym, czego nie mog艂a

wybaczy膰 偶yznej ziemi Czerwonego Domu, by艂 zapa艂 wielobarwnych

p膮czk贸w, kt贸re tak licznie si臋 pojawi艂y w ogrodzie r贸偶anym.

Clara zaprzesta艂a spacer贸w po jego 艣cie偶kach, cho膰 kiedy艣, gdy

czu艂a si臋 szcz臋艣liwa i kochana, tak bardzo je lubi艂a. Teraz z艂ocista

r贸偶a, zdrajczyni, wi臋d艂a tak jak ona, a tymczasem jej towarzyszki

bia艂e, b艂臋kitne i czerwone kwit艂y w najlepsze, szydz膮c z nieszcz臋艣-

cia porzuconej i wysuwaj膮c do niej p艂atki jak plotkarskie j臋zyki.

Nienawidzi艂a tego miejsca, kt贸re da艂o nadziej臋, by potem bez lito-

艣ci j膮 jej pozbawi膰. Otw贸r w murze, kt贸rym niegdy艣 przedostawali

si臋 zakochani, za艂atano na polecenie Clary, a Bernardzie, starej

52

Lagunie i dziewczynom zakazano troszczy膰 si臋 o to miejsce. Wej-

艣cie zabudowano barykad膮 z taczek, skazuj膮c tym samym bez-

pa艅skie psy poszukuj膮ce schronienia w艣r贸d kolczastych 艣cie偶ek

na wonn膮 艣mier膰 lub bolesne otarcie grzbietu. Ogr贸d r贸偶any mia艂

umrze膰 ze smutku i z braku wody, zapomniany i opuszczony.

Noc膮 Clara wymiotowa艂a kwiatowym py艂kiem. Gdy zasn臋艂a, dr臋-

czy艂y j膮 koszmary pe艂ne zapachu myd艂a, wody kolo艅skiej i olejku

do uk艂adania w艂os贸w, zanim wreszcie okry艂 j膮 czarny p艂aszcz snu

i zapad艂a w bezdenn膮 otch艂a艅.

Nazajutrz o um贸wionej porze przed bram膮 Czerwonego Domu

zjawi艂 si臋 ojciec Imperio usadowiony na grzbiecie mulicy. Przez

okno sypialni Clara 艣ledzi艂a jego kroki po艣r贸d meandr贸w stokrotek,

ju偶 z oddali dostrzegaj膮c 艣nie偶nobia艂膮 koloratk臋 i przedwcze艣nie

postarza艂膮 pobytem w tropiku twarz. Natychmiast poleci艂a matce

po偶egna膰 niechcianego go艣cia wym贸wk膮, 偶e jest niezdrowa. „Nie

czas na zbawienie - pomy艣la艂a - lecz na zemst臋". Zacz臋艂a szczot-

kowa膰 d艂ugie w艂osy, zerkaj膮c zarazem, jak stara kobieta przeka-

zuje jej s艂owa ksi臋dzu. Jednak ten, zamiast si臋 oddali膰, rozsiad艂

si臋 wygodnie na kamiennej 艂awce os艂oni臋tej cieniem kasztanowca

i pog艂adzi艂 fioletowe ok艂adki ksi膮偶ki, w kt贸rej Clara domy艣li艂a si臋

znajomej Biblii.

- Nic z tego. Ten cz艂owiek jest uparty jak jego mulica.

- Tak te偶 s膮dzi艂am.

Clara zesz艂a do ogrodu w sukni swej matki, poniewa偶 jej w艂asne

ledwie mie艣ci艂y nabrzmia艂e piersi i wielki rozd臋ty brzuch. Czu艂a

rozdra偶nienie, ptaki zbyt g艂o艣no 艣piewa艂y, niebo by艂o zbyt b艂臋kitne,

a wiosenny wiatr za 艂agodny. Duchowny podni贸s艂 si臋 z 艂awki na

jej widok.

- C贸偶 widz臋, nie przeszkadza ojcu, 偶e to ogr贸d domu scha-

dzek?

- To ogr贸d b艂ogos艂awiony przez natur臋, a je艣li tak, to i przez

szczodro艣膰 Boga - jak zawsze, kiedy dosi臋gn膮艂 go wzrok Clary, oj-

ciec Imperio poczu艂 dreszcz przeszywaj膮cy jego cia艂o. Po raz ko-

lejny zada艂 sobie pytanie, czy w tych z艂otych bursztynach nie tl膮

si臋 ognie piekielne.

Dziewczyna usiad艂a na skraju 艂awki, on na przeciwnym, tak i偶

pomi臋dzy nimi powsta艂a kamienna przestrze艅 niepozwalaj膮ca na

偶aden cho膰by zupe艂nie przypadkowy dotyk.

- Chcia艂bym przeczyta膰 pewien ust臋p z tej ksi臋gi, a wtedy zro-

zumiesz, dlaczego tu jestem i co chc臋 ci przekaza膰 - fioletowe

ok艂adki mocno przylega艂y do wilgotnych, lepkich d艂oni.

- Kiedy艣 kto艣... wspomnia艂 mi o kazaniach g艂oszonych przez

ojca w ko艣ciele i zach臋ca艂, 偶ebym posz艂a ich pos艂ucha膰. Ciekawa

jestem, o czym ojciec wtedy m贸wi艂.

Ksi膮dz od艂o偶y艂 opas艂y tom na 艂awk臋. Pe艂n膮 piersi膮 ch艂on膮艂 艣wie偶y

wiosenny dzie艅, kt贸ry wydawa艂 si臋 zatrzyma膰 na d艂u偶ej w tym

wspania艂ym ogrodzie tylko po to, by wys艂ucha膰 pe艂nych 偶aru s艂贸w.

Kap艂an zacz膮艂 opowie艣膰 o Kubie, i o 偶o艂nierzach, co przemierzyli

p贸艂 艣wiata, by tam, na dalekiej nieprzyjaznej wyspie broni膰 chwa艂y

imperium. Clara najpierw mia艂a wzrok wbity w ziemi臋, przez chwil臋

przygl膮da艂a si臋 drobnym kwiatom okalaj膮cym jej stopy, a偶 wreszcie

skupi艂a si臋 na siedz膮cej obok niej postaci. Ostrze bursztynowych

oczu by艂o teraz wymierzone wprost w twarz szczup艂ego m臋偶czy-

zny. Zaciekawiona dziewczyna po raz pierwszy dostrzeg艂a znami臋

w kszta艂cie gwiazdy nad jednym z k膮cik贸w w膮skich ust, kt贸re snu艂y

wspomnienia z pe艂nej wydarze艅 przesz艂o艣ci.

Oto ojciec Imperio, 偶o艂nierski mundur, przepocona brudna ko-

loratka i serce p艂on膮ce wiar膮, w臋druje z hiszpa艅skim batalionem

przez cuchn膮ce mokrad艂a, gdzie ukrywaj膮 si臋 rebelianci. Zbyt

licznym wrogom zdaj膮 si臋 sprzyja膰 nawet pot臋偶ne ceiby i smu-

k艂e palmy. Oczy ksi臋dza nie s膮 ju偶 czarne, lecz b艂臋kitne, jak kolor

w贸d Morza Karaibskiego okolonego z艂ocist膮 pla偶膮. Nagle s艂ycha膰

艣miertelne strza艂y. W ogrodzie Czerwonego Domu padaj膮 pierwsi

zabici, krew plami kamienn膮 艣cie偶k臋 i delikatne p艂atki, a proch

strzelniczy miesza si臋 z py艂kiem kwiatowym. Zza kasztanowca wy-

pe艂zaj膮 z wolna krokodyle, 艣wi臋cona woda z wojskowej manierki

sp艂ywa na buty ksi臋dza, stopy Clary i czo艂o 艣miertelnie rannego

偶o艂nierza. To zasadzka!...

S艂o艅ce by艂o ju偶 wysoko na niebie, min臋艂o po艂udnie. Ojciec Im-

perio rozlu藕ni艂 bia艂y pasek u szyi, a wtedy pokaza艂a si臋 wielka

blizna, kt贸ra bieg艂a mu przez gard艂o.

- Zjawi臋 si臋 jeszcze kt贸rego艣 dnia, 偶eby przeczyta膰 kilka przy-

powie艣ci.

Podni贸s艂 si臋 z 艂awki, zabieraj膮c Bibli臋. W ustach czu艂 niezno艣n膮

sucho艣膰. Przywi膮zana do bramy mulica drepta艂a w miejscu znie-

cierpliwiona.

54

- Niech ojciec do nas wraca, dop贸ki ludzie pozwol膮.

- A mo偶e przemy艣lisz moje s艂owa, Claro, i przyjdziesz pos艂u-

cha膰 moich kaza艅 tam, gdzie nale偶y ich s艂ucha膰, w ko艣ciele.

- Ojciec odda艂 wszystko Bogu, ja - mojej zem艣cie.

- Jeste艣 jeszcze taka m艂oda, i oczekujesz dziecka!

- Ale ja nie mam duszy, ojcze, skrad艂y mi j膮 nieszcz臋艣liwa mi-

艂o艣膰 i przekle艅stwo ci膮偶膮ce nad moj膮 rodzin膮.

- Mylisz si臋, twoja dusza nale偶y tylko do naszego Pana.

Chcia艂 jeszcze powiedzie膰, 偶e on j膮 uratuje, cho膰 sama uwa偶a

siebie za stracon膮, lecz umilk艂. W chwili po偶egnania nie podali

sobie r膮k, nie wymienili 偶adnego cieplejszego gestu. Obrzucili si臋

szybkim spojrzeniem, i kap艂an, siedz膮c na grzbiecie zwierz臋cia,

ruszy艂 w drog臋 powrotn膮. Wl贸k艂 za sob膮 t臋 sam膮 samotno艣膰, kt贸ra

tak szczelnie spowija艂a Clar臋.

Ojciec Imperio d艂ugo nie pojawia艂 si臋 w Czerwonym Domu, a Cla-

ra stara艂a si臋 pami臋ta膰 o nim tylko wtedy, kiedy b贸l wywo艂any kl膮-

tw膮 stawa艂 si臋 nie do zniesienia. W贸wczas spojrzenie czarnych oczu

艂agodzi艂o jej cierpienie jak zbawczy balsam. Dziewczyna szuka艂a

sobie r贸偶nych zaj臋膰, kt贸re by pomog艂y uczyni膰 jej ci膮偶臋 zno艣niej-

sz膮. Kt贸rego艣 dnia nasz艂a j膮 ochota, by wybra膰 si臋 do miasta, lecz

nie do kamiennego wodotrysku - zniekszta艂cona talia nie zniesie

ci臋偶aru dzbana z wod膮, a ona sama wspomnienia m臋偶czyzny, kt贸-

ry z pewno艣ci膮 nale偶y ju偶 do innej. Zreszt膮 nieopodal ogrodu by艂a

studnia z czyst膮 藕r贸dlan膮 wod膮, a jej zasoby niesko艅czone. Clara

pragn臋艂a pokaza膰 sw膮 wykl臋t膮 ci膮偶臋 na placu miasteczka i na ulicz-

kach, gdzie wi艂y si臋 gadatliwe rz膮dki czarnych chustek. Chcia艂a, by

szeptano o niej, o przekl臋tym rodzie Laguna, kt贸ry zamiast wygas-

n膮膰, bezwstydnie p艂odzi b臋karty p艂ci 偶e艅skiej. Ale je艣li to przekle艅-

stwo zabra艂o jej dusz臋, ona zabierze kobietom ich m臋偶czyzn!

Kiedy przechadza艂a si臋 w pobli偶u bramy ko艣cio艂a, na chwil臋, na

bardzo kr贸tk膮 chwil臋 zapomina艂a o swym niegodnym imieniu, rodzi-

nie i ha艅bie, odczuwaj膮c ch臋膰, by wej艣膰 do 艣rodka. Z czas贸w dzie-

ci艅stwa pami臋ta艂a ukrzy偶owanego Chrystusa na o艂tarzu, nagrobne

p艂yty, kt贸re pod posadzk膮 wi臋zi艂y kastylijskich rycerzy, a w mrocz-

nych nawach kamienne trumny tych najznakomitszych. Pragn臋艂a

usi膮艣膰 w 艂awce i podziwia膰 ojca Imperio na ambonie, w 艣wi臋tych

szatach, z szeroko otwartymi ramionami, chcia艂a 艣ledzi膰 ruch jego

kusz膮cych s艂owami ust i patrze膰 mu prosto w oczy.

Dzie艅 po dniu jej spacery stawa艂y si臋 coraz rzadsze i coraz kr贸t-

sze. W po艂owie maja brzuch Clary przybra艂 takie rozmiary, 偶e nie

zdo艂a艂a pokona膰 odleg艂o艣ci dziel膮cej Czerwony Dom od miasta.

Stara czarownica uradowana, 偶e jej c贸rka przesta艂a przyjmo-

wa膰 klient贸w, przekona艂a j膮 do pomocy w magicznych praktykach.

Te, cho膰 zamar艂y z powodu otwarcia lupanaru, z wolna odradza艂y

si臋 dzi臋ki jego go艣ciom. Oczekuj膮cy na uciechy cia艂a m臋偶czy藕ni

odczuwali r贸wnie偶 nieprzepart膮 ciekawo艣膰 poznania swej przy-

sz艂o艣ci. Kobiety z miasteczka tak bardzo zat臋skni艂y za przepo-

wiedniami i wywarami odwracaj膮cymi z艂y urok, kt贸rym hojnie

szasta艂a ludzka zawi艣膰, 偶e Clara przej臋艂a obowi膮zki gospodyni

w salonie, a wied藕ma nocami udawa艂a si臋 do miasta, d藕wigaj膮c

z sob膮 worek z ko艣膰mi.

Bernarda by艂a bardzo niezadowolona, widz膮c, jak matka Clary

panoszy si臋 w jej kuchennym kr贸lestwie, przygotowuj膮c mikstury

i ucieraj膮c ma艣ci w swoich blu藕nierczych kocio艂kach. Skar偶y艂a si臋

gniewnymi chrz膮kni臋ciami, 偶e nie ma gdzie przygotowywa膰 po-

si艂k贸w, drapa艂a si臋 po zniekszta艂conym nosie i szarpa艂a w艣ciekle

w艂osy na brodzie.

- Ucisz si臋, dziewczyno, bo miotasz si臋 jak ranna locha! Miej-

sca wystarczy dla nas obu.

Ani troch臋 nieudobruchana Bernarda ze z艂o艣ci膮 zamyka艂a si臋

w swojej sypialni. Odk膮d jednak m艂oda gospodyni postanowi艂a

pom贸c matce, kucharka okaza艂a gwa艂towne zainteresowanie cza-

rami, gus艂ami i ni膰mi do przywracania dziewictwa.

- Dobra, dobra pani - chrz膮ka艂a, ostrz膮c i poleruj膮c no偶e,

kt贸rych Clara u偶ywa艂a do krojenia jaszczurek, 偶ab i drobnych

gryzoni.

Bernarda sta艂a si臋 wi臋c najwierniejszym cieniem swej pani,

gdy ta kroi艂a jakie艣 ma艂e truch艂o, by potem w艂o偶y膰 je do ma-

rynaty lub wrzuci膰 do bulgoc膮cego kocio艂ka, i wykorzystywa艂a

najmniejsz膮 chwil臋 nieuwagi, pozwalaj膮c膮 prze艂kn膮膰 kawa艂eczek

le艣nego zwierz膮tka lub cz膮stk臋 wn臋trzno艣ci przyprawionych do-

tykiem Clary. Dla tej dziewczyny bowiem istota mi艂o艣ci kry艂a si臋

w 偶o艂膮dku.

- Matko, czy wzi臋艂a艣 ogon jaszczurki? - pyta艂a Clara.

- Ale偶 sk膮d! Id藕 sobie i nie rozpraszaj mnie, bo pomyl臋 zio艂a.

- A ty, Bernardo?

56

Z otwartymi ustami i dzi膮s艂ami poplamionymi krwi膮 Bernarda

艣mia艂a si臋, rozkoszuj膮c si臋 smakiem „potrawy", kt贸rej przed chwil膮

dotyka艂a Clara.

- Czy nie karmimy ci臋 wystarczaj膮co? Te stworzenia s膮 po-

trzebne do magii! Jeste艣 zwierz臋ciem, prawdziwym potworem! -

Clara wymierza艂a jej silny policzek.

Dziewczyna, u艣miechaj膮c si臋 jeszcze szerzej, bieg艂a do sypialni

z d艂oni膮 przy艂o偶on膮 do miejsca, gdzie widnia艂 艣lad d艂oni jej pani.

- Natychmiast przesta艅 i wyjd藕 ze swojej kryj贸wki! - krzycza艂a

Clara.

Lecz ona ju偶 si臋 ukry艂a, kuchennym no偶em obcina艂a sobie kos-

myk, kt贸rego dosi臋g艂o uderzenie, i prze艂yka艂a go 艂apczywie, zagry-

zaj膮c warzywem lub owocem porwanym ze spi偶arni.

Jakikolwiek inny 偶o艂膮dek dozna艂by najstraszliwszych efekt贸w

takiej diety, ale Bernarda by艂a zdolna prze艂kn膮膰 wszystko, co by艂o

podyktowane uczuciem do „pani", i nie odczuwa艂a najmniejszej

dolegliwo艣ci trawiennej.

- Zabieraj si臋 do przygotowania kolacji dla go艣ci, kt贸rzy nas

odwiedz膮 tej nocy - poleci艂a jej Clara, kiedy dziewczyna pojawi艂a

si臋 w kuchni, zaspokoiwszy sw膮 偶膮dz臋. - I nie wa偶 si臋 odst臋po-

wa膰 mnie na krok.

Kucharka zgodzi艂a si臋 radosnym chrz膮kni臋ciem. Odt膮d skubi膮c

kur臋 b膮d藕 patrosz膮c kr贸lika, stara艂a si臋 by膰 jak najbli偶ej Clary, aby

nie straci膰 z oczu produkt贸w, kt贸rych dotyka艂a.

Bulgoc膮ce kocio艂ki starej czarownicy roztacza艂y odurzaj膮c膮 wo艅,

kt贸ra wype艂nia艂a ca艂e pomieszczenie, unosi艂a si臋 ponad g艂ow膮 Clary

zaj臋tej przy kuchennym murowanym blacie, i wij膮c si臋 jak pasemka

niewidzialnego dymu, w臋偶ami zapachu omiata艂a Bernard臋 patro-

sz膮c膮 kr贸lika. Potem, zespalaj膮c si臋 z zaduchem krwi zabitego

zwierz臋cia, w臋drowa艂a pomi臋dzy warkoczami czosnku i cebuli

zdobi膮cymi 艣ciany, wspina艂a si臋 po kredensach z zastaw膮 i prze-

艣lizgiwa艂a po blacie wielkiego sto艂u, przy kt贸rym go艣cie Czerwo-

nego Domu zasiadali do kolacji.

Kiedy kucharka zostawa艂a sama, z kocio艂k贸w i rondli wybiera艂a

sk艂adniki, kt贸re mia艂a w d艂oni jej pani, i zazdro艣nie przechowy-

wa艂a, by je potem sobie przyrz膮dzi膰. Czasami ryzykowa艂a zamian臋

na inne, pozornie identyczne substancje tylko dlatego, 偶e te wy-

r贸偶ni艂 dotyk Clary.

57

Zwykle jednak oddawa艂a si臋 swej ma艂ej fecie bez wi臋kszych

przeszk贸d. Jednak偶e efekt tych dzia艂a艅 by艂 op艂akany, bowiem miks-

tury przeciw z艂emu urokowi nagle stawa艂y si臋 lekiem na migren臋

lub nieszcz臋艣liw膮 m艂odzie艅cz膮 mi艂o艣膰, a wiarygodno艣膰 magii starej

Laguny zosta艂a wystawiona na ci臋偶k膮 pr贸b臋. Sama czarownica nie

potrafi艂a poj膮膰 swych pomy艂ek, a偶 pewnego dnia, podejrzewaj膮c

kuchark臋, przy艂apa艂a j膮 na kradzie偶y kilku 偶abich udek. Rozz艂osz-

czona pocz臋stowa艂a 偶ar艂oczn膮 dziewczyn臋 tak膮 liczb膮 raz贸w, 偶e

odt膮d Bernarda nigdy nie o艣mieli艂a si臋 w艂o偶y膰 r臋ki do okopconych

kocio艂k贸w. Musia艂a si臋 zadowoli膰 ok艂adaniem plastrami pomidor贸w

b膮d藕 kleikiem z ugotowanej kaszy sprz臋t贸w kuchennych, z kt贸rych

korzysta艂a Clara, i oblizywania ich z przyjemno艣ci膮, poniewa偶 na-

wet jej 偶o艂膮dek nie m贸g艂by strawi膰 wa艂ka do ciasta czy mo藕dzierza.

Inn膮 rozrywk膮 Clary by艂o dbanie o wygl膮d zatrudnionych

w Czerwonym Domu. Pr贸cz Ludoviki i Tomasy mieszka艂a tu tak偶e

dziewczyna z pobliskiego miasteczka, c贸rka pasterza. Mia艂a dzi-

waczny zwyczaj wtykania sobie do uszu kawa艂eczk贸w we艂ny i tak

przyjmowa艂a klient贸w. A 偶e pr贸cz tego cuchn臋艂a owczym 艂ajnem

i miewa艂a problemy ze wzd臋ciami, nieliczni znajdowali w sobie

ochot臋 na za偶ywanie z ni膮 rozkoszy. Jedyne, co w niej poci膮ga艂o

m臋偶czyzn, to ogromne kr膮g艂e piersi ukazuj膮ce si臋 przy ka偶dym

odchyleniu po艂y szlafroka. Zanim wi臋c pos艂ano j膮 do salonu, by

bawi艂a go艣ci, Clara zwykle skrupulatnie sprawdza艂a jej uszy, za-

k艂adaj膮c jej jaskrawy negli偶 i maureta艅skie szarawary, podkre艣la-

j膮ce kolor w艂os贸w i karnacj臋 pasterskiej c贸rki. Je艣li dziewczyna

bywa艂a niepos艂uszna, pozbawiano j膮 tygodniowego wynagrodze-

nia lub wymierzano kilka raz贸w batem.

Cho膰 dziewcz臋ta by艂y mniej wi臋cej w jej wieku, Clara rzadko

rozmawia艂a z nimi o sprawach, kt贸re nie dotyczy艂y organizacji 偶y-

cia w lupanarze, podzia艂u prac domowych lub sztuczek s艂u偶膮cych

zadowoleniu klient贸w. Realizowa艂a podj臋ty plan i nie by艂o w nim

miejsca na przyja藕nie b膮d藕 pogaw臋dki; w tym celu raz w roku

spotyka艂a si臋 z martwymi rycerzami, a ci rozumieli j膮 lepiej ni偶

ktokolwiek inny. Mimo to czasami czu艂a si臋 zazdrosna o zwierze-

nia, jakie czyni艂y sobie o ka偶dej porze Ludovica i Tomasa, i sama

siebie pyta艂a, jak by to by艂o mie膰 偶yj膮cego i czuj膮cego przyjaciela,

z kt贸rym mo偶na dzieli膰 rado艣ci, pragnienia i smutki.

58

Pewnego dnia nasz艂a j膮 ochota ogoli膰 Bernardzie bokobrody

i cyrkow膮 br贸dk臋. Chocia偶 nie mia艂a ona zaspokaja膰 zachcianek

klient贸w, to jednak ci, kt贸rzy wchodzili do kuchni, by skosztowa膰

jej specja艂贸w, wzdrygali si臋 na widok monstrum wyrywaj膮cego

sobie w艂osy w艣r贸d gry 艣wiate艂 i cieni oliwnych lamp. Tego ranka,

kiedy Ludovica i Tomasa posadzi艂y j膮 na ganku znajduj膮cym si臋

na ty艂ach Czerwonego Domu, Bernarda kwili艂a jak prosi臋 prowa-

dzone na rze藕. Czarownica Laguna zbli偶y艂a si臋 do niej, nios膮c

brzytw臋, miseczk臋 z wod膮 i kawa艂ek myd艂a.

- Sied藕 spokojnie, bo inaczej poder偶niemy ci gard艂o! - zagro-

zi艂a, przewracaj膮c 藕renic膮 zasnut膮 bielmem.

Jednak偶e na widok Clary kucharka uspokoi艂a si臋 i pozwoli艂a

przy艂o偶y膰 sobie do twarzy ciep艂y r臋cznik, namydli膰 sk贸r臋 i usun膮膰

zarost, rozkoszuj膮c si臋 w wiosennym s艂o艅cu blisko艣ci膮, zapachem

i dotykiem swej pani.

Odt膮d Bernarda o ka偶dej porze dnia przyk艂ada艂a do twarzy

d艂onie, szukaj膮c najmniejszych 艣lad贸w ow艂osienia, kt贸re jej zn贸w

zapewni blisko艣膰 mi臋kkich d艂oni Clary wydzielaj膮cych s艂odki aro-

mat zb贸偶.

- Pani, pani, pani - powtarza艂a, wskazuj膮c meszek i domaga-

j膮c si臋 kolejnej dawki mi艂o艣ci.

- Jeszcze nie, Bernardo, poczekaj, a偶 podro艣nie.

- K艂uje, k艂uje - skar偶y艂a si臋, drapi膮c si臋 po policzkach i gryz膮c

sobie usta.

- A wi臋c przesta艅 si臋 czochra膰, jakby kt贸ra艣 pch艂a k膮sa艂a ci臋

bardziej ni偶 inne.

Podczas jednego z tych zabieg贸w na ganku Clara dostrzeg艂a sa-

motno艣膰 kucharki, cuchn膮cej klacz膮. Czu艂a jej intensywny zapach

wiele razy, lecz tego ranka po raz pierwszy przypomnia艂 on Cla-

rze konne przeja偶d偶ki z andaluzyjskim szlachcicem. Opanowa艂a

j膮 g艂臋boka t臋sknota, a ostrze zadr偶a艂o jej w d艂oni. Nie rozumiej膮c

swego post臋powania, opowiedzia艂a Bernardzie o szalonym galo-

pie po艣r贸d le艣nych ost臋p贸w i ska艂, ko艅cz膮c na wspomnieniu g艂臋-

bokiego cudownego poca艂unku w cieniu d臋bu. Kuchark臋 raz po

raz przeszywa艂 dreszcz radosnej ekstazy na d藕wi臋k g艂osu Clary,

pozbawionego ostrych rozkazuj膮cych ton贸w, dla kt贸rej sta艂a si臋

zaufan膮 powiernic膮. I cho膰 Bernarda nie wiedzia艂a, jak po艂kn膮膰

te delikatne s艂owa, kt贸rych nie mo偶na zobaczy膰 ani pochwyci膰,

59

czu艂a si臋 niewyobra偶alnie szcz臋艣liwa, tylko s艂uchaj膮c, co dot膮d

wyda艂o jej si臋 niemo偶liwe.

Niespodziewanie Clara znalaz艂a kogo艣, z kim mog艂a dzieli膰

troski i wspomnienia. Pe艂na uwielbienia Bernarda s艂ucha艂a pod-

czas golenia, poniewa偶 tylko wtedy Clara czu艂a potrzeb臋 zwie-

rze艅, i nigdy nie przerywa艂a: je艣li jej pani p艂aka艂a, ona p艂aka艂a

wraz z ni膮, je艣li si臋 艣mia艂a, ona tak偶e, je艣li pani czu艂a gniew, i j膮

ogarnia艂a z艂o艣膰.

- Ani s艂owa o tym, co ci opowiedzia艂am, albo obij臋 ci臋 batem,

zrozumia艂a艣? - ostrzeg艂a j膮 Clara.

- Ciiiiii! - dziewczyna przy艂o偶y艂a sobie palec do ust i u艣miech-

n臋艂a si臋.

W pierwszych dniach czerwca 1899 roku na 艂o偶u z baldachi-

mem przysz艂a na 艣wiat c贸rka Clary. Bernarda, przyzwyczajona

do pomocy przy porodach owiec, wyj臋艂a dziecko z wn臋trza swej

pani, gdy ta wy艂a z b贸lu i w kr贸tkich przerwach mi臋dzy skur-

czami i g艂o艣nym sapaniem odnawia艂a przysi臋g臋 zemsty. Ju偶 od

chwili narodzin dziewczynka zacz臋艂a ssa膰 paluszki umoczone

we krwi i resztkach b艂on, zdradzaj膮c pierwotny prymitywny ape-

tyt, kt贸ry zdominuje jej natur臋 przez ca艂e 偶ycie. Clara nada艂a jej

imi臋 Manuela.

Przyj艣cie na 艣wiat kolejnej kobiety w rodzinie Laguna uznano

w miasteczku za wydarzenie potwierdzaj膮ce przekle艅stwo tego

piekielnego rodu. Czarne rz膮dki miejscowych kumoszek, z kt贸-

rych niejedna nosi艂a 艣wie偶膮 偶a艂ob臋, szydzi艂y z pi臋tna ci膮偶膮cego na

dziecku, co przysz艂o na 艣wiat w burdelu. I nie waha艂y si臋 wr贸偶y膰

mu wi臋kszego wstydu ni偶 sam fakt narodzin. M艂odsze natomiast

pyta艂y siebie, chichocz膮c, czy ojciec dziewczynki pojawi si臋, by

pozna膰 b臋karta, i czy jeszcze zobacz膮 przystojnego my艣liwego

z czarnymi w艂osami pachn膮cymi olejkiem i fuzj膮 na ramieniu.

W gospodzie m臋偶czy藕ni uczcili t臋 wiadomo艣膰 kilkoma kielisz-

kami likieru any偶owego i wypaleniem paru mocnych papieros贸w

bez filtra. Mieli co 艣wi臋towa膰, bowiem z艂otooka Laguna wresz-

cie urodzi艂a i bardzo szybko powr贸ci艂a do przyjmowania klien-

t贸w, wystrojona w szlafroki i tiule z nieznanego im egzotycznego

艣wiata.

60

Wraz z lipcowym 偶arem pojawi艂 si臋 w Czerwonym Domu nie-

oczekiwany go艣膰. Wizyta miejscowego duszpasterza w oriental-

nym lupanarze by艂a efektem 艣wi臋tego przekonania, 偶e je艣li stara

si臋 ratowa膰 matk臋, powinien te偶 zatroszczy膰 si臋 o zbawienie dla

c贸rki. Musi zatem ochrzci膰 dziecko. Z okna swej sypialni Clara

widzia艂a, jak szczup艂y m臋偶czyzna przywi膮zuje mulic臋 do 偶elaz-

nych pr臋t贸w, a potem kroczy kwitn膮c膮 kamienn膮 艣cie偶k膮 powa偶ny,

niemal smutny.

Ojciec Imperio wspomina艂 bowiem zamierzch艂e dni, kiedy wal-

czy艂 u boku 偶o艂nierzy jako 偶arliwy obro艅ca ojczyzny i wiary. Lek-

ka mg艂a opadaj膮ca nad okolic膮 nasuwa艂a skojarzenie z siwym dy-

mem prochu i chmarami zab贸jczych moskit贸w, pot臋guj膮c zarazem

bolesny obraz kl臋ski hiszpa艅skiego batalionu i gorzki smak wygna-

nia do tego miejsca, pomi臋dzy ograniczone, t臋pe umys艂y. Podczas

ostatniej bytno艣ci w domu Clary, tu偶 przed rozwi膮zaniem, opowie-

dzia艂 dziewczynie o kuba艅skiej pustelnicy, o tym, jak udzieli艂a mu

schronienia i piel臋gnowa艂a plastrami, kt贸re, to przemilcza艂, miodow膮

barw膮 przypomina艂y jej bursztynowe oczy. Wykorzysta艂 te偶 chwilo-

w膮 przychylno艣膰, jak膮 mu okazywa艂a tego dnia, by przytoczy膰 kil-

ka przypowie艣ci z fioletowej opas艂ej ksi臋gi i podarowa膰 jej obrazek

ze 艣wi臋t膮 Pantolomin膮, kt贸ry Clara wsun臋艂a za dekolt, blisko serca.

Rozdra偶niony upa艂em i szorstk膮 tkanin膮 sutanny kap艂an roz-

pi膮艂 bia艂膮 obro偶臋 na szyi i blizna pokaza艂a si臋 w ca艂ej okaza艂o艣ci.

Gra艂y 艣wierszcze, s艂o艅ce o艣lepia艂o blaskiem. Najl偶ejszy wietrzyk

nie porusza艂 li艣膰mi; jedyny ruch powietrza rodzi艂 si臋 ze s艂贸w wy-

powiadanych w cieniu kasztanowca.

- Ochrzcz臋 c贸rk臋, kiedy wr贸ci jej ojciec - o艣wiadczy艂a Clara.

Czarne oczy ksi臋dza sta艂y si臋 gro藕ne i nieprzejednane.

- Kiedy to nast膮pi, je艣li wolno spyta膰?

- Jesieni膮, nie d艂u偶ej ni偶 za dwa miesi膮ce.

- A je艣li nie wr贸ci? Sk膮d ta pewno艣膰?

- Wi膮偶e go obietnica!

- Obietnice sk艂adane przez m臋偶czyzn jego pokroju s膮 bez war-

to艣ci. Ju偶 nie zobaczysz ukochanego, Claro.

- Jak ojciec 艣mie tak m贸wi膰? By膰 mo偶e tym, kt贸ry nigdy nie

powinien by艂 si臋 tu pojawi膰, jeste艣 ty, ojcze, ze swoimi kazaniami

i naukami, poniewa偶 jedyne, co mnie ocali, to plan zemsty wy-

mierzonej w cz艂owieka, kt贸rego nadal kocham.

61

Ksi膮dz podni贸s艂 si臋 z rozpalonej 艂awki, blizna rysowa艂a si臋 na

jego szyi jak czerwona 偶arz膮ca si臋 obr臋cz. 艢wierszcze odzywa艂y

si臋 coraz g艂o艣niej.

- Niech ojciec ju偶 sobie idzie, nie chc臋, by ktokolwiek mi prze-

szkodzi艂 w tym, co postanowi艂am - pe艂ne wyrzutu 艂zy zatamo-

wa艂y jej g艂os, nie pozwalaj膮c dalej m贸wi膰.

Tego dnia ojciec Imperio opuszcza艂 Czerwony Dom, zabieraj膮c

w swoich sakwach z艂oto oczu pi臋knej dziewczyny.

- Bernarda! Bernarda! - krzykn臋艂a Clara.

Dziewczyna odziera艂a z pierza kur臋. S艂ysz膮c wo艂anie, porzuci艂a

ptaka i wybieg艂a do ogrodu.

- Pani! Pani! - wyciera艂a czerwone spracowane r臋ce o fartuch

kuchenny i przygryza艂a usta, pe艂na radosnego oczekiwania.

Oddalaj膮ca si臋 posta膰 ojca Imperio w pra偶膮cym s艂o艅cu wyda-

wa艂aby si臋 fatamorgan膮, gdyby nie unosz膮ce si臋 nad ni膮 stado

sp艂oszonych jask贸艂ek.

- Bernarda! Do golenia!

Dziewczyna przeci膮gn臋艂a r臋k膮 po twarzy, nie znajduj膮c naj-

mniejszego w艂oska w okolicy skroni i podbr贸dka.

- Przynie艣 brzytw臋 i myd艂o!

Zaja艣nia艂o po艂udnie, wr贸ble ha艂asowa艂y w cieniu ga艂臋zi, a horten-

sje i pn膮cza wilc贸w dawa艂y schronienie ospa艂ym 艣wierszczom.

Bernarda przybieg艂a z przyborami do golenia i zaj臋艂a miejsce

ojca Imperio. Jej pani wsta艂a i przy艂o偶y艂a ostrze do g艂adkiej twarzy

kucharki. M臋偶czyzna jad膮cy na mulicy znikn膮艂 w lesie.

- Wr贸ci - wyszepta艂a Clara - tak samo jak tamten. - Przygoto-

wuj膮c papk臋 z mydlin, zacz臋艂a m贸wi膰 o bli藕nie ojca Imperio, opla-

taj膮cej jego szyj臋 jak 偶mija z kuba艅skiej selwy.

Znad g贸r powoli nadci膮ga艂a zima. Dawno min臋艂o lato p艂yn膮ce

mlekiem z nabrzmia艂ych piersi, pachn膮ce myd艂em do golenia i wa-

rzywnymi grz膮dkami.

Kt贸rego艣 pa藕dziernikowego popo艂udnia ojciec Imperio ponow-

nie odwiedzi艂 Czerwony Dom. Tym razem nie chcia艂 zobaczy膰 m艂o-

dej matki, lecz mia艂 dla niej zawini臋ty w papier podarunek. I cho膰

w lupanarze nikt nie potrafi艂 czyta膰, wraz z t膮 ci臋偶k膮 fioletow膮

ksi臋g膮 kap艂an przynosi艂 ch臋膰 pojednania, wyra偶aj膮c zarazem g艂臋-

bokie pragnienie ochrzczenia dziecka.

62

Ale ten, kt贸rego tu gor膮co wyczekiwano, nie wraca艂. Li艣cie bu-

kowe nabra艂y koloru ochry i zacz臋艂y opada膰, pokrywaj膮c grub膮

warstw膮 ziemi臋 i serce z艂otookiej dziewczyny. W艣r贸d g贸rskich grani

nios艂o si臋 echo uderze艅 rog贸w i mi艂osnych ryk贸w pot臋偶nych sam-

c贸w. „Wkr贸tce go zobacz臋, jak idzie do mnie kamienn膮 艣cie偶k膮 -

my艣la艂a - us艂ysz臋 jego g艂os z andaluzyjskim szelestem..." Li艣cie

opada艂y, jelenie zm臋czy艂y si臋 stawaniem w szranki o wzgl臋dy 艂a艅,

w kt贸rych brzuchach ju偶 zakie艂kowa艂o nowe 偶ycie. I cho膰 piersi

Clary nie by艂y ju偶 tak ci臋偶kie i obrzmia艂e, jak wtedy gdy karmi艂a

dziecko, smuk艂a posta膰 z czarnymi w艂osami nie stan臋艂a w progach

Czerwonego Domu.

Jak co roku o zmierzchu schodzili z g贸r my艣liwi objuczeni

wi膮zkami martwych kuropatw i kr贸lik贸w. Po kr臋tych uliczkach

zn贸w snu艂 si臋 od贸r prochu, a sfory ps贸w oddawa艂y mocz do ka-

miennego koryta. Potem zapada艂a gwia藕dzista noc. Clara zacz臋艂a

odwiedza膰 d膮brow臋, gdzie zbli偶yli si臋 do siebie po raz pierwszy

na czerwonym brzegu rzeki, wdycha艂a zapach deszczu b臋bni膮-

cego o twarde li艣cie i wodzi艂a palcem po imionach kochank贸w

wy偶艂obionych w korze drzewa. Tyle razy wraca艂a w to miejsce, 偶e

jej sk贸ra przesi膮k艂a aromatem d臋bu. Powr贸ci艂y te偶 ob艂oki dymu

snuj膮ce si臋 z komin贸w, po偶eraj膮ce mi艂osnym p艂omieniem poci臋te

kawa艂ki drewna. W g臋stej mgle zmarli rycerze zn贸w krzy偶owali

miecze, nieczuli na lodowaty powiew wiatru, a偶 wreszcie smutny

g艂os dzwon贸w dawa艂 temu kres. Li艣cie nadal spada艂y.

Dopiero kiedy ga艂臋zie drzew sta艂y si臋 zupe艂nie nagie, ocze-

kuj膮c na peleryn臋 pierwszego 艣niegu, Clara postanowi艂a zmusi膰

matk臋 do przygotowania mikstury nak艂aniaj膮cej jej ukochanego

do powrotu.

- Nie zrobi臋 tego - oznajmi艂a kategorycznym tonem czarownica.

- Zrobisz, je艣li nadal chcesz mieszka膰 w tym domu!

Na tr贸jnogu zawis艂 czarny kocio艂ek, a do bulgoc膮cej zawarto-

艣ci dodano p艂atki niezapominajki, troch臋 owczego t艂uszczu, nogi

paj膮ka i listy, kt贸re owini臋te suchym ja艣minem i oliwkowym pa-

pierem posy艂a艂 Andaluzyjczyk. Kocio艂ek dymi艂 przez ca艂y dzie艅,

a nazajutrz mikstur臋 ch艂odzono przez wiele godzin, by Clara mog-

艂a j膮 wypi膰. Kiedy to si臋 sta艂o, dziewczyna zawo艂a艂a ukochanego

z g艂臋bi swych wn臋trzno艣ci, z g艂臋bi zranionego serca, lecz magia

nie zadzia艂a艂a i ukochany nie wr贸ci艂.

63

Spad艂 pierwszy 艣nieg. Tego dnia Clara Laguna zamierza艂a w艂o-

偶y膰 kusz膮cy negli偶 i maureta艅skie pantalony, aby purpurowy bal-

dachim zn贸w zata艅czy艂, wt贸ruj膮c zem艣cie, kt贸ra ros艂a wraz z jej

oczekiwaniem. Przedtem jednak z c贸reczk膮 na r臋ku zesz艂a do

kuchni, poszukuj膮c Bernardy. By艂a ubrana w satynowy szlafrok,

kt贸ry ods艂ania艂 smuk艂e uda w przezroczystych po艅czochach za-

ko艅czonych podwi膮zkami.

- Golenie? - zagrucha艂a dziewczyna na jej widok.

Clara zaprzeczy艂a ruchem g艂owy i wskaza艂a dziecko.

- Nakarm j膮 - rozkaza艂a - i niech jej nie b臋dzie zimno. Je艣li

umrze, zabij臋 ci臋. Zrozumia艂a艣 moje s艂owa?

Kucharka patrzy艂a na ni膮 艂agodnymi pokornymi oczami klaczy.

Spod rozchylonego szlafroka wysun臋艂a si臋 niesforna pier艣, i Ber-

narda wyobrazi艂a sobie, jaki mia艂aby smak ob艂o偶ona pomidorem

i gotowanym bobem.

- Odpowiedz - zawo艂a艂a Clara.

Bernarda spojrza艂a na dziecko, kt贸re zacz臋艂o p艂aka膰, i poklepa艂a

je lekko po plecach. Do male艅kich ust wsun臋艂a w艂asny kciuk uma-

zany krwi膮 koguta, kt贸rego w艂a艣nie patroszy艂a. Wtedy Manuela

Laguna po raz pierwszy skosztowa艂a s艂odkiej posoki 艣mierci.

ROZDZIA艁 5

Niezwyk艂e zjawiska, kt贸re zapowiedzia艂y stokrotki, sta艂y si臋

rzeczywisto艣ci膮 zim膮 1900 roku. Ogr贸d Czerwonego Domu przesta艂

podlega膰 prawom natury i nie zwa偶aj膮c na pory roku, odda艂 si臋 pod

wieczne panowanie wiosny. Kwit艂y w nim nie tylko stokrotki, ale

tak偶e hortensje i wilce oplataj膮ce kasztanowiec, zdobi艂y go jasne

wiciokrzewy i r贸偶ana pergola, kt贸rej wielobarwne p膮czki otwie-

ra艂y si臋 jak d艂onie m臋偶czyzny. Grz膮dki warzywne szturmowa艂y

liczne zast臋py krzak贸w pomidor贸w, g艂贸wki sa艂at i opas艂e dynie.

Ten zdumiewaj膮cy urodzaj, kt贸ry z up艂ywem lat tylko si臋 nasila艂,

wywo艂ywa艂 poruszenie w spokojnym zazwyczaj miasteczku. Stare

kumoszki siedz膮ce na niskich krzese艂kach i ich przywi臋d艂e c贸rki

w艣r贸d garnk贸w i stos贸w bielizny do cerowania snu艂y domys艂y, jak

te ladacznice tego dokona艂y: z pewno艣ci膮 ogr贸d nawo偶ono m臋skim

nasieniem! Przecie偶 wszyscy w okolicy wiedz膮, 偶e Czerwony Dom

to nic innego jak zwyk艂y lupanar, s艂ynny na ca艂膮 Kastyli臋.

Do rozg艂osu domu schadzek ogromnie przyczyni艂 si臋 baryton

ze sklepu z wyposa偶eniem teatralnym, kt贸ry ch臋tnie poleca艂 go

klientom i znajomym udaj膮cym si臋 w tamte strony. Pewnego dnia

w obj臋cia prostytutki o bursztynowych oczach trafi艂 nawet bardzo

wytworny dyplomata, kt贸ry w ten spos贸b chcia艂 uczci膰 pomy艣lny

koniec podr贸偶y s艂u偶bowej. Pomi臋dzy jedn膮 wizyt膮 a drug膮 Clara

stawa艂a w oknie swej sypialni i patrzy艂a na kamienn膮 艣cie偶k臋.

Zima sta艂a si臋 wiosn膮, lecz dla w艂a艣cicielki Czerwonego Domu

i otaczaj膮cego go ogrodu nie oznacza艂o to 偶adnej zmiany. Stokrotki

nadal kwit艂y, a Andaluzyjczyk nie wraca艂. „Mo偶e nast臋pnej je-

sieni - powtarza艂a Clara - jestem tego pewna, i je艣li nie sprowa-

dzi go jesie艅, sprawi膮 to 艣niegi, ale na pewno jeszcze go zobacz臋".

Zacz臋艂a nagle troszczy膰 si臋 o swoje zdrowie. Pod delikatny negli偶

wk艂ada艂a we艂nian膮 koszul臋, aby uchroni膰 si臋 od przeci膮g贸w hula-

j膮cych po domu i unikn膮膰 zapalenia p艂uc.

- Je艣li nadal b臋dziesz si臋 tak ukrywa膰, sko艅czy nam si臋 inte-

res - narzeka艂a jej matka.

- Daj mi sw贸j worek, chc臋 wiedzie膰, czy wcze艣nie umr臋, a on

po powrocie zastanie tylko m贸j gr贸b.

- Ju偶 dawno ci m贸wi艂am, co widzia艂am w ko艣ciach: ten m臋偶-

czyzna nigdy nie wr贸ci, lecz mi nie uwierzy艂a艣. Dlaczego teraz

mia艂oby by膰 inaczej?

- Teraz my艣l臋 o 艣mierci.

- Ale to szkielet tego samego kota i przepowiednia tej samej

starej czarownicy...

- Pozw贸l mi rzuci膰 ko艣膰mi kota, a potem powiedz, co w nich

widzisz. A to, czy uwierz臋, czy te偶 nie, jest moj膮 decyzj膮.

Przez okno sypialni zagl膮da艂o weso艂e wiosenne s艂o艅ce, roz-

艣wietlaj膮c z艂otymi smugami purpurowy baldachim. Dziewczyna

siedz膮ca na 艂贸偶ku ze skrzy偶owanymi nogami rozwi膮za艂a p艂贸-

cienny worek i wysypa艂a ko艣ci na prze艣cierad艂a, my艣l膮c o anda-

luzyjskim my艣liwym.

- Czaszka mi m贸wi, 偶e kostucha jeszcze po ciebie nie przyj-

dzie - odezwa艂a si臋 monotonnym g艂osem stara Laguna.

- Ale kiedy, kiedy to nast膮pi?

- Masz przed sob膮 wiele lat 偶ycia, lecz nie doczekasz staro艣ci.

- A wi臋c on wr贸ci, zanim zbrzydn臋 jak ty, a na mojej twarzy

pojawi膮 si臋 zmarszczki.

Stara kobieta zebra艂a ko艣ci do worka i wysz艂a. Clara szczotko-

wa艂a w艂osy, zerkaj膮c przez okno na stokrotki.

艢mier膰 przysz艂a o 艣wicie, lecz nie do Clary. Tej nocy czarow-

nica Laguna w domu miejscowego notabla przepowiada艂a przy-

sz艂o艣膰 i 艂ata艂a stracone dziewictwo. Ledwie szarza艂o, gdy ruszy艂a

w drog臋 powrotn膮, pokonuj膮c wykroty i przydro偶ne rowy. Niespo-

dziewanie z ciemno艣ci wynurzy艂 si臋 szybki lekki pow贸z, turkot

k贸艂 zag艂usza艂a ha艂a艣liwa gra 艣wierszczy...

Znalaz艂 j膮 m臋偶czyzna powracaj膮cy z Czerwonego Domu po mi艂os-

nych potyczkach i doskona艂ej kolacji przygotowanej przez Bernard臋.

Bezw艂adne cia艂o umie艣ci艂 na swoim wozie, gdzie wala艂y si臋 narz臋-

dzia: motyka, sierp i drewniana r臋kawica chroni膮ca d艂o艅 kosiarza

podczas pracy w polu. Kobieta mia艂a z臋by umazane krwi膮, nitka

r贸偶owej 艣liny sp艂ywa艂a jej przez szyj臋 a偶 do serca. Zdrowe oko by艂o

zamkni臋te, lecz bia艂a 艣lepa 藕renica b艂yszcza艂a jak dzieci臋ca kulka.

Zgi臋te w 艂okciach r臋ce kurczowo trzyma艂y worek. Deski wozu za-

艣miecone plewami zbo偶a i prosa pachnia艂y ziemi膮 i m膮k膮.

- Prosz臋 mi odda膰 ten worek - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

Przecz膮co pokr臋ci艂a g艂ow膮, zwil偶aj膮c j臋zykiem wyschni臋te usta,

usi艂owa艂a co艣 wybe艂kota膰.

- Niech pani nic nie m贸wi, zawiadomi臋 Clar臋.

M臋偶czyzna zawr贸ci艂 do burdelu.

- Nabra艂 pan ochoty na wi臋cej? - zawo艂a艂a Tomasa na jego

widok.

- Gdzie jest pani? Przywioz艂em jej matk臋, jeszcze 偶yw膮.

Ruszy艂 za Tomas膮 do kuchni, w kt贸rej 艣liczna dziewczyna w lek-

kiej satynowej szacie i szerokich pantalonach posila艂a si臋 karto-

flami i potrawk膮 z kr贸lika; musia艂a nabra膰 si艂 przed kolejnym

dniem zemsty.

- Chyba 艣miertelnie poturbowano pani matk臋 - odezwa艂 si臋 do

niej m臋偶czyzna.

Clara otar艂a z ust resztki sosu.

- Z艂e licho nigdy nie umiera - szepn臋艂a do siebie.

Podesz艂a do czekaj膮cego m臋偶czyzny i razem zbli偶yli si臋 do

wozu. Jeszcze odzywa艂y si臋 艣wierszcze, lecz ju偶 ja艣nia艂o, a lekki

powiew zapowiada艂 rze艣ki s艂oneczny dzie艅. Urzekaj膮co pachnia艂y

kwiaty.

- Mamo.

Kobieta mia艂a g艂ow臋 wspart膮 na worku m膮ki.

- Do ko艣cio艂a, do ko艣cio艂a... - wyj臋cza艂a.

- Co ci si臋 przydarzy艂o?

- Pewnie potr膮ci艂 j膮 jaki艣 w贸z - rzuci艂 m臋偶czyzna.

- Do ko艣cio艂a! - b艂aga艂a ranna.

- Zabior臋 go. - Clara stanowczo wyj臋艂a worek z grzechocz膮cymi

ko艣膰mi z os艂ab艂ych r膮k. - W艂贸czenie si臋 po nocy z tym brudnym

starym kotem b臋dzie ci臋 kosztowa艂o 偶ycie.

- Pospieszcie si臋 - prosi艂a stara kobieta.

W贸z ju偶 turkota艂 na wyboistej drodze.

- Dlaczego upierasz si臋, 偶eby pojecha膰 do ko艣cio艂a? Lepiej by-

艂oby zawie藕膰 ci臋 do jakiego艣 medyka lub aptekarza.

67

Dotykaj膮c ust z艂aman膮 r臋k膮, czarownica wyj膮ka艂a s艂owo „prze-

kl臋ta", a potem „艣mier膰".

- Kobiety przekl臋te udaj膮 si臋 do ko艣cio艂a tylko wtedy, kiedy

czuj膮 nadchodz膮c膮 艣mier膰, to w艂a艣nie chcesz mi powiedzie膰 - pro-

mienie brzasku dosi臋g艂y wilgotnych oczu Clary.

Czarownica podnios艂a si臋, zach艂ystuj膮c si臋 krwawymi wymio-

cinami.

- Szybciej! Szybciej!

M臋偶czyzna szarpn膮艂 wodzami i smagn膮艂 grzbiet konia. M膮ka

unios艂a si臋 nad wozem jak bia艂y ob艂ok. Ciche jeszcze miasto otwo-

rzy艂o przed nimi b艂yszcz膮ce brukowane ulice, odg艂os kopyt odbija艂

si臋 w za艣niedzia艂ych tynkach i kamiennych fasadach. W贸z wypad艂

na plac, jasny i wolny od mg艂y, po czym zatrzyma艂 si臋 przed ko艣-

cio艂em. Dziewczyna szybko zsiad艂a i zacz臋艂a wali膰 w zamkni臋t膮

bram臋. Wo艂a艂a z p艂aczem ojca Imperio, rani膮c sobie palce ostrymi

drzazgami.

Kap艂an w swej surowej zimnej sypialni, tu偶 obok zakrystii, 艣ni艂

o Clarze, o zbawieniu z bursztynowymi oczami, gdy nagle us艂y-

sza艂 jej rozpaczliwy g艂os. Na wyp艂owia艂膮 szar膮 pi偶am臋 z czas贸w

seminarium narzuci艂 zamiast szlafroka rozpi臋t膮 sutann臋, i wsu-

n膮wszy bose stopy w pantofle, dar pobo偶nego parafianina, ruszy艂

do drzwi. Niemal bieg艂, z w艂osami w nie艂adzie, b艂yskaj膮c czerwon膮

pr臋g膮 na odkrytej szyi. Otworzy艂 bram臋, przez kt贸r膮 jak szpada

przenikn膮艂 艣wit. Za nim wpad艂a Clara w stroju kobiety z haremu

i nieznany mu m臋偶czyzna podtrzymuj膮cy w ramionach sponie-

wierane cia艂o starej kobiety.

- Umiera, ojcze, ona umiera - dziewczyna przy艂o偶y艂a b艂agalnie

szczup艂e r臋ce do piersi ksi臋dza. Nigdy wcze艣niej go nie dotkn臋艂a,

sp艂oszona cofn臋艂a si臋 i zacisn臋艂a d艂onie w pi臋艣ci.

Ojciec Imperio poczerwienia艂.

- Po艂贸偶cie j膮 na 艂awce obok o艂tarza.

Wiosenne promienie prze艣lizgiwa艂y si臋 przez szpary witra偶y

do wn臋trza ko艣cio艂a, w swych kamiennych komnatach poruszyli

si臋 zaciekawieni kastylijscy rycerze.

- Co jej si臋 przydarzy艂o?

- Pewnie kto艣 j膮 potr膮ci艂, znalaz艂em j膮 na skraju drogi, kiedy...

wraca艂em... - M臋偶czyzna utkwi艂 wzrok w p艂ytach posadzki. -

Niech mi ojciec wybaczy...

68

- Nie czas na spowied藕. Widzia艂 j膮 medyk?

- Ona odmawia, b艂aga艂a, 偶eby przywie藕膰 j膮 tutaj - odezwa艂a

si臋 Clara.

Ojciec Imperio ukl膮k艂 przy umieraj膮cej i po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej

g艂owie. Kobieta unios艂a powiek臋 zdrowego oka i wyszepta艂a imi臋

ksi臋dza. Ten zbli偶y艂 ucho do ust pobrudzonych krwi膮 i s艂ucha艂

uwa偶nie cichutkich s艂贸w. Potem oddali艂 si臋, by zaraz powr贸ci膰 ze

stu艂膮 na szyi i tac膮 z kryszta艂owymi flaszeczkami. Dotkn膮艂 czo艂a

kobiety, udzielaj膮c jej ostatniego namaszczenia. Sakrament znisz-

czy艂 od贸r magii dobywaj膮cy si臋 z cia艂a czarownicy, odk膮d wnie-

siono j膮 do ko艣cio艂a, a zebrani poczuli nagle uzdrawiaj膮c膮 wo艅

艣wi臋tych olej贸w.

Odt膮d Clara nigdy nie mia艂a ju偶 zapomnie膰 obrazu ojca Imperio

kre艣l膮cego w powietrzu znak krzy偶a, jego d艂oni delikatnie nacie-

raj膮cych olejem. Na zawsze utkwi艂a jej w pami臋ci surowa ogorza艂a

twarz p艂on膮ca ogniem wiary i usta w skupieniu szepcz膮ce niezro-

zumiale 艂aci艅skie s艂owa.

- Zbli偶 si臋, Claro. Matka chce co艣 powiedzie膰.

Kiedy umieraj膮ca ujrza艂a nad sob膮 twarz c贸rki, przymkn臋艂a

powiek臋 chorego oka. Clara zbli偶y艂a si臋 do jej ust i uj臋艂a ch艂odn膮

bezw艂adn膮 r臋k臋. Stara kobieta z trudem wymamrota艂a kilka s艂贸w,

kt贸re ju偶 ulatywa艂y wraz z odchodz膮c膮 w za艣wiaty dusz膮, lekko

u艣cisn臋艂a d艂o艅 dziewczyny i umar艂a.

Przez kolorowe szyby witra偶y s艂o艅ce sia艂o promienie w odcie-

niach b艂臋kitu, pomara艅czy i 偶贸艂ci.

- Sta艂o si臋 - Clara przy艂o偶y艂a policzek do nieruchomej piersi

matki.

Ojciec Imperio przygl膮da艂 si臋 b艂yszcz膮cym kasztanowym w艂o-

som, rozpostartym jak wachlarz na szczup艂ych plecach. Lecz ich

nie dotkn膮艂.

- Nie obawiaj si臋 - powiedzia艂. - Id藕 w pokoju.

- Nie boj臋 si臋 o ni膮, lecz o siebie - unios艂a g艂ow臋, po jej twarzy

P艂yn臋艂y 艂zy.

- Masz jeszcze c贸rk臋, na imi臋 jej Manuela, czy偶 nie?

- Ona jest powodem mojego nieszcz臋艣cia. Gdyby nie istnia艂a,

jeJ ojciec by wr贸ci艂.

- Czeka na mnie praca, nie mog臋 tu straci膰 ca艂ego dnia - ode-

zwa艂 si臋 milcz膮cy dot膮d m臋偶czyzna.

- Czy ta dziewczyna mo偶e pojecha膰...

- Ojcze... Jest ju偶 ca艂kiem jasno, sam 艣rodek miasta... A ona

wygl膮da jak... ojciec rozumie... - Ruchem g艂owy wskaza艂 prze-

zroczyst膮 orientaln膮 szat臋 Clary.

- Prosz臋 si臋 nie k艂opota膰. Wr贸c臋 do domu pieszo.

M臋偶czyzna pospiesznie opu艣ci艂 ko艣ci贸艂, usadowi艂 si臋 na wozie

z m膮k膮 i ruszy艂.

Promienie s艂o艅ca zatrzyma艂y si臋 na 艂awce, gdzie le偶a艂a zmar艂a.

Ojciec Imperio przez chwil臋 spogl膮da艂 w l艣ni膮ce 艂zami oczy Clary,

po czym zdj膮艂 stu艂臋.

- Dzi臋kuj臋! - Dziewczyna, jeszcze dr偶膮c, zerwa艂a si臋.

- Nie dzi臋kuj, jestem tylko s艂ug膮 bo偶ym - u艣miechn膮艂 si臋.

- Wr贸c臋, 偶eby j膮 pochowa膰.

- Sam zajm臋 si臋 formalno艣ciami.

- Tak, ojciec wie, 偶e nie znam liter, nie przeczytam nawet Bi-

blii, kt贸r膮 dosta艂am. Prosz臋 szybko mnie odwiedzi膰 i pom贸c mi

zrozumie膰, co w niej napisano. Do widzenia, ojcze.

- Poczekaj, Claro, nie mo偶esz wyj艣膰 w tym stroju. Dam ci ubra-

nie dziewczyny sprz膮taj膮cej ko艣ci贸艂. Nie jest wyszukane, ale przy-

najmniej nie pojawisz si臋 na ulicy w samej koszuli!

Zaprowadzi艂 j膮 do niewielkiego pomieszczenia, gdzie prze-

chowywano miot艂y, myd艂o oraz inne gospodarcze sprz臋ty. Le偶a艂y

tam sp贸dnica z szorstkiej tkaniny i bia艂a bluzka, powieszone na

偶erdzi.

- Ubierz si臋 w spokoju - powiedzia艂, zamykaj膮c za sob膮 drzwi.

Clara us艂ysza艂a oddalaj膮ce si臋 kroki.

Po chwili znalaz艂a go kl臋cz膮cego w kaplicy 艣wi臋tej Pantolominy,

w starannie zapi臋tej sutannie i ciasnej koloratce pod szyj膮. Zw艂oki

starej kobiety nakryto kap膮.

- Ju偶 sobie id臋. Nie chc臋 ojca d艂u偶ej m臋czy膰.

Obr贸ci艂 si臋. Ubranie by艂o za du偶e, lecz mimo to zdobi艂y j膮 roz-

puszczone w艂osy i z艂ote oczy.

- We藕 moj膮 mulic臋, przyjd臋 kt贸rego艣 dnia, by j膮 odebra膰.

Na grzbiecie mulicy Clara przeby艂a plac i kr臋te uliczki, a偶 do-

tar艂a do traktu. Satynowy szlafrok i szarawary trzyma艂a zwini臋-

te pod pach膮, lecz w艂osy opada艂y jej swobodnie na ramiona; tak膮

j膮 widzia艂 ojciec Imperio i tak膮 ujrzano j膮 w mie艣cie. Kumoszki

70

w czarnych chustkach szybko podchwyci艂y wie艣膰, 偶e dziewczy-

na lekkich obyczaj贸w opu艣ci艂a dziedziniec ko艣cielny na mulicy

ksi臋dza, w ubraniu jego s艂u偶膮cej, a w samej 艣wi膮tyni spoczywa

zmar艂a czarownica, kt贸ra mia艂a 艣miertelny wypadek. Rozpowia-

da艂y tak偶e, 偶e to nie pierwszy kontakt ksi臋dza z t膮 przekl臋t膮 ro-

dzin膮, widywano bowiem mulic臋 przy kutej bramie Czerwone-

go Domu. Mieszka艅cy miasta, cho膰 od chwili jego przybycia w te

strony darzyli swego proboszcza ogromnym szacunkiem, teraz

przygl膮dali mu si臋 podejrzliwie. By艂 to przecie偶 jeszcze cz艂owiek

m艂ody, ledwie trzydziestoletni, a pod sutann膮 ukrywa si臋 nie kto

inny, tylko m臋偶czyzna z krwi i ko艣ci. Pog艂oski nasili艂y si臋 po po-

grzebie czarownicy. Skromna uroczysto艣膰 odby艂a si臋 wczesnym

rankiem na miejscowym cmentarzu, otoczonym szpalerem cypry-

s贸w, kt贸re zgodnie ze zwyczajem obsiad艂y gadatliwe sroki. Pr贸cz

Clary i dziewcz膮t z jej domu, by艂 tylko ojciec Imperio ze swoj膮 艂a-

cin膮 i 艣wi臋con膮 wod膮; nie pokwapi艂 si臋 natomiast 偶aden z miesz-

ka艅c贸w, kt贸rym zmar艂a przepowiada艂a przysz艂o艣膰, ocali艂a cnot臋

c贸rki b膮d藕 usun臋艂a zgubny skutek z艂ego spojrzenia. Teraz, gdy ju偶

nie mog艂a nikomu pom贸c, narasta艂y wrogie szepty, czy chrze艣ci-

ja艅ski poch贸wek nale偶y si臋 tej Lagunie, kt贸ra po艣wi臋ci艂a 偶ycie

diabelskim czarom, a do ko艣cio艂a wst膮pi艂a dopiero w godzinie

艣mierci. Zastanawiano si臋, czy o to poprosi艂a jej urodziwa c贸rka,

a ksi膮dz nie zdo艂a艂 odm贸wi膰. Ojciec Imperio, nieczu艂y na plotki,

zamierza艂 spe艂ni膰 ostatnie 偶yczenie zmar艂ej, maj膮c w pami臋ci jej

s艂owa: „Prosz臋 o ostatnie namaszczenie i miejsce w 艣wi臋conej zie-

mi, 偶ebym zbutwia艂a w spokoju".

Kiedy ziemia ukry艂a trumn臋, ksi膮dz z艂o偶y艂 Clarze kondolen-

cje. Uj膮艂 jej r臋k臋 i lekko u艣cisn膮艂. Poczu艂a ciep艂膮 m臋sk膮 d艂o艅. Za-

rumienili si臋 oboje.

- Nie wracaj do Czerwonego Domu, ojcze, w tym mie艣cie sporo

si臋 m贸wi. Jutro Bernarda przyprowadzi mulic臋.

- Zamknij lupanar, ochrzcij dziecko i przychod藕 do ko艣cio艂a co

niedziel臋.

- Ju偶 powiedzia艂am, 偶e chc臋 si臋 zem艣ci膰 za moj膮 ha艅b臋 i za

moj膮 samotno艣膰.

- A ja powiedzia艂em, 偶e podj膮艂em si臋 ciebie uratowa膰.

- Zostaw mnie w spokoju, ojcze. Ratunek jest potrzebny teraz

bardziej tobie ni偶 mnie.

Zag艂臋bi艂a si臋 w labirynt grobowc贸w i kamiennych krzy偶y z sil-

nym postanowieniem, by ju偶 nigdy nie spotka膰 tego m臋偶czyzny.

艁zy sp艂ywa艂y jej po twarzy, a sroki patrzy艂y na nie po偶膮dliwie, po-

niewa偶 b艂yszcza艂y jak drogie kamienie.

Na polecenie swej pani Bernarda zanios艂a na poddasze okopcone

czarnoksi臋skie kocio艂ki, spl膮tane nici, zakurzony worek z ko艣膰-

mi i s艂oiki z mazid艂ami. Sztuka magiczna posz艂a w zapomnie-

nie, a wkr贸tce nie pami臋tali ju偶 o niej ani domownicy, ani miesz-

ka艅cy miasta. Nie pami臋tano tak偶e o niejasnych okoliczno艣ciach

艣mierci czarownicy, cho膰 gwardzi艣ci po up艂ywie paru tygodni roz-

pytywali, kto powozi艂 wozem i 艣miertelnie zrani艂 kobiet臋, znika-

j膮c potem bez 艣ladu. Ale Clara wszystko przechowa艂a w pami臋ci,

a szczeg贸lnie mocno utkwi艂a jej noc, kiedy zgin臋艂a matka. Odt膮d

bez reszty po艣wi臋ci艂a si臋 swemu zaj臋ciu, nadal czekaj膮c na Anda-

luzyjczyka. Organizowa艂a dziewcz臋tom schadzki i przyjmowa艂a

go艣ci w przytulnym salonie, podejmuj膮c ich winem i partyjk膮 gry

w karty. Wspania艂e kolacje Bernardy przyci膮ga艂y smakoszy z ca-

艂ej okolicy. W 艂o偶u z baldachimem pojawiali si臋 jedynie ci wa偶-

niejsi, bardziej wytworni, kt贸rych przysy艂a艂 baryton. Z wdzi臋k贸w

pi臋knej prostytutki o bursztynowych oczach korzystali te偶 m臋偶-

czy藕ni przypominaj膮cy wygl膮dem jej ukochanego, maj膮cy czarne

w艂osy pachn膮ce olejkiem i d藕wi臋czny g艂os.

Clara stara艂a si臋 nie my艣le膰 o ojcu Imperio. G艂osy szepcz膮ce o jego

wizytach w Czerwonym Domu i o wydarzeniach, kt贸re si臋 roze-

gra艂y w dniu 艣mierci czarownicy, ucich艂y w ci膮gu kilku kolejnych

niedziel, kiedy ksi膮dz, stoj膮c na ambonie, zn贸w podbi艂 serca swych

prostodusznych parafian. I cho膰 艂awki obsadzone czarnymi chust-

kami jeszcze podejrzliwie szemra艂y, nie rozumiej膮c przypowie艣ci

o pasterzu, kt贸ry wyruszy艂 w g贸ry, szukaj膮c zb艂膮kanych owiec, by je

uchroni膰 przed wilkami, jednak 艂zy ju偶 p艂yn臋艂y po twarzach wd贸w

wzruszonych potokiem s艂贸w rozpalonych wiar膮. Ko艣ci贸艂 trz膮s艂 si臋

w posadach, gdy tymczasem kap艂an przebiega艂 zagrody i pastwiska,

posilaj膮c si臋 czerstwym chlebem i serem, mierzy艂 si臋 z b艂yskawi-

cami, ch艂odem i podst臋pami dzikich bestii, karczowa艂 g膮szcze p艂o-

n膮ce ogniem piekielnym. Kadzielnica ko艂ysa艂a si臋 co niedziel臋 jak

okr臋t podczas sztormu, a po mszy, kiedy kumoszki wdycha艂y za-

pach wonnej 偶ywicy przyklejony do ich woalek lub koronkowych

mantylek, zapewnia艂y jedna drug膮, 偶e gdyby ich proboszcz zgrze-

szy艂, nie u偶yczy艂by dziewczynie mu艂a na oczach wszystkich, lecz

ukradkiem, a j膮 sam膮 namawia艂 zapewne do zamkni臋cia tego nie-

godziwego przybytku, lecz ona nie chcia艂a, ta przekl臋ta Laguna.

Tymczasem Clara kupi艂a pow贸z i czarnego konia, aby odby-

wa膰 przeja偶d偶ki wok贸艂 miasteczka i jego okolic. Kiedy spotyka艂a

na swej drodze ojca Imperio, odwraca艂a wzrok, rani膮c wodzami

grzbiet zwierz臋cia; czu艂a wtedy, jak wizerunek 艣wi臋tej Pantolo-

miny parzy jej sk贸r臋 tam, gdzie bije serce. Wreszcie z pocz膮tkiem

wiosny wys艂a艂a do miasta Bernard臋. Go艂臋bie pra偶y艂y si臋 w s艂o艅cu

na ko艣cielnej dzwonnicy, a osowia艂e staruszki spoczywa艂y w cie-

niu kamiennych dom贸w z zapraw膮 wapienn膮. Kucharka z male艅k膮

Manuel膮 na r臋ku przemkn臋艂a przez ko艣cieln膮 bram臋 i poda艂a ksi臋-

dzu grub膮 ksi臋g臋 owini臋t膮 w szorstki papier. Ojciec Imperio po-

prosi艂, by na chwil臋 spocz臋艂a w cieniu.

- Czego? - zapyta艂a dziewczyna, wzruszaj膮c ramionami.

- Zaraz si臋 dowiesz. Wiem, po co przynios艂a艣 z sob膮 to dziec-

ko - skierowa艂 si臋 do zakrystii. Wr贸ci艂 szybko ze z艂ot膮 tack膮, na

kt贸rej sta艂y kubeczek i ma艂y dzbanek. - Daj mi j膮.

Bernarda sprzeciwi艂a si臋 g艂o艣nym chrz膮kni臋ciem.

- Nic jej nie zrobi臋, niem膮dra kobieto.

Ojciec Imperio wzi膮艂 Manuel臋 na r臋ce, podszed艂 do chrzcielnicy

i zaczerpni臋t膮 艣wi臋con膮 wod膮 zmoczy艂 g艂贸wk臋 dziewczynki.

Kiedy Bernarda wr贸ci艂a do Czerwonego Domu, jej pani cze-

ka艂a w kuchni.

- Czy pola艂 dziecko wod膮? - zapyta艂a.

- Wod膮, wod膮 - potwierdzi艂a dziewczyna, k艂ad膮c d艂o艅 na czar-

nych w艂osach Manueli.

- Dobrze, ma to, czego chcia艂 - powiedzia艂a do siebie Clara. -

Odt膮d koniec z wymian膮 uprzejmo艣ci, wracam do swoich spraw.

Posz艂a do spi偶arni i wsun臋艂a obrazek ze 艣wi臋t膮 Pantolomin膮

za s艂oiki marynowanych brzoskwi艅. Potem spojrza艂a na c贸rk臋.

Dziewczynka ko艅czy艂a pierwszy rok 偶ycia, a jej oczy wydawa艂y

si臋 ciemne jak otch艂a艅.

Manuela Laguna by艂a silnym, zdrowym dzieckiem. Ka偶dego

dnia o 艣wicie jej piastunka powtarza艂a zalecenia swej pani: „Karm

j膮 i niech jej nie b臋dzie zimno". Tuczy艂a wi臋c ma艂膮, jakby by艂a

73

barankiem przeznaczonym na rze藕. W ch艂odne noce przyciska艂a

dziecko do swego cia艂a cuchn膮cego klacz膮 i usypia艂a, bez odro-

biny czu艂o艣ci - jedyn膮 pieszczot膮 by艂o ciep艂o oddechu Bernardy.

Kiedy Manuela p艂aka艂a, kucharka bra艂a kilka pomara艅czy lub po-

midor贸w i 偶onglowa艂a nimi w powietrzu. Nie po艣wi臋ci艂a jednak

czasu, by nauczy膰 j膮 chodzi膰. Dziewczynka stawia艂a pierwsze

kroki, trzymaj膮c za r臋k臋 jednego z cz臋stszych bywalc贸w lupanaru,

kt贸ry zachodzi艂 do kuchni, by si臋 rozgrza膰 przy palenisku i po-

krzepi膰 wspania艂ym puchero* lub pieczeni膮. Bernarda nie przej臋艂a

si臋 tak偶e tym, 偶e dziecko nie m贸wi, sama nie ufa艂a s艂owom i sta-

ra艂a si臋 ich u偶ywa膰 jak najrzadziej, porozumiewaj膮c si臋 raczej za

pomoc膮 swych potraw i chrz膮kni臋膰. Dopiero kiedy w Czerwonym

Domu zjawi艂a si臋 dziewczyna z d艂ugimi czarnymi warkoczami,

o sercu pachn膮cym eukaliptusem z jej rodzinnej Galicii, Manuela

wym贸wi艂a pierwsze niewyra藕ne s艂owa z silnym p贸艂nocnym ak-

centem, kt贸rego nigdy ju偶 si臋 nie pozby艂a.

W艂a艣nie rozpocz臋艂a si臋 jesie艅 1902 roku. Dziewczynka sko艅czy艂a

trzy lata i, pr贸cz d藕wi臋k贸w i chrz膮kni臋膰 przyswojonych od ku-

charki, by艂a niema jak owady, z kt贸rymi si臋 wychowywa艂a. Od

zawsze bowiem Manuela 偶ywi艂a upodobanie do karaluch贸w i sko-

lopendr. Urz膮dza艂a insektom ciep艂e k膮piele, delikatnie osusza艂a je

chusteczk膮, a tym, kt贸re prze偶y艂y, wi膮za艂a kokardki z cierpliwo艣ci膮

i precyzj膮 zegarmistrza.

Kiedy galisyjska prostytutka ujrza艂a po raz pierwszy dziecko

usi艂uj膮ce wydoby膰 za pomoc膮 patyka karaluchy ukrywaj膮ce si臋 pod

kredensem, uzna艂a, 偶e jego matk膮 jest kobieta o zdeformowanym

nosie, kt贸ra sta艂a obok i 艣mia艂a si臋 szeroko, ukazuj膮c poczernia艂e

dzi膮s艂a. Manuela mia艂a na sobie we艂niane ubranie nadgryzione

przez mole i buciki uszyte przez kuchark臋, kt贸re mia艂y j膮 chroni膰

przed zimnem w ch艂odne noce.

- Jak ci na imi臋? - spyta艂a Galisyjka dziewczynk臋.

Dziecko znieruchomia艂o, spogl膮daj膮c na ni膮 ogromnymi oczami,

po czym pogrozi艂o jej kijem.

,- Ma艂e niedobre stworzenie - u艣miechn臋艂a si臋 dziewczyna

z warkoczami. - Chcesz prezent?

* Puchero (hiszp.) - potrawa popularna w Hiszpanii i krajach Ameryki Po艂u-

dniowej, z艂o偶ona z kawa艂k贸w r贸偶nego rodzaju mi臋s z dodatkiem warzyw.

74

Ukry艂a w d艂oni gar艣膰 ostatnich tegorocznych je偶yn. Dziecko wy-

pu艣ci艂o kij, porwa艂o owoce i wpakowa艂o wszystkie do buzi.

- Je艣li teraz powiesz mi, jak masz na imi臋, opowiem ci bajk臋.

Manuela chrz膮kn臋艂a i usmarowana ciemnofioletowym sokiem

schowa艂a si臋 w pomieszczeniu, gdzie sypia艂a z Bernard膮.

Buki z dnia na dzie艅 coraz bardziej traci艂y li艣cie, a nowa miesz-

kanka Czerwonego Domu ju偶 pojmowa艂a, 偶e Manuela, kt贸ra zwy-

kle ssa艂a kawa艂ek owocu albo ko艣膰 kurczaka ukryta pod sp贸dnic膮

Bernardy b膮d藕 艂apa艂a karaluchy i inne robactwo w ogrodzie, nie

potrafi wym贸wi膰 ani s艂owa.

W kuchni nakryto do 艣niadania. Wiosna panuj膮ca w Czerwo-

nym Domu wlewa艂a si臋 przez otwarte okno do 艣rodka. Tylko wiatr

z sosnowego zagajnika przywo艂ywa艂 cie艅 jesieni, przynosz膮c ch艂贸d

i suche li艣cie. Galisyjka siedzia艂a za sto艂em, przed ni膮 le偶a艂 chleb

posmarowany mas艂em i sta艂 garnuszek z mlekiem. Ko艅cem d艂u-

giego warkocza zagarnia艂a okruchy pozosta艂e po krojeniu. 艢mie-

j膮ce si臋 dziecko zbli偶y艂o si臋 i zacz臋艂o wspina膰 po jej nodze, usi艂uj膮c

si臋gn膮膰 warkocza i na艣ladowa膰 zabaw臋.

- Nazywasz si臋 Ma-nu-e-la - dziewczyna wykorzysta艂a t臋 chwil臋,

obejmuj膮c ma艂膮 wp贸艂 i sadzaj膮c sobie na kolanach. - Manuelka.

Dziewczynka nauczy艂a si臋 najpierw wymawia膰 imi臋 swoje,

Bernardy, nazywa膰 owoce i warzywa w ogrodzie. Potem sprz臋-

ty kuchenne i patroszone w kuchni zwierz臋ta. Dzie艅 po dniu,

w aromacie kawy i 艣wie偶ego mas艂a, siedz膮c w kuchni w z艂otym

艣wietle jesieni, kt贸re dochodzi艂o spoza Czerwonego Domu, Ma-

nuela coraz wierniej na艣ladowa艂a d藕wi臋ki wychodz膮ce z ust

swej nauczycielki i coraz cz臋艣ciej otrzymywa艂a w nagrod臋 dotyk

ust w policzek, czego nikt nigdy przedtem nie robi艂 - Bernarda

zwykle tr膮ca艂a j膮 jak krowa cielaczka. Szybko si臋 nauczy艂a, 偶e to

jest ca艂us.

Kucharka z zazdro艣ci膮 obserwowa艂a post臋py dziewczynki w m贸-

wieniu i jej rosn膮ce uczucie do Galisyjki, chrz膮kaj膮c ze z艂o艣ci膮:

- Pani tylko mi ka偶e, je艣膰 i ubra膰, ona nie ma m贸wi膰 - zbli偶a艂a

krzywy nos do twarzy rywalki, gro藕nie spogl膮da艂a, wydzielaj膮c

Jeszcze mocniej od贸r klaczy, lecz pozwala艂a, by dziecko kontynu-

owa艂o nauk臋.

- Pani m贸wi ci te偶, jak masz post臋powa膰 ze swoj膮 c贸rk膮?

- Ona nie moja, ona pani.

Wtedy Galisyjka dowiedzia艂a si臋, 偶e matk膮 Manueli jest ta pi臋k-

na kobieta, kt贸ra zawsze wydawa艂a si臋 na kogo艣 czeka膰. Dnie

i noce sp臋dza艂a wystrojona w zwiewne szlafroki i bufiaste sza-

rawary, k艂ad膮c sobie na usta szkar艂at, a powieki maluj膮c na nie-

biesko. Godzinami czesa艂a d艂ugie w艂osy, wpatruj膮c si臋 nierucho-

mo w kamienn膮 艣cie偶k臋. Kiedy zarz膮dza艂a porz膮dki w lupanarze,

zwykle ko艅czy艂a polecenia tym samym zdaniem: „B膮d藕cie goto-

we, poniewa偶 w ka偶dej chwili jego buty mog膮 zgnie艣膰 stokrot-

ki". Dziewczyna z Galicii nie wiedzia艂a, o jakich butach m贸wi jej

madame, ani te偶 jaki maj膮 zwi膮zek ze stokrotkami, cho膰 domy-

艣la艂a si臋, 偶e chodzi o te drobne kwiatki rosn膮ce wok贸艂. Bardziej

jednak zajmowa艂a j膮 praca, musia艂a zarobi膰 na chleb, a w wolnych

chwilach zamierza艂a nauczy膰 to dziecko, 偶e istnieje inny 艣wiat

poza kuchni膮 i spi偶arni膮.

Kiedy 艣nieg os艂abi艂 w艂adz臋 wiosny w Czerwonym Domu, a g艂贸wki

stokrotek musia艂y si臋 przez niego przebija膰 jak przez skorupk臋 jajka,

Galisyjka wykorzysta艂a epidemi臋 grypy, kt贸ra powali艂a do 艂贸偶ek

wojownik贸w mi艂o艣ci, a nawet sam膮 madame. Umie艣ci艂a dziew-

czynk臋 w salonie przy ciep艂ym kominku i zacz臋艂a opowiada膰 jej

ba艣nie o marynarzach i syrenach, w kt贸re sama g艂臋boko wierzy艂a.

Wtedy Manuela Laguna dowiedzia艂a si臋 o istnieniu ogromnej ilo-

艣ci wody, zupe艂nie r贸偶nej od tej, jaka wrza艂a w wielkim saganie,

w kt贸rym p艂ywa艂y kawa艂ki chleba i jajka na niedzieln膮 zup臋. Tamta

woda to by艂 bezmiar b艂臋kitu i zieleni, poch艂aniaj膮cy wszelkie ist-

nienia tylko dla kaprysu, a kt贸rego imi臋 brzmia艂o „morze", jak

powtarza艂a sobie Manuela w d艂ugie noce pachn膮ce klacz膮, a po-

tem ciemn膮 samotno艣ci膮. Dziewczynka pozna艂a r贸wnie偶 urwiste

brzegi Galicii i pla偶e pokryte bia艂ym piaskiem, obmywane przez

ogrom wody, kt贸ra je zalewa艂a lub odpoczywa艂a przed kolejnym

przyp艂ywem. Pozna艂a tak偶e twarze i zapach m臋偶czyzn zarzucaj膮-

cych sieci w morzu, m臋偶czyzn dzielnych i twardych, kt贸rzy mimo

trudnego 偶ycia starali si臋 nie roni膰 艂ez. Ale morze zawsze potra-

fi艂o wycisn膮膰 je z oczu cz艂owieka i id膮c ich 艣ladem, dla kaprysu

zabija艂o jednym uderzeniem fali.

Tamto morze nie zmienia艂o si臋. Marynarze tak偶e mieli wci膮偶

tyle samo lat, ale Manuela rozkwita艂a w cieple ba艣ni, snuj膮c marze-

nia pe艂ne morskiej piany, bia艂ych mew i urwistych wybrze偶y, kt贸-

rych g贸ry i d膮browy nigdy nie zdo艂aj膮 poj膮膰. Jej ogromne g艂臋bokie

oczy stawa艂y si臋 jeszcze wi臋ksze, a czarne w艂osy wi艂y si臋 jak algi.

Maj膮c czterna艣cie lat, opanowa艂a ojczyst膮 mow臋 Galisyjki, skr臋-

ca艂a szyje kogutom, obdziera艂a z pi贸r i przyrz膮dza艂a w sosie z ma-

estri膮 godn膮 Bernardy. Nie domy艣la艂a si臋 jednak, 偶e w tym wieku

pozna r贸wnie偶 nauki swej matki.

By艂 pa藕dziernikowy ranek 1913 roku. Clara Laguna wesz艂a

do kuchni z niez艂omnym zamiarem w艂膮czenia Manueli w 偶ycie

lupanaru. Jej serce nie mog艂o ju偶 znie艣膰 odg艂os贸w my艣liwskich

strzelb, kt贸re rozbrzmiewa艂y w艣r贸d g贸r. Ryki jeleni i uderzenia ich

poro偶y by艂y dla niej tortur膮, a lodowaty wiatr miotaj膮cy tumany

li艣ci i os艂aniaj膮cy pojedynki martwych rycerzy g臋st膮 mg艂膮 pot臋-

gowa艂 jeszcze jej rozdra偶nienie. I jak ogr贸d Czerwonego Domu

zamar艂 w rozkwicie wiosny, tak serce Clary utkwi艂o mi臋dzy bru-

kiem kamiennej 艣cie偶ki, bo tylko tam mog艂o s艂ucha膰 szelestu na-

rodzin i 艣mierci stokrotek. W jej w艂osach pojawi艂y si臋 siwe nitki,

a wok贸艂 z艂otych oczu zacz臋艂y si臋 rysowa膰, jak s艂oneczne promie-

nie, pierwsze zmarszczki. Ale jej cia艂o by艂o nadal silne i pon臋tne

w liliowym negli偶u i jedwabnym szlafroku, cho膰 pragnienie ze-

msty s艂ab艂o z ka偶dym dniem. Clara przygl膮da艂a si臋 twarzy c贸rki,

skupionej nad zakrwawionym martwym kogutem, kt贸rego w艂a艣-

nie patroszy艂a razem z Bernard膮.

- Golenie? - zapyta艂a kucharka, przyk艂adaj膮c d艂o艅 do jeszcze

g艂adkiej twarzy.

- Nie ciebie szukam, lecz jej - Clara spojrza艂a na c贸rk臋. - Pewnie

wiesz, 偶e jestem twoj膮 matk膮. Zbli偶 si臋, chc臋 ci si臋 lepiej przyjrze膰.

Manuela zadr偶a艂a w swoim niechlujnym ubraniu, po czym znie-

ruchomia艂a. Wiele razy widywa艂a t臋 kobiet臋 w salonie albo prze-

mykaj膮c膮 po schodach prowadz膮cych na pi臋tro, gdzie nie wolno jej

by艂o wchodzi膰. Jej cia艂o spowija艂a dziwna szata z przezroczystej

tkaniny, kasztanowe w艂osy sp艂ywa艂y kaskad膮 na plecy, i ta twarz,

pi臋kniejsza ni偶 oblicze Naj艣wi臋tszej Panienki, kt贸rej wizerunek

Galisyjka wsuwa艂a za podwi膮zk臋 przed i po ka偶dym mi艂osnym

szturmie. Kucharka wymierzy艂a dziewczynce kuksa艅ca i chrz膮k-

n臋艂a. Zawsze unika艂a bezpo艣redniego spogl膮dania na swoj膮 pani膮,

lecz ukradkiem poszukiwa艂a wzrokiem skrawka bia艂ej nagiej sk贸ry,

by

potem rozkoszowa膰 si臋 tym wspomnieniem w samotno艣ci.

- Boj臋 si臋 jej - wyszepta艂a Manuela w pier艣 kucharki. - Ona jest

jak boginka.

77

- B膮d藕 mi pos艂uszna - powiedzia艂a Clara, ukazuj膮c smuk艂e udo

spod szlafroka.

Manuela ruszy艂a w kierunku z艂otych 藕renic, kt贸re nienawi艣膰

z czasem przemieni艂a w kamie艅.

- Masz w oczach t臋 sam膮 g艂臋bi臋, co twoja babka, a w艂osy przy-

pominaj膮 l艣ni膮ce pukle ojca, musisz nauczy膰 si臋 je uk艂ada膰 i skra-

pia膰 olejkiem - uj臋艂a j膮 pod brod臋.

Ten ch艂odny dotyk sprawi艂, 偶e dziewczynka uzna艂a j膮 nie za

bogink臋, lecz za syren臋.

- Co do reszty, to nie przypominasz nikogo, jeste艣 Lagun膮 o sk贸-

rze szorstkiej i zbyt ow艂osionej - uszczypn臋艂a j膮 w rami臋. - Czeka

mnie sporo pracy, zanim przemieni臋 ci臋 w najlepsz膮 z nas.

Clara rozchyli艂a szlafrok, wydoby艂a gar艣膰 banknot贸w z koron-

kowej sakiewki ukrytej w zakamarkach bielizny i poda艂a kucharce.

- Wykona艂a艣 dobr膮 robot臋, odt膮d przestajesz si臋 zajmowa膰 moj膮

c贸rk膮.

Bernarda chwyci艂a pieni膮dze, ciesz膮c si臋 przysmakiem. Zanu-

rzy te papierki w sosie czekoladowym i b臋dzie je zjada膰, jeden po

drugim, przypominaj膮c sobie to wspania艂e udo, kt贸re uda艂o jej si臋

dostrzec chwil臋 wcze艣niej.

- Chod藕my - Clara zawiod艂a c贸rk臋 do salonu. - Dzi艣 przys艂ano

mi z miasta nowe podwi膮zki, b臋d膮 pasowa膰 do czarnych w艂os贸w.

Tw贸j ojciec mo偶e si臋 zjawi膰 w ka偶dej chwili i chc臋, 偶eby艣 by艂a na

to gotowa.

Po tym, jak Manuela po raz pierwszy musia艂a odda膰 si臋 m臋偶-

czy藕nie, a by艂 nim handlarz mas艂em z Burgos, zdar艂a sobie cia艂o

szczotk膮 z ko艅skiego w艂osia. Zamkni臋ta w stajni, szorowa艂a za-

wzi臋cie sk贸r臋, a偶 przesta艂a czu膰 na sobie zapach innej istoty ludz-

kiej. Nast臋pnie skierowa艂a si臋 do ogrodu r贸偶anego i zaszy艂a w艣r贸d

kr臋tych dr贸偶ek. Clara szuka艂a jej we wszystkich pomieszczeniach,

nawet na poddaszu, gdzie wala艂y si臋 zakurzone i zapomniane

wspomnienia po jej matce. Kiedy jej wysi艂ek okaza艂 si臋 bezowocny,

kaza艂a rozejrze膰 si臋 po ogrodzie. Na pr贸偶no. Dziewczynka wy-

grzeba艂a jam臋 w g艂臋bi zapomnianej 艣cie偶ki i kiedy us艂ysza艂a kroki

mia偶d偶膮ce kruche od mrozu ro艣liny, skry艂a si臋 w niej, nasuwaj膮c

na wierzch ga艂臋zie i suche li艣cie. Po zapadni臋ciu zmroku Gali-

syjka uda艂a kobiec膮 niedyspozycj臋 i odda艂a si臋 偶arliwym mod艂om

do Naj艣wi臋tszej Panienki, aby jesienny ch艂贸d nie zabi艂 Manueli.

Tymczasem Clara, po raz pierwszy od pi臋tnastu lat, zapragn臋艂a,

偶eby andaluzyjski szlachcic nie pojawi艂 si臋 na drodze prowadz膮-

cej do Czerwonego Domu. Nast臋pnego dnia rano otrz膮sn臋艂a si臋 ze

snu i wyruszy艂a do zagajnika sosen. Szuka艂a c贸rki za ka偶d膮 grani-

tow膮 bry艂膮 ska艂, kt贸re, jak grzbiety dinozaur贸w, wyrasta艂y w艣r贸d

buk贸w i 偶贸艂tych paproci. Ochryp艂a od krzyku, lecz dziewczynka

si臋 nie pojawi艂a. Clara postanowi艂a poszuka膰 szcz臋艣cia w艣r贸d d臋-

b贸w. Opowiedzia艂a kiedy艣 c贸rce o tym miejscu i o jej ojcu rze藕bi膮-

cym mi艂osne znaki na popielatych pniach, 艣piewaj膮cym rytmiczne

copie na brzegu rzeki. Nagle zauwa偶y艂a opas艂膮 mulic臋 objuczon膮

sakwami na 艣cie偶ce prowadz膮cej w d贸艂 zbocza. Ciemna posta膰

w sutannie to bez w膮tpienia ojciec Imperio, pewnie jedzie udzieli膰

ostatniego namaszczenia kt贸remu艣 z parafian zagubionych w g贸-

rach. Nie rozmawia艂a z nim od czasu pogrzebu matki, cho膰 widy-

wa艂a go z daleka. Ale tego wspania艂ego jesiennego ranka w pustym

lesie nie mog艂a unikn膮膰 spotkania.

- Dzie艅 dobry, ojcze.

Bruzdom, kt贸re karaibskie s艂o艅ce pozostawi艂o na twarzy ksi臋-

dza, towarzyszy艂y teraz zmarszczki wy偶艂obione podczas sp臋dzo-

nych w Kastylii dojrza艂ych lat 偶ycia.

- Dzie艅 dobry - powt贸rzy艂a.

Jedna z sakw zawieszona na mulicy musn臋艂a rami臋 Clary.

- Witaj, Claro - odpowiedzia艂.

Na jego ciemnych w艂osach wi艂y si臋 siwe pasma.

- Czy kto艣 zachorowa艂?

- Pasterz.

Mulica nie zatrzyma艂a si臋, z sakw dochodzi艂o brz臋czenie fla-

szeczek.

- Ojcze...

-Tak?

Po b艂臋kitnym niebie szybowa艂 orze艂. Deszcz ukry艂 si臋 w ziemi.

- Czy potrzebne mu ostatnie namaszczenie?

Mulica wreszcie si臋 zatrzyma艂a, a ojciec Imperio odwr贸ci艂 si臋

i spojrza艂 na Clar臋.

- Powinien umrze膰 w spokoju.

Przypomnia艂a sobie obrazek 艣wi臋tej Pantolominy przez te

wszystkie lata tkwi膮cy za s艂oikiem z brzoskwiniami.

79

- Mam nadziej臋, 偶e zjawi si臋 ojciec na czas - spojrza艂a w czarne

藕renice. - 呕egnam.

Zwierz臋 szarpn臋艂o. W sakwie zn贸w ostrzegawczo zagrzecho-

ta艂y buteleczki z olejami. Z艂oty jesienny wiatr zako艂ysa艂 polami

sutanny i przeczesa艂 ciemne w艂osy.

- 呕egnaj, Claro.

Ojciec Imperio poczu艂 ucisk w 偶o艂膮dku, a czerwona blizna du-

si艂a go jak p臋tla.

Po powrocie do Czerwonego Domu Clara zaj臋艂a si臋 goleniem

Bernardy w kuchni. Usuwa艂a jej puszek z podbr贸dka i wypowia-

da艂a pospieszne s艂owa, kt贸rych kucharka nie rozumia艂a. W rondlu

bulgota艂 wo艂owy oz贸r.

- Pani nie smutna, wiem, ona wr贸ci.

- Wiesz, gdzie jest Manuela?

- Przyprowadz臋.

Bernarda uj臋艂a garnek z dymi膮c膮 zawarto艣ci膮 za pomoc膮 dw贸ch

艣ciereczek, by nie poparzy膰 d艂oni, i ruszy艂a, unosz膮c go przed sob膮

przez dom i ogrodowe 艣cie偶ki. Ukryta w艣r贸d r贸偶 Manuela z 偶o-

艂膮dkiem obola艂ym od 偶ucia p艂atk贸w, wdycha艂a wspania艂y aromat.

Uzna艂a, 偶e Bernarda chce j膮 uratowa膰 od 艣mierci g艂odowej. Ale

kiedy pozwoli艂a si臋 zobaczy膰, dostrzeg艂a r贸wnie偶 swoj膮 matk臋.

Clara chwyci艂a c贸rk臋 za ucho i zaprowadzi艂a do domu w艣r贸d szturch-

ni臋膰 i reprymend. Manuela Laguna przysi臋g艂a sobie odt膮d nigdy

nie zwierza膰 si臋 Bernardzie.

To Galisyjka opatrzy艂a jej rany. Ob艂o偶y艂a ch艂odnymi kawa艂kami

p艂贸tna nas膮czonymi 艣rodkiem przeciw zaka偶eniu, 艂agodz膮c b贸l

opowie艣ci膮 o marynarzach, kt贸rzy zab艂膮dzili we mgle.

Kiedy Manuela odzyska艂a si艂y, w艂膮czono j膮 w 偶ycie burdelu.

Przesta艂a wprawdzie zdziera膰 sobie sk贸r臋, lecz po ka偶dej wizy-

cie m臋偶czyzny szorowa艂a cia艂o szczotk膮 z w艂osia, warkoczem

z czosnku, bielizn膮, czymkolwiek. Przesta艂a tak偶e ucieka膰, lecz

wszyscy domownicy wiedzieli, 偶e kiedy Manueli nie ma w domu

b膮d藕 w miasteczku, dok膮d udawa艂a si臋 po sprawunki, spaceruje

po ogrodzie. Snu艂a si臋 zamy艣lona w艣r贸d 艣cie偶ek, rozmawiaj膮c

z r贸偶ami, tak jak jej matka rozmawia艂a ze zmar艂ymi, zanim spot-

ka艂a Bernard臋. Nadal 艂apa艂a skolopendry w ka艂u偶ach, g艂adzi艂a je

p艂atkami kwiat贸w i k艂ad艂a w 艂贸偶eczkach wy艣cie艂anych skrawkami

80

aksamitu. Sp臋dza艂a dni na marzeniach o dalekiej podr贸偶y. Chcia艂a

zobaczy膰 morze, poczu膰 ch艂贸d fal zamiast ciep艂awych m臋skich

d艂oni.

Brakowi urody zawdzi臋cza艂a to, 偶e jej kariera prostytutki leg艂a

w gruzach. „Jedyne, co zdobi t臋 ostatni膮 z rodziny Laguna, to

m艂odo艣膰", m贸wiono. Kiedy zbli偶a艂a si臋 do miasta, siedz膮c na ko藕le

powozu obok Bernardy, zwykle spogl膮da艂a na swoje buty lub za-

krywa艂a oczy szalem, a w sklepie rozmawia艂a wy艂膮cznie ze sprze-

dawc膮, wymieniaj膮c produkty, kt贸re zamierza艂a naby膰. Szeptano,

偶e jej g艂os jest ochryp艂y, a sk贸ra szorstka, i te oczy starej czarow-

nicy... Wkr贸tce zacz臋to j膮 nazywa膰 brzydk膮 Lagun膮.

Mia艂a natomiast d艂ugie czarne w艂osy odziedziczone po ojcu

z Andaluzji, kt贸re Clara skrapia艂a pachn膮cym olejkiem. Jednak

to nie wystarczy艂o, by go艣cie Czerwonego Domu wybierali j膮 spo-

艣r贸d innych dziewcz膮t, m艂odych i wdzi臋cznych, kt贸re zamiesz-

ka艂y w lupanarze, odk膮d Ludovica, Tomasa i dziewczyna z we艂n膮

w uszach powr贸ci艂y w swoje strony ze zwiotcza艂ymi zm臋czonymi

cia艂ami. Manuela Laguna by艂a opryskliwa i jak tylko kt贸ry艣 za-

sypia艂 wyczerpany rozkosz膮, wype艂nia艂a kieszenie jego okrycia

b膮d藕 spodni karaluchami i paj膮kami. Dlatego m臋偶czy藕ni woleli

Galisyjk臋, gdy偶 ta potrafi艂a ich s艂ucha膰 i poddawa艂a si臋 pokornie

wszelkim zachciankom, cho膰 by艂a znacznie starsza i mia艂a zbyt

szerokie biodra.

Czasem, zwykle rann膮 por膮 Clara nak艂ania艂a c贸rk臋, aby usiad-

艂a pod czerwonym baldachimem, i wtedy opowiada艂a o przekle艅-

stwie ci膮偶膮cym nad ich rodzin膮, o lodowatym nieszcz臋艣ciu, kt贸re

topi im ko艣ci, o 艂zach jak sztylety, o md艂o艣ciach targaj膮cych pu-

stym cia艂em, poniewa偶 usz艂a z niego dusza. Przekazywa艂a jej tak偶e

nauki babki. „Kobieta przekl臋ta powinna umrze膰 w ko艣ciele, tak

偶eby m贸c odej艣膰 w pokoju - m贸wi艂a - a kiedy wspominasz o prze-

kle艅stwach, zawsze miej w pobli偶u 艂yk wody lub wina, poniewa偶

to ogromnie wysusza usta". Jednak przede wszystkim kaza艂a jej

czeka膰 na przyjazd ojca. W opowie艣ci Clary oliwkowe oczy by艂y

wiecznie m艂ode, nie otoczy艂y ich zmarszczki, a nogi pozosta艂y sil-

ne i dumne w bia艂ych bryczesach i wysokich butach, kiedy prze-

kracza艂y w jej marzeniach pr贸g Czerwonego Domu.

- Trzeba umie膰 czeka膰, aby si臋 zem艣ci膰 - t艂umaczy艂a c贸rce.

81

- Tak, trzeba umie膰 czeka膰 - powtarza艂a dziewczyna.

- Czekanie uczy.

- B臋d臋 czeka膰.

I Manuela Laguna czeka艂a, przemykaj膮c 艣cie偶kami w艣r贸d

r贸偶, rysuj膮c na ziemi pe艂nej p艂atk贸w i skolopendr obraz morza

ze swej wyobra藕ni. Czeka艂a cierpliwie dziesi臋膰 lat, a偶 pewnej

zimy jej matka nie podnios艂a si臋 z 艂贸偶ka, poniewa偶 syfilis - tak

nazwa艂 t臋 straszn膮 chorob臋 lekarz - obsypa艂 jej cia艂o wstr臋tn膮

wysypk膮.

Ojciec Imperio, gdy dotar艂a do niego wie艣膰 o chorobie Clary,

przys艂a艂 przez go艅ca fioletow膮 Bibli臋 z dawnych czas贸w. Bernarda

przynios艂a zawini膮tko do wielkiego 艂o偶a, a ona rozwin臋艂a je na

wp贸艂 martwymi palcami.

- Id藕 i oddaj to ksi臋dzu. Wejd藕 do ko艣cio艂a tylnym wej艣ciem,

tylko uwa偶aj, 偶eby nikt ci臋 nie zobaczy艂 - poleci艂a.

Potem zm臋czona u艂o偶y艂a si臋 na poduszce i pomy艣la艂a, 偶e nie

ma ju偶 wi臋cej 艂ez.

- A kiedy wr贸cisz, przyjd藕 do mojej sypialni, ogol臋 ci臋.

- Tak, pani.

Kilka tygodni p贸藕niej ten sam goniec przyni贸s艂 inny pakunek.

Paczuszka by艂a owini臋ta kolorowym papierem i oblepiona ponad

pi臋膰dziesi臋cioma kolorowymi znaczkami. Tym razem otworzy艂a

j膮 Manuela. By艂 to drogi elegancki zestaw do piel臋gnacji w艂os贸w:

szczotka, grzebie艅 i lusterko, oprawione w srebro, kt贸re jeden

z dawnych klient贸w Clary, 贸w wytworny dyplomata, posy艂a艂 jej z od-

leg艂ej cz臋艣ci 艣wiata.

- Pos艂u偶膮 mi do wystrojenia si臋 do grobu - za偶artowa艂a chora. -

Uczesz mnie, Manuelo, brak mi si艂.

Usiad艂a, spogl膮daj膮c przez okno i pozwalaj膮c dziewczynie cze-

sa膰 posiwia艂e w艂osy. Za szyb膮 spada艂y wodospady 艣niegu. Nagle

poczu艂a ucisk w piersi, jakby kto艣 trafi艂 w ni膮 grud膮 ziemi. Rzu-

ci艂a si臋 na kolana, ze sztywniej膮cymi ustami, i resztk膮 si艂 ude-

rzy艂a w zmro偶on膮 szklan膮 tafl臋.

- Otw贸rz okno - prosi艂a c贸rk臋. - Otw贸rz, on musi teraz przy-

jecha膰.

- Jest zbyt zimno, zaszkodzisz sobie.

- Musz臋 go zobaczy膰 - j臋cza艂a chora. - Tak d艂ugo czekam...

82

- Zawsze mo偶na czeka膰 d艂u偶ej, mamo, trzeba si臋 tego nauczy膰,

tak mi powtarza艂a艣 - odpowiedzia艂a z u艣miechem Manuela.

Clara Laguna opad艂a na poduszk臋, lecz nadal 偶y艂a. Przypomi-

na艂a sobie s艂owa, kt贸re jej matka wyszepta艂a tu偶 przed 艣mierci膮:

„Nie czekaj d艂u偶ej, poniewa偶 on nie wr贸ci, widzia艂am to w kocich

ko艣ciach". Przypomina艂a sobie zapach 艣wi臋tego oleju i delikatny

aromat kadzid艂a, stale obecny w ko艣ciele. I ksi臋dza przepe艂nio-

nego 偶arliw膮 wiar膮, jego r臋ce kre艣l膮ce krzy偶. Przez bardzo kr贸tk膮

chwil臋 chcia艂a poprosi膰 c贸rk臋, aby odszuka艂a obrazek ze 艣wi臋t膮

Pantolomin膮, a potem zawioz艂a j膮 do ko艣cio艂a, jako kobieta prze-

kl臋ta powinna umrze膰 tam, obok ojca Imperio. Ale tak si臋 nie sta艂o.

Uniemo偶liwi艂 jej to gniew. Niepohamowany gniew przeciw pi臋tnu

kobiet z rodziny Laguna, przeciw nadziei wiecznie kwitn膮cych

stokrotek, przeciw 偶yciu zmarnowanemu na zemst臋, kt贸ra na tym

艣miertelnym 艂o偶u okaza艂a si臋 daremna, przeciw m臋偶czy藕nie z An-

daluzji i ksi臋偶ycowi skrytemu w艣r贸d d臋b贸w. Opar艂a si臋 o szyb臋

i wtedy go us艂ysza艂a. Szed艂, 艣piewaj膮c pobo偶n膮 pie艣艅, z ufryzo-

wanymi, kruczoczarnymi w艂osami, m艂ody i smuk艂y, do wysokich

l艣ni膮cych but贸w przylgn臋艂y stokrotki. 呕ycie wyp艂yn臋艂o jej przez

usta jak poca艂unek, a na kamiennej drodze pozosta艂 jedynie 艣wisz-

cz膮cy wiatr wiruj膮cy w zapadaj膮cej ciemno艣ci p艂atkami 艣niegu.

Cia艂o Clary styg艂o, wydzielaj膮c coraz mocniejszy aromat d臋bu,

kt贸ry wype艂ni艂 sypialni臋 i pozosta艂 tam na zawsze.

Galisyjka zaj臋艂a si臋 ni膮. 呕adna z pozosta艂ych kobiet nie chcia艂a

dotyka膰 trupa zjedzonego przez chorob臋. Tak jak zarz膮dzi艂a zmar艂a,

ubrano j膮 w str贸j, w kt贸rym po raz pierwszy pozna艂a smak mi-

艂o艣ci do andaluzyjskiego my艣liwego. Manuela 艣ledzi艂a te poczy-

nania w drzwiach sypialni. Matka zostawi艂a jej w spadku dobrze

prosperuj膮cy lupanar, g艂臋bok膮 odraz臋 do jakiegokolwiek kontaktu

z inn膮 istot膮 ludzk膮 i ci臋偶ar swojej zemsty. W wieku dwudziestu

czterech lat Manuela Laguna by艂a dziewczyn膮 zamo偶n膮 i zara-

zem odpychaj膮c膮.

Pogrzeb Clary odby艂 si臋 w zaciszu Czerwonego Domu, mimo

wysi艂k贸w ojca Imperio, aby zmar艂a spocz臋艂a na miejscowym cmen-

tarzu. Manuela jednak odm贸wi艂a, poniewa偶 jej czas oczekiwania

dobieg艂 ko艅ca. Ten dom i szcz膮tki doczesne matki nale偶a艂y do niej

i zamierza艂a tym dysponowa膰 tak, jak mia艂a ochot臋. Bernarda i trzy

dziewczyny, kt贸re jeszcze pozosta艂y, d藕wiga艂y trumn臋 na swych

ramionach, jakby nios艂y kr贸low膮, i zgodnie z wol膮 spadkobierczyni

zanios艂y j膮 do r贸偶anego ogrodu. Tam Manuela sama wykopa艂a d贸艂.

Mia艂a ziemi臋 na brwiach, za paznokciami i na u艣miechni臋tych us-

tach. W g艂臋bokiej ciszy kwiat贸w kobiety spu艣ci艂y trumn臋 do do艂u,

a uderzenie wywo艂ane jej upadkiem sp艂oszy艂o ptaki. Kiedy Ber-

narda zacz臋艂a zrzuca膰 艂opat膮 ziemi臋, Manuela poszuka艂a wzrokiem

oliwkowych oczu andaluzyjskiego my艣liwego, na kt贸rego mia艂a

czeka膰 przez tyle lat. „Je艣li nie nast膮pi to wcze艣niej, to zdarzy si臋

na pewno w dniu mojej 艣mierci, b膮d藕 pewna", powtarza艂a wiele

razy Clara. Ale teraz, podczas pogrzebu, jedyne, co mia艂o oliw-

kow膮 barw臋, to szal galisyjskiej prostytutki cierpi膮cej na angin臋.

呕aden m臋偶czyzna nie pojawi艂 si臋 w tym odleg艂ym zak膮tku, kt贸ry

z up艂ywem lat i narastaj膮cej goryczy przeobrazi艂 si臋 w labirynt

kolczastych 艣cie偶ek na podobie艅stwo duszy Manueli.

Tymczasem ojciec Imperio kl臋cza艂 przed 艣wi臋t膮 Pantolomin膮

i modli艂 si臋 ze 艂zami za t臋 dusz臋, kt贸rej nie zdo艂a艂 uratowa膰. Nie

wiedzia艂, dlaczego tak rozpacza, szarpi膮c posiwia艂e w艂osy. „A ra-

czej tak, wiem dlaczego - dr臋czy艂 si臋 - tak musia艂o si臋 sta膰 z po-

wodu mojej pychy, Bo偶e, przebacz, przez wzgl膮d na cierpienie

wywo艂ane przekonaniem, 偶e moje s艂owa i ja sam s膮 jej oboj臋tne".

P艂aka艂 przed obrazem 艣wi臋tej, a偶 wsta艂o s艂o艅ce. Pobo偶ne kumoszki

w czerni 偶a艂oby t艂oczy艂y si臋 wok贸艂 zamkni臋tego konfesjona艂u,

wypatruj膮c 艣lad贸w 艂ez na twarzy proboszcza pomi臋dzy szeptami

i szelestem pospiesznie przesuwanych paciork贸w r贸偶a艅ca. Ale on

nie przerwa艂 modlitwy, katuj膮c si臋 swoj膮 pora偶k膮, kt贸r膮 uwa偶a艂

za r贸wn膮 kl臋sce misji w tropikach. To cierpienie i ta noc przyspo-

rzy艂y mu lat, a gdy znalaz艂 si臋 w swej sypialni obok zakrystii, bur-

sztynowe oczy opanowa艂y jego sny i nie opu艣ci艂y ich a偶 do 艣mierci.

Po pogrzebie Manuela spakowa艂a walizk臋. Rozpiera艂o j膮 po-

czucie wolno艣ci. Pozostawi lupanar w r臋kach Ga艂isyjki - Clara

ju偶 przed laty odes艂a艂a j膮 do prac domowych, poniewa偶 jedyne,

co w niej pozosta艂o silne, to serce z eukaliptusa - a ona ruszy na

poszukiwanie morza. Jednak zanim podj臋艂a podr贸偶 na wybrze偶e,

w mgle zimowego poranka zapu艣ci艂a si臋 pomi臋dzy r贸偶e, by po

raz ostatni odwiedzi膰 gr贸b matki. Wszystkim pozosta艂ym zaka-

zano zbli偶a膰 si臋 do tego niepozornego kopczyka ziemi, gdzie wbito

tylko krzy偶 bez imienia zmar艂ej. Manuela naby艂a go od handlarza

z艂omem, kt贸ry przechodzi艂 w pobli偶u Czerwonego Domu, nuc膮c

84

copl臋. gdy umiera艂a jej matka. Pragn臋艂a, aby kolczaste 艂odygi i za-

pomnienie poch艂on臋艂y na zawsze gr贸b Clary Laguny.

Sz艂a szybko znajomymi 艣cie偶kami, zbli偶aj膮c si臋 ju偶 do celu

swej w臋dr贸wki. Mg艂a, dot膮d zasnuwaj膮ca niebo, rozszczepi艂a si臋,

przepuszczaj膮c promie艅 s艂o艅ca. Na niewielkim kopczyku kl臋cza艂a

kobieta. To by艂a Bernarda, w aureoli 艣wiat艂a wygl膮da艂a jak 艣wi臋ta.

W jednej r臋ce trzyma艂a 艣wie偶o zerwany pomidor, w drugiej pojem-

nik z sol膮, jak gdyby zabiera艂a si臋 do posi艂ku. Na widok Manue艂i

u艣miechn臋艂a si臋 spokojnymi, 艂agodnymi oczami.

ROZDZIA艁 6

Pierwszym, co przysz艂o Manueli Lagunie do g艂owy, kiedy w od-

dali przez okno wagonu dostrzeg艂a g艂adk膮 tafl臋 morza, by艂a my艣l,

偶e oto a偶 po horyzont rozpo艣ciera si臋 b艂臋kitna 艂膮ka 艣ci臋ta mrozem.

- A krowy? - zdziwi艂a si臋. - By膰 mo偶e to pastwisko jest dla nich

zbyt twarde i wyruszy艂y na poszukiwanie innego...?

Ale kiedy poci膮g zbli偶a艂 si臋 do morza, Manuela mog艂a si臋 prze-

kona膰, 偶e jego powierzchnia jest pofa艂dowana od fal. Ba艣nie za-

s艂yszane w dzieci艅stwie obudzi艂y si臋 w jej piersi: przyklei艂a d艂onie

i nos do szyby, i tak pozosta艂a, a偶 para jej oddechu zamgli艂a okno.

Nagle poci膮g wjecha艂 do tunelu i krajobraz za oknem sta艂 si臋

czarny. Gdy sko艅czy艂 si臋 tunel, morze znik艂o; zamiast niego za

oknem ci膮gn臋艂y si臋 okaza艂e posiad艂o艣ci otoczone ogrodami i po-

lami ornymi. Manuela wykorzysta艂a t臋 chwil臋, aby zn贸w przybra膰

wygodn膮 pozycj臋 na 艂awce, wyg艂adzi艂a fa艂dy ubrania, wyprosto-

wa艂a sp贸dnic臋, a d艂onie wsun臋艂a pod jej r膮bek, chwytaj膮c dyskret-

nie torebk臋. Na oknie pozosta艂y 艣lady jej palc贸w, nosa, a nawet

nieostro偶nego poca艂unku. Przygl膮da艂a si臋 spod oka tym znakom,

coraz mocniej przyciska艂a torebk臋 do siebie i rzuca艂a badawcze

spojrzenia na kobiet臋 siedz膮c膮 naprzeciw. U艣miechn臋艂a si臋 nawet

do starszej damy, kt贸rej towarzyszy艂a c贸rka, ale na niewzruszonej

twarzy pozosta艂 surowy grymas.

Poci膮g wjecha艂 na stacj臋 A Coru艅a. Kiedy Manuela uj臋艂a wa-

lizk臋, spostrzeg艂a, 偶e dr偶膮 jej d艂onie.

- Do widzenia. Szcz臋艣liwej podr贸偶y - odezwa艂a si臋 do kobiet

w przedziale.

Nie odpowiedzia艂y, ale ona nadal si臋 u艣miecha艂a.

Kiedy wysiada艂a, zacz臋艂y jej dr偶e膰 tak偶e nogi. Poczu艂a si臋 s艂abo,

jakby kolana mia艂y si臋 pod ni膮 za艂ama膰. Lokomotywa sycza艂a,

86

wyrzucaj膮c chmury dymu, kt贸ry zasypywa艂 stacj臋 mia艂em w臋-

glowym.

- Czy zam贸wi膰 panience jaki艣 pojazd? - zapyta艂 j膮 tragarz.

- Jeszcze nie, dzi臋kuj臋.

Po艣r贸d zapachu w臋gla Manuela odkry艂a intensywny s艂onawy

aromat, kt贸ry przylgn膮艂 do jej sk贸ry. Z lubo艣ci膮 odda艂a si臋 w jego

w艂adanie. Usiad艂a na kolejowej drewnianej 艂awce, postawi艂a wa-

lizk臋 tu偶 przy nogach i sp臋dzi艂a d艂u偶sz膮 chwil臋, wdychaj膮c wil-

gotny powiew, kt贸ry towarzyszy艂 cudownemu aromatowi. Wok贸艂

kr臋cili si臋 tragarze objuczeni baga偶ami pasa偶er贸w, matki poma-

ga艂y dzieciom wspi膮膰 si臋 do wagon贸w, m臋偶czy藕ni z galanteri膮

towarzyszyli kobietom, bliscy obejmowali si臋, narzeczeni czule

spogl膮dali sobie w oczy, wszyscy oni obcy, niepotrzebni, nijacy

wobec niezwyk艂ego zapachu morza.

S艂o艅ce osi膮gn臋艂o po艂udnie, ale zas艂ania艂a je szara chusta chmur,

kt贸re wydawa艂y si臋 utkane z morskiej piany.

Manuela Laguna zamieszka艂a w hotelu nieopodal portu. By艂

niewielki i tani, lecz czysty, cho膰 czasem w korytarzach dawa艂o

si臋 wyczu膰 zaduch dziegciu od bywaj膮cych tu marynarzy. Wybra-

艂a to miejsce z powodu wielkiego tarasu ogrodzonego kamienn膮

balustrad膮. Wychodzi艂 wprost na pla偶臋, sta艂y na nim stoliki i wy-

godne krzes艂a, gdzie go艣cie mogli czyta膰 pras臋 b膮d藕 gra膰 w karty,

nawet w s艂otne dni, poniewa偶 os艂ania艂o go specjalne zadaszenie.

Manuela tam w艂a艣nie sp臋dza艂a popo艂udnia, mimo 偶e ju偶 zaczy-

na艂 si臋 luty. Klimat by艂 tu 艂agodniejszy ni偶 w jej rodzinnych stro-

nach, a du偶a wilgotno艣膰 jej nie przeszkadza艂a. Wr臋cz przeciw-

nie, z przyjemno艣ci膮 wystawia艂a cia艂o na dzia艂anie przybywaj膮cej

znad oceanu ch艂odnej, przenikaj膮cej na wskro艣 bryzy. Wcze艣nie

zrozumia艂a, 偶e mi艂o艣膰 nie daje przyjemno艣ci, lecz przynosi cier-

pienie, a jej przeznaczeniem, jak ka偶dej kobiety z rodziny Lagu-

na, jest noszenie w sercu ciernia wbitego przez to uczucie, kt贸re

kruszy dusz臋, cho膰by by艂a z lodu. Przygl膮da艂a si臋 morzu godzi-

nami, wyr贸偶niaj膮c tony b艂臋kitne i zielone, ws艂uchuj膮c si臋 w roz-

mowy fal.

Z tarasu schody prowadzi艂y wprost na ulic臋. Po jej przekrocze-

niu by艂o si臋 ju偶 na pla偶y. Czasami, gdy zapad艂 zmrok, Manuela po-

zwala艂a, 偶eby jej trzewiki zanurzy艂y si臋 w bia艂ym piasku, a s艂ony

87

wiatr smaga艂 jej u艣miech. Mewy krzycza艂y nad g艂ow膮 i opada艂y

do wody, chc膮c z艂owi膰 dostrze偶on膮 ryb臋. Zazdro艣ci艂a im.

- My艣licie, 偶e jeste艣cie jedyne, kt贸re mog膮 go dotyka膰? - z艂o艣-

ci艂a si臋.

I ryzykowa艂a, pozostaj膮c na brzegu. On - s艂ony bezmiar w贸d -

pie艣ci艂 j膮 pod we艂nianym kostiumem, fale hucza艂y i moczy艂y jej

pantofle, a dziewczyna pochyla艂a si臋, g艂aska艂a je pieszczotliwie,

wdycha艂a, ssa艂a palce, delektuj膮c si臋 smakiem morskiej soli.

Rann膮 por膮 spacerowa艂a w porcie pomi臋dzy barkami rybac-

kimi. Lubi艂a patrze膰, jak kobiety 艂ata艂y sieci, a m臋偶czy藕ni wy艂a-

dowywali ryby i owoce morza. Morskie stworzenia mia艂y 艣wie偶膮

b艂yszcz膮c膮 sk贸r臋 i zapach g艂臋bin. Im tak偶e zazdro艣ci艂a, cho膰 ona

偶y艂a, a w ich martwych oczach widzia艂a tylko t臋pe oczekiwanie

na zdzieranie 艂usek, patroszenie i przyrz膮dzanie wed艂ug ulubio-

nej receptury. W贸wczas wzmaga艂a si臋 jej t臋sknota za gotowaniem

u boku Bernardy.

Pewnego razu, gdy smutek uderzy艂 ze zdwojon膮 si艂膮, zesz艂a do

kuchni hotelowej i znalaz艂a w艂a艣cicielk臋 zaj臋t膮 przyrz膮dzaniem

dorady w sosie.

- Pom贸c pani? - zapyta艂a Manuela, po偶膮dliwie omiataj膮c wzro-

kiem produkty wype艂niaj膮ce marmurowy blat.

Kobieta przez kilka chwil przygl膮da艂a si臋 dziewczynie, kt贸ra od

miesi膮ca zajmowa艂a jeden z pokoj贸w i w tym czasie nie zamieni艂a

z nikim ani s艂owa. Patrzy艂a na 艣wiat czarnymi oczami, los pozbawi艂

j膮 wdzi臋ku, by艂a po prostu nieatrakcyjna, nosi艂a prowincjonalne

proste ubrania i kapelusze, kt贸re dawno wysz艂y z mody.

- Zwykle gotowa艂am w domu, to daleko st膮d i... - usprawied-

liwi艂a si臋 Manuela z silnym p贸艂nocnym akcentem.

- I jest panience smutno - dopowiedzia艂a kobieta. - Lecz pa-

nienka jest z Galicii, albo rodzice, poniewa偶 m贸wi pani, jakby by艂a

st膮d.

- Ale偶 nie, mieszka艂am jedynie z kim艣, kto pochodzi z Galicii.

Je艣li ma pani kur臋, mog臋 przygotowa膰 duszon膮 z cebul膮.

- Owszem, mam, zamierza艂am jednak j膮 ugotowa膰...

- A wi臋c przygotuj臋 wspania艂e puchero. To moja specjalno艣膰.

Manuela za艂o偶y艂a fartuch, oskuba艂a ptaka z pi贸r i podzieli艂a tak

sprawnie, 偶e wprawi艂a w艂a艣cicielk臋 hotelu w os艂upienie.

88

Wiosn膮 Manuela odkry艂a w sobie pasj臋 do zbierania muszli 艣li-

mak贸w morskich, p艂askich i spiralnych, i wszelkich innych skar-

b贸w, kt贸re morze zechcia艂o jej podarowa膰. Gromadzi艂a je w szafie

w swojej sypialni i nocami, po spacerze pla偶膮, uk艂ada艂a je wed艂ug

kolor贸w, rozmiar贸w i smak贸w. Nadal zachwyca艂a j膮 uroda wszel-

kiego rodzaju insekt贸w. Chwyta艂a karaczany i poddawa艂a aroma-

tycznej k膮pieli.

Pewnego dnia, spaceruj膮c po pobliskich uliczkach portu, od-

kry艂a sklep, w kt贸rym sprzedawano we艂ny i przybory do szycia.

Kupi艂a wz贸r r贸偶y do haftowania i popo艂udniami, siedz膮c na tara-

sie i s艂uchaj膮c nowin niesionych szumem morza, zacz臋艂a go wy-

pe艂nia膰 艣ciegiem petit point. Kiedy sko艅czy艂a rob贸tk臋, kupi艂a inny

wz贸r, ze statkiem, a potem kolejny, a偶 w艂膮czy艂a 艣cieg petit point

do rutyny swego 偶ycia, do rutyny mi艂o艣ci...

Nadesz艂o lato, a z nim wczasowicze k膮pi膮cy si臋 w kr贸tkich

pantalonach i dzieci grzebi膮ce w piasku. Manuela zazdro艣ci艂a

tym, kt贸rzy wskakiwali do morza, p艂ywali i zderzali si臋 z falami.

Obserwowa艂a ich z tarasu hotelu, cho膰 czu艂a, 偶e m臋cz膮 j膮 krzyki,

wrzawa, rado艣膰.

Czasem m艂odzi m臋偶czy藕ni podchodzili do niej, kiedy hafto-

wa艂a lub spacerowa艂a po porcie, pr贸buj膮c nawi膮za膰 znajomo艣膰,

lecz ona odsuwa艂a ich od siebie z zimn膮 bezwzgl臋dno艣ci膮. Mia艂a

do艣膰 m臋偶czyzn na zawsze.

Pewnej sierpniowej nocy podczas jednego ze swych spacer贸w

zbli偶y艂a si臋 do portu. Jej d艂ugi w膮ski cie艅 ta艅czy艂 na pla偶y. Buty

trzyma艂a w r臋ce, a nagie stopy 偶艂obi艂y 艣lady w piasku. Noc by艂a

wilgotna. Us艂ysza艂a 艣piewy grupy m臋偶czyzn, kt贸rzy, zdaje si臋, wy-

szli z jakiej艣 tawerny. Wykrzykiwali s艂owa piosenki w obcym j臋-

zyku. „Marynarze", pomy艣la艂a. W porcie cumowa艂o wiele kutr贸w

rybackich przyby艂ych z odleg艂ych kraj贸w, ich za艂ogi upija艂y si臋,

zanim przysz艂o im wr贸ci膰 na pok艂ad.

艢piewy zbli偶a艂y si臋 i teraz ju偶 wiedzia艂a, 偶e marynarze s膮

na pla偶y. Po sfa艂dowanej powierzchni morza w臋drowa艂 srebrny

w膮偶 ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a. Nagle 艣piewy zmieni艂y si臋 w okrzyki

i gwizdy. Manuela dostrzeg艂a czyj膮艣 poczerwienia艂膮 twarz, ma-

rynarsk膮 czapk臋 zaimpregnowan膮 b艂yszcz膮cym 艂ojem. Powodo-

wana odruchem ucieczki podwin臋艂a sp贸dnic臋 i wesz艂a do morza,

by j膮 chroni艂o.

艢wita艂o, gdy ockn臋艂a si臋 w szpitalnej sali, na jednym z ustawio-

nych w rz臋dy metalowych 艂贸偶ek, kt贸re tkwi艂y w miejscu jak ku-

moszki w miasteczku, rozsiewaj膮c medyczne zapachy.

- Jak panienka si臋 czuje? - dobieg艂 j膮 st艂umiony g艂os. - Ma pa-

nienka bliskich?

Zaprzeczy艂a ruchem g艂owy.

- Ju偶 po wszystkim, b臋dzie dobrze.

Manuela nadal wyczuwa艂a w ustach smak morskiej wody, mi臋-

dzy z臋bami zgrzyta艂 piasek.

Odwiedzi艂a j膮 w艂a艣cicielka hotelu. Zaprzyja藕ni艂y si臋 troch臋, od-

k膮d Manuela zawita艂a do hotelowej kuchni. „Dziewczyna dosko-

nale gotuje - pomy艣la艂a kobieta - powinnam jej zaproponowa膰

prac臋, lecz po wstrz膮sie, kt贸ry j膮 spotka艂, mo偶liwe, 偶e czuje si臋

niepewnie i wr贸ci tam, sk膮d przysz艂a".

- Lepiej ci, kochana? - zapyta艂a, przyk艂adaj膮c d艂o艅 do czo-

艂a dziewczyny. - M贸wi膮, 偶e to byli Norwegowie ze statku przy-

cumowanego w porcie.

- Kto taki?

Od ubrania kobiety doszed艂 j膮 zapach dziegciu, oklejaj膮c wszyst-

kie k膮ty szpitalnych korytarzy. Manuela poczu艂a, 偶e zaraz zwy-

miotuje.

Innego dnia zjawili si臋 jacy艣 nieznajomi m臋偶czy藕ni, zadawali

jej pytania, na kt贸re nie zna艂a odpowiedzi, i powtarzali bez prze-

rwy: „Mia艂a pani szcz臋艣cie, mog艂a si臋 panienka utopi膰...".

Kiedy tydzie艅 p贸藕niej wypisywano j膮 ze szpitala, lekarz w oku-

larach powiedzia艂 do niej z u艣miechem:

- Trzeba nauczy膰 si臋 p艂ywa膰, panienko, bez tej umiej臋tno艣ci nie

wolno zanurza膰 si臋 w morzu. Prosz臋 mi to obieca膰 - i wyci膮gn膮艂

do niej r臋k臋.

Manuela przez chwil臋 przygl膮da艂a si臋 sk贸rze tego cz艂owieka

i poprosi艂a, aby przyniesiono jej r臋kawiczki.

- Po co, dziewczyno?

- Chc臋 je w艂o偶y膰.

Opu艣ci艂a szpital uzbrojona w par臋 gumowych r臋kawiczek u偶y-

wanych przy opatrywaniu ran poparzonych. W sklepie w centrum

miasta kupi艂a kolejn膮 par臋, z bia艂ej bawe艂ny, i w艂o偶y艂a je zamiast

tamtych. Potem w galerii sztuki naby艂a obraz olejny przedstawia-

j膮cy 艂agodn膮 tafl臋 oceanu, barki i bia艂e mewy.

Kobieta w hotelu przyj臋艂a j膮 z wylewn膮 serdeczno艣ci膮. Manu-

ela mia艂a podkr膮偶one oczy i usta w odcieniu niebieskawym, jak

gdyby ukrywa艂a si臋 w nich dusza morza albo jakby ono bezwa-

runkowo zaw艂adn臋艂o dziewczyn膮.

- Chcia艂aby艣 pracowa膰 u mnie w kuchni? Pok贸j b臋dziesz mie膰

za darmo, a do tego zap艂ac臋 ci jeszcze. Co ty na to?

Manuela przyj臋艂a ofert臋. Gotowa艂a w r臋kawiczkach i nigdy ich

nie zdejmowa艂a. Musia艂a kupi膰 pi臋膰 kolejnych par, poniewa偶 cz臋-

sto si臋 plami艂y. W艂a艣cicielka nie odwa偶y艂a si臋 poprosi膰, by je zdj臋-

艂a podczas patroszenia kogut贸w b膮d藕 oprawiania kr贸lika, wi臋c

dziewczyna spacerowa艂a korytarzami w r臋kawiczkach sk膮panych

we krwi. Zn贸w popo艂udniami siadywa艂a na tarasie, wyszywa艂a

obrazki i spogl膮da艂a na morze, jednak nigdy ju偶 nie wybra艂a si臋

na pla偶臋 noc膮.

Kiedy ko艅czy艂a si臋 jesie艅, a ona przesta艂a si臋 mie艣ci膰 w swoich

ubraniach, wysz艂a rano z hotelu bez s艂owa, tak jak si臋 pojawi艂a,

nie 偶egnaj膮c si臋 z nikim, nawet ze s艂onawym powiewem, kt贸ry

towarzyszy艂 jej wiernie a偶 na stacj臋 kolejow膮.

Spowita oparami samotno艣ci powr贸ci艂a do Czerwonego Domu.

Przywioz艂a dwie nowiny: bawe艂niane r臋kawiczki - mia艂y jej towa-

rzyszy膰 a偶 do 艣mierci - i brzuch opadaj膮cy na biodra. Po up艂ywie

kilku miesi臋cy po艂o偶y艂a si臋, sama nie wiedz膮c dlaczego, do 艂贸偶ka

z purpurowym baldachimem i tak jak przed laty zrobi艂a to jej matka,

wezwa艂a Bernard臋, zawsze pe艂n膮 energii i tryskaj膮c膮 zdrowiem.

- Wsu艅 si臋 pomi臋dzy moje uda i wydosta艅 stamt膮d to stworze-

nie, jak ma艂e jagni臋.

Kucharka wyda艂a chrz膮kni臋cie, splun臋艂a w d艂onie i zatar艂a je

mocno.

O zmierzchu Manuela urodzi艂a niezwyk艂膮 dziewczynk臋. Na-

zwa艂a j膮 Olvido*. Gadatliwe kobiety w miasteczku szepta艂y co艣

o pochodzeniu tego imienia, lecz nigdy nie uzyska艂y pewno艣ci, czy

wybra艂a je, poniewa偶 chcia艂a zapomnie膰 o wydarzeniach z prze-

sz艂o艣ci, czy mo偶e tylko dla kaprysu.

Po narodzinach Olvido Manuela podj臋艂a decyzj臋 podporz膮dko-

wania 偶ycia swojego i c贸rki osi膮gni臋ciu jednego celu: przemiany

Olvido (hiszp.) - zapomnienie, niepami臋膰.

91

przekl臋tych kobiet Laguna w przyzwoite i zdobycia czego艣, czego

dot膮d 偶adna z nich nie zazna艂a - szacunku innych. Pierwszym

etapem by艂o zorganizowanie sakramentalnego stosu w ogrodzie

Czerwonego Domu. Spali艂a operowe kanapy, zas艂ony z damasce艅-

skiego jedwabiu, obrazy z odaliskami, podwi膮zki, satynowe szlaf-

roczki, negli偶e i maureta艅skie szarawary z Uprowadzenia z Seraju.

Pu艣ci艂a z dymem wszystko, co mog艂o przypomina膰, 偶e ten dom by艂

okaza艂ym burdelem, i uczyni艂a to na oczach ca艂ego miasta. Jego

mieszka艅cy musz膮 zrozumie膰, 偶e epoka dziwek Laguna wygas艂a

w艣r贸d tych oczyszczaj膮cych p艂omieni. Poniewa偶 jednak nie od-

wa偶y艂a si臋 spali膰 dziewcz膮t pracuj膮cych w tym przybytku - cho膰

niemal oblizywa艂a si臋 na my艣l o tej ofierze - hojn膮 r臋k膮 wyp艂aci艂a

ka偶dej z nich stos monet i rozkaza艂a, aby ruszy艂y uprawia膰 sw贸j

zaw贸d w innej cz臋艣ci 艣wiata.

Galisyjska prostytutka, kt贸ra w ostatnim roku sta艂a si臋 madame,

uzna艂a, 偶e inkwizycyjna czystka jej samej nie dotyczy. Myli艂a si臋.

Nast臋pnego ranka, kiedy w kuchni zasiad艂a do 艣niadania, Ma-

nuela oznajmi艂a jej swym p贸艂nocnym akcentem, 偶e ona r贸wnie偶

musi odej艣膰.

- Ale ja nie mam dok膮d p贸j艣膰! Nawet nie pami臋tam drogi nad

morze. Tu, u twojego boku, jest m贸j dom...

- Dam ci wystarczaj膮co du偶o pieni臋dzy, 偶eby przywr贸ci膰 ci

pami臋膰, lecz musisz odej艣膰, od teraz ja i moja c贸rka jeste艣my ko-

bietami przyzwoitymi.

Noc膮 galisyjska prostytutka znalaz艂a sznur i powiesi艂a si臋 na kasz-

tanowcu. Poniewa偶 jej cia艂o ko艂ysa艂o si臋 na ga艂臋zi a偶 do rana, zmie-

ni艂o si臋 w ogromn膮 kadzielnic臋, kt贸ra wype艂ni艂a miasto zapachem

eukaliptusa, wydobywaj膮cym si臋 z jej martwego serca. Manuela po-

chowa艂a j膮 w samym 艣rodku labiryntu, kt贸ry tworzy艂 ogr贸d r贸偶any.

Tylko ona wiedzia艂a, jakimi poskr臋canymi 艣cie偶kami mo偶na tam do-

trze膰, i nie zamierza艂a pokazywa膰 nikomu ani grobu, ani tego miej-

sca. To tutaj r贸偶e mieni膮ce si臋 setkami barw wznosi艂y g艂owy jedna

nad drug膮, tworz膮c pachn膮c膮 wie偶臋, a s艂o艅ce rzuca艂o na ziemi臋

cie艅 w kszta艂cie m臋偶czyzny. I tylko tu Manuela odzyskiwa艂a spok贸j.

Kucharka by艂a jedyn膮, kt贸ra pozosta艂a. Manuela wzdraga艂a si臋

przed jej wyrzuceniem. Gdyby i ona powiesi艂a si臋 na kasztanowcu,

mogliby oskar偶y膰 w艂a艣cicielk臋 Czerwonego Domu o zatrucie ulic

odorem klaczy.

92

Kiedy ojciec Imperio otrzyma艂 wie艣膰 o zniszczeniu lupanaru,

nie m贸g艂 powstrzyma膰 spazm贸w. Kl臋cz膮c, tym razem przed o艂ta-

rzem Chrystusa, dzi臋kowa艂 Bogu, przepraszaj膮c zarazem w艣r贸d 艂ez

i szlochu, 偶e dzie艅 zwyci臋stwa nadszed艂 zbyt p贸藕no. Gdy uderza艂

si臋 pi臋艣ci膮 w lew膮 pier艣, aby zatrzyma膰 serce, kt贸re pali艂o wspo-

mnieniami, us艂ysza艂 za plecami r贸wne stukni臋cia, kt贸re wydawa艂y

czyje艣 st膮pni臋cia po rozchwianych p艂ytach posadzki.

- Ju偶 to zrobi艂am, ojcze. Spali艂am ca艂e z艂o, kt贸re panowa艂o

w Czerwonym Domu.

Obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Manuel臋. Obserwowa艂 j膮 uwa偶nie: w艂osy,

wychud艂e cia艂o, twarz, lecz nie zdo艂a艂 znale藕膰 偶adnego podobie艅-

stwa do Clary Laguny.

- Dlaczego ojciec tak na mnie patrzy? Jestem Manuela. Sta艂am

si臋 odra偶aj膮ca czy co?

Nawet g艂os dziewczyny w najmniejszym stopniu nie brzmia艂 tak,

jak g艂os jej matki. Ton Clary, mimo i偶 zwykle powa偶ny, brzmia艂

melodyjnie i uroczo, natomiast g艂os Manueli zdradza艂 toporno艣膰

nabyt膮 dzi臋ki towarzystwu chrz膮kaj膮cej Bernardy.

- Zrobi艂a艣 to, co nale偶a艂o, moja c贸rko - odpowiedzia艂.

- Czy teraz mog臋 przyj艣膰 do ko艣cio艂a, tak jak szlachetnie uro-

dzone przyzwoite kobiety?

- Dom Bo偶y jest zawsze otwarty, szczeg贸lnie dla potrzebuj膮-

cych - doda艂 ojciec Imperio, czyni膮c znak krzy偶a.

Akty oczyszczenia zwie艅czone zosta艂y spotkaniem pomi臋dzy

Manuel膮 Lagun膮 a m臋偶czyzn膮, kt贸ry w艂a艣nie urz膮dzi艂 si臋 w mie-

艣cie, adwokatem z Segowii. Niedawno otworzy艂 biuro przy g艂贸wnej

ulicy i zaj膮艂 si臋 spadkami oraz administrowaniem nieruchomo艣-

ciami i maj膮tkami. Liczy艂 sobie lat oko艂o czterdziestu i wnosi艂 po-

wiew nowoczesno艣ci, prowadz膮c czarny automobil, kt贸ry budzi艂

niek艂amany podziw wszystkich napotkanych. Dla tego cz艂owieka,

kt贸ry zna艂 okolice i niejeden raz korzysta艂 z orientalnych przyjem-

no艣ci Czerwonego Domu, pieni膮dz nie zna艂 moralno艣ci. Oczywi-

艣cie, przyj膮艂 od Manueli zlecenie administrowania fortun膮, kt贸r膮 jej

matka zarobi艂a dzi臋ki lupanarowi. Pieni膮dze zainwestowa艂 w akcje

i nieruchomo艣ci dalekie od plotkuj膮cych ust miasta. Bogactwo ro-

dziny Laguna i jej administratora - kt贸remu zostawa艂a lwia cz臋艣膰

zysk贸w - szybko zmieni艂o si臋 w sporych rozmiar贸w zdobycz.

93

Zatem sta艂o si臋: Manuela zdecydowa艂a si臋 odmieni膰 Czerwony

Dom. Uzna艂a, 偶e cnota musi poczu膰 si臋 swobodnie w jej domostwie.

Tylko tym sposobem b臋dzie mog艂a dokona膰 wielkiej i ca艂kowitej

przemiany. Pomalowa艂a wi臋c zgaszon膮 czerwieni膮 fasady, wci膮偶

nosz膮ce liszaje dymu, a skrzyd艂a okiennic - na bia艂o. Ozdobi艂a

sufity sypialni i salonu stiukowymi gzymsami pe艂nymi kwiato-

wych ornament贸w. Do 艂azienki zakupi艂a now膮 porcelanow膮 wann臋

ustawion膮 na 艂apach drapie偶nika. W przedpokoju umie艣ci艂a szaf臋,

w kt贸rej przechowywa艂a po艣ciel. Jedynym meblem, kt贸ry prze偶y艂

pogrom lupanaru, by艂o ogromne 偶elazne 艂o偶e z baldachimem. Jego

we艂niany materac by艂 艣wiadkiem mi艂osnych wyczyn贸w matki, jej

w艂asnych narodzin oraz przyj艣cia na 艣wiat Olvido.

Manuela zachowa艂a je, poniewa偶 ogromny mebel wywo艂a艂

w niej, nieoczekiwanie, uczucie t臋sknoty.

ROZDZIA艁 7

W niedziel臋 kastylijskie miasteczko budzi艂o si臋 do 偶ycia wraz

z brzmieniem ko艣cielnych dzwon贸w. G艂os pozielenia艂ych miedzia-

nych czasz og艂asza艂 mieszka艅com pocz膮tek dnia, kt贸ry nale偶y po-

艣wi臋ci膰 Bogu i wypoczynkowi. Go艂臋bie gromadz膮ce si臋 wewn膮trz

dzwon贸w zrywa艂y si臋 do lotu, rozprostowuj膮c skrzyd艂a, gdy tylko

cz艂owiek zwany Dzwonnikiem wzywa艂 na msz臋, stoj膮c na g贸rze

ptasich ekskrement贸w. Na ulice i pola p艂yn臋艂o wezwanie do 艣wie偶o

pieczonego chleba, domowego myd艂a, czystych ubra艅. Msza za-

czyna艂a si臋 o dziesi膮tej; ojciec Imperio otwiera艂 bramy ko艣cio艂a

p贸艂 godziny wcze艣niej, a ko艣cielny p贸艂mrok po艂yka艂 艂agodnie wier-

nych - woalki, koronkowe mantyle i mi臋kkie flanele bogatych, 艂aty

i welwety biednych. Plac pustosza艂, porzucony przez wszystkich,

obdarty ze szmeru plotek, pozbawiony ryku mu艂贸w i okrzyk贸w

dzieci. Tylko wodotrysk z trzema rynnami nuci艂 swoj膮 wersj臋 pio-

senki o wodzie, usypiaj膮c psy, kt贸re chrapa艂y w sieniach z nosami

wycelowanymi w niebo.

Jednak偶e tej niedzieli, pod koniec maja, flaga republika艅ska

powiewa艂a na fasadzie magistratu, sporego neoklasycystycznego

budynku stoj膮cego naprzeciw ko艣cio艂a, a plac nie pozosta艂 pusty,

nawet kiedy proboszcz zamkn膮艂 odrzwia. Grupa wie艣niak贸w i ro-

botnik贸w pikietowa艂a w swych roboczych strojach, aby wym贸c na

Posiadaczach ziemskich popraw臋 p艂ac i podzia艂 ziemi.

Odk膮d Manuela spali艂a luksusy lupanaru i otrzyma艂a b艂ogos艂a-

wie艅stwo ojca Imperio, ucz臋szcza艂a do ko艣cio艂a co niedziel臋, cho膰

Clara wpaja艂a jej, 偶e kobieta przekl臋ta nie mo偶e tam wchodzi膰 a偶

do momentu swej 艣mierci. Zjawia艂a si臋 w miasteczku, kieruj膮c

Powozem ci膮gni臋tym przez czarnego konia, kt贸remu nie nada艂a

imienia, ale gdyby to uczyni艂a, musia艂aby go nazwa膰 „Intensywny

95

Zapach Dzieci艅stwa". Nosi艂a ciemne stroje, bluzki szczelnie opa-

suj膮ce szyj臋, szerokie sp贸dnice, szale wydziergane w samotno艣ci,

r臋kawiczki i grube po艅czochy. Cho膰 ledwie dobiega艂a trzydziestki,

jej twarz by艂a poszarza艂a, oczy pozbawione blasku, policzki szorst-

kie, a usta poorane bruzdami. Nikt nie rozumia艂, dlaczego Manu-

ela Laguna by艂a tak brzydka, zw艂aszcza ci, kt贸rzy znali jej matk臋.

Ponadto traci艂a jedyn膮 sw膮 ozdob臋, wspania艂e w艂osy odziedziczone

po andaluzyjskim ojcu. Kiedy jecha艂a powozem, cienkie pasma

dotkni臋te grzybic膮 wypada艂y przy ko艂ysaniu i p艂yn臋艂y z wiatrem.

Pewnego razu jedno z tych pasm - czego nikt nie m贸g艂 wyja艣ni膰 -

pojawi艂o si臋 nad 艣wi臋t膮 Bibli膮 w granatowych ok艂adkach, kt贸ra

kr贸lowa艂a na o艂tarzu, innym razem znalaz艂o si臋 w fili偶ance bur-

mistrza podczas 艣niadania, kiedy艣 trafi艂o nawet pomi臋dzy urz臋-

dowe dokumenty przegl膮dane przez aptekarza.

Tej niedzieli Olvido Laguna po raz pierwszy wybiera艂a si臋 do

ko艣cio艂a. W艂a艣nie sko艅czy艂a sze艣膰 lat i bardzo rzadko opuszcza艂a

Czerwony Dom. Manuela trzyma艂a j膮 w ukryciu, obmywaj膮c jej

buzi臋 cuchn膮c膮 wod膮 z insektami i szoruj膮c wiechciem z korzeni

wiciokrzewu i 艣wi艅skiej szczeciny. Na nic jednak nie zda艂y si臋 ani

te zabiegi, ani wszelkie inne. Niewyobra偶alna uroda Olvido, kt贸r膮

matka usi艂owa艂a zmaza膰 r贸偶nymi p艂ynami, nacieraniem i ok艂a-

dami, by艂a odporna na wszystko, a nawet jeszcze mocniej roz-

kwita艂a po zaaplikowaniu jej tych 艣rodk贸w. Wdzi臋k dziewczynki

dojrzewa艂 z dnia na dzie艅. Jej sk贸ra od sztucznego z艂uszczania

stawa艂a si臋 jeszcze g艂adsza, ko艣ci policzkowe bardziej po艂ysku-

j膮ce, a usta coraz atrakcyjniejsze i kusz膮ce karmazynowymi krzy-

wiznami. B艂臋kitne oczy, czyste i b艂yszcz膮ce, ciekawie spogl膮da艂y

wok贸艂, rozsiewaj膮c niepokoj膮cy czar pi臋kno艣ci pe艂nej nieposkro-

mionego niepos艂usze艅stwa.

Manuela zamyka艂a si臋 po ka偶dej pora偶ce i p艂aka艂a przepe艂niona

m艂odzie艅cz膮 w艣ciek艂o艣ci膮. Kilka razy roni艂a 艂zy od 艣witu do go-

dziny si贸dmej i kiedy c贸rka delikatnie puka艂a do drzwi, matka

dziwi艂a si臋, 偶e dziewczynka nadal 偶yje. Oczyma wyobra藕ni wi-

dzia艂a, jak Olvido w艂a艣nie umiera nag艂膮 艣mierci膮, nikt bowiem nie

powinien znosi膰 widoku takiej urody. Z kolei my艣l o utracie c贸rki

doprowadza艂a j膮 do pasji. Pragn臋艂a przecie偶 widzie膰 j膮 zam臋偶n膮

z bogatym, przyzwoitym cz艂owiekiem, kt贸rego odpowiednie po-

chodzenie zatuszuje niezdrowy rozg艂os, od zawsze towarzysz膮cy

96

nazwisku Laguna. Dla Manueli by艂a to jedyna szansa zdobycia

szacunku mieszka艅c贸w i dop贸ki ten moment nie nast膮pi, Olvido

musi 偶y膰! Potem... To, czy c贸rka umrze wcze艣niej, czy p贸藕niej,

by艂o jej oboj臋tne.

Kto jej kaza艂 by膰 jeszcze pi臋kniejsz膮 ni偶 jej babka, prostytutka

o bursztynowych oczach?!

Olvido wk艂ada艂a ubranie. By艂o wykonane z g臋stego szorstkiego

p艂贸tna przetykanego kioskami. Zakrywa艂o j膮 od szyi a偶 po kostki

n贸g i podra偶nia艂o sk贸r臋 ca艂ego cia艂a. Jednak偶e tym, co przeszka-

dza艂o jej bardziej ni偶 rozdrapane p臋cherze, by艂y pr贸by zamkni臋cia

jej oczu na kolory 艣wiata. Podczas drogi do miasta nie mog艂a przy-

gl膮da膰 si臋 kwitn膮cym krzewom czystka czy podziwia膰 wiewi贸rek

skacz膮cych z jednej ga艂臋zi na drug膮, poniewa偶 nosi艂a s艂omiany ka-

pelusz ogromnych rozmiar贸w, opadaj膮cy a偶 na oczy.

Po przybyciu do ko艣cio艂a Manuela pomog艂a c贸rce zsi膮艣膰 z po-

wozu i wyg艂adzi艂a fa艂dy jej ubrania, zanim popchn臋艂a dziew-

czynk臋 w p贸艂cienie drzwi. Olvido wesz艂a do 艣wi膮tyni i usadowi艂a

si臋 z matk膮 w jednej z ostatnich 艂awek - spojrzenia ludzi pachnia艂y

gromnicami i wzgard膮 - to by艂o miejsce, gdzie jeszcze odpokuto-

wywa艂y grzechy rodziny. Spokojna na twardej 艂awce i uwolniona

od tyranii kapelusza (Manuela musia艂a go jej zdj膮膰 z szacunku

dla Domu Bo偶ego), dziewczynka obserwowa艂a, jak dr偶膮 p艂omie-

nie 艣wiec zapalonych za dusze zmar艂ych, i pragn臋艂a uwierzy膰, 偶e

te 艣wiate艂ka s膮 wr贸偶kami. Pos艂a艂a im promienny u艣miech, igno-

ruj膮c gorzki grymas matki, i odwa偶y艂a si臋 wyszepta膰 par臋 偶y-

cze艅: „Kochane 艣wietliste wr贸偶ki, niech jakie艣 dziecko pobawi

si臋 ze mn膮, niech mojej mamie z艂amie si臋 r贸zga, niech mojemu

tacie umr膮 pch艂y...".

R膮czki mia艂a mocno splecione i po bezg艂o艣nym wypowiedzeniu

ka偶dego 偶yczenia wstrzymywa艂a na chwil臋 oddech.

W oddali, przed o艂tarzem, ojciec Imperio z ramionami rozpostar-

tymi jak szybuj膮cy orze艂, przywo艂ywa艂 z pami臋ci kazania o impe-

rium hiszpa艅skim, kt贸re nada艂y mu przydomek. Z pasj膮, kt贸r膮 daje

m艂odo艣膰, g艂osi艂 je niegdy艣 jako kap艂an przyby艂y z koloni. Wr贸ci艂y

do ko艣cio艂a karaibskie morza, zasadzki pomi臋dzy palmami koko-

sowymi i krzewami tytoniu, wr贸ci艂a 艣mier膰 w艣r贸d mokrade艂. Zn贸w

Pojawi艂 si臋 diabe艂 w postaci bagnetu, moskit贸w, parz膮cego s艂o艅ca,

szalej膮cej gor膮czki. Po raz kolejny najstarsi parafianie zacz臋li si臋

97

emocjonowa膰, mimo i偶 niekt贸rzy z nich s艂uchali tych kaza艅 od

trzydziestu lat, nie rozumiej膮c ani s艂owa. Inni natomiast p艂akali,

poniewa偶 dopiero teraz zrozumieli. Najm艂odszym obce by艂y chwa艂a

i strach promieniuj膮ce z czarnych 藕renic kap艂ana. Nie znali histo-

rii, kt贸ra kry艂a si臋 za jego przydomkiem, ale nawet im wymyka艂y

si臋 艂zy. Niekt贸re dziewcz臋ta podejrzewa艂y, 偶e proboszcz m贸g艂 by膰

dalekim krewnym aktorki znanej jako Imperio Argentina, boha-

terki Siostry Sulpicji, filmu, kt贸ry widzia艂y latem, kiedy objazdowe

kino, jak co roku, pojawi艂o si臋 w miasteczku.

Ojciec Imperio ociera艂 lnian膮 chusteczk膮 pot z czo艂a otoczonego

bia艂膮 aureol膮 w艂os贸w i 偶egna艂 si臋 z trwog膮, widz膮c, 偶e niekt贸re

艂awki s膮 puste, 偶e 艣wi膮tynia nie p臋ka w szwach i nie wype艂nia si臋

zapachem owieczek, jak w ubieg艂ym wieku. Opu艣ci艂 ramiona. Ju偶

nie by艂o potrzeby, aby kadzielnica ko艂ysa艂a si臋 od jednej 艣ciany do

drugiej, omdlewaj膮cym zapachem wspieraj膮c wiernych w modli-

twach. Po艂o偶y艂 r臋ce na granatowej ksi臋dze i westchn膮艂.

Kiedy nadszed艂 moment od艣piewania Glorii, Manuela Laguna

w艂膮czy艂a sw贸j g艂os do ch贸ru wiernych, lecz kiedy inni j膮 us艂yszeli,

zapad艂a cisza, a przez ko艣ci贸艂 przebieg艂 lodowaty pomruk, niczym

oblega. Po kilku minutach podj臋to pie艣艅. By艂a to Gloria arktyczna,

kt贸ra pozostawi艂a Chrystusa z sinymi ustami. Potem ojciec Impe-

rio rozdawa艂 komuni臋. Manuela nie ruszy艂a si臋 ze swojego miejsca.

Musia艂a odkupi膰 wiele grzech贸w, zanim odwa偶y si臋 przyst膮pi膰 do

niej z innymi.

Po wyj艣ciu z ko艣cio艂a Olvido na nowo poczu艂a ci臋偶ar kapelu-

sza. Wykorzysta艂a jednak zamieszanie, jakie wywo艂ali robotnicy

i wie艣niacy domagaj膮cy si臋 swoich praw i skanduj膮cy okrzyki na

cze艣膰 艣wie偶o powsta艂ej Republiki. Odsun臋艂a nieco w ty艂 s艂omiane

rondo i s艂a艂a u艣miechy przechodniom. Odwzajemni艂 je tylko je-

den - bawi膮cy si臋 po艣r贸d doros艂ych m艂odszy syn nauczyciela. Mia艂

siedem lat, kasztanowe loki opadaj膮ce na kark, szare oczy, urocze

wg艂臋bienie w podbr贸dku - za wiele lat ukryje si臋 w nim ksi臋偶yc -

i wydatne usta. Wykrzywi艂 je w grymasie u艣miechu tak, by dziew-

czynka je dostrzeg艂a. I Olvido zachowa艂a je w s艂odkiej pami臋ci.

- Co ty wyrabiasz?! - Manuela w艂a艣nie dostrzeg艂a u艣miech

c贸rki. - Nie mo偶na si臋 wdzi臋czy膰 do tych, kt贸rych nie znasz, bez- |

wstydnico - 艣cisn臋艂a dziewczynk臋 za rami臋. - Wracamy do domu, ]

ju偶 ja ci臋 naucz臋 pos艂usze艅stwa.

98

Wsiad艂y do powozu. Czarny ko艅 niespokojnie zar偶a艂. Miejscowy

nauczyciel, cz艂owiek chudy, wr臋cz wysuszony, przez d艂u偶sz膮

chwil臋 spogl膮da艂 na nie oczami koloru popio艂u. Manuela sk艂oni艂a

g艂ow臋, lecz on nie odpowiedzia艂 na pozdrowienie. „Jeszcze zbyt

wcze艣nie, 偶eby wybaczyli cielesn膮 ha艅b臋 rodziny Laguna - po-

my艣la艂a, ujmuj膮c wodze. - Ale b臋d膮 mnie pozdrawia膰. P贸藕niej".

Smagn臋艂a bok zwierz臋cia i ruszy艂a...

Zapach konia zawsze wywo艂ywa艂 w niej ochot臋 na kurczaka

w potrawce.

Wracaj膮c do Czerwonego Domu, poczu艂y wiosenny niepok贸j.

艢ciga艂o ich brz臋czenie pszcz贸艂, pachnia艂y pola pe艂ne mak贸w i dzwo-

neczk贸w, twarze pie艣ci艂 powiew g臋sty od py艂k贸w. Olvido z艂apa艂a

si臋 na wspominaniu tamtego ch艂opca o szarych oczach, podczas

gdy jej matka szybko prowadzi艂a pow贸z. Kiedy w polu widzenia

pojawi艂a si臋 brama z 偶elaznych pr臋t贸w, Manuela zdj臋艂a kapelusz

z g艂owy c贸rki.

- Zsi膮d藕 i otw贸rz.

Da艂o si臋 s艂ysze膰 szczekanie psa.

- Ju偶 nigdy nie u艣miechn臋 si臋 do nieznajomego, obiecuj臋,

mamo.

Manuela, trzymaj膮c wodze napr臋偶onymi d艂o艅mi w r臋kawicz-

kach i czuj膮c przy tym zapach wiosny chwytaj膮cy j膮 za gard艂o,

odpowiedzia艂a:

- Zamilcz i czekaj na mnie w domu.

Dziewczynka pobieg艂a drog膮 zszargan膮 spojrzeniami jej babki

Clary i bez ruchu oczekiwa艂a w korytarzu. Opar艂a si臋 o szaf臋,

gdzie przechowywano po艣ciel; przez drzwi z plecionki docho-

dzi艂 j膮 zapach woreczk贸w z lawend膮 ukrytych w艣r贸d r臋cznik贸w

i prze艣cierade艂.

Wreszcie pojawi艂a si臋 Manuela, kt贸ra wyj臋艂a z szafy trzcinow膮

r贸zg臋 do trzepania dywan贸w.

- Zdejmij nowe ubranie, nie chc臋, 偶eby si臋 poplami艂o.

O艂vido rozpi臋艂a guziczki i boczny suwak.

- To dziecko oczy艣ci pami臋膰 wszystkich kobiet rodu Laguna -

wyszepta艂a Manuela, badaj膮c wzrokiem szczup艂膮 sylwetk臋 c贸rki,

kt贸ra uwalnia艂a si臋 od ubioru. Je艣li niezb臋dne oka偶e si臋 wbicie jej

na Pal, uczyni to, byle wype艂ni艂a si臋 wola boska.

Opu艣ci艂a r贸zg臋 na plecy dziewczynki.

99

S艂o艅ce sta艂o bardzo wysoko na niebie. By艂o ju偶 po po艂udniu.

Pomara艅czowe 艣wiat艂o b艂膮dzi艂o po poranionych delikatnych ko艣-

ciach.

Gdy r贸zga wr贸ci艂a na swoje miejsce w艣r贸d bielizny po艣cielo-

wej i woreczk贸w z lawend膮 rodem z sosnowego lasu pachn膮cego

deszczem, Olvido schroni艂a si臋 w ogrodzie. Ukryty po艣r贸d horten-

sji i wilc贸w 偶y艂 tam jej ojciec.

Dziewczynka lubi艂a sobie wyobra偶a膰, 偶e to zakl臋cie z艂ej czarow-

nicy przeobrazi艂o go w chudego i zapchlonego psa o czarnej sier艣ci.

- Tatusiu, tatusiu, zobacz, co ci przynios艂am - wyj臋艂a z torby

dwie bu艂eczki z cynamonem i kilka plasterk贸w kie艂basy.

Oczy zwierz臋cia b艂ysn臋艂y na widok tych smako艂yk贸w, zwil偶y艂

j臋zykiem nos i pop臋dzi艂 w kierunku dziewczynki, poruszaj膮c ogo-

nem pe艂nym k膮saj膮cych pche艂.

- Tatusiu, t臋skni艂am za tob膮 - odezwa艂o si臋 dziecko, obejmuj膮c

szyj臋 psa i pozwalaj膮c, aby obliza艂 jej twarz. - 艁askoczesz mnie. -

Rozwar艂a d艂onie i pies zach艂annie po艂kn膮艂 bu艂ki i kie艂bas臋, podczas

gdy dziewczynka g艂aska艂a go po g艂owie. - Smakuje ci, prawda, ta-

tusiu? Musisz je艣膰, 偶eby艣 by艂 zdr贸w.

Pies si臋 oblizywa艂 i spojrza艂 na ni膮 z bezgraniczn膮 mi艂o艣ci膮.

- A teraz prze艣pij spokojnie kawa艂ek sjesty w swoim 艂贸偶eczku

z li艣ci, a zobaczysz, jak szybko opuszcz膮 ci臋 pch艂y. Prosi艂am o to

wr贸偶ki, kiedy by艂am w ko艣ciele. 呕egnaj, tatusiu, id臋 si臋 pobawi膰

z moj膮 przyjaci贸艂k膮.

Szybko znikn臋艂a z rozbieganych oczu psa.

Spacerowa艂a po ogrodzie w艣r贸d dy艅, g艂贸wek sa艂aty i pomido-

r贸w. Bardzo bola艂y j膮 plecy.

S艂o艅ce ukry艂o si臋 w艣r贸d chmur, rzucaj膮c szare 艣wiat艂o zza otoczki

wiciokrzew贸w. Pierwsze krople deszczu spad艂y na ziemi臋.

- Witaj - dziewczynka pozdrowi艂a najbardziej ulistniony krzew. -

W co chcesz si臋 pobawi膰? - ci膮gn臋艂a, m贸wi膮c do ro艣liny.

Odpowiedzia艂 gwar 艂odyg i li艣ci.

- Zawsze w to samo.

Zacz臋艂a skaka膰 przez bardzo d艂ug膮 ga艂膮藕 jak przez skakank臋.

Pada艂o coraz mocniej, woda dociera艂a do ran na plecach.

- Jak tylko urosn臋, naucz臋 si臋 magii i odwr贸c臋 zakl臋cie, kt贸re

was wi臋zi, mojego tatusia i ciebie. Wtedy b臋dziesz mog艂a mie膰

nogi i r臋ce, i jasne w艂osy, kt贸re zaplot臋 ci w warkocz!

100

Czo艂o mia艂a spocone od skakania, jej buty zapada艂y si臋 w zie-

mi臋 obmywan膮 deszczem.

Kiedy zapach kurczaka w potrawce rozszed艂 si臋 po ogrodzie,

wr贸ci艂a do domu. Odk膮d przed kilku miesi膮cami umar艂a Bernarda,

Manuela gotowa艂a wed艂ug przepis贸w ze swego dzieci艅stwa. Na-

g艂a 艣mier膰 spotka艂a kuchark臋 w stajni. Pewnego dnia, gdy sko艅-

czy艂a prac臋, zdarzy艂o jej si臋 ukry膰 pomi臋dzy pryzmami lucerny,

aby ssa膰 sw贸j najwi臋kszy skarb, wydarty kawa艂eczek ca艂unu tru-

miennego Clary Laguny. Lecz czarny ogier poczu艂 wo艅, kt贸r膮 wy-

dziela艂o jej cia艂o, i pomyli艂 j膮 z klacz膮 w rui. Kopa艂 drzwi stajni,

a偶 zdo艂a艂 je otworzy膰, i rzuci艂 si臋, wierzgaj膮c z rado艣ci, na stosy

lucerny. Czaszka Bernardy otworzy艂a si臋 od pierwszego uderzenia.

Cios obna偶y艂 偶贸艂tawy m贸zg; kawa艂ek ca艂unu tkwi艂 mi臋dzy z臋bami.

Pochowano j膮 na miejscowym cmentarzu. W ko艅cu ona nigdy nie

oddawa艂a si臋 profesji, z kt贸rej s艂yn膮艂 Czerwony Dom, a jej upo艣le-

dzenie obroni艂o j膮 przed grzechem, jak zawyrokowa艂 ojciec Impe-

rio. By艂a zima, z nieba spada艂a lawina 艣niegu, ca艂y las sosnowy

i wzg贸rza wok贸艂 cmentarza tygodniami cuchn臋艂y klacz膮.

Manuela przeprowadzi艂a si臋 do pokoju kucharki, tu偶 obok spi-

偶arni, do pomieszczenia, gdzie si臋 wychowa艂a. Zapach wapna

i 艣wie偶ych potraw p艂yn膮cy z kuchni by艂 dla niej krzepi膮cy. Posta-

nowi艂a zachowa膰 brzytw臋, kt贸r膮 jej matka goli艂a Bernard臋 i kt贸r膮

goli艂a si臋 ona sama ku pami臋ci swej pani. „Mog艂a by膰 mi bardziej

bliska - my艣la艂a gorzko Manuela, gdy dusi艂a plastry drobiu - lecz

ona wola艂a j膮, jak zawsze".

Po posi艂ku Olvido odda艂a si臋 sje艣cie w sypialni, kt贸r膮 zajmowa艂a

na pi臋trze. Pragn臋艂a, 偶eby godziny p艂yn臋艂y szybciej i by nadesz艂a

jej ulubiona pora dnia: po obiedzie siada艂y z matk膮 w salonie, na-

przeciw kominka, a ona opowiada艂a jej ba艣nie. G艂os Manueli traci艂

szorstko艣膰, kiedy m贸wi艂a o morzu, pla偶ach i urwistych wybrze-

偶ach. Chocia偶, czasami, spogl膮da艂a na c贸rk臋 surowo i m贸wi艂a:

- Zrobi艂am to dla ciebie.

- Co takiego, mamo?

- Poprosi艂am j膮, 偶eby odesz艂a.

- Kogo?

- Powinna by艂a zrozumie膰 i nie wiesza膰 si臋 na drzewie.

- Kto si臋 powiesi艂 na drzewie?

- Nie pytaj ju偶, ty mi wynagrodzisz jej 艣mier膰.

Przez chwil臋 Manuela syci艂a si臋 widokiem jasno p艂on膮cego og-

nia, jak kominek wi膮zkami poci臋tych polan, po czym zaczyna艂a

opowiada膰 kolejn膮 bajk臋.

Olvido Laguna wyrasta艂a w艣r贸d mszy, bajek, drobiowych po-

trawek, czar贸w i ci臋g贸w. Manuela g艂臋boko wierzy艂a, 偶e przysz艂o艣膰,

jak膮 gotowa艂a c贸rce, wkr贸tce si臋 urzeczywistni. Martwi艂 j膮 jedy-

nie jej analfabetyzm. Przez kilka lat stara艂a si臋, aby nauczyciel

przyj膮艂 j膮 do szko艂y. We wrze艣niu w艂o偶y艂a na siebie najskromniej-

sze ubranie i skierowa艂a si臋 do budynku szkolnego, przemierzaj膮c

uliczki miasteczka. Staruszki, kt贸re zaj臋艂y miejsca swych matek,

rozst臋powa艂y si臋, dziel膮c na dwa stronnictwa. Ich szepty milk艂y.

Zazdro艣nie strzeg艂y przed ni膮 tajemnic, kt贸re puszcza艂y na wiatr.

Kiedy Manuela je mija艂a, mierzy艂y j膮 jedynie surowymi spojrze-

niami z g贸ry na d贸艂 i zaciska艂y usta.

Szko艂a by艂a starym dwupi臋trowym budynkiem z odartymi 艣cia-

nami pokrytymi ple艣ni膮 i dachem, na kt贸rym po艣r贸d wij膮cych si臋

pn膮czy cuchn臋艂y ekskrementy kot贸w, te bowiem mia艂y zwyczaj

w ksi臋偶ycowe noce parzy膰 si臋 na nim z dzikim miauczeniem.

- Pani c贸rka nie potrzebuje wykszta艂cenia, poniewa偶 po艣wi臋ci

swoje godne po偶a艂owania 偶ycie na to samo co pani, a w tym za-

wodzie naprawd臋 nie przeszkadza, 偶e jest si臋 analfabetk膮 - po-

wtarza艂 jej ka偶dego roku nauczyciel, b艂yszcz膮c szarymi oczami.

- Olvido b臋dzie przyzwoit膮 kobiet膮 i musi si臋 uczy膰.

- Powtarzam, prosz臋 sobie i艣膰 i wi臋cej nie wraca膰. Dop贸ki ja

prowadz臋 t臋 szko艂臋, niepotrzebnie strz臋pi sobie pani j臋zyk i zdziera

podeszwy but贸w.

Po tej odpowiedzi Manuela skierowa艂a si臋 do ratusza, aby z艂o-

偶y膰 za偶alenie.

- Moja c贸rka ma prawo ucz臋szcza膰 do szko艂y - powtarza艂a

urz臋dnikowi. - Czasy si臋 zmieni艂y. Wiem o tym, cho膰 nie mog臋

tego przeczyta膰 w gazetach.

- Niech pani postawi krzy偶yk na tym dokumencie - pi臋膰dzie-

si臋cioletni funkcjonariusz u艣miechn膮艂 si臋 szeroko - a ja go wy-

pe艂ni臋. Wkr贸tce otrzyma pani odpowied藕.

Ale odpowied藕 nigdy nie nadesz艂a do Czerwonego Domu ani!

nigdzie indziej, jakby Laguny nie istnia艂y lub nie chcia艂y si臋

ujawni膰.

Tego lata, kiedy Olvido sko艅czy艂a jedena艣cie lat, kilku m臋偶-

czyzn z miasta zdar艂o flag臋 republika艅sk膮 znad wej艣cia do ratu-

sza. Spalili j膮 na placu, gdy tymczasem w gospodzie wino mocne

jak wi臋zy krwi bulgota艂o w gard艂ach innych, a milczenie i ukrad-

kowe spojrzenia kry艂y si臋 za dymem papieros贸w bez filtra. Wy-

buch艂a wojna domowa.

W sierpniu nie zjawili si臋 my艣liwi, jak w poprzednich latach,

ze swoimi sforami i smuk艂ymi strzelbami. Miasteczko pachnia艂o

dymem, kt贸ry zamiast nie艣膰 艣mier膰 jeleniom i dzikom, wie艣ci艂

zag艂ad臋 bliskich i s膮siad贸w. Wielu m臋偶czyzn by艂o gotowych, by

walczy膰 na froncie, w艣r贸d nich nauczyciel, wi臋c panienka o mi艂ej

twarzy, kt贸r膮 wys艂ano ze stolicy, zaj臋艂a jego miejsce. Kiedy tylko

Manuela dowiedzia艂a si臋 o odej艣ciu dawnego wroga, pojawi艂a

si臋 w szkole. Poczeka艂a przed drzwiami, przez kt贸re wychodzi艂y

dzieci, ciekawie zerkaj膮ce na jej bia艂e r臋kawiczki. Bez w膮tpienia

ta kobieta ukrywa艂a wilcze pazury!

- Dzie艅 dobry, chcia艂abym prosi膰, 偶eby pani przyj臋艂a do swojej

艣wi膮tyni wiedzy moj膮 jedyn膮 c贸rk臋. Ma jedena艣cie lat i jeszcze nie

potrafi czyta膰 ani pisa膰.

- Jedena艣cie lat i jest analfabetk膮, co za okropno艣膰! - nauczy-

cielka utkwi艂a wzrok w bawe艂nianych r臋kawiczkach. - Nie ma

co d艂u偶ej rozprawia膰, prosz臋 j膮 jutro przyprowadzi膰 i spr贸bujemy

rozwi膮za膰 ten problem.

Odk膮d dziewczynka sko艅czy艂a sze艣膰 lat, jej matka przygoto-

wa艂a wszystko, co potrzebne na pierwszy dzie艅 w szkole. Ko-

lorowe o艂贸wki, kremowe arkusze papieru, torb臋 na ksi膮偶ki i, co

najwa偶niejsze, bia艂y czepek wyszywany sztucznymi per艂ami, kt贸ry

zwi臋ksza艂 rozmiar wraz z up艂ywem lat, kiedy ros艂a g艂owa Olvido.

Manuela chcia艂a ukry膰 twarz c贸rki. 呕ycie nauczy艂o j膮, 偶e nic nie

przyci膮ga ha艅by tak, jak niezmierzone pi臋kno, a do szko艂y ucz臋sz-

czali r贸wnie偶 podrastaj膮cy ch艂opcy.

Obudzi艂a dziewczynk臋 o 艣wicie i zaprowadzi艂a j膮 do swej sy-

pialni. Uzbrojona w no偶yczki krawieckie obci臋艂a jej grzywk臋 po-

ni偶ej oczu.

- Pos艂uchaj mnie uwa偶nie, je艣li odsuniesz w艂osy z twarzy, obij臋

Ci臋 r贸zg膮 - zagrozi艂a, a sypialnia p艂on臋艂a liliowym 艣wiat艂em na-

P艂ywaj膮cym z ogrodu.

~ Tak, mamo.

Manuela w艂o偶y艂a bia艂y czepek na g艂ow臋 c贸rki, ale przez ob-

szyte per艂ami brzegi, kt贸re zakrywa艂y czo艂o, wymyka艂y si臋 nie-

sforne czarne w艂osy.

- A teraz si臋 umyj i ubierz, tak jak ci poleci艂am wczorajszego

wieczoru.

- Tak, mamo.

W lesie sosnowym da艂y si臋 s艂ysze膰 wrzask sroki i odg艂os strza艂u,

kt贸re przynios艂o czyste powietrze.

Olvido za艂o偶y艂a d艂ug膮 br膮zow膮 szat臋 si臋gaj膮c膮 st贸p i wsun臋艂a

stopy w buty, kt贸re by艂y o dwa numery za du偶e. Zjad艂a na 艣niada-

nie opiekany chleb z mas艂em, wypi艂a fili偶ank臋 mleka, i czeka艂a

w przedsionku na matk臋. Stoj膮c na glinianych p艂ytkach, zobaczy艂a,

jak zbli偶a si臋 ze sk贸rzanym paskiem 艣ciskanym w r臋kawiczkach,

i poczu艂a ch艂贸d. Zapach chleba nadal wype艂nia艂 dom.

Olvido porzuci艂a my艣l o jakim艣 czu艂ym ge艣cie, ca艂usie na po-

偶egnanie.

- St贸j spokojnie!

Manuela przyszy艂a ko艅c贸wki paska do czepka, owijaj膮c nim

ciasno szyj臋 dziewczynki.

- Kiedy wr贸cisz do domu, rozpruj臋 szew i b臋dziesz mog艂a zdj膮膰

czepek.

- Czuj臋 si臋 jak w he艂mie, kt贸ry nosz膮 偶o艂nierze na wojnie!

- Nie ple膰 g艂upstw!

艢wie偶a mg艂a okrywa艂a wrze艣niowy poranek. Manuela skupi艂a

si臋 na wyprowadzeniu konia ze stajni i zaprz臋偶eniu go do powozu.

Dziewczynka rozmy艣la艂a, jak bardzo poch艂ania j膮 wizja nowego,

i poczu艂a strach, 偶e ten poranek jest tylko snem. Pragn臋艂a chodzi膰

do szko艂y, by zdoby膰 prawdziwych przyjaci贸艂. Przetar艂a oczy, pl膮-

cz膮c w艂osy d艂ugiej grzywki, i powt贸rzy艂a na g艂os swoje imi臋.

Z opar贸w mg艂y wy艂oni艂a si臋 czarna jak w臋giel g艂owa konia,

omiot艂o j膮 lodowate spojrzenie, drgn臋艂a kr臋cona grzywa, potem

pokaza艂a si臋 kwadratowa pier艣 艣ci膮gni臋ta popr臋gami i pot臋偶ne ko-

pyta podbite 偶elazem, kt贸rych stukot przypomina艂 b臋bnienie desz-

czu. Zaraz za nim pojawi艂 si臋 pow贸z, a na ko藕le Manuela os艂oni臋ta

szalem i ze 艣ci膮gni臋t膮 grymasem twarz膮, w kt贸rej zak膮tkach od

lat mieszka艂a gorycz.

W mie艣cie mg艂a si臋 rozproszy艂a. Na bruku ulic podkowy ko-

nia zmieni艂y si臋 w grad. Pow贸z przemierzy艂 plac, kilka kobiet

104

nios膮cych kosze z bielizn膮 przystan臋艂o, by spojrze膰, jak znika

w uliczce prowadz膮cej do szko艂y.

przez okna dobiega艂y g艂osy dzieci powtarzaj膮ce nazwy rzek

w Hiszpanii.

- Id藕, moja droga, wszystko b臋dzie dobrze. Czytanie i pisanie

to bardzo po偶yteczne zaj臋cia.

Olvido zsiad艂a z powozu, a jej matka, uderzaj膮c w grzbiet zwie-

rz臋cia, oddali艂a si臋 z rumorem, jak odchodz膮ca burza.

Dziewczynka po艂o偶y艂a d艂o艅 na klamce i pchn臋艂a. Drzwi szko艂y

otwar艂y si臋 powoli. Krok za krokiem pow臋drowa艂a korytarzem a偶

do klasy, sk膮d dochodzi艂y g艂osy. Sala pe艂na by艂a map zawieszo-

nych na 艣cianach, na przodzie zobaczy艂a tablic臋.

Jej nowi koledzy, siedz膮c w 艂awkach, spogl膮dali na ni膮 uwa偶nie.

U艣miechn臋艂a si臋, poczu艂a 偶ar ich spojrze艅 na ubraniu, na sk贸rze.

Ruszy艂a do biurka nauczycielki, kt贸ra w艂a艣nie og艂asza艂a przybycie

nowej uczennicy, lecz kto艣 podstawi艂 jej nog臋 i upad艂a. Fala szy-

derczego 艣miechu rozla艂a si臋 po klasie:

- Jaka brzydka! Jeste艣 brzydkim i g艂upim stworem!

Nauczycielka pomog艂a jej wsta膰 i poprowadzi艂a, trzymaj膮c za

rami臋, a偶 do ostatniego rz臋du 艂awek. Potem, niezdolna do kontro-

lowania swych uczni贸w, wypisa艂a na tablicy nazwy 艂a艅cuch贸w

g贸rskich.

Olvido Laguna skuli艂a si臋 w 艂awce i wybuch艂a bezg艂o艣nym p艂a-

czem. 艁zy spada艂y na drewniany blat, a tymczasem na zewn膮trz

nag艂y deszcz zacz膮艂 b臋bni膰 w szyby okien.

- O艣lico, niczego si臋 nie nauczysz - krzycza艂y dzieci.

Z zamkni臋tymi oczami wyobrazi艂a sobie, 偶e wspina si臋 na

sponiewierany grzbiet czarnego konia i, ukryta w jego grzywie,

znika w lesie.

- Nie masz nic do powiedzenia, analfabetko? Nie potrafisz na-

wet m贸wi膰?

Nagle jaki艣 wysoki ch艂opiec z pierwszego rz臋du 艂awek wsta艂

i krzykn膮艂:

- Przesta艅cie!

Koledzy spojrzeli na niego zdumieni. To by艂 syn nauczyciela.

Ten sam, kt贸ry w ostatnich latach mia艂 zwyczaj u艣miecha膰 si臋 do

Olvido po wyj艣ciu z ko艣cio艂a. Nazywa艂 si臋 Esteban.

- To ty przesta艅 - odezwa艂a si臋 dziewczynka, ocieraj膮c 艂zy. -

Nie potrzebuj臋, 偶eby kto艣 mnie broni艂, potrafi臋 to zrobi膰 sama.

A偶 do ostatniego rz臋du 艂awek poszybowa艂o szare spojrzenie

ch艂opca, tam gdzie czeka艂 na nie wzrok Olvido, pe艂en w艣ciek艂o艣ci.

Kiedy ich oczy si臋 spotka艂y, nauczycielka na chwil臋 zapomnia艂a

o g贸rach i dzieciach w szkole, o nienawi艣ci rozpalaj膮cej serca ich

rodzic贸w.

Tej nocy Esteban nie my艣la艂 o okopach, karabinach strzelaj膮-

cych wolno艣ci膮, o zdradach, kt贸re pozostawia艂y po sobie gnij膮ce

pod sosnami cia艂a wydane 艣mierci. Nie pami臋ta艂 o swoim ojcu ani

o wojnie, co przelatywa艂a nad miastem jak s臋p. Pami臋ta艂 jedynie

oczy Olvido, patrz膮ce na niego przez woalk臋 czarnych w艂os贸w,

i o tym, co si臋 zdarzy艂o w szkole. Jego koledzy rzucali si臋 na bia艂y

czepek, by go zedrze膰 z jej g艂owy, gdy tymczasem ona zjada艂a bu-

艂eczk臋 z cynamonem. Pami臋ta艂 sw贸j strach, kiedy mierzy艂 si臋 z in-

nymi ch艂opcami, krzycz膮c do nich: „Tch贸rze! Bestie! Dziewczyny

si臋 nie bije!". Przypomnia艂 sobie obelgi, 偶arty, gro藕by wr贸偶膮ce

mu samotno艣膰. Wspomina艂 dziwny niepok贸j rodz膮cy si臋 w bra-

mie ko艣cio艂a, jej cia艂o przyci艣ni臋te do szkolnej 艣ciany upstrzonej

ple艣ni膮, dr偶膮ce jak z艂apane w pu艂apk臋 dzikie zwierz臋, kt贸re przed

deszczem ukry艂o si臋 w jaskini. Nie m贸g艂 te偶 zapomnie膰 o ustach

przypr贸szonych cynamonem. Chcia艂 ich dotkn膮膰, lecz nie znalaz艂

w sobie tyle odwagi, pragn膮艂 jej powiedzie膰, 偶eby si臋 nie ba艂a i 偶e

zawsze b臋dzie j膮 chroni艂... A kiedy b臋dzie starszy, wyruszy na

wojn臋 jak jego ojciec. Lecz nie odezwa艂 si臋, poprzesta艂 na wyci膮g-

ni臋ciu r臋ki, by pom贸c jej wsta膰. Jednak ona odm贸wi艂a, rzuci艂a mu

w twarz bu艂k臋 i pobieg艂a z krzykiem:

- Nie potrzebuj臋, 偶eby kto艣 mnie broni艂, nie potrzebuj臋!

Olvido wr贸ci艂a do Czerwonego Domu okr臋偶n膮 drog膮, przez las

sosnowy. Pasek oderwa艂 si臋 od jednej strony czepka, i dlatego, kiedy

dostrzeg艂a matk臋 opart膮 o 偶elazn膮 bram臋, oczekuj膮c膮 pod 偶a艂obn膮

wst臋g膮, zapragn臋艂a przypomnie膰 sobie szare oczy tamtego ch艂opca,

wielkie, odwa偶ne, i jego d艂o艅 bez r臋kawiczki, oferuj膮c膮 jej pomoc.

I nie zap艂aka艂a, kiedy Manuela bi艂a j膮 r贸zg膮, bo jedyne, co mog艂o

j膮 zrani膰, to gro藕ba, 偶e nie zobaczy nigdy Estebana.

Nauczycielka uzna艂a, 偶e dziewczynka nie wr贸ci do szko艂y. My-

li艂a si臋. Nowa uczennica wystrojona w sw贸j czepek kontynuo-

wa艂a nauk臋. Siada艂a w ostatniej 艂awce, wype艂nia艂a kartki najpierw

literami, potem bezsensownymi zdaniami typu: „Moja mama mnie

ma"- Wyzwiska innych dzieci stopniowo przesta艂y jej dokucza膰,

poniewa偶 kiedy ich s艂ucha艂a, czu艂a obok siebie obecno艣膰 Estebana

z oczyma koloru burzy, jego po 偶o艂niersku 艣ci臋te w艂osy, wysoko

uniesiony dumny podbr贸dek.

- Powiedzia艂em wam, 偶eby艣cie j膮 zostawili w spokoju, kwoki!

- To ty mnie zostaw w spokoju, potrafi臋 si臋 obroni膰 sama!

Spojrza艂 na ni膮 oczyma rozbitka i przygryz艂 wargi, ale si臋 nie

podda艂.

W maju 1937 roku ojca Estebana znaleziono martwego w lesie

sosnowym na 艣cie偶ce, kt贸ra wiod艂a do miasta. Powraca艂 do domu,

aby cieszy膰 si臋 kilkoma dniami przepustki. Kto艣 mu w tym prze-

szkodzi艂, rozpruwaj膮c brzuch bagnetem. W ci膮gu kr贸tkiego czasu

gruchn臋艂a wie艣膰, 偶e ci z przeciwnej bandy nie tylko go zamordo-

wali, ale bestialsko wyszarpali mu wn臋trzno艣ci.

Poczerwienia艂a na wspomnienie tak strasznej 艣mierci nauczy-

cielka og艂osi艂a to w szkole.

- Nasz kochany Esteban nie b臋dzie dzi艣 uczestniczy艂 w lekcji,

pom贸dlmy si臋 za jelita... - odkaszln臋艂a - przepraszam, za jego

tat臋, kt贸ry poszed艂 do nieba w swym 偶o艂nierskim mundurze.

Olvido Laguna, kt贸ra w艂a艣nie ko艅czy艂a dwana艣cie lat, potrzebo-

wa艂a kilku minut, by zrozumie膰, co si臋 wydarzy艂o. Potem opu艣ci艂a

klas臋 na oczach zdumionej nauczycielki i pozosta艂ych dzieci.

Skierowa艂a si臋 na plac i ruszy艂a 艣cie偶k膮 prowadz膮c膮 na cmentarz.

Ukrywaj膮c si臋 w艣r贸d nagrobk贸w i krzy偶y, podkrad艂a si臋 bardzo bli-

sko do艂u, gdzie opuszczano trumn臋 z cia艂em ojca Estebana. Wdo-

wa wspiera艂a si臋 na ramieniu c贸rki, kt贸ra cierpia艂a wraz z ni膮. R臋k膮

zniekszta艂con膮 od cerowania po艅czoch 艣ciska艂a rami臋 syna. Opr贸cz

rodziny na pogrzeb przybyli liczni mieszka艅cy miasta. Ojciec Impe-

rio, stoj膮c na czele zebranych, rosi艂 wod臋 艣wi臋con膮 kropid艂em opra-

wionym w srebro i mota艂 艂aci艅skie s艂owa. Ziemia pad艂a na trumn臋,

t艂um si臋 rozproszy艂. Pozosta艂a jedynie scalona rze藕ba, kt贸r膮 two-

rzy艂y matka i c贸rka. Ch艂opiec oddali艂 si臋 z tego miejsca, zwyci臋偶ony

przez wiosn臋 i 艣mier膰. Przygotuje si臋, ukrywaj膮c pragnienie zemsty

trzynastolatka, do czasu osi膮gni臋cia szesnastego roku 偶ycia. Wtedy

zabije zdrajc贸w, kt贸rzy zamordowali jego ojca.

Olvido sz艂a za nim. Odzywa艂y si臋 艣wierszcze, pali艂o s艂o艅ce,

Pachnia艂o do ob艂臋du polnymi kwiatami.

107

- To ja - dziewczynka pojawi艂a si臋 przed krzy偶em.

Estebanowi serce opad艂o niemal na p艂yt臋 nagrobn膮 Paquity

Mu艅oz zmar艂ej w wieku sze艣ciu lat.

- W szkole powiedzieli nam, 偶e tw贸j ojciec zgin膮艂.

- Zamordowali go zdrajcy, a to r贸偶nica. A ty, czego chcesz?

Esteban mia艂 na sobie ubranie z ciemnego sukna i 偶a艂obn膮

wst膮偶k臋.

- Wymkn臋艂am si臋 ze szko艂y, poniewa偶 nigdy nie widzia艂am

pogrzebu.

- K艂amczucha - w艂o偶y艂 r臋k臋 do kieszeni spodni.

Olvido spu艣ci艂a wzrok z jego szarych oczu i wbi艂a go w do艂ek,

kt贸ry mia艂 wyrysowany na podbr贸dku. Tam kry艂a si臋 jego duma.

- Przysz艂am r贸wnie偶, 偶eby ci臋 pocieszy膰, pomy艣la艂am, 偶e b臋-

dziesz smutny.

- Wkr贸tce b臋d臋 偶o艂nierzem, a 偶o艂nierze nie mog膮 poddawa膰 si臋

smutkowi. Musz膮 by膰 dzielni, bo walcz膮 na froncie.

- My艣l臋 jednak, 偶e jeste艣 troch臋 smutny.

- Nawet gdybym by艂, nie chcia艂bym twojej pomocy. Ty nigdy

nie pozwalasz, 偶ebym ci臋 broni艂.

- Je艣li chcesz, p贸jd臋 sobie.

- Nie. Cmentarz jest niebezpieczny dla dziewczyny. Odprowa-

dz臋 ci臋 do domu. My, 偶o艂nierze, musimy troszczy膰 si臋 o kobiety.

Wiatr ci膮gn膮cy od lasu sosnowego ni贸s艂 wo艅 tymianku i pa-

proci, i unosi艂 j膮 a偶 nad korony drzew. Esteban szed艂 ze spuszczon膮

g艂ow膮, tymczasem ona opowiada艂a o wiciokrzewach, kt贸re ros艂y

w jej ogrodzie, i o czarnym koniu z grzyw膮 najd艂u偶sz膮 i najbar-

dziej poskr臋can膮 na 艣wiecie. Od czasu do czasu spogl膮da艂 na ni膮

ukradkiem i zawsze odkrywa艂, 偶e ogl膮da jego d艂onie. Zmartwiony -

wiosna i blisko艣膰 Olvido wywo艂ywa艂a w nim dziwn膮 be艂kotliwo艣膰 -

zapyta艂, czy ma jakie艣 resztki brudu za paznokciami.

Nagle dziewczynka potkn臋艂a si臋 i uderzy艂a go w rami臋.

- Przepraszam - odgarn臋艂a w艂osy z oczu.

- Nie zrobi艂a艣 mi krzywdy. Mo偶e wolisz poda膰 mi r臋k臋?

Tyle razy wyobra偶a艂 sobie jej dotyk, nawet o nim 艣ni艂...

- Ju偶 si臋 nie potkn臋.

Sk贸ra bez bia艂ej bawe艂ny r臋kawiczek...

- Jeste艣 uparta jak osio艂.

- Ty tak偶e.

108

- Zacz膮艂em, poniewa偶 ty zacz臋艂a艣. 呕o艂nierz nie mo偶e pozwoli膰,

aby obra偶ano kobiet臋. A ty jeste艣... taka inna od reszty dziewczynek.

- Patrz, tam jest m贸j dom.

Na horyzoncie zarysowa艂 si臋 dach Czerwonego Domu. W臋dro-

wali w milczeniu, a偶 pojawi艂a si臋 przed nimi g艂贸wna fasada z za-

ciekami spowodowanymi nadmiarem deszczu. Doszed艂 ich bujny

opar, kt贸ry unosi艂 si臋 znad ogrodu. Dreszcz wstrz膮sn膮艂 cia艂em

Estebana. Rodzice powtarzali mu, 偶e w tym domu o piekielnym

wygl膮dzie 偶yj膮 kobiety niegodziwe. Przypomnia艂 sobie r贸wnie偶

dawnych przyjaci贸艂 i zabaw臋, kt贸ra dowodzi艂a ich odwagi.

„Je艣li nie zbli偶ysz si臋 do Czerwonego Domu i nie dotkniesz

bramy, jeste艣 tch贸rzliwym zaj膮cem, zaj膮cem..."

Wtedy bieg艂 ile si艂, z zaschni臋tymi ustami, potem uderza艂 d艂o-

ni膮 偶elazn膮 bram臋 pokryt膮 rdz膮 i wraca艂 do zagajnika, 艣wi臋tuj膮c

sw膮 odwag臋 z kolegami.

- Lepiej, 偶eby艣 ju偶 sobie poszed艂. Je艣li matka zobaczy mnie

z tob膮, rozgniewa si臋, ma okropny charakter.

Przez okno Czerwonego Domu wydobywa艂 si臋 aromat potrawy,

kt贸r膮 Manuela przygotowywa艂a na 偶elaznej kuchni.

- Nie藕le pachnie.

- Moja matka jest doskona艂膮 kuchark膮. Gdyby nie mia艂a tak z艂ej

natury, zapyta艂abym j膮, czy mo偶esz zosta膰 u nas na obiedzie.

- Musz臋 wraca膰 do domu, do mamy i siostry, ale dzi臋kuj臋.

Sroka przelecia艂a im nad g艂owami i zaskrzecza艂a trwo偶liwie,

po czym us艂yszeli r贸wnie mi艂y g艂os:

- Olvido Laguna - posta膰 Manueli pojawi艂a si臋 uwi臋ziona za

bram膮. - Co tam robisz z tym ch艂opcem?

- Mamo, nie s艂ysza艂am, jak si臋 zjawi艂a艣. To... to... - j膮ka艂a si臋 -

to syn nauczyciela. Ma na imi臋 Esteban, wracamy z pogrzebu jego

ojca i...

- Ach tak, oczywi艣cie, jeste艣 synem nauczyciela - przerwa艂a

jej Manuela, badawczo przygl膮daj膮c si臋 ch艂opcu. - Tak, masz te

same szare oczy.

- Ju偶 sobie id臋, moja mama czeka na mnie w domu. Do jutra,

Olvido - 偶egna艂 si臋, krzy偶uj膮c d艂onie.

- Poczekaj, m艂odzie艅cze, nie spiesz si臋 tak. Chcia艂by艣 wej艣膰 na

chwil臋 i spr贸bowa膰 tego, co gotuj臋? - Manuela roze艣mia艂a si臋. - To

Specjalna potrawa.

- Bardzo dzi臋kuj臋, ale czekaj膮 na mnie w domu z obiadem - po-

wt贸rzy艂 dr偶膮cym g艂osem.

- Olvido, powiedz swojemu m艂odemu przyjacielowi, 偶eby by艂

dobrze wychowanym ch艂opcem i przyj膮艂 moje zaproszenie - b艂ys-

n臋艂a czarnymi 藕renicami.

- Wejd藕, Estebanie, prosz臋, przekonasz si臋, jak wspania艂e s膮

posi艂ki mojej matki.

Brama otwar艂a si臋 na o艣cie偶 za pomoc膮 ukrytych w bia艂ej ba-

we艂nie szpon贸w, kt贸re chwyci艂y za sztaby.

- Spr贸buj臋 tylko odrobin臋 i wracam do domu.

Esteban przebieg艂 drog臋 z kamieni i stokrotek. Nie o艣mieli艂 si臋

rozgl膮da膰, czu艂, 偶e ogr贸d go osacza, jakby by艂 zdobycz膮, w kt贸r膮

zaraz wbij膮 si臋 z臋by hortensji, wilc贸w i wiciokrzew贸w. Na koniec

przeby艂 wy艂o偶ony glinianymi p艂ytkami przedsionek, dusi艂 go za-

pach zi贸艂 i pieczonego czosnku.

Kuchnia wyda艂a mu si臋 ogromna. Na 艣rodku sta艂 szeroki st贸艂.

Tam, w 艣wietle s膮cz膮cym si臋 z du偶ego okna, Manuela Laguna ob-

dziera艂a z pierza dr贸b potrzebny jej do przygotowania puchero.

Wsparte o 艣cian臋 sta艂y kredensy z p贸艂kami przykrytymi p艂贸tnem

w niebiesk膮 kratk臋. Na nich ustawiono s艂omiane koszyki pe艂ne

warzyw i owoc贸w. Z sufitu zwiesza艂y si臋 naczynia, rondle, war-

kocze czosnku i cebuli.

- Zbli偶 si臋, m艂odzie艅cze, wspaniale pachnie, prawda?

- Tak, prosz臋 pani - poczu艂, 偶e 偶o艂膮dek wi膮偶e mu si臋 w ciasny

supe艂.

Manuela si臋gn臋艂a po 艂y偶k臋 i z lubo艣ci膮 zamiesza艂a potraw臋.

- To s膮 flaki wieprzowe z zio艂ami i czosnkiem. B膮d藕 grzecz-

nym ch艂opcem i spr贸buj - na 艂y偶ce dymi艂 kawa艂ek mi臋sa.

Manuela dmuchn臋艂a kilka razy i poda艂a ch艂opcu z u艣miechem.

Esteban spojrza艂 na Olvido, unosz膮c 艂y偶k臋 od ust. 呕ul powoli i czu艂,

偶e ca艂y p艂onie.

- Czy mog臋 dosta膰 jeszcze troch臋?

- Oczywi艣cie, jedz, jedz, a偶 nasycisz g艂贸d - odpowiedzia艂a, po-

daj膮c mu 艂y偶k臋.

Esteban prze艂kn膮艂 kilka kawa艂k贸w mi臋sa.

- Jest 偶ar艂oczny jak m艂ody wilk - szepn臋艂a Manuela.

Da艂o si臋 s艂ysze膰 siorbanie.

- Olvido mia艂a racj臋, jest pani doskona艂膮 kuchark膮 - powie-

dzia艂 z pe艂n膮 buzi膮 - ale teraz musz臋 ju偶 i艣膰, mama z pewno艣ci膮

si臋 o mnie martwi.

- Pos艂uchaj, ch艂opcze, uwa偶nie tego, co ci powiem. Opowiedz

swojej matce, 偶e by艂e艣 w Czerwonym Domu, i wspomnij, co jad-

艂e艣. Ach, i niech ci si臋 nie wydaje, 偶e tu wr贸cisz. Je偶eli jeszcze raz

zobacz臋 ci臋 w pobli偶u mojej c贸rki... - jej nos nagle jakby si臋 za-

ostrzy艂. - A teraz ruszaj, je艣li nie chcesz, 偶ebym ci臋 zar偶n臋艂a jak

koguta!

- Mamo!

Esteban przez moment patrzy艂 na bawe艂niane r臋kawiczki, po

czym wymkn膮艂 si臋 szybko z kuchni bez po偶egnania. Przebieg艂 sa-

lon, korytarz, przedsionek wy艂o偶ony p艂ytkami i wypad艂 do ogrodu.

W g艂臋bi s艂ysza艂 g艂os ojca powtarzaj膮cy rytmicznie: „Uciekaj, ucie-

kaj, m贸j synu, uciekaj i nigdy nie wracaj do tego domu! Biegnij,

biegnij, biegnij...".

Pchn膮艂 偶elazn膮 bram臋 i przepad艂 w zagajniku.

ROZDZIA艁 8

Esteban mieszka艂 w pobli偶u szko艂y. Solidne kamienne fasady

domu zdobi艂y czarne balkony.

- Nie jestem g艂odny, boli mnie g艂owa - o艣wiadczy艂 matce i sio-

strze, kt贸re czeka艂y na niego w jadalni z fajansow膮 waz膮 pe艂n膮

zupy.

Zamkn膮艂 si臋 w sypialni, pozostawiaj膮c po sobie nik艂y aromat

zi贸艂 i czosnku. Spa艂, czy raczej usi艂owa艂 przespa膰 reszt臋 dnia, mio-

taj膮c si臋 w艣r贸d zmi臋tych prze艣cierade艂 na wspomnienie oczu Ol-

vido. Nie wsta艂 na kolacj臋. Sp臋dzi艂 noc zlany potem od dr臋cz膮cych

go koszmar贸w, w kt贸rych wygra偶a艂a mu Manuela Laguna, a偶 艣wit

rozsnu艂 po niebie pasmo purpurowej we艂ny.

Jaki艣 pasterz dostrzeg艂 w tym fenomenie z艂owr贸偶bny znak,

i rzeczywi艣cie - kiedy min臋艂o po艂udnie, na szko艂臋 spad艂a bomba.

Kilka sekund wcze艣niej da艂 si臋 s艂ysze膰 na ulicach po艣wist ogrom-

nego gza. Otwarte ze zdumienia oczy mieszka艅c贸w miasteczka

艣ledzi艂y przemykaj膮cy bardzo nisko samolot w kolorze srebra.

Niekt贸rym kobietom, kt贸re dostrzeg艂y skrzyd艂a poprzez 艂any zb贸偶,

pomyli艂 si臋 z serwisem do kawy wykonanym z kruszcu, u偶ywa-

nego tylko przez najbogatsze gospodynie w mie艣cie, co budzi艂o

nienawi艣膰 i zazdro艣膰. Serwis do kawy kontynuowa艂 lot a偶 nad plac,

a gadatliwe stadko zgromadzone wok贸艂 kamiennej niszy z wod膮

rozprawia艂o z odraz膮 o pochodzeniu samolotu, kt贸ry b艂yszcza艂

jak 偶aden inny, i o urodzie pilota. Mia艂 na szyi fular sk膮pany we

krwi, w艂osy szarpa艂 mu wiatr, a zm臋czon膮 g艂ow臋 os艂oni臋t膮 po艂a-

manymi okularami zwiesi艂 na ramieniu. Gdy pozostawi艂 za sob膮

plac, maszyna zgubi艂a bomb臋, kt贸r膮 nios艂a umocowan膮 do jed-

nego ze skrzyde艂 posiekanego kulami. 艁oskot przeszy艂 powie-

trze i szko艂a rozsypa艂a si臋 w py艂. A samolot kontynuowa艂 sw贸j

112

fantastyczny lot, a偶 roztrzaska艂 si臋 na horyzoncie, gdzie p艂omie-

nie wystrzeli艂y takim tysi膮cem barw, 偶e wszyscy zapami臋tali na

zawsze ten niezwyk艂y obraz.

Przez d艂ugi czas resztki szko艂y towarzyszy艂y 偶yciu miasteczka,

od艂amki samolotu zosta艂y poch艂oni臋te przez g贸ry. Kobiety znajdo-

wa艂y przyczepione do miote艂 fragmenty dachu us艂anego powojami

i ekskrementami kot贸w albo kawa艂eczki 艣cian za艣wierzbionych

od ple艣ni. Ba艂y si臋 zamiata膰, bo odnajdywane elementy nasuwa艂y

my艣li o 艣mierci.

Pewnego upalnego dnia ojca Imperio, kt贸ry spieszy艂 z ostatnim

namaszczeniem, dopad艂o pragnienie i napi艂 si臋 z misy wodotrysku.

Nagle, dr臋czony najbardziej pierwotnymi l臋kami m艂odo艣ci, pobieg艂

do ko艣cio艂a i wdrapa艂 si臋 na ambon臋, by obwie艣ci膰, 偶e miasteczko

znajduje si臋 pod nadzorem diab艂a, a jego zakrwawione oko 艣ledzi

mieszka艅c贸w z g艂臋bin kamiennej niecki wype艂nionej wod膮. Popo-

艂udniow膮 por膮 wiedziony nowennami ojca Imperio aptekarz wydo-

by艂 to, co po naukowym zbadaniu nazwa艂 oficjalnie pozosta艂o艣ci膮

wojny godn膮 najwy偶szych honor贸w. Dzi臋ki brunatnej b艂yszcz膮cej

藕renicy bez cienia w膮tpliwo艣ci rozpozna艂 oko nauczycielki. Kobieta

wylecia艂a w powietrze razem ze szko艂膮, a jej cia艂o rozsypa艂o si臋

po miasteczku jak biblijna manna.

- Nale偶y dzi臋kowa膰 Bogu, 偶e bomba wypad艂a z samolotu po

po艂udniu, kiedy w szkole nie by艂o ju偶 dzieci - orzek艂 ojciec Impe-

rio. - 艢mier膰 jest m膮dra i sama decyduje, kiedy przypu艣ci膰 atak.

Nic jednak nie mog艂o zmieni膰 faktu, 偶e miejscu, w kt贸rym nie-

gdy艣 wznosi艂a si臋 szko艂a, teraz ju偶 na zawsze towarzyszy膰 mia艂 od贸r

bomby. Mieszka艅cy nie chcieli jej odbudowa膰 na skrawku ziemi,

gdzie nawet koty nie mia艂y ju偶 ochoty si臋 parzy膰. Potem przez wiele

lat rodzice i dziadkowie przyprowadzali tu dzieci i wnuki, 偶eby od

najm艂odszych lat uczy艂y si臋 rozpoznawa膰 wo艅 wojny.

Kiedy wybuch艂a bomba, Olvido Laguna przemierza艂a las sos-

nowy w drodze powrotnej do Czerwonego Domu. Zobaczy艂a, jak

dr偶膮 korony sosen i konary buk贸w. Rzuci艂a si臋 na ziemi臋, spo-

dziewaj膮c si臋, 偶e wojna zjawi艂a si臋, by pozbawi膰 j膮 偶ycia. Lecz

tamta okaza艂a si臋 leniwa i si臋 sp贸藕nia艂a. Znudzona dziewczynka

wbi艂a wzrok w such膮 szyszk臋 spoczywaj膮c膮 na po偶贸艂k艂ych ig艂ach.

Szyszki bez nasion, jak cmentarz bez zmar艂ych. Nagle wyda艂o jej

si臋, 偶e s艂yszy swoje imi臋 z oddali, i opanowa艂 j膮 strach, 偶e to sama

113

wojna podszywa si臋 pod kogo艣, by przywo艂a膰 艣mier膰, kt贸ra wysko-

czy na ni膮 przez krta艅 strzelby... „Olvido, Olvido!" Nawo艂ywanie

rozlega艂o si臋 coraz g艂o艣niej. Zastanowi艂a si臋, czy b臋dzie bola艂o, gdy

pociski przewierc膮 jej cia艂o, i czy wojna wypruje jej wn臋trzno艣ci

tak jak ojcu Estebana. Przypomnia艂a sobie koguty, kt贸re jej matka

obdziera艂a z pierza i patroszy艂a, a sm臋tny opar snu艂 si臋 ospale po

zak膮tkach kuchni... Pami臋膰 przywo艂a艂a kolor krwi na stole i na

p艂ytkach posadzki... i u艣miech Manueli chwytaj膮cej n贸偶 i zanu-

rzaj膮cej go w ciele ptaka. Poczu艂a md艂o艣ci, kiedy jej imi臋, wykrzy-

czane z bliska, niemal uderzy艂o j膮 w plecy.

- Olvido!

Poprzez bluzk臋 poczu艂a dotyk d艂oni i w jednej chwili zrozu-

mia艂a, 偶e to nie wojna, lecz ch艂opiec o szarych oczach wyci膮ga

do niej r臋ce.

Kilka kropel krwi upad艂o na szyszk臋. Wiatr ni贸s艂 z sob膮 偶a-

艂osny j臋k.

- Bomba z samolotu spad艂a na szko艂臋 - odezwa艂 si臋 Esteban,

podaj膮c dziewczynce d艂o艅, by pom贸c jej wsta膰. - Nauczycielka

by艂a w 艣rodku i wszystko wybuch艂o razem z ni膮.

Olvido poczu艂a pragnienie, by go obj膮膰, by zespoli膰 swoje 偶ycie

z brudn膮 koszul膮, kt贸r膮 nosi艂.

- Szuka艂em ci臋... Chcia艂em sprawdzi膰, jak si臋 czujesz.

- Masz zakrwawione ucho.

- Ach, to - ch艂opiec uni贸s艂 r臋k臋 do prawego ucha. - Nie martw

si臋, to zdarza si臋 wielu 偶o艂nierzom, kiedy bomby wybuchaj膮 bardzo

blisko nich. Opowiedzia艂 mi o tym ojciec w li艣cie, mia艂 nadziej臋, 偶e

wtedy przestan臋 my艣le膰 o zaci膮gni臋ciu si臋 do wojska. Niedobrze,

偶e nagle sta艂em si臋 troch臋 g艂uchy, ale to minie z czasem.

- Czy chcesz, 偶ebym si臋 tob膮 zaopiekowa艂a? - zapyta艂a Olvido,

wyjmuj膮c chusteczk臋 z kieszonki sp贸dniczki.

- Dobrze, zajmij si臋 mn膮 przez chwil臋.

Bryza nadal przynosi艂a lament miasteczka i wo艅 wojny, lecz

Estebanowi, kt贸ry czu艂 blisko艣膰 Olvido, tragedia zacz臋艂a si臋 koja-

rzy膰 z przyjemno艣ci膮.

- Ty nie jeste艣 ranna? - zapyta艂 z nadziej膮, 偶e on r贸wnie偶 m贸g艂-

by znale藕膰 pow贸d, 偶eby jej dotkn膮膰.

- Nie. Tylko si臋 troch臋 przestraszy艂am - odpowiedzia艂a pewniej-

szym g艂osem. - Pad艂am na ziemi臋, bo wydawa艂o mi si臋, 偶e w lesie

114

wybuch艂a bomba. Ju偶 dobrze - dziewczynka schowa艂a poplamion膮

chusteczk臋. - Teraz musz臋 wraca膰 do domu, moja mama b臋dzie

si臋 niepokoi膰. 呕egnaj.

Zrobi艂a kilka krok贸w.

- 呕egnaj...

Ch艂opiec nie poruszy艂 si臋. D艂onie mia艂 zimne, czu艂 偶ar w za-

schni臋tym gardle. Nagle Olvido odwr贸ci艂a si臋, 偶eby jeszcze raz na

niego spojrze膰, i zawo艂a艂a:

- Pomy艣la艂am, 偶e skoro szko艂a wybuch艂a, a nasza pani nie 偶yje,

nie b臋dziemy mogli si臋 ju偶 widywa膰. Mama pozwala mi wycho-

dzi膰 z domu tylko do szko艂y.

- By膰 mo偶e dadz膮 nam inne miejsce na nauk臋 i przy艣l膮 now膮

nauczycielk臋.

- A je艣li tego nie zrobi膮?

- Wtedy b臋dziemy si臋 widywa膰 w ko艣ciele, jak kiedy艣 - Este-

ban u艣miechn膮艂 si臋.

- Owszem, ale bez szko艂y i bez nauczycielki nie naucz臋 si臋 pi-

sa膰 i czyta膰, i jeszcze ta wojna... Kto mnie b臋dzie uczy艂? - odgar-

n臋艂a grzywk臋 z oka.

- Ja mog臋 ci dawa膰 lekcje. Kiedy dorosn臋 i wr贸c臋 z wojny, zo-

stan臋 nauczycielem, jak ojciec. - Jego zaci艣ni臋te usta emanowa艂y

si艂膮 bohater贸w.

- Zrobi艂by艣 to?

- B臋dziesz moj膮 pierwsz膮 uczennic膮.

- Przyjdziesz do mojego domu, 偶eby dawa膰 mi lekcje?

- Do Czerwonego Domu?

Esteban zn贸w us艂ysza艂 w g艂臋bi siebie dyktowane trosk膮 s艂owa ojca:

„Nie wracaj do tego domu, m贸j synu, nigdy tam nie wracaj...".

- Oczywi艣cie. A dlaczego nie?

- Nie s膮dz臋, 偶ebym m贸g艂 tam wr贸ci膰 po tym, co powiedzia艂a

twoja matka.

- Ach, by艂a bardzo niemi艂a dla ciebie tamtego dnia i dlatego

si臋 wahasz, rozumiem to. Ale przecie偶 ona nie musi o niczym

wiedzie膰. W ka偶dy czwartek, o pi膮tej po po艂udniu, zamyka mnie

i idzie do biura prawnika, tego, co je藕dzi automobilem, 偶eby

rozmawia膰 o interesach. Potem odwiedza sklepy i nie pojawia

si臋 co najmniej do 贸smej - dziewczynka odgarn臋艂a grzywk臋

z drugiego oka. Ch艂opiec poczu艂, 偶e wok贸艂 szyi zaciska mu si臋

115

b艂臋kitna p臋tla szubienicy. - B臋dziemy mieli dosy膰 czasu, 偶eby

przeprowadzi膰 lekcj臋, a z ni膮 nie b臋dziesz musia艂 si臋 spotyka膰. Co

o tym my艣lisz?

- Jeste艣 pewna, 偶e si臋 nie zorientuje?

-Tak!

- A je艣li kt贸rego艣 dnia wr贸ci wcze艣niej?

- Nigdy tego nie robi, mo偶esz mi wierzy膰.

- Zgoda.

Kiedy si臋 rozstali, Olvido jeszcze d艂ugo nas艂uchiwa艂a krok贸w

Estebana st膮paj膮cego po ig艂ach i mi臋kkich paprociach. Wreszcie

dopad艂a bramy z 偶a艂obn膮 wst臋g膮.

On nie m贸g艂 s艂ysze膰 jej krok贸w, ale czu艂 je pod sercem, a偶 do

chwili, kiedy przekroczy艂 granice miasteczka, gdzie zn贸w poch艂o-

n臋艂a go rozpacz. Gruzy szko艂y le偶a艂y na ulicach, a deszcz popio艂u

plami艂 w艂osy.

Ch艂opiec nie opuszcza艂 swojego pokoju a偶 do czwartku.

Na 艣cianie wisia艂a fotografia ojca w welwetowym surducie

i czarnym krawacie. Pozowa艂 do zdj臋cia na tle szko艂y, z dumnym

wyrazem twarzy.

- Pami臋tam twoje s艂owa, ojcze - m贸wi艂 ch艂opiec z udr臋k膮, kt贸ra

rani艂a mu serce jak sztylet. - Ale nie mog臋 z艂ama膰 obietnicy, to

by艂oby niem臋skie. Przyrzekam, 偶e b臋d臋 uwa偶a艂.

Czu艂, jak burza ostrych przypraw i czosnku wiruje w jego 偶o-

艂膮dku, a do ust nap艂ywa odruch wymiotny nie do opanowania.

- Nie nalegaj, ojcze. Musz臋 i艣膰.

Oderwa艂 wzrok od fotografii i nakry艂 g艂ow臋 pikowan膮 ko艂dr膮,

by pogr膮偶y膰 si臋 w sennych majakach. Widzia艂 siebie uwi臋zio-

nego przez drapie偶ne hortensje, wilce i wiciokrzewy w ogrodzie

Czerwonego Domu. Mimo stara艅 nie m贸g艂 znale藕膰 Olvido w艣r贸d

rozplenionej ro艣linno艣ci ani wyrwa膰 si臋 z uchwytu ro艣lin, kt贸re

si臋ga艂y jego przyrodzenia, 偶eby je pok膮sa膰. Nie m贸g艂 te偶 uciec,

kiedy z nag艂ej mg艂y wy艂oni艂a si臋 Manuela Laguna w r臋kawiczkach

poplamionych kurz膮 krwi膮 i spogl膮da艂a uwa偶nie na jego krocze

pogryzione przez kwiaty.

Melancholi臋 ogarniaj膮c膮 Estebana matka przypisywa艂a 艣mierci

m臋偶a. Ceruj膮c po艅czochy obok starszej c贸rki, pomy艣la艂a, 偶e po-

winna go pos艂a膰 po zam贸wione sprawunki do sklepu albo kaza膰

116

mu naprawi膰 zbutwia艂y dach. Musi si臋 czym艣 zaj膮膰. W ko艅cu jed-

nak zdecydowa艂a, 偶e nie b臋dzie si臋 miesza膰 w stan ducha swojego

syna, i nadal fastrygowa艂a w艂asne 偶ycie 艣cis艂ymi 艣ciegami.

W czwartek o pi膮tej po po艂udniu, wystrojony w od艣wi臋tne ubra-

nie i zaopatrzony w ochraniacz na genitalia, kt贸ry sam wykona艂

z kartonu, 偶eby os艂oni膰 si臋 przed k艂ami ro艣lin, Esteban zrobi艂

wszystko, co mu poleci艂a Olvido. Wpi膮艂 si臋 po kamiennym murze

otaczaj膮cym posiad艂o艣膰, znalaz艂 wej艣cie do ogrodu r贸偶anego i prze-

dar艂 si臋 przeze艅, nie natrafiaj膮c na 偶adne przygody. Pokona艂 jasn膮

plam臋 wiciokrzew贸w, grz膮dki z dyniami, sa艂atami i pomidorami,

i prze艣ladowany jedynie przez chmur臋 natr臋tnych pszcz贸艂 dotar艂

do ganku, gdzie kiedy艣 Clara Laguna goli艂a Bernard臋, a dzi艣 sofy

i pleciony stolik m臋czy艂y si臋 swoj膮 bezczynno艣ci膮.

- Tu jeste艣 - g艂os Olvido zabrzmia艂 blisko pn膮czy, kt贸re wro艣-

ni臋te w drewnian膮 krat臋 wspina艂y si臋 po fasadzie. - Ba艂am si臋, 偶e

zmieni艂e艣 zdanie.

- 呕o艂nierz zawsze dotrzymuje s艂owa.

Esteban wci膮偶 trzyma艂 d艂o艅 na kartonowym ochraniaczu i od-

dycha艂 z trudem. Wprawdzie osi膮gn膮艂 sw贸j cel, nie zaatakowa艂a

go ro艣linno艣膰, a Manuela Laguna nie odkry艂a jego obecno艣ci i nie

z艂apa艂a za gard艂o zakrwawionymi r臋kawiczkami, mimo to jesz-

cze nie czu艂 si臋 pewnie.

Dziewczynka nie mia艂a na g艂owie dziwacznego czepka ani

kapelusza z szerokim s艂omianym rondem, kt贸ry j膮 niechlubnie

wyr贸偶nia艂, kiedy sz艂a do ko艣cio艂a. Z grzywk膮 odsuni臋t膮 z czo艂a,

p艂on膮cym wzrokiem wwierca艂a si臋 w oczy ch艂opca.

- Wdrapiemy si臋 do okna mojego pokoju - powiedzia艂a, wska-

zuj膮c pn膮cza. - To t臋dy wykradam si臋 do ogrodu, kiedy matka za-

myka mnie w domu.

Lecz Esteban nie m贸g艂 nawet drgn膮膰. Olvido wyci膮gn臋艂a do

niego r臋k臋. Chwyci艂 j膮 oszo艂omiony jej urod膮.

Dziewczynka po raz pierwszy w 偶yciu poczu艂a dotyk silny i go-

r膮cy, w niczym nieprzypominaj膮cy mu艣ni臋cia bia艂ej bawe艂ny.

- Podobaj膮 ci si臋 moje d艂onie?

- Masz takie d艂ugie palce...

Niebo rozja艣nia艂a intensywna wiosna. Spogl膮dali sobie w oczy

i nie znajdowali s艂贸w... Wiatr roz艣wietlony kwiatowym py艂kiem

zbli偶a艂 ich cia艂a. Ze wszystkich zak膮tk贸w ogrodu dociera艂y odg艂osy

117

bujnego 偶ycia. 艢wierszcze, kosy, miaucz膮ce kotki szukaj膮ce part-

nera. Esteban poca艂owa艂 j膮 w policzek, a ona odda艂a poca艂unek -

w usta. Ochraniacz z kartonu rozdar艂 si臋 o niedzielne spodnie,

i Olvido pomy艣la艂a, 偶e poca艂unki s膮 pyszne jak chrupi膮ca sk贸rka

dobrze usma偶onego kurczaka.

- Je艣li kt贸rego艣 dnia wystawi臋 w oknie donic臋 z chryzante-

mami, b臋dzie to znak, 偶e mama zmieni艂a plany, a ty musisz ucie-

ka膰 - ostrzeg艂a, kiedy wspinali si臋 po pn膮czach.

- Mam nadziej臋, 偶e to si臋 nigdy nie zdarzy...

Pok贸j Olvido by艂 przestronny i prosto umeblowany. Niebieski dy-

wan na drewnianej pod艂odze, naprzeciw okna, przy 艣cianie, 偶elazne

srebrno polakierowane 艂贸偶ko, dalej wys艂u偶ony fotelik obity tkanin膮

w kwiaty, a w rogu biurko z krzes艂em i sto艂eczek, kt贸ry dziewczynka

ustawi艂a tego popo艂udnia dla swego nauczyciela.

- Masz jakie艣 zdj臋cie ojca? - zapyta艂 Esteban.

Nad 艂贸偶kiem od zawsze wisia艂 obraz olejny, kt贸ry Manuela La-

guna kupi艂a w Galicii. 艁agodne morze, kutry rybackie, mewy.

- Nie znam swojego taty - dziewczynka wstydzi艂a si臋 przy-

zna膰, 偶e jedynym kochaj膮cym j膮 ojcem by艂 kundel o sko艂tunionej

czarnej sier艣ci, kt贸ry zdech艂 przed kilku laty po wyj膮tkowo bez-

wzgl臋dnym ataku pche艂.

Esteban pog艂adzi艂 delikatnie jej w艂osy. Nie potrafi艂 ju偶 ani pisa膰,

ani czyta膰, nie pami臋ta艂 tabliczki mno偶enia ani dop艂yw贸w Tagu,

kt贸re jego ojciec kaza艂 mu wypisywa膰 po sto razy w kajecie. Kiedy

sta艂 obok Olvido Laguny, jedyne, co potrafi艂, to patrze膰 na ni膮.

We wrze艣niu przysposobiono do cel贸w szkolnych sal臋 magi-

stratu, z zaciekami na suficie i pluskwami w dywanie. Ze stoli-

cy miano przys艂a膰 inn膮, mniej pechow膮 nauczycielk臋, ale nigdy

si臋 nie zjawi艂a. Tymczasem ojciec Imperio podj膮艂 si臋 nauczania

pisania i czytania, i przekazywania dzieciom podstawowej wie-

dzy z zakresu geografii i matematyki. O艂vido Laguna zn贸w za-

cz臋艂a ucz臋szcza膰 do szko艂y, lecz Esteban nadal dawa艂 jej lekcje

w ka偶dy czwartek. Ch艂opiec ju偶 nie zapada艂 w drzemki pe艂ne wi-

zji, cho膰 nocami wci膮偶 艣ni艂 o swym przyrodzeniu k膮sanym przez

hortensje i wilce i o kogucich szyjach brocz膮cych krwi膮. Nie cho-

dzi艂 do prowizorycznie urz膮dzonej szko艂y, gdy偶 maj膮c trzyna艣cie

lat, wiedzia艂 wszystko to, czego uczy艂 ojciec Imperio. Z garstk膮

118

przyjaci贸艂, kt贸rzy mu zostali po tym, jak stan膮艂 w obronie Olvido,

sp臋dza艂 czas w g贸rach na szukaniu zb艂膮kanych pocisk贸w i pozo-

sta艂o艣ci bomb. Polowa艂 te偶 z proc膮 na go艂臋bie i kr贸liki, kt贸re po-

tem jego matka przyrz膮dza艂a pomi臋dzy jedn膮 a drug膮 sesj膮 ce-

rowania po艅czoch. Nauczy艂 si臋 偶y膰 z l臋kiem, 偶e Manuela Laguna

zjawi si臋 nagle w pokoju Olvido i skr臋ci mu kark d艂o艅mi w r臋ka-

wiczkach.

Kobieta jednak nadal spotyka艂a si臋 z prawnikiem, jednym z nie-

wielu m臋偶czyzn, kt贸rzy pozostali w miasteczku, cho膰 liczy艂 sobie

wi臋cej ni偶 pi臋tna艣cie lat i nie przekroczy艂 sze艣膰dziesi膮tki. Dzi臋ki

pieni膮dzom i swoim wp艂ywom osi膮gn膮艂 tyle, 偶e uznano go za

niezdolnego do walki na froncie z powodu przewlek艂ej choroby

w膮troby.

Wci膮偶 obje偶d偶a艂 okolic臋 automobilem czarnym jak karaluch,

lecz nawet odziane w 偶a艂ob臋 kumoszki przesta艂y ju偶 z fascynacj膮

szepta膰, s艂ysz膮c brrrum brrrum pojazdu przysz艂o艣ci. Zamkni臋te

w swoich domach 艣ciska艂y chusteczki lub r贸偶a艅ce i czeka艂y, a偶 ich

synowie i wnukowie wr贸c膮 z wojny. Czasami, noc膮, pod os艂on膮

ciemno艣ci, zagl膮da艂y jedna do drugiej, 偶eby wymienia膰 lamenty

na narzekania, cieciork臋 na cukier albo dzieli膰 si臋 przyniesionymi

przez kogo艣 pog艂oskami na temat sytuacji w okopach b膮d藕 infor-

macjami o zbieg艂ych 偶o艂nierzach w g贸rach.

Wiosn膮 1939 roku kilku m臋偶czyzn w b艂臋kitnych koszulach wje-

cha艂o do miasteczka na ci臋偶ar贸wkach; powtarzali ch贸rem „zwyci臋-

stwo!". Wojna domowa si臋 sko艅czy艂a. Po ich wizycie w miejskiej

gospodzie nie pozosta艂 ani kawa艂ek kie艂basy, ani litr wina. Przy-

jezdni rozprawili si臋 ze wszystkim, co im wpad艂o do ust, i zasn臋li

na sto艂ach, 艣ni膮c o s艂awie.

Esteban w艂a艣nie sko艅czy艂 pi臋tna艣cie lat i matka postara艂a si臋

dla niego o prac臋 w stolarni, 偶eby zarobi艂 na swoje utrzymanie.

Ch艂opiec nadal zapewnia艂 Olvido, 偶e b臋dzie nauczycielem, jak jego

ojciec. Lecz musia艂 jeszcze sko艅czy膰 wy偶sze studia, przesuni臋te

w czasie przez wojn臋 i zniszczenie szko艂y, a potem w stolicy po-

stara膰 si臋 o tytu艂 za pomoc膮 jakiego艣 stypendium. Jego matka nie

zarabia艂a wystarczaj膮co na cerowaniu po艅czoch, nawet razem ze

starsz膮 c贸rk膮, ani te偶 on jako stolarski pomocnik nie mia艂 szans

na od艂o偶enie potrzebnej kwoty.

119

Praca Estebana w warsztacie trwa艂a od poniedzia艂ku do so-

boty, a偶 do godziny 贸smej wieczorem. W czwartki, kiedy zbli-

偶a艂a si臋 pora odwiedzin w Czerwonym Domu, ch艂opiec wbija艂

sobie drzazgi w palce podczas heblowania grubych desek, a tro-

ciny wype艂nia艂y mu usta i osiada艂y na sercu. Czasami wydawa艂o

mu si臋, 偶e morze z pokoju Olvido chluszcze na 艣ciany drewutni,

odnajdowa艂 nawet jego zapach i szum, i walczy艂 z sob膮, 偶eby nie

wybuchn膮膰 p艂aczem.

- Co si臋 z tob膮 dzieje, ch艂opcze? - pyta艂 majster, daj膮c mu kuk-

sa艅ca w bok. - Czwartek to tw贸j przekl臋ty dzie艅, nie radzisz so-

bie. Wyg艂adzi艂e艣 na odwr贸t deski dla winiarza.

- Czy mog臋 ju偶 i艣膰?

- Popraw deski i jak sko艅czysz...

Esteban zabra艂 si臋 do pracy z bez艂adnym po艣piechem. Dr偶a艂y mu

r臋ce 艣ciskaj膮ce papier 艣cierny i zamiast drewna 艣ciera艂 sobie kciuki.

Krople krwi ostrzeg艂y go, ale on, po偶erany mi艂o艣ci膮, kt贸ra czeka艂a

na niego, 艂膮cz膮c sylaby, zliza艂 krew i zn贸w pracowa艂. Kiedy sko艅-

czy艂, za艂o偶y艂 czyst膮 koszul臋 i pobieg艂 przez miejskie uliczki, przez

sosnowy zagajnik, a偶 fasada Czerwonego Domu zak艂u艂a go w oczy.

Ju偶 wskakiwa艂 na kamienny mur i mia艂 si臋 rzuci膰 w ramiona ro艣lin-

no艣ci, gdy dostrzeg艂 donic臋 z chryzantemami i ten widok przekuwa艂

jego tryumf w kl臋sk臋 wbit膮 w ramy okna. Pokonany, usiad艂 w ogro-

dzie i zaspokaja艂 si臋 w艣r贸d wiciokrzew贸w, kt贸re wita艂y go w ka偶dy

czwartek, aby si臋 mno偶y膰 dzi臋ki ciep艂u jego m艂odzie艅czych sok贸w.

W inne dni tygodnia, wbrew woli matki, wyrusza艂 w g贸ry. Gdy

ju偶 zapad艂a nieprzenikniona ciemno艣膰, zanosi艂 papierosy, wino

i 艣rodek odka偶aj膮cy dla rannego kuzyna. M臋偶czyzna ukrywa艂 si臋

tam przed oddzia艂ami Guardia Civil* wraz z innymi 偶o艂nierzami

z wojska republika艅skiego. Ksi臋偶yc, jak paszcza wilka, k膮sa艂 ucie-

kinier贸w. S艂ycha膰 by艂o nawo艂ywania bezsennych s贸w i z艂orzecze-

nia wiatru w艣r贸d sosen. - Pozw贸l mi potrzyma膰 karabin - poprosi艂

Esteban kuzyna kt贸rego艣 dnia.

- Nie igraj ze 艣mierci膮, bracie - ostrzeg艂 m臋偶czyzna, wr臋czaj膮c

mu bro艅.

* Guardia Civil (hiszp.) - hiszpa艅ska Stra偶 Obywatelska strzeg膮ca porz膮dku

publicznego. Charakterystyczne umundurowanie Guardia Civil to czarny tr贸j-

graniasty kapelusz i zielony mundur, w kt贸rym pocz膮tkowo dominowa艂 kolor

niebieski.

120

Karabin by艂 d艂ugi, zimny, pachnia艂 prochem i butwiej膮cym

mchem. Ch艂opiec zarzuci艂 go na rami臋 i wyobrazi艂 sobie, 偶e de-

filuje alej膮 wielkiego miasta, a nie le艣n膮 艣cie偶k膮, gdzie ksi臋偶yc

wtyka swoje k艂y. Z t艂umu wiwatuj膮cego na cze艣膰 dzielnych 偶o艂-

nierzy macha do niego 01vido, jest bez kapelusza. On posy艂a jej

ca艂usa, a ona 艣mieje si臋 i klaszcze.

Szko艂a ju偶 dzia艂a艂a w sali urz臋du, kiedy rozpocz臋艂y si臋 prace nad

budow膮 nowej, na peryferiach miasteczka. Postanowiono na ze-

braniu, 偶e nie zostanie wzniesiona na gruzach poprzedniej, dzieci

bowiem nie powinny uczy膰 si臋 w miejscu, gdzie zapach prochu

wci膮偶 przypomina艂 o tragedii. Poniewa偶 wojna opr贸偶ni艂a skarbiec

miejski, Manuela Laguna z艂o偶y艂a darowizn臋, maj膮c nadziej臋, 偶e

jej wspania艂omy艣lny gest pomo偶e oczy艣ci膰 grzechy rodziny. W贸w-

czas jej c贸rka po艣lubi bogatego i przyzwoitego cz艂owieka, tak jak

sobie tego 偶yczy艂a.

Olvido potrafi艂a ju偶 czyta膰 i pisa膰, wiedzia艂a, gdzie znajduj膮 si臋

Tag i Sewilla, jej matka uzna艂a wi臋c, 偶e to wystarczaj膮ca wiedza,

偶eby wie艣膰 spokojne 偶ycie w艣r贸d haft贸w i spotka艅 towarzyskich.

Zabra艂a j膮 ze szko艂y i na nowo zamkn臋艂a w Czerwonym Domu -

uroda czternastoletniej dziewczynki bardziej ni偶 nauki potrze-

bowa艂a samotnej pracy w ogrodzie warzywnym albo w kuchni.

Olvido wypieka艂a zatem delikatne ciasteczka stosownie do nowej

pozycji towarzyskiej, kt贸r膮 jej matka zamierza艂a bardzo szybko

osi膮gn膮膰 dzi臋ki mocy swojej darowizny.

Manuela wci膮偶 jednak zabiera艂a c贸rk臋 - os艂oni臋t膮 s艂omianym

b膮d藕 p艂贸ciennym kapeluszem - do ko艣cio艂a na niedzielne msze.

Dop贸ki Olvido nie osi膮gnie wieku pozwalaj膮cego na zam膮偶p贸j艣cie,

trzeba zachowa膰 wszelkie 艣rodki ostro偶no艣ci, 偶eby oddali膰 niebez-

piecze艅stwo ha艅by. To, czego Manuela nie mog艂a wiedzie膰, to fakt,

偶e dziewczyna, t臋skni膮c za Estebanem, siada艂a w ostatniej 艂awce

ko艣cielnej i zamiast oczyszcza膰 przekl臋t膮 krew rodziny Laguna,

po艣wi臋ca艂a czas na podsycanie swojej mi艂o艣ci. W艣r贸d g艂贸w wier-

nych szuka艂a wzrokiem znajomego ciemnego kosmyka, a jedno-

cze艣nie b艂aga艂a ukrzy偶owanego na o艂tarzu Chrystusa, 偶eby zwr贸ci艂

Jej czwartkowe nami臋tno艣ci.

W jednej z pierwszych 艂awek Esteban, nieruchomy obok matki

i siostry, czu艂, jak jego kark j膮trzy b艂臋kitna gor膮czka. Zamiast

121

Credo, powtarza艂 poematy 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, kt贸re znalaz艂

w biblioteczce ojca, a podczas komunii po艂yka艂 hosti臋 ze 艣wi臋to-

kradcz膮 偶膮dz膮, poniewa偶 wszystko, co dotyka艂o jego ust, przypo-

mina艂o mu o niej.

Po wyj艣ciu z ko艣cio艂a ch艂贸d powietrza przyspiesza艂 ich puls

u艣piony przez kadzid艂o. Dzieci臋ce u艣miechy by艂y ju偶 przesz艂o艣ci膮,

teraz starali si臋 przej艣膰 jedno obok drugiego, 偶eby cho膰 otrze膰 si臋

ramieniem, r臋k膮, udem, tak by ich nie odkry艂y czujne oczy doro-

s艂ych. A kiedy spotyka艂y si臋 ich spojrzenia, udr臋czone samotnymi

popo艂udniami i sp贸藕nionymi poca艂unkami, samym swym prag-

nieniem wprawiali w ruch zielone czasze na dzwonnicy. Zachwy-

ceni parafianie, nie艣wiadomi przyczyny, wynosili pod niebiosa

swoje dzi臋kczynienie i gratulowali ojcu Imperio niespodziewanej

maestrii Dzwonnika, kt贸ry po ponad dwudziestu latach m臋czenia

dzwon贸w, stoj膮c na g贸rkach go艂臋bich ekskrement贸w, nagle wydoby艂

z nich anielsk膮 muzyk臋. Ksi膮dz s艂ucha艂 tych hymn贸w pochwalnych,

j膮kaj膮c si臋 i kre艣l膮c znaki krzy偶a na sutannie, wiedzia艂 bowiem,

偶e jego pomocnika w dzwonnicy nie by艂o - zaniem贸g艂 na prostat臋

i wpad艂 w z艂y nawyk oddawania moczu na 艣cian臋 zakrystii, nie

doczekawszy ko艅ca pos艂ugi religijnej.

Manuela Laguna, ubrana na ciemno, w nowych b艂yszcz膮cych

r臋kawiczkach, tak偶e zbli偶y艂a si臋, 偶eby pogratulowa膰 ojcu Imperio.

Pochyla艂a g艂ow臋 za ka偶dym razem, kiedy kto艣 zwraca艂 si臋 do niej,

i rzuca艂a gard艂owe „dzie艅 dobry". Sta艂a si臋 przecie偶 dobroczy艅c膮,

fundatorem szko艂y. By艂a tak zaj臋ta swoim szcz臋艣ciem, 偶e zanie-

dba艂a pilnowania Olvido. Nie zastanawia艂a si臋, czy c贸rka si臋 cze-

mu艣 przypatruje, czy te偶 u艣miecha si臋 do kogokolwiek, i kiedy po

mszy obie wraca艂y do Czerwonego Domu, zamiast wymierzy膰 jej

kilka uderze艅 trzcinow膮 trzepaczk膮 do dywan贸w, piek艂a bu艂eczki

z cynamonem, kt贸re Olvido tak lubi艂a.

Podczas gdy pomy艣lny zbieg wydarze艅 pozwala艂 Manueli p艂a-

wi膰 si臋 w szcz臋艣ciu, nadesz艂o lato. W ogrodzie Czerwonego Domu

wysycha艂y wiciokrzewy, Olvido ju偶 nie odwiedza艂a ich ka偶dego

popo艂udnia, jak to zwyk艂a robi膰, kiedy by艂a ma艂膮 dziewczynk膮.

Zamkni臋ta w swoim pokoju zaczytywa艂a si臋 w wierszach Jana od

Krzy偶a, kt贸re po偶yczy艂 jej Esteban podczas ostatniej wizyty, jesz-

cze przed ko艅cem wojny. Manuela przypisywa艂a t臋 dziewcz臋c膮

melancholi臋 pojawieniu si臋 pierwszej miesi膮czki. Cia艂o Ol vido

122

pozbywa艂o si臋 resztek dzieci艅stwa. Ale matka nie mia艂a te偶 czasu,

by si臋 zajmowa膰 c贸rk膮, zamierza艂a bowiem zorganizowa膰 w Czer-

wonym Domu podwieczorek dla najbardziej szanowanych pa艅

w mie艣cie, co umocni艂oby jej pozycj臋 spo艂eczn膮. 呕ony burmistrza,

aptekarza, prawnika, bogatego w艂a艣ciciela ziemskiego, wdowa po

miejskim notariuszu, i jeszcze inne mniejszej rangi mieszkanki

miasta mia艂y wynagrodzi膰 jej strat臋 pieni臋dzy wp艂aconych na now膮

szko艂臋. Kupi艂a b艂臋kitne jak niebo bileciki wizytowe pachn膮ce farb膮

drukarsk膮 i poleci艂a Olvido, 偶eby starannie wykaligrafowa艂a za-

proszenia. Potem w艂o偶y艂a je do male艅kich kopert w tym samym

kolorze i powrzuca艂a do skrzynek pocztowych zaproszonych os贸b,

tryskaj膮ca rado艣ci膮 jak dziecko oczekuj膮ce na pierwsze 艣wi臋towa-

nie swych urodzin. Podwieczorek, z艂o偶ony ze specjalno艣ci domu,

kawy „de puchero"* i bu艂eczek z cynamonem, b臋dzie podany na

srebrnej zastawie i w fili偶ankach z delikatnej porcelany.

Tydzie艅 przed tym wydarzeniem Manuela zacz臋艂a prasowa膰

obrus ozdobiony barwnym haftem lagarterskim. By艂 to jeden

z wielu podarunk贸w, kt贸re uprzejmy dyplomata ofiarowa艂 jej matce

Clarze, kiedy Czerwony Dom by艂 jeszcze burdelem.

W sobotni poranek, kilka godzin przed planowanym uroczy-

stym podwieczorkiem, Manuela roz艂o偶y艂a obrus na stole w salo-

nie, ustawi艂a srebrne tace pe艂ne bu艂eczek i porcelanowy serwis do

kawy, po czym zaj臋艂a si臋 pr贸b膮 generaln膮.

- Prosz臋 si臋 rozgo艣ci膰, drogie panie, czujcie si臋 jak u siebie

w domu. Pani burmistrzowa tu, na tym krze艣le, kt贸re ma oparcie.

Jest bardzo wygodne dla plec贸w - wychyla艂a jednym haustem za-

warto艣膰 kruchej fili偶aneczki. - Ach, dzi臋kuj臋. Tak, ogr贸d jest cu-

downy - wypija艂a kolejn膮. - Ale偶 nie, to by艂o dawno temu - po-

ch艂on臋艂a trzy bu艂eczki - ju偶 nie oddajemy si臋 tej profesji, jeste艣my

r贸wnie przyzwoitymi kobietami jak wy - dr偶a艂y jej r臋ce. Sz艂a do

kuchni po kolejn膮 porcj臋 kawy i ponownie nape艂nia艂a fili偶ank臋. -

Owszem, moja matka by艂a ladacznic膮, z powodu nieszcz臋艣liwej mi-

艂o艣ci - upija艂a kolejny 艂yk i ociera艂a usta serwetk膮. - Wszystko spa-

li艂am, 偶eby oczy艣ci膰 ten chrze艣cija艅ski przybytek - przyg艂adza艂a

w艂osy zebrane na karku w w臋ze艂. - Nasienie?! M臋skie nasienie

Kawa „de puchero" (hiszp.) - kawa parzona w dzbanku i nalewana przy stole,

z dodatkiem mleka lub bez.

123

w ogrodzie?! - z oburzeniem 偶u艂a bu艂eczk臋. - Co to, to nie, nigdy!

To tylko plotki niegodziwc贸w - pi艂a, jad艂a - a moja c贸rka po艣lubi

dobrze urodzonego cz艂owieka, zobacz膮 panie...

O sz贸stej po po艂udniu, kiedy podwieczorek mia艂 si臋 zacz膮膰,

nadmiar emocji zmusi艂 Manuel臋 do udania si臋 w miejsce ustronne.

To Olvido przyj臋艂a s艂u偶膮ce, kt贸re zebra艂y si臋 u bramy, by przeka-

za膰 niepomy艣lne wie艣ci. Zaproszone panie przeprasza艂y, 偶e nie

b臋d膮 uczestniczy膰 w tym znacz膮cym wydarzeniu towarzyskim,

ale niestety zapad艂y na nag艂e dolegliwo艣ci: 偶ona burmistrza na

reumatyzm, adwokatowa na b贸l z臋b贸w, a wdowa po notariuszu

na migren臋. Pani aptekarzowej dokucza艂 skr臋t kiszek wywo艂any

spo偶yciem lod贸w truskawkowych, a po艂owic臋 ziemianina dr臋czy艂y

zimne poty, nie licz膮c nieszcz臋艣膰 zaproszonych pa艅 o mniejszej

randze.

Odt膮d, spogl膮daj膮c na resztki kawy, Manuela przypomina艂a so-

bie t臋 zniewag臋, nieuchronnie przywo艂uj膮c z pami臋ci zapach w艂as-

nych odchod贸w. Pomy艣la艂a nawet, by poprosi膰 burmistrza, 偶eby jej

odda艂 pieni膮dze, ale w ostatnim momencie poczu艂a l臋k, 偶e takie

posuni臋cie ostatecznie zamknie przed ni膮 bramy awansu spo艂ecz-

nego. „By膰 mo偶e si臋 pospieszy艂am - t艂umaczy艂a sobie - grzechy

mojej matki by艂y zbyt liczne. Trzeba czasu, 偶eby je zmaza膰, a po-

nadto nie by艂oby elegancko 偶膮da膰 teraz zwrotu pieni臋dzy. Znajd膮

si臋 inne sposoby, 偶eby sobie odbi膰 t臋 strat臋..."

Dwa dni p贸藕niej 偶on臋 aptekarza znaleziono martw膮 w艣r贸d

g艂az贸w w zagajniku sosen. Nadal przyciska艂a d艂o艅mi ga艂膮zki ty-

mianku, kt贸re zbiera艂a do formu艂 medycznych swojego m臋偶a. Na

szyi wykwit艂 jej wilgotny czerwony u艣miech, a cz臋艣膰 wn臋trzno-

艣ci przypieka艂o s艂o艅ce.

Gwardzi艣ci od pocz膮tku podejrzewali, 偶e zab贸jc膮 by艂 jeden

z republika艅skich zbieg贸w, kt贸rzy ukrywali si臋 w g贸rach, 偶eby

unikn膮膰 wi臋zienia albo plutonu egzekucyjnego. Z pewno艣ci膮 kt贸-

ry艣 o艣mieli艂 si臋 zbli偶y膰 do miasta, chc膮c zdoby膰 leki albo co艣 do

jedzenia. Kobieta go zaskoczy艂a, a on podci膮艂 jej gard艂o, 偶eby go

nie wyda艂a. To, czego gwardzi艣ci ju偶 nie potrafili wyja艣ni膰, to be-

stialskie potraktowanie wn臋trzno艣ci zmar艂ej.

- Teraz panuje wielki g艂贸d - szepn膮艂 jeden z m臋偶czyzn bior膮cy

udzia艂 w poszukiwaniach.

- ... i b臋dzie jeszcze wi臋kszy - odpowiedzia艂 mu inny.

124

Wezwano posi艂ki z s膮siednich miejscowo艣ci i zorganizowano

ob艂aw臋 wok贸艂 miasteczka. Operacja trwa艂a dwa dni. Drugiej nocy

gwardzi艣ci wkroczyli na plac, prowadz膮c z sob膮 zakutego w kaj-

danki wi臋藕nia. Mia艂 brod臋 pe艂n膮 mchu i porost贸w, a bruzdy na czole

艣wiadczy艂y o wiejskiej krzepie. M臋偶czyzna zaprzeczy艂, jakoby mia艂

zamordowa膰 偶on臋 aptekarza. Wtedy pr贸bowano go nak艂oni膰, 偶eby

pokaza艂, gdzie si臋 ukrywa reszta jego towarzyszy. Wi臋zie艅 dotkn膮艂

tylko brody i splun膮艂 na ziemi臋. Nast臋pnego dnia nadszed艂 rozkaz

z kwatery dow贸dztwa: je艣li nie wyda, ma zosta膰 rozstrzelany.

Gdy rozb艂ys艂y pierwsze gwiazdy, na skraju drogi rozleg艂y si臋 trzy

strza艂y. Esteban, schowany w艣r贸d sosen i paproci, chcia艂 si臋 do-

wiedzie膰, czy poddany egzekucji jest jego kuzynem. Nieco wcze艣-

niej, kiedy pozna艂 zamiary gwardzist贸w, pr贸bowa艂 zawiadomi膰

skaza艅ca, ale matka zamkn臋艂a ch艂opca w piwnicy, krzycz膮c: „Ju偶

nigdy wi臋cej nikogo mi nie zabij膮!". Brodacz upad艂 na ziemi臋. To

by艂 jeden z 偶o艂nierzy ukrywaj膮cych si臋 razem z kuzynem Este-

bana; tu偶 przed 艣mierci膮 otworzy艂 oczy i ostatnie, co zobaczy艂, to

twarz ch艂opca, kt贸ry bawi艂 si臋 w defilad臋 z rozbitym karabinem

na ramieniu, ja艣niej膮ca w艣r贸d paproci.

Ten wyrok zamyka艂 spraw臋 zab贸jstwa 偶ony aptekarza.

Przez pozosta艂膮 cz臋艣膰 lata nie widywano na uliczkach 偶adnej

staruszki w czarnej chustce; nawet w贸wczas, gdy s艂o艅ce bezszelest-

nie wycofa艂o si臋 do sosnowego lasu. Je艣li o czymkolwiek szeptano,

to dzia艂o si臋 to nad coraz bardziej n臋dznym puchero, tak by ciche

s艂owa us艂yszeli tylko najbli偶si i ogie艅 w palenisku. W gospodzie

m臋偶czy藕ni s膮czyli wino rozcie艅czone wod膮 i z niech臋ci膮 pogry-

wali w domino lub w karty. Nieliczni zatrzymywali si臋 na placu

na pogaw臋dki, wi臋kszo艣膰 pokonywa艂a go pospiesznie, jak gdyby

艣ciga艂 ich stukot w艂asnych but贸w na bruku. Jedynie Manuela La-

guna spacerowa艂a wok贸艂 bram ko艣cio艂a, nieczu艂a na strach i g艂贸d,

Pozdrawiaj膮c co znaczniejszych mieszka艅c贸w miasta. Pokazywa艂a

sobie samej i innym, 偶e zupe艂nie zapomnia艂a o zniewagach.

Trzeba by艂o czeka膰 na przyj艣cie mg艂y zmar艂ych rycerzy, 偶eby

staruszki opu艣ci艂y domy, a nieliczni 偶o艂nierze republika艅scy - g贸ry.

Plac wype艂ni艂 si臋 szeleszcz膮cymi halkami, odg艂osem krzy偶uj膮cych

si臋 szpad i szronem, ko艣ci贸艂 - zmarzni臋tymi ustami. Os艂oni臋te

mg艂膮, w kt贸rej nie wida膰 by艂o dalej ni偶 na pi臋d藕, stare kumoszki

125

i ich c贸rki owija艂y si臋 jej oparem, 偶eby dotrze膰 chy艂kiem, w 艣lad

za delikatnym 艣wiat艂em oliwnej lampki, a偶 do ko艣cielnych bram.

Tam kwit艂 czarny rynek soczewicy, oliwy b膮d藕 pszennych bochen-

k贸w, w kt贸rym bra艂y udzia艂 kobiety, maj膮ce do艣膰 jedzenia wyki

i czerstwego 偶ytniego chleba. Wymienia艂y towary, ale wi臋kszo艣膰

kupowa艂a je za cen臋 z艂ota albo oddawa艂a za kr贸lika nabytego od

ch艂opca z innego miasteczka, kt贸ry w tych czasach na nielegal-

nym handlu zarobi艂 fortun臋.

- Soczewic臋, soczewic臋 doskona艂膮 mam - mrucza艂 ch艂opak zza

swego straganu ukrytego w bramie.

Wiatr zaj膮艂 si臋 rozsy艂aniem tego komunikatu w艣r贸d mg艂y.

Ale staruszki i ich c贸rki nie by艂y jedynymi, kt贸rym korzy艣膰 przy-

nios艂y grzechy nieszcz臋snych przekl臋tych dusz. Niekt贸rzy zbiego-

wie zeszli z g贸r pod os艂on膮 nocy i oczekiwali w p贸艂艣nie, w jakim艣

zau艂ku, a偶 mg艂a opanuje plac, 偶eby mogli si臋 rzuci膰 w obj臋cia ojca,

matki, narzeczonej. Opr贸cz mi艂o艣ci dostawali kawa艂ek suchej kie艂-

basy, bochenek chleba albo ciep艂e skarpety na g贸rskie ch艂ody.

Natychmiast ustali艂y si臋 niepisane zasady. Kiedy kto艣 zderzy艂 si臋

z inn膮 osob膮, pierwsze, co powinien by艂 zrobi膰, to po艂o偶y膰 jej r臋ce

na g艂owie i upewni膰 si臋, czy tam nie sterczy tr贸jgraniasty kapelusz

gwardzisty. P贸藕niej, gdy ju偶 si臋 mia艂o tego pewno艣膰, nale偶a艂o spy-

ta膰, jaki jest cel wizyty we mgle zmar艂ych. I tak jedni drugich kie-

rowali do czarnorynkowego straganu albo do st臋sknionych bliskich.

Nikt nie wyjawia艂 swego prawdziwego imienia, wszyscy rozpozna-

wali si臋 po pseudonimach. Chmura, kt贸r膮 mieszka艅cy miasteczka

szanowali przez wieki i wielu si臋 jej obawia艂o, w ci膮gu kilku dni

zmieni艂a si臋 w sojusznika ludzi, g艂odnych i spragnionych mi艂o艣ci.

Zmarli rycerze z ko艣cielnych krypt nie mogli odkupi膰 swoich grze-

ch贸w w spokoju i cz臋sto usi艂owali przep臋dzi膰 intruz贸w, zmieniaj膮c

sw贸j powiew ze stali w huraganowe szturcha艅ce.

- Przesta艅cie ju偶, sukinsyny! - wo艂ali oburzeni 艣miertelnicy

po艣r贸d g臋stwiny dusz. - Przecie偶 wszyscy tutaj jeste艣my banitami!

Ojciec Imperio, kt贸remu dzi臋ki spowiedzi nie by艂y obce probl

lemy wd贸w, 偶on i matek k艂臋bi膮cych si臋 we mgle, powodowany li-

to艣ci膮 nakaza艂 Dzwonnikowi op贸藕nia膰 wybicie godziny modlitw

za dusze czy艣膰cowe, jak to tylko by艂o mo偶liwe. I tak w niekt贸re

dni plac zaczyna艂 si臋 oczyszcza膰, kiedy s艂o艅ce traci艂o ju偶 czerwone

barwy, a proboszcz musia艂 otwiera膰 bramy ko艣cio艂a na o艣cie偶 nie

126

tylko po to, 偶eby dusze wr贸ci艂y do krypt, ale te偶 by ukry膰 w pod-

ziemiach zbieg贸w i czarnorynkowego handlarza, a偶 do zapadni臋cia

zmroku, kiedy czer艅 pa藕dziernikowej nocy i ch艂贸d zn贸w udziel膮

schronienia uciekinierom.

Kiedy Manuela Laguna po wyj艣ciu z ko艣cio艂a na chwil臋 straci艂a

c贸rk臋 z oczu, Esteban zaproponowa艂 Olvido spotkanie we mgle.

Ale dziewczyna ba艂a si臋, 偶e nie zd膮偶y wr贸ci膰 do domu, zanim si臋

przeja艣ni, a wtedy matka odkryje jej knowania. Tak, jak j膮 wycho-

wa艂a Bernarda, wstawa艂a o brzasku i zajmowa艂a si臋 pracami domo-

wymi. Troszczy艂a si臋 o grz膮dki warzywne, zwierz臋ta w zagrodzie,

przyrz膮dza艂a pieczenie i pucheros. G艂贸d nie zagl膮da艂 do Czerwo-

nego Domu, a Manuela mia艂a do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby kupi膰 niemal

wszystko. Co wi臋cej, ogr贸d nadal nie poddawa艂 si臋 prawom natury.

Pomimo jesieni i przymrozk贸w rodzi艂 warzywa i owoce, kt贸rych

ilo艣膰 wystarcza艂a a偶 nadto, 偶eby zaspokoi膰 potrzeby dw贸ch kobiet

po tym, co zmuszone by艂y przekaza膰 poborcom 偶ywno艣ci.

- Przyjd藕 w czwartek do mojego pokoju - zaproponowa艂a Ol-

vido. - Poczekaj do p贸艂nocy i wdrap si臋 do okna.

Ch艂opiec poczu艂, jak za gard艂o 艂api膮 go kleszcze emocji bia艂e

jak r臋kawiczki Manueli.

Kiedy w nast臋pny czwartek min臋艂a p贸艂noc, ksi臋偶yc zajrza艂

w szare oczy Estebana, wyg艂adzi艂 mu czo艂o i usta, po czym ukry艂

si臋 w do艂eczku na brodzie.

Olvido oczekiwa艂a go przy uchylonym oknie. Ch艂opiec skoczy艂

z parapetu wprost w jej ramiona.

- Pachniesz cedrem - powiedzia艂a do niego, strz膮saj膮c trociny,

kt贸re pozosta艂y mu za uszami.

- Dzi艣 zrobi艂em szaf臋 z tego drzewa. A ty pachniesz limonk膮 -

jego oddech by艂 lodowaty.

- Sma偶y艂am z matk膮 konfitury.

- Uros艂a艣 - Esteban czu艂 jej piersi, wi臋ksze i twardsze, wsparte

o jego tors.

- Mama m贸wi, 偶e jestem ju偶 kobiet膮.

- Jeste艣.

Olvido poczu艂a na ustach smak 艣niegu. W艂osy opad艂y jej na

Plecy, tworz膮c czarny wodospad, po kt贸rym on wi贸d艂 swoje d艂o-

nie> prowadz膮c je a偶 do po艣ladk贸w.

127

- Powinienem by艂 przyj艣膰 wcze艣niej - szepta艂 w艣r贸d poca艂un-

k贸w. - Ju偶 nigdy nie b臋dziemy tak d艂ugo oddzieleni, wol臋 艣mier膰 -

przypomnia艂 sobie 偶贸艂tawy u艣miech Manueli Laguny.

Jego pragnienie ulecia艂o przez sosnowy zagajnik a偶 do zielo-

nych dzwon贸w, kt贸re, jak to si臋 zwyk艂o zdarza膰 po zako艅czeniu

mszy, samodzielnie zacz臋艂y wybija膰 anielsk膮 melodi臋. Ojciec Im-

perio przebudzi艂 si臋 przera偶ony. „Kim jest sprawca tego skan-

dalu? Czy偶by dzwonnik diab艂a postanowi艂 og艂osi膰 przybycie swego

pana?" Mieszka艅cy miasteczka, zaspani i owini臋ci w derki, wy-

szli na ulice, w 艣wietle gwiazd sun臋li w stron臋 ko艣cio艂a. Walili

w bramy, 偶膮daj膮c, 偶eby glorie i alleluja umilk艂y. Wreszcie pojawi艂o

si臋 dw贸ch gwardzist贸w uzbrojonych w karabiny, gdyby okaza艂o si臋,

偶e za sznury dzwon贸w poci膮ga republika艅ski zbieg, a melodia to

sygna艂 zach臋caj膮cy do rebelii.

Proboszcz z trzema szkaplerzami zwisaj膮cymi na piersi otwo-

rzy艂 bramy, bo pomyli艂 gwardzist贸w i w艂asnych parafian z forpocz-

t膮 szata艅skiego batalionu.

- Kto ci膮gnie za dzwony, ojcze, i po co? - zapyta艂 proboszcza

kapral z Guardia Civil.

- Wys艂annik samiute艅kiego diab艂a - odpowiedzia艂 pewnym

g艂osem ojciec Imperio.

- Wejd藕my, 偶eby to sprawdzi膰.

Ale miedziane czasze porusza艂a mi艂o艣膰 zrodzona niegdy艣 pod

os艂on膮 ko艣cielnej bramy.

- To tylko wiatr, jest dzi艣 wyj膮tkowo silny - stwierdzi艂 zak艂opo-

tany gwardzista. - A dzwony s膮 stare i lu藕no umocowane... Rano

si臋 nimi zajmiemy.

- O tym, co tutaj zobaczyli艣my, ani s艂owa nikomu - nakaza艂

kapral.

Chwil臋 przed 艣witem Esteban wraca艂 do domu. Miasteczko

ton臋艂o w spokoju. Ani jeden z mieszka艅c贸w nie wsta艂 do pracy

tego ranka, a na specjalnym uroczystym zebraniu w magistracie

postanowiono przetopi膰 dzwony i odla膰 z nich popiersie samego

Caudillo*.

* Caudillo (hiszp.) - hiszpa艅ski termin oznaczaj膮cy przyw贸dc臋 politycznego

(z regu艂y wojskowego), w XX wieku tytu艂em Caudillo obdarzono mi臋dzy innymi

genera艂a Francisco Franco, kt贸ry rz膮dzi艂 Hiszpani膮 w latach 1936-1975.

128

Esteban powr贸ci艂 do czwartkowych wizyt w sypialni Olvido,

ale tym razem noc膮. Nigdy go nie interesowa艂y kl膮twa ci膮偶膮ca nad

rodzin膮 Laguna i nieszcz臋艣cia przepowiadane temu, kto zdecy-

duje si臋 jej przeciwstawi膰; ani wtedy, kiedy by艂 jeszcze dzieckiem

i nie m贸g艂 ich zrozumie膰, ani teraz, jako m艂odego m臋偶czyzn臋,

kt贸ry w艂a艣nie ko艅czy艂 szesna艣cie lat. „Ona nigdy nie b臋dzie cier-

pia艂a z powodu nieszcz臋艣liwej mi艂o艣ci - powtarza艂 sobie - po-

niewa偶 nigdy jej nie opuszcz臋, a dzieje jej poprzedniczek s膮 mi

oboj臋tne! O偶eni臋 si臋 z ni膮, z Lagun膮 w kapeluszu, jak j膮 nazy-

waj膮 w miasteczku, i nawet r臋kawiczki jej matki nie zmieni膮 mo-

jej decyzji".

Kiedy ko艅czy艂 prac臋 w warsztacie stolarskim, oczekiwa艂 p贸艂nocy,

skulony pomi臋dzy pniami sosen i buk贸w. Niecierpliwo艣膰 i strach

wywo艂ywa艂y u niego drgawki i zdarza艂o si臋, 偶e czasami spluwa艂

s艂onaw膮 spienion膮 wydzielin膮 podobn膮 do morskiej wody.

Z pohukiwaniem pierwszych s贸w opuszcza艂 kryj贸wk臋, przeska-

kiwa艂 kamienne ogrodzenie i wdrapywa艂 si臋 po misternej drew-

nianej kracie. W migotliwym p艂omyku 艣wiecy czeka艂a Olvido,

偶eby wsp贸lnie czyta膰 wersy 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a {...O nocy,

co艣 zjednoczy艂a Mi艂ego z ukochan膮, Ukochan膮 w Mi艂ego przemie-

nion膮!)*. A nowe ko艣cielne dzwony, kt贸re przed powieszeniem na

dzwonnicy ojciec Imperio ujarzmi艂 trzema dniami egzorcyzm贸w

i nowenn, ju偶 nie budzi艂y si臋 podczas ich poca艂unk贸w.

W tym czasie Manuela Laguna spa艂a w sypialni na parterze.

Mimo swojego wieku cierpia艂a na artretyzm i ka偶dej nocy wle-

wa艂a strumie艅 laudanum do wina przy kolacji, 偶eby u艣mierzy膰

b贸l ko艣ci i w spokoju zasn膮膰. Esteban w g艂臋bi serca s艂ysza艂 jej

z艂owrogie chrapanie. Olvido wyzna艂a mu, 偶e matka po nieudanym

podwieczorku, chocia偶 che艂pi艂a si臋, 偶e zapomnia艂a o zniewadze,

zarzyna艂a wi臋cej kogut贸w ni偶 zwykle, chc膮c u艣mierzy膰 gniew.

Wpada艂a do kuchni i 偶ywcem obdziera艂a je z pi贸r. Kwilenia nie-

szcz臋snych ptak贸w dochodzi艂y do wszystkich pokoi, a偶 wreszcie

Manuela decydowa艂a si臋 skr臋ci膰 im karki. Potem nawet ich nie

Przyrz膮dza艂a, sta艂a tylko nad martwymi cia艂ami, delektuj膮c si臋

zapachem 艣mierci.

艢w. Jan od Krzy偶a, Noc ciemna, t艂um. o. Bernard Smyrak, Krak贸w 2001.

Pewnego popo艂udnia na pocz膮tku stycznia 1941, uciekaj膮c od

agonii kogut贸w, Olvido zlekcewa偶y艂a polecenia matki i wesz艂a do

najpi臋kniejszej sypialni Czerwonego Domu. Nikt jej nie zajmo-

wa艂, odk膮d zmar艂a kobieta, kt贸rej ani Manuela, ani mieszka艅cy

miasta nie potrafili i nie chcieli zapomnie膰. Clara Laguna. Zawiasy

zgrzytn臋艂y i O艂vido wstrzyma艂a oddech. W p贸艂cieniu wznosi艂o si臋

wielkie 艂o偶e z czarnego 偶elaza. Na jego pr臋tach jeszcze pozosta艂

rozwichrzony baldachim z purpurowego mu艣linu, kt贸ry tak d艂ugo

ta艅czy艂 w rytm wstydu jej babki. Ale tu nie pachnia艂o seksem ani

samotno艣ci膮, ani paj臋czynami, ani naftalin膮 - ze wszystkich zak膮t-

k贸w pokoju p艂yn膮艂 aromat, kt贸rego na pocz膮tku O艂vido nie mog艂a

rozpozna膰. Dopiero kiedy wiatr z ogrodu zatrzasn膮艂 nagle drzwi,

odgad艂a, 偶e pachnie d臋bami. Po dokonaniu tego odkrycia skiero-

wa艂a si臋 ostro偶nie do metalowego statywu, gdzie tkwi艂y dzban

i miednica pomalowane w b艂臋kitne arabeski. To tu Clara Laguna

obmywa艂a 艂zy po andaluzyjskim my艣liwym. I tu kucharka obmy-

wa艂a cia艂o O艂vido tu偶 po jej narodzinach.

A偶 tutaj dociera艂 krzyk przera偶onego ptaka.

Zmierzch ociera艂 si臋 o okno sypialni jak 艣mier膰 o gard艂o koguta. Ol-

vido zbli偶y艂a si臋 do toaletki babki. Na koronkowej szmatce le偶a艂y lu-

sterko, szczotka do w艂os贸w i grzebie艅 ze srebrnymi uchwytami. Szla-

chetny metal b艂yszcza艂 n臋c膮co. Dziewczyna uj臋艂a szczotk臋 i zacz臋艂a

j膮 przesuwa膰 po swoich d艂ugich w艂osach. Nikt jej nie opisa艂 twarzy

Clary Laguny, ale ona zobaczy艂a j膮 w owalnej tafli toaletki: kaszta-

nowe w艂osy pe艂ne stokrotek i oczy jak szlachetne z艂oto. Czesa艂a si臋

nadal, wok贸艂 unosi艂 si臋 szept rzeki, i Olvido poczu艂a b贸l w do艂ku. To

nie by艂a jakakolwiek rzeka, lecz ta, kt贸ra p艂yn臋艂a przez star膮 d膮bro-

w臋, zrozumia艂a nagle dziewczyna, a wtedy kategoryczny wewn臋trzny

g艂os nakaza艂 jej, 偶eby w艂a艣nie tam spotka艂a si臋 z Estebanem, ponie-

wa偶 nie istnieje na ziemi doskonalsze miejsce do uprawiania mi艂o艣ci.

Kiedy zaproponowa艂a to ch艂opcu podczas jednej z tajemnych

nocy, odpowiedzia艂, 偶e z nadej艣ciem 艣nieg贸w rzeka b臋dzie pokryta

strupem lodu jak przypalonym cukrem, a wiatr wych艂oszcze ich

mi艂o艣膰, a偶 j膮 zamrozi.

- Wezm臋 koc i przytul臋 ci臋 mocniej - zapewni艂a go, obsypuj膮c

poca艂unkami.

Zgubiony pomi臋dzy ustami dziewczyny, Esteban pomy艣la艂, 偶e to,

by膰 mo偶e, niez艂y pomys艂, by spotka膰 si臋 w d臋bowym lesie. Byliby

daleko od Manueli Laguny, a on wola艂, 偶eby sko艅czy艂y z nimi

艣nie偶na zadymka i 艣mier膰 od s艂odkich igie艂 ni偶 ociekaj膮ce krwi膮

r臋kawiczki tej strasznej kobiety.

O p贸艂nocy w nast臋pny czwartek O艂vido zsun臋艂a si臋 po kracie

do ogrodu. Pobieg艂a mi臋dzy sennymi dyniami, omin臋艂a r贸偶e - ich

pachn膮ce usta informowa艂y Manuel臋 o wszystkim, co si臋 dzia艂o

tu偶 obok - po czym pokona艂a jasn膮 plam臋 wiciokrzew贸w i prze-

skoczy艂a kamienny mur. Esteban czeka艂 na ni膮 ukryty w艣r贸d sosen.

- Olvido, czy nie mo偶emy zosta膰 tu, w zagajniku?

Zahucza艂a sowa. Spadaj膮ce gwiazdy przecina艂y niebo.

- Chod藕my do d膮browy, prosz臋.

Chwycili si臋 za r臋ce i pow臋drowali a偶 na wzg贸rze, gdzie w burz-

liwy poranek wspi膮艂 si臋 siwy ko艅 z andaluzyjskim my艣liwym

i Clar膮 Lagun膮 na grzbiecie. Z wysoka d臋by wydawa艂y si臋 po-

gr膮偶a膰 w dolinie. Noc wype艂nia艂 szelest mchu i wilgotnych ka-

mieni. W rzece ton膮艂 ksi臋偶yc, rozsiewaj膮c 艣wiat艂o jak srebrne

ekskrementy.

Esteban opar艂 si臋 plecami o pie艅 d臋bu, na kt贸rego korze przed

laty kto艣 wyry艂 no偶em serce, obj膮艂 Olvido i pie艣ci艂 jej szyj臋 ustami.

Nie rozumia艂, dlaczego ma ochot臋 za艣piewa膰 copl臋, a ona nie wie-

dzia艂a, czemu chce wkr臋ci膰 palce we w艂osy ch艂opca, kt贸re z nie-

zrozumia艂ych przyczyn pachnia艂y oliw膮.

- Jutro upoluj臋 kilka kuropatw i przynios臋 ci, 偶eby艣 je przyrz膮-

dzi艂a w marynacie - powiedzia艂 z b艂yskiem w oku.

- B臋d膮 tak smaczne, 偶e palce liza膰!

Zimna bryza owia艂a ich czo艂a, usta, policzki. Trawa zachrz臋艣-

ci艂a, jakby kto艣 po niej szed艂.

- B臋dzie nas 艣ledzi膰? - zapyta艂 Esteban.

-Kto?

- Twoja matka.

Olvido bada艂a noc pomi臋dzy pniami d臋b贸w.

- Tam si臋 co艣 rusza - wskaza艂a niewyra藕ny cie艅. - Wygl膮da

jak kobieta.

- Wracajmy do zagajnika - ch艂opcu zadr偶a艂a broda, wyda艂o mu

Si臋, 偶e w rzece dostrzega odbicie zakrwawionych r臋kawiczek.

~ Poczekaj - dziewczyna czu艂a zawr贸t g艂owy podobny do tego,

jaki dopad艂 j膮 poprzedniego dnia w sypialni Clary. Jej oczy nabra艂y

131

bursztynowej barwy, a do ust nap艂yn膮艂 smak ukrytego w艣r贸d r贸偶

grobu. - Jutro wejd臋 na strych i poszukam skrzyni, na kt贸rej jest

wyryte twoje imi臋.

- Jaki strych? Jaka skrzynia? - Esteban spojrza艂 na ni膮 przera-

偶ony.

Nie odpowiedzia艂a. Nagle skierowa艂a si臋 do brzegu rzeki, zrzu-

caj膮c z siebie najpierw p艂aszcz, potem sweterek, bluzk臋, a偶 zosta艂a

tylko w bieli藕nie.

- Olvido, wracaj, z艂apiesz zapalenie p艂uc!

Esteban zobaczy艂 nagie plecy: bia艂膮 sk贸r臋 i 艣wie偶e blizny po-

zostawione przez uderzenia trzcinowej trzepaczki. Dopad艂 Olvido

na brzegu i poda艂 jej ubranie. Wydawa艂a si臋 zdezorientowana.

Z wolna b艂臋kit powraca艂 do oczu dziewczyny. Dr偶a艂a, wk艂adaj膮c

bluzk臋 i zapinaj膮c p艂aszcz.

- Nadal ci臋 bije? - zapyta艂, zag艂uszaj膮c szept rzeki.

- Czasami, ale kiedy to robi, my艣l臋 o tobie, i wtedy mniej mnie

boli.

To by艂 pierwszy raz, kiedy Esteban pomy艣la艂, 偶e powinien zabi膰

Manuel臋 Lagun臋. Rozbije jej czaszk臋 kamieniem.

ROZDZIA艁 9

Poddasze by艂o miejscem wype艂nionym gratami, kt贸rych uk艂ad

odpowiada艂 jedynie kaprysowi t臋sknoty. Sta艂a tu g贸ra bia艂ych por-

celanowych nocnik贸w, tworz膮cych w rogu pomieszczenia chwiejne

stosy. Nale偶a艂y niegdy艣 do prostytutek, kt贸re zamieszkiwa艂y Czer-

wony Dom wiele lat temu, ale tylko Manuela Laguna wiedzia艂a, 偶e

te po偶yteczne sprz臋ty, nadgryzione przez mocz, prze偶y艂y pogrom

burdelu. Po prawej stronie nocnik贸w cuchn臋艂o prochem strzelni-

czym. Wsparta o resztki komody w stylu francuskim stara my艣liw-

ska strzelba nadal wspomina艂a dawne zwyci臋stwa. By艂a tutaj ju偶

kiedy szlachcic z Andaluzji podarowa艂 posiad艂o艣膰 Clarze Lagunie,

ale nie wiedziano, do kogo nale偶a艂a ani z jakich czas贸w pochodzi艂a,

ani te偶 ilu stworzeniom przynios艂a 艣mier膰. Kredensy naprzeciw ko-

mody kry艂y naczynia, w kt贸rych czarownica Laguna przyrz膮dza艂a

czarodziejskie mikstury odwracaj膮ce z艂y urok. W g艂臋bi jednego

z nich pozosta艂y spopiela艂e resztki list贸w, kt贸re zakochany szlach-

cic pisa艂 do Clary, a kt贸rych potem ona u偶y艂a, by sk艂oni膰 go do po-

wrotu. W kurzu p贸艂ek prze偶y艂y r贸wnie偶 sztywny worek z ko艣膰mi

kota, nici do zszywania dziewiczych b艂on dziewi臋tnastowiecznych

panien i kilka flaszeczek z tajemnymi substancjami.

W innym k膮cie sta艂 niezwyk艂y metalowy przedmiot. Trzeba

by艂o dobrze przyjrze膰 mu si臋 z bliska, aby pod wodospadami pa-

j臋czyn odkry膰 motywy sakralne gromnic z kandelabru. 艢wiecz-

niki niegdy艣 strzeg艂y salonu Czerwonego Domu, kiedy ten marno-

trawi艂y dziwki op艂ywaj膮ce w luksusy. By膰 mo偶e Manuela uzna艂a,

偶e ze wzgl臋du na swe 艣wi膮tobliwe pochodzenie nie splami przy-

zwoito艣ci jej domostwa, i zachowa艂a te wie偶yczki pokryte rze-

kami zastyg艂ego wosku. Mia艂a zwyczaj odrywa膰 je paznokciami,

kiedy pozbawiona serca i majtek czeka艂a na przybycie klienta.

Zachowa艂a r贸wnie偶 ko艂ysk臋, w kt贸rej spa艂a jej c贸rka. Le偶a艂a w艣r贸d

r贸偶nych sprz臋t贸w zakrytych prze艣cierad艂ami, kt贸re wydziela艂y

smr贸d naftaliny. Na we艂nianym materacyku z plamami dzieci臋-

cego moczu odpoczywa艂 przybornik do szycia zmieniony teraz

w azyl dla moli. W deszczowe dni woda pojedynczymi kroplami

艣piewa艂a ko艂ysank臋 nad pust膮 ko艂ysk膮. Od ponad wieku dach ule-

ga艂 naporowi deszczu.

Pewnego razu murarz z s膮siedniego miasteczka zjawi艂 si臋

w Czerwonym Domu, 偶eby za艂ata膰 dziur臋. To by艂 wiosenny dzie艅

i s艂o艅ce 艣wieci艂o mu w plecy. Wspi膮艂 si臋 na dach ze skrzynk膮

z narz臋dziami i zabra艂 do wymiany przeciekaj膮cych pop臋kanych

dach贸wek, 艣piewaj膮c copl臋. Clara Laguna, kt贸ra oddawa艂a mocz

w艣r贸d stokrotek, us艂ysza艂a murarza wrzeszcz膮cego w promieniach

s艂o艅ca. W jednej chwili pomy艣la艂a, 偶e czar jej matki sk艂oni艂 do

powrotu andaluzyjskiego szlachcica, chocia偶 jego g艂os by艂 s艂abszy

i pozbawiony og艂ady, co jednak mo偶na by艂o przypisa膰 up艂ywowi lat.

Kiedy unios艂a wzrok do nieba, 偶eby podzi臋kowa膰 Bogu, odkry艂a

sw贸j b艂膮d i poczu艂a, jak nienawi艣膰 moczy jej 艂ydki. Poszuka艂a

kamienia. Rzut by艂 celny. Trafiony w g艂ow臋 m臋偶czyzna spad艂

z dachu.

Trzy prostytutki, z rozkazu swej pani, pochowa艂y go w ogro-

dzie r贸偶anym, a kucharka oczy艣ci艂a ganek z krwi. Skrzyni臋 z na-

rz臋dziami ukry艂y na strychu. Przez wiele tygodni nerwowo ocze-

kiwa艂y na pojawienie si臋 gwardzist贸w wypytuj膮cych o zmar艂ego.

Dziewczyny z Czerwonego Domu, nawet Bernarda, mia艂y przy-

kazane, 偶eby zaprzecza膰, i偶 jakikolwiek murarz zjawi艂 si臋 w tym

miejscu. Clara zarz膮dzi艂a, by jej podopieczne popar艂y swoje s艂owa

specjalnymi us艂ugami, tak aby w艂adza 艂atwiej prze艂kn臋艂a ich histo-

ri臋. Ale gwardzi艣ci nigdy si臋 nie pojawili, a z czasem i dziewczyny

zapomnia艂y o murarzu. Wspomnienie wraca艂o jedynie w niekt贸re

wiosenne dni, kiedy s艂o艅ce pra偶y艂o stokrotki na drodze, a w sy-

pialniach na pi臋trze dawa艂 si臋 s艂ysze膰 rytm metalicznych odg艂os贸w.

Ostatnie 艣wiat艂o popo艂udnia, kt贸re wlewa艂o si臋 przez okr膮g艂y

艣wietlik, liza艂o kosz pe艂en skarb贸w morza: muszle p艂askie i spi-

ralne, naszyjniki z wysuszonych alg i rybie szkieleciki. Zanim ten

blask odszed艂, potok robaczk贸w 艣wi臋toja艅skich opanowa艂 podda-

sze; wydawa艂y si臋 偶o艂nierzami celebruj膮cymi zwyci臋stwo w bitwie.

To by艂a najlepsza pora, 偶eby odwiedzi膰 to miejsce. Jednak O艂vido

mog艂a tu przyw臋drowa膰 dopiero o p贸艂nocy, kiedy matka chrapa艂a

zmorzona porcj膮 laudanum. Boso, o艣wietlaj膮c sobie drog臋 艣wiec膮,

wspina艂a si臋 po chybotliwych schodach. Pierwszy raz wchodzi艂a

do tej cz臋艣ci domu. Manuela zakaza艂a jej tego, kiedy by艂a jeszcze

ma艂膮 dziewczynk膮, a jednak miejsce wyda艂o jej si臋 znajome. Wie-

dzia艂a, czego szuka i gdzie to znajdzie. Prowadzi艂 j膮 wiatr pach-

n膮cy d臋bem. Kiedy wesz艂a na poddasze, gwiazdy zgromadzi艂y si臋

w okr膮g艂ym okienku. Podesz艂a do stosu nocnik贸w i zacz臋艂a odk艂a-

da膰 jeden po drugim na pod艂og臋. Ka偶dy mia艂 wypisane na uchwy-

cie imi臋 dziewczyny: Tomasa, Ludovica, Petri, Sebastiana...

Oczy Olvido przys艂oni艂a wilgotna mgie艂ka, kiedy wpad艂 w nie

偶贸艂ty poblask. Nocnik Petri opu艣ci艂 stos, a po chwili do艂膮czy艂y do

niego pozosta艂e. Ch贸rek bia艂ej porcelany zasypa艂 stopy dziewczyny.

Przed oczyma Olvido pojawi艂 si臋 kolejny nocnik i w贸wczas dostrze-

g艂a imi臋 Clary, wyryte w br膮zie b艂yszcz膮cego wieczka. Wewn膮trz

tej relikwii gni艂y jedyne pozosta艂o艣ci babki, kt贸re zdo艂a艂y przetrwa膰

terror przyzwoito艣ci jej matki. O艂vido unios艂a pokrywk臋 i grobowy

powiew zion膮艂 jej w twarz. Ze stosu wyj臋艂a pantalony, kt贸re mia艂a

na sobie Clara tego popo艂udnia, kiedy odda艂a si臋 my艣liwemu z An-

daluzji. By艂y poplamione krwi膮 pierwszego razu. Potem wyci膮g-

n臋艂a grzebyk do upinania w艂os贸w, wykonany z masy per艂owej ze

srebrnymi inkrustacjami, i ksi膮偶k臋 oprawion膮 w sk贸r臋. Poczu艂a

ucisk w 偶o艂膮dku i wiedzia艂a ju偶, 偶e ten ostatni przedmiot by艂 jej

przeznaczony. Pog艂aska艂a ok艂adk臋 i w okienku, w艣r贸d gwiazd

i ksi臋偶ycowej po艣wiaty, dostrzeg艂a twarz dawnego klienta Clary.

艁ysy dyplomata ze z艂otymi binoklami.

Otworzy艂a ksi膮偶k臋 na pierwszej stronie wykonanej z jedwabiu

i znalaz艂a tam dedykacj臋: Dla najbardziej egzotycznego 艂ona 艣wiata,

Tw贸j na zawsze, gdziekolwiek b臋d臋, moja kochanko, moja Claro.

D艂onie O艂vido b艂yszcza艂y biel膮 艣mierci. Obr贸ci艂a kilka stron, czu艂a,

jakby mi臋dzy udami ros艂y jej stokrotki, przerzuci艂a kolejne. W tej

ksi膮偶ce napisanej w obcym j臋zyku widnia艂y rysunki, na kt贸rych

nagie cia艂a m臋偶czyzny i kobiety, doskonale naszkicowane farb膮

koloru ochry, splata艂y si臋 raz za razem w r贸偶nych pozycjach. A偶

na poddasze dociera艂 powiew z d膮browy, zapach wilgotnych g艂a-

z贸w znad rzeki, wspomnienie srebrnego 艣wiat艂a ksi臋偶yca. P艂o-

mie艅 艣wiecy dr偶a艂. Olvido zamkn臋艂a ksi膮偶k臋, u艣miechaj膮c si臋,

i przycisn臋艂a j膮 do brzucha. Na nowo u艂o偶y艂a pag贸rek z nocnik贸w,

pos艂uguj膮c si臋 imionami dziewcz膮t z lupanaru, i wr贸ci艂a do sy-

pialni ze swoim skarbem ukrytym w fa艂dach nocnej koszuli.

W ci膮gu kolejnych nocy 艣ni艂a o rysunkach. I kiedy nadszed艂

dzie艅 sekretnej schadzki, w艂o偶y艂a ksi膮偶k臋 do r膮k Estebana, spo-

gl膮daj膮c z ukosa na jego spodnie - to one kry艂y organ z atramentu.

- To prezent? - zapyta艂.

- Nie mog臋 ci jej podarowa膰, nie jest moja, nale偶y do mojej

babki Clary.

- Ale przecie偶 ona nie 偶yje.

- Czasami...

Od rzeki dobiega艂 jej koronkowy, cichy szept.

- Jak mo偶na by膰 martwym tylko czasami? - dopytywa艂 si臋

ch艂opak.

- Nie wiem. Zajrzyj do tej ksi膮偶ki.

- To tajemna ksi臋ga?

- Nie.

- Wiersze?

- Nie.

- Powie艣膰?

- Sam zobacz.

Esteban przeczyta艂 g艂o艣no tytu艂 zapisany gotyckimi literami

widniej膮cy na nast臋pnej stronie.

- Ka...ma...su...tra... Czy to co艣 Szekspira?

- Nie wiem. Przerzu膰 kilka stron.

Kiedy ch艂opiec odkry艂 rysunki, Olvido poca艂owa艂a go w usta.

Spocz臋li w 艂o偶u z b艂ota, na brzegu szemrz膮cej rzeki. On g艂aska艂

przez bluzk臋 blizny na jej plecach, ona jego krzepk膮 pier艣 stola-

rza, a偶 nami臋tno艣膰 wyzwa艂a na pojedynek zim臋 i zostali p贸艂nadzy,

dr偶膮c z zimna i mi艂o艣ci, okryci jedynie p艂aszczem Estebana. Kiedy

艣wit pokaza艂 sw贸j krwawy welon, os艂abieni przez 艣nieg i brak do-

艣wiadczenia, zdo艂ali u艂o偶y膰 cia艂a w pierwszej pozycji. Rozkosz

rozpu艣ci艂a szron poranka.

Od stycznia do po艂owy marca prze膰wiczyli a偶 dziewi臋膰 pozy-

cji. Rozpalali ognisko pod os艂on膮 olbrzymiego d臋bu i okrywali

si臋 derk膮. Ch艂on臋li sw贸j zapach, ca艂owali si臋, 偶eby roztopi膰 l贸d

z intymnych zakamark贸w. Zamarz艂a trawa i zmrozi艂y si臋 te偶 le-

gendy rzeki. Ich nami臋tno艣膰 przemieni艂a si臋 w ci膮g艂y katar.

Kt贸rego艣 popo艂udnia, w czasie gdy pr贸bowali pozycji numer

dziesi臋膰, Esteban podj膮艂 decyzj臋, bez konsultacji z Olvido. My艣la艂

o tym przez ca艂y dzie艅 pracy w stolarni, w艣r贸d kichni臋膰 i dresz-

czy, kt贸re wywo艂ywa艂a gor膮czka. Kiedy s艂o艅ce upad艂o na sosny,

powiesi艂 m艂otek i pi艂臋, obmy艂 twarz i pachy, 偶eby pozby膰 si臋 jakich-

kolwiek resztek trocin, kt贸re mog艂y zepsu膰 jego wizerunek. Brudne

ubranie zmieni艂 na koszul臋 odziedziczon膮 po ojcu i sweter nie-

dawno wydziergany przez matk臋, po czym obra艂 kurs na Czer-

wony Dom. W drodze przypomnia艂 sobie dzie艅, kiedy Manuela

Laguna zaprosi艂a go do skosztowania jej potrawy. Zn贸w poczu艂

smak zi贸艂, kt贸ry prze艣ladowa艂 go po tej wizycie, i us艂ysza艂 g艂os

ojca, zarazem aromatyczny i powa偶ny, b艂agaj膮cy, 偶eby si臋 od-

dali艂 jak najszybciej od tego przekl臋tego domu i od kobiet, kt贸re

w nim mieszkaj膮. Kopn膮艂 szpicem buta ostry kamie艅 i schowa艂

go do kieszeni spodni.

Manuela Laguna skuba艂a koguta na stole w kuchni, kiedy Este-

ban zapuka艂 do drzwi.

- Dobry wiecz贸r, se艅ora.

Bawe艂niane r臋kawiczki ocieka艂y krwi膮.

- Czy ja ci臋 znam, m艂odzie艅cze? - badawczo spojrza艂a w twarz

ch艂opca.

- Tak, prosz臋 pani - krew z r臋kawiczek rozpryskiwa艂a si臋 na

glinianych p艂ytkach. - Kilka lat temu zaprosi艂a mnie pani, 偶ebym

spr贸bowa艂 pewnej potrawy w tym domu. Jestem synem nauczy-

ciela.

- Ju偶 sobie przypominam, trudno zapomnie膰 twoje oczy, ch艂op-

cze. Zm臋偶nia艂e艣, ale... czego chcesz tym razem?

- Chwileczk臋... prosz臋 wybaczy膰 p贸藕n膮 por臋... - zaj膮kn膮艂 si臋

i w艂o偶y艂 r臋k臋 do kieszeni, 偶eby 艣cisn膮膰 kamie艅. - W艂a艣nie sko艅-

czy艂em prac臋 i postanowi艂em przyj艣膰 do pani domu, 偶eby poprosi膰

o r臋k臋 Olvido!

Manuela przymru偶y艂a oczy.

- Zaw贸d?

Na glinianych p艂ytkach szkar艂atna ka艂u偶a nios艂a niewypowie-

dzian膮 gro藕b臋.

- Og艂uch艂e艣?

127

- Ja... - czu艂 kamie艅 w d艂oni - mam siedemna艣cie lat i jestem

pomocnikiem stolarza, ale kiedy po艣lubi臋 Olvido, wyruszymy do

stolicy i zostan臋 nauczycielem.

- Zamierzasz na艣ladowa膰 swojego ojca, 偶eby sta膰 si臋 r贸wnie

偶a艂osnym jak on.

- M贸j ojciec by艂 szlachetnym cz艂owiekiem i zgin膮艂, s艂u偶膮c oj-

czy藕nie - ch艂opiec czu艂, jak smak tamtej potrawy wybucha w jego

ustach.

- Co ty wiesz o jego 艣mierci, by艂e艣 wtedy tylko smarkatym n臋-

dzarzem, i nadal nim jeste艣!

- Myli si臋 pani, jestem ju偶 m臋偶czyzn膮 i kocham pani c贸rk臋 -

jeszcze mocniej 艣cisn膮艂 kamie艅.

- 艢miech mnie ogarnia, kiedy s艂ysz臋, 偶e kochasz Olvido, a ni-

gdy nie widzia艂e艣 jej twarzy bez kapelusza. Jedyne, czego chcesz,

to jej maj膮tek, kt贸ry odziedziczy kt贸rego艣 dnia - kosmyk w艂os贸w

Manueli wpad艂 do ka艂u偶y krwi.

- To nieprawda, widzia艂em j膮 bez niczego wiele razy. Musi pani

wiedzie膰, 偶e prze膰wiczy艂em z ni膮 wszystkie pozycje, kt贸re s膮 na-

rysowane w ksi膮偶ce pani matki, prosz臋 wi臋c si臋 zastanowi膰, czy

j膮 dobrze znam - wypu艣ci艂 kamie艅 z d艂oni, gdy tymczasem to wy-

znanie tkwi艂o mu w gardle.

- Pos艂uchaj, m艂odzie艅cze, je艣li natychmiast nie p贸jdziesz sobie

tam, sk膮d przyszed艂e艣, wyrw臋 ci flaki jak kogutowi, i to jest to,

co powinnam by艂a zrobi膰 tego dnia, kiedy pojawi艂e艣 si臋 pierwszy

raz w moim domu - bawe艂niane r臋kawiczki b艂yszcza艂y w 艣wietle

ksi臋偶yca.

Esteban umyka艂 przez las sosen, zn贸w czuj膮c w sobie obecno艣膰

ojca, jak wtedy.

W p贸艂cieniu okrywaj膮cym korytarz Manuela wyj臋艂a trzcinow膮

r贸zg臋. A偶 do sypialni Olvido wpe艂z艂 zapach lawendy. Dziewczyna,

u艣piona przez gor膮czk臋 i katar, nie s艂ysza艂a walenia w drzwi ani

rozmowy ukochanego z matk膮.

Przez okno sypialni ksi臋偶yc pokaza艂 sw膮 b艂yszcz膮c膮 twarz.

Manuela wtargn臋艂a do pokoju c贸rki i smagn臋艂a j膮 po plecach. Po-

tem sprawdzi艂a jej b艂on臋 dziewicz膮 za pomoc膮 lupy, jakby by艂a en-

tomologiem.

- Po艣l臋 po znachork臋, 偶eby ci j膮 zszy艂a. Gdyby jeszcze 偶y艂a

wied藕ma Laguna, wszystko by艂oby 艂atwiejsze. Ale ty urodzi艂a艣

158

si臋 tak膮 sam膮 dziwk膮 jak twoja babka. Nie opu艣cisz tego pokoju,

a偶 sko艅czysz dwadzie艣cia lat, a co do tego m艂odego lubie偶nika,

kt贸ry dzi艣 przyszed艂 prosi膰 mnie o twoj膮 r臋k臋 i wyliczy膰 mi pozy-

cje, kt贸re z nim 膰wiczysz, wypatrosz臋 go jak kurczaka!

Inny m艂ody cz艂owiek ju偶 by nie wr贸ci艂, ale zakochany Este-

ban - owszem. Ta noc sta艂a si臋 noc膮 ze stali, niemal bez gwiazd.

Wspi膮艂 si臋 po kracie, a偶 doszed艂 do okna; nie zauwa偶y艂, 偶e ksi臋-

偶yc obwiesi艂 艣wiat swoimi bia艂ymi promieniami. Kiedy przysiad艂

na parapecie i zastuka艂 palcami w szyb臋, za jego plecami w艂a艣nie

umar艂a p臋dz膮ca gwiazda.

Dziewczyna us艂ysza艂a jego nawo艂ywania i zawaha艂a si臋. D膮艂

wiatr, drewniane okiennice ch艂osta艂y cia艂o Estebana.

- Olvido, O艂vido!

Dziewczyna raczej poczu艂a, ni偶 us艂ysza艂a, 偶e wypowiada jej

imi臋. Pozwoli艂a mu wej艣膰 i wymierzy艂a mu policzek.

- Wybacz! Nie wiem, co mi si臋 sta艂o, oszala艂em od gor膮czki,

zimna i poca艂unk贸w na 艣niegu tylko raz w tygodniu. Wybacz mi -

powt贸rzy艂. - Uderzy艂a ci臋?

Olvido mia艂a na wp贸艂 przymkni臋te powieki.

- Zabij臋 j膮. Je艣li ty mnie o to poprosisz, zabij臋 j膮 w tej chwili

i wyjedziemy st膮d - poczu艂 dotyk kamienia przez spodnie, potem

palec Olvido na ustach i poca艂unek.

Z oddali mro藕ne powietrze po raz pierwszy przynios艂o d藕wi臋k

nowych dzwon贸w ko艣cielnych. Ale nie by艂a to melodia zwyci臋ska,

lecz g艂ucha pie艣艅 umar艂ych. Nagle pomieszczenie wype艂ni艂a chmura

prochu. W drzwiach stan臋艂a Manuela Laguna z piersiami zwisaj膮-

cymi a偶 do brzucha. D藕wiga艂a strzelb臋 zniesion膮 z poddasza.

- Wr贸ci艂e艣, 偶eby jeszcze bardziej pieprzy膰 przyzwoito艣膰 mo-

jego domu, co, ch艂opcze? Dobrze, je艣li to jest to, czego pragniesz,

zrobisz to a偶 do ko艅ca - za艂o偶y艂a czyste r臋kawiczki.

Olvido spogl膮da艂a na k臋dzierzawe 艂ono matki.

- Obiecuj臋, 偶e je艣li pozwolisz mu teraz odej艣膰, nigdy go ju偶 nie

zobacz臋 - powiedzia艂a cicho, zas艂aniaj膮c ch艂opca swoim cia艂em.

Esteban chwyci艂 ukryty kamie艅 i ostra kraw臋d藕 przeci臋艂a mu

Palec.

- Milcz, bez w膮tpienia odziedziczy艂a艣 zgni艂膮 krew Clary La-

guny i to ci臋 b臋dzie drogo kosztowa膰.

Odbezpieczy艂a bro艅 i wspar艂a j膮 na ramieniu.

- Odsu艅 si臋.

- Mamo, b艂agam, pozw贸l mu odej艣膰!

- Ani mi si臋 艣ni.

Manuela uderzy艂a kolb膮 strzelby w czo艂o c贸rki. Od g贸r nap艂yn臋艂o

wycie wilka i Olvido upad艂a na dywan. Poczu艂a strug臋 krwi - stru-

mie艅, kt贸ry przes艂oni艂 jej obraz i zmieni艂 sypialni臋 w dziwaczn膮

wizj臋. „Wszystko to jest snem - pomy艣la艂a - jestem pochowana

w jasnej plamie w ogrodzie, w艣r贸d wiciokrzew贸w".

G艂os Estebana rozleg艂 si臋 obok Manueli.

- Zabij臋 ci臋, wied藕mo, zabij臋 ci臋!

Hukn膮艂 strza艂, proch obsypa艂 morski obraz na 艣cianie.

- By膰 mo偶e by艂a to bitwa pomi臋dzy galeonami pirackimi - szep-

n臋艂a do siebie O艂vido. - Wszystko to jest snem, rano b臋dziemy si臋

ca艂owa膰 w d膮browie, na 艣niegu.

Stare spr臋偶yny fotela zaj臋cza艂y, jej matka siedzia艂a w nim z roz-

suni臋tymi udami i powtarza艂a jedno zdanie: „Pieprz mnie albo

zabij臋 swoj膮 c贸rk臋!".

Esteban, ranny w rami臋, opu艣ci艂 spodnie.

- Dzi艣 robi艂am ciasto cytrynowe i spali艂am je, my艣l膮c o tobie -

艣ni艂a O艂vido. - Jutro przygotuj臋 szarlotk臋 z jab艂kami i zanios臋 ci

do stolarni...

Ale on pociera艂 sobie cz艂onek z odraz膮.

- Ugryziesz je, a ja zdejm臋 ustami okruch z twoich warg...

Ch艂opiec zbli偶y艂 si臋 do Manueli, dr偶a艂...

- Jutro o wszystkim zapomnimy, przyjd藕, poca艂uj mnie, jutro

wyk膮piemy si臋 w rzece, cho膰 jest zamarzni臋ta - prosi艂a Olvido.

Kula wystrzelona ze starej fuzji wpad艂a do garderoby i utkwi艂a

w suficie.

- Powiedzia艂am, pieprz mnie, ch艂opcze!

Zwymiotowa艂 i odsun膮艂 si臋 od Manueli, cofaj膮c si臋 w stron臋

okna.

- Nie martw si臋, m贸j kochany, rano dzwony w ko艣ciele zagraj膮

melodi臋 rado艣ci, przyjd藕, zdejm臋 trociny, kt贸re masz za uszami,

j臋zykiem b臋d臋 muska膰 miejsca, gdzie zrani艂y ci臋 drzazgi...

Esteban otworzy艂 okno i ostatni marcowy ch艂贸d wywia艂 opar

prochu.

- Przyjd藕, poca艂uj臋 ten niesforny kosmyk na karku, poca艂uj臋

do艂ek w twoim podbr贸dku...

Kamie艅 ukryty w spodniach ch艂opca spad艂 na pod艂og臋.

Manuela roze艣mia艂a si臋.

- Chcia艂e艣 mnie tym uderzy膰? Ju偶 ja ci臋 naucz臋 zabija膰!

Kolejny nab贸j znalaz艂 si臋 w komorze strzelby i kula trafi艂a

w brzuch.

- Przyjd藕, przyjd藕! - krzycza艂a O艂vido.

Manuela zbli偶y艂a si臋 do ch艂opca, mierz膮c mu w pier艣. Kiedy by艂a

ju偶 bardzo blisko, rzuci艂a strzelb臋 na dywan i jednym ruchem wy-

pchn臋艂a Estebana przez okno.

Jego czaszka roztrzaska艂a si臋 o kamie艅 w ogrodzie.

- Jutro w d膮browie - j臋cza艂a Olvido - b臋dziesz na mnie patrzy艂

szarymi oczami...

ROZDZIA艁 10

Horyzont przeci臋艂y zygzaki b艂yskawic, warstwy chmur zas艂o-

ni艂y niebo, ciemno艣ci ogarn臋艂y noc.

Olvido wychyli艂a si臋 z okna. Deszcz smagn膮艂 j膮 w twarz, a po-

dmuch wiatru zmrozi艂 policzki. Zadr偶a艂a, kiedy dostrzeg艂a cia艂o

ukochanego majacz膮ce w ogrodzie, nieruchome. Czerwona au-

reola wok贸艂 g艂owy u艣wi臋ca艂a jego 艣mier膰. Dziewczyna 艣ci膮gn臋艂a

brwi, zapragn臋艂a rozedrze膰 na strz臋py swoj膮 w艣ciek艂o艣膰, b贸l, a na

jej czole na zawsze wyry艂a si臋 zmarszczka. To dzi臋ki niej uroda

Olvido dojrza艂a ostatecznie.

Czu艂a md艂o艣ci. Zamkn臋艂a okno i przez szyb臋 spogl膮da艂a na

niebo pozbawione ksi臋偶yca, na trupa Estebana le偶膮cego w miej-

scu, gdzie skupia艂a si臋 偶a艂oba gwiazd. Krwawi艂a jej rana na czole,

wsi膮ka艂a w brod臋, w ubranie. Olvido zn贸w upad艂a na dywan i ze-

mdla艂a po tym, jak b艂yskawica rozdar艂a horyzont.

Manuela opu艣ci艂a sypialni臋 z tryumfalnym trza艣ni臋ciem drzwia-

mi. Teraz mog艂a po艂o偶y膰 si臋 w swoim 艂贸偶ku i spa膰 spokojnie, po-

niewa偶 nie istnia艂y ju偶 szare oczy, kt贸re mog艂yby zdepta膰 jej pla-

ny na przysz艂o艣膰. Sko艅czy艂a stroi膰 karalucha, kt贸rego wyk膮pa艂a,

zanim zdj臋艂a ubranie i skierowa艂a swe kroki do pokoju Olvido, by

broni膰 honoru domu; teraz zawi膮za艂a wok贸艂 puchn膮cego trupa owa-

da szkar艂atn膮 kokardk臋. Potem zasun臋艂a zas艂ony w oknie i rzuci-

艂a si臋 pomi臋dzy prze艣cierad艂a sztywne od krochmalu. W贸wczas

poczu艂a po raz pierwszy wspinaj膮cy si臋 przez brzuch i piersi za-

pach strachu, zapach seksu z m艂odym m臋偶czyzn膮.

Zmierzcha艂o wcze艣niej ni偶 w inne dni tej zimy, kt贸ra bardzo

szybko zmieni艂a si臋 w wiosn臋. By膰 mo偶e s艂o艅ce, po samob贸jstwie

ksi臋偶yca, nie chcia艂o pozostawa膰 ju偶 d艂u偶ej sierot膮 na 艣wiecie.

Pomara艅czowe 艣wiat艂o g艂aska艂o z wolna horyzont zimnych g贸r,

lecz kiedy si臋gn臋艂o Czerwonego Domu, sta艂o si臋 bia艂awe i oblek艂o

w ca艂un cia艂o Estebana, kt贸ry ju偶 nale偶a艂 do ogrodu. Zastyg艂a na

brzuchu ka艂u偶a migota艂a, a w k膮ciku jego ust zakie艂kowa艂 polny

mak. Krew z czaszki i g臋sty m贸zg le偶a艂y zmro偶one na mchu jak

poranna rosa. W otwartych wci膮偶 oczach ch艂opca odbija艂a si臋 bu-

rza, kt贸ra smaga艂a noc.

Po przebudzeniu Olvido poczu艂a na czo艂e intensywny b贸l. Za-

schni臋ta czerwona rzeka bieg艂a po jej twarzy a偶 do szyi. Usta

dr偶a艂y w rytm wspomnie艅, dzwoni艂y z臋by. 艢wiat艂o nowego dnia

zajrza艂o do jej serca: by艂o grobowe, zimne. Podnios艂a si臋 chwiej-

nie i wychyli艂a przez okno. Po kamiennej drodze, mia偶d偶膮c sto-

krotki Clary Laguny, jej matka prowadzi艂a pow贸z ci膮gni臋ty przez

czarnego konia. Za ni膮 pod膮偶a艂 w kierunku domu inny, wi臋kszy.

Promie艅 s艂o艅ca wydoby艂 obraz dw贸ch zajmuj膮cych go pasa偶er贸w.

Byli mizerni i ubrani na czarno. Ponury orszak, kt贸ry zak艂贸ca艂

brzask, zatrzyma艂 si臋 obok trupa Estebana. Manuela zsiad艂a z po-

wozu i wskaza艂a m臋偶czyznom opuszczone spodnie ch艂opca. Jej

usta wykrzywi艂y si臋 z odraz膮. Jeden z m臋偶czyzn zanotowa艂 co艣,

drugi spogl膮da艂 na cia艂o, kt贸re ogr贸d szybko po偶era艂. W kroczu

m艂odego kochanka ros艂a stokrotka. Up艂yn臋艂y cale minuty, zanim

m臋偶czy藕ni odwa偶yli si臋 zawin膮膰 zw艂oki w brunatn膮 derk臋.

- Dzi艣 upiek臋 ciasto, b臋d臋 my艣la艂a o tobie - p艂aka艂a Olvido -

i znios臋 je do d臋bowego lasu, 偶eby艣 go spr贸bowa艂...

Promienie s艂o艅ca pie艣ci艂y jej w艂osy.

- Zjem okruszki z twoich warg...

Poczu艂a na ustach s艂odycz ukochanego.

- A ty spojrzysz na mnie szarymi oczami...

Esteban opu艣ci艂 ogr贸d w turkocie drewna, ale na mchu przez

d艂ugi czas pozosta艂 abstrakcyjny obraz jego 艣mierci.

Dzie艅 by艂 mglisty. Olvido ustawi艂a krzes艂o przy oknie i usiad艂a

z podkurczonymi nogami, czekaj膮c na nieobecnego ukochanego,

gdy tymczasem fala zimna przenika艂a j膮 a偶 do ko艣ci. S艂ucha艂a

ochryp艂ych nawo艂ywa艅 sosen i wspomina艂a pierwsz膮 schadzk臋

z Estebanem pod p艂aszczem z igie艂. Nie czu艂a potrzeby jedzenia

ani picia, tylko bezwiednie oddawa艂a mocz pod siebie. Uryna spro-

wadzi艂a na jej po艣ladki i uda ciep艂y b艂ogostan. Us艂ysza艂a skrze-

czenie sroki, kt贸ra czatowa艂a na jej 艂zy. W ogrodzie wiatr strz膮sa艂

owoce i p艂atki r贸偶.

143

Po po艂udniu Olvido zacz臋艂a dr偶e膰 z zimna; wilgotna nocna ko-

szula przymarz艂a do jej sk贸ry. Chcia艂a wsta膰 z krzes艂a, 偶eby za艂o-

偶y膰 suche ubranie, ale cia艂o zesztywnia艂o od bezruchu i smutku.

Kiedy wreszcie zdo艂a艂a si臋 podnie艣膰, postanowi艂a p贸j艣膰 do ogrodu:

nikt jej tego nie zabroni! Zdj臋艂a koszul臋 i os艂oni艂a cia艂o ciep艂ym

we艂nianym ubraniem, za艂o偶y艂a p艂aszcz. W korytarzu us艂ysza艂a

trzask drewna pal膮cego si臋 w kominku. Zesz艂a po schodach z bu-

tami w r臋ce i przemkn臋艂a do ogrodu. Ukl臋k艂a obok mchu popla-

mionego resztkami ukochanego. Przejmuj膮cy smutek snu艂 si臋 przy

ziemi. Wyj臋艂a no偶yczki z kieszeni p艂aszcza i obci臋艂a zbyt d艂ug膮

grzywk臋 i w艂osy, kt贸re ju偶 si臋ga艂y jej do pasa. Pasma pada艂y na

zmro偶ony czerwony mech. Zn贸w odezwa艂o si臋 wycie wilka prze-

szywaj膮ce jak stalowe ostrze. Nie mia艂o sensu szukanie tarczy

ksi臋偶yca, O艂vido wiedzia艂a o tym doskonale. Chmury zas艂ania艂y

ostatnie 艣wiat艂o dnia, a ona podda艂a si臋 zm臋czeniu. Przytuli艂a

twarz do mchu, a 艣mier膰 uk艂u艂a j膮 w policzek.

„Nigdy ci臋 nie zapomn臋 - pomy艣la艂a, dotykaj膮c tego, co pozo-

sta艂o po ukochanym. - Nigdy nie zaczn臋 zn贸w 偶y膰".

Manuela Laguna opowiedzia艂a gwardzistom, 偶e us艂ysza艂a ha-

艂asy i krzyki w sypialni c贸rki, dlatego wtargn臋艂a tam uzbrojona

w strzelb臋. Ujrza艂a ch艂opaka usi艂uj膮cego wzi膮膰 Olvido si艂膮. Ch艂o-

pak by艂 silny i grozi艂 jej kamieniem. Ona strzeli艂a dwa razy, mu-

sia艂a broni膰 swojego 偶ycia i honoru c贸rki. Wtedy on otworzy艂 okno,

偶eby ratowa膰 si臋 ucieczk膮, i wypad艂 przez nie. Aby uwiarygodni膰

t臋 wersj臋 wydarze艅 i uwolni膰 nieletni膮 c贸rk臋 od przes艂uchania,

by艂a zmuszona ofiarowa膰 hojn膮 gar艣膰 peset do skarbca miejskiego.

Ale O艂vido, mimo 偶e matka zamkn臋艂a j膮 w pokoju, wydosta艂a si臋

rankiem i skierowa艂a prosto do kwatery Guardia Civil w uliczce

w pobli偶u placu. Mia艂a na sobie tylko nocn膮 koszul臋, p艂aszcz i buty

z rozwi膮zanymi sznurowad艂ami.

- To moja matka go zabi艂a - o艣wiadczy艂a. - Zabi艂a go, ponie-

wa偶 mnie kocha艂, a ja jego.

Gwardzista spojrza艂 na ni膮 i pomy艣la艂, 偶e to najpi臋kniejsza

dziewczyna, jak膮 widzia艂 w 偶yciu, chocia偶 jej b艂臋kitne oczy by艂y

rozbiegane, a twarz blada.

- Czy to znaczy, 偶e ten ch艂opak nie usi艂owa艂, rozumiesz, pa-

nienko, wyrz膮dzi膰 ci krzywdy?

144

- On by艂 moim kochankiem - odpowiedzia艂a i opu艣ci艂a koszary,

pow艂贸cz膮c nogami.

Po tej deklaracji Manuela musia艂a wsypa膰 znacznie wi臋cej pie-

ni臋dzy do miejskiej szkatu艂y, 偶eby 艣mier膰 Estebana uznano za

wypadek. Zgodnie z now膮 wersj膮 sporz膮dzon膮 przez funkcjona-

riusza Guardia Civil, znalaz艂a ch艂opaka w sypialni c贸rki w p贸藕-

nych godzinach nocnych z opuszczonymi spodniami i pomy艣la艂a,

偶e chce j膮 zgwa艂ci膰. Grozi艂 jej kamieniem w gar艣ci, wi臋c musia艂a

go zastrzeli膰.

Ca艂e miasteczko dowiedzia艂o si臋 o potajemnym romansie La-

guny w kapeluszu z synem nauczyciela, lecz imi臋 ch艂opca nie zo-

sta艂o znies艂awione i pochowano go po chrze艣cija艅sku tu偶 obok

ojca.

Pod koniec zimy, pr贸cz 艣niegu, cmentarz okry艂y nowe nagrobne

p艂yty m臋偶czyzn poleg艂ych na wojnie. Sroki usadowi艂y si臋 na cy-

prysach, oczekuj膮c na kondukty pogrzebowe.

Miejscowa legenda m贸wi艂a, 偶e im wi臋cej b贸lu widzia艂y ich

oczy, tym bardziej b艂yszcza艂y im pi贸ra. O艂vido, tak samo jak ptaki,

sp臋dzi艂a dwa dni, oczekuj膮c przybycia ostatnio zmar艂ego w mia-

steczku. Mimo 偶e matka wych艂osta艂a j膮 trzcinow膮 r贸zg膮 po jej

wizycie w koszarach gwardzist贸w i po tym, jak mieszka艅cy do-

wiedzieli si臋, 偶e Laguna - os艂aniaj膮ca si臋 przed ha艅b膮 pod kape-

luszem - ukrywa艂a kochanka w sypialni, dziewczyna wymyka艂a

si臋 na cmentarz o 艣wicie. W艣r贸d grobowc贸w, krzy偶y i kamiennych

p艂yt sp臋dza艂a dzie艅, jedz膮c 艣nieg i czytaj膮c wersy 艣wi臋tego Jana od

Krzy偶a. Powraca艂a do Czerwonego Domu w 艣wietle gwiazd i za-

sypia艂a skulona w 艂o偶u Clary Laguny, 偶eby za towarzysza mie膰

przynajmniej zapach d臋bowego lasu.

Rankiem trzeciego dnia oczekiwania przy wej艣ciu do nekro-

polii we mgle zarysowa艂 si臋 smutny orszak. O艂vido z tego samego

miejsca, z kt贸rego 艣ledzi艂a pogrzeb nauczyciela, widzia艂a, jak

wok贸艂 zbieraj膮 si臋 postacie niczym owoce czarnego winogrona.

Zn贸w matka i siostra Estebana tworzy艂y nierozerwaln膮 ca艂o艣膰. Jed-

nak brakowa艂o obok nich ch艂opca, teraz skr臋powanego ubraniem

z sukna z 偶a艂obn膮 wst膮偶k膮. Odpoczywa艂 w drewnianym pudle,

Kt贸re zsuwa艂o si臋 w艂a艣nie do do艂u, gdy tymczasem ojciec Imperio

d艂o艅mi dr偶膮cymi ze staro艣ci potrz膮sa艂 srebrnym kropid艂em jak

Maczug膮 i wypowiada艂 s艂owa 艂aci艅skiej modlitwy.

145

Kiedy na cmentarzu pozosta艂y ju偶 tylko sroki, O艂vido spojrza艂a

na ga艂膮zki margerytek spoczywaj膮cych na grobie. W g贸rze na nie-

bie s艂o艅ce obwieszcza艂o koniec zimy o bia艂ej twarzy i sple艣nia艂ych

nagrobkach. Esteban musi przywykn膮膰 do ci膮g艂ej wilgoci.

Sroki szybowa艂y nad cmentarzem ze skrzyd艂ami zmienionymi

w lustra. O艂vido rzuci艂a si臋 na 艣wie偶y gr贸b i pozosta艂a na nim

nieruchoma przez wiele godzin, czuj膮c oddech ziemi i szelest ro-

bak贸w. Dopiero kiedy s艂o艅ce zasz艂o, wype艂ni艂a d艂onie nar臋czem

margerytek i wr贸ci艂a do Czerwonego Domu.

Manuela Laguna wyszywa艂a 艣ciegiem petit point przy kominku.

Us艂ysza艂a j膮, zmro偶one kroki dziewczyny stuka艂y po p艂ytkach przed-

sionka i brzmia艂y na schodach, wiod膮c O艂vido do sypialni Clary

Laguny. Chcia艂a chwyci膰 r贸zg臋 i wygna膰 c贸rk臋 z tego zakazanego

miejsca. Roz偶arzone polano rozsypa艂o si臋 w ogniu. Manuela poczu艂a

w piersi czarne warkocze galisyjskiej prostytutki, eukaliptusowe

serce, ba艣nie - i skuli艂a si臋 na sofie. „Za p贸藕no", pomy艣la艂a.

W tym czasie O艂vido rozk艂ada艂a na 艂o偶u Clary ga艂膮zki marge-

rytek.

- Babciu, przynosz臋 ci kwiaty z grobu Estebana.

W ogrodzie zacz膮艂 pada膰 艣nieg. Dziewczyna zrzuci艂a wilgotne

ubranie na pod艂og臋. Usiad艂a pod czerwonym baldachimem i ot-

worzy艂a okno, przez kt贸re Clara wypatrywa艂a andaluzyjskiego

my艣liwego.

- Przysz艂am, 偶eby z tob膮 umrze膰.

Lodowaty wiatr zaatakowa艂 nagie cia艂o. O艂vido u艂o偶y艂a si臋 na

margerytkach, znieruchomia艂a. Ta ostatnia zamie膰 zimowa we-

pchnie j膮 na powr贸t w obj臋cia ukochanego.

Up艂ywa艂y minuty, purpurowy baldachim z mu艣linu ta艅czy艂, sta-

j膮c d臋ba, jak w naj艣wietniejszych czasach burdelu, a ona, z kwia-

tami przyci艣ni臋tymi do piersi i brzucha, dygota艂a. Z toaletki Clary

Laguny doszed艂 szelest jedwabnego szlafroka, dwoje bursztyno-

wych oczu b艂yszcza艂o na wietrze, kt贸ry ch艂osta艂 sypialni臋, i okno

nagle si臋 zamkn臋艂o. Jak wybuch 艣miechu, wytrysn膮艂 ze 艣cian

szelest rzeki, kt贸ry Olvido zapami臋ta艂a ze spaceru po d膮browie.

Podnios艂a si臋, w 偶o艂膮dku czu艂a bardzo silny ucisk. A偶 do tego

momentu nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e up艂yn臋艂y dwa miesi膮ce,

odk膮d nie mia艂a menstruacji. „Oczekujesz c贸rki Estebana", rozpo-

zna艂a g艂os babki szarpi膮cy jej wn臋trzno艣ci, i w d臋bowej sypialni

146

wybuch艂o jedno s艂owo: zemsta. Lustro Clary Laguny wprawione

w toaletk臋 rozprys艂o si臋 na kawa艂ki. Olvido 艣ci膮gn臋艂a zmarszczk臋,

kt贸ra ulokowa艂a si臋 pomi臋dzy brwiami. Musia艂a 偶y膰 dla niej, ta

istota wewn膮trz niej sprawi, 偶e jej matka nigdy nie zapomni, co

zrobi艂a Estebanowi.

Naci膮gn臋艂a na siebie grub膮 ko艂dr臋. „W艂a艣nie tak, ukryj si臋 w bez-

piecznym schronieniu, 偶eby dope艂ni膰 zemsty - nakazywa艂a Clara

Laguna. - B臋dziesz nosi膰 swoj膮 ci膮偶臋 ulicami miasta, w g贸r臋 i w d贸艂,

w g贸r臋 i w d贸艂, bez kapelusza, kt贸ry skrywa prawd臋 twoich oczu,

policzki i usta, 偶eby ci臋 dok艂adnie obejrza艂y czarne kumoszki i ich

c贸rki, 偶eby szepta艂y, 偶e przekle艅stwo jest nadal 偶ywe, 偶e oto kolejna

Laguna jest w ci膮偶y i zosta艂a ukarana nieszcz臋艣liw膮 mi艂o艣ci膮".

O艂vido skuli艂a si臋 na poduszce. „Masz racj臋, babciu". Mrzonki,

kt贸re sobie roi艂a, nigdy si臋 nie urzeczywistni膮. Nie b臋dzie 艣lubu

z arystokrat膮 ani syn贸w bez nazwiska Laguna. „B臋dzie tak, jak

sobie tego 偶yczysz, legenda rodzinna pozostanie wiecznie 偶ywa".

- Nast臋pna Laguna w ci膮偶y i samotna - powie stara plotkarka

do swojej c贸rki, cia艣niej owijaj膮c si臋 czarn膮 chustk膮.

- I z pewno艣ci膮 to, co nosi w 艣rodku, to tak偶e dziewczynka.

- A ojcem jest syn nauczyciela.

- Ten, co umar艂!

- Ten sam, martwy ojciec, martwy i syn.

- Tak, tak, one morduj膮 tych, kt贸rym si臋 odda艂y!

- M贸wi膮, 偶e s膮 skazane na cierpienie z powodu nieszcz臋艣liwej

mi艂o艣ci.

- Przecie偶 to dziwki!

- A Manuela spaceruje po mie艣cie jak jaka艣 wielka pani i daje

pieni膮dze, 偶eby zakry膰 sw贸j wstyd, ale dwadzie艣cia lat temu sama

rozsuwa艂a nogi za gar艣膰 peset.

- 艢wi臋ta prawda, zawsze by艂y drogie.

- M贸wi膮 te偶, 偶e ich dom kapie od bogactwa...

- Co za przekl臋te ladacznice...!

- A ja pytam, kto jest ojcem O艂vido.

- Pewnie nawet Manuela tego nie wie.

Kaskada 艣miechu zamar艂a w nocy.

„Tak b臋d膮 plotkowa艂y kumoszki i ich c贸rki", m贸wi艂a bezg艂o艣-

nie Clara do wnuczki, „Tak - odpowiada艂a dziewczyna dr偶eniem

cia艂a - tak w艂a艣nie b臋dzie".

147

I tak te偶 si臋 sta艂o, kiedy sko艅czy艂a si臋 zima, potem wiosna, i li-

piec zawirowa艂 w p臋katym brzuchu, kt贸rym chwali艂a si臋 O艂vido

Laguna. Zawirowa艂o r贸wnie偶 za szybami dom贸w z wapna i ka-

mienia i na niskich krzese艂kach, gdzie zn贸w po zachodzie s艂o艅ca

wysiadywa艂y stare kobiety. Zbiera艂y si臋 po dwie, po trzy najwy-

偶ej, 偶eby nie wzbudza膰 podejrze艅 o nielegalny handel lub zdrad臋.

Dziewczyna nosi艂a sukienk臋 w kolorze malwy, lu藕no opasuj膮c膮 jej

biodra, i buty na niewysokim obcasie stukaj膮ce nerwowo po bruku.

Rozpuszczone w艂osy swobodnie poddawa艂y si臋 wiatrowi, kt贸ry o tej

porze ch艂odzi艂 skronie, po czym zamiera艂 w uliczkach.

Tymczasem uzbrojona w trzcinow膮 r贸zg臋 Manuela Laguna cze-

ka艂a na powr贸t c贸rki. Up艂yn臋艂y miesi膮ce, odk膮d w Czerwonym

Domu zapad艂a cisza ci臋偶ka jak kowad艂o. Niewidzialna granica roz-

dziela艂a dom na dwa mieszkania, aby nawet ich emocje si臋 z sob膮

nie styka艂y. Zmierzch usiad艂 na szlafroku Manueli, na bia艂ych r臋-

kawiczkach, na ustach o posmaku owada. Na ko艅cu kamiennej

drogi pojawi艂a si臋 Olvido. Oczy i twarz ja艣nia艂y jej 艣wie偶o艣ci膮 lata.

Zobaczy艂a matk臋 rozpalon膮 zmierzchem, zastyg艂膮 w pozie ocze-

kiwania. „Daj mi swoje d艂onie, daj mi swoje r臋ce - zanuci艂a bez

rytmu - jakie s膮 silne, jakie s膮 silne!"

Dostrzeg艂a bro艅, kt贸r膮 potrz膮sa艂y r臋kawiczki. „Nie o艣mielisz

si臋, nie pozwol臋 ci na to".

Sz艂a wolno, buty dotyka艂y kamieni, stokrotek, bursztynowego

spojrzenia Clary Laguny. Widzia艂a gro藕ny cie艅 r贸zgi, widzia艂a

m臋tne spojrzenie Manueli, i spojrza艂a w te oczy z pogard膮. R贸zga

wymierzy艂a cios w jej brzuch, ale zanim zdo艂a艂a osi膮gn膮膰 cel, Ol-

vido wyrwa艂a j膮 z r膮k Manueli i rzuci艂a na ziemi臋. Splun臋艂a matce

w twarz.

Manuela Laguna nigdy nie czu艂a si臋 tak samotna, nawet wtedy,

gdy jej brzuch czternastolatki m臋czy艂 si臋 pod ci臋偶arem handla-

rza mas艂em z Burgos. Straci艂a swoj膮 w艂adz臋 przez szare oczy i je

przekl臋艂a.

Olvido skierowa艂a si臋 do kuchni. Odk膮d matka odkry艂a jej ci膮偶臋,

dziewczyna obawia艂a si臋, 偶e Manuela b臋dzie usi艂owa艂a doprowa-

dzi膰 do poronienia, dorzucaj膮c tajemny wywar do naczy艅, kt贸re

pozostawia艂a na paleniskach, 偶eby c贸rka zjada艂a resztki. Dlatego

dziewczyna postanowi艂a sama przyrz膮dza膰 sobie posi艂ki, korzysta-

j膮c z przepis贸w matki. Pani przyzwoitego domu powinna przecie偶

148

nie tylko upiec m臋偶owi bu艂eczki z cynamonem i cytrynowe ciasto,

ale tak偶e przygotowa膰 najbardziej wyszukane dania. W wieku

swych szesnastu lat Olvido nie zd膮偶y艂a pozna膰 ca艂ej kulinarnej

m膮dro艣ci Bernardy, ale nauczy艂a si臋 wystarczaj膮co du偶o, 偶eby

nie umrze膰 z g艂odu. Co wi臋cej, w艣r贸d 艣cian kuchni znalaz艂a do-

skona艂e miejsce, by ekshumowa膰 cia艂o Estebana. Ch臋膰 偶ywienia

si臋 nim szybko ust膮pi艂a jednak wobec pragnienia rozkoszowa-

nia si臋 wspomnieniami. G艂贸wki czosnku i cebuli spi臋te w warkocze,

ziemniaki, pomidory i papryki w wiklinowych koszykach, li艣cie

laurowe, mi臋ta, sza艂wia i inne zio艂a, ociekaj膮ce krwi膮 kury, rzeczne

pstr膮gi... Ka偶dy sk艂adnik, kt贸rego Olvido u偶ywa艂a do swoich po-

traw, s艂u偶y艂 seansom mi艂o艣ci. My艂a je, czasami ca艂owa艂a, zawsze

w膮cha艂a przed poca艂unkiem, g艂aska艂a, potem kroi艂a z p艂aczem,

ogrzewa艂a w d艂oniach lub w p艂omieniu paleniska, a偶 nast臋powa艂

punkt kulminacyjny.

Kt贸rego艣 popo艂udnia w pocz膮tkach sierpnia zaj臋艂a si臋 przygo-

towaniem pieczeni z jagni臋cia, kiedy m臋tny p艂yn utworzy艂 ka艂u偶臋

wok贸艂 jej st贸p. C贸rka chcia艂a wyj艣膰 na 艣wiat! O艂vido opu艣ci艂a kuch-

ni臋, podtrzymuj膮c brzuch, i z trudem ruszy艂a na g贸r臋.

Urodzi艂a w sypialni Clary, gdzie wszystko by艂o przygotowane na

t臋 wyj膮tkow膮 chwil臋. Na toaletce czeka艂y czyste r臋czniki i no偶yczki,

kt贸rych u偶y艂a, 偶eby obci膮膰 sobie w艂osy dzie艅 po 艣mierci Estebana.

Zapach, jaki wydziela艂o pomieszczenie, nasila艂 si臋, w miar臋 jak

zbli偶a艂y si臋 narodziny kolejnej c贸rki z rodu Laguna. Pierwszy

haust powietrza, kt贸ry wejdzie w p艂uca male艅stwa, b臋dzie za-

wiera艂 aromat rodziny.

Przez kilka sierpniowych godzin letnia bryza g艂adzi艂a w艂osy

i twarz Olvido. Naga na wielkim 艂o偶u cierpia艂a m臋ki porodu. W sa-

lonie, siedz膮c przy zimnym wygas艂ym kominku, Manuela wy-

szywa艂a petit point. Horyzont przys艂oni艂a ciemno艣膰, gdy O艂vido

przykucn臋艂a na pod艂odze. Purpurowy baldachim 膰wiczy艂 orien-

talny taniec na wietrze przys艂anym przez noc. Pomi臋dzy strugami

uryny i krwi, wykrzykn臋艂a imi臋 ukochanego i wydoby艂a ze swych

Wn臋trzno艣ci dziewczynk臋 o szarych oczach. No偶yczkami przeci臋艂a

P臋powin臋. W pokoju na parterze Manuela u偶ywa艂a innych, by

pozby膰 si臋 nadmiaru nici. O艂vido umy艂a dziecko w porcelanowej

miednicy, a z g贸ry spogl膮da艂y na ni膮 uwa偶nie bursztynowe 藕re-

nice. Dzwony na ko艣cielnej wie偶y wybi艂y radosn膮 pie艣艅. Od 艣mierci

Estebana d藕wi臋cza艂y jedynie monotonnie przed niedzieln膮 msz膮

b膮d藕 w dni, kiedy w mie艣cie odbywa艂y si臋 uroczysto艣ci albo 艣luby

dobrze urodzonych. Dziecko zacz臋艂o p艂aka膰. Na drewnianej pod-

艂odze zastyg艂a szkar艂atna ka艂u偶a. O艂vido owin臋艂a dziewczynk臋

mi臋kkim r臋cznikiem, w my艣li nadaj膮c jej imi臋 Margarita. Marga-

rita Laguna. Chwiejnie podesz艂a do 艂o偶a babki Clary i pad艂a wy-

czerpana. C贸reczka ssa艂a jej pier艣.

ROZDZIA艁 11

Kiedy Margarita Laguna sko艅czy艂a sze艣膰 miesi臋cy, kuchni臋

Czerwonego Domu zdominowa艂 aromat kaszek i kleik贸w.

Nikt nie wiedzia艂, czy zmys艂owo艣膰, kt贸r膮 okazywa艂a dziew-

czynka ju偶 od postawienia pierwszych krok贸w, by艂a wynikiem

rado艣ci i zaanga偶owania, z jakimi gotowa艂a jej matka, czy orien-

talnego wp艂ywu Kamasutry maj膮cej sw贸j udzia艂 w jej sp艂odzeniu.

Malutka Margarita mia艂a smag艂e jak Afrykanka piersi. Dym znad

potraw osmala艂 j膮 bardziej z ka偶dym dniem, zwykle biega艂a nago,

zrywaj膮c z siebie ubranie. Najpierw by艂y to pieluchy i niemowl臋ce

wdzianka, potem majteczki i sukieneczki z kokardkami. Wszystko,

co nie by艂o wiatrem, dra偶ni艂o delikatn膮 sk贸r臋. „Nigdy nie czuje

ch艂odu", my艣la艂a Olvido i okrywa艂a c贸reczk臋 peleryn膮 mi艂o艣ci.

Manuela Laguna 艣ledzi艂a nago艣膰 wnuczki ukryta w zak膮tkach

domu albo za okiennicami, kiedy dziewczynka bawi艂a si臋 w ogro-

dzie. Czu艂a do niej g艂臋bok膮 niech臋膰, zanim Margarita przysz艂a na

艣wiat, a pewnego popo艂udnia wykorzysta艂a kr贸tk膮 nieuwag臋 Ol-

vido i nachyli艂a si臋 nad w贸zkiem. Odkry艂a wtedy znienawidzony

kolor oczu, kt贸re, jak s膮dzi艂a, usun臋艂a na zawsze. Wpad艂a w furi臋

i zarz膮dzi艂a mord kogut贸w. Odt膮d, kiedy tylko dostrzega艂a szare

藕renice, oddawa艂a si臋 nowemu barbarzy艅stwu. Uzbrojona w n贸偶

do patroszenia drobiu obcina艂a g艂贸wki r贸偶, topi艂a karaluchy i sko-

lopendry w pachn膮cej k膮pieli, kt贸r膮 im fundowa艂a po tym, jak

je upolowa艂a. Wiedzia艂a jednak, 偶e tym, co mog艂o u艣mierzy膰 jej

gniew, by艂o wych艂ostanie drobnego cia艂ka wnuczki trzcinow膮 trze-

paczk膮, a偶 je unicestwi...! W贸wczas mo偶e zdo艂a艂aby si臋 uwolni膰

od dr臋cz膮cego j膮 oparu, kt贸ry jak 艣mier膰 dopad艂 j膮 noc膮, kiedy

wypchn臋艂a syna nauczyciela przez okno. Wyziewu pachn膮cego

strachem i genitaliami m艂odego m臋偶czyzny.

151

Olvido domy艣la艂a si臋 uczu膰 i pragnie艅 skrywanych przez matk臋.

Potrafi艂a odczyta膰 nienawi艣膰 w b艂ysku jej oczu i w zbiela艂ych pal-

cach, 艣ciskaj膮cych pachn膮c膮 lawend膮 r贸zg臋 wcze艣niej ni偶 elemen-

tarz, kt贸rego uczy艂a j膮 tragicznie zmar艂a nauczycielka. Dniami

i nocami strzeg艂a c贸rki, jej zabaw pomi臋dzy wiciokrzewami i sto-

krotkami lub w sypialni z aromatem d臋bu. A je艣li w ko艅cu ulega艂a

zm臋czeniu i zasypia艂a, 艣ni艂y jej si臋 male艅kie bia艂e trumny z 偶a-

艂obnymi fotografiami ma艂ych dziewczynek p艂owiej膮cymi w s艂o艅cu.

Wtedy jej sk贸ra wydziela艂a mocniejsz膮 wo艅 gotowanych jarzyn.

Kt贸rego艣 dnia w po艂owie sierpnia 1942 roku, kiedy Margarita

sko艅czy艂a pierwszy rok 偶ycia, Olvido wysz艂a z ni膮 na przechadzk臋

do zagajnika sosnowego. Za wielk膮 granitow膮 ska艂膮 odkry艂a mu-

lic臋 ojca Imperio objuczon膮 sakwami, kt贸re wype艂nia艂y brz臋cz膮ce

flaszeczki z olejami. Tu偶 obok na g臋stym dywanie paproci le偶a艂

ksi膮dz. Z rany na czole p艂yn臋艂a struga krwi. O艂vido uj臋艂a go za

ramiona i opar艂a jego g艂ow臋 na swoim 艂onie. W wieku siedem-

dziesi臋ciu kilku lat m臋偶czyzna straci艂 nabyt膮 w koloniach atle-

tyczn膮 budow臋, z kt贸r膮 zjawi艂 si臋 w miasteczku, i przeobrazi艂 si臋

w starego cz艂owieka o kruchych ko艣ciach kanarka. Dziewczyna

otar艂a ran臋 chusteczk膮. Jej c贸reczka zabawia艂a si臋 zbieraniem

sosnowych igie艂. Dochodzi艂o po艂udnie, s艂o艅ce topi艂o udr臋k臋 ojca

Imperio jak grudy 艣niegu. Koloratka na szyi wyra藕nie go dusi艂a.

Olvido zdj臋艂a j膮 i rozpi臋艂a g贸rne guziki sutanny. Czerwona blizna

szczelnie opasywa艂a zwiotcza艂膮 sk贸r臋 na szyi.

- Musimy wytrwa膰, odwaga i nadzieja w Bogu... Wspi臋li si臋 na

palmy, tch贸rzliwe sukinsyny. Zasadzka! Zasadzka! - majaczy艂

zakonnik.

Jego oczy wype艂ni艂 b艂臋kit Morza Karaibskiego.

- Zaprowadz臋 ojca do miasta, 偶eby ran臋 obejrza艂 lekarz - Ol-

vido oddar艂a pasek od ubrania i przewi膮za艂a go wok贸艂 g艂owy sta-

ruszka.

- Zostaw mnie mi艂osierdziu Bo偶emu, 偶o艂nierzu, i ratuj siebie.

Atakuj膮 nas czerwone mr贸wki!

Margarita k艂u艂a d艂o艅 matki sosnowymi ig艂ami. Olvido j膮 zbesz-

ta艂a, a roze艣miane dziecko pad艂o na paprocie. Ojciec Imperio,

zagubiony w selwie swojego ob艂臋du, 艂apa艂 si臋 za gard艂o, kt贸re ku-

ba艅ski rebeliant w艂a艣nie pr贸bowa艂 rozp艂ata膰 maczet膮. Po chwili

152

obmacywa艂 sutann臋, szukaj膮c manierki, kt贸r膮 niegdy艣 nosi艂 zawie-

szon膮 przy 偶o艂nierskim mundurze. Znalaz艂 j膮 w swoich majakach

i uzna艂, 偶e to 艣wi臋cona woda obmy艂a mu ran臋 i zatrzyma艂a krwo-

tok dzi臋ki medycynie cud贸w, tak jak to si臋 zdarzy艂o ponad czter-

dzie艣ci lat temu. Z艂oty skwar s膮czy艂 si臋 przez ga艂臋zie sosen, omija艂

ogromne g艂azy, a las p艂on膮艂 cykadami i aromatem tymianku.

- Czy ojciec mo偶e mi zarzuci膰 r臋k臋 na ramiona?

Ale on spala艂 si臋 z g艂odu i pragnienia po艣r贸d lian i sp臋kanej

ziemi, a偶 znalaz艂a go kuba艅ska pustelnica, nakarmi艂a marmolad膮

z juki i ob艂o偶y艂a mu gard艂o 偶贸艂tym plastrem. Ten kolor wnikn膮艂

w zam臋t jego wspomnie艅. Kiedy O艂vido podnios艂a go, 偶eby pom贸c

mu si臋 usadowi膰 na mulicy, spojrza艂 na ni膮 po raz pierwszy, ale

przed oczyma stan臋艂a mu posta膰 jej babki. W p贸艂艣nie zakonnik od-

by艂 podr贸偶 w g艂膮b marze艅, kt贸re go dr臋czy艂y przez lata: to dziew-

czyna o oczach p艂on膮cych bursztynem! Wo艂a艂 Clar臋 wysch艂ymi

ustami. Nagle w zagajniku podnios艂a si臋 niezwyk艂a bryza, kt贸ra

przeczesa艂a ich w艂osy i u艣mierzy艂a pal膮ce uk艂ucia tropikalnych

insekt贸w. Olvido posadzi艂a m臋偶czyzn臋 na mulicy. Przez chwil臋

utrzyma艂 si臋 prosto, czuj膮c obecno艣膰 tej, kt贸rej od dawna nie by艂o

w艣r贸d 偶ywych. O艂vido pog艂aska艂a czerwon膮 blizn臋, lecz to nie by艂

jej dotyk. Ojciec Imperio jeszcze bardziej pogr膮偶y艂 si臋 w przesz艂o-

艣ci, zn贸w mia艂 szerokie ramiona, ciemne w艂osy, a jego oczy wy-

pe艂nia艂a determinacja.

- Nie przekre艣laj swojego 偶ycia dla zemsty. Pozw贸l mi siebie

ocali膰 - wyszepta艂, zanim zwali艂 si臋 na szyj臋 zwierz臋cia.

O艂vido wzi臋艂a c贸reczk臋 na r臋ce.

- Chwy膰 si臋 mocniej mulicy, ojcze, nie m贸w ju偶 nic, musisz

oszcz臋dza膰 si艂y - uj臋艂a wodze i skierowa艂a si臋 w stron臋 miasteczka.

D藕wi臋cza艂y ko艂ysz膮ce si臋 sakwy. Wiatr ust膮pi艂 i nasili艂 si臋 偶ar

po艂udnia.

Ojciec Imperio zmar艂 po dw贸ch dniach na atak apopleksji. W艂a-

dze miasta zarz膮dzi艂y tydzie艅 偶a艂oby. Ze stolicy przys艂ano innego

ksi臋dza, kt贸ry mia艂 odprawi膰 pogrzeb. By艂 to cz艂owiek po trzy-

dziestce, gruby, o czerwonej twarzy. Nazywa艂 si臋 Rafael Arizpicoitea.

W dzie艅 pogrzebu Manuela Laguna usadowi艂a si臋 w powozie

i Poczeka艂a, a偶 O艂vido i jej c贸rka zrobi膮 to samo. Mimo 偶e nie

rozmawia艂y ze sob膮 od nocy, gdy umar艂 Esteban, nadal je藕dzi艂y

razem do ko艣cio艂a. Po dokonaniu wielu darowizn Manuela zajmo-

wa艂a jedn膮 z 艂awek w pierwszym rz臋dzie, natomiast Olvido wola艂a

zosta膰 w ostatniej z male艅k膮 Margarit膮.

„Odszed艂 od nas ojciec Imperio - szepta艂y chustki i 偶a艂obne szale,

t艂ocz膮c si臋 przy drzwiach ko艣cio艂a. - Odszed艂 od nas, i nie b臋dzie

ju偶 takiego, kt贸ry by m贸wi艂 jak on, kt贸ry wyci艣nie z nas 艂zy wiary,

stoj膮c na ambonie z rozpostartymi ramionami".

Manuela przechadza艂a si臋 pomi臋dzy najbardziej szanowanymi

parafianami i przyjmowa艂a ich pozdrowienia z godno艣ci膮 kr贸lowej.

A Olvido nadal szuka艂a szarych oczu Estebana w艣r贸d wiernych,

偶eby dzwony mog艂y zabrzmie膰 cudown膮 melodi膮. Ale kobiety pa-

trzy艂y na ni膮 z wym贸wk膮, jakby to ona by艂a winna 艣mierci pro-

boszcza, widziano przecie偶, jak prowadzi艂a mulic臋 z udr臋czonym

cia艂em starego cz艂owieka, wci膮偶 pe艂na godnej pot臋pienia nadzwy-

czajnej urody. Przesta艂y j膮 nazywa膰 Lagun膮 od kapelusza, 偶eby

teraz odnosi膰 si臋 do niej jako do Laguny od zmar艂ego ch艂opca.

M臋偶czy藕ni jednak ogl膮dali j膮 z ciekawo艣ci膮 podszyt膮 po偶膮daniem,

i cz臋stuj膮c si臋 po mszy winem w gospodzie, niekt贸rzy z nich ubo-

lewali, 偶e nie sprzedaje swych wdzi臋k贸w jak niegdy艣 prostytutka

o z艂otych oczach.

Po pogrzebie ojca Imperio sierpie艅 od艣wie偶y艂 艣wiat deszczem,

kt贸ry w nocy zamieni艂 si臋 w grad. G艂贸d zago艣ci艂 w kilku 偶o艂膮dkach

miasteczka, kt贸rych 艂zy ros艂y jak gradowe kule, niespecjalnie 艣wia-

dome, czy martwi je bardziej strata wspania艂ego cz艂owieka, czy

dopadaj膮ca ich bieda i okres czarnego chleba. Widziano ch艂opca

ze straganu od czarnego rynku, jak przeskakuje mur cmentarza,

gdy wyszed艂 ksi臋偶yc. Kto艣 opowiada艂, 偶e korzystaj膮c z os艂ony nocy

i ostrego gradu, kilku 偶o艂nierzy zesz艂o z g贸r; chcieli po偶egna膰 pro-

boszcza, kt贸ry w podziemiach ko艣cio艂a ukrywa艂 ich przed gwar-

dzistami. Przez ca艂y tydzie艅 po pogrzebie gr贸b ojca Imperio nie

pozostawa艂 ani przez chwil臋 samotny. W dzie艅 zjawiali si臋 wierni

s艂uchacze jego niedzielnych kaza艅, w nocy republika艅scy banici.

Odk膮d oddzia艂y Guardia Civil stan臋艂y przy grobie, jedynymi

go艣膰mi na cmentarzu okaza艂y si臋 sroki drzemi膮ce w ch艂odzie p艂yty

nagrobka, chroni膮ce si臋 przed powracaj膮cym ciep艂em sierpnia.

Wreszcie, gdy gwiazdy nocy oblepi艂y ich tr贸jgraniaste kapelusze,

oddzia艂y musia艂y wr贸ci膰 do koszar bez wi臋藕ni贸w.

Cmentarna bieganina utrudni艂a Olvido wizyty na grobie Este-

bana. Le偶a艂 pochowany obok ojca. UKOCHANY SYNU I NAJ-

DRO呕SZY BRACIE, SPOCZYWAJ W POKOJU, modli艂o si臋 epita-

fium wygrawerowane na p艂ycie nagrobnej, kt贸ra zag艂臋bia艂a si臋

w ziemi臋 jak ozdobny grzebyk we w艂osy. Kiedy grabarz tu偶 po

sz贸stej zarzuca艂 艂a艅cuchy na pr臋ty bramy, Olvido i jej c贸rka opusz-

cza艂y kryj贸wk臋 w grobowcu szlacheckiej rodziny. Na pocz膮tku

sroki skrzecza艂y g艂o艣no, 偶eby zawiadomi膰 grabarza mieszkaj膮-

cego w pobliskiej cha艂upinie o obecno艣ci intruz贸w. Olvido rzu-

ca艂a kamieniami w ich b艂yszcz膮ce pi贸ra, tak 偶e szybko zacz臋艂y

si臋 wzajemnie tolerowa膰. Po zamkni臋ciu bramy sroki zajmowa艂y

si臋 patrolowaniem cmentarnych 艣cie偶ek w poszukiwaniu b艂yszcz膮-

cych przedmiot贸w, kt贸re zgubili przygnieceni 偶alem uczestnicy

kondukt贸w, a O艂vido siada艂a przy grobie ukochanego, na ziemi

ciep艂ej od bezw艂adnej mieszaniny poca艂unk贸w. Opiera艂a g艂ow臋 na

kamiennej p艂ycie, wyci膮ga艂a nogi i czyta艂a g艂o艣no poezj臋 艣wi臋tego

Jana od Krzy偶a pod os艂on膮 duch贸w, a tymczasem Margarita za-

bawia艂a si臋, grabi膮c ziemi臋, stawiaj膮c i burz膮c kopczyki. Czasami

jej matka przerywa艂a lektur臋 i bawi艂a si臋 z dzieckiem, w wieku

siedemnastu lat wci膮偶 jeszcze odnajduj膮c w sobie dzieci臋ce pier-

wiastki. Gr贸b pokrywa艂 si臋 kopczykami, kt贸re dawa艂y schronie-

nie wspomnieniom. Jeden kry艂 zapach trocin przyklejaj膮cych si臋

Estebanowi do uszu, inny mro藕ne u艣ciski pod d臋bami. A kiedy

popo艂udnie zasypia艂o, a cmentarz oddawa艂 si臋 w r臋ce zmierzchu,

ko艣ci zmar艂ych b艂yszcza艂y jak gigantyczne robaczki 艣wi臋toja艅skie

w ossuarium, p艂yty grobowe skrzy艂y si臋 purpur膮, cienie cyprys贸w

atakowa艂y 艣cie偶ki czarnymi w艂贸czniami. Olvido wtula艂a policzek

w gr贸b i m贸wi艂a do Estebana przez z臋by, te same, kt贸re b艂ysz-

cza艂y w u艣miechu, gdy by艂a dziewczynk膮. Wspomina艂a posi艂ki

przygotowywane w kuchni Czerwonego Domu, przyprawione

wspomnieniami, i przysi臋ga艂a ze 艂zami, 偶e nigdy go nie zapomni.

Kiedy Margarita skar偶y艂a si臋, 偶e jest g艂odna, Olvido wyg艂adza艂a

Powierzchni臋 grobu, uk艂ada艂a na nim ga艂膮zki kwiat贸w, aby nie

odkryto jej obecno艣ci, i pod os艂on膮 ciemno艣ci przeskakiwa艂a mur

w jego najni偶szym miejscu, z dzieckiem zawieszonym na szyi.

Kiedy艣 przy wyj艣ciu z ko艣cio艂a siostra Estebana zagrozi艂a, 偶e po-

wyrywa jej wszystkie w艂osy, je艣li odkryje, 偶e to ona odwiedza

gr贸b w godzinach nocnego lunatykowania.

155

- Nic ci do niego, i temu b臋kartowi te偶 - odezwa艂a si臋 do niej,

patrz膮c na dziewczynk臋 z ukosa. Matka Estebana 艣ledzi艂a scen臋

z oddali, 艣ciskaj膮c czarn膮 chusteczk臋.

Ale Olvido nadal odwiedza艂a gr贸b, poniewa偶 ziemia, kt贸ra od-

dycha艂a wspomnieniami, utrzymywa艂a j膮 przy 偶yciu; ziemia, mi-

艂o艣膰 do c贸rki i 偶膮dza zemsty na Manueli Lagunie, jak膮 odczuwa艂a

ca艂ym swoim jestestwem. Nie mog艂a pozwoli膰, 偶eby matka zapo-

mnia艂a o tym, co zrobi艂a. Z czasem, po wielu nocach wype艂nionych

czuwaniem i chronieniem c贸reczki zacz臋艂a w jej g艂owie kie艂ko-

wa膰 my艣l, 偶eby opu艣ci膰 Czerwony Dom i okolic臋. Przypomina艂a

sobie s艂owa ojca Imperio wyprostowanego na mulicy. Pakowa艂a

wtedy ubrania swoje i c贸rki do walizki, kt贸r膮 znalaz艂a zakurzon膮

na poddaszu, ale rozpakowywa艂a j膮 nast臋pnego dnia, widz膮c, jak

w kuchni Manuela zajada z apetytem 偶o艂膮dki. „Niech nas widzi -

my艣la艂a - niech wie, 偶e plany, do kt贸rych realizacji tak d膮偶y艂a, ni-

gdy si臋 nie spe艂ni膮. Jej pora偶ka ma nasz膮 twarz".

Odt膮d jej m艂odo艣膰 sp臋dza艂a dni ukryta w grobowcu, czekaj膮c

nadej艣cia godziny sz贸stej po po艂udniu. Dziewczyna przesypia艂a

sjest臋 w obj臋ciach ch艂odnych od wieczno艣ci, kt贸r膮 emanowa艂 ka-

mie艅. Wiatr wiej膮cy od pobliskich g贸r przynosi艂 rze艣ki zapach

sosen i paproci.

Jedyn膮 osob膮, kt贸ra odkry艂a jej obecno艣膰 na cmentarzu, by艂 oj-

ciec Rafael. Pozosta艂 w miasteczku po przeprowadzeniu formal-

no艣ci zwi膮zanych z poch贸wkiem swego poprzednika. Kumoszki

w 偶a艂obie nazywa艂y go ojcem gigantem, poniewa偶 by艂 nie tylko

gruby i niewyobra偶alnie szeroki w ramionach - musiano mu szy膰

sutanny na wymiar - ale tak偶e odznacza艂 si臋 niebywa艂ym wzro-

stem. Z pochodzenia by艂 Baskiem, ogl膮da艂 艣wiat jasnymi oczyma

i mia艂 blond w艂osy. Gdy g艂osi艂 swoje pierwsze niedzielne kazanie,

pod艂oga ambony zacz臋艂a p臋ka膰 pod ci臋偶arem zbli偶onym do wagi

jucznego zwierz臋cia i ojciec Rafael by艂 bliski upadku z wysoko艣ci.

Trzeba by艂o konstrukcj臋 wzmocni膰 stalowymi blachami, lecz po-

mimo tego podczas niedzielnych mszy bardziej ni偶 jego wywa-

偶onymi kazaniami wierni byli zaaferowani rozwa偶aniem, czy ten

pot臋偶ny m臋偶czyzna nie roztrzaska sobie g艂owy o p艂yty ko艣cielnej

posadzki, poniewa偶 niekt贸re gwo藕dzie wypada艂y ze skrzypi膮-

cych desek. Ale kazania, podobnie jak charakter, by艂y jedynymi

u艂o偶onymi elementami w 偶yciu ojca Rafaela. Kiedy kroczy艂 przez

156

艣wiat, towarzyszy艂a mu kakofonia d藕wi臋k贸w i drga艅. Czy to na

艂膮kach, na bruku ulic, czy na posadzkach dom贸w - kroki nowego

proboszcza wsz臋dzie rozbrzmiewa艂y z si艂膮 huku dzia艂. Nigdy nie

m贸g艂 zbli偶y膰 si臋 do jakiego艣 miejsca tak, by jego nadej艣cie nie przy-

pomina艂o szar偶uj膮cego s艂onia. Jakby ziemia zwraca艂a echo jego

krok贸w. W dzie艅, w kt贸rym zjawi艂 si臋 w ko艣ciele, 偶eby poprowa-

dzi膰 uroczysto艣膰 pogrzebow膮 ojca Imperio, wierni pomy艣leli, 偶e

ich spokojne miasteczko znalaz艂o si臋 w strefie zagro偶onej sejsmicz-

nie. Dr偶a艂o wszystko: granatowa Biblia na o艂tarzu, komunikanty

w cyborium, 偶a艂obne kokardy ze wst臋gi przyczepione do 艂awek.

Nawet wino marszczy艂o si臋 w kielichu, przepowiadaj膮c t臋偶yzn臋

nowego duszpasterza.

I cho膰 mieszka艅cy miasteczka bardzo si臋 starali, nigdy nie

uda艂o im si臋 przywykn膮膰 do drga艅 poprzedzaj膮cych przybycie

ojca Rafaela.

- Oto nadchodzi gigant - m贸wi艂y staruszki zasiadaj膮ce w ulicz-

kach, a nieliczne z臋by, jakie im pozosta艂y, kiwa艂y si臋 w dzi膮s艂ach.

- Ju偶 si臋 zbli偶a - m贸wi艂y te, kt贸re wola艂y przebywa膰 w domach,

i bieg艂y dogl膮da膰 porcelanowych naczy艅 w kredensach.

Kiedy wierni upewnili si臋, 偶e ambona wytrzyma ci臋偶ar dusz-

pasterza i 偶e do miasta nie nadci膮ga trz臋sienie ziemi, zacz臋li t臋sk-

ni膰 za porywaj膮cymi mowami ojca Imperio. Zw艂aszcza ci, kt贸rzy

s艂uchali ich przez ponad czterdzie艣ci lat, nudzili si臋 statycznymi

oczywistymi wywodami ojca Rafaela.

Ha艂as towarzysz膮cy proboszczowi kontrastowa艂 jednak z jego

uprzejmym sposobem bycia. By艂 to cz艂owiek powolny i praktyczny;

kocha艂 nauk臋, 偶ywi艂 natomiast odraz臋 do wszelkiej aktywno艣ci fi-

zycznej. Nigdy nie przebija艂 si臋 przez g贸ry usadowiony na mulicy

ojca Imperio, 偶eby udzieli膰 ostatniego namaszczenia pasterzom

b膮d藕 wiernym, kt贸rzy 偶yli z dala od miasta. Biedne zwierz臋 zreszt膮

nie znios艂oby takiego ci臋偶aru. A kiedy nadesz艂a jesie艅, a wraz z ni膮

mg艂a nieszcz臋snych duch贸w, Dzwonnik wybi艂 godzin臋 mod艂贸w za

cierpi膮cych w czy艣膰cu, lecz bramy ko艣cio艂a pozosta艂y zamkni臋te.

Nowy proboszcz uzna艂 legend臋 za zjawisko atmosferyczne, a ch艂o-

pak ze swoim straganem, stare kobiety wymieniaj膮ce soczewic臋

i zbiegowie wymieniaj膮cy poca艂unki i u艣ciski - wszyscy oni mu-

sieli poszuka膰 sobie innych miejsc, by ukry膰 si臋 po przemarszu

dusz zmar艂ych rycerzy.

157

Kiedy ojciec Rafael punktualnie o sz贸stej pojawi艂 si臋 na cmen-

tarzu, jego kroki zmieni艂y si臋 w fale sejsmiczne, kt贸re poruszy艂y

groby. Ko艣ci zmar艂ych zacz臋艂y uderza膰 jedna o drug膮 w trumnach

i w ossuariach, wydaj膮c pos臋pny chrz臋st, zak艂贸caj膮cy cisz臋 zmierz-

chu. Ma艂a Margarita bawi膮ca si臋 grudami ziemi, pod kt贸rymi le偶a艂

jej ojciec, zacz臋艂a rozpaczliwie p艂aka膰. Zadr偶a艂y cyprysy, zawiro-

wa艂y w powietrzu sroki, zgrzytn臋艂y kamienne p艂yty. O艂vido roz-

pozna艂a w tym ha艂asie nadej艣cie nowego proboszcza, porwa艂a

dziecko w obj臋cia i pobieg艂a schroni膰 si臋 w grobowcu. Ale wystar-

czy艂y dwa d艂ugie kroki w stron臋, z kt贸rej dochodzi艂 p艂acz ma艂ej,

i ksi膮dz stan膮艂 obok nich.

- Cmentarz jest zamkni臋ty, panienko - powiedzia艂 bez 艣ladu

zaskoczenia na twarzy.

- Przynios艂y艣my kwiaty dla bliskiej osoby, min臋艂a godzina sz贸-

sta i... Co za ulga, 偶e ojciec nas znalaz艂!

- Dotykanie grob贸w to profanacja, moja panno, bardzo brzydka

rzecz - ksi膮dz widzia艂 paznokcie O艂vido pobrudzone ziemi膮.

- Tu spoczywaj膮 szcz膮tki jej ojca - odpowiedzia艂a dziewczyna,

g艂aszcz膮c g艂贸wk臋 ma艂ej.

Margarita przesta艂a p艂aka膰, a jej oczy, wilgotne i zal臋knione,

bada艂y pot臋偶n膮 posta膰 ojca Rafaela.

- To, co zosta艂o z jej ojca, nale偶y ju偶 do Boga i do tej po艣wi臋co-

nej ziemi. Nie chc臋 tu wi臋cej ogl膮da膰 takiego bezbo偶nego zacho-

wania, albo b臋d臋 musia艂 wezwa膰 gwardzist贸w.

Towarzyszy艂 im a偶 do krat ogrodzenia, po czym wr贸ci艂, by

zn贸w zapu艣ci膰 si臋 w cmentarne 艣cie偶ki i zbada膰 uszkodzenia, ja-

kie ostatnie deszcze poczyni艂y na dachach grobowc贸w. Nie domy-

艣la艂 si臋 nawet, 偶e jego spacer mo偶e si臋 sta膰 przyczyn膮 znacznie

wi臋kszych zniszcze艅.

Po ostrze偶eniu ojca Rafaela Olvido przez jaki艣 czas zaprzesta艂a

odwiedzania cmentarza po zamkni臋ciu bramy. Jednak potrzeba

blisko艣ci Estebana sk艂oni艂a j膮 do powrotu mimo obaw, 偶e gwardzi-

艣ci j膮 pochwyc膮, a jej c贸rka dostanie si臋 pod opiek臋 Manueli. Ta

my艣l tak j膮 przera偶a艂a, 偶e ograniczy艂a tajemne wizyty do jednej

w miesi膮cu. Jednocze艣nie Margarita ros艂a, a wraz z ni膮 p臋cznia艂a

nienawi艣膰 Manueli do dziewczynki. Kiedy ma艂a sko艅czy艂a sze艣膰 lat,

O艂vido, pokonana przez bezsenno艣膰 i ci膮g艂y niepok贸j, postanowi艂a

158

zabra膰 j膮 z miasta. Poza tym dziewczynka osi膮gn臋艂a ju偶 odpo-

wiedni wiek, aby p贸j艣膰 do szko艂y, i m艂od膮 matk臋 martwi艂a my艣l, 偶e

inne dzieci sprawi膮 c贸rce tyle cierpie艅 co jej. By艂o bez znaczenia,

偶e nowa szko艂a powsta艂a dzi臋ki darowi藕nie jej babki; nadal by艂y

przekl臋te, nadal pozostawia艂y za sob膮 tchnienie wstydu.

Aby zrealizowa膰 sw贸j zamys艂, poprosi艂a o pomoc prawnika,

kt贸ry zarz膮dza艂 rodzinnym maj膮tkiem. W tym czasie kr膮偶y艂 po

mie艣cie i okolicach srebrnym samochodem najnowszego typu,

z klaksonem, kt贸ry p艂oszy艂 os艂y i wywo艂ywa艂 biegunk臋 u kur. Ol-

vido zobaczy艂a go po raz pierwszy tu偶 po urodzeniu Margarity.

Pojawi艂 si臋 niespodziewanie w Czerwonym Domu, 偶eby om贸wi膰

z Manuel膮 jak膮艣 piln膮 spraw臋. Otworzy艂a mu drzwi ubrana w kwie-

cisty szlafrok, spod kt贸rego wymyka艂y si臋 nabrzmia艂e mlekiem

piersi, rozpuszczone w艂osy opada艂y jej na ramiona, a oczy wy-

pe艂nia艂o ch艂odne cierpienie. Od tej chwili prawnik postanowi艂 j膮

uwie艣膰 za pomoc膮 niezliczonych list贸w, w kt贸rych wyznawa艂 jej

sw贸j podziw i ch臋膰 odbycia tajemnego spotkania. Posy艂a艂 jej tak偶e

prezenty - bukiety margerytek i r贸偶, naszyjniki z purpurowego

korala, srebrne drobiazgi - i zjawia艂 si臋 w Czerwonym Domu pod

jakimkolwiek pretekstem, 偶eby zachwyca膰 si臋 na nowo czaruj膮-

cymi atrybutami bogini. Ona nigdy nie odpowiada艂a na jego listy,

prezenty zwraca艂a podczas kolejnej wizyty, a jego samego trakto-

wa艂a ozi臋ble. Jednak w dniu sz贸stych urodzin c贸rki usiad艂a przy

biurku i prosz膮c Boga, 偶eby pada艂o, 偶eby przyszed艂 wielki potop,

napisa艂a ten oto list:

Drogi Panie,

prosz臋, by Pan powiadomi艂 matk臋, 偶e posy艂am c贸rk臋 do internatu

do stolicy, gdzie b臋dzie przebywa艂a przez ca艂y rok, opr贸cz 艣wi膮t Bo-

偶ego Narodzenia i letnich wakacji. Prosz臋 te偶, 偶eby pom贸g艂 mi Pan

wybra膰 odpowiedni膮 szko艂臋, aby Margarita otrzyma艂a w艂a艣ciwe wy-

kszta艂cenie.

艁膮cz臋 wyrazy wdzi臋czno艣ci

Olvido Laguna

Prawnik, kt贸ry by艂 ju偶 przygarbionym sze艣膰dziesi臋ciolatkiem,

otrzyma艂 wiadomo艣膰 kilka dni p贸藕niej o godzinie pierwszej. S艂u-

偶膮ca poda艂a kopert臋 na srebrnej tacy, tej samej, na kt贸rej przynios艂a

159

mu p贸藕ne 艣niadanie. Kiedy poch艂on膮艂 grzank臋 z oliw膮 i czosnkiem,

zamy艣lony przeczyta艂 list i, kierowany instynktem, po艂o偶y艂 d艂o艅 na

swoim kroczu. Poplami艂 t艂uszczem elegancki jedwabny szlafrok,

sapn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 i zakrztusi艂 si臋 czosnkow膮 grzank膮.

- Przyjd藕 i zabierz to wiejskie paskudztwo, i przynie艣 mi grzanki

z mas艂em i cytrynow膮 konfitur膮! - hukn膮艂 do s艂u偶膮cej.

Powr贸ci艂, zachwycony, do zgrabnej kaligrafii listu; pomy艣la艂

o b艂臋kitnej g艂臋bi oczu, o biodrach jak g贸rski strumie艅, o piersiach

jak wielkie dojrza艂e figi... Jego r臋ka powr贸ci艂a na krocze i zn贸w

poplami艂 jedwabny szlafrok.

Po kilku godzinach, ubrany w garnitur z alpaki, napisa艂 kilka

s艂贸w do Olvido, powiadamiaj膮c j膮, 偶e z najwy偶sz膮 przyjemno艣-

ci膮 akceptuje jej polecenie, wyrazy najwy偶szego oddania, bardzo

zobowi膮zany, padam do n贸g, ja ni偶ej podpisany... Wszystko na

z艂otym bileciku.

Internat, kt贸ry adwokat wybra艂 dla najm艂odszej z rodziny La-

guna, mie艣ci艂 si臋 w klasztorze si贸str augustianek, po艂o偶onym na

obrze偶ach Madrytu. Wiadomo艣膰 t臋 prawnik przekaza艂 Manueli

podczas jednego z czwartkowych spotka艅. Kobieta z u艣miechem

zatar艂a r臋ce w bia艂ych r臋kawiczkach; straci膰 z oczu szare 藕renice

wnuczki i odsun膮膰 od Olvido pi臋tno samotnej matki, by艂o tym,

czego najbardziej sobie 偶yczy艂a na tym etapie 偶ycia. Nadal 偶ywi艂a

nadziej臋 odzyskania w艂adzy nad niepos艂uszn膮 c贸rk膮 i teraz w艂a艣-

nie nadarza艂a si臋 ku temu jedyna sposobno艣膰.

- Ciesz臋 si臋, 偶e pani akceptuje moje poczynania w tej kwestii.

On tak偶e w duchu uczci艂 wyjazd Margarity. Wyobra偶a艂 sobie

m艂od膮 matk臋 nag膮 na g艂adkich ch艂odnych prze艣cierad艂ach, okazu-

j膮c膮 mu wdzi臋czno艣膰 w wolnym od pracy biurowej czasie.

Od tego posuni臋cia, kt贸rego dokona艂 z tak膮 staranno艣ci膮 i po艣pie-

chem, zawsze, gdy Manuela i Olvido musia艂y podzieli膰 si臋 jakimi艣

informacjami, czyni艂y to za po艣rednictwem prawnika. On czyta艂 Ma-

nueli list jej c贸rki i kiedy ta wyplu艂a odpowied藕, prosi艂 Olvido, 偶eby

zasz艂a do pokoju przy jego biurze przy g艂贸wnej ulicy - zawsze po

zapadni臋ciu zmroku i zawsze tylnymi drzwiami - 偶eby wy艣wiad-

czy膰 pani przys艂ug臋, droga przyjaci贸艂ko, i osobi艣cie przekaza膰 wol臋

mojej chlebodawczyni; szczerze oddany, zawsze do us艂ug, ja ni偶ej

podpisany - na z艂otym bileciku. Postscriptum: uwielbiam pani膮-娄娄

160

Za mahoniowym biurkiem, wci艣ni臋ty w bia艂膮 koszul臋 i w艂o-

ski krawat, og艂asza艂 Olvido postanowienia Manueli, jakby to by艂y

nobliwe wersy Don Juana Tenorio. 艁ysina i skrzyde艂ka nosa l艣ni艂y

potem od nagromadzonego po偶膮dania.

- Kochana Olvido - otwiera艂 szuflad臋 biurka - czy zechce pani

przyj膮膰 ten skromny prezencik? - na stole pojawia艂o si臋 etui z ele-

ganckiej sk贸ry.

- Drogi przyjacielu, ju偶 do艣膰 wy艣wiadczy艂 mi pan przys艂ug -

oczy Olvido ciemnia艂y.

Prawnik podnosi艂 si臋 z fotela w stylu hiszpa艅skim i k艂ad艂 blad膮,

pe艂n膮 starczych plam r臋k臋 na jej szczup艂ym ramieniu.

- Prosz臋 si臋 nie waha膰 prosi膰 o cokolwiek, sprawia mi ogromn膮

przyjemno艣膰 pomaganie pani w najbardziej wyszukany spos贸b -

mrucza艂.

- Gdyby by艂 pan tak uprzejmy i wys艂a艂 cz臋艣膰 pieni臋dzy matki

na rachunek z moim nazwiskiem, by艂abym dozgonnie wdzi臋czna.

Jestem ju偶 doros艂a - usta Olvido, szepcz膮c, muska艂y ucho m臋偶-

czyzny.

- Ale偶, droga przyjaci贸艂ko, musi pani zrozumie膰, 偶e...

Ona nie ust臋powa艂a, nalegaj膮c tym rozpalaj膮cym szeptem.

- C贸偶 mog臋 pocz膮膰, kochana Olvido, nie spos贸b pani odm贸-

wi膰. Oczywi艣cie, c贸rce niczego nie zabraknie. Tak, pani wie, jak

mi podzi臋kowa膰... - kilka kropel 艣liny pad艂o na klap臋 drogiej ma-

rynarki, i wtedy us艂ysza艂 g艂os 偶ony wzywaj膮cej go na kolacj臋, jak

pomruk drapie偶nika z otch艂ani jaskini.

Szko艂a si贸str augustianek by艂a pa艂acykiem z kamiennymi fasa-

dami i gotyckimi oknami. Posiad艂o艣膰 nale偶a艂a do sekretarza kr贸la

Filipa II. Wznosi艂a si臋 samotnie na wzg贸rzu w pobli偶u Madrytu

i z drogi wiod膮cej do bram pa艂acyku jego sylwetka przypomina艂a

艣redniowieczne opactwo. Otacza艂y go mury obro艣ni臋te krzacz-

kami stokrotek, kolczastymi je偶ynami i g臋stwin膮 bzu. Tam mia艂y

zwyczaj przychodzi膰 psy z s膮siedztwa, aby wy膰 i parzy膰 si臋, gdy

tylko zapada艂a noc. Brama klasztorna - kt贸r膮 mniszki zamyka艂y na

掳kres od po艂udnia do odprawienia porannych modlitw - b艂yszcza艂a

grubymi 膰wiekami z kwadratowymi g艂贸wkami, jakby to by艂a ma-

china tortur. Plac rozci膮gaj膮cy si臋 za ogrodzeniem by艂 przestronny

i mocno nas艂oneczniony. Mie艣ci艂 ogr贸d r贸偶any i ogr贸dek warzywny

z krzewami pomidor贸w, sa艂at膮 i ogromnymi pi贸ropuszami szczy-

piorku. By艂a tam r贸wnie偶 polana z wierzbami p艂acz膮cymi, gdzie

dziewczynki bawi艂y si臋 skakank膮 lub wyszywa艂y swoje rob贸tki

pod melancholijnym baldachimem drzew, a tak偶e boisko, 偶eby

urz膮dza膰 turnieje gry w klasy czy biegi sztafetowe.

Od momentu, kiedy zjawi艂a si臋 w szkole, ogr贸d sta艂 si臋 ulubio-

nym miejscem Margarity Laguny. W wolnych chwilach spacero-

wa艂a jego 艣cie偶kami, 偶eby odetchn膮膰 艣wie偶o艣ci膮, kt贸ra przenosi艂a

j膮 do Czerwonego Domu. Ale kiedy jesie艅 rozpostar艂a skrzyd艂a nad

miastem, ogr贸d zamilk艂 bez kwiat贸w, a dziewczynka po raz pierw-

szy poczu艂a, czym jest t臋sknota. Musia艂a poczeka膰 na przyj艣cie

wiosny - po艣r贸d deszczowych popo艂udni i kartek zape艂nionych

literami - by na nowo wdycha膰 swe wspomnienia.

W kwietniu uczci艂a powr贸t szkar艂atnych mak贸w, krzew贸w gera-

nium i hortensji, zrzucaj膮c szar膮 sp贸dniczk臋 i sweterek w kolorze

morskiego b艂臋kitu - elementy szkolnego mundurka - i zanurzy艂a

si臋 naga w ziele艅 艂膮ki, pod wierzbami. Zanim kole偶anki j膮 odkry艂y

i zacz臋艂y si臋 z niej 艣mia膰, zanim kt贸ra艣 z si贸str - gniewnie powie-

waj膮c polami zakonnego welonu - rzuci艂a si臋 na jej cia艂o, 偶eby je

okry膰 szorstkim kocem poszarpanym pazurami kota z zakrystii,

Margarita Laguna czu艂a si臋 jak w Czerwonym Domu: oczy mia艂a

zamkni臋te i pozwala艂a s艂o艅cu b艂膮dzi膰 po sk贸rze. Zakonnica zapro-

wadzi艂a j膮 do gabinetu siostry dyrektor korytarzem wype艂nionym

kaskadami 艣miechu i docink贸w. Swoim bezwstydnym zachowa-

niem pope艂ni艂a ci臋偶kie wykroczenie przeciw dyscyplinie, je艣li to

si臋 powt贸rzy, zostanie wydalona ze szko艂y.

Nast臋pnego ranka, kiedy dziewczynka zn贸w poczu艂a pieszczot臋

s艂o艅ca i zapach kwiat贸w, si艂膮 musia艂a powstrzyma膰 pragnienie

rozebrania si臋 na wilgotnej ziemi. Do wieczora drapa艂a si臋 po ca-

艂ym ciele, kt贸re dusi艂o si臋 wewn膮trz ubrania, a kiedy zapad艂a noc,

przysz艂a jej do g艂owy zbawienna my艣l. Zakonnice zabroni艂y jej

zdejmowania mundurka, ale nic nie wspomnia艂y o bieli藕nie. Od-

t膮d Margarita Laguna podj臋艂a decyzj臋, by ju偶 nigdy nie zak艂ada膰

majteczek bawe艂nianych albo obszytych pere艂kami z kokardkami-

Jej dziewcz臋ca wagina mog艂a rosn膮膰 nieskr臋powana dzi臋ki wia-

trom i promieniom s艂onecznym, kt贸re dociera艂y do niej, szydz膮c

ze sztywnego szkolnego uniformu.

W porze letnich wakacji Margarita wr贸ci艂a do Czerwonego

Domu. olvido czeka艂a na ni膮 na stacji kolejowej po艂o偶onej kilka kilo-

metr贸w za miastem. Prawnik wybra艂 dobrze wychowan膮, przyzwo-

it膮 pani膮, by towarzyszy艂a dziewczynce w drodze. Kiedy Margarita

wysiad艂a z wagonu pierwszej klasy, pobieg艂a przez peron prosto

w ramiona matki. Wspania艂e kasztanowe w艂osy, odziedziczone po

prababce, mia艂a splecione w dwa warkocze, a szare oczy b艂yszcza艂y

z powodu blisko艣ci ziemi, gdzie spoczywa艂 jej ojciec. Lokomotywa

wyrzuci艂a kilka porcji dymu i nagle pomi臋dzy nimi wyros艂y zie-

lone mundury gwardzist贸w, kt贸rzy poddawali pasa偶er贸w kontroli,

je艣li jaki艣 koszyk b膮d藕 walizka wyda艂y im si臋 podejrzane. Poszu-

kiwali czarnorynkowych produkt贸w.

- Tak bardzo za tob膮 t臋skni艂am! - rozp艂aka艂a si臋 wzruszona

O艂vido.

Przyzwoitka wysiad艂a z wagonu objuczona baga偶em dziew-

czynki, kt贸ry jednak nie wzbudzi艂 偶adnych podejrze艅 gwardzi-

st贸w. Przekaza艂a Olvido relacj臋 z podr贸偶y i rozsiad艂a si臋 na 艂awce,

oczekuj膮c na poci膮g powrotny do stolicy.

- Mamo, mamusiu, czy b臋d臋 mog艂a zn贸w opala膰 si臋 nago

w ogrodzie?

- Ale tylko za wiciokrzewami, je艣li masz na to ochot臋.

- 艢wietnie! - przyklasn臋艂a z rado艣ci dziewczynka. - W szkole

nie pozwolili mi zdejmowa膰 mundurka, a ja tak chcia艂am zanur-

kowa膰 w s艂o艅cu!

- W szkole nigdy niczego nie wolno ci zdejmowa膰, jedynie

w domu.

- Ju偶 to wiem! Najpierw by艂o mi smutno, ale potem wymy艣li艂am,

偶e mog臋 nie wk艂ada膰 bielizny, i nikt si臋 nie dowiedzia艂! - doda艂a,

zadzieraj膮c nieco brzeg sp贸dniczki. J臋drny i r贸偶owy po艣ladek za-

l艣ni艂 na peronie.

- Ma艂a buntowniczka! - Olvido u艣miechn臋艂a si臋. - Jeste艣 bardzo

Podobna do swojego ojca. Ona mu powiedzia艂a, 偶eby nie wraca艂,

ale on wr贸ci艂.

- Dok膮d wr贸ci艂, mamusiu? I kto tak do niego powiedzia艂?

- To dawna historia.

- Je艣li nie chcesz, nie opowiadaj mi jej.

Dziewczynka sz艂a peronem, otoczona ramieniem matki.

- A jak si臋 miewa babcia?

- Jest coraz bardziej chora, dokucza jej okropny artretyzm.

- Art-re-tyzm. Jakie to trudne s艂owo. Czy my艣lisz, 偶e w tym

roku odezwie si臋 do mnie?

Opu艣ci艂y ju偶 stacj臋 kolejow膮. Niebo przemierzy艂o stado jask贸-

艂ek. Czeka艂 na nie stary pow贸z zaprz臋偶ony w siwego konia, kt贸ry

zast膮pi艂 czarnego - tamten pad艂 ze staro艣ci.

- Lepiej, 偶eby babcia nie zbli偶a艂a si臋 do ciebie, i ty tak偶e powinna艣

jej unika膰. Ona z艂amie ci serce. Nie mo偶e was 艂膮czy膰 偶adne uczucie.

- Skoro jest taka z艂a, dlaczego z ni膮 mieszkasz?

Z pobliskich p贸l dochodzi艂o granie cykad.

- Nie mog臋 pozwoli膰, 偶eby zapomnia艂a...

Podczas letnich wakacji Olvido i Margarita czytywa艂y opowiada-

nia i wiersze, rozparte w wygodnych fotelach na ganku, w 艣wietle

po艂udnia. Na pocz膮tku to matka czyta艂a c贸rce, ale kiedy Margarita

ju偶 sprawnie potrafi艂a 偶onglowa膰 literami, zwykle prosi艂a, 偶eby si臋

zamieni艂y - zw艂aszcza przy lekturze 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a. Ol-

vido z przyjemno艣ci膮 s艂ucha艂a g艂osu dziewczynki, podobnego do

szemrz膮cej wody, b艂膮dz膮c wtedy wzrokiem w kierunku cmentarza.

Piek艂y te偶 ciasta i ciasteczka i chodzi艂y na d艂ugie spacery, a偶 do wy-

pe艂nionej aromatem mi艂o艣ci d膮browy, plot艂y warkocze jedna drugiej

i stroi艂y je stokrotkami albo fioletowymi kwiatuszkami wiciokrzewu,

jakby by艂y le艣nymi driadami. W ogrodzie Czerwonego Domu zaj-

mowa艂y si臋 warzywami i, oczywi艣cie, wylegiwa艂y si臋 nago w s艂o艅-

cu, cho膰 m臋偶czy藕ni z miasteczka 艂amali sobie ko艣ci, kiedy zza wy-

sokiego muru usi艂owali podejrze膰, jak tu偶 obok jej nie艣lubnej c贸rki

br膮zowieje cudowne cia艂o najpi臋kniejszej kobiety 艣wiata.

Tymczasem Manuela, str膮cona z piedesta艂u, obserwowa艂a je

z daleka, 偶eby nie wzbudzi膰 podejrze艅. Nadal urz膮dza艂a rzezie

drobiu. By艂y to tak brutalne mordy, 偶e nieszcz臋sne ptaki wydawa艂y

z siebie wr臋cz poematy przera偶enia, kiedy ich oprawca wraca艂 do

Czerwonego Domu. Inne ofiary Manueli - skolopendry, karaluchy

i r贸偶e - by艂y w nieco lepszym po艂o偶eniu. Ich egzekucje nie by艂y tak

krwawe, poniewa偶 mniej u艣mierza艂y jej gniew i nie zwraca艂a si臋

przeciwko nim tak cz臋sto. To, czego naprawd臋 chcia艂a ta poskr臋-

cana artretyzmem kobieta, to odzyska膰 w艂adz臋 nad c贸rk膮. Olvido

nie mia艂a jeszcze trzydziestu lat, nadal istnia艂 wi臋c cie艅 nadziei,

偶e po艣lubi zamo偶nego, przyzwoitego cz艂owieka.

Wakacje Margarity up艂ywa艂y zbyt szybko dla jej matki. Rok za

rokiem, kiedy zbli偶a艂a si臋 data wyjazdu, kie艂kowa艂a w niej my艣l,

偶e c贸rka nie pojedzie ju偶 do internatu. W贸wczas powraca艂y jednak

dr臋cz膮ce koszmary pe艂ne ma艂ych trumienek i fotografii zmar艂ych

dzieci. „Pozw贸l jej wr贸ci膰 do Madrytu - przekonywa艂a Olvido sam膮

siebie, gdy na kuchennym stole p臋cznia艂y bu艂eczki z cynamonem -

u si贸str b臋dzie bezpieczna, tam nikt nie wyrz膮dzi jej krzywdy". Dni

up艂ywa艂y bardzo szybko, a ona, jak zwykle, odprowadza艂a dziew-

czynk臋 na stacj臋 kolejow膮 i przekazywa艂a opiekunce, 偶eby razem

odby艂y podr贸偶 do stolicy. Lokomotywa wyrzuca艂a bia艂y gwizd i po-

ci膮g rusza艂. „呕egnaj, c贸reczko - szepta艂a zanurzona w tchnienie

cynamonu - b膮d藕 szcz臋艣liwa". Szyny j臋cza艂y, wagony spogl膮da艂y

szklanymi oczami na smutek Olvido. Peron zdawa艂 si臋 pachnie膰

mchem, deszczem, lawend膮... Rusza艂a wtedy pospiesznie na cmen-

tarz, ukrywa艂a si臋 w grobowcu, a kiedy mija艂a godzina sz贸sta, k艂ad艂a

si臋 na grobie Estebana i le偶a艂a tam, dop贸ki nie obudzi艂y jej poranne

skrzeczenia czujnych srok. Z ustami pe艂nymi ziemi i palcami prze-

si膮kni臋tymi zapachem kwiat贸w, wraca艂a do Czerwonego Domu. Ma-

nuela ukryta w kuchni jak w okopach dar艂a koguty z pierza. S艂ysza艂a,

jak c贸rka idzie po schodach i kieruje si臋 do pachn膮cej d臋bowym

lasem sypialni. Pozwala艂a jej na to, dalej ostrz膮c n贸偶. Rozpiera艂a

j膮 rado艣膰. „Doskonale - mrucza艂a, zlizuj膮c krople krwi, kt贸re po-

plami艂y jej drapie偶nie wykrzywione wargi - w nast臋pne wakacje

znajd臋 okazj臋, 偶eby si臋 ni膮 zaj膮膰..."

Kiedy Margarita Laguna sko艅czy艂a trzyna艣cie lat, jej babka spe艂-

ni艂a swoj膮 gro藕b臋. Tego sobotniego popo艂udnia w miasteczku poja-

wi艂o si臋 kino objazdowe, jak to bywa艂o przed wojn膮. Racjonowanie

偶ywno艣ci si臋 sko艅czy艂o, a podniebienia starych kumoszek zn贸w

mog艂y si臋 cieszy膰 smakiem bia艂ego chleba i soczewicy wolnej od

robactwa. Gwardzi艣ci nie w艂贸czyli si臋 ju偶 po g贸rach w poszukiwa-

niu zbieg贸w, a m艂odzi ludzie mogli beztrosko trwoni膰 kieszonkowe

na bilety. Na placu trwa艂y ju偶 przygotowania do specjalnej projekcji.

Jaki艣 nieszcz臋艣liwiec rozstawia艂 sk艂adane krzes艂a. Niedawno opu艣ci艂

Wi臋zienie, teraz stara艂 si臋 zarobi膰 na 偶ycie, lecz膮c alkoholem wspo-

mnienie po kulach i pobycie za murami. Manuela widywa艂a go, jak

掳bok kamiennej 艣ciany tryskaj膮cej wod膮 opr贸偶nia butelk臋 wina.

Tym razem poczeka艂a, a偶 si臋 艣ciemni, i ulokowa艂a wykr臋cone

artretyzmem cia艂o w swej bryczce. Ruszy艂a do miasta. Znalaz艂a

m臋偶czyzn臋 艣pi膮cego w jakim艣 zau艂ku, za艣linionego i p贸艂nagiego.

Miasteczko by艂o poddane magicznemu cieniowi kina, w艂a艣nie wy-

艣wietlano film Witaj nam, Mr. Marshall. Manuela wymierzy艂a le偶膮-

cemu kopniaka, a kiedy otworzy艂 za艂zawione oczy barwy orzecha

laskowego, sypn臋艂a mu na pier艣 gar艣膰 banknot贸w.

- Rozbij jej g艂ow臋 kamieniem - poleci艂a.

- Komu, prosz臋 pani? - m臋偶czyzna dotyka艂 pieni臋dzy dr偶膮c膮

d艂oni膮.

- Rozbij jej g艂ow臋 - powt贸rzy艂a z uporem. - Musz臋 si臋 przeko-

na膰, czy ma w 艣rodku te same ekskrementy, co jej ojciec.

- Co za okropie艅stwa pani wygaduje! Jestem n臋dzarzem, ale

nie morderc膮.

- Jutro w samo po艂udnie nim b臋dziesz - Manuela rzuca艂a mu

na twarz kolejne banknoty. - Wszystkie pieni膮dze mo偶esz prze-

znaczy膰 na wino, nawet na prawdziw膮 whisky. Zabijesz j膮 jutro,

a teraz powiem ci, gdzie j膮 znajdziesz. Nie zawied藕 mnie!

M臋偶czyzna poci膮gn膮艂 d艂ugi 艂yk alkoholu i schowa艂 pieni膮dze

do brudnych, zawszonych spodni.

Budzi艂a si臋 upalna niedziela, sierpie艅 przykleja艂 si臋 do sk贸ry. Bli-

sko po艂udnia wr贸ble usadowi艂y si臋 na wierzcho艂kach drzew, w po-

szukiwaniu cienia, a omdla艂e pszczo艂y wylegiwa艂y si臋 na r贸偶ach.

W zielonej g臋stwinie s艂o艅ce pada艂o na dziewcz臋ce cia艂o Margarity

Laguny. M臋偶czyzna znalaz艂 otwart膮 bram臋, dostrzeg艂 napis na 偶ela-

znej wst臋dze - „Zapraszamy do Czerwonego Domu". Nie potrafi艂 go

przeczyta膰, ale poczu艂 ch艂贸d. Pomi臋dzy jednym a drugim haustem

z nowej butelki zag艂臋bi艂 si臋 w bujn膮 ro艣linno艣膰 ogrodu. Usi艂owa艂

przypomnie膰 sobie wskaz贸wki Manueli. Zostawi艂 za sob膮 kamienn膮

drog臋, kt贸r膮 zarasta艂y p臋ki stokrotek, i zmierza艂 do swego przezna-

czenia. Serce domaga艂o si臋 wi臋cej i wi臋cej wina... Wiele razy by艂

got贸w si臋 zatrzyma膰. Nikt go jednak nie zobaczy艂. Wreszcie, po

pokonaniu warzywnych grz膮dek, odkry艂 jasn膮 plam臋, a urzeka-

j膮ca wo艅 wiciokrzewu odurzy艂a go mocniej ni偶 najlepszy koniak.

Wtedy, w samym 艣rodku tego raju, zrozumia艂, kogo ma zabi膰. Zo-

baczy艂 r贸偶owawe szczup艂e plecy, kszta艂t dziewcz臋cego cia艂a, z kt贸-

rego stercza艂a drobna pier艣, po艣ladki migocz膮ce cieniem gry 艂ydek

i st贸p. Kasztanowe w艂osy by艂y rozpuszczone, a koniuszek j臋zyka

wspomaga艂 pi贸ro, kt贸re co chwil臋 opada艂o na kartk臋 z niedoko艅-

czonym rysunkiem...

M臋偶czyzna nie rzuci艂 zaostrzonym kamieniem, kt贸ry ukrywa艂

w torbie zwisaj膮cej z ramienia. Schowa艂 napocz臋t膮 butelk臋 i zbli-

偶y艂 si臋 do dziewczynki, rozpinaj膮c spodnie. Nag艂a chmura zakry艂a

s艂o艅ce, a powietrze wywo艂ywa艂o torsje. Margarita us艂ysza艂a sze-

lest li艣ci, odwr贸ci艂a si臋 - pod brzuchem mia艂a cie艅 brunatnego

puszku - i zobaczy艂a nieznajomego ze spodniami opuszczonymi

do st贸p. By艂a spokojna, z pi贸rem w d艂oni obserwowa艂a przet艂usz-

czone w艂osy, koszul臋 poplamion膮 winem i ten dziwny tw贸r, kt贸ry

stercza艂 pomi臋dzy jego udami. Rozleg艂y si臋 dwa strza艂y. M臋偶czy-

zna pad艂 na kolana, spogl膮daj膮c na Margarit臋 oczami nowo naro-

dzonego. Roz艂o偶y艂 ramiona, jakby chcia艂 dotkn膮膰 sk贸ry g艂adkiej

jak szk艂o butelki, lecz pad艂 bez 偶ycia na dzieci臋cy obrazek przed-

stawiaj膮cy gospodarstwo z kaczkami i krowami.

O艂vido Laguna nadal trzyma艂a wycelowan膮 bro艅. Oddycha艂a

szybko, a jej piersi falowa艂y p艂on膮cym wzburzeniem. Wcze艣niej

z okna swojej sypialni dostrzeg艂a tego m臋偶czyzn臋, chwiejnym kro-

kiem zmierzaj膮cego ku wiciokrzewom.

- Zniszczy艂 m贸j rysunek - dziewczynka z ciekawo艣ci膮 przygl膮-

da艂a si臋 艣mierci cuchn膮cej winem.

- Namalujesz nowy.

Po zmierzchu Olvido wydr膮偶y艂a jam臋 u st贸p gruszy i pocho-

wa艂a trupa. Pot pokry艂 jej ca艂e cia艂o. Bola艂y j膮 ramiona i plecy, ale

jeszcze nie mog艂a odpocz膮膰.

Manuela w艂a艣nie zdejmowa艂a szlafrok, kiedy zobaczy艂a c贸rk臋

z trzcinow膮 trzepaczk膮 w gar艣ci. Nie otworzy艂a ust - duma nie po-

zwoli艂a jej pierwszej przerwa膰 wieloletniego milczenia, spojrza艂a

w oczy O艂vido - b艂臋kitn膮 szpad臋, spojrza艂a na r贸zg臋 w d艂oniach

nowej pani i czeka艂a. Okna sypialni by艂y zas艂oni臋te. Poczu艂a mocne

uderzenie na plecach, tylko jedno, wystraszy艂 j膮 suchy 艣wist trzciny

Przy zetkni臋ciu ze zmaltretowanymi ko艣膰mi. Nie wyda艂a najmniej-

szego j臋ku. Silne 艣wiat艂o ksi臋偶yca wpad艂o do pokoju i Olvido upu艣-

ci艂a r贸zg臋. J臋k tego narz臋dzia uderzaj膮cego o ceramiczne p艂ytki

wywo艂a艂 w niej md艂o艣ci. Wr贸ci艂a do sypialni pachn膮cej d臋bem,

szepcz膮c jedyne pragnienie, pragnienie 艣mierci.

Tej samej nocy kino opu艣ci艂o miasteczko. Jego pracownicy szu-

kali w gospodzie i po miejskich zau艂kach cz艂owieka, kt贸ry usta-

wia艂 krzes艂a dla widowni.

- Pijaczyna 艣pi pewnie gdzie艣 w przydro偶nym rowie - powie-

dzia艂 kto艣.

- Lepiej nam bez niego - uzna艂 w艂a艣ciciel kina. - Za du偶o pi艂,

ustawia艂 krzywe rz臋dy i przeszkadza艂 klientom.

M臋偶czyzna butwia艂 pod grusz膮, a O艂vido pami臋ta艂a o tym za-

wsze, kiedy budzi艂a si臋 z koszmaru z r臋kami brudnymi od pro-

chu. Odk膮d musia艂a zabi膰, postanowi艂a jeszcze bardziej odsun膮膰

Margarit臋 od Czerwonego Domu. 艢wi臋ta Bo偶ego Narodzenia sp臋-

dza艂a z c贸rk膮 w pensjonacie w Madrycie, gdzie mog艂a spokojnie

zasn膮膰. Pozwala艂a dziewczynce wraca膰 do domu tylko na wa-

kacje. Ale przed wyruszeniem na stacj臋 kolejow膮 k艂ad艂a trzcin臋

obok kominka w salonie. Jej matka musi zrozumie膰, 偶e teraz do

niej nale偶y szkielet r贸zgi, a wraz z nim w艂adza nad tym przekl臋-

tym domostwem.

ROZDZIA艁 12

Tego lata Margarita Laguna ko艅czy艂a osiemna艣cie lat. Ko艅czy艂a

te偶 nauk臋 w renomowanej szkole si贸str augustianek. W czerw-

cowy ranek zesz艂a z dwiema walizkami po szerokich stopniach,

kt贸re prowadzi艂y od sypialni uczennic a偶 do rozleg艂ego koryta-

rza obwieszonego wizerunkami 艣wi臋tych i krucyfiksami. Roz-

puszczone kasztanowe w艂osy mia艂a pokarbowane, oczy wielkie

i burzliwe, usta poci膮gni臋te r贸偶owym karminem. Nie by艂a tak

pi臋kna jak matka, ale z pewno艣ci膮 mo偶na j膮 by艂o nazwa膰 bardzo

atrakcyjn膮. Ubrana by艂a w bia艂膮 bluzk臋 z obszytymi koronk膮 r臋-

kawami, przepasan膮 w talii gumowym pasem z klamr膮 ze sk贸ry

jaszczurki. Str贸j uzupe艂nia艂y modna be偶owa sp贸dniczka i zgrabne

pantofle na szpileczce.

Kiedy Olvido stoj膮ca u st贸p schod贸w zobaczy艂a j膮, opar艂a plecy

o wizerunek 艣wi臋tej 艁ucji, czuj膮c nieprzepart膮 ch臋膰 p艂aczu.

- Jeste艣 艣liczna, i ju偶 taka doros艂a, c贸reczko!

- Mamo, tak bardzo na ciebie czeka艂am - Margarita splot艂a d艂o-

nie z palcami r膮k Olvido. - Chc臋 ci臋 o co艣 prosi膰, teraz, ju偶, pod-

j臋艂am pewien zamys艂... To dla mnie bardzo wa偶ne!

Spojrzenie dziewczyny nabra艂o 偶aru, a matka dostrzeg艂a w nim

up贸r Estebana.

- O czym ty m贸wisz, kochanie?

- Je艣li powiesz nie, umr臋! - Margarita przygryz艂a wargi.

Przez wysokie okna wpad艂 promie艅 s艂o艅ca, o艣wietli艂 zmarszcz-

k臋, kt贸ra na sta艂e zamieszka艂a pomi臋dzy brwiami Olvido, i roz-

b艂ysn膮艂 na anielskiej koronie 艣wi臋tej 艁ucji.

- A wi臋c odwiedz臋 ci臋 na cmentarzu i b臋d臋 zjada艂a twoje ulu-

bione bu艂eczki na grobie, a偶 poczujesz md艂o艣ci.

~ Mamo, nie 偶artuj, ca艂e moje 偶ycie zale偶y od tej decyzji!

ICO

Blizny pokrywaj膮ce plecy Olvido zadr偶a艂y, a ona przeczu艂a, 偶e

wcze艣niej czy p贸藕niej wp艂yn膮 nieuchronnie na przysz艂o艣膰 Mar-

garity.

- Skoro tak, to ci膮偶y na mnie ogromna odpowiedzialno艣膰... -

odezwa艂a si臋 cicho Olvido.

- Mam na my艣li Pary偶 - przerwa艂a dziewczyna. - Chc臋 malo-

wa膰 i chc臋 studiowa膰 na Sorbonie, bo malarstwo mo偶na studiowa膰

tylko w Pary偶u. Tam mieszkaj膮 prawdziwi mistrzowie, tam ulice

oddychaj膮 sztuk膮, rozumiesz, mamo?

Drewno pokrywaj膮ce 艣ciany wydziela艂o ciep艂y aromat lakie-

ru. Z ust 艣wi臋tych na obrazach p艂yn膮艂 spok贸j. O艂vido Laguna za-

patrzona w 艣wi臋tego Piotra ukrzy偶owanego g艂ow膮 w d贸艂, powta-

rza艂a w my艣li nazw臋 obcego miasta, „Pary偶, Pary偶". Pary偶 jest

bardzo daleko. Tym lepiej, uzna艂a. Zbyt wiele miesi臋cy sp臋dzi艂a

bezsennie, nie dodaj膮c ju偶 mi艂o艣ci do swych potraw. Przecie偶 za-

dr臋cza艂a si臋, 偶e Margarita po sko艅czeniu szko艂y zechce zamiesz-

ka膰 z ni膮 w Czerwonym Domu. A teraz, w ten letni dzie艅, wszyst-

kie jej obawy znik艂y jak stado p艂ochliwych jask贸艂ek na d藕wi臋k

magicznego s艂owa: PARY呕. Tam nie si臋gn膮 drapie偶ne szpony Ma-

nueli, wzgarda mieszka艅c贸w miasta, kl膮twa ci膮偶膮ca nad rodzi-

n膮 Laguna. „Nie b臋d臋 jej mie膰 blisko - martwi艂a si臋 - nie b臋d臋

mog艂a jej zbyt cz臋sto odwiedza膰 - Olvido rozpacza艂a teraz nad

strugami krwi, kt贸re tryska艂y z poranionego cia艂a 艣wi臋tego Pio-

tra - ale ona, bezpieczna i szcz臋艣liwa, zajmie si臋 ukochan膮 sztu-

k膮". U艣miechn臋艂a si臋 do spokojnej dobrotliwej twarzy martwego

m臋czennika.

- Dobrze si臋 czujesz, mamo? Odezwij si臋, prosz臋!

Wystraszona Margarita patrzy艂a na matk臋 pogr膮偶on膮 w kon-

templacji obrazu.

- Siostro, prosz臋 szklank臋 wody, b艂agam! Mama wpad艂a w mi-

styczn膮 ekstaz臋!

Siostra furtianka zamkni臋ta w klatce rozk艂ad贸w mszy i dzie-

si膮tek r贸偶a艅ca spojrza艂a na O艂vido. W jej oczach bardziej ni偶 Bo偶膮

chwa艂臋 dostrzeg艂a paj臋czyn臋 t臋sknej determinacji.

„Musz臋 niezw艂ocznie zobaczy膰 si臋 z prawnikiem - Olvido roz-

my艣la艂a nie艣wiadoma, co si臋 wok贸艂 niej dzieje - potrzebuj臋 sporo

pieni臋dzy na czesne dla niej, stancj臋, posi艂ki i inne wydatki. Zro-

bi臋 wszystko, 偶eby by艂 mi przychylny..."

- Napij si臋, mamo - Margarita poda艂a jej nape艂nion膮 szklank臋,

kt贸r膮 przynios艂a zakonnica.

- Pary偶 - wyrzuci艂a z siebie Olvido. - To doskona艂y pomys艂, c贸-

reczko. Pojedziesz do Pary偶a i b臋dziesz uczy膰 si臋 malarstwa.

Margarita upu艣ci艂a szklank臋, kt贸ra cudownym zbiegiem oko-

liczno艣ci rozbi艂a si臋 o obraz 艣wi臋tego Wawrzy艅ca, rozpostartego

na roz偶arzonym do czerwono艣ci ruszcie, i pad艂a w ramiona matki.

Przez dwa lata Olvido pisa艂a do c贸rki co tydzie艅. Na 艣cianach

sypialni, wok贸艂 obrazu z morzem, wiesza艂a poczt贸wki z wie偶膮

Eiffla, strzelist膮 katedr膮 Notre Dame, bazylik膮 Sacre Cceur, Pa艂a-

cem Inwalid贸w, mostami rzuconymi nad Sekwan膮... W spiesznie

kre艣lonych s艂owach Margarita usprawiedliwia艂a si臋, 偶e zn贸w nie

pojawi si臋 w Czerwonym Domu na 艣wi臋ta b膮d藕 latem, zawsze

bowiem pewne okoliczno艣ci jej to uniemo偶liwia艂y, wa偶ne semi-

narium lub wyjazdy w plener... „S艂usznie post臋pujesz, c贸reczko,

nie przyje偶d偶aj, tu nigdy nie b臋dziesz szcz臋艣liwa, korzystaj ze

swojej wolno艣ci w Pary偶u", szepta艂a Olvido, gdy tymczasem jej

偶ycie up艂ywa艂o zbyt wolno, jak rzeka zraniona 艣mierci膮. Ca艂e

dni sp臋dza艂a w ogrodzie, cho膰 zima otoczy艂a jej serce lodowym

p艂aszczem. Zajmowa艂a si臋 krzewami pomidor贸w, dba艂a o sa艂aty

i dynie, kt贸rych aromat coraz bardziej wnika艂 w jej sk贸r臋. Nadal

czyta艂a poezj臋 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, tu偶 obok omsza艂ego

kamienia, gdzie rozbi艂a si臋 czaszka Estebana. Jedyne miejsce,

w kt贸re nigdy si臋 nie zapuszcza艂a, to r贸偶ane pergole. Kr贸lestwo

spl膮tanych, k艂uj膮cych 艂odyg i gigantycznych kwiat贸w nale偶a艂o

do jej matki.

W porze obiadu zamyka艂a si臋 w kuchni i delektowa艂a swoimi

potrawami, mimo 偶e Manuela nadal pozostawia艂a nie do ko艅ca

opr贸偶nione naczynia na ogniu. Jednak z up艂ywem lat i pod nie-

obecno艣膰 Margarity garnki, w kt贸rych dot膮d by艂y tylko przypa-

lone resztki, zacz臋艂y kry膰 coraz smaczniejsz膮 zawarto艣膰. Manuela

Postanowi艂a u艣mierzy膰 uraz臋 c贸rki. Kt贸rego艣 dnia na kuchennym

stole zacz臋艂y si臋 pojawia膰 prezenty. Z艂ote pier艣cionki, srebrne bran-

soletki i szlachetne kamienie, kt贸rym zawsze towarzyszy艂 li艣cik

skre艣lony r臋k膮 prawnika: Je艣li wyjdziesz za m膮偶, dostaniesz wi臋cej

bi偶uterii, ale O艂vido nigdy ich nie przyj臋艂a. Popo艂udnia po艣wi臋ca艂a

na rozpust臋 sk艂adnik贸w, kt贸rych u偶ywa艂a do przygotowywania

171

potraw. W tym smakowitym sanktuarium sp臋dza艂a d艂ugie godziny,

wspominaj膮c ukochanego. Do艂ek w podbr贸dku, wij膮cy si臋 kosmyk

na karku, szare oczy i jego m艂odzie艅cze cia艂o - silne uda, gor膮ce

d艂onie, tors 偶o艂nierza - z ka偶dym dniem stawa艂y si臋 coraz bar-

dziej obecne w jej pami臋ci. Jedyne, co jej przeszkadza艂o, to fetor

艣wie偶ej krwi kogut贸w zarzynanych na drewnianym stole, meblu,

do kt贸rego 偶ywi艂a nieodparty wstr臋t. Dzieli艂a wprawdzie kuchni臋

z matk膮, ale korzysta艂y z niej o r贸偶nych porach, Manuela pano-

wa艂a w niej rano, ona - popo艂udniami. Istnia艂y te偶 pewne ogra-

niczenia terytorium. Matka nigdy nie k艂ad艂a zwierz臋cych trzewi

na gipsowym blacie, gdzie Olvido trzyma艂a warzywa i zio艂a, a偶

do momentu kulinarnego spe艂nienia. W zamian ona nie czy艣ci艂a

o艂tarza ofiarnego drobiu, kt贸rego od贸r wn臋trzno艣ci przypomina艂

Manueli dzieci艅stwo.

Raz b膮d藕 dwa razy w miesi膮cu Olvido musia艂a opuszcza膰

sw贸j kulinarny raj i udawa艂a si臋 do biura prawnika. M臋偶czyzna

ubrany w mi臋kkie jedwabne koszule ca艂owa艂 j膮 w dekolt i, co naj-

wa偶niejsze, zapewnia艂, 偶e na jej koncie jest wystarczaj膮co du偶o

peset, by pokry膰 wydatki Margarity. Jednak z up艂ywem czasu

coraz bardziej dr臋czy艂a go staro艣膰, stawa艂 si臋 te偶 coraz bardziej

wymagaj膮cy.

- Moja kochana - muska艂 kusz膮ce zag艂臋bienie mi臋dzy jej pier-

siami - je艣li matka dowie si臋, 偶e przekaza艂em tak znaczne kwoty

dla pani i pa艅skiej c贸rki, mog臋 mie膰 problemy. Obawiam si臋, 偶e

je艣li nast臋pnym razem nie zjawi si臋 pani... - wsun膮艂 ukradkiem

r臋k臋 pod sp贸dnic臋 O艂vido i znalaz艂 tam halk臋 sztywn膮 jak 偶e-

lazo - ... hm, l偶ej ubrana, bo po co pi臋knej kobiecie ten pas cnoty...

Wszyscy przecie偶 wiemy, 偶e ma pani c贸rk臋, a dzieci si臋 robi, naj-

dro偶sza, wi臋c... - uszczypn膮艂 j膮 lekko w udo - rozumie pani, Ol-

vido, co chc臋 powiedzie膰, albo zjawi si臋 pani bardziej uleg艂a, ile偶

mog臋 czeka膰, albo sko艅cz膮 si臋 pieni膮dze!

- Jak膮 kwot臋 moja matka przeznacza na wydatki Margarity?

- Jedn膮 czwart膮 tego, czego ona potrzebuje. Pani matka jest

bogata, lecz niezbyt hojna, a gdy chodzi o wnuczk臋... C贸偶, je艣li

pani nie chce, 偶eby poziom 偶ycia tego uroczego dziewcz膮tka uleg艂

gwa艂townemu pogorszeniu, prosz臋 mnie odwiedzi膰 w poniedzia-

艂ek. Tylko b艂agam, bez tej niepokalanej zbroi. I, oczywi艣cie, nasz

prywatny uk艂ad nadal obowi膮zuje.

Na ulicy Olvido wyj臋艂a z kieszeni chusteczk臋 i otar艂a dekolt. Zza

dach贸w dom贸w wygl膮da艂a ju偶 jesie艅; my艣liwi wracali z g贸r. Tu偶

obok wodotrysku odpoczywa艂y ogary, dysz膮c ze zm臋czenia, zna-

czy艂y kwa艣no偶贸艂tymi kroplami kamienn膮 mis臋 z wod膮. Ich pano-

wie odstawili strzelby w k膮t i popijali wino w gospodzie. Zielone

my艣liwskie stroje przesyci艂y si臋 oddechem g贸r. Zbli偶a艂o si臋 wp贸艂

do 贸smej. Olvido usiad艂a na 艂awce przy placu.

Ojciec Rafael, skuszony porywem nowoczesno艣ci, kt贸r膮 przy-

ni贸s艂 schy艂ek lat pi臋膰dziesi膮tych, zainstalowa艂 stacj臋 nadawcz膮,

do kt贸rej pod艂膮czono megafony umocowane na fasadzie ko艣cio艂a,

urz臋du miejskiego i latarni wzd艂u偶 g艂贸wnej ulicy. W艂a艣nie o tej

porze urz膮dzenie nadawa艂o audycj臋, w kt贸rej poruszano zwykle

tematy zwi膮zane z religi膮, kultur膮 i spo艂ecze艅stwem. Kiedy sta-

cja poprzez kable i kolejne g艂o艣niki rozszerzy艂a w艂adz臋 swojego

d藕wi臋ku na ca艂e miasto, stare kumoszki by艂y przekonane, 偶e to

sam Najwy偶szy zst膮pi艂 z nieba, by do nich przem贸wi膰, a psy i koty

kry艂y si臋 w najdalszych zau艂kach z obola艂ymi uszami. Na nic si臋

nie przyda艂a ich wsz臋dobylska obecno艣膰 przy monta偶u stacji, ani

te偶 nie przekona艂 ich ojciec Rafael, kt贸ry podczas niedzielnej mszy

wyg艂osi艂 pochwa艂臋 tego wynalazku.

Proboszcz rozemocjonowany nadej艣ciem nowych czas贸w dzier-

偶y艂 mikrofon w r臋ku i, znieruchomia艂y na krze艣le, 偶eby jego ha-

艂a艣liwy spos贸b bycia nie zak艂贸ci艂 fal, przypomina艂 harmonogram

katechez, mszy i pogrzeb贸w, komentowa艂 najnowszy film Mar-

celino, chleb i wino, raczy艂 te偶 uszy s艂uchaczy puszczanym z ka-

sety chora艂em gregoria艅skim. Psy, przywyk艂e ju偶 do metalicznego

g艂osu ksi臋dza, wtula艂y nosy pomi臋dzy 艂apy i spa艂y ko艂ysane po-

bo偶nymi melodiami. Olvido tak偶e lubi艂a s艂ucha膰 d藕wi臋k贸w z me-

gafon贸w. Rozprasza艂y monotoni臋 jej egzystencji, stara艂a si臋 wi臋c

zosta膰 w mie艣cie zar贸wno dla audycji w samo po艂udnie, jak i tej

wieczornej.

- Prosz臋 mi wybaczy膰 ten niewyszukany komplement, ale jest

pani najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 kiedykolwiek widzia艂em - zwr贸-

ci艂 si臋 kiedy艣 do niej jaki艣 my艣liwy.

Siedz膮c wygodnie na 艂awce, patrzy艂a na jego p艂aszcz wilgotny

od wiatru, pas z nabojami obejmuj膮cy ciasno tali臋, spodnie wpusz-

czone w wysokie buty; mia艂 czarne w艂osy i oczy zielone jak pi贸-

ropusze paproci. W g艂臋bi targn臋艂a ni膮 t臋sknota, kt贸ra nie nale偶a艂a

173

do niej. Podzi臋kowa艂a m臋偶czy藕nie za mi艂e s艂owa i ruszy艂a do Czer-

wonego Domu, przyciskaj膮c do piersi torebk臋, 偶eby zachowa膰 ten

przyjemny niepok贸j, kt贸ry s膮czy艂 si臋 jej do 偶o艂膮dka. S艂owa ojca

Rafaela gubi艂y si臋 w czystym powietrzu.

W poniedzia艂kowe popo艂udnie przemierzy艂a sosnowy las i skie-

rowa艂a si臋 wprost do znajomego biura. Nie 艣cisn臋艂a si臋 paskiem,

nie za艂o偶y艂a bielizny. Prawnik czeka艂 na ni膮 za eleganckim maho-

niowym biurkiem, wystrojony w garnitur w pepitk臋.

- Prosz臋 usi膮艣膰, droga O艂vido - powiedzia艂, mi臋tosz膮c krocze. -

艢licznie pani wygl膮da, a jest ku temu szczeg贸lna okazja...

O艂vido bez s艂owa zdj臋艂a p艂aszcz i usiad艂a na krze艣le ustawionym

naprzeciw biurka. Rozsun臋艂a uda i unios艂a brzeg sp贸dnicy a偶 do

talii. Prawnik poprawi艂 sobie srebrne binokle na nosie.

- Pani sekrecik jest jeszcze pi臋kniejszy ni偶 pani twarz. M贸j

Bo偶e, jakie to trudne - dr偶a艂y mu r臋ce. - Droga O艂vido, ile偶 razy

marzy艂em o tej chwili!

Pora偶ony wspania艂ym uniwersum, kt贸re otwiera艂o si臋 przed

nim soczyste i wonne, opu艣ci艂 spodnie i kalesony skropione wod膮

r贸偶an膮... Ale nic wi臋cej nie nast膮pi艂o. Zwiotcza艂y cz艂onek stch贸-

rzy艂 przed tak膮 urod膮. R贸偶owe wzg贸rki jej 艂ona podnosi艂y si臋 艂a-

godnie i opada艂y, otoczone pofa艂dowanym puszkiem, jak grzywy

czystej krwi wierzchowca.

Przez kolejne tygodnie siedem razy prawnik usi艂owa艂 posi膮艣膰

O艂vido Lagun臋; za si贸dmym razem, w walce z w艂asn膮 staro艣ci膮

i jej bosk膮 orografi膮 wzg贸rk贸w, dozna艂 takiego ataku impotencji,

偶e pad艂 wyczerpany na sof臋. Musia艂 si臋 natychmiast wzmocni膰

naparem lipowym. Ona, przeciwnie, czu艂a niezwyk艂e o偶ywienie.

Przez wszystkie dni my艂a starannie srom 藕r贸dlan膮 wod膮 ze studni

i naciera艂a papk膮 z mak贸w i kwiatu pomara艅czy, 偶eby spot臋gowa膰

w艂asny wigor. Kusz膮ce wzg贸rki by艂y uroczo pofa艂dowane i b艂ysz-

cz膮ce jak sk贸ra m艂odej narzeczonej. Jednak tym, co pomog艂o jej

si臋 uwolni膰 od natr臋ctwa prawnika, by艂y dr臋cz膮ce j膮 koszmary,

cho膰 nie nast膮pi艂o to szybko.

Odk膮d Margarita przenios艂a si臋 do Pary偶a, O艂vido 艣ni艂a o krwi

ukochanego. Budzi艂a si臋 potem zroszona sokiem dy艅 i ca艂a dr偶膮ca

zn贸w wsuwa艂a si臋 pod prze艣cierad艂a. Czasami wymiotowa艂a do

muszli klozetowej wydzielin膮 艣wietlist膮 jak 艂una ksi臋偶yca.

174

W niedzieln膮 noc niezwyk艂a o tej porze roku zamie膰 艣nie偶na,

kt贸ra zak艂u艂a aromatem sosen serca lunatyk贸w i cierpi膮cych na

bezsenno艣膰, wyrwa艂a g艂o艣niki ojca Rafaela przymocowane do fa-

sady ko艣cio艂a i jednym uderzeniem otwar艂a na o艣cie偶 kuchenne

okno Czerwonego Domu. 艢nie偶yca w jednej chwili ograbi艂a li艣cie

z drzew, nios膮c z sob膮 wilgo膰 wczesnych grzyb贸w i smutek ziemi,

gdzie wci膮偶 zabli藕nia艂y si臋 rany. O艂vido w艂a艣nie zamierza艂a upiec

bu艂eczki. Szklany pojemnik z cynamonem rozbi艂 si臋 o pod艂og臋,

a wo艅 przyprawy wype艂ni艂a kuchni臋 wspomnieniem Margarity.

Up艂ywa艂y ju偶 lata, odk膮d ostatni raz poca艂owa艂a i przytuli艂a c贸rk臋.

Olvido wiedzia艂a, 偶e powinna odwiedzi膰 Margarit臋, zanim kosz-

mar zaw艂adnie ni膮 na dobre.

Nast臋pnego dnia, gdy w miasteczku rozpaczano nad spustosze-

niem poczynionym przez zamie膰, skre艣li艂a do prawnika kilka s艂贸w:

Drogi Przyjacielu,

wyje偶d偶am bezzw艂ocznie do Pary偶a, 偶eby si臋 spotka膰 z Marga-

rit膮. Prosz臋, by przekaza艂 Pan t臋 wiadomo艣膰 mojej matce. Czy jednak

nadu偶y艂abym Pana przyja藕ni i zaufania, gdybym poprosi艂a o pomoc

w sfinansowaniu podr贸偶y...

Szczerze oddana

O艂vido Laguna

- Nie mo偶e mnie pani opu艣ci膰, Olvido, teraz, kiedy zacz臋li艣my

nawi膮zywa膰 bli偶sz膮 znajomo艣膰 - protestowa艂 prawnik.

- Wr贸c臋 najszybciej jak to mo偶liwe, obiecuj臋. Moja c贸rka ma

problemy i potrzebuje mnie. Z pewno艣ci膮 pan rozumie, czym jest

obowi膮zek matki.

- Ale偶 rozmawia艂em ju偶 z pani matk膮 w ostatni czwartek, ona

nie wyra偶a zgody. A to oznacza, 偶e nie ma pani pieni臋dzy na po-

dr贸偶. Nie mog臋 te偶 ich pani u偶yczy膰, poniewa偶 w ko艅cu odkryje

nasz finansowy sekret.

- Prosz臋 przekaza膰 matce, 偶e je艣li da mi pieni膮dze, po powro-

cie po艣lubi臋 tego, kogo mi wybierze.

- Co za g艂upstwa pani wygaduje, droga Olvido, kt贸偶 zechce si臋

o偶eni膰 z kobiet膮 pani pokroju...

- Z pewno艣ci膮 moja matka znajdzie kandydata, kt贸ry mnie ze-

chce.

175

- Nie obrazi艂em pani? Jestem pani wielbicielem, ale, to oczywi-

ste, nie jestem wolny od ponad pi臋膰dziesi臋ciu lat, mam siedmioro

dzieci i dziesi臋cioro wnucz膮t.

- Wiem i nie my艣la艂am o panu. Prosz臋 przekaza膰 Manueli La-

gunie moj膮 propozycj臋. Je艣li uda si臋 panu tego dokona膰 po mojej

my艣li, odwdzi臋cz臋 si臋 po powrocie.

Trzy tygodnie po wizycie w biurze prawnika Olvido Laguna lecia-

艂a do Pary偶a. Patrzy艂a przez okr膮g艂e okienko tej niezwyk艂ej maszyny,

kt贸ra nios艂a j膮 przez chmury, i przypomina艂a sobie u艣miech, z jakim

偶egna艂a j膮 matka. „Czekam na ciebie ze 艣lubem - zdawa艂a si臋 m贸wi膰 -

a teraz zajm臋 si臋 rob贸tkami petit point, r贸偶ami, zarzynaniem kogut贸w

i, oczywi艣cie, znalezieniem odpowiedniego m臋偶a. Wracaj szybko".

Na lotnisku w Pary偶u czeka艂a Margarita. Tym razem to O艂vido

zesz艂a po schodach z dwiema walizkami w r臋kach. Mia艂a trzy-

dzie艣ci sze艣膰 lat i pierwszy raz od 艣mierci Estebana pragn臋艂a 偶y膰.

- Mamo, ju偶 nigdy si臋 nie rozstaniemy, zostaniesz ze mn膮! - za-

wo艂a艂a Margarita, obejmuj膮c matk臋.

- Co tylko zechcesz, kochanie, zrobi臋 wszystko, o cokolwiek

mnie poprosisz.

- A wi臋c zostaniesz - c贸rka poca艂owa艂a j膮 w oba policzki. - Po-

wiedz, jak si臋 czuje babcia?

- Ma jeszcze silniejsze ataki artretyzmu.

- Artretyzm. W internacie powtarza艂am sobie nazw臋 tej cho-

roby, dop贸ki nie zasn臋艂am. Kole偶anki my艣la艂y, 偶e si臋 modl臋. Po-

wiedz, mamo, czy babcia potrafi pisa膰?

- Ale偶 nie, jest zupe艂n膮 analfabetk膮.

- Jeste艣 tego pewna?

- Oczywi艣cie, kochanie.

- Czy jest kto艣, kto m贸g艂by napisa膰 list za ni膮?

- Owszem, prawnik z miasteczka, ale... dlaczego o to wypytu-

jesz? Czy偶by艣 otrzyma艂a list od twojej babki?

- Ale偶 sk膮d, wiele razy ci m贸wi艂am, 偶e babcia uwielbia spra-

wia膰 mi jedynie przykro艣膰. Zastanawia艂am si臋 tylko, jak mog艂a

tego dokona膰 osoba, kt贸ra nie potrafi czyta膰 ani pisa膰 - zamy艣li艂a

si臋. - Czy kt贸rego艣 dnia opowiesz mi o moim ojcu?

- Co si臋 z tob膮 dzieje, c贸reczko? - zapyta艂a Olvido, g艂aszcz膮c

j膮 po w艂osach. - Ledwie wysiad艂am z samolotu i...

176

- Och, chcia艂abym lepiej pozna膰 swoj膮 rodzin臋, mamo, to

wszystko. Ty nigdy mi niczego nie opowiadasz, jakby艣 mia艂a co艣

do ukrycia.

Olvido poczu艂a fetor prochu strzelniczego. Jak mog艂a wyzna膰

Margaricie prawd臋 o 艣mierci jej ojca? Jak mog艂a powiedzie膰, 偶e

nale偶y do rodziny, nad kt贸r膮 ci膮偶y przekle艅stwo, co kiedy艣 prze-

niknie ch艂odem jej wn臋trzno艣ci?

Przez szyby w taks贸wce wioz膮cej je do centrum Pary偶a Olvido

podziwia艂a jesienn膮 urod臋 tego miasta, a ponure my艣li, kt贸re j膮

osaczy艂y przed momentem, z wolna si臋 rozwia艂y.

Prawnik wybra艂 jeden z najlepszych hoteli w mie艣cie, stosuj膮c

si臋 do polece艅 Manueli. Chcia艂a, 偶eby Olvido by艂a zadowolona, 偶eby

najmniejsza zadra nie zniweczy艂a ma艂偶e艅skich plan贸w. Posadzka

holu by艂a wy艂o偶ona p艂ytkami z bia艂ego i r贸偶owego marmuru, a lu-

stra i obrazy l艣ni艂y w 艣wietle kryszta艂owych paj臋czyn 偶yrandoli.

Trzy kobiety polerowa艂y rytmicznie mi臋kk膮 flanel膮 pod艂og臋, jak

偶o艂nierze poddani doskona艂ej musztrze.

Margarita skierowa艂a pytanie po francusku do recepcjonisty.

Boy hotelowy natychmiast zabra艂 walizki i zaprowadzi艂 je do po-

koju. By艂 do艣膰 przestronny i klasycznie umeblowany, lecz nieco

ciemnawy, z zielonymi zas艂onami w oknach. Margarita wr臋czy艂a

ch艂opakowi monet臋 i ten znikn膮艂.

- Mamo, czy teraz mog臋 ci臋 zapyta膰 o ojca?

- Oczywi艣cie, c贸reczko.

- Bardzo go kocha艂a艣? Chc臋 wiedzie膰, czy kochali艣cie si臋 tak

jak na filmach w kinie.

- Tak, skarbie, kocha艂am go jak w kinie, a nawet bardziej. Tw贸j

ojciec by艂 dla mnie wszystkim.

- I wtedy wypad艂 przez okno.

- To by艂 wypadek - w g艂owie Olvido zabrzmia艂o wycie wilka.

- My艣lisz, 偶e umar艂 tylko dlatego, 偶e ci臋 kocha艂?

- Oczywi艣cie, 偶e nie.

- Ja si臋 nigdy nie zakocham - Margarita usadowi艂a si臋 wygod-

nie na szerokim 艂o偶u ma艂偶e艅skim. - Tak postanowi艂am.

- To by艂aby wielka szkoda. Ale jeste艣 ju偶 doros艂a i, jak s膮dz臋,

wiesz, 偶e tych spraw nie mo偶na przewidzie膰. Mi艂o艣膰 przychodzi i ju偶.

- Ale ty nie mia艂a艣 szcz臋艣cia i jestem pewna, 偶e ja te偶 nie b臋d臋

go mia艂a.

177

- To, co m贸wisz, jest bardzo smutne - O艂vido uj臋艂a twarz c贸rki. -

Nie ma 偶adnego powodu, 偶eby ci si臋 przydarzy艂o to samo, co mnie.

To twoje 偶ycie, nie moje. Spotka艂o mnie wielkie szcz臋艣cie, pozna-

艂am Estebana, twojego ojca. On nauczy艂 mnie czyta膰 i pisa膰, trwa艂a

wtedy wojna i zb艂膮kana bomba zniszczy艂a szko艂臋. Ale czy to, co

ci si臋 roi w g艂owie, to nie dlatego, 偶e podoba ci si臋 jaki艣 m艂ody

cz艂owiek?

- Nie - Margarita odetchn臋艂a g艂臋biej i spojrza艂a na zegarek. -

Musz臋 ju偶 i艣膰, mam spotkanie na uniwersytecie. Odpoczywaj po

podr贸偶y, wr贸c臋 za dwie godziny i wybierzemy si臋 na kolacj臋.

Kiedy Margarita opu艣ci艂a pok贸j, Olvido wzi臋艂a prysznic. Odkr臋-

ci艂a kurek i pozwoli艂a, by ciep艂y strumie艅 obmy艂 jej pami臋膰. Z od-

dali zdawa艂y si臋 dochodzi膰 odg艂osy wybuchaj膮cej bomby.

O wp贸艂 do dziesi膮tej zadzwoni艂 telefon.

- S艂ucham?

- 艢pisz, mamo? - G艂os Margarity by艂 niewyra藕ny.

- Nie, tylko odpoczywam w 艂贸偶ku.

- Mam pewien problem na uczelni, nie mog臋 p贸j艣膰 z tob膮 na

kolacj臋. Bardzo mi przykro.

- Zajmij si臋 swoimi sprawami, c贸reczko, zjem kolacj臋 w hotelu.

Do jutra.

- Ca艂uj臋, pa!

Nie mia艂a apetytu. Spacerowa艂a po pokoju. Za firankami ryso-

wa艂a si臋 okr膮g艂a tarcza ksi臋偶yca. Rozja艣nia艂 niebo nad Pary偶em

mleczn膮 aureol膮. O艂vido wzdrygn臋艂a si臋. Ten ksi臋偶yc by艂 tylko uro-

jeniem. Wiedzia艂a o tym. Jej nie m贸g艂 oszuka膰, chocia偶 o艣wietla艂

kominy i dachy z melancholijn膮 obsesj膮. „Dla mnie umar艂e艣 tej

mro藕nej nocy - wyszepta艂a - tej nocy, kiedy wiatr przyni贸s艂 wy-

cie wilk贸w". Przymkn臋艂a powieki i przypomnia艂a sobie ostatni

poca艂unek Estebana, a tak偶e smak strachu. Ten ksi臋偶yc powinien

zgni膰 na jakim艣 cmentarzysku cia艂 astralnych.

Olvido zn贸w musia艂a przywykn膮膰 do samotno艣ci, poniewa偶

Margarita sp臋dza艂a na uniwersytecie mn贸stwo czasu. W dzie艅

przechadza艂a si臋 po Polach Elizejskich, kr膮偶y艂a wok贸艂 wie偶y Eiffla

i Pa艂acu Inwalid贸w, przegl膮da艂a czasopisma i dzienniki w j臋zyku,

kt贸rego nie rozumia艂a. T臋sknota za grobem Estebana wiod艂a J膮

178

na wy艂o偶one kostk膮 cmentarne aleje i zbocza Pere Lachaise, spa-

cerowa艂a tam od otwarcia do zatrza艣ni臋cia bram. Fascynowa艂y

j膮 zabytkowe grobowce i zdobi膮ce je p艂askorze藕by zakotwiczone

w bujnej ro艣linno艣ci. Zwykle zatrzymywa艂a si臋 d艂u偶ej przy ka-

miennej postaci 偶o艂nierza w rozpi臋tej kurcie, kt贸ry kl臋cz膮c, wy-

stawia艂 pier艣 na niewidoczne kule. Wype艂nia艂a kieszenie p艂aszcza

cmentarn膮 ziemi膮, i tylko ci臋偶ar 艣mierci sprawia艂, 偶e paryski wiatr

nie porwa艂 jej w przestworza, jakby nie istnia艂a. Odwiedza艂a te偶

Luwr i galerie sztuki, kt贸re jej poleci艂a Margarita. O zmierzchu

siadywa艂a w Cafe de Montmartre, blisko okna, i podziwia艂a bia艂e

kopu艂y Sacre Cceur, zerka艂a na obrazy malarzy wystaj膮cych na

placyku. Czu艂a na sobie spojrzenie Pary偶a. Wypija艂a dwie, trzy

lampki wina, przeklinaj膮c jego kolor krwi i smak mchu ogrodu

Czerwonego Domu, kt贸ry r贸s艂 jej w ustach.

W ostatnich dniach lutego niebo obudzi艂o si臋 z g臋st膮 czupryn膮

chmur, kt贸re zrzuci艂y na miasto potok deszczu. Wtedy w paryskim

偶yciu O艂vido nast膮pi艂a zmiana. Zadzwoni艂a do niej do hotelu Mar-

garita z zaproszeniem na przyj臋cie w mieszkaniu jednego z uni-

wersyteckich wyk艂adowc贸w. O艂vido zanotowa艂a adres i rzuci艂a si臋

na 艂贸偶ko, czekaj膮c, a偶 si臋 艣ciemni.

Mieszkanie wyk艂adowcy znajdowa艂o si臋 w okolicach Notre

Dame. Olvido wysiad艂a z taks贸wki, wie偶e katedry wygl膮da艂y jak

dwie zjawy. B艂yszcz膮ca drobinami wody mg艂a 艣lizga艂a si臋 nad Sek-

wan膮. By艂o mro藕no. Id膮c starymi rze藕bionymi schodami kamie-

nicy, pomy艣la艂a, 偶e to pierwsza tego rodzaju uroczysto艣膰, w kt贸rej

bierze udzia艂. Zanim nacisn臋艂a dzwonek, poprawi艂a w艂osy. Nosi艂a

je rozpuszczone, cho膰 pierwsze srebrne nitki wychyla艂y si臋 ju偶

spomi臋dzy ciemnych splot贸w. Drzwi otworzy艂a Margarita z kie-

liszkiem wina w r臋ku.

- Jak cudownie, 偶e przysz艂a艣, mamo - poca艂owa艂a j膮 w po-

liczki. - Przedstawi臋 ci臋 kilku hiszpa艅skim znajomym, 偶eby艣 mog-

艂a porozmawia膰 z kim艣, kto ci臋 zrozumie.

Olvido zdj臋艂a i odwiesi艂a p艂aszcz, po czym ruszy艂a za c贸rk膮 do

salonu wype艂nionego dymem papieros贸w i m艂odymi intelektuali-

stami. By艂 to pi臋kny apartament z widokiem na Sekwan臋.

Z adapteru puszczano nastrojow膮 francusk膮 muzyk臋. Na 艣rodku

Pokoju ta艅czy艂o z zamkni臋tymi oczami kilka dziewczyn o bladej

Cerze. Mia艂y czarne rogowe okulary, pali艂y.

179

- Pierwsze, co nale偶y zrobi膰 na przyj臋ciu w Pary偶u b膮d藕 jakim-

kolwiek innym miejscu, to doda膰 sobie otuchy - Margarita poda艂a

matce nape艂niony kieliszek.

O艂vido uj臋艂a smuk艂e szk艂o, parzy艂y j膮 opuszki palc贸w.

- Przedstawiam ci moich przyjaci贸艂, Juana Montalvo i Andresa

Garci臋.

Dwaj m艂odzi ludzie z podkr膮偶onymi czerwonymi oczami u艣cis-

n臋li jej d艂o艅.

- Baw si臋 dobrze, mamo.

Margarita znikn臋艂a w korytarzu.

- Wszystkie matki powinny by膰 takie jak pani - o艣wiadczy艂

jeden ze student贸w uwodzicielskim g艂osem. - Je艣li pani pozwoli,

ch臋tnie nawi膮偶臋 bli偶sz膮 znajomo艣膰, 偶e si臋 tak wyra偶臋.

- Mo偶e innym razem - Olvido jednym haustem opr贸偶ni艂a kieli-

szek i opu艣ci艂a swoich towarzyszy, t艂umacz膮c, 偶e idzie po nast臋pny.

Adapter s膮czy艂 teraz d藕wi臋ki wolnej melodii, na parkiecie po-

jawi艂y si臋 obj臋te pary. Olvido wzi臋艂a butelk臋 czerwonego wina

i ulokowa艂a si臋 w jakim艣 zak膮tku, obok ca艂uj膮cej si臋 nami臋tnie

pary. S艂ucha艂a wilgotnego odg艂osu warg, jej serce bi艂o szybko.

W tym domu snu艂 si臋 jak duch zapach stolarni. Na kanapie, oble-

gany przez dwie m艂ode Francuzki z ustami poci膮gni臋tymi mocn膮

czerwon膮 szmink膮, siedzia艂 sam amfitrion tego przyj臋cia i stru-

ga艂 co艣 z drewna. Pod stopami gromadzi艂y si臋 wi贸ry. Olvido nie

mog艂a oderwa膰 od niego oczu. M臋偶czyzna nie przerwa艂 pracy nad

swoim dzie艂em, ale odpowiedzia艂 jej d艂ugim, szczerym spojrze-

niem. Nazywa艂 si臋 Jean i wed艂ug studentek mia艂 najbardziej po-

ci膮gaj膮ce ramiona w ca艂ej Francji. By艂 profesorem rze藕biarstwa na

uniwersytecie i kiedy nie prowadzi艂 zaj臋膰, zamyka艂 si臋 tu, w tym

mieszkaniu, i pracowa艂 nad swoimi dzie艂ami.

Piosenka si臋 sko艅czy艂a, i kiedy jedna z dziewczyn zmienia艂a

p艂yt臋, rozleg艂 si臋 d藕wi臋k dzwon贸w Notre Dame - wybija艂y melodi臋

zmar艂ych. O艂vido opu艣ci艂a salon. Czu艂a md艂o艣ci. Ruszy艂a koryta-

rzem wiedziona kusz膮cym aromatem drewna. Trafi艂a do kuchni.

Na lod贸wce spoczywa艂 odlew m臋skiej stopy. W 艂azience odkry艂a,

偶e wieszak na r臋czniki jest torsem greckiego herosa wykonanym

z drewna cedrowego.

Kiedy amfitrion, po uwolnieniu si臋 od uszminkowanego to-

warzystwa, ruszy艂 na poszukiwanie jej, dotar艂a ju偶 do sypialni-

180

podszed艂 do niej, jak zakochany ch艂opiec zbli偶a si臋 do swej pierw-

szej mi艂o艣ci. Wyj膮艂 z jej r膮k butelk臋 i kieliszek z niedopitym wi-

nem, w zamian poda艂 jej spor膮 lampk臋 szampana. O艂vido upi艂a

艂yk tego p艂ynu, tak podobnego do oczu Clary Laguny, i pog艂aska艂a

m臋偶czyzn臋 za uszami. Znalaz艂a to, czego szuka艂a, trociny. Poca-

艂owa艂a blade wi贸rki. Ale on odda艂 poca艂unek jej ustom. Rozwar艂

je, jakby jego wargi by艂y no偶em, co zadaje pierwsze ci臋cie, 偶eby

sprawdzi膰 twardo艣膰 drewna, potem zacz膮艂 je powoli rze藕bi膰. Po

chwili odsun膮艂 si臋 i powiedzia艂:

- Jean, c'est mon nom*.

Usta O艂vido by艂y sko艅czonym dzie艂em sztuki.

O 艣wicie poczu艂a obok siebie smak drewna, smak m臋skiego

cia艂a. W ci膮gu kilku sekund uzna艂a, 偶e mro藕na noc z wyciem

wilka i samob贸jstwem gwiazdy nigdy nie istnia艂a, tak jak nie ist-

nia艂y strzelniczy proch i u艣miech jej matki. A on 偶yje, za chwil臋

otworzy oczy barwy szarego o艂owiu, jeszcze ciemniejsze tu偶 po

przebudzeniu, i pog艂aszcze jej plecy. Wtedy zrozumia艂a, 偶e min臋艂o

ponad dwadzie艣cia lat, a usta, kt贸re dotyka艂y jej ramienia, nie na-

le偶膮 do Estebana. Zerwa艂a si臋. Nie mog艂a sobie przypomnie膰, kim

jest ten cz艂owiek. Bola艂a j膮 g艂owa, a w 偶o艂膮dku nadal czu艂a p臋che-

rzyki szampana. Pozbiera艂a swoje rzeczy, wymieszane z wi贸rami

pokrywaj膮cymi pod艂og臋, i szybko si臋 ubra艂a w 艂azience. Zrezyg-

nowa艂a z taks贸wki, wola艂a pow臋drowa膰 brzegiem Sekwany a偶 do

hotelu. Gdy uwa偶nie stawia艂a stopy na szronie 艣pi膮cym na bruku,

jej usta szepta艂y to s艂owo jak litani臋: „Jean".

Obudzi艂 go d藕wi臋k budzika. By艂a 贸sma rano i mia艂 zaj臋cia na uni-

wersytecie. Poszuka艂 cia艂a kobiety, z kt贸r膮 sp臋dzi艂 noc, chcia艂 j膮 zn贸w

przytuli膰, poca艂owa膰, ale znalaz艂 tylko puste wg艂臋bienie. Rozczaro-

wany skierowa艂 si臋 pod prysznic i stara艂 si臋 sp艂uka膰 dokuczliwego

kaca. Para ciep艂ej wody wyrysowa艂a na niebieskich p艂ytkach wagin臋

pokryt膮 k臋dzierzawym puszkiem, kt贸ra znikn臋艂a z jego mieszkania.

Wr贸ci艂 do sypialni, 偶eby si臋 ubra膰, i w szafie, po艣r贸d koszul, dopad艂

go obraz plec贸w posiekanych razami, jak plecy niewolnicy.

W metrze usi艂owa艂 sobie przypomnie膰 jej imi臋. Nie potrafi艂,

szed艂 schodami prowadz膮cymi na Wydzia艂 Sztuk Pi臋knych. Na

Nazywam si臋 Jean (fr.).

181

ka偶dym stopniu wzlatywa艂 lekki uskrzydlony brzuch kobiety.

Jean pchn膮艂 drzwi auli. Przywita艂 si臋 z zaspanymi studentami

i otworzy艂 teczk臋; pomi臋dzy segregatorami ze sk贸ry czyha艂y na

niego r贸偶owawe grzebyki, kt贸re otacza艂y t臋 rozkosznie doskona艂膮

szczelin臋. Przetar艂 mocno oczy. Pr贸bowa艂 opowiedzie膰 cokolwiek

s艂uchaczom o technikach opanowania perspektywy, ale b膮belki

szampana wypitego poprzedniej nocy uchodzi艂y mu przez usta.

Nad zgromadzonymi w sali przelatywa艂y wspania艂e piersi, mia艂y

aureole rozpostarte jak 偶agle. Prze艂kn膮艂 艣lin臋. Musia艂 przerwa膰

wyk艂ad. Podj膮艂 go po kilku minutach przy tablicy, pod pytaj膮cymi

spojrzeniami student贸w, lecz wizje nie znik艂y. Na zielonej po-

wierzchni podrapanej kred膮 艣lizga艂y si臋 po艣ladki. Jean powr贸ci艂

na swoje miejsce za solidnym profesorskim biurkiem. Nie pami臋-

ta艂, w kt贸rym momencie przerwa艂, nie mia艂 poj臋cia o technikach

opanowywania perspektywy. Smuk艂e uda zbli偶a艂y si臋 do niego,

ko艂ysz膮c si臋 zach臋caj膮co.

Przerwa艂 zaj臋cia i zszed艂 do kawiarni. Nad fili偶ank膮 herbaty

cia艂o kobiety przyjmowa艂o najbardziej wymy艣lne pozycje. Musia艂

j膮 zn贸w zobaczy膰. Ruszy艂 na poszukiwanie Margarity. Znalaz艂 j膮

tam, gdzie tego dnia powinna mie膰 zaj臋cia. Szybko spyta艂 o imi臋

jej matki i gdzie j膮 znajdzie.

Dziewczyna zawaha艂a si臋. By艂a zadowolona, 偶e Olvido opu艣ci艂a

Czerwony Dom i dobrze si臋 bawi, ale dr臋czy艂a j膮 my艣l, 偶e w ci膮gu

ledwie jednej nocy zwi膮za艂a si臋 z najprzystojniejszym wyk艂adowc膮

na ca艂ej Sorbonie.

- Olvido Laguna. Hotel La Madeleine - powiedzia艂a wreszcie

z pos臋pnym spojrzeniem.

- Merci.

Kiedy Jean zapuka艂 do drzwi hotelowego pokoju, Olvido czy-

ta艂a wiersze Jana od Krzy偶a. Mia艂a obna偶ony brzuch, na nim spo-

czywa艂 trzcinowy wi贸rek, kt贸ry zdoby艂a, drapi膮c pilniczkiem do

paznokci jeden ze stolik贸w.

- To ty, c贸reczko?

Us艂ysza艂a m臋ski g艂os m贸wi膮cy po francusku i uzna艂a, 偶e to kto艣

z obs艂ugi hotelu.

- Cest moi, Jean - m臋偶czyzna mia艂 policzki poczerwienia艂e od

paryskiego ch艂odu, a na ustach grymas udr臋ki.

182

Powt贸rzy艂a to s艂owo: „Jean".

- Depuis queje me suis reueille, je n'ai pense qui a toi*.

Zacz臋艂a spacerowa膰 po pokoju.

- Partoutj'ai vu ton corps et tes yeux**.

- Nie rozumiem twoich s艂贸w. Nie m贸wi臋 po francusku.

- Olvido.

- Wiesz, jak si臋 nazywam, by膰 mo偶e powiedzia艂am ci to sama,

nie pami臋tam. Obawiam si臋, 偶e wypi艂am zbyt wiele wina i szam-

pana.

Oczy Jeana celowa艂y w jej serce.

- Szampan - powt贸rzy艂 i u艣miechn膮艂 si臋.

- Tak, szampan - O艂vido czu艂a jego zniewalaj膮c膮 wo艅, po艂膮cze-

nie drewna i zapachu m臋偶czyzny. Poca艂owa艂a go w usta.

Przebieg艂 d艂o艅mi po tym ciele, kt贸re go tak dr臋czy艂o. Obj膮艂 j膮

mocno, jakby mia艂a mu si臋 zbyt szybko wymkn膮膰.

W porze obiadu opu艣cili hotel, obj臋ci. M贸wili sobie s艂owa, kt贸-

rych nie rozumieli, ale na chodnikach Pary偶a, t臋skni膮cych za

wiosn膮, ca艂owali si臋 nami臋tnie. Postanowili odwiedzi膰 ma艂e przy-

tulne bistro i posili膰 si臋 kilkoma sandwiczami. Zam贸wili po dwa -

O艂vido wskaza艂a je w menu, gdy tymczasem on k膮sa艂 j膮 delikatnie

w szyj臋 - musieli odzyska膰 si艂y. Potem pili kaw臋 i Jean poda艂 jej

zapalonego papierosa, mocnego wonnego gauloise'a. Zaci膮gn臋艂a

si臋 i otworzy艂a usta, 偶eby wypu艣ci膰 dym. Skrzywi艂a si臋 i oboje wy-

buchli 艣miechem. Wr贸cili do hotelu, kiedy zapad艂o po艂udnie, ale

Olvido nie pozwoli艂a mu wej艣膰 do pokoju.

- Musz臋 porozmawia膰 z Margarit膮 - o艣wiadczy艂a.

- Margarita, oui, demainje viendrai te chercher***.

Margarita Laguna pojawi艂a si臋 w hotelu o 贸smej. Nie za艂o偶y艂a

bielizny, jak w czasach, gdy by艂a dziewczynk膮.

- Ca艂y dzie艅 rozmy艣la艂am o Czerwonym Domu - powiedzia艂a. -

Nagle poczu艂am, 偶e bardzo za nim t臋skni臋. My艣l臋, 偶e powinnam

wr贸ci膰 z tob膮.

- Co ty wygadujesz, kochanie? Tu, w Pary偶u, robisz karier臋, tu

s膮 twoi przyjaciele.

* Odk膮d si臋 obudzi艂em, my艣l臋 tylko o tobie (fr.).

Wsz臋dzie widz臋 twoje cia艂o i twoje oczy (fr.).

Margarita, ach tak, jutro przyjd臋 do ciebie (fr.).

183

Dziewczyna ze smutkiem w oczach po艂o偶y艂a si臋 na 艂贸偶ku.

- Ta decyzja nie powinna mie膰 nic wsp贸lnego z tym, co si臋 wy-

darzy艂o wczorajszej nocy w mieszkaniu tego wyk艂adowcy. Zanim

odpowiesz, musz臋 ci wyzna膰, jak bardzo 偶a艂uj臋, 偶e straci艂am nad

sob膮 panowanie. Wypi艂am sporo szampana, a ten m臋偶czyzna -

wymkn膮艂 jej si臋 lekki u艣miech - nie mog艂am mu si臋 oprze膰. Ten

zapach... tak bardzo przypomina艂 mi twojego ojca...

- To prawda?

- On tak偶e pachnia艂 drewnem i mia艂 trociny za uszami. Praco-

wa艂 w warsztacie stolarskim, ale potem zamierza艂 zosta膰 nauczy-

cielem.

- Zwi膮za艂a艣 si臋 z Jeanem tylko z tego powodu?

- Spodoba艂 mi si臋, ju偶 o tym wspomnia艂am, i ten bursztynowy

alkohol... Pr贸bowa艂am go po raz pierwszy.

- Ach, wiem, co si臋 wydarzy艂o z opowie艣ci moich hiszpa艅skich

przyjaci贸艂. Du偶o pi艂a艣 i zachowa艂a艣 si臋 niegrzecznie, chocia偶 oni

starali si臋 by膰 tylko mili.

- Przykro mi, c贸reczko, nigdy nie by艂am na takim przyj臋ciu

i czu艂am si臋 troch臋 zdenerwowana. Czy bardzo musia艂a艣 si臋 wsty-

dzi膰 z mojego powodu?

Margarita zwleka艂a z odpowiedzi膮.

- Ale偶 sk膮d! Zupe艂nie mnie nie obchodzi, o czym plotkuj膮. Je-

dyne, czego pragn臋, to twojego szcz臋艣cia.

- To si臋 nie powt贸rzy. Obiecuj臋.

- Nie ma o czym m贸wi膰. Je艣li wr贸cimy do Czerwonego Domu,

tym bardziej nie b臋d臋 mia艂a przed kim si臋 wstydzi膰.

Nast臋pnego dnia Olvido Laguna spakowa艂a walizki. Za艂o偶y艂a

ciemnoszary kostium i zadzwoni艂a do recepcji, 偶eby wezwano jej

taks贸wk臋.

By艂 s艂oneczny ranek, ulice pachnia艂y margerytkami i 艣wie偶o

parzon膮 kaw膮. Taks贸wka ju偶 czeka艂a.

- Na lotnisko, prosz臋.

- Do us艂ug, madame.

Wyj臋艂a z torebki kartk臋 z hotelowej papeterii i szybko pisa艂a li-

nijki nier贸wne od wstrz膮s贸w samochodu:

184

Kochana C贸reczko,

wracam do domu. Od naszego prawnika otrzyma艂am wiado-

mo艣膰, 偶e babci ogromnie dokucza artretyzm. Zosta艅 w Pary偶u, tu

jest Twoje miejsce, i b膮d藕 szcz臋艣liwa. Powiedz Jeanowi, jak bardzo

si臋 ciesz臋, 偶e mog艂am Go pozna膰.

Kocham Ci臋

Mama

ROZDZIA艁 13

Kiedy O艂vido Laguna wr贸ci艂a do Czerwonego Domu, jej matka

czeka艂a ju偶 na ni膮 z pretendentem do jej r臋ki. By艂 to przyjaciel

starego prawnika z s膮siedniego miasteczka. Cz艂owiek ten spe艂-

nia艂 wszelkie pok艂adane w nim przez Manue艂臋 nadzieje. Cieszy艂

si臋 nienagann膮 reputacj膮, z jego nazwiskiem nie wi膮za艂 si臋 偶aden

skandal, kt贸ry m贸g艂by rzuci膰 cie艅 na przysz艂膮 偶on臋, a co wi臋cej,

by艂 odpowiednio bogaty. Odk膮d owdowia艂 cztery lata temu, szu-

ka艂 kobiety, kt贸ra pomog艂aby mu ukoi膰 偶al wdowca i dokuczliw膮

samotno艣膰 emeryta. Idealny kandydat mia艂 siedemdziesi膮t osiem

lat, jednak wiek wydawa艂 si臋 nie stanowi膰 偶adnej przeszkody ani

dla prawnika, ani dla Manueli. Olvido, by膰 mo偶e, nie zd膮偶y ju偶

urodzi膰 dziecka, ale te偶 przysz艂ego m臋偶a nie powinno to martwi膰,

skoro z poprzedni膮 ma艂偶onk膮 sp艂odzi艂 ich jedena艣cioro i mia艂 dwa-

dzie艣cioro siedmioro wnucz膮t. Ostatnie wi臋c, czego pragn膮艂, to

kolejny dziedzic nazwiska.

Prawnik spotka艂 si臋 z nim w miejscowej gospodzie i nie tylko

drobiazgowo opisa艂 urod臋 O艂vido, ale te偶 jej kulinarny kunszt

i upodobanie do d艂ugich konwersacji. Kiedy wybranek zapyta艂,

dlaczego tak niezwyk艂a kobieta jest samotna, prawnik smutnym

tonem wyja艣ni艂, 偶e O艂vido ma ponad dwudziestoletni膮 c贸rk臋, po-

cz臋t膮 w wyniku gwa艂tu, kt贸rego dokonano, kiedy by艂a niemal

dziewczynk膮. Odt膮d po艣wi臋ci艂a si臋 wy艂膮cznie dziecku. Ale teraz;

owa c贸rka mieszka i studiuje w Pary偶u, gdzie szuka przyzwoitego

cz艂owieka, kt贸ry zaakceptuje jej przesz艂o艣膰 i stanie si臋 towarzy-

szem jej 偶ycia.

Kandydat na m臋偶a zjawi艂 si臋 w Czerwonym Domu w pewne

deszczowe popo艂udnie luksusowym samochodem prowadzonym

przez szofera. Wraz z nim przyjecha艂 prawnik. Staruszek mia艂

186

偶贸艂taw膮 twarz, id膮c, wspiera艂 si臋 na drewnianej lasce ze srebrn膮

ga艂k膮. Olvido sp臋dzi艂a noc na grobie Estebana, p艂acz膮c i przysi臋-

gaj膮c, w艣r贸d bolesnych westchnie艅 i poca艂unk贸w ziemi, 偶e wst臋-

puje w ten 艣wi臋tokradczy zwi膮zek tylko dla dobra ich c贸rki i 偶e

znienawidzi swego przysz艂ego m臋偶a, kimkolwiek b臋dzie. Ale kiedy

ujrza艂a, jak pow艂贸czy nogami i z trudem 艂apie oddech cuchn膮cy

lekarstwem, poczu艂a co艣 w rodzaju wsp贸艂czucia. Jej matka by艂a

ca艂kowicie poch艂oni臋ta pokazywaniem Czerwonego Domu, uroz-

maicaj膮c tras臋 przez wszystkie pomieszczenia anegdotami o rze-

komo arystokratycznym pochodzeniu rodziny. By艂a te偶 nieczu艂a

na oznaki powa偶nych problem贸w zdrowotnych przysz艂ego zi臋cia

i dr偶enie w艂asnych r膮k w bia艂ych r臋kawiczkach, udr臋czonych z 偶膮-

dzy, poniewa偶 ju偶 ze dwa tygodnie nie u艣mierci艂y 偶adnego koguta.

Postara艂a si臋, 偶eby w kuchni nie kr膮偶y艂a nawet cz膮steczka 艣wie偶ej

krwi. Przysz艂y m膮偶 Olvido nie powinien my艣le膰, 偶e w tym domo-

stwie szafuje si臋 艣mierci膮.

Podczas podwieczorku podanego w salonie ustalono, 偶e 艣lub

odb臋dzie si臋 za miesi膮c. Prawnik zach艂annie prze偶uwa艂 s艂odko艣ci

i siorba艂 kaw臋. By艂 przekonany, 偶e to ma艂偶e艅stwo potrwa ledwie

kilka miesi臋cy z powodu fatalnego stanu zdrowia oblubie艅ca, ale,

a偶 do tego momentu, nie dopuszcza艂 my艣li, 偶e je艣li Olvido odziedzi-

czy cokolwiek po 艣mierci m臋偶a, on sam nie b臋dzie jej ju偶 potrzebny,

偶eby zdobywa膰 艣rodki na studia Margarity. Ten zwi膮zek wystawia艂

jego w艂adz臋 nad urod膮 Olvido na wielkie niebezpiecze艅stwo.

W nast臋pnym tygodniu zaplanowano r贸wnie偶 podr贸偶 do miasta,

偶eby zam贸wi膰 sukni臋 艣lubn膮 i kupi膰 wypraw臋 oraz dope艂ni膰 formal-

no艣ci zwi膮zanych z zawarciem ma艂偶e艅stwa. Wiekowy narzeczony

opu艣ci艂 Czerwony Dom, czuj膮c si臋 tak 偶wawym jak nigdy dot膮d.

Zakocha艂 si臋 w Olvido Lagunie, widz膮c j膮 tylko raz. W drodze do

miasteczka przysi膮g艂 Bogu, 偶e zawsze b臋dzie j膮 chroni艂 i sprawi, 偶e

poczuje si臋 szcz臋艣liwa. Powodowany t膮 my艣l膮 kilka dni po wizycie

w domu narzeczonej postanowi艂 odwiedzi膰 dom publiczny, by przy-

gotowa膰 si臋 do roli nami臋tnego kochanka. Chcia艂 nade wszystko, by

jego m艂oda 偶ona podczas nocy po艣lubnej zapomnia艂a o traumatycz-

nej przesz艂o艣ci i po raz pierwszy czerpa艂a przyjemno艣膰 z delikatno艣ci

i 偶aru, kt贸re m贸g艂 jej ofiarowa膰 m臋偶czyzna w akcie mi艂osnym. Nie-

stety, straci艂 rachub臋 lat sp臋dzonych bez kontaktu z kobiet膮, a s艂aby,

schorowany organizm nie podo艂a艂 tym zamys艂om. Znaleziono go

187

martwego w 艂贸偶ku prostytutki zaledwie kilka godzin p贸藕niej. Za-

偶y艂 mikstur臋 „ka偶demustanie", kt贸ra jednym jedynym orgazmem

unicestwi艂a to, co mu pozosta艂o z w膮troby.

Prawnik przekaza艂 tragiczn膮 wie艣膰 Manueli i Olvido, ukrywa-

j膮c rado艣膰, i zaproponowa艂 podj臋cie poszukiwa艅 kolejnego kandy-

data, lecz z co najmniej roczn膮 zw艂ok膮, ze wzgl臋du na szacunek

dla osoby zmar艂ego. Olvido, dla kt贸rej 艣mier膰 tego cz艂owieka by艂a

zar贸wno szcz臋艣liwym, jak i gorzkim splotem wydarze艅, odpowie-

dzia艂a, 偶e nie zamierza wychodzi膰 za m膮偶, nie jest bowiem sk艂onna

do zawierania znajomo艣ci ze wszystkimi schorowanymi starusz-

kami w ca艂ej Kastylii. Po wys艂uchaniu odmowy c贸rki Manuela

dozna艂a silnego ataku apopleksji, kt贸ry unicestwi艂 dwa koguty z po-

mara艅czowymi grzebieniami na g艂owie. Relacje pomi臋dzy obiema

kobietami w rodzinie Laguna zn贸w si臋 pogorszy艂y. Manuela, jak

niegdy艣, zamiast wyszukanych potraw zostawia艂a w garnkach

przypalone resztki i jeszcze bardziej ograniczy艂a wydatki zwi膮-

zane ze studiami Margarity w Pary偶u, cho膰 nie o艣mieli艂a si臋 ich

ca艂kiem zaprzesta膰. A nu偶 temu b臋kartowi zachcia艂oby si臋 wr贸ci膰

w rodzinne strony... Jednak to by艂o nieuchronne, musia艂 jedynie

up艂yn膮膰 ca艂y rok samotno艣ci i milcz膮cego gotowania.

Pierwsz膮 oznak膮 zwiastuj膮c膮 powr贸t Margarity by艂 zam臋t w艣r贸d

wiciokrzew贸w. Te niezwyk艂e ro艣liny rozpozna艂y jej sk贸r臋, gdy

tylko dziewczyna zjawi艂a si臋 przy kutej bramie ozdobionej wy-

grawerowanym na metalowej wst臋dze napisem. By艂 lipcowy pora-

nek pe艂en wr贸bli i os. Margarita, w zaawansowanej ci膮偶y - mija艂

w艂a艣nie 贸smy miesi膮c - pokona艂a kwitn膮c膮 drog臋 bielej膮c膮 g艂贸w-

kami stokrotek i uderzy艂a z ca艂ych si艂 ko艂atk膮. Kasztanowe w艂osy

falowa艂y szcz臋艣ciem lata, policzki mia艂a wilgotne, a oczy l艣ni艂y

jak rzeczne kamienie.

- Mamo, mamusiu, u艣ciskaj mnie, je艣li jeszcze zdo艂asz!

O艂vido ledwie mog艂a wym贸wi膰 imi臋 c贸rki.

- Tak, wiem, w ostatnich listach nie wspomnia艂am ani s艂owem,

偶e oczekuj臋 dziecka. Chcia艂am zjawi膰 si臋 w Czerwonym Domu, 偶e-

by艣 ty te偶 mog艂a w tym uczestniczy膰. Wspania艂a niespodzianka. ••

Nie cieszysz si臋?

- Je艣li ty jeste艣 z tego zadowolona, ja r贸wnie偶, kochanie - Ol-

vido u艣ciska艂a j膮 i wtedy zobaczy艂a go po raz pierwszy.

188

Wysoki, barczysty. Przebieg艂 kamienn膮 艣cie偶k臋, nios膮c walizki

i depcz膮c stokrotki Clary Laguny.

- Kim jest ten m臋偶czyzna?

- To Pierre Lesac, m贸j narzeczony i ojciec dziecka.

Na twarz O艂vido pad艂o, wieszcz膮c przysz艂e nieszcz臋艣cie, spoj-

rzenie wielkich czarnych oczu.

M臋偶czyzna, mniej wi臋cej dwudziestopi臋cioletni, mia艂 w sobie

urok dawnego szlachcica. Nosi艂 ma艂y w膮sik si臋gaj膮cy k膮cik贸w

ust, przechodz膮cy potem w starannie przystrzy偶on膮 hiszpa艅sk膮

br贸dk臋. O艂vido cofn臋艂a r臋k臋, lecz zachowa艂a uwi臋ziony w niej do-

tyk Pierre'a, dotyk, kt贸ry niespodziewanie czu艂a wewn膮trz swego

cia艂a, jakby to by艂 paso偶yt.

- Mamo... Czy nic nie powiesz Pierre'owi?

- Witaj w naszym domu.

- Merci.

Mia艂 na sobie spodnie i be偶ow膮 koszul臋. S艂o艅ce o艣wietla艂o kr贸tko

ostrzy偶one ciemne w艂osy. Jego usta by艂y wydatne, by膰 mo偶e dla-

tego, 偶e dzieci艅stwo sp臋dzi艂 na modlitwach i pacierzach.

Nagle w przedsionku da艂 si臋 s艂ysze膰 chrypi膮cy g艂os.

- Babcia? - zapyta艂a Margarita.

Z szafy z drzwiami z rattanu wyp艂yn膮艂 haust lawendy.

- 艢wiadectwo 艣lubu - za偶膮da艂a Manuela, naci膮gaj膮c r臋kawiczk臋.

To by艂y pierwsze s艂owa, kt贸re skierowa艂a do swojej wnuczki.

Oczekiwa艂a na odpowied藕 pe艂na l臋ku - je艣li ta dziewczyna o sza-

rych oczach wysz艂a za m膮偶, mog艂o to by膰 pocz膮tkiem nowego roz-

dzia艂u w dziejach rodziny Laguna.

- Nie jestem m臋偶atk膮, babciu, i nigdy nie zamierzam ni膮 by膰,

w latach sze艣膰dziesi膮tych to prze偶ytek. Ale Pierre, ojciec mojego

dziecka, jest tu ze mn膮.

- Wszystkie jeste艣cie takie same - wycedzi艂a Manuela przez

z臋by i ruszy艂a do swojej sypialni. Czu艂a ulg臋, odt膮d mog艂a znie-

nawidzi膰 swoj膮 wnuczk臋 bez najmniejszej przeszkody.

- Nigdy si臋 nie zmieni, prawda, mamo?

- Na to ju偶 zbyt p贸藕no. Nie martw si臋 tym.

Zn贸w si臋 obj臋艂y. Olvido poczu艂a na sobie spojrzenie Pierre'a.

W ogrodzie rozleg艂 si臋 skrzek ogromnej sroki.

189

Przedwczesne narodziny dziecka Margarity wywo艂a艂o nast臋p-

stwo wydarze艅 zwi膮zanych z niepohamowan膮 偶膮dz膮.

O艂vido upar艂a si臋 bowiem, 偶eby c贸rka natychmiast odwiedzi艂a

ginekologa, kt贸ry w艂a艣nie otworzy艂 gabinet przy g艂贸wnej ulicy.

Nazywa艂 si臋 Antonino Montero.

Nad budynkiem, gdzie przyjmowa艂 lekarz, promieniowa艂o zmy-

s艂owe ciep艂o. S艂o艅ce pali艂o bia艂膮 b艂yszcz膮c膮 tabliczk臋 z jego nazwi-

skiem i godzinami wizyty, czyni膮c j膮 nieczyteln膮.

„Niebo cudzo艂o偶y z ziemi膮, jakby mia艂o wystarczaj膮co d艂ugi

cz艂onek, 偶eby j膮 posi膮艣膰", pomy艣la艂 Antonino Montero, wyobra偶a-

j膮c sobie ten kataklizm seksualny: ludzie zgin臋liby przygnieceni

wilgotnymi cia艂ami natury. Skierowa艂 okulary, jak czarne ekrany

telewizora, na pi臋膰dziesi臋cioletni srom i wzdrygn膮艂 si臋, s艂ysz膮c

krzyki piel臋gniarki:

- Ju偶 paniom m贸wi艂am, 偶e wizyta nie zosta艂a um贸wiona. Pan

doktor nie przyjmie nikogo poza kolejno艣ci膮! Prosz臋 sobie p贸j艣膰

i nie m臋czy膰 mnie d艂u偶ej!

Ginekolog opu艣ci艂 gabinet i skierowa艂 si臋 do recepcji.

- Co si臋 tutaj dzieje? - zapyta艂 piel臋gniark臋.

Kobieta poprawi艂a czepek i 艣ci膮gn臋艂a po艣ladki, widz膮c postawn膮

sylwetk臋 szefa.

- Te panie - z niech臋ci膮 wskaza艂a na Olvido i Margarit臋 - chc膮,

偶eby je przyj臋to, lecz nie zosta艂y um贸wione. Powiedzia艂am, 偶e to

niemo偶liwe, lista jest pe艂na.

W poczekalni da艂y si臋 s艂ysze膰 przyt艂umione szepty.

Antonino Montero badawczo spojrza艂 na Olvido. Mia艂a piersi po-

dobne do dojrza艂ego mango, kt贸rego kosztowa艂 na Karaibach, gdzie

uczestniczy艂 w kongresie po艣wi臋conym guzom piersi. To wydarzy艂o

si臋 oczywi艣cie, zanim oskar偶ono go o niekompetencj臋 z powodu

zgonu pacjentki podczas praktyki lekarskiej w Madrycie i zanim

musia艂 zgodzi膰 si臋 na zes艂anie do tego zapyzia艂ego miasteczka. Le-

karz nadal ogl膮da艂 O艂vido, biodra i talia nasuwa艂y podobie艅stwo do

pe艂nej przyjemnych krzywizn 艣cie偶ki prowadz膮cej wprost na pla偶臋,

gdzie chmury przyjmowa艂y kszta艂t ud, a uda tej kobiety os艂oni臋te

jedwabn膮 sukienk膮 w groszki rysowa艂y si臋 j臋drne i mocne.

Obok niej czeka艂a c贸rka z d艂o艅mi splecionymi na nap臋cznia-

艂ym brzuchu. Antonino Montero u艣miechn膮艂 si臋 enigmatycznie

i zwr贸ci艂 do piel臋gniarki:

190

- Moim obowi膮zkiem jako lekarza jest przyj膮膰 t臋 pani膮 bez wzgl臋-

du na um贸wion膮 godzin臋, poniewa偶 jej stan jest bardzo powa偶ny.

- Ale, panie doktorze...

- Musz臋 by膰 wierny przysi臋dze Hipokratesa. Panie, kt贸re cze-

kaj膮, prosz臋 o wyrozumia艂o艣膰. Przyjm臋 t臋 pacjentk臋, jak tylko

sko艅cz臋 badanie poprzedniej.

Szepty w poczekalni przypomina艂y teraz szum ulewnego

deszczu.

- Dzi臋kuj臋, panie doktorze - odezwa艂a si臋 Olvido, kiedy tylko

usiad艂y w gabinecie ginekologa, naprzeciw jego czterdziestu paru

lat samotnych i pokrytych 艂ysin膮.

- To m贸j obowi膮zek, prosz臋 nie dzi臋kowa膰 - lekarz u艣miech-

n膮艂 si臋, a 艣lina wycieka艂a mu przez szcz臋ki 偶uchwy jak przez nie-

szczeln膮 tam臋.

- Moja c贸rka jest w 贸smym miesi膮cu ci膮偶y i chcia艂abym, 偶eby

pan sprawdzi艂, czy wszystko jest w porz膮dku.

- Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e to pani c贸rka, my艣la艂em, 偶e chodzi

o siostr臋...

- Urodzi艂am j膮 w bardzo m艂odym wieku, to by艂y inne czasy.

- Ach, to panie mieszkaj膮 w tej pi臋knej posiad艂o艣ci na obrze偶ach

miasta, kt贸r膮 nazywaj膮 Czerwonym Domem, je艣li si臋 nie myl臋. Od

niedawna jestem w tym mie艣cie i nie pozna艂em jeszcze wszystkich

jego mieszka艅c贸w.

- Tak, panie doktorze, tam w艂a艣nie mieszkamy.

Antonino Montero przypomnia艂 sobie plotk臋 kr膮偶膮c膮 o babce

tej pi臋knej kobiety, kt贸r膮 mu opowiedzia艂 aptekarz przy partyjce

gry w karty w gospodzie: prostytutka o z艂otych oczach, Clara La-

guna, ta艅czy艂a mi艂osne rytmy na ogromnym 艂贸偶ku ozdobionym

purpurowym baldachimem.

- Czy mog臋 zapyta膰 o pani wiek? - 艣lina gromadzi艂a si臋 teraz

w k膮cikach ust.

- Mam trzydzie艣ci osiem lat.

- A mnie si臋 wydawa艂o, 偶e jest pani bardzo m艂oda. Zapytam

jeszcze, ile lat ma pani c贸rka?

- Panie doktorze, nie przysz艂y艣my rozmawia膰 o sobie, tylko

o ci膮偶y Margarity.

Ginekolog nie s艂ucha艂. Uwielbia艂 historie dotycz膮ce tej rodziny,

kt贸re snuto w gospodzie. Widzia艂, jak Olvido rozbiera si臋 w 艣wietle

191

艣wieczki w starej stolarni; jak si臋 domy艣li艂, dziewczyna w ci膮偶y

by艂a owocem zakazanej mi艂o艣ci matki z pomocnikiem stolarza,

ch艂opakiem, kt贸rego potem znaleziono z rozbit膮 czaszk膮 i opusz-

czonymi spodniami w ogrodzie Czerwonego Domu. To ona, by艂

tego pewien, jest t膮 Lagun膮 od zmar艂ego ch艂opca.

- C贸偶, korzystaj膮c z tego, 偶e zjawia si臋 pani w moim gabinecie,

mog臋 wykona膰 bezp艂atne badanie. Jestem przekonany, 偶e nie by艂a

pani na 偶adnym od czasu narodzin c贸rki.

- To zbyteczne, powtarzam panu, jestem tu tylko ze wzgl臋du

na ni膮.

- B臋d臋 jednak nalega艂.

Antonino Montero znajdowa艂 si臋 teraz w ogrodzie Czerwonego

Domu, gdzie, w swej diabolicznej zmys艂owo艣ci Olvido Laguna do-

siada艂a zmaltretowane cia艂o pomocnika stolarza. Ginekolog czu艂

si臋 usidlony przez rytmiczny ruch bioder, w艂osy okrywaj膮ce jej

plecy czarnym g艂adkim p艂aszczem, i czepia艂 si臋 pn膮czy z gor膮cz-

kow膮 krz膮tanin膮 po偶膮dania, gdy tymczasem wiatr unosi艂 rozkosz

a偶 na szczyty g贸r.

- Abym dobrze zdiagnozowa艂 c贸rk臋 i asystowa艂 przy porodzie,

najpierw powinienem zbada膰 pani膮. Musz臋 wykluczy膰 schorzenia

dziedziczne - pl贸t艂 kierowany w艂asn膮 wybuja艂膮 wyobra藕ni膮.

- Rozumiem.

- Prosz臋 zatem wej艣膰 do tego pokoju i rozebra膰 si臋 od pasa

w g贸r臋. Przede wszystkim musz臋 zbada膰 piersi.

Olvido pog艂adzi艂a w艂osy Margarity, kt贸ra drzema艂a w fotelu.

Podr贸偶 poci膮giem z Pary偶a bardzo j膮 wyczerpa艂a.

- Odpoczywaj, za chwil臋 b臋d臋 przy tobie - powiedzia艂a cicho.

Pomieszczenie, w kt贸rym Antonino Montero wykonywa艂 swoje

badania, mia艂o 艣ciany w kolorze delikatnej brzoskwini, co mia艂o

wp艂ywa膰 koj膮co na pacjentki. By艂a tam le偶anka przykryta prze-

艣cierad艂em, obok taboret i lampa, 偶eby o艣wietli膰 kobiece narz膮dy

p艂ciowe. Olvido zdj臋艂a bluzk臋 i biustonosz, po czym u艂o偶y艂a si臋 na

le偶ance. Wszed艂 lekarz, oczy pacjentki wyda艂y mu si臋 tropikaln膮

fal膮. Zbli偶y艂 si臋 i dotkn膮艂 jej piersi. Czu艂, jak szcz臋kaj膮 mu z臋by-

- Prosz臋 mi wybaczy膰, za chwil臋 wr贸c臋 - wci膮gn膮艂 brzuch

i pomaszerowa艂 prosto do 艂azienki w korytarzu. Tam w paroksy-

zmie rozkoszy wytrysn膮艂 lepkim bia艂ym strumieniem na zielone

kafelki.

192

呕ar pali艂 mu serce. Spryska艂 sobie kark ch艂odn膮 wod膮, kt贸rej

przezroczyste cz膮steczki zlizywa艂 z w艂asnych d艂oni, dr臋czony nie-

zwyk艂ym pragnieniem.

Kiedy wr贸ci艂 do gabinetu, O艂vido ju偶 si臋 ubra艂a i czeka艂a obok

c贸rki. W kr贸tkim czasie, kiedy trwa艂o badanie matki, rozebra艂a si臋

natomiast ca艂kowicie Margarita, gotowa sko艅czy膰 jak najszybciej

i w spokoju przespa膰 sjest臋. Lekarz kaza艂 jej si臋 po艂o偶y膰 i zbada艂

j膮 pod czujnym okiem Olvido.

- Ca艂a rodzina jest wspania艂a - powiedzia艂 z kroplami potu na

czole. - Prosz臋, to m贸j prywatny numer, gdyby zdarzy艂o si臋 co艣

nieprzewidzianego, tylko b艂agam, prosz臋 mnie nie wzywa膰 bez

potrzeby, dop贸ki nie minie kilka dni.

W po艂udnie O艂vido zamkn臋艂a si臋 w kuchni, aby przygotowa膰 ko-

lacj臋. Uca艂owa艂a maliny, op艂uka艂a, ugniot艂a w mo藕dzierzu i wrzu-

ci艂a do garnuszka, w kt贸rym gotowa艂a na wolnym ogniu wod臋

z cukrem, doda艂a mleko i cynamon. Mieszaj膮c sk艂adniki, wygl膮-

da艂a przez okno. Zauwa偶y艂a, 偶e Pierre Lesac udaje spacer w艣r贸d

grz膮dek warzywnych. Czarne w艂osy b艂yszcza艂y mu w s艂o艅cu. Usi-

艂owa艂a skupi膰 si臋 na bulgotaniu wrz膮cego sosu. Ten odg艂os przypo-

mina艂 jej szum rzeki w czasie odwil偶y i d臋bowy las. Westchn臋艂a,

zgasi艂a ogie艅, zsun臋艂a rondel z palnika i zacz臋艂a 膰wiartowa膰 jag-

ni臋. Kiedy sko艅czy艂a z policzkami upstrzonymi kroplami krwi,

posieka艂a cebul臋. 艁zy pop艂yn臋艂y jej z oczu, wywo艂ane wilgotnym

ostrym zapachem.

Pierre 艣ledzi艂 j膮 zza pomidor贸w i opas艂ych dy艅. Widzia艂, jak do

glinianego naczynia, kt贸re potem postawi艂a na ogniu, wrzuca naj-

pierw posiekan膮 cebul臋, potem kawa艂ki mi臋sa. Widzia艂, jak sma偶y

jagni臋cin臋 i oblizuje usta j臋zykiem, kt贸ry wyda艂 mu si臋 g艂adki jak

jedwab. Okryty ju偶 zapadaj膮c膮 w艣r贸d sosen ciemno艣ci膮 widzia艂,

jak zsuwa koszulk臋 na rami膮czkach a偶 do pasa. Pierre poczu艂, 偶e

ca艂y p艂onie od obrazu piersi - dojrza艂ych brzoskwi艅 w s艂odkim

syropie. Odt膮d nic ju偶 nie mog艂o by膰 takie jak dawniej. Horyzont

zacz膮艂 po偶era膰 s艂oneczn膮 kul臋. Olvido, przeci臋ta tym jaskrawym

艣wiat艂em, wdycha艂a aromat sosu malinowego, ju偶 ch艂odnego, po

czym posmarowa艂a odrobin膮 lew膮 pier艣, potem praw膮.

~ Jest idealnie g臋sty - powiedzia艂a g艂o艣no - i ma odpowiedni膮

temperatur臋.

Od zawsze pos艂ugiwa艂a si臋 t膮 kulinarn膮 sztuczk膮, przygotowu-

j膮c r贸偶ne dania, i nigdy si臋 nie pomyli艂a. Piersi by艂y nadzwyczaj-

nymi degustatorami.

Usun臋艂a sos z piersi i wrzuci艂a do garnuszka. Tam utkwi艂a 偶膮-

dza Antonina Montero. Pierre Lesac mia艂 nadziej臋, 偶e uda mu si臋

skorzysta膰 z jej chwilowej nieobecno艣ci w kuchni, zanurzy膰 palce

w malinowym sosie i ssa膰 je z rozkosz膮. Jego po偶膮danie po艂膮czy艂o

si臋 z 偶膮dz膮 ginekologa. Kiedy jednak Olvido pola艂a sosem plastry

jagni臋ciny, by艂 bezradny. Wszystko przepad艂o.

W porze kolacji ksi臋偶yc wype艂ni艂 jadalni臋 kosmicznym 艣wiat-

艂em. Na obrusie, kt贸ry dyplomata podarowa艂 kiedy艣 Clarze Lagu-

nie, dymi艂a teraz porcelanowa misa.

Olvido poda艂a cztery spore plastry Margaricie. Dziewczyna na-

tar艂a na nie no偶em i widelcem, ale kiedy na ko艣ciach pozosta艂y

jedynie mocniej przyczepione 艣ci臋gna, pomog艂a sobie r臋kami. Pa-

trzy艂a na w艂贸kna mi臋sa, kt贸re wrzuca艂a do ust, i poch艂ania艂a z fizjo-

logiczn膮 偶ar艂oczno艣ci膮.

- Mamo, „da mi jesze" - powiedzia艂a z pe艂nymi ustami, wyci膮-

gaj膮c do matki pusty talerz.

- W twoim stanie nie powinna艣 si臋 tak objada膰 przed snem,

min膮 wieki, zanim to strawisz - Olvido spojrza艂a spod oka na

Pierre'a.

- Mam 偶o艂膮dek, kt贸ry poradzi sobie ze wszystkim - zapewni艂a

Margarita, mocz膮c kawa艂ek chleba w sosie. - Prawda, Pierre?

M臋偶czyzna skin膮艂 g艂ow膮.

- Nie mo偶esz m贸wi膰? Umrzesz, je艣li otworzysz usta i wypo-

wiesz cho膰by jedn膮 sylab臋?

Pierre powt贸rzy艂 gest.

- Dlaczego nie przerwiesz tego bezsensownego „kr臋gu inspi-

racji", dop贸ki nie urodz臋? Jest mi 藕le, kiedy si臋 do mnie nie odzy-

wasz. Potrzebuj臋 ci臋.

Pierre nadal wolno 偶u艂 kawa艂ek mi臋sa.

- Powiedzia艂am, 偶eby艣 si臋 odezwa艂!

Zakre艣li艂 palcem w powietrzu przecz膮cy znak.

- Nie denerwuj si臋, tak nie mo偶na w twoim stanie - Olvido po-

da艂a jej dwa kawa艂ki mi臋sa.

- Chc臋 cztery.

- Zaszkodzi ci, kochanie, b膮d藕 rozs膮dna.

- Dasz mi albo rzuc臋 si臋 na p贸艂misek.

Olvido bez s艂owa do艂o偶y艂a kolejn膮 porcj臋, a Margarita, rozrywa-

j膮c mi臋so r臋kami, prze艂kn臋艂a je niemal w ca艂o艣ci. Potem si臋gn臋艂a po

p贸艂 bochenka chleba i zacz臋艂a moczy膰 kawa艂ki w resztkach sosu.

- Jest boski, po prostu boski - nad g贸rn膮 warg膮 pojawi艂 jej si臋

malinowy w膮s.

Zanim Margarita zd膮偶y艂a porwa膰 ze sto艂u ostatni kawa艂ek mi臋sa,

Olvido postanowi艂a odnie艣膰 p贸艂misek do kuchni.

- Dok膮d idziesz, mamo?

- Kochanie, nie jedz ju偶, prosz臋, zostawmy cokolwiek dla

Pierre'a.

Francuz zn贸w poruszy艂 palcem wskazuj膮cym, kt贸ry Olvido na

zawsze znienawidzi艂a.

- Jedyne, co ci臋 teraz obchodzi, to tw贸j przekl臋ty „kr膮g inspi-

racji". Jutro b臋dziesz mnie b艂aga艂, ale nie odezw臋 si臋 do ciebie ani

s艂贸wkiem.

- Ja wezm臋 ten ostatni kawa艂ek - oznajmi艂a Olvido. - Niewiele

zjad艂am.

- Nawet o tym nie my艣l, jest m贸j - Margarita porwa艂a mi臋so

i natychmiast poch艂on臋艂a. - A teraz podaj mi p贸艂misek, zjem jesz-

cze troch臋 sosu z chlebem.

- Prosz臋 ci臋, skarbie, b臋dziesz si臋 藕le czu艂a.

- Co za g艂upstwa, chc臋 jeszcze sosu.

Olvido upu艣ci艂a naczynie na pod艂og臋.

- Zrobi艂a艣 to specjalnie - krzykn臋艂a Margarita, wstaj膮c od sto艂u

ze wzburzon膮 twarz膮. - Id臋 odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem.

- Chcesz, 偶ebym posz艂a z tob膮?

- Wol臋 sama, dzi臋kuj臋. Zosta艅cie sobie tu oboje. Ty - spojrza艂a

na Pierre'a - ze swoim „kr臋giem inspiracji", od kt贸rego oby艣 zgni艂

w 艣rodku, i ty - rzuci艂a w艣ciek艂e spojrzenie na matk臋 - z tymi

dziecinnymi sztuczkami.

Po czym ruszy艂a na ganek w poszukiwaniu zbawczego tlenu.

Pierre Lesac rysowa艂, odk膮d jego palce zdo艂a艂y unie艣膰 kredk臋.

Rysowa艂 na 艣cianach sypialni obci膮gni臋tych jedwabiem, na nogach

s艂u偶膮cych i biurku bankiera, kt贸ry wed艂ug prawa by艂 jego ojcem,

nie oszcz臋dza艂 tak偶e haftowanych obrus贸w z Brukseli. Ukryty

bazgra艂 po budz膮cych niepok贸j spodniach przyrodniego brata

matki i satynowych sofach. Rysowa艂 na posadzce piwnicy, gdzie

zamyka艂 go bankier, kiedy sp艂ata艂 jakiego艣 figla, i na 艂awkach w ka-

tedrze Notre Dame, kiedy ciemno艣膰 jeszcze bardziej nasyci艂a jego

spojrzenie, a matka kaja艂a si臋 za zakazan膮 mi艂o艣膰, modl膮c si臋 ze

艂zami. Rysowa艂 swoje d艂onie tu偶 po wyj艣ciu z katedry, 偶eby bawi膰

si臋 strachem, kt贸ry wywo艂ywa艂y w nim kamienne gargulce, ryso-

wa艂 na zas艂onach salonu wuja, s艂ysz膮c, jak matka j臋czy z rozkoszy,

rysowa艂 po w艂asnym 艂贸偶ku, odgradzaj膮c je od krzyk贸w bliskich.

Dopiero kiedy kt贸rego艣 letniego dnia bankier powiedzia艂 mu, 偶e

jego matka uciek艂a z przyrodnim bratem i zostali sami, Pierre za-

cz膮艂 rysowa膰 na kartkach bia艂ego papieru. Mia艂 dziewi臋膰 lat i oczy

czarne jak 偶al za grzechy.

Od kredek i papieru Pierre przeszed艂 do malowania na p艂贸tnie

farbami olejnymi; wtedy by艂 ju偶 niemal doros艂y. Opu艣ci艂 dom ban-

kiera i wraz z nim upodobanie do martwej natury - dzban贸w, pater

na owoce i sto艂贸w. Odt膮d zaj膮艂 si臋 portretowaniem. Jako pierw-

sz膮 przeni贸s艂 na p艂贸tno posta膰, kt贸r膮 zachowa艂a magiczna pami臋膰

dziecka. Potrzebowa艂 ca艂ego dnia sp臋dzonego w ciszy i skupieniu,

by odszuka膰 we wn臋trzu samego siebie rysy matki. Kiedy je od-

nalaz艂 w zakamarkach smutnego dzieci艅stwa i nie potrafi艂 prze-

baczy膰, nani贸s艂 je na p艂贸tno, nada艂 im kolory i sprzeda艂 w galerii

sztuki za wi臋ksz膮 sum臋, ni偶 oczekiwa艂.

Odk膮d dokona艂 si臋 ten akt egzorcyzmu, prze艣wiadczony o nie-

uchronnym sukcesie w艂asnego talentu, postanowi艂 nie wym贸wi膰

ani s艂owa przez ca艂膮 dob臋 poprzedzaj膮c膮 rozpocz臋cie pracy nad

portretem. Oczy, nos, usta, obojczyk, talia, r臋ce, profile, ramiona,

brwi - po艣r贸d wielu innych cech i form jego modeli - przebiega艂y

w贸wczas w szalonym tempie przez cia艂o i umys艂 Pierre'a, nas膮-

czaj膮c go inspiracj膮. Poniewa偶 artystyczna podr贸偶 zaczyna艂a si臋

i ko艅czy艂a w sercu, a ten organ prowadzi艂 palce mistrza, powsta艂

kr膮g, kt贸ry Pierre nazywa艂 „kr臋giem inspiracji". Ju偶 na pocz膮tku

ich znajomo艣ci obja艣ni艂 Margaricie niezwyk艂y proces tw贸rczy, kt贸ry

ona uzna艂a za ekscentryczno艣膰 pe艂n膮 swoistego uroku, cech臋 wy-

r贸偶niaj膮c膮 Pierre'a spo艣r贸d innych m艂odych adept贸w malarstwa

w Pary偶u.

Dziewczyna zawsze respektowa艂a t臋 cisz臋, ale tej nocy, kiedy

jej o艣miomiesi臋czna ci膮偶a walczy艂a, 偶eby poch艂on膮膰 jagni臋 zatrute

偶膮dz膮, milczenie ukochanego szarpa艂o napi臋te nerwy. Wr贸ci艂a

z ganku, kurczowo oddychaj膮c.

- Mamo, bardzo boli mnie brzuch! - krzykn臋艂a.

Olvido, kt贸ra zmywa艂a naczynia w kuchni, natychmiast do

niej przybieg艂a.

- Mamo, boli!

- Oddychaj g艂臋boko - pog艂aska艂a j膮 po g艂owie. - Chod藕my do

salonu, po艂o偶ysz si臋 wygodnie.

Margarita z trudem mo艣ci艂a si臋 na sofie.

- Gdzie jest Pierre? Pierre! Potrzebuj臋 ci臋 - zaj臋cza艂a, zanim

ci臋偶ko opad艂a na poduszki z szeroko roz艂o偶onymi nogami.

Wsun膮艂 si臋 przez kuchenne drzwi, wysoki jak wie偶a katedry.

Jego usta by艂y nieme jak kamie艅.

- Usi膮d藕 obok mnie.

Ciemna posta膰 m臋偶czyzny zbli偶y艂a si臋 do sofy.

- Oddychaj g艂臋boko, c贸reczko, bardzo g艂臋boko - Olvido skrzy-

偶owa艂a r臋ce.

- Pierre, boj臋 si臋, odezwij si臋 do mnie. Musz臋 us艂ysze膰 tw贸j

g艂os, m贸w do mnie po francusku, powiedz, 偶e wszystko b臋dzie

dobrze.

Pog艂aska艂 j膮 pieszczotliwie po policzku, usiad艂 obok niej, ale

nadal milcza艂.

- Powiedz co艣, przekl臋ty, powiedz cokolwiek!

Ale Pierre nie m贸g艂 przerwa膰 „kr臋gu inspiracji". Nie m贸g艂 po-

zwoli膰, 偶eby wy艣lizn膮艂 si臋 przez jego usta. Tyle nagromadzonej

偶膮dzy, tyle nocy sp臋dzonych na marzeniach o tej chwili... Ca艂a

doba z ni膮 wewn膮trz jego cia艂a, dotyka艂 jej, przesi膮ka艂 ni膮. Odk膮d

bowiem pewnej nocy w Pary偶u zobaczy艂 zdj臋cie O艂vido na stoliku

w sypialni Margarity, jej uroda sta艂a si臋 jego obsesj膮.

- A mo偶e ten przekl臋ty kr膮g sprawi艂, 偶e og艂uch艂e艣! Rozkazuj臋

ci, 偶eby艣 si臋 odezwa艂! - spomi臋dzy n贸g Margarity wyp艂yn臋艂a lepka

stru偶ka.

- Zaczynaj膮 ci odchodzi膰 wody p艂odowe! Bo偶e, za chwil臋 uro-

dzi si臋 dziewczynka! - krzykn臋艂a Olvido.

Wsparta na ramionach Pierre'a i matki Margarita ruszy艂a na

Pi臋tro. O艂vido poprowadzi艂a j膮 do pokoju, gdzie 偶elazne 艂o偶e ocze-

kiwa艂o na narodziny kolejnej kobiety w rodzinie Laguna. Dba艂a

o nie pieczo艂owicie ka偶dego tygodnia od 艣mierci Estebana; czasami

107

sp臋dza艂a ca艂e popo艂udnia pod purpurowym baldachimem, czuj膮c,

jak d臋bowy aromat wnika w jej serce.

- Dlaczego w pokoju prababki Clary?

- Ty si臋 w nim urodzi艂a艣 i pachnie nasz膮 rodzin膮.

- Ja te偶 b臋d臋 mie膰 dziewczynk臋, prawda? To ta kl膮twa. Babcia

opowiedzia艂a mi wszystko w li艣cie, kt贸ry napisa艂 za ni膮 ten stary

adwokat. Nie chcia艂am ci tego zdradzi膰, kiedy by艂a艣 w Pary偶u, bo

by艂yby艣cie jeszcze bardziej sk艂贸cone.

Olvido poczu艂a w gardle smak trwogi.

- Urodz臋 dziewczynk臋, a potem Pierre umrze, to samo spot-

ka艂o mojego ojca. Jeste艣my skazane na nieszcz臋艣liw膮 mi艂o艣膰 i na

rodzenie dziewczynek, kt贸re dotknie r贸wnie tragiczny los.

O艂vido spojrza艂a na Francuza. Wie艣膰 o bliskiej 艣mierci zupe艂-

nie go nie obesz艂a.

- Nie powinnam si臋 by艂a zakocha膰, babcia ostrzeg艂a mnie przed

tym. „Zachowaj czysto艣膰, wnuczko - pisa艂a - i nie zachod藕 w ci膮偶臋,

poniewa偶 w twoich 偶y艂ach kr膮偶y przekl臋ta krew. Sprowadzisz

艣mier膰 na m臋偶czyzn臋, kt贸rego pokochasz". Stara艂am si臋, mamo,

przyrzekam ci, ale nie mog艂am mu si臋 oprze膰, nie mog艂am, nie mo-

g艂am! Je faime, Pierre - Margarita pog艂aska艂a twarz ukochanego,

ale jedyne, co zajmowa艂o Francuza, to jego „kr膮g" i oczekiwanie,

by si臋 pomy艣lnie dope艂ni艂.

Jej cia艂em wstrz膮sn膮艂 skurcz. Olvido odsun臋艂a ko艂dr臋. Pokaza艂y

si臋 prze艣cierad艂a w kolorze lawendy.

- Zawiadomi臋 lekarza. Pierre, zaopiekuj si臋 ni膮, prosz臋.

M臋偶czyzna wdycha艂 aromat wype艂niaj膮cy sypialni臋, spojrza艂

na usta O艂vido i ws膮czy艂 ich obraz w swoje 偶y艂y.

Na ostatnim stopniu schod贸w O艂vido znalaz艂a Manuel臋. Bab-

ka moczy艂a r臋kawiczk臋 w wodach, kt贸re wyp艂yn臋艂y z cia艂a jej

wnuczki. Ss膮c bawe艂n臋, mog艂a pozna膰 smak 偶ycia. Olvido rzuci艂a

jej ostrzegawcze spojrzenie i skierowa艂a si臋 do salonu. Up艂yn膮艂 ju偶

rok, odk膮d prawnik przekona艂 Manuel臋, by zainstalowa艂a w Czer-

wonym Domu telefon. Dzi臋ki niemu mog艂a uzgadnia膰 decyzje

dotycz膮ce interes贸w bez konieczno艣ci czwartkowych wizyt w mie-

艣cie. Pocz膮tkowo by艂a przeciwna, nie ufa艂a zbytnio zaletom tego

narz臋dzia konwersacji, a sam aparat kojarzy艂 jej si臋 z genitaliami

os艂贸w, kt贸re nadal widywano w mie艣cie. Wkr贸tce jednak da艂a si臋

przekona膰, wyj艣cie z domu i zawleczenie do miasta poskr臋canego

108

artretyzmem cia艂a z dnia na dzie艅 kosztowa艂o j膮 coraz wi臋cej

wysi艂ku.

- Panie doktorze, tu Olvido Laguna - na czarny aparat z po-

cz膮tku lat sze艣膰dziesi膮tych pada艂y g臋sto 艂zy. - Moja c贸rka... ode-

sz艂y jej wody p艂odowe. Musi pan szybko przyjecha膰.

- O艂vido Laguna? - te s艂owa by艂y dla ginekologa jak jej piersi,

kt贸rych dotyk tak go wyczerpa艂.

- B艂agam, potrzebuj臋 pana! Prosz臋 przyjecha膰 do Czerwonego

Domu.

- Oczywi艣cie. Nie m贸g艂bym odm贸wi膰 pani pro艣bie. Jad臋 na-

tychmiast.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Przeczesa艂 w艂osy na przyrodzeniu - gdyby

by艂y spl膮tane, czu艂by si臋 mniej seksownie - wzi膮艂 swoj膮 walizeczk臋

i ruszy艂 do Czerwonego Domu. Zupe艂nie go nie obesz艂o, co ludzie

na to powiedz膮.

Kr贸tko po narodzinach dziecko poczu艂o w male艅kich ustach

smak piersi Olvido.

Antonino Montero chwyci艂 je za n贸偶ki, obr贸ci艂 g艂贸wk膮 w d贸艂

i wymierzy艂 klapsa. Rozleg艂 si臋 g艂o艣ny, rozpaczliwy p艂acz.

O艂vido ociera艂a czo艂o c贸rki.

- Panie doktorze, p艂acz oznacza, 偶e dziewczynka czuje si臋 do-

brze, prawda?

- Dziewczynka? - Lekarz uni贸s艂 brwi. - Droga pani, prosz臋 zrobi膰

mi t臋 przyjemno艣膰 i spojrze膰, co sterczy wnuczce pomi臋dzy nogami.

Przez a偶urow膮 balustrad臋 balkonu wkrad艂o si臋 艣wiat艂o brzasku

i ukaza艂o genitalia dziecka.

- To ch艂opiec - oznajmi艂 Montero - i to z doskonale rozwini臋-

tymi j膮drami.

- Rzeczywi艣cie, ch艂opiec - powiedzia艂a Olvido po skrupulat-

nych ogl臋dzinach potwierdzaj膮cych, 偶e male艅kie cia艂ko jej wnuka

w 偶adnej fa艂dce sk贸ry nie skrywa waginy. - Margarito, masz syna,

ch艂opca Lagun臋! Jest wspania艂y, i taki 艣liczny!

- Mamo, chc臋 tylko spa膰.

- Prosz臋 go umy膰, ja musz臋 si臋 jeszcze zaj膮膰 pani c贸rk膮 - po-

leci艂 lekarz.

O艂vido umy艂a dziecko w miednicy w b艂臋kitne arabeski, tak jak

kiedy艣 zrobi艂a to z male艅k膮 Margarit膮. Pomy艣la艂a o Estebanie,

o wij膮cym si臋 kosmyku na karku, o oczach, w kt贸rych kry艂a si臋

burza, o grobie zawsze wilgotnym od wspomnie艅. Uca艂owa艂a

ch艂opczyka w usta, obliza艂 si臋 male艅kim j臋zyczkiem, i okry艂a

r臋cznikiem, kt贸ry zachowa艂 jeszcze dotyk trzepaczki. Potem u艂o-

偶y艂a dziecko w obj臋ciach Margarity, a sama ruszy艂a do salonu,

gdzie Pierre Lesac odzyskiwa艂 si艂y, tkwi膮c w nieprzerwanym dot膮d

„kr臋gu inspiracji". Nie widzia艂a r臋kawiczek ukrytych za drzwiami

艂azienki, oczekuj膮cych, a偶 Olvido opu艣ci sypialni臋 Clary Laguny.

R臋kawiczki szybko chwyci艂y trzcinowy szkielet. 艢wiat艂o s艂oneczne

przeciska艂o si臋 przez a偶urowe balkony. R臋kawiczki wreszcie mog艂y

opu艣ci膰 kryj贸wk臋 i szybko ruszy艂y korytarzem. Olvido zapuka艂a

do drzwi.

- Mog臋 wej艣膰? Nie 艣pisz?

R臋kawiczki znalaz艂y znienawidzon膮 wnuczk臋 odpoczywaj膮c膮

w 艂贸偶ku Clary.

- Pierre, masz wspania艂ego syna.

Francuz nadal 艣ni艂. Nad g艂贸wn膮 fasad膮 Notre Dame, po艣r贸d go-

tyckich relief贸w i rozet, tworzy艂 portret.

- Pierre - dotkn臋艂a jego ramienia, i wtedy otworzy艂 oczy.

- Dzi艣 zaczn臋 go malowa膰. „Kr膮g inspiracji" si臋 zamkn膮艂.

- Urodzi艂 si臋 tw贸j syn.

Pierre poprawi艂 si臋 na 艂贸偶ku, wok贸艂 niego nadal unosi艂y si臋

widma gargulc贸w, kt贸rych tak si臋 ba艂.

- To ch艂opiec?

- Tak, pierwszy ch艂opiec w rodzinie Laguna.

- Chcesz, 偶eby nosi艂 moje nazwisko?

- Zdecyduje o tym Margarita - odpowiedzia艂a O艂vido i pospiesz-

nie opu艣ci艂a pok贸j.

- Olvido...

Us艂ysza艂, jak si臋 zamykaj膮 drzwi, i zn贸w poczu艂 l臋k przed gar-

gulcami. Nakry艂 twarz prze艣cierad艂em. Zanim wstanie, musi po-

wstrzyma膰 pragnienie rysowania dzieci臋c膮 kredk膮 po meblach,

obrusach, 艣cianach...

W ogrodzie Czerwonego Domu budzi艂 si臋 dzie艅. Olvido otwo-

rzy艂a szeroko okna prowadz膮ce na balkon, 偶eby 艣wie偶o艣膰 wicio-

krzew贸w dotar艂a do pierwszego ch艂opca w ich rodzinie. Ale letni

wietrzyk przyni贸s艂 odurzaj膮ce hausty zapachu r贸偶.

- Mamo, mamo!

Drzwi sypialni Clary Laguny by艂y na wp贸艂 otwarte. Z koryta-

rza nie widzia艂a ca艂ej postaci Margarity. O艂vido zdo艂a艂a jedynie

dostrzec po艂ow臋 twarzy i fragment koszuli nocnej. A na pod艂odze

pokoju odbi艂 si臋 艣lad trzcinowej trzepaczki.

- Mamo, mamo!

Pospieszy艂a do c贸rki. Czu艂a nienawi艣膰, kt贸ra skuwa艂a ch艂odem

jej twarz. U st贸p wielkiego 艂o偶a sta艂a Manuela i trzyma艂a dziecko.

Antonino Montero dotyka艂 swojej g艂owy z grymasem b贸lu.

- Co si臋 panu sta艂o?

- Ta stara wariatka przysz艂a tu z trzepaczk膮 i mnie uderzy艂a.

- Przykro mi za ni膮, to moja matka. Gdyby by艂 pan tak uprzejmy

i powiedzia艂 jej, 偶eby odda艂a dziecko mojej c贸rce, bo je艣li nie ze-

chce, porachuj臋 jej ko艣ci t膮 trzcin膮.

- Nie m贸w takich strasznych rzeczy, mamo! - Margarita wyda-

wa艂a si臋 nabiera膰 si艂 - i pozw贸l babuni potrzyma膰 Santiaga.

- Babuni? Santiaga?

- Tak, babuni - Margarita wypowiedzia艂a to s艂owo z satysfak-

cj膮, kt贸r膮 ukrywa艂a przez te wszystkie lata. Zawsze brakowa艂o jej

mi艂o艣ci babki. - Babunia poprosi艂a mnie, 偶eby si臋 nazywa艂 San-

tiago, jak aposto艂*, a ja si臋 zgodzi艂am.

Po twarzy Manueli pop艂yn臋艂y 艂zy, szczere jak p艂acz dziecka. Ol-

vido po raz pierwszy widzia艂a, jak jej matka p艂acze.

- Margarito, powiedz swojej matce, 偶e kl膮twa straci艂a moc -

g艂os Manueli brzmia艂 inaczej ni偶 zwykle, straci艂 gorzk膮 szorstko艣膰,

kt贸ra tkwi艂a w nim od czas贸w m艂odo艣ci. Teraz brzmia艂 tak, jakby

kto艣 podarowa艂 mu dusz臋. - Urodzi艂 si臋 pierwszy m臋偶czyzna w na-

szej rodzinie. - Pog艂aska艂a genitalia ma艂ego Santiaga. - On odkupi

ten r贸d kobiet skazanych na nieszcz臋艣liw膮 mi艂o艣膰 i krocz膮cych do-

t膮d drog膮 grzechu - dr偶a艂a jej broda, a w twarzy odzwierciedli艂a

si臋 ca艂a mi艂o艣膰 tego 艣wiata.

- Mamo, a wi臋c teraz, kiedy przekle艅stwo ju偶 nie dzia艂a, Pierre

nie umrze i mog臋 go kocha膰 bez wyrzut贸w sumienia.

- Och, wcale nie musi umiera膰, wystarczy, 偶e z艂amie ci serce,

Jak to si臋 przydarzy艂o prababce Clarze - odpowiedzia艂a spokojnie

Olvido.

Santiago (hiszp.) - Jakub, 艣w. Jakub Aposto艂 jest patronem Hiszpanii i Por-

tugalii.

- Powiedz matce, 偶e przesz艂o艣膰 musi umrze膰, bo to dziecko

pokona艂o j膮 dobrem - Manuela zsun臋艂a r臋kawiczk臋 z palc贸w. Po-

marszczone i blade pog艂aska艂y delikatnie sk贸r臋 dziecka.

- Musicie zacz膮膰 z sob膮 rozmawia膰, nie b臋d臋 ju偶 waszym me-

diatorem. Pierre! Pierre! - Margarita w艂a艣nie go zobaczy艂a opar-

tego o drzwi. - Przyjd藕, poca艂uj mnie! Pierre, to nasz syn!

- O艂vido, czy dobrze si臋 czujesz?

Ale ona nie s艂ysza艂a ju偶 g艂osu Francuza. S艂owa jej matki - „prze-

sz艂o艣膰 musi umrze膰, przesz艂o艣膰 musi umrze膰" - przemienia艂y jej

serce, kt贸re ledwie zdo艂a艂o si臋 pocieszy膰 gotowaniem warzyw,

w kamie艅. Czu艂a poca艂unki Estebana w d臋bowym lesie, pod za-

palonymi gwiazdami, i czu艂a jego zimn膮 twarz tej nocy, kiedy

umar艂 ksi臋偶yc. Zawirowa艂o okno jej sypialni, oczy ukochanego

przeczuwaj膮ce 艣mier膰, jego po偶egnanie, czerwone wymiociny na

mchu. W kalejdoskopie wspomnie艅 dostrzeg艂a ponury gr贸b pod

grusz膮, w艂asne d艂onie brudne od prochu, szare spojrzenie Marga-

rity w oknie oddalaj膮cego si臋 poci膮gu. Dra偶ni艂y j膮 po偶膮dliwe usta

starego prawnika, zapach leku bij膮cy od pretendenta do jej r臋ki,

jego 偶贸艂tawa twarz i laska ze srebrn膮 ga艂k膮, kt贸ra pomog艂a mu

przekroczy膰 pr贸g Czerwonego Domu. Przez d艂ugie lata 偶y艂a tylko

dla tych wspomnie艅, a teraz one maj膮 umrze膰. Pad艂a na skraju

艂贸偶ka, wpatrzona w niewidzialny czy艣ciec.

- Mamo, co ci si臋 sta艂o?

O艂vido, skulona na lawendowym prze艣cieradle, spa艂a kamien-

nym snem.

ROZDZIA艁 14

Tu偶 po narodzinach prawnuczka Manuela Laguna narzuci艂a

na siebie szal, w kt贸rym zagnie藕dzi艂y si臋 jajeczka owad贸w, i ru-

szy艂a g艂osi膰 mieszka艅com miasta - tym razem nie robi艂a r贸偶nicy

pomi臋dzy biednymi i bogatymi - 偶e przekle艅stwo ci膮偶膮ce nad

kobietami Laguna sko艅czy艂o si臋 tego dnia, o 艣wicie pachn膮cym

irysami, kwiatami 艣wi臋tej Pantolominy. Wreszcie opatrzno艣膰 ze-

s艂a艂a m臋skiego potomka rodowi skazanemu na nieprawe waginy.

Co wi臋cej, ch艂opiec otrzyma艂 imi臋 艣wi臋tego aposto艂a, tego samego,

kt贸ry odby艂 podr贸偶 a偶 do Hiszpanii. Wszyscy zostali zaproszeni

do udzia艂u w tym niezwyk艂ym wydarzeniu.

W samo po艂udnie zjawili si臋 w Czerwonym Domu pierwsi go-

艣cie; przynosili niech臋膰 zwini臋t膮 w kieszeni, jak upapran膮 wy-

dzielin膮 z nosa chusteczk臋. Manuela kaza艂a im odczeka膰 kilka

minut w przedsionku - bola艂y j膮 ju偶 z臋by od ci膮g艂ego trawienia

tego wielkiego szcz臋艣cia - zanim wpu艣ci艂a ich do pokoju, gdzie

spa艂 ma艂y Santiago. Na pi臋trze pokazywa艂a 艂azienk臋.

- Jak widzicie, mamy nawet porcelanow膮 wann臋 stoj膮c膮 na 艂a-

pach dzikiej bestii.

S艂ycha膰 by艂o szepty i zwiedzaj膮cy ruszali dalej, by wreszcie

znale藕膰 si臋 w sypialni.

- A teraz prosz臋 si臋 ustawi膰 wok贸艂 ko艂yski - poleci艂a Manuela

tonem do艣wiadczonego przewodnika.

Delikatnie rozsun臋艂a pieluszk臋 Santiaga i u艂o偶y艂a jego male艅-

kie m臋skie genitalia na palcu, 偶eby wszyscy mogli je podziwia膰.

Dziecko spokojnie spa艂o.

- Ma nieco zbyt okr膮g艂e rysy - wyrwa艂 si臋 jaki艣 m臋ski g艂os.

- Poniewa偶 s膮 francuskie, m贸j panie, jego ojciec pochodzi w pro-

stej linii od Napoleona.

Po obejrzeniu cudownego ch艂opca Laguny Manuela zaplanowa艂a

dla go艣ci podwieczorek, ale nikt nie przyj膮艂 zaproszenia. Jedni wy-

mawiali si臋, 偶e maj膮 soczewic臋 postawion膮 na ogniu, inni cierpieli

na nag艂y atak migreny. Stara kobieta samotnie w kuchni poci膮g-

n臋艂a 艂yk kawy i pozwoli艂a, 偶eby uraza na nowo podj臋艂a w臋dr贸wk臋

przez jej wn臋trzno艣ci.

To by艂o bardzo upalne lato. Manuela Laguna wstawa艂a o 艣wi-

cie. Przyrz膮dza艂a na 艣niadanie ptasie 偶o艂膮dki wed艂ug przepisu

Bernardy, po czym przemyka艂a do ko艂yski prawnuczka, 偶eby za-

bra膰 go w tajemne zak膮tki Czerwonego Domu. Nios艂a dziecko

w zag艂臋bieniu pomi臋dzy w艂asn膮 piersi膮 a szlafrokiem. Pewnego

razu skierowa艂a si臋 do ogrodu r贸偶anego, kt贸rego 艣cie偶ki, ukszta艂-

towane przez ogromne czupryny p臋d贸w spadaj膮ce jak lawina na

ziemi臋, skr臋ca艂y si臋 i splata艂y z sob膮 z up艂ywem lat, a偶 utworzy艂y

ogromny labirynt. Nikt, pr贸cz Manueli, nie potrafi艂 dotrze膰 do

艣rodka. Nikt nie zna艂 jego sekretu, grobu otoczonego r贸偶ami tak

czarnymi jak warkocze zmar艂ej. Zraniona szpadami 艣wiat艂a celu-

j膮cego w 艣cie偶ki, nios艂a prawnuczka a偶 do tego miejsca. Wyjmo-

wa艂a dziecko z ciep艂ej kryj贸wki, obna偶a艂a jego genitalia, odbija艂o

jej si臋 wtedy sercem i czosnkiem - co przywo艂ywa艂o uczucie mi-

艂o艣ci i smakowitych 偶o艂膮dk贸w - i swoim p贸艂nocnym akcentem

prosi艂a galisyjsk膮 prostytutk臋, by przyjrza艂a si臋 ch艂opcu, kt贸ry

przyni贸s艂 rodzinie odkupienie. Czasami odkrywa艂a umykaj膮c膮

skolopendr臋. Jej usta wydyma艂y si臋 od po偶膮dania. Czy powinna

po艂o偶y膰 Santiaga na tej kamiennej p艂ycie otoczonej r贸偶ami, 偶eby

z艂apa膰 owada i podda膰 go zabiegom upi臋kszaj膮cym? Nie, m贸wi艂a

sobie, powstrzymuj膮c si臋 od zgubnego nawyku, b臋dzie trzyma膰

prawnuczka w ramionach, tul膮c go w mi臋towej woni, kt贸r膮 wy-

dziela艂 gr贸b Galisyjki.

Ale zanim Manuela zdo艂a艂a dotrze膰 do pl膮taniny r贸偶, musia艂a

jeszcze przeby膰 warzywne grz膮dki tu偶 pod oknami kuchni. Wtedy

O艂vido, przygotowuj膮c 艣niadanie, odkrywa艂a przygarbion膮 syl-

wetk臋 matki. Stara kobieta skrada艂a si臋 przez g艂贸wki sa艂aty i rz臋dy

dy艅, rozgl膮daj膮c si臋 ostro偶nie wok贸艂. Nie ufa艂a nawet odg艂osom

wydawanym przez wn臋trzno艣ci motyli. Kto艣 m贸g艂by j膮 dostrzec

i zabra膰 jej skarb.

Olvido wymyka艂a si臋 przez kuchenne drzwi i 艣ledzi艂a j膮 z daleka.

- Nie pozwol臋, 偶eby艣 skrzywdzi艂a ch艂opca, tym razem b臋d臋

bezlitosna, jestem gotowa nawet ci臋 zabi膰, mamo. Cho膰, to praw-

dziwy cud, wydaje si臋, 偶e go naprawd臋 kochasz. Nigdy nie by艂a艣

tak szcz臋艣liwa, nigdy nie widzia艂am, 偶eby艣 dotyka艂a kogo艣 tak jak

jego, nigdy sama nie otrzyma艂am od ciebie 偶adnego czu艂ego ge-

stu - otar艂a wilgotne oczy. - Ale nawet teraz nie ufam ci. Zawsze

b臋d臋 ci臋 pilnowa膰, mamo. Ani na chwil臋 nie zostawi臋 ci臋 z nim

samej, a tym bardziej w tym przekl臋tym miejscu, gdzie twoja nie-

nawi艣膰 wymiotuje r贸偶ami wielkimi jak g艂owy ciel膮t.

Kiedy Olvido zapu艣ci艂a si臋 w ogr贸d r贸偶any, ju偶 wiedzia艂a, 偶e za

ni膮, tropi膮c j膮 jak pies go艅czy, biegnie Pierre Lesac. A za Francu-

zem, o czym nie wiedzia艂a, naga i zakochana, pod膮偶a艂a jej c贸rka,

Margarita Laguna.

Pierre zacz膮艂 malowa膰 to, co uwa偶a艂 za dzie艂o swojego 偶ycia,

w dniu, w kt贸rym urodzi艂 si臋 Santiago. Ustawi艂 na ganku sztalugi

z ogromnym p艂贸tnem i zacz膮艂 na nie przenosi膰 twarz i cia艂o, kt贸re

mu nie dawa艂y ani chwili spokoju. Przez wiele nocy 艣ni艂, 偶e za偶ywa

rozkoszy ze swoj膮 muz膮 w lirycznych ewolucjach seksu, po czym

budzi艂 si臋 z ustami sinymi jak topielec i p臋cherzykami na cz艂onku,

kt贸re z pierwszym pianiem koguta s膮czy艂y p艂yn podobny do piany

morskiej. Potem w milczeniu podejmowa艂 pielgrzymk臋 do kuchni,

a fala 艣wiat艂a kre艣li艂a mu drog臋 po glinianych p艂ytkach i o艣wiet-

la艂a jego w艂osy powleczone kurzem.

Olvido, kt贸ra panowa艂a w kuchni tak偶e rano, odk膮d do Czerwo-

nego Domu wr贸ci艂a Margarita, wyczuwa艂a kroki Francuza i spoj-

rzenie czarnych oczu.

- Dzie艅 dobry, Pierre. 艢niadanie podam ci w jadalni. Usi膮d藕

przy stole.

Ale on nie odchodzi艂 i patrzy艂 na ni膮. Jego muza przygotowy-

wa艂a kaw臋 i grzanki. W艂osy opada艂y jej na ramiona. Mia艂a szyj臋

pulsuj膮c膮 jak ocean, oczy pozbawione spojrzenia, szlafrok rozchy-

lony od lipcowego upa艂u.

- Wiesz, 偶e b臋d臋 na ciebie patrze膰. Artysta musi by膰 tak blisko

swojej modelki, jak to tylko mo偶liwe, a ty nie chcesz mi pozowa膰.

To bez znaczenia, moje dzie艂o i tak b臋dzie doskona艂e, jak ty.

Pierre b艂yszcza艂 nagim torsem, jedynie spodnie poplamione

farb膮 niech臋tnie opasywa艂y mu biodra, pokazuj膮c pocz膮tek sil-

nych mi臋艣ni, kt贸re Olvido przypomina艂y Estebana.

- Gotuj nadal, nie b臋d臋 ci przeszkadza艂, posiedz臋 sobie tu ci-

chutko.

Przyk艂ada艂 palec do ust, potem go oddala艂 i m贸wi艂:

- Obiecuj臋.

Olvido jednak unika艂a tej artystycznej sesji przy grzankach, tak

samo jak d艂ugich silnych palc贸w zr臋cznej d艂oni.

- Chcesz te偶 bu艂eczki opr贸cz grzanek?

Ale nie ba艂a si臋 patrze膰 mu prosto w oczy, poniewa偶 nie by艂y

szare, lecz pe艂ne melancholii i ciemne jak requiem.

- Nie.

- Id藕 do jadalni.

- Nie mog臋.

- Czy moja c贸rka jeszcze 艣pi?

- Nie mam poj臋cia.

- Id藕 sobie!

Ale Pierre zbli偶a艂 si臋 do niej, 偶eby obserwowa膰 jej twarz prze-

pe艂nion膮 rozkosz膮 wspomnie艅. Jego j臋zyk, zmieniony w p臋dzel,

kre艣li艂 szybki szkic na podniebieniu, a Pierre my艣la艂: „Po po艂u-

dniu po艂o偶臋 wi臋cej cynobru w zag艂臋bieniu szyi, i jeszcze jedno po-

ci膮gni臋cie granatem w zak膮tku ko艣ci policzkowej". 呕adne z nich

dwojga nie podejrzewa艂o, 偶e ukryta za drzwiami kuchni szpieguje

ich Margarita. Twarz dziewczyny by艂a ofiar膮 okrutnej bezsenno-

艣ci, powieki wydawa艂y si臋 napuchni臋te, a pod oczami rysowa艂y

si臋 bruzdy w kolorze b艂ota.

Po porodzie nadal sypia艂a w wielkim 艂o偶u, gdzie Clara Lagu-

na nie tylko oddawa艂a swe cia艂o orientalnemu erotyzmowi Ka-

masutry, ale te偶 pozycjom o temperamencie czysto kastylijskim,

kt贸re wymy艣li艂a, by si臋 zem艣ci膰 na my艣liwym z Andaluzji. Noc膮

zupe艂nie nie interesowa艂o jej wk艂adanie piersi w usta dziecka co

trzy godziny. A kiedy w ko艅cu zasn臋艂a, r贸wnie ma艂o zajmowa艂y

j膮 u艣miech kobiety o bursztynowych oczach i przyjemny bukiet

wina ze 艣redniowiecznych zasob贸w rozchodz膮cy si臋 w pokoju, czy

te偶 dochodz膮ce ze 艣cian j臋ki i okrzyki zwyci臋stwa. Jedyne, co j4

porusza艂o, to nieobecno艣膰 Francuza o zapachu paryskiej katedry.

Ale Pierre Lesac potrzebowa艂 odosobnienia, 偶eby skoncentrowa膰

si臋 na swoim najwi臋kszym dziele.

- Ju偶 mnie nie kochasz i nie ca艂ujesz mnie jak dawniej - skar-

偶y艂a si臋 Margarita.

- Je faime, mon amour, je faime*.

- Odk膮d urodzi艂 si臋 nasz syn, budz臋 w tobie odraz臋, tak w艂a艣-

nie jest...

- Musz臋 pracowa膰 nad swoim najnowszym obrazem, to wszyst-

ko. Jak sko艅cz臋, zn贸w b臋dziemy si臋 kocha膰 i sypia膰 razem.

Sk贸ra Pierre'a wydziela艂a delikatn膮 wo艅 gromnicy.

- K艂amiesz, czu膰 ci臋 twoj膮 katedr膮.

- Co za g艂upstwa... pachn臋 farb膮, b艂臋kitn膮 jak oczy twojej

matki.

- Moja matka i moja matka, mam ju偶 dosy膰 i ciebie, i jej, i...

i tego domu... i twojego dzie艂a! Chc臋 zn贸w kocha膰 si臋 w Pary偶u...

Pierre, czy ty mnie s艂uchasz?

Ale Francuz patrzy艂 z zachwytem na portret muzy.

- Pierre... - zmierzch pe艂en druzgoc膮cych podejrze艅 wst臋powa艂

ju偶 na ganek - kocham ci臋, kocham ci臋 ponad 偶ycie, umar艂abym

dla ciebie, Pierre...

- Po艂o偶y膰 nieco wi臋cej r贸偶u w zarysie ust? Nie, tak jest dosko-

nale. Merci, mon amour, bardzo mi pomog艂a艣 przy pracy.

- Nienawidz臋 ci臋! S艂yszysz, Pierre? Nienawidz臋 ci臋!

Rano Margarita Laguna czeka艂a niecierpliwie, a偶 jej ukochany

si臋 obudzi. Je艣li Santiago zaczyna艂 p艂aka膰, modli艂a si臋 s艂owami,

kt贸rych nauczy艂y j膮 zakonnice w ciszy grobu Pa艅skiego, a jed-

nocze艣nie ko艂ysa艂a dziecko, z niech臋ci膮 wdychaj膮c aromat d臋bu.

Kiedy s艂ysza艂a kroki Pierre'a wychodz膮cego z pokoju go艣cinnego,

wk艂ada艂a syna do ko艂yski i wymyka艂a si臋 na korytarz. M臋偶czyzna

mia艂 w艂osy w nie艂adzie, „w nocy potarga艂y mu si臋 bardziej ni偶

mnie", my艣la艂a Margarita, jeszcze zasnute snem oczy, „dla kt贸rych

ja ju偶 nie istniej臋", rozpacza艂a, tors bez cienia ow艂osienia, „deli-

katny jak jajka z moich ameryka艅skich 艣niada艅 w Pary偶u", a偶 si臋

oblizywa艂a, i kalesony poplamione wilgotnymi punktami. „Kogo

tak bardzo pragnie, 偶e stale go zdradza ta przekl臋ta ejakulacja?",

Pyta艂a sama siebie, wal膮c pi臋艣ci膮 w 艣cian臋. Przez okna zagl膮da艂o

radosne wspomnienie wiciokrzew贸w. Przez kilka sekund rozpa-

mi臋tywa艂a szcz臋艣cie, jakim by艂o rysowanie w艣r贸d zielonego g膮sz-

czu, kiedy opala艂a si臋 nago w s艂o艅cu. Ale teraz jej przeznaczenie

* Kocham ci臋, najdro偶sza, kocham ci臋 (fr.).

207

znajdowa艂o si臋 w kuchni, pomi臋dzy matk膮 i Pierre'em, a偶 zgar-

biona posta膰 Manueli przeci臋艂a ogr贸d.

O艂vido ruszy艂a za ni膮, a Pierre za swoj膮 muz膮. Na pod艂odze

w kuchni pozosta艂y jedynie krople mleka. Margarita podj臋艂a trop

z piersiami poruszanymi przez podmuch podejrzenia.

Czasami Manuela przerywa艂a sw贸j dialog z galisyjsk膮 prosty-

tutk膮, s艂ucha艂a wtedy szeptu r贸偶anych kolc贸w. Trwa艂a czujna,

ko艂ysz膮c prawnuczka, ale po chwili podejmowa艂a rozmow臋 w prze-

konaniu, 偶e niepokoj膮cy odg艂os wywo艂ywa艂 偶ar lipca pra偶膮cego

r贸偶e. Tymczasem sk贸ra tych, kt贸rzy si臋 ukrywali w艣r贸d kwiat贸w

i k艂uj膮cych 艂odyg, pokrywa艂a si臋 szkar艂atnymi punkcikami.

Przed powrotem do domu Manuela kre艣li艂a znak krzy偶a i ostrze-

ga艂a Galisyjk臋:

- Nie wydostaniesz si臋 st膮d. Odejd藕 i skoro umar艂a艣, b膮d藕 mar-

twa. Uwa偶aj, gdyby ci si臋 zachcia艂o przes艂a膰 t臋 zgni艂膮 mi臋t臋 da-

lej ni偶 do ostatniej r贸偶y! Teraz musz臋 by膰 bardzo ostro偶na przez

wzgl膮d na reputacj臋 mojego prawnuczka. Tak, b膮d藕 pewna, zetn臋

kasztanowiec, na kt贸rym si臋 powiesi艂a艣, i wlej臋 trzy butelki 艂ugu

w jego otwarte usta. Owszem, ju偶 wiesz, ale chc臋 ci o tym opo-

wiada膰, 偶eby艣 wiedzia艂a i to, 偶e ci臋 pilnuj臋.

W porze obiadu wszyscy domownicy spotykali si臋 przy wspa-

nia艂ych daniach, kt贸re przygotowywa艂a O艂vido, i ogl膮dali wzajem-

nie zadrapania, lecz mi臋dzy nimi panowa艂a cisza.

Popo艂udnia up艂ywa艂y bardziej spokojnie. Manuela Laguna sia-

dywa艂a obok kominka i haftowa艂a, snuj膮c bajki galisyjskiej pro-

stytutki. Teraz by艂y one przeznaczone dla Santiaga.

O艂vido zwykle czytywa艂a poezj臋 w swojej sypialni; najstarsze

tomiki nale偶a艂y do jej ukochanego. Jednego z nich, z wierszami

艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, u偶ywa艂a jako epitafium. K艂ad艂a ksi膮偶k臋

na piersi i wyobra偶a艂a sobie, 偶e jej cia艂o pokrywa wilgotna zie-

mia. Potem zamyka艂a si臋 w kuchni. W 偶adnym innym momencie

swojego 偶ycia nie gotowa艂a z takim rozmachem. Jej posi艂ki by艂y

teraz bardzo obfite: krem z dyni, souffle z pora i s艂odkiej szynki,

mus z kury w cebuli, kurczaki nadziewane foie gras i orzeszkami

piniowymi, sa艂atki z zielonych warzyw z rodzynkami, sola przy-

rz膮dzana na aromatycznym ma艣le, bavarois z truflami, pesti艅os

z wanili膮... Olvido cierpia艂a na biblijn膮 p艂odno艣膰. Nigdy jednak

nie potwierdzono z ca艂膮 pewno艣ci膮, czy mia艂a ona cokolwiek

208

wsp贸lnego z epidemi膮 ogromnych fio艂k贸w, kt贸re zaatakowa艂y

ogr贸d, a teraz zacz臋艂y te偶 szturmowa膰 wn臋trze domu.

Fioletowy kie艂ek pojawi艂 si臋 i na obrazie Pierre'a Lesaca, po-

mi臋dzy piersiami jego muzy. Pocz膮tkowo wpad艂 we w艣ciek艂o艣膰;

potem jednak zasn膮艂 spokojnie na sofie na ganku, jak to zwykle

bywa艂o popo艂udniami. Tu偶 obok, szpieguj膮c niemal jego oddech,

zawsze znajdowa艂a si臋 Margarita.

Podczas kolacji mieszka艅cy Czerwonego Domu zn贸w groma-

dzili si臋 przy stole.

- Magnifiqu.es, Olvido, twoje posi艂ki s膮 po prostu magnifiqv.es -

Pierre wysuwa艂 j臋zyk przez soczyste w膮sy - i jakie przyj臋cie, jakby

to by艂y niemal za艣lubiny!

- A ja uwa偶am, 偶e ju偶 nie gotujesz tak dobrze jak kiedy艣, mamo.

Ilo艣膰, owszem, ale nie jako艣膰. Kurczak jest zbyt s艂ony - Marga-

rita wyplu艂a kawa艂eczek na talerz - a chleb twardawy. Co wi臋cej,

zacz臋艂a艣 stosowa膰 francuskie przepisy, a te wychodz膮 ci fatalnie,

w niczym nie przypominaj膮 tego, co jadali艣my w Pary偶u, prawda,

Pierre?

- Jeste艣 zbyt okrutna, mon amour. Nic sobie z tego nie r贸b, Ol-

vido, twoja kuchnia francuska jest wspania艂a, jak wszystko, co...

- Ale偶 nie, Pierre. Margarita ma racj臋, nie potrafi臋 gotowa膰 we-

d艂ug przepis贸w francuskich, chocia偶 tak si臋 staram, i z pewno艣ci膮

kurczak jest przesolony.

- Mamo, dlaczego nie pozwalasz, 偶eby babunia zaj臋艂a si臋 go-

towaniem?

Manuela Laguna oderwa艂a z臋by od kurzego udka. Od narodzin

Santiaga przesta艂a jada膰 samotnie w kuchni. Olvido cieszy艂a si臋,

widz膮c j膮 tak blisko Margarity. Ale to, czego nie zmieni艂o nawet

pojawienie si臋 ch艂opca w rodzinie Laguna, to cisza panuj膮ca mi臋-

dzy nimi obiema. 呕adna nie by艂a gotowa ust膮pi膰, 偶adna nie poru-

szy艂aby pierwsza nawet koniuszkiem j臋zyka.

- Mog艂abym przygotowa膰 dla was sma偶one 偶o艂膮dki z papryk膮

i czosnkiem, i m贸偶d偶ek z ry偶em, 偶e palce liza膰 - Manuela otwo-

rzy艂a usta i nawet wymkn膮艂 si臋 jej kamienny u艣miech.

Olvido zauwa偶y艂a, 偶e jej matce pozosta艂y tylko trzy z臋by w g贸r-

nej szcz臋ce, ale z pewno艣ci膮 by艂y zdolne poradzi膰 sobie z wo艂em

jedynie za pomoc膮 swych karbowanych brzeg贸w.

209

- Tak w艂a艣nie, tych francuskich paskudztw nie potrafi臋 zrobi膰.

Gdyby kucharka, kt贸ra mnie wychowa艂a jak ma艂e jagni臋, widzia艂a

to, jak to si臋 m贸wi... k艂ucie?

- Souffle, babuniu, souffle - 艣mia艂a si臋 Margarita.

- Dobrze, niech b臋dzie fiucie, a wi臋c gdyby zobaczy艂a na stole

takie 艂ajno, obi艂aby konia za to, 偶e za艂atwi艂 si臋 na stole, a nie

w stajni.

Margarita parskn臋艂a 艣miechem.

W po艂owie sierpnia na miasto spad艂a rzeka wody.

Zmierzch si臋 sp贸藕nia艂. I nawet nieco po dziesi膮tej s艂o艅ce na-

dal by艂o wysoko na niebie, a ludzie siedzieli przy kolacji w blasku

jego promieni. Wi臋kszo艣膰 jad艂a niewiele; spogl膮dali przez okno

z pustymi widelcami, kruszyli chleb na stole, 艣ledzili zegary. By膰

mo偶e natura za偶ywa wypoczynku, pocieszali si臋 najstarsi bez-

z臋bni mieszka艅cy, 偶uj膮c w艂asny j臋zyk.

Nagle, bez najmniejszego znaku na horyzoncie, s艂o艅ce run臋艂o

na sosny. Przera偶one le艣ne zwierz臋ta schroni艂y si臋 w pobliskiej

d膮browie. Niebo sta艂o si臋 czarne, 偶aden inny kolor nie towarzy-

szy艂 upadkowi s艂o艅ca. Pokaza艂a si臋 niech臋tnie po艂贸wka ksi臋偶yca,

maj膮cego do艣膰 oczekiwania, 偶e noc nie nadchodzi. Up艂yn臋艂y dwie

godziny, ogromne chmury pokry艂y niebo. Mieszka艅cy ju偶 si臋 po-

艂o偶yli. Pokaza艂 si臋 piorun, potem drugi. Nie by艂o gwiazd, cho膰

niekt贸rzy ju偶 za nimi zat臋sknili. Coraz wi臋cej b艂yskawic, i pro-

mie艅 ze srebrnych ust wybuch艂 w ogrodzie r贸偶anym Czerwonego

Domu. Rozszed艂 si臋 zapach spalonego cia艂a astralnego. Po艂贸wka

ksi臋偶yca ukry艂a za chmur膮 b艂yszcz膮c膮 twarz, zbyt s艂abo 艣wiec膮c膮

tej nocy. Domy mia艂y ciemne fasady i okna, cho膰 oni tam byli, nie-

ruchomi za 艣cianami z cegie艂, z otwartymi oczami i zimnym po-

tem na karku. Prze艣cierad艂a okr臋ca艂y cia艂a, kr臋puj膮c ruchy, 偶eby

nie mogli si臋 oddali膰 od swojego przeznaczenia, kt贸re by艂o coraz

bardziej wilgotne.

Kolejny promie艅 z ksi臋偶ycowych ust spad艂 na krzewy czyst-

ka w lesie sosnowym. 呕ywica przyklejona do p艂atk贸w zmieni艂a si臋

w 偶arz膮c膮 si臋 艣lin臋.

Deszcz przyszed艂 nagle. Nie zapowiedzia艂y go pierwsze krople,

struga run臋艂a z nieba i zala艂a domy, ogrody i lasy. W ci膮gu kilku

godzin 艂oskot wody by艂 jedynym d藕wi臋kiem wype艂niaj膮cym noc.

210

Nikt nie odwa偶y艂 si臋 opu艣ci膰 艂贸偶ka, d艂onie pokry艂y si臋 wilgoci膮,

oczy utkwione by艂y w oknach i balkonach. Ta pogoda uderzy艂a

we wszystkich. By艂a zawzi臋ta jak 艣mier膰. Margarita Laguna po-

my艣la艂a, 偶e okno w sypialni prababki Clary wybuchnie, a drobiny

szk艂a wbij膮 si臋 w jej twarz. Ju偶 si臋 widzia艂a ca艂a we krwi, a pur-

purowy baldachim w tej wizji by艂 poplamiony tragedi膮. Zat臋skni艂a

za Pierre'em, za jego czarnym spojrzeniem, cia艂em pachn膮cym

gromnic膮, ale opanowa艂a to uczucie. Santiago 艣ciska艂 smoczek

w male艅kich paluszkach.

W pokoju poni偶ej pachnia艂o wilgotnym wapnem. 艢ciana w sy-

pialni Manueli kapa艂a blad膮 strug膮 deszczu. Stara kobieta z tru-

dem oddycha艂a, uzna艂a, 偶e ten kataklizm to wyra藕ny znak od

Boga. Zacz臋艂a si臋 modli膰, prosto i pierwotnie. Nieruchome d艂onie

w r臋kawiczkach u艂o偶y艂a na prze艣cieradle - je艣li si臋 nie poruszy,

z艂o ominie j膮 z daleka. B艂ysn膮艂 b艂臋kitny zygzak, potem rozleg艂 si臋

grzmot. Po艂owa ksi臋偶yca przesun臋艂a si臋 nad uprawne pola, nad

szczyty sosen.

Olvido, tul膮cej twarz do prze艣cierad艂a, uwypukli艂y si臋 blizny,

pozostawione na jej plecach przez uderzenia z czas贸w dzieci艅-

stwa. Ugryz艂a poduszk臋. Ze swojego okna nie widzia艂a ogrodu,

jedynie twarz deszczu.

Fragment dachu ko艣cio艂a run膮艂 na o艂tarz. Zad藕wi臋cza艂 g艂os

rumowiska, a woda je natychmiast poch艂on臋艂a, i ka偶dy zak膮tek

miasteczka dosta艂 si臋 pod w艂adanie 偶ywio艂u. Nie 艣wita艂o. Pozosta艂

ledwie op艂atek ksi臋偶yca, o kt贸ry zaciekle walczy艂y chmury. Kurek

na dachu Czerwonego Domu, kogut stoj膮cy sztywno na jednej no-

dze, wirowa艂 oszala艂y, wskazuj膮c najpierw p贸艂noc, potem po艂udnie.

Zahucza艂 zimny wiatr. Pierre Lesac zapl膮tany w zw贸j prze艣cierade艂

s艂ucha艂 niesamowitego strumienia, kt贸ry rwa艂 rynn膮 na dachu. Usi-

艂owa艂 my艣le膰 o swoim najnowszym dziele, bezbronnym na ganku.

Usi艂owa艂 wyskoczy膰 z 艂贸偶ka i przeciwstawi膰 si臋 burzy. Nie potra-

fi艂. Ow艂adn膮艂 nim dzieci臋cy strach przed gargulcami z katedry

Notre Dame. Zn贸w widzia艂 ich gardziele i 艂apy o zro艣ni臋tych pal-

cach, drapie偶ne szpony. Mog艂yby oderwa膰 mu g艂ow臋 i po偶re膰 serce.

Wspomina艂, bez sentymentu, matk臋, ciemno艣膰 panuj膮c膮 w kate-

drze i s艂owo „grzech", kt贸re ona tyle razy powtarza艂a. Pami臋ta艂 te偶

spodnie jej przyrodniego brata, grzanki z powid艂ami 艣liwkowymi,

kt贸re kaza艂 mu zje艣膰 na 艣niadanie bankier, kiedy jego matka ich

211

opu艣ci艂a. Mia艂 wtedy ochot臋 zwr贸ci膰 posi艂ek, ale z trudem si臋 po-

wstrzyma艂, a zawarto艣膰 zatrzyma艂a si臋 w prze艂yku. Przez reszt臋

nocy czu艂 kamienny dotyk; gargulec nadal ciska艂 piorunem.

Blisko 艣witu ulewa zatrzyma艂a si臋 tak, jak si臋 zacz臋艂a, nagle.

Ksi臋偶yc by艂 teraz ogromn膮 艣wietlist膮 ka艂u偶膮 i przypomina艂 pierza-

stego cumulusa. By艂o zbyt zimno jak na sierpie艅. Skrzepy szronu

zalega艂y na zalanej wod膮 trawie. Ch艂opiec, kt贸ry zaj膮艂 miejsce

Dzwonnika, rozko艂ysa艂 zielone czasze. Chrystus na o艂tarzu by艂

z艂amany, jedna z przegni艂ych belek spad艂a mu na plecy. Zakry-

stia hucza艂a od niespokojnych krok贸w ojca Rafaela. Na zewn膮trz

pachnia艂o trupem deszczu. Pojawi艂y si臋 pierwsze promienie s艂o艅ca.

Droga prowadz膮ca do stolicy by艂a ca艂kowicie zalana, tak jak kr臋te

艣cie偶ki w艣r贸d sosen, buki, skalne g艂azy, las d臋bowy i mi艂o艣膰, kt贸ra

w nim mieszka艂a. Zatopiony zosta艂 te偶 ogr贸d r贸偶any, poskr臋cane

艣cie偶ki zmieni艂y si臋 w kana艂y pe艂ne wody nios膮cej tysi膮ce p艂at-

k贸w. Tym wodnym traktem podr贸偶owa艂y 偶贸艂te, bia艂e, czerwone,

niebieskawe, czarne... Mi臋kkie i s艂abe cia艂a kwiat贸w nie opar艂y si臋

deszczowi, kt贸ry zmieni艂 to miejsce w wielobarwne cmentarzysko.

Jak w pozosta艂e dni, Manuela wsta艂a pierwsza. Tego ranka jed-

nak nie zjad艂a 艣niadania, wysz艂a do ogrodu o pustym 偶o艂膮dku i ze

stopami umazanymi wapnem. Chcia艂a dotrze膰 do r贸偶, ale ogr贸d

warzywny zmieni艂 si臋 w gigantyczne rozlewisko. Woda si臋ga艂a jej

do po艂owy 艂ydek, kiedy sz艂a, zapada艂a si臋 w mule. Wok贸艂 p艂ywa艂y

tysi膮ce martwych 艣wierszczy. Po艂o偶y艂a kilka z nich na r臋kawiczce.

By艂y sztywne i mia艂y odn贸偶a przyklejone do nieruchomego pance-

rzyka. Wrzuci艂a je z powrotem do ich wodnego grobu. Spojrza艂a

w niebo. S艂o艅ce jeszcze nie grza艂o, nadal walczy艂o z chmurami,

偶eby narzuci膰 w艂adz臋 swych promieni. Kiedy wreszcie wdar艂a si臋

do ogrodu r贸偶, pad艂a na kolana na jednej ze 艣cie偶ek i rozp艂aka艂a

si臋. Woda si臋gn臋艂a jej do pasa. Do ramienia przylgn膮艂 male艅ki tru-

pek skolopendry. Postanowi艂a wycisn膮膰 mikroskopijne wn臋trzno艣ci

cia艂a owada. Zgniot艂a go i skolopendra przesta艂a istnie膰. Prze偶eg-

na艂a si臋 i ruszy艂a dalej, do 艣rodka ogrodu. Ledwie mog艂a znie艣膰

obraz r贸偶 zmienionych w p臋ki stercz膮cych ko艣ci, barwne p艂atki

nadal 偶eglowa艂y po zalanych 艣cie偶kach. Stara kobieta obawia艂a

si臋 spotkania z pozosta艂o艣ciami Galisyjki, kt贸re mog艂y gdzie艣 tu

dryfowa膰. Ba艂a si臋, 偶e zdo艂aj膮 si臋 wymkn膮膰 jak膮艣 艣luz膮 i znikn膮

z jej 偶ycia.

212

Tego ranka nikt nie 艣ledzi艂 Manueli. Czu艂a, jak martwe owady

dotykaj膮 jej cia艂a, i zaciska艂a z臋by. Ju偶 nie chcia艂a na nie patrze膰,

pragn臋艂a jedynie dotrze膰 do eukaliptusowego grobu. Ale zab艂膮-

dzi艂a w labiryncie, wybra艂a niew艂a艣ciw膮, prowadz膮c膮 donik膮d,

zakazan膮 艣cie偶k臋, kt贸rej sekret zna艂a tylko ona sama. W rozpa-

czy pr贸bowa艂a odszuka膰 trupka skolopendry w nas艂onecznionej

wodzie. Truche艂ka 艣wierszczy i cykad sp艂ywa艂y kanalikami r贸偶a-

nego ogrodu, jakby to by艂y dop艂ywy rzeki Ganges, jednak 偶adne

z tych male艅kich cia艂ek nie posiada艂o rze艣kiego ch艂odu burszty-

nowego owada, kt贸rego tak pragn臋艂y jej wn臋trzno艣ci. Rozsmaro-

wa艂a na palcu pozosta艂o艣ci skolopendry, kt贸r膮 wcze艣niej zgniot艂a,

i zliza艂a j膮. Nigdy by nie pozwoli艂a, 偶eby ktokolwiek odkry艂, jak

pope艂nia ten akt swoistego kanibalizmu, kt贸rego zawsze b臋dzie

si臋 wstydzi膰. Czasami, po starannej k膮pieli, zjada艂a skolopendry,

poniewa偶 pozostawia艂y w jej ustach przyjemny smak pigwy.

Przed jej oczami wznosi艂 si臋 krzy偶, kt贸ry kupi艂a od handlarza

偶elazem, by go wbi膰 na grobie matki. Nasz艂a j膮 ochota na p艂acz.

Chcia艂a sprawi膰, 偶eby Clara Laguna nigdy nie opu艣ci艂a swego

kopczyka, 偶eby nikt jej nie odwiedza艂 i nie zostawi艂 na jej szcz膮t-

kach najl偶ejszego wspomnienia. Dlatego pochowa艂a j膮 w tym za-

gubionym zak膮tku. Ukl臋k艂a i woda zn贸w opasa艂a jej tali臋. S艂o艅ce

o艣wietli艂o gr贸b. Jak palec oskar偶yciela, jeden z promieni wskaza艂

litery wyryte na ramieniu krzy偶a. Manuela poczu艂a md艂o艣ci. Gr贸b

przecie偶 mia艂 by膰 bezimienny! Galisyjska prostytutka wyja艣ni艂a

jej, 偶e je艣li na miejscu poch贸wku nie b臋dzie imienia spoczywaj膮-

cego tam zmar艂ego, jego duch nie o艣mieli si臋 opu艣ci膰 grobu. Je艣li

bowiem zechce wr贸ci膰, nie znajdzie drogi powrotnej i ska偶e si臋 na

wieczn膮 samotn膮 tu艂aczk臋. Ale na metalowych ramionach krzy偶a

widnia艂y nier贸wne litery. Kto艣 wyry艂 imi臋 i nazwisko jej matki.

Chocia偶 nie potrafi艂a czyta膰 ani pisa膰, pozna艂a te dwa s艂owa, kt贸re

widzia艂a na wielu dokumentach w biurze prawnika, dwa s艂owa,

kt贸re przetrwa艂y w jej pami臋ci: CLARA LAGUNA. Nieruchoma

jak ska艂a, kt贸r膮 op艂ywa艂y kanaliki z p艂atkami r贸偶, Manuela tkwi艂a

wbita w mu艂. Duch jej matki m贸g艂 swobodnie spacerowa膰 po ogro-

dzie, odwiedza膰 miejskie uliczki i d臋bowy las, a potem wraca膰 do

swojego wcale nie bezimiennego grobu.

213

Tak silna wilgo膰 jeszcze nasili艂a plag臋 ogromnych fio艂k贸w, kt贸re

zaw艂adn臋艂y ogrodem Czerwonego Domu w lipcu. Ich 艂ody偶ki po-

jawi艂y si臋 w zak膮tkach 艂贸偶ek, w wapiennej zaprawie na 艣cianach

sypialni Manuueli, na balustradzie schod贸w. Zakwit艂y te偶 na mor-

skim pejza偶u w pokoju Olvido, na dywanie w salonie, na purpu-

rowym baldachimie, nawet na materacyku w ko艂ysce Santiaga...

Ca艂y Czerwony Dom pogr膮偶y艂 si臋 w subtelnym zapachu fioleto-

wych kwiat贸w.

Tego dnia Pierre Lesac wsta艂 w z艂ym nastroju. Mia艂 wra偶enie,

偶e zn贸w obudzi艂 si臋 w swoim dzieci臋cym 艂贸偶ku w domu bankiera.

„A je艣li zejd臋 do kuchni i b臋d膮 tam grzanki z powid艂ami 艣liwko-

wymi?" Palce prawej d艂oni 艣ciska艂y kredk臋. By艂a b艂臋kitna. Z tru-

dem powstrzymywa艂 偶膮dz臋, kt贸ra go niegdy艣 poch艂ania艂a. Zn贸w

chcia艂 rysowa膰 po 艣cianach, sofach, obrusach... Czu艂 potrzeb臋

rysowania po wszystkim. I jakby nie do艣膰 by艂o tego nieszcz臋艣cia,

ogromny fioletowy kwiat wyr贸s艂 w najbujniejszej cz臋艣ci jego m臋-

sko艣ci. Zamkn膮艂 si臋 w 艂azience. Up艂yn膮艂 ca艂y kwadrans, zanim ot-

worzy艂 drzwi. W jego prawej d艂oni nie by艂o ju偶 kredki, znikn臋艂a,

ale na kafelkach pyszni艂 si臋 ogromny fio艂ek. Nie by艂 sam. Obok

niego pojawi艂o si臋 pasmo puszku i trzy wielkie krople rozkoszy.

Wykorzysta艂 to, 偶e 艣wit nie przyni贸s艂 mu b贸lu i s膮cz膮cych si臋 p臋-

cherzyk贸w, i masturbowa艂 si臋 jak m臋偶czyzna. Gargulce znikn臋艂y

z jego 偶ycia ju偶 przy pierwszym potarciu cz艂onka. Potem za艂o偶y艂

poplamione farb膮 spodnie. Teraz by艂 got贸w zmierzy膰 si臋 z tym, co

ulewa zrobi艂a z jego p艂贸tnem.

Ganek zmieni艂 si臋 w wielobarwn膮 zatoczk臋, po kt贸rej 偶eglowa艂o

dzie艂o 偶ycia Pierre'a Lesaca, jak artystyczny katafalk dla 艣wier-

szczy i cykad. M臋偶czyzna odsun膮艂 gar艣膰 owad贸w i wtedy zdo艂a艂

zobaczy膰 艂uk ust O艂vido. Cynober pozosta艂 nietkni臋ty, ale oczy jego

muzy umiera艂y pod warstw膮 b艂ota. Francuz wyplu艂 wreszcie wy-

miociny, kt贸re tkwi艂y mu w prze艂yku od poprzedniej nocy. S艂o艅ce

pali艂o czarne w艂osy. Zaczyna艂 si臋 sierpie艅.

„Olvido, jeszcze jeste艣 moja, prawdziwa, pi臋kna. O艂vido, jeszcze

mog臋 na ciebie patrze膰, jak gotujesz, jeszcze mog臋 smakowa膰 to,

czego dotkn臋艂y twoje palce i usta, mog臋 ci臋 艣ledzi膰 w pachn膮cych

zau艂kach ogrodu. Jeszcze mog臋..." Opu艣ci艂 ganek i pobieg艂 do jej

sypialni. Bose stopy mia艂 brudne od farby i b艂ota, a jego 艣lady wy-

ry艂y si臋 na d艂ugie lata na posadzce przedsionka. „Olvido", Pierre

214

chcia艂 ca艂y zmieni膰 si臋 w to imi臋, „Olvido", pragn膮艂, 偶eby ono go

poch艂on臋艂o.

Okno w sypialni otwar艂a burza, i teraz wpada艂 przez nie wil-

gotny oddech ogrodu. Musia艂 ulec naturze, a zarazem dzieli艂 nie-

szcz臋艣cie z miastem, kt贸re go tak nienawidzi艂o. Pierre znalaz艂

Olvido na 艂贸偶ku. Spa艂a na brzuchu, prze艣cierad艂o owin臋艂o jej si臋

wok贸艂 n贸g, by艂a naga. Zatrzyma艂 si臋 zahipnotyzowany w艂adz膮 jej

cia艂a i patrzy艂, jakby to nie by艂a kobieta, lecz jaka艣 cudowna, fa-

luj膮ca istota. Z jej po艣ladk贸w sp艂ywa艂a wieczno艣膰 barwy oliwy.

Pierre na pr贸偶no mruga艂 powiekami. Stadko ptak贸w przelecia艂o

nisko nad ogrodem. Ich g艂os sprawi艂, 偶e w膮ski rowek strze偶ony

przez po艣ladki Olvido przeci膮gn膮艂 si臋 rozkosznie. Westchn臋艂a.

Czarne wij膮ce si臋 w艂osy rozpostar艂y si臋 w nie艂adzie na jej twarzy,

a po艣r贸d nich skry艂y si臋 u艣pione oczy, na wp贸艂 otwarte usta, po-

liczki delikatne jak kwiaty. Ale on dostrzeg艂 te偶 pokryte bliznami

plecy, jak plecy antycznej niewolnicy. Odt膮d przesta艂o go obcho-

dzi膰, 偶e Olvido obejmuje poduszk臋, jak cia艂o kochanka, ani te偶 偶e

jej szyja jest pokryta perlist膮 wilgoci膮 snu. Istnia艂y tylko blizny

czerwieniej膮ce na szczup艂ych plecach jak 偶mije, kt贸re wpe艂z艂y pod

sk贸r臋. Zwil偶y艂 usta i usiad艂 na brzegu 艂贸偶ka. Chcia艂 dotkn膮膰 tych

wij膮cych si臋 艣lad贸w, ca艂owa膰 je, sun膮膰 po nich j臋zykiem. Wyci膮g-

n膮艂 d艂o艅 i wodzi艂 ni膮 po szkar艂atnym konturze. Cia艂o Olvido wes-

tchn臋艂o. Nagle rozsun臋艂a uda, talia zafalowa艂a w niewidzialnym

morzu. Dotyk Pierre'a by艂 sam膮 mi艂o艣ci膮. Oby ta blizna sta艂a si臋

jej sercem! Us艂ysza艂 grzmot. Uzna艂, 偶e burza wraca. S艂o艅ce, kt贸re

ju偶 od kilku minut o艣wietla艂o sypialni臋, poch艂ania艂o w艂asne sierp-

niowe promienie. Chcia艂o zmieni膰 je na zimowe, s艂absze, bledsze.

Przez okno wpad艂 suchy li艣膰. Przyw臋drowa艂 a偶 tutaj z wiatrem, nie

mog膮c zapomnie膰. Pierre poca艂owa艂 kolejn膮 blizn臋. Ksi臋偶yc wy-

mkn膮艂 si臋 z jej 艂贸偶ka i pojawi艂 na chmurze. Male艅ki, pozbawiony

barwy jak lustro. Ale niebo rozpala艂 jasny b艂臋kit.

Kto艣 uderzy艂 w drzwi. Kiedy Pierre wszed艂, jedynie je przy-

mkn膮艂. Cia艂o jego muzy tak go zachwyci艂o, 偶e brak艂o mu si艂y, by

je zatrzasn膮膰. „Co za natr臋t tam si臋 dobija艂, gdy trwa艂a eksplozja

tych cudownych po艣ladk贸w?", zastanawia艂 si臋 wiele lat p贸藕niej,

w cieniu katedry Notre Dame.

Margarita Laguna z rozpuszczonymi kasztanowymi w艂osami sp艂y-

waj膮cymi na ramiona znalaz艂a Pierre'a muskaj膮cego ustami blizny

na plecach matki. Jej spojrzenie by艂o jak burza, piersi opad艂y od

nadmiaru mleka. Widzia艂a, jak wilgotny j臋zyk przesuwa si臋 po tej

wyj膮tkowo du偶ej bli藕nie. Przypomina艂a morsk膮 fal臋 i wydawa艂a si臋

tryska膰 pian膮. Widzia艂a nago艣膰 Olvido odbit膮 w zachwyconej twa-

rzy Pierre'a, kiedy on, zaskoczony, uni贸s艂 g艂ow臋 znad tej niezwyk艂ej

potrawy i spojrza艂 na ni膮 bez cienia l臋ku. Margarita wiedzia艂a ju偶,

偶e go zabije. Rzuci艂a francuskie przekle艅stwo i zbli偶y艂a si臋 do nich.

Olvido obudzi艂a si臋 i wyszepta艂a imi臋 c贸rki. Na plecach czu艂a lepki

艣lad. Obok niej sta艂 Pierre Lesac, mia艂 wilgotne, b艂yszcz膮ce usta. Ro-

bi艂o si臋 ch艂odno. W serce Olvido wst膮pi艂a swoimi lodowymi stopami

zima. Margarita wymierzy艂a Pierre'owi mocny policzek.

- To tylko sztuka, moja droga - powiedzia艂 Francuz, spogl膮da-

j膮c grobowym wzrokiem.

W pokoju rozszed艂 si臋 zapach gromnicy. Skrzyde艂ka nosa Mar-

garity wyd臋艂y si臋 jak 偶agle na pe艂nym morzu. Wiedzia艂a, 偶e k艂a-

mie, kocha jej matk臋 i jej pragnie.

- Od kiedy? Od kiedy? - krzycza艂a, wal膮c pi臋艣ciami w jego

pier艣.

- Odk膮d zobaczy艂em jej fotografi臋. Ona jest uciele艣nieniem ma-

rze艅 ka偶dego artysty - wyzna艂 wreszcie, szukaj膮c b艂臋kitnych oczu.

Jeszcze czu艂 na ustach smak blizny.

Margarita przesta艂a go bi膰 i pad艂a na kolana. Strumie艅 mleka

pop艂yn膮艂 z obrzmia艂ej piersi, a na dywanie utworzy艂y si臋 rozleg艂e

plamy. O艂vido przypomnia艂a sobie, 偶e tej nocy 艣ni艂a o pirackich

galeonach. Podnios艂a si臋 owini臋ta prze艣cierad艂em. Obj臋艂a c贸rk臋,

lecz ona by艂a sztywna jak bry艂a lodu.

- Nic si臋 nie sta艂o, c贸reczko - szepn臋艂a jej we w艂osy. - Dzi艣 zn贸w

mo偶emy p贸j艣膰 pomi臋dzy wiciokrzewy i opala膰 si臋 na s艂o艅cu.

Margarita odepchn臋艂a j膮 z ca艂ych si艂. Na biurku le偶a艂 n贸偶 do

papieru. Porwa艂a go i poszuka艂a serca Pierre'a, ale zdo艂a艂a jedynie

zrani膰 go w r臋k臋. Kilka czerwonych kropel upad艂o na dywan.

- Wystarczy, kochanie.

Matka chcia艂a zabra膰 n贸偶, ale Margarita uderzy艂a j膮 pi臋艣ci膮

w czo艂o. O艂vido dotkn臋艂a d艂oni膮 rany i poczu艂a, tak jak tamtej

ch艂odnej nocy, szept w艂asnej krwi.

- Wystarczy - powt贸rzy艂a stanowczo.

Ale Margarita szarpa艂a si臋 z Pierre'em przy otwartym oknie. Ol-

vido chcia艂a do nich podej艣膰, uchroni膰 od przepa艣ci, kt贸ra kiedy艣

216

zabra艂a jej ukochanego. Za p贸藕no. Uderzony przez Margarit臋 m臋偶-

czyzna wypad艂 przez okno.

- Nie patrz - poprosi艂a O艂vido. - Zawsze b臋dziesz go pami臋ta膰,

nawet w snach.

Us艂ysza艂a demoniczne wycie wilka i wtedy Margarita rzuci艂a

si臋 do okna.

Pok贸j zala艂a cisza i cierpki zapach tragedii. Olvido ukry艂a twarz

w d艂oniach. Jej 偶ycie rozpad艂o si臋 na dwoje z powodu tej szczeg贸l-

nej zmarszczki, kiedy nagle kto艣 pog艂aska艂 jej w艂osy. Mia艂 szorstki

dotyk i wydziela艂 przyjemny ch艂贸d bluszczu pokrywaj膮cego fa-

sad臋 domu. Unios艂a oczy, 偶eby zmierzy膰 si臋 ze 艣mierci膮, 偶eby si臋

z nim spotka膰. Ale obok niej rysowa艂a si臋 posta膰 m臋偶czyzny wy-

sokiego jak wie偶a. Pierre Lesac. Zdo艂a艂 chwyci膰 si臋 drewnianej

kraty, a potem wspi膮艂 si臋 po niej. Teraz by艂 tu, w sypialni. Olvido

szybko wychyli艂a si臋 z okna.

- Nie - powiedzia艂 Pierre. - Ona nie.

Margarita Laguna le偶a艂a obok wspomnienia swojego ojca,

z czaszk膮 roz艂upan膮 o kamie艅 na ogrodowej 艣cie偶ce.

ROZDZIA艁 15

Olvido Laguna drepta艂a zab艂ocon膮 艣cie偶k膮 sosnowego zagajnika.

Mia艂a grube ciemne po艅czochy, czarny p艂aszcz spi臋艂a broszk膮 wy-

soko pod szyj膮. Czarne w艂osy kry艂a 偶a艂obna chusta. Przyt艂oczona

rozpacz膮, sz艂a szybko w kierunku miasta. Budzi艂 si臋 niedzielny

poranek, ale wiewi贸rki, kt贸re przetrwa艂y potop, wci膮偶 drzema艂y

w zaciszu ga艂臋zi. Nadal da艂o si臋 wyczu膰 wo艅 deszczu. Niezliczone

truche艂ka mr贸wek i konik贸w polnych 偶eglowa艂y w ka艂u偶ach, ale

Olvido depta艂a po nich, nie zatrzymuj膮c si臋. Czasem mocniej otu-

la艂a ramionami ma艂ego Santiaga spragnionego ssania. Dziecko

t臋skni艂o za ciep艂em cia艂a pachn膮cego macierzy艅stwem i za biciem

serca, kt贸re w nim mieszka艂o. Manuela Laguna chcia艂a wycisn膮膰

krople z ju偶 martwych piersi, ale nie o艣mieli艂a si臋 ich dotkn膮膰,

pe艂na obaw, 偶e Olvido odkryje jej manewr i oskar偶y o profanowa-

nie zw艂ok c贸rki. Ba艂a si臋, 偶e potem jej ko艣ci nasyci wo艅 lawendy,

i targa艂a ni膮 obawa, 偶e straci prawnuczka.

Na horyzoncie pojawi艂y si臋 zarysy pierwszych dom贸w miastecz-

ka. G贸rowa艂a nad nimi ko艣cielna dzwonnica. O艂vido przyspieszy艂a

kroku, bo dziecko p艂aka艂o. Wiedzia艂a, czego male艅stwo potrzebu-

je. Rozpi臋艂a ubranie i odkry艂a pier艣. Kiedy poda艂a j膮 ch艂opcu, us艂y-

sza艂a skrzek ogromnej sroki, kt贸ry niegdy艣 zapowiedzia艂 przybycie

Pierre'a Lesaca. Poczu艂a usta Santiaga natarczywie ss膮ce jej sutek.

Przymkn臋艂a oczy... to Margarit臋 tuli艂a w obj臋ciach. To c贸reczka po-

dra偶nia艂a strun臋 jej pami臋ci i zamra偶a艂a serce wspomnieniami bez-

powrotnie utraconego szcz臋艣cia. Szarpi膮cy wiatr poruszy艂 korony

sosen. Santiago przesta艂 p艂aka膰. Z piersi babki nie p艂yn臋艂o mleko, ale

dziecko poczu艂o smak, kt贸ry wywo艂a艂 jego przedwczesne narodziny-

Olvido zapi臋艂a 偶a艂obn膮 szat臋 i pow臋drowa艂a dalej. Ubrania

i meble przesi膮kni臋te deszczem okry艂y miasteczko ostr膮 woni膮

wilgotnego gipsu. Nikt nie piek艂 chleba, nie si臋ga艂 po czyst膮 odzie偶

i pachn膮ce myd艂o. Ko艣cielne dzwony wybi艂y dziewi膮t膮. To roz-

pacz poci膮gn臋艂a za sznury. Ch艂opiec zast臋puj膮cy starego pomoc-

nika ko艣cielnego, tak偶e nazywany Dzwonnikiem, odsypia艂 emocje,

kt贸re przyni贸s艂 kataklizm. Tej niedzieli nie b臋dzie mszy - Chry-

stus z g艂贸wnego o艂tarza dogorywa艂 zmia偶d偶ony spr贸chnia艂膮 belk膮.

Wn臋trze 艣wi膮tyni wygl膮da艂o jak mieszanina przeciwdeszczowych

peleryn, gromnic i stert gruzu ociekaj膮cych wod膮, a w zakrystii

ojciec Rafael lamentowa艂 nad marnym ko艅cem stacji megafono-

wej. Je艣li tego dnia jaka艣 pobo偶na dusza czu艂a nieodpart膮 potrzeb臋

przyj臋cia sakramentu, musia艂a si臋 uda膰 do s膮siedniego miasta,

gdzie nawa艂nica oszcz臋dzi艂a ko艣ci贸艂.

W膮sk膮 uliczk膮 O艂vido dotar艂a do placu. By艂 pusty. S艂ycha膰 by艂o

jedynie plusk wody tryskaj膮cej z trzech rynien. Psy pierzch艂y

w mniej dotkni臋te kataklizmem zak膮tki, a os艂y rycza艂y trwo偶li-

wie w zalanych oborach. Olvido min臋艂a budynek magistratu i skie-

rowa艂a si臋 do dzielnicy najmniej okaza艂ych dom贸w. Przygarbiona

staruszka wylewa艂a wod臋 z przedsionka. 呕a艂oba O艂vido uderzy艂a

j膮 natychmiast. Porzuci艂a wiadro i ruszy艂a 偶wawo w g贸r臋 miasta,

by opowiedzie膰 innym, jak to kobieta przekl臋ta okry艂a si臋 ha艅b膮,

a jej urod臋 przygasi艂 cie艅 艣mierci.

O艂vido zatrzyma艂a si臋 na zaniedbanym ganku ozdobionym rz臋-

dem donic z po艂amanymi petuniami. Zapuka艂a do drzwi.

- Prosz臋... - odezwa艂 si臋 smutny g艂os.

Wn臋trze ton臋艂o w ciszy. Cuchn臋艂o tu zimowym ch艂odem, cho-

cia偶 samo miasteczko i jego okolice po偶era艂 s艂oneczny sierpie艅.

Olvido przyjrza艂a si臋 skromnemu umeblowaniu: okr膮g艂y st贸艂

nakryty cerat膮, dwa wyplatane krzes艂a, sofa z wytart膮 tapicerk膮

i w臋glowy piecyk. Na stole g贸rowa艂 stos skarpetek i po艅czoch,

a spoza nich wystawa艂a g艂owa 艂ysawej starej kobiety z grubymi

okularami nasadzonymi na nos. Kobieta nie trudzi艂a si臋 spogl膮da-

niem na drzwi, nie obchodzi艂o jej, kto m贸g艂by j膮 odwiedzi膰 - na-

dal cerowa艂a z g艂ow膮 zanurzon膮 w 艣ciegach. Od wielu lat jej 偶ycie

by艂o tylko szeregiem doskona艂ych szw贸w. Przez pok贸j przep艂ywa艂y

strugi wody i moczy艂y zzi臋bni臋te stopy.

- Prosz臋 zostawi膰 po艅czochy na stole i wr贸ci膰 jutro albo jesz-

cze dzi艣, je艣li pani woli. Chocia偶 to niedziela, b臋d臋 pracowa膰 a偶

do popo艂udnia, poniewa偶 nie ma mszy.

219

- Nie przysz艂am po cerowanie. Chcia艂am zapyta膰 o gr贸b.

Matka Estebana zsun臋艂a okulary z nosa. Bez trudu rozpozna艂a

O艂vido Lagun臋 pod skromn膮 woalk膮. T臋 nadzwyczajn膮 urod臋,

kt贸ra zabi艂a jej syna w pe艂ni m艂odo艣ci, i intensywnie niebieskie

oczy, co nadal zdobi艂y twarz wykl臋tej kobiety. Chcia艂a wyprosi膰

go艣cia z tego ponurego domu, do kt贸rego musia艂a si臋 przenie艣膰 po

艣mierci m臋偶a, ale zaintrygowa艂a j膮 偶a艂oba.

- Kto potrzebuje grobu? - zapyta艂a.

- Pani wnuczka.

- Nigdy nie mia艂am wnuczki, pani si臋 myli - odpar艂a surowym

tonem.

- Nazywa艂a si臋 Margarita Laguna i mia艂a te same szare oczy

co Esteban, pani o tym wie.

Stara kobieta przygryz艂a usta.

- Co to za dziecko?

- To pani prawnuczek, Santiago, Santiago Laguna.

- Tak, tak, Manuela obnosi艂a si臋 z nim po ca艂ym mie艣cie, jakby

si臋 urodzi艂 dziedzic kr贸lewskiego tronu. Ale nie jeste艣my zainte-

resowane spokrewnieniem si臋 z paniami, chocia偶 macie pieni膮-

dze - dr偶a艂y jej r臋ce i usta, a g艂os k艂u艂 jak cier艅. - Ca艂e miasto wie,

jakie jest wasze pochodzenie.

- Chce go pani zobaczy膰? - Olvido odsun臋艂a dziecko od piersi.

Da艂o si臋 s艂ysze膰 cichutkie niemowl臋ce westchnienie.

- Prosz臋 go pokaza膰 bli偶ej, chc臋 si臋 jedynie przekona膰, czy na-

prawd臋 wasz 偶e艅ski r贸d wyda艂 na 艣wiat ch艂opca.

艢wiat艂o ledwie si臋 przedostawa艂o przez brudne okno.

- Lepiej niech mi go pani da potrzyma膰, bez dotkni臋cia niczego

nie mog臋 sprawdzi膰.

Wzi臋艂a dziecko w ramiona, a ono przeci膮gn臋艂o si臋 rozkosznie.

Serce starej kobiety poczu艂o ci臋偶ar delikatnych ko艣ci, ciep艂o ma-

le艅kiego cia艂ka, pieszczot臋 talku.

- Jedyne, o co przysz艂am prosi膰, to by pozwoli艂a pani pocho-

wa膰 c贸rk臋 w grobie Estebana. Powinna spocz膮膰 obok swojego

ojca.

- To wykluczone - odezwa艂 si臋 nieznajomy szorstki g艂os.

O艂vido odwr贸ci艂a si臋. G艂os nale偶a艂 do siostry Estebana. Bardzo

si臋 postarza艂a od czasu, kiedy jej ko艣cista drobna posta膰 wspiera艂a

zrozpaczon膮 matk臋 nad cmentarnym do艂em.

220

- B臋kart nie b臋dzie spoczywa艂 obok mojego brata - kr膮偶y艂a po

pokoju nieczu艂a na wod臋 zalewaj膮c膮 pod艂og臋. - I dodam co艣 jesz-

cze: jak tylko si臋 dowiem, 偶e sp臋dzi艂a pani cho膰by jedn膮 noc nad

grobem Estebana, po偶eraj膮c kwiaty, jak jaki艣 przekl臋ty kanibal,

sprawi臋, 偶e zamkn膮 pani膮 w domu wariat贸w albo w wi臋zieniu.

- Je艣li chcecie, 偶ebym was b艂aga艂a na kolanach, zrobi臋 to - od-

par艂a spokojnie Olvido.

- Prosz臋 si臋 wynosi膰 z tego domu ze swoj膮 偶a艂ob膮 i kolejnym

b臋kartem!

- Moja droga... - starej kobiecie p艂on臋艂y policzki.

- Oddaj dziecko, mamo. Ono nie nale偶y do naszej rodziny.

O艂vido odebra艂a ch艂opca z obj臋膰 matki Estebana.

- Niech na niego spojrz臋 - staruszka musn臋艂a twarzyczk臋 dziec-

ka d艂oni膮 poranion膮 uk艂uciami ig艂y i odmro偶eniami. - Gdyby nie

wiek, przysi臋g艂abym, 偶e to pani syn. - Po czym doda艂a z odraz膮: -

Ma te same diabelskie oczy.

Mimo niedzieli operatywny prawnik zdo艂a艂 z samej stolicy spro-

wadzi膰 do Czerwonego Domu specjalist臋 od tanatokosmetyki, by

zrekonstruowa艂 zmasakrowan膮 twarz Margarity. Zmar艂膮 u艂o偶ono

w jadalni, w bia艂ej trumnie z wizerunkiem krwawi膮cego Chry-

stusa na wieku.

- Prosz臋 zdoby膰 miejsce mo偶liwie najbli偶ej Estebana, wie pan,

o kogo mi chodzi - poprosi艂a O艂vido. - Wtedy moja c贸rka nie b臋dzie

si臋 czu艂a tak osamotniona. Niewa偶ne, ile to b臋dzie kosztowa膰.

Manuela skin臋艂a potakuj膮co g艂ow膮 w odpowiedzi na pytaj膮ce

spojrzenie prawnika.

- Spocznie tam, gdzie sobie pani 偶yczy - odpar艂, rozpaczaj膮c

w g艂臋bi duszy nad woalk膮 zas艂aniaj膮c膮 twarz kobiety w czerni, nad

broszk膮 szczelnie spinaj膮c膮 ubranie pod szyj膮 i grubymi po艅czo-

chami. Nadal jej po偶膮da艂!

Olvido usadowi艂a si臋 obok trumny i patrzy艂a, jak specjalista

z Madrytu za pomoc膮 p臋dzelk贸w i balsam贸w 艣ciera z twarzy Mar-

garity prawd臋 o jej 艣mierci. Tu偶 za ni膮, kre艣l膮c j臋zykiem szkice na

Podniebieniu, sta艂 Pierre Lesac. Nikt nie zauwa偶y艂, 偶e na trumnie

namalowa艂 sztylet.

221

Kiedy zapad艂a noc, a stary adwokat i wiza偶ysta zmar艂ych opu艣-

cili Czerwony Dom, Olvido zamkn臋艂a si臋 w sypialni i zakry艂a ce-

g艂ami okno, przez kt贸re wypadli Esteban i jej c贸rka. S艂o艅ce ju偶

nie wejrzy do pokoju z morskim pejza偶em, a szkic 艣mierci dwojga

ukochanych istot na mchu odt膮d zawsze b臋dzie spowity cieniem.

Jedynie przez niewielki otw贸r, pozostawiony pomi臋dzy ceg艂ami,

b臋dzie si臋 s膮czy膰 rozpacz.

Musia艂y min膮膰 trzy dni, zanim pochowano Margarit臋. Cmen-

tarz by艂 zalany, a ko艣ci i p艂yty nagrobne pl膮ta艂y si臋 w b艂ocie jak

bezsenni lunatycy. Rozmi臋k艂a od wilgoci ziemia nie przyjmowa艂a

kolejnych zmar艂ych.

Olvido znalaz艂a na poddaszu zakurzon膮 wielkanocn膮 palm臋 i te-

raz, wachluj膮c energicznie jak nubijska niewolnica, ch艂odzi艂a zw艂oki.

Sierpniowy 偶ar przyspiesza艂 rozk艂ad cia艂a. Manuela Laguna, przywyk-

艂a do obecno艣ci 艣mierci, nadal wyszywa艂a petit point obok kominka,

tylko Pierre Lesac sp臋dza艂 ca艂e godziny, b艂膮kaj膮c si臋 po wszystkich

pomieszczeniach, ze spinaczem do bielizny przyczepionym do nosa

i b艂臋kitn膮 kredk膮 w d艂oni. Kryj膮c si臋 w zakamarkach domu, mrucza艂

modlitwy po francusku i napycha艂 si臋 s艂odkimi brzoskwiniami, 偶eby

zgnilizna jego by艂ej ukochanej nie stawa艂a mu w gardle.

Trzeciej nocy zszed艂 do ogrodu, uciekaj膮c od upa艂u i wyrzu-

t贸w sumienia. Rozpacza艂 nad zdrad膮 wobec Margarity, ale jeszcze

bardziej nad tym, 偶e jego muza go nienawidzi. Przy najmniejszej

okazji usi艂owa艂 uj膮膰 jej d艂o艅 lub poca艂owa膰 j膮 w policzek, szepcz膮c

przeprosiny i mi艂osne deklaracje. Ona konsekwentnie unika艂a jego

dotyku, przyspieszonego oddechu, nami臋tnych s艂贸w.

Teraz, rozparty w wilgotno艣ci ganku, widzia艂, jak si臋 zbli偶a.

By艂a bosa. Ksi臋偶yc kontynuowa艂 powoln膮 w臋dr贸wk臋 nad polami.

- Odejd藕 - rozkaza艂a. - Wracaj do Francji.

By艂 przemoczony i czu艂 si臋 jak ton膮cy rozbitek.

- A... iamourl

- Jedyna kobieta, kt贸ra ci臋 kocha艂a, le偶y teraz w drewnianym

pudle.

- By膰 mo偶e z czasem... - jego prawa d艂o艅 walczy艂a z gor膮cym

pragnieniem pochwycenia o艂贸wka.

- Cho膰by up艂yn臋艂o tysi膮c lat, ilekro膰 mnie dotkniesz, zobacz臋

martw膮 c贸rk臋. Odejd藕. Ja zaopiekuj臋 si臋 ch艂opcem.

222

Przez wiele godzin w ogrodzie rozbrzmiewa艂y obcoj臋zyczne

okrzyki i szlochy.

O 艣wicie jedynym 艣ladem, jaki pozosta艂 po Francuzie, by艂a b艂臋-

kitna kredka porzucona na glinianych p艂ytkach. Le偶a艂a tam jak

dziecko pozbawione matki.

Margarit臋 Lagun臋 pochowano tu偶 po po艂udniu, gdy wybrzmia艂

ostatni d藕wi臋k ko艣cielnych dzwon贸w. Spocz臋艂a naga w trumnie,

obsypana kwiatami wiciokrzewu. W pogrzebie nie uczestniczy艂

ojciec Rafael, rozsiewaj膮cy 艂aci艅skie formu艂y i wywo艂uj膮cy pry-

watne trz臋sienia ziemi, ani prawnik, ani 偶aden z mieszka艅c贸w

miasta. Jedynie grabarz w wysokich kaloszach, kt贸rego dzi膮s艂a

ozdobione trzema z臋bami 偶u艂y kulki tytoniu w rytm ruch贸w 艂o-

pat膮. Kiedy ostatnie uderzenie ziemi przykry艂o trumn臋, O艂vido po-

czu艂a na ramieniu nieznane ciep艂o. Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i zobaczy艂a

bawe艂nian膮 r臋kawiczk臋 uczepion膮 jej 偶a艂obnej sukni. By艂a czysta,

bez najmniejszej plamy kurzej krwi. Olvido na moment wstrzy-

ma艂a oddech i smakowa艂a ten ci臋偶ar macierzy艅stwa. S艂o艅ce zapa-

da艂o za horyzont grobowc贸w. Niebo pozbawione by艂o chmur, ale

偶ar sierpnia ust臋powa艂.

Czerwony Dom wszed艂 w epok臋 spokoju. Popo艂udniami Olvido

i Manuela siada艂y razem na ganku. Kupi艂y ogrodowe fotele i sto-

lik, a stare sprz臋ty pozosta艂e po powodzi spali艂y. P艂omienie po-

ch艂on臋艂y te偶 obraz Pierre'a Lesaca. Manuela wyszywa艂a, a O艂vido

czytywa艂a wiersze i zajmowa艂a si臋 wnuczkiem.

- Wydaje si臋, 偶e jesie艅 jest blisko - odezwa艂a si臋 Manuela po po-

nad dwudziestu latach milczenia pomi臋dzy nimi. - B臋dzie ch艂od-

niejsza ni偶 ubieg艂a.

- Trzeba nar膮ba膰 wi臋cej drewna - odpowiedzia艂a O艂vido i dalej

gorliwie czyta艂a 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, jakby robi艂a to po raz

pierwszy.

Santiago Laguna odziedziczy艂 po matce zami艂owanie do ta-

rzania si臋 w kwiatach, a po ojcu mani臋 gryzmolenia kredkami

po wszystkim, co znalaz艂o si臋 na jego drodze. W wieku czterech

lat dosta艂 jedn膮 z nich, b艂臋kitn膮, z francuskim napisem. Po swojej

babci O艂vido otrzyma艂 od losu nadzwyczajn膮 urod臋, po dziadku

Estebanie mi艂o艣膰 do poezji, a po prababce Manueli - upodobanie

do ba艣ni i 艣mierci.

223

Bardzo wcze艣nie pozna艂 arkana sztuki kulinarnej. Z rado艣ci膮

zamyka艂 si臋 w kuchni razem z babci膮 i pomaga艂 w przygotowywa-

niu da艅, kt贸re wymy艣li艂a w ci膮gu wielu lat pe艂nych smutku. Dni

up艂ywa艂y na delektowaniu si臋 krojeniem dy艅, papryk b膮d藕 jakiego-

kolwiek innego sk艂adnika, kt贸rego mieli u偶y膰 do swoich potraw.

Olvido nauczy艂a ch艂opca kocha膰 bulgotanie wrz膮cej wody, odg艂os,

kt贸ry przypomina艂 rzek臋 podczas odwil偶y. Santiago polubi艂 te偶 aro-

mat p膮czk贸w go藕dzika i kolor w臋glowego popio艂u, gdzie pra偶y艂y

si臋 kasztany - przecie偶 to by艂a barwa oczu jego dziadka i zmar艂ej

matki. Babcia nauczy艂a go r贸wnie偶, 偶e odpowiednio wytrenowane

sutki mog膮 si臋 sta膰 najlepszym na 艣wiecie szefem kuchni, a najstar-

szy przepis rodzinny to bu艂eczki z cynamonem moczone w kawie

„de puchero". Po dniu pe艂nym mi艂o艣ci i zabaw Santiago nurkowa艂

w porcelanowej wannie na 艂apach lwa, a O艂vido szorowa艂a drobne

cia艂ko ubrudzone m膮k膮 lub sokiem z owoc贸w. Czasami wchodzi艂a

do wanny razem z ch艂opcem. Wtedy Santiago prostowa艂 n贸偶ki i w臋-

drowa艂 powoli po jej sk贸rze, 艣miej膮c si臋 i 艂askocz膮c j膮.

W porze kolacji siadali razem z Manuel膮 przy stole w jadalni

i smakowali dania, kt贸re sami przygotowali. Stara kobieta ju偶 nie

gotowa艂a. Artretyzm r膮k skomplikowa艂a jeszcze choroba Parkin-

sona, nie potrafi艂a utrzyma膰 rondla bez wylania jego zawarto艣ci

ani obra膰 ziemniak贸w bez zadra艣ni臋cia si臋 w palec. Z trudem

jad艂a samodzielnie, ale male艅ki Santiago wk艂ada艂 jej jedzenie do

ust z anielsk膮 cierpliwo艣ci膮. Choroba spowodowa艂a te偶 niezwyk艂膮

d艂ugowieczno艣膰 w zagrodzie kur, a z kuchennych k膮t贸w wywie-

trza艂 zapach wn臋trzno艣ci.

Po kolacji rodzina gromadzi艂a si臋 przy rozpalonym kominku,

a kiedy ciep艂o obejmowa艂o osmalone ceg艂y, s艂uchali ba艣ni Manyu-

eli, kt贸re wydobywa艂a z nat艂oku wspomnie艅:

- Opowiadano, 偶e w pewnej krainie wiele lat temu po p贸艂noc-

nych morzach p艂ywa艂 statek widmo, nape艂niaj膮c trwog膮 serca

prostych marynarzy i kapitan贸w. Zimna i g臋sta jak w艂osy mar-

twych mg艂a pokrywa艂a w贸wczas niebo i morze i niczego nie mo偶na

by艂o wyra藕nie zobaczy膰. Nie wiedziano nawet, czy jest dzie艅, czy

noc. Niewielu o艣miela艂o si臋 p艂ywa膰 po tych wodach, ale ci, kt贸-

rzy tego dokonali i pozostali przy 偶yciu, opowiadali, 偶e spo艣r贸d

mg艂y nagle wy艂ania艂 si臋 ogromny kszta艂t galeonu z armatami pod-

trzymywanymi przez syreny. Mg艂a rozsnuwa艂a si臋 na jego drodze

224

z szacunkiem, a potem zapada艂a z艂owroga cisza. Wszyscy wie-

dzieli, co teraz nast膮pi, i zakrywali sobie uszy, lecz na pr贸偶no.

Nie mogli przeciwstawi膰 si臋 ogromnemu zagro偶eniu: to czerwony

dzwon zwisaj膮cy z g艂贸wnego masztu, rozpalony jak pochodnia!

Kiedy dzwon wypowiada艂 imi臋 jednego z marynarzy obecnych na

statku, okrywa艂 go cie艅. Kapitan nie mia艂 innego wyj艣cia, jak od-

da膰 nieszcz臋艣nika z艂owrogiemu widmu, chocia偶 ten p艂aka艂 i b艂a-

ga艂. Musia艂 to zrobi膰, je艣li nie chcia艂 zakosztowa膰 tego samego

losu, poniewa偶 przekl臋ty okr臋t, kiedy ju偶 wype艂ni艂 艂adownie po-

dobnymi nieszcz臋艣liwcami, obejmowa艂 kurs do piek艂a - Manuela

u艣miecha艂a si臋, ucz膮c usta obcego im grymasu. - Kt贸rego艣 dnia

czy nocy, nigdy nie zdo艂ano tego ustali膰, na p贸艂nocnym wybrze偶u

zjawi艂 si臋 ch艂opak, nosi艂 buty z podkowami na podeszwach, jak nie

przymierzaj膮c osio艂. Na j臋zyku mia艂 wytatuowan膮 list臋 swoich do-

kona艅 pod bander膮 okr臋t贸w p艂ywaj膮cych po wszystkich morzach

i oceanach 艣wiata. Teraz, by doda膰 do niej kolejny niezwyk艂y wy-

czyn, zapewni艂 marynarzy, nazywaj膮c ich wcze艣niej tch贸rzami, 偶e

uwolni ich od statku widma w zamian za trzy bary艂ki z艂ota. „Ko-

niec z oddawaniem si臋 pod w艂adz臋 czerwonego dzwonu! - o艣wiad-

czy艂. - Nast臋pnym razem, kiedy zabrzmi imi臋 nieszcz臋艣nika, ja

p贸jd臋 na jego miejsce i rozprawi臋 si臋 z przekl臋t膮 zjaw膮". Tak te偶

uczyni艂. Bez przeszk贸d odda艂 si臋 we w艂adanie czerwonej czaszy,

ale kiedy ju偶 mia艂a go w swoim zasi臋gu, na oczach oniemia艂ej

za艂ogi ch艂opiec przeobrazi艂 si臋 we wspania艂y galeon, kt贸ry zaj膮艂

miejsce statku zjawy. Jego szyja rozci膮gn臋艂a si臋, a偶 osi膮gn臋艂a wy-

soko艣膰 g艂贸wnego masztu, a na nim zawis艂 dzwon, brz臋cz膮cy jak

owczy dzwoneczek. Opowiadaj膮, 偶e mg艂a nagle si臋 rozproszy艂a,

a ch艂opiec-okr臋t oddali艂 si臋 ku linii horyzontu, powiewaj膮c na

wietrze bander膮, w kt贸r膮 zmieni艂 si臋 jego j臋zyk. Nie ujrzy go nikt,

a偶 up艂ynie sto lat, kiedy to w sztormowe noce sygna艂 z masztu

zabrzmi jak kopyta os艂a dudni膮ce po ziemi, a marynarze zadr偶膮,

poniewa偶 wiedz膮, 偶e galeon tak偶e b臋dzie musia艂 wyda膰 z艂owrogi

ton, a potem ukradnie im dusz臋.

Sze艣cioletni Santiago zacz膮艂 bywa膰 w towarzystwie. Mieszka艅cy

miasteczka musieli bowiem pozna膰 i zaakceptowa膰 pierwszego

ch艂opca z rodziny przekl臋tych kobiet. W niedziele zawsze widy-

wano go w ko艣ciele siedz膮cego w pierwszej 艂awce obok dumnej

Manueli - Olvido wola艂a zajmowa膰 ostatni膮, jak w czasach dzie-

ci艅stwa. Up艂yn臋艂o sporo czasu, odk膮d naprawiono plecy Chrystusa

strzaskane belk膮, a On sam g贸rowa艂 nad g艂贸wnym o艂tarzem. Z艂ota

tablica widniej膮ca na postumencie przypomina艂a o kl臋sce powodzi

i o ranach, jakie odnios艂a wtedy 艣wi膮tynia. Tylko kaplica 艣wi臋tej

Pantolominy pozosta艂a w贸wczas nietkni臋ta.

Szko艂a, ceglany budynek kryty dach贸wk膮, kt贸r膮 wzniesiono na

przedmie艣ciach dzi臋ki darowi藕nie Manueli Laguny, by艂a kolejnym

z miejsc, gdzie regularnie zacz膮艂 ucz臋szcza膰 Santiago. 呕aden kot

nie cudzo艂o偶y艂 na dachu w o艣lepiaj膮cym blasku ksi臋偶yca, nie r贸s艂

tam najmniejszy chwast.

Pierwszy dzie艅 w szkole Santiago sp臋dzi艂 pod czujnym okiem

babki. O艂vido kupi艂a mu nowe buty, tornister i bia艂膮 koszul臋 z kra-

wacikiem w pr膮偶ki. Dziecko nie mia艂o na g艂owie dziwacznego czep-

ka ani grzywy czarnych w艂os贸w zakrywaj膮cej mu oczy. Wczes-

nym rankiem oboje przemierzyli sosnowy zagajnik. Po drodze

babcia skrupulatnie wymieni艂a ch艂opcu rzeczy, kt贸rych nie po-

winien robi膰 w szkole. Po艣r贸d innych zalece艅 nie wolno mu by艂o

rozbiera膰 si臋 w patio, cho膰by go dokuczliwie gryz艂o ubranie, Ol-

vido zakaza艂a te偶 smarowania 艂awek, 艣cian i krzese艂 mazakami

i wdawania si臋 w b贸jki z kolegami, nawet gdyby m贸wili bardzo

brzydkie s艂owa.

Patrzy艂a, jak wchodzi do szko艂y 偶膮dny wra偶e艅. Jednak nie ru-

szy艂a w drog臋 powrotn膮 do Czerwonego Domu. Odczeka艂a, a偶

matki innych dzieci powr贸c膮 do swoich domowych zaj臋膰, i zaj-

rza艂a przez okno, by sprawdzi膰, czy jej wnuczek dozna takiego

samego upokorzenia, jak ona pierwszego dnia szko艂y.

Siedzia艂 w drugim rz臋dzie 艂awek, obok syna handlarza owo-

c贸w, i rysowa艂 mu na d艂oni wiewi贸rk臋. „Powinnam by艂a mu po-

wiedzie膰, 偶e nie rysuje si臋 r贸wnie偶 po kolegach", pomy艣la艂a Olvido.

Kiedy Santiago sko艅czy艂 szkicowa膰 zwierz膮tko, siedz膮ca przed nim

dziewczynka, ma艂a kokietka, tak偶e wyci膮gn臋艂a r膮czk臋. Wnuczka

aptekarza.

Podczas pauzy Santiago chcia艂 zje艣膰 bu艂eczki z cynamonem

przygotowane przez babci臋, ale natychmiast otoczy艂 go wianu-

szek dziewczynek z jego klasy. Rysowa艂 wi臋c psy, koguty, koty,

a kiedy wraca艂 z Olvido do Czerwonego Domu, na ustach b艂膮ka艂

mu si臋 u艣miech.

- Przyjemnie sp臋dzi艂e艣 pierwszy dzie艅 w szkole?

- Tak, dzieci z mojej klasy s膮 bardzo mi艂e, zw艂aszcza dziew-

czynki.

- A ch艂opcy?

- Jeden patrzy艂 na mnie bardzo z艂y, a potem zawo艂a艂, 偶e wy-

gl膮dam jak baba.

- Bi艂e艣 si臋 z nim?

- Nie zd膮偶y艂em, babciu, wszystkie dziewczynki stan臋艂y w mojej

obronie. Nakrzycza艂y na niego, 偶e jest zazdrosny, bo taki brzydki.

- Jutro zapytasz go, czy chce by膰 twoim przyjacielem.

- Nic z tego. Tak mi powiedzia艂.

Popo艂udniem rodzina Laguna zasiad艂a wygodnie na ganku.

Santiago zaj膮艂 si臋 wype艂nianiem rz膮dk贸w liter w zeszycie, a Ol-

vido obiera艂a ziemniaki. Prababka obserwowa艂a uwa偶nie kaligra-

ficzne wysi艂ki ch艂opca.

- Stawiaj wszystkie litery pro艣ciutko. Musisz by膰 najlepszy w kla-

sie. Potem uniwersytet, 偶eby艣 zosta艂 jakim艣 in偶ynierem albo panem

doktorem. Ty jeste艣 mesjaszem naszej rodziny. Nigdy nie zapomi-

naj, 偶e urodzi艂e艣 si臋 pod bo偶膮 przepowiedni膮 i nosisz 艣wi臋te imi臋.

Trzy lata p贸藕niej miasteczku dokuczy艂a zbyt d艂uga zima. Pod

koniec marca las sosnowy nadal spa艂 zanurzony w bia艂ym puchu,

a o艣nie偶one korony drzew przypomina艂y bia艂e dachy. Ich aromat

kry艂 si臋 w艣r贸d ga艂臋zi, dr偶膮c w nie艣mia艂ym wiosennym powietrzu.

Okryte porann膮 mg艂膮 buki wydawa艂y si臋 lodowymi widmami.

W tym czasie droga prowadz膮ca do miasteczka by艂a nieprzejezdna,

wi臋c Santiago przesta艂 ucz臋szcza膰 do szko艂y.

Kt贸rego艣 wieczora Olvido wr贸ci艂a ze stajni z pa艂aj膮c膮 twarz膮.

Siwy ko艅 kona艂.

- Spr贸buj臋 powiadomi膰 weterynarza, to tylko kilometr st膮d. By膰

mo偶e zdo艂a jeszcze co艣 zrobi膰.

- Pozw贸l mu zdechn膮膰, do niczego si臋 ju偶 nie nadaje - Manu-

ela odpoczywa艂a w cieple kominka.

- Gdyby przynajmniej dzia艂a艂 telefon, ale ten uparty 艣nieg ze-

psu艂 i to.

Stokrotki Clary Laguny po raz pierwszy zamarz艂y na kamien-

nym trakcie.

- Je艣li chcesz, id藕. Ja si臋 zaopiekuj臋 naszym ma艂ym skarbem.

227

Olvido w艂o偶y艂a p艂aszcz, narzuci艂a szal na ramiona i ruszy艂a

w kierunku zasypanych sosen. Bardzo szybko zrozumia艂a, 偶e nie

dotrze do domu weterynarza. Mro藕ny wiatr ch艂osta艂, uniemo偶li-

wiaj膮c dalsz膮 drog臋. „Je艣li koniowi si臋 pogorszy, zastrzel臋 go ze

starej fuzji, 偶eby nie cierpia艂", pomy艣la艂a, wracaj膮c do Czerwonego

Domu. Na ustach mia艂a 艣nieg i dygota艂a z zimna.

Przedsionek by艂 pogr膮偶ony w cieniu, niepokoj膮co nas膮czonym

s艂odkawym zapachem, kt贸ry Olvido przypomnia艂 dzieci艅stwo.

Drzwi szafy z po艣ciel膮 by艂y szeroko otwarte, a woreczki z lawend膮

rozrzucone.

- Mamo! Mamo!

Manuela Laguna pojawi艂a si臋 w korytarzu o艣wietlona ogniem

padaj膮cym z kominka. Spojrza艂a na c贸rk臋 i spr贸bowa艂a si臋 do niej

u艣miechn膮膰. O艂vido zauwa偶y艂a, 偶e w wyprostowanej d艂oni uzbro-

jonej w r臋kawiczk臋 matka dzier偶y trzcinow膮 trzepaczk臋.

- Nie mog艂a艣 dotrze膰 do weterynarza w t臋 psi膮 pogod臋, prawda?

- Uderzy艂a艣 go? O艣mieli艂a艣 si臋 go uderzy膰?

Po latach wi臋zienia w艣r贸d prze艣cierade艂, obrus贸w i r臋cznik贸w

trzcinowy szkielet promieniowa艂 szcz臋艣ciem w szponach swej

pani.

- Musia艂am, stawia艂 krzywe litery, a przecie偶 musi si臋 przyk艂a-

da膰 do nauki, 偶eby by膰 naszym odkupicielem - stara kobieta po-

kaza艂a w u艣miechu 偶贸艂tawe z臋by.

- Gdzie jest Santiago?!

- W swoim pokoju, poprawia to, co 藕le napisa艂. Nie martw si臋,

moja droga, szybko si臋 nauczy.

Ch艂opiec zajmowa艂 pok贸j go艣cinny, w kt贸rym kiedy艣 mieszka艂

Pierre Lesac podczas pobytu w domu kobiet Laguna. By艂 mniejszy

ni偶 pok贸j O艂vido i oczywi艣cie mniejszy ni偶 wspania艂a sypialnia

Clary, jednak najbardziej nas艂oneczniony. O艂vido znalaz艂a wnuka

na 艂贸偶ku. Pracowicie wype艂nia艂 zeszyt.

- Zostaw ju偶 lekcje, dzi艣 bardzo si臋 napracowa艂e艣 - powiedzia艂a,

g艂aszcz膮c go po g艂owie.

- Musz臋 膰wiczy膰, 偶eby prababcia zn贸w si臋 nie rozgniewa艂a. Co-

dziennie b臋d臋 przepisywa艂 t臋 stron臋, a偶 b臋dzie bardzo pro艣ciutka.

- Nie przejmuj si臋 pismem, to niewa偶ne, 偶e jest troch臋 krzywe.

Posadzi艂a ch艂opca na kolanach i tuli艂a, jakby by艂 ma艂ym

dzieckiem.

228

- Dla prababci to bardzo wa偶ne.

- Zajm臋 si臋 ni膮. Postaram si臋, 偶eby ju偶 si臋 nie rozgniewa艂a - za-

pewni艂a, ca艂uj膮c go w czo艂o.

- I nigdy mnie nie uderzy?

- Nigdy, poniewa偶 nie b臋dzie mog艂a. Obiecuj臋.

Gruba warstwa 艣niegu spada艂a z bezksi臋偶ycowego nieba. Olvido

zaprowadzi艂a Santiaga do swojej sypialni i leczy艂a rany na szczup-

艂ych plecach. Wiatr uderza艂 o ceglany murek zas艂aniaj膮cy okno. Jego

ataki przynosi艂y wspomnienie 艣mierci na zmro偶onym mchu.

Tej nocy Santiago zasn膮艂 w 艂贸偶ku babci, ws艂uchany w s艂owa

ba艣ni. Ale cia艂em i pami臋ci膮 Olvido zaw艂adn臋艂a bezsenno艣膰. Z ot-

wartymi oczyma rozkoszowa艂a si臋 ciep艂ym oddechem wnuka. P艂y-

n臋艂y godziny, zalane cieniami. Kiedy zacz臋艂o 艣wita膰, wyda艂o jej

si臋, 偶e na ceglanym murze pojawia si臋 twarz z przesz艂o艣ci. Twarz

nale偶a艂a do ojca Estebana. Widzia艂a tego m臋偶czyzn臋 kt贸rego艣 dnia

w ko艣ciele - ciemnow艂osy, wynios艂y, szare oczy. Z wolna po sy-

pialni rozszed艂 si臋 zapach, kt贸ry natychmiast rozpozna艂a. „Flaki

wieprzowe z zio艂ami i czosnkiem", szepn臋艂a. Ulubiona potrawa

Manueli. Poczu艂a w ustach intensywny smak jelit doprawionych

tymiankiem, rozmarynem i z膮bkami czosnku. Nakry艂a Santiaga -

nadal spa艂 w jej obj臋ciach - by go uchroni膰 przed t膮 widmow膮

potraw膮 i twarz膮 nauczyciela, kt贸ra jawi艂a si臋 na ceg艂ach. Z pierw-

szym promieniem s艂o艅ca obraz uciek艂 przez szczelin臋 w oknie. Ol-

vido zada艂a sobie pytanie, dlaczego pojawi艂 si臋 przed ni膮 cz艂owiek,

kt贸ry, wed艂ug s艂贸w matki, nie pozwoli艂 jej ucz臋szcza膰 do szko艂y,

kiedy by艂 jeszcze nauczycielem. Zadawa艂a sobie tak偶e pytanie,

w jaki spos贸b pozna艂 贸w przepis i co mia艂 na my艣li, przypomi-

naj膮c go jej w tej chwili. Manuela wykorzystywa艂a go wiele razy,

cho膰 pierwszy raz tego dnia, kiedy Esteban by艂 jeszcze ch艂opcem

偶egnaj膮cym zmar艂ego ojca... Manuela zaprosi艂a go, 偶eby spr贸bo-

wa艂 kusz膮co pachn膮cej potrawy, zjad艂 kilka k臋s贸w, po czym po-

spiesznie opu艣ci艂 Czerwony Dom.

Przesta艂 pada膰 艣nieg. Wspania艂y zimowy poranek rozja艣nia艂

dom, lecz zimny wiatr, kt贸ry d膮艂 przez noc, nadal siek艂 stokrotki

i r贸偶e.

Manuela obudzi艂a si臋 w swojej sypialni o 艣cianach pokrytych

wilgotnym wapnem. Z wi臋ksz膮 偶wawo艣ci膮 ni偶 w poprzednich

dniach, a nawet miesi膮cach i latach, podnios艂a si臋 z 艂贸偶ka. Mniej

ni偶 zazwyczaj dr偶a艂y jej d艂onie w r臋kawiczkach. Niew膮tpliwie

ponowne spotkanie z trzcinow膮 r贸zg膮 znacznie poprawi艂o nad-

w膮tlone zdrowie. Nie otworzy艂a okna, aby wywietrzy膰 pomiesz-

czenie, i dlatego nie mog艂a odkry膰 gar艣ci czarnych p艂atk贸w, kt贸re

przyw臋drowa艂y z wiatrem i usadowi艂y si臋 w zag艂臋bieniu framugi.

Za艂o偶y艂a szlafrok i ruszy艂a do kuchni, by zleci膰 Olvido przygoto-

wanie 艣niadania. Mia艂a wielk膮 ochot臋 na kurze 偶o艂膮dki mocno

doprawione czosnkiem.

Znalaz艂a c贸rk臋 czyszcz膮c膮 star膮 my艣liwsk膮 bro艅, kt贸ra dot膮d

wala艂a si臋 na strychu. Przez chwil臋 pomy艣la艂a, 偶e Olvido mog艂aby

w ni膮 z 艂atwo艣ci膮 wycelowa膰 i rozerwa膰 jej pier艣 jednym strza-

艂em. Poczu艂a zawr贸t g艂owy, jakby rozwar艂a si臋 przed ni膮 czelu艣膰

maj膮ca by膰 jej grobem.

- W艂a艣nie zabi艂am konia - g艂os Olvido zabrzmia艂 g艂ucho.

- Nie s艂ysza艂am strza艂u.

- Przy艂o偶y艂am mu strzelb臋 do g艂owy i nacisn臋艂am spust.

- To by艂a stara chabeta, kt贸ra ju偶 do niczego si臋 nie przydawa艂a,

lepiej, 偶e jest martwa.

- Tak, skoro do niczego by si臋 nie przyda艂a, lepiej, 偶eby by艂a

martwa. - Olvido poszuka艂a ciemnego spojrzenia matki.

- Chcia艂abym na 艣niadanie 偶o艂膮dki - stara kobieta zamruga艂a

ze zdziwieniem.

- Nie mamy 偶o艂膮dk贸w, przygotuj臋 ci grzanki na oliwie. A na

obiad flaki wieprzowe z zio艂ami i czosnkiem. Tak bardzo je lubisz...

Kuchenne okno nagle otwar艂o si臋 od gwa艂townego podmuchu

wiatru, i do pokoju wpad艂 wir czarnych p艂atk贸w, kt贸ry otoczy艂

Manuel臋.

- Ta pogoda zniszczy moje r贸偶e - j臋kn臋艂a, rozgarniaj膮c je r臋-

kami. - To pierwszy rok, kiedy 艣nieg i wiatr daj膮 sobie z nimi

rad臋.

- Mamy d艂ug膮 i ci臋偶k膮 zim臋, wiele r贸偶 jej nie zniesie.

Olvido zatrzasn臋艂a okno. P艂atki upad艂y na pod艂og臋, tu偶 obok

st贸p Manueli.

- S艂uchaj, czy mamy 艣wie偶e flaki? Nabra艂am na nie wielkie]

ochoty.

- Nie, ale p贸jd臋 je kupi膰 do gospodarstwa tu偶 obok domu wete-

rynarza. A je艣li go zobacz臋, poprosz臋, 偶eby przyszed艂 i zabra艂 to,

co zosta艂o z naszego konia.

- Dobry pomys艂 - Manuela zatar艂a d艂onie w r臋kawiczkach. -

Wracaj szybko i zabieraj si臋 do gotowania, to danie budzi we mnie

bardzo mi艂e wspomnienia. Ach, jeszcze co艣, czy zabierasz z sob膮

naszego ma艂ego m臋偶czyzn臋?

- Tak, spacer na 艣wie偶ym powietrzu dobrze mu zrobi.

- Za bardzo go rozpieszczasz, chocia偶 wczorajszego popo艂udnia

ju偶 si臋 nauczy艂, 偶e w tym domu trzeba ci臋偶ko pracowa膰 - zab臋b-

ni艂a opuszkami w drewniany st贸艂, na kt贸rym niegdy艣 艣wi臋towa艂a

rzezie kogut贸w.

Kiedy O艂vido i Santiago wr贸cili z zapasem 艣wie偶ych jelit wie-

przowych, by艂o niemal po艂udnie. Ju偶 w przedsionku ch艂opiec po-

czu艂 wo艅 kojarz膮c膮 si臋 nieodparcie z biciem - s膮czy艂a si臋 przez

plecione drzwi szafy.

- O to si臋 nie martw. Dzi艣 wszystko si臋 sko艅czy.

- Co si臋 sko艅czy, babciu?

- Lawenda, kochanie, lawenda.

Zabrali si臋 do przygotowania posi艂ku. Razem op艂ukali jelita,

g艂aszcz膮c sobie palce pod strumieniem wody, wsp贸lnie pokroili

cebul臋, ciesz膮c si臋 blaskiem promieniuj膮cym z dw贸ch par r贸wnie

b艂臋kitnych oczu, potem ga艂膮zki 艣wie偶ych zi贸艂 i z膮bki czosnku, ra-

zem mieszali sk艂adniki w saganie, kt贸ry p贸藕niej postawili na ogniu.

Kiedy danie by艂o gotowe, O艂vido podzieli艂a je na trzy porcje, ale

jeden talerz nape艂ni艂a hojniej, po czym zamkn臋艂a si臋 z nim w spi-

偶arni. Santiago us艂ysza艂 brz臋k porcelany i szk艂a. Babcia wyra藕nie

grzeba艂a w艣r贸d flaszeczek, kt贸rych jemu nie wolno by艂o dotyka膰.

By艂y niedost臋pne dla r膮k dziewi臋ciolatka. Oczekiwanie na to, co

mia艂o nast膮pi膰, wyda艂o mu si臋 niemi艂osiernie d艂ugie. Pog艂adzi艂 blat

ofiarnego sto艂u kogut贸w. By艂 szorstki, nieodwracalnie zniszczony,

poci臋ty bruzdami wyciosanymi no偶em w uleg艂ym drewnie. Niebo

zakry艂y chmury, wkr贸tce zacznie pada膰. O艂vido wysz艂a ze spi偶arni

ze 艣ladami bia艂ego proszku na policzku. By艂a mocno zdyszana.

Santiago zerwa艂 si臋, chcia艂 odebra膰 pe艂ne naczynie, 偶eby nie wy-

la艂 si臋 sos, i otar艂 ubrudzon膮 twarz babki chusteczk膮.

- Mam nadziej臋, 偶e smakuje r贸wnie dobrze, jak pachnie - po-

wiedzia艂a Manuela, kiedy ch艂opiec pojawi艂 si臋 w jadalni, d藕wiga-

j膮c dymi膮cy talerz.

- Na pewno, prababciu.

231

Usadowi艂 si臋 naprzeciw starej kobiety i z u艣miechem kroi艂 flaki,

moczy艂 kawa艂ki w sosie i podawa艂 jej do ust.

Po posi艂ku Manuela zacz臋艂a snu膰 ba艣艅, a dziecko s艂ucha艂o

w skupieniu. Zmierzcha艂o. Deszcz czarnych p艂atk贸w na pr贸偶no

dobija艂 si臋 do okien salonu. Trzask drewna w kominku zag艂u-

sza艂 s艂owa. Dotkni臋te artretyzmem d艂onie nagle przesta艂y dr偶e膰,

a z 艂ona opowiadaj膮cej znikn臋艂o wspomnienie martwego m艂odego

m臋偶czyzny, jakby w tym ostatnim momencie wszystko zosta艂o jej

wybaczone. Zsun臋艂a r臋kawiczk臋 i pog艂aska艂a policzek prawnuka,

po偶eranego przez ciekawo艣膰, a偶 jej g艂os zanik艂 zupe艂nie, urwany

westchnieniem o zapachu eukaliptusa. W pokoju s艂ycha膰 by艂o je-

dynie chrypi膮cy odg艂os p艂omienia. „Sta艂o si臋", pomy艣la艂 Santiago.

Stru偶ka b艂臋kitnej trucizny, jak morze z jej ba艣ni, wyp艂ywa艂a z ust

Manueli i 艣cieka艂a na szyj臋.

Nast臋pnego dnia Olvido Laguna pomaszerowa艂a prosto na poste-

runek Guardia Civil. Oznajmi艂a, 偶e znalaz艂a swoj膮 matk臋 martw膮.

Po przeprowadzeniu autopsji stwierdzono, 偶e zgon spowodowa艂o

przedawkowanie proszk贸w, kt贸re nieboszczce zapisa艂 lekarz, by

u艣mierzy膰 b贸le wywo艂ane artretyzmem. W 偶o艂膮dku znaleziono

tak偶e resztki laudanum i 艣rodek u偶y藕niaj膮cy do r贸偶. Ale 偶aden

z miejscowych autorytet贸w nie zamierza艂 k艂opota膰 si臋 dalszym

badaniem tej sprawy. W oficjalnej notatce zapisano, 偶e spo偶ycie

tych substancji by艂o spraw膮 przypadku. Nikogo nie interesowa艂o,

kto i w jaki spos贸b sko艅czy艂 z t膮 star膮 prostytutk膮, kt贸ra od p贸艂

wieku paradowa艂a po ulicach miasta z min膮 markizy. Nikogo te偶

nie obchodzi艂o, 偶e relacje pomi臋dzy kobietami w rodzinie Laguna

by艂y tak napi臋te. Co wi臋cej, Manuela po narodzinach prawnuka

zarz膮dzi艂a w testamencie, 偶e Urz膮d Miejski otrzyma spor膮 sum臋 na

budow臋 kompleksu sportowego, kt贸ry b臋dzie nosi艂 imi臋 Santiaga

Laguny. A zatem burmistrz pragn膮艂 jak najszybciej zamkn膮膰 k艂o-

potliw膮 spraw臋, by dosta膰 darowizn臋. Jedyne, co mia艂o dla niego

znaczenie, to fakt, 偶e pieni膮dze zasil膮 miejsk膮 szkatu艂臋. Gdyby

jeszcze m贸g艂 sprawi膰, 偶eby to przekl臋te nazwisko nie widnia艂o na

budynku u偶yteczno艣ci publicznej!

Olvido wyprawi艂a swojej matce kr贸lewski pogrzeb. Z miasta

przys艂ano w贸z pogrzebowy zaprz臋偶ony w dwa kasztanki z pi贸ro-

puszami na g艂owach, popr臋gi mia艂y jedwabne fr臋dzle, a w bujne

232

grzywy wpleciono srebrne nici. Mahoniowa trumna, w kt贸rej

spoczywa艂y doczesne resztki Manueli Laguny, przemierzy艂a ulice

miasta poprzedzana przez miejsk膮 orkiestr臋, kt贸rej cz艂onkowie

d臋li requiem w rytm tr膮b i saksofon贸w. Na widok przechodz膮-

cego konduktu psy wychyli艂y nosy z zau艂k贸w, a starcy z trium-

fuj膮c膮 rado艣ci膮 wznosili laski do nieba. Kiedy orszak przyby艂 na

plac, obszed艂 trzy raz kamienny wodotrysk, a ko艣cielne dzwony

bi艂y 偶a艂obnie na cze艣膰 zmar艂ej. Potem puco艂owaty ch艂opiec, syn

cz艂onka rady miejskiej, pojawi艂 si臋 na balkonie magistratu i odczy-

ta艂 list pochwalny wszystkim ciekawskim. Ci t艂umnie gromadzili

si臋 na placu, pytaj膮c siebie nawzajem, jaki jest sens s艂贸w, kt贸re

jasnow艂osy cherubinek rozciera zlodowacia艂ym j臋zykiem i pusz-

cza z wiatrem tego zimowego dnia.

O dwunastej - w samo po艂udnie - orszak ruszy艂 traktem prowa-

dz膮cym na cmentarz. Ojciec Rafael wystrojony w z艂ocist膮 peleryn臋

zmieni艂 swoj膮 marszrut臋 przez nekropoli臋 w 艂oskot werbli i brz臋-

czenie ko艣ci. Potem, dzier偶膮c kropid艂o jak srebrn膮 maczug臋, pe-

艂en spokoju skrapia艂 trumn臋 wod膮 艣wi臋con膮. W uroczysto艣ci brali

udzia艂 tak偶e dwaj ministranci, burmistrz, aptekarz, stary prawnik

i inne wa偶ne osobisto艣ci. O艂vido sprowadzi艂a nawet z s膮siednich

miejscowo艣ci gromadk臋 p艂aczek odzianych w przepisow膮 czer艅,

偶eby krzycza艂y, p艂aka艂y i wyrywa艂y sobie w艂osy nad grobem Ma-

nueli, jakby kiedykolwiek by艂a darzona cieplejszym uczuciem.

Kiedy mahoniowa trumna zsuwa艂a si臋 do do艂u, a grudy ziemi

pada艂y na ni膮 jak grad, cz艂owiek z zak艂adu kamieniarskiego szki-

cowa艂 ju偶 zarys przysz艂ego okaza艂ego mauzoleum z r贸偶owego

marmuru.

Gdy uczestnicy pogrzebu opu艣cili cmentarz, Olvido po艂o偶y艂a

na grobie gar艣膰 p艂atk贸w eukaliptusa. Na horyzoncie rysowa艂o si臋

kolejne 艣nie偶ne popo艂udnie.

ROZDZIA艁 16

Stosownie do nauk Manueli Laguny, Santiago r贸s艂 w przekona-

niu, 偶e urodzi艂 si臋 pod szcz臋艣liw膮 gwiazd膮 - jako absolutny wy-

braniec niebios. W wieku siedmiu lat, po katechezie ojca Rafaela,

by艂 bliski utopienia si臋 w jednym z zakoli rzeki p艂yn膮cej przez d膮-

brow臋. Przekonany o swych mesja艅skich zdolno艣ciach chcia艂 za-

demonstrowa膰 Olvido, 偶e potrafi st膮pa膰 po czarnych wodach. Ale

jesienny wiatr smagn膮艂 sztywne ga艂臋zie d臋b贸w, i ch艂opiec wpad艂

do wody. Ledwie zdo艂a艂 wydosta膰 si臋 na brzeg, szale艅czo wyma-

chuj膮c r臋kami. Mia艂 szcz臋艣cie, bo od suchego l膮du oddali艂 si臋 za-

ledwie o metr.

- Je艣li przyjdzie ci do g艂owy pope艂ni膰 kolejne szale艅stwo po-

dobne do tego, koniec z naszym wsp贸lnym gotowaniem - zagrozi艂a

w贸wczas babka, kiedy ju偶 ci臋偶ko dysz膮c, le偶a艂 na mchu. - Wspa-

niale jest by膰 ch艂opcem Lagun膮, ale nic ponadto.

Chocia偶 Olvido uzna艂a, 偶e jej wnuk jest pozbawiony jakiego-

kolwiek nadprzyrodzonego atrybutu, z up艂ywem lat kwit艂o w niej

przekonanie o cudzie: Santiago urodzi艂 si臋 obdarzony ca艂膮 gam膮

zdolno艣ci, a te zaowocowa艂y ostatecznym powrotem rodziny do

偶ycia spo艂ecznego. Przyja藕艅 z ojcem Rafaelem, kt贸ra zacz臋艂a si臋,

gdy ch艂opczyk mia艂 zaledwie dwa lata, r贸wnie偶 pomog艂a w spe艂-

nieniu tego, co ju偶 od zarania rysowa艂o si臋 jako jego przezna-

czenie. Proboszcz wyra藕nie czu艂 s艂abo艣膰 do malca o b艂臋kitnych

oczach, kt贸rego nigdy nie przera偶a艂o dudnienie towarzysz膮ce jego

krokom, przypominaj膮ce werble spod ziemi i wywo艂uj膮ce dr偶enie

drzew. Kiedy inne miejscowe dzieci p艂aka艂y i w pop艂ochu kry艂y

si臋 w fa艂dach sp贸dnic matek, przera偶one jasnow艂os膮 i czerwonaw膮

postaci膮 giganta, Santiago u艣miecha艂 si臋 do niego i ci膮gn膮艂 za su-

tann臋, be艂kocz膮c niezrozumia艂e s艂owa, a wtedy ksi膮dz, pogodzony

przez chwil臋 z niech臋ci膮 偶ywion膮 wobec w艂asnego cia艂a, pochy-

la艂 si臋 i g艂adzi艂 go wielk膮 d艂oni膮, kt贸ra w ca艂o艣ci zakrywa艂a buzi臋

ch艂opczyka.

Kiedy Santiago sko艅czy艂 osiem lat, ojciec Rafael us艂ysza艂 przez

przypadek, jak 艣piewa, i odkry艂 jego anielskie gard艂o. Nie po艣wi臋-

caj膮c ani jednej my艣li kl膮twie ci膮偶膮cej na rodzinie ch艂opca, bo by艂o

niemo偶liwe, 偶eby cokolwiek mog艂o za膰mi膰 ten z艂oty g艂os, ubra艂 go

w bia艂膮 kom偶臋 i poleci艂 艣piewa膰 Gloria i Ave Maria. Ch艂opiec sta艂 na

podwy偶szeniu na o艂tarzu, ku rado艣ci swojej i wiernych owieczek.

Pocz膮tkowo wdowy w czarnych chustach 偶egna艂y si臋, obserwu-

j膮c dziecko, kt贸rego twarzyczka by艂a r贸wnie urodziwa, co twarz

jego babki, i wierci艂y si臋 niespokojnie w 艂awkach, jakby je gryz艂y

mr贸wki, a do gard艂a podchodzi艂a im gorycz urazy. Lecz niebia艅ska

pie艣艅 p艂yn膮ca z ust ch艂opca 艂agodzi艂a gniew i wspomnienia ha艅by

i, po wielu mszach, emocjonowa艂y si臋 艣piewami, a nawet po wyj-

艣ciu z ko艣cio艂a niekt贸re z nich u艣miecha艂y si臋 do niego i klepa艂y

leciutko w plecy, nie szcz臋dz膮c gratulacji.

Jedyn膮 kobiet膮, kt贸ra nie uleg艂a g艂osowi Santiaga, by艂a jego

ciotka, siostra Estebana. Z palcami poranionymi od odmro偶e艅

i odcisk贸w, wykr臋ca艂a sobie r臋ce w 艂awce i przymyka艂a powieki,

偶eby rzuci膰 pe艂ne z艂o艣ci spojrzenie, z艂orzecz膮c w chustk臋 i splu-

waj膮c 艣lin膮 jak gradem.

W 艢wi臋tym Tygodniu ch艂opiec 艣piewa艂 pobo偶ne pie艣ni zwane

saetami*, opasany fioletowym sznurem, z twarz膮 przyobleczon膮

偶arem pasyjnego cierpienia. Tymczasem stare oczy ojca Rafa-

ela nape艂nia艂y si臋 艂zami, a wierni dostawali g臋siej sk贸rki, dr偶膮c

z emocji w p艂贸ciennych i we艂nianych ubraniach. Po mszy kap艂an

porywa艂 ch艂opca w mia偶d偶膮ce obj臋cia, a偶 Santiago ledwie m贸g艂

z艂apa膰 oddech.

- Sk膮d w tobie tyle artyzmu, skoro jeste艣 tak kastylijski, 艂obu-

ziaku? - powtarza艂, wichrz膮c mu w艂osy.

- Nie wiem, ojcze.

Nikt ju偶 w miasteczku nie pami臋ta艂, 偶e Santiago by艂 prapra-

wnukiem andaluzyjskiego my艣liwego, kt贸ry zdoby艂 Clar臋 gard艂em

Pe艂nym copli i pobo偶nych pie艣ni, o艣wietlonych spragnionym ksi臋-

偶ycem.

Saeta (hiszp.) - tradycyjna powa偶na pie艣艅 hiszpa艅ska o charakterze religijnym.

Ale artystyczne zdolno艣ci ch艂opca nie ko艅czy艂y si臋 na 艣piewie.

Po 艣mierci Manueli czyta艂 g艂o艣no, podczas katechezy, przypo-

wie艣膰 o chwa艣cie z Ewangelii 艣wi臋tego Mateusza, i wtedy ojciec

Rafael odkry艂 jego dar recytacji. Post臋powy kap艂an, kt贸ry po po-

ch艂oni臋ciu przez 偶ywio艂 stacji nadawczej w wodach powodzi nie

uzna艂 si臋 za pokonanego w swoim zami艂owaniu do nowoczesno艣ci

i techniki, tym razem zainstalowa艂 nadajnik radiowy. Radio na-

dawa艂o na ca艂e miasteczko z pokoiku mieszcz膮cego si臋 tu偶 obok

zakrystii. Proboszcz postanowi艂 natychmiast w艂膮czy膰 Santiaga do

jednej ze swoich popo艂udniowych audycji, dwa razy w tygodniu,

偶eby ch艂opiec m贸g艂 to robi膰 po sko艅czeniu zaj臋膰 w szkole. Zwykle

poleca艂 mu odczytywa膰 fragmenty Ewangelii 艣wi臋tego Mateusza,

List贸w do Rzymian i do Koryntian b膮d藕 wiersze 艣wi臋tej Teresy

od Dzieci膮tka Jezus. Tymczasem mieszka艅cy delektowali si臋 pod-

wieczorkiem, kaw膮 z mlekiem i biszkoptami albo chlebem z bocz-

kiem. Sta艂o si臋 wi臋c tak, 偶e przestano go traktowa膰 jako ch艂opca

Lagun臋, a zacz臋to nazywa膰 cudownym Lagun膮.

O艂vido tak偶e kupi艂a odbiornik, by mog艂a s艂ucha膰 wnuka, krz膮-

taj膮c si臋 w kuchni. Naczynia spa艂y w kredensach, warzywa w ko-

szykach, no偶e w szufladach, a cisza w d艂oniach, 偶eby nic jej nie

odci膮ga艂o od dzieci臋cego g艂osiku chwal膮cego Chrystusa. Po za-

ko艅czeniu audycji sadowi艂a si臋 w powozie i rusza艂a do miasta

po wnuka.

- S艂ucha艂a艣 mnie, babciu? Dobrze by艂o?

- Lepiej ni偶 dobrze! Gdybym nie mia艂a wiary, uwierzy艂abym

wy艂膮cznie dzi臋ki s艂uchaniu ciebie.

- Zawsze powinna艣 mnie s艂ucha膰, poniewa偶 kiedy czytam, my-

艣l臋 ca艂y czas o tobie, tak samo kiedy 艣piewam.

Wtedy go obejmowa艂a, a turkot powozu unosi艂 oboje za hory-

zont, te same czarne w艂osy, te same oczy jak ocean.

Nad dachem Czerwonego Domu wisia艂o popo艂udnie. Stokrotki

na kamiennej drodze rzuca艂y d艂ugie cienie. Wkraczali w swoje

kuchenne kr贸lestwo, by przygotowa膰 kolacj臋. Santiago zanurza艂

d艂onie w porcelanowej miseczce wype艂nionej m膮k膮. Czu艂 jej cie-

p艂o, s艂ysza艂, jak delikatnie skrzypi, kiedy wciska si臋 pomi臋dzy

palce. M膮ka brudzi艂a mu r臋ce, a on u艣miecha艂 si臋 i spogl膮da艂

znad blatu z bia艂ego gipsu na babci臋 stoj膮c膮 na tle okna jak jed-

na z gwiazd roz艣wietlaj膮cych noc. Olvido natomiast pozbawia艂a

sole g艂贸w, g艂aska艂a ich sk贸r臋, ca艂owa艂a rybie ogony, szorstkie

jak m臋skie bokobrody. W艂osy mia艂a zebrane w w臋ze艂, a w nim

u艣pione srebrnocynowe nitki: mija艂o p贸艂wiecze jej 偶ycia... Pod-

kowy pod jej oczami wydawa艂y si臋 barkami, kt贸re ugrz臋z艂y przy

piaszczystym wybrze偶u, male艅kie wobec b艂臋kitnego horyzontu

jej oczu. Ale nadal zachowa艂a sw膮 nadzwyczajn膮 urod臋, odpor-

na na up艂yw czasu, jak niegdy艣 na ok艂ady i szpec膮ce mikstury

Manueli Laguny.

Santiago cisn膮艂 m膮k膮 w jej w艂osy.

- B臋dziesz jeszcze bielsza, babciu!

Zmarszczy艂a brew, chwyci艂a ryb臋 i pogrozi艂a mu ni膮.

- Zaraz zobaczymy, co potrafisz, kawalerze.

Z艂apa艂a ch艂opca i zacz臋艂a go 艂askota膰.

- Poddaj臋 si臋 - 艣mia艂 si臋 Santiago.

Po kolacji siadali razem obok kominka, Santiago w fotelu pra-

babki, a O艂vido na krze艣le blisko niego. Ogie艅 trzeszcza艂 i rumie-

ni艂 im policzki. Teraz Santiago opowiada艂 ba艣nie Manueli Laguny,

pozwala艂 p艂yn膮膰 s艂owom w dobrobycie ludzkich los贸w. Ze splecio-

nymi d艂o艅mi 偶eglowali po morzu, kt贸re wype艂nia艂o salon, s艂ucha-

j膮c chrapliwych g艂os贸w rybak贸w i 艣piew贸w syren. Dr偶eli przed

sztormami, zemst膮 kaszalot贸w, zasypiali przy opowie艣ciach pia-

sku i smo艂y. Noc spada艂a na nich z g贸ry, a ciemno艣膰 kuli艂a si臋 za

ich plecami, kiedy Santiago przerywa艂 ba艣艅. Wtedy ca艂owa艂 d艂o艅

babci, a ona zawsze dopowiada艂a koniec historii.

Latem, kiedy Santiago Laguna sko艅czy艂 dwana艣cie lat, do Czer-

wonego Domu nadesz艂a przesy艂ka. Mia艂a dwa metry wysoko艣ci

i p贸艂tora szeroko艣ci. By艂a obwi膮zana sze艣cioma b膮d藕 siedmioma

sznurami, jedne grubsze od drugich, i owini臋ta w karton z poro-

stami pokryty brudem ze 艣rodkowej Europy. Okleja艂y j膮 znaczki

pocztowe z Londynu, Lizbony, Pary偶a, Brukseli i Amsterdamu,

po艣r贸d innych miast i miasteczek, kt贸rych 艣lady zmy艂 deszcz,

d艂uga podr贸偶 b膮d藕 pot tragarzy. Cuchn臋艂a moczem kota, tulipa-

nami, frytkami z majonezem, zje艂czal膮 czekolad膮, sadz膮 poci膮gu,

st臋ch艂ymi bulwarami...

- Prosz臋 tu podpisa膰, se艅ora - poleci艂 listonosz Olvido.

- Co kupi艂a艣, babciu? - Santiago z ciekawo艣ci膮 obserwowa艂

Paczk臋.

- Nic - odpowiedzia艂a, wzruszaj膮c ramionami.

Ch艂opiec pobieg艂 po no偶yce do przycinania ga艂臋zi, 偶eby pozby膰

si臋 sznur贸w. Gdy jedne by艂y stwardnia艂e od warstwy zje艂cza艂ego

t艂uszczu, inne puszcza艂y jak mas艂o, zbutwia艂e od ple艣ni i czasu.

Kiedy Santiago rozprawi艂 si臋 z nimi, pos艂u偶y艂 si臋 no偶em, by roz-

ci膮膰 ta艣m臋 ciasno owijaj膮c膮 kartonowe opakowanie. O艂vido pomo-

g艂a mu usun膮膰 papier ze wszystkich zak膮tk贸w. Pojawi艂 si臋 przed

nimi portret niezwykle pi臋knej kobiety. By艂 to obraz olejny, ma-

lowany poci膮gni臋ciami pe艂nymi cierpienia, w pastelowych kolo-

rach, nasycony mi艂o艣ci膮 i roz艂膮k膮.

- To przecie偶 ty, babciu!

Policzki Olvido zap艂on臋艂y w艣ciek艂o艣ci膮 wspomnie艅. U do艂u

obrazu, w prawym rogu, widnia艂 czarny inicja艂, jak trup koguta.

- Nie podoba ci si臋?

Nie odpowiedzia艂a, bo pod stopami odkry艂a list. Musia艂 upa艣膰

na pod艂og臋, kiedy otwierali pakunek. Dr偶a艂y jej r臋ce, kiedy roz-

rywa艂a kopert臋.

- Od kogo ten list, babciu?

- Od twojego ojca.

- Wiedzia艂em! - Santiago u艣miechn膮艂 si臋 z satysfakcj膮.

Papier by艂 pomi臋ty, naznaczony 偶贸艂tymi plamami, pachnia艂 le-

moniad膮.

- Co pisze? - spyta艂 ch艂opiec.

- Nie mog臋 odczyta膰 - zacisn臋艂a usta. - Musia艂 si臋 pomoczy膰

i tekst si臋 zamaza艂. Da si臋 jedynie odcyfrowa膰 na ko艅cu imi臋 i na-

zwisko twojego ojca, Pierre'a Lesaca, i dat臋.

- Czy mog臋 zobaczy膰 ten list?

Olvido poda艂a mu kartk臋. Nosi艂a dat臋 sprzed dw贸ch lat. Obraz

okr膮偶y艂 w tym czasie Europ臋! Zagubi艂 si臋, a mo偶e oszukiwa艂 swoje

przeznaczenie...?

- To pierwszy obraz mojego ojca, kt贸ry mog艂em zobaczy膰. Uwa-

偶am, 偶e jest wspania艂y, tata jest wielkim artyst膮. Czy mog臋 zabra膰

list, chocia偶 taki zamazany? Schowam go razem z innymi.

Przez te wszystkie lata Pierre Lesac w Bo偶e Narodzenie s艂a艂

synowi 偶yczenia z Pary偶a, a czasem nawet fotografi臋. Niekiedy

przypomina艂 sobie tak偶e o jego urodzinach i posy艂a艂 kartk臋 uro-

dzinow膮. „Uca艂owania dla babci - pisa艂 zawsze u do艂u - opiekuj

si臋 ni膮 troskliwie".

- My艣lisz, 偶e w li艣cie by艂o napisane, 偶e obraz to m贸j prezent

na urodziny? Oczywi艣cie nie te dwunaste, lecz te, gdy sko艅czy艂em

dziesi臋膰 lat, a poniewa偶 zagin膮艂, doszed艂 teraz...

- Jestem pewna, 偶e to prezent urodzinowy - O艂vido pog艂adzi艂a

wnuka po policzku.

- Gdzie go umie艣cimy?

- Mo偶e na strychu, 偶eby si臋 nie zniszczy艂.

- Ale偶 nie, babciu, powiesimy go w salonie, jeste艣 na nim taka

艣liczna!

Odt膮d obraz Pierre'a Lesaca towarzyszy艂 im w noce pe艂ne ba艣ni.

Olvido unika艂a spogl膮dania na niego, 偶eby nie uciek艂 jej w膮tek

legendy, 偶eby wspomnienia jak bluszcz nie rozpleni艂y si臋 w wie-

czornej opowie艣ci.

Tego lata Santiago Laguna zacz膮艂 rozwija膰 kolejne ze swych ar-

tystycznych upodoba艅. Nie藕le rysowa艂, od ma艂ego sprawia艂o mu to

przyjemno艣膰, chocia偶 gdy sko艅czy艂 dwana艣cie lat, mo偶na ju偶 by艂o

odgadn膮膰, 偶e nie zosta艂 obdarzony przez los tak wielkim talentem jak

jego ojciec. On wola艂 wiersze. Ukryty w jasnej plamie wiciokrzew贸w,

w samych slipkach, wystawia艂 si臋 na s艂o艅ce obok babci. Ona czyta-

艂a stale 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, a on szkicowa艂 w zeszycie zarys

swych pierwszych poemat贸w. Opowiada艂y o uczuciu, jakiego jesz-

cze nie pozna艂; by艂a to jedynie t臋sknota, kt贸r膮 obserwowa艂 i wyczu-

wa艂 instynktownie w naturze. Ga艂膮zki wiciokrzew贸w spoczywaj膮ce

jedne na drugich wydawa艂y si臋 na kogo艣 czeka膰, jakby ten powr贸t

mia艂 je wysuszy膰, a potem pozwoli膰 im na nowo zakwitn膮膰. 呕y艂y

i umiera艂y w oczekiwaniu, raz za razem, w nieprzerwanej udr臋ce,

w wirze 艣niegu, a to suche li艣cie, a to s艂oneczny 偶ar...

Natomiast Santiago, przeciwnie, by艂 ch艂opcem, kt贸ry niczego nie

oczekiwa艂. Posiada艂 tyle, ile pragn膮艂. Odk膮d zacz膮艂 ucz臋szcza膰 do

szko艂y, miewa艂 koleg贸w, chocia偶 nigdy z nikim nie nawi膮za艂 bli偶-

szej relacji. Lubi艂 gra膰 z innymi ch艂opcami w kapsle - malowali je

r贸偶nymi kolorami i rozgrywali minimecze futbolowe, w kt贸rych

pi艂k膮 by艂o ziarnko groszku lub kulka. Czasami bawili si臋 w cho-

wanego na placu albo grali w dwa ognie. Kiedy艣 syn w艂a艣ciciela

zak艂adu pogrzebowego odwa偶y艂 si臋 rzuci膰 „przekl臋ty" podczas

jakiej艣 rozgrywki. Santiago wzi膮艂 si臋 pod boki, roze艣mia艂 mu si臋

w twarz i zawo艂a艂:

239

- To ty jeste艣 przekl臋ty, ja jestem jedynym ch艂opcem w tym

miasteczku, kt贸ry urodzi艂 si臋 z anielsk膮 aureol膮!

- Ale mama m贸wi, 偶e twoja prababcia by艂a kobiet膮 z艂ych oby-

czaj贸w, i twoja babcia te偶...

W odpowiedzi Santiago wymierzy艂 mu cios w oko i mocnego

kopniaka w 艂ydk臋. Obola艂y oszczerca pr贸bowa艂 odda膰 ciosy, ale

pchni臋ty zn贸w wyl膮dowa艂 na ziemi. 呕aden z ch艂opc贸w, kt贸rzy

ich otaczali, nie ruszy艂 na pomoc synowi w艂a艣ciciela zak艂adu po-

grzebowego, 偶aden nie o艣mieli艂 si臋 zmierzy膰 z Santiagiem Lagun膮,

najwy偶szym z nich, i jedynym pochodz膮cym od nadnaturalnych

przodk贸w. Tylko pewna dziewczynka odwa偶y艂a si臋 powt贸rzy膰

„przekl臋ty" i wtr膮ci膰 si臋 do jego rodzinnych spraw - c贸rka kwia-

ciarki. Santiago skierowa艂 na ni膮 intensywne spojrzenie b艂臋kitnych

oczu, przygryz艂 wargi i ruszy艂, by j膮 ukara膰 moc膮, z kt贸r膮, jak ju偶

dawno odkry艂, potrafi艂 oddzia艂ywa膰 na p艂e膰 przeciwn膮. Odt膮d mru-

ga艂 do niej porozumiewawczo, kiedy 艣piewa艂 w ko艣ciele, przynosi艂

jej w prezencie bukieciki le艣nych kwiat贸w, odrabia艂 za ni膮 zada-

nia domowe, a kiedy dziewczynka, ujarzmiona mi艂o艣ci膮, b艂aga艂a

go o przebaczenie, odpowiedzia艂 lekcewa偶膮co:

- Wydaje mi si臋, 偶e teraz to ty jeste艣 przekl臋ta.

To by艂 jedyny raz, kiedy mia艂 problem z p艂ci膮 przeciwn膮, ponie-

wa偶 wi臋kszo艣膰 jego szkolnych kole偶anek umiera艂a z pragnienia,

by sta膰 si臋 jego „narzeczon膮". Nie tylko by艂 naj艂adniejszym ch艂op-

cem w miasteczku, ale by艂 tak偶e zabawny i 艣piewa艂 jak anio艂. On

jednak nigdy si臋 na 偶adn膮 nie zdecydowa艂. Bardzo lubi艂 wnuczk臋

aptekarza, delikatn膮 dziewczynk臋 o jasnych lokach i oczach jak

kora drzewa, kt贸ra 艣wiata poza nim nie widzia艂a, odk膮d w wieku

sze艣ciu lat narysowa艂 jej na d艂oni b艂臋kitn膮 wiewi贸rk臋. W niekt贸re

popo艂udnia, kiedy nie by艂o audycji w radiu, kryli si臋 na zapleczu

apteki i Santiago pomaga艂 jej odrabia膰 zadania, poniewa偶 dziew-

czynka udawa艂a t臋p膮 z literatury, biologii i chemii, jego ulubionych

przedmiot贸w. Ukryty w tym miejscu wy艂o偶onym g艂adkimi p艂ytkami

porzuca艂 ksi膮偶ki i przekonywa艂 przyjaci贸艂k臋, 偶eby przygotowali

w mo藕dzierzach ok艂ady, kt贸re leczy艂y 艣wierzb u ps贸w, i lewatywy

z any偶u i wody r贸偶anej dla kot贸w cierpi膮cych na zaparcia. Zaple-

cze apteczne by艂o pogr膮偶one w oparach eliksir贸w, resztki zi贸艂 p艂y-

wa艂y we mgle swego w艂asnego wywaru, a tymczasem dziewczynka

wci膮偶 spogl膮da艂a na niego, mieszaj膮c zawarto艣膰 naczy艅.

240

Ale to, czego Santiago pragn膮艂 najbardziej, to mi艂o艣膰 babci, kt贸ra

偶y艂a tylko dla niego. Czu艂o艣膰 ojca Rafaela, ogromna i przyt艂aczaj膮ca

tak jak jego spos贸b poruszania si臋 po 艣wiecie, zast臋powa艂a ch艂opcu

nieobecnego ojca. Pierre Lesac nigdy nie odwiedzi艂 syna.

W wieku trzynastu lat ch艂opiec udoskonali艂 warsztat poetycki

i zacz膮艂 czyta膰 w艂asne wiersze w radiu. Program by艂 emitowany

w soboty w dziale kultura, a ojciec Rafael puch艂 z dumy, 偶e San-

tiago prezentuje swoje utwory na falach. Ksi膮dz wyra藕nie si臋 po-

starza艂, chocia偶 wydawa艂 si臋 mie膰 dziesi臋膰, a nawet pi臋tna艣cie lat

mniej ni偶 w rzeczywisto艣ci. W jego rodzinie m臋偶czy藕ni umierali

p贸藕no, lecz nie ze staro艣ci, tylko z nud贸w. Wi臋kszo艣膰 cieszy艂a

si臋 wr臋cz tytanicznym zdrowiem do ko艅ca swoich dni, nadwy-

r臋偶onym jedynie, w niekt贸rych pokoleniach, przez pewn膮 godn膮

po偶a艂owania dolegliwo艣膰 moczow膮. Ona to w艂a艣nie dosi臋g艂a ojca

Rafaela i szarpa艂a mu nerwy, przywi膮zuj膮c do porcelanowego noc-

nika przy ka偶dym odruchu kaszlu, kichni臋ciu b膮d藕 wybuchu 艣mie-

chu. Musia艂 nauczy膰 Santiaga obs艂ugi rozg艂o艣ni radiowej, i przy

wielu okazjach to w艂a艣nie ch艂opiec zajmowa艂 si臋 puszczaniem ch贸-

r贸w gregoria艅skich b膮d藕 czytaniem podsuwanych przez probosz-

cza porad religijnych - owocu jego bezsennych pracowitych nocy.

Wkr贸tce Santiago zaproponowa艂 poszerzenie program贸w kultural-

nych o audycje po艣wi臋cone sztuce kulinarnej, kt贸rymi zaj臋艂aby si臋

Olvido Laguna. Ksi膮dz uzna艂 to za wspania艂y pomys艂.

Pierwsz膮 audycj臋 nadano w sobot臋 rano. Olvido przyj臋艂a pro-

pozycj臋 tylko dlatego, 偶e nie potrafi艂a niczego odm贸wi膰 wnu-

kowi. Usiad艂a przed mikrofonem i cho膰 czu艂a, 偶e w jej gardle tkwi

ogromny bak艂a偶an, zacz臋艂a m贸wi膰 o panierkach. Jej przerywany

g艂os ci膮gn膮艂 opowie艣膰 o samotno艣ci wielu lat sp臋dzonych po艣r贸d

ciszy mi臋s, ryb i warzyw, ale w miar臋 jak zag艂臋bia艂a si臋 w wyja艣nia-

nie swych przepis贸w, nabiera艂 si艂y. 艁zy, zemsta, t臋sknota, u艣miechy

opu艣ci艂y kuchni臋 Czerwonego Domu i usadowi艂y si臋 w pokoiku

obok zakrystii, uchodz膮c gnane przez fale radiowe. G艂os Olvido

by艂 potokiem, kt贸ry zrasza艂 mikrofon, w艂a艣nie spr贸bowa艂a miod贸w

komunikacji i ju偶 nic nie mog艂o jej zatrzyma膰. Panie z dobrych do-

m贸w w salonikach z koronkowymi serwetami i kaw膮 z mlekiem

oblizywa艂y si臋, obgryza艂y o艂贸wki, kt贸rymi pospiesznie zapisy-

wa艂y przepisy na ma艂ych karteczkach, zimnymi d艂o艅mi ch艂odzi艂y

241

policzki, trwa艂y z na wp贸艂 otwartymi oczami. Tymczasem wdowy

w miasteczku, zebrane wok贸艂 odbiornika w domu najzamo偶niej-

szej z nich, a偶 je偶y艂y si臋 od plotek, mlaska艂y j臋zykami i potaki-

wa艂y sobie zjadliwie.

呕ycie towarzyskie Olvido Laguny, kt贸re rozwin臋艂o si臋 nie艣mia艂o

od pozdrowie艅 niekt贸rych wiernych, odk膮d Santiago zacz膮艂 艣piewa膰

w ko艣ciele, zmieni艂o si臋 teraz we wrzenie konwersacji kulinarnych.

Mieszkanki bogatych dom贸w, do艣wiadczone kucharki, 偶ony i c贸rki

handlarzy, a tak偶e wiele mniej znacz膮cych pa艅 zatrzymywa艂y j膮 na

placu, w uliczkach, w aptece, 偶eby pogratulowa膰 wyst臋pu i wyja艣-

ni膰 w膮tpliwo艣ci dotycz膮ce pieczeni czy kr贸lika duszonego z cebul膮.

W sklepie z artyku艂ami spo偶ywczymi zacz臋to sprzedawa膰 dynie i ka-

pusty z informacj膮: specjalnie do przepis贸w Olvido. Zdawa艂o si臋, 偶e

cudownym trafem wybaczono jej urod臋. Zapraszano j膮 na podwie-

czorki do domu w艂a艣cicieli zak艂adu pogrzebowego. Gorycz ci膮偶膮cej

nad ni膮 kl膮twy wydawa艂a si臋 zanika膰 po艣r贸d wyszukanych smak贸w

panierek i dorszy. Zaproszono j膮 tak偶e na 艣winiobicie w posiad艂o-

艣ci burmistrza. Przestano j膮 nazywa膰 Lagun膮 od zmar艂ego ch艂opca,

odt膮d sta艂a si臋 Lagun膮 kuchark膮. Czarne rz膮dki staruszek pozdra-

wia艂y j膮, gdy przechodzi艂a, jakby dopiero teraz zrozumia艂y jej hi-

stori臋. Manuela Laguna, rozparta w r贸偶owym mauzoleum, obraca艂a

si臋 z zadowoleniem z powodu tego awansu spo艂ecznego, natomiast

siostra Estebana ws膮cza艂a 偶贸艂膰 mi臋dzy 艣ciegi po艅czoch.

W tym czasie zako艅czy艂a si臋 budowa sportowego obiektu wznie-

sionego dzi臋ki ostatniej woli Manueli. W miejskim dekrecie, kt贸ry

zdoby艂 aprobat臋 niemal ca艂ego miasta, postanowiono uszanowa膰

wol臋 zmar艂ej i nadano wspania艂emu obiektowi nazw臋 „Santiago

Laguna". Aby uczci膰 zaszczyt, jakim mogli si臋 cieszy膰 bardzo nie-

liczni ch艂opcy w jego wieku, i do tego 偶ywi, wnuczka aptekarza

uca艂owa艂a go w usta, kiedy pracowali nad ok艂adem z rozmarynu

i ma艣ci膮 mi臋tow膮 maj膮c膮 艂agodzi膰 dokuczliwe uk艂ucia b膮k贸w.

Ch艂opiec z przyjemno艣ci膮 ch艂on膮艂 ciep艂o drobnych ust, smakuj膮c

poca艂unek jak mi膮偶sz moreli. Otworzy艂 je j臋zykiem, jakby za-

mierza艂 zje艣膰 pestk臋, i zainteresowa艂 si臋 ich wn臋trzem, stykaj膮c

w艂asny j臋zyk z j臋zykiem dziewczyny. Ok艂ady przesta艂y go zajmo-

wa膰, d艂onie poplamione mi臋tow膮 mazi膮 obj臋艂y szczup艂膮 tali臋, na

twarzy czu艂 burz臋 jasnych lok贸w, znak po偶膮dania, kt贸re sp艂ywa艂o

po dziewcz臋cych policzkach.

242

- Kocham ci臋 - powiedzia艂a - ju偶 od dawna.

W p艂ytkach aptecznego zaplecza kondensowa艂a si臋 mi艂o艣膰 dziew-

czyny. Santiago zn贸w zacz膮艂 j膮 ca艂owa膰, przyci膮gn膮艂 do siebie z ca-

艂ej si艂y i wtedy wbi艂y si臋 w niego jej piersi, twarde jak muszle ma艂偶y,

kt贸re O艂vido dorzuca艂a do niedzielnej padli.

- Czy napiszesz dla mnie wiersz? - wyszepta艂a mu do ucha.

Tej nocy zamkni臋ty w swoim pokoju, ukrywaj膮c przed Olvido to,

co si臋 zdarzy艂o, w obawie, 偶e poczuje si臋 zdradzona, nie napisa艂

wiersza dla swej jasnow艂osej przyjaci贸艂ki, lecz dla poca艂unku, kt贸ry

przeobrazi艂 si臋 w niezale偶n膮 istot臋 unosz膮c膮 si臋 w powietrzu.

ROZDZIA艁 17

Cho膰 Santiago Laguna s膮dzi艂, 偶e urodzi艂 si臋 bez rodzinnego

pi臋tna, w niedziel臋, kiedy pozna艂 Ezequiela Montesa po wyj艣ciu

ze mszy, przez plecy przebieg艂 mu lodowaty dreszcz.

M臋偶czyzna tchn膮艂 aromatem myd艂a lawendowego zmieszanego

ze s艂odycz膮 owiec, kt贸ry umiejscowi艂 si臋 w bruzdach na czole i na

szyi, i mimo dok艂adnego mycia nie potrafi艂 si臋 od tej woni uwolni膰.

Santiago u艣cisn膮艂 r臋k臋 szorstk膮 i zimn膮 z powodu pa藕dziernikowej

wilgoci. Ezequiel u艣miechn膮艂 si臋. Nosi艂 czarne sztywne ubranie

przypominaj膮ce zbroj臋 i bia艂膮 koszul臋 bez ko艂nierzyka. G臋ste kasz-

tanowe w艂osy wi艂y si臋 na skroniach, chocia偶 by艂y kr贸tko ostrzy-

偶one. Santiago, podobny do swego ojca, by艂 wy偶szy od Montesa,

w wieku szesnastu lat sta艂 si臋 przystojnym urodziwym ch艂opcem,

o sylwetce strzelistej jak katedra.

- Tak si臋 ciesz臋, 偶e si臋 poznali艣cie, nareszcie - powiedzia艂aOl-

vido, przedstawiaj膮c ich sobie.

Ezequiel Montes zatapia艂 w niej badawcze spojrzenie oczu zielo-

nych od wiecznego spogl膮dania na pastwiska, a ona odpowiedzia艂a

mu czu艂ym zerkni臋ciem. To wtedy Santiago odkry艂, 偶e zamiast

ko艣ci ma rw膮ce strumienie, bo nogi ugi臋艂y si臋 pod nim, i przekl膮艂

placek z je偶ynami, kolczaste krzaki i dzwoneczki na szyi owiec.

Po raz pierwszy w 偶yciu czu艂 si臋 najbardziej nieszcz臋艣liwym cz艂o-

wiekiem na 艣wiecie.

Kt贸rego艣 dnia w po艂owie wrze艣nia, gdy Santiago by艂 w szkole,

Olvido wybra艂a si臋 do lasu, 偶eby zebra膰 owoce do ciasta. Prze-

znaczenie b膮d藕 kamie艅, o kt贸ry si臋 potkn臋艂a, sprawi艂y, 偶e stra-

ci艂a r贸wnowag臋 i wpad艂a do w膮wozu, gdzie ros艂y krzaki pe艂ne

najwspanialszych je偶yn ko艅ca lata. Poturbowana i poraniona

cierniami zobaczy艂a, jak nad brzegiem parowu pojawia si臋 owca

244

z dzwoneczkiem u szyi, a potem druga, i jeszcze jedna, z okr膮-

g艂ymi oczami pe艂nymi zamy艣lenia towarzysz膮cego 偶uciu trawy.

Za nimi wychyli艂a si臋 silna posta膰 Ezequiela Montesa. Olvido wi-

dywa艂a go czasem w ko艣ciele lub w sklepie z artyku艂ami spo偶yw-

czymi, cho膰 nigdy nie zwr贸ci艂a na niego uwagi, a偶 zobaczy艂a go

na brzegu parowu, patrz膮cego na ni膮 z szeroko rozstawionymi no-

gami, z torb膮 pastersk膮 przerzucon膮 przez rami臋, wyci膮gaj膮cego

do niej r臋k臋 w ge艣cie pomocy. Potem uj膮艂 j膮 pod ramiona, mia艂a

bowiem problemy z chodzeniem. Przedstawi艂 si臋 niedbale, jak to

samotny pasterz. Aby opatrzy膰 rany, zawi贸d艂 j膮 do swego schro-

nienia w zagrodzie, tropiony przez chmurne beczenie owiec.

- Posmaruj臋 pani zadrapania ma艣ci膮 - z jego gard艂a wydoby-

wa艂 si臋 g艂os przypominaj膮cy ochryp艂ego wilka.

Pasterski domek by艂 male艅ki, mia艂 kamienne 艣ciany i dach po-

kryty dach贸wk膮. Ezequiel Montes postanowi艂 nie wprowadza膰 go艣-

cia do 艣rodka, wewn膮trz by艂a bowiem tylko prowizoryczna prycza,

stolik i palenisko, 偶eby si臋 rozgrza膰 nocami i przygotowa膰 posi艂ek.

Poprowadzi艂 j膮 na 艂膮k臋, tu偶 obok wej艣cia, i zdj膮艂 sakw臋, 偶eby pod-

艂o偶y膰 jej pod g艂ow臋. Po艂udniowe s艂o艅ce spogl膮da艂o na nich z g贸ry.

Ezequiel wszed艂 do domku i po chwili przyni贸s艂 butelk臋, kawa艂ek

p艂贸tna i kubek mleka.

- Prosz臋 wypi膰, lepiej si臋 pani poczuje.

Unios艂a si臋 i wypi艂a ca艂e mleko. Potem zn贸w opad艂a na traw臋.

- Usun臋 ciernie, wbi艂y si臋 w nogi.

- Bardzo dzi臋kuj臋 - Olvido podci膮gn臋艂a sp贸dnic臋, ods艂aniaj膮c

kolana, i z艂膮czy艂a uda.

Czu艂a silne palce mozolnie usuwaj膮ce igie艂ki i piek膮cy b贸l dzie-

si膮tek ranek.

- Pierwszy raz mi si臋 co艣 takiego przydarza, wyobra偶a pan so-

bie? Ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂am, spaceruj膮c tu, po艣r贸d tych p贸l.

- Ten par贸w jest niebezpieczny, niedawno wpad艂a tam jedna

z moich owiec, ledwo si臋 wydosta艂a ca艂a poraniona. Ojej - zanie-

pokoi艂 si臋 nagle - przecie偶 pani jest znacznie pi臋kniejsza od owcy...

nie chcia艂em pani por贸wna膰 z...

- Nic si臋 nie sta艂o - Olvido przes艂a艂a mu u艣miech.

Pasterz oczy艣ci艂 delikatnie rany czystym p艂贸tnem i posmaro-

wa艂 ma艣ci膮 z tymiankiem. Ale nie o艣mieli艂 si臋 poprosi膰 jej, 偶eby

obna偶y艂a uda.

245

- Teraz pozosta艂y jeszcze zadrapania na ramionach i na twarzy.

Ezequiel Montes pochyli艂 si臋 nad kobiet膮. Up艂yn臋艂y ca艂e tygo-

dnie obcowania wy艂膮cznie z natur膮. Czu艂 ucisk w 偶o艂膮dku. Unika艂

spogl膮dania jej w oczy i na usta, stara艂 si臋 koncentrowa膰 wy艂膮cznie

na ranach. Z piersi pasterza emanowa艂 niewidzialny opar, kt贸ry

u艣mierza艂 b贸l Olvido.

- Czy mo偶e pani zsun膮膰 bluzk臋?

- Oczywi艣cie.

Kiedy ods艂oni艂a ramiona, poczu艂, 偶e jego sk贸ra p艂onie.

- Daleko pani mieszka?

- W tym du偶ym domu obok drogi. - Pasterz mia艂 wielkie ogo-

rza艂e d艂onie. - Nazywa si臋 Czerwony Dom. Ach, przepraszam, nie

przedstawi艂am si臋, a pan jest taki mi艂y. Nazywam si臋 Olvido Laguna.

- Odprowadz臋 pani膮 do domu, O艂vido.

- Ju偶 do艣膰 czasu panu zaj臋艂am - powoli spr贸bowa艂a si臋 pod-

nie艣膰.

- Czy mo偶e pani i艣膰?

- Tak - postawi艂a kilka krok贸w. Bola艂a j膮 noga i lekko utyka艂a.

- P贸jd臋 z pani膮.

Ezequiel Montes zagoni艂 owce do zagrody i pozostawi艂 je pod

opiek膮 dw贸ch sporych brytan贸w. Potem wym贸g艂, by Olvido splot艂a

swoje rami臋 z jego i wspar艂a si臋 na nim, i tak obj臋ci ruszyli w d贸艂

przez 艂膮ki usiane kielichami malw i polnych mak贸w. Z oddali da艂y

si臋 s艂ysze膰 beczenia innych stad wa艂臋saj膮cych si臋 w艣r贸d zakurzo-

nych zaro艣li i bukowych 艣cie偶ek, a kraw臋dzie dzwoneczk贸w ostrzy艂

mocny wiatr. Or艂y unosi艂y si臋 nad konturami wzg贸rz pi臋trz膮cych

si臋 po horyzont. Ezequiel szed艂 milcz膮cy, wiedziony nabytym in-

stynktem. Mia艂 czterdzie艣ci trzy lata i od dziecka przypisano mu

los pasterza. W oddali, za pastwiskami i parowem, kt贸ry kry艂 si臋

w zagajniku sosnowym, nagle zarysowa艂y si臋 kszta艂ty dw贸ch za-

ciekle walcz膮cych z sob膮 danieli.

- Dzi艣 nie b臋dzie ciasta z je偶ynami, na domiar z艂ego w krza-

kach zosta艂 m贸j koszyk - westchn臋艂a O艂vido.

- Jutro wespr臋 pani膮 silnym m臋skim ramieniem i uda si臋 upiec

ciasto - u艣miechn膮艂 si臋.

Li艣cie buk贸w zacz臋艂y si臋 ju偶 odrywa膰 od ga艂臋zi. 艁agodne i cie-

p艂e powietrze muska艂o ich twarze, kiedy dotarli do Czerwonego

Domu.

246

Santiago wr贸ci艂 ze szko艂y o pierwszej po po艂udniu i Olvido

opowiedzia艂a mu, co si臋 wydarzy艂o. Ch艂opiec bardzo si臋 przej膮艂

jej ranami, obmy艂 je i zdezynfekowa艂, zanim si臋 po艂o偶y艂, ale nie

emocjonowa艂 si臋 pasterzem, kt贸ry pom贸g艂 babci. Wyobrazi艂 sobie

bowiem, 偶e to Saturnino, gburowaty sze艣膰dziesi臋ciolatek, niezwy-

kle silny, kiedy si臋 upija艂 w niedziele, becza艂 na placu jak owca.

Nast臋pnego ranka wnuk chcia艂 zosta膰 w domu, 偶eby si臋 ni膮 opie-

kowa膰, lecz Olvido stanowczo utrzymywa艂a, 偶e czuje si臋 dobrze,

i w ko艅cu wyruszy艂 do szko艂y.

Min臋艂a jedenasta, gdy rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Poczu艂a

uderzenie ko艂atki gdzie艣 w okolicach 偶o艂膮dka. Wiedzia艂a, 偶e to on.

By艂 艣wie偶o ogolony, a twarda sk贸ra poprzez kontrast podkre艣la艂a

subtelno艣膰 zielonych oczu. Mia艂 b艂yszcz膮ce w艂osy i splata艂 d艂onie

poczerwienia艂e od porannego dojenia owiec. Wszed艂 do kuchni.

- Znalaz艂em - poda艂 jej koszyk wype艂niony po brzegi je偶ynami.

- O, to, co pan przyni贸s艂, wystarczy na dwa ciasta! - postawi艂a

koszyk na gipsowym blacie. - Czy napije si臋 pan kawy?

Pasterz przyj膮艂 zaproszenie, lecz nadal sta艂, obserwuj膮c, jak

Olvido przygotowuje aromatyczny nap贸j. Zna艂 histori臋 tej prze-

pi臋knej kobiety, dzieje jej rodziny i wystawnego lupanaru, kt贸ry

mie艣ci艂 si臋 w Czerwonym Domu na pocz膮tku wieku. Ale niemal

czterdzie艣ci lat sp臋dzi艂, ch艂odz膮c dusz臋 w g贸rach, i nie mia艂y dla

niego znaczenia plotki, lecz serce zakochane w szele艣cie lasu.

- Dobrze si臋 pani czuje? Jak rany?

- Ju偶 mi niemal nie dokuczaj膮, i z nog膮 te偶 lepiej po nocnym

odpoczynku. Musz臋 przyzna膰, 偶e by艂 pan bardzo mi艂y - poda艂a

mu fili偶ank臋 i usiedli razem za bia艂ym sto艂em, kt贸ry zast膮pi艂 ten,

na kt贸rym Manuela u艣mierca艂a koguty.

- Sama pani pracuje w tym wielkim domu?

- Opiekuj臋 si臋 wnukiem, kt贸ry jest ju偶 niemal m臋偶czyzn膮. Sko艅-

czy艂 szesna艣cie lat!

- Ja jestem wdowcem, moja 偶ona zmar艂a na zapalenie p艂uc, za-

nim zd膮偶y艂a urodzi膰 mi dzieci - 艂yk kawy wyda艂 mu si臋 gorzki.

- Wiem, co znaczy straci膰 ukochan膮 osob臋, bardzo mi przy-

kro... Nikt ju偶 potem jej nie zast膮pi.

Poczu艂a w ustach smak cmentarnej ziemi i spu艣ci艂a wzrok.

Ezequiel Montes doko艅czy艂 kaw臋. Mia艂 wielk膮 ochot臋 pog艂adzi膰

jej w艂osy i policzki, ale u艣cisn膮艂 tylko szczup艂膮 d艂o艅.

247

- Wilk po偶era owc臋, ale s膮 inne, kt贸rymi musz臋 si臋 zaj膮膰.

Spojrza艂a na niego, podoba艂 jej si臋 艂agodny takt pasterza i spra-

wia艂o jej przyjemno艣膰 ponowne wdychanie niewidzialnego oparu

p艂yn膮cego z jego piersi.

- Musz臋 i艣膰, dzi臋kuj臋 za kaw臋 i rozmow臋, czasami mijaj膮 tygo-

dnie, zanim spotkam kogokolwiek - cofn膮艂 r臋k臋 i podni贸s艂 si臋.

- Prosz臋 mnie odwiedza膰, kiedy tylko b臋dzie pan mia艂 ochot臋.

M臋偶czyzna wydawa艂 si臋 spieszy膰. Olvido odprowadzi艂a go do

drzwi, a potem patrzy艂a, jak si臋 oddala drog膮 pe艂n膮 stokrotek.

Kiedy Santiago wr贸ci艂 ze szko艂y, by艂a zaj臋ta przygotowywaniem

ciasta z je偶ynami. Upomnia艂 j膮, 偶e nie powinna by艂a wybiera膰 si臋

do lasu, nie odzyskawszy jeszcze pe艂ni si艂 po upadku.

- Pasterz mi je przyni贸s艂 - rzuci艂a niedbale.

- Kto by pomy艣la艂, 偶e stary Saturnino b臋dzie sobie robi艂 tyle

k艂opotu dla ciebie!

- To nie Saturnino mi pom贸g艂, lecz inny pasterz. Rzadko bywa

w mie艣cie, nazywa si臋 Ezequiel Montes.

Santiago z trudem go sobie przypomina艂 - milcz膮cy krzep-

ki m臋偶czyzna, o kt贸rym szeptano, 偶e ma spojrzenie i instynkt

wilka.

- Po po艂udniu sam mia艂em zamiar wybra膰 si臋 po je偶yny dla cie-

bie - ch艂opiec zmarszczy艂 brwi. - To bardzo uprzejmie ze strony

tego pasterza, ale je艣li odwiedzi ci臋 jeszcze raz, powiedz mu, 偶e

w tym domu jest ju偶 m臋偶czyzna - wyszed艂 z kuchni i ruszy艂 do

swojego pokoju, pokonuj膮c po dwa stopnie naraz.

O艂vido otar艂a d艂onie z je偶ynowego soku i posz艂a za nim.

- Powiedz, o co ci chodzi.

Le偶a艂 na 艂贸偶ku, wodz膮c po suficie nieobecnym wzrokiem.

- Nie chc臋, 偶eby ci si臋 co艣 przydarzy艂o, rozumiesz, babciu? Chc臋,

偶eby艣my zawsze byli razem.

Usiad艂a na brzegu 艂贸偶ka i pog艂aska艂a go po w艂osach. Santiago

opar艂 g艂ow臋 na jej kolanach i obj膮艂 j膮.

Nast臋pnego dnia, kiedy ch艂opiec poszed艂 do szko艂y, Olvido przy-

gotowa艂a posi艂ek, uporz膮dkowa艂a ogr贸d warzywny i wyruszy艂a

na poszukiwanie Ezequiela. Poranne mg艂y zasnuwa艂y pastwiska,

kt贸re wydawa艂y si臋 sennymi urojeniami, a wspomnienie paste-

rza - tylko mar膮. Poniewa偶 nie znalaz艂a go w pobli偶u parowu,

248

skierowa艂a si臋 do pasterskiego domku. W臋drowa艂a wsparta na

kiju, ostro偶nie, by nie upad艂o jej ciasto. Po dotarciu do zagrody do-

strzeg艂a, 偶e niebo si臋 rozja艣nia. Zobaczy艂a m臋偶czyzn臋 siedz膮cego

na 艂awce przed drzwiami domu, pogr膮偶onego w lekturze ksi膮偶ki.

Nagle uni贸s艂 wzrok, od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 na traw臋 i u艣miechn膮艂 si臋

z zadowoleniem. Podmuch wiatru, kt贸ry schodzi艂 z g贸r, rozwie-

wa艂 jej w艂osy i porusza艂 sp贸dnic膮.

- Prosz臋, to dla pana. Ciasto z je偶ynami.

Jej twarz zar贸偶owi艂 wysi艂ek, plecy wilgotnia艂y od potu. Jednak

kiedy Ezequiel Montes zbli偶y艂 si臋 do niej z nieposkromionym b艂y-

skiem w oczach, zadr偶a艂a.

- Zimno pani?

- Troch臋 - odwr贸ci艂a wzrok, bo poczu艂a, 偶e si臋 rumieni. Poda艂a

mu ciasto.

Podzi臋kowa艂, wszed艂 do wn臋trza i po艂o偶y艂 ciasto na stole. Potem

wyszed艂 ze sk贸r膮 barani膮 i narzuci艂 j膮 O艂vido na ramiona.

- Wiatr jest coraz ch艂odniejszy.

- Co pan czyta? - zapyta艂a, siadaj膮c obok niego na 艂aweczce.

- To Biblia.

By艂a to czarno oprawiona ksi臋ga, o kartkach po偶贸艂k艂ych ze

staro艣ci, od dotyku samotnych r膮k i nocy wype艂nionych wyciem

dzikich zwierz膮t.

- Nale偶a艂a do mojego ojca.

- Lubi pan czyta膰?

- Tylko Bibli臋, nie potrafi臋 czyta膰 niczego innego. Z niej si臋

uczy艂em i na niej poprzesta艂em.

- Nie usi艂owa艂 pan przeczyta膰 innych ksi膮偶ek... Je艣li wolno mi

spyta膰?

- Rozumiem pani ciekawo艣膰, ale kiedy staram si臋 to robi膰, litery

mi si臋 zlewaj膮 i nic nie zrozumiem. Jednak Bibli臋 przeczyta艂em

w ca艂o艣ci ponad dwadzie艣cia razy, bez najmniejszego k艂opotu.

Ezequiel usiad艂 na trawie, wyrwa艂 jakie艣 藕d藕b艂o i wsun膮艂 je do ust.

Wtedy opowiedzia艂 O艂vido, 偶e jego ojciec, w czasach swej m艂odo艣ci

proboszcz w ko艣ci贸艂ku w miasteczku Soria, zrzuci艂 sutann臋, kiedy

zakocha艂 si臋 w m艂odej modystce, kt贸ra codziennie przychodzi艂a do

ko艣cio艂a, 偶eby zapali膰 艣wiec臋 w intencji zmar艂ych rodzic贸w. Na jej

twarzy migota艂y p艂omyki male艅kich gromnic pocz臋tych ze wspo-

mnienia i jarzy艂y si臋 oczy jak u kota, kt贸re pchn臋艂y jego ojca w 艣wiat

249

po偶膮dania. Ezequiel nie pami臋ta艂 tych kocich oczu, matka zapad艂a

na zaka藕n膮 gru藕lic臋 i 艣mier膰 j膮 zabra艂a, kiedy mia艂 zaledwie cztery

lata. Po pogrzebie ojciec wr贸ci艂 do rodzinnego miasteczka i sta艂

si臋 pasterzem, 偶eby w艣r贸d g贸r po艣wi臋ci膰 si臋 synowi, owcom i 偶alo-

wi. Ch艂opiec nie chodzi艂 do szko艂y, towarzyszami jego zabaw by艂y

jagni臋ta i pot臋偶ne psy pasterskie. Litery poznawa艂 z Biblii, a liczy艂

tylko owce - dodawa艂, kiedy rodzi艂y si臋 jagni臋ta, i odejmowa艂, kiedy

wilki po偶era艂y owce.

Jego ojca zabili gwardzi艣ci pod koniec lat czterdziestych, kiedy

oskar偶ono go o sprzedawanie mleka i sera na czarnym rynku. Za-

strzelili go na drodze, gdzie od tamtego wydarzenia w艣r贸d bujnej

trawy kwit艂y maki i k艂uj膮ce osty. Odt膮d syn przechowywa艂 w sk贸rza-

nym woreczku 艂uski z kul, kt贸re znalaz艂 rozrzucone w b艂ocie; gdyby

nie by艂 tak m艂ody, nigdy by ich nie szuka艂. Jakby mog艂y mu zwr贸ci膰

to, co straci艂! Sypia艂 z tym woreczkiem pod poduszk膮, a pociski

wybucha艂y w jego snach i jednoczy艂y z prochem i terrorem pasterski

domek. Tymczasem wilki po偶era艂y jagni臋ta, poniewa偶 nie zrobi艂

nic, 偶eby im przeszkodzi膰. A偶 do tej nocy, kiedy pociski przesta艂y

wybucha膰, a Ezequiel zabi艂 po raz pierwszy wilka z prawdziwej

m臋skiej fuzji. Wtedy o 艣wicie poszed艂 na tamt膮 drog臋 i zakopa艂

sk贸rzany woreczek pod makami.

Pasterz wyra藕nie rozrusza艂 gard艂o, od wielu lat nie m贸wi艂 tak

wiele; up艂yn臋艂o sporo czasu, odk膮d s艂ucha艂a go kobieta, u艣miecha-

j膮c si臋 ustami poczerwienia艂ymi od wiatru. Po偶egnali si臋, kiedy

min臋艂o po艂udnie. Delikatny grzechot dzwoneczk贸w, beczenie o za-

pachu mleka, pastwiska emanuj膮ce zieleni膮, tak inn膮 od oczu

Ezequiela, sk艂oni艂y go do wyra偶enia pro艣by, aby odwiedzi艂a go

jeszcze kt贸rego艣 dnia.

- Przygotuj臋 dla pani ser.

Ich plany zm膮ci艂a jednak nieub艂agana natura. Kolejne dni sta艂y

pod znakiem obfitych opad贸w. Ser Ezequiela Montesa kis艂 w pa-

sterskim domku i czeka艂 na zmian臋 pogody. Mleko fermentowa艂o

zniecierpliwione, a grzyby wystawia艂y g艂owy spod kapeluszy, tak

samo jak pasterz zerkaj膮cy z okna, w strugach deszczu beznadziej-

nie szukaj膮c kobiecej sylwetki. A偶 pewnego popo艂udnia zmia偶d偶y艂

ser kolb膮 fuzji i zabra艂 si臋 do przygotowania nowego. Kiedy by艂 ju偶

gotowy, za艂o偶y艂 gumowany p艂aszcz, ukry艂 ser blisko serca i wyszed艂

250

z domu. Ruszy艂 pastwiskami, przedar艂 si臋 przez po艂acie g臋stych za-

ro艣li, potem przeby艂 las sosnowy i dotar艂 do Czerwonego Domu.

Z偶arte przez rdz臋 zawiasy kutej 偶elaznej bramy zazgrzyta艂y,

stokrotki porastaj膮ce kamienny trakt sk艂ania艂y g艂贸wki i bez skargi

umiera艂y zmia偶d偶one butem zakochanego m臋偶czyzny. Z艂ocona,

艣liska ko艂atka w kszta艂cie kobiecej pi臋艣ci pojawi艂a si臋 na drzwiach.

Olvido dostrzeg艂a twarz pasterza ukryt膮 pod szerokim rondem ka-

pelusza z podniszczonej sk贸ry.

- Ser nie m贸g艂 tak d艂ugo czeka膰.

Wydoby艂 go z czelu艣ci kapoty, a ona odsun臋艂a si臋, by zrobi膰

mu przej艣cie do kuchni. Pozostawia艂 za sob膮 艣lady mokrych bu-

t贸w. Olvido wzi臋艂a ser i kilka uderze艅 jego serca przenios艂o si臋

na jej palce.

- Dzi臋kuj臋 - odezwa艂a si臋. I nic wi臋cej.

Nie o艣mieli艂a si臋 mu opowiedzie膰 o ostatnich nocach sp臋dzonych

na niespokojnej drzemce wype艂nionej majakami o prochu strzelni-

czym, niepewna, czy pochodzi艂 on ze strzelby, z kt贸rej wystrzeli艂a

Manuela tamtej zimowej nocy, czy te偶 z 艂usek naboj贸w, na kt贸rych

sypia艂 pasterz. Nie o艣mieli艂a si臋 wyzna膰, 偶e kiedy ksi臋偶yc wyrusza艂

w podr贸偶 po niebie, miota艂a si臋 na 艂o偶u z baldachimem, a burszty-

nowe 藕renice kpi艂y z jej niepokoju wzbudzonego wyobra偶eniem

pastwisk i stad owiec. Nie o艣mieli艂a si臋 opisa膰 porank贸w, kiedy jej

wzrok rozgania艂 chmury, kalosze czeka艂y w pogotowiu w przedsion-

ku, a p艂aszcz przeciwdeszczowy na wieszaku, 偶膮dny swojego prze-

znaczenia. Nie o艣mieli艂a si臋 zdradzi膰 losu dy艅 umieraj膮cych w jej

d艂oniach, gdy je kroi艂a dr臋czona wyrzutami, 偶e o nim my艣li, wci膮偶

nie rozumiej膮c, jak to si臋 w艂a艣ciwie mog艂o zdarzy膰. Nie o艣mieli艂a

si臋 wspomnie膰 o melancholii, z kt贸r膮 obserwowa艂a krople deszczu,

o kt贸r膮 pyta艂 jej wnuk i z powodu kt贸rej po raz pierwszy go ok艂ama艂a.

Ezequiel Montes zdj膮艂 okrycie i wypi艂 kaw臋. Olvido gaw臋dzi艂a

o tym, jak uci膮偶liwa bywa czasami pogoda, o ogrodzie tkni臋tym

nadzwyczajnym urodzajem, o swych programach kulinarnych

w lokalnym radiu, a nawet w艂膮czy艂a odbiornik, 偶eby go艣膰 m贸g艂 po-

s艂ucha膰 Santiaga recytuj膮cego g艂uchym g艂osem wiersz brata Luisa

de Leon - przepowiedni臋 nadci膮gaj膮cej burzy.

- Czy odwiedzi mnie pani w mojej zagrodzie, kiedy przestanie

pada膰? B臋dziemy mogli jeszcze porozmawia膰? - spojrza艂 na ni膮

z intensywno艣ci膮 wilka.

251

- Z przyjemno艣ci膮.

Doszed艂 ich d藕wi臋k roz偶arzonych w臋gli, kt贸re rozpada艂y si臋

w palenisku. Zmierzch przejmowa艂 niebo w posiadanie, a ciem-

no艣膰 nie艣mia艂o wysuwa艂a j臋zyk gwiazd. Ezequiel za艂o偶y艂 kapot臋

i kapelusz. Na zewn膮trz nadal pada艂 deszcz.

- Do zobaczenia - u艣miechn膮艂 si臋.

Olvido sta艂a jeszcze d艂ugo w drzwiach, patrz膮c, jak poch艂a-

niaj膮 go cienie.

Tydzie艅 p贸藕niej, gdy niebo wreszcie si臋 osuszy艂o, Ezequiel Mon-

tes pogr膮偶y艂 si臋 w lekturze Biblii. Rozpami臋tywa艂 fragment o raju

z Ksi臋gi Rodzaju, a potem - przy 艣wietle 艣wiecy - w臋dr贸wk臋 Izra-

elit贸w przez pustyni臋. Kiedy zapad艂a noc, czuwa艂 nadal, a w wy-

obra藕ni g艂adzi艂 w艂osy kobiety...

O艂vido odwiedzi艂a zagrod臋 w dniu, w kt贸rym si臋 rozja艣ni艂o. By艂o

jeszcze bardzo wcze艣nie, na horyzoncie wci膮偶 da艂o si臋 dostrzec

strz臋py jutrzenki. Santiago zosta艂 na noc w ko艣ciele, 偶eby pom贸c

ojcu Rafaelowi, kt贸rego og贸lna niedyspozycja pog艂臋bi艂a si臋 jeszcze

w ostatnich latach. Nie musia艂a wi臋c czeka膰, a偶 wnuk p贸jdzie do

szko艂y. Jej przybycie oznajmi艂y szczekaniem pot臋偶ne mastify, kt贸re

wybieg艂y jej na spotkanie, machaj膮c zawzi臋cie ogonami. Pod pa-

ch膮 nios艂a Legendy Becquera*. M臋偶czyzna doi艂 w艂a艣nie owce, by艂

nieogolony, koszul臋 lu藕no wypu艣ci艂 na spodnie. Kiedy zobaczy艂

Olvido, z wra偶enia przewr贸ci艂 naczynie z mlekiem.

- Jest bardzo wcze艣nie, ale to taki cudowny dzie艅, 偶e ledwie

si臋 obudzi艂am, poczu艂am ochot臋 na spacer - odezwa艂a si臋.

- Tu zawsze jest pani mile widziana, prosz臋 przychodzi膰, kiedy

tylko pani zechce - pasterz przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po twarzy, zmar-

twiony wyra藕nie ciemniej膮cym zarostem, i pospiesznie wsun膮艂

koszul臋 w spodnie.

- Przynios艂am ksi膮偶k臋, mo偶e chcia艂by pan j膮 przeczyta膰?

- Ach... tak, dzi臋kuj臋. Czy jad艂a pani 艣niadanie?

- Tylko troch臋 owoc贸w.

- A wi臋c zapraszam na grzanki z serem i 艣wie偶e mleko.

* Gustavo Adolfo Becquer, wla艣c. Gustavo Adolfo Dominguez Bastida (1836-

1870) - wybitny poeta hiszpa艅ski, popularny jako autor erotyk贸w. Jego proza

(m.in. legendy i opowiadania) nawi膮zuje do epoki 艣redniowiecza i tradycji ludo-

wej w duchu romantyzmu.

252

Jedli usadowieni na niskich sto艂eczkach przed drzwiami domku.

Mimo 偶e chcia艂a mu pom贸c przygotowa膰 grzanki i pokroi膰 ser,

Ezequiel upar艂 si臋, 偶e sam zajmie si臋 wszystkim. Wn臋trze paster-

skiego domostwa pachnia艂o samotnym m臋偶czyzn膮, w膮skie 艂贸偶ko

by艂o niepo艣cielone, a naczynia pozosta艂e po wczorajszej kolacji

wala艂y si臋 nieumyte na kuchennym stole.

Po 艣niadaniu chwil臋 gaw臋dzili o my艣liwych, kt贸rzy zacz臋li ju偶

si臋 pojawia膰 w miasteczku, o chorobie, co dopad艂a nerki probosz-

cza mimo jego postury dinozaura, i o mistrzostwach domino, jakie

mia艂y si臋 odby膰 w miejscowym kasynie za kilka tygodni, a w kt贸-

rych Ezequiel mia艂 zamiar uczestniczy膰, odk膮d bowiem ojciec na-

uczy艂 go tej gry, kiedy by艂 jeszcze ma艂ym ch艂opcem, sta艂a si臋 ona

jedn膮 z jego wielkich pasji.

- Je艣li pan chce, mo偶emy zagra膰 partyjk臋, czasami grywam

z moim wnukiem - zaproponowa艂a O艂vido.

- Dlaczego nie przeczyta mi pani raczej kilku stron z tej ksi膮偶ki?

- My艣la艂am, 偶e wola艂by pan zrobi膰 to sam. Mog臋 pom贸c.

Olvido poda艂a mu ksi膮偶k臋 spoczywaj膮c膮 dot膮d na jej zsuni臋tych

udach, ale zamiast czyta膰, Ezequiel pog艂adzi艂 ok艂adk臋, jakby kry艂a

si臋 w niej delikatno艣膰 kobiety, kt贸ra u艣miecha艂a si臋 do niego wycze-

kuj膮co. Je艣li w innych okoliczno艣ciach wydrukowane litery wydawa-

艂y mu si臋 mr贸wkami w臋druj膮cymi chaotycznie od linijki do linijki,

w pobli偶u O艂vido mr贸wki zwar艂y szeregi, zmieniaj膮c si臋 w wodospad

w艂os贸w spadaj膮cy na obna偶one plecy. Wzdrygn膮艂 si臋, zadr偶a艂y mu

usta i wyrecytowa艂 w pami臋ci wersy z Ksi臋gi Rodzaju: „Ta dopiero

jest ko艣ci膮 z moich ko艣ci i cia艂em z mego cia艂a! Ta b臋dzie si臋 zwa艂a

niewiast膮, bo ta z m臋偶czyzny zosta艂a wzi臋ta"*.

- Przeczytamy to razem?

- Nie, prosz臋, nie tym razem, teraz nie m贸g艂bym si臋 na tym

skupi膰 - poprosi艂, odk艂adaj膮c ksi膮偶k臋 na traw臋.

- Co si臋 dzieje?

Poczu艂a na swojej d艂oni r臋k臋 m臋偶czyzny, potem b艂ysn臋艂y jego

zielone oczy. Ich usta zetkn臋艂y si臋, najpierw delikatnie, potem

艂apczywie, jakby chcieli, 偶eby te poca艂unki trwa艂y bez ko艅ca, do

ostatniego tchu. Obj臋li si臋 i padli na kolana, jak dwoje kajaj膮cych

* Rdz 2, 23. Cytat za: Pismo 艢wi臋te Starego i Nowego Testamentu w przek艂adzie

z j臋zyk贸w oryginalnych, oprac, zesp贸艂 biblist贸w polskich z inicjatywy benedykty-

n贸w tynieckich, wyd. 5 na nowo oprac, i popr., Pozna艅 2002.

253

si臋 grzesznik贸w. Poca艂unki sp艂ywa艂y im na ubranie, na jego ko-

szul臋, na damski sweterek, sypa艂y si臋 na sp贸dnic臋 i pasterskie

spodnie. Przetacza艂y przez pastwiska, tworz膮c rzek臋, na kt贸rej

brzegach szele艣ci艂y polne dzwoneczki, owce gasi艂y pragnienie,

skaka艂y 偶aby, a w jej wodach s艂o艅ce rozdziela艂o si臋 na tysi膮ce

s艂onecznych ostrzy. Nie potrzebowali tlenu, starcza艂y im same

usta. Nie dotykali si臋, jakby dane im by艂o ju偶 si臋 spotka膰 - doty-

kali si臋 tak, jakby dzieli艂y ich tysi膮ce kilometr贸w. Stracili r贸wno-

wag臋 i upadli na mi臋kk膮 muraw臋, nie rozlu藕niaj膮c u艣cisku. Psy

szczeka艂y obok, ale oni nie przestawali, okrywaj膮c si臋 rzek膮 poca-

艂unk贸w, a偶 Olvido brak艂o tchu. W贸wczas podnios艂a si臋, otrzepa艂a

sp贸dnic臋, i jak m艂oda dziewczyna umkn臋艂a od w艂asnych emocji

w kierunku szpaler贸w sosen, gdy tymczasem Ezequiel czu艂, 偶e

nieposkromiona si艂a rozrywa mu j膮dra, a nasienie zmienia si臋

w opadaj膮ce p艂atki 艣niegu.

Kiedy Olvido dotar艂a na plac w mie艣cie, my艣la艂a, 偶e serce wy-

skoczy jej z piersi. 艢ci膮gn臋艂a zmarszczk臋, kt贸ra usadowi艂a si臋 jej

pomi臋dzy brwiami, i ruszy艂a 艣cie偶k膮 w kierunku nekropolii. Gra-

barz wyrywa艂 chwasty pieni膮ce si臋 mi臋dzy nagrobkami, by korze-

nie nie przeszkadza艂y zmar艂ym. Nagle dostrzeg艂, jak idzie blada,

a jej zadyszka mog艂a 艣mia艂o rywalizowa膰 ze skrzeczeniem srok.

- Co si臋 dzieje, kobieto? - zawo艂a艂.

Nie odpowiedzia艂a, sz艂a dalej, pomi臋dzy szeregami krzy偶y i za-

kurzonych wie艅c贸w, a偶 do najstarszej cz臋艣ci cmentarza, gdzie si臋

znajdowa艂 gr贸b Estebana. Odk膮d zaj臋艂a si臋 wychowaniem San-

tiaga, zaprzesta艂a ukrywania si臋 w krypcie, ale nadal odwiedza艂a

to miejsce co tydzie艅 w godzinach otwarcia. Modli艂a si臋 te偶 nad

grobem c贸rki, czy艣ci艂a p艂yt臋 i k艂ad艂a na niej kwiaty.

„MARGARITA LAGUNA, NIECH ODPOCZYWA W SPOKOJU",

odczyta艂a napis i prze偶egna艂a si臋, zanim pad艂a na kolana przed

grobem ukochanego. Nabra艂a gar艣ciami ziemi臋 i zacisn臋艂a j膮 w d艂o-

niach. Potem otworzy艂a d艂onie i zbli偶y艂a ziemi臋 do ust. Sroki us艂y-

sza艂y, jak sk艂ada wyja艣nienia tej czarnej grudzie, patrzy艂y, jak

j膮 ca艂uje z delikatno艣ci膮 wieczno艣ci, jak p艂acze nad ni膮, a偶 nad

cmentarz nadci膮gn膮艂 zapach deszczu. O艂vido pad艂a na gr贸b i przy-

mkn臋艂a oczy.

254

Nast臋pnego dnia przez kuchenne okno dostrzeg艂a posta膰 Eze-

quiela Montesa kr臋c膮cego si臋 w pobli偶u bramy. Spacerowa艂 przy

pordzewia艂ych zawiasach jak zjawa, kt贸ra jeszcze zachowa艂a wi-

talno艣膰 偶ywego cz艂owieka. O艂vido gorliwie zabra艂a si臋 do usuwania

pestek z papryki, z艂ocenia cebuli na patelni, dzielenia kurczaka

na cz臋艣ci, a偶 posta膰 m臋偶czyzny znik艂a. Zjad艂a samotnie w kuchni,

spogl膮daj膮c przez okno, obiecuj膮c sobie, 偶e je艣li on wr贸ci, wyjdzie

mu na spotkanie. Odsun臋艂a deser. Ju偶 wystarczaj膮co mocno za-

lega艂o jej w 偶o艂膮dku wspomnienie tego, co si臋 wydarzy艂o mi臋dzy

nimi poprzedniego dnia. Otar艂a wilgotne usta z t艂uszczu sma偶o-

nego kurczaka, zarzuci艂a na ramiona szal, w艂o偶y艂a kalosze i wy-

sz艂a z domu.

Znalaz艂a go siedz膮cego na skale na 艂膮ce, kt贸ra opada艂a od domu

pasterza a偶 do parowu. Niedbale macha艂a ksi膮偶k膮 z opowie艣ciami

Becquera, jakby to by艂 zbyteczny przedmiot. Trwa艂o cudowne po-

po艂udnie pocz膮tku pa藕dziernika.

- Ba艂em si臋, 偶e nie wr贸cisz - pasterz zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi.

- Ja tak偶e - odpowiedzia艂a, szukaj膮c jego spojrzenia, silnych

ramion, ust.

Przejrzyste niebo patrolowa艂 orze艂. Ksi膮偶ka upad艂a na traw臋,

a po jej ok艂adce pop艂yn臋艂a rzeka ich poca艂unk贸w. Potem skiero-

wali si臋 do pasterskiego domku. W palenisku zosta艂y jeszcze zw臋-

glone resztki polan, ogrzewaj膮c chaotycznie zas艂ane 艂贸偶ko, kt贸re

trzeszcza艂o pod ci臋偶arem mi艂o艣ci, pod naporem tak samo chao-

tycznie niesfornych cia艂, a wo艅 samotnego cz艂owieka znikn臋艂a

z tego miejsca.

ROZDZIA艁 18

Sielskie kastylijskie miasteczko nie by艂o przygotowane na roz-

pacz Santiaga Laguny. Mieszka艅cy widzieli, jak dojrzewa, sto-

j膮c na podwy偶szeniu o艂tarza i 艣piewaj膮c g艂osem anio艂a Gloria

i Ave Maria. Je艣li nawet z czasem 贸w g艂os straci艂 czysto艣膰 i spo-

wa偶nia艂, nadal wzrusza艂 serca wiernych i wywo艂ywa艂 u nich g臋-

si膮 sk贸rk臋 pod 艣wi膮tecznym ubraniem. (Niekt贸rzy pami臋tali, jak

le偶a艂 w ko艂ysce, 艣pi膮c jak ma艂y Jezusek, a Manuela Laguna po-

kazywa艂a male艅kie genitalia, by udowodni膰 wyj膮tkowo艣膰 jego

narodzin). Przywykli do s艂uchania, z r臋kami zat艂uszczonymi od

boczku lub w膮sami umoczonymi w kawie z mlekiem, jak recytuje

fragmenty Ewangelii albo utwory 艣wi臋tych w radiu. Nikt, tak jak

on, nie potrafi艂 wyg艂osi膰 harmonogram贸w mszy, katechez, progra-

m贸w na falach radiowych. „Z jak膮 jasno艣ci膮 przemawia to dziec-

ko - m贸wili - i z tak膮, sam nie wiem, rado艣ci膮 i przekonaniem!"

Przyzwyczaili si臋 do wierszy o wiciokrzewach, geranium i wilcach

w sobotnie poranki, ma艂e dziewczynki oblizywa艂y lizaki, my艣l膮c

o kolorowych p艂atkach kwiat贸w, dziewczyny myli艂y ig艂y do szycia

z nagimi ga艂膮zkami zimowymi, kt贸re czeka艂y na powr贸t ulotnej

mi艂o艣ci, stare kobiety m艂odnia艂y, gotuj膮c zupy. Tak dalece wszyscy

przywykli do jego urody, 偶e uznali j膮 za swoj膮 w艂asno艣膰, i odt膮d

sta艂a si臋 dum膮 miasteczka. „Co za szkoda, 偶e w okolicy odbywaj膮

si臋 tylko konkursy na naj艂adniejsze cielaczki. Gdyby to dotyczy艂o

ch艂opc贸w, nasz Santiago wygra艂by bez w膮tpienia", komentowa艂y

popo艂udniami grupy kumoszek, kiedy widzia艂y u艣miechaj膮cego

si臋 do nich ch艂opca przechodz膮cego uliczkami miasta. Ju偶 nikogo

nie interesowa艂o, 偶e ta uroda zosta艂a odziedziczona po O艂vido,

proponuj膮cej w eterze przepisy kulinarne, kt贸rymi u艣mierzano

t臋sknot臋 za zmar艂ymi, i nikt nie przejmowa艂 si臋 faktem, 偶e tu偶 za

256

imieniem 艣wi臋tego aposto艂a ch艂opiec ci膮gnie nazwisko splamione

kl膮tw膮. Bez w膮tpienia urodzi艂 si臋 po to, by z ni膮 sko艅czy膰, by j膮

zmia偶d偶y膰 nadprzyrodzonymi talentami. Tak g艂osi艂 ojciec Rafael,

kt贸ry kocha艂 go jak syna.

Ale gdy tej pa藕dziernikowej niedzieli odkry艂, jak spogl膮daj膮 na

siebie jego babcia i pasterz, Glorie i Ave Maria okry艂y si臋 p艂asz-

czem przygn臋bienia i z艂o艣ci, co zm膮ci艂o Bo偶膮 rado艣膰 w sercach

wiernych owieczek. B贸l smutku, kt贸rego doznawa艂 ch艂opiec i kt贸ry

zaognia艂 si臋 coraz bardziej wraz z kolejnymi 艣wi膮tecznymi popo-

艂udniami, kiedy Ezequiel Montes raczy艂 si臋 domow膮 kaw膮 i bu-

艂eczkami z cynamonem w salonie Czerwonego Domu, usadowiony

pomi臋dzy nim a Olvido, wp艂yn膮艂 tak偶e na jego krasom贸wcze po-

pisy i wiersze. Fragmenty Nowego Testamentu czyta艂 z niech臋ci膮,

jakby to by艂a zwyczajna ksi膮偶ka z instrukcjami, wersy ze 艣wi臋-

tego Mateusza przypisywa艂 艣wi臋temu 艁ukaszowi, a te z kolei zu-

pe艂nie nieistniej膮cemu ewangeli艣cie. Nobliwe poematy 艣wi臋tych

odczytywa艂 z potkni臋ciami i intonacj膮 konaj膮cego cz艂owieka, stale

myli艂 godziny mszy, katechez i rocznic emeryt贸w. Podwieczorki

w miasteczku sta艂y si臋 nu偶膮ce, kawa z mlekiem w fili偶ance dr偶a艂a

niepewnie, plasterek boczku nie smakowa艂, wiekowi parafianie

zjawiali si臋 w ko艣ciele w godzinie katechezy dla dzieci przyst臋-

puj膮cych do Pierwszej Komunii, a dzieci, oczarowane 艣wi臋tym

op艂atkiem, pojawia艂y si臋 na pogadankach, jak po chrze艣cija艅sku

prze偶y膰 wdowie艅stwo. Z wierszy, kt贸re pisywa艂 dla porannego so-

botniego programu, umkn臋艂a t臋sknota za natur膮. W zamian nabra艂y

tonu elegii z ubieg艂ych wiek贸w, o nieokrzesanych zdrajcach, kt贸-

rzy kradli cudze uczucia i umierali zatruci laudanum i 艣rodkiem

u偶y藕niaj膮cym do r贸偶. Ojciec Rafael zrobi艂 to, czego dot膮d nigdy

nie musia艂 czyni膰: zacz膮艂 cenzurowa膰 wiersze, a偶 nie pozosta艂o

nic do przeczytania, nic poza ustami zaci艣ni臋tymi samotno艣ci膮

przed mikrofonem. Ksi膮dz, pe艂en niepokoju, walcz膮c ze swoj膮 mi-

艂o艣ci膮 i niedyspozycj膮 uk艂adu moczowego, poprzesta艂 na zakupie

ogromnej kolekcji muzyki religijnej, 偶eby odsun膮膰 ch艂opca od fal

radiowych, a偶 wyleczy si臋 z dr臋cz膮cej go choroby, kt贸r膮 on sam

przypisywa艂 szalej膮cemu atakowi m艂odo艣ci.

Pa藕dziernik zasypia艂 w g贸rach, na polach uprawnych, w lasach

sosnowych. Noce zacz臋艂y pachnie膰 mg艂膮, wiatr rozpo艣ciera艂 ko-

bierce suchych li艣ci, a pola 艣ci臋艂y pierwsze przymrozki. Zdrajcy,

257

kt贸rzy podst臋pnie wtargn臋li do poemat贸w Santiaga, pojawili si臋

tak偶e w ba艣niach Manueli Laguny. W salonie Czerwonego Domu,

kiedy noc g臋stnia艂a po kolacji, a obraz Pierre'a Lesaca, zawieszony

nad kominkiem, mieni艂 si臋 cieniami, Ocean Atlantycki burzy艂 si臋

tak gwa艂townie, jak nigdy dot膮d pomi臋dzy Olvido a Santiagiem -

szkunery 艂ama艂y si臋 na kawa艂ki, fale zalewa艂y oczy rozbitkom.

Intruzi, kt贸rych ch艂opiec powo艂a艂 do 偶ycia, byli sprawcami wszel-

kich nieszcz臋艣膰, skarg marynarzy, strat, jakby byli zdolni wr臋cz

ujarzmi膰 sam膮 natur臋. Kiedy ch艂opak milk艂 w oczekiwaniu, 偶e

babcia opowie zako艅czenie, twarz mu t臋偶a艂a. Jednak O艂vido nie

przejmowa艂a si臋 zdrajcami i traktowa艂a ich, jakby nie istnieli. „Nic

si臋 nie zmieni艂o ani nie mog艂o si臋 zmieni膰 pomi臋dzy nami", zda-

wa艂a si臋 m贸wi膰 wnukowi, snuj膮c koniec ba艣ni, tak jak to robi艂a

jej matka wiele lat temu.

Santiago zachorowa艂 i przesta艂 bra膰 udzia艂 w zaj臋ciach w szkole.

Rano wymiotowa艂 wieczornymi posi艂kami, kt贸re ju偶 bez 艣miechu

i zabaw przyrz膮dza艂 razem z babci膮. Posi艂ki sk艂ada艂y si臋 z milcz膮-

cych dy艅, przywi臋d艂ych tu艅czyk贸w i gorzkich ziemniak贸w, wci膮偶

doprawionych tym samym pytaniem: „Czy to jest tw贸j partner?",

i zawsze z t膮 sam膮 odpowiedzi膮: „W tej chwili to tylko dobry przy-

jaciel". K艂ama艂a, by go nie zrani膰, by stopniowo przywyk艂 do my-

艣li, 偶e Ezequiel Montes staje si臋 cz臋艣ci膮 ich 偶ycia.

Santiago by艂 艣wiadomy tego k艂amstwa, bo Olvido b艂yszcza艂y

oczy, kiedy m贸wi艂a o pasterzu. Przedtem b艂yszcza艂y jej tylko

wtedy, kiedy dotyczy艂o to jego samego. Zapl膮tywa艂 si臋 w prze艣cie-

rad艂a, dr臋czony skurczami 偶o艂膮dka, kt贸re wyssa艂y z niego poczu-

cie szcz臋艣cia, pozostawa艂 w domu, a wtedy jego babcia nie mog艂a

p贸j艣膰 na spotkanie z Ezequielem w pasterskiej zagrodzie ani na

spacer do lasu, kt贸ry przecie偶 zawsze nale偶a艂 tylko do nich. Olvido

nios艂a mu napar z rumianku do pokoju, podawa艂a 艂y偶eczk膮, potem

ca艂owa艂a wnuka w czo艂o, a on wydawa艂 si臋 szcz臋艣liwy, jak w tych

dniach, kiedy nikt nie miesza艂 si臋 do ich spojrze艅. Czy Ezequiel

Montes nie wie, 偶e to on zosta艂 wybrany, 偶eby ocali膰 ca艂膮 rodzin臋?

Czy Ezequiel Montes nie wie, komu staje na drodze?

Odk膮d program kulinarny otworzy艂 rodzinie drzwi 偶ycia spo-

艂ecznego, jego babcia zyska艂a kolejnego adoratora. Wiedzia艂, 偶e

Agustino, wdowiec, w艂a艣ciciel sklepu z materia艂ami, zaprosi艂 kt贸-

rego艣 dnia Olvido na seans kina objazdowego, a ona odm贸wi艂a

t艂umacz膮c, 偶e idzie ju偶 w towarzystwie kogo艣 innego. Potem Agus-

tino, wys膮czywszy szklanic臋 wina w jakim艣 zau艂ku placu, w艣cie-

ka艂 si臋, widz膮c, jak 艣miej膮 si臋 rozbawieni filmem i siedz膮 obj臋ci

dla ochrony przed ch艂odem gwiazd. Santiago by艂 r贸wnie偶 艣wiad-

kiem, jak syn starego prawnika, kt贸ry zast膮pi艂 ojca w kancelarii,

kiedy ten zmar艂 na raka prostaty, usi艂owa艂 czule pog艂adzi膰 d艂o艅

Olvido, wskazuj膮c jej miejsce do podpisu na dokumencie. Kiedy

zbli偶y艂a si臋 do kartki, ujmuj膮c pi贸ro, ju偶 czyha艂 na ni膮 ze zdra-

dzieck膮 szpad膮 palc贸w. I nie by艂a to wojenna potyczka, do kt贸rej

tamci si臋 przymierzali, lecz bitwa o jej mi艂o艣膰. „Ona o tym wie-

dzia艂a - my艣la艂 rozentuzjazmowany Santiago - i ukradkiem cofa艂a

d艂o艅, a potem opuszcza艂a biuro prawne, ujmuj膮c moj膮, 艣ciskaj膮c

j膮, 偶ebym uczestniczy艂 w tym, co si臋 wydarzy艂o".

Nowy lekarz w miasteczku, jasnow艂osy m艂ody cz艂owiek do-

tkni臋ty 艂ysin膮 i pora偶aj膮c膮 kr贸tkowzroczno艣ci膮 os艂oni臋t膮 okula-

rami w metalowej oprawie, zjawi艂 si臋 w Czerwonym Domu, 偶eby

zdiagnozowa膰 dolegliwo艣ci, na kt贸re skar偶y艂 si臋 Santiago. D艂ugimi

palcami sprawdzi艂 brzuch i uzna艂, 偶e jest skurczony, jakby chcia艂

umkn膮膰 przed jego dotykiem. Zbada艂 tak偶e migda艂ki, r贸偶owawe

jak skrzela dorsza, w uszach natomiast znalaz艂 jedynie spory tam-

pon z woskowiny, kt贸ry wydosta艂 za pomoc膮 wprowadzonego lejka

i silnego strumienia wody.

- Ch艂opiec jest zupe艂nie zdrowy - zawyrokowa艂 - a wymioty to

sprawa neurologiczna. Niech wyjdzie na 艣wie偶e powietrze, a je艣li

objawy nie min膮, prosz臋 mu podawa膰 szklank臋 sody oczyszczo-

nej z trzema kroplami cytryny co osiem godzin. Skoro nerwy nie

mog膮 si臋 uspokoi膰, trzeba im pom贸c.

Tej nocy nie by艂o ba艣ni przy kominku, tylko oczyszczanie sod膮.

Olvido po艂o偶y艂a si臋 wcze艣nie w pokoju pachn膮cym d臋bowym lasem.

Nie mia艂a ochoty patrze膰 na zamurowane okno w艂asnej sypialni.

Pomy艣la艂a, 偶e Clara Laguna mog艂aby da膰 jej jak膮艣 rad臋, co zrobi膰,

偶eby ch艂opiec zaakceptowa艂 przyja藕艅 z Ezequielem Montesem.

Wyobrazi艂a sobie samotnego pasterza pogr膮偶onego w lekturze Bi-

blii w towarzystwie wilk贸w, pozbawionego apetytu, nieogolonego

i chorego z mi艂o艣ci. Ogarek 艣wiecy dopala si臋 na kuchennym sto-

liku, a on le偶y na 偶elaznej pryczy, czekaj膮c na ni膮. Nie widzia艂a

go ju偶 od ponad tygodnia, odk膮d Santiago zacz膮艂 wymiotowa膰.

Niedzielne podwieczorki zosta艂y zawieszone, podobnie jak wizyty

259

Ezequiela w tygodniu. Ju偶 nie przychodzi艂, by przynie艣膰 jej ser,

艣wie偶e mleko albo wypi膰 kaw臋 w przytulnej kuchni.

Dr臋czony sod膮 z dodatkiem cytryny, co pozwoli艂o mu odkry膰

pojemno艣膰 w艂asnego 偶o艂膮dka, do kt贸rego zmie艣ci艂 t臋sknot臋 za Ol-

vido, Santiago wyruszy艂 na poszukiwania do pokoju babci, ale

tam jej nie znalaz艂, skierowa艂 si臋 wi臋c do sypialni Clary Laguny.

Przez chwil臋 podziwia艂 posta膰 babci rysuj膮c膮 si臋 pod purpuro-

wym baldachimem, potem po艂o偶y艂 si臋 obok niej bez s艂owa, obj膮艂

j膮 wp贸艂 i zasn膮艂. Przez kt贸r膮艣 ze 艣cian dochodzi艂o furkotanie ko-

ronkowego szlafroczka.

Ogie艅. To by艂a pierwsza noc, kiedy Santiago 艣ni艂 o p艂omieniach,

kt贸re go otacza艂y, dusz膮c i oplataj膮c mu gard艂o, ale sen na tym si臋

sko艅czy艂. Obudzi艂 si臋 pokryty potem, z przera藕liwym krzykiem

i oczami utkwionymi w resztkach purpurowej tkaniny. Przylgn膮艂

do cia艂a babci, a ona uspokoi艂a go poca艂unkami i przytuli艂a, jak

wtedy, gdy by艂 dzieckiem i budzi艂y go koszmary wype艂nione obra-

zem Manueli Laguny spieniaj膮cej b艂臋kitne morze trucizn膮, kt贸ra j膮

sam膮 zawiod艂a do grobu. Trwali tak obj臋ci, dziel膮c si臋 sekretami

w milcz膮cym brzasku s膮cz膮cym si臋 przez szyb臋. Potem, podczas

艣niadania z艂o偶onego z grzanek, Santiago nabra艂 pewno艣ci, 偶e te

p艂omienie wywodz膮 si臋 z piek艂a, o kt贸rym opowiada艂 ojciec Rafael

z ambony opancerzonej z powodu ci臋偶aru jego cia艂a, r贸wnego wa-

dze prehistorycznego gada. Czu艂 si臋 winny, 偶e w ministudiu obok

zakrystii pozostawi艂 starego proboszcza otoczonego nocnikami,

tezami teologicznymi zapisywanymi przy porannym 艣wietle, p艂y-

tami winylowymi z chora艂ami gregoria艅skimi, requiem i uroczy-

stymi mszami. Odm贸wi艂 wypicia kolejnej porcji sody z cytryn膮

i tym razem nie musia艂 walczy膰 z w艂asnym 偶o艂膮dkiem, by ten nie

pozbywa艂 si臋 wczorajszej kolacji i grzanki posmarowanej mas艂em,

kt贸r膮 zjad艂 na 艣niadanie.

- Id臋 do ko艣cio艂a, babciu - o艣wiadczy艂 po wypiciu ostatniego

haustu mleka. - Ojciec Rafael mnie potrzebuje. To nie艂adnie, 偶e

zostawi艂em go samego z tym wszystkim.

- Nie we藕mie ci tego za z艂e, tak bardzo ci臋 kocha.

- A jutro wracam do szko艂y.

Santiago za艂o偶y艂 nieprzemakaln膮 kurtk臋 i wysokie buty, ponte"

wa偶 niebo zaci膮gn臋艂o si臋 szarymi chmurami. Po偶egna艂 si臋 z Ol-

vido, kt贸ra zosta艂a w kuchni, poch艂oni臋ta patroszeniem kr贸lika na

260

obiad, i opu艣ci艂 j膮 u艣miechaj膮c膮 si臋 w艣r贸d krwi i k艂aczk贸w sk贸ry,

umykaj膮cych przed no偶em.

Oddala艂 si臋 ubitym traktem. Wiedzia艂, 偶e Olvido zechce spotka膰

si臋 z Ezequielem Montesem, czu艂 w piersi gwa艂towny ucisk, a za-

miast ko艣ci rw膮cy g贸rski potok. Musia艂 jednak zobaczy膰 ojca Rafaela

i rozstrzygn膮膰 w艂asne porachunki z piek艂em. Spad艂y pierwsze krople

deszczu, a on zacz膮艂 rozmy艣la膰 o wnuczce aptekarza, swojej ma艂ej

przyjaci贸艂ce o melancholijnych lokach, kt贸rej piersi przesta艂y przy-

pomina膰 muszle ma艂偶y wrzucanych do paelli, staj膮c si臋 pysznymi

sto偶kowatymi magdalenkami o delikatnej s艂odkiej sk贸rce. Nadal si臋

ca艂owali i dotykali podczas pracowitych popo艂udni sp臋dzanych na

zapleczu apteki, w艣r贸d balsam贸w, porcelanowych naczy艅 i medycz-

nych zabieg贸w zwi膮zanych z przyrz膮dzaniem wywar贸w, chocia偶 ni-

gdy nie o艣mieli艂 si臋 opowiedzie膰 o tych spotkaniach ojcu Rafaelowi

ani babci. Teraz pomy艣la艂, 偶e m贸g艂by zrezygnowa膰 z tych popo艂udni,

kt贸re doprowadza艂y do sza艂u m艂odo艣膰 wewn膮trz spodni, je艣li w za-

mian B贸g oddzieli Olvido od tego Ezequiela Montesa. „Koniec ko艅-

c贸w - powtarza艂 sobie, gdy deszcz b臋bni艂 mu po czole - wszystko,

co mi si臋 ostatnio przydarzy艂o, to tylko fatalny zbieg okoliczno艣ci!

Przecie偶 nie urodzi艂em si臋 po to, 偶eby by膰 nieszcz臋艣liwym".

Ojciec Rafael tak si臋 ucieszy艂, s艂ysz膮c go, 偶e natychmiast wy-

skoczy艂 z wanny, gdzie w艂a艣nie bra艂 k膮piel. Ko艣ci贸艂 zagrzmia艂 jego

krokami, ale ju偶 nie hucza艂 tak dono艣nie jak kiedy艣 - choroba

zredukowa艂a pot臋偶n膮 sylwetk臋, a poch贸d ksi臋dza przez 艣wiat ju偶

nie og艂usza艂.

Santiago oczekiwa艂 proboszcza w ministudiu radiowym przy za-

krystii - by艂o bardziej uporz膮dkowane, ni偶 si臋 spodziewa艂. W jed-

nym z k膮t贸w pomieszczenia sta艂 nowy rega艂 z kolekcj膮 muzyki

sakralnej, kt贸r膮 zakupi艂 ojciec Rafael, a p艂yty u艂o偶ono wed艂ug ro-

dzaju pie艣ni b膮d藕 wykonawc贸w.

- Jak si臋 miewasz, ch艂opcze? - zapyta艂 ksi膮dz, kiedy wr贸ci艂

z 艂azienki, owini臋ty w po艂atan膮 sutann臋.

- Chc臋 zn贸w pom贸c ojcu w radiu i przy mszy, je艣li jest taka

potrzeba. Chocia偶 teraz nie czuj臋 w sobie zaci臋cia, 偶eby przygo-

towywa膰 w艂asne audycje, mog臋 jednak zaj膮膰 si臋 muzyk膮.

- M贸j drogi, co za szcz臋艣liwy zbieg okoliczno艣ci, ju偶 zastana-

wia艂em si臋 nad znalezieniem kogo艣, kto ci臋 zast膮pi, oczywi艣cie

do chwili, a偶 odzyskasz si艂y.

261

- Nie szukaj, ojcze, wr贸ci艂em na dobre. Musz臋 jednak wyzna膰,

偶e tej nocy, tak s膮dz臋, 艣ni艂o mi si臋 piek艂o.

- Tamto miejsce nie jest dla ciebie odpowiednie, m贸j ch艂opcze -

odpowiedzia艂 proboszcz, mierzwi膮c mu czule w艂osy.

Po powrocie do domu w porze obiadu Santiago znalaz艂 babci臋

z pa艂aj膮cymi policzkami i w kaloszach.

- Wykorzysta艂a艣 okazj臋, 偶eby odwiedzi膰 zagrod臋 i swojego

przyjaciela - stwierdzi艂 z cieniem wyrzutu w g艂osie Santiago.

- W tych dniach, kiedy nadchodzi mg艂a zmar艂ych, musi odej艣膰

razem ze swoimi owcami do Estremadury i nie wr贸ci przed

wiosn膮.

Olvido wiedzia艂a, 偶e pasterze prowadzili swoje stada a偶 na pa-

stwiska Estremadury w czasie zimy, poniewa偶 tamtejsze ch艂ody

by艂y 艂agodniejsze ni偶 w tych stronach. Wracali, gdy ust臋powa艂y

lody. Jednak a偶 do ranka, kiedy us艂ysza艂a to od Ezequiela Mon-

tesa, nie by艂a 艣wiadoma tych w臋dr贸wek. Ju偶 t臋skni艂a za wsp贸l-

nymi rozmowami przed drzwiami pasterskiego domku, spacerami

po rozleg艂ych 艂膮kach, silnymi ramionami i poca艂unkami po艣r贸d

chaosu 偶elaznej pryczy.

- Zapro艣 go na podwieczorek w niedziel臋, 偶eby si臋 po偶egna膰 -

zaproponowa艂 Santiago.

Rozpiera艂a go rado艣膰 na my艣l o tym, z jakim po艣piechem za-

dzia艂a艂a opatrzno艣膰, usuwaj膮c Ezequiela Montesa sprzed oczu

jego babci, a po艂owa jesieni i ca艂a zima wydawa艂y mu si臋 wystar-

czaj膮co d艂ugie, 偶eby ona zapomnia艂a o swoim przyjacielu. Teraz

pozosta艂o mu jedynie spe艂ni膰 swoje warunki uk艂adu ze Stw贸rc膮

i zrezygnowa膰 ze spotka艅 z wnuczk膮 aptekarza.

Ezequiel Montes zjawi艂 si臋 w Czerwonym Domu w swoim sztyw-

nym ubraniu i z w艂osami skropionymi wod膮 kolo艅sk膮. Zielone

oczy b艂yszcza艂y mu ju偶 nieobecno艣ci膮, gdy obserwowa艂, jak Ol-

vido podaje kaw臋 i rozdziela bu艂eczki z cynamonem na porcela-

nowych spodeczkach. Opowiedzia艂 o swojej podr贸偶y przez w膮w贸z,

o wspania艂ych ziemiach, gdzie pastwiska nie pokrywa艂y si臋 艣nie-

giem, a lasy d臋bowe po zmierzchu zmienia艂y krajobraz w 艣wiat

gigantycznych cieni. Tego popo艂udnia Santiago by艂 uprzedzaj膮co

mi艂y. Spyta艂 o czas potrzebny na przebycie rozleg艂ych przestrzeni

262

Estremadury, o miejscowo艣ci, kt贸re pasterz odwiedza艂 po drodze,

i inne szczeg贸艂y, kt贸re go zupe艂nie nie interesowa艂y.

Min臋艂a godzina 贸sma, zapada艂 wiecz贸r, kiedy Ezequiel o艣wiad-

czy艂, 偶e musi wyruszy膰. Santiago po偶egna艂 go艣cia w salonie i po-

zwoli艂, by babcia towarzyszy艂a mu do drzwi. Ukryty w za艂amaniu

korytarza, kt贸ry 艂膮czy艂 si臋 z przedsionkiem, widzia艂, jak si臋 za-

ch艂annie ca艂uj膮, jak dotykaj膮 d艂o艅mi swych twarzy, jakby to d艂o-

nie by艂y pami臋ci膮, kt贸r膮 potem b臋d膮 odtwarza膰, i jak obejmuj膮

si臋 pod parasolem ciemno艣ci dziel膮cej ich cia艂a przez na wp贸艂 ot-

warte drzwi. W艂o偶y艂 wiele wysi艂ku w odsuni臋cie od siebie tego

obrazu, kt贸ry zrani艂 go g艂臋boko, i po kolacji, kiedy razem z babci膮

zasiedli przed kominkiem, 偶eby opowiada膰 sobie ba艣nie, musia艂

powstrzyma膰 gor膮ce pragnienie wprowadzenia do nich intruz贸w

odpowiedzialnych za najstraszniejsze udr臋ki innych.

Nast臋pnego dnia, gdy ko艣cielne dzwony wybi艂y godzin臋 mod-

litw za dusze cierpi膮ce w czy艣膰cu, Ezequiel Montes odszed艂 ra-

zem ze swoim stadem i psami, zostawiaj膮c za sob膮 miasteczko jak

chmur臋 ton膮c膮 w brzasku.

W g贸rach i lasach usadowi艂 si臋 listopad. D臋艂y wiatry, po艣r贸d

kt贸rych 艣piewa艂y lipy, my艣liwskie le艣ne ost臋py rozpali艂y kolorami

swoje li艣cie, buki okry艂y si臋 偶贸艂ciami, paprocie zbr膮zowia艂y, las

sosnowy pachnia艂 grzybami. Wilgotna i wielobarwna jesie艅 kro-

czy艂a ku zimie.

Pod Santiagiem nie ugina艂y si臋 ju偶 nogi. Zn贸w 艣piewa艂 podczas

niedzielnych mszy, stoj膮c wyprostowany na podwy偶szeniu o艂tarza,

g艂os mia艂 jeszcze s艂aby, bardziej g艂uchy, ale tym pi臋kniejszy. Zn贸w

popo艂udniami zacz膮艂 czyta膰 fragmenty Ewangelii i poematy 艣wi臋-

tych oraz bez najmniejszej pomy艂ki og艂asza膰 harmonogramy mszy,

katechez i rocznic. Jedyne, do czego nie zdo艂a艂 powr贸ci膰, to pisanie

w艂asnych utwor贸w, ani o przyrodzie, ani o zdrajcach. Poprosi艂 bab-

ci臋, 偶eby przez kilka dni w tygodniu pojawia艂a si臋 w szkole i towa-

rzyszy艂a mu w male艅kim pokoiku przy zakrystii podczas audycji.

Olvido siada艂a wtedy na krze艣le i patrzy艂a na niego uwa偶nie, a on

m贸wi艂 do mikrofonu, lecz czasami czu艂, 偶e jej oczy patrz膮 w dal,

chocia偶 skierowane s膮 prosto w jego twarz, i dr臋czy艂o go, 偶e mog膮

wtedy odbywa膰 podr贸偶 a偶 do Estremadury, do tego nieokrzesanego

m臋偶czyzny zagubionego w艣r贸d swoich pastwisk. Jednak Olvido

nie okazywa艂a smutku z powodu nieobecno艣ci pasterza. Jedyna

zmiana, kt贸r膮 mo偶na by艂o dostrzec w jej zachowaniu, to cz臋stsze

wizyty na cmentarzu. Zawsze odwiedza艂a groby Estebana i Marga

rity, a czasami okaza艂y grobowiec Manueli po艂o偶ony w nowej cz臋

艣ci nekropolii. By艂o to mauzoleum z r贸偶owego marmuru, kt贸rego

sze艣ciok膮tna kopu艂a wspiera艂a si臋 na jo艅skich kolumnach. Centralne

miejsce zajmowa艂 pos膮g bogini w r臋kawiczkach. W miasteczku

szeptano, 偶e Manuela gr贸b mia艂a taki, jak ona sama: ladacznica

kt贸ra zbi艂a maj膮tek na kupczeniu cia艂em. O tej porze roku grobo

wiec sta艂 samotny, ale wiosn膮 i latem mauzoleum licznie odwiedzali

entomolodzy z ca艂ego regionu, a nawet ze stolicy, poniewa偶 wtedy

pielgrzymowa艂y do niego tysi膮ce owad贸w - zw艂aszcza skolopendry

i 艣wierszcze. Naukowcy nie znajdowali racjonalnego wyt艂umacze-

nia tego fenomenu. Nieko艅cz膮ce si臋 szeregi insekt贸w wst臋powa艂y

na wzg贸rze cmentarne ogarni臋te jakby religijnym zapa艂em, cho膰

miejscowe dzieci zabawia艂y si臋 ciskaniem kamieni, by przerwa膰 t

formacje male艅kich 偶o艂nierzy, wa艂臋saj膮ce si臋 psy obw膮chiwa艂y je

wilgotnymi nosami, a kondukty pogrzebowe depta艂y w bezsilnej

z艂o艣ci, by zag艂uszy膰 b贸l po stracie bliskich.

Kiedy nadesz艂y pierwsze 艣niegi, Santiago zauwa偶y艂, 偶e babcia

jest coraz bardziej roztargniona. Czasami przypala艂a potrawy, zo-

stawiaj膮c je na ogniu, innym razem miesza艂a sk艂adniki deser贸

z tymi do pierwszego b膮d藕 drugiego dania, i gotowa艂a zup臋 k

stylijsk膮, dodaj膮c cukru i cynamonu, a pulpety podawa艂a z kre-

mem cytrynowym. Wtedy Olvido zacz臋艂a opowiada膰 wnukowi

o 偶yciu Ezequiela Montesa, o dzieci艅stwie, kt贸re up艂yn臋艂o na su-

mowaniu jagni膮t i odejmowaniu, je艣li pad艂y 艂upem wilczych k艂贸w.

Opowiedzia艂a o jego nadzwyczajnej umiej臋tno艣ci czytania Bibli

cho膰 okazywa艂 si臋 analfabet膮 wobec jakiejkolwiek innej ksi膮偶ki

i o sk贸rzanym woreczku, gdzie przechowywa艂 艂uski z naboj贸w

kt贸re u艣mierci艂y jego ojca. M贸wi艂a, jak przez wiele lat sypia艂, kryj膮c

woreczek pod poduszk膮. Nogi Santiaga zn贸w ugina艂y si臋 pod nim

bole艣nie, wr贸ci艂y te偶 poranne wymioty, zdrajcy wype艂nili opowie-

艣ci Manueli Laguny, a ogie艅 wciska艂 si臋 do jego sn贸w.

Ale tym razem Santiago nie obawia艂 si臋, 偶e p艂omienie pochodz膮

z piek艂a, chocia偶 zn贸w go osacza艂y, jak podczas tamtego pierw-

szego snu, wkr贸tce bowiem gas艂y, zamra偶ane promieniem ksi臋偶yca.

艢wiat艂o cia艂a astralnego otacza艂o go bia艂awym ogniem, a po艣r贸d tych

艣wie偶ych p艂omieni pojawia艂a si臋 twarz kobiety. Przez wiele nocy

zdo艂a艂 jedynie dostrzec kasztanowe w艂osy wij膮ce si臋 jak fale. Ale

ten sen by艂 tak bardzo zakorzeniony w jego wn臋trzu, 偶e kolejnej

nocy zdo艂a艂 ujrze膰 tchn膮ce m膮dro艣ci膮 czo艂o, a jeszcze innej - czarne

oczy wype艂nione smutkiem. Nast臋pnego dnia bardzo zaintrygowa艂y

go kawa艂ki w臋gla z pieca, smoliste jak te oczy. Zjad艂 jak szalony

czarne oliwki i kalmary w sosie w艂asnym, kt贸re przyrz膮dzi艂a Olvido,

nierozumiej膮ca nag艂ego pragnienia wnuka do prze艂ykania wszyst-

kiego, co ciemne. Up艂yn臋艂o wiele dni, a sen zn贸w zacz膮艂 go prze-

艣ladowa膰. Santiago usi艂owa艂 spa膰 gdziekolwiek, oparty o szkoln膮

艂awk臋, podczas s艂uchania ch贸r贸w gregoria艅skich i requiem puszcza-

nych w radiu b膮d藕 kiedy babcia snu艂a zako艅czenie ba艣ni. Ju偶 nie

przera偶a艂 go ogie艅, kt贸ry pojawi艂 si臋 niegdy艣, teraz pragn膮艂 gor膮co

pozna膰 w pe艂ni twarz kobiety nawiedzaj膮cej go w snach, pragn膮艂

dostrzec, co kryje si臋 w g艂臋bi oczu, kt贸re go zniewoli艂y.

Pewnego popo艂udnia, po audycji radiowej, skuli艂 si臋 na 艂awce

w kaplicy 艣wi臋tej Pantolominy, a wtedy ksi臋偶ycowa zas艂ona opad艂a

z czarnych oczu kobiety, ukazuj膮c prosty drobny nos. W贸wczas

nabra艂 zwyczaju odpoczywania w tym miejscu przez chwil臋 i pew-

nej 艣nie偶nej nocy, kiedy nie m贸g艂 wr贸ci膰 do Czerwonego Domu

a偶 do 艣witu, m臋cz膮ca go wizja ods艂oni艂a przed nim regularne ko-

艣ci policzkowe i uszy. Im wi臋cej poznawa艂 jej rys贸w, tym bardziej

wydawa艂a mu si臋 nieznajoma i tym pi臋kniejsza. Kiedy jedynym,

co pozosta艂o mu do odkrycia, by艂y usta i podbr贸dek, Olvido posta-

nowi艂a nie wspomina膰 Ezequiela Montesa a偶 do nadej艣cia wiosny,

偶eby ca艂kowicie po艣wi臋ci膰 si臋 trosce o budowanie mi艂o艣ci swojego

wnuka, jak to robi艂a przez szesna艣cie lat. Do kuchni powr贸ci艂y

偶arty i zabawy, sutki poplamione sosami, spacery po艣r贸d o艣nie-

偶onych g贸r i popo艂udnia sp臋dzone na patrzeniu na siebie w po-

koiku przy zakrystii. Tymczasem pasterz, samotny na rozleg艂ych

przestrzeniach Estremadury, liczy艂 dni do powrotu do Kastylii,

a dziewczyna o 艂agodnie wij膮cych si臋 jasnych lokach rozp艂ywa艂a

si臋 we 艂zach w eliksirach na zapleczu apteki po tym, jak kt贸rego艣

dnia w szkole Santiago podszed艂 do niej na przerwie i zajadaj膮c

bu艂eczk臋 z cynamonem, powiedzia艂 kr贸tko:

- Ju偶 nie mo偶emy si臋 spotyka膰 na zapleczu, ani nawet odrabia膰

razem lekcji. Musz臋 po艣wi臋ci膰 to wszystko dla wa偶niejszej sprawy,

ale ty nigdy nie zdo艂asz tego zrozumie膰.

Sny o p艂omieniu sko艅czy艂y si臋 nagle, i Santiago na pr贸偶no si臋

stara艂, by powr贸ci艂y. Ale w jego sercu pozosta艂a ukryta niekom-

pletna twarz tajemniczej kobiety.

Nic nie mog艂o przeszkodzi膰 s艂o艅cu w usuni臋ciu zalegaj膮cego

艣niegu i sprawieniu, 偶e bzy sta艂y si臋 brzemienne ki艣ciami kwia-

t贸w, wr贸ble wyruszy艂y w 艣wiat z szale艅czymi trelami, a trzmiele

bucza艂y w艣r贸d r贸偶 monotonne ko艂ysanki. Wobec tych nieomyl-

nych oznak wiosny nie istnia艂a si艂a, kt贸ra przeszkodzi艂aby O艂vido

Lagunie skierowa膰 si臋 kt贸rego艣 popo艂udnia wprost do pasterskiej

zagrody i spotka膰 tam Ezequiela Montesa. Jego cia艂o pachnia艂o jesz-

cze zaro艣lami, przez kt贸re si臋 przedziera艂. Pozdrowili si臋 ostro偶-

nie, jakby znali si臋 tylko troch臋, a pomi臋dzy ich oczami stan臋艂y

miesi膮ce milczenia.

- Jak podr贸偶?

- My艣la艂em o tobie i wydawa艂a mi si臋 bardzo d艂uga.

By艂a zaledwie si贸dma, ale za koronami sosen wisia艂 ju偶 nie-

艣mia艂o ksi臋偶yc otoczony chmurami. Niebo gn臋bi艂y oznaki nadci膮-

gaj膮cej burzy. Miesi膮ce milczenia ust膮pi艂y, Ezequiel uj膮艂 Olvido

wp贸艂 i poca艂owa艂 mocno w usta w chwili, gdy o艣wietli艂a ich b艂ys-

kawica. Obj臋ci schronili si臋 w pasterskim domku. Na palenisku

p艂on臋艂y kawa艂ki drewna, wn臋trze migota艂o blaskiem ognia, a wy-

olbrzymiony cie艅 偶elaznego 艂贸偶ka k艂ad艂 si臋 na 艣cian臋 z dr偶eniem.

Ubrania w jednej chwili sta艂y si臋 zbyteczne. Ezequiel wydawa艂

si臋 teraz silniejszy, a smak jego piersi przypomina艂 drog臋 i owcz膮

we艂n臋. W g贸rach zadudni艂 burzliwy wiosenny deszcz. Ale zanim

zacz膮艂 wszystko przesi膮ka膰, do Czerwonego Domu po sko艅czeniu

audycji wr贸ci艂 Santiago, a kiedy nie znalaz艂 babci, ruszy艂 do za-

grody. Przemierzy艂 sosnowy zagajnik ze zlodowacia艂ymi d艂o艅mi.

Wspi膮艂 si臋 na zbocza pastwisk, nie przejmuj膮c si臋, 偶e niebo ciska

na niego gromy, a偶 zobaczy艂 zarys pasterskiego domu, czarne

opary dymu nad kominem i blask ognia wymykaj膮cy si臋 przez

okno. Woda tryska艂a mu na w艂osy, ubranie przylgn臋艂o do sk贸ry

z ch艂odem przekle艅stw, ale on pokona艂 ostatni odcinek, kt贸ry go

dzieli艂 od podejrzenia.

Zadr偶a艂, kiedy otworzy艂 drzwi na o艣cie偶, a ostrze deszczu i wia-

tru ci臋艂o nagie cia艂a splecione w mi艂osnym u艣cisku na w膮skiej

pryczy. Zadr偶a艂, s艂ysz膮c propozycj臋 ma艂偶e艅stwa, kt贸r膮 w tym

momencie wypowiada艂 Ezequiel Montes jego babci, gdy wygi膮艂

plecy, by odsun膮膰 si臋 od piersi, kt贸rych sutki rozkwita艂y jak motyle.

Ch艂opiec sta艂 siny, noc oplot艂a jego gard艂o i las. Pot臋偶ne brytany

wpad艂y w sza艂, szczeka艂y, wypatrywa艂y wilka. Santiago zostawi艂

drzwi otwarte i rzuci艂 si臋 biegiem przez 艂膮k臋 wybrukowan膮 ka-

艂u偶ami.

Kiedy O艂vido wr贸ci艂a do Czerwonego Domu, noc pachnia艂a

nieokrzesaniem zakazanej mi艂o艣ci. Us艂ysza艂a pohukiwanie sowy,

szczekni臋cia psa ukrytego w ogrodzie r贸偶anym z ubieg艂ego wieku.

Dom ton膮艂 w ciemno艣ciach, przedsionek wydawa艂 si臋 martwy.

Wspi臋艂a si臋 po schodach trzeszcz膮cych pod jej krokami. Kory-

tarz na pi臋trze zdawa艂 si臋 znacznie wi臋kszy ni偶 dot膮d, przez a偶u-

rowe balkony wpada艂y cienie, panowa艂a cisza g艂ucha jak 艣nieg.

Santiago by艂 w pokoju Clary, najpierw zobaczy艂a go przez opar

bursztynowych oczu: le偶a艂 na wielkim 艂o偶u, a jego cia艂o przypo-

mina艂o p艂贸d, nieruchome, zm臋czone smutkiem. Wyszepta艂a imi臋

wnuka, zanim si臋 do niego zbli偶y艂a i dostrzeg艂a, 偶e jego oczy za-

snuwa sen, a g艂adka i wyzi臋biona sk贸ra b艂yszczy od deszczu. Spa艂

w ubraniu. Natrudzi艂a si臋, zanim go rozebra艂a. Mia艂 zimne cz艂onki,

majaczy艂 o od偶ywczym ogniu. Kiedy go okry艂a, a ko艂dra zacz臋艂a

dr偶e膰, zmarszczy艂 posinia艂e wargi i zacisn膮艂 powieki. Wydawa艂 si臋

ow艂adni臋ty koszmarami. O艂vido zdj臋艂a ubranie i ze sk贸r膮 jeszcze

pachn膮c膮 innym m臋偶czyzn膮 po艂o偶y艂a si臋 obok, przyci膮gn臋艂a go

do siebie, przytuli艂a, by da膰 mu ciep艂o. Z jej oczy s膮czy艂y si臋 w臋-

偶yki 艂ez, my艣la艂a, co si臋 z ni膮 stanie, je艣li go teraz straci, poniewa偶

serce ch艂opca wpad艂o w niebezpieczn膮 palpitacj臋. Widzia艂a wnuka

martwego i zbrukanego deszczem, dostrzega艂a wizj臋 nowej pustki,

nowego grobu, gdzie prowadzi si臋 dialogi z robakami. I poczu艂a

si臋 kobiet膮 okrutn膮, poniewa偶 go zrani艂a, poniewa偶 znalaz艂a go

zmienionego w sopel lodu. Pokry艂a jego twarz poca艂unkami, po-

gr膮偶y艂a si臋 w rozpaczy tej ciep艂ej nocy, ca艂owa艂a go coraz mocniej,

straci艂a panowanie i rozum, a z obj臋膰, kt贸re 艂膮czy艂y ich cia艂a, wy-

rwa艂a jej si臋 skarga jak refren piosenki „nie b臋dziesz ju偶 cierpia艂,

moje dziecko", gdy tymczasem on budzi艂 si臋 z delirium z ustami

obci膮偶onymi dwoma pokoleniami mi艂o艣ci, po czym zanurza艂 je

raz i drugi w jej ustach, i zn贸w wpada艂 w odurzenie. 艢ni艂 o ogniu

bez promieni ksi臋偶yca i p艂on膮艂 gwa艂townie, rozbudzaj膮c pragnienie.

Budzi艂 si臋 wtedy, po艣r贸d pieszczot, z p艂aczem rozpoznaj膮c bab-

ci臋. Ona p艂aka艂a jeszcze bardziej i pocieszali si臋 wzajemnie w艣r贸d

poca艂unk贸w, z pla艣ni臋ciem cia艂, kt贸re nigdy nie powinny by艂y si臋

zetkn膮膰. I pogr膮偶yli si臋 we wrzeniu mi艂osnych gier... „Nie mog臋

偶y膰 bez ciebie", „Ani ja bez ciebie..." Poszukiwali najtajniejszych

zak膮tk贸w na sk贸rze i ogrzewali mi艂o艣ci膮 je wszystkie. Gwiazdy

zajrza艂y do sypialni w blasku kl膮twy. Purpurowy baldachim ta艅-

czy艂, jak w czasach 艣wietno艣ci lupanaru, a w k膮cie pokoju, sk膮-

pana w z艂otej po艣wiacie, Clara Laguna 艣mia艂a si臋 i poprawia艂a

podwi膮zk臋 na niewidzialnym udzie.

O sz贸stej rano Santiago obudzi艂 si臋 w malignie poca艂unk贸w,

majacz膮c z powodu gor膮czki wywo艂anej deszczem i trawi膮c膮 go

mi艂o艣ci膮. Ale miejsce obok niego by艂o puste. Zdziwi艂a go nago艣膰,

kiedy wo艂a艂 babci臋 w艣r贸d cieni i blask贸w, kt贸re pomyli艂 z budz膮-

cym si臋 艣witem. Nikt mu nie odpowiedzia艂. Nagle zerwa艂 si臋, bo

opar dymu wype艂ni艂 pomieszczenie i 艣ciska艂 gard艂o. Wychyli艂 si臋

przez okno i zobaczy艂, 偶e sen zmieni艂 si臋 w koszmar. Stajni臋 po-

ch艂ania艂y p艂omienie, tak ogromne, 偶e usi艂owa艂y zas艂oni膰 chmury.

Oczy Santiaga zm膮ci艂a trwoga. Szuka艂 Olvido we wszystkich po-

mieszczeniach na pi臋trze, wo艂a艂 j膮, wrzeszcz膮c z ca艂ych si艂. W ca-

艂ym domu odpowiada艂 mu tylko czarny dym, kt贸ry s膮czy艂 si臋 przez

wszystkie szczeliny z siej膮c膮 spustoszenie 偶ar艂oczno艣ci膮. Zbieg艂 po

schodach, przeskakuj膮c po dwa stopnie, potkn膮艂 si臋 na ostatnich

i potoczy艂 a偶 na p艂ytki przedsionka. Pot艂uk艂 sobie kolana, ale nie

zwraca艂 uwagi na zranienia i poku艣tyka艂 do drzwi, usi艂uj膮c je ot-

worzy膰, by艂y jednak zamkni臋te na klucz. Pobieg艂, jak szybko m贸g艂,

do kuchni, odsun膮艂 rygiel w drzwiach prowadz膮cych do ogrodu.

Na li艣ciach sa艂aty i dyniach b艂yszcza艂y kropelki krwi. Od 艣cian za-

budowa艅 gospodarczych dochodzi艂 potworny trzask przeplatany

r偶eniem konia uwolnionego ze stajni. Teraz k艂usowa艂 przez ogr贸d

z grzyw膮 p艂on膮c膮 wiatrem. Dwukrotnie stan膮艂 na drodze dysz膮-

cemu ch艂opcu, kt贸ry kierowa艂 si臋 do samego serca ognia, jakby

zwierz臋 mia艂o polecenie niedopuszczenia Santiaga do p艂omieni.

Ch艂opiec omin膮艂 go i par艂 naprz贸d, pali艂o go ca艂e cia艂o, dym osma-

li艂 mu sk贸r臋. W pobli偶u stajennej bramy dostrzeg艂 porzucone na

trawie szlafrok i domowe pantofle O艂vido, jakby chcia艂a odda膰 si臋

艣mierci naga. Podni贸s艂 je i przycisn膮艂 do piersi, a wtedy przemkn臋艂y

przed nim cztery owce, kt贸re uciek艂y z zagrody. Widzia艂, jak od-

dalaj膮 si臋 z apokaliptycznym beczeniem. 艢ciany budynku run臋艂y

w pian臋 ognia, a Santiago upad艂. Siedzia艂 na trawie bez ruchu, a偶

zjawili si臋 stra偶acy ze swoimi syrenami, by zapobiec przeniesie-

niu si臋 p艂omieni na dom, ogr贸d r贸偶any, las... Przez nast臋pne dni,

owini臋ty kocem narzuconym mu na ramiona i nie znajduj膮c naj-

mniejszego promienia ksi臋偶yca, kt贸ry ukoi艂by po偶ar sn贸w, ogl膮da艂

procesj臋 mieszka艅c贸w ca艂ego miasteczka. Wobec jego rozpaczy

przyszli z艂o偶y膰 mu kondolencje, chcieli na w艂asne oczy zobaczy膰

gr贸b, gdzie mia艂a spoczywa膰 najpi臋kniejsza kobieta 艣wiata, ponie-

wa偶 cho膰 gorliwie jej szukali, nie zdo艂ali znale藕膰 cia艂a, ani jednej

osmalonej kosteczki. Ojciec Rafael karmi艂 go i poi艂, oczyszcza艂

rozpacz jego ran, strzeg艂 go noc膮, oddaj膮c mocz do donic z horten-

sjami i czekaj膮c cierpliwie, a偶 ch艂opiec b臋dzie got贸w, by go st膮d

zabra膰 i ulokowa膰 w zakrystii.

Nie by艂o ju偶 偶adnej kobiety Laguny do ocalenia, jedynie ten

m艂ody cz艂owiek siedz膮cy na mi臋kkiej ziemi w miejscu, kt贸re od-

wiedzi艂a wiosna i do kt贸rego pod膮偶a艂y 艣wierszcze, by 艂膮czy膰 si臋

w pary w coraz cieplejsze noce. Pozosta艂a jeszcze wo艅 pokonanego

ognia, wilgotnego popio艂u, cmentarzyska jaszczurek.

ROZDZIA艁 19

„M贸wi膮, 偶e w dawnych czasach m艂odzieniec o imieniu Esain wy-

zwa艂 na pojedynek morze i przywi膮za艂 je do eukaliptusa na sto dni.

Opowiadaj膮, 偶e tak si臋 sta艂o, poniewa偶 od jeszcze dawniejszych

czas贸w istnia艂o przymierze pomi臋dzy morzem a mieszka艅cami

z du偶ego miasta. O ka偶dej pe艂ni ksi臋偶yca w sierpniu przyw贸dca

ludzi pozostawia艂 na z艂ocistej pla偶y ubranie rybaka. Kiedy mija-

艂a p贸艂noc, morze podp艂ywa艂o do ubra艅 ogromn膮 fal膮, wsi膮ka艂o

w nie i przybiera艂o ludzk膮 posta膰. Rybak ubrany we flanelowe

spodnie i bia艂膮 koszul臋 spacerowa艂 po ulicach i placach, popija艂

wino z beczek, kt贸re znajdowa艂 na swej drodze, i bra艂 najpi臋kniej-

sze kobiety. O pierwszym promieniu s艂o艅ca wraca艂 na pla偶臋 i po-

zbywa艂 si臋 magicznego ubrania, 偶eby cia艂o, jeszcze upojone winem

i dotykiem kobiet, zn贸w zmieni艂o si臋 w fal臋. W zamian morze po-

darowa艂o ka偶demu z ludzi 艂zy, 偶eby mogli p艂aka膰, kiedy ogarnie

ich smutek. Nic tak nie przynosi艂o ulgi w ich nieszcz臋艣ciach, mo偶e

pr贸cz zobowi膮zania do szanowania 偶ycia rybak贸w.

W tym fatalnym roku zmar艂 przyw贸dca i zast膮pi艂 go Esain, pierwo-

rodny syn. By艂 to odwa偶ny m艂ody cz艂owiek, kt贸ry od wczesnej m艂o-

do艣ci wyr贸偶nia艂 si臋 nie tylko zr臋czno艣ci膮 i si艂膮 w walce wr臋cz, ale

i szlachetnym sercem. Esain mia艂 m艂odsz膮 siostr臋, kt贸r膮 po 艣mierci

ojca musia艂 si臋 opiekowa膰, bo ju偶 wcze艣niej zostali osieroceni przez

matk臋. Dziewczynka nosi艂a imi臋 - da艂o si臋 je wym贸wi膰 w czterech

r贸偶nych j臋zykach, w wieku zaledwie jedenastu lat wyr贸偶nia艂a si臋

urod膮 niemaj膮c膮 sobie r贸wnej oraz g艂osem, kt贸rym potrafi艂a oczaro-

wa膰 same syreny. O 艣wicie 艣piewa艂a na z艂ocistej pla偶y i ta艅czy艂a na

wydmach z dzwoneczkami przyczepionymi do st贸p i wst膮偶kami

na nadgarstkach drobnych d艂oni. Morze spogl膮da艂o na ni膮 ciemnymi

oczami fal, badaj膮c smuk艂o艣膰 jej postaci i czarne w艂osy rozwiane na

wietrze jak piracka bandera, i s艂ucha艂o, jak si臋 艣mieje i 艣piewa. Popo-

艂udniami, kiedy dziewczynka wraca艂a do domu, budowli otoczonej

eukaliptusami na wzg贸rzu, przyp艂yw umyka艂 z pla偶y, pokonywa艂

ulice i place, i dociera艂 a偶 do drzwi milcz膮cym i w膮skim j臋zorem,

wspina艂 si臋 na 艣ciany domu, 偶eby zajrze膰 przez okno i patrze膰, jak

艣pi przytulona do poduszki. Mieszka艅cy miasta zrozumieli, 偶e po

raz pierwszy morze si臋 zakocha艂o. 艢wiadomy tego Esain obawia艂

si臋, 偶e kiedy teraz przeobrazi si臋 w m臋偶czyzn臋, posi膮dzie jego sio-

str臋, potem porwie j膮 w g艂臋biny, a on nigdy wi臋cej jej nie zobaczy.

Dlatego, kiedy nadesz艂a sierpniowa pe艂nia ksi臋偶yca, zostawi艂 na

pla偶y 艂achmany w艂贸cz臋gi. Jak zwykle strze偶one przez ksi臋偶yc mo-

rze przesi膮k艂o ubranie. Jednak jego cia艂o pozosta艂o p艂ynne i zimne.

Rozw艣cieczone zdrad膮 zrywaj膮c膮 przymierze, ruszy艂o sztormow膮

fal膮 na domy, ulice i pola. Od przera偶onych mieszka艅c贸w doma-

ga艂o si臋 odpowiedzi na pytania wykrzykiwane spienionym gard艂em

o pow贸d tego oszustwa po tylu wiekach 偶ycia w zgodzie. Przera偶eni

ludzie wyznali, kto jest winny i gdzie mieszka, lecz nie o艣mielili

si臋 wyja艣ni膰 niczego wi臋cej, 偶eby w艣ciek艂o艣膰 morza nie uros艂a

jeszcze bardziej i nie poch艂on臋艂y ich jego odm臋ty. Morze natych-

miast zrozumia艂o: zdrajca mieszka w domu dziewczyny, kt贸r膮 po-

kocha艂o! Podnios艂o si臋 na wysoko艣膰 wzg贸rza fal膮, kt贸ra rycza艂a

z w艣ciek艂o艣ci i miota艂a w powietrze skrawki alg, ale Esain i jego

siostra schronili si臋 w eukaliptusowym lesie, uciekaj膮c przed roz-

w艣cieczonym prze艣ladowc膮. Na niebie chmury zawirowa艂y, tworz膮c

k艂臋biast膮 mas臋, a ksi臋偶yc zblad艂 jak twarz zmar艂ego. Morze sun臋艂o

szybko przez las, a na koronach eukaliptus贸w osiad艂y osnute 艣lu-

zem muszle morskich 艣limak贸w i ryby z otwartymi pyszczkami.

Prze艣ladowca z 艂atwo艣ci膮 wytropi艂 zbieg贸w; dziewczyna p艂aka艂a

przera偶ona, a morze poczu艂o zapach 艂ez - taki sam jak wo艅 jego

fal. Dopad艂o ich blisko urwistej skarpy, gdzie ko艅czy艂 si臋 las. Esain

pozostawi艂 siostr臋 w bezpiecznym schronieniu za ska艂ami, a sam

stan膮艂 naprzeciw monstrum rycz膮cego huraganowym wichrem.

- Je艣li chcia艂e艣 by膰 cz艂owiekiem, walcz jako cz艂owiek - zawo-

艂a艂 Esain, rzucaj膮c morzu magiczne ubranie, kt贸re mia艂 ukryte

w sakwie.

Okr膮g艂y ksi臋偶yc zblad艂 jeszcze bardziej, kiedy fale pogr膮偶y艂y

koszul臋 i spodnie w 艂oskocie piany, a morze przeobrazi艂o si臋 w sil-

nego m臋偶czyzn臋 o lodowatym spojrzeniu.

271

- Oto ja, ch艂opcze. Teraz zap艂acisz za to, 偶e usi艂owa艂e艣 mi prze-

szkodzi膰, 偶ebym cieszy艂 si臋 waszym winem i waszym ciep艂ym

cia艂em.

Pogr膮偶yli si臋 w za偶artej potyczce. Chocia偶 m艂odzieniec by艂

silny i zr臋czny, morze mia艂o przewag臋 - w jego ramionach kry艂a

si臋 moc sztorm贸w. Rzuci艂o cz艂owiekiem na ziemi臋 i 艣cisn臋艂o jego

szyj臋, zamierzaj膮c go udusi膰. W贸wczas wysz艂a z ukrycia siostra

ch艂opca i spojrza艂a na ciemnookie morze. A ono poczu艂o, jak mi-

艂o艣膰 os艂abia jego ramiona... Esain wykorzysta艂 ten moment, by

rzuci膰 si臋 na przeciwnika, przygwa偶d偶aj膮c go do ziemi.

- Ta艅cz! - poleci艂 siostrze.

Dziewczyna ta艅czy艂a tak, jak to robi艂a na wydmach o 艣wicie.

Cia艂o morza zmieni艂o si臋 w metal rozgrzany uderzeniami kowala.

Esain przeskoczy艂 je, 偶eby si臋 nie spali膰, i nakaza艂 siostrze, by

przerwa艂a taniec. W贸wczas zwr贸ci艂 si臋 w j臋zyku drzew do ogrom-

nego wiekowego eukaliptusa, by wydoby艂 z ziemi swoje korzenie

i przywi膮za艂 cia艂o morza do swojego pnia. Nast臋pnego ranka Esain

okr臋ci艂 mu 艂a艅cuchami ramiona i nogi, i tak morze sta艂o si臋 wi臋藕-

niem na 艂asce s艂o艅ca i wiatru.

Wkr贸tce ludzie z miasteczka zacz臋li cierpie膰 w wyniku tego zda-

rzenia. Mija艂y dni, a ogromna przestrze艅, kt贸r膮 dot膮d zajmowa艂o

morze i kt贸ra zaciera艂a si臋 na efemerycznym horyzoncie, zmieni艂a

si臋 w pustyni臋. Nie zdo艂a艂 wyrosn膮膰 na niej nawet najbardziej w膮t艂y

chwast. Barki rybackie sta艂y si臋 szkieletami z drewna i soli, a m臋偶-

czy藕ni zapominali o swym dotychczasowym 偶yciu, w miar臋 jak

zapominali o smaku ryb i owoc贸w morza. Rozpacz by艂a bardziej

przejmuj膮ca ni偶 kiedykolwiek, poniewa偶 wysch艂y im 艂zy i nie mogli

p艂aka膰. Najstarsi mieszka艅cy stali si臋 niewidoczni, a kl臋ska g艂odu

srebrna jak sierpniowy ksi臋偶yc smagn臋艂a domy i serca tych, kt贸rzy

w nich umierali. Min臋艂o sto dni, m臋偶czy藕ni zebrali si臋 przed do-

mem Esaina na szczycie wzg贸rza z b艂aganiem, by uwolni艂 wi臋藕nia.

M艂odzieniec, kt贸ry tak偶e cierpia艂, przychyli艂 si臋 do ich pr贸艣b.

Na urwistej skarpie odnalaz艂 siostr臋, ta艅cz膮c膮 i 艣piewaj膮c膮 wo-

k贸艂 morza, gdy tymczasem ono p艂aka艂o skrzepami soli, a 艂a艅cuchy

jarzy艂y si臋 偶yw膮 czerwieni膮, rani膮c jego ludzkie cia艂o. Przez sto

dni dziewczyna by艂a jedyn膮, kt贸ra zaj臋艂a si臋 utrzymaniem go przy

偶yciu. Karmi艂a je 艂y偶k膮 jak chorego, dawa艂a pi膰 i chroni艂a przed

s艂o艅cem s艂omianym kapeluszem.

272

- Wracaj do domu - poleci艂 siostrze Esain. - Uwolni臋 je.

Dziewczyna zag艂臋bi艂a si臋 w las eukaliptus贸w, ale zamiast by膰

pos艂uszn膮 bratu, ukry艂a si臋 za drzewem. Stamt膮d mog艂a widzie膰,

jak Esain zdejmuje 艂a艅cuchy, a korzenie uwalniaj膮 wi臋藕nia. Zi-

mowy zmierzch, ciep艂y i 艂agodny, ko艂ysa艂 si臋 nad skarp膮. Ludzkie

cia艂o morza pad艂o na kolana, wyczerpane. Dziewczyn膮 zaw艂adn臋艂o

gor膮ce pragnienie, by podbiec i pom贸c mu wsta膰, ale ba艂a si臋, 偶e

brat si臋 rozgniewa, pozosta艂a wi臋c ukryta w艣r贸d aromatu mi臋ty.

- Jeste艣 wolne - powt贸rzy艂 Esain. - Mo偶esz odej艣膰.

- Drogo zap艂acisz za swoje zuchwalstwo - szepn臋艂o morze, po

raz ostatni spogl膮daj膮c na m艂odzie艅ca ludzkim wzrokiem.

Zdj臋艂o spodnie i koszul臋, a kiedy ju偶 偶adna nitka z ubrania nie

zosta艂a na jego sk贸rze, rozp艂yn臋艂o si臋 w ogromny ocean, rzuca-

j膮c si臋 z urwiska w przepa艣膰. Esain uzna艂, 偶e wszystko si臋 sko艅-

czy艂o. Lecz nagle us艂ysza艂 krzyk siostry, kt贸ry dochodzi艂 z wn臋trza

lasu:

- Uwa偶aj! Za tob膮! Za tob膮!

Odwr贸ci艂 si臋 i dostrzeg艂 morze, kt贸re wspina艂o si臋 milcz膮ce

po ska艂ach, by go zaatakowa膰 i zaspokoi膰 pragnienie zemsty. Nie

trac膮c ani chwili, w艂o偶y艂 na siebie koszul臋 i spodnie i na oczach

zdumionej dziewczyny przeobrazi艂 si臋 w spienion膮 fal臋, rzucaj膮c

si臋, obok morza, z urwiska. Opowiadaj膮, 偶e dziewczyna pobieg艂a

w t臋 stron臋 i widzia艂a, jak fala oddala si臋 w kierunku przeciwnym

do pozosta艂ych. Opowiadaj膮, 偶e tylko dla u艣mierzenia 偶alu uko-

chanej morze zwr贸ci艂o ludziom 艂zy, chocia偶 rybacy nigdy nie za-

bieraj膮 ich na barki - zostawiaj膮 je w domach pod opiek膮 matek

i 偶on, by morze nie mog艂o p艂yn膮膰 ich 艣ladem i ich zatapia膰. Ale

opowiadaj膮 te偶, 偶e mimo tej przezorno艣ci ono potrafi ich odnale藕膰,

a czasami pewna fala, kt贸ra za艂amuje si臋 na horyzoncie, zabiera

ich, by bezpiecznie doprowadzi膰 barki do zatoki".

Santiago Laguna, stoj膮c na scenie dyskretnie o艣wietlonego ma-

dryckiego cafe, s艂ucha艂 owacji. Dym z papieros贸w spowija艂 twa-

rze m艂odych ludzi siedz膮cych przy stolikach i strzela艂 a偶 pod sufit,

gdzie dwa pracowite wentylatory mieli艂y go zawzi臋cie. Pachnia艂o

piwem i kaw膮 po irlandzku. „Opowiedz 艣wiatu ba艣nie twojej pra-

babki - powiedzia艂 mu ojciec Rafael na 艂o偶u 艣mierci, poklepuj膮c

jego d艂o艅. - Urodzi艂e艣 si臋, by zosta膰 artyst膮". I Santiago zrobi艂 to

273

艣wiadomie. Przez miesi膮ce agonii proboszcz, kt贸ry cierpia艂 z po-

wodu niewydolno艣ci nerek, le偶a艂 skazany na 艂贸偶ko, skurczony

niemal do rozmiar贸w przeci臋tnego m臋偶czyzny. Jedynie historie

Manueli Laguny pomaga艂y u艣mierzy膰 jego cierpienie. Santiago

czuwa艂 nad starym proboszczem dzie艅 i noc w jego sypialni przy

ko艣ciele, chocia偶 zast膮pi艂 go m艂ody ksi膮dz 艣wie偶o przyby艂y z se-

minarium, kt贸ry jednak taktownie wprowadzi艂 si臋 do domku obok

艣wi膮tyni, poniewa偶 ojciec Rafael nalega艂, by umrze膰 we w艂asnym

艂贸偶ku. Ani zalecenie lekarza, by poszed艂 do szpitala, ani polecenia

zwierzchnik贸w nie zdo艂a艂y go nak艂oni膰 do zmiany zdania. To ju偶

wystarczaj膮cy wstyd, rozmy艣la艂 ksi膮dz, odej艣膰 w wieku siedem-

dziesi臋ciu pi臋ciu lat, kiedy w jego rodzinie m臋偶czy藕ni umierali jako

stulatkowie, a kobiety w wieku starych 偶贸艂wi, nie stawiaj膮c stopy

w szpitalu przez ca艂e 偶ycie. Lekarz odwiedza艂 go cz臋sto, odk膮d

pacjent nie m贸g艂 ju偶 utrzyma膰 si臋 na nogach i porzuci艂 tradycyjny

g艂o艣ny spos贸b chodzenia. Opukiwa艂 go i mierzy艂 puls, spogl膮daj膮c

na Santiaga wzrokiem gasz膮cym wszelk膮 nadziej臋. Po odej艣ciu le-

karza zostawali sami, tak jak to bywa艂o w ci膮gu ostatnich dw贸ch

lat, a ch艂opiec siada艂 na krze艣le przy 艂贸偶ku chorego i opowiada艂

kolejn膮 histori臋. Morze wdziera艂o si臋 do parafialnej sypialni z ry-

kiem, a ksi膮dz wczuwa艂 si臋 w przyp艂ywy i odp艂ywy porywczego

偶ywio艂u z Kantabrii rodem ze swego dzieci艅stwa, s艂ucha艂 krzyku

mew i poddawa艂 si臋 podmuchom wiatru pachn膮cego sol膮 i rybami

wype艂niaj膮cymi portowe magazyny. Pierwszego dnia Santiago nie

opowiedzia艂 zako艅czenia, urwa艂 nagle opowie艣膰, a wspomnienia

wype艂ni艂y jego oczy 艂zami.

- M贸w dalej, chc臋 wiedzie膰, jak si臋 ko艅czy - nalega艂 chory.

- Tego nie wiem, ojcze.

- Jak mo偶esz nie wiedzie膰, baranku bo偶y? A je艣li nie wiesz, to

na pewno wymy艣lisz, tylko nie zostawiaj mnie z niedomkni臋t膮

intryg膮 - poruszy艂 si臋 na 艂贸偶ku, a b贸l przejmuj膮cy jak k膮sanie psa

zaatakowa艂 mu nerki.

- Prosz臋 le偶e膰, bo si臋 ojcu pogorszy.

Santiago zacz膮艂 snu膰 kolejn膮 histori臋. T臋 tak偶e zostawi艂 bez za-

ko艅czenia, lecz spl贸t艂 j膮 z inn膮, a potem z jeszcze inn膮, by na ko-

niec zwi膮za膰 j膮 z nast臋pn膮 - r贸wnie偶 niedoko艅czon膮. Ojciec Rafael,

wyczerpany sztormem, rybakami i syrenami, w艂a艣nie zasn膮艂. Na-

st臋pnego dnia, kiedy Santiago zapyta艂 go po 艣niadaniu, czy chcia艂by

274

pos艂ucha膰 kolejnej opowie艣ci, zaprzeczy艂, poniewa偶 ch艂opiec nie

opowiedzia艂 mu ani jednej historii od pocz膮tku do ko艅ca.

- Ca艂膮 noc wierci艂em si臋 w po艣cieli dr臋czony koszmarami, w kt贸-

rych usi艂owa艂em znale藕膰 zako艅czenia tych wczorajszych.

Mia艂 twarz 艣ci膮gni臋t膮 b贸lem, kt贸rego nie u艣mierza艂y ju偶 偶adne

lekarstwa.

- Przykro mi, ojcze. Bo... - zaj膮kn膮艂 si臋 - to ona, moja babcia,

rozumie ojciec. Ja przerywa艂em zawsze przed ko艅cem, a ona do-

powiada艂a reszt臋 - przymkn膮艂 oczy i poczu艂 w sercu ogie艅.

- Id藕 si臋 pomodli膰, m贸j synu, id藕 si臋 pomodli膰 - ksi膮dz uj膮艂

d艂o艅 ch艂opca i u艣cisn膮艂 j膮.

- Jak tylko sobie przypomn臋, uzupe艂ni臋 zako艅czenie, nie martw

si臋, ojcze.

Opu艣ci艂 sypialni臋 i skierowa艂 si臋 do zakrystii. Jednak, zamiast

modlitw, wychyli艂 do ostatniej kropli konsekrowane wino, a tak偶e

to, kt贸re nie zosta艂o jeszcze po艣wi臋cone, a tymczasem proboszcz

leg艂 w 艂贸偶ku i ci臋偶ko dysz膮c, oddawa艂 mocz przez cewnik zako艅-

czony foliowym woreczkiem. Cierpienia nie wywo艂a艂a w nim jed-

nak choroba, lecz tajemnica spowiedzi, kt贸ra m膮ci艂a mu dusz臋 od

czasu pewnego nocnego po偶aru.

Z ustami pachn膮cymi serem i chlebem, kt贸re zjad艂, by ukry膰

艣lad wina, Santiago opowiedzia艂 ojcu Rafaelowi ca艂膮 histori臋. Ale

zanim dotar艂 do ko艅ca, zatrzyma艂 si臋 na kilka minut, jakby z na-

dziej膮, 偶e g艂os Olvido powr贸ci zza kurtyny 艣mierci. Ta cisza, kt贸ra

odt膮d zawsze poprzedza艂a zako艅czenie, skraca艂a si臋, w miar臋 jak

up艂ywa艂y tygodnie, miesi膮ce, lecz nigdy nie znik艂a. Nawet po tym,

jak pewnej nocy pod koniec sierpnia ojciec Rafael odszuka艂 twarz

ch艂opca, uj膮艂 j膮 d艂o艅mi i wyzion膮艂 ducha, zabieraj膮c z ostatnim

tchnieniem gorycz tajemnicy, a Santiago, stosuj膮c si臋 do jego rady,

zaj膮艂 si臋 prac膮 jako opowiadacz ba艣ni. Ta cisza nadal iskrzy艂a po-

mi臋dzy publiczno艣ci膮 kafeterii i salami przedstawie艅, czasami

ledwie kilka sekund, jak chwila, kiedy si臋 zwleka, zanim po艂o偶y

si臋 kwiat na grobie.

Po po偶arze straci艂 g艂os. Dni, kt贸re, przesi膮kni臋ty rozpacz膮, sp臋-

dzi艂 na przygl膮daniu si臋 dymi膮cym szcz膮tkom stajni, wywo艂a艂y

w nim gigantyczne wych艂odzenie, kt贸re sprawi艂o, 偶e dr偶a艂 z go-

r膮czki i roi艂 spro艣no艣ci o insektach przez ponad tydzie艅. Ojciec

Rafael, kt贸ry dawa艂 mu syropy, kaza艂 robi膰 inhalacje z mentolu

275

i ch艂odzi艂 rozpalone czo艂o chusteczk膮 nas膮czon膮 wod膮 艣wi臋con膮,

by艂 pewien, 偶e jego protegowany nie zdo艂a prze偶y膰 takiej rozpaczy.

Ma tylko szesna艣cie lat! Jednak pewnego dnia Santiago obudzi艂

si臋 o 艣wicie bez gor膮czki, a jasnow艂osy 艂ysiej膮cy lekarz zapewni艂

starego proboszcza, 偶e niebezpiecze艅stwo min臋艂o. Powr贸t do zdro-

wia zosta艂 uznany niemal偶e za cud.

Wtedy Santiago podni贸s艂 si臋 z 艂贸偶ka. Cuchn膮艂 jak ziemia po

deszczu, i ten zapach nigdy go nie opu艣ci艂. Kiedy nadesz艂a nie-

dziela, wspi膮艂 si臋 na podest, by zaintonowa膰 Glori臋, a jego m艂o-

dzie艅czy baryton przybra艂 mechaniczn膮 twardo艣膰 podobn膮 do

zgrzytu 艣wierszczy. Wtedy na zawsze ju偶 opu艣ci艂 podest, nie ko艅-

cz膮c hymnu na wyczekuj膮cych oczach ca艂ego miasteczka, kt贸re

po raz pierwszy wsp贸艂czu艂o komukolwiek z rodziny Laguna. Oj-

ciec Rafael poleci艂, by lekarz sprawdzi艂 gard艂o ch艂opca. Zapalenie

migda艂k贸w min臋艂o bez 艣ladu, problem ze 艣piewaniem nie wynika艂

wi臋c z choroby. W贸wczas stary proboszcz nabra艂 przekonania, 偶e

g艂os s艂owika zaton膮艂 w problemach duszy.

Santiago urz膮dzi艂 si臋 w pomieszczeniu na miot艂y i 艣rodki czy-

sto艣ci, gdzie Clara Laguna zdj臋艂a jedwabny szlafrok i orientalne

pantalony, by w艂o偶y膰 str贸j s艂u偶膮cej, kiedy ojciec Imperio oczekiwa艂

na ni膮 w kaplicy 艣wi臋tej Pantolominy. W male艅kim domu para-

fialnym nie by艂o innego wolnego pomieszczenia. Mie艣ci艂 on tylko

mikroskopijn膮 kuchenk臋, 艂azienk臋, surow膮 sypialni臋 proboszcza

i niewielkie pomieszczenie tu偶 obok zakrystii, gdzie przechowy-

wano sprz臋t rozg艂o艣ni radiowej, poniewa偶 rocznice emeryt贸w i ka-

techezy odbywa艂y si臋 w salce magistratu. Proboszcz zaproponowa艂

ch艂opcu, 偶eby zlikwidowa艂 rozg艂o艣ni臋, sprzeda艂 sprz臋t i przeni贸s艂

si臋 tutaj, przyjemniej by艂oby zamieszka膰 w pokoju, w kt贸rym

up艂yn臋艂o jego dzieci艅stwo. Ale ch艂opak nie zrezygnowa艂 z zabawy

w programy radiowe. Wola艂 sypia膰 w klitce, kt贸ra po wysprz膮taniu

wn臋trza, pomalowaniu 艣cian i wstawieniu 艂贸偶ka zosta艂a zmieniona

w celk臋 cystersk膮 dwa na dwa. Ubranie Santiaga rozdzielono po-

mi臋dzy komod臋 ojca Rafaela i szaf臋 na szaty liturgiczne u偶ywane

podczas wielkich uroczysto艣ci.

Santiago po艣wi臋ci艂 si臋 czytaniu na antenie Biblii i utwor贸w reli-

gijnych z tak膮 determinacj膮 i mistyczn膮 gorliwo艣ci膮, 偶e kiedy przez

og贸lnodost臋pny odbiornik s艂ucha艂y go staruszki, by艂y pewne, 偶e zo-

stanie ksi臋dzem, mimo swego haniebnego i przekl臋tego pochodzenia.

276

Natomiast dziewczyny z miasteczka odsuwa艂y na bok w膮tpliwo艣ci

dotycz膮ce jego pochodzenia. Tak jak jego babcia Olvido 艂agodzi艂a

rany t臋sknoty, gotuj膮c potrawy ze szczypt膮 wspomnie艅 o ukocha-

nym, a jego prababcia u艣mierza艂a zarozumia艂膮 w艣ciek艂o艣膰, 艣cina-

j膮c g艂owy kogut贸w, Santiago u艣mierza艂 偶al i samotno艣膰, cudzo艂o偶膮c

w krypcie podobnej cmentarnej, dawniej, zgodnie z legend膮, s艂u偶膮-

cej chowaniu templariuszy. I chocia偶 nie by艂o tu najmniejszej kostki

ani strz臋pka 艣redniowiecznej kolczugi, samo miejsce okaza艂o si臋

doskona艂e, aby dokazywa膰, poniewa偶 przez ca艂y rok panowa艂a tu

wysoka temperatura serca ziemi. Do male艅kiego pokoiku dociera艂o

si臋 przez korytarzyk, kt贸remu pocz膮tek dawa艂 otw贸r w posadzce

kaplicy 艣wi臋tej Pantolominy, a kt贸ry ojciec Rafael pokaza艂 ch艂opcu

dla rozrywki tu偶 po jego przeniesieniu si臋 do domu parafialnego.

Dr臋cz膮ca m臋ska aura otacza艂a Santiaga od czasu po偶aru, a w po-

艂膮czeniu z b艂臋kitem oczu czyni艂a go jeszcze bardziej atrakcyjnym.

I jakby tego nie by艂o do艣膰, porusza艂 si臋 z prawdziwie francusk膮

gracj膮, odziedziczon膮 po ojcu, co dodatkowo wyr贸偶nia艂o go od

reszty miejscowej m艂odzie偶y. Opowiada艂 kolegom o swoich intym-

nych podbojach z bezduszno艣ci膮 g艂uchego pnia i jednocze艣nie pe-

艂en rozpaczy. Je艣li w dzieci艅stwie nie pozwala艂, by go nazywano

przekl臋tym, teraz to on sam m贸wi艂 tak o sobie. I kiedy innym po

plecach przechodzi艂y ciarki, on wyja艣nia艂, 偶e kocha膰 te wszystkie

dziewczyny oznacza艂o skaza膰 je na pot臋pienie, nieszcz臋艣liw膮 mi-

艂o艣膰 i powszechne znies艂awienie. Wobec takiego losu pozostawa艂o

im jedynie, jak w czasach dzikich ludzi, zabawia膰 si臋 w sekretnej

krypcie, bez rozumu i bez 艣wiadomo艣ci, w towarzystwie migotania

艣wiec i ogark贸w gromnic, kt贸re Santiago przynosi艂 z ko艣cio艂a i roz-

stawia艂 na cynowych talerzykach wok贸艂 艂o偶a m膮k zbudowanego

z kilku work贸w s艂omy, nakrytych ko艂dr膮 Clary Laguny. Dzi臋ki temu

kamienny owal krypty wype艂ni艂 si臋 zapachem rodzinnego domu.

Pierwsz膮, kt贸ra zjawi艂a si臋, by go utuli膰, by艂a wnuczka aptekarza.

Po tym, jak wybaczy艂a ch艂opcu porzucenie jej na zapleczu apteki,

zabra艂a si臋 do pocieszania go z tak膮 gorliwo艣ci膮, 偶e nie mog艂a wy-

dosta膰 si臋 z kot艂a mi艂o艣ci. W wieku siedemnastu lat by艂a gotowa

skaza膰 si臋 na wszelkie pot臋pienie, byleby tylko jej nabrzmiewa-

j膮ce piersi pozostawa艂y w d艂oniach Santiaga, usta przy jego ustach,

a cia艂o wystawione na widok jego b艂臋kitnych oczu, cho膰 czai艂 si臋

w nich obraz innej. Krypta kipia艂a po偶膮daniem przerwanych b艂on

277

dziewiczych i wodospad贸w tryskaj膮cych jak r贸偶ane p艂atki, akt贸w

podj臋tych w szale艅stwie - by jednocze艣nie zapomnie膰 i przywo艂a膰

wspomnienia. Wnuczka aptekarza wkr贸tce odkry艂a, 偶e nie by艂a je-

dyn膮. Spoliczkowa艂a Santiaga i podrapa艂a mu twarz, wyrwa艂a w艂osy,

ale wr贸ci艂a, poniewa偶 dla jej serca nie by艂o ju偶 ratunku, i nauczy艂a

si臋 dzieli膰 go z innymi tylko dla tych chwil, w kt贸rych Santiago pl膮-

ta艂 jej z艂ote loki po mi艂osnej potyczce. Opowiadali sobie w贸wczas

w艂asne przygody z dzieci艅stwa jak dwoje starych kochank贸w i 艣miali

si臋 ze wsp贸lnych popo艂udni sp臋dzonych w towarzystwie plastr贸w

i wywar贸w dla 艣lepn膮cych kot贸w. Gor膮co pragn臋艂a wierzy膰, 偶e tych

chwil nie m贸g艂by sp臋dzi膰 z 偶adn膮 inn膮. Potem, w klasztornej ci-

szy swego pokoiku, on zmusza艂 si臋, by j膮 pokocha膰, i ze 艂zami wy-

rzuca艂 sobie, 偶e tego nie potrafi, 偶e to tylko czu艂o艣膰, kt贸ra stygnie

wraz z pierwszym b艂yskiem 艣witu. Ju偶 wi臋cej nie 艣ni艂 o po偶arze,

jaki ugasi艂o zimne 艣wiat艂o ksi臋偶yca, ani o kobiecie, kt贸ra pojawia艂a

si臋 potem. Pr贸bowa艂 wszystkiego, 偶eby powr贸ci艂a. Rzuci艂 si臋 偶ar-

艂ocznie na czarne oliwki, poch艂ania艂 nawet ziarna pieprzu i kawa艂ki

gorzkiej czekolady, by przyci膮gn膮膰 ten mrok, kt贸rego nie znajdowa艂

w oczach 偶adnej innej kobiety, i oddawa艂 si臋 nieko艅cz膮cym si臋 sje-

stom na 艂awce w kaplicy 艣wi臋tej Pantolominy. Spa艂, my艣l膮c o niej,

uk艂adaj膮c w pami臋ci fragmenty jej twarzy jak puzzle, maj膮c nadziej臋,

偶e sny uzupe艂ni膮 to, czego mu brakowa艂o: usta, podbr贸dek, szyj臋...

Wymkn膮艂 si臋 kt贸rej艣 nocy do d膮browy i upi艂 w贸dk膮 pod strugami

deszczu, wzywaj膮c j膮 jak poga艅sk膮 bogini臋. W alkoholowej furii

zdar艂 z siebie ubranie, rozpali艂 ognisko i by艂 got贸w po艣wi臋ci膰 si臋

w ofierze ku pami臋ci Olvido, ale jaki艣 pasterz dostrzeg艂 go na czas

i uderzeniem kija wyrwa艂 z pijackiego amoku. Santiago rozpacza艂,

偶e przyby艂a go ocali膰 tego rodzaju bestia zamiast kobiety, kt贸rej

usta w艂a艣nie podsun臋艂a mu wyobra藕nia.

Po tym zdarzeniu postanowi艂 malowa膰. Nikt mu nie powiedzia艂

o „kr臋gu inspiracji", kt贸remu oddawa艂 si臋 Pierre Lesac, a mimo to

dzie艅 przed rozpocz臋ciem pracy nad portretem o艣wiadczy艂 ojcu

Rafaelowi, 偶e jest chory - nie bra艂 udzia艂u w lekcjach, ani te偶 nie

pom贸g艂 proboszczowi przy audycjach radiowych. Zamkni臋ty w swo-

im pokoju, sp臋dzi艂 godziny na rozmy艣laniu o niej, czuj膮c jedno-

cze艣nie, jak jej rysy w臋druj膮 jego 偶y艂ami, i wymy艣laj膮c wywary

pozwalaj膮ce o niej 艣ni膰. Kiedy zapad艂a noc, umie艣ci艂 szklank臋

z wod膮 na okiennym parapecie, dok艂adnie tam, gdzie si臋 odbija艂o

278

艣wiat艂o ksi臋偶yca; o 艣wicie wychyli艂 j膮 do ostatniej kropli i u艂o偶y艂

si臋 na 艂贸偶ku w oczekiwaniu na sen, kt贸ry nie nadszed艂.

W przeciwie艅stwie do swego ojca, rysowa艂 portret w臋glem.

Faluj膮ce kasztanowe w艂osy, czarne smutne oczy, wydatne ko艣ci

policzkowe, ma艂y nosek. Nie o艣mieli艂 si臋 naszkicowa膰 ust, kt贸re sta-

wa艂y mu przed oczyma. Pozostawi艂 portret niedoko艅czony. Ukry艂

go w艣r贸d ksi膮偶ek i przez kolejne tygodnie patrzy艂 na niego przed

za艣ni臋ciem, wystawia艂 na ksi臋偶ycowe 艣wiat艂o. Na pr贸偶no.

Tak up艂yn臋艂y dwa lata i kilka miesi臋cy od tamtego pami臋tnego

wiosennego po偶aru, a偶 ojciec Rafael musia艂 po艂o偶y膰 si臋 w 艂贸偶ku

z艂o偶ony nieuleczaln膮 chorob膮. Zaczyna艂o si臋 lato, Santiago w艂a艣-

nie zbli偶a艂 si臋 do dziewi臋tnastych urodzin i sko艅czy艂 nauk臋 w kole-

gium z dobrym wynikiem. W miasteczku pojawi艂 si臋 nowy ksi膮dz,

z w膮skimi zaci艣ni臋tymi ustami i w艂osami pachn膮cymi kamfor膮. Roz-

g艂o艣nia radiowa zosta艂a zamkni臋ta, a sprz臋t techniczny i kolekcja

winylowych p艂yt z muzyk膮 sakraln膮 wyw臋drowa艂y z 偶ycia Santiaga

na furgonetce w nieznanym kierunku. Pokaza艂 si臋 na placu i pa-

trzy艂, jak oddala si臋 jedn膮 z uliczek rumor epileptycznego silnika,

kt贸rym 偶egna艂 si臋 samoch贸d, unosz膮c to, co mu zosta艂o z duszy.

Zamkn膮艂 si臋 w ko艣ciele, by opiekowa膰 si臋 ojcem Rafaelem tego

lata pe艂nego upalnych wiatr贸w, kt贸re usypia艂y miasteczko. Zaprze-

sta艂 mi艂osnych schadzek w krypcie. Wnuczka aptekarza musia艂a

pogodzi膰 si臋, 偶e widywa艂a go jedynie w niedziele po zako艅cze-

niu mszy. Przemyka艂a do male艅kiego pokoiku i czeka艂a na niego

niecierpliwie, a偶 j膮 obejmie, pocieszaj膮c si臋 po spotkaniu z im-

pertynenckim spojrzeniem Ezequiela Montesa. Jego oczy stale

by艂y wpatrzone w niego, a tymczasem sk贸rzany woreczek zawie-

szony na sznurku przy spodniach pasterza s膮czy艂 ledwie wyczu-

waln膮 zgnilizn臋 prochu zmar艂ej osoby. W ko艣ciele zn贸w ko艂ysa艂a

si臋 wielka kadzielnica, by z艂agodzi膰 zapach cia艂 powoli trac膮cych

wiar臋, a wiatr o barwie gorczycy przeciska艂 si臋 przez szczeliny

w murze i witra偶ach, niemal sma偶膮c wiernych i ojca Rafaela, kt贸ry

uzbrojony w tr膮bk臋 stara艂 si臋 s艂ucha膰 mszy z 艂贸偶ka.

Santiago powr贸ci艂 do komponowania wierszy w przerwach

pomi臋dzy okresami po艣wi臋conymi piel臋gnowaniu chorego. Stale

dzielili to samo powietrze, psute przez lekarstwa, j膮trz膮cy si臋 upa艂

i pochrapywania ksi臋dza, przerywane koszmarami i majakami,

w kt贸rych wykrzykiwa艂 po 艂acinie i w rodzinnym baskijskim gorycz

279

tamtej tajemnicy spowiedzi, kt贸rej z艂o偶one 艣luby nie pozwoli艂y

wyjawi膰 temu ch艂opcu przytomnemu i rozbudzonemu.

- Uspok贸j si臋, ojcze.

Santiago ociera艂 mu czo艂o.

- Zrozum, my艣la艂a, 偶e nie ma innego sposobu - upiera艂 si臋, wci膮偶

brodz膮c w oparach snu.

- Kto?

- Ona, ona - b贸l zasnuwa艂 mu oczy mg艂膮.

- B艂agam, niech ojciec tak nie cierpi.

- Moritu艅 te salutant - wybucha艂 nagle, 艣miej膮c si臋.

Miesza艂 tajemnice z filmami o staro偶ytnych Rzymianach, kt贸re

tak lubi艂, i z w艂asn膮 艣mierci膮. Kiedy si臋 uspokaja艂, Santiago wyko-

rzystywa艂 chwil臋, by napi膰 si臋 w zakrystii wina, kt贸rego potem bra-

kowa艂o nowemu ksi臋dzu.

Na miasto spad艂a plaga cykad osadzona w musztardowym powie-

trzu jak na lataj膮cym dywanie. Santiago znajdywa艂 owady brz臋cz膮ce

w k膮tach sypialni starego proboszcza i u艣mierca艂 je uderzeniem

miot艂y. Potem siada艂 obok 艂贸偶ka chorego, by zn贸w zaj膮膰 si臋 swo-

imi wierszami, kt贸rych wersety kry艂y t臋sknot臋 za cia艂em i imieniem

splamionym zielonymi oczami zdrajc贸w. Czasami wino bra艂o g贸r臋

i usypia艂o go. 艢ni艂 o setkach cykad 艣piewaj膮cych requiem i budzi艂

si臋 w艣r贸d j臋k贸w i 艂ez, wtulony w brzuch ojca Rafaela, jakby to by艂

ten ksi膮dz sprzed roku, gruby i za偶ywny, a nie mizerota, w kt贸r膮

si臋 przeobrazi艂. Jeszcze w p贸艂艣nie proboszcz pociesza艂 go po 艂aci-

nie, a偶 smutek ch艂opca mija艂 zupe艂nie i razem si臋 modlili popo艂u-

dniowymi pacierzami.

Potwornie upalnego popo艂udnia w ko艅cu sierpnia ojciec Rafael

zobaczy艂 ducha swojej matki - zabija艂a cykady usadowione na fra-

mudze okna, i zrozumia艂, 偶e to B贸g powiadamia, i偶 zabiera go do

siebie wraz z nadej艣ciem zmierzchu. Poprosi艂 Santiaga, kt贸ry nie wi-

dzia艂 baskijskiej kobiety t艂uk膮cej dokuczliwe insekty gospodarskimi

chodakami, 偶eby wyj膮艂 z szuflady komody kopert臋 z czerwonymi

i b艂臋kitnymi promieniami oznaczaj膮cymi lini臋 lotnicz膮. Zanim od-

da艂 j膮 ksi臋dzu, ch艂opiec przeczyta艂 s艂owa „Pary偶" i „Francja", a jego

serce zacz臋艂o wybija膰 pospieszny rytm.

- Santiago, wkr贸tce odejd臋, i oby B贸g zabra艂 mnie do swojej 艣wity

w niebie. Jedynie ty mnie martwisz, mimo 偶e ju偶 jeste艣 doros艂y i mo-

偶esz 偶y膰 zamo偶nie dzi臋ki temu, co odziedziczy艂e艣 po swojej rodzinie.

280

- Ojciec jeszcze d艂ugo zostanie ze mn膮.

- Chcia艂bym, m贸j synu, bardzo bym chcia艂. Ale nie obawiaj

si臋, kiedy odejd臋, nie zostaniesz sam na 艣wiecie. Ten list jest od

twojego ojca, Pierre'a Lesaca, kt贸ry, jak wiesz, mieszka w Pary偶u.

Pragn臋, 偶eby艣 pojecha艂 do niego, by studiowa膰 na uniwersytecie

to, co zechcesz, tak jak uczyni艂a twoja matka.

Santiago spojrza艂 uwa偶nie na ojca Rafaela, a jego sk贸ra prze-

sta艂a wydziela膰 zapach wilgotnego lasu.

- Nawi膮za艂em z nim kontakt, zanim choroba przyku艂a mnie

do 艂贸偶ka - ci膮gn膮艂 ksi膮dz. - Bardzo 偶a艂uje, 偶e nawet nie napi-

sa艂 do ciebie przez tyle lat. Jednak B贸g, kt贸ry wszystko mo偶e, ni-

gdy o tym nie zapominaj, musia艂 w艂a艣ciwie o艣wietli膰 jego drog臋,

a teraz tw贸j ojciec jest kap艂anem w katedrze Notre Dame.

- Nigdy nie odpowiedzia艂 na moje listy i dlatego przesta艂em do

niego pisa膰, kiedy jeszcze by艂em ma艂ym ch艂opcem. Otrzymywa-

艂em jednak 偶yczenia bo偶onarodzeniowe i czasami jak膮艣 kartk臋

z okazji urodzin. Kiedy艣 nawet przys艂a艂 mi jeden ze swoich obra-

z贸w, portret babci, kt贸ry sprawi艂 mi ogromn膮 rado艣膰. M贸j ojciec

to artysta i by艂em z niego dumny. Ale nie mia艂em od niego 偶adnej

wiadomo艣ci, odk膮d sko艅czy艂em pi臋tna艣cie lat.

- Teraz za to pokutuje. Wst膮pi艂 w stan kap艂a艅ski, jak ci wspo-

mnia艂em. Zas艂uguje na drug膮 szans臋.

- Jak mog臋 go znale藕膰?

- Twoja babcia przekaza艂a mi jego ostatni adres - zaj膮kn膮艂 si臋

na wspomnienie O艂vido.

- Kiedy? - ch艂opcu zn贸w twarz p艂on臋艂a od ognia, kt贸ry obr贸ci艂

stajni臋 w popi贸艂.

- Przed laty poprosi艂a mnie, 偶ebym si臋 tob膮 zaopiekowa艂, gdyby

jej si臋 co艣 przydarzy艂o, a je艣li ja bym nie m贸g艂, 偶ebym podj膮艂 wszel-

kie wysi艂ki, by odnale藕膰 twojego ojca. Zostawi艂a mi tak偶e list, kt贸ry

mia艂em skierowa膰 do Pierre'a Lesaca, i tak zrobi艂em.

- Czy ojciec wie, co by艂o napisane w tym li艣cie?

- Oczywi艣cie, 偶e nie, ch艂opcze, nie mam zwyczaju czyta膰 cu-

dzej korespondencji.

- To bez znaczenia...

- Czy pojedziesz do Pary偶a, kiedy mnie ju偶 nie b臋dzie? Powiedz,

偶e tak, 偶ebym spokojnie umar艂. Tak b臋dzie lepiej, w ko艅cu on jest

twoim ojcem.

281

- Jedynym, jakiego mam, jeste艣 ty, ojcze - Santiago zacz膮艂 szlo-

cha膰 - i jedynym, jakiego kocham. A kiedy B贸g zabierze ojca do

siebie, nie zostanie mi ju偶 nic, nic...

Ksi膮dz podni贸s艂 si臋 gwa艂townie, a偶 wypad艂a mu rurka odpro-

wadzaj膮ca mocz, i obj膮艂 ch艂opca z si艂膮, od kt贸rej niegdy艣 p臋ka艂y

deski ambony.

W porze obiadowej kobieta zajmuj膮ca si臋 sprz膮taniem i gotowa-

niem przynios艂a im posi艂ek na tacy i zasta艂a ich przy modlitwie.

Potem Santiago opowiedzia艂 choremu jedn膮 z legend Manueli La-

guny i ksi膮dz zasn膮艂. Popo艂udnie chyli艂o si臋 ku chwili 艣mierci,

a tymczasem ch艂opiec 艣ciska艂 bezw艂adn膮 d艂o艅 i spogl膮da艂 spod

oka na list Pierre'a Lesaca le偶膮cy na stoliku.

Kiedy wraz ze zmrokiem zal艣ni艂y pierwsze gwiazdy, pojawi-

艂a si臋 matka starego ksi臋dza, by usun膮膰 cykady z okna, i wszyst-

ko si臋 sko艅czy艂o. Jasnow艂osy lekarz potwierdzi艂 zgon, a specjali艣ci

od formalno艣ci pogrzebowych zaj臋li si臋 zw艂okami, by prezentowa-

艂y si臋 pi臋knie podczas pogrzebu. Jednak ten odwlek艂 si臋 trzy dni,

kt贸re potrzebne by艂y na sporz膮dzenie sosnowej trumny. Zbijano

j膮 w po艣piechu, chc膮c zd膮偶y膰 przed rozk艂adem. Trup ojca Rafaela

odzyska艂 nagle imponuj膮ce rozmiary, kt贸rymi ksi膮dz wyr贸偶nia艂

si臋 w swoich najlepszych latach. 艢mier膰, skazuj膮c go na chorob臋,

wy艣wiadczy艂a mu ostatni膮 艂ask臋, aby poszed艂 do grobu takim, ja-

kim by艂, jako ogromny Bask, kt贸ry wstrz膮sa艂 艣wiatem.

W tych dniach nowy proboszcz widzia艂, jak Santiago b艂膮ka

si臋 po ko艣ciele i domu parafialnym niczym lunatykuj膮ce zwierz臋.

Ka偶dy zak膮tek cuchn膮艂 ziemi膮 zroszon膮 deszczem. Ksi膮dz wychy-

la艂 si臋 przez okna albo wyci膮ga艂 r臋k臋, spodziewaj膮c si臋, 偶e deszcz j膮

zmoczy, ale musztardowe ci臋偶kie powietrze atakowa艂o go suchym

podmuchem, a m臋偶czyzna odchodzi艂 od zmys艂贸w, 艣ledz膮c trop co-

faj膮cej si臋 burzy po bocznych nawach, w zakrystii, w pomieszcze-

niu, gdzie mie艣ci艂a si臋 stacja radiowa. Na ko艅cu tego 艣ladu zawsze

znajdowa艂 Santiaga, z b艂臋kitnymi oczami obr贸conymi w rozpacz,

recytuj膮cego z pami臋ci wiersze 艣wi臋tej Teresy od Dzieci膮tka Je-

zus. W d艂oniach otwartych jak po datek dostrzega艂 gar艣cie cykad

zabalsamowanych woskiem z gromnic.

Ustali艂 z prze艂o偶onymi, 偶e ch艂opiec opu艣ci dom parafialny,

gdy tylko ojciec Rafael zostanie pochowany. Kiedy chcia艂 mu to

oznajmi膰 o zmierzchu, znalaz艂 go w dawnym schowku na miot艂y

282

w towarzystwie dziewczyny z jasnymi lokami, p贸艂nagiej, na kt贸-

rej sk贸rze Santiago rysowa艂 le艣ne zwierz臋ta, recytuj膮c jednocze艣-

nie rozdzia艂 z Apokalipsy.

Tego obrazu nie potrafi艂 wymaza膰 z pami臋ci przez wiele lat.

- Jutro po pogrzebie odejdziesz i nie b臋dziesz profanowa艂 wi臋-

cej tego domu - o艣wiadczy艂 g艂osem nabrzmia艂ym gniewem.

- Jutro odejd臋 na zawsze, prosz臋 si臋 nie martwi膰.

Tymczasem Czerwony Dom, bez 偶adnego 偶ywego cz艂onka rodzi-

ny Laguna, kt贸ry o偶ywia艂by jego korytarze, poddawa艂 si臋 z wol-

na duchom. Ogr贸d uleg艂 klimatowi. Hortensje i wilce wysusza-

艂o w艣ciek艂e lato, kasztanowiec wyblad艂, g艂贸wki r贸偶 skurczy艂y si臋,

a wiciokrzewy 艂ama艂y sobie ga艂臋zie ze smutku. Dynie, pomidory

i sa艂aty gni艂y w ogrodzie i przesta艂y rosn膮膰. Rozkwit ogrodu sko艅-

czy艂 si臋 z chwil膮 odej艣cia Santiaga. Tylko stokrotki nadal trzesz-

cza艂y z nienawi艣ci.

Pogrzeb ojca Rafaela odby艂 si臋 w ostatniej godzinie popo艂udnia,

by oszuka膰 skwar. Poniewa偶 trumna nie zmie艣ci艂a si臋 w karawa-

nie, zarz膮dzono, 偶e na cmentarz zawiezie j膮 w贸z ci膮gni臋ty przez

dwa czarne konie. Ca艂e miasteczko wzi臋艂o udzia艂 w uroczysto-

艣ci. Potrzebowano trzynastu m臋偶czyzn, by przenie艣膰 trumn臋 nad

gr贸b. „Oto idzie ksi膮dz gigant - szepta艂y wdowy - ju偶 nie b臋d膮

nam brz臋cze膰 z臋by ani porcelana". Kolejnych trzynastu m臋偶czyzn

trzyma艂o sznury, kt贸re pogr膮偶y艂y zmar艂ego w ziemi. Popo艂udnie

zamkn臋艂o si臋 na horyzoncie czerwonawym Ojcze Nasz, i miesz-

ka艅cy oddalili si臋, poniewa偶 wyczuli gro藕b臋 prawdziwej ulewy.

Kiedy jednak nadesz艂a noc, nie spad艂a ani jedna kropla, a wiatr

sta艂 si臋 jeszcze bardziej suchy. Santiago uzna艂, 偶e to odpowiedni

moment, by umrze膰. Szydz膮c z po艣piechu nowego ksi臋dza, co ju偶

si臋 usadowi艂 w mieszkaniu ojca Rafaela, skierowa艂 si臋 do kaplicy

艣wi臋tej Pantolominy. Zapali艂 dwie gromnice, kt贸re o艣wietli艂y wize-

runek 艣wi臋tej, i spali艂 list Pierre'a Lesaca. P艂omie艅 odbi艂 si臋 w jego

藕renicach i wtedy wr贸ci艂a tamta noc. Usta wype艂ni艂 mu popi贸艂. Ru-

szy艂 do zakrystii, by je zwil偶y膰 winem. Wr贸ci艂 milcz膮cy. Ksi臋偶yc

wilk贸w, jak p艂ynne srebro, przeciska艂 si臋 przez witra偶e i szpary

w murze, tworz膮c plamy na kamiennej posadzce.

Jako cz艂owiek przekl臋ty, za kt贸rego si臋 uwa偶a艂, postanowi艂

umrze膰 w ko艣ciele, kontynuuj膮c tradycj臋 przodk贸w, chocia偶 Manuela

283

Laguna wpaja艂a mu, by j膮 zlekcewa偶y艂. Konsekrowane wino wiro-

wa艂o mu w g艂owie, pobudzaj膮c go do nie艣wiadomego u艣miechu.

Pod wizerunkiem m臋czennicy wystawiono w szklanym relikwiarzu

palec serdeczny prawej d艂oni 艣wi臋tej, bez odrobiny cia艂a, z dwoma

cz艂onami ko艣ci emanuj膮cymi nieziemskim blaskiem. Prze偶egna艂 si臋,

zanim chwyci艂 relikwiarz, i otworzy艂 jego male艅ki zamek kluczy-

kiem wykradzionym z zakrystii. Zabra艂 palec i po艂o偶y艂 si臋 na 艂aw-

ce. Relikwia ko艅czy艂a si臋 ci臋ciem sztyletu z ko艣ci s艂oniowej. 艢wi臋ta

zosta艂a po膰wiartowana przez niewiernych, a jej ko艣ci pokruszone,

by zmia偶d偶y膰 jej wiar臋. Ocala艂 jedynie ten palec, kt贸remu od cza-

s贸w antycznych przypisywano cudown膮 lecznicz膮 moc. Santiago

przeci膮艂 nim przegub, trysn臋艂a krew. Kiedy chcia艂 przeci膮膰 drug膮

r臋k臋, na ran臋 pad艂 promie艅 ksi臋偶yca, powoduj膮c krzepni臋cie krwi

w srebrne p臋cherzyki, i kontynuowa艂 ruch, a偶 usadowi艂 si臋 na ka-

miennym murze. Santiago zobaczy艂, jak pojawia si臋 tam twarz ko-

biety. Pocz膮tkowo obraz rysowa艂 si臋 niewyra藕ny i ch艂opiec uzna艂, 偶e

to 艣wi臋ta Pantolomina Kwietna, kt贸ra objawia si臋 przed nim z bla-

do艣ci膮 cudu. Jednak w miar臋 jak obraz si臋 kszta艂towa艂, Santiago zda艂

sobie spraw臋, 偶e to nie ona. M臋czennica mia艂a irysy wpl膮tane we

w艂osy jasne jak boski p艂omie艅, w jej przejrzystych oczach przegl膮-

da艂a si臋 rezurekcja zmar艂ych. Tymczasem kobieta, kt贸ra falowa艂a na

bieli muru, mia艂a kasztanowe w艂osy, oczy czarne jak smutne oliw-

ki i drobny nos, kt贸ry Santiago widywa艂 w swoich snach. Wstrz膮s

rzuci艂 nim na kolana, aby m贸g艂 kontemplowa膰 te rysy, kt贸rych tak

d艂ugo szuka艂: pe艂ne usta, owalny podbr贸dek, smuk艂a szyja i piersi

okr膮g艂e jak dwie planety. Wyziew atramentu i starego pergaminu

przesyci艂 blask ksi臋偶yca, a usta kobiety otworzy艂y si臋 i w贸wczas

zdo艂a艂 us艂ysze膰 ledwie dos艂yszalny szept: „Zabierz mnie do Czer-

wonego Domu". Po tych s艂owach jakby obudzi艂 si臋 ze snu, a kobie-

ta znik艂a. Kamienna 艣ciana zmieni艂a si臋 w smutny ocieniony mur,

a krew zacz臋艂a zn贸w p艂yn膮膰, kapi膮c mu na spodnie i posadzk臋 kry-

j膮c膮 groby. Tymczasem wino wywietrza艂o mu z g艂owy i w膮tpliwo艣膰,

czy to by艂 rzeczywi艣cie tylko sen, rozpali艂a jego serce.

ROZDZIA艁 20

W madryckiej kafeterii dym papierosowy g臋stnia艂 wraz z lip-

cowym 偶arem w chmury, ulatuj膮ce a偶 pod wentylatory na suficie.

Muzyka Mecano* o偶ywia艂a rozmowy, a wisz膮ce nad stolikami

艣wiece wywo艂ywa艂y poblask krzykliwych cieni, kt贸rymi by艂y mu艣-

ni臋te powieki dziewczyn. Santiago opu艣ci艂 scen臋 w艣r贸d gor膮cych

oklask贸w i okrzyk贸w „dobry jeste艣", usiad艂 na wysokim krze艣le

przy barze. S膮czy艂 whisky z col膮 i pe艂ne podziwu spojrzenie dwu-

dziestoletniej barmanki o kasztanowych w艂osach, z grzywk膮 po-

karbowan膮 jak fala podczas zawod贸w surfingowych.

- Wyjdziemy na chwil臋? - zapyta艂 Santiago dziewczyn臋, kiedy

wychyli艂 ostatni haust alkoholu.

Barmanka zawo艂a艂a obs艂uguj膮cego stoliki ch艂opaka w czarnej

kamizelce, by zaj膮艂 jej miejsce za kontuarem.

Zeszli schodami, do kt贸rych prowadzi艂y pokryte graffiti drzwi

obok toalet. Podziemny 艣wiat przyjemnie och艂odzi艂 sk贸r臋. S艂abe

艣wiat艂o 偶ar贸wki o艣wietla艂o pomieszczenie, kt贸re s艂u偶y艂o jako ma-

gazyn kawiarni. Kochali si臋 w艣r贸d skrzynek pepsi i mirindy, na

ogromnym worku orzeszk贸w ziemnych, kt贸re kruszy艂a ich 偶膮dza,

a s艂oiki z korniszonami i oliwkami ustawione na p贸艂kach dr偶a艂y

w rytmie ich cia艂. Z najg艂臋bszych zak膮tk贸w tej jaskini ulatnia艂 si臋

fetor 艣rodka owadob贸jczego i fluorescencyjnych pu艂apek na my-

szy, tak odmienny od pe艂nego romantyzmu d臋bowego lasu i woni

ko艣ci templariuszy, kt贸r膮 wydziela艂a krypta, gdzie Santiago gasi艂

偶膮dze z dziewczynami z miasteczka.

* Mecano - hiszpa艅ski zesp贸艂 muzyczny graj膮cy muzyk臋 pop, znany z pier-

wotnego wykonania piosenki Hijo de la luna (hiszp. Syn ksi臋偶yca), wielokrotnie

adaptowanej przez innych znanych artyst贸w.

285

Barmanka zawiesi艂a sobie na rami膮czkach biustonosza epolety

z poliestru i za艂o偶y艂a podkoszulek, przymykaj膮c intensywnie nie-

bieskie powieki. Kolor morza i kwadratowe naramienniki, podobne

do tych przy kurtkach wojskowych, przypomnia艂y mu czas sp臋-

dzony w Walencji, gdy odbywa艂 s艂u偶b臋 wojskow膮. List wzywaj膮cy

do s艂u偶by nadszed艂, kiedy Santiago zamieszka艂 w miejscowym ho-

teliku, kierowany obsesj膮 sp臋dzania ca艂ych dni w kaplicy 艣wi臋tej

Pantolominy i uporczywego spogl膮dania na 艣cian臋, gdzie pojawia艂a

si臋 kobieta o kasztanowych w艂osach. Nocami owija艂 si臋 w nieska-

zitelnie bia艂e prze艣cierad艂a, szukaj膮c jej w g膮szczu sn贸w.

Tamtego ranka, kiedy krew zacz臋艂a mu krzepn膮膰 na spodniach,

obwi膮za艂 koszul膮 nadgarstek, usi艂uj膮c zatrzyma膰 krwotok, i po-

bieg艂 do domu lekarza. Ten zaszy艂 ran臋, nie stawiaj膮c zbytecznych

pyta艅. Santiago nie m贸g艂 przecie偶 pope艂ni膰 samob贸jstwa teraz,

kiedy ona mu si臋 wreszcie jawi艂a w ca艂ej pe艂ni, ukazuj膮c twarz,

szyj臋 i piersi. S膮dzi艂, 偶e 艣wi臋ta Pantolomina, cudowna, cho膰 po-

膰wiartowana, uwolni艂a j膮 z jego sn贸w po to, by szuka艂 jej w 艣wiecie,

poniewa偶 by艂a kobiet膮 z krwi i ko艣ci. My艣l, 偶e m贸g艂by postawi膰 j膮

naprzeciw siebie i dotyka膰 jej, przyprawia艂a go o szale艅stwo. Tym-

czasem postanowi艂 kontynuowa膰 poszukiwania w snach, oddala-

j膮c my艣li o nadgarstku, od kt贸rego uciek艂a ksi臋偶ycowa po艣wiata,

podobna do przybywaj膮cego d偶ina. Niepokoi艂y go jedynie s艂owa:

„Zabierz mnie do Czerwonego Domu".

Nadej艣cie listu wzywaj膮cego do wst膮pienia w szeregi armii

uzna艂 za sygna艂, kt贸ry mu wska偶e, gdzie rozpocz膮膰 poszukiwa-

nia. Co wi臋cej, uzna艂, 偶e w Walencji b臋dzie mia艂 mo偶liwo艣膰 po-

znania morza z w艂asnych opowie艣ci. Fala przebieg艂a mu pier艣, bo

oto znalaz艂 kolejny pow贸d, by nadal 偶y膰.

艢ci膮艂 w艂osy, w艂o偶y艂 do worka dwie zmiany bielizny i rysunek

wykonany w臋glem, kt贸ry doko艅czy艂 po tym, jak pozwoli艂, by jej

rysy 偶eglowa艂y po jego ciele z g贸r膮 dzie艅 ca艂y, i popo艂udniem po-

przedzaj膮cym wyjazd ruszy艂 do Czerwonego Domu. Kiedy dotar艂

do drzwi z 偶elazn膮 wst臋g膮, dostrzeg艂 bujny zam臋t: budzi艂y si臋 hor-

tensje i wilce, wiciokrzewy rozci膮ga艂y nad nim ga艂膮zki, kie艂kowa艂

p膮czek r贸偶any w kolorze jego oczu, a ogromna dynia zmartwych-

wsta艂a na warzywnej grz膮dce. Ale nie potrafi艂 przekroczy膰 pordze-

wia艂ej bramy, popio艂y stajni zapad艂y mu w serce. Zn贸w zacz臋艂y

286

pali膰 twarz p艂omienie tamtej nocy, zn贸w owce bieg艂y ze swoim

przera偶aj膮cym bekiem i k艂usowa艂 ko艅 oszala艂y z wolno艣ci. Jak

to ju偶 wielokrotnie robi艂 wcze艣niej, wyobrazi艂 sobie babci臋, nag膮,

nios膮c膮 za sob膮 wo艅 dyni, tak pi臋kn膮 jak nigdy... Zbli偶a si臋 do

stajni, bierze snop s艂omy nas膮czony fosforem i siada na szczycie

w oczekiwaniu, 偶e ogie艅 opali jego pieszczoty i zmieni je w p臋che-

rzyki, kt贸re p臋kn膮 w akcie oczyszczenia. Pad艂 na kolana, chwy-

taj膮c si臋 sztab bramy, i p艂aka艂 w poczuciu winy, w艣ciek艂o艣ci, 偶alu,

wymiotowa艂 zapachem ziemi i deszczem swojego cia艂a. I powie-

si艂by si臋 wtedy na 偶a艂obnej wst臋dze z szyderczym napisem „Za-

praszamy do Czerwonego Domu", gdyby noc nie sp艂yn臋艂a na niego

wraz ze wspomnieniem ksi臋偶yca, kobiety o kasztanowych w艂osach

i podr贸偶y w stron臋 morskich fal. Odszed艂 drog膮, z dwoma 艣wier-

szczami w臋druj膮cymi po jego plecach, a wspania艂y ogr贸d zgas艂,

by zn贸w mog艂y zata艅czy膰 w nim duchy.

Nast臋pnego dnia o godzinie pierwszej uda艂 si臋 na cmentarz

i po偶egna艂 ojca Rafaela, modl膮c si臋 nad jego monstrualnym gro-

bem, ulubionym miejscem spotka艅 wsz臋dobylskich srok. Potem

ruszy艂 do ko艣cio艂a. Planowa艂 ukra艣膰 palec 艣wi臋tej Pantolominy,

ale w ostatniej chwili odst膮pi艂 od tego pomys艂u ze wzgl臋du na

pami臋膰 starego ksi臋dza - za 偶ycia kaza艂by mu si臋 czerwieni膰 ze

wstydu wobec tak nikczemnego post臋pku, i z szacunku do miesz-

ka艅c贸w tego miasteczka, kt贸rzy uwielbiali swoj膮 艣wi臋t膮 i jego.

„Nasz 艣liczny Santiago", us艂ysza艂 na po偶egnanie z ust czarnych

wd贸w spogl膮daj膮cych, jak idzie ulicami z workiem na ramieniu

w kierunku stacji kolejowej, „Niech ojczyzna dobrze ci臋 przyj-

mie, wspania艂y Laguno". Musztardowy 偶ar rozmazywa艂 sylwetki

kobiet w艣r贸d 艣piew贸w cykad, i z oddali jawi艂y si臋 jako bezz臋bne

widma.

Od pocz膮tku s艂u偶by Santiago stosowa艂 wojskowy rygor jako

balsam na swoje nieszcz臋艣cia. Z zapa艂em garn膮艂 si臋 do morderczej

marszruty przez ziemie okolic Morza 艢r贸dziemnego, ci膮gn膮c sw贸j

karabin cetme, rusza艂 w czterdziestokilometrowe marsze z pleca-

kiem, kt贸ry wydawa艂 mu si臋 lekki w por贸wnaniu z kamieniami

wspomnie艅. Zapada艂 w senne majaki, s艂uchaj膮c obok 艣wistu ma-

czety m艂odzie艅czych pochrapywa艅, wiatr贸w i majacze艅 rekrut贸w.

Z ch臋ci膮 uczestniczy艂 w manewrach na wzg贸rzach, gdzie nabija艂

287

na bagnet niewidzialnych wrog贸w. Zawsze, gdy tylko mia艂 spo-

sobno艣膰, stawa艂 jako ochotnik do sprz膮tania 艂azienek albo pomocy

w kuchni - szorowa艂 do po艂ysku latryny, p臋ka艂y mu opuszki pal

c贸w od polerowania sto艂贸w w kantynie i czyszczenia ogromnych

gar贸w, w kt贸rych mie艣ci艂 si臋 doros艂y m臋偶czyzna, wynosi艂 worki ze

艣mieciami. R贸wnie ochoczo zg艂asza艂 si臋 do s艂u偶by wartowniczej

Kiedy nadesz艂a zima, schowany w budce przypominaj膮cej go艂臋b

nik, w we艂nianym poncho i przeciwdeszczowej pelerynie, trz膮s艂

si臋 z zimna tak obcego kastylijskiej pogodzie, suchej i twardej

ch艂odu zdolnego ws膮czy膰 si臋 w ko艣ci z moc膮 morskich fal. Czasem

p艂aci艂 spor膮 gar艣膰 peset 偶o艂nierzowi, kt贸ry zechcia艂 zamieni膰 si臋

na nocn膮 wart臋 w pe艂ni ksi臋偶yca. W ko艅cu zacz臋to go nazywa膰

„cz艂owiek wilk". W te noce ofiarowa艂 srebrnemu globowi blizn臋

na nadgarstku i modli艂 si臋 do 艣wi臋tej Pantolominy z nadziej膮, 偶e

kobieta o kasztanowych w艂osach pojawi si臋 na ob艂upanym i brud

nym murze wartowni, ale to nigdy nie nast膮pi艂o.

Niemal przez te wszystkie miesi膮ce otrzymywa艂 listy od wnucz

ki aptekarza na arkuszach pomi臋tych od 艂ez i karminowych po

ca艂unk贸w, i fotografie dziewczyny z modnie przyci臋tymi jasnymi

w艂osami. Kiedy jego towarzysze pytali, czy to narzeczona, zaprze

cza艂. Wiedzieli, 偶e jest sierot膮, 偶e nigdy nie wyje偶d偶a do domu

na przepustki, z kt贸rych oni wracali z wiankami kie艂bas i kiszek.

Wiedzieli, 偶e kobiety o kasztanowych w艂osach i ciemnych oczach

to jego obsesja: podczas przepustek pod koniec tygodnia, kiedy

zabawiali si臋 w mie艣cie, nie interesowa艂y go inne, chocia偶 nigdy

nie wydawa艂 si臋 zadowolony ze swoich podboj贸w. 呕adna nie by艂a

t膮 w艂a艣ciw膮, to tylko substytuty, o kt贸rych 艂atwo zapomnie膰. Wie

dzieli tak偶e o jego zami艂owaniu do morza. Pierwszy raz, kiedy zo-

baczy艂 wodny bezkres, nie mia艂 najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e oto

odkry艂 element 艂膮cz膮cy go z babci膮 O艂vido. Mocny, pi臋kny, hipno-

tyzuj膮cy. Siedz膮c na pla偶y, m贸g艂 godzinami patrze膰 na morze; czy

zmro偶one zim膮, czy latem przypiekane lej膮cym si臋 z nieba 偶arem,

kt贸ry rozp艂ywa艂 si臋 w s艂onych wodach.

Koledzy podejrzewali, 偶e jest pobo偶nym cz艂owiekiem. Nad

drzwiami szafy przyklei艂 obrazek ze 艣wi臋t膮 Pantolomin膮, kt贸ry zna-

laz艂 pozaginany i brudny na p贸艂ce w spi偶arni, gdzie przechowywano

s艂oiki z brzoskwiniami, gdy mia艂 pi臋tna艣cie lat. Podczas marszu po-

dejmowa艂 zgrzytliwym g艂osem 艣wierszcza Ave Maria i Gloria zaraz

288

po wrzaskliwej komendzie sier偶anta: „Kompania - spocznij!" Nikt

nie odkry艂 jednak jego upodobania do relikwii, kt贸re obudzi艂o si臋

w nim ca艂kiem niedawno. Podczas s艂u偶by wojskowej zdo艂a艂 obej-

rze膰 w katedrze: rami臋 艣wi臋tego Wincenta, cier艅 z korony Chrystu-

sowej, 艣wi臋tego Graala, welon Naj艣wi臋tszej Dziewicy, nieulegaj膮ce

rozk艂adowi cia艂o 艣wi臋tego Innocentego i inne ko艣ci oraz przedmioty

nale偶膮ce do m臋czennik贸w i 艣wi臋tych. Zazwyczaj prosi艂, by mu po-

mogli w poszukiwaniach. Kupowa艂 wszystkie obrazki z relikwiami,

jakie by艂y w sprzeda偶y, i chowa艂 w sekretnej kieszonce zaszytej

w wojskowym worku.

Po zako艅czeniu s艂u偶by, zm臋czony wsz臋dobylsk膮 wilgoci膮, po-

stanowi艂 wr贸ci膰 do surowego klimatu Kastylii i skierowa艂 si臋 do

Avila, przyci膮gany r贸wnie偶 przez liczne relikwie 艣wi臋tej Teresy od

Dzieci膮tka Jezus, kt贸re m贸g艂by zobaczy膰. Sp臋dzi艂 tam kilka mie-

si臋cy, mieszkaj膮c w hotelu w pobli偶u mur贸w miejskich, napychaj膮c

si臋 jagni臋cin膮 i sadzonymi jajkami. Raczy艂 si臋 czerwonym winem

i ka偶d膮 kobiet膮 o kasztanowych w艂osach, kt贸ra stan臋艂a na jego dro-

dze, recytuj膮c jej z pami臋ci wiersze 艣wi臋tej. W kawiarni w centrum

miasteczka zdoby艂 swoj膮 pierwsz膮 prac臋 jako opowiadacz ba艣ni,

i osi膮gn膮艂 taki sukces, 偶e w艂a艣ciciel zaproponowa艂 mu przepro-

wadzk臋 do Madrytu, gdzie mia艂 inny lokal tego rodzaju, znacznie

wi臋kszy. I tak zjawi艂 si臋 w stolicy z wojskowym workiem, zn贸w

z dwiema zmianami bielizny, kieszeni膮 wype艂nion膮 艣wi臋tymi obraz-

kami i determinacj膮, by nadal szuka膰 kobiety, kt贸rej portret naszki-

cowany w臋glem ukrywa艂 w艣r贸d wizerunk贸w 艣wi臋tych.

Madrycka kawiarnia pogr膮偶y艂a si臋 w rozgardiaszu rozm贸w,

dymu, muzyki pop i opar贸w piwa.

- Jutro nie mam wyst臋pu, zobaczymy si臋 p贸藕niej - powiedzia艂

Santiago do m艂odej barmanki, kiedy opuszczali piwnic臋.

Po偶egna艂 j膮 poca艂unkiem i wyszed艂 na ulic臋. Noc oddycha艂a

艣wiat艂em latarni. By艂 czwartek. Santiago ruszy艂 ulic膮 las Huer-

tas. Czasami otwiera艂y si臋 drzwi jakiego艣 lokalu i ze 艣rodka wy-

pada艂a muzyka jak krzyk, razem z jakim艣 Azjat膮 sprzedaj膮cym

r贸偶e. Jego kroki d藕wi臋cza艂y na p艂ytach chodnika i na asfalcie spa-

lonym przez s艂o艅ce.

- Masz papierosa, kolego? - zapyta艂 go ch艂opak, zbli偶y艂 si臋 do

niego, potrz膮saj膮c p艂omykiem zapalniczki.

289

Santiago poda艂 mu papierosa w jasnej bibu艂ce, a ogie艅 ko艂ysa艂

si臋 w jego oczach. Szed艂 dalej ulic膮 w g贸r臋, jego cie艅 wydawa艂 si臋

stru偶k膮 moczu nostalgii. Na Matute og艂uszy艂 go 艂oskot 艣mieciarki,

przemkn膮艂 wi臋c szybko przez plac i dotar艂 do ulicy Atocha, gdzie

w艂a艣nie wynaj膮艂 mieszkanie, rezygnuj膮c z hotelu, w kt贸rym miesz-

ka艂 od dnia przyjazdu.

Od miesi臋cy mieszka艂 w du偶ym mie艣cie, czu艂 wielk膮 t臋sknot臋

za natur膮 i wybra艂 najpierw male艅ki hotel obok ogrodu botanicz-

nego, kt贸ry w tym czasie bucha艂 wiosn膮. Zwyk艂 spacerowa膰 mi臋-

dzy szpalerami egzotycznych drzew, po palmiarniach ow艂adni臋tych

tropikalnym klimatem i placyku z sadzawk膮 pe艂n膮 kaczek. Po raz

pierwszy odk膮d opu艣ci艂 rodzinne miasteczko, zat臋skni艂 za spokojem

Czerwonego Domu, zw艂aszcza za zanurzeniem si臋 w jasnej zieleni

wiciokrzew贸w, czytaniem i pisaniem wierszy. I chocia偶 Madryt by艂

rajskim ogrodem pe艂nym kobiet o wspania艂ych kasztanowych w艂o-

sach i ko艣cio艂贸w z relikwiami, to ryk samochod贸w, pneumatyczne

m艂oty rujnuj膮ce chodniki i 偶ycie w tempie b艂yskawicy wywo艂ywa艂y

w nim niepok贸j u艣mierzany tylko obcowaniem z przyrod膮.

W ogrodzie botanicznym spotka艂 jedynego przyjaciela, jakiego

zyska艂 w stolicy. Kt贸rego艣 popo艂udnia w po艂owie maja ukry艂 si臋

w jednej z palmiar艅 do chwili zamkni臋cia i nie opu艣ci艂 swojej kry-

j贸wki, p贸ki nie us艂ysza艂 westchnienia ro艣lin po艣r贸d spokojnej nocy.

Skierowa艂 si臋 ku krzewom dalii ustawionym w rz臋dach. Prze艂ykaj膮c

kilka 艂yk贸w z manierki pe艂nej whisky i pal膮c papierosa, kre艣li艂 szybko

wersy w notesie, w oczekiwaniu, 偶e sen sp艂ynie na niego z gwiazd.

Wcze艣nie rano otworzy艂y si臋 drzwi i str贸偶, b艂yszcz膮c wojsko-

wym imponuj膮cym w膮sem, odkry艂 obecno艣膰 intruza.

- Wstawaj, przyjacielu, je艣li nie chcesz, 偶ebym wezwa艂 poli-

cj臋 - z gro藕n膮 min膮 uj膮艂 si臋 pod boki.

Santiago przeci膮gn膮艂 si臋. Mia艂 偶贸艂ty p艂atek przyklejony do ust,

a oczy zasypane py艂kiem.

- Zniszczy艂e艣 kwiaty, pe艂no tu tego... Napyta艂e艣 sobie biedy.

S艂yszysz mnie? I pozbieraj te niedopa艂ki z ziemi, powiedzia艂bym

jeszcze, 偶e okropnie cuchniesz whisky.

- Czy to ju偶 dzie艅?

- Przecie偶 od dobrej chwili s艂o艅ce jest na niebie. Chod藕, kolego,

ono wypali z ciebie pija艅stwo.

Santiago u艣miechn膮艂 si臋.

290

- Co tu robi艂e艣, spa艂e艣? Jeste艣 m艂ody, ale nie wygl膮dasz na zwy-

k艂ego miejskiego z艂odziejaszka.

- Od niedawna jestem w stolicy. T臋skni艂em za domem, czu艂em

si臋 samotny i...

- I dlatego u艂o偶y艂e艣 si臋 do snu w ogrodzie? Czy tam, gdzie miesz-

kasz, sypia si臋 w艣r贸d ro艣lin?

- Pochodz臋 z ma艂ego miasteczka w Kastylii.

- Nie denerwuj mnie, o ile wiem, w Kastylii ka偶dy przyzwoity

ch艂opak z prowincji sypia w 艂贸偶ku i do tego si臋 modli - str贸偶 mlas-

n膮艂 j臋zykiem.

- Mia艂by pan ochot臋 na 艣niadanie i ciekaw膮 opowie艣膰 przy okazji?

- Synu, ju偶 par臋 godzin temu wypi艂em fili偶ank臋 dobrej kawy

i zjad艂em par臋 racuch贸w.

- Zapewniam, 偶e moja historia spodoba si臋 panu, jestem opo-

wiadaczem bajek, co pan na to?

- Tak, tak, w艂a艣nie mi opowiadasz takie dyrdyma艂y. Chod藕,

ch艂opcze, podnie艣 si臋, za chwil臋 otwieramy ogr贸d, a mamy dzi艣

odwiedziny dw贸ch szk贸艂. Nie chc臋, 偶eby dzieci spotka艂y takiego

m艂odego pijaczyn臋. Kiepski przyk艂ad...

- Zobaczy pan, zwykle podczas mojego wyst臋pu opowiadam

historie o morzu, te, kt贸re opowiada艂a mi prababcia, kiedy by艂em

ma艂y, ale dla pana mam zupe艂nie now膮 opowie艣膰, sam j膮 wymy-

艣li艂em. Jest bardzo ciekawa, o kobietach przekl臋tych...

Str贸偶, wielbiciel oper mydlanych, podrapa艂 si臋 po g艂owie.

- Pos艂uchaj, ch艂opcze, opowiesz mi swoj膮 histori臋, kiedy b臋d臋

ci towarzyszy艂 do wyj艣cia, a je艣li mi si臋 spodoba, by膰 mo偶e nie

zadzwoni臋 na policj臋.

- B臋dzie pan zachwycony, moje opowiadania s膮 fantastyczne!

Pow臋drowali ulistnionymi alejami. Korony egzotycznych drzew

sk艂ania艂y si臋 艂agodnie, by lepiej us艂ysze膰 potok s艂贸w. Str贸偶, kt贸ry

zwa艂 si臋 Isidro i liczy艂 sobie oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu lat, zwalnia艂 kroku,

w miar臋 jak Santiago rozwija艂 swoj膮 opowie艣膰 pe艂n膮 emocji i na-

pi臋cia. Okr膮偶yli wiele razy staw z kaczkami, weszli i wyszli trzy

razy ze szklarni, a偶 dotarli do tragicznego fina艂u. Str贸偶 mocno

wydmucha艂 nos w chusteczk臋, wystroi艂 si臋 we 艂zy, t艂umacz膮c si臋

atakiem alergii, i po偶egna艂 Santiaga u艣ci艣ni臋ciem d艂oni.

- Wr贸膰, kiedy b臋dziesz mia艂 dla mnie nast臋pn膮 opowie艣膰, tylko

o odpowiedniej godzinie.

291

Odt膮d Santiago cz臋sto go odwiedza艂 przed zamkni臋ciem ogrodu.

Towarzyszy艂 mu w obchodach, przeplataj膮c str贸偶owanie obrazami

morskich fal i aromatycznymi eukaliptusami, jak serce pewnej

prostytutki. Zacz臋li si臋 widywa膰 tak偶e poza ogrodem botanicz-

nym. Isidro by艂 cz艂owiekiem samotnym, nie mia艂 dzieci, a jego

偶ycie zamyka艂o si臋 pomi臋dzy telewizorem a uwielbieniem dla gry

w totolotka i madryckiego klubu Atletico. Oddany tak偶e szczerze

艣wi臋temu, kt贸rego imi臋 nosi艂, by艂 spadkobierc膮 rodzinnej trady-

cji nazywania ch艂opc贸w tym imieniem. Linia ko艅czy艂a si臋 jednak

na nim i na kuzynie, ksi臋dzu w katedrze pod wezwaniem tego

艣wi臋tego. Ucieszy艂 si臋, odkrywaj膮c, 偶e Santiago cz臋sto si臋 modli,

偶e pr贸cz okazywania uwielbienia dla whisky i ogrod贸w, recytuje

teksty z Ewangelii jak 艣wi臋ty i lubi odwiedza膰 ko艣cio艂y w poszuki-

waniu relikwii. Kl臋ka potem przed nimi, wyra偶aj膮c pro艣b臋 o spot-

kanie kogo艣, kogo to偶samo艣ci nie wyjawi艂, ale to uczucie dr臋czy艂o

jego dusz臋 r贸wnie mocno - wed艂ug podejrze艅 Isidra - jak urodzi-

wego amanta z wenezuelskiego tasiemca. Ch艂opak posiada艂 niemal

wszystkie potrzebne cechy, by odegra膰 tak膮 rol臋: obdarzony nie-

zwyk艂膮 urod膮, ci膮gn膮艂 za sob膮 los sieroty z ogromnym maj膮tkiem,

tak przynajmniej wyzna艂 str贸偶owi. Poza tym obraca艂 si臋 w bohe-

mistycznym 艣wiecie ramp teatralnych i rozszczepia艂 jak pestki

serca kobiet o kasztanowych w艂osach i oczach tak ciemnych, jak

to tylko mo偶liwe. 艢wiadkiem tego by艂 Isidro owego pami臋tnego

dnia, kt贸ry dzi臋ki uprzejmo艣ci kuzyna zacz膮艂 si臋 od kontempla-

cji nienaruszonego cia艂a 艣wi臋tego Izydora, potem mia艂 ci膮g dal-

szy w po艣cie na Pla偶a de Oriente, poniewa偶 potrzebowali zatrzy-

ma膰 w 偶o艂膮dku 艂ask臋 tej relikwii, a sko艅czy艂 si臋 noc膮 w knajpach

w centrum toastem za cuda i pija艅stwem w艣r贸d kaktus贸w, w to-

warzystwie turystek z Andaluzji.

Czasami Santiago towarzyszy艂 nowemu przyjacielowi na me-

czach Atletico. Isidro by艂 przekonany, 偶e ta pasja, po艣r贸d krzyk贸w

„goool", kawa艂k贸w tortilli i obelg kierowanych do s臋dzi贸w pomaga

uwolni膰 si臋 ch艂opakowi przez kilka godzin od ci臋偶aru udr臋ki opla-

taj膮cej umys艂. Ale kiedy widzia艂, jak Santiago baja na kawiarnia-

nej scenie, zrozumia艂, 偶e on nigdy nie zadr偶y z emocji na widok

bramki zdobytej po karnym b膮d藕 cudownym golu strzelonym z po-

艂owy boiska, jak to roi艂 w swoim scenariuszu. Snuj膮c opowie艣膰,

Santiago czu艂, 偶e zn贸w stoi na pode艣cie w ko艣ciele w kastylijskim

292

miasteczku, w tych mesjanistycznych czasach, kiedy wiernych

ogarnia艂 dreszcz, gdy s艂uchali, jak 艣piewa hymny, i s膮dzi艂, 偶e jego

szcz臋艣ciu przeznaczona jest wieczno艣膰.

Przyja藕艅 umacnia艂a si臋 z up艂ywem kolejnych miesi臋cy, a kiedy

pod koniec lipca zwolni艂o si臋 mieszkanie w domu przy ulicy Ato-

cha, w kt贸rym mieszka艂 Isidro, Santiago da艂 si臋 przekona膰 i je

wynaj膮艂.

- Tak d艂ugie przebywanie w hotelu wywo艂uje ogromne wyko-

rzenienie - zapewni艂 go str贸偶. - Je艣li postanowi艂e艣 nie wraca膰 do

miasteczka, musisz zatroszczy膰 si臋 o dom w innym miejscu.

- Dom, kt贸ry chcia艂em mie膰, dzi艣 jest ju偶 tylko mrzonk膮, Isi-

dro. Zmieniam miejsce tylko dlatego, 偶e t臋skni臋 za kuchni膮, gdzie

m贸g艂bym si臋 zamkn膮膰 i gotowa膰 wed艂ug przepis贸w mojej babci.

艢mieciarka ko艅czy艂a swoj膮 prac臋 na placu Matute i wtoczy艂a si臋

w ulic臋 Atocha. Przejecha艂a obok Santiaga i kontynuowa艂a niszczy-

cielsk膮 jazd臋 w poszukiwaniu kontener贸w. Ksi臋偶yc w pe艂ni zawis艂

nad dachami stolicy, jakby odczepi艂 si臋 od nieba. Fasady budyn-

k贸w wydawa艂y si臋 poplamione mlekiem, a nietoperze ko艅czy艂y

sw贸j lot, rozbijaj膮c si臋 o latarnie. Kiedy Santiago dotar艂 do bramy

domu, do kt贸rego przeni贸s艂 si臋 tego samego dnia, zakwit艂o mu

w piersi wspomnienie irys贸w. Budynek mia艂 dwa spore drewniane

skrzyd艂a i d艂ugi nieregularny brukowany podjazd, gdzie niegdy艣

przechodzi艂y wozy. Posiad艂o艣膰 liczy艂a sobie ponad dwie艣cie lat! Za

oszklonymi drzwiami mie艣ci艂a si臋 portiernia. Naprzeciw niej sta艂y

w szeregu pordzewia艂e skrzynki pocztowe, oczekuj膮c, a偶 je wy-

pe艂ni listonosz. Santiago wszed艂 po schodach zszarza艂ych od szo-

rowania 艂ugiem. Balustrada, niedawno polakierowana, 艂膮czy艂a si臋

ze stopniami za pomoc膮 偶elaznych s艂upk贸w zako艅czonych g艂ow膮

lwa. Jak lody zapami臋tane z dzieci艅stwa, 艣ciany mia艂y dwa smaki:

od sufitu do po艂owy 艣ciany by艂y waniliowe, a do pod艂ogi - czeko-

ladowe. Zatrzyma艂 si臋 przez chwil臋 na p贸艂pi臋trze przed drzwiami

z metalowym z艂oconym judaszem w kszta艂cie rozetki. Tu mieszka艂

Isidro. Zawaha艂 si臋, czy zadzwoni膰 do drzwi. Gdyby gospodarz

jeszcze nie spa艂, mogliby wypi膰 kieliszek... Spojrza艂 jednak na

zegarek. By艂o bardzo p贸藕no. Ruszy艂 dalej w g贸r臋, na pi臋tro, gdzie

mie艣ci艂o si臋 jego mieszkanie. Od pierwszej chwili mu si臋 spodo-

ba艂o. Korytarz by艂 szeroki i mia艂 miodow膮 posadzk臋. Na suficie

293

widnia艂 gipsowy gzyms ozdobiony kwiatami, bardzo podobny do

tego, kt贸ry mia艂a cz臋艣膰 pokoi Czerwonego Domu. By艂o wi臋cej po-

dobie艅stw: okna i balkony mia艂y okiennice z bia艂ymi p艂ycinami,

toaleta z piecykiem z pocz膮tk贸w wieku z warstw膮 brudu odpor-

nego na 艣rodki czysto艣ci i 艂azienka z wielk膮 porcelanow膮 wann膮

posadzon膮 na 艂apach bestii, kt贸ra wywo艂ywa艂a z zakamark贸w

pami臋ci szcz臋艣liwe wieczory w oparach myd艂a i cia艂a jego babci.

Dotar艂 a偶 do sypialni przez trzeszcz膮cy korytarz, kt贸ry ci膮g-

n膮艂 si臋 od przedsionka. Poniewa偶 mieszkanie zosta艂o wynaj臋te

z umeblowaniem, musia艂 jedynie sprowadzi膰 z hotelu sw贸j 偶o艂-

nierski worek z pakietem obrazk贸w i bielizn膮. Le偶a艂 on teraz na

pod艂odze, obok ma艂偶e艅skiego 艂o偶a z zag艂贸wkiem ozdobionym

艣limacznicami z bia艂ego 偶elaza. Santiago nie zapali艂 艣wiat艂a, do-

dawa艂 mu otuchy blask ksi臋偶yca, kt贸ry przelewa艂 si臋 przez okno,

o艣wietlaj膮c pomieszczenie. Pog艂adzi艂 blizn臋 na nadgarstku i po-

艂o偶y艂 si臋 w kalesonach.

Noc wkr贸tce zmieni艂a si臋 w mauzoleum jego serca. Zacz膮艂

pachnie膰 wilgotn膮 ziemi膮. Podni贸s艂 si臋 z dr偶eniem, wn臋trzno艣ci

skr臋ca艂y mu md艂o艣ci w niewidzialnej przepowiedni. Otworzy艂

okno dygoc膮c膮 d艂oni膮, popryskan膮 biel膮, kt贸ra promieniowa艂a na

wewn臋trznym patio, i zaczerpn膮艂 nocnego powietrza. Pomi臋dzy

rynnami, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 po 艣cianach zbyt w膮skiego dziedzi艅ca,

dostrzeg艂 rz臋dy okien pogr膮偶onych w ciemnej senno艣ci, wszyst-

kie pr贸cz jednego, tego naprzeciw jego sypialni. Lampa o艣wietla艂a

st贸艂 zasypany ksi膮偶kami i papierami, a kobieta pisa艂a co艣 ptasim

pi贸rem, co Santiago odczu艂 w 偶o艂膮dku jako hieroglify jego w艂as-

nego przeznaczenia.

Udr臋czony turkotem poci膮gu, kt贸ry przewraca艂 mu trzewia, pa-

trzy艂 na profil kobiety - kasztanowe w艂osy opada艂y serpentynami

na plecy okryte tureckim szlafrokiem. Wo艅 atramentu i pergami-

nu dotar艂a do jego nosa jako ni膰 偶ycia i zarazem 艣mierci. Kobie-

ta od艂o偶y艂a pi贸ro na st贸艂, w艂o偶y艂a papieros do d艂ugiego ustnika

i dym w jednej chwili zakry艂 jej twarz jak ksi臋偶ycowy opar. San-

tiago rzuci艂 si臋 na worek, wydosta艂 futera艂 z no偶ykami do gole-

nia i przeci膮艂 opuszk臋 palca, kt贸ra zacz臋艂a obficie krwawi膰. Po-

zostawiaj膮c za sob膮 ten strumie艅 wspomnie艅, wr贸ci艂 ukradkiem

do okna i dostrzeg艂 kobiet臋 wychylon膮 przez okno i wyci膮gaj膮c膮

r臋k臋 ku niebu w poszukiwaniu nieistniej膮cego deszczu. Ksi臋偶yc,

294

nabity na anteny telewizyjne stercz膮ce z dachu, spryska艂 cudow-

n膮 twarz, zmieniaj膮c j膮 w kame臋 z masy per艂owej. W贸wczas m贸g艂

j膮 podziwia膰, samemu nie b臋d膮c widzianym, chory z ekstazy, s艂o-

dyczy i przera偶enia. To ona o偶ywia艂a jego sny: oczy pe艂ne smut-

ku jak agat, tak poszukiwane, drobny nos, idealnie symetryczne

ko艣ci policzkowe, szczup艂a szyja, piersi jak planety rysuj膮ce si臋

w na wp贸艂 odchylonym szlafroku. Zesztywnia艂, jego cia艂o spara-

li偶owa艂 偶ar, krew kapa艂a mu na pier艣, kolana, mi艂o艣膰, kalesony,

zatopiony w tej pi臋kno艣ci tym razem realnej. A偶 kobieta odesz艂a

od okna, po艂o偶y艂a si臋 na poduszkach sofy tu偶 obok sto艂u i zacz臋-

艂a odstrasza膰 upa艂 wachlarzem z pawich pi贸r.

ROZDZIA艁 21

Zasn膮艂 na stoj膮co, wci膮偶 w ni膮 wpatrzony. Obudzi艂 si臋 o 艣wicie

na kolanach, z g艂ow膮 wspart膮 na plamie zasch艂ej krwi. Ci臋cie na

palcu wskazywa艂o, 偶e obrazy minionej nocy nie by艂y snem. Posta-

nowi艂 rozrusza膰 ko艣ci - u艣miechni臋ty, wyprostowa艂 si臋 z trzaskiem

przypominaj膮cym gniecenie orzech贸w. Obawia艂 si臋 wyjrze膰 przez

okno i zn贸w j膮 zobaczy膰. Najpierw chcia艂 smakowa膰 w samotno-

艣ci to, co si臋 zdarzy艂o, wch艂on膮膰 w siebie cudowny obraz, umrze膰

z nim, gdyby to by艂o konieczne, tego p艂on膮cego ranka pod niebem

usianym s艂onecznymi jask贸艂kami. Przypomina艂 j膮 sobie: jak pisze,

jak pali, jak spogl膮da w niebo, ch艂odzi twarz wachlarzem...

Ukry艂 si臋 w po艣cieli, osnuty rozkosz膮, kt贸r膮 wreszcie pochwyci艂,

rozkosz膮 nadziei i spotkania. Modli艂 si臋 gor膮co do 艣wi臋tej Pantolo-

miny, obsypuj膮c j膮 pochwa艂ami i szlachetnymi kamieniami dzi臋k-

czynienia, modli艂 si臋 do jej dziewiczych irys贸w i do oczu z dnia

s膮du ostatecznego, modli艂 si臋 do b艂ogos艂awionego cia艂a 艣wi臋tego

Izydora, do drzazg z drzewa Chrystusowego, i z Ojcze nasz przy-

lepionym do warg zasn膮艂 po raz kolejny.

O trzeciej po po艂udniu obudzi艂 go krzyk, kt贸ry przedar艂 si臋 do

jego sypialni.

- Mari, telefon do ciebie, dzwoni Paco!

Wo艂anie kobiety dobiega艂o z patio.

Santiago przez chwil臋 nie wiedzia艂, gdzie si臋 znajduje. Przez my艣l

przebieg艂y mu b艂yski katastrofy, zobaczy艂 ma艂ego ch艂opca w dzie-

ci臋cym 艂贸偶eczku w Czerwonym Domu, zasypiaj膮cego w rytm t臋t-

ni膮cego 偶yciem ogrodu, kt贸ry pn膮czami wspina艂 si臋 po drewnianej

kracie okien. Widzia艂 siebie w salce ko艣cielnej z palcami lepkimi od

medykament贸w ojca Rafaela, i na wojskowej pryczy, dr臋czonego

wzd臋ciami i odorem obcego potu, i w madryckim hotelu z daliami

296

z ogrodu botanicznego pod poduszk膮. Dop贸ki nie znalaz艂 si臋 w艣r贸d

sk艂臋bionych prze艣cierade艂, nie pozna艂 tego miejsca z oknem otwar-

tym na raj. Pomy艣la艂, czy g艂os dobiegaj膮cy z patio nie nale偶y do

niej, chocia偶 wydawa艂 si臋 teraz inny ni偶 w kaplicy 艣wi臋tej Panto-

lominy. Ten brzmia艂 buntowniczo, zaabsorbowany codziennymi

sprawami tego 艣wiata. Santiago zastanawia艂 si臋, czy mieszka sama,

z przyjaci贸艂kami, z rodzin膮, czy jest m臋偶atk膮, a mo偶e nawet ma

dzieci. Igie艂ka niecierpliwo艣ci, potrzeba zdobycia informacji uk艂u艂a

go w serce. Prze艣lizn膮艂 si臋 do otwartego okna i 艣ledzi艂 dziedziniec

oczami zbiega. Lampka na jej stole by艂a zgaszona. Wok贸艂 pi臋艂a si臋

piramida ksi膮偶ek przypominaj膮cych s艂owniki lub encyklopedie, ale

papiery nadal zalega艂y wsz臋dzie. Na sofie odpoczywa艂 porzucony

wachlarz i pokonany w swym omdleniu turecki szlafrok, kt贸ry jak

strza艂a prawdy wywo艂a艂 u Santiaga skurcz 偶o艂膮dka.

Z pragnienia pali艂y go usta. Poszed艂 do przestronnej kuchni

wype艂nionej meblami koloru wanilii z pocz膮tku lat siedemdziesi膮-

tych. Odkr臋ci艂 kran i nape艂ni艂 szklank臋 wod膮. Upa艂 sk艂oni艂 go do

otwarcia okien, pragnienie do szukania wzrokiem kobiety w oknie

naprzeciwko, a przeznaczenie przekonywa艂o do umiejscowienia

jej w kuchni, za parapetem pe艂nym donic z petuniami, jedz膮c膮

kanapk臋, pewnie z kurczakiem i warzywami. Czu艂 konieczno艣膰

sprawdzenia, z m艂odzie艅cz膮 niecierpliwo艣ci膮, czy, jak ka偶da istota

ludzka, czuje g艂贸d, czy ma ochot臋 na col臋. Ten nieodparty mus

kaza艂 mu os艂abi膰 czujno艣膰, i pozwoli艂 si臋 zobaczy膰. Odpowiedzia艂

u艣miechem, kiedy tak w艂a艣nie go przywita艂a, po tym jak zdj臋艂a

ko艅cem j臋zyka kropelk臋 majonezu z k膮cika ust. U艣miechn膮艂 si臋

nie艣wiadomy, 偶e z jego oczu p艂yn膮 艂zy, kalesony uciskaj膮 go egzo-

tyczn膮 energi膮 genitali贸w, a cia艂o zmienia si臋 w bagno potu o woni

deszczu. Ssanie w 偶o艂膮dku spowodowane g艂odem przywr贸ci艂o go

do rzeczywisto艣ci. Odsun膮艂 si臋 od okna, ze艣lizn膮艂 po meblu, a偶

upad艂 po艣ladkami na pod艂og臋. Oczyszczaj膮cy 艣miech uwolni艂 go od

napi臋cia. Nie mia艂 nic do jedzenia, wr贸ci艂 wi臋c do sypialni i spo-

偶y艂 na 艣niadanie papierosa i kilka listk贸w gumy do 偶ucia, kt贸re

znalaz艂 w zakamarkach worka. Planowa艂 dzi艣 wprawdzie zakupy,

ale wiecz贸r ju偶 rz膮dzi艂 na niebie, a on nie mia艂 zamiaru rusza膰 si臋

z domu, traci膰 jej z oczu, dop贸ki tli si臋 w nim 偶ycie.

To uparte postanowienie bliskie by艂o doprowadzi膰 go do cho-

roby. Sp臋dzi艂 ca艂e godziny, 艣ledz膮c j膮 z okien sypialni i z kuchni,

297

tym razem dok艂adaj膮c stara艅, by nie odkry艂a jego obecno艣ci. Zdy-

szany biega艂 boso od jednego pomieszczenia do drugiego, tropi艂 j膮

jak zwierz臋 maj膮ce sta膰 si臋 jego zdobycz膮. Widzia艂, jak pali przez

d艂ugi ustnik, jak pisze ptasim pi贸rem, maczaj膮c je we fioletowym

atramencie, jak zagl膮da do ksi膮偶ek na stole. Obserwowa艂 j膮, gdy na

sofie odgania艂a upa艂 powiewem pawich pi贸r i ta艅czy艂a z ramionami

uniesionymi jak 艂ab臋dzie szyje. Po偶era艂 wzrokiem falowanie cia艂a,

kt贸re wiod艂o j膮 w obj臋cia prze艣cierade艂. Wydawa艂o mu si臋 nadzwy-

czajne, 偶e nosi kr贸tkie spodenki i koszulk臋 ods艂aniaj膮c膮 p臋pek, nawet

to, 偶e ma ochot臋 na siusianie. Jej 艂azienka s膮siadowa艂a z jego, i cho-

cia偶 nie m贸g艂 jej zobaczy膰, czu艂 przez 艣cian臋 furi臋 sznura sp艂uczki

i ze 艣miechem oddawa艂 mocz w tym samym czasie co ona. Kiedy

go dopada艂o os艂abienie, pokonywa艂 je paleniem, deklamowa艂 ca艂e

ksi臋gi biblijne z imionami kobiet i poematami 艣wi臋tych, kt贸rych

wersy dla oszukania g艂odu zapisywa艂 sobie d艂ugopisem na r臋kach.

Zanim si臋 zupe艂nie 艣ciemni艂o, rozleg艂 si臋 dzwonek. Santiago

uzna艂, 偶e to Isidro, i postanowi艂 nie otwiera膰, nie chcia艂 bowiem,

by ktokolwiek zak艂贸ci艂 jego szcz臋艣cie. „Jutro go odwiedz臋", obie-

ca艂 sobie. Po chwili doszed艂 do przekonania, 偶e z pewno艣ci膮 str贸偶

wie, kim ona jest. Zala艂a go nowa fala radosnego dreszczu. Taka

zwyczajna prawda, 偶e ona musi mie膰 jakie艣 imi臋, wyda艂a mu si臋

zjawiskiem niemal nadnaturalnym. Imi臋, kt贸re mog艂oby mu j膮

przypomina膰, w kt贸rym zmie艣ci艂aby si臋 ca艂a ona. W贸wczas sny

wydadz膮 mu si臋 md艂e, nudne, bez duszy, wobec pe艂ni 偶ycia z ot-

wartymi oczami. Jeszcze nie. Nie zszed艂 do mieszkania przyjaciela.

Tak偶e t臋 noc sp臋dzi艂 na przypatrywaniu si臋 jej, poniewa偶 praco-

wa艂a a偶 do 艣witu. Nadawa艂 jej imiona, z kt贸rych jedne odrzuca艂,

umieraj膮c ze 艣miechu, a inne smakowa艂, jakby przyjemno艣膰 ich

sylabizowania dawa艂a wreszcie odpowied藕.

Nazywa艂a si臋 Ursula Per艂a Montoya i zajmowa艂a si臋 pisaniem

powie艣ci romantycznych. Przy pierwszej ksi膮偶ce wymog艂a na wy-

dawcy, by na ok艂adce dodano drugie imi臋 na pami膮tk臋 jej babci.

By艂a to perska poetka, kt贸ra na pocz膮tku wieku wpad艂a w ramiona

hiszpa艅skiego archeologa zajmuj膮cego si臋 wykopaliskami w pobli偶u

Persepolis. M臋偶czyzna zabra艂 j膮 do swojej ojczyzny. Po up艂ywie lat,

jako m臋偶atka nawr贸cona na chrze艣cija艅stwo, ob艂adowana kufrem

sekret贸w i orientalnych drobiazg贸w, czu艂a jedynie 偶al za kryj膮c膮 si臋

298

w jej czarnych oczach pustyni膮, i tylko czasem potrafi艂a si臋 od niego

uwolni膰, sp臋dzaj膮c wakacje w Almerii. Opiekowa艂a si臋 Ursul膮, a偶

dziewczynka sko艅czy艂a dwana艣cie lat, w贸wczas 艣mier膰 porwa艂a j膮

jak piaskowa burza, znacz膮c jej serce nieko艅cz膮c膮 si臋 wydm膮, kt贸r膮

Europejczycy zwykli nazywa膰 angin膮. Jedynie wnuczka rozumia艂a

wag臋 tej straty, kt贸ra rzuci艂a j膮 do internatu klasztornego w Valla-

dolid, gdy tymczasem jej rodzice, aktorzy specjalizuj膮cy si臋 w sztu-

kach klasycznych, kontynuowali ze swoim zespo艂em tournee po

艣wiecie. Czuwaj膮c przy zmar艂ej babci, Ursula znajdowa艂a diabo-

liczn膮 przyjemno艣膰 dzielenia z nieboszczk膮 ostatniego sekretu: po-

wodu, dla kt贸rego wargi zmar艂ej pozostawa艂y wp贸艂otwarte, a sine

usta wydziela艂y melancholijne tchnienia i sypa艂 si臋 z nich najde-

likatniejszy piasek i s艂onawy kurz. Powodowa艂y one w艣r贸d pos艂u-

gaczy kichni臋cia i uderzenia gor膮ca, jak przy klimakterium. Odt膮d

Ursula Perla Montoya, cho膰 by艂a kobiet膮, kt贸ra nie pozwala艂a si臋

艂atwo ci膮gn膮膰 przez huragan t臋sknoty, nadal zasypia艂a przy 艣pie-

wie muezina wzywaj膮cego wiernych na modlitw臋 - melodii nuco-

nej przez babci臋 osaczon膮 kataklizmem duszy. Poetka nigdy nie

przesta艂a by膰 muzu艂mank膮, opowiada艂a o swych nieszcz臋艣ciach

kamieniowi wielko艣ci kurzego jaja i pl膮sa艂a w rytm tysi膮cletniego

perskiego ta艅ca, kiedy czu艂a niepok贸j.

Ursula od babci nauczy艂a si臋 j臋zyka perskiego, w kt贸rym si臋 po-

rozumiewa艂y i kt贸ry potem t艂umaczy艂a na kastylijski i z powrotem

w chwilach, kiedy nie oddawa艂a si臋 literaturze i mi艂o艣ci - uczuciu

b臋d膮cym narz臋dziem jej pracy. Kiedy w sobotni poranek natkn臋艂a

si臋 na Santiaga Lagun臋 na swoim pi臋trze, rozpozna艂a w nim ch艂o-

paka widzianego w oknie poprzedniego dnia, gdy jad艂a kanapk臋

z kurczakiem. Ale teraz, gdy patrzy艂a mu w oczy z tak bliska, obu-

dzi艂 si臋 w jej pami臋ci wiersz babci o m艂odzie艅cu, kt贸ry k膮pie si臋

w 艣wi臋tym jeziorze, a d偶in go karze, zmieniaj膮c jego 藕renice w tafle

b艂臋kitnej wody. U艣miechn臋艂a si臋 sztywno. Niewidzialny sznur, kt贸-

ry 艂膮czy艂 jej 偶o艂膮dek z ustami, szarpn膮艂 z si艂膮 cyklopa: mia艂a przed

sob膮 najpi臋kniejszego m臋偶czyzn臋, jakiego kiedykolwiek widzia艂a.

- Nazywam si臋 Santiago Laguna, jestem twoim nowym s膮sia-

dem - odezwa艂 si臋 z twarz膮 ozdobion膮 ba艂wochwalczym uwiel-

bieniem.

Ale jego g艂os zabrzmia艂 nie艣mia艂o, przepad艂 gdzie艣 baryton,

kt贸rym dot膮d dokonywa艂 podboj贸w. W jego sercu by艂a tylko ona,

299

os艂oni臋ta koszulk膮 na rami膮czkach, a 艣wiat zredukowa艂 si臋 nagle

do ucisku w podbrzuszu. Ursuli wyda艂 si臋 wspania艂ym ptakiem, cho膰

sprawia艂 wra偶enie cierpi膮cego, jakby go zamkni臋to w klatce.

- B臋dziemy si臋 wi臋c cz臋sto widywa膰.

Nadgarstek niedosz艂ego samob贸jcy zacz膮艂 pulsowa膰, a w skro-

niach rozbrzmia艂 mu kobiecy g艂os b艂agaj膮cy, by zabra艂 j膮 do Czer-

wonego Domu. Ugrz膮z艂 we w艂asnej pami臋ci, gdy tymczasem Ursula

skierowa艂a si臋 do drzwi swego mieszkania, pobrz臋kuj膮c kluczami.

- Poczekaj, napiszesz mi dedykacj臋? - Santiago pospiesznie wy-

j膮艂 z foliowej torby z supermarketu Nami臋tno艣膰 na sofie o zmierz-

chu, najnowsz膮 ksi膮偶k臋 Ursuli. Kupi艂 j膮 dzi艣 po 艣niadaniu u Isidra,

po kontemplacji skrwawionych cz艂onk贸w 艣wi臋tego Pantaleona.

Wykorzysta艂 dogodny moment, by str贸偶 wyjawi艂 mu to偶samo艣膰

ekscytuj膮cej s膮siadki i by us艂ysze膰 jej imi臋 w obecno艣ci cudownej

relikwii.

- Czyta艂e艣 inne moje ksi膮偶ki?

- Nie, ale s艂ysza艂em o tobie... chcia艂em powiedzie膰, 偶e ju偶 ci臋

wcze艣niej widzia艂em.

- Naprawd臋? Gdzie?

- Upiek臋 ci ciasto, jestem 艣wietnym kucharzem, przynios臋 ci je,

jak b臋dzie gotowe, i wtedy ci o tym opowiem - nagle zn贸w poja-

wia艂 si臋 w nim odcie艅 arogancji z czas贸w mesja艅skich.

Oby d偶in nigdy si臋 nie zlitowa艂 nad twoimi oczami.

Te s艂owa zapisa艂a Ursula w ksi膮偶ce, spogl膮daj膮c na niego spod

oka.

- Jakiego d偶ina masz na my艣li?

- Dowiesz si臋, kiedy przyniesiesz mi ciasto.

D艂onie Santiaga bez chwili zw艂oki zanurzy艂y si臋 w miseczce

z 偶贸艂tkami. Otworzy艂 na o艣cie偶 okno. Od 艣mierci Olvido nie zaj-

mowa艂 si臋 sztuk膮 kulinarn膮.

Do 偶贸艂tek doda艂 m膮k臋, cukier, szczypt臋 soli. Zr臋czne palce

zmiesza艂y sk艂adniki, przeobra偶aj膮c je w jednolit膮 mas臋. Z bij膮cym

mocno sercem zanurzy艂 w niej palec wskazuj膮cy prawej d艂oni, by

nabra膰 odrobin臋 i po艂o偶y膰 na sutku. Ciasto mia艂o idealn膮 konsy-

stencj臋. Poca艂owa艂 t臋 cz膮stk臋 i do艂o偶y艂 do ca艂o艣ci. Wiedzia艂, 偶e Ur-

sula patrzy na niego przez okno. Nie ukrywa艂a si臋, obserwowa艂a

go, na pocz膮tku rozbawiona, potem skoncentrowana na ruchach

300

d艂oni, na pe艂nych ustach, kroplach potu na czole, kt贸rych anato-

mi臋 zdo艂a艂a odgadn膮膰, przebiegaj膮c wzrokiem po skroniach, ko艣-

ciach policzkowych, podbr贸dku. Ona tak偶e si臋 poci艂a, 偶ar ko艅ca

lipca panoszy艂 si臋 w patio w ciszy pustych rynien i plamek ple艣ni.

I czu艂a 艂agodn膮 s艂odycz masy. Santiago si臋gn膮艂 po cytryn臋, star艂

sk贸rk臋, a偶 delikatne wi贸rki utworzy艂y wzg贸rek, tak nastroszony

i wydatny, 偶e zmieni艂 si臋 w z艂ocisty kobiecy pubis. Obserwowa艂

go z uwielbieniem, jakby patrzy艂 na pejza偶, kt贸ry jest w艂adny ro-

zetrze膰 w d艂oniach i ch艂on膮膰 jego zapach. Tak te偶 uczyni艂. Potem

wsypa艂 cytrynowe skrawki do masy, rozp艂aszczy艂 j膮 na kuchennym

blacie wa艂kiem do ciasta i rysowa艂 na p艂askiej powierzchni twarz

Ursuli. Ona nigdy nie widzia艂a takiego sposobu przygotowywania

ciasta - by艂 to rytua艂, kt贸ry przeszywa艂 jej 偶o艂膮dek pragnieniem

poch艂oni臋cia kucharza zamiast wypieku. Nigdy nie widzia艂a, by

kto艣 pracowa艂 w kuchni z tak膮 mi艂o艣ci膮, mocn膮, p艂ynn膮, ulotn膮,

si臋gaj膮c膮 przez patio i d藕wigaj膮c膮 g艂贸wki petunii, przemieniaj膮c膮

framug臋 okna w selw臋, gdzie otwiera艂o si臋 przej艣cie ku temu, co

nieuniknione.

Noc膮, kiedy szed艂 do kawiarni, by pracowa膰, Santiago odni贸s艂

wra偶enie, 偶e kto艣, w miejscu nie tak odleg艂ym, p艂acze z jego po-

wodu 偶ywymi 艂zami. Zaniepokoi艂a go ta nieoczekiwana trage-

dia, kt贸ra przyprawia艂a go o dreszcze, i pozostawi艂 j膮 nietkni臋t膮

w 偶arze nietoperzy rozbijaj膮cych si臋 o niebo nad Madrytem. Scho-

dz膮c ulic膮 las Huertas, pyta艂 sam siebie, czy istnieje jakakolwiek

naukowo dowiedziona mo偶liwo艣膰, by martwi p艂akali w wyniku

procesu chemicznego zwi膮zanego z eliminacj膮 nieczysto艣ci b膮d藕

czego艣 w tym rodzaju. Nadal fantazjowa艂 o tym, jakby to mogli p艂a-

ka膰 tylko ci niedawno zmarli albo tak偶e ci po up艂ywie znacznego

czasu, zmieniaj膮c podziemny 艣wiat cmentarzy w tajemnicze mo-

krad艂a. Ow艂adni臋ty tymi my艣lami szed艂 dalej i dotar艂 do kawiarni

ze sk贸r膮 zimn膮 jak l贸d. Barmanka poda艂a mu whisky i poca艂owa艂a

go w usta. Wychyli艂 kilka 艂yk贸w, a tymczasem migotanie 艣wiate艂

na scenie przypomina艂o mu, 偶e go oczekuj膮.

Wspi膮艂 si臋 na podwy偶szenie, pospiesznie opowiedzia艂 histori臋

o morzu, przyspieszy艂 sztormy, zawi贸d艂 lekkomy艣lnych 偶eglarzy

w obj臋cia syren, po czym zatopi艂 ich bez mrugni臋cia okiem. Wpro-

wadzi艂 nawet do opowie艣ci zdrajc臋, jak w czasach, kiedy zetkn膮艂

301

si臋 z Ezequielem Montesem, by obci膮偶y膰 go wszelkimi nieszcz臋艣-

ciami i sko艅czy膰 ba艣艅 wcze艣niej ni偶 zwykle. Czu艂 blizn臋 p艂on膮c膮

z niecierpliwo艣ci pod ksi臋偶ycowym ciep艂em lamp, pragn膮艂 jedynie

wr贸ci膰 do domu i zobaczy膰 Ursul臋.

Podczas sjesty wsun膮艂 mas臋 do piekarnika. Potem wzi膮艂 prysz-

nic, za艂o偶y艂 koszul臋, by wyda膰 si臋 bardziej m臋偶czyzn膮 ni偶 ch艂op-

cem, i opu艣ci艂 mieszkanie razem z ciastem. Nacisn膮艂 dzwonek, lecz

ona nie otworzy艂a. Odczeka艂 d艂u偶sz膮 chwil臋, zadzwoni艂 ponownie,

i przez drzwi s艂ysza艂 najbardziej bolesn膮 cisz臋 ze wszystkich. Szu-

ka艂 jej w oknach, ale tam znalaz艂 jedynie parapet z ro艣linami two-

rz膮cymi wej艣cie do selwy. Tak go przerazi艂a my艣l, 偶e nagle j膮 straci艂,

i偶 ci膮gle musia艂 powstrzymywa膰 ch臋膰 utoczenia sobie krwi, by si臋

przekona膰, 偶e to nie sen.

Ze sceny dostrzeg艂 Isidra siedz膮cego na wysokim taborecie przy

barze i s膮cz膮cego piwo. Mia艂 wygl膮d jowialnego samotnego cz艂o-

wieka, i takim by艂 w istocie. Oczy, z up艂ywem lat, powi臋kszy艂y mu

si臋 od ogl膮dania telewizji, a serce przesi膮k艂o karaibskim tchnie-

niem od po艂udniowoameryka艅skich seriali. Santiago podejrzewa艂,

偶e przyjaciel ukrywa艂 m艂odzie艅cz膮 mi艂o艣膰, tkwi膮c w uniwersum

wspomnie艅, poniewa偶 jego sk贸ra niemal si臋 mieni艂a od s艂uchania

tych ckliwych romantycznych historii. To by艂a niew膮tpliwa oznaka

melancholii, kt贸r膮 u艣mierza艂, wrzeszcz膮c jak op臋tany podczas me-

cz贸w ulubionego klubu Atletico.

Obok str贸偶a, ty艂em do sceny siedzia艂a kobieta, w艂osy zakrywa艂a

bia艂膮 chustk膮. Santiaga m臋czy艂o, 偶e na niego nie patrzy, jakby jego

opowie艣膰 zupe艂nie jej nie interesowa艂a, i przez chwil臋, nie wie-

dzie膰 nawet kiedy, jego tors zrosi艂 zapach ziemi.

Doko艅czy艂 opowie艣膰, zatrzymuj膮c si臋 tylko na kilka sekund,

wystarczaj膮cych, by po艂o偶y膰 kwiat na grobie. W艣r贸d oklask贸w

splecionych z pasmami dymu i wyziewami alkoholu opu艣ci艂 scen臋,

kieruj膮c si臋 do baru. Kobieta jednym haustem sko艅czy艂a sok poma-

ra艅czowy i podnios艂a si臋 gwa艂townie z krzes艂a dok艂adnie w chwili,

kiedy nadszed艂 Santiago. Tr膮ci艂a go w rami臋, opuszczaj膮c pospiesz-

nie lokal, ale nie odwr贸ci艂a si臋, nawet nie przeprosi艂a. Drzwi za-

trzasn臋艂y si臋 z hukiem, a Santiago znieruchomia艂, spogl膮daj膮c

przez okno na jej lekko pochylon膮 posta膰, roztapiaj膮c膮 si臋 w ducho-

cie Madrytu pod parasolem oboj臋tnie spogl膮daj膮cych gwiazd. Zn贸w

poczu艂 ch艂贸d na sk贸rze, jego cia艂o przebieg艂 proroczy lodowaty

312

dreszcz, kt贸ry go przed czym艣 ostrzega艂... Ale nie potrafi艂 odgad-

n膮膰, przed czym.

- Jak ona p艂aka艂a, ta biedna kobieta - odezwa艂 si臋 Isidro prze-

j臋ty wsp贸艂czuciem. - P艂yn臋艂y jej 艂zy wielkie jak gruszki.

- Znasz j膮?

- Widzia艂em tylko jej profil, ale nie, nie znam jej.

Barmanka zbli偶y艂a si臋 do Santiaga, poprawiaj膮c ondulowane

w艂osy.

- Poda膰 ci co艣, kochany?

- Nie, wracam do domu.

- Jaki nudny bywasz czasami, ch艂opcze - nad膮sana odesz艂a do

dw贸ch student贸w w koszulkach fan贸w rock and rolla, kt贸rzy ulo-

kowali si臋 na drugim ko艅cu kontuaru.

- Wracasz ze mn膮? - Santiago zwr贸ci艂 si臋 do przyjaciela.

- Owszem, dzi艣 i ja nie mam nastroju na d艂ugi spacer.

Noc na powr贸t pogr膮偶y艂a go w pe艂nej odr臋twienia t臋sknocie za

Ursul膮. Zajmowa艂a go tylko ona, przeobra偶aj膮c go w tam臋 zdoln膮

powstrzyma膰 wszelkie fale sztormu uderzaj膮cego z czelu艣ci prze-

sz艂o艣ci. Isidro widzia艂, jak m艂ody przyjaciel dr偶y przed wizerun-

kiem 艣wi臋tego Pantaleona i wypowiada jej imi臋. S艂ysza艂, jak miesza

do modlitw agoni臋 Ursuli Perli Montoya, od kt贸rej mu zsinia艂y

usta, i uj膮艂 go za rami臋, 偶eby zaprowadzi膰 do wyj艣cia z ko艣cio艂a.

呕egna艂 si臋 potem przera偶ony, 偶e jego te偶 czeka piek艂o z powodu

艣wi臋tokradztwa. Odt膮d, ilekro膰 spogl膮da艂 na ch艂opaka, jego twarz

zasnuwa艂a si臋 trosk膮.

- Ta kobieta jest dla ciebie zbyt dojrza艂a - rzuci艂, gdy szli ulic膮

las Huertas.

- To zaledwie jedena艣cie lub dwana艣cie lat r贸偶nicy, tyle co nic.

- Przy twoich dwudziestu jeden to jednak co艣. Jeste艣 niemal

ch艂opcem, a ona kobiet膮 o nie najlepszej reputacji. Nie obchodzi ci臋

to? M贸wi臋 ci o tym, poniewa偶 wiem to, czego nie powinienem wie-

dzie膰. A s膮siedzi widz膮 wszystko... I jeszcze to patio... wstyd!

- Jest mi oboj臋tne to, o czym wiesz.

- To kto艣 w rodzaju mistycznej wa偶ki, bardzo pi臋knej, owszem.

Ale m贸wi膮, 偶e do ka偶dej powie艣ci, kt贸r膮 pisze, potrzebuje m臋偶-

czyzny, a kiedy ko艅czy, na zawsze go opuszcza.

- Ze mn膮 napisze zako艅czenie i nie opu艣ci mnie, kiedy si臋 dowie.

303

- Kiedy dowie si臋 o czym, ch艂opcze? 呕e zakocha艂e艣 si臋 w niej

jak szczeniak, widz膮c j膮 tylko w oknie?

- Kiedy dowie si臋, 偶e szukam jej od pi臋ciu lat, 偶e ju偶 pi臋膰 lat

odwiedza moje sny, i nie tylko sny.

Reszt臋 drogi a偶 do domu przy ulicy Atocha odbyli w milczeniu.

Isidro rozumia艂 teraz, 偶e kiedy Santiago kl臋cza艂 przed relikwiami

艣wi臋tych m臋czennik贸w, ogarni臋ty religijnym uniesieniem, w rze-

czywisto艣ci modli艂 si臋, by spotka膰 Ursul臋, by postawili j膮 na jego

drodze z tym samym cudownym uderzeniem anielskich skrzyde艂,

z jakim jawi艂a si臋 w jego snach i wizjach. Zimny dreszcz przebieg艂

mu po plecach. Od tej chwili Santiago by艂 stracony w pojedynku

z argumentami rodem z telenoweli o magicznych amantach.

呕egnaj膮c si臋 przed drzwiami swojego mieszkania, Isidro po艂o-

偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu.

- Tu mnie znajdziesz, ch艂opcze - westchn膮艂. - Gdyby艣 urodzi艂

si臋 w Wenezueli...

艢wiat艂o na schodach zgas艂o, ale Santiago nie zamierza艂 si臋 tru-

dzi膰 zapalaniem go na nowo. Wst臋powa艂 na stopnie po dwa naraz,

przeskakuj膮c no偶yki ksi臋偶yca, kt贸re wsuwa艂y si臋 przez otwarte

okna. Dotar艂 do swojego mieszkania, got贸w 艣ledzi膰 przez patio

Ursul臋.

Nie by艂o to trudne. Dostrzeg艂 j膮 w kuchni w towarzystwie oko艂o

czterdziestoletniego m臋偶czyzny: on walczy艂 z korkiem butelki wina,

ona w tureckim szlafroku wyjmowa艂a kieliszki z kredensu, roz-

mawiaj膮c, jak si臋 wydawa艂o m艂odemu cz艂owiekowi, z intymno艣ci膮

szelestu prze艣cierade艂. Porwa艂 n贸偶 i otworzy艂 sobie jeszcze 艣wie偶膮

ran臋 na opuszce palca, ale to nie krew sprawi艂a, 偶e przekona艂 si臋,

i偶 nie 艣ni. Zacz臋艂y mu p艂on膮膰 uszy, kark, klatka piersiowa. P艂o-

mie艅 ogarn膮艂 g艂ow臋, razem ze zdrajcami o zielonych oczach, a偶

dostrzeg艂 na blacie ciasto dla Ursuli, kr贸luj膮ce na talerzu z bia艂ej

porcelany, i postanowi艂 je zanie艣膰.

Otworzy艂a drzwi, burza kasztanowych w艂os贸w opada艂a jej na

plecy. Spogl膮dali przez chwil臋 na siebie bez s艂owa, czuj膮c bij膮ce

ciep艂o.

- Teraz pewnie mi wyja艣nisz, jaki d偶in nie powinien si臋 zlito-

wa膰 nad moimi oczami.

- Jestem zaj臋ta, ale dzi臋kuj臋 za ciasto - powiedzia艂a, bior膮c je

od niego szybko. - Dobranoc.

304

Ursula Perla Montoya przebieg艂a korytarz w kierunku kuchni

ze spazmem po偶膮dania, kt贸re wprawi艂o w dr偶enie jej d艂onie.

- Co to takiego? - spyta艂 m臋偶czyzna.

- Upiek艂 je m贸j s膮siad, jest bardzo mi艂y.

- Pachnie wspaniale. Ch臋tnie zjem kawa艂ek, jestem g艂odny.

- Nie - poczu艂a p艂omie艅 na twarzy. - Nie mo偶na go je艣膰... po-

wiedzia艂, 偶e powinno poczeka膰 do rana.

- A wi臋c rano przyjd臋 zn贸w - obj膮艂 j膮 w pasie, mrucz膮c co艣 do

ucha.

- We藕 wino i poczekaj na mnie w salonie. Przyjd臋, jak tylko

nakryj臋 ciasto, 偶eby nie wysch艂o.

- Nie zwlekaj - poca艂owa艂 j膮 w usta.

Sam na sam z ciastem, Ursula zacz臋艂a rozpami臋tywa膰, jak San-

tiago pie艣ci艂 sk艂adniki, 偶贸艂tka jaj, m膮k臋, cukier, start膮 sk贸rk臋 cy-

tryny, jak delektowa艂 si臋 jej zapachem, ca艂owa艂 produkty, jak czule

je z sob膮 艂膮czy艂: surowa masa przyklejona do sutka, p贸艂otwarte

usta, krople muskaj膮ce g艂adkie czo艂o. Czu艂a wzbieraj膮ce podniece-

nie na my艣l o czu艂o艣ci, z jak膮 przygotowywa艂 ciasto, o tym, 偶e to

uczucie jest teraz tu, w 艣rodku, 偶e przysz艂o do niej, a ona mo偶e je

zje艣膰. Oderwa艂a okruszki i smakowa艂a wolno, rozciera艂a j臋zykiem

o podniebienie. Mia艂a w ustach smak Santiaga, oderwa艂a wi臋kszy

kawa艂ek, potem kolejny, doprawiony dotykiem cynamonu, 偶ywy,

wilgotny, wdycha艂a ledwie wyczuwalny aromat cukru i deszczu,

kt贸ry jej rozpali艂 piersi.

T臋 degustacj臋 przerwa艂 m臋ski g艂os wzywaj膮cy j膮 do salonu. Na-

kry艂a ciasto czyst膮 艣ciereczk膮 i wysz艂a z kuchni.

- D艂ugo ci臋 nie by艂o - usadowi艂 si臋 na sofie.

- Nie mog艂am znale藕膰 odpowiedniego pojemnika.

Usiad艂a obok m臋偶czyzny, przyj臋艂a od niego pe艂en kieliszek, ale

nie wypi艂a ani odrobiny. On przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i zacz膮艂 m贸-

wi膰 o ksi膮偶ce, kt贸r膮 ostatnio t艂umaczy艂 z greki. Ale Ursuli zupe艂nie

nie interesowa艂y problemy z czasownikami czy rytmem staro偶yt-

nych strof. Wyb贸r pad艂 na tego cz艂owieka nieco przypadkowo, jej

ostatnia powie艣膰 Nami臋tno艣膰 na sofie o zmierzchu odnios艂a wresz-

cie sukces, a wydawca ponagla艂, by pisa艂a kolejn膮. Potrzebowa艂a

przygody, w贸wczas spotka艂a w bibliotece dawnego przyjaciela

z filologii, o kt贸rym nie wiedzia艂a nic od czasu, gdy sko艅czyli

studia i zdobyli tytu艂. Wydawa艂 jej si臋 atrakcyjny, pi臋膰 lat sp臋dzi艂

305

w Grecji, a dwa ostatnie na male艅kiej wysepce, gdzie zajmowa艂

si臋 rolnictwem ekologicznym, pomidorami i gruszkami, a tak偶e

miejscow膮 poezj膮. Mia艂 opalon膮 twarz i profil adonisa, i w艂a艣nie to,

jak przypuszcza艂a Ursula, sk艂oni艂o j膮 do powi膮zania grecko艂aci艅-

skich strof ze strza艂ami Amora i amant贸w heros贸w. Jednak w tej

chwili smak m艂odego s膮siada, ukryty w jej ustach, by艂 jedynym,

kt贸ry podsyca艂 jej pasj臋, cho膰 by艂o to uczucie kanibala.

- Nie s艂uchasz mnie - zwr贸ci艂 si臋 do niej z wyrzutem go艣膰. -

My艣lami jeste艣 gdzie indziej.

- Wybacz, do p贸藕na pracowa艂am nad przek艂adem Ferdousiego*

i jestem bardzo zm臋czona.

M臋偶czyzna pog艂adzi艂 jej w艂osy, wyrecytowa艂 kilka wers贸w

z Odysei i pochyli艂 si臋, by j膮 poca艂owa膰. Ale usta Ursuli by艂y za-

ci艣ni臋te i niedost臋pne jak staro偶ytna twierdza.

- Ju偶 m贸wi艂am, 偶e jestem zm臋czona, zostawmy to raczej na

inny dzie艅, musz臋 si臋 po艂o偶y膰.

Po偶egna艂a go dwoma przelotnymi poca艂unkami w policzek, po

czym skierowa艂a si臋 do sypialni, z niepokojem czuj膮c, 偶e tej nocy

b臋dzie pada膰. Wo艅 b艂ota i wilgotnych zi贸艂 opanowa艂a pomieszcze-

nie. Wkrada艂a si臋 przez otwarte okna i posuwa艂a niewidzialnymi

krokami. Ursula przejrza艂a si臋 w tafli lustra na drzwiach szafy,

poprawi艂a dekolt w szlafroku, rozlu藕ni艂a pasek, tak by w szparze

wida膰 by艂o fragment brzucha. Unios艂a ramiona, z艂膮czy艂a d艂onie

i wypi臋艂a klatk臋 piersiow膮, tak jak j膮 uczy艂a babcia. Teraz by艂a

gotowa na spotkanie.

Santiago Laguna, wsparty 艂okciami na parapecie okna w sy-

pialni, nagi w 艣rodku nocy, kt贸ra go zdradza艂a erupcjami gwiazd

i ksi臋偶ycowym promieniowaniem zimnego 艣wiat艂a, dr偶a艂 z w艣ciek-

艂o艣ci na jej widok. Wachlowa艂a si臋 pawimi pi贸rami.

- Nie 艣pisz jeszcze? - spyta艂a, tak偶e wsparta w oknie, lecz

z min膮 carycy.

- Staram si臋 unika膰 sn贸w.

- Ja tak偶e nie mog臋 zasn膮膰 - przesun臋艂a j臋zykiem po pe艂nych

wargach, po podniebieniu, a Santiago poczu艂, 偶e w jego ciele wy-

bucha ca艂y ci膮g kolejnych proces贸w.

* Hakim Abu al-Kasim Firdawsi Tusi (935-1020) - inaczej Ferdousi, uznany

perski poeta, autor epopei narodowej Szachname {Ksi臋ga kr贸lewska).

306

- Wydaje mi si臋, 偶e mia艂a艣 towarzystwo.

- To stary przyjaciel, musia艂 ju偶 p贸j艣膰 - zamkn臋艂a wachlarz

i opar艂a na nim d艂o艅. - Nie pozwoli艂am mu spr贸bowa膰 ciasta.

- Ono by艂o tylko dla ciebie - jego g艂os wydoby艂 si臋 ze 艣ci艣ni臋tego

gard艂a, co os艂abia艂o w艣ciek艂o艣膰 i wprawia艂o w dr偶enie kolana.

- Tak my艣la艂am. Bardzo mi smakowa艂o.

- Jutro upiek臋 dla ciebie bu艂eczki z cynamonem z ciasta fran-

cuskiego, to specjalno艣膰 mojej rodziny.

- Pochodzisz z rodziny cukiernik贸w?

- Nie - u艣miechn膮艂 si臋 - jestem jedynym m臋偶czyzn膮 w rodzi-

nie kobiet przekl臋tych.

- A wy, m臋偶czy藕ni, nie jeste艣cie przekl臋ci?

- My tak偶e.

- Czym si臋 wi臋c zajmujesz, cz艂owieku przekl臋ty?

- Opowiadam ludziom historie w kafeteriach.

- Ach, wi臋c tw贸j zaw贸d to Ba艣nie z 1001 nocy...

- Chcia艂aby艣, 偶ebym ci opowiedzia艂 jak膮艣 ba艣艅?

- Wola艂abym, 偶eby艣 mi opowiedzia艂 o swojej rodzinie, o kl膮-

twie, kt贸ra was dotkn臋艂a.

- Opowiem ci, jak to si臋 zacz臋艂o, wtedy 艂atwiej zrozumiesz.

- Przyjd藕 do mnie, usi膮dziemy na sofie, b臋dzie nam wygodniej.

Ksi臋偶yc spad艂 z nieba, wyczyniaj膮c ewolucje na sznurach z bie-

lizn膮 przeci膮gni臋tych nad patio, wreszcie ulokowa艂 si臋 bezpiecznie

na jej twarzy. Rozchylenie szlafroka w kszta艂cie ostrego tr贸jk膮ta

wyda艂o si臋 m艂odemu m臋偶czy藕nie sztyletem, kt贸ry doprowadza艂

do ob艂臋du.

- Nie odchod藕 - poprosi艂. - Lepiej opowiem ci wszystko st膮d.

- Zgoda.

- Na pocz膮tku XVI wieku w chacie nad jeziorem w Walencji

mieszka艂a para wie艣niak贸w, kt贸ra gor膮co pragn臋艂a mie膰 dzieci.

D艂ugo b艂agali Boga, 偶eby ich obdarzy艂 t膮 艂ask膮, ale kobieta sko艅-

czy艂a ju偶 czterdzie艣ci lat i nadal nie mog艂a zaj艣膰 w ci膮偶臋. S膮sie-

dzi im wsp贸艂czuli, poniewa偶 nie mieli nikogo, kto by im pom贸g艂

w pracy w polu i rozweseli艂 ubogi dom zabawami i 艣miechem. Pew-

nego wiosennego ranka wie艣niaczka, krzepka, ogorza艂a kobieta,

znikn臋艂a bez 艣ladu z cha艂upy. Pojawi艂a si臋 po kilku dniach. Opowie-

dzia艂a wtedy m臋偶owi, 偶e na pla偶y spotka艂a pewn膮 staruszk臋, kt贸ra

sprzeda艂a jej cudown膮 mikstur臋, by mog艂a sta膰 si臋 brzemienna.

307

Dziewi臋膰 miesi臋cy p贸藕niej wie艣niaczka urodzi艂a 艣liczn膮 dziew-

czynk臋. S膮siedzi z zazdro艣ci膮 przyj臋li t臋 wie艣膰, dziwi膮c si臋, jak

kobieta w dojrza艂ym wieku i ma艂o urodziwa mog艂a wyda膰 na 艣wiat

tak pi臋kne dziecko. Ale nie zdecydowali si臋 powiadomi膰 o tym

przypadku inkwizycji, a偶 dziewczynka sko艅czy艂a rok. Wtedy jej

niezwyk艂a uroda sprowadzi艂a nieszcz臋艣cie. Wie艣niaczka zosta艂a

oskar偶ona o wsp贸艂偶ycie z morzem za pomoc膮 szata艅skiego rytu-

a艂u. Dowody by艂y nieodparte, dziewczynka posiada艂a wszelkie

cechy ojca: jej oczy mia艂y kolor morskiej wody, w艂osy by艂y czarne

jak bezdenne wodne otch艂anie, sk贸ra czysta jak piana pi臋trz膮ca

si臋 na falach, a male艅kie usta czerwone jak ga艂膮zka koralowca.

Wie艣niaczk臋 spalono na stosie, a jej m臋偶a postawiono przed s膮-

dem, lecz uznano za niewinnego. By艂 przecie偶 jedynie ofiar膮 dia-

belskich sztuczek swojej 偶ony, kt贸ra mu przyprawi艂a rogi, oddaj膮c

si臋 jednemu z 偶ywio艂贸w. Narodzi艂 si臋 natomiast problem, co zro-

bi膰 z dzieckiem. Po skrupulatnych ogl臋dzinach nikt nie chcia艂 wy-

da膰 wyroku skazuj膮cego, cho膰 te narodziny by艂y efektem czar贸w.

Ustalono, 偶e dziewczynk臋 nale偶y pos艂a膰 do klasztoru, by wycho-

wywa艂a si臋 pod surowym nadzorem mniszek, jednak 偶aden zakon

nie chcia艂 przyj膮膰 istoty o tak niezwyk艂ym pochodzeniu. Wresz-

cie oddano j膮 wie艣niakowi owini臋t膮 w szkaplerz, a przybrany oj-

ciec, teraz z zami艂owaniem oddaj膮cy si臋 pija艅stwu, zamkn膮艂 j膮

w oborze razem z ciel臋tami. Min臋艂y miesi膮ce, przed chat膮 pojawi艂

si臋 wytwornie ubrany m艂odzieniec.

„Je艣li poka偶esz mi c贸rk臋 morza, zap艂ac臋 ci sztuk臋 srebra", obie-

ca艂 wie艣niakowi.

Zak艂opotany m臋偶czyzna poszed艂 do obory, uwolni艂 dziecko od

pala, do kt贸rego by艂o przywi膮zane, obmy艂 mu twarzyczk臋 i poka-

za艂 m艂odzie艅cowi. Obraz tak wielkiej urody, kt贸ra nieub艂aganie

rozkwita艂a z up艂ywem czasu, sprawi艂 przybyszowi tyle rado艣ci, 偶e

zap艂aci艂 dwie srebrne monety zamiast jednej. Odt膮d wielu m臋偶-

czyzn i kobiet przybywa艂o nad jezioro w jednym celu, by podziwia膰

istot臋 na wp贸艂 ludzk膮, a w po艂owie zrodzon膮 z morza. Wie艣niak

trwoni艂 pieni膮dze w tawernach i domach uciech, a tymczasem

dziewczynka, kt贸r膮 zacz臋to nazywa膰 Morze, mimo 偶e na chrzcie

nadano jej imi臋 O艂vido, ros艂a jak dzikie zwierz膮tko w艣r贸d kr贸w

i ciel膮t. Pewnego popo艂udnia, gdy sama ksi臋偶na zachwyca艂a si臋

dwunastoletni膮 ju偶 dziewczynk膮, ta wskaza艂a na jej wspania艂e

308

szaty z 偶贸艂tego jedwabiu i wypowiedzia艂a s艂owa: „Lanai ursala".

Ksi臋偶na zap艂aci艂a wie艣niakowi monet臋 wi臋cej ni偶 zwykle, ponie-

wa偶 c贸rka morza odezwa艂a si臋 do niej mow膮 fal.

W tym czasie odby艂 tu podr贸偶 m艂ody i schludnie ubrany ling-

wista pochodz膮cy z Kastylii, i pewnej jasnej nocy znalaz艂 dziew-

czynk臋 ukryt膮 w艣r贸d wysokich traw.

„Szukam chaty, w kt贸rej mieszka istota znaj膮ca mow臋 mor-

skich fal", odezwa艂 si臋 do niej 艂agodnym g艂osem, by jej nie prze-

straszy膰.

Dziewczynka dotkn臋艂a palcem swojej piersi i odpowiedzia艂a:

„Morze".

„Mo偶esz mi powiedzie膰, czy obra艂em w艂a艣ciw膮 drog臋?"

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 ku najwi臋kszej z gwiazd b艂yszcz膮cych na nie-

bosk艂onie i powiedzia艂a: „Ursala".

Jej twarz by艂a pokryta suchym 艂ajnem, mia艂a na sobie 艂achmany

cuchn膮ce obor膮, a jedna z n贸g by艂a zakrwawiona - jakby wyrwa艂a

si臋 z wnyk贸w k艂usownika. M艂ody lingwista poczu艂 przyp艂yw li-

to艣ci do tej nieszcz臋艣liwej istoty, wyj膮艂 chusteczk臋 z kieszeni sur-

duta i otar艂 jej twarz w 艣wietle ksi臋偶yca. Dziewczynie jego dotyk

sprawi艂 przyjemno艣膰, cho膰 m臋偶czyzna dotyka艂 jej przez 艣liski jed-

wab tkaniny.

„Ty jeste艣 z pewno艣ci膮 c贸rk膮 morza!", zawo艂a艂 lingwista, pora-

偶ony jej urod膮.

Zn贸w dotkn臋艂a piersi i powt贸rzy艂a swoje imi臋.

„M贸w do mnie w j臋zyku fal", poprosi艂.

Wtedy wskaza艂a na ksi臋偶yc: „Saluma".

„Saluma?", powt贸rzy艂 zak艂opotany, a dziewczynka lekko si臋

u艣miechn臋艂a i po raz kolejny wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w kierunku ksi臋-

偶yca.

Wtedy zrozumia艂. Ta istota nie m贸wi艂a w j臋zyku fal, lecz wyna-

laz艂a w艂asny, poniewa偶 czu艂a potrzeb臋 porozumiewania si臋. Nikt

jednak nie zada艂 sobie trudu, by j膮 nauczy膰 cywilizowanej mowy.

Przez kolejne cztery lata przystojny lingwista zaj膮艂 si臋 udzielaniem

jej lekcji, by pozna艂a j臋zyk i obyczaje ludzi, podczas gdy jej przy-

brany ojciec sp臋dza艂 czas w tawernach i lupanarach.

Ale w dniu jej szesnastych urodzin zjawi艂 si臋 w starej cha-

艂upie kapitan pirackiego galeonu, pragn膮cy pozna膰 sekret, jak

ujarzmia膰 sztormow膮 pogod臋. Dziewczyna odpowiedzia艂a mu

309

w nienagannym dialekcie kastylijskim, 偶e nie mo偶e mu pom贸c,

poniewa偶 nie rozumie j臋zyka fal, a jej ojcem wcale nie jest morze,

lecz ten pijany wie艣niak, kt贸ry usi艂uje go oszuka膰. Rozw艣cieczony

pirat zbli偶y艂 si臋 do przera偶onego m臋偶czyzny i dotkliwie go pobi艂.

Dziewczyna nie opatrzy艂a ran ci臋偶ko rannemu, nie pomog艂a mu

u艂o偶y膰 si臋 na pryczy, nie poda艂a nic do picia i nie odpowiedzia艂a

na rzucone w agonii pe艂ne z艂o艣ci pytanie: „Kto nauczy艂 ci臋 m贸wi膰,

zdradziecka dziewko?". Pe艂na spokoju poczeka艂a, a偶 jej opiekun

umrze. Kiedy urodziwy lingwista zjawi艂 si臋 w chacie, by udzieli膰

jej lekcji, opowiedzia艂a mu, co si臋 wydarzy艂o, po czym postanowili

natychmiast opu艣ci膰 to miejsce i uda膰 si臋 do Kastylii.

Potem lingwista zacz膮艂 pracowa膰 w szkole jako nauczyciel,

a ona uzupe艂ni艂a swoje wykszta艂cenie lekcjami gry na pianinie

i szycia.

Po osi膮gni臋ciu pe艂noletno艣ci uroda dziewczyny, kt贸ra zosta艂a

przedstawiona 艣wiatu pod swoim prawdziwym imieniem, usy-

pia艂a rozum i budzi艂a po偶膮danie. Lingwista, zgodnie z jej wska-

z贸wkami, podarowa艂 jej ubranie z szafranowego jedwabiu, i dzi臋ki

pewnym po偶ytecznym znajomo艣ciom zdo艂a艂 zdoby膰 zaproszenie,

by uczci膰 jej urodziny na wiosennym balu wydawanym w pa艂acu

ksi臋cia Monteosorio.

Kiedy dziewczyna przekroczy艂a bramy pa艂acu, otoczy艂 j膮 prze-

pych wspania艂ych mebli i kryszta艂owych lamp, kosztowno艣ci

b艂yszcz膮cych ja艣niej ni偶 gwiazdy, kt贸rymi by艂y obwieszone damy

ta艅cz膮ce w salonie. I dlatego kiedy syn ksi臋cia, don Alonso Laguna,

zakocha艂 si臋 w niej od pierwszego wejrzenia i zaproponowa艂 jej

ma艂偶e艅stwo, O艂vido przyj臋艂a propozycj臋.

Na wie艣膰 o tym zrozpaczony lingwista wyzna艂 jej mi艂o艣膰. Ona

z p艂aczem rzuci艂a si臋 w jego ramiona, obsypuj膮c go gor膮cymi po-

ca艂unkami. Kochali si臋 przez ca艂膮 noc, ale kiedy nast臋pnego ranka

zwr贸ci艂 si臋 do niej, by napisa艂a do bogatego pretendenta do swej

r臋ki, 偶e zrywa dane s艂owo, odm贸wi艂a. „Po艣lubi臋 go - o艣wiadczy艂a -

a ty zamieszkasz z nami. Wtedy nadal mo偶emy si臋 kocha膰, a pr贸cz

tego b臋dziemy bogaci".

Po kilku tygodniach odby艂 si臋 艣lub w ksi膮偶臋cym pa艂acu. Przygo-

towano wystawne przyj臋cie i wspania艂y bal, kt贸ry trwa艂 do bia艂ego

rana. W uroczysto艣ci wzi臋li udzia艂 najszlachetniejsi i najbogatsi

mieszka艅cy miasta, a nawet wys艂annik samego kr贸la, by w jego

310

imieniu z艂o偶y膰 nowo偶e艅com gratulacje. Podczas wesela O艂vido nie

potrafi艂a odp臋dzi膰 z my艣li ciemnych pasm w艂os贸w swojego nauczy-

ciela opadaj膮cych na czo艂o, wspomnienia silnego torsu wymyka-

j膮cego si臋 spod rozche艂stanej koszuli, dotyku ust wilgotnych od

koniaku i szepcz膮cych „呕egnaj". Kiedy uroczysto艣膰 si臋 sko艅czy艂a,

wymkn臋艂a si臋 z ma艂偶e艅skiego 艂o偶a i pogalopowa艂a na koniu tam,

gdzie niegdy艣 mieszka艂a z lingwist膮. Przywita艂a j膮 tylko ciemno艣膰

nocy, poniewa偶 on odszed艂 na zawsze.

Czas, surowy s臋dzia 偶ycia, ofiarowa艂 O艂vido dziesi臋膰 lat bali,

wystawnych bankiet贸w i kosztownych stroj贸w, a pr贸cz tego obda-

rzy艂 j膮 c贸reczk膮, kt贸rej, by膰 mo偶e kierowana t臋sknot膮, nada艂a imi臋

Maria del Mar. I kierowana t膮 sam膮 t臋sknot膮 pewnego wiosennego

dnia, kiedy jej m膮偶 wyjecha艂 w sprawach wagi pa艅stwowej, pod-

j臋艂a podr贸偶 do chaty nad jeziorem, gdzie si臋 urodzi艂a. Bezpieczna

za zas艂onami w powozie, przygl膮da艂a si臋 zamglonym plantacjom

ry偶u o brzasku, krzepkim wie艣niakom i b艂臋kitnemu spienionemu

obliczu swojego ojca.

Kiedy pow贸z zatrzyma艂 si臋, wesz艂a od obory. Sk贸ra jej n贸g za-

t臋skni艂a za dotykiem wilgotnych pyszczk贸w ciel膮t, ona sama -

za s艂uchaniem ich s艂abiutkich delikatnych westchnie艅. Mimo 偶e

obora spoczywa艂a ju偶 w cieniu wieczoru, odkry艂a w k膮cie zwi-

ni臋te w k艂臋bek cia艂o m臋偶czyzny. Wok贸艂 niego le偶a艂y puste butelki

po koniaku. Mia艂 spodnie wie艣niaka, a pier艣 pokryt膮 wrzodami

i paso偶ytami.

„Natychmiast opu艣膰 moj膮 w艂asno艣膰", odezwa艂a si臋 rozkazuj膮-

cym tonem.

„Salima, ursala", odpowiedzia艂 m臋偶czyzna.

Olvido przyjrza艂a si臋 uwa偶nie oczom w艂贸cz臋gi ukrytym pod

wodospadem brudnych kosmyk贸w opadaj膮cych na twarz. Pozna艂a

dawnego nauczyciela.

„Co ci si臋 sta艂o, kochany? Co ci si臋 sta艂o?", obj臋艂a go, zalewaj膮c

si臋 艂zami.

„Salima, ursala", powt贸rzy艂, patrz膮c na ni膮 m臋tnym wzrokiem.

O艂vido Laguna zerwa艂a z szyi krzy偶yk zawieszony na z艂otym

艂a艅cuszku i rzuci艂a go na ziemi臋.

„Ja - odezwa艂a si臋 grobowym g艂osem - c贸rka morza, wyrze-

kam si臋 Boga, kt贸ry pozbawi艂 mnie matki, i prosz臋 szatana, by

przekl膮艂 moje imi臋 i ca艂膮 moj膮 rodzin臋. Niech moja c贸rka straci

311

cze艣膰 i serce z mi艂o艣ci do cz艂owieka, kt贸ry jej z艂amie 偶ycie, tak

samo jej c贸rka i c贸rki kolejnych c贸rek, niech przekl臋ty r贸d kobiet

cierpi na wieki wszystko to, co ty, m贸j ukochany, wycierpia艂e艣

dla mnie, a偶 do ostatniej kropli krwi Laguny niech b臋dzie 偶ywe

nieszcz臋艣cie".

O艂vido nigdy ju偶 nie wr贸ci艂a do Kastylii. Po kilku latach rybacy

znale藕li na pla偶y trupa dawnego lingwisty - mia艂 twarz napuch-

ni臋t膮 od wina, ale jego oczy, dot膮d ciemne, zmieni艂y si臋 w nie-

wyja艣niony spos贸b w b艂臋kitne. Cia艂a O艂vido nigdy nie znaleziono.

Jedni m贸wi膮, 偶e zabra艂o je morze i spoczywa teraz w grobie z ko-

ralowc贸w, inni, przeciwnie, 偶e porwa艂 je szatan, by w jej ciele

i duszy spe艂ni艂a si臋 kl膮twa nieszcz臋艣liwej mi艂o艣ci.

W miar臋 rozwoju opowie艣ci mija艂y Ursuli maniery carycy, w sen-

nym powietrzu jej oczy zasz艂y mg艂膮, zapomnia艂a o sobie. Noc

odbija艂a si臋 w torsie Santiaga i ukrywa艂a go w swym mrocznym

spojrzeniu, obejmuj膮c milczeniem zjawy, kt贸ra wydawa艂a si臋 bu-

dzi膰 wbrew jego woli. Ale m艂odej kobiecie, z w艂osami zmienio-

nymi w sploty Julii s艂uchaj膮cej Romea, ca艂y 艣wiat wyda艂 si臋 nim

wype艂niony: usta, ksi臋偶yc, echo jego s艂贸w, jeszcze rozbrzmiewa-

j膮cych w patio.

- I tak si臋 wszystko zacz臋艂o. Je艣li ci si臋 spodoba艂a ta historia,

jutro mog臋 ci opowiedzie膰 kolejn膮, a potem jeszcze inn膮, zawsze

mog臋 ci je opowiada膰.

- A wi臋c od dzi艣 b臋dziesz moj膮 Szeherezad膮. Tylko pami臋taj,

je艣li twoje ba艣nie przestan膮 mi si臋 podoba膰, zetn臋 ci g艂ow臋!

- Zaryzykuj臋.

- Musz臋 wraca膰 do pracy, dobranoc.

Bramy inspiracji otworzy艂y si臋 dla Ursuli na o艣cie偶, kiedy na

niego patrzy艂a i s艂ucha艂a jego opowie艣ci. Pomys艂y na nowe powie-

艣ci fruwa艂y serpentynami po dziedzi艅cu.

- Czy zanim zasn臋, mog臋 patrze膰, jak pracujesz?

- Nagle prosisz mnie o pozwolenie?

Zaczerwieni艂 si臋.

- Po艂贸偶 si臋, za艣piewam ci ko艂ysank臋, kt贸rej mnie nauczy艂a

babcia.

Widzia艂a, jak si臋 oddala od okna z po艣ladkami umykaj膮cymi

przed 艣wiat艂em gwiazd, jak rzuca si臋 na za艣cielone 艂贸偶ko. 艢piew

312

muezina wzywaj膮cy do modlitwy o偶ywi艂 delikatnie cisz臋 panuj膮c膮

na patio i doszed艂 do Santiaga jako melancholijny szept. Przymkn膮艂

oczy. Po dw贸ch bezsennych nocach zapad艂 w sen jak kamie艅.

Jednak tego poranka Ursula Perla Montoya nie znalaz艂a odpo-

czynku. Sen umkn膮艂 z jej g艂owy i wcieli艂 si臋 w o偶ywionym ciele

w sza艂 ptasiego pi贸ra. Zanim d艂onie zd膮偶y艂y poruszy膰 pi贸rem, ju偶

pisa艂o jej serce. Zdzieraj膮c sobie sk贸r臋 na opuszkach, rozkoszowa艂a

si臋 Santiagiem bez potrzeby dotykania go, odchodzi艂a od zmys艂贸w,

ci膮gn膮c ku jeszcze wi臋kszej ekstazie literackiej, kt贸ra dawa艂a jej

odczu膰 m臋偶czyzn臋 w jej 偶yciu i kt贸ra przed艂u偶a艂a si臋 z godziny na

godzin臋 jak orgazm mastodonta z epoki czwartorz臋du.

Pisa艂a dalej, a偶 zasta艂 j膮 艣wit. Zu偶y艂a trzy pe艂ne ka艂amarze fio-

letowego atramentu, kt贸ry jej poplami艂 palce, twarz i piersi roze-

tami uczu膰. I dopiero kiedy s艂o艅ce rozja艣ni艂o niebo nad Madrytem,

nabra艂a si艂, by przerwa膰 prac臋. Posz艂a do kuchni i zjad艂a kawa-

艂ek ciasta, kierowana grzesznym pragnieniem, by nadal mie膰 go

w 艣rodku. Potem, cho膰 to by艂a niedziela, zadzwoni艂a do swego

wydawcy i oznajmi艂a mu, 偶e rozpocz臋艂a wreszcie prac臋 nad now膮

powie艣ci膮 i wkr贸tce j膮 sko艅czy. Ta b臋dzie najlepsza ze wszystkich,

zapewni艂a. Od艂o偶y艂a s艂uchawk臋 pe艂na euforii, smakuj膮c s艂aw臋,

jaka w wyniku przysz艂ego sukcesu stanie si臋 jej udzia艂em, a偶 nagle

ju偶 w 艂贸偶ku, na progu 艣wiata sn贸w, kiedy zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek

ko艂ysana 艣piewem muezina, poczu艂a, 偶e czarne chmury zalegaj膮

jej 偶o艂膮dek, i dozna艂a w nim takiej pustki, jakby ciasto si臋 ulotni艂o,

pozostawiaj膮c po sobie niedosyt straty.

ROZDZIA艁 22

Santiago Laguna 艣ni艂 o burzy. Kiedy si臋 obudzi艂, zobaczy艂 mas臋

szarych chmur zgromadzonych na niedzielnym niebie i serce mu

zlodowacia艂o. Rana na opuszce palca otwiera艂a si臋 rys膮 o fioleto-

wych obrze偶ach i s膮czy艂a rop臋 jak 偶贸艂膰 owada. Wsun膮艂 r臋k臋 pod

poduszk臋, ale bola艂o nadal. Wreszcie uspokoi艂o go wspomnienie

niezrozumia艂ej ko艂ysanki Ursuli. Po chwili mia艂 wra偶enie, 偶e niebo

jeszcze bardziej pociemnia艂o, a b艂yskawica przecina je na wskro艣.

Deszcz dzwoni艂 na chodnikach, gontach i ocynkowanych dasz-

kach jak uderzaj膮ce ostrza no偶y. Dzwonienie stawa艂o si臋 coraz

g艂o艣niejsze, a偶 przesz艂o w 艂oskot kojarz膮cy si臋 z zag艂ad膮 艣wiata.

Ale Santiaga bardziej zajmowa艂o to, 偶e jego usta spotka艂y whisky,

zamiast cierpkiego jak od贸r myszy smaku poranka, 偶e dym papie-

rosowy z oparami piwa i kawy po irlandzku wpycha mu si臋 w nos,

a dziesi膮tki twarzy wpatruj膮 si臋 w niego uwa偶nie. Sta艂 rozgor膮cz-

kowany w 艣wiat艂ach sceny, oczekuj膮c czego艣, czego nie potrafi艂

zrozumie膰. Dopiero kiedy jeden z 偶yrandoli rozprysn膮艂 si臋 po ko-

lejnej b艂yskawicy i wype艂ni艂 lokal gigantycznym wiciokrzewem,

zda艂 sobie spraw臋, 偶e znajduje si臋 w samym 艣rodku koszmaru,

kt贸ry go niepokoi艂 w nocy. Walczy艂, by si臋 obudzi膰. Niebo nadal

by艂o szare, ale nie spad艂a ani kropla deszczu. Niedzielny ranek na

razie ogranicza艂 si臋 do smakowania burzy.

Zapali艂 papierosa i u艂o偶y艂 si臋 na poduszce, czekaj膮c, a偶 minie mu

ochota, by u艣ciska膰 ojca Rafaela, poda膰 mu lekarstwo, zatroszczy膰

si臋 o niego podczas sjesty i opowiedzie膰 ba艣艅 z posmakiem konse-

krowanego wina. Odczeka艂 pi臋膰 minut, dziesi臋膰, a偶 zdo艂a艂 u艣mie-

rzy膰 to pragnienie i zast膮pi膰 je po偶膮daniem, w kt贸rym pogr膮偶y艂a

go Ursula Perla Montoya. Cale pomieszczenie wype艂ni艂o si臋 tylko

ni膮. W genitalia k艂u艂 go sztylet dekoltu, ob艂臋d oznaczaj膮cy szpic,

314

a zraniona opuszka pali艂a od samego wyobra偶ania sobie, 偶e po raz

pierwszy jej dotyka. Wygi膮艂 plecy w 艂uk i wstrzyma艂 oddech. B贸l

spowodowany powstrzymywaniem si臋 dla niej da艂 mu wi臋cej rozko-

szy ni偶 samo pozostawienie na prze艣cieradle m臋skiego strumienia.

Kiedy zdo艂a艂 odzyska膰 si艂y, poszuka艂 jej w oknie, ale bia艂e okiennice

by艂y zatrza艣ni臋te. Wszed艂 wi臋c do wanny z ciep艂膮 wod膮, opar艂 g艂ow臋

na r臋czniku i zacz膮艂 czyta膰 Nami臋tno艣膰 na sofie o zmierzchu.

Kartki ksi膮偶ki, w jego wyobra藕ni zapisane fioletowym atramen-

tem, przenios艂y go do pa艂acu w staro偶ytnej Persji, gdzie 艣liczna

dziewczyna cierpia艂a z powodu z艂ego czaru rzuconego przez d偶ina,

poniewa偶 odrzuci艂a jego mi艂o艣膰. Za twardo艣膰 serca zosta艂a zmie-

niona w diament i uwi臋ziona w alkowie pod stra偶膮 niewolnicy,

kt贸ra j膮 stroi艂a i polerowa艂a ka偶dego ranka ku uciesze z艂ego ducha.

Jednak niewolnica, ukrywaj膮ca pod zas艂on膮 i z艂otymi bransoletami

wiedz臋 czarownicy, zlitowa艂a si臋 kt贸rego艣 dnia nad dziewczyn膮.

Sprowadzi艂a do alkowy sof臋 i umie艣ci艂a j膮 pod oknem ze stru-

gami fontann. Sofa przechowa艂a w swoim damasce艅skim jedwabiu

moc niszczenia ka偶dego czaru podczas zapadaj膮cego zmierzchu.

I tak, kiedy alkowa wype艂nia艂a si臋 purpurowym 艣wiat艂em zacho-

dz膮cego s艂o艅ca, niewolnica-czarownica k艂ad艂a diament na sofie,

a dziewczyna odzyskiwa艂a ludzk膮 posta膰. Zaraz potem otwiera艂y

si臋 tajemne drzwiczki i wchodzi艂 jej ukochany, cz艂owiek pustyni

zas艂oni臋ty a偶 po oczy. By艂 zm臋czony, poniewa偶 przebrn膮艂 przez

spl膮tany labirynt przej艣膰, za przewodnika maj膮c czasami liryk臋

swego uczucia, a czasami 偶膮dz臋 krocza.

Na pocz膮tku musieli si臋 nauczy膰 mi艂o艣ci, s艂uchaj膮c architektu-

ry magii, poniewa偶 tylko cz臋艣膰 cia艂a ukochanej stawa艂a si臋 ludzka,

druga nadal by艂a diamentem. Zakochany cz艂owiek pustyni wkr贸t-

ce nauczy艂 si臋 czerpa膰 rozkosz ze smaku kamienia. Szarpa艂 po-

tem w艂osy z rozpaczy i zanosi艂 pro艣by do swojego boga, by jak naj-

szybciej nadszed艂 kolejny zmierzch. Po up艂ywie tygodni, a nawet

miesi臋cy wype艂nionych 偶arem mi艂osnych p艂omieni zako艅czonych

b艂yskiem szlachetnego klejnotu, stali si臋 wirtuozami wyrachowa-

nej mi艂o艣ci i swawolili na sofie bez jednego ruchu. Jednak pewnej

nocy niewolnica-czarownica, kt贸ra zwykle 艣ledzi艂a ich zza para-

wanu, ze zdziwieniem stwierdzi艂a, 偶e mi艂osne igraszki kochan-

k贸w sko艅czy艂y si臋, pozostawiaj膮c smutek, kt贸ry jedynie usadza艂

ich obj臋tych na sofie.

315

Santiago wyszed艂 z wanny, nie ko艅cz膮c lektury. Wytar艂 si臋 r臋cz-

nikiem, fantazjuj膮c, co by robi艂, gdyby to Ursula Per艂a Montoya le-

偶a艂a o zmierzchu na sofie i zmienia艂a si臋 w diament. „Wszystko mi

jedno - pomy艣la艂 - jestem got贸w j膮 kocha膰 niezale偶nie od formy,

jak膮 przyjmie, 偶yw膮, martw膮, czy jako senn膮 mar臋".

Um贸wi艂 si臋 z Isidrem, 偶e p贸jd膮 razem na msz臋 do ko艣cio艂a

Santo Cristo del Olivar. Str贸偶 czeka艂 na niego przy bramie z po-

wa偶n膮 min膮.

- Kt贸ra艣 chmura dzi艣 upadnie, ch艂opcze. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 niebo

chce si臋 rozbi膰 o ziemi臋, tylko jeszcze nie wie gdzie.

- Tego si臋 obawiam.

Chmury otula艂y Madryt o艂owianym op臋taniem. Oblega艂y go

w ka偶dej z jego ulic z cierpieniem wody, kt贸ra przebija艂a serce

miasta i nurza艂a niedziel臋 wype艂nion膮 przek膮skami i mszami

w niepokoju oczekiwania.

Zjedli w barze sma偶one ziemniaki polane ostrym pomidorowym

sosem i sardele w occie. Wychylali si臋 przez okno, by spogl膮da膰 na

niebo: „Jeszcze nie grzmi, jeszcze nie - powtarza艂y usta umalowane

pian膮 w贸dki z trzciny cukrowej - ale je艣li ju偶 zagrzmi, to porz膮d-

nie". Ci臋偶ar nieba pochyli艂 korony ulistnionych drzew, a psy zrasza艂y

klomby, zdezorientowane zaduchem widmowego deszczu.

Podczas mszy w ko艣ciele Santo Cristo del Olivar grupa m艂odych

ludzi gra艂a na gitarach i 艣piewa艂a. Santiago podni贸s艂 si臋, by zapali膰

艣wiece za swoich zmar艂ych: za praprababk臋, kt贸r膮 zna艂 jedynie dzi臋ki

nadprzyrodzonej obecno艣ci w pokoju pachn膮cym d臋bowym lasem,

drug膮 za matk臋 nosz膮c膮 imi臋 kwiatu, kolejn膮 za Manuel臋 Lagun臋,

budz膮c膮 dzieci臋ce wyrzuty sumienia z powodu 艣rodka u偶y藕niaj膮cego

do r贸偶. Nast臋pn膮 - dr偶膮c膮 d艂oni膮 - po艣wi臋ci艂 Olvido, a ostatni膮 ojcu

Rafaelowi, by mu przynios艂a spok贸j. Usiad艂 z powrotem obok przy-

jaciela, 艣piewaj膮c nisko ze skrzecz膮c膮 chrypk膮, kt贸ra przypomina艂a

mu jego pozycj臋 cz艂owieka przekl臋tego. Przyj膮艂 z namaszczeniem ko-

muni臋, cho膰 nie zdo艂a艂 opanowa膰 dawnego pragnienia wina, a potem

pomodli艂 si臋 pod czujnym okiem Isidra, pilnuj膮cego, by do pacierzy

Santiaga nie wkrada艂y si臋 ewangeliczne apokryfy Ursuli.

Po mszy wybrali si臋 na drinka. Santiago poczu艂 nagle dziki g艂贸d,

co powi膮za艂 z deszczem, kt贸ry nie zdecydowa艂 si臋 spa艣膰. Od jakiego艣

czasu by艂 m艂odym szczup艂ym m臋偶czyzn膮 o subtelno艣ci Francuza,

316

i nie przypomina艂 sobie, by zjad艂 kiedykolwiek tyle, co tamtego po-

po艂udnia. Przy pierwszych czterech porcjach Isidro pochwali艂 ape-

tyt ch艂opaka, uznaj膮c to za objaw dobrego zdrowia i uwolnienia od

zmartwie艅, ale kiedy sam poczu艂 si臋 ju偶 pe艂ny, a Santiago zam贸wi艂

jeszcze grillowane krewetki posypane gruboziarnist膮 sol膮, sma偶one

pieczarki z czosnkiem i tortill臋 ziemniaczan膮, po艣r贸d innych da艅,

a do tego sporo zimnego piwa, przyjaciel zacz膮艂 si臋 martwi膰.

- By膰 mo偶e masz paso偶yta we wn臋trzno艣ciach i chocia偶 tak

du偶o jesz, nigdy si臋 nie nasycasz.

- Je艣li niebo si臋 wreszcie oczy艣ci, przejdzie mi g艂贸d. Albo niech

w ko艅cu spadnie deszcz i ju偶 si臋 to wszystko stanie!

- A co wsp贸lnego ma 偶o艂膮dek z pogod膮? - zdziwi艂 si臋 Isidro. -

Czy to czasem nie mi艂o艣膰 po偶era ci wszystko, co wpada do 艣rodka?

- Mi艂o艣膰 tak偶e, i owszem. - u艣miechn膮艂 si臋 Santiago.

Nadal jad艂, a偶 b艂yskawica rozbi艂a przygn臋bienie nieba. W tym

samym momencie poczu艂 si臋 syty.

- Chod藕my - odezwa艂 si臋 do przyjaciela.

Zap艂aci艂 i wyszli na ulic臋. Jednak po b艂yskawicy 艣wiat wygl膮-

da艂 wci膮偶 tak samo. Chmury zaciska艂y uda, by nawet jedna kropla

deszczu nie spad艂a na miasto, pozostawiaj膮c je znowu w niepo-

koju oczekiwania.

I tak trwa艂o nadal. Gdy Isidro odsypia艂 ju偶 sjest臋 na swojej kana-

pie uko艂ysany filmami dokumentalnymi, Santiago przygotowywa艂

bu艂eczki z ciasta francuskiego posypane cynamonem. O pi膮tej po

po艂udniu Ursula Perla Montoya otworzy艂a okiennice. 艢wie偶y po-

ranny powiew teraz sta艂 si臋 buchaj膮c膮 upa艂em i powoduj膮c膮 senno艣膰

saun膮. Omdla艂e z gor膮ca jask贸艂ki szuka艂y schronienia w szczelinach

dach贸w, a go艂臋bie rzuca艂y si臋 jak strza艂a w g艂臋bin臋 fontann.

Tej niedzieli letargu i samob贸jstw Santiago Laguna po raz pierw-

szy dotkn膮艂 sk贸ry kobiety, kt贸rej szuka艂 przez pi臋膰 lat. Zdarzy艂o

si臋 to, kiedy zani贸s艂 jej bu艂eczki. Przyj臋艂a go w swoim mieszkaniu.

Niedawno wysz艂a spod prysznica, owini臋ta w szlafrok os艂aniaj膮cy

kolana i z turbanem z r臋cznika na g艂owie. Po mieszkaniu snu艂y

si臋 jeszcze zapachy snu i skupienia nad literackimi wyzwaniami.

Na pocz膮tku by艂o to tylko mu艣ni臋cie, kiedy Ursula odebra艂a talerz

z wypiekami. Ale on zmieni艂 ten gest w dotyk, w smakowanie cia艂a,

i na tym si臋 zatrzyma艂, gdy tymczasem przebija艂 go cier艅 umiera-

nia i zmartwychwstania jednocze艣nie.

317

- Upadn膮 mi na pod艂og臋 - odezwa艂a si臋, posy艂aj膮c mu u艣miech.

Uwolni艂 j膮 i zacienionym korytarzem szed艂 za ni膮 a偶 do kuchni.

- To cynamonowe bu艂eczki, o kt贸rych ci m贸wi艂em wczoraj. Na-

uczy艂a mnie je piec babcia.

W oczach Ursuli wci膮偶 b艂yszcza艂y fragmenty powie艣ci, a jej spoj-

rzenie rzuca艂o fioletowe b艂yski. Po艂o偶y艂a bu艂eczki na stole. Je艣li

spr贸buje jeszcze czegokolwiek z wypiek贸w swego s膮siada, zapro-

wadzi j膮 to do grobu. Na 艣niadanie zjad艂a kolejny kawa艂ek ciasta

i teraz nadal czu艂a w ustach smak Santiaga.

- Chcesz kawy lub coli?

- Nie, dzi臋kuj臋.

- Mo偶e opowiesz mi jak膮艣 histori臋 albo co艣 wi臋cej o sobie,

o twojej rodzinie...

- Opowiem ci, co tylko zechcesz, chocia偶 potem mo偶esz 艣ci膮膰

mi g艂ow臋.

- P贸jd臋 si臋 przebra膰. Brakiem szacunku by艂oby skaza膰 ci臋 na

艣mier膰 w szlafroku.

- Jeste艣 pi臋kna taka jak teraz, z tym r臋cznikiem na g艂owie.

呕ar synkopy usidli艂 ich zmys艂y. R臋cznik zacz膮艂 ci膮偶y膰 Ursuli,

potem szlafrok, ramiona, kolana. Chcia艂a zaprowadzi膰 m臋偶czyzn臋

do salonu, by tam poczeka艂, a偶 ona za艂o偶y ubranie. Ale Santiago

poprosi艂, by pokaza艂a mu miejsce, gdzie pracuje.

- Ju偶 je znasz.

- Widzie膰 to nie to samo, co by膰.

Gabinet by艂 mniejszy, ni偶 wydawa艂 si臋 przez okno. Dwa kwiet-

niki ze z艂owieszczymi smoczymi dracenami strzeg艂y k膮t贸w, kt贸-

rych Santiago nie zdo艂a艂 zobaczy膰 ze swego mieszkania. Kiedy

tylko wszed艂, ro艣liny zacz臋艂y obrasta膰 nowymi ga艂膮zkami. W po-

koju nie by艂o wiele mebli: st贸艂, krzes艂o, sofa i rega艂, gdzie na p贸艂-

kach t艂oczy艂y si臋, pr贸cz ksi膮偶ek, tak偶e pergaminy.

- Czy mog臋 rzuci膰 na nie okiem?

Ursula wybra艂a jeden i rozwin臋艂a z takim namaszczeniem, jakby

dotyka艂a w艂asnego dzieci艅stwa.

- To wiersze mojej babci. Zawsze pisa艂a na pergaminie, ptasim

pi贸rem, kt贸re po niej odziedziczy艂am. Mawia艂a, 偶e na przek贸r czasom

ma dusz臋 antyczn膮 i tylko takie narz臋dzie mo偶e j膮 inspirowa膰.

Wyd艂u偶ona i spiczasta kaligrafia bieg艂a przez arkusz pergaminu,

rozsypuj膮c nostalgi臋 podobn膮 do 艣mierci.

- W jakim j臋zyku s膮 napisane?

- W perskim. Babcia urodzi艂a si臋 w Iranie, w Sziraz, mie艣cie

poet贸w. Wychowa艂a mnie.

- 呕yje jeszcze?

- Ale偶 nie, moi rodzice tak偶e. Sp臋dzali dni w podr贸偶ach, byli

aktorami, i zgin臋li jaki艣 czas temu w katastrofie lotniczej.

- Ja te偶 jestem sierot膮.

Ursula pog艂adzi艂a go po twarzy. Pergamin zwin膮艂 si臋 w tym

samym czasie, kiedy serce Santiaga pogr膮偶y艂o si臋 w dr偶膮cym za-

pomnieniu.

- Czy mog臋 spyta膰, co si臋 wydarzy艂o?

- Obieca艂em ci opowiedzie膰, co tylko zechcesz. Moja matka rzu-

ci艂a si臋 przez okno, kiedy by艂em niemowl臋ciem. Nieszcz臋艣liwa mi-

艂o艣膰. To ryzyko urodzenia si臋 w rodzinie przekl臋tej. Ojciec zmar艂

na chorob臋 nerek par臋 lat temu.

- Przykro mi, jeste艣 jeszcze taki m艂ody.

- Mam dwadzie艣cia jeden lat - spojrza艂 na ni膮 z lekk膮 zarozu-

mia艂o艣ci膮 Francuza.

Ursula rozwin臋艂a pergamin, by ukry膰 zmieszanie.

- Znasz perski?

- Babcia mnie nauczy艂a.

- Przet艂umaczy艂aby艣 mi ten wiersz?

- Oczywi艣cie. A tak偶e ten, kt贸ry opowiada histori臋 d偶ina, kt贸ry

nigdy nie zlitowa艂 si臋 nad oczami m艂odzie艅ca.

Ursula zacz臋艂a recytowa膰 wersy w perskim, oddaj膮c si臋 niedo-

rzeczno艣ci poezji. Ka偶dy heksametr, mimo 偶e nieodgadniony dla

Santiaga, pobudza艂 jego zmys艂y, pogr膮偶aj膮c go we wzburzonym

gor膮cu popo艂udnia i w rado艣ci egzystencji. Kiedy sko艅czy艂a, po-

zwoli艂a, by pergamin si臋 zwin膮艂, i zacz臋艂a od pocz膮tku recytowa膰

poemat, lecz tym razem w kastylijskim i z pami臋ci, gdy tymcza-

sem jej palce bawi艂y si臋 w艂osami Santiaga, wpl膮tuj膮c si臋 w nie

i wypl膮tuj膮c. Nie doczeka艂 ko艅ca. Poca艂owa艂 j膮 w usta, profanuj膮c

antyczne wersy. Blizna na nadgarstku otworzy艂a mu si臋 w plam臋

o kszta艂cie irysa, a zapach kwiatu rozla艂 si臋 po pomieszczeniu.

Pergamin spad艂 na pod艂og臋, a r臋cznik zsun膮艂 si臋 z wilgotnych

w艂os贸w. Zagubili si臋 w bezsenno艣ci popo艂udnia. Santiago kon-

templowa艂 sztylet dekoltu i pozwoli艂, by jego usta zsun臋艂y si臋 z r臋-

koje艣ci na ostrze, rozwi膮zuj膮c pasek szlafroka i atakuj膮c brzuch

Ursuli a偶 po kra艅ce wszech艣wiata. Rynny okr膮偶aj膮ce patio osza-

la艂y od przybytku i odprowadzania wody, kt贸ra zak艂贸ca艂a sjest臋

s膮siad贸w, z艂uszczaj膮c z fasad plamki ple艣ni. Ka偶dy mebel w po-

mieszczeniu sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 ich ja藕ni. Ursula rozebra艂a go, a on

uni贸s艂 j膮, 艂api膮c w talii, i posadzi艂 na stole. Pop艂yn膮艂 na skrzyd-

艂ach powie艣ci, rozlewaj膮c w u艣cisku zawarto艣膰 ka艂amarza. Kre艣li艂

jej piersi fioletow膮 law膮, pisa艂 wiersze, rysowa艂 na sk贸rze go艂臋bie

a偶 do zapomnienia liter alfabetu i wszystkich gatunk贸w fauny, a偶

do zatracenia w艂asnego imienia i sn贸w. Kochali si臋 w cyrkowych

ewolucjach na krze艣le, oparci o rega艂 z pergaminami, co szele艣-

ci艂y magi膮 ba艣niowych wiek贸w jak pustynny piasek.

Zaspokojeni padli na sof臋, mia偶d偶膮c wachlarz z pawich pi贸r.

Ursula pozostawa艂a pod w艂adz膮 tej nadzwyczajnej mocy, z kt贸r膮

przyszed艂 na 艣wiat Santiago Laguna. Nasycona - nie nasyciwszy

si臋 smakiem ciasta kochanka - krzycza艂a, 偶e inspiracja jest tylko

zabaw膮... Tymczasem nowe kie艂ki dracen zacz臋艂y rosn膮膰 w namo-

rzyny niezwyk艂ej bujno艣ci, a patio rozp艂ywa艂o si臋 w szarej zapo-

wiedzi zmierzchu, kt贸ry bez w膮tpienia przeobrazi w diamenty...

Wieczorem niebo nad Madrytem nadal by艂o ci臋偶kie i grozi艂o nie-

uchronn膮 burz膮. Santiago po偶egna艂 si臋 z Ursul膮, ca艂uj膮c j膮 w rami臋.

- Musz臋 i艣膰, o dziesi膮tej mam wyst臋p w cafe.

Po mi艂osnym starciu zala艂a ich fala czu艂o艣ci. Badali swoje cia艂a

艂askotkami i 艣miechem, spogl膮daj膮c sobie w oczy bez s艂owa, pal膮c,

wdychaj膮c g艂臋boko wieczno艣膰 jak czujne psy.

- Przyjd藕 do mnie, kiedy sko艅czysz, b臋d臋 czeka艂a.

Kiedy ruszy艂 w kierunku kafeterii, blok chmur powstrzyma艂

ulew臋, a ksi臋偶yc rysowa艂 si臋 jak widmowa plama. Mimo 偶e San-

tiago wzi膮艂 prysznic i za艂o偶y艂 czyste ubranie, nadal pachnia艂 Ursul膮,

dlatego nie zauwa偶y艂, 偶e pomi臋dzy samochodami i semaforami, la-

tarniami i domami z innych wiek贸w b艂膮dzi 艣lad deszczu. Pierwsze

krople spad艂y, gdy dotar艂 do lokalu. Dopiero wtedy przypomnia艂 so-

bie to nienasycone przeczucie, kt贸re dr臋czy艂o go w sennym koszma-

rze. Ogarn膮艂 go l臋k przed dzwonieniem deszczu, monotoni膮 wody,

b艂yskawicami o艣wietlaj膮cymi ulew臋 i og艂uszaj膮cymi grzmotami.

Teraz, noc膮, niedzielna publiczno艣膰 kafeterii by艂a nieco starsza

ni偶 zazwyczaj, zamawia艂a drogie koktajle i dobre markowe wina

z obcymi etykietami. Niemal wszystkie stoliki by艂y zaj臋te, s膮czy艂a

si臋 muzyka Nacha Pop*, 艣wiat艂a by艂y przygaszone. P艂omienie 艣wie-

czek w male艅kich lampionach falowa艂y odbite w szkle, pracowite

wentylatory pod sufitem kroi艂y upa艂, jakby to by艂a 偶elatyna.

- P贸藕no si臋 zjawiasz - barmanka poda艂a mu whisky, kt贸r膮

zwykle pi艂 przed wyst臋pem. - Dzi艣 jest szef i nie p贸jd臋 z tob膮 do

piwnicy, co tak bardzo lubisz. Ale nie posz艂abym tam z tob膮, na-

wet gdyby go nie by艂o. Nie chcia艂o ci si臋 zobaczy膰 ze mn膮 przez

ca艂y dzie艅, a wczoraj by艂e艣 niezno艣ny.

- Teraz jestem z kim艣, kto jest dla mnie bardzo wa偶ny - wy-

chyli艂 alkohol dwoma 艂ykami.

- Wszyscy m臋偶czy藕ni to fiuty - rzuci艂a rozgoryczona, ciskaj膮c

艣ciereczk臋 na blat - a im lepsze, tym gorzej dla nas.

艢wiat艂a sceny mruga艂y zach臋caj膮co, i Santiago wszed艂 na po-

dest. Muzyka ucich艂a. W艂a艣ciciel cafe przedstawi艂 go jako kogo艣,

kto mimo i偶 pochodzi z kraju las贸w i ch艂odnych g贸r, wspaniale

opowiada historie o morzu. Po tym wst臋pie zostawi艂 go samego

i zagrzmia艂y oklaski. Blade 艣wiat艂o skupi艂o si臋 na szczup艂ej po-

staci m艂odego m臋偶czyzny.

- Opowiadano, 偶e w pewnej krainie wiele lat temu po p贸艂noc-

nych morzach p艂ywa艂 statek widmo, nape艂niaj膮c trwog膮 serca

prostych marynarzy i kapitan贸w. Zimna i g臋sta jak w艂osy mar-

twych mg艂a pokrywa艂a w贸wczas niebo i morze i niczego nie mo偶na

by艂o wyra藕nie zobaczy膰. Nie wiedziano nawet, czy jest dzie艅, czy

noc... - nagle musia艂 przerwa膰 opowie艣膰.

Niebo nad Madrytem run臋艂o jak w jego 艣nie, deszcz z ulg膮 za-

dudni艂 o szyby kawiarni, o dymi膮cy od upa艂u asfalt ulic. Widzo-

wie przez chwil臋 podziwiali si艂臋 burzy.

- Niewielu o艣miela艂o si臋 p艂ywa膰 po tych wodach - ci膮gn膮艂 San-

tiago - ale ci, kt贸rzy tego dokonali i pozostali przy 偶yciu - hukn膮艂

grzmot - opowiadali, 偶e spo艣r贸d mg艂y nagle wy艂ania艂 si臋 ogromny

galeon z armatami podtrzymywanymi przez syreny. Wszyscy wie-

dzieli, co teraz nast膮pi, i zakrywali sobie uszy, by unikn膮膰 potwor-

nego zagro偶enia: to czerwony dzwon zwisaj膮cy z g艂贸wnego masz-

tu, rozpalony jak pochodnia... - za艂ama艂 mu si臋 g艂os. Na wysokim

* Nacha Pop - hiszpa艅ski zesp贸艂 muzyczny popularny w latach osiemdzie-

si膮tych.

321

krze艣le przy barze siedzia艂a kobieta, jej w艂osy okrywa艂a bia艂a chust-

ka. Nie zauwa偶y艂, jak wesz艂a, i przysi膮g艂by, 偶e kiedy on si臋 zjawi艂,

jej jeszcze nie by艂o. Spr贸bowa艂 si臋 opanowa膰, niewa偶ne sk膮d przy-

sz艂a, on teraz stoi na scenie, a wszyscy mu si臋 przygl膮daj膮.

Strumie艅 grzmot贸w i 艣wietlistych zygzak贸w o艣wietli艂 niebo,

szyby kafeterii zadr偶a艂y.

- Dzwon okr臋tu widma wypowiada艂 imi臋 jednego z maryna-

rzy obecnych na statku. Kapitan musia艂 odda膰 nieszcz臋艣nika z艂o-

wrogiej zjawie, mimo 偶e ten p艂aka艂 i b艂aga艂, poniewa偶 przekl臋ty

okr臋t, kiedy ju偶 wype艂ni艂 艂adownie podobnymi nieszcz臋艣liwcami,

obejmowa艂 kurs do piek艂a. Pewnego dnia... albo nocy... zjawi艂 si臋

ch艂opak, nosi艂 buty z podkowami na podeszwach, jak nie przy-

mierzaj膮c osio艂... - przerwa艂 zn贸w, czuj膮c, jak w gardle ro艣nie mu

roz艂o偶ysty krzew wiciokrzewu.

Szmer widowni wype艂ni艂 lokal.

- Na j臋zyku... mia艂 wytatuowan膮... list臋 s艂awnych czyn贸w...

Zapewni艂 marynarzy, 偶e uwolni ich od zagro偶enia... od statku

widma... w zamian za trzy bary艂ki... z艂ota. Koniec z oddawaniem

si臋... pod w艂adz臋 czerwonego dzwonu - Santiago zsinia艂. - Tak

te偶 uczyni艂. Odda艂 si臋 we w艂adanie dzwonu, ale... przeobrazi艂 si臋

w galeon... widmo...

Nie m贸g艂 kontynuowa膰. G臋sta cisza rozesz艂a si臋 po stolikach,

a wtedy kobieta siedz膮ca przy barze odwr贸ci艂a si臋, spojrza艂a na

Santiaga oczami takimi jak te, kt贸re zasnu艂 gr贸b 艂ez. Zaw艂adn臋艂a

nim przesz艂o艣膰. Aromat gotowanych warzyw przesyci艂 s艂odk膮 wo-

ni膮 powietrze, a kobieta podnios艂a si臋, z ods艂oni臋tymi w艂osami po-

desz艂a do sceny i odezwa艂a si臋:

- Szyja ch艂opca rozci膮gn臋艂a si臋, a偶 osi膮gn臋艂a wysoko艣膰 g艂贸w-

nego masztu, a na nim zawis艂 dzwon, brz臋cz膮cy jak owczy dzwo-

neczek. Mg艂a si臋 rozproszy艂a, lecz ch艂opiec-okr臋t odp艂yn膮艂. Pojawi

si臋 dopiero, gdy up艂ynie sto lat. W sztormowe noce, kiedy sygna艂

z masztu zabrzmi jak kopyta os艂a dudni膮ce po ziemi, marynarze

zadr偶膮 na d藕wi臋k z艂owrogiego tonu, kt贸ry im skradnie dusz臋.

Wybuch艂y oklaski, jakby to, co si臋 zdarzy艂o, by艂o elementem przed-

stawienia, ale Santiago sta艂 bez ruchu w sztucznym blasku migoc膮-

cych plamek 艣wiat艂a, sparali偶owany grymasem l臋ku i rozkoszy.

ROZDZIA艁 23

- Nie p艂acz.

Burza si臋 sko艅czy艂a. Chmury uwolni艂y niebo, pozwalaj膮c zo-

baczy膰 szkielety konstelacji. Miasto pachnia艂o deszczem bardziej

ni偶 kiedykolwiek. Kamienne obramowania drzew by艂y zalane, da-

ch贸wki kapa艂y czkawk膮 wilgotnego szlochu, na asfalcie wi艂y si臋

strumienie jak 艂zy sp艂ywaj膮ce po twarzy Santiaga.

- Obejmij mnie.

W ka艂u偶ach na ulicy las Huertas b艂膮dzi艂o 艣wiat艂o latarni.

Olvido przycisn臋艂a wnuka do piersi. Czerwony Dom zakie艂ko-

wa艂 w brzuchu m艂odego m臋偶czyzny i r贸s艂, a偶 zadusi艂 go w selwie

wspomnie艅. Nagle przeni贸s艂 si臋 do przestronnej radosnej kuchni,

poczu艂 wo艅 przesycon膮 dymem znad potraw i s艂odycz膮, zobaczy艂

poca艂unki na dyniach z przesz艂o艣ci, sutki lepkie od konfitur i mas,

gar艣cie m膮ki ciskane dla zabawy. Powr贸ci艂 czas, gdy malowa艂,

gdy tworzy艂 wiersze w zaciszu wiciokrzew贸w zalanych s艂o艅cem,

powr贸ci艂 czas lektury 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a, r贸偶anej trucizny,

by mogli cieszy膰 si臋 sob膮, igraszek w porcelanowej wannie i nocy

w blasku kominka, i ba艣ni.

- Wybacz mi.

U艣cisk sta艂 si臋 jeszcze mocniejszy, ale Santiago znajdowa艂 si臋

teraz w ociekaj膮cym deszczem lesie, patrzy艂 na zdrad臋 owiec, mia艂

na sobie wilgotne ubranie i przeszywa艂 go ch艂贸d. Na nowo odkry-

wa艂, co si臋 wydarzy艂o w sypialni o woni d臋bu, wr贸ci艂y ogie艅, p艂acz,

popi贸艂, a jego gard艂o rozrywa艂a skarga jak krzyk 艣wierszczy.

- Nie powinnam by艂a odej艣膰 w taki spos贸b - spojrza艂a mu

w oczy.

Nieliczne samochody sun膮ce ulic膮 pozostawia艂y s艂upy spalin

i b艂ota. Santiago opar艂 plecy o fasad臋 budynku, wdzi臋czny wilgotnej

323

bryzie, 偶e pomog艂a mu z艂apa膰 oddech. W dusznym wn臋trzu cafe

przesyconym zapachem kawy brakowa艂o mu powietrza.

- Dlaczego mnie opu艣ci艂a艣?

- Po tym co si臋 wydarzy艂o, uzna艂am, 偶e ojciec Rafael wychowa

ci臋 lepiej ni偶 ja. Pokocha艂 ci臋 jak syna. Wymog艂am obietnic臋, 偶e

zamieszkasz przy ko艣ciele, 偶e nie zostaniesz sam w Czerwonym

Domu, na 艂asce m艂odego prawnika lub kogokolwiek innego.

- Ojciec Rafael wiedzia艂, 偶e 偶yjesz?

- Tamtego dnia, o 艣wicie, kiedy spa艂e艣 jak dziecko, zapr贸szy艂am

ogie艅 w stajni, po czym wymkn臋艂am si臋 do ko艣cio艂a. Obudzi艂am

ksi臋dza i wyzna艂am mu wszystko pod tajemnic膮 spowiedzi. M贸j

plan wyda艂 mu si臋 szale艅stwem. Nalega艂, 偶ebym to rozwa偶y艂a,

„Znajdziemy inny spos贸b", b艂aga艂, ale ja by艂am pogr膮偶ona w roz-

paczy i gotowa, by ci臋 od tego uwolni膰. „Stajnia ju偶 p艂onie, ojcze -

o艣wiadczy艂am - za p贸藕no, 偶eby si臋 cofn膮膰. Obiecaj, 偶e dotrzymasz

s艂owa. Trzeba go ratowa膰" - p艂omienie rozpali艂y smutne spojrze-

nie. - Jednak ksi膮dz martwi艂 si臋 swoj膮 chorob膮, tym, 偶e wkr贸tce

umrze, i zostaniesz sam. Przewidzia艂am tak偶e i to. Da艂am mu

adres twojego ojca w Pary偶u, 偶eby nawi膮za艂 z nim kontakt, kiedy

uzna, 偶e jest bliski 艣mierci. Napisa艂am list do Pierre'a, prosz膮c, by

ci臋 przyj膮艂, i zapewniaj膮c, 偶e mu wybaczam.

- Co mu wybaczy艂a艣? Dlaczego? Czy m贸j ojciec skrzywdzi艂 cie-

bie lub mam臋?

Zmarszczka na czole Olvido pogr膮偶y艂a si臋 w otch艂ani powsta-

艂ej pomi臋dzy brwiami.

- Nie mog艂am dalej tak trwa膰, sprawy przyjmowa艂y z艂y obr贸t.

Musia艂am ci臋 od siebie uwolni膰. Gor膮ce pragnienie, by ci臋 chroni膰,

mia艂o si臋 sko艅czy膰 zniszczeniem ci 偶ycia.

- Moja mama zabi艂a si臋, poniewa偶 jej przekl臋ta krew spowodo-

wa艂a, 偶e ojciec jej nie kocha艂.

O艂vido poczu艂a na nowo fal臋 cierpienia, kt贸re zabarwi艂o jej

w艂osy biel膮 i wy偶艂obi艂o oczy strumykami p艂aczu.

- Poniewa偶 kocha艂 mnie, m贸j Santiago, a Margarita odkry艂a

jego uczucie i to j膮 zabi艂o.

Ruszy艂 ulic膮 Prado, Olvido sz艂a za nim. Zatrzyma艂 si臋 po kilku

krokach, przytuli艂 si臋 do zabytkowej r贸偶owawej fasady i wsun膮艂

palce we w艂osy.

- A ty czu艂a艣 co艣 do niego?

324

- Ale偶 nie. Zawsze kocha艂am tylko twojego dziadka. M艂odo艣膰

Pierre'a przypomina艂a mi Estebana, ale nic poza tym, nigdy nie

da艂am mu najmniejszej nadziei. Musia艂am potem nauczy膰 si臋 偶y膰

z pi臋tnem winy za 艣mier膰 twojej matki. Ulg臋 przynosi艂o mi jedy-

nie pocieszanie si臋 tob膮, wychowywanie ci臋 z niez艂omnym posta-

nowieniem, 偶e pokonam wszystko, co mog艂oby nas rozdzieli膰, co

mog艂oby ci臋 zrani膰.

- Dlaczego wr贸ci艂a艣? - p艂aka艂 cicho i rozdzieraj膮co.

- Nie mog艂am znie艣膰 my艣li, 偶e czujesz si臋 winny z powodu mo-

jej 艣mierci. Skaza艂am ci臋 na to samo cierpienie, kt贸rego dozna艂am

po stracie Margarity.

- Zwleka艂a艣 pi臋膰 lat, 偶eby wyzna膰 mi prawd臋!

- Kiedy si臋 uspokoi艂am i przyszed艂 czas na chwil臋 refleksji, nie

wiedzia艂am, jak si臋 cofn膮膰. Rozmawia艂am przez telefon z ojcem

Rafaelem, pisywali艣my do siebie, a on zapewnia艂, 偶e miewasz si臋

dobrze, jeste艣 nieco smutny, ale kontynuujesz nauk臋 i niczego ci

nie brakuje. Odziedziczy艂e艣 sporo pieni臋dzy. Zastanawia艂am si臋

przez te wszystkie lata, do dzi艣 dr臋czy mnie ta niepewno艣膰, co

sprawi艂oby ci wi臋kszy b贸l: wiadomo艣膰, 偶e 偶yj臋, kiedy ju偶 przy-

wyk艂e艣 do mojej 艣mierci, czy zezwolenie, by ow艂adn臋艂o tob膮 po-

czucie winy. Kiedy umar艂 ojciec Rafael, spyta艂am nowego ksi臋dza,

czy wyjecha艂e艣 do Francji, a on odpowiedzia艂, 偶e odbywasz s艂u偶b臋

wojskow膮. Wtedy zgubi艂am tw贸j 艣lad, my艣la艂am, 偶e oszalej臋...

- Jak mnie znalaz艂a艣?

- Te nowoczesne miejskie wynalazki... Znajoma z restauracji,

w kt贸rej pracuj臋 jako kucharka, poradzi艂a mi zwr贸ci膰 si臋 do pry-

watnego detektywa, i tak zrobi艂am. Kiedy przekaza艂 mi, 偶e prze-

bywasz w Madrycie, tak blisko mnie, a do tego zosta艂e艣 bajarzem,

pomy艣la艂am, 偶e nie mog艂o by膰 inaczej - spojrza艂a na niego z za-

chwytem. - Jeste艣 taki pi臋kny, i taki doros艂y!

- Dlaczego postanowi艂a艣 si臋 ujawni膰? - zapali艂 papierosa.

- Santiago, wracam do miasteczka, do Czerwonego Domu. Mu-

sz臋 p贸j艣膰 na cmentarz, dotkn膮膰 ziemi na grobie twojego dziadka,

potrzyma膰 j膮 w d艂oni, pog艂aska膰. Chc臋 odetchn膮膰 jeszcze raz za-

pachem g贸r, sosen, odwiedzi膰 d膮brow臋 i zobaczy膰, jak si臋 z艂oc膮

jesienne buki. Chc臋 us艂ysze膰 mi艂osne ryki jeleni, wci膮gn膮膰 w p艂uca

wo艅 prochu z my艣liwskiej strzelby. T臋skni臋 za nasz膮 kuchni膮, 艣wie-

偶o艣ci膮 ogrodu, widokiem kwitn膮cych hortensji i wilc贸w, g艂贸wkami

stokrotek i zieleni膮 wiciokrzew贸w, musz臋 zn贸w to wszystko po-

czu膰, jeszcze raz... Ale najbardziej potrzebowa艂am ci臋 obj膮膰, spoj-

rze膰 ci w oczy, b艂aga膰 o wybaczenie... I odej艣膰 pewna, 偶e jeste艣

szcz臋艣liwy i nie czujesz si臋 winny. Mi艂o艣膰 czasami obiera z艂y kie-

runek, kiedy kocha si臋 zbyt mocno, ale nie przestaje by膰 mi艂o艣ci膮,

kt贸ra zawsze mo偶e powr贸ci膰 na w艂a艣ciw膮 drog臋. Tak bardzo ci臋

kocham - pog艂aska艂a go po twarzy. - Jeste艣 moim dzieckiem, moim

jedynym wnukiem, a ja jestem twoj膮 babci膮 - wzi臋艂a g艂臋boki od-

dech, zdawa艂a si臋 p艂on膮膰. - B臋d臋 na ciebie czeka艂a w Czerwonym

Domu. Je艣li zechcesz mnie zobaczy膰, przyjed藕.

- C贸偶 mo偶emy na to poradzi膰 - Santiago wypu艣ci艂 d艂ugie pasmo

dymu z papierosa. - Koniec ko艅c贸w wszyscy jeste艣my przekl臋ci.

U艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem.

- Czy by艂y chwile, kiedy mnie nienawidzi艂e艣? Ca艂ym sob膮?

- Odk膮d si臋 urodzi艂em, potrafi艂em ci臋 jedynie kocha膰 - dym

z papierosa rozp艂yn膮艂 si臋 w ciemno艣ci.

- Jeste艣 najwspanialszym z rodziny Laguna, jedynym m臋偶czyzn膮

i jedynym, jakiego zaakceptowali, a nawet pokochali inni. Dzi臋ki

tobie ludzie zacz臋li si臋 do mnie u艣miecha膰 po niedzielnej mszy,

zaprasza膰 na podwieczorki, dzi臋ki tobie mog艂am pokaza膰 w艂asny

艣wiat, pochwali膰 si臋 swoimi przepisami i nawet chwilami czu艂am

si臋 rozumiana. Jeste艣 wyj膮tkowy, bo nie zasmakowa艂e艣 niech臋ci

do nikogo z naszej rodziny, nigdy nie chcia艂e艣 zemsty. Przez lata

z dala od Czerwonego Domu poj臋艂am, 偶e naszym prawdziwym

przekle艅stwem jest nienawi艣膰, o kt贸rej nie chcemy zapomnie膰. Od-

dali艣my si臋 pod w艂adz臋 zemsty. Twoja prababcia mia艂a racj臋, jeste艣

wybra艅cem. Wraz ze mn膮 umr膮 z艂o i kl膮twa rodziny Laguna.

Santiago zdepta艂 niedopa艂ek, dreszcz przeczuwanej straty szarpn膮艂

jego sercem, jakby trafi艂 do jednego ze swych sennych koszmar贸w.

- Jeste艣 chora?

- Przejd藕my si臋 troch臋 - uj臋艂a go pod rami臋. - Uwielbiam spa-

cerowa膰 ulic膮 Prado noc膮, w g贸r臋, potem w d贸艂, zw艂aszcza w nie-

dziele. Latarnie daj膮 takie 艂agodne 艣wiat艂o, chodniki umyte przez

polewaczki l艣ni膮 艣wie偶o艣ci膮, a drzewa wydaj膮 si臋 znacznie wi臋k-

sze ni偶 w 艣wietle dnia. I prawie nie ma samochod贸w. Cz艂owiek

czuje si臋 inaczej, jakby jego smutek znikn膮艂, umkn膮艂 za te wysokie

budynki. Wtedy odnosz臋 wra偶enie, 偶e to wielkie miasto do mnie

m贸wi, tak jak kiedy艣 g贸ry, i to jedyny moment, by je us艂ysze膰.

- Babciu, ty umierasz, dlatego chcesz wr贸ci膰 do Czerwonego

Domu, dlatego postanowi艂a艣 mnie odszuka膰 - usta obj膮艂 mu p艂o-

mie艅 przeczucia.

- Nie wspominaj o 艣mierci teraz, kiedy zacz臋艂am 偶y膰 na nowo -

przytuli艂a si臋 do niego. - Wracam do 艣wiata 偶ywych.

Spacerowali od fontanny Neptuna a偶 do placu Cibeles, potem

ruszyli w kierunku male艅kiej stacji Atocha, i zn贸w wr贸cili do Nep-

tuna. Olvido opowiada艂a o latach sp臋dzonych w Madrycie, gdzie

pracowa艂a jako kucharka w r贸偶nych lokalach. Zamieszkiwa艂a w pen-

sjonacie na Echegaray, kt贸ry w najbli偶szych dniach zamierza艂a opu艣-

ci膰 i powr贸ci膰 do Czerwonego Domu. M艂ody m臋偶czyzna pomin膮艂

w swojej relacji samob贸jczy epizod z udzia艂em cudownego palca

艣wi臋tej Pantolominy, a kiedy babcia spyta艂a o blizn臋, przypisa艂 win臋

przykremu zdarzeniu podczas s艂u偶by wojskowej, gdy czy艣ci艂 bagnet.

Nie chcia艂 jej rani膰, tak bardzo cieszyli si臋 sob膮 nawzajem! Santiago

m贸wi艂 teraz o tym, jak po raz pierwszy w Walencji zobaczy艂 morze.

Zapewnia艂, 偶e wtedy, na widok bezkresu wody zarysowanego lini膮

kaligrafii na horyzoncie, tak gwa艂townie atakuj膮cego pla偶臋, my艣la艂

jedynie o niej. Zaproponowa艂, by wsp贸lnie odbyli podr贸偶 nad mo-

rze, przed powrotem Olvido do Czerwonego Domu. Ale jedynym

morzem, kt贸re teraz pragn臋艂a zobaczy膰 O艂vido, by艂o to z obrazu

w sypialni, od czas贸w jej dzieci艅stwa pulsuj膮ce w ba艣niach Manu-

eli Laguny. Santiago wspomnia艂 te偶 o str贸偶u, o meczach Atletico,

kiedy dopingowa艂 graczy pomi臋dzy jednym a drugim kawa艂kiem

tortilli, o spacerach wzd艂u偶 rabat dalii ogrodu botanicznego, kt贸re

nawadnia艂 swoimi ba艣niami. Nagle ze zdziwieniem poj膮艂, 偶e m贸wi

o Ursuli, opisuje kaskady kasztanowych w艂os贸w i oczy perskiej

poetki. M艂oda kobieta chwyta ptasie pi贸ro, kt贸rym tworzy powie艣ci

o orientalnych mi艂o艣ciach, czyta pergaminy zmar艂ej babci, recytuje

kastylijskie poematy. Potem, wsparta w oknie, w 艣wietle ksi臋偶yca

s艂ucha opowiadanej ba艣ni, nuci ko艂ysanki r贸wnie niezrozumia艂e jak

magiczne formu艂y, wachluje si臋 pawimi pi贸rami.

By艂a blisko trzecia nad ranem, kiedy Santiago odprowadzi艂 Ol-

vido do pensjonatu na Echegaray i wr贸ci艂 do domu. Wyj膮艂 z sekret-

nej kieszonki wojskowego worka kolekcj臋 obrazk贸w i przycisn膮艂

je do piersi. Modli艂 si臋, 艂zy zmienia艂y grymas m臋ki w coraz 艣miel-

szy u艣miech. Schowa艂 sw贸j skarb, pr贸cz wizerunku 艣wi臋tej Pan-

tolominy, kt贸ry wsun膮艂 do kieszonki koszuli. Wychyli艂 si臋 przez

327

okno sypialni: Ursula pracowa艂a, owini臋ta w turecki szlafrok. Tak

zobaczy艂 j膮 po raz pierwszy.

- Przyjmujesz jeszcze wizyty? - zapyta艂.

- Nie s膮dzi艂am, 偶e a偶 tak si臋 sp贸藕nisz, teraz jestem zaj臋ta -

umie艣ci艂a papieros w d艂ugim ustniku i wci膮gn臋艂a g艂臋boko haust

dymu.

- Nadal nie zdradzi艂em, gdzie ci臋 spotka艂em, zanim przekro-

czy艂em pr贸g tego mieszkania.

- Pewnie w jakim艣 czasopi艣mie lub dodatku literackim, a mo偶e

przeczyta艂e艣 not臋 w mojej ksi膮偶ce, nic interesuj膮cego - wci膮gn臋艂a

kolejny ob艂ok, jakby zamiast papierosa chcia艂a wypali膰 m臋偶czyzn臋

wzrokiem.

- Ale偶 nie, chc臋 ci o tym opowiedzie膰. Ju偶 wiesz, 偶e je艣li ci si臋

nie spodobaj膮 moje s艂owa, jestem got贸w na egzekucj臋.

- Mam nadziej臋, 偶e nie ryzykujesz 偶ycia na pr贸偶no - podnios艂a

si臋, by otworzy膰 mu drzwi.

Kiedy stan臋li obok siebie w korytarzu, mogli si臋 jedynie poca-

艂owa膰. Zaprowadzi艂a go do sypialni, kt贸rej 艣ciany by艂y obwieszone

fotografiami pustyni, tysi膮cletnich ruin i s艂onych r贸wnin, a na ko-

modzie sta艂 intryguj膮cy czarno-bia艂y portret kobiety w sznurze

pere艂. Nadzy padli na 艂贸偶ko, w zam臋cie pieszczot, kt贸re prowoko-

wa艂y piaskowe burze i upadaj膮ce kolumny pa艂ac贸w kr贸l贸w. Wtedy

szepn膮艂 jej do ucha, 偶e widzia艂 j膮 w swoich snach i odt膮d nie prze-

stawa艂 jej szuka膰, lecz Ursula miota艂a si臋 w niepewno艣ci, czy to

prawda, czy tylko podst臋pna sztuczka, by jeszcze bardziej rozpali膰

po偶膮danie, kt贸re ich zawiedzie do 艣miertelnej rozkoszy.

Kiedy si臋 zaspokoili, ona podnios艂a si臋, by si臋gn膮膰 po papie-

rosa, i wtedy dostrzeg艂a w艣r贸d ubra艅 rozrzuconych na pod艂odze

obrazek, kt贸ry wysun膮艂 si臋 z kieszeni.

- Kto to jest? - spyta艂a.

Santiago przytuli艂 Ursul臋 i po raz pierwszy opisa艂 ma艂e kastylij-

skie miasteczko zagubione w艣r贸d ch艂odnych g贸r, jesieni膮 wydzie-

laj膮ce wo艅 grzyb贸w. Opowiedzia艂 o jeleniach 艂ami膮cych z mi艂o艣ci

poro偶a, o g艂臋bokich b艂臋kitnych 艣niegach, kt贸re lukruj膮 szczyty g贸r,

o kolorowych kwitn膮cych wiosnach, o lecie z koncertami cykad.

Opowiedzia艂 o Czerwonym Domu i o jedynej 偶yj膮cej kobiecie z ro-

dziny Laguna, o swojej babci O艂vido.

ROZDZIA艁 24

Czerwony Dom pozostawa艂 we w艂adzy duch贸w.

Le艣ny trakt pokryto asfaltem, i sosnowy las wydawa艂 si臋 prze-

ci臋ty zw臋glon膮 blizn膮. Tablica powitalna straci艂a splendor z艂oco-

nych liter, kt贸re roz艣wietla艂y czasy lupanaru i okres panowania

Manueli Laguny. Przez pr臋ty bramy rani艂 oczy obraz zdzicza艂ego

i uschni臋tego ogrodu. Bezduszny wiatr poskr臋ca艂 ga艂臋zie i ja艂owe

chaszcze, maluj膮c je po偶贸艂k艂膮 barw膮. Wiciokrzewy zmieni艂y si臋

we wspomnienie, kasztanowiec, pod kt贸rym siadywa艂 ojciec Impe-

rio, w rumowisko ko艣ci, ogr贸dek warzywny, szturmowany przez

chrz膮szcze i uskrzydlone mr贸wki, w cmentarzysko zwi臋d艂ych

warzyw. Ka偶da hortensja, ka偶dy dzbanuszek wilca zawodzi艂 na

wietrze pie艣艅 rozpaczy. Barbarzy艅skie poczynania czasu prze偶y艂y

tylko stokrotki w艣r贸d kamieni, wystawiaj膮c g艂贸wki jak male艅kie

peryskopy ponad nieko艅cz膮ce si臋 j臋zyki suchych li艣ci, a w sa-

mym 艣rodku ogrodu r贸偶anego niepodzielnie w艂ada艂 krzew euka-

liptusa. Powietrze rozrzedza艂o 艣lady przesz艂o艣ci, zag臋szczaj膮c je

w przezroczyst膮 melancholi臋. W samym centrum tego wszystkiego

tkwi艂o po艂amane ogrodzenie i stajnia jak pasmo popio艂u cierpi膮ce

w akcie skruchy.

Jednak to wewn膮trz domu trwa艂a nieprzerwana walka. Wo艅

d臋bu wymkn臋艂a si臋 z sypialni Clary Laguny, zajmuj膮c ca艂e pi臋tro

i pe艂zn膮c w d贸艂 schodami a偶 do przedsionka, aby opanowa膰 tak偶e

parter domu. Ale ten znajdowa艂 si臋 pod wszechw艂adz膮 krwi ko-

gut贸w i pachn膮cych mi臋t膮 r贸偶, kt贸rych ga艂膮zki rozci膮ga艂y si臋 od

r贸偶anego labiryntu a偶 do pokoju Manueli Laguny. Wspina艂y si臋

po 艣cianie i przez wybite okno prze艣lizgiwa艂y si臋 a偶 do salonu.

Duchowa wojna o w艂adz臋 nad domem by艂a straszliwa, d臋by prze-

ciw kogutom i r贸偶om 艣ciera艂y si臋 w przedsionku, na polu bitwy,

329

gdzie roje pszcz贸艂 jak pomruki armatnich wystrza艂贸w naciera艂y

na 偶ywych.

- Ka偶dy na swoje miejsce - poleci艂a O艂vido Laguna, rozdaj膮c

klapsy, gdy tylko wesz艂a do domu. - Teraz ja tu rz膮dz臋 i chc臋

umrze膰 w spokoju.

Santiago, kt贸ry postanowi艂 towarzyszy膰 jej w podr贸偶y i zosta膰

przez tydzie艅 w miasteczku, by pom贸c przywr贸conej do 偶ycia

babci, poczu艂, 偶e ta wojna wr臋cz go obezw艂adnia.

O艂vido urz膮dzi艂a si臋 w swoim dawnym pokoju. Wszystko po-

zosta艂o na swoim miejscu: 艂贸偶ko ze srebrnego metalu, biurko pa-

mi臋taj膮ce m艂odzie艅cze lekcje, obraz z morskim pejza偶em, fotel

ze starymi spr臋偶ynami, zamurowane okno... Santiago zaj膮艂 po-

mieszczenie, gdzie sypia艂 od dziecka, to samo, w kt贸rym miesz-

ka艂 niegdy艣 Pierre Lesac.

Przez pierwsze dni zaj臋li si臋 sprz膮taniem wn臋trz. 艢ciereczkami

i strumieniami 艂ugu oraz detergentu sk艂onili duchy do ust膮pienia.

D臋by wycofa艂y si臋 do sypialni Clary Laguny, koguty i r贸偶e do po-

koju Manueli, tu偶 obok kuchni. Naprawili okno i przyci臋li r贸偶ane

krzewy w ogrodzie, nakazuj膮c im odwr贸t w granice ich kr贸lestwa.

Ale wykorzystuj膮c chwile odpoczynku 偶ywych, duchy kontynuo-

wa艂y starcia w kolejne noce. Atakowa艂y uderzeniami r贸偶, krusz膮c

szyby w oknach, wirowa艂y tumulty podwi膮zek, kt贸re spada艂y ze

schod贸w, a inne zjawy pr贸bowa艂y si臋 wedrze膰 na ich terytorium,

atakuj膮c gard艂ami kogut贸w.

- Jak mam wam wyt艂umaczy膰, 偶e w tym domu ka偶dy ma swoje

miejsce, i to ja o nim decyduj臋? - grozi艂a szeptem Olvido, by nie

obudzi膰 wnuka. - Spaprali艣cie mi 偶ycie, ale teraz nie zniszczycie

mi chwili 艣mierci.

Krok za krokiem walka zosta艂a zredukowana do male艅kich

pachn膮cych korowod贸w, kt贸re pojawia艂y si臋, kiedy O艂vido wycho-

dzi艂a do ogrodu, by porz膮dkowa膰 warzywne grz膮dki, poddaj膮c je

procesowi zmartwychwstania podobnego do w艂asnego.

Kiedy czarne staruszki wachluj膮ce si臋 na krzese艂kach dostrze-

g艂y, jak O艂vido przechodzi pod rami臋 z wnukiem, i pozna艂y mimo

siwych w艂os贸w i zmarszczek najpi臋kniejsz膮 kobiet臋 艣wiata, na-

tychmiast uciek艂y do dom贸w, 偶egnaj膮c si臋 jedne na widok cudu,

inne widz膮c samiute艅kiego Belzebuba spokojnie spaceruj膮cego

w centrum miasteczka.

330

Jej wej艣cie do sklepu, kt贸ry nowoczesne czasy przeobrazi艂y

w miejscowy supermarket, spowodowa艂o takie wzburzenie, 偶e

sparali偶owa艂o nawet zapadaj膮cy wczesnosierpniowy zmierzch,

znieruchomia艂y w po艣wiacie purpurowego os艂upienia. W dziale

warzywnym tradycyjnie sprzedawano bak艂a偶any i dynie Olvido

Laguny, wi臋c tak偶e ci, kt贸rzy byli blisko warzyw, odsun臋li si臋 na-

tychmiast, gdy tylko j膮 poznali, jak gdyby ro艣liny tak偶e przybra艂y

posta膰 duch贸w.

- Prosz臋 si臋 nie obawia膰 - odezwa艂a si臋 z u艣miechem O艂vido. -

Uznali艣cie pewnie, 偶e zmartwychwsta艂am przed czasem.

Podczas kolejnych dni na placu, w zau艂kach ulic, salonach

i kuchniach rodzi艂y si臋 i pot臋偶nia艂y kolejne plotki. Komentarza nie

odm贸wi艂 sobie tak偶e nowy ksi膮dz, m艂ody elegant z w艂osami u艂o-

偶onymi 偶elem, kt贸ry na po艣wi臋conej ziemi czu艂 si臋 zobowi膮zany

poruszy膰 t臋 spraw臋 podczas niedzielnej mszy, na kt贸rej pojawi艂a

si臋 Olvido z wnukiem.

- Drodzy bracia, my, kt贸rzy dzi艣 spotykamy si臋 w tej 艣wi膮tyni,

jeste艣my i zawsze byli艣my absolutnie 偶ywi, wszystko pozosta艂e

jest wymys艂ami 艣miertelnych - zakaszla艂 ptasim g艂osem.

Santiago poruszy艂 si臋 niespokojnie w ostatniej 艂awce, dr臋czony

wspomnieniami ojca Rafaela, magicznego podium i palca 艣wi臋tej

Pantolominy.

Od tej niedzieli tworzono i podawano sobie z ust do ust mn贸stwo

historii pr贸buj膮cych wyja艣ni膰, gdzie przebywa艂a O艂vido w ostat-

nich latach i dlaczego kaza艂a si臋 uzna膰 za zmar艂膮. Ona nie tru-

dzi艂a si臋 zaprzeczaniem, przeciwnie, zach臋ca艂a ludzi do pyta艅,

rozbawiona ka偶d膮 z kolejnych teorii. M贸wiono, 偶e atak amne-

zji, z powodu wra偶enia wywo艂anego ogniem, popchn膮艂 j膮 w g贸ry,

i tam prze偶y艂a, 偶ywi膮c si臋 korzonkami i drobnymi zwierz膮tkami

w 艣wietle ksi臋偶yca, a偶 osiwia艂a, a rozum i pami臋膰 wr贸ci艂y jej tego

wieczoru, gdy usi艂owa艂y po偶re膰 j膮 wilki. 呕e艅ska cz臋艣膰 miasteczka

preferowa艂a wersj臋, wed艂ug kt贸rej Olvido upozorowa艂a w艂asn膮

艣mier膰, 偶eby uciec z miasteczka i wyruszy膰 w podr贸偶 po 艣wiecie

jako ukochana hiszpa艅skiego granda rezyduj膮cego w Logro艅o, bo-

gatego i jeszcze niezbyt starego, ale za to z obsesj膮 otaczania si臋

potomkiniami s艂awnych prostytutek.

Syn prawnika, kt贸ry zajmowa艂 si臋 administrowaniem maj膮t-

kiem rodziny Laguna i niegdy艣 poleci艂 uzna膰 Olvido za zmar艂膮,

331

teraz wezwa艂 j膮 do swojej kancelarii, by zalegalizowa艂a powr贸t

do 艣wiata 偶ywych.

- Prosz臋 si臋 nie k艂opota膰 - zapewni艂a go. - Nie warto. Jak tylko

otrzyma pan nowe dokumenty, i tak b臋d膮 nieaktualne. Niech pan

zostawi sprawy ich w艂asnemu biegowi, wkr贸tce same si臋 u艂o偶膮.

O艂vido Laguna nie przej臋艂a si臋 r贸wnie偶 subtelno艣ciami zwi膮-

zanymi z przywracaniem do 艂adu ogrodu warzywnego. Wyrwa艂a

z korzeniami zmumifikowane dynie i pomidory, wyt臋pi艂a chrz膮sz-

cze i mr贸wki 艣rodkiem owadob贸jczym, kt贸ry rozpyla艂 si臋 w r贸偶owe

ob艂oki, krystalizuj膮c owady na podobie艅stwo dzieci臋cych lizak贸w,

potem u偶y藕ni艂a ziemi臋, wyg艂adzi艂a, obsia艂a, a popo艂udniami zasia-

da艂a, by przygl膮da膰 si臋, jak rozkwita. W tym czasie Santiago za-

j膮艂 si臋 uporz膮dkowaniem reszty ogrodu. Opanowa艂 wylewy jesieni,

rozcz艂onkowa艂 szkielety ro艣lin no偶ycami ogrodowymi, powyrywa艂

chwasty, a kiedy zdo艂a艂 wypleni膰 z tego miejsca 艣lady zaniedbania,

podupad艂y ogr贸d zakwit艂 na nowo w cieple krwi 偶ywego Laguny.

Hortensje i wilce obsypa艂y si臋 p膮czkami, zazieleni艂y si臋 wiciokrzewy,

kasztanowiec wystrzeli艂 bia艂ymi p膮kami, a ogr贸d r贸偶any dopu艣ci艂

ponowne narodziny wielobarwnej wiecznej wiosny. Nadszed艂 mo-

ment, by zdecydowa膰 o losie spopiela艂ej kordyliery, jak膮 sta艂a si臋

stajnia. Santiago wiedzia艂, 偶e jego babcia roni艂a 艂zy, ilekro膰 na ni膮

spojrza艂a. Przed艂u偶y艂 wi臋c sw贸j pobyt w Czerwonym Domu o ko-

lejny tydzie艅, chocia偶 w ka偶dej godzinie my艣la艂 o Ursuli i dr臋czy艂a

go 偶膮dza, aby wzi膮膰 j膮 w ramiona. 艁opata za 艂opat膮 wrzuci艂 popi贸艂

na taczki i wystawiaj膮c plecy na sierpniowy 偶ar, wywi贸z艂 go daleko

poza granice Czerwonego Domu i pom贸g艂 wsypa膰 na ci臋偶ar贸wk臋.

Samoch贸d zabra艂 resztki, zostawiaj膮c za sob膮 jedynie tuman, kt贸ry

jeszcze czas jaki艣 zgrzyta艂 w zakamarkach jego duszy.

Przez tygodnie, kt贸re up艂ywa艂y na powolnym zmartwychwsta-

waniu ogrodu i umacnianiu rozejmu z duchami, zm臋czenie ledwie

pozwoli艂o im cieszy膰 si臋 wspomnieniami 偶al贸w i zakazanych mi-

艂o艣ci. Przez wiele nocy usi艂owali o偶ywi膰 sesje ba艣ni przy kominku,

ale przy pierwszym uderzeniu ba艣niowej fali od morza zasypiali,

chrapi膮c gromko a偶 do rana. Nie rozmawiali tak偶e o chorobie

Olvido, ale w dniu, w kt贸rym Santiago mia艂 wreszcie wraca膰 do

Madrytu, symptomy objawi艂y si臋 na jej policzkach, chocia偶 usi-

艂owa艂a je ukry膰.

332

- Zostaj臋 - o艣wiadczy艂, stawiaj膮c walizki w przedsionku.

- Ona czeka na ciebie - powiedzia艂a cicho O艂vido z poszarza艂膮

twarz膮.

- Teraz ja tu rz膮dz臋 i powtarzam, 偶e b臋d臋 si臋 tob膮 opiekowa艂.

Troszczy艂 si臋 o regularne podawanie lekarstw, okrywanie jej

i k艂adzenie zimnych kompres贸w na czo艂o, kiedy ros艂a gor膮czka.

O艂vido miewa艂a halucynacje, w kt贸rych wraca艂a do czas贸w m艂odo-

艣ci i spacerowa艂a z Estebanem po lesie sosnowym: on patrz膮cy na

w艂asne buty, a potem paznokcie u d艂oni, ona opowiadaj膮ca o czar-

nym koniu, nie trac膮c z oczu r膮k ch艂opca, ogorza艂ych i silnych.

Przygotowywa艂 tak偶e posi艂ki, je艣li babcia nie znajdowa艂a w so-

bie do艣膰 si艂, by si臋 podnie艣膰 z 艂贸偶ka, i wraca艂 do chwil poca艂unk贸w

dy艅 i pieszczot papryk, a serce bi艂o t臋sknot膮. Czasami by艂 przeko-

nany, 偶e czuje w kuchni owczy fetor zdrajcy Ezequiela Montesa lub,

co gorsza, widzi jego posta膰, wyrze藕bion膮 si艂膮 g贸r, przebiegaj膮c膮

kamienny trakt stokrotek. Ale wiedzia艂, 偶e to niemo偶liwe. Opowia-

dano mu, 偶e up艂yn臋艂y ju偶 trzy zimy, odk膮d pasterz wyruszy艂 ze

swoimi stadami do Estremadury, a o jego powrocie nie wiedziano

nic. Albo zwi膮za艂 si臋 z jak膮艣 mieszkank膮 tego regionu i kocha艂 si臋

z ni膮 na pastwiskach, albo rzuci艂 si臋 w otch艂a艅 w膮wozu.

Santiago zat臋skni艂 nawet za swoj膮 przyjaci贸艂k膮 od leczniczych

wywar贸w i mi艂ostek, wnuczk膮 aptekarza, kt贸rej nie by艂o w mia-

steczku - studiowa艂a farmacj臋 na uniwersytecie.

Tak jak post臋powa艂 z ojcem Rafaelem, tak i teraz u偶ywa艂 ba艣ni,

pr贸cz 艣rodk贸w 艂agodz膮cych, by u艣mierzy膰 b贸le, a kiedy Olvido

zasypia艂a po艣r贸d lek贸w i wspomnie艅, siadywa艂 na ganku i roz-

my艣la艂 o Ursuli, pisa艂 dla niej wiersze i czyta艂 jej powie艣ci. Zwy-

kle dzwoni艂 do niej po zapadni臋ciu nocy, po tym jak wznowiono

po艂膮czenia telefoniczne dla Czerwonego Domu. Cz臋sto nie pod-

nosi艂a s艂uchawki, a wtedy wyobra偶a艂 j膮 sobie, jak pracuje, osnuta

pustynnym proszkiem pergamin贸w. Trwa艂o tak do pewnego ranka,

kiedy up艂yn臋艂o ju偶 p贸艂tora miesi膮ca od chwili powrotu do Czer-

wonego Domu, a on obudzi艂 si臋 z p艂aczem i wiedzia艂, 偶e to na-

st膮pi w艂a艣nie dzi艣.

W ci膮gu dnia przeni贸s艂 O艂vido w jasn膮 plam臋 wiciokrzew贸w,

i ukryty w s艂o艅cu, napisa艂 dla niej ostatnie wiersze o cierpieniu

przyrody, a tymczasem ona czyta艂a 艣wi臋tego Jana od Krzy偶a. Potem

zani贸s艂 j膮 do kuchni - Olvido by艂a ju偶 tylko wr贸belkiem uskrzydlonym

333

przez 艣mier膰 - i zaj臋li si臋, rozbawieni jak dawniej, przygotowaniem

bu艂eczek z cynamonem z ciasta francuskiego, a potem kr贸lika du-

szonego z cebul膮, chocia偶 ona mia艂a 艣ci艣ni臋ty 偶o艂膮dek i niczego nie

mog艂a spr贸bowa膰. Podczas sjesty drzemali na fotelach na ganku,

uko艂ysani kwitn膮cym szeptem dobiegaj膮cym z ogrodu, a po zacho-

dzie s艂o艅ca rozpalili w kominku. Wnuk opowiada艂 ba艣nie, by babcia

uzupe艂ni艂a zako艅czenie. Ale koniec nie nadchodzi艂. Santiago czepia艂

si臋 kurczowo nadziei, 偶e jego sny, po raz pierwszy, nie spe艂ni膮 si臋.

- Dlaczego si臋 u艣miechasz? - spyta艂a babcia.

Przycisn膮艂 j膮 mocno do piersi, a Olvido dostrzeg艂a, jak jej 偶ycie

zatoczy艂o kr膮g do niedzieli, kiedy podawa艂a mu do ssania puste

piersi w艣r贸d sosen sp艂akanych deszczem.

Po艂o偶yli si臋 wcze艣nie, obawiaj膮c si臋, 偶e to nast膮pi blisko p贸艂-

nocy. Santiago odczeka艂, a偶 babcia za艣nie, i strzeg艂 jej oddechu,

siedz膮c na krzese艂ku, kt贸re kiedy艣 sprofanowa艂a Manuela Laguna.

Modli艂 si臋 do 艣wi臋tej Pantolominy, modli艂 si臋 do jej w艂os贸w prze-

tykanych irysami, przepe艂niony 偶arliw膮 wiar膮 zrozpaczonych.

Kiedy min臋艂a p贸艂noc, wr贸ci艂 do swojego pokoju i nadal si臋 modli艂,

a偶 pokona艂o go zm臋czenie.

Rano zdrowie O艂vido poprawi艂o si臋 w cudowny spos贸b. Pod-

nios艂a si臋 z 艂贸偶ka bez b贸lu i gor膮czki, a jej policzki ja艣nia艂y g贸r-

sk膮 艣wie偶o艣ci膮.

- Teraz mo偶esz pojecha膰 do tamtej kobiety - napomkn臋艂a wnu-

kowi, przygotowuj膮c 艣niadanie.

Ale on odroczy艂 jeszcze wyjazd o tydzie艅, na wypadek nawrotu

choroby, kt贸ry jednak nie nadszed艂. Na przek贸r jego ostrzegaw-

czym snom, O艂vido podpisa艂a rozejm ze 艣mierci膮.

Jej oczy musia艂y jeszcze sta膰 si臋 艣wiadkami ostatniego cudu.

ROZDZIA艁 25

Pa藕dziernik wywo艂a艂 blado艣膰 na twarzy Ursuli. Madryt by艂 teraz

strumieniem po艣piechu i kawy z mlekiem. B艂臋kitne niebo 艣wita艂o

szarymi chmura鈩- Santiago jeszcze pachnia艂 poci膮giem, kiedy do-

tar艂 do miasta, i dalej do domu Ursuli, a ona przyj臋艂a go z md艂o艣-

ciami wypisanymi na twarzy i z potami niezwyk艂ymi dla pocz膮tku

jesieni. Nie m贸g艂 jej podziwia膰 w ca艂ej okaza艂o艣ci, sta艂a si臋 przezro-

czysta w swojej bia艂ej koszuli nocnej, kiedy rozpaczliwie usi艂owa艂a

zasn膮膰. Ale w艂a艣nie w te) chwili zda艂 sobie spraw臋, 偶e pokocha艂by

j膮 tak mocno, jak kocha艂 j膮 w tym momencie, nawet gdyby nigdy

si臋 nie pojawi艂a w Jego snach, cho膰by nigdy nie wysz艂a z jego nad-

garstka jako tchni臋cie orientalnego dymu. Zakocha艂by si臋 w niej

z moc膮 wodospadu od pierwszego wejrzenia, widz膮c, jak pisze

ptasim pi贸rem i wachluje si臋 p贸艂naga, jak si臋 u艣miecha, zjadaj膮c

kanapk臋 z kurczakiem, ciesz膮c si臋 jej twarz膮 w 艣wietle ksi臋偶yca, s艂y-

sz膮c, jak recytuje wiersze swojej babci. A je艣li nie m贸g艂by jej mie膰,

my艣la艂, obejmuJ膮c jej tali臋, nadal by j膮 kocha艂 platoniczn膮 mi艂o艣ci膮,

na kt贸r膮 nie znalaz艂by antidotum nawet we w艂asnej 艣mierci.

- Tak bardzo za tob膮 t臋skni艂em - powiedzia艂.

Ale Ursula odsun臋艂a si臋 od niego i wymierzy艂a mu policzek.

Santiago, zgodnie ze swoim biblijnym wychowaniem, nadstawi艂

jej drugi, p艂on膮cy zaczerwienion膮 sk贸r膮. Mia艂a plamy z atramentu

na ustach, na szyi, na d艂oniach, jakby si臋 nurza艂a w bajorze pe艂-

nym fioletu; jeszcze bola艂y j膮 palce od gor膮czkowego pisania tej

nocy i wielu poprzednich, kiedy ostrze pi贸ra ugina艂o si臋 pop臋-

dzane przez gor膮ce pragnienie jego powrotu. Pisa艂a jak tubylec,

偶ywi膮c si臋 inspiracj膮, kt贸r膮 on zasia艂 w jej brzuchu, 偶yj膮c dzi臋ki

niej i dla niej, pal膮c si臋 w ch艂odzie przypominania i nieobecno艣ci,

oczekiwania.. • A on si臋 nie zjawia艂. Zapisa艂a setki niedorzecznych

335

kartek, najlepszych w swoim romantycznym 偶yciu literackim, i po-

dar艂a je z pierwszym zagro偶eniem 艣witu w szale艅stwie powtarzania

ich nast臋pnego dnia, czuj膮c go jeszcze mocniej, je艣li w og贸le to by艂o

mo偶liwe. Podar艂a je, wpadaj膮c w ob艂臋d, wiedziona strachem, 偶e go

straci, 偶e postawi kropk臋 i zako艅czy powie艣膰, kt贸rej tak si臋 doma-

ga艂 jej wydawca. Obawia艂a si臋, 偶e dla Santiaga pustka przebywania

bez niej przerodzi si臋 w norm臋 i zabierze go na zawsze na strych

powie艣ci zapomnianych i m臋偶czyzn porzuconych, by kontynuowa膰

t臋 rutyn臋 uczu膰, kt贸re przychodz膮 i odchodz膮, inspiruj膮 i umieraj膮.

A jednak jedna cz臋艣膰 Ursuli pragn臋艂a powr贸ci膰 do spokoju tej rutyny,

kt贸ra, a偶 do teraz, stabilizowa艂a jej emocje. „Zbyt p贸藕no", pomy-

艣la艂a, patrz膮c w oczy Santiaga, i przekl臋艂a urod臋 tego m臋偶czyzny,

jego absurdaln膮 m艂odo艣膰, wstrz膮saj膮c膮 偶ar艂oczno艣膰 w mi艂o艣ci, kt贸rej

wspomnienie nie pozwala艂o zasn膮膰, a potem czu艂o艣膰 na zako艅cze-

nie mi艂osnej potyczki. Przekl臋艂a t臋 rozkoszn膮 m臋k臋, kt贸ra stawa艂a

si臋 l臋kiem, ten l臋k, kt贸ry roziskrza艂 w niej nienawi艣膰.

Poca艂owa艂 j膮 w usta, przyciskaj膮c mocno do siebie, gwa艂tow-

nymi d艂o艅mi zrywaj膮c z niej sen, koszul臋, 艣wiadomo艣膰, a tymcza-

sem istotka Laguna 偶egluj膮ca w jej wn臋trzno艣ciach, rozpoznawa艂a

smak swojego ojca.

Ursula nadal pisa艂a w czasie ci膮偶y, tkaj膮c s艂owami ca艂un Pe-

nelopy, kt贸ry pru艂a rankiem, patrz膮c, jak 艣pi w jej 艂贸偶ku, nagi

i pi臋kny jak egzotyczny bo偶ek. Pisa艂a dalej i przerywa艂a, kiedy on

zacz膮艂 jej rysowa膰 le艣ne zwierz膮tka na brzuchu, coraz wi臋kszym,

kiedy pokrywa艂 go poca艂unkami, szcz臋艣liwy jak w dawnych cza-

sach mesja艅skich. Nadal pisa艂a i dar艂a arkusze papieru po dniach

jesiennych, czytaj膮c mu zakurzone pergaminy swojej babci. Pisa艂a

i dar艂a po spacerach zimowych z iskrz膮cym mrozem, kt贸ry zaci膮ga艂

ich do igraszek w sypialni. Pisa艂a i dar艂a w ten 艣nie偶ny dzie艅, kiedy

Santiago obj膮艂 j膮 i wyszepta艂: „Wyjd藕 za mnie", a ona, 艣miej膮c si臋,

przypomnia艂a mu fragment ze swojej ostatniej powie艣ci:

- Mi艂o艣膰 bez wolno艣ci staje si臋 smutna, przypomnij sobie, co

si臋 wydarzy艂o kochankom na sofie! Musieli wszystko skalkulowa膰,

偶eby z niej nie spa艣膰, a to niewolnictwo zniszczy艂o ich uczucia.

Nadal pisa艂a i dar艂a, mimo 偶e on odparowa艂 na ko艅cu:

- Pami臋taj, 偶e poniewa偶 nie mogli przezwyci臋偶y膰 przekle艅stwa

d偶ina, m臋偶czyzna chcia艂 cierpie膰 to samo przeznaczenie, co jego

ukochana. Pami臋taj, 偶e pewnego wieczoru niewolnica-czarownica

336

zawiod艂a d偶ina do alkowy, a kiedy zobaczy艂 dziewczyn臋 na sofie,

cudown膮 w swej nago艣ci, wpad艂 we w艣ciek艂o艣膰, rzucaj膮c nowe za-

kl臋cie. Ale w tym momencie pojawi艂 si臋 cz艂owiek pustyni i tak偶e

przeobrazi艂 si臋 w diament. I tak oboje doznali na wieczno艣膰 szcz臋艣-

liwego losu kamieni.

Nadal pisa艂a i dar艂a, mimo 偶e zapewnia艂a wydawc臋, i偶 jej po-

wie艣膰 za kilka miesi臋cy b臋dzie gotowa, a sobie obiecuj膮c, 偶e ju偶

nigdy nie podrze kartek. Pracowa艂a nad ni膮 popo艂udniami, kt贸re

Santiago sp臋dza艂 z przyjacielem na meczach Atletico, i nocami,

gdy pracowa艂 w kafeteriach.

Na nic si臋 to zda艂o. Ursula Perla Montoya, walcz膮c w swojej

niemal o艣miomiesi臋cznej ci膮偶y, nadal pisa艂a i dar艂a, nawet w to

wiosenne popo艂udnie, kiedy zasn臋艂a na pergaminach i zacz臋艂a 艣ni膰

o bramie, kt贸ra na szczycie mia艂a 偶a艂obn膮 偶elazn膮 wst臋g臋 z zapro-

szeniem, i o domu o czerwonych fasadach, otoczonym niezwyk艂ym

ogrodem, i o kobiecie bardzo podobnej do Santiaga, kt贸ra, stoj膮c

w przedsionku, czeka艂a na Ursul臋. I widzia艂a, jak w jej brzuchu ro艣nie

obfito艣膰 stokrotek, r贸偶, wiciokrzew贸w, i budzi艂a si臋, czuj膮c w ustach

smak d臋bowych 偶o艂臋dzi. Powtarzalno艣膰 tego snu wywo艂a艂a u niej

taki niepok贸j - sen nie opuszcza艂 jej ani podczas sjest, ani nocami

wype艂nionymi ci膮g艂ym oddawaniem moczu - 偶e pewnego promien-

nego ranka powiedzia艂a do Santiaga, owini臋ta ob艂臋dem perskich oczu:

- Zabierz mnie do Czerwonego Domu.

I nadal pisa艂a i dar艂a, kiedy on, rozentuzjazmowany m膮dro艣ci膮

艣wi臋tej Pantolominy, spe艂ni艂 pro艣b臋 ukochanej kobiety, by nie prze-

ciwstawi膰 si臋 przeznaczeniu. Popo艂udniem w ostatnich dniach marca,

z dzieckiem niespokojnie obracaj膮cym si臋 w brzuchu, jakby w poczu-

ciu blisko艣ci swych korzeni, zobaczy艂a przez okno taks贸wki plac z ka-

miennym wodotryskiem siek膮cym wod膮 z trzech rynien, ko艣ci贸艂 ze

艣redniowiecznymi kryptami, gdzie mieszka艂 jej ukochany. Dostrzeg艂a

las sosnowy przeci臋ty blizn膮 asfaltu, a jej sny wybrukowa艂y si臋 rzeczy-

wisto艣ci膮: brama, 偶elazna wst臋ga, dom, pi臋kna kobieta w przedsionku,

kt贸ra powita艂a Santiaga u艣ciskiem, a j膮 delikatnie poca艂owa艂a w czo艂o.

- Ursula Per艂a, jakie pi臋kne imiona! Witaj w Czerwonym Domu.

- Bardzo mi mi艂o. Chcia艂abym troch臋 odpocz膮膰, podr贸偶 mnie

wyczerpa艂a...

- Zaprowadz臋 ci臋 do najwi臋kszej sypialni, jak膮 mamy. Teraz tu

jest twoje miejsce - odezwa艂a si臋 Olvido, obejmuj膮c j膮.

337

Odk膮d Santiago zadzwoni艂 z wie艣ci膮 o przyje藕dzie, jego bab-

cia wiedzia艂a ju偶, 偶e m艂oda kobieta zjawi艂a si臋 w miasteczku, by

wyda膰 na 艣wiat now膮 istot臋 w rodzinie Laguna, w miejscu odpo-

wiednim dla niej. Tak te偶 si臋 sta艂o. Skoro tylko Ursula postawi艂a

stop臋 w pomieszczeniu pachn膮cym d臋bowym lasem, rozpozna艂a

aromat, kt贸ry przez te wszystkie godziny czu艂a w ustach.

O艂vido odsun臋艂a grub膮 ko艂dr臋 i pomog艂a jej si臋 po艂o偶y膰, a tym-

czasem Santiago obserwowa艂 je zza drzwi. W贸wczas wzd臋ty

brzuch skurczy艂 si臋, 艣ciskany coraz szybszym oddechem. Dziecko

nie chcia艂o d艂u偶ej czeka膰. Blada Ursula krzykn臋艂a i skr臋ci艂a si臋

w skurczu na ko艂drze zemsty. Rozsun臋艂a nogi i pop艂yn臋艂a struga

wody. Santiago, kt贸ry stan膮艂 obok narzeczonej, kiedy zacz臋艂a od-

czuwa膰 b贸le, zapyta艂 zaniepokojony:

- Co si臋 dzieje?

- Dzwo艅 po lekarza, ona rodzi! B臋dziesz mie膰 dziecko niespo-

kojne i bardzo sprytne. Doskonale wiedzia艂o, gdzie powinno si臋

urodzi膰. Nic go nie powstrzyma przed wyj艣ciem na 艣wiat. Nie

pozwoli艂o nam nawet zje艣膰 jagni臋ciny w sosie malinowym, kt贸r膮

przygotowa艂am na kolacj臋.

Jasnow艂osy lekarz, kt贸ry nadal pracowa艂 i kry艂 w sekretnych za-

k膮tkach swojej torby 艣rodki przeczyszczaj膮ce z sod膮 i cytryn膮 na

zazdro艣膰 oraz ig艂y i nici, by zszywa膰 samob贸jcze nadgarstki, zja-

wi艂 si臋 po dw贸ch godzinach. Ursula we w艂adaniu dzikich pustyn-

nych burz par艂a ze wszystkich si艂, a tymczasem Santiago 艣ciska艂

jej d艂o艅 i ociera艂 czo艂o. A z ka偶dym skurczem, kt贸ry zbli偶a艂 naro-

dziny, O艂vido s艂ab艂a. Towarzyszy艂a lekarzowi, podaj膮c narz臋dzia,

o kt贸re prosi艂, przynosz膮c r臋czniki, ciep艂膮 wod臋 i czyste p艂贸tno.

Jednak kiedy male艅stwo wychyli艂o g艂贸wk臋, jej puls zacz膮艂 dygo-

ta膰, na pa艂aj膮ce policzki wr贸ci艂a gor膮czka, a b贸l raz po raz prze-

szywa艂 jej ko艣ci. Usprawiedliwi艂a si臋 szybko, wysz艂a na korytarz

i odetchn臋艂a g艂臋boko, a偶 us艂ysza艂a g艂os Santiaga:

- Babciu, babciu, ju偶 jest!

Kiedy zgas艂o ostatnie 艣wiat艂o zmierzchu, narodzi艂a si臋 magiczna

dziewczynka. Mia艂a otwarte oczy, b艂yszcz膮ce i bystre jak sny jej

ojca, lecz podobne do pszenicy i jesiennych buk贸w, barwy bur-

sztynu, kt贸ry kiedy艣 pogr膮偶y艂 sypialni臋 w uciesze orientalnych

pantalon贸w. Lekarz chwyci艂 dziecko za n贸偶ki i wymierzy艂 klapsa

w male艅kie po艣ladki, by zacz臋艂o p艂aka膰. Dziewczynka nie wystra-

szy艂a si臋. By艂a bardzo zaintrygowana, wdychaj膮c wo艅 kurzej krwi

s膮cz膮c膮 si臋 przez drzwi, i u艣miechn臋艂a si臋, s艂ysz膮c lament w j臋-

zyku duch贸w, 偶e oto przybywa kolejny b臋kart Laguna.

- Czy dziecko czuje si臋 dobrze? - spyta艂 Santiago lekarza.

- Nie mog艂oby by膰 lepiej! Nie p艂acze, poniewa偶 nie ma na to

ochoty - odpowiedzia艂 zaskoczony lekarz.

Owin膮艂 male艅stwo r臋cznikiem i odda艂 w obj臋cia matki. Jeszcze

zakrwawiona po wielkim wysi艂ku, Ursula spogl膮da艂a przez d艂ug膮

chwil臋 z ciekawo艣ci膮, i wtedy poj臋艂a, 偶e te sny nigdy nie by艂y jej,

lecz jej c贸rki, kt贸ra wreszcie jest tu, gdzie tak bardzo pragn臋艂a by膰.

Teraz mog艂a wr贸ci膰 do pisania bez niszczenia kolejnego arkusza,

mog艂a wr贸ci膰 do pisania powie艣ci, by膰 mo偶e wiecznej jak wiosna

w ogrodzie Czerwonego Domu.

Santiago zbli偶y艂 si臋 i poca艂owa艂 obie delikatnie w usta.

- To wspania艂a dziewczynka z rodziny Laguna, ale ona nie b臋-

dzie cierpie膰 jak my - powiedzia艂, badawczo patrz膮c na Olvido.

Ta nape艂ni艂a ciep艂膮 wod膮 miednic臋 w b艂臋kitne arabeski, zabra艂a

prawnuczk臋 z ramion Ursuli i wyk膮pa艂a, a tymczasem w brzuchu

艣ciska艂 j膮 skurcz w膮tpliwo艣ci. Nie zosta艂o jej jednak si艂 na nic wi臋-

cej. Teraz nadszed艂 czas Santiaga. Odda艂a mu dziecko i schroni艂a

si臋 w swojej sypialni.

Nie wysz艂a po偶egna膰 lekarza, kt贸ry opu艣ci艂 Czerwony Dom,

kiedy zmierzch zaw艂adn膮艂 艣wiatem. Po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka, pe艂na

oczekiwa艅, i zasn臋艂a. O trzeciej nad ranem obudzi艂y j膮 ko艣cielne

dzwony, w szale wybijaj膮c pochwaln膮 melodi臋. Podnios艂a si臋 i po-

desz艂a do okna. Zostawi艂a je otwarte, aby zimno nocy wpe艂z艂o

przez szczelin臋 i ch艂odzi艂o rozpacz. Melodia sta艂a si臋 g艂o艣niejsza.

Olvido z艂ama艂a krzes艂o o ceglany mur, a kolejnym uderza艂a, wbi-

jaj膮c sobie drzazgi pod paznokcie, obdzieraj膮c palce, a偶 ceglasta

zapora rozpad艂a si臋 w strz臋py. Wielki haust wiatru pachn膮cego

sosnowym lasem smagn膮艂 jej w艂osy, a g艂os dzwon贸w przemieni艂

si臋 w krzyk mi艂o艣ci. W d艂ugiej koszuli skierowa艂a si臋 do sypialni

Clary Laguny, gdzie spa艂 Santiago z Ursul膮 i c贸reczk膮.

- 呕egnaj, babciu, opiekuj si臋 nimi. Dziewczynka ma twoje oczy,

ale je艣li B贸g zechce, nie odziedziczy kl膮twy.

Z艂oty u艣miech potrz膮sn膮艂 baldachimem nad 艂贸偶kiem.

339

Olvido ruszy艂a korytarzem i zesz艂a po schodach. 艢wiat艂o gwiazd

s膮czy艂o si臋 przez szpar臋 pod drzwiami.

- 呕egnaj, mamo - rzuci艂a w g艂膮b przedsionka. - Wyr贸wna艂y-

艣my rachunki.

Poczu艂a, jak podmuch lawendy uchodzi z szafy, lecz nie zwr贸-

ci艂a na to uwagi.

Pokona艂a trakt kwitn膮cy stokrotkami, w艣r贸d hortensji i wilc贸w

wyros艂y dziewicze irysy, zostawi艂a za sob膮 偶a艂obn膮 wst臋g臋 i ru-

szy艂a wzd艂u偶 drogi, 艣ledz膮c przyjemny d藕wi臋k dzwon贸w. Kiedy

sz艂a, las 偶egna艂 si臋 z ni膮, hucza艂y sowy, porusza艂y si臋 ga艂臋zie sosen

i buk贸w, a pot臋偶ne g艂azy chrz臋艣ci艂y mchem. Nie zwleka艂a z przy-

byciem do miasteczka. Bose stopy zast膮pi艂y chorob臋 lekko艣ci膮

krok贸w pi臋tnastoletniej dziewczyny. Na placu, oblewanym przez

rynny wodotrysku, kilkoro m臋偶czyzn i kobiet wali艂o w ko艣cieln膮

bram臋, skar偶膮c si臋 na ten ob艂臋d dzwon贸w, kt贸ry ich wyrwa艂 ze snu.

Olvido przesz艂a obok nich w po艣wiacie istoty zmartwychwsta艂ej.

Niekt贸rzy nie poznali jej: w艂osy zn贸w mia艂a l艣ni膮ce i czarne, twarz

ja艣nia艂a m艂odo艣ci膮, sylwetka by艂a prosta... A ci, kt贸rzy poznali,

zapami臋tali ten obraz do grobowej deski.

Ruszy艂a 艣cie偶k膮 prowadz膮c膮 na cmentarz, przydro偶ne kamie-

nie perli艂y si臋 w 艣wietle ksi臋偶yca jak weselny diadem. Kiedy do-

tar艂a do celu, cmentarna brama by艂a uchylona. Pchn臋艂a j膮, dr偶膮c

na ca艂ym ciele. Pe艂na emocji jak panna m艂oda, kt贸ra zbli偶a si臋 do

o艂tarza, wiedz膮c, 偶e wszystko zosta艂o jej przebaczone, skierowa艂a

si臋 do starej cz臋艣ci nekropolii.

Gwiazdy ozdobi艂y jej d艂onie kwiatem pomara艅czy, szpalery cy-

prys贸w odzianych we fraki cieni zerka艂y na ni膮 z podziwem, a sroki

z b艂yszcz膮cymi pi贸rami obsiad艂y panteony i grobowce. Wtedy go

zobaczy艂a, jak stoi przy p艂ycie ze swoim imieniem, jasny i pi臋kny

jak m艂odzieniec, kt贸rym nigdy nie przesta艂 by膰: kr贸tkie w艂osy i oczy

pe艂ne burzy rozja艣nione wieczno艣ci膮. Esteban wym贸wi艂 jej imi臋

i zanim us艂ysza艂a „kocham ci臋" i poca艂owa艂a go, poczu艂a, jak od

pe艂ni szcz臋艣cia dzieli j膮 tylko wo艅 trocin i skr臋conych wi贸rk贸w.

Rano grabarz znalaz艂 j膮 martw膮 na grobie ukochanego. By艂o

to cia艂o ponad pi臋膰dziesi臋cioletniej kobiety, ale na jej ustach b艂膮-

ka艂 si臋 u艣miech, kt贸rego nie zdo艂a艂a zgasi膰 nawet wstrzemi臋藕li-

wo艣膰 ca艂unu.

PODZI臉KOWANIA

Dzi臋kuj臋 Clarze Obligado za wszystko, czego mnie nauczy艂a, za

jej wk艂ad w powstanie tej powie艣ci, a tak偶e mojemu wydawcy Al-

bertowi Marcosowi za pomoc i zach臋t臋, kt贸rych mi nie szcz臋dzi艂

a偶 do ko艅ca pracy.

Sk艂adam r贸wnie偶 podzi臋kowania Belen Cerradzie i Miguelowi

Angelowi Rinc贸n, kt贸rzy zabrali mnie na polowanie, ocalili z cha-

osu informacyjnego, w kt贸ry popad艂am, i nieustannie wspierali.

I przyjacio艂om z warsztat贸w literackich za niezliczone popo艂udnia

sp臋dzone przy ba艣niach i frytkach.

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,

ul. Ko艣ciuszki 37, 30-105 Krak贸w. Wydanie I, 2010.

Druk: Colonel, ul. D膮browskiego 16, Krak贸w.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inz ogrod 2
Ogr贸d Zoologiczny
199702 freud wiecznie zywy
Lenin wiecznie 偶ywy z Komorowskim w tle
Powitanie wiosny w grupie 3, Scenariusze imprez
Kruszaniec, Ogrod, Ciasta i torty
POLSKA XVI-XVII wieczna
OGR脫D PRZY PA艁ACU CZARTORYSKICH W PU艁AWACH
OGR脫D BIA艁Y
Umowa spo艂eczna w XVII wiecznej Anglii
SCENARIUSZ ZAJ臉膯 艢WIETLICOWYCH zwiastuny wiosny09
Ogr贸d Do艣wiadcze艅 w Krakowie
zwiastuny wiosny 5 pol kartka 5 6
Od Napoleona do wiosny ludow (t Nieznany (2)
MIASTO OGR脫D
Ogr贸d sama rado艣膰
Sernik mandarynkowy, Ogrod, # Ciasta

wi臋cej podobnych podstron