1 Bractwo rozy


DAVID MORRELL

BRACTWO RÓŻY

(Przełożył: Krzysztof Adamski)

Dla Donny

Im szybciej mijają lata

tym silniejsza jest miłość

PROLOG

UKŁAD ABELARDA

Uczcie ich polityki i wojny,

by ich synowie mogli studiować

medycynę i matematykę,

a wnuki miały prawo zajmować się

poezją, muzyką i architekturą...

John Adams

Zbieg

Paryż, wrzesień 1118 roku.

Pierre Abelard, przystojny kanonik z Katedry Notre Dame, uwiódł swoją piękną uczennicę Heloizę. Zaszła w ciążę, a doprowa­dzony tym do wściekłości jej wuj Fulbert zapłonął pragnieniem zemsty. Wczesnym niedzielnym rankiem trzej wynajęci przez Fulberta zabójcy napadli Abelarda, kiedy ten udawał się na mszę, wykastrowali go i pozostawili, by zmarł z powodu odniesionych ran. Ten jednak przeżył, ale w obawie przed dalszą zemstą szukał schro­nienia. Początkowo zbiegł do klasztoru Saint Denis pod Paryżem. Kiedy wracał do zdrowia, dowiedział się, że pewni ludzie ubiegający się o względy Fulberta ponownie spiskują przeciwko niemu. Uciekł więc po raz drugi, tym razem do Quincey, niedaleko Nogent, gdzie znalazł bezpieczne schronienie, któremu nadał nazwę “Paraclete” - Pocieszyciel - na cześć Ducha Świętego.

I w ten oto sposób znalazł wreszcie sanktuarium.

Reguła sanktuariów

Paryż, wrzesień 1938 roku.

W niedzielę, dwudziestego ósmego Edouard Daladier, minister obrony Francji, wygłosił przez radio następujący komunikat do na­rodu francuskiego:

Dziś, wczesnym przedpołudniem otrzymałem od rządu niemieckiego zaproszenie na spotkanie z kanclerzem Hitlerem, panem Mussolinim i panem Chamberlainem w Monachium. Zaproszenie to przyjąłem.

Następnego popołudnia, kiedy w Monachium odbywały się roz­mowy, pewien aptekarz na usługach gestapo zapisał w swoim note­sie, że ostatni z pięciu czarnych mercedesów, rocznik 1938, minął jego punkt obserwacyjny w aptece i podjechał przed niepozornie wyglądający, licowany kamieniem budynek przy Bergener Strasse 36 w Berlinie. Tak jak i poprzednio, potężnie zbudowany kierowca w cywilnym ubraniu wysiadł z samochodu, dyskretnie zlustrował prze­chodniów na ruchliwej ulicy i otworzył drzwiczki swemu jedynemu pasażerowi, elegancko ubranemu starszemu mężczyźnie. Wprowa­dziwszy pasażera przez ciężkie drewniane drzwi do trzypiętrowego budynku kierowca udał się do odległego o trzy przecznice magazynu, by czekać na dalsze polecenia.

Ostatni z przybyłych dżentelmenów zostawił swój płaszcz i kape­lusz u wartownika, siedzącego przy biurku za metalową barierką w niszy po prawej stronie drzwi. Wartownik taktownie nie obszukał mężczyzny, jednak poprosił go o pozostawienie teczki. I tak nie będzie jej potrzebował, robienie notatek było zabronione.

Następnie wartownik sprawdził jego dokumenty i nacisnął guzik pod biurkiem, tuż obok leżącego lugera. Momentalnie pojawił się drugi agent gestapo i odprowadził gościa do pokoju na drugim końcu holu. Mężczyzna wszedł do środka. Agent zamknął za nim drzwi.

Gościem był John “Teksańczyk” Auton. Miał pięćdziesiąt pięć lat. Był wysoki, przystojny, nosił wąsy koloru pieprzu i soli. Nie zwleka­jąc usiadł na wolnym krześle i gotów do rozmów skinął głową pozo­stałym czterem mężczyznom, którzy zjawili się przed nim. Znał ich dobrze. Nazywali się: Wilhelm Smeltzer, Anton Girard, Percival Landish i Władimir Łazensokow. Byli szefami wywiadów Rzeszy Niemieckiej, Francji, Anglii i Związku Radzieckiego Auton repre­zentował amerykański Departament Stanu.

Pokój pozbawiony był jakichkolwiek sprzętów, poza krzesłami i popielniczkami leżącymi przed każdym z obecnych. Żadnych mebli, obrazów, półek na książki, zasłon czy dywanów. Nie było nawet żyrandola. Ten surowy wystrój wnętrza był pomysłem Smeltzera, który w ten sposób chciał upewnić zebranych, że nie ukryto tu żadnych mikrofonów.

- Panowie - powiedział Smeltzer - sąsiednie pokoje są puste.

- Monachium - zauważył Landish.

Smeltzer roześmiał się. - Jak na Anglika przechodzi pan od razu do rzeczy.

- Dlaczego pan się śmieje? - zapytał Smeltzera Girard. - Wszyscy wiemy, że właśnie teraz Hitler żąda, żeby mój kraj i Anglia wycofały swoje gwarancje wobec Czechosłowacji, Polski i Austrii. - Ze względu na Amerykanina mówił po angielsku.

Smeltzer zapalił papierosa, unikając odpowiedzi.

- Czy Hitler ma zamiar wkroczyć do Czechosłowacji? - zapytał Łazensokow.

Smeltzer wzruszył ramionami i wydmuchał dym.

- Zaprosiłem panów tutaj, gdyż jako przedstawiciele tej samej profesji powinni­śmy być przygotowani na każdą ewentualność.

“Teksańczyk” Auton zmarszczył brwi.

- Nie darzymy szacunkiem ideologii naszych państw - ciągnął Smeltzer - ale w pewien sposób jesteśmy do siebie podobni. Uwiel­biamy skomplikowaną strukturę naszej profesji.

Skinęli głowami.

- Chce pan zaproponować nam nowe komplikacje? - zapytał Ro­sjanin.

- Chłopcy, dlaczego do cholery, nie powiecie, co wam chodzi po głowie - wycedził “Teksańczyk” Auton.

Rozległy się chichoty.

- Takie bezpośrednie stawianie sprawy niweczy połowę przyje­mności - odpowiedział mu Girard i zwrócił się wyczekująco w stronę Smeltzera.

- Bez względu na wynik nadchodzącej wojny - ciągnął Smeltzer - musimy zagwarantować sobie nawzajem, że nasi przedstawiciele uzyskają możliwość ochrony.

- Niemożliwe - oświadczył Rosjanin.

- Jakiego rodzaju ochrony? - zapytał Francuz.

- Ma pan na myśli pieniądze? - dodał “Teksańczyk”.

- Są niestabilne. To musi być złoto lub brylanty - zauważył An­glik.

Niemiec skinął głową.

- Mówiąc bardziej precyzyjnie, chodzi o bezpieczne miejsca, w których można je pozostawić. Na przykład sprawdzone banki w Genewie, Lizbonie i Meksyku.

- Złoto - szyderczo powiedział Rosjanin. - A co panowie propo­nują, byśmy zrobili z tym kapitalistycznym towarem?

- Założyć system sanktuariów - odparł Smeltzer.

- Co w tym nowego? Przecież już je mamy - zauważył Auton.

Pozostali nie zwrócili na niego uwagi.

- Domyślam się, że również pensjonaty? - zapytał Smeltzera Girard.

- To oczywiste - odpowiedział Niemiec. - Pozwolą mi panowie na kilka wyjaśnień ze względu na obecność mojego amerykańskiego przyjaciela. Każda z naszych instytucji ma już swoje sanktuaria, to prawda. Bezpieczne miejsca, gdzie Agenci mogą udać się, by - po­wiedzmy - wypocząć, odebrać instrukcje lub przesłuchać informato­ra. Mimo że każdy wywiad stara się zachować te miejsca w tajemnicy, w końcu inne wywiady dowiadują się o ich lokalizacji, zatem miejsca te nie są naprawdę bezpieczne. Choć bronią ich uzbrojeni ludzie, przeważające siły wroga mogą zdobyć każde sanktuarium i zabić każdego, kto szuka tam azylu.

“Teksańczyk” Auton wzruszył ramionami.

- Ryzyko jest nieunik­nione.

- Właśnie się nad tym zastanawiam - ciągnął Niemiec. - Chciał­bym zaproponować coś nowego: pewne rozwinięcie tej koncepcji i jej udoskonalenie. W ekstremalnych okolicznościach agent z dowol­nego wywiadu miałby szansę na azyl w starannie dobranych mia­stach na całym świecie. Proponuję Buenos Aires, Poczdam, Lizbonę i Oslo. Wszyscy prowadzimy tam interesy.

- Aleksandria - poddał Anglik.

- To do przyjęcia.

- Montreal - powiedział Francuz. - Jeżeli wojna potoczy się nie po mojej myśli, może będę tam mieszkać.

- Chwileczkę - powiedział “Teksańczyk”. - Chcecie, żebym uwie­rzył, że w tych sanktuariach wasi chłopcy podczas wojny nie zabiją moich chłopców?

- Dopóki wrogi agent pozostanie wewnątrz, nic mu nie grozi - powiedział Niemiec. - W naszym zawodzie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że stale towarzyszą nam niebezpieczeństwo i napięcie. Przy­znaję, że nawet Niemcy czasami potrzebują odpoczynku.

- Uspokojenia nerwów, zagojenia ran - dodał Francuz.

- To nam się należy - powiedział Anglik. - A jeżeli jakiś agent chce się wycofać na zawsze z zawodu, powinien mieć możliwość przenieść się z sanktuarium do pensjonatu i korzystać z immunitetu do końca życia. Oczywiście musi otrzymać złoto i diamenty na fun­dusz emerytalny.

- W nagrodę za wierną służbę - powiedział Niemiec. - Będzie to zachętą dla nowych rekrutów.

- Jeżeli wypadki potoczą się tak, jak przewiduję - zauważył Fran­cuz - wszyscy możemy potrzebować zachęty.

- A jeśli wypadki potoczą się tak, jak ja przewiduję - odparł Niemiec - będę dysponować wystarczającą zachętą. Jestem rozważ­nym człowiekiem. Czy wszyscy się ze mną zgadzają?

- Jakie gwarancje otrzymamy, że naszym ludziom nic nie grozi w tych sanktuariach? - zapytał Anglik.

- Słowo kolegów z branży.

- Jaka kara w razie naruszenia układu?

- Najwyższa.

- Zgoda - powiedział Anglik.

Amerykanin i Rosjanin zachowali milczenie.

- Wyczuwam jakiś opór u przedstawicieli naszych młodszych na­cji - stwierdził Niemiec.

- Zgadzam się i spróbuję uzyskać odpowiednie fundusze - powie­dział Rosjanin. - Ale nie mogę zapewnić współpracy Stalina. Nigdy nie zezwoli na ochronę obcych agentów na terenie Związku Radziec­kiego.

- Ale gwarantuje pan nietykalność wrogiego agenta, dopóki ten znajduje się w wyznaczonym sanktuarium?

Rosjanin skinął niechętnie głową.

- A pan, Auton?

- No dobrze. Pójdę na to. Dorzucę trochę pieniędzy, ale nie chcę żadnego z tych schronisk na amerykańskim terytorium.

- A więc, uwzględniając te zastrzeżenia, wszyscy się zgadzają?

Zebrani skinęli głowami.

- Będziemy potrzebować jakiejś zaszyfrowanej nazwy dla tego układu - powiedział Landish.

- Proponuję “hospicjum” - powiedział Smeltzer.

- Nie do przyjęcia - sprzeciwił się Anglik. - Połowę szpitali nazy­wa się hospicjami.

- W takim razie zaproponuję coś innego - odezwał się Francuz. - Wszyscy jesteśmy wykształconymi ludźmi. Z pewnością przypomina­ją sobie panowie historię mojego rodaka z czasów średniowiecza: Pierre'a Abelarda.

- Kogo? - zapytał “Teksańczyk” Auton.

Girard wytłumaczył.

- Poszedł więc do kościoła i tam zapewniono mu ochronę? - upewnił się Auton.

- Tak. Sanktuarium.

- W takim razie nazwijmy to układem - zdecydował Smeltzer. - Układem Abelarda.

Dwa dni później, pierwszego października, w środę, francuski minister obrony Daladier po spotkaniu z Hitlerem w Monachium, przyleciał do Paryża.

Jego samolot wylądował na lotnisku Le Bourget. Kiedy pojawił się w drzwiach, powitały go falujące tłumy skandując: “Niech żyje Francja! Niech żyje Anglia! Niech żyje pokój”!

Wymachując flagami i wiązankami kwiatów tłum przełamał solid­ne barierki ustawione przez policję. Reporterzy wbiegli na alumi­niowy podest, by przywitać ministra obrony.

Daladier stał oniemiały.

Zwracając się do Foucaulta z agencji Reutera mruknął:

- Niech żyje pokój? Czy oni nie rozumieją, co zamierza Hitler? Banda idio­tów!

Paryż, godzina siedemnasta, trzeciego września 1939 roku.

W głośnikach radiowych spiker przerwał “Michelin Theater”, by oznajmić, że Francja znalazła się oficjalnie w stanie wojny z Nie­mcami.

Radio zamilkło.

W Buenos Aires, Poczdamie, Lizbonie, Oslo, Aleksandrii i w Mon­trealu zainaugurowały działalność międzynarodowe sanktuaria naj­większych w świecie organizacji wywiadowczych. W 1941 roku sieć ta objęła również Japonię, a w 1953 Chiny.

Sanktuaria zaczęły działać.

Księga pierwsza

Sanktuarium

Człowiek z nawykami

I.

Vail, Kolorado.

Śnieg padał coraz gęściej, oślepiając Saula. Ostro pracując na stoku, zjeżdżał na nartach w coraz głębszym puchu. Wszystko - niebo, powietrze, ziemia - przybrało białą barwę. W polu widzenia miał tylko białe kłęby śniegu. Szusował w dół przez mleczny chaos.

Istniała możliwość, że uderzy w drzewo lub spadnie z niewidocz­nego urwiska. Nie dbał o to. Ogarnęła go euforia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiatr chłostał mu policzki. Skręcił christianą w lewo, a potem w prawo. Wyczuł, że stok łagodnieje, pojechał więc w dół “na krechę”.

Następne zbocze będzie bardziej strome. Otoczony białą poświa­tą odepchnął się kijkami, by nabrać prędkości. Czuł ssanie w żołąd­ku. Uwielbiał to. Pustka. Z przodu i z tyłu nie było nic. Ani prze­szłość, ani przyszłość nie miały znaczenia. Istniało tylko teraz - i to było cudowne.

Zamajaczył przed nim ciemny kształt.

Ostro skręcił w lewo i zatrzymał się wbijając krawędzie nart w śnieg. Czuł jak krew pulsuje mu w skroniach. Jakaś sylwetka prze­mknęła przed nim z prawej strony w lewą i rozpłynęła się w śniegu.

Szeroko otwierając ukryte za goglami oczy starał się coś dostrzec. Mimo wiatru usłyszał krzyk. Zaintrygowany zjechał pługiem w tym kierunku.

W kłębach burzy śnieżnej pojawiły się cienie. Ściana lasu.

Jęk.

Ujrzał rozciągniętego na drzewie narciarza. Na śniegu widać było plamy krwi. Pod kominiarką Saul zagryzł wargi. Nachylił się i zauwa­żył karmazynowy strumyczek spływający z czoła narciarza oraz wy­giętą groteskowo nogę.

Mężczyzna. Gęsta broda. Umięśniona klatka piersiowa.

Saul nie mógł wyruszyć po pomoc - w chaosie burzy śnieżnej było mało prawdopodobne, że odnajdzie to miejsce. A co gorsze, nawet gdyby sprowadził pomoc, do tego czasu narciarz mógłby zamarznąć na śmierć.

Pozostało tylko jedno wyjście. Nie ma co opatrywać ran na głowie lub złamaną nogę. Nic by to nie dało; szkoda czasu. Zdjął narty - swoje i rannego. Pośpieszył w stronę sosny i odłamał gęsto pokrytą igłami gałąź.

Położył ją na śniegu i przesunął na nią rannego, uważając, by zdrowa noga ułożona była pod złamaną. Chwycił za koniec gałęzi i, pochylony, zaczął ją ciągnąć. Śnieg zacinał coraz dokuczliwiej w twarz, a mimo rękawic narciarskich mróz kąsał dłonie. Jednak nie ustawał i centymetr po centymetrze schodził w dół.

Mężczyzna jęknął, kiedy Saul przeciągał go przez wykrot. Śnieg oblepił ich całkowicie. Ranny narciarz drgnął i omal nie spadł z gałęzi.

Saul pośpiesznie ułożył go ponownie na konarze. Nagle znieru­chomiał - czyjaś dłoń chwyciła go za ramię.

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pochylającą się nad nim sylwetkę z czarnym napisem “Patrol narciarski” na żółtym kombine­zonie z kapturem.

- W dół stoku! Sto metrów! Szałas! - wrzasnął mężczyzna pomaga­jąc Saulowi.

Pociągnęli narciarza po zboczu. Saul wpadł na szałas, zanim zdołał go dostrzec; plecami oparł się o dach z blachy falistej. Szarpnął za drzwi i potykając się wpadł do środka. Zawodzenie wichru przycichło. Zapanowała cisza.

Wyszedł z pustego szałasu i pomógł ratownikowi wciągnąć za­krwawionego narciarza do środka.

- Panu nic się nie stało? - zapytał Saula, który w odpowiedzi pokręcił głową. - Proszę tu z nim zostać, a ja sprowadzę pomoc - ciągnął. - Wrócimy śnieżnym skuterem za piętnaście minut.

Saul skinął głową.

- Świetnie się pan spisał - pochwalił go ratownik - Trzymajcie się. Nie damy wam zamarznąć.

Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Saul oparł się o ścianę i głęboko oddychając osunął się na ziemię. Wpatrywał się w jęczącego, mruga­jącego powiekami narciarza.

- Niech pan nie rusza nogą - powiedział. Mężczyzna drgnął i skinął głową. - Dzięki. Saul wzruszył ramionami.

Zaciskając z bólu powieki ranny powiedział:

- Koszmarne partac­two.

- Zdarza się.

- Nie powinno. Proste zlecenie.

Saul nie zrozumiał. Mężczyzna najwyraźniej majaczył.

- Nie przewidziałem zamieci - gniewnie powiedział ranny. Pul­sowały mu skronie. - Idiota ze mnie.

Saul usłyszał przebijający się przez odgłosy burzy odległy ryk zbliżających się skuterów śnieżnych. - Już jadą.

- Był pan kiedyś na nartach w Argentynie?

Saul poczuł ucisk w gardle. Majaczenie? Chyba nie.

- Raz. Dostałem krwotoku z nosa.

- Aspiryna ...

- ... pomaga na ból głowy - uzupełnił hasło Saul.

- Dziś wieczorem o dziesiątej. - Mężczyzna jęknął. - Cholerna zamieć. Kto mógł przewidzieć, że przez nią spartaczę robotę?

Ryk silników wzmógł się; skutery stanęły przed szałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka weszło trzech ratowników z Patrolu Narciarskiego.

- W dalszym ciągu czuje się pan dobrze? - zapytał jeden z nich Saula.

- Ze mną wszystko w porządku. Ale ten gość majaczy.

II.

Trzeba ustalić stały rozkład zajęć. Każdego dnia Saul działał zgodnie z przyjętym schematem, pojawiając się w ustalonych miej­scach o ustalonej porze. Ósma trzydzieści - śniadanie w kawiarni hotelowej. Potem półgodzinny spacer, zawsze tą samą trasą. Dwa­dzieścia minut kartkowania w księgarni. Jedenasta: narty - konsekwentnie na tych samych stokach.

Z dwóch powodów. Po pierwsze - jeżeli kurier zechce skontakto­wać się z nim, o każdej porze będzie wiedział, gdzie może go spotkać - chociaż właśnie był świadkiem, jak przypadek może zagrozić efe­ktywności takiej procedury. Po drugie - jeżeli Saul jest śledzony, jego ruchy będą tak łatwe do przewidzenia, że mogą sprowokować ogon do popełnienia pomyłki.

Dziś, bardziej niż zwykle, musiał uniknąć wszelkich podejrzeń. Pomógł zwieźć rannego do ambulansu. W schronisku porozmawiał z ratownikami w biurze Narciarskiego Patrolu, czekając na okazję do wymknięcia się. W pokoju hotelowym zrzucił kombinezon narciarski i włożył dżinsy oraz sweter. W barze pojawił się o zwykłej dla niego porze. Usiadł w zadymionej kawiarni i popijał coca-colę przygląda­jąc się rysunkowym filmom na gigantycznym ekranie telewizyjnym.

O siódmej, jak zawsze, zjadł kolację w restauracji hotelowej. O ósmej wybrał się na film, w którym Burt Reynolds ścigał się samo­chodami. Oglądał go już wcześniej i wiedział, że kończy się za kwa­drans dziesiąta. Kino wybrał ze względu na automat telefoniczny znajdujący się w toalecie męskiej. Upewnił się, że kabiny są puste, wrzucił do aparatu odpowiednią liczbę monet i dokładnie o dziesią­tej, zgodnie z poleceniem mężczyzny ze stoku, nakręcił zapamiętany numer.

Ochrypły męski głos zapoznał go z wynikami meczów koszykówki. Saul nie zwracał uwagi na nazwy zespołów. Interesowały go jedynie liczby; w sumie był o ich dziesięć. Razem tworzyły międzystanowy numer telefoniczny. Powtórzył go w pamięci.

Wyszedł z toalety i dyskretnie zlustrował hol, sprawdzając, czy nie jest obserwowany.

Nie dostrzegł żadnych oznak, że jest śledzony, choć naprawdę dobry ogon nie pozwoliłby się zauważyć.

Wyszedł z kina, uradowany, że zadymka wciąż trwa. W ciemno­ściach zamieci wśliznął się w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i zaczekał w alejce, by upewnić się, że nikt za nim nie idzie.

Nikt nie szedł.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i w odległym o dwie przecznice przypadkowym barze skorzystał z telefonu. Automat stal obok ele­ktronicznych gier, w ich hałasie nakręcił numer, jaki mu podano.

Kuszący kobiecy głos odpowiedział:

- Służba Informacyjna Ame­rykańskiego Stowarzyszenia Kierowców.

- Romulus.

- Ma pan spotkanie. Wtorek. Dziewiąta rano. Denver. Cody Road 48.

Odwiesił słuchawkę. Wyszedł z baru i pod osłoną śnieżycy pojawił się w hotelu, tak wyliczając czas, by wyglądało na to, że po seansie wybrał się na zwyczajowy trzydziestominutowy spacer.

- Jakieś wiadomości dla Grismana? - zapytał recepcjonistę. -Pokój dwieście jedenaście.

- Niestety nie, proszę pana.

- W porządku.

Nie skorzystał z windy i schodami wszedł na górę. Umieszczony pod drzwiami jego pokoju włos pozostał dokładnie tam, gdzie zosta­wił go wychodząc; w ten sposób upewnił się, że nikt nie wszedł do środka podczas jego nieobecności. Jeszcze jeden rutynowy dzień.

Z dwoma wyjątkami.

III.

Trzymaj się ustalonej procedury. Saul kupił bilet w ostatnim momencie i wszedł do autobusu, kiedy kierowca uruchomił silnik. Usiadł z tyłu i obserwował, czy ktoś wchodzi po nim.

Nikt nie wszedł.

Podczas gdy autobus wyjeżdżał z dworca, usiadł wygodniej, wpa­trując się w hoteliki Vail i odległe punkty narciarzy na ośnieżonych stokach gór.

Lubił autobusy. Zajmując miejsce z tyłu zawsze mógł sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Kupno biletu nie wymagało wciągnięcia nazwiska do komputerowego banku danych; z tego też powodu nie poleciał samolotem ani nie wynajął samochodu - nie chciał pozostawić po sobie śladu. Co więcej, autobus po drodze zatrzymywał się kilkakrot­nie. Mógł wysiąść na każdym z przystanków, nie zwracając na siebie uwagi.

Chociaż wykupił bilet do Salt Lake City, wcale nie miał zamiaru tam dotrzeć. Po godzinnej jeździe z Vail na zachód wysiadł w Placer Springs. Odczekał chwilę, upewniając się, czy ktoś wyszedł za nim, i kupił bilet do Denver. Wsiadł do następnego autobusu jadącego na wschód i opadł na siedzeniu z tyłu. Przeanalizował swoje postępo­wanie i doszedł do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Gdyby go ktoś śledził, z pewnością byłby teraz zaskoczony, wkrótce zacząłby się denerwować i prowadzić gorączkowe rozmowy telefoniczne. Nie miało to dla Saula znaczenia. Teraz był wolny.

I gotowy do pracy.

IV.

Wtorek, dziewiąta rano. Wiatr w Denver wyciskał łzy z oczu. Wiszące nad górami szare chmury upodobniały ranek do zmierzchu. Mimo pikowanej kurtki drżał z zimna, stojąc na rogu ulicy w dzielni­cy podmiejskiej. Zmrużonymi oczyma wpatrywał się w budynek mię­dzy przecznicami.

Budynek był długi, niski i szary. Odliczając od narożnej kamieni­cy Saul zorientował się, że dom stoi przy Cody Street 48. Przeszedł przez zmieniający się w błoto śnieg i stanął przed budynkiem. Dotarł tu miejskimi autobusami, często przesiadając się po drodze, jednak na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła. Dostrzegł kilka samocho­dów; żaden nie wydal mu się znajomy.

Tuż przed domem zatrzymał się zdziwiony, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w gwiazdę Dawida nad drzwiami. Synagoga? Był Żydem i zastanawiał się, czy dobrze zrozumiał instrukcję. Oczywi­ście zdarzały mu się już spotkania w dziwnych miejscach ...

Ale synagoga? Ciarki przebiegły mu po krzyżu.

Niechętnie wszedł do środka. Zobaczył przed sobą mroczny hol. Rozszerzonymi nozdrzami wciągał zapach kurzu. Trzask zamyka­nych drzwi odbił się echem we wnętrzu.

Zapadła cisza. Ze skrzynki na stole wybrał jarmułkę, włożył czar­ną czapeczkę na tył głowy i z zaciśniętymi ustami otworzył następne drzwi.

Świątynia. Gęste i ciężkie powietrze zdawało się być przesycone napięciem. Odnosił wrażenie, że coś go przygniata. Ruszył do przo­du.

W pierwszej ławce siedział mężczyzna, wpatrując się w biała kurtynę skrywającą Arkę. Lata używania wyświeciły jego jarmułkę. Stary człowiek spuścił wzrok na modlitewnik.

Saul wstrzymał oddech. Poza tym starcem w świątyni nie było nikogo. Coś tu nie jest w porządku.

Stary człowiek odwrócił się w jego stronę. Saul zastygł w napię­ciu.

- Shalom - powiedział starzec. Niemożliwe.. Tym człowiekiem był...

V.

...Eliot.

Stał obok ławki. Jak zawsze miał na sobie czarny garnitur z kami­zelką. Tego samego koloru płaszcz i filcowy kapelusz leżały na sie­dzeniu obok. Miał sześćdziesiąt siedem lat; był aryjczykiem - wyso­kim, wychudzonym i przygarbionym. W ściągniętej, szarej zatroska­nej twarzy lśniły ciemne oczy.

- Shalom - odpowiedział Saul, uśmiechając się ciepło. Kiedy podchodził do starszego pana, coś dławiło go w gardle.

Objęli się. Czując na swoim policzku pomarszczone wargi, Saul oddał pocałunek. Przyjrzeli się sobie uważnie.

- Dobrze wyglądasz - powiedział Saul.

- Kłamstwo, ale biorę je za dobrą monetę. To ty wyglądasz dobrze.

- Trening.

- Jak twoje rany?

- Bez powikłań.

- Postrzał brzucha. - Eliot pokręcił głową. - Kiedy usłyszałem o tym, co się stało, chciałem cię odwiedzić.

- Ale nie mogłeś. Rozumiem to.

- Miałeś dobrą opiekę?

- Przecież wiesz. Przysłałeś najlepszych lekarzy.

- Najlepszy zasługuje na najlepsze.

Saul zmieszał się. Rok temu był najlepszy. Ale teraz?

- Kłamstwo - powiedział. - Nie zasłużyłem na to.

- Wciąż żyjesz.

- Mam szczęście.

- Umiejętności. Komuś gorszemu nie udałoby się uciec.

- Nie powinno do tego dojść - powiedział Saul. - To ja planowa­łem operację. Sądziłem, że uwzględniłem wszystkie czynniki. Myli­łem się. Sprzątaczka... Na miłość boską, powinna być na innym piętrze. Nigdy nie sprzątała tego pokoju tak wcześnie.

Eliot rozłożył ręce.

- Dokładnie mój punkt widzenia. Przypadek. Jego nie można przewidzieć.

- Przecież wcale tak nie myślisz - zaprotestował Saul. - Zawsze twierdziłeś, że słowo przypadek zostało wymyślone przez ludzi sła­bych dla ukrycia swoich pomyłek. Kazałeś nam dążyć do perfekcji.

- Zgoda. Ale... - Eliot zmarszczył brwi - perfekcji nie da się osiągnąć.

- Mnie prawie się udało. Rok temu. Nie rozumiem, co się stało.

Tak naprawdę to jednak się domyślał. Miał 185 centymetrów wzrostu i sto kilogramów mięśni bez grama tłuszczu. Tyle że trzydzieści siedem lat. Starzeję się, pomyślał, powinienem pójść w odstawkę. Nie chodzi tylko o tę robotę. Dwie poprzednie też spaprałem.

- Znów przypadek - powiedział Eliot. - Czytałem raporty. To nie była twoja wina.

- Patrzysz przez palce na moje błędy.

- Z powodu łączących nas więzów? - Eliot pokręcił głową. - Nie­prawda. Nigdy nie pozwalałem, by wpływały na mój osąd. Ale czasa­mi niepowodzenie może przynieść zbawienny efekt. Pod jego wpły­wem jesteśmy w stanie zdobyć się na więcej. - Z wewnętrznej kiesze­ni marynarki wyjął dwie kartki.

Saul przeczytał staranne drukowane pismo na pierwszej z nich. Numer telefonu. Zapamiętał treść i skinął głową. Eliot pokazał mu drugą. Instrukcja: sześć nazwisk, data i adres. Saul ponownie skinął głową.

Eliot odebrał kartki. Wziął do ręki kapelusz i płaszcz, wyszedł ze świątyni przez hol i skierował się do męskiej toalety. Trzydzieści sekund później Saul usłyszał spływającą wodę. Był pewny, że Eliot spalił kartki i spłukał z muszli popiół. Gdyby synagoga była na podsłuchu, z samej konwersacji niczego nie dałoby się wywniosko­wać o treści notatek.

Eliot wrócił do świątyni, zakładając po drodze płaszcz.

- Wyjdę tylnym wyjściem.

- Nie, poczekaj. Tak szybko? Miałem nadzieję, że porozmawiamy.

- Porozmawiamy. Po zakończeniu roboty.

- Jak twoje kwiaty?

- To nie jakieś tam kwiaty. To róże. - Eliot z udawaną naganą pogroził mu palcem. - Przez te wszystkie lata wciąż dokuczasz mi nazywając je kwiatami.

Saul wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Wyobraź sobie - ciągnął Eliot - że wyhodowałem interesującą odmianę. Niebieską. Nigdy jeszcze nie było róży o takim kolorze. Kiedy wpadniesz z wizytą, pokażę ci ją.

- Nie mogę się doczekać.

Uścisnęli się serdecznie.

- Jeżeli to ma jakieś znaczenie - powiedział Eliot - operacja, którą przeprowadzisz, ma na celu ochronę tego wszystkiego. - Wskazał gestem ręki na świątynię. - Jeszcze jedno. - Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął baton czekoladowy.

Saul poczuł ucisk w piersiach, kiedy brał go do ręki. Czekoladka “Baby Ruth”

- Wciąż pamiętasz.

- Zawsze. - W oczach Eliota pojawił się smutek.

Saul przełknął z trudem ślinę, patrząc jak Eliot wychodzi przez zaplecze; wsłuchiwał się w trzask zamykanych drzwi. Zgodnie z pro­cedurą odczeka dziesięć minut i wyjdzie od frontu. Tajemnicza wzmianka Eliota o celu roboty zaniepokoiła go, ale wiedział, że tylko coś ważnego mogło skłonić Eliota do osobistego przekazania mu instrukcji.

Z determinacją zacisnął pięści. Tym razem nie zawiedzie. Był sierotą i nie mógł pozwolić sobie na sprawienie zawodu jedynemu ojcu, jakiego kiedykolwiek znał.

VI.

Mężczyzna z wąsami żuł kawałek tortilli. Saul wytłumaczył mu, na czym polega zadanie. Oczywiście nie wymienili żadnych nazwisk. Saul widział go po raz pierwszy i nigdy już nie zobaczy. Ubrany w dres mężczyzna wytarł serwetką usta. Podbródek miał przecięty dołeczkiem.

Baltimore. Trzy dni później, druga po południu. Meksykańska restauracja była niemal pusta. Mimo to zajęli stolik w najbardziej odległym kącie.

Mężczyzna zapalił papierosa i uważnie przyglądał się Saulowi.

- Będziemy potrzebowali dużego wsparcia.

- Niekoniecznie - powiedział Saul.

- Znasz przecież zasady.

Saul skinął głową. Ustalone metody. Zespół złożony z czternastu ludzi, z których większość zajmowała się obserwacją; pozostali ku­powali ekwipunek, przekazywali wiadomości, dostarczali alibi. Każ­dy z tych ludzi wiedział o innych tak mało jak to tylko możliwe, a na godzinę przed wkroczeniem specjalistów do akcji znikali z pola widzenia. Metody efektywne i bezpieczne.

- W porządku - powiedział mężczyzna Saulowi. - Ale mamy tu sześciu do zrobienia. I trzeba to przemnożyć przez czternaście, co w efekcie daje osiemdziesiąt cztery. Równie dobrze moglibyśmy zwo­łać kongres, dać ogłoszenie do prasy i sprzedawać bilety.

- Niekoniecznie - powtórzył Saul.

- Powiedz mi więc coś na uspokojenie.

- Sprawa rozegra się równocześnie - w tym samym czasie i tym samym miejscu.

- A kto wie, kiedy to będzie. Możemy czekać cały rok.

- Za trzy tygodnie od jutra.

Mężczyzna spojrzał w dół na swojego papierosa. Saul powiedział mu, gdzie to się stanie. Mężczyzna zgasił papierosa.

- Mów dalej - powiedział.

- Możemy ograniczyć obserwacje do minimum. Po prostu upew­nimy się, że cała szóstka pojawiła się na spotkaniu.

- Być może. Jednak będziemy potrzebowali łączności. I kogoś, kto dostarczy towar.

- Ty to zrobisz.

- Nie ma sprawy. Ale wniesienie towaru do budynku nie będzie łatwe.

- To już nie twoje zmartwienie.

- Nie ma sprawy. Ale to nie trzyma się kupy. Nie podoba mi się. Jeżeli jednak chcesz to załatwić w ten sposób, możemy to zrobić z dwudziestoma ludźmi.

- Zgadza się - powiedział Saul. - Chcę to załatwić w ten sposób.

- O co tu chodzi?

- Powiedzmy, że przeprowadzałam kilka operacji z ludźmi, któ­rzy mnie zawiedli. Tracę wiarę w człowieka.

- Śmiechu warte.

- Przy tej robocie w miarę możliwości chcę polegać na sobie.

- I oczywiście na mnie. Będziesz musiał polegać na mnie.

Saul bacznie mu się przyjrzał. Kelnerka przyniosła rachunek.

- Ja płacę - powiedział Saul.

VII.

Posiadłość rozciągała się na całej przestrzeni doliny - trzypiętro­wa rezydencja, basen kąpielowy, korty tenisowe, stajnie, soczyście zielone pastwisko, ścieżki do jazdy konnej prowadzące przez las bardziej przypominający park, kaczki na stawie. Leżał w odległości pół mili, zanurzony w wysokiej trawie na porośniętej drzewami skarpie. Ciepłe wiosenne słońce świeciło mu za plecami, a jego promienie padały pod takim kątem, że refleksy w soczewkach lunety nie mogły ostrzec stojących przed domem ochroniarzy, że ktoś ich obserwuje. Bacznie przyjrzał się kłębom kurzu na szutrowej drodze - do domu zbliżała się limuzyna; cztery inne stały już zaparkowane przed garażem przeznaczonym dla sześciu samochodów. Limuzyna zatrzymała się przed domem. Ochroniarz ruszył na powitanie wycho­dzącego z niej człowieka.

- Powinien już tam być - z radiotelefonu leżącego obok Saula odezwał się chrapliwy głos mężczyzny, z którym rozmawiał w Baltimore. Radiotelefon dostrojony był do rzadko używanego pasma, istniało jednak zawsze prawdopodobieństwo, że ktoś przypadkowo podsłucha rozmowę, wyposażono więc radiotelefony w urządzenia szyfrujące. Tylko ktoś z innym dekoderem, dostrojonym do tej rzadko stosowanej częstotliwości, mógł odebrać czysty przekaz. - To już ostatni - ciągnął głos. - Sprawdź tożsamość. Jeżeli wliczyć gościa, który tu mieszka, w strefie jest sześć celów.

Saul nacisnął guzik “nadawanie” w radiotelefonie.

- Zajmę się nimi stąd. Wracaj do domu. - Wpatrywał się przez lunetę w dom. Przybysz wszedł do środka, a limuzyna dołączyła do pozostałych przed garażem.

Sprawdził czas. Wszystko idzie zgodnie z planem. Posiadłość była teraz czujnie strzeżona, jednak tydzień temu ochrona składała się tylko z jednego człowieka przy bramie, drugiego, który patrolował teren, i trzeciego w domu. Przez trzy noce z rzędu za pomocą nokto­wizora Starlite Saul obserwował posiadłość, zapoznając się z rozkładem wart. Ustalił, o której dokonywano zmian i o jakiej porze słabnie czujność wartowników - wreszcie zdecydował, że czwarta rano będzie najlepszym czasem na wyprawę. Pod osłoną ciemności podczołgał się przez las do posiadłości od tylu. Dokładnie o czwartej dwaj członkowie jego grupy na drodze biegnącej obok bramy odwrócili uwagę strażników udając nastolatków gwałtownie naciskają­cych pedały gazu podczas wyścigów na zrywność. Korzystając z roz­proszenia uwagi ochrony rezydencji, Saul uporał się z zamkiem podwójnych drzwi i wśliznął do piwnicy. Nie przejmował się syste­mem alarmowym od momentu, w którym zauważył, że strażnik nigdy go nie wyłączał podczas wchodzenia do domu. W piwnicy zapalił osłoniętą latarkę paluszkową, ukrył bryłę plastycznego materiału wybuchowego w rurze od pieca centralnego ogrzewania, uprzednio dołączywszy uruchomiany falami radiowymi detonator. Zebrał swój ekwipunek, zamknął drzwi i zniknął w lesie, wciąż słysząc ryki gruchotów kończących wyścig.

Dwa dni później pełny zespół ochrony szczelnie otoczył posiadłość. Podczas przeszukiwania domu jego członkowie mogli odnaleźć ładunek wybuchowy, ale ze swojego punktu obserwacyjnego Saul nie zauważył żadnego zamieszania. Strażnicy zdawali się zajmować wyłącznie otoczeniem domu.

Wkrótce dowie się, czy ładunek pozostał na miejscu. Zerknął ponownie na swój zegarek; minęło dwadzieścia minut. Tyle czasu wystarczyło mężczyźnie z dołeczkiem w brodzie na odjazd. Schował radiotelefon i lunetę w plecaku i skupił wzrok na pojedynczym źdźble trawy, ograniczając połę widzenia do tęgo stopnia, że trawka zaprzątnęła cały jego umysł. Uwolniony od emocji, osiągnąwszy spo­kój, wziął do ręki nadajnik radiowy i nacisnął guzik.

Rezydencja rozleciała się w kawałki. Wybuch w piwnicy wyrzucił ją w górę i na boki. Ściany roztrzaskały się, a w powietrze uniósł się rozrzucony we wszystkie strony gruz. Dach wzniósł się do góry i opadł z boku w kłębach kurzu i płomieni. Fala uderzeniowa dotarła do Saula. Nie zwrócił na nią uwagi i schował nadajnik do plecaka. Zignorował również dudnienie eksplozji i zbiegł ze skarpy do samo­chodu ukrytego na porośniętej chwastami ścieżce.

Samochód miał osiem lat. Członek zespołu odpowiedzialny za transport posługując się przybranym nazwiskiem kupił go za nie­wielką ilość gotówki od człowieka, który zamieścił w baltimorskiej gazecie ogłoszenie o sprzedaży. Nikt się nie dowie, że zawędrował aż tutaj.

Jechał nie przekraczając dozwolonej prędkości. Był spokojny; nie pozwalał sobie na uczucie satysfakcji, mimo że osiągnął to, o co prosił go jego ojciec.

VIII.

SZEŚĆ OSÓB ZGINĘŁO WSKUTEK EKSPLOZJI

COSTIGAN, Virginia /AP/ W czwartek wieczorem z nie wyjaśnionych powodów eksplozja zniszczyła odosobnio­ną posiadłość Andrew Sage'a, kontrowersyjnego magna­ta naftowego i doradcy prezydenta do spraw energetyki. Silny wybuch zabił Sage'a i pięciu niezidentyfikowa­nych gości, którzy - jak sądzą dobrze poinformowane źródła - byli reprezentantami różnych wielkich amery­kańskich korporacji, wchodzących w skład Fundacji Paradygma założonej ostatnio przez Sage'a. - Rodzina pana Sage'a jest w zbyt wielkim szoku, by rozmawiać na ten temat - oznajmił urzędnik FBI pod­czas konferencji prasowej. - O ile udało nam się ustalić. pan Sagę zwołał coś w rodzaju szczytu przemysłowego w celu rozwiązania narodowego kryzysu ekonomicznego.

Oczywiście prezydent jest głęboko wstrząśnięty. Stracił nie tylko zaufanego doradcę, ale i bliskiego przyjaciela. Podczas eksplozji rodzina Sage'a była nieobecna w swo­jej wiejskiej posiadłości. Kilku członków obstawy zosta­ło zranionych przez wyrzucone podmuchem kawałki gruzu. Ekipa śledcza kontynuuje przeszukiwanie zgliszcz w celu ustalenia przyczyny wybuchu.

IX.

Saul ponownie przeczytał artykuł na pierwszej stronie, złożył gazetę i odchylił się do tyłu w swoim krześle. Obok jego stolika przeszła kelnerka o obfitych, wylewających się z kostiumu kształtach. Obrzucił spojrzeniem pianistę w holu, potem przeniósł wzrok na hałaśliwe kasyno, w stronę stolików do blackjacka i nad­zorcy gry bacznie obserwującego tłum.

Był zaniepokojony. Zmarszczył brwi i próbował zastanowić się nad przyczyną. Ewakuacja z miejsca akcji odbyła się bez przygód. Pozostawił samochód w handlowej dzielnicy Waszyngtonu i wsiadł w autobus do Atlantic City. Upewnił się, że nikt go nie śledzi.

W takim razie dlaczego się martwi? Nie przestawał się nad tym zastanawiać, wsłuchując się w klekot automatów do gry.

Eliot nalegał na użycie materiałów wybuchowych. Ale Saul wie­dział, że zadanie można było wykonać w o wiele mniej widowiskowy sposób. Tych sześciu ludzi mogło umrzeć jeszcze przed spotkaniem z najwyraźniej naturalnych przyczyn, w różnym czasie i odległych od siebie miejscach kraju: atak serca, wylew, samobójstwo, wypadek drogowy... Było jeszcze wiele innych możliwości. Ludzie z branży dostrzegliby związek między tymi zdarzeniami i zrozumieliby, co to oznacza, obyłoby się bez rozgłosu. Saul doszedł więc do wniosku, że celem tej akcji było nadanie rozgłosu. Ale dlaczego? Instynkt ostrze­gał go. Rozgłos kłócił się z zasadami, jakie mu wpojono podczas szkolenia. Eliot zawsze kładł duży nacisk na subtelność rozwiązań. W takim razie dlaczego Eliot naglę się zmienił?

Przeszkadzała mu jeszcze jedna sprawa - Atlantic City, aktualne miejsce pobytu. Po wykonaniu zlecenia zawsze odwiedzał z góry ustaloną, nie rzucającą się w oczy skrzynkę kontaktową - w tym przypadku szafkę jednej z sal gimnastycznych w Waszyngtonie - zawierającą pieniądze i instrukcje, gdzie ma zniknąć. Eliot wiedział, że Saul preferuje góry, zwłaszcza Wyoming i Kolorado. Eliot, w dowód przychylności - zawsze wyrażał na nie zgodę. W takim razie dlaczego, do cholery, wysłał mnie do Atlantic City? - pomyślał. Nigdy tu nie był. Nie lubił tłumu. Tolerował go jedynie podczas jazdy na nartach. Tutaj ludzie roili się wokół niczym insekty.

Coś było nie tak. Polecenie użycia ładunków wybuchowych, przy­jazd do Atlantic City - to były rażące pogwałcenia rutyny. Wsłuchując się w stukot ruletki Saul poczuł, że dłonie go swędzą, co było oznaką niepokoju.

Opuścił bar i podszedł do stołów z blackjackiem. Nienawidził tłumu, ale w szafce w sali gimnastycznej znalazł dwa tysiące dolarów i polecenie, by zagrał.

Zaakceptował tę przykrywkę; znalazł wolne krzesło i kupił żetony za pięćset dolarów. Postawił żeton za dwadzieścia pięć dolarów. Dostał króla i królową.

Rozdający przebił blackjackiem.

X.

- Cholerne sukinsyny - zaklął prezydent i uderzył pięścią w otwartą dłoń. Nie spał przez całą noc. Wiadomość o eksplozji wstrząsnęła nim o wiele bardziej niż ostatnia próba zamachu na jego życie. Bardzo się postarzał. Drżał ze zmęczenia. Żal i gniew ściągnęły mu twarz. - Chcę dostać tego faceta, który zabił mojego przyjaciela. Chcę dorwać tych skurwysynów... - prezydent przerwał nagle. W przeciwieństwie do swoich poprzedników doceniał mądrość milcze­nia. To, czego nie powiedział, nie może być użyte przeciwko niemu.

Eliot zastanawiał się, czy prezydent wie, że taśmy z nagraniami z rozmów w Gabinecie Owalnym są kopiowane.

Dyrektor CIA siedział obok Eliota. - KGB natychmiast skontakto­wało się z nami. Zdecydowanie zaprzeczyli jakimkolwiek związkom z tą sprawą.

- Oczywiście, że zaprzeczyli - powiedział prezydent.

- Ale wierzę im - powiedział dyrektor. - Robota była zbyt wido­wiskowa. To nie w ich stylu.

- Właśnie chcą, żebyśmy tak myśleli. Zmienili swoją taktykę, żeby wprowadzić nas w błąd.

- Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale nie sądzę - powie­dział dyrektor. - Zapewniam pana, że sowietom nie podoba się zwrot w naszej polityce bliskowschodniej - zerwanie z Żydami i zwrócenie w stronę Arabów. Zawsze liczyli na nasze proizraelskie nastawienie. Wykorzystywali je, by ustawiać Arabów przeciwko nam. Teraz my robimy to, czym oni zajmowali się do tej pory. Są zdenerwowani.

- A więc zgodnie z logiką powinni nam przeszkodzić - zauważył prezydent. - Nasz układ z Arabami jest prosty. Jeżeli odwrócimy się od Żydów, Arabowie sprzedadzą nam taniej ropę. Fundacja Paradygma została zawiązana, by utrzymać w tajemnicy negocjacje z Arabami - zamiast rządów, rozmawiają ze sobą biznesmeni. Znisz­czenie Fundacji oznacza zerwanie negocjacji i zarazem ostrzeżenie pod naszym adresem, byśmy nie próbowali raz jeszcze.

- Oczywiście, to brzmi sensownie - zgodził się dyrektor. - Zbyt sensownie. Rosjanie wiedzą, kogo byśmy winili. Gdyby chcieli nam przeszkodzić, zatarliby ślady. Stać ich na więcej sprytu.

- W takim razie, u diabła, kto to zrobił? FBI znalazło rękę Andrewa pół mili od zgliszcz. Chcę wyrównać porachunki z tym gościem. Kto to zrobił? Kadafi? Castro?

- Nie sądzę - powiedział dyrektor.

- My to zrobiliśmy - powiedział Eliot. Do tej pory nie odzywał się, czekając na właściwy moment.

Oszołomiony prezydent obrócił się w stronę Eliota.

- My co?

- Przynajmniej pośrednio. Zrobił to jeden z naszych ludzi. Oczy­wiście nie była to oficjalna robota.

- Na Boga! Mam nadzieję.

- Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek - dodał Eliot.

Dyrektor, który równocześnie był zwierzchnikiem Eliota, obrzucił go oburzonym spojrzeniem. - Mnie o tym nie powiedziałeś.

- Nie było okazji. Dowiedziałem się o tym tuż przed spotkaniem. Obserwowaliśmy faceta przez kilka miesięcy. Spartaczył kilka po­przednich zleceń. Zachowywał się nieobliczalnie. Postanowiliśmy z niego zrezygnować. Na trzy tygodnie przed wybuchem zniknął z pola widzenia. Dzisiaj zjawił się ponownie. Udało nam się odtworzyć jego ruchy. Ustaliliśmy, że podczas wybuchu był w pobliżu.

Prezydent zbladł.

- Słucham dalej.

- Jest teraz w Atlantic City. Pod obserwacją. Wygląda na to, że ma dużo pieniędzy. Przegrywa w blackjacka.

- Skąd ma tyle pieniędzy? - zapytał prezydent, zmrużywszy oczy.

- Jest Żydem. Mossad pomagał nam w jego procesie szkolenia. Brał udział w walkach podczas ich Wojny Sześciodniowej w siedem­dziesiątym trzecim. Prowadzi wystawny tryb życia, na który nie mó­głby sobie pozwolić, gdybyśmy go zwolnili. Uważamy, że Izraelczycy przekupili go.

- To brzmi sensownie - przyznał niechętnie dyrektor.

Prezydent zacisnął pięść.

- Ale czy możecie to udowodnić? Może­cie dać mi coś, co pozwoli zrobić awanturę Tel-Awiwowi?

- Pogadam z nim. Istnieją sposoby na ożywienie konwersacji.

- Interesuje mnie jeszcze, czy mamy opracowane sposoby postę­powania z podwójnymi agentami?

Słysząc pokrętny język prezydenta, Eliot ponownie zastanowił się, czy wie on o kopiowaniu taśm z nagraniami z Owalnego Gabine­tu.

Taktownie skinął głową.

- Sugeruję skorzystanie z nich - powiedział prezydent. - Nie ma to większego znaczenia, ale dla mojej satysfakcji - jak on się nazywa?

XI.

Po wyjściu z restauracji kasyna Saul dostrzegł w tłumie mężczy­znę, który nagle odwrócił się i poszedł w drugą stronę. To był czło­wiek z dołeczkiem w podbródku i wąsami. Nie, to niemożliwe. Wi­dziany z tyłu, mężczyzna miał tę samą szczupłą sylwetkę. Identyczny kolor włosów i uczesanie. Z tym człowiekiem Saul rozmawiał w Baltimore. Z człowiekiem, który pomógł mu w robocie.

Mięśnie Saula napięły się. To na pewno pomyłka. Kiedy po wyko­naniu zadania grupa ulega rozproszeniu. Agencja nigdy nie wysyła dwóch ludzi, by ukryli się w tym samym miejscu. Ze względów ostroż­ności ludzie z zespołu nie powinni ponownie widzieć się nawzajem lub w jakikolwiek sposób być ze sobą powiązani. W takim razie co robi tu ten człowiek?

Spokojnie, powiedział sobie Saul. Pomyliłeś się. Idź za facetem i przyjrzyj mu się jeszcze raz.

Mężczyzna wmieszał się w tłum; przesuwał się korytarzem aż do wyjścia. Saul wyminął dwie kobiety i rząd maszyn do gry. Przypo­mniał sobie moment, w którym zobaczył mężczyznę: zawrócił nagle, jakby przypominając sobie o czymś. Być może. A może odwrócił się, bo chciał uniknąć rozpoznania?

Saul otworzył drzwi i zobaczył pogrążoną w półmroku pustą salę koncertową. Występy zaczną się dopiero za kilka godzin. Puste stoli­ki. Scena ukryta za kurtyną.

Prawa strona kurtyny zadrżała.

Zbiegł po wyłożonych pluszem schodach. Minąwszy ostatni rząd stolików, oparł się rękoma o krawędź sceny i wskoczył na nią. Klnąc w duchu - swój pistolet zostawił w pokoju - zaczął podkradać się w stronę prawej krawędzi kurtyny. W Atlantic City najlepszym sposo­bem na przyciągnięcie uwagi było noszenie broni, bez względu na to jak dobrze ukrytej.

Kurtyna przestała falować. Saul zesztywniał, bo nagle z prawej strony poniżej sceny, za stolikami obok napisu “Wyjście” z trzaskiem otworzyły się drzwi. Wszedł przez nie kelner z naręczem obrusów, spojrzał spod zmrużonych powiek na Saula i wyprężył się.

- Tu nie można wchodzić.

Znów przypadek. Sytuacja jak ze sprzątaczką, która weszła w nieodpowiednim momencie do pokoju. Chryste!

Saul podjął decyzję: rzucił się na ziemię i przeturlał pod ciężką kurtyną.

- Hej!

Usłyszał stłumiony przez kurtynę krzyk kelnera. Zignorował go, po kilku obrotach zerwał się i przykucnął za fortepianem. Przytłu­mione światło zza kulis rzucało cienie na scenę. Perkusja, gitary, mikrofony i pulpity muzyków. Jego oczy przyzwyczajały się do pół­mroku. Podkradł się w kierunku prawej strony sceny. Przeszedł między przepierzeniami i trafił na stół, krzesło, wieszaki z kostiuma­mi i ścianę z dźwigniami i przyciskami.

Nikogo.

- Tam poszedł! - krzyknął kelner za kurtyną.

Saul ruszył w stronę drzwi ogniotrwałych. Wytrenowano go, by ignorował nieistotne, a rozpraszające szczegóły; tylko dzięki umie­jętności koncentracji pozostał do tej pory przy życiu. I tym razem uratowała go koncentracja. Kiedy dotknął klamki drzwi, nie zwrócił uwagi na szybkie kroki na scenie za kurtyną. Skupił się na czymś innym - ledwo dosłyszalnym szeleście materiału za plecami. Usko­czył. Nóż z brzękiem odbił się od metalowych drzwi. Zza skrzyni wyskoczył cień - z jedynego miejsca, które Saul świadomie przeoczył przy sprawdzaniu. Nie idź do swojego przeciwnika. Niech on przyj­dzie do ciebie.

Adrenalina przyśpieszyła jego instynktowne odruchy. Skulił się, ugiął nogi w kolanach dla uzyskania równowagi - był gotowy do odparcia ataku. Mężczyzna uderzył i, ku zaskoczeniu Saula, użył jako broni nasady dłoni z wyprostowanymi palcami. Wytrenowany do obrony przed taką formą ataku, Saul zablokował wymierzony w siebie cios i uderzył mierząc nasadą dłoni w żebra.

Trzasnęły kości. Mężczyzna jęknął i zachwiał się. Saul obrócił go wokół osi, chwycił od tyłu, odepchnął drzwi ogniotrwałe i wyciągnął swoją ofiarę na zewnątrz.

Upłynęło pięć sekund. Podczas zamykania drzwi, przez moment widział dwóch kelnerów na scenie. Obrócił się w stronę korytarza z rzędem drzwi. Na jego końcu odwrócony plecami strażnik rozma­wiał przez telefon.

Saul pociągnął rannego w przeciwnym kierunku. Otworzył drzwi z napisem “Schody”, ale nie przeszedł przez nie, lecz wybrał dalsze, ozdobione wielką czerwoną gwiazdą. Nacisnął klamkę. Nie były zamknięte na klucz. Wszedł do garderoby, puścił mężczyznę i za­mknął drzwi. Błyskawicznie popchnął zasuwę i natychmiast odwró­cił się, przyjmując obronną postawę. Pokój był pusty.

Wstrzymał oddech, nasłuchując przy drzwiach.

- Hej - krzyknął kelner. - Przechodził ktoś obok ciebie?

Saul nie dosłyszał odpowiedzi strażnika.

- Drzwi na schody! - krzyknął drugi kelner.

Saul usłyszał, jak biegną. Po chwili odgłosy kroków ucichły.

Spojrzał na człowieka leżącego na podłodze. Był nieprzytomny, oddychał płytko; z nozdrzy i ust wypływała mu czerwona piana. Strzaskane żebra z rozbitej klatki piersiowej spowodowały inten­sywny wewnętrzny krwotok. Za kilka minut nastąpi śmierć spowodo­wana przekrwieniem płuc i serca.

Mężczyzna z wąsami. Człowiek, z którym Saul rozmawiał w Balti­more. Nie ma wątpliwości. Musiał tu za mną przyjechać, pomyślał.

Ale w jaki sposób? Był pewny, że nikt za nim nie szedł. Wniosek: mężczyzna znał się dobrze na swojej robocie.

Zbyt dobrze. Kiedy przed restauracją odwrócił się nagle, nie miał zamiaru uniknąć rozpoznania. Wręcz przeciwnie: chciał zdezorien­tować Saula, zaprowadzić w jakieś spokojne miejsce i...

Zabić. Dlaczego?

Martwiło go jeszcze coś innego. Sposób walki. Gdybym nie był czujny, pomyślał, nóż spełniłby swe zadanie. Sposób, w jaki mnie zaatakował, uderzając wprost przed siebie nasadą dłoni wymierzona w klatkę piersiową. To unikalny styl walki. Tylko ktoś wyszkolony w Izraelu wie, jak to się robi.

Mossad. Izraelska organizacja wywiadowcza. Najlepsza na świe­cie. To oni wytrenowali Saula. Tak jak i mężczyznę na podłodze.

Ale dlaczego mieliby...?

Żaden zawodowy zabójca nie pracuje w pojedynkę. Gdzieś blisko czekają inni członkowie zespołu egzekucyjnego.

Wyszedł z garderoby i rozejrzał się po korytarzu. Strażnika nie było. Starł swoje odciski palców z drzwi i wrócił tą samą drogą, którą przyszedł - przez scenę, kurtynę i pustą salę.

W kasynie otoczył go hałaśliwy tłum. Maszyny do gry klekotały. Zerknął na zegarek. Z głośnika zaskrzeczał głos proszący księżniczkę Fatimę do telefonu służbowego. Oznaczało to, że w kasynie ogłoszo­no alarm. Wszyscy członkowie ochrony natychmiast mają się zgłosić do dyrekcji.

Podczas wychodzenia z rozjarzonego światłami kasyna starał się zbytnio nie śpieszyć. Spacer po molo. Jego oczy nie zdążyły przyzwy­czaić się do półmroku. Turyści opierali się o balustradę, a chłodny powiew wiatru szarpał ich ubraniami; wpatrywali się ponad plażą w stronę spienionych fal. Kroki Saula dudniły po pomoście. Jeszcze raz spojrzał na zegarek.

O tej porze mężczyzna powinien już skonać.

XII.

Odbite w szybach światła cieplarni odcinały się od mroku nocy. Eliot przechadzał się ścieżkami wśród krzewów i napawał zapachem róż. W ten sposób starał się oderwać myślami od rzeczywistości. Otaczała go niezliczona obfitość gatunków i kolorów. Róże były wyra­finowane, delikatne. Wymagały też specjalnych starań i pielęgnacji.

Podobnie jak ludzie, którymi rządzi, pomyślał. Naprawdę zawsze uważał, że jego ludzie są równie wrażliwi i piękni jak róże. I też mieli kolce.

Ale czasami nawet najlepszą z wyhodowanych przez siebie od­mian trzeba ścinać.

Przystanął na chwilę, by przyjrzeć się róży tak czerwonej, że aż szkarłatnej. Wyglądała niczym zanurzona we krwi. Nadzwyczajna.

Skoncentrował się na róży, o której wspomniał Saulowi w Denver. Była niebieska.

Zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek. Prawie północ. Mimo su­chej i zimnej kwietniowej nocy w szklarni było ciepło i wilgotno. Był spocony, ale nie zdejmował czarnej kamizelki i marynarki.

Zacisnął usta i zmarszczył zasuszone czoło. Coś nie było w porząd­ku. Godzinę temu dowiedział się, że zlecenie nie zostało wykonane. Saul uszedł z życiem. Grupa zabójców usunęła martwego zamachow­ca, ale nie udało im się tego zrobić przed odkryciem ciała przez ochronę kasyna w Atlantic City. Trzeba będzie wyciągnąć wnioski z takiej partaniny. By uspokoić nerwy, Eliot wyobraził sobie z rozbawieniem przerażone spojrzenie gwiazdy wieczoru w Atlantic City po odkryciu we własnej garderobie zwłok na podłodze. Po zagraniu w tylu filmach gangsterskich śpiewający gwiazdor wreszcie odebrał lekcję prawdziwego życia.

Na dźwięk telefonu rozbawienie zniknęło z jego twarzy. Dzwonił zielony aparat, odpowiedni dla szklarni, stojący na stole z doniczka­mi obok drugiego - czarnego. Tylko garstka ludzi znała ten numer. Miał nadzieję, że dzwoni pewien szczególny rozmówca. Mimo niecierpliwości zmusił się, by przeczekać jeszcze dwa dzwonki. Odchrząknął i podniósł słuchawkę.

- Halo?

- Romulus - odezwał się napięty glos. - Czarna flaga. - Słychać było, że mężczyzna z trudem łapie oddech. Eliot nie miał wątpliwo­ści, że szklarnia, tak jak i telefony są na podsłuchu. On i jego ludzie używali zawczasu ustalonych szyfrów. Romulusem był Saul. Czarna flaga oznaczała alarm - zwłaszcza w przypadku dekonspiracji i czy­jejś śmierci.

- Podaj mi swój numer - odpowiedział Eliot. - Oddzwonię za piętnaście minut.

- Nie! - wybuchnął Saul.

Eliot zagryzł wargę. - W takim razie powiedz, jak chcesz to zała­twić.

- Muszę być ciągle w ruchu. Ty podaj numer.

- Poczekaj dziesięć sekund. - Eliot sięgnął do marynarki i wy­ciągnął pióro wraz z notesem. Zapisał numer; wiedział, że Saul wyuczył się go na pamięć.

967-876-9988

Poniżej zapisał numer automatu telefonicznego, co do którego był pewny, że nie jest na podsłuchu.

703-338-9022

Przeprowadził odejmowanie.

264-538-0966

Przeczytał Saulowi wynik.

Z kolei Saul powinien teraz odjąć ten numer od wyuczonego na pamięć.

967-876-9988

- 264-538-0966

= 703-338-9022

W ten sposób otrzyma numer automatu, z którego zamierzał sko­rzystać Eliot.

- Za trzydzieści minut - oznajmił nagle Saul.

Eliot usłyszał trzask; Saul rozłączył się. Odłożył słuchawkę. Mimo napięcia odczekał, aż odzyska panowanie nad sobą. Żądanie Saula, że to on zadzwoni do Eliota było niespodziewane, lecz niegroźne. Tak czy inaczej będzie musiał opuścić szklarnię i pojechać do auto­matu telefonicznego; gdyby Saul podał mu numer, mógłby zlokalizować telefon, z którego korzysta Saul. Wtedy mógłby wysiać tam grupę likwidacyjną.

Teraz jednak musiał znaleźć inne rozwiązanie. Skoncentrował się na swoich różach i skinął głową w chwili, kiedy znalazł rozwiązanie.

Sprawdził czas, zaskoczony, że od chwili rozmowy z Saulem upły­nęło dziesięć minut. Miał jednak wciąż wystarczająco dużo czasu, by dojechać do zaplanowanego automatu telefonicznego obok miejsco­wego supermarketu - po północy w pobliżu nikogo nie będzie - i przeprowadzić pośpieszną rozmowę telefoniczną, by zastawić pu­łapkę. Na przekazanie instrukcji wystarczy minuta. Potem będzie czekać na telefon od Saula.

Mimo wszystko, kiedy wyłączał światła w szklarni, przeżył mo­ment wahania. Stojąc w ciemnościach pomyślał, że Saul jest tak doskonały - aż szkoda go eliminować. Ale w końcu Eliot miał wielu doskonałych ludzi. Wziąwszy pod uwagę stawkę, jeden mniej jeden więcej - nie miało znaczenia.

Martwiło go jeszcze co innego. Sposób, w jaki Saul uniknął pułap­ki w Atlantic City. Co będzie, jeżeli okaże się lepszy, niż sądził?

XIII.

Kręgielnia huczała od roztrącanych kręgli i kul wpadających do bocznych rynienek. Tylko jedna trzecia stanowisk była zajęta. Dru­żyna “Części Samochodowe Ricky'ego” prowadziła w meczu z “Tłu­mikami”.

Saul siedział na obrotowym krześle odwrócony plecami do baru. Starał się wyglądać na zaabsorbowanego grą, ale w rzeczywistości czujnie obserwował wejście.

Trzymaj się z dala od ulic - jest zbyt wielkie ryzyko, że ktoś cię zauważy. Przebywaj w miejscach publicznych - policjanci zostawią cię w spokoju. Unikaj zatłoczonych miejsc - musisz mieć pole do manewru. Pozostaw sobie drogę ewakuacji - drzwi dla personelu za kontuarem.

- Nalać panu jeszcze? - zapytała kelnerka za jego plecami.

Odwrócił się do zmęczonej kobiety w pogniecionym uniformie. W ręku trzymała dzbanek z kawą.

- Nie. dziękuję. Mój przyjaciel chyba już nie przyjdzie.

- Zaraz zamykamy - zerknęła na zegar umocowany nad dozowni­kiem na mleko. - Za pięć minut.

- Ile się należy?

- Osiemdziesiąt centów.

Dał jej dolara.

- Reszty nie trzeba. Chyba zadzwonię i dowiem się. co mu się przytrafiło.

- Tam - wskazała na automat telefoniczny obok szklanej gabloty z kulami na sprzedaż.

Przybrał strapiony wyraz twarzy, mając nadzieję, że jego uśmiech wygląda przekonująco, i podszedł do aparatu. Powiedział Eliotowi, że zadzwoni za trzydzieści minut. Dokładnie o czasie wrzucił monetę do szczeliny i połączył się z telefonistką. Podał jej numer otrzyma­nego od Eliota telefonu. Kierunkowy Wirginii. Automat telefoniczny musi być blisko Falls Church, gdzie mieszka Eliot. Nie starczyłoby mu przecież czasu na długą jazdę.

Telefonistka podała mu wysokość opłaty za trzy minuty. Wrzucił monety. W słuchawce zabrzmiały sygnały o różnej wysokości, kiedy automat przyjmował pieniądze, i w końcu otrzymał połączenie.

Eliot zgłosił się natychmiast:

-Tak?

Mimo że oba aparaty były czyste, telefonistka mogła podsłuchi­wać rozmowę. Saul przy użyciu omówień szybko wyjaśnił, co zaszło.

- To nasi przyjaciele z Izraela - podsumował. - Rozpoznałem ich styl. Nie chcą, żebym pracował dla pisma. Dlaczego?

- Zapytam redaktora. Ich księgowość musiała popełnić pomyłkę.

- To ma związek z moim ostatnim artykułem. Jeden ze współpra­cowników chciał mnie powstrzymać od dostarczenia następnego materiału.

- Może myślał, że pracujesz dla konkurencyjnego pisma.

- A może on pracował.

- Możliwe. W tej branży rywalizacja jest bardzo duża - powiedział Eliot.

- Wręcz mordercza. Potrzebuję ubezpieczenia.

- I kuracji. Zgadzam się. Wiem, gdzie możesz wypocząć. To dom wczasowy dla dyrekcji.

- Mam nadzieję, że niezbyt daleko. Jest późno. Jeżeli będę szedł na piechotę, ktoś może mnie napaść.

- Niedaleko ciebie jest hotel. - Przy użyciu szyfru Eliot podał Saulowi adres. - Zarezerwuję ci miejsce. Oczywiście jestem zdener­wowany i współczuję ci. Dowiem się, dlaczego się gniewają.

- Bardzo bym cię o to prosił. Wiem, że mogę na ciebie liczyć.

- Od tego są ojcowie.

Saul odwiesił słuchawkę. Obserwował wejście do kręgielni. Usły­szał hałas kuli spadającej w rynienkę. Gracz z przeciwnej drużyny roześmiał się. Za otwartymi drzwiami z napisem “Biuro” łysy męż­czyzna nacisnął kilka przełączników na ścianie. Światła przygasły.

- Zamykamy! - powiedziała kelnerka.

Saul zerknął przez szklane drzwi na parking oświetlony przez łukowe lampy. Dalej czaiły się już ciemności. Niema innego wyjścia. Czując mrowienie skóry ruszył przez parking.

XIV.

Swój punkt docelowy dostrzegł ukryty w mroku na końcu wylu­dnionych bloków. Hotel. Eliot powiedział, że załatwi rezerwację, ale Saul nie był pewny, czy może traktować to dosłownie. Niewykluczo­ne, że żartował. Omal się nie uśmiechnął.

Jedynym źródłem światła na ulicy był żarzący się neon ponad brudnymi betonowymi schodami, prowadzącymi do zniszczonego drewnianego budynku. AYFARE HOTEL.

Saul doszedł do wniosku, że brakowało litery M lub W. Mayfare. Wayfare. To nie miało znaczenia. Istotne było, że brakowało jednej litery - sygnał, że wszystko jest gotowe, a miejsce bezpieczne. Jeżeli świeciłyby się wszystkie litery, oznaczałoby to, że ma trzymać się z daleka.

Rozejrzał się dookoła. Nikogo nie dostrzegł i ruszył przed siebie. Otaczały go rudery. Wybite szyby. Sterty śmieci. Kamienica wyglądała na opuszczoną. Doskonale. Samotny mężczyzna o trzeciej nad ranem nie zwróci na siebie niczyjej uwagi. Nie zapuszczał się tu żaden wóz patrolowy. Żaden policjant nie zatrzyma się, żeby zapytać dokąd idzie i co robi o tak później porze. Okoliczni mieszkańcy też nie lubią pchać nosa w nie swoje sprawy.

Jego kroki niosły się echem po ulicy. Nie chcąc ryzykować pułapki w taksówce, przez kilka godzin szedł piechotą. Nogi mu zesztywniały, bolały ramiona. W drodze kluczył, często okrążał wszystkie budynki między przecznicami, żeby sprawdzić, czy ktoś za nim idzie. Nie zauważył żadnego ogona. Co wcale nie oznaczało, że go nie było.

Jednak wkrótce nie będzie to miało znaczenia. Był już prawie u celu.

Neon hotelowy rósł w oczach. Mimo chłodnej nocy strumyczek potu spływał mu po piersi pod golfem i kamizelką kuloodporną, którą jak zwykle nosił na sobie przez kilka dni po zadaniu. Czuł, że dłonie mu drętwieją. Przezwyciężył chęć przyśpieszenia kroku. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Nikogo.

Do hotelu zbliżył się idąc przeciwległą stroną ulicy. Czuł pokusę, by obejść cały obszar między przecznicami, zbadać sąsiedztwo i upewnić się, że nic nie odbiega od normy. Skoro jednak przeciwnik nie wiedział, dokąd zmierza Saul, nie widział potrzeby dalszego zwlekania. Potrzebował tylko wypoczynku, poukładania wszystkich faktów w głowie oraz informacji, które wyjaśniłyby mu, dlaczego stał się łowną zwierzyną.

Eliot zatroszczy się o niego.

Zszedł z krawężnika, by przejść na drugą stronę ulicy, gdzie do­strzegł obskurny hotel z ciemnymi oknami. Za jego drzwiami będzie na niego czekać grupa ratownicza z jedzeniem i piciem. Zapewnią mu ochronę.

Mimo gwałtownego bicia serca szedł równym krokiem. Na powie­rzchni drewnianych wypaczonych drzwi dostrzegł pęknięcia.

Coś go jednak niepokoiło. Procedura. Eliot zawsze mówił, że bez względu na okoliczności, nie wolno zmieniać ustalonej procedury. Tylko ona zapewniała przetrwanie. Zawsze obejdź obiekt dookoła. Sprawdź teren. A potem upewnij się jeszcze raz.

Posłuszny impulsowi, zawrócił, nagle zrobił krok na chodnik, który przed chwilą opuścił. Gdyby mimo starań towarzyszył mu jed­nak cień, nagła zmiana kierunku może go zdezorientować i wyciąg­nąć z ukrycia.

Uderzenie odrzuciło go w bok. Niespodziewany, oszałamiająco silny cios ugodził kamizelkę kuloodporną w okolicy jego serca. Nie wiedział, co się stało. I nagle zrozumiał. Został trafiony pociskiem. Tłumik. Gwałtownie starał się zaczerpnąć powietrza wypchniętego z płuc uderzeniem.

Wszystko wokół zawirowało. Upadł na ulicę i amortyzując wstrząs poturlał się w stronę rynsztoka. Pocisk został wystrzelony z wysoka, z budynku po przeciwległej stronie hotelu. Kamizelka powinna za­trzymać kulę. Dlaczego więc krwawił?

Oszołomiony, po omacku podniósł się, pochylił i potykając się ruszył przez zaśmiecony chodnik. Pierś paliła go niczym ogień. Chybotliwie szedł boczną alejką, opierając się o ścianę i rozglądając w ciemno­ściach. Przed oczyma majaczyły mu niewyraźne kształty. U wylotu alejki dostrzegł inną ulicę.

Nie mógł jednak tam iść. Jeżeli ktoś go śledzi, to na pewno nie w pojedynkę. Ktoś inny musi go jeszcze wspierać: reszta ludzi z grupy zamachowców, którzy obserwują sąsiednie ulice. Na końcu alejki dostałby jeszcze jedną kulę, być może w głowę lub gardło. Sam wpakowałby się w pułapkę.

Zataczając się, minął schody przeciwpożarowe i cuchnące poje­mniki z wysypującymi się na zewnątrz śmieciami. Z tylu pojawiła się oświetlona przez neon hotelowy sylwetka mężczyzny. W niesamowi­tej ciszy echem niosły się jego kroki. Szedł przygarbiony na ugiętych nogach, z wyciągniętym przed siebie małym pistoletem, wyposażo­nym w tłumik sterczący z lufy.

Mossad, ponownie przemknęło przez myśl Saul owi. Charakterystyczny, płaskostopy, pozornie niezgrabny chód pochylonej sylwetki, który pozwala zabójcy utrzymać równowagę nawet w przypadku zranienia. Jego też nauczono przyjmować taką pozycję.

Zabójca wskoczył w alejkę. Z plecami przyciśniętymi do zacienio­nej ściany, powoli przesuwał się do przodu, roztapiając się w cie­mnościach.

Jest ostrożny, pomyślał Saul. Nie wie, że nie mam przy sobie broni. Nie będzie się śpieszył.

Odwrócił się i spojrzał w przeciwną stronę alejki. W jej wylocie pojawiła się druga sylwetka. Nie ma wyjścia.

Jednak jakieś być musi. Schody przeciwpożarowe? Zły pomysł - podczas wdrapywania się na górę ściągnąłby na siebie ich ogień. Czuł, że są już niedaleko.

Drzwi poniżej schodów? Rzucił się w ich stronę i przekręcił gałkę, były jednak zamknięte. Łokciem wybił szybę w oknie obok drzwi, zdając sobie sprawę, że brzęk zaalarmuje jego prześladowców. Rzu­cił się do przodu, czując, jak ostre odłamki szkła przebijają materiał kurtki. Krew spływała mu po ramionach. Odpychając się butami od ściany przecisnął się przez okno. Przechylił się i wpadł do wewnątrz.

Uderzył o podłogę. Otoczyły go ciemności. Już niedługo, pomyślał. Ludzie z hotelu przybiegną ci na pomoc. Musisz pozostać przy życiu aż do chwili, kiedy tu dotrą.

Gramoląc się do przodu, walnął obolałą piersią w niewidoczną poręcz schodów - jedne prowadziły na górę, drugie na dół. Tłumiąc jęk, zaczął chwiejnie wspinać się na górę. Klatka schodowa śmier­działa moczem. Bezwładnie przewrócił się na półpiętrze i czołgał naprzód, aż uderzył głową w kółka ze szprychami od dziecinnego wózka.

Dotknął oślizłej budki. Czuł, jak krew ścieka mu z ramion, kiedy popchnął wózek w stronę szczytu schodów. Kółka skrzypnęły. Zamarł w bezruchu. Musi zachować absolutną ciszę. Cień po drugiej stronie okna podkradł się bliżej.

Zdawał sobie sprawę, na czym polega dylemat myśliwego. Jedy­nym wejściem do budynku było rozbite okno. Ale to okno może okazać się pułapką.

Cień zatrzymał się.

Saul został trafiony. Ucieka. Cień mógł czuć się pewnie.

Był pewny. Z zadziwiającą zwinnością zanurkował przez okno, z głuchym uderzeniem wylądował na podłodze i przetoczył się błyska­wicznie, by zastygnąć w ciemnościach.

Zabójca znajdzie schody prowadzące w górę i na dół. Którymi uciekł Saul? Według wszelkich zasad powinien wybrać prowadzące w górę. Z wyższego poziomu łatwiej się bronić.

Problem w tym, czy Saul przestrzega zasad. Może zszedł na dół w nadziei, że wyprowadzi w pole swojego przeciwnika. W myślach tropiciel musi rzucić monetę.

W kamienicy panowała cisza. Nagle zabójca rzucił się schodami do góry. Saul popchnął wózek dziecięcy i uderzył nim mężczyznę w twarz. Wózek z brzękiem wylądował na półpiętrze. Mężczyzna prze­wrócił się. Saul zbiegł na dół i wymierzył kopniaka, czując, jak pęka szczęka zabójcy.

Usłyszał jęk. Chwycił zamachowca za sweter i szarpnięciem jed­nej ręki ściągnął go w dół. Drugą wymierzył cios w gardło. Trzasnęła krtań. Mężczyzna przewrócił się w konwulsjach agonii. Pistolet z głośnym stukiem upadł na schody.

Krzywiąc się z bólu, Saul schylił się po niego. Dopasowany do dłoni, znajomy kształt. Często używał beretty. Ten egzemplarz wypo­sażony był w lufę wystarczająco długą, by dokręcić tłumik. Wykona­ny na zamówienie pistolet kaliber 0,22, tak precyzyjnie przerobiony, że niedobór siły rażenia rekompensował większą dokładnością. Krótka broń, preferowana przez Mossad - jeszcze jedna ich wizytów­ka.

Wyjrzał przez strzaskaną szybę. W ciemnościach alejki skradał się drugi zabójca. Saul nacisnął spust. Pistolet podskakiwał mu w dłoni, raz po raz wypluwając pociski. Mężczyzna z jękiem upadł na ziemię.

Oparł się o ścianę, starając się utrzymać równowagę. Pozostali jeszcze inni myśliwi; musiał poczynić takie założenie - od tego zale­żało jego przetrwania. Nie może tu pozostać. Zaczął pośpiesznie Wbiegać schodami na górę.

Jakieś dziecko zapłakało w mieszkaniu. Dotarł na najwyższe pię­tro, pchnął metalowe drzwi i skulony, z pistoletem wycelowanym w otwory wentylacyjne, sznury na bieliznę, kominy i anteny telewizyjne wypadł na dach. Nikogo. Naprzód! Przekradał się przez ciemno­ści i zagryzł wargi z bólu podczas opuszczania się na niższy dach. W górze zimno połyskiwały gwiazdy.

Nagle zatrzymał się na krawędzi dachu. Następna kamienica była zbyt daleko, by zaryzykować skok. Rozejrzał się wokół - dostrzegł prostokątny kształt wystający z dachu. Otworzył drzwi i spojrzał na dół w ciemność klatki schodowej. Dobry Boże, ależ boli!

Jedno piętro, potem drugie i jeszcze jedno. Kiedy wreszcie zna­lazł się na dole, spojrzał na wyjście. Ktoś mógł tam czekać, ale musi podjąć ryzyko. Na ulicy panowały ciemności. Ostrożnie wysunął się na zewnątrz i wstrzymując oddech, wszedł na chodnik. Nikt do niego nie strzelał. Nikt go nie atakował.

Udało się. Ale gdzie ma teraz iść? Nie wiedział, jak poważna jest jego rana. Jeżeli się nie ukryje, odnajdą go.

Pomyślał o hotelu. Zabójca usiłował powstrzymać go od wejścia do środka. Saul nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie nadeszła stam­tąd pomoc. Napastnicy używali tłumików. Może zespół ratowniczy nie wiedział, że jest ranny.

Jednak kula trafiła go na ulicy przed hotelem. Grupa ratownicza z pewnością prowadzi obserwację. Dlaczego nie wybiegli mu na pomoc?

Ponieważ nie wiedzieli, dokąd uciekł. Nie chcieli narażać hotelu. Pozostali na miejscu w nadziei, że zdoła do nich dotrzeć.

Zobaczył poobijanego zardzewiałego plymoutha dustera zapar­kowanego przy chodniku. To był jedyny samochód między przecznicami. Jeżeli nie jest zamknięty... Jeżeli silnik zaskoczy... Jeżeli...

Pociągnął za drzwiczki. Otworzyły się. W stacyjce nie było kluczyków. Z obolałym torsem pochylił się i zaczął macać pod deską roz­dzielczą. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Połączył ze sobą dwa przewody. Duster zapalił.

Chwycił za kierownicę i gwałtownie nadepnął na pedał gazu. Duster z rykiem oderwał się od krawężnika i piszcząc oponami objechał narożnik. Kamienice zmieniły się w zamgloną smugę. Ulica zdawała się kurczyć, kiedy z piskiem palonej gumy okrążył kolejny.

Zobaczył przed sobą hotel i zjechał do krawężnika. W świetle neonu myśliwi nie będą mogli użyć nocnych szkieł. Soczewki nokto­wizora tak wzmocniłyby światło, że strzelec niczego nie byłby w stanie dostrzec.

Aż podskoczył od wstrząsu, z jakim duster uderzył w krawężnik i z dygotem karoserii zahamował poślizgiem w poprzek chodnika przed brudnymi betonowymi schodami. Pchnięciem ramienia Saul otworzył drzwiczki. Sylwetka samochodu dawała mu teraz osłonę. Wbiegł na górę po schodach i odrzucając na boki skrzydła drzwi, wpadł do środka. Natychmiast rzucił się na podłogę i obrócił, celu­jąc z pistoletu w stronę ulicy.

Dotarł do hotelu. Był bezpieczny.

Panująca wokół cisza wprawiła go w osłupienie. Grupa ratowni­cza? Gdzie oni są?

Oglądając się za siebie nie dostrzegł niczego poza ciemnościami.

- Romulus! - krzyknął. Jego krzyk odbił się echem we wnętrzu, ale nie nadeszła żadna odpowiedź.

Zaczął pełzać dookoła. Czuł zapach kurzu i pleśni. Gdzie u diab­ła...? Hotel był pusty. Zdezorientowany, zbadał mroczny hol. Nikogo. Sprawdził recepcję i pokoje wzdłuż korytarza, rzucając spojrzenia w stronę wejścia i z napięciem nadsłuchując, czy ktoś nadchodzi.

Absolutna pustka. Na jego przybycie nie przygotowano niczego. Chryste, ten hotel nie był schronieniem, lecz przynętą mającą zwa­bić go w pułapkę! Nawet nie spodziewali się, że dotrze do środka!

Teraz olśniło go, że ludzie, którzy tu czekali, rzeczywiście wyszli na zewnątrz. Ale nie po to, by mu pomóc, lecz wytropić go i zabić. Teraz szukają go na zewnątrz. A samochód przed hotelem zdradzi im, gdzie on jest.

Rzucił się w stronę drzwi. Zbiegając po schodach zobaczył wycho­dzącego zza rogu człowieka, mierzącego z półautomatycznego pisto­letu z krótką lufą. Bez wątpienia był to uzi.

Saul wystrzelił w biegu i zobaczył, że mężczyzna chwyta się za ramię i uskakuje za róg.

Uprzednio nie marnował czasu na rozłączenie przewodów pod rozdzielczą deską dustera. Drzwi od strony kierowcy pozostały otwarte na oścież. Szarpnął za drążek zmiany biegów. Samochód z piskiem zeskoczył z chodnika i zarzucając tyłem, pomknął ulicą. Salwa pocisków roztrzaskała tylną szybę. Odłamki szkła wypełniły wnętrze. Saul gwałtownie schylił się i prowadził samochód z nisko pochyloną głową.

Na narożniku pojawił się kolejny strzelec. Saul skręcił w jego stronę i nacisnął pedał gazu. Samochód mknął wprost na człowieka. Dziesięć metrów, siedem. Mężczyzna wycelował z pistoletu. Trzy metry. Nagle zabójca stracił spokój i w panice rzucił się do bramy. Saul skręcił, omijając hydrant i przeleciał obok strzelca. Z piskiem opon wziął wiraż na przecznicy. Salwa pocisków wstrząsnęła dusterem.

Z poślizgiem wjechał w skrzyżowanie, przechylając się na bok i pomknął kolejną boczną ulicą. Rozglądał się dookoła, zerkał też w tylne lusterko - nie zobaczył jednak kolejnych strzelców.

Był bezpieczny. Z postrzałowej rany na piersi i ze skaleczonego podczas wybijania okna łokcia spływały strumyczki krwi. Bezpiecz­ny. Ale na jak długo?

Mimo pośpiechu, zwolnił nacisk na pedał gazu. Nie przejeżdżaj na czerwonych światłach. Przestrzegaj ograniczeń prędkości. Zakrwawiony, w ukradzionym samochodzie z roztrzaskanym tylnym oknem i dziurami po kulach w karoserii, nie mógł sobie pozwolić na zatrzymanie przez policję. Musi porzucić ten samochód. I zrobić to natychmiast.

XV.

Przejechał obok parkingu dla ciężarówek, przyglądając się stacji benzynowej i restauracji. Dwie półciężarówki i dwa TIR-y. Po prze­jechaniu jeszcze pięciuset metrów zjechał na parking dla przyczep kempingowych. Czwarta trzydzieści. W żadnej z przyczep nie paliło się światło. Zaparkował pomiędzy dwoma samochodami na skrawku żwirowej nawierzchni, wyłączył światła i rozłączył przewody ele­ktryczne pod deską rozdzielczą.

Drgnął z bólu. Rozejrzał się dookoła, upewniając się, czy nie zwraca na siebie uwagi i starł lepki pot z brwi. Wyprężył się podczas zdejmowania kurtki, podciągnął golf do góry, namacał zapięcie na rzepy i szarpnął je, ściągając kamizelkę.

Eliot zawsze kładł nacisk na bezwzględne przestrzeganie ustalo­nej procedury. Po wykonaniu zadania trzeba zachować środki ostrożności. Noś kamizelkę kuloodporną na wypadek, gdyby po wy­konanym zadaniu pojawiły się jakieś komplikacje. Ustalone zasady postępowania zachowają cię przy życiu.

Kamizelka była nieco wybrzuszona. Gruba na dwa centymetry, ważyła nieco ponad kilogram. Wykonano ją z siedmiu warstw kevlaru - syntetycznego włókna pięć razy mocniejszego od stali. Ale Saul był krzepkiej postury, i dodatkowa warstwa powodowała, że wyglą­dał na nieco otyłego. W kasynie, mimo że nie ryzykował noszenia broni, był przekonany, że kamizelka jest niepotrzebna. Po raz kolej­ny stałe przyzwyczajenie uratowało mu życie.

Kula powinna jedynie go ogłuszyć. Nie miała prawa przejść przez kamizelkę i zranić go. Zmarszczył brwi i palcami dotknął zakrwawio­nej rany, poszukując wlotu pocisku. Zamiast niego znalazł samą kulę. Sterczała pomiędzy żebrami, zagłębiona na pół centymetra. To kamizelka osłabiła jej impet.

Zacisnął zęby i wyciągnął pocisk. Zrobił gwałtowny wydech, wal­cząc z ogarniającymi go mdłościami. Przez moment wydawało mu się w ciemnościach, że samochód wiruje. Po chwili obroty ustały i Saul przełknął żółć.

Wytarł pocisk. Ogarnął go niepokój. Nic nie miało sensu. Kula nie powinna przejść przez kamizelkę. Pocisk był wysmukły i ostro zakoń­czony, a przecież czubek powinien zostać spłaszczony przy uderze­niu o kamizelkę.

Zaryzykował i otworzył drzwi od samochodu, by korzystając z wewnętrznego oświetlenia dokładnie obejrzeć kulę. To, co zobaczył, zmartwiło go jeszcze bardziej.

Pocisk był zielony, z koszulką z teflonu. Taka kula była w stanie przebić kamizelkę. Ulubiony drobiazg elitarnych służb wywiadow­czych. Włączając w to Mossad.

Obejrzał tłumik przy beretcie. Posiadanie takiego wyposażenia było nielegalne, podobnie jak karabinu maszynowego lub wyrzutni rakietowej. Zawodowcy nie ryzykowali przyłapania z czymś takim lub dokonywania zakupów na czarnym rynku - woleli sami sporzą­dzić tłumik, wykorzystując łatwo dostępne i - jeżeli wrzuciło się je do skrzynki na narzędzia - niewinnie wyglądające elementy. W tym przypadku zabójca kupił plastikową rurę, o wystarczająco szerokim przekroju, by zmieściła się wewnątrz muszka beretty. Rura została wypełniona na przemian pierścieniami z metalu i szklanej waty. Otwory w pierścieniach były na tyle szerokie, by przepuścić kulę. Na końcu rura miała otwór wystarczająco wąski, by nie pozwolić wacie na wypadnięcie, i odpowiednio szeroki, by kula przeszła swobodnie. W odległości pól centymetra od otwartego wylotu rury wywiercono trzy otwory, przez które przechodziły śruby utrzymujące tłumik na lufie pistoletu. Tłumik był łatwy do zamocowania i dopiero po sied­miu strzałach szklana wata traciła swoje właściwości tłumienia hu­ku. Po wykorzystaniu tłumik łatwo dawał się demontować, a jego części po wyrzuceniu nie zdradzały swojego przeznaczenia. Proste. Ulubiona metoda Mossadu.

Co się tu, u diabła, dzieje? Skąd jego przeciwnicy wiedzieli, że wybiera się do tego hotelu? On sam dowiedział się o tym dopiero kilka godzin wcześniej. I nie chodziło tu o śledzenie. Zabójcy prze­widzieli jego ruchy. Czekali na niego.

Ustaleń dokonał Eliot. I Eliot musiał popełnić omyłkę.

Być może skorzystał z niepewnego telefonu.

Ale Eliot nie popełnia omyłek.

W takim razie Eliot musiał być śledzony, a jego rozmowa podsłu­chana przy użyciu mikrofonu kierunkowego.

Ale Eliot był na to zbyt dobry. Zawsze miał przy sobie urządzenie zakłócające pracę mikrofonów.

Może jeden z ludzi Eliota jest podwójnym agentem. Ale dla kogo pracuje? Dla Mossadu?

Saul zamknął drzwiczki. We wnętrzu zgasło światło. Chusteczką do nosa wytarł krew z piersi. Była noc, a on czuł się zmęczony i przemarznięty.

Nie lubił zbiegów okoliczności. Eliot wysłał go do Atlantic City, niezwykłego jak na taką okazję miejsca, gdzie członek rozwiązanej grupy chciał go... Saul zadrżał. Również Eliot wysłał go do opuszczo­nego hotelu, gdzie o mało nie zginął.

Wspólny mianownik. Eliot.

Wniosek był niewiarygodny. Eliot - przybrany ojciec Saula - wy­stawił na niego kontrakt?

Nie!

Saul obciągnął golf i wysiadł z samochodu, nakładając kurtkę. Piąta rano - od wschodu niebo zaczęło szarzeć.

Opuścił parking dla przyczep kempingowych i, krzywiąc się z bólu, ruszył brzegiem autostrady. Na parkingu dla ciężarówek ukrył się w cieniu wielkiej naczepy, czekając, aż jej kierowca wyjdzie z restauracji.

Kierowca zesztywniał na jego widok

- Pięćdziesiąt dolców za podwiezienie - powiedział Saul.

- Wbrew przepisom. Widzisz ten napis? “Nie zabiera się pasaże­rów”. Straciłbym pracę.

- Setka.

- A ty mnie załatwisz przy pierwszej okazji. Albo twoi kumple porwą ciężarówkę.

- Dwieście.

Kierowca wskazał ręką.

- Masz krew na ubraniu. Albo się z kimś biłeś, albo szuka cię policja.

- Zaciąłem się przy goleniu. Trzysta.

- Nie da rady. Mam żonę i dzieci.

- Czterysta. Więcej nie mam.

- To za mało.

- Poczekam na innego kierowcę. - Saul odszedł w kierunku nastę­pnej ciężarówki.

- Hej, koleś!

Saul odwrócił się.

- Jeżeli tyle płacisz, to chyba naprawdę musisz wyjechać z mia­sta.

- Mój ojciec jest chory.

Kierowca roześmiał się. - To tak jak moje konto w banku. Miałem nadzieję, że dasz pięć setek.

- Nie mam tyle.

- Byłeś kiedyś w Atlancie?

- Nie - skłamał Saul.

- To będziesz. - Kierowca wyciągnął rękę. - Pieniądze?

- Teraz połowa.

- Pasuje. Coś ci powiem, na wypadek gdybyś miał jakieś niezdro­we pomysły. Byłem w Marines. I znam karate.

- Naprawdę? - zapytał Saul.

- Stój spokojnie, kiedy będę cię obszukiwać. Lepiej, żebym nie znalazł przy tobie pistoletu lub noża.

Saul uprzednio wyrzucił tłumik i schował małą berettę w bieliźnie tuż przy kroczu. Nie było to zbyt wygodne, ale wiedział, że jedynie obszukanie nagiego ciała daje efekty. Kierowca obmaca tylko sylwetkę - ramiona, nogi i plecy. Ale Saul miał wątpliwości, czy kierowca dotknie genitaliów lub włoży rękę do spodenek. Jeżeli to zrobi...

- Znajdziesz tylko czterysta dolarów - powiedział Saul. - Jeżeli w Atlancie przyjdą po mnie gliny, będę wiedział, komu to zawdzię­czam. Zadzwonię do twojego szefa i powiem mu o naszym układzie. Z przyjemnością usłyszę, że straciłeś pracę.

- Czy w ten sposób mówi się do kumpla? - kierowca wyszczerzył zęby w uśmiechu. Tak jak spodziewał się tego Saul, rewizję przepro­wadził po amatorsku.

Przy świetle dziennym, podczas gdy ciężarówka mknęła po auto­stradzie, udawał, że śpi, w rzeczywistości jednak ponuro rozmyślał nad tym. co się stało. Eliot, kołatało mu bez przerwy w głowie. To wszystkie zmieniało się w koszmar. Nie może bez końca uciekać. Nie można ukryć się na zawsze.

Dlaczego Eliot chce mnie zabić? Dlaczego Mossad?

Jedno było pewne - potrzebował pomocy. Ale komu zaufać?

Słońce lśniło na przedniej szybie ciężarówki.

Spocony, trzymał się za pierś; w gorączce rozmyślał o Chrisie.

Swym mlecznym bracie.

O Remusie.

Księżycowy kościół

I.

Wśród tłumu przelewającego się po hałaśliwej, zalanej palącymi promieniami słońca Silom Road, wysoki Europejczyk nie rzucał się w oczy - szedł w określonym kierunku, nie zmieniając tempa i dosto­sowując krok do rytmu tłumu. W chwili, kiedy ktoś zauważał jego obecność, mężczyzny już nie było. Niewprawny obserwator nie do­myśliłby się jego narodowości. Prawdopodobnie Francuz lub An­glik. Może Niemiec. Miał brązowe włosy, ale ich odcień trudno było­by określić. Jego oczy były tego samego koloru, jednak zarazem niebieskie i zielone. Owalna twarz, a mimo to prostokątna. Nie był ani szczupły, ani masywny. Typowa marynarka; koszula i spodnie w neutralnym kolorze. Około trzydziestki, może trochę mniej lub wię­cej, żadnych blizn ani zarostu na twarzy. Był niezwykły tylko pod jednym względem - wydawał się niewidoczny.

W rzeczywistości był Amerykaninem. Mimo że podróżował pod wieloma nazwiskami, naprawdę nazywał się Chris Kilmoonie. Miał trzydzieści sześć lat, a jego blizny ukryto za pomocą chirurgii plastycznej, Tak naprawdę jego twarz była kilkakrotnie rekonstruowana. Odciął z ubrania wszystkie metki, a pod podszewkę marynarki zaszył równowartość pięciu tysięcy dolarów w dużych nominałach i rozli­cznych walutach. Resztę swego piętnastotysięcznego funduszu re­zerwowego zamienił na złoto i klejnoty - na przykład na zegarek Rolexa z osiemnastokaratowego złota i cenny naszyjnik, które trzy­mał w ukryciu. Musiał mieć możliwość swobodnego przemieszczania się z kraju do kraju, tak szybko jak to możliwe i uniezależnienia się od banków. Nie martwił się, że jakiś podejrzewający go o posiadanie takiego bogactwa złodziej może mu je próbować odebrać. Pod mary­narką, za paskiem na plecach, nosił pistolet Mausera HSc kaliber 7,65. Jednak skuteczniej niż broń zniechęcały do konfrontacji jego oczy. Głęboko, za zmieniającymi się kolorami tęczówki, czaiła się pewność siebie, która kazała obcym trzymać się z daleka.

W pół drogi Chris zatrzymał się wśród budek przykrytych bambu­sowymi daszkami, spod których przekrzykiwali się sprzedawcy, wy­machując starannie wykonanymi latawcami, jedwabnymi chustami i statuetkami z drzewa tekowego. Nie zwracając uwagi na handlarza z wózkiem, który usiłował sprzedać mu kawałek pieczonej małpy, zerknął ponad gąszczem hałaśliwych rowerów i motocykli na smukły, szpiczasty dwupiętrowy kościół, obrośnięty winną latoroślą, pomiędzy hotelem “Oriental” i misją. Z tego miejsca dostrzegł plebanię - dwupiętrowy bungalow połączony z zapleczem kościoła. Dalej zobaczył cmentarz i uprawę pieprzu, opadającą ku błotnistej, roją­cej się od krokodyli rzece. W oddali poletka ryżowe graniczyły z dżunglą. Jednak najbardziej interesował go wysoki na dwa metry witraż poniżej wieżyczki kościoła. Wiedział, że lata temu, podczas burzy stłukł się kawałek o powierzchni trzydziestu centymetrów. Jako że parafia Sawang Kaniwat w starej części Bangkoku była biedna - kawałek przypominający półksiężyc zastąpiono małym ka­wałkiem ocynkowanej blachy. Ten widoczny pod wieżyczką półksię­życ sprawił, że świątynię nazwano Księżycowym Kościołem.

Chris wiedział też, że na żądanie rosyjskiego KGB, kościół zmie­niono w 1959 roku w sanktuarium Abelarda, dostępne dla agentów ze wszystkich organizacji szpiegowskich, bez względu na ideologię polityczną. Kiedy czekał na lukę w ruchu ulicznym i przechodził przez ulicę, był pewny, że Agenci z różnych wywiadów obserwują go z pobliskich budynków. Nie zwracał na nich uwagi, W kościele i na otaczającym go terenie miał zagwarantowaną nietykalność.

Otworzył wypaczoną drewnianą furtkę i poszedł błotnistą żwiro­wą ścieżką wiodącą obok kościoła. Tutaj hałas uliczny był już przy tłumiony. Odgarnął ze spoconej piersi koszulę - temperatura wynosiła 33 stopnie C, a wilgoć nie pozwalała oddychać. Mimo że do pory deszczowej pozostał miesiąc, ponad dżunglą zawisły czarne chmury.

Wspiął się po trzeszczących, nie pomalowanych schodach i zapu­kał do drzwi plebani. Otworzył mu azjatycki służący. Chris w języku Tajów oznajmił, że chce się widzieć z księdzem. Upłynęła minuta - Stary duchowny nadszedł i przyjrzał mu się uważnie.

- Eje ba - powiedział fonetycznie Chris.

Po tajsku to wyrażenie oznacza zaklęcie, odnoszące się do brud­nej lub wielkiej małpy. Może również oznaczać goryla. Wystarczyło, że Chris je wymówił, by uzyskać tu azyl.

Ksiądz cofnął się i skinął głową.

Chris wszedł do środka, mrużąc powieki, podczas gdy jego oczy przyzwyczajały się do mroku w korytarzu. Wyczuł woń pieprzu.

- Mówisz...?

- Po angielsku - odparł Chris.

- Znasz obowiązujące przepisy?

- Tak, byłem już tu wcześniej.

- Nie przypominam sobie.

- W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym.

- Wciąż sobie nie...

- Wtedy wyglądałem inaczej. Miałem zmiażdżoną twarz. Stary ksiądz zawahał się.

- Usunięty wyrostek robaczkowy? Zła­many kręgosłup? Chris skinął głową.

- Teraz sobie przypominam - powiedział ksiądz.- Twojej Agencji należą się komplementy. Jej chirurdzy wykonali staranną robotę.

Chris czekał.

- Ale nie jesteś tu, by wspominać stare dzieje - ciągnął ksiądz. - Moja kancelaria bardziej nadaje się do rozmowy - Odwrócił się w lewo i wszedł do pokoju.

Chris poszedł za nim. Czytał dossier tego staruszka i wiedział, że ojciec Gabriel Janin ma siedemdziesiąt dwa lata. Jego białe, krótko przycięte szczeciniaste bokobrody pasowały do podobnie ostrzyżonych na jeża włosów. Wychudły, przygarbiony i pomarszczony ksiądz nosił zabłocone płócienne buty i brudne spodnie pod bezkształtną zbutwiałą komżą. Zarówno jego wiek jak i nędzna postawa były mylące. Od 1929 do 1934 służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Znudzony wyzwaniami, którym musiał stawić czoło, w 1935 wstąpił do zakonu cystersów w Citeaux. W cztery lata później opuścił zakon i podczas wojny kształcił się, by zostać misjonarzem. Po wojnie przeniesiono go do Sajgonu. W 1954 ponownie przeniesiono go - tym razem do Bangkoku. W 1959 roku ze względu na swoje upodobania do tajskich dziewczynek padł ofiarą szan­tażu ze strony KGB. Nakazano mu objąć pieczę nad międzynarodowym sanktuarium dla agentów. Chris świetnie zdawał sobie sprawę, że ksiądz występując w ochronie swoich gości może zabić.

Kancelaria była ciasna i zaniedbana. Czuć było stęchliznę. Ksiądz zaniknął drzwi.

- Może napijesz się czegoś? Herbaty albo...?

Chris pokręcił przecząco głową. Ksiądz rozłożył ręce i usiadł po drugiej stronie biurka. Z uprawy pieprzu dobiegł śpiew ptaka.

- W jaki sposób mogę pomóc?

- Ojcze... - rozpoczął Chris ściszonym głosem, jakby zamierzał się wyspowiadać. - Proszę podać mi nazwisko dentysty, który po usunię­ciu zębów dochowa tajemnicy. Ojciec Janin wyglądał na zaniepokojonego.

- O co chodzi?

- Twoja potężna organizacja nie potrzebuje takiej informacji - odparł ksiądz. - Ma swoich dentystów.

- Potrzebuję twojego dentysty.

Ze zmarszczonym czołem ksiądz pochylił się nad biurkiem. - O co tu chodzi? Dlaczego tu przybyłeś? Wybacz mi moją tępotę. Czy ten dentysta wyrządził komuś krzywdę lub kogoś zdemaskował? Czy wyświadczasz komuś przysługę usuwając go?

- Nie chodzi o żadne przysługi - zapewnił go Chris. - Moi szefowie martwią się o przeciek w naszej organizacji. Czasami musimy sięgać po inne źródła.

Ojciec Janin zastanowił się. Wciąż marszcząc czoło, skinął głową.

-To zrozumiałe. Jednak mimo wszystko... - zabębnił palcami o blat biurka.

- Jeżeli to księdza interesuje, posługuję się kryptonimem “Remus”.

Ksiądz przestał bębnić palcami.

- W takim razie, jeżeli pozosta­niesz tu na noc, rano postaram się dać ci odpowiedź.

To za późno, pomyślał Chris.

II.

Siedział przy stole w stołówce i jadł ostro przyprawionego na tajską modlę kurczaka z makaronem. W oczach pojawiły mu się łzy, a nos palił ogniem. Popijał ciepłą coca-colę, zerkając przez okno na zaplecze plebani. Nad miasto nadciągnęły chmury. Z nieba lał, przypominający roztopiony ołów, gęsty deszcz. Nie było nawet widać krzyży na cmentarzu.

Niepokoiła go rezerwa ojca Janin. Był pewny, że w tym właśnie momencie ksiądz przez telefon sprawdza jego dossier. Oczywiście aparat nie był na podsłuchu. Podobnie jak i sanktuarium. Budynek stanowił neutralne terytorium. Ktokolwiek naruszy jego spokój, zo­stanie wygnany ze swojej organizacji, ścigany przez całą społeczność wywiadowczą i zlikwidowany.

Jednak mimo wszystko Chris niepokoił się. Jak tylko Agencja dowie się, że tu jest, miejscowy szef siatki zacznie zastanawiać się nad powodem jego przyjazdu i skontaktuje się ze swoim przełożo­nym. Dwie pierwsze litery kryptonimów agentów kryły w sobie po­trzebne informacje - na przykład AM odnosiło się do Kuby, a wiec AMALGAM będzie kryptonimem operacji w tym właśnie kraju. Prze­łożony szefa miejscowej siatki sprawdzi dwie pierwsze litery kryp­tonimu Chrisa: REMUS i dowie się, że RE oznacza, iż Chris odpowia­da tylko przed główną kwaterą w Langley w stanie Wirginia, a w szczególności przed Eliotem. Już wkrótce Eliot otrzyma wiadomość, że Chris niespodziewanie pojawił się w schronisku w Bangkoku. Oczywiście. Eliot będzie zdziwiony, jako że nie kazał mu tu przyjeż­dżać.

W tym właśnie problem. Chris nie chciał, by Eliot dowiedział się o jego posunięciach. Przy tym, co zamierzał, nie chciał, by Eliot znał konsekwencje: nie chciał, by odczuwał żal lub zakłopotanie.

Starał się nie okazywać zniecierpliwienia. Przy najbliższej okazji pójdzie do księdza i wydostanie od niego nazwisko dentysty.

W zamyśleniu odwrócił się od przygnębiającego deszczu za ok­nem. Wycierając pot z oczu z niedowierzaniem dostrzegł człowieka, którego widział po raz ostatni siedemnaście lat temu.

Tym człowiekiem byt Chińczyk, który właśnie wszedł do stołówki. Szczupły, o okrągłej twarzy i władczej postawie, miał na sobie niena­ganny uniform khaki, którego marynarka zapinała się pod szyją w stylu Mao. Młoda twarz i gęste czarne włosy zadawały kłam jego sześćdziesięciu dwóm latom.

Mężczyzna nazywał się Chin Ken Chan. Iloraz inteligencji: sto osiemdziesiąt. Poza chińskim władał jeszcze rosyjskim, francuskim i angielskim Chris znał jego życiorys. Od 1939 roku do końca wojny uczęszczał do Dame Sahara Day-Wisdom, potem w Merton College w Oksfordzie. Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego. W tym czasie został wciągnięty w orbitę wpływów komunistycznych członków klu­bu zarówno w Oksfordzie, jak i w Cambridge, gdzie bez trudności zwerbował go śpioch Guy Burgess, by po wojnie pomagał Mao. Jako, że Chan był homoseksualistą, nigdy nie dosłużył się w wywiadzie Chin stopnia wyższego niż pułkownik. Ten zdeklarowany wyznawca doktryny maoistowskiej mimo obojnaczego wyglądu był jednym z najdoskonalszych zabójców, zwłaszcza kiedy posługiwał się garotą.

Chan zerknął przelotnie na Chrisa i skierował się do innego stolika. Usiadł sztywno i spomiędzy guzików bluzy wyciągnął własne pałeczki do ryżu.

Chris przełknął kęs, ukrywając, zaskoczenie.

- Śnieżny Lampart.

Chan podniósł głowę.

- Czy Śnieżny Lampart nie tęskni za Głębokim Śniegiem?

Chan spokojnie skinął głową. - Od czasu, gdy na Wschodzie spadł Głęboki Śnieg, minęło trzynaście lat.

- Miałem na myśli siedemnaście lat temu. Chyba padało wtedy w Laosie.

Chan uśmiechnął się grzecznie.

- Podczas tamtych opadów było tylko dwóch Amerykanów. O ile sobie przypominam, byli braćmi - choć nie rodzonymi.

- I jeden z nich jest ci nieskończenie wdzięczny.

- Chris? - zapytał Chan.

Chris skinął głową.

- Dobrze cię znów widzieć - powiedział przez ściśnięte gardło.

Serce biło mu gwałtownie. Wstał i uśmiechnął się. Przeszli przez pokój i padli sobie w ramiona.

III.

Ojciec Janin był zaniepokojony. Skoro tylko służący zaprowadził Amerykanina do stołówki, chwycił stojący na stole aparat telefoniczny i pośpiesznie kręcił numer.

- Remus - rzucił do słuchawki.

Odłożył ją na widełki, przełknął kieliszek brandy, skrzywił się i czekał.

Nie lubił zbiegów okoliczności. Dwa dni temu udzielił azylu Ro­sjaninowi Josefowi Malenowowi, kierującemu z ramienia KGB dys­trybucją opium na terenie Południowowschodniej Azji. Malenow nie opuszczał swojego pokoju, gdzie - tak jak to uzgodniono - ksiądz dostarczał mu codziennie trzysta miligramów środka uspokajające­go o nazwie ,,Dilantin”, w celu złagodzenia napadów wściekłości i nadciśnienia. Kuracja dawała wyniki.

Poprzedniego dnia ksiądz udzielił azylu agentowi z komunistycz­nych Chin, pułkownikowi Chin Ken Chanowi. Informatorzy donieśli, że Chan ma się tu spotkać z Rosjaninem i być może da się zwerbować jako podwójny agent KGB. Takie układy nie były niczym nadzwyczajnym. W sanktuariach Abelarda Agenci z przeciwnych stron często wykorzystywali neutralne terytorium do przeprowadzania interesów. Czasami nawet dopuszczali się zdrady. Ksiądz jednak nie był przekonany o prawdziwości motywów Chana. Wiedział, że komunistyczne Chiny sprzeciwiały się rosyjskiemu przemytowi opium na teren Południowo-wschodniej Azji, częściowo dlatego, że czuli się urażeni mieszaniem się sowietów w interesy regionu, a częściowo dlatego, ze czuli, że opium podkopuje dobrą opinię o tym obszarze. To, że Chan, który przez cale lata niszczył rosyjskie transporty opium, dopuści się zdrady właśnie z człowiekiem, który odpowiadał za przemyt - nie miało sensu.

I wreszcie dzisiaj przyjechał Amerykanin. Jego prośba o kontakt z dentystą, który może usunąć zęby i milczeć, mogła oznaczać tylko jedno: uniemożliwienie identyfikacji zwłok. Ale czyich zwłok? Ro­sjanina?

Jego rozmyślania przerwał dzwonek telefonu.

Ksiądz podniósł słuchawkę.

Po minucie odłożył ją, jeszcze bardziej zdziwiony.

Dowiedział się. że kryptonim REMUS należy do Christophera Patricka Kilmoonie, niegdyś porucznika Sił Specjalnych Armii Sta­nów Zjednoczonych, który w 1965 roku wspólnie z CIA brał udział w operacji pod nazwą “Głęboki Śnieg”. Jej celem było zniszczenie rosyjskiego przerzutu opium. W 1966 roku Kilmoonie zrezygnował ze służby wojskowej i zatrudnił się w CIA. W 1976 roku wstąpił do zakonu cystersów. W 1982 roku ponownie podjął pracę w CIA. Taka kombinacja religii i polityki wydawała się niezwykła, ale ojciec Janin potrafił to zrozumieć, jako że on sam też godził te dwie dzie­dziny. Wciąż jednak martwił się, że cała trójka w różny sposób zamieszana była w przemyt opium.

I jeszcze jedno powiązanie. Kiedy Amerykanin wspomniał, że w 1965 roku był już tutaj ze zmiażdżoną twarzą, usuniętym wyrostkiem i pękniętym kręgosłupem, ksiądz przypomniał sobie, kto wtedy go eskortował - ten sam Chińczyk, który teraz przebywa w schronisku: Chin Ken Chan.

Nie lubił zbiegów okoliczności.

IV.

Chris stał na werandzie plebani. Krople deszczu bębniły o dach z blachy falistej. Cmentarz wciąż ukrywał się za zasłoną deszczu. Obok o balustradę opierał się Chan i spoglądał na zewnątrz. Mimo że schronisko nie było na podsłuchu, wykorzystali hałas deszczu bijącego o dach, by uniemożliwić podsłuchiwanie ich rozmowy.

- Dwie sprawy - powiedział Chan.

Chris czekał.

- Musisz szybko stad wyjechać. W pokoju na górze jest Josef Malenow - dodał Chińczyk.

Chris zrozumiał. W ich profesji słowa rzadko odsłaniały prawdzi­wy sens. Dyskrecja była podstawowym wymogiem. Dla Chana prze­kazywanie informacji w tak otwarty sposób było niezwykłe. Chris szybko połączył ze sobą dwie sprawy, wypełniając lukę między poda­nymi przez Chana informacjami.

Był zaszokowany. Żelazną regułą ich drogi życiowej było skrupu­latne przestrzeganie zasad, a tą najściślej przestrzeganą była nietykalność sanktuarium Abelarda.

Chan zamierzał popełnić śmiertelny grzech.

- Nigdy tego jeszcze nie zrobiono - powiedział Chris.

- Nieprawda. Kiedy ty byłeś w klasztorze...

- Widzę, że miałeś mnie na oku.

- Uratowałem ci życie. Jestem za ciebie odpowiedzialny. Podczas twojego pobytu w klasztorze dwukrotnie pogwałcono układ. Po raz pierwszy w Feriach w Austrii. Potem w Montrealu.

Chrisowi zrobiło się zimno.

Powieki Chana nawet nie drgnęły.

- W takim razie świat oszalał - powiedział Chris.

- Czyż nie dlatego go opuściłeś? Zakon ofiarował ci honorowe reguły?

- Nie. Wtedy w naszej branży przestrzegano zasad. Zrezygnowa­łem ze świata, bo nie sprawdziłem się. Nie było innego wyjścia.

- Nie rozumiem.

- Nie mogę tego wyjaśnić. Nie chcę o tym mówić. Jeżeli układ stracił swoje znaczenie, to na czym możemy polegać? - ze zgrozą pokręcił głową. - Nie ma już nic świętego.

- Wszystko podupada - zgodził się Chan. - To, co planuję, sześć lat temu byłoby nie do pomyślenia.

- A teraz? - zapytał Chris.

- Od kiedy pojawiły się precedensy, czuję się zwolniony ze zobo­wiązań. Malenow jest chory psychicznie. W ciągu ostatnich kilku miesięcy w niedopuszczalny sposób zwiększył przemyt opium. Ktoś musi go powstrzymać.

- A więc zabij go poza terenem schroniska - nalegał Chris.

- Zbyt dobrze jest wtedy strzeżony.

- Przecież będą cię ścigać.

- Wszyscy - skinął głową Chan. - Co do jednego. Ale Śnieżny Lampart zna kilka sztuczek.

- Pomyśl, jakie masz szanse - powiedział Chris. - Wszyscy prze­ciwko tobie... Co stało się po Feriach i Montrealu?

- Chodzi ci o pogwałcenie układu? Sprawców odnaleziono i zabi­to. Mnie też to czeka. W swoim czasie. Mam zamiar jednak go nieco przedłużyć.

- Proszę cię, żebyś tego nie robił.

- Dlaczego?

- Ponieważ czuję się odpowiedzialny za ciebie.

- To ja jestem wierzycielem. Wmieszałem się w to, co ty nazywasz Przeznaczeniem. Ale muszę stawić czoło mojemu. Starzeję się i muszę przygotować się na śmierć, tak jak to wy, ludzie Zachodu, określacie “z godnością”, a co ja nazywam honorem. Muszę stawić czoło swemu przeznaczeniu. Zbyt wiele lat czekałem na tę szansę, to straszne zło. Trzeba z nim skończyć.

- KGB wyśle po prostu na jego miejsce innego agenta.

Dłonie Chana zacisnęły się na balustradzie.

- Nie Malenowa. To zły człowiek. - Twarz Chińczyka była mokra od potu. - Musi umrzeć.

Chris czuł się zaniepokojony szczerością Chana.

- Jutro rano wyjadę.

- Nie mogę czekać tak długo. Jutro wyjeżdża Rosjanin.

- Potrzebuję ważnych informacji od księdza.

- A więc zdobądź je szybko. Po tym, co zrobię, nasza przyjaźń da im wiele do myślenia. To spotkanie po latach będzie uważane za podejrzany zbieg okoliczności. Przeznaczenie, mój przyjacielu. Nie po to przed laty ratowałem ci życie, byś teraz je stracił z mojego powodu. Błagam cię, wynoś się stąd.

Deszcz padał coraz rzęsiściej.

V.

Coś obudziło Chrisa. Leżał w swoim pokoju i spoglądał w ciemno­ściach na fosforyzujące wskazówki zegarka. Trzecia trzydzieści. Zdziwiony leżał w bezruchu i koncentrował się. Burza ucichła. Od czasu do czasu z okapu spływały krople wody. Przez otwarte okno wpadała do środka poświata księżyca. Czuł ohydny odór rzeki i nawożoną ziemię w ogrodzie poniżej. Ptaki zaczynały swoją pieśń.

Przez chwilę myślał, że obudził go tylko nawyk. Sześć lat spędzo­nych w klasztorze przyzwyczaiły go do wykorzystywania godzin przed świtem na medytację. W normalnych warunkach wkrótce i tak by się obudził.

Jednak teraz zerknął w stronę szczeliny pod drzwiami, skąd do wnętrza sączyło się światło z korytarza. Jakiś cień minął drzwi. Pomyślał, że ktokolwiek to jest, wie, w jaki sposób chodzić niczym zwierzę rozpierając ciężar ciała na zewnętrznych krawędziach stóp. Wyobraził sobie kota po cichu podkradającego się do swojej ofiary.

To mógł być ktoś ze służby patrolujący korytarz. Lub Chan. Lub ktoś, kto poluje na Chana. Lub na mnie, przyszło mu do głowy. Ze względu na naszą przyjaźń.

Chwycił mauzera i zerwał z siebie prześcieradło. Nago, w ciemno­ściach rzucił się za zasłonę krzesła. Czuł, jak kurczy mu się worek mosznowy. Wstrzymał oddech i ostrożnie czekał, kierując broń w stronę drzwi.

Zza drzwi dosłyszał coś: jakby pięść uderzyła w poduszkę. Dźwięk był stłumiony, ale musiała towarzyszyć mu duża siła.

Ktoś jęknął i coś głucho uderzyło o podłogę na zewnątrz.

Chris podkradł się do ściany przy drzwiach. Z przyciśniętym do niej uchem usłyszał, jak zgrzyta rygiel i otwierają się drzwi na korytarzu.

Jakiś przerażony glos zapytał po rosyjsku:

- Coś ty zrobił?

Chris usłyszał odpowiedź księdza, również po rosyjsku:

- Szedł do twojego pokoju. Widzisz, ma garotę. Chciał cię udusić. Nie miałem wyboru. Musiałem go zabić.

Chris otworzył drzwi. Jeżeli tego nie zrobi, jeżeli pozostanie w swoim pokoju, ksiądz może zacząć zastanawiać się, dlaczego nie zbudziły go hałasy. Może też dojść do wniosku, że Chris w jakiś sposób jest zamieszany w sprawę.

Mrużąc powieki Chris spoglądał przez otwarte drzwi na światło w korytarzu.

Ksiądz odwrócił się w stronę dźwięku i wycelował rosyjski pisto­let Tokariew z tłumikiem.

Chris znieruchomiał. Podniósł ręce, trzymając mauzera wysoko nad głową.

- Zbudziły mnie wasze głosy. - Wzruszył ramionami. -Widzę, że to nie mój interes.

Czekając na przyzwalające kiwnięcie głowy księdza, cofnął się do pokoju i zamknął drzwi.

Wpatrywał się w ciemność. W drugich drzwiach na korytarzu dostrzegł mężczyznę. Był nieco po sześćdziesiątce. Był skurczony i blady. Ciemne kręgi pod oczami. Zmierzwione włosy. Nerwowe tiki. Poplamiona od potu jedwabna pidżama. Josef Malenow, pomyślał Chris. Nigdy go nie spotkał, ale widział jego zdjęcia i wiedział, że Malenow był narkomanem, który zażywa przemycane przez siebie opium.

Na podłodze, pomiędzy księdzem i Malenowem, dostrzegł ciało Chana ze strzaskaną podstawą czaszki od kuli kaliber 7,62 wystrze­lonej z rosyjskiego pistoletu. Podłoga była ciemna od krwi i moczu. Sprawdzanie, czy Chan żyje, nie miało sensu.

Chrisa ogarnęła wściekłość. Kolejne cienie przesłoniły światło w szczelinie pod drzwiami. Rozpoznał odgłos rozwijanego koca. Usły­szał też, jak mężczyźni, było ich więcej niż dwóch, po cichu - choć nie tak cicho jak Chan - dźwigają ciało, owijają je w koc i wynoszą na zewnątrz. Rozszedł się gorzki zapach drzewa sandałowego i żywicy sosnowej. Ktoś musiał zapalić kadzidło i rozsypać na podłodze tro­ciny, by wchłonęły płyny ciała ludzkiego.

Chris podszedł do okna, uważając, by nikt go nie zobaczył. Z drzew zerwały się spłoszone przez intruzów ptaki. Dwóch azjatyckich słu­żących, widocznych na tle poświaty księżycowej, zeszło z werandy plebani i zgarbieni dźwigali coś ciężkiego, zawiniętego w koc. Trze­ci służący oświetlał im z przodu drogę, idąc ścieżką prowadzącą między krzyżami cmentarza i pieprzem rosnącym w ogrodzie.

Zeszli po zboczu w stronę rzeki - żeby rzucić ciało Chana na pożarcie krokodylom lub by przewieźć je łódką do dżungli po drugiej stronie rzeki.

Przyjacielu, pomyślał Chris. Coś dławiło go w gardle.

Mocniej ścisnął mauzera.

VI.

Ojciec Janin uczynił znak krzyża. Klęczał przed barierką ołtarza. W kościele i odmawiał codzienne modlitwy. Wpatrywał się w zapalone przez siebie świece wotywne. W powietrzu unosił się zapach wosku pszczelego i żywicznego kadzidła. Płomyki migotały w cie­mnościach.

Piąta rano. Kościół zastygł w ciszy.

Sanktuarium.

Stary ksiądz odepchnął się od poręczy, wstał i skłonił się przed tabernakulum. Modlił się do Boga o przebaczenie. Złożył śluby zobo­wiązujące go do ochrony sanktuarium i wierzył, że jego dusza będzie potępiona, jeżeli nie dopełni swoich obowiązków. Mimo że zwerbo­wało go KGB, czuł się lojalny wobec wszystkich organizacji wywia­dowczych. Każdy agent na świecie był jego parafianinem. Wszelkie różnice w kwestii polityki, religii lub jej braku - nie miały dla niego znaczenia. Nawet ateiści mają dusze. Ścigani, zmęczeni ludzie przy­bywali tu, by znaleźć schronienie. Jako ksiądz musiał dochować wierności przysiędze i udzielić im schronienia. Jeżeli w obronie nietykalności tego miejsca musiał zabić, modlił się o przebaczenie. Co mogło być dla niego lepszym rozgrzeszeniem? Świece migotały w ciemnościach na intencję dusz zmarłych.

Stary ksiądz odwrócił się od ołtarza i zesztywniał, dostrzegł poruszający się cień.

Z pogrążonej w ciemnościach najbliższej ławki podniósł się czło­wiek i podszedł do niego Amerykanin.

Dłoń księdza powędrowała przez rozcięcie w sutannie i wyciąg­nęła pistolet zza paska, kierując ukrytą pod luźnymi fałdami komży lufę w stronę mężczyzny.

Amerykanin zatrzymał się w bezpiecznej odległości.

- Nie słyszałem, jak nadchodzisz - powiedział ksiądz.

- Chciałem zachować ciszę, by, uszanować twoją modlitwę.

- Też przyszedłeś, by się pomodlić?

- Trudno jest pozbyć się przyzwyczajeń. Ojciec musiał się już dowiedzieć, że także byłem cystersem.

- A twój przyjaciel? Nie czujesz potrzeby odwetu?

- Zrobił to, co musiał. Tak jak i ojciec. Wszyscy znamy reguły.

Ksiądz skinął głową i mocniej ścisnął pistolet pod komżą.

- Dowiedział się ojciec nazwiska tego dentysty? - zapytał Amery­kanin.

- Niedawno. Zapisałem je dla ciebie.

Położył swój modlitewnik na ławce. Wolną ręką sięgnął przez inne rozcięcie w sutannie i wyciągnął kawałek papieru. Położył go na modlitewniku i ostrożnie cofnął się.

W kościele zapadła cisza. Amerykanin uśmiechnął się i wziął do ręki kartkę z informacją. W ciemnościach nawet nie próbował prze­czytać.

- Człowiek, którego szukasz, mieszka daleko stąd - powiedział stary ksiądz.

- Tym lepiej - Amerykanin znów się uśmiechnął.

- Dlaczego tak uważasz?

Jednak Amerykanin nie odpowiedział. Odwrócił się i po cichu i ruszył ku wyjściu. Po chwili jego cień rozpłynął się w ciemnościach. Ojciec Janin usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi, zza których do wnętrza świątyni przedostało się szare światło wczesnego poranka. Sylwetka Amerykanina przesłoniła światło. Drzwi niespodziewanie zamknęły się, a hałas odbił się niesamowitym echem we wnętrzu tej świątyni.

Do tej pory ksiądz wstrzymywał oddech. Teraz wypuścił powietrze i z powrotem schował pistolet za pasek. Czoło miał mokre od potu. Marszcząc brwi spojrzał na witraż poniżej wieżyczki przy wejściu do kościoła. Prześwitywało przezeń blade światło, podkreślając kontur sierpa księżyca z ocynkowanej blachy.

VII.

Rosjanin, pomyślał Chris.

Nie obwiniał księdza. To, co mu powiedział, było prawdą. Ksiądz jedynie przestrzegał zasad. Nie dość, że był do tego uprawniony - był zobowiązany do strzeżenia bezpieczeństwa gości, nawet jeżeli musiał zabić innego gościa, który usiłował pogwałcić układ.

Rosjanin, pomyślał. Wychodząc z kościoła w poranne światło i omijając po drodze kałuże kierował się w stronę plebani, przez cały czas myśląc o nim. Aż kipiał z wściekłości, choć nie pokazywał tego po sobie. Zgodnie z przyzwyczajeniem, im bardziej był zdeterminowany, tym bardziej wydawał się spokojny. Spacerował pozornie swobodnym krokiem, niczym człowiek, który przechadza się o świcie, by napawać się ciszą i posłuchać śpiewu ptaków.

Nie przestawał myśleć o Rosjaninie.

Doszedł do urwiska i zatrzymał się pogrążony w myślach, udając, że napawa się widokiem rzeki w świetle brzasku. Przez całe lata Chan walczył z Rosjaninem i to tak obsesyjnie, że poświęcił życie, kiedy nadarzyła się szansa, by go zabić. W 1965 roku Chris też z nim walczył, sprzymierzając swoje siły we wspólnej operacji CIA i komunistycznych Chin w celu zatrzymania transportów opium przepływających przez Laos do Południowego Wietnamu. Po nieudanym ataku na obóz Pathet Lao, gdy Chrisa poddawano torturom podczas prze­słuchania (zmiażdżona twarz, usunięty wyrostek robaczkowy i pęknięty kręgosłup), Chan przyprowadził odsiecz i ocalił mu życie. To właśnie Chan przywiózł Chrisa do tego schroniska i opiekował się nim, nawet na moment nie opuszczając chorego, aż do przybycia amerykańskiego chirurga.

A teraz Chan nie żyje.

W tym samym miejscu jego troskliwość przywróciła Chrisowi życie.

Rosjanin musi umrzeć. Wiedział, czym to grozi. Stanie się wyrzutkiem ściganym przez
wszystkich. Nawet przy jego umiejętnościach w końcu go znajdą. Długo nie pożyje. To nie ma znaczenia. I tak wkrótce będzie martwy. Cóż to za różnica? Ale w ten sposób, nie tracąc niczego, co i tak straci, może oddać przysługę swojemu przyjacielowi. To było najistotniejsze, bardziej niż układ, bardziej niż cokolwiek. Lojalność i przyjaźń. Chan uratował mu życie. Idąc za głosem honoru, Chris był zobowiązany do spłaty długu. Jeżeli tego nie uczyni, zhańbi się. Ponieważ układ został już dwukrotnie pogwałcony, Chrisowi po­stał tylko osobisty kodeks honorowy.

Pełen skupienia, przeniósł wzrok z rzeki na cmentarz. Przypomniał sobie o kartce, którą otrzymał od księdza, wyciągnął ją i przeczytał nazwisko oraz adres dentysty. Jego spojrzenie stwardniało, ponuro pokiwał głową i po schodach prowadzących na ganek i wszedł na plebanię.

W swoim pokoju spakował małą torbę podróżną. Ze skórzanej szelki wyjął strzykawkę i ampułkę z płynem. Trzymając w ręku torbę, wyszedł z pokoju.

W korytarzu panowała cisza. Zapukał do drzwi Rosjanina. Odpowiedział mu napięty głos.

- O co chodzi?

- Musisz stąd uciekać. Chińczyk nie był sam - powiedział po rosyjsku Chris.

Usłyszał pośpieszny zgrzyt odsuwanego rygla. Drzwi otworzyły się. Stanął w nich spocony Malenow. W dłoni trzymał pistolet. Pod wpływem narkotyków jego oczy przybrały szklisty wyraz. Nawet nie zdążył zarejestrować ciosu wymierzonego mu w krtań przez Chrisa. Struny głosowe zostały zmiażdżone uderzeniem napiętej skóry pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Rosjanin ze świstem wyrzucił z siebie powietrze i runął do tyłu. Chris wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Malenow leżał na podłodze niezdolny wykrztusić słowa i rozpaczliwie walczył o łyk powietrza. Jego ciałem wstrząsały konwulsje, a stopy przekrzywiły się do wewnątrz. Wymachiwał bezładnie ramionami, co rusz przyciskając je do klatki piersiowej.

Chris napełnił strzykawkę płynem z fiolki. Ściągnął Rosjaninowi spodnie od pidżamy i wstrzyknął mu sto pięćdziesiąt pięć jednostek chlorku potasu w żyłkę penisa. Potas dostanie się do mózgu, a chlorek do dróg moczowych, powodując depolaryzację płynów fizjologicznych i w konsekwencji rozległy wylew.

Twarz Rosjanina już przybrała niebieski odcień, po chwili zszarzała i zaczęła żółknąć.

Chris schował strzykawkę i ampułkę do torby podróżnej. Podniósł drgające ciało Rosjanina i oparł je o krzesło, z gardłem na jednym poziomie z drewnianą poręczą. Przechylił krzesło, tak że przewróciło się na Rosjanina. Teraz uszkodzenie krtani wyglądało na konsekwencję upadku.

To za ciebie Chan, pomyślał.

Wziął do ręki torbę i wyszedł z pokoju.

Korytarz był pusty. Kluczem Rosjanina zamknął drzwi, zszedł na dół i po przejściu przez werandę ruszył w stronę cmentarza.

W szarym świetle poranka zszedł po zboczu w stronę rzeki. Wie­dział, że gdyby skorzystał z frontowego wejścia na ulicę, naturalną koleją rzeczy stałby się obiektem zainteresowania agentów z róż­nych organizacji wywiadowczych. W nozdrza uderzył go odór rzeki. Znalazł łódkę, która wydawała się mniej przeciekać niż dwie pozo­stałe. Przy użyciu wioseł odpłynął od brzegu, nie zwracając uwagi na rozdziawione paszcze krokodyli.

VIII.

Dwie godziny potem ksiądz (po kilkakrotnym pukaniu do drzwi Rosjanina) polecił służącym wyważyć drzwi. Wpadli do środka i znaleźli ciało rozciągnięte pod przewróconym krzesłem. Ksiądz za­niemówił z wrażenia. Jako strażnik sanktuarium odpowiadał przed przełożonymi swoich gości. Mógł wytłumaczyć się z zabicia Chana, ale teraz śmierć dosięgła również Rosjanina. Zbyt wiele wydarzyło się w zbyt krótkim czasie.

Jeżeli KGB uzna, że zawiodłem...

Przerażony ksiądz dokonał oględzin ciała, modląc się, by przyczy­na zgonu była naturalna. Nie znalazł żadnego śladu przemocy, poza siniakiem na gardle, ale ten mógł być skutkiem upadku na krzesło.

Pośpiesznie zrekapitulowal wypadki. Malenow przybył tu w sta­nie najwyższego napięcia, domagając się lekarstw mogących uspo­koić jego stargane doszczętnie nerwy i nadciśnienie. O mało nie padł ofiarą zamachu. Możliwe, że dodatkowe napięcie w połączeniu z narkotykami spowodowało atak serca.

Ale teraz zniknął Amerykanin.

Zbyt wiele się wydarzyło.

Ksiądz pośpieszył do telefonu i połączył się z miejscową rezydenturą KGB. Szef siatki w Bangkoku zadzwonił do swojego przełożone­go. Niewyjaśniona śmierć w sanktuarium Abelarda kwalifikowała się do wszczęcia alarmu i przeprowadzenia natychmiastowego śle­dztwa.

W godzinę po odkryciu przez księdza ciała radziecki towarowy IŁ-18 wystartował z Hanoi w Północnym Wietnamie i zmagając się z przeciwnym wiatrem pokonał sześćset mil w czasie nieco poniżej dwóch godzin. Oficer śledczy KGB wspólnie z zespołem specjalistów medycyny sądowej przestudiowali ułożenie ciała i zrobili zdjęcia. Następnie członkowie ekipy pośpiesznie przewieźli zwłoki do samo­lotu i wystartowali do Hanoi. Tym razem z pomocą wiatru wiejącego w ogon samolot powrócił w ciągu dziewięćdziesięciu minut.

Sekcja zwłok trwała siedem godzin. Mimo że serce Rosjanina nie doznało okluzji, doszło do wylewu krwi do mózgu. Przyczyna śmierci: atak serca. Ale dlaczego? Nie stwierdzono żadnego zatoru. Analiza krwi wykazała obecność dilantinu, który zażywał Rosjanin, oraz opium, od którego był uzależniony. Żadnych innych niezwykłych związków chemicznych. Po mikroskopowych oględzinach ciała lekarz sądowy odkrył ślad od igły na żyłce penisa. Mimo że nie mógł tego udowodnić, podejrzewał morderstwo. Już wcześniej spotkał się z kilkoma takimi przypadkami. Chlorek potasu - związek, który po rozłożeniu na dwa czynniki powoduje atak serca. W skład płynów fizjologicznych ciała wchodzi zarówno potas i chlor, tak więc nie można niczego udowodnić. O swoich podejrzeniach zameldował oficerowi śledczemu. W godzinę potem szef siatki KGB w Bangkoku udał się do Księżycowego Kościoła. Przez długi czas wypytywał księdza, który przyznał, że na plebani przebywał pewien Amerykanin, przyjaciel Chana.

- Nazwisko i dane - zapytał szef sekcji.

Przestraszony stary ksiądz udzielił odpowiedzi.

- Czego chciał Amerykanin? Stary ksiądz odpowiedział.

- Gdzie mieszka ten dentysta?

Kiedy szef siatki usłyszał odpowiedź, przyjrzał się uważnie księdzu, po drugiej stronie biurka.

- Tak daleko? Nasz lekarz sądowy w Hanoi ustalił czas śmierci na szóstą rano. - Szef sekcji wskazał dłonią na noc za oknami plebani, potem na swój zegarek. - To piętnaście godzin temu. Dlaczego od razu nie powiedziałeś nam o Amerykaninie?

Ksiądz nalał sobie jeszcze jedną szklankę brandy i wypił jednym haustem. Kilka kropel pociekło po porośniętym szczeciną podbródku między bokobrodami.

- Bo bałem się. Nie byłem pewny, czy Amerykanin jest zamieszany w tę sprawę. Gdybym ze względów zapobiegawczych zabił go, musiałbym się tłumaczyć przed CIA. Nie miałem przeciwko niemu żadnych dowodów.

- A więc wolisz tłumaczyć się przed nami?

- Przyznaję, że popełniłem pomyłkę. Powinienem baczniej go obserwować. Przekonał mnie jednak, że nie ma żadnych złych zamiarów wobec waszego agenta. Kiedy znalazłem ciało, miałem nadzieję, że przyczyna śmierci jest naturalna. Dlaczego miałbym przyznawać się do pomyłki, gdybym nie musiał? Na pewno mnie rozumiesz.

- Oczywiście.

Szef rezydentury podniósł słuchawkę. Nakręcił numer i gdy rozmówca odezwał się, zaczął referować: - Został pogwałcony układ Abelarda. Powtarzam: pogwałcony. Przez Christophera Patricka Killooniego. Kryptonim: Remus. CIA. - Szef sekcji przekazał otrzymany od księdza rysopis. - Waśnie jest w drodze do Gwatemali - podał adres. - A przynajmniej utrzymywał, że tam się wybiera, jednak zważywszy na to, co się stało, nie sądzę, żeby to zrobił. Tak, wiem, ma nad nami piętnaście godzin przewagi.

Słuchał jeszcze przez minutę i odłożył słuchawkę.

Potem odwrócił się do księdza i zastrzelił go.

IX.

- Jesteś pewien? - wybuchnął dyrektor CIA do słuchawki.

- Całkowicie - odpowiedział dyrektor KGB. Rozmawiali korzy­stając z alarmowej linii. Mówił po angielsku, jako że jego rozmówca nie znał rosyjskiego. - Zrozum, nie zwracam się o pozwolenie. Ten łobuz jest od was, przestrzegam więc tylko protokołu informując cię o moich zamiarach.

- Zapewniam, że nie działał na mój rozkaz.

- Nawet jeśli tak było, nie ma to znaczenia. Już rozesłałem depe­sze. Właśnie w tej chwili twoi ludzie z sekcji łączności powinni otrzymać przeznaczoną dla was. Zgodnie z ustaleniami układu Abelarda, zaalarmowałem wszystkie organizacje wywiadowcze. Przeczy­tam ci ostatnie trzy zdania: “Odnaleźć Remusa. Kontrakt dla wszystkich. Sposób eliminacji pozostawiamy do uznania”. Zakładam, że skoro wasza Agencja została skompromitowana, będziecie na niego polować z większym zaangażowaniem niż inne wywiady.

- Tak... masz na to moje słowo. - Dyrektor CIA przełknął ślinę i odłożył słuchawkę.

Nacisnął guzik interkomu i zażądał akt Christophera Patricka Kilmoonie.

Trzydzieści minut potem wiedział już, że Kilmoonie był przydzie­lony do paramilitarnego wydziału Tajnych Operacji GS-13 i zalicza­no go do najbardziej cenionych wywiadowców w Agencji.

Dyrektor jęknął. Już sam fakt, że ten łajdak skompromitował Agencję, był nieprzyjemny, ale co gorsza okazało się, że jest świato­wej klasy zabójcą. Protokół - oraz przezorność - wymagały, by do wyeliminowania tego człowieka, dyrektor użył też ludzi z zespołu GS-13.

Z akt Remusa dyrektor dowiedział się jeszcze czegoś innego. Z wściekłością zerwał się z krzesła i sztywno wymaszerował ze swojego gabinetu.

Przełożonym Remusa był Eliot.

X.

- Nic o tym nie wiem - powiedział Eliot.

- No cóż, jesteś za niego odpowiedzialny! A więc go znajdź! - warknął dyrektor, kończąc spór i energicznie wyszedł z biura Eliota.

Eliot posiał uśmiech w stronę otwartych drzwi. Zapalił papierosa. Zauważył popiół na swoim czarnym garniturze i strzepnął go. W jego starych oczach pojawił się błysk zachwytu - oto dyrektor osobiście się do niego pofatygował, zamiast wezwać go do siebie. Pełna wście­kłości wizyta była jeszcze jednym dowodem słabości dyrektora i władzy Eliota.

Obrócił krzesło w stronę okna i pozwolił, by słońce ogrzewało mu twarz. Rozległą przestrzeń parkingu poniżej autostrady biegnącej przez Langley w stanie Wirginia oddzielały ogrodzenie i drzewa. Ze swego miejsca widział tylko niektóre z dziesięciu tysięcy samocho­dów otaczających olbrzymi, wysoki budynek w kształcie litery H.

Uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie dość, że prowadzi pościg za Saulem, to wczoraj przyszła wiadomość, że Chris, jego mleczny brat, pojawił się w sanktuarium Abelarda w Bangkoku. Nie przekazał mu przecież instrukcji, by tam pojechał. Przez ostatnich kilka tygodni, od momentu, w którym Chris porzucił swoją rezydenturę w Rzymie, ani razu nie złożył meldunku. Wniosek: Chris został zabity.

I oto nagle pojawił się ponownie. Czyżby przez cały ten czas uciekał i dopiero teraz osiągnął azyl? Z pewnością mógł nawiązać wcześniej kontakt z Eliotem lub przynajmniej skontaktować się z nim, kiedy dotarł do Księżycowego Kościoła. To wszystko nie miało sensu: szukanie dentysty nie związanego z Agencją; pogwałcenie układu zabiciem Rosjanina. Co, u diabła, się tu dzieje? Chris znał reguły. Najlepsi zabójcy ze wszystkich agencji ruszą za nim w pościg. Dlaczego jest takim głupcem?

Eliot zacisnął swoje pomarszczone usta.

Dwaj przyszywani bracia - dwaj uciekinierzy. Tego rodzaju syme­tria przemówiła do niego. Od samochodów na parkingu odbiły się refleksy światła. Na twarz Eliota powrócił uśmiech. Znalazł rozwią­zanie.

Saul i Chris. Saul musi zostać zabity, zanim odgadnie powód, dla którego jest ścigany. Kto będzie lepiej wiedział, gdzie się ukryje, niż jego alter ego?

Ale dentysta... Eliota przeszedł dreszcz. Było w tym coś niepoko­jącego. Dlaczego przed zabiciem Rosjanina Chris szukał dentysty?

Poczuł chłód na plecach.

XI.

- Mexico City - powiedział Chris. - Najbliższe połączenie. Siedząca za kontuarem biura linii lotniczych tubylka z Hawajów postukała w klawiaturę komputera. - Ile biletów, proszę pana?

- Jeden - odpowiedział.

- Pierwsza klasa czy turystyczna?

- To nie ma znaczenia.

Kobieta wpatrywała się w monitor nad klawiaturą.

Z głośników hałaśliwego, przepełnionego terminalu zadudnił mo­notonny głos. Chris wyczuł za plecami obecność innych ludzi stoją­cych w kolejce.

- Proszę pana, mamy miejsce w klasie turystycznej na rejs numer 211. Odlot za piętnaście minut. Jeżeli pośpieszymy się, możemy jesz­cze wziąć pana na pokład. Pańskie nazwisko?

Chris podał jej fałszywe nazwisko widniejące w paszporcie. Kie­dy poprosiła go o kartę kredytową, zapłacił gotówką. W ten sposób nie pozostawia się po sobie śladów.

- Ma pan jakiś bagaż?

- Tylko podręczny.

- Zawiadomię szefa odprawy, żeby wstrzymał odlot. Życzę panu miłej podróży.

- Dziękuję.

Odwrócił się i pośpiesznie ruszył przez terminal. Choć uśmiechał się, czuł, że tężeją mu muskuły. Czujnie zlustrował tłum, poszukując ewentualnego obserwatora. Doszedł do detektora metali, gdzie przeszukali go policjanci z ochrony lotniska. Wcześniej wyrzucił swojego mauzera do kanału w Bangkoku, wiedząc, że zostałby zatrzymany podczas próby przemycenia go do samolotu. Mógłby go włożyć do walizki, która nie podlegając kontroli zostałaby załadowana do samolotu. Jednak nie chciał ryzykować oczekiwania na jej odbiór. Nie mógł pozwolić sobie na pozostanie w jednym miejscu. Z urządzenia do prześwietlania bagażu wysunęła się jego torba, złapał ją i pośpieszył korytarzem w stronę rękawa.

Stojąca w otwartych drzwiach samolotu stewardesa przyglądała mu się, jak biegnie korytarzem. Jego kroki dudniły echem w rękawie.

- Dziękuję, że zaczekaliście na mnie - powiedział.

- Żaden problem. Opóźniła się dostawa porcji żywnościowych - odpowiedziała, biorąc do ręki jego bilet.

Przeszedł przez pierwszą klasę i minąwszy nadbudówkę z przodu samolotu skierował się w stronę miejsc z tyłu. Kilka z nich było wolnych. Przedstawiciel linii zapytał go, czy życzy sobie siedzieć w sekcji dla palących. Chris nie palił, ale że palacze siedzieli z tyłu samolotu, wybrał miejsca najbardziej oddalone od wejścia. Musiał obserwować możliwie największą liczbę pasażerów, przejścia między fotelami, a zwłaszcza drzwi.

Przypadło mu miejsce w pobliżu toalet, między otyłym mężczyzną a starszą kobietą. Przecisnął się obok mężczyzny, usiadł pośrodku, uśmiechnął się do kobiety, po czym wsunął swoją torbę pod siedzenie z przodu. Zapiął pasy i znudzonym wzrokiem lustrował przejścia między fotelami.

Musiał zakładać najgorsze - że ślad po ukłuciu igły na ciele Malenkowa został odkryty i wystawiono na niego kontrakt. W dalszym ciągu zamierzał znaleźć dentystę - ale nie mógł zwrócić się do tego, którego mu polecono. Adres otrzymany od księdza znajdo­wał się w Gwatemali, ksiądz powie prowadzącym śledztwo ludziom z KGB, gdzie się wybiera. Ci natychmiast połączą się przez radio z rezydenturą w Gwatemali; będą na niego czekać. Musiał wybrać inny kraj, taki, który dobrze znał i w którym mógłby zniknąć i wykorzystać własne źródła do znalezienia zaufanego dentysty. Najlepszy będzie chyba Meksyk. Jednak po odlocie z Bangkoku, a następnie z Singapuru, nie udało mu się złapać wystarczająco dogodnego połączenia. Samolot do Honolulu wylądował czterdzieści minut po czasie. Spóźnił się na następny lot do Mexico City i mógł odlecieć dopiero tym. Na starcie miał nadzieję na dwunastogodzinne wyprzedzenie, ale właśnie mijało szesnaście godzin od chwili, kiedy zabił Rosjanina.

Czekał w napięciu. W Bangkoku była teraz noc, ale osiem tysięcy mil na wschód, w Honolulu wstawał już ranek. Przez okna świeciło słońce; pocił się. wsłuchany w szum urządzeń klimatyzacyjnych. Czuł jak kadłub przenosi wibracje silników pracujących na wolnych obrotach. Trzasnął zamykany luk: prawdopodobnie w ostatniej chwi­li dowieziono jakiś bagaż. Przez okno dostrzegł dwa odjeżdżające wózki.

Spojrzał na przejście między fotelami. Stewardesa zatrzasnęła drzwi dla pasażerów i sięgnęła po zabezpieczający rygiel. Za minutę odrzutowiec zacznie kołować w stronę pasa startowego.

Odetchnął z ulgą. Nagle coś ścisnęło go w żołądku; zesztywniał. Stewardesa otworzyła drzwi. Weszło dwóch mężczyzn i ruszyło w tył samolotu. Stewardesa ponownie zaczęła zamykać drzwi.

Przyjrzał się im uważnie. Mieli po około dwudziestu pięciu lat. Mimo muskulatury poruszali się zwinnie. Nosili koszule i spodnie w spokojnych kolorach. Wyglądało na to, że starają się nie przyglądać innym pasażerom; koncentrując uwagę na kartach boardingowych porównywali je z numerami i literami ponad fotelami. Rozdzielili się dziesięć rzędów przed Chrisem.

Z kupnem swojego biletu zwlekał do ostatniej chwili, mając nad­zieję, że jako ostatni wsiądzie do samolotu. Przez ramię obserwował każdego, kto chciał dostać się na pokład po nim.

Kiedy obrócili się, by usiąść w swoich fotelach, pochylił się nad mężczyzną siedzącym obok i spojrzał na ich obuwie. Nie oczekiwał pogrubionej podeszwy lub wzmocnionych czubków, które czyniły z butów broń. Mimo mitów o karate Agenci rzadko zadawali ciosy nogami. Takie uderzenie jest zbyt wolne. Szukał bardziej istotnych cech. Obaj mieli na nogach buty okalające kostki, preferowane przez agentów, bo ochraniały ich od kontuzji podczas pościgu lub walki. Chris nosił takie same.

Znaleźli go. Nieważne kto - Rosjanie, Anglicy, Francuzi czy nawet CIA. Właśnie w tej chwili ktoś przeprowadza błyskawiczną rozmowę z Mexico City. Po wyładowaniu będzie na niego czekał zespół zabój­ców - może nawet kilka zespołów.

Odrzutowiec drgnął i odsunął się od rękawa. Zawrócił i z głośniej­szym rykiem silników zaczął kołować obok terminalu.

We wnętrzu kabiny rozległ się dzwonek. Wzdłuż rzędów foteli szła stewardesa, sprawdzając, czy wszyscy zapięli pasy.

Chwycił za oparcie fotela i głośno przełykając ślinę, odwrócił się do kobiety siedzącej obok.

- Przepraszam, czy może ma pani papie­rową chusteczkę?

Rzuciła mu rozdrażniane spojrzenie. Jednak pogrzebała w toreb­ce i podała mu.

- Dzięki. - Podarł jedną na kawałki i wepchnął w uszy. Kobieta zamrugała oczami ze zdziwienia. Wszystko ucichło. Po drugiej stro­nie przejścia dostrzegł dwóch rozmawiających ze sobą przybyszy. Widział ich usta, lecz nie mógł rozróżnić słów.

Samolot zatrzymał się. Przez okno zobaczył pas startowy. Jakiś samolot przemknął obok i zniknął z pola widzenia. Jego miejsce zajął inny. W kolejce czekały jeszcze tylko dwa samoloty.

Zamknął oczy, czując drgania samolotu. Napiął mięśnie.

Odrzutowiec ponownie ruszył naprzód. Kiedy Chris otworzył oczy. dostrzegł już tylko jeden samolot w kolejce do pasa startowego.

Szarpnął za pas bezpieczeństwa. Gwałtownie wstał z fotela i prze­cisnął się obok sąsiada w stronę przejścia. Stewardesa zerwała się, by go chwycić.

- Proszę pana! Nie wolno wstawać z miejsca! Niech pan zapnie pas!

Odepchnął ją na bok. Zdziwieni pasażerowie zaczęli odwracać się w jego stronę. Jeden z nich zaczął gramolić się z fotela.

Chris chwycił za dźwignię wyjścia awaryjnego.

Drzwi otwarły się na oścież. Do środka wtargnął wiatr. Mocniej zadudniły odrzutowe silniki.

Samolot zbliżał się do pasa startowego. Stewardesa ponownie rzuciła się w kierunku Chrisa; ten uczepił się dolnej krawędzi drzwi i wysunął na zewnątrz. Zawisł kiwając się i spoglądając do wnętrza kabiny na przerażonych pasażerów i zabójców, którzy rzucili się w jego stronę.

Zwolnił uchwyt. Uderzył w płytę lotniska i przetoczył się ze zgię­tymi kolanami i przyciśniętymi do klatki piersiowej łokciami, tak jak go uczono na kursach spadochronowych. Mimo strzępków papiero­wych serwetek w uszach, aż wzdrygnął się od ryku silników. Ponad nim przetoczyły się strugi wyrzucanego powietrza i duszący żar. Zamajaczył nad nim kształt kolejnego odrzutowca.

Zaczął biec.

XII.

Pokój był przestronny i antyseptyczny. Temperaturę powietrza kontrolowały odpowiednie urządzenia. Wzdłuż ścian ustawiono komputery. Mruczały lampy jarzeniowe.

Pobrużdżone czoło Eliota jeszcze bardziej marszczyło się w sku­pieniu.

- Pasażerowie linii lotniczych - rzucił w stronę programisty.

- Jakie miasto?

- Bangkok. Odloty z ostatnich szesnastu godzin.

Informatyk z Agencji skinął głową i zaczął stukać w klawiaturę.

Eliot zapalił kolejnego papierosa i wsłuchiwał się w brzęczenie drukarek. Miał przed sobą ciekawy problem. Zawsze istniała szansa, że Chris pozostał w Tajlandii i gdzieś się ukrywa. Jednak Eliot w to wątpił. Tak wyszkolił swoich agentów, by jak najszybciej opuszczali niebezpieczną strefę. Na pewno Chris chciał zapewnić sobie kilka godzin przewagi, zanim zostanie odkryte ciało Rosjanina. Użyje fałszywego nazwiska, prawdopodobnie paszportu zdobytego poza Agencją. Jednak chyba nie. Niezależnym fałszerzom nie można ufać. Bardziej prawdopodobne, że Chris skorzysta z paszportu dostarczonego przez Eliota, mając nadzieję, że zdoła ukryć się, zanim ktoś wpadnie na jego trop.

Kiedy programista wrócił z kilkoma wydrukami, Eliot oparł się na kontuarze i przejechał swoim kościstym palcem wzdłuż listy na­zwisk. Wyprostował się podniecony, spostrzegłszy jedno z fałszy­wych nazwisk Chrisa na liście pasażerów United Airlines z Bangko­ku do Singapuru.

- Odloty z Singapuru. Ostatnie trzynaście godzin. -Znów czekał.

Programista wrócił z drugą listą. Eliot zapalił jeszcze jednego papierosa i skoncentrował się. Chris skorzysta z tego samego pasz­portu. Mimo wszystko nie mógł ryzykować, by jakiś celnik odkrył w jego bagażu drugi paszport z innym nazwiskiem. Gwałtownie ode­tchnął. Jest - takie samo fałszywe nazwisko na liście pasażerów Trans World Airlines z Singapuru do Honolulu.

- Odloty z Honolulu - rzucił programiście. - Z ostatnich pięciu godzin.

Kiedy Eliot otrzymał trzecią listę, usłyszał syk zamykanych drzwi pomieszczenia obliczeniowego. Odwrócił się. To był jego asystent.

Był absolwentem Yale. Rocznik `70, przyczepiany na guziki koł­nierzyk, klubowy sygnet, krawat i taki sam jak Eliota czarny garnitur z kamizelką. Wokół oczu pojawiły mu się zmarszczki rozbawienia.

- Dzwonili właśnie z MI-6. Sądzą, że znaleźli Remusa. Na lotnisku w Honolulu.

Eliot spojrzał na nową listę pasażerów. Przybrane nazwisko poja­wiło się na liście rejsu Hawaii Airlines.

- Leci do Mexico City.

- Już nie - zaprzeczył asystent. - Musiał zauważyć swoje niańki na pokładzie. Na trzydzieści sekund przed startem otworzył wyjście awaryjne i wyskoczył.

- Na pasie startowym? - Asystent skinął głową.

- No, no, no.

- Ludziom z zespołu inwigilacyjnego nie udało się go złapać.

- Zdziwiłbym się, gdyby tak się stało. Jest jednym z najlepszych. Ja sam go wyszkoliłem. - Eliot uśmiechnął się. - A więc ukrywa się w Honolulu. Pytanie brzmi: co bym zrobił na miejscu Remusa? Wyspa to marne miejsce na kryjówkę. Sądzę, że chciałbym wydostać się stamtąd. I to szybko.

- Ale w jaki sposób? I gdzie? Przynajmniej wiemy, gdzie nie ucieknie. Byłby szalony, gdyby wybrał Gwatemalę lub Meksyk. Musi zdawać sobie sprawę, że będziemy na niego tam czekać.

- Może tez zdawać sobie sprawę, że tego nie zrobimy, ponieważ te kraje są tak cholernie oczywiste - zauważył Eliot, - To kwestia wyboru dwóch przeciwstawnych opcji. Fascynujący problem. Jak, na miejscu Chrisa, wydostałbym się z Hawajów? Nauczyciel powi­nien umieć przewidywać posunięcia swojego ucznia.

Uśmiech zamarł mu na ustach, kiedy pomyślał: dlaczego w takim razie nie przewidziałem posunięć Saula?

XIII.

W Atlancie właśnie zakwitały azalie. Jednak Saul mógł je podzi­wiać tylko w świetle reflektorów, kiedy wielka ciężarówka przejeż­dżała przez park i kierowała się w stronę centrum. Ich różowe kwiaty, przemieszane z biało kwitnącymi dzikimi dereniami, przypo­minały mu oczy świecące wzdłuż drogi. Przestał już krwawić, choć pierś wciąż pulsowała bólem od rany po kuli. Nie opuszczała go też gorączka.

- Dalej już nie możesz jechać - oznajmił kierowca, zatrzymując się pod wiaduktem. Zasyczały hamulce TIR-a. - Moja baza jest o milę stąd. Nie mogę pozwolić, by cię ktoś zobaczył. Już ci powiedziałem: gdybym wziął pasażera, straciłbym pracę.

- Tu już wystarczy. - Saul otworzył drzwi. - dzięki. Kierowca potrząsnął głową. - To nie wszystko. Zapomniałeś o czymś.

Saul zszedł na drogę i zmarszczył czoło.

- Nie wydaje mi się.

- Pomyśl raz jeszcze. Pieniądze. Pamiętasz? Połowa na początku - reszta na mecie. Jesteś mi winien jeszcze dwie setki.

Saul kiwnął głową. Pochłonięty rozmyślaniami, dlaczego ściga go własny ojciec, zapomniał o umowie zawartej z kierowcą. Nie wyda­wało mu się to ważne.

Kierowca sięgnął dłonią pod fotel.

- Spokojnie - powstrzymał go Saul. Potrzebował pieniędzy, ale z drugiej strony kierowca dotrzymał umowy. Ze wzruszeniem ramion podał banknoty szoferowi.

- Mądry chłopak. - Kierowca cofnął dłoń spod fotela.

- Zbyt długo jeździsz. Masz roztrzęsione nerwy.

- To przez te ograniczenia prędkości.

- Kup żonie futro.

- Jasne. A za resztę pójdę do MacDonalda. - Kierowca wykrzywił twarz w uśmiechu i włożył pieniądze do kieszeni.

Zasyczały zwolnione hamulce pneumatyczne. Ciężarówka odje­chała od krawężnika. Stojąc w ciemnościach pod wiaduktem Saul obserwował znikające tylne światła. Słysząc szum przejeżdżających nad głową samochodów, ruszył naprzód zaciemnioną drogą.

Podczas swojego ostatniego pobytu w Atlancie sprawdził kilka hoteli, na wypadek gdyby ich w przyszłości potrzebował. Musiał opatrzyć ranę, wykąpać się i zmienić ubranie. Nie mógł ryzykować pojawienia się w miejscu, w którym zwracano uwagę na klasę gości, o ile ci nie płacili z góry. Taki hotel nie mógł być blisko luksusowej Peachtree Street. Wiedział dokładnie, gdzie iść.

W oddali zagwizdał pociąg. Saul wszedł między stare budynki. Pochylił się nieznacznie, w ten sposób zwalniając ucisk na ranę.

Poczuł, że zbliżają się do niego. O ile gorączka nie przytępiła mu słuchu, było ich czterech.

Szli za nim już od mostu: to wtedy wyczul powiew powietrza z dołu. Kiedy minął wypalony budynek i przechodził obok nie zabudo­wanej parceli, napiął mięśnie. Przygarbiony, w zakrwawionej odzie­ży, musiał wyglądać na łatwą zdobycz.

Wyszli z ciemności i otoczyli go. Przez moment przypominali mu gang, który lata temu pobił jego i Chrisa obok sierocińca.

- Nie jestem w nastroju - powiedział.

Najwyższy chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie żartuję - zapewnił go Saul.

- Hej, chcemy tylko twoich pieniędzy. Nie zrobimy ci krzywdy. Obiecujemy.

Pozostali zanieśli się chichotem.

- Bez żartów - powiedział Saul. - Spadajcie.

Podeszli bliżej, chichocząc złośliwie.

- Potrzebujemy szmalu - wyjaśnił wysoki chłopak.

- Spróbujcie z kimś innym.

- Ale z kim? Nikogo innego tu nie ma. Widzisz tu kogoś? - Wysoki błyskawicznym ruchem otworzył brzytwę.

- Przydałoby ci się parę lekcji. Źle ją trzymasz.

Chłopak zmarszczył brwi. Przez moment wydawało się, że coś podejrzewa. Spojrzał na pozostałych i duma zmusiła go, by rzucił się na Saula z ostrzem.

Połamał im kończyny.

- Przecież powiedziałem, że się pomyliliście. Właśnie zabierał się do odejścia, kiedy, powodowany impulsem wrócił i obszukał ich.

Siedemdziesiąt dolarów.

XIV.

- To miejsce jest zarezerwowane - warknął mężczyzna o kwadra­towej szczęce, wskazując szklankę piwa na barze przed pustym stoł­kiem.

Chris wzruszył ramionami i usiadł, wystukując na kontuarze rytm “Gamblera” Kenny Rogersa. - Twój kumpel jest w toalecie. Na razie nie będzie go potrzebował.

Na scenie w głębi striptizerka powoli wyginała się w rytm piosenki country and western.

- Może zrobić sobie krzywdę - zauważył Chris.

Krzepki mężczyzna obrzucił go groźnym spojrzeniem.

- Nie ona jedna. Jesteś masochistą? O to ci chodzi?

- Ja nie jestem masochistą. Potrafię rozróżnić płeć. Uprawiam seks jedynie z kobietami.

- Rozumiem. - Mężczyzna miał na sobie zwisająca luźno koszulę w kwiaty i wytarte dżinsy. Zgasił papierosa, wstał i spojrzał z góry na Chrisa. - Tak bardzo chcesz tego stołka, że mam go zdjąć i...

- Kiedyś próbowałeś tego w Sajgonie. Nie udało się.

- Ale tu jest Honolulu. Teraz mógłbym się odegrać.

- Nie mam na to czasu. - Chris zwrócił się do barmana: - Jeszcze jedno piwo dla mojego przyjaciela. Dla mnie coca-colę.

- Nie pijesz? - zapytał mężczyzna w kwiaciastej koszuli.

- Nie dzisiaj.

- Nasz chłopczyk był niegrzeczny?

- To na nic się nie zda. Wyglądasz idiotycznie w tej koszuli.

- Zawsze to jakaś odmiana po mundurze. Podczas przepustek dostaję hopla na punkcie kolorów. Zdziwiłbyś się, jak to przyciąga kobiety.

- Powiedz im, że jesteś majorem. To zrobi mocniejsze wrażenie niż koszula.

- Ciepłe to piwo.

Chris zapłacił za napoje.

Zwalisty pociągnął łyk.

- Kręciłeś się po barach Sil Specjalnych?

Chris skinął głową.

- Szukałeś przyjaciół?

Chris ponownie skinął głową.

- Którzy coś ci zawdzięczają?

Chris wzruszył ramionami i zerknął na drzwi wejściowe.

- Masz podejrzliwą naturę.

- A ty rozerwane spodnie na kolanie.

- Musiałem zwiewać. Nie było czasu na zakup innych.

- Wśród chłopaków z doborowych jednostek jesteś bezpieczny. Nikt cię tu nie zaczepi.

- Ale kiedy wyjdę na zewnątrz... Tak naprawdę, to chciałbym wybrać się na wycieczkę. Poza wyspy.

- W jakieś konkretne miejsce?

- Miałem nadzieję, że będziesz moim agentem turystycznym. Chy­ba że wybierasz się na kontynent.

Mężczyzna o byczym karku spojrzał na rozebraną striptizerkę.

- Jutro wylatujemy.

- Transport wojskowy?

- Do Strefy Kanału. - Spojrzenie mężczyzny powróciło do Chrisa. - Okay?

- Możesz zabrać mnie na pokład?

- Nie ma sprawy. Kilku facetów jest mi coś winnych.

- Teraz ja jestem ci coś winien.

- Hej, będziemy się licytować?

Chris roześmiał się.

- Pozostał jeszcze jeden problem - powiedział Major.

- O co chodzi?

- O faceta, który siedział na twoim miejscu. Powinien już wrócić. Jest tak urżnięty, że musiał stracić film w toalecie.

Rozległy się głośne dźwięki płyty Waylona Jenningsa. Striptizer­ka zaczęła zbierać ze sceny garderobę.

XV.

Zlany potem Chris odrzucał na bok ziemię. Oparł się na łopacie i przez zmrużone oczy rozejrzał się po podzwrotnikowej dżungli. Na słodko pachnących cedrach i kolczastych drzewach laurowych sie­działy ptaki o krzykliwym upierzeniu. Trzepotały skrzydłami i śpie­wały na gałęziach; przywykły już do jego obecności. W powietrzu zawisł rój moskitów, ale żaden z nich nie usiadł na nim. Nie przej­mował się malarią - po drodze z Panamy major podarował mu należący do standardowego wyposażenia Sił Specjalnych zestaw czopków. W ich skład wchodziły związki chemiczne wchłaniane przez naczynia włosowe w jelicie grubym, powodujące wydzielanie przez ciało delikatnego zapachu odstraszającego moskity. Zabarwie­nie moczu na zielono przekonało go, że preparat działa.

Pod promieniami słońca, w parnym powietrzu wrócił do przerwa­nej pracy, odrzucając na bok więcej ziemi i powiększając jamę. Zapożyczył ten pomysł z “pułapek na ludzi”, które wykopywali par­tyzanci wietnamscy. Był to głęboki dół zakryty arkuszem blachy, zamaskowanej ziemią i paprociami. Precyzyjnie wyważony, przechy­lał się w dół, kiedy nastąpił na niego nierozważny żołnierz, na które­go czekały już kołki pungi. Mimo, że Chris nie zamocował kołków, dół zachował swój śmiercionośny charakter.

Kopał przez cały ranek. Teraz jama mierzyła ponad dwa metry długości, metr szerokości i metr dwadzieścia głębokości. Przypomi­nała grób. - Jeszcze pół metra w głąb - powiedział sobie i wytarłszy pot z czoła wrócił do kopania.

Kiedy skończył, wyszedł z przesieki i zapuścił się w puszczę. Szukał między paprociami, aż znalazł cztery solidne kołki, każdy o długości metra i dwudziestu centymetrów. Jeszcze raz wytarł pot z czoła i wrócił na przesiekę. Zszedł do jamy. W porównaniu z nasło­necznioną powierzchnią w dole panował chłód. Sięgnął po oparty o ścianę płat sklejki. Płyta o grubości centymetra miała wymiary dwa metry na metr dwadzieścia. Nieźle namęczył się, przedzierając się z nią przez puszczę. W okolicy mieszkała zaledwie garstka ludzi. Był pewny, że nikt za nim nie idzie.

Z pomocą kołków podparł w każdym rogu sklejkę, tak, że przykry­ła dół. Potem bocznym wejściem wyczołgał się na światło dzienne. Ostrożnie przykrył sklejkę ziemią i posadził w niej paprocie.

Odsunął się i obejrzał maskowanie. Świeżo wykopana ziemia była ciemna i odcinała się od jasnobrązowej gleby. Jutro nikt już nie zauważy różnicy. Usatysfakcjonowany, przykrył wejście do jamy ka­mieniem.

Był prawie gotów. Do zrobienia pozostała jeszcze jedna rzecz. Najpierw powinien pójść do dentysty, ale po zabiegu czułby się oszołomiony i nie wiadomo, czy poradziłby sobie z przeniesieniem tu płyty ze sklejki i wykopaniem jamy. Musiał przeprowadzić wszy­stko perfekcyjnie. Jak tylko wróci od dentysty w Panama City, przestanie używać czopków majora. Malaria nie będzie już dla niego groźna.

XVI.

- Pan Bartholomew? - zapytała pielęgniarka. Była przystojną Panamką, a jej smagła cera kontrastowała z białym fartuszkiem i czepkiem. - Ostatni pacjent zajął doktorowi nieco więcej czasu. Będzie musiał pan poczekać jeszcze kilka minut.

Chris skinął głową i podziękował jej. Panama była krajem dwuję­zycznym. Mówiło się tu po angielsku i hiszpańsku. Chris, poza trzema innymi językami, władał też hiszpańskim. Mimo to, kiedy dwa dni temu przyszedł do dentysty, podczas wyjaśniania powodów swojej wizyty łatwiej przyszło mu posługiwać się angielskim.

- Ale przecież nie ma potrzeby, żeby pan to robił - powiedział dentysta.

- Nie potrzebuje pan powodu. Potrzebuje pan tylko tego. - Chris zdjął swego rolexa z osiemnastokaratowego złota i podał go denty­ście. - Jest wart cztery tysiące dolarów. Dołożę oczywiście jeszcze pieniądze. I jeszcze to. - Chris pokazał cenny naszyjnik. - Kiedy już pan skończy.

W oczach dentysty pojawił się błysk chciwości. Nagle zmarszczył brwi.

- Nie chcę brać udziału w niczym nielegalnym.

- Cóż może być nielegalnego dla dentysty w wyrywaniu zębów?

Dentysta wzruszył ramionami.

- Jestem ekscentrykiem. Niech pan zaspokoi moją zachciankę - powiedział Chris. - Wrócę tu za dwa dni. Proszę nie wpisywać mnie do żadnego rejestru chorych. I żadnych prześwietleń.

- Bez rentgena nie mogę niczego zagwarantować. Mogą wystąpić komplikacje.

- To nie ma znaczenia.

Dentysta ponownie zmarszczył brwi.

Teraz Chris siedział w poczekalni, wpatrując się w tandetne drewniane krzesła i popękaną wykładzinę sofy. Nie było innych pacjentów. Migotały świetlówki. Zerknął na ilustrowane pisma w języku hiszpańskim. Nie wziął jednak żadnego do ręki, zamiast tego zamknął oczy i skoncentrował się.

Już niedługo, pomyślał. W nocy, przed powrotem do puszczy, wy­sadzi w powietrze gabinet stomatologiczny. W końcu, mimo obietnic dentysty, zawsze istniała możliwość, że lekarz zrobi wpis do karty chorób lub prześwietli go, kiedy Chris będzie leżał pod narkozą. Nie może sobie pozwolić na pozostawienie śladów.

Potem powróci na przesiekę i rozpocznie post. To potrwa prawdo­podobnie sześćdziesiąt dni. Zważywszy jednak, że zaczną atakować go moskity, z pewnością zachoruje na malarię, co przyśpieszy całą sprawę. Może trzydzieści dni. W najgorszym przypadku sześćdzie­siąt.

Będzie medytował, modlił się do Boga za grzechy - za niezliczo­nych ludzi, których zabił - pominąwszy takich, jak Rosjanin, którego śmierć usprawiedliwiał przemyt opium i Chan - ludzi, których jedy­ną zbrodnią było tylko to, że istnieli. W udręce przypomniał sobie ich nazwiska, twarze; większość z nich błagała go o litość. Teraz on będzie błagał o litość dla siebie. Będzie usiłował oczyścić się z hańby, z choroby, która trawi jego duszę.

Będzie pościł, aż jego umysł znajdzie się w stanie ekstazy. Kiedy ciało już zwiotczeje, zaczną się halucynacje, a umysł odpłynie w świat ułudy. W ostatnim przebłysku świadomości wczołga się do grobu. W ciemnościach przewróci kołki, które podtrzymują sklejkę. Konstrukcja zawali się i pogrzebie go pod zwałami ziemi.

Nikt nie odnajdzie jego ciała. Ulegnie rozkładowi lub zostanie odkopane przez padlinożerne zwierzęta, które rozrzucą jego kości po dżungli. Nietknięta pozostanie prawdopodobnie tylko czaszka. Będzie jednak miała usunięte zęby i żaden policjant nie dokona identyfikacji.

To było ważne. Ze względu na Saula i Eliota musi umrzeć bez­imiennie. Bez wątpienia będą zszokowani, że pogwałcił układ. Ale ich poczucie wstydu zostanie złagodzone przez satysfakcję wynika­jącą z faktu, że nigdy go nie złapano. Oczywiście, będą zastanawiać się, gdzie zniknął. To uczucie będzie im towarzyszyć do końca. Ale zdziwienie jest lepsze niż żal i wstyd na wieść o tym, że popełnił samobójstwo. Nie może pozwolić sobie na partaninę. Nie chciał być ciężarem dla dwóch najbliższych mu ludzi: przybranego brata i przybranego ojca.

Kościół katolicki dopuszcza tylko jedną metodę popełnienia sa­mobójstwa: post. Wszystkie inne sposoby zakładają stan rozpaczy, niewiary w mądrość boską, niechęć do znoszenia przeciwności losu, z pomocą których Bóg sprawdza swoje dzieci. Samobójstwo jest najcięższym grzechem, za który grzesznika czeka wieczne potępie­nie w ogniu piekielnym. Jednak post jest medytacją, aktem pokuty i duchowej ekstazy. Oczyszczając duszę odrzuca się ciało. W ten sposób dusza zbliża się do Boga.

Zważywszy swoje grzechy, tylko tą drogą Chris może dostać się do nieba.

- Panie Bartholomew, doktor przyjmie teraz pana - powiedziała pielęgniarka.

Skinął głowa, wstał i przez otwarte drzwi wszedł do gabinetu wyposażonego w fotel dentystyczny. Nie widział doktora, ale słyszał zza zamkniętych drzwi spływającą do umywalki wodę.

- Mam uprawnienia do podawania narkozy - oznajmiła pielęg­niarka.

Usiadł na fotelu. Pielęgniarka przygotowała strzykawkę.

- Co to jest? - zapytał Chris.

- Atropina i vistaril.

Skinął głową. Obawiał się, że do narkozy zostanie wykorzystany amytal sodu, tak zwane serum prawdy. Ten środek potrafi wprowa­dzić człowieka w stan nieprzytomności, niemal hipnozy, podczas której jego wola ulega osłabieniu do tego stopnia, że wyjawi najbar­dziej strzeżone tajemnice.

- Proszę odliczać od stu do jednego - powiedziała pielęgniarka. Kiedy Chris doszedł do dziewięćdziesięciu pięciu, świat zaczął wirować mu przed oczyma. Myślał o klasztorze, o sześciu latach milczenia u cystersów, gdzie jedynym sposobem porozumiewania się był język migowy; gdzie każdy dzień błogosławiono w ten sam sposób: medytacją i pracą. Myślał o swoim białym habicie, który przypominał mu biel wirującą w jego umyśle.

- Gdyby nie kazano mu opuścić zakonu w wieku trzydziestu sześciu lat - o rok za późno, by starać się o ponowne przyjęcie - mógłby jeszcze odkupić grzechy i znaleźć pocieszenie.

Świeckiego życia nie mógł zaakceptować, a religijne zostało mu odebrane. Pozostała jedyna droga: post aż do śmierci; oczyszczenie; podróż w krainę absolutnej doskonałości.

Wirowanie nasilało się. W ustach czuł suchość. Z trudem łapał oddech.

- To nie jest atropina - wymamrotał. - To coś innego.

Chciał zerwać się z fotela dentystycznego, jednak silne ręce pie­lęgniarki osadziły go na miejscu. - Nie - wybełkotał oszalały.

Wirująca biel przeszła w inny odcień. Pośród obracających się plam Chris dostrzegł, jak otwierają się drzwi. Jakaś postać w białym kitlu podpłynęła do niego niczym zjawa.

- Nie.

Twarz zjawy zamajaczyła bliżej - stara, pomarszczona, zmęczona twarz.

Chris wytrzeszczył oczy. Dentysta. To niemożliwe.

Rozpadał się na kawałki. Kiedy jego umysł ogarniały już ciemno­ści, błysnęła w nim ostatnia jasna myśl.

Niemożliwe. Dentystą był Eliot.

KSIĘGA DRUGA

ODSZUKAĆ I ZNISZCZYĆ

“Moi czarni książęta”

I.

Eliot zamyślił się. Zmarszczki na jego twarzy się pogłębiły, kiedy zmierzył Chrisowi tętno. Wreszcie skinął głową i zwrócił się do pielęgniarki:

- Doktor jest w barze za rogiem. - I dodał ochrypłym głosem: - Radzę ci dołączyć do niego.

Z szeroko otwartymi oczami zaczęła cofać się do drzwi.

- I jeszcze jedno. - Zamarła widząc, jak sięga pod kitel lekarski i wyciąga kopertę. - Wasze pieniądze. Po wyjściu zamknij drzwi do przychodni na klucz.

Przełknęła ślinę i wyszła z gabinetu do poczekalni; nagle rzuciła się do ucieczki.

Eliot usłyszał szczęk zamka. Zamknął drzwi prowadzące do pocze­kalni i spojrzał na tacę z narzędziami stomatologicznymi.

Chris leżał bezwładnie na fotelu dentystycznym. Oddychał płytko, nieprzytomny po zaaplikowanym amytalu sodu - preparacie tłumią­cym wewnętrzne nakazy świadomości i umożliwiającym wyciągnię­cie informacji od opornego przesłuchiwanego. Jednak ten nie może być całkowicie nieprzytomny. Powinien raczej znajdować się w sta­nie kontrolowanego półsnu, w którym nie wie, gdzie się znajduje, jest natomiast świadom treści pytań. Pielęgniarka otrzymała polece­nie całkowitego obezwładnienia Chrisa, więc Eliot musiał poczekać, aż działanie preparatu osłabnie.

W żyłę na przedramieniu Chrisa wbił igłę podłączoną do rurki, następnie otworzył szufladę i wyjął z niej dwie pełne strzykawki. Leżały obok ampułki z amytalem, którą uprzednio tam położył. Amytal przechowuje się w postaci proszku, musiał więc wymieszać pięć­set miligramów z dwudziestoma milimetrami wody destylowanej. Podłączył strzykawkę do sterczącej z ramienia Chrisa rurki i nacis­nął tłok. Roztwór mógł dawkować za pomocą zaworka w rurce. Obok położył rezerwową strzykawkę, jeżeli jednak sesja potrwa dłużej niż trzydzieści minut, będzie musiał przygotować nowy roztwór, ponie­waż amytal w ciekłej postaci ulega szybkiemu rozkładowi.

W pięć minut później, zgodnie z jego oczekiwaniami, powieki Chrisa zaczęły trzepotać. Eliot otworzył zaworek w rurce, pozwala­jąc, by do żył dostała się dawka roztworu. Gdyby Chris bełkotał, Eliot byłby zmuszony zamknąć zaworek aż do momentu, w którym przesłu­chiwany zacznie odzyskiwać przytomność - wtedy należy ponownie odkręcić zaworek. Cała procedura wymagała należytej uwagi.

Na początek najlepiej było zadać proste pytanie. - Wiesz kim jestem? - Nie otrzymawszy odpowiedzi Eliot powtórzył pytanie.

- Eliot - wyszeptał Chris.

- Bardzo dobrze. Zgadza się. Jestem Eliot. - Przez chwilę przyglą­dał się uważnie Chrisowi; przypomniał sobie chwilę, kiedy trzydzie­ści jeden lat temu zobaczył go po raz pierwszy - chudego, brudnego pięciolatka w łachmanach. Jego ojciec nie żył, a matka została pro­stytutką. Zdany na własne siły mieszkał w szeregowcu w slumsowej dzielnicy Filadelfii. Mieszkanie było zastawione stolikami, a na każdym z nich mały chłopiec starannie ułożył stosy upolowanych z pomocą gumki much.

- Pamiętasz - powiedział Eliot. - Zaopiekowa­łem się tobą. Jestem ci tak bliski jak ojciec. A ty jesteś mi tak bliski jak syn. Powtórz.

- Ojciec. Syn - wymamrotał Chris.

- Kochasz mnie.

- Kocham - powtórzył bezbarwnym głosem Chris.

- Ufasz mi. Nikt nigdy nie był dla ciebie tak dobry. Jesteś bezpie­czny. Nie musisz się niczego bać.

Chris westchnął.

- Czy chcesz, żebym był szczęśliwy?

Chris skinął głową.

Eliot uśmiechnął się.

- Oczywiście, że chcesz. Kochasz mnie. Słuchaj uważnie. Chcę, żebyś odpowiedział na kilka pytań. Mów prawdę. - Nagle uświadomił sobie, że w gabinecie pachnie miętą. - Czy miałeś jakieś wiadomości od Saula?

Chris zwlekał z odpowiedzią tak długo, że Eliot zwątpił już, iż ją otrzyma. Odetchnął, kiedy wreszcie Chris powiedział:

- Nie.

- Czy wiesz, gdzie on jest?

Chris wyszeptał:

- Nie.

- Zacytuję ci teraz pewne zdanie. Co ono oznacza?

Cztery dni wcześniej na adres Chrisa w kwiaciarni “Śródziemno­morskiej” w Rzymie nadeszła depesza z Atlanty. W kwiaciarni mie­ściła się rezydentura Agencji. Przed swoim zniknięciem Chris pełnił obowiązki zastępcy szefa placówki. To był rodzaj próby, jakiej poddał go Eliot. Chciał zbadać, czy pobyt w klasztorze nie odbije się niekorzystnie na jego pracy. Depeszy nie podpisano, ale w tym nie było nic niezwykłego. Jednak jej nadejście zbiegło się w czasie ze zniknięciem Saula. Eliot założył, że Saul będzie chciał skontaktować się z Chrisem i dowiedział się, że w depeszy - w przeciwieństwie do wielu innych, które otrzymywał Chris - nie użyto żadnego szyfru Agencji.

- “W koszyku jest jajko” - powiedział Eliot.

- Wiadomość od Saula - odpowiedział Chris. Leżał bezwładnie, z zamkniętymi oczyma.

- Mów dalej.

- Ma kłopoty. Potrzebuje mojej pomocy.

- Czy to wszystko?

- Skrytka depozytowa.

Eliot nachylił się bliżej.

- Gdzie?

- W banku.

- Gdzie?

- Santa-Fe. Obaj mamy klucze. Ukryliśmy je. W skrytce znajdę wiadomość.

- Zaszyfrowaną? - Kościste palce zacisnęły się na oparciu fotela dentystycznego. Chris skinął głową.

- Czy potrafię odczytać ten szyfr?

- Tylko my go rozumiemy.

- Naucz mnie.

- Jest ich kilka.

Eliot wyprostował się. W piersi poczuł ukłucie niepokoju. Mógł poprosić Chrisa, by rozszyfrował mu kilka kodów, ale zawsze istniała ewentualność, że pominie jakąś decydującą kwestię i nie uzyska wszystkich potrzebnych informacji. Bez wątpienia Chris zabezpie­czył się na wypadek, gdyby wróg podszył się pod niego, by w ten sposób dostać się do skrytki. Gdzie jest klucz? Jakie jest hasło? Te pytania były oczywiste. Eliot martwił się o kwestie, których nie mógł przewidzieć. Chris i Saul spotkali się w sierocińcu trzydzieści jeden lat temu i od tamtego czasu byli przyjaciółmi. Z pewnością wypraco­wali setki tajemnych sposobów porozumiewania. Wystarczy, że Eliot nie dowie się o jednym z nich i szansa na złapanie Saula w pułapkę przepadnie. Komputery Agencji oczywiście mogły rozszyfrować wia­domość, ale jak długo to potrwa?

Musi działać teraz.

Potarł pomarszczony podbródek. Nagle przyszło mu do głowy inne pytanie:

- Dlaczego chciałeś, żeby usunięto ci zęby?

Chris odpowiedział.

Eliot zadrżał. Sądził, że już nic nie jest w stanie nim wstrząsnąć.

Ale coś takiego!

II.

Łzy wzruszenia napłynęły Chrisowi do oczu. W dłoniach trzymał czekoladowy baton.

- “Baby Ruth”. Wciąż pamiętasz.

- Zawsze. - W oczach Eliota pojawił się smutek.

- Ale jak mnie znalazłeś? - Po amytalu Chrisowi zdrętwiały wargi i język.

- Tajemnica zawodowa. - Eliot uśmiechnął się nieszczerze, zaci­skając pomarszczone usta.

Chris wyjrzał przez okno odrzutowca i zmrużył oczy oślepiony blaskiem słońca. Wsłuchiwał się w przytłumiony ryk silników. W dole rozciągały się mleczne chmury.

- Opowiedz mi - zaczął ochrypłym głosem, przenosząc spojrzenie na swego przybranego ojca.

Eliot wzruszył ramionami.

- Pamiętasz, co zawsze powtarzałem: żeby odgadnąć następny ruch przeciwnika, musimy myśleć tak jak on. Nie zapominaj, że to ja cię wyszkoliłem. Wiem o tobie wszystko.

- Nie do końca.

- O tym pomówimy za chwilę. Starałem się być tobą. Wiedząc wszystko o tobie, stałem się tobą.

- I?

- Kto miał ci coś do zawdzięczenia? Komu mógłbyś powierzyć swoje życie? Komu już wcześniej powierzyłeś? Gdy tylko postawiłem właściwe pytania, znalazłem odpowiedź. Nakazałem obserwację ba­rów odwiedzanych przez Siły Specjalne w Honolulu.

- Sprytnie.

- Tobie też nie brakło sprytu.

- Nie do końca; ktoś zauważył mnie w barze. I jak sądzę, potem śledził.

- Musisz pamiętać, że grałeś przeciwko swojemu nauczycielowi. Wątpię, czy ktokolwiek inny przewidziałby twoje zamiary.

- Dlaczego nie kazałeś mnie zdjąć w Honolulu? Mimo wszystko pogwałciłem układ. Ścigają mnie inne wywiady. Gdybyś mnie zaare­sztował, zarobiłbyś kilka punktów, zwłaszcza u Rosjan.

- Nie byłem pewny, czy dasz się nam wziąć żywcem.

Chris popatrzył na niego uważnie. Do salonki wszedł asystent Eliota, z sygnetem Yale na palcu i krawatem tej samej uczelni. Wniósł tacę z wodą mineralną “Perrier”, lodem, szklankami i posta­wił je na stoliku między nimi.

Eliot nie odezwał się; czekał na wyjście asystenta.

- Poza tym... - wyglądało na to, że dobiera starannie słowa, kiedy nalewał “Perriera” do dwóch szklanek - byłem ciekaw. Zastanawiałem się, do czego był ci potrzebny dentysta.

- To sprawa osobista.

- Już nie - Eliot podał mu szklankę. - Kiedy nieprzytomny leżałeś na fotelu dentystycznym, zadałem ci kilka pytań. - Zamilkł na chwilę. - Wiem, że zamierzałeś popełnić samobójstwo.

- Używasz czasu przeszłego?

- Mam nadzieję, że tak. To leży w moim interesie. Dlaczego chcia­łeś to zrobić? Wiesz, że bardzo boleśnie przeżyłbym twoją śmierć. A samobójstwo nawet jeszcze bardziej.

- Dlatego chciałem usunąć zęby. Nawet gdyby kiedyś odnalezio­no moje ciało, nikt nie byłby w stanie dokonać identyfikacji.

- Ale dlaczego pytałeś o to księdza? Dlaczego pojechałeś do san­ktuarium?

- Potrzebowałem dentysty, który już pracował z agentami i nie zadaje pytań.

Eliot pokręcił głową.

- Coś nie tak?

- To nieprawda. Przy niewielkim wysiłku sam znalazłbyś denty­stę. Nie potrzebowałeś kogoś, kto pracował z ludźmi z branży. Mogłeś zaoferować wystarczającą łapówkę, by kupić milczenie. Pytałeś księdza licząc na coś zupełnie innego.

- Skoro znasz wszystkie odpowiedzi...

- Udałeś się do księdza, bo wiedziałeś, że zanim udzieli ci odpo­wiedzi, przeprowadzi dochodzenie, a w konsekwencji ja dowiem się, gdzie jesteś i, zdziwiony tym żądaniem, udaremnię twój zamiar.

- Po co miałbym to robić? Nie chciałem być powstrzymany.

- Nie? - Eliot przyjrzał mu się bacznie. - Twoja prośba skierowa­na do księdza była wołaniem o pomoc. Listem, który samobójca pisze przed odebraniem sobie życia. Chciałeś dać mi znak, że bardzo cierpisz.

Chris pokręcił głową.

- To był przypadek? - Ze zmarszczonym czołem Eliot pochylił się nad stolikiem. - Co się stało? Nie rozumiem.

- Nie jestem pewien, czy potrafię ci to wyjaśnić. Powiedzmy, że... - Chris rozmyślał w udręce. - Mam tego dość. Wszystkiego.

- Zmieniłeś się w klasztorze.

- Nie... choroba zaczęła się wcześniej.

- Napij się wody mineralnej. Po amytalu musisz czuć suchość w ustach.

Chris machinalnie wypełnił polecenie. Eliot skinął głową.

- Co to za choroba?

- Wstydzę się.

- Tego, co robisz?

- Tego, co czuję. Wyrzuty sumienia. Widzę twarze, słyszę głosy. Martwych ludzi. Nie mogę tego zwalczyć. Nauczyłeś mnie dyscypliny, ale twoje lekcje już nie skutkują. Nie potrafię wytrzymać poczucia winy...

- Posłuchaj - powiedział Eliot. Chris potarł czoło.

- Jesteś członkiem organizacji, w której praca odznacza się wyso­kim stopniem ryzyka. Nie mam na myśli tylko zagrożenia fizycznego. Jak już to odkryłeś, istnieje jeszcze zagrożenie psychiczne. Rzeczy, które musimy czasem robić, pozbawiają nas człowieczeństwa.

- W takim razie dlaczego musimy je robić?

- Nie jesteś przecież naiwny. Znasz odpowiedź równie dobrze jak ja. Ponieważ walczymy o zachowanie ideałów, w które wierzymy. Poświęcamy się, by inni mogli wieść normalne życie. Nie obarczaj się winą za to, co trzeba zrobić; odpowiedzialność spada na przeciw­nika. A co z klasztorem? Jeżeli potrzebowałeś pociechy duchowej, dlaczego cystersi nie byli w stanie ci pomóc? Dlaczego cię wyrzucili? Chodzi o nakaz milczenia? Czy po sześciu latach okazał się dla ciebie zbyt trudny?

- Było cudownie. Sześć lat spokoju. - Chris zmarszczył brwi. - Zbyt wiele spokoju.

- Nie rozumiem.

- Ze względu na surowa regułę, co sześć miesięcy badał nas psychiatra. Szukał najdrobniejszych przejawów działalności nie­produktywnej. Dla cystersów praca jest czymś świętym. Mnisi utrzy­mują się z uprawy i hodowli. Kto nie wykonuje wyznaczonej pracy, nie ma prawa żyć na koszt innych.

Eliot skinął głowa i czekał.

- Schizofrenia katatoniczna. - Chris oddychał głęboko. - To właś­nie mają wykrywać testy psychiatryczne. Stany nadmiernej kontem­placji. Transy. Zadawał nam pytania. Obserwował nasze reakcje na rożne dźwięki i kolory. Analizował nasze codzienne zachowanie. Pewnego dnia, kiedy zobaczył, jak siedzę nieruchomo w ogrodzie i przez godzinę wpatruję się w kamień, zameldował o tym mojemu przełożonemu. Kamień był fascynujący. Wciąż go pamiętam - Chris zmrużył powieki. - Nie zdałem testu. Ostrzeżono mnie, że jeżeli następnym razem ktoś znajdzie mnie w podobnym stanie apatii bliskim katatonii - zostanę usunięty. Spokój... Zgrzeszyłem, bo pra­gnąłem zbyt wiele spokoju.

Na tacy, obok butelek z wodą “Perriera”, stała w wazonie szkar­łatna róża o długiej łodydze. Eliot wziął ją do ręki. - Ty miałeś swój kamień, ja mam swoje róże. W naszym zawodzie potrzebujemy pięk­na. - Powąchał różę i podał ją Chrisowi. - Czy kiedyś zastanawiałeś się, dlaczego wybrałem róże?

Chris wzruszył ramionami.

- Myślałem, że lubisz kwiaty.

- Jednak tylko róże. Dlaczego właśnie róże?

Chris pokręcił głową.

- Są emblematem naszej profesji. Uwielbiam podwójne znacze­nia. Bóg miłości z greckiej mitologii podarował bogowi milczenia różę, by ten nie wyjawiał słabostek innych bogów. W swoim czasie róże stały się symbolem milczenia i tajemnicy. W średniowieczu zazwyczaj zawieszano różę pod sufitem w salach narad. Członkowie zgromadzeń zobowiązali się nie wyjawiać, o czym dyskutowali w pomieszczeniu sub rosa, pod różą.

- Zawsze lubiłeś grę słów - powiedział Chris, oddając mu różę. - Mój problem polega na tym, że już nie jestem w stanie dawać im wiary.

- Pozwól mi dokończyć. Część mojego zauroczenia różami odnosi się do różnorodności ich odmian. Różnorodności kolorów i kształtów. Mam swoje ulubione: Lady X i Anielską Twarz. Wykorzystałem te nazwy jako kryptonimy dla dwóch agentek. Moje damy. - Eliot uśmie­chnął się. - Przemawiają do mnie nazwy innych odmian. American Pillar. Gloria Mundi. Jednak celem każdego entuzjasty jest wyhodowa­nie nowych odmian róż. Przycinamy je, przeszczepiamy, robimy odkłady i zapylamy. Dojrzałe sadzonki przechowujemy w ziemi aż do wiosny, kiedy sadzi się je w dołkach. Pierwszy rok pracuje tylko na kolor. Dopiero potem pojawia się pełny pąk i róża nabiera klasy. Nowa odmiana jest krzyżówką. Tylko najwyższe, dobrze ukształtowane poje­dyncze egzemplarze uważa się za udane. By poprawić jakość kwiatu, odgałęzienia usuwa się w procesie zwanym obrywaniem pączków. Ty i Saul jesteście moimi krzyżówkami. Wyrośliście bez rodzin, w siero­cińcu, nie macie żadnych odgałęzień - nie trzeba obrywać wam pączków. Sama natura już się o to zatroszczyła. Wasze pąki zostały ukształtowane przez rygorystyczny trening i dyscyplinę. Aby właści­wie ukształtować wasze charaktery, trzeba było was pozbawić pew­nych uczuć. Za pomocą odkładu otrzymaliście patriotyzm. Zaszcze­piono wam doświadczenie wojskowe i oczywiście wojenne. Moje krzyżówki - wyrastacie ponad innych. Jeżeli twoje uwarunkowanie zawiodło, nie powinieneś odczuwać winy, lecz dumę. Jesteście pięk­ni. Mógłbym nadać wam nowe imiona jak nowym odmianom. Jednak myślę o was niczym o szczególnej róży, którą trzymam w ręku. Ma tak głęboki odcień szkarłatu, że przechodzi niemal w czerń. Nazywa się Czarny Książę. W ten sposób myślę o tobie i Saulu. Jako o moich Czarnych Książętach.

- Ale Saul nie zawiódł. On... - Oczy Chrisa zmieniły swój wyraz. - Chwileczkę. Nie mówisz mi tego wszystkiego, żeby...

Eliot rozłożył ręce.

- Zgadłeś więc.

- Co się dzieje? Co się stało Saulowi?

Eliot przyjrzał mu się uważnie.

- Ze względu na twego brata proszę cię, byś nie próbował ponownie samobójstwa.

- O co chodzi? - Chris wyprostował się w napięciu. - Co się stało z Saulem?

- Pięć dni temu wykonał dla mnie pewne zadanie. Już po wypeł­nieniu zlecenia jeden z członków zespołu usiłował go zabić. Saul nawiązał ze mną kontakt. Przygotowałem dla niego bezpieczne schronienie. Kiedy dotarł na miejsce, zorientował się, że lokal jest zdekonspirowany: inny zespół próbował go zabić. Teraz ucieka.

- W takim razie, na miłość boską, sprowadź go do Agencji!

- Nie mogę. Obawia się kontaktu ze mną.

- Z tobą?

- Śpioch. Zawsze twierdziłem, że jest wśród nas. Od samego po­wstania Agencji. Ktoś, kto infiltrował nas od samego początku, i zawsze krzyżował nam szyki. Ktoś blisko mnie, kto wykorzystuje przekazywane mi przez Saula informacje - usiłując go dostać.

- Ale dlaczego?

- Nie mam pojęcia, czemu jest aż tak ważny, że trzeba go zabić. Co odkrył lub komu zagraża. Nie dowiem się tego, dopóki nie złapię śpiocha. Ale to nie jest łatwe. Szukam go od 1947 roku. Mimo to muszę znaleźć Saula. Muszę zapewnić mu bezpieczeństwo.

- W jaki sposób? Nie skontaktuje się z tobą, jeżeli obawia się, że śpioch przechwyci jego wiadomość.

Eliot odłożył różę do wazonu.

- “W koszyku jest jajko”.

Chris poczuł nagle, że samolot zapada się w dziurę powietrzną.

- Ta wiadomość nadeszła do Rzymu cztery dni temu - powiedział Eliot. - Zaadresowana do ciebie; sądzę, że od Saula. Chris skinął głową. - Nie wiem, co oznacza te kilka słów - powiedział Eliot. - I, na miłość boską, nie mów mi tego. Nawet ta róża może mieć uszy. A jeżeli wiadomość pochodzi od Saula i mówi ci, gdzie go znaleźć, wykorzystaj ją. Bądź ostrożny. Sprowadź go.

- Jeden Czarny Książę śpieszy na pomoc drugiemu?

- Właśnie. Twój przybrany ojciec prosi cię, żebyś ratował swego przybranego brata. Jeżeli szukałeś powodu, który powstrzymałby cię od samobójstwa, to właśnie go znalazłeś.

Chris odwrócił się do okna i zmrużył oczy, nie tylko ze względu na blask słońca. Niepokój o brata wymazał wszystkie myśli o samobój­stwie. Serce zabiło mu szybciej. Saul potrzebuje pomocy i poza tym nic się nie liczy. Jego brat go potrzebuje. Znalazł ten jedyny powód, który mógł go zmusić do pozostania przy życiu.

Odwrócił się do Eliota i powiedział z zaciętością: - Możesz na mnie liczyć.

- Cóż za ironia losu - zauważył Eliot. - Saul ucieka przed grupą likwidacyjną, a ciebie z kolei ściga cała reszta.

- Będzie ci się podobała ta symetria.

- Wolałbym, żeby Saul był już bezpieczny. Do jakiego kraju kazać lecieć pilotowi?

- Do domu.

- Do jakiego miasta?

Chris zastanowił się. Skrytka depozytowa była w Santa Fe, ale nie mógł się tam udać. Musi wylądować w pobliżu, jednak w wystarczają­cej odległości, by zgubić ogon. Nie może tego powiedzieć wprost; na wypadek gdyby ich rozmowa była podsłuchiwana. - Albuquerque.

Eliot wyprostował się, jego stare oczy pojaśniały, dając Chrisowi do zrozumienia, że rozpoznał podstęp i akceptuje go.

- Czy przyszło ci to na myśl? - zapytał Chris.

Eliot zmarszczył czoło.

- Nie rozumiem.

- Krzyżówki są zazwyczaj bezpłodne.

Odrzutowiec rozpoczął schodzenie wśród chmur.

III.

W oddali majaczyły góry Sangre de Cristo. Szczyty wciąż pokrywał śnieg, a na zboczach ciemniały dębowe i jodłowe lasy. Pomimo prażącego słońca powietrze było suche.

Chris szedł wąską ulicą, mijając zwieńczone czerwoną dachówką płaskodache domy z suszonej na słońcu cegły i otoczone niskimi murkami ogrody. Poprzez bramę dostrzegł bulgocząca fontannę. Drzewa piñon rzucały cień, a zieleń ich igieł kontrastowała z ziemi­stą szarością domów.

Zatrzymał się na rogu i spojrzał na ulicę za sobą. Wybrał tę bogatą dzielnicę rezydencji Santa-Fe, ponieważ wiedział, że będzie opusto­szała - niewiele samochodów i kilku przechodniów. Dzięki temu bez trudu zauważy ogon. Przyjął za pewnik, że ktoś z KGB, MI-6 lub innej ścigającej go agencji nie pozwoli mu tak długo chodzić po ulicach. Zabiliby go bez wahania. Jedyny wniosek: nie ma ich w pobliżu.

Mimo to dla Saula chętnie podjąłby nawet takie ryzyko. Oczy mu błyszczały. Dla brata gotów był podjąć każde ryzyko. Z radością wystawiłby się na cel, gdyby w ten sposób mógł odciągnąć polują­cych na Saula myśliwych.

Śpioch. Kimkolwiek był, przechwycił wiadomość, którą Eliot prze­znaczył dla Saula. Kimkolwiek był, pragnął jego śmierci. Ten problem wciąż go dręczył. Co takiego zrobił Saul lub o czym wiedział? Jedno było jasne: skoro Chris w obawie przed przeciekiem nie może konta­ktować się z Eliotem, śpioch musi dostać Saula, śledząc Chrisa. Jednak do tej pory Chris nie zauważył żadnych oznak inwigilacji.

Jeszcze raz obejrzał się, po czym minął dom z dziedzińcem i werandą częściową ukrytą w jałowcach. Spojrzał na góry, przeszedł na drugą stronę ulicy i zbliżył się do katedry w stylu hiszpańskim. Wspiął się po wysokich kamiennych stopniach, pociągnął za żelazny pierścień przymocowany do olbrzymich dębowych drzwi i wszedł do ciemnego, zimnego przedsionka. Po raz ostatni był tu w roku 1973. Wtedy gruntownie odrestaurowano katedrę z okazji stulecia jej bu­dowy. Miał nadzieję, że od tamtego czasu niczego tu nie zmieniono. Sklepione zwieńczenie świątyni, witraże, hiszpańska ornamentyka stacji Męki Pańskiej pozostały nienaruszone. Podszedł do marmuro­wej chrzcielnicy, zanurzył dłoń w wodzie święconej i przyklęknął, odwracając się w stronę odległego złotego tabernakulum na ołtarzu. Przeżegnał się i ruszył w lewo w stronę konfesjonałów umiejscowio­nych w głębi kościoła poniżej galerii chóru. Echo odbijało jego kroki na gładkiej kamiennej posadzce.

Zbliżył się do narożnego konfesjonału. Na sąsiednich ławkach nikt nie siedział. Z wnętrza konfesjonału nie dobiegł żaden przytłu­miony głos, otworzył więc ozdobne drzwiczki, wszedł do środka i zamknął je za sobą,

Kościół pogrążony był w półmroku, ale w ciasnej kabinie dla grzesznika panowała całkowita ciemność. W nozdrza bił duszący zapach pleśni. Z przyzwyczajenia zaczął się po cichu spowiadać:

- Przebacz mi, Ojcze, albowiem zgrzeszyłem. Ostatni raz spowiadałem się... - Przypomniał sobie klasztor, swoje grzechy, plan samobójstwa i przerwał. Zacisnął zęby. Nie może się rozpraszać. Łączy się tylko Saul. Zamiast uklęknąć twarzą do kratek, gdzie zwykle siedzi ksiądz, szybko odwrócił się i sięgnął do górnego prawego narożnika. Macał palcami w ciemnościach. Minęło tyle lat. Oblał go zimny pot, przez głowę przemknęła mu myśl, że to nie był najszczęśliwszy pomysł. Jeżeli cieśla podczas naprawy konfesjonału odkrył...? Ze szpary, w miejscu gdzie mur łączył się z sufitem konfesjonału, wyciągnął luźno dopasowany kawałek drewna i uśmiechnął się, dotykając klucza zaklinowanego w niszy od tylu lat.

IV.

Bank zbudowano na podobieństwo pueblo; płaski dach, kwadrato­wa konstrukcja i wspornikowe belki, sterczące ze szczytu ściany licowanej imitacją piaskowca. Po obu stronach wejścia ustawiono donice z juką. Powietrze przeszywały dźwięki klaksonów. W restau­racji po drugiej stronie ulicy, przy stoliku siedział biznesmen, obser­wując przez okno budynek banku. Zapłacił za lunch i wyszedł, nie zwracając uwagi na innego człowieka interesu, który wszedł do środ­ka, by zająć miejsce przy tym samym stoliku i oddać się tej samej czynności, co jego poprzednik. Pozostali członkowie grupy obserwa­cyjnej, rozstawieni na całej długości ulicy, przypominali normalny zestaw przechodniów. Młody człowiek rozdawał ulotki reklamowe. Kierowca ciężarówki wnosił skrzynki do budynku. W sklepie muzy­cznym stojąca tuż przy oknie kobieta przebierała wśród płyt. Pozo­stawali na swoich posterunkach tak długo, jak długo nie wzbudzało to podejrzeń, i odchodzili, zastępowani przez innych.

Biznesmen w restauracji zapalił papierosa. Usłyszał krótki, przy­tłumiony sygnał z radiotelefonu w kieszeni, niewiele głośniejszy niż wydawany przez urządzenie przywołujące lekarzy do telefonu. Był to znak, że na ulicy dostrzeżono Remusa. Spoglądając przez drgające od upału powietrze na wejście do banku, zobaczył, jak wychodzi przez nie kobieta, podniesioną ręką osłaniając oczy przed słońcem. Minął ją mężczyzna w brunatnym ubraniu i wszedł do środka. Kiedy kelnerka podała biznesmenowi menu, ten sięgnął do kieszeni i dwu­krotnie nacisnął guzik nadajnika.

Remus był w banku.

V.

Chris minął strażnika i rząd skrzynek z napisami “Depozyty” i “Zastawy Hipoteczne”, by zejść po schodach z tyłu. Na ścianach wisia­ły indiańskie kompozycje z różnokolorowych ziarenek piasku. Podszedł do kontuaru, podał swój klucz urzędnikowi bankowemu i na formularzu napisał “John Higgins”. Wraz z Saulem otworzyli konto w 1973 roku. Zdeponowali tysiąc dolarów i pozostawili zlecenie, by opła­tę za wynajem skrytki pobierano z konta. Chris nie pojawił się tu od tamtej chwili, wiedział jednak, że Saul każdego roku kontaktował się z bankiem, by upewnić się, że status depozytu pozostał niezmieniony. Urzędnik przybił datę na formularzu, podpisał się i wyciągnął listę osób wynajmujących skrytki, by porównać podpisy.

- Panie Higgins, zgodnie ze zleceniem muszę poprosić o hasło.

- Camelot - powiedział Chris.

Urzędnik skinął głową i postawił “X” obok nazwiska na liście. Otworzył przejście w kontuarze i poprowadził Chrisa poprzez solid­ne drzwi skarbca do wysokiej ściany ze skrytkami depozytowymi. Zabłysły światła. Kluczem Chrisa i swoim urzędnik otworzył skrytkę. Chris zerknął na umieszczone po drugiej stronie holu lustro, pokrywające ścianę od podłogi do sufitu. Nie lubił luster. Często spełniały również rolę okien. Odwrócił się do niego plecami, z rąk urzędnika wziął przykrytą wiekiem kasetę i wszedł do kabiny.

Zaraz po zamknięciu za sobą drzwi sprawdził sufit, szukając ukry­tej kamery. Usatysfakcjonowany, otworzył kasetę. W środku znalazł zakodowaną wiadomość. Po rozszyfrowaniu brzmiała: “Budka tele­foniczna w Santa-Fe. Róg Shermana i Granta”. Zapamiętał numer. Podarł na strzępki kartkę i wrzucił z powrotem do kasety. Wyjął z niej mauzera i wsunął go za pasek od spodni pod marynarką na plecach. Do kieszeni włożył dwa tysiące dolarów, które pozostawił tu na wszelki wypadek.

VI.

Biznesmen obserwował przez okno bank, nie odrywając się od sałatki. Niebieski dressing serowy nie grzeszył zbytnią świeżością. Fur­gonetka forda, która zatrzymała się przy krawężniku, przesłoniła mu widok na bank. Promienie słoneczne odbijały się od przedniej szyby.

Biznesmen nerwowo przełknął ślinę. No już, pośpiesz się! Zabie­raj się stąd tym cholernym gruchotem.

Wstał i spojrzał ponad furgonetką. Sięgnął do kieszeni i trzykrot­nie nacisnął guzik nadajnika. Remus wychodził z banku.

VII.

Chris schował do kieszeni mapę Santa-Fe i wszedł do wnętrza budki telefonicznej na skrzyżowaniu ulic Shermana i Granta. Obok pośpiesznie przejeżdżały samochody. Klienci zatrzymywali się przed witrynami modnych butików. Zamknął drzwi; hałas ulicy przycichł. Mimo że się nie uśmiechał, był ubawiony żartem Saula, który celowo wybrał to właśnie miejsce ze względu na zestawienie nazwisk genera­łów z czasów wojny secesyjnej. Spotkamy się już niedługo, pomyślał. Oddychał gwałtownie, nie mógł pozwolić jednak na to, by niecierpli­wość wpływała na jego działanie. Wrzucił monety do szczeliny i nakrę­cił zapamiętany numer. Nagrany na taśmę głos poinformował go, że jest czternasta czterdzieści sześć. Gdyby wróg dostał Chrisa w swoje ręce i zmusił go do pokazania wiadomości odebranej ze skrytki depo­zytowej, byłby zdezorientowany słysząc jedynie podawany czas. Gdyby Chrisa zabito, nie dowiedzianoby się nigdy, że podawana godzina niczego nie oznacza: Chris miał jedynie obejrzeć ściany budki telefo­nicznej. Pośród różnych bazgrołów znalazł wiadomość przeznaczoną dla Roya Palatskiego, chłopca z ich sierocińca. Po przeczytaniu mo­mentalnie odwrócił wzrok. Nie chciał zdradzić swego zafascynowania graffiti, na wypadek gdyby mimo środków ostrożności ktoś go śledził. Z zaszyfrowanej, utrzymanej w obscenicznym tonie wiadomości do­wiedział się, gdzie może znaleźć Saula.

VIII.

- Zadzwonił do kogoś - powiedział biznesmen korzystając z długodystansowej kodowanej linii. - Na pewno odebrał instrukcje. Możemy go teraz zdjąć.

- Nie. Rozmowa telefoniczna była zbyt ostentacyjna - głos Eliota dochodzący ze szklarni w Falls Church w stanie Wirginia, wydawał się cichy i drżący. - Ci dwaj ludzie posługują się prywatnym szyfrem, sięgającym czasów, kiedy mieli po pięć lat. Rozmowa telefoniczna prawdopodobnie jest blefem, aby wyciągnąć was z ukrycia. A jeżeli dowiedział się tylko, dokąd ma teraz iść, i w kolejnym punkcie kontaktowym zdarzy się to samo? Nie przeszkadzajcie mu. Jedynym sposobem na schwytanie Romulusa jest obserwacja Remusa. I, na miłość boską, żeby was nie zobaczył.

IX.

Chris wzbił się wyżej i omijając brzeg cumulusa obserwował góry w dole. Jak okiem sięgnąć - rozpościerały się pokryte śniegiem szczyty górskie, połączone przypominającymi siodła grzbietami. Pa­rowy spływały w dół na wszystkie strony. Włączył pilota automatycz­nego wynajętej cessny i zabrał się do studiowania mapy, porównując poziomice z nierównym terenem poniżej. Doliny przeplatały się ze szczytami. Strumienie spadały kaskadą.

Z zaszyfrowanej wiadomości na ściance budki telefonicznej wy­czytał liczby określające długość i szerokość geograficzną oraz in­strukcję, w jaki sposób ma tam dotrzeć. Następnie wybrał się do biblioteki miejskiej w Santa-Fe, gdzie ustalił, że koordynaty odnosi­ły się do bezludnej części gór na północy, w Kolorado. Wynajęcie samolotu na lotnisku w Santa-Fe przyszło mu bez trudu. Podał fał­szywe nazwisko, widniejące na licencji pilota, zapłacił kaucję i wykupił polisę ubezpieczeniową. Do dziennika odlotów wpisał Denver, zaznaczając, że wraca za trzy dni. Jednak kiedy znalazł się już w powietrzu, stopniowo zaczął zbaczać z kursu na północny zachód, lecąc w kierunku odludnej części gór.

Pogoda była wspaniała. Czuł się doskonale. Ścianki kabiny, tłumi­ły buczenie silników. Porównał długą głęboką dolinę z jej odpowied­nikiem na mapie i podniósł wzrok w stronę kolejnej doliny o owal­nym kształcie, z jeziorem pośrodku. Podane przez Saula koordynaty spotkały się tuż nad brzegiem jeziora. Jest już niemal u celu. Zlustro­wał niebo dookoła i z zadowoleniem stwierdził, że nie widzi innych samolotów. Uśmiechnął się na myśl o Saulu.

Pogodne rozmyślania nie trwały długo. Założył pękaty spado­chron. Samolot wzbijając się w górę, zbliżał się do doliny. Chris ustawił go na wprost gór wznoszących się po drugiej stronie jeziora, podał kierunek autopilotowi i otworzył drzwiczki. Do wnętrza wtarg­nął ryk silnika. Uderzyła go fala powietrza. Z trudem udawało mu się utrzymywać drzwiczki uchylone na zewnątrz.

Oparł stopy o dolną część burty i wyskoczył, omijając podpórki skrzydeł. Bijące strugi powietrza obracały go wokół własnej osi. Czuł, że żołądek podjeżdża mu do gardła, a gwałtowny strumień powietrza wciska gogle w twarz. Już nie słyszał ryku silnika - jedynie świst w uszach. Kask ciasno przywierał do głowy. Rozpostarł ręce i nogi, żeby utrzymać poziomą pozycję i w hałasie łopoczącego w strugach powietrza ubrania leciał w dół, ku gwałtownie rosnącej w oczach ziemi. Jezioro powiększało się. Chris szybko wpadł w menostazję - stan błogości, niemal narkozy. Gdyby zamknął oczy, zniknęłoby uczucie opadania, zastąpione przez złudzenie zawieszenia w powietrzu, swobodnego żeglowania. Podczas szkolenia spadochro­nowego instruktorzy ostrzegali przed takim zwodniczym, niebezpie­cznym doznaniem. Niektórzy skoczkowie zahipnotyzowani przez niemal zmysłowy masaż powietrza, zbyt długo zwlekali z pociągnię­ciem za linkę wyzwalającą spadochron.

Chris zdawał sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa. Przed swo­im pierwszym skokiem odczuwał lęk, jednak później z niecierpliwo­ścią oczekiwał następnych. Tym razem tę przyjemność przyćmiła chęć spotkania z Saulem. Z niecierpliwością pociągnął za linkę wyzwalającą i po chwili wyczuł, że z plecaka wysuwa się nylonowa powłoka i rozkwita w spadochron. Nie martwił się o jego sprawność; poprzedniej nocy kupił go w miejscowym aeroklubie, rozpostarł i starannie ułożył linki przed zapakowaniem do plecaka. Nigdy nie pozwalał, by ktoś inny wykonywał za niego te czynności. To samo odnosiło się do czyszczenia broni i jej ładowania. Kołysał się na wietrze i zerknąwszy na szczyt po drugiej stronie jeziora dostrzegł ledwo widoczny zarys swego samolotu, który zbliżał się do góry, tak jak nakazywał mu to autopilot. Chwycił za linki spadochronu i przechyliwszy się w prawo, skręcił w kierunku doliny; jezioro poniżej odsunęło się w przeciwną stronę. Dostrzegł górski szałas wciśnięty w klin między dwiema skałami ponad porośniętym sosnami zbo­czem.

Górska łąka gwałtownie rosła w oczach. Podczas ostatniej fazy lądowania wydawała się spadać na niego. Podciągnął stopy i uderzył o ziemię. Aż zadygotał od wstrząsu. Przewrócił się na bok. Spado­chron kłębił się, targany podmuchami wiatru i ciągnął go po hali. Zerwał się na nogi i szarpnął za linki, jednocześnie biegnąc na spotkanie nylonowej czaszy. Pokonując opór wiatru zaczął zwijać spadochron.

- Wyszedłeś z wprawy - odezwał się zza zasłony sosen chrapliwy głos.

Chris rozpoznał go, ale odwrócił się udając irytację.

- Co ci się do cholery nie podoba? Potrafisz lepiej?

- Jasne. Nigdy jeszcze nie widziałem nędzniejszego lądowania.

- Miałem przeciwny wiatr.

- Tylko amatorzy się tłumaczą - zauważył głos.

- Tylko niewdzięczne sukinsyny krytykują. Gdybyś nie miał mi tyle do powiedzenia, przyszedłbyś mi z pomocą.

- Zdecydowanie nie jesteś tym samym twardym facetem, jakiego kiedyś znałem.

- Twardy czy nie, jestem ci kimś bliższym od brata.

- Nie ma się o co kłócić. Kocham cię nawet z twoimi wadami.

Coś ścisnęło Chrisa w gardle ze wzruszenia.

- Jeżeli jesteś tak cholernie sentymentalny, dlaczego się nie pokażesz?

- Ponieważ nie mogę powstrzymać się od efektownego wejścia na scenę.

Z lasu wynurzył się zwalisty, ciemnowłosy mężczyzna. Metr osiem­dziesiąt pięć centymetrów wzrostu; solidna muskulatura, ostro zary­sowany podbródek, wydatne kości policzkowe i czoło. Pokazał zęby w uśmiechu, zabłysły ciemne oczy. Na nogach miał wysokie sznuro­wane buty. Ubrany był w wytarte spodnie dżinsowe i zieloną wełnia­ną koszulę, zlewającą się z otaczającymi go sosnami. W ręku trzymał karabin Springfielda z ręcznym podajnikiem nabojów.

- To już osiem lat, Chris. Boże, co się z nami dzieje? Nigdy nie powinniśmy się rozstawać.

- Obowiązki - odparł Chris.

- Obowiązki? - zapytał Saul z niesmakiem. - Pozwoliliśmy, by nas wykończyły.

Chris z niecierpliwością pośpieszył w jego stronę, ściskając w rękach złożony spadochron. Tyle mają sobie do powiedzenia, tyle do opowiadania.

- Co się dzieje? Dlaczego chcą cię zabić?

- Obowiązki - powtórzył Saul. - On zwrócił się przeciwko mnie.

- Kto? - Chris był już blisko.

- Nie domyślasz się? Człowiek, o którym sądziliśmy, że nigdy tego nie zrobi.

- Ależ to niemożliwe!

- Udowodnię ci, że możliwe.

Teraz jednak liczyło się tylko jedno. Chris rzucił na ziemię spado­chron i spojrzał na surową męską twarz Saula. Wyciągnął ramiona i czując, że brak mu tchu, wziął go w objęcia. Obaj uścisnęli się tak mocno, jakby mieli zamiar połamać sobie żebra.

Omal nie rozpłakał się.

Nagle zwolnili uścisk. Odwrócili się i przez prześwit między sos­nami spojrzeli w stronę, skąd dobiegł odgłos eksplozji, który echem przetoczył się przez dolinę. To samolot Chrisa roztrzaskał się o zbocze góry.

X.

- Nie, mylisz się! On nie jest przeciwko tobie! - Trzymając w rękach swój spadochron, gogle i kask, Chris biegi ścieżką pomiędzy sosnami. - Prosił mnie, żebym cię odnalazł.

- Dlaczego?

- Żeby ci pomóc! Żeby ściągnąć cię w bezpieczne miejsce!

- Dlaczego? - ponownie zapytał Saul.

- To proste. Śpioch wciąż przechwytuje instrukcje, które przeka­zuje ci Eliot

- Śpioch - szyderczo powiedział Saul. - To właśnie powiedział ci Eliot?

- Powiedział, że jedynym sposobem na zapewnienie ci bezpie­czeństwa jest moja samodzielna akcja.

- Nie udało mu się mnie znaleźć, wiedział jednak, że spróbuję nawiązać z tobą kontakt. Żeby mnie dopaść, wystawił cię do wiatru.

Na skraju ocienionego lasu Chris zobaczył mały, błyszczący w słońcu szałas. Ściany z długich bali uszczelniono gliną; stromy da­szek wznosił się w stronę klinowatej rozpadliny pomiędzy skałami.

- Skąd wytrzasnąłeś tę chatę?

- Wybudowałem ją. Ty wybrałeś klasztor, a ja ten szałas.

- Ależ to musiało zabrać ci...

- Miesiące. Wpadałem tu od czasu do czasu. Kiedy po zakończe­niu kolejnego zadania Eliot wysyłał mnie do Wyomingu lub Kolora­do, wymykałem się i przyjeżdżałem tutaj. Mógłbyś to nazwać chyba domem.

Chris szedł za nim po porośniętej niską trawą hali.

- Jesteś pe­wien, że nikt nie wie o tym miejscu?

- Jestem pewny.

- Jakim cudem?

- Bo wciąż żyję. - Saul zerknął na odległy horyzont doliny. - Pośpiesz się. Nie mamy zbyt wiele czasu.

- Na co? Gadasz bez sensu. - Zdziwiony Chris opuścił nasłonecz­nioną polankę i zanurzył się w zatęchłym mroku szałasu. Saul nie dał mu okazji podziwiać prostych, ręcznie wykonanych mebli, lecz po­prowadził go obok leżącego na podłodze śpiwora w stronę tylnej ściany i otworzył topornie oheblowane drzwi. Chrisa owionęło zim­ne, wilgotne powietrze tunelu.

- To szyb górniczy. - Saul wskazał ręką w ciemność. - Dlatego właśnie tutaj zbudowałem tę chatkę. Każda nora powinna mieć dwa wyjścia. - Odwrócił się do kominka. Zapalił zapałkę i przytknął ją do podpałki ułożonej pod bierwionami na palenisku. Drzazgi były su­che, lecz drewno świeże i wilgotne. Płomienie rozpełzły się. W górę komina wzbił się gęsty dym. - Prawdopodobnie dym nie będzie potrzebny, ale wolę mieć pewność. Zostaw swój spadochron - polecił Chrisowi. - Tu masz latarkę. - Poprowadził go w głąb tunelu.

W świetle promienia latarki Chris dostrzegł parę unoszącą się z jego ust. Sklepienie tunelu podpierało obelkowanie. Po lewej, opie­rały się o ścianę stary oskard i szufla. Zardzewiała taczka leżała na boku. Saul dotknął mętnie połyskujących plam na ociekającej wil­gocią zimnej skale.

- Srebro. Niewiele go zostało.

W świetle latarki ukazał się koniec tunelu.

- Jesteśmy na miejscu. Stąd musimy się wspinać. - Saul przecisnął się przez niszę w skale.

Sięgnął ręką do góry, zaklinował but w szczelinie i podciągnął się, znikając z pola widzenia.

Chris poszedł w jego ślady. W wąskim przejściu podrapał sobie plecy. Kamienie były oślizłe. Latarkę musiał włożyć do kieszeni, by po chwili zorientować się, że nie będzie mu już potrzebna; jego uwagę przyciągnął wąski promień przecinający ciemność wysoko w górze. Ponad nim Saul oparł się o wychodnię srebronośnej żyły i zasłonił światło. Kiedy przesunął się, Chris znów je dostrzegł.

- Myślisz, że ktoś mnie śledził?

- Oczywiście.

Chris wyciągnął rękę do skały.

- Jestem pewien, że nie.

- Na pewno przydzielono ci najlepszy zespół obserwacyjny.

Spod dłoni Chrisa wyłamał się kawałek skały i odbijając się od ściany spadł w dół sztolni. Zamarł.

- Przecież nikt nie wiedział, że cię szukam.

- Eliot wiedział.

- Wciąż obwiniasz Eliota. Poza tobą jest jedynym człowiekiem, któremu ufam.

- Zgadza się. Pomyliłeś się. Ja też - powiedział Saul z goryczą.

Jego sylwetka zniknęła za wąskim pasmem światła.

Chris wgramolił się wyżej. Promień światła widać było coraz wyraźniej. Spocony, wyczołgał się ze sztolni i położył w lejowatym zagłębieniu ogrzewanym przez słońce. Podniósł wzrok na Saula, który przykucnął ponad nim i, zasłonięty kępami bylicy, czujnie obserwował dolinę.

- Przecież nie widziałem innych samolotów.

- Wokół siebie - powiedział Saul. - Jasne, że nie widziałeś. Ale ponad tobą? Samolot obserwacyjny trzynaście kilometrów w górze? Zespól pościgowy trzyma się z tyłu, poza zasięgiem wzroku. Dopóki nie odbierze instrukcji.

Chris podczołgał się do niego i skulił za bylicą.

- Zwodziłeś mnie - wybuchnął. - Mogłeś spotkać się ze mną w dowolnym miejscu.

- Masz rację. Ale tutaj mogę cię przekonać, zachowując przy okazji szczególne środki ostrożności. Muszę ci to udowodnić.

- Co udowodnić?

- Sądzę, że wiesz.

Chris usłyszał odległe brzęczenie silnika, potem jeszcze jedno i jeszcze. Były coraz głośniejsze, wzmacniane przez echo odbijające się od wyniosłych skał. Poprzez odległą przełęcz dostrzegł zbliżające się cztery błyszczące punkciki. Helikoptery. Hueye. Błyskawicznie ożyły wspomnienia z Wietnamu. - Jezu! - wymamrotał.

Poniżej, z komina szałasu wznosiła się wirująca smuga dymu. Po drugiej stronie doliny z rykiem zbliżały się uformowane w szyk bojowy hueye. Prowadzący helikopter odpalił rakietę. Ciągnąc za sobą warkocz dymu pomknęła w dół i wybuchła na polance przed chatą. Rozległ się ogłuszający huk; w powietrzu zawirowały grudki ziemi. Pozostałe śmigłowce podleciały bliżej i też wystrzeliły swój ładunek.

Mimo ryku odpalanych rakiet Chris usłyszał trzaski karabinów maszynowych kaliber pięćdziesiąt. Szałas rozleciał się w kawałki. Całą dolinę wypełnił grzmot eksplozji. Helikoptery zbliżyły się jeszcze bardziej, by ostrzelać krater w miejscu, gdzie przedtem stała chata. Chrisowi dudniło w uszach, mimo że znajdował się wysoko na zboczu.

- Dwa razy im się nie udało. Tym razem chcą być pewni. - Saul zacisnął zęby.

Helikoptery odwróciły się od płonących zgliszcz i muskając płozami czubki drzew, odleciały nad łąkę przy jeziorze, zawisnąwszy i siedem metrów nad ziemią. Wirujące łopaty lśniły w słońcu. Z każdego śmigłowca wyleciała lina i rozwinęła się nad ziemią. W otwartym luku pojawił się mężczyzna w mundurze polowym, z pistoletem maszynowym przewieszonym przez plecy. Chwycił za linę i opuścił się na ziemię. W jego ślady poszli inni niczym pająki opuszczające się z wiszących ważek. Na dole zdjęli z pleców pistolety maszynowe i rozbiegli się w półkole, plecami do jeziora.

- Dokładnie jak na ćwiczeniach - zauważył Chris.

- Nie są pewni, czy byliśmy w szałasie. Muszą zakładać, że wciąż jesteśmy groźni. Ilu ich jest?

- Szesnastu.

- Zgadza się. - Saul wyciągnął rękę. Chris dostrzegł, jak w jednym z helikopterów członek grupy pościgowej opuszcza na uprzęży psa. Owczarek niemiecki. Z sąsiedniego śmigłowca opuszczano drugiego. Dwaj ludzie na ziemi przestali celować z broni i odwrócili się, by zdjąć z owczarków uprząż. Uwolnione od ładunku helikoptery wycofały się na przeciwległy brzeg doliny.

Każda z elitarnych formacji używała psów innej rasy. Foki Marynarki Wojennej wykorzystywały sznaucery, Rangersi upodobali sobie dobermany.

- Owczarki niemieckie. Siły Specjalne. - Chrisowi zaschło w gardle.

Psy w towarzystwie przewodników pobiegły w stronę drzew. Pozostali ludzie wycelowali w tym kierunku automaty, gotowi do udzielenia wsparcia ogniowego. Czterech żołnierzy rzuciło się biegiem w las, w ślad za nimi kolejna piątka i jeszcze pięciu.

Chris obserwował drzewa, czekając na pojawienie się ludzi.

- Jesteśmy bez szans. Mam przy sobie tylko tego półautomatycznego mauzera, a ty springfielda. Nawet gdybyśmy byli odpowiednio uzbrojeni...

- Nie będziemy musieli walczyć.

- Ale psy wytropią nasze ślady prowadzące do tunelu. - Chris odwrócił się w stronę wgłębienia z tyłu i spojrzał na niszę, przez którą wyszli ze sztolni. - Zorientują się, którędy uciekliśmy. Każą helikopterom ostrzelać zbocze. A potem wejdą tutaj i dokończą robotę.

- Wierz mi, jesteśmy bezpieczni.

Chris otworzył usta, by zaprotestować, lecz zamarł, bo Saul ge­stem wskazał na drzewa. Spomiędzy nich wyłonił się człowiek, najwyraźniej wystawiając się na cel, tak by pozostali widzieli, skąd padną strzały. Kiedy przynęta podeszła do dymiących zgliszcz, poja­wił się drugi mężczyzna, a potem trzeci. - Czują się bezpieczni. Psy musiały pójść za naszym zapachem bezpośrednio do szałasu. - Saul zauważył, że przywódca wyciąga dłoń w stronę skalnej ściany za strzaskanymi kłodami drewna. - Znalazł tunel.

- Musimy się stąd wynosić.

- Jeszcze nie.

- Na miłość boską...

Do pierwszego dołączyło jeszcze pięciu. Zachowując ostrożność, zbliżali się do zbocza. Ze szczytu urwiska Chris nie mógł ich teraz widzieć. Helikoptery brzęczały, wisząc w powietrzu, w bezpiecznej odległości po drugiej stronie doliny. Saul odczołgał się i zatrzymał w lejowatym zagłębieniu gładkiej skały prowadzącym do niszy. Nasłuchiwał, uważając, by nikt go nie dostrzegł. Zdziwiony Chris znieru­chomiał.

Nagle Saul uśmiechnął się drapieżnie i wskazał w stronę niszy, z której dobiegały jakieś odgłosy. Chris nie miał pojęcia, dlaczego Saul wygląda na zadowolonego. Zrozumiał, kiedy ten wyjął z kiesze­ni radionadajnik i wcisnął guzik.

Chris w napięciu czekał na wybuch. Zadrżała ziemia. Z tunelu wyrwał się grzmiący huk. Chris odwrócił się i popatrzył na ruinę chaty poniżej urwiska. Kawałki skały wypełniły powietrze ponad polaną, w którym uniósł się wirujący kłąb dymu.

- Sześciu załatwionych, pozostało jeszcze dziesięciu - powiedział Saul.

- Założyłeś w tunelu ładunki wybuchowe.

- Eliot zawsze przypominał, żeby upewnić się, czy droga ewaku­acyjna jest bezpieczna. Teraz ja użyłem przeciwko niemu jego włas­nych zasad. Czy przekonałem cię, że chce mnie zabić?

Chris pokiwał słabo głową, wpatrując się w drzewa poniżej. Pozo­stali mężczyźni biegli wśród sosen w stronę tunelu, z którego dobie­gały dudniące odgłosy spadających odłamków skał.

- Nikt inny nie wiedział, że cię szukam. Wykorzystał mnie. - Poczuł naraz lodowate zimno w żołądku. - Mnie też chciał zabić. Cholera jasna, dlaczego? Jest przecież jak...

- Tak, wiem. Jest nam bliski jak ojciec.

Mężczyzna na polance wykrzykiwał polecenia do polowego radio­telefonu. Helikoptery nagle opuściły swoją bezpieczną pozycją na drugim końcu doliny i pośpiesznie ruszyły w stronę polanki. Ryk silników stawał się coraz głośniejszy. Na krawędzi lasu Chris do­strzegł warujące niemieckie owczarki.

- W porządku - powiedział Saul. - Ci ludzie są wystarczająco blisko tunelu. Zbierajmy się stąd. - Odczołgał się w tył. Chris poszedł w jego ślady, widząc, że Saul ponownie naciska guzik nadajnika.

Kolejna niespodzianka. - Chris ledwo go słyszał wśród huku eksplo­zji na zboczu za ich plecami. Fala uderzeniowa rzuciła ich do przo­du, a sprężone wybuchem powietrze wdarło się w uszy. Dopiero potem nadeszło dudnienie. Skaliste zbocze zmieniło się w bąbel utworzony ze skał przemieszanych z ziemią i runęło na ludzi stoją­cych na polanie. Usłyszał ich wrzaski.

- To powinno załatwić resztę - powiedział Saul. W biegu rzucił na ziemię nadajnik.

- A co z helikopterami?

- Zaufaj mi.

Biegli poprzez zarośla bylicy. Chris mrużył oczy przed blaskiem słońca; czuł w ustach smak kurzu. Zastanawiał się wśród szybko zbliżającego się ryku silników, czy druga strona urwiska też kończy się skałami. Jednak Saul poprowadził go w dół zalesionym stokiem w stronę innej doliny. W cieniu drzew czuł zimny pot na czole.

- Jakiś czas potrwa zanim helikoptery uzgodnią strategię - wysapał Saul. - Prawdopodobnie jeden wyląduje, by zająć się poszukiwaniem ocalałych.

- Pozostają jeszcze trzy. - Leżące na ziemi igły sosnowe tłumiły kroki Chrisa.

- Muszą się domyślić, że byliśmy na urwisku. Skierują się do tej doliny.

- Na piechotę nie uda nam się uciec, zanim ściągną posiłki. Do tropienia wykorzystają inne psy.

- Masz całkowitą rację. - Saul zbiegł na dno doliny, z pluskiem wskoczył do strumienia i wspiął się na drugi brzeg. Chris zrobił to samo, czując, że mokre zimne spodnie przylegają mu do nóg. Przed nim Saul zatrzymał się przy okazałej stercie pniaków. Zabrał się do ich odciągania i wyszarpywania podszycia leśnego.

- Pośpiesz się: Pomóż mi.

Chris dźwignął kłodę drewna.

- Ale dlaczego? - Nagle zrozumiał. Odciągnął na bok zgniły stempel i zobaczył plastikową płachtę owi­niętą wokół masywnego przedmiotu. Zanim zdążył zapytać, co to jest, Saul odwinął płachtę.

Mało brakowało, a Chris wybuchnąłby śmiechem. Motocykl terenowy z głęboko rzeźbionymi, szerokimi oponami i solidnym zawie­szeniem.

- Ale jak...?

- Wykorzystywałem go jako lokalny środek transportu. Nie ryzy­kowałem pozostawienia go obok szałasu. - Saul podniósł motocykl i poprowadził go obok odrzuconych na bok pniaków. Wskazał ręką między drzewa. - Tam. Ta myśliwska ścieżka przecina dolinę. - Podniósł głowę, wsłuchując się w narastający ryk helikopterów. - Rozdzielą się, by przeszukać poszczególne sektory doliny.

Chris pomógł mu.

- Hałas silników nie pozwoli im usłyszeć moto­cykla. Nigdy nas nie zauważą, jeżeli pozostaniemy pod drzewami.

- Wsiadaj. - Saul obrócił kluczyk w stacyjce i kopnął rozrusznik. Motocykl kichnął z rury wydechowej. Jeszcze raz kopnął i silnik równomiernie zamruczał. - Trzymaj karabin.

- Nie przyda się na wiele przeciwko helikopterowi.

Saul nie odpowiedział. Zwolnił sprzęgło, czubkiem buta wrzucił bieg i przekręcił rączkę gazu. Motocykl rzucił się do przodu, podska­kując na wyboistym gruncie. Chris uśmiechnął się szeroko i objął mocno w pasie Saula, kiedy przechylając się z boku na bok przelaty­wali przez labirynt drzew. Przed oczami migotały cienie. Kiedy już znaleźli się na ścieżce, Saul przyśpieszył. Chris niemal wybuchnął śmiechem, czując na twarzy powiew wiatru - przypomniały mu się czasy, kiedy byli dziećmi.

Znieruchomiał, słysząc ryk helikoptera dokładnie tuż nad ich głowami. W górze, w prześwicie między drzewami dostrzegł przela­tujący groteskowy kształt. Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. Na szczycie, kiedy Saul gnat przez niewielką polankę, Chris obejrzał się za siebie na dolinę. Zobaczył, że dwa helikoptery rozdzielają się, by przeszukać środkowy i przeciwległy jej sektor. Helikopter, który dopiero co przemknął ponad nimi, najwyraźniej nie zdołał ich do­strzec.

Ścieżka zbiegała teraz w dół. Saul z trudem mieścił się w gwałtow­nych skrętach. Chris ponownie usłyszał helikopter.

- Zawraca! Bę­dzie sprawdzał jeszcze raz!

Ścieżka dobiegła do laki rozciągającej się w poprzek całej doliny.

Saul zatrzymał motocykl.

- Jeżeli spróbujemy przejechać na dru­gą stronę, zauważą nas. Tutaj jednak nie możemy zostać. Jeżeli będziemy zwlekać do nocy, wystarczy im, czasu na sprowadzenie innego zespołu z psami.

Ponad ich głowami podmuch helikoptera ugiął wierzchołki są­siednich drzew. Chris napiął mięśnie w oczekiwaniu na uderzenie kuli wystrzelonej z karabinu maszynowego kaliber pięćdziesiąt.

Saul odebrał mu springfielda. - Nie byłem pewny, w jaki sposób przyjdą po mnie. Pieszo czy helikopterami. - Odciągnął rygiel springfielda, złapał wyrzucony nabój i zastąpił go innym, wyjętym z kieszeni. Przesunął do przodu rygiel zamka.

Dodał gazu i wyskoczył motocyklem spośród drzew, by pomknąć przez łąkę. Chris obejrzał się i dostrzegł, że helikopter błyskawicz­nie zawraca w ich stronę.

- Zauważyli nas!

Saul zawrócił w kierunku drzew. Kule z karabinu maszynowego wyrzuciły w górę grudki ziemi. Helikopter przeleciał ponad nimi, a jego pokraczna sylwetka na moment przesłoniła słońce. Saul wje­chał między drzewa, zeskoczył z siodełka i wycelował karabin między gałęziami drzew w stronę śmigłowca, który wykonywał właśnie ostry zwrot ponad doliną.

- Springfield nie zestrzeli helikoptera - zauważył Chris.

- Ten zestrzeli.

Pokazując dolną część kadłuba, śmigłowiec rozpoczął podejście bojowe ponad drzewami. Rósł w oczach. Saul pociągnął za spust, czując, jak kolba kopie go w ramię. Oszołomiony Chris zobaczył, że eksploduje zbiornik na paliwo śmigłowca. Rzucił się, szukając schronienia i zasłonił oczy dłońmi. Strzępy kadłuba i plastikowej kabiny, rozporki i łopaty wirnika rozleciały się we wszystkie strony, rozrzucone po łące wybuchem ognistej kuli. Jakby wbrew prawom natury w powietrzu wciąż wisiał kadłub maszyny. Nagle runął na ziemię.

- Wyjąłem rdzeń z pocisku, wypełniłem go fosforem i zasklepiłem otwór, by nie nastąpił samozapłon - wyjaśnił Saul.

- Pozostałe helikoptery...

- Przylecą tu. Przeszukają ten kraniec doliny. A my zawrócimy tam, gdzie już wszystko sprawdzili.

Saul podniósł z ziemi motocykl. Chris szybko wskoczył na siodeł­ko. Zawrócili ścieżką w las. Nie minęło dwadzieścia sekund, kiedy nad ich głowami przemknęły pozostałe śmigłowce, kierując się w stronę płonącego na łące wraku.

XI.

Eliot ściskał w dłoni słuchawkę telefonu znajdującego się w cieplarni. Przygarbił swoje wychudzone ciało. Bolała go głowa.

- Rozu­miem - powiedział niecierpliwie. - Nie, nie chcę żadnych tłumaczeń. Nie udało ci się. Tylko to się liczy, a nie to, dlaczego zawiodłeś. Uprzątnij bałagan, którego narobiliście. Wykorzystaj pozostałe ze­społy i kontynuuj pościg. - Wciąż miał na sobie czarny garnitur z kamizelką, pod fartuchem kończącym się na wysokości piersi. - Oczywiście, ale myślałem, że twój zespół jest równie dobry. Wygląda na to, że się pomyliłem. Zapewniam cię, że mnie też jest przykro.

Odłożył słuchawkę i oparł się o stół służący do przesadzania kwiatów. Ogarnęło go wielkie zmęczenie. Czuł, że uginają się pod nim kolana.

Wszystko szło nie tak. Zamach na Fundację Paradygma nie powi­nien sprawić kłopotów; był tylko jeden odpowiedzialny, który nie będzie mógł zeznać, że wykonywał rozkazy, jeżeli zostanie zabity podczas próby aresztowania. To takie proste, pomyślał Eliot. Precyzyjne planowanie. Wybrał Saula, ponieważ ten był Żydem, ponieważ winą za zamach należało obarczyć kogoś innego niż Eliota, a więc dlaczegóżby nie na Izraelczyków? Dopilnował, by poprzednie zada­nia Saula nie powiodły się - na przykład sprzątaczka, która nie w porę wchodzi do pokoju - wszystko po to, by Saul doszedł do wniosku, że już nie nadaje się do tej roboty. Kolejnym sposobem zdekonspirowania było wysłanie go do kasyna w Atlantic City. Saul musiał pasować do wizerunku zdeprawowanego agenta, odstępcy, którego nie można już uratować. Wspaniały, starannie dopracowany plan.

Dlaczego więc nie powiódł się? Na zakończenie kariery, podczas której nie popełniłem omyłki, mnie też się to przytrafiło? Czy jestem już za stary? A może sam się łudzę sądząc, że skoro uniemożliwiłem mu prawidłowe wykonanie ostatnich trzech zleceń, to Saulowi za­brakło już pomysłowości?

Obojętnie z jakich przyczyn, plan prawie legł w gruzach. Ucieczka Saula zaczęła stanowić poważne zagrożenie, stworzyła nowe proble­my i zwróciła uwagę na zamach na Fundację Paradygma. Godzinę temu dzwoniono z Białego Domu - i to nie jakiś doradca, lecz prezy­dent osobiście, wściekły, że nie pomszczono jeszcze jego najbliższe­go przyjaciela. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, gdyby udało się uciszyć Saula, prezydent byłby usatysfakcjonowany i zaintereso­wałby się Izraelczykami, obwiniając ich o zaaranżowanie zabójstwa. Jednak teraz, nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytania, prezy­dent sam zadawał ich coraz więcej; zaczął badać sprawę i przepro­wadzać własne śledztwo. Gdyby kiedyś dowiedział się, kto w rzeczywistości zlecił przeprowadzenie zamachu...

Cóż za ironia losu. Przez pogwałcenie układu Abelarda Chris dopuścił się śmiertelnego grzechu. Ale Saul - choć nie miał o tym pojęcia - popełnił jeszcze większy.

Żadna z tych tajemnic nie może być ujawniona. Podniósł słucha­wkę i zadzwonił do swojego asystenta w Langley.

- Wyślij tę depeszę do wszystkich organizacji wywiadowczych. KGB, MI-6; do wszystkich. Przedmiot: Układ Abelarda. Miejsce zda­rzenia: Księżycowy Kościół, Bangkok. Układ pogwałcił Remus, zlo­kalizowany przez CIA w Kolorado, USA - Eliot podał asystentowi koordynaty. - Remusowi udało się uniknąć likwidacji. Uprasza się wszystkich o pomoc. Remusowi pomaga odstępca z CIA, agent Saul Grisman, kryptonim Romulus. Agencja zwraca się z prośbą o likwi­dację zarówno Romulusa, jak i Remusa.

- Doskonale - powiedział asystent.

Odkładając słuchawkę na widełki, Eliot zastanowił się, czy w istocie tak jest. Wieści z Kolorado wzbudziły w nim wściekłość. Poczuł się zagrożony i zaniepokojony. Nie dość, że Saul uciekł, lecz na domiar złego jest z nim teraz Chris. Eliot zbladł. Skoro nikt inny nie wie, czym zajmuje się Chris, zaczną mnie podejrzewać. Będą chcieli dowiedzieć się, dlaczego zwróciłem się przeciwko nim.

Przyjdą po mnie.

Ręka mu drżała, kiedy ponownie nakręcał numer. Sygnał odzywał się tak często, że zaczął obawiać się już, że nie otrzyma połączenia. Brzęczenie ustało i odezwał się ochrypły głos.

- Kastorze - powiedział Eliot - przyjdź wraz z Polluksem do szklarni. - Z trudem przełknął ślinę. - Wasz ojciec was potrzebuje.

XII.

Kiedy na niebie pojawił się księżyc, wyszli z parowu, gdzie pod kamieniami, ziemią i gałęziami ukryli motocykl. Nie będą go więcej potrzebować. Zmrok przeszedł w noc, nie mogą więc już bezpiecznie jechać wśród drzew. Oczywiście, następna grupa likwidacyjna z psami znajdzie motocykl, ale wtedy Saul i Chris będą już daleko. W ciemnościach przemierzali polany, pochylając się, by ich sylwetki były jak najmniej widoczne. Dotarli do najwyżej położonej dolinki, którą wybrali o zmroku, kiedy po przestudiowaniu mapy Chrisa zaplanowali trasę. Wspinali się skalną rozpadliną. Nie odzywali się do siebie, nie oglądali w tył, przez cały czas nasłuchując odbiegają­cych od normy odgłosów z dołu. Od chwili ataku na szałas Saula pokonali ponad trzydzieści kilometrów, przejeżdżając przez trzy ko­lejne doliny. Chrisa bolał kręgosłup od wstrząsów motocykla pod­czas jazdy po wykrotach i leżących na ziemi gałęziach. Wspinaczka sprawiała mu przyjemność, usuwała napięcie.

Odpoczęli na szczycie, rozsiadając się wygodnie, ukryci w zagłę­bieniu wśród skał. Księżyc oświetlał ich spocone twarze.

- W Wietnamie nie mielibyśmy szans - powiedział ściszonym głosem Saul. Z trudem łapał oddech. - Wysłaliby samolot obserwa­cyjny z czujnikiem podczerwieni.

Chris zrozumiał - użytkowanie czujnika nastręczało pewien prob­lem: urządzenie wykrywało bowiem zarówno temperaturę ciała lu­dzkiego, jak i zwierzęcego. W Wietnamie jedynym skutecznym sposo­bem wykorzystania czujnika było rozsianie trucizny nad dżunglą i zabicie wszelkiej fauny. Jeżeli potem sensor wykrył źródło ciepła, musiał to być człowiek. Chris przypomniał sobie nienaturalną ciszę dżungli bez zwierząt. Tu jednak było ich zbyt wiele, by czujnik okazał się skuteczny. Wokół bez przerwy kojąco szeleściły liście i kołyszące się gałęzie. Gdzieś dalej pasł się jeleń. Na żer wyszły jeżozwierze i borsuki. Gdyby nagłe zapadła cisza, wiedziałby, że coś je przestraszy­ło.

- Sprowadzą następne grupy - powiedział Chris.

- Ale tylko po to, by nas wypłoszyć. Prawdziwa pułapka jest u podnóża gór. Będą mieli pod obserwacją każde schronisko strażni­ków przyrody, każdą drogę i miasto w okolicy. Prędzej czy później musimy zejść z gór.

- Nie są w stanie otoczyć całego grzbietu górskiego. Będą musieli obstawić poszczególne rejony. Najbliższe podejście jest na południu i na zachodzie.

- Pójdziemy więc na północ.

- Jak daleko?

- Tyle ile będzie trzeba. Tu, w górach jesteśmy bezpieczni. Jeżeli coś będzie wyglądało podejrzanie, po prostu pójdziemy dalej na północ.

- Nie możemy polować przy użyciu karabinu. Strzał zwróciłby uwagę. Ale możemy łowić. No i są jeszcze rośliny: rozchodnik i górski szczaw.

Saul skrzywił się.

- Rozchodnik. No cóż, i tak muszę zrzucić nieco nadwagi. Przynajmniej psy nie mogą nas wytropić na nagich skałach.

- Jesteś pewny, że ci wystarczy na to kondycji? - wyszczerzył zęby Chris.

- Hej, a co z tobą? Mam nadzieję, że nie sflaczałeś w klasztorze.

- U cystersów? - roześmiał się Chris. - Sflaczałem? To najtward­sza reguła w Kościele katolickim.

- Naprawdę ze sobą nie rozmawiają?

- Nie tylko to. Wierzą w codzienną ciężką pracę. Równie dobrze mógłbym spędzić kolejne sześć lat w Siłach Specjalnych.

Saul pokręcił głową.

- Życie we wspólnotach. Czy pomyślałeś kiedyś, w jaki wzór to się układa? Najpierw sierociniec, potem wojsko, wreszcie Agencja i klasztor. Jest tu wspólny mianownik.

- Jaki?

- Zdyscyplinowanie w izolacji. Przyrosłeś do tego?

- Obaj przyrośliśmy. Z tą różnicą, że ty nigdy nie zrobiłeś tego dodatkowego kroku: nie kusiło cię, wy wstąpić do żydowskiego zako­nu.

- Czy ci cystersi nie nauczyli cię niczego? Nie ma czegoś takiego jak żydowski zakon. My nie wierzymy w ucieczkę od świata.

- Prawdopodobnie dlatego pozostałeś w Agencji. To najbliższe zakonnemu życiu, jakie mogłeś znaleźć.

- Dążenie do perfekcji. - Saul skrzywił się z niesmakiem. - Lepiej już ruszajmy. - Wyjął z kieszeni kompas i uważnie wpatrywał się w świecącą tarczę.

- Dlaczego Eliot chce cię zabić?

Nawet mimo ciemności Chris dostrzegł gniewny grymas na twarzy brata. - Myślisz, że nie zadaję sobie bez przerwy tego pytania? Jest jedynym ojcem, jakiego mam, i teraz ten sukinsyn zwrócił się prze­ciwko mnie. Wszystko zaczęło się od zlecenia, które dla niego wyko­nałem. Ale dlaczego?

- Będzie się teraz bardzo pilnował. Nie możemy tak po prostu do niego pójść i zapytać.

Saul zacisnął zęby.

- Obejdziemy się bez niego.

- Jakim cudem?

Odwrócili się w stronę, skąd dobiegło odległe dudnienie.

- To brzmi jak wybuch - wymamrotał Saul.

- Dureń - roześmiał się Chris.

Zmieszany Saul odwrócił się do niego.

- To przecież piorun.

W trzydzieści minut potem wspięli się do podnóża najeżonego skałami grzbietu. Nad ich głowami burzowe chmury przesłoniły księżyc. Wśród podmuchów porywistego wiatru Saul znalazł osłonę pod nawisem skalnym. Kiedy lunął deszcz, Chris wcisnął się obok niego.

- Obejdziemy się bez niego? Jakim cudem?

Odpowiedź Saula zagłuszył kolejny grzmot.

Kastor i Polluks

I.

Saul zastygł w napięciu. Skulony na dachu, pod osłoną ciemności obserwował ulicę w dole, zaparkowane przy krawężnikach samocho­dy i żarzące się za firankami lampy w mieszkaniach. W budynku po drugiej stronie ulicy otworzyły się drzwi. Wyszła przez nie wysoka, elegancko ubrana kobieta z długimi czarnymi włosami. Nie miała więcej niż trzydzieści pięć lat. Ubrana była w granatowe spodnie, ciemnopurpurową bluzkę i brązowy zamszowy żakiet. Saul uważnie przyjrzał się jej twarzy w świetle lampy nad drzwiami. Gładka i opalona cera, wydatne kości policzkowe podkreślały wspaniały pod­bródek, szlachetne czoło i zmysłową szyję. Często brano ją za model­kę.

Jednak Saul wiedział, że nią nie jest. Odczołgał się od niskiego murku wzniesionego na krawędzi dachu, wyprostował się i otworzył drzwi prowadzące do drabiny i dalej na schody. Na moment przypo­mniała mu się jego ucieczka z kamienicy w Atlantic City, kiedy zbiegał po schodach z dachu na ulicę, gdzie ukradł dustera. Tym razem niezauważony przez nikogo, pośpiesznie zszedł klatką scho­dową eleganckiego budynku mieszkalnego, rozejrzał się po ulicy, minął zaparkowane samochody i poszedł w ślad za kobietą.

Ruszyła w lewo, doszła do świateł i skręciła za róg. Przechodząc przez ulicę i okrążając narożnik Saul usłyszał stukot jej butów na wysokich obcasach. Drgnął nerwowo na widok krążącej w oczekiwa­niu na pasażera taksówki. Nawet staruszek z psem też wzbudził jego. podejrzenia.

W pół drogi między przecznicami kobieta weszła do bramy. Saul zbliżył się i kątem oka zobaczył przez okno obrusy w czerwoną kratę, przykrywające stoliki w małej włoskiej restauracji. Przystanął ni­czym ktoś, kto zapoznaje się z menu umieszczonym na ścianie przy wejściu. Pomyślał, że może czekać w pobliżu, aż kobieta wyjdzie; ale nie dostrzegł odpowiedniej kryjówki. We wszystkich budynkach na tej stronie ulicy mieściły się biura. Gdyby pozostał w bocznej alejce lub wyłamał zamek, by dostać się na dach, mogłaby go złapać policja. Nie chciał też, żeby spotkanie odbyło się na ulicy. Zbyt wielkie ryzyko. Wchodząc do restauracji kobieta rozwiązała za niego ten dylemat.

W restauracji usłyszał dźwięki akordeonu. Płomyki świec odbi­jały się od wypolerowanego dębu. W powietrzu rozchodziły się zapa­chy czosnku i roztopionego masła. Przyciszone głosy zlewały się z brzękiem srebrnej zastawy. Rozejrzał się po zapełnionej sali. Spojrzał na przechodzącego z tacą kelnera i skoncentrował się na zakąt­kach w dalszej części restauracji. Tak jak się spodziewał, siedziała plecami do ściany, zwrócona twarzą do wejścia, tuż obok drzwi kuchennych. Kelner obsługujący jej stolik zabrał pozostałą zastawę. Świetnie, pomyślał Saul, ma zamiar jeść sama.

Podszedł do niego maitre d'hotel.

- Czy ma pan rezerwację?

- Jestem umówiony z panną Bernstein. Siedzi w tamtym rogu. - Saul uśmiechnął się, minął kierownika sali i ruszył w stronę Eryki. Zatrzymał się przed stolikiem. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Eryko...

Zmieszana, podniosła głowę; jej brwi wygięły się w wyrazie nie­pokoju. Odsunął od stołu krzesło i usiadł obok niej.

- To niegrzecznie tak się gapić. Trzymaj palce na krawędzi stołu. Z daleka od widelca i noża, jeśli łaska.

- Ty?!...

- I nie podnoś głosu, jeśli łaska.

- Chyba oszalałeś przychodząc tutaj. Wszyscy cię ścigają.

- O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. - Saul spojrzał uważnie na jej gładkie ciemne policzki, ciemnobrązowe oczy i pełne usta. Stłumił pokusę, by musnąć jej skórę palcem. - Jesteś coraz piękniejsza.

Eryka pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Kiedy to było? Dzie­sięć lat temu? I nagle pojawiasz się nie wiadomo skąd, po uszy w tarapatach... i tylko tyle masz mi do powiedzenia?

- Wolałabyś usłyszeć, że brzydniesz?

- Na rany Chrystusa...

- W ten sposób nie powinna mówić miła żydowska dziewczynka.

Przerażona podniosła dłoń do góry.

Zesztywniał.

- Trzymaj palce na krawędzi stołu - powtórzył.

Usłuchała, oddychając głęboko.

- To nie może być przypadek. Nie mogłeś tak po prostu wybrać tej restauracji.

- Śledziłem cię od twojego mieszkania.

- Dlaczego? Mogłeś przecież wejść do środka.

- I natknąć się na twojego współlokatora lub kogoś, kto czeka tylko na to, żebym chciał się z tobą skontaktować? - Pokręcił głową. - Przyszło mi na myśl, że neutralny teren lepiej będzie się do tego nadawał. Dlaczego mnie ścigają?

Zmarszczyła czoło, wyraźnie zaskoczona.

- Naprawdę nie wiesz? Z powodu Bangkoku. Chris pogwałcił układ. - Mówiła cicho, lecz napiętym głosem, pośród hałasów dobiegających z sąsiedniej kuch­ni goście z pobliskich stolików nie mogli jej słyszeć.

- Ale Bangkok wydarzył się potem. Jaki to ma ze mną związek?

- Po czym? Mówisz bez sensu.

- Wyjaśnij mi to.

- Chris zabił Rosjanina. KGB wystawiło na niego kontrakt. Zgod­nie z regułami układu inne wywiady muszą udzielić pomocy.

- To wszystko wiem. Ale co to ma wspólnego ze mną? Atlantic City było przed Bangkokiem.

- O czym ty mówisz? Pięć dni temu otrzymaliśmy wiadomość z waszej Agencji: poprawkę do kontraktu. Widziano Chrisa w Kolora­do. I, według przekazanej informacji, ty mu pomagałeś. CIA uznaje cię za odstępcę i prosi o zlikwidowanie wraz z Chrisem.

- Eliot - wymamrotał Saul.

- Na miłość boską, możesz mi powiedzieć, co...? -zapytała nerwo­wo, widząc spojrzenia gości siedzących przy sąsiednich stolikach. - Nie możemy tu rozmawiać.

- W takim razie gdzie?

II.

W ciemnościach Saul wyglądał przez okno na odległe światła Iglicy Waszyngtona.

- Masz mieszkanie w niezłym punkcie.

- Dziesięć przecznic od naszej ambasady - odpowiedziała stojąc za nim Eryka.

Widok w ogóle go nie interesował. Wyglądając przez okno chciał poddać próbie Erykę. Miał się na baczności, czekając na atak z jej strony. Nic się jednak nie wydarzyło, zaciągnął więc zasłony i zapalił stojącą w kącie lampę, tak nachylając klosz, by ich sylwetki nie rzucały cieni na zasłony.

Z aprobatą pokiwał głową, podziwiając salon: proste, eleganckie, starannie dobrane meble. Przeszukał już sypialnię, kuchnię i łazien­kę. Tak jak mu obiecała, nie znalazł żadnego współlokatora; nikt na niego nie czekał.

- Mikrofony?

- Sprawdzałam dziś rano.

- Jest wieczór. - Włączył telewizor. Bynajmniej nie chciał w ten sposób zagłuszyć ich rozmowy; potrzebował raczej stałego źródła dźwięku do przeprowadzenia testu. W kuchni dostrzegł przenośne radio. Włączył je i przestroił na fale ultrakrótkie. Podzielił pokój na kwadraty i powoli obracając pokrętłem strojenia sprawdzał, czy w którymś z sektorów są “pluskwy”. Zazwyczaj ukryte mikrofony pra­cowały na falach ultrakrótkich, nie używanych w okolicy. Podsłuchu­jący musiał jedynie poczekać gdzieś w bezpiecznym schronieniu, ustawić swoje radio na wybraną przez siebie częstotliwość i słuchać tego, co mówi się w pobliżu ukrytego mikrofonu. Wykorzystując tę samą zasadę Saul mógł posłużyć się radiem do wykrycia transmisji. Gdyby podczas obracania gałką strojenia usłyszał w głośniku radio­wym dźwięk telewizora - często w postaci piskliwego sprzężenia zwrotnego - uzyskałby pewność, że pokój jest na podsłuchu. Jednak teraz, obojętnie której stacji FM próbował, w radiu nie słyszał chó­ralnych śmiechów z emitowanej w telewizji komedii. Sprawdził sufit, ściany, meble i podłogę. Usatysfakcjonowany, wyłączył telewi­zor i radio. W pokoju zapadła nienaturalna cisza.

- Układ? - zapytał, jak gdyby ich rozmowa w restauracji nie została przerwana. - Tylko z tego powodu ścigają mnie twoi ludzie? Ponieważ pomagam Chrisowi?

- Jaki może być inny powód? - Zaniepokojona Eryka zmarszczyła brwi. - Pomaganie Rosjanom nie przychodzi nam łatwo, ale musimy przestrzegać układu Abelarda. To podstawowa zasada. Gdyby układ rozpadł się, wszyscy runęlibyśmy w chaos.

- A więc zabiłabyś mnie przy pierwszej okazji? Żyda i w dodatku byłego kochanka?

Eryka nie odpowiedziała. Zdjęła żakiet. Nacisk jędrnych piersi rozpiął dwa górne guziki jej bluzki.

- Dałeś mi okazję kilka minut temu, kiedy wyglądałeś przez okno. Nie skorzystałam z niej.

- Ponieważ wiedziałaś, że zrobiłem to celowo, żeby zobaczyć, jak zareagujesz.

Uśmiechnęła się.

Błysk rozbawienia w jej oczach zmusił go do odpowiedzenia uśmiechem na jej uśmiech. Czuł, że pociąga go tak samo, jak dziesięć lat temu. Chciał zapytać, co u niej słychać, co działo się z nią od ich ostatniego spotkania.

Nie mógł jednak sobie na to pozwolić. Nie może zaufać nikomu oprócz brata.

- To na nic się nie zda, Chris jest w pobliżu. Gdybyś mnie zabiła...

- Założyłam, że musisz mieć wsparcie. Ścigałby mnie, żeby się zemścić. Byłabym idiotką, próbując tego, chyba że miałabym szansę zabić was obu.

- Jednak, z drugiej strony, możesz uważać się za szczęściarę. Nie mam na to czasu. Potrzebuję odpowiedzi. Eliot poluje na mnie, ale nie z powodu Chrisa. To tylko pretekst, którym się posłużył. Do diabła, on poprosił Chrisa, żeby mnie znalazł... po tym, jak Chris już pogwałcił układ.

- To szaleństwo.

- Oczywiście - Saul nerwowo wzruszył ramionami. - Gdyby Rosja­nie dowiedzieli się, że Eliot poprosił Chrisa o pomoc, zamiast go zabić, wystawiliby jeszcze jeden kontrakt. Żeby mnie znaleźć, Eliot zaryzykował życiem.

- Dlaczego?

- Żeby mnie zabić.

- Spodziewasz się, że w to uwierzę? Eliot jest dla ciebie niczym ojciec.

Saul potarł obolałe czoło.

- Chodzi o coś ważniejszego niż łączące nas więzy, coś ważniejszego od układu, coś tak ważnego, że musi się mnie pozbyć. Niech mnie cholera, jeżeli wiem, co to jest. Dlatego przyszedłem do ciebie.

- Co ja mogę?

- Atlantic City. Zanim Chris pogwałcił układ. Wtedy też ścigał mnie Mossad. Muszę zakładać, że twoi ludzie pomagali Eliotowi.

- Niemożliwe!

- Możliwe! Tak było!

Oczy Eryki rozbłysły.

- Gdybyśmy pomagali Eliotowi, wiedziała­bym o tym. Od czasów, kiedy widziałam cię po raz ostatni, wiele zmieniło się. Oficjalnie pracuję jako urzędniczka w ambasadzie, ale mam rangę pułkownika Mossadu. Kontroluję pracę naszych zespo­łów wywiadowczych na wschodnim wybrzeżu. Bez mojej zgody żaden z naszych nie próbowałby cię zabić.

- W takim razie ktokolwiek wydał taki rozkaz, okłamał cię i ukrył to przed tobą. Ktoś w Mossadzie pracuje dla Eliota.

Oczy Eryki wciąż błyszczały gniewnie.

- Nie mogę tego przyjąć do wiadomości! Jeżeli mówisz prawdę... - Przeszedł ją dreszcz. Podnios­ła do góry dłonie. - Chwileczkę. To nie ma sensu. Kłócę się z tobą, a nawet nie znam szczegółów. Opowiedz mi dokładnie, co się stało.

Saul opadł na krzesło.

- Dziesięć dni temu Eliot poprosił mnie, żebym wykonał dla niego zlecenie. Fundacja Paradygma.

Oczy Eryki rozszerzyły się.

- Grupa Andrewa Sage'a, przyjaciela prezydenta. To byłeś ty? Prezydent zwalił winę na nas.

- Dlaczego?

- Fundacja Paradygma pracowała dla prezydenta. Tworzyła ją grupa amerykańskich miliarderów, którzy prowadzili negocjacje z Arabami o zakup tańszej ropy naftowej, o ile Departament Stanu wyrzeknie się swojej lojalności wobec Izraela. Prezydent sądzi, że poprzez zniszczenie Fundacji chroniliśmy swoje interesy.

- I przerwaliście negocjacje - dodał Saul. - Przynajmniej raz prezydent pomyślał logicznie.

- Mów dalej. Co się wydarzyło?

- Czy mam przez to rozumieć, że wreszcie wzbudziłem twoje zainteresowanie? Rozumiesz, o co tu chodzi? Jeżeli mi pomożesz, jednocześnie pomożesz sobie.

- Wspomniałeś o Atlantic City.

- Po wykonanej robocie Eliot wysłał mnie, żebym tam się ukrył.

- Absurd. To miejsce nie nadaje się na kryjówkę.

- Jasne jak cholera. Ale zawsze postępowałem tak, jak tego sobie życzył Eliot. Nie spierałem się. Ktoś z Mossadu chciał mnie zabić w kasynie. Zadzwoniłem do Eliota po ochronę. Wysłał mnie do hotelu, gdzie inna grupa Mossadu zastawiła na mnie kolejną pułapkę. Tylko Eliot wiedział, gdzie, się wybierałem. Ta grupa musiała pracować dla Eliota.

- Mówię ci, że to niemożliwe!

- Ponieważ ty o tym nie wiedziałaś? Stałaś się naiwna.

- Z innego powodu. Ktoś, kto pomagał Eliotowi, równocześnie oddawał przysługę komuś, kto życzył sobie zniszczenia zespołu Sage'a. Nigdy nie byliśmy tak głupi, żeby zabijać przyjaciela prezydenta, bez względu na to jak bardzo chcielibyśmy przerwać te negocjacje. Prezydent w pierwszym rzędzie oskarżyłby nasz kraj i właśnie tak się stało. Ten zamach wcale nam nie pomógł, lecz zaszkodził! Jaki zespół Mossadu zwróciłby się przeciwko Izraelowi?

- Może nie wiedzieli, dlaczego Eliot chce mnie zabić. Może nie wiedzieli, co łączy moją osobę z zamachem.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego jesteś taki pewny, że był to zespól Mossadu.

- Zrozumiesz. Podczas walki wręcz zadawali ciosy nasadą dłoni. Posługiwali się berettami i uzi. Płasko stawiali stopy i dla zachowa­nia równowagi przyjmowali na wpół pochylona pozycję. Nikt inny nie jest wyszkolony w podobny sposób. Nawet tłumiki sporządzali w identyczny sposób, jak twoi ludzie.

Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

III.

Chris wspinał się bezszelestnie po schodach, jego buty na gumo­wej podeszwie miękko dotykały betonu. Przytulony do ściany, poza zasięgiem wzroku ewentualnego obserwatora spoglądającego w dół przez poręcz klatki, ostrożnie zbliżał się do kolejnego półpiętra. Wsłuchiwał się we wszelkie dźwięki dochodzące z góry, starając się wyłowić coś pośród brzęczenia świetlówek. Sprawdził wszystkie pięć pięter; nie znalazłszy nikogo, zszedł piętro niżej i otworzył drzwi pożarowe, by zbadać korytarz na czwartym piętrze. Po obu jego stronach widniały ponumerowane drzwi do mieszkań. Zaraz po prawej dostrzegł windę, nacisnął guzik i czekał. Nad drzwiami zapa­liła się cyferka 5, a potem 4. W chwili kiedy drzwi się rozsunęły, odezwał się pojedynczy dzwonek. Z dłonią zaciśniętą na mauzerze schowanym pod marynarką zajrzał do środka - nikogo nie było.

Dobrze, pomyślał. Budynek jest raczej bezpieczny, choć nie pod­obały mu się marne zamki w drzwiach wejściowych i brak strażnika w holu. Zastanowił się czy powinien obserwować kamienicę z ulicy. Jednak ze swojej kryjówki na zewnątrz nie mógł widzieć tylnego wejścia. Nie mógł też ustalić, czy ktoś wchodzący do budynku jest mieszkańcem, czy też poluje na Saula, no i czy przypadkiem ten ktoś już nie jest w środku. Musiał zakładać, że Agenci z różnych organiza­cji wywiadowczych - a zwłaszcza ci od Eliota - obserwowali ludzi, do których on lub Saul mogliby się zwrócić o pomoc. Eryka z pewnością kwalifikowała się jako przyjaciółka, mimo że nie widzieli jej od `73 roku. Możliwe, że nikt nie wiedział, jak bliska była to przyjaźń, ale potrzebowali jej pomocy, więc Chris wolał być dokładny. Teraz, po sprawdzeniu budynku, czuł się pewniej, wiedząc, że mieszkanie Eryki - w połowie korytarza, po lewej stronie - jest pod ochroną. Bez jego wiedzy żaden myśliwy nie może wejść na czwarte piętro, obojęt­nie: schodami czy windą. Wrócił na klatkę schodową, pozostawiając nieznacznie uchylone drzwi. Teraz usłyszy zarówno dzwonek windy, jak i kroki na schodach.

Wcześniej, kiedy wraz z Saulem był na dachu, uśmiechnął się rozpoznając sylwetkę Eryki, kiedy wychodziła z mieszkania i szła ulicą. Z przyjemnością wspominał pierwsze spotkanie w 1966 roku, kiedy wraz z Saulem wyjechał na specjalne szkolenie do Izraela.

Wtedy, podobnie jak i teraz, jej elegancja była zwodnicza. Weteranka wojny sześciodniowej w `73 roku - umiała zabijać nie gorzej od mężczyzn. Ironia losu, pomyślał, w Ameryce silnych kobiet unikano jak ognia, a w Izraelu uganiano się za nimi - nadrzędna kwestia przetrwania narodu nie pozwalała na dyskryminację płci.

Zaniepokoiło go skrzypnięcie otwieranych drzwi. Podszedł do poręczy i na samym dole schodów dostrzegł cienie. Korzystając z trzaśnięcia zamykanych drzwi, wspiął się piętro wyżej, wyciągnął mauzera i położył się na zimnym betonie.

Cieniami mogli okazać się ludzie mieszkający w budynku, którzy zamiast z windy woleli skorzystać ze schodów, by poprawić kondycję. Gdyby szli na samą górę, widok mauzera wpędziłby ich w panikę. Musiałby uciekać.

Świetlówki brzęczały, niemal zagłuszając delikatny szelest kro­ków.

Drugie piętro, pomyślał. Nie, trzecie. Zatrzymali się. Już niemal się rozluźnił, jednak musiał skorygować swoje przypuszczenia.

Byli już na czwartym piętrze, tuż pod nim. Kroki umilkły. Zacisnął w dłoni mauzera, obserwując wyłaniające się niewyraźne sylwetki.

Wycelował pistolet. Lokatorzy? Wyglądało na to, że zamierzają wejść wyżej. Za chwilę zobaczy ich twarze. Oparł mocniej palec na spuście, przygotowując się do błyskawicznej decyzji.

Cienie zatrzymały się. Piętro niżej ze skrzypieniem otworzyły się drzwi i po chwili zamknęły.

Podniósł się, przybierając pochyloną pozycję i skierował lufę mauzera w dół klatki schodowej. Nie dostrzegł nikogo. Zbiegł piętro niżej. Ostrożnie otworzył drzwi i zerknął na korytarz.

W połowie holu stało dwóch mężczyzn, zwróconych twarzami do drzwi mieszkania Eryki. Jeden z nich trzymał w ręku krępy pistolet maszynowy o krótkiej lufie - bez wątpienia uzi. Drugi mężczyzna wyciągał z granatu zawleczkę. Chris dostrzegł ich zbyt późno. Pier­wszy z mężczyzn otworzył ogień. W ciągłym, ogłuszającym huku kule z uzi roztrzaskały drzwi mieszkania Eryki. W powietrzu fruwały wyrzucone łuski, z brzękiem obijając się o siebie po wylądowaniu na wykładzinie korytarza. Gryzący odór kordytu wypełnił hol. Mężczy­zna zmienił kierunek ostrzału, celując teraz w ścianę obok drzwi. Drugi wyrwał zawleczkę granatu i kopnął rozbity zamek, przygoto­wując się do rzutu, gdy tylko drzwi ustąpią.

Chris wystrzelił dwukrotnie. Impet, z jakim pociski uderzyły męż­czyznę w czaszkę i ramię, obrócił go wokół osi. Upuścił granat. Pierwszy mężczyzna błyskawicznie zwrócił się w stronę Chrisa i pociągnął serią. Pomimo hałasu Chris dosłyszał dźwięk dzwonka od windy. Rzucił się na beton klatki schodowej. Od strony windy rozległy się kroki biegnących ludzi. Strzelec wciąż nie zdejmował palca ze spustu. Przez ryk wystrzałów przebiły się wrzaski zabijanych; rozprute ciała padały na podłogę korytarza. Granat eksplodował, a wzmocniony przez małą przestrzeń holu wybuch wypełnił powietrze świstem odłamków. Odór kordytu ude­rzył Chrisa w nozdrza. Starał się pokonać dzwonienie w uszach, by usłyszeć, co dzieje się na korytarzu.

Ostrożnie wysunął głowę z klatki schodowej. Po prawej, przed windą leżało dwóch nieruchomych mężczyzn w kałuży krwi. W rę­kach trzymali uzi...

Sprawa jasna. Dwie pary odcinające z dwóch stron drogę do mieszkania na czwartym piętrze. Zawiodła jednak koordynacja; win­da przyjechała zbyt późno. Dwójka ludzi słysząc strzały wybiegła z windy i została zabita przez człowieka, któremu niosła pomoc.

Odwrócił się w lewo. Strzelec, który rozwalił pociskami drzwi i ścianę mieszkania Eryki, leżał teraz, rozciągnięty bezwładnie obok swego martwego towarzysza. Wybuch zmiażdżył mu twarz.

Zza drzwi dobiegały przerażone głosy mieszkańców. Chris pod­biegł do mieszkania Eryki. Stojące otworem, roztrzaskane drzwi kiwały się miarowo, ukazując salon. Strumień pocisków z uzi pokie­reszował meble i rozwalił telewizor. Zasłony zwisały w strzępach.

- Saul? - Wewnątrz nie było nikogo. Do diabła, gdzie oni się podziali?

IV.

Kiedy pierwsze kule przebiły z hukiem drzwi, Saul rzucił się na dywan. Usłyszał, że Eryka poszła w jego ślady. W pierwszym momen­cie chciał przeczołgać się do kuchni lub łazienki, jednak pociski zamiast drzwi zaczęły przebijać ścianę, począwszy od poziomu bio­der, by stopniowo obniżać trajektorie. Dywan, przez który musiałby się przeczołgać, zaczął falować pod wpływem uderzeń kul. Wyrzuco­ne w powietrze strzępki układały się w regularny wzór, biegnąc zygzakiem od ściany do miejsca, w którym leżał na środku pokoju. Musiał więc przeturlać się w przeciwną stronę, pod ścianę przy drzwiach, by oddalić się od pola ostrzału. Czuł ponad głową jej drżenie. Spadały na niego kawałki tynku, a zmarszczki na dywanie przesuwały się coraz bliżej. Jeżeli strzelec bardziej opuści lufę...

Ktoś kopniakiem otworzył drzwi. Saul wycelował berettę, usły­szał dwa strzały z pistoletu, odgłos upadającego ciała, wrzaski i wybuch. Potem zapadła cisza.

Przytulony do ściany, wstał. Eryka poszła w jego ślady. Usłyszał czyjeś krzyki i wycelował broń w stronę cienia skradającego się w przedpokoju.

- Saul! - ktoś zawołał. Cień wsunął się do środka.

Saul zdjął palec ze spustu.

Chris odwrócił się w jego stronę i zaniepokojonym wzrokiem lustrował ścianę.

- Dostałeś?

Saul pokręcił głową.

- Co się stało?

- Nie ma czasu. Musimy wiać.

Na korytarzu zaczęły otwierać się drzwi. Rozległ się kobiecy krzyk.

- Wezwijcie policję! - zawtórował mu męski głos. Chris zastygł bez ruchu, wpatrując się w coś obok Saula.

- O co chodzi?

Saul obrócił się w stronę Eryki, pełen obaw, że została trafiona. Stała zwrócona do nich twarzą. Nagle cofnęła się i wyciągnęła ukrytą za krzesłem berettę.

- Nie!

Podniosła pistolet w stronę Chrisa. Saul przypomniał sobie, co powiedziała mu wcześniej. Byłaby idiotką usiłując zabić Saula, chy­ba że równocześnie miałaby szansę...

- Nie!

Za późno. Wystrzeliła. Saul usłyszał odrażający odgłos, z jakim kula wbija się w ciało. Jęk. Odwrócił się błyskawicznie. Za plecami Chrisa, o ścianę korytarza opierał się mężczyzna z pistoletem w dłoni. Z gardła tryskała mu krew.

Chris chwycił się za skroń.

- Jezu!

- Przecież w ciebie nie trafiłam - powiedziała Eryka.

- Zabrakło centymetra! Kula osmaliła mi włosy!

- Wolałbyś, żebym mu pozwoliła cię zabić?

Ciemność za roztrzaskanymi szybami wypełniły syreny policyjne.

Eryka pośpieszyła do drzwi.

- Skąd wziął się ten facet? - zapytał Saul biegnąc tuż za nią.

Kiedy znalazł się nią korytarzu i ominął leżące na podłodze ciała, otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. W drzwiach sąsiedniego mie­szkania stał mężczyzna i celował w nich z uzi. Saul i Chris wystrzelili równocześnie. Mężczyzna zaskowyczał, zgiął się wpół i z palcem wciąż zaciśniętym na spuście posłał serię w podłogę. Broń wypadła mu z rąk.

Eryka rzuciła się w stronę windy.

- Nie - powstrzymał ją Saul. - Odetniemy sobie drogę ucieczki.

- Nie spieraj się, do cholery! - Przeskoczyła kałuże krwi wokół ciał, podeszła do windy i nacisnęła guzik. Drzwi otworzyły się. We­pchnęła do środka przyrodnich braci i nacisnęła guzik oznaczający piąte piętro. Drzwi zamknęły się.

Saul poczuł ucisk w żołądku, kiedy winda ruszyła w górę.

- Nie możemy zjechać na dół - wyjaśniła. - Nie mam pojęcia, kto czeka w holu. Policja lub... - Sięgnęła ręką do góry i pociągnęła za płytę tworzącą sufit windy.

Saul wyprostował się, dostrzegając podnoszoną klapę.

- Wyjście ewakuacyjne.

- Sprawdziłam to w dniu wynajęcia mieszkania - powiedziała. - Na wypadek, gdybym potrzebowała dyskretnej drogi ucieczki.

Saul pchnął klapę do góry. Winda zatrzymała się. Kiedy jego żołądek uspokoił się, zauważył, że Chris blokuje drzwi naciskając guzik. Podskoczył, chwycił za krawędź klapy i podciągnął się w górę, by po przeciśnięciu się przez wąskie przejście uklęknąć w ciemnościach. Opuścił rękę w dół po dłoń Eryki. W szybie windy cuchnęło towotem, którym posmarowano stalowe liny.

- Nie musieli zakładać w moim mieszkaniu podsłuchu ani obser­wować kamienicy z zewnątrz. - Wciągnęła się na górę i przykucnęła obok Saula. - Sami widzieliście. Mieli dwóch swoich ludzi w miesz­kaniu przez ścianę. Wezwali pomoc, kiedy tylko się pojawiliście.

Z dołu Chris podał im płytę maskującą wyjście ewakuacyjne. Kiedy już znalazł się na dachu windy, pochylił się, ułożył płytę na miejscu i zamknął klapę. - Co teraz? Boże Wszechmogący, jaki tu kurz. Ledwo mogę oddychać.

- W górę. Na dachu jest nadbudówka, w której mieści się maszy­nownia. - Głos Eryki echem odbijał się w szybie windy. Wspinała się, opierając podeszwy o betonową ścianę.

Saul wyciągnął dłonie w górę i dotknął metalowej sztaby. W chwili gdy jego buty podniosły się z dachu windy, usłyszał dudnienie. Nie! Winda zjeżdża w dół! Zawisł na rękach.

- Chris!

- Obok ciebie!

Palce Saula o mało nie ześliznęły się z nasmarowanej towotem sztaby. Jeżeli spadnie, a winda zjedzie na sam dół... Wyobraził sobie, jak przebija sufit windy, i balansując w powietrzu starał się wzmoc­nić uchwyt. Dłoń Eryki zacisnęła się na nadgarstku Saula. Wgramolił się wyżej.

- Trzymaj nisko głowę - rozkazała. - Mechanizm napędowy jest dokładnie nad tobą.

Saul wyczuł przemykające obok stalowe liny i powiew powietrza z obracających się kół. Zgarbił się i przykucnął na betonowym wystę­pie.

- Zębatka wciąga mi marynarkę - powiedział Chris.

Szyb windy wzmacniał echem dudnienie silnika. Saul odwrócił się w stronę Chrisa. Niczego nie widział; był bezradny. Dudnienie ustało. Liny zadrżały. Czuł, że dławi go panująca cisza.

Usłyszał trzask dartego materiału.

- Mój rękaw - powiedział Chris. - Muszę go wyciągnąć, zanim...

Warkot silnika zagłuszył słowa Chrisa. Saul wyciągnął rękę w jego stronę. Mało brakowało, a straciłby równowagę i runął w dół.

- Udało się - powiedział Chris. - Zdjąłem marynarkę.

Winda zatrzymała się tuż pod nimi. Silnik zamilkł i Saul usłyszał rozsuwające się drzwi. Ktoś jęknął słabym głosem; komuś innemu zebrało się na wymioty.

- To wygląda gorzej, niż nam powiedzieli! Co za cholerna jatka! Dzwoń na komisariat! Biegiem! Potrzebujemy posiłków! - Ktoś pobiegł w dół po schodach. Winda zjechała na parter.

- Otoczą kamienicę - powiedziała Eryka.

- A więc wynośmy się stąd.

- Właśnie chcę to zrobić. W maszynowni są drzwi prowadzące na strych. Zamknięte.

Saul usłyszał grzechot szarpanej przez Erykę zasuwy

- Utknęli­śmy?

Winda zatrzymała się. Zazgrzytał metal rygla.

- Jeden zawias jest obluzowany - powiedziała ściszonym głosem Eryka. Saul usłyszał skrzypnięcie. - No już. Wyjęłam bolec.

- A co z drugim? Spróbuj moim nożem.

- Rusza się. Świetnie, mam go. - Wyciągnęła zawias. Poprzez powstałą szczelinę Saul z ulgą dostrzegł światła Waszyngtonu. Po­chylił się bardziej, chwytając łapczywie świeże powietrze.

- Przeszukają dach - powiedziała Eryka. - Będziemy musieli poczekać, aż się z tym uporają. - Saul, mimo że nie miał ochoty tu siedzieć, wiedział, że Eryka ma rację i nie spierał się. - Widać stąd drzwi prowadzące na dach - dodała. - Jeżeli ktoś je otworzy, zdążę zamknąć nasze i wsunąć na miejsce bolce zawiasów.

Wróciło dudnienie windy. Wznosiła się do góry. Usłyszeli przytłu­miony męski głos:

- Lekarz sądowy już w drodze. Przeszukujemy kamienicę. Kto zajmuje to mieszkanie?

- Kobieta. Nazywa się Eryka Bernstein.

- Gdzie, u diabła, ona jest? W mieszkaniu nie znalazłem zwłok kobiety.

W dziesięć minut później na dach weszło dwóch policjantów z rewolwerami i latarkami w rękach. Eryka po cichu włożyła bolce w zawiasy. Saul usłyszał kroki i męskie głosy:

- Nikogo tu nie ma.

- A co z maszynownią?

Przez szczeliny w drzwiach przebił się promień latarki. Saul wraz z Chrisem i Eryką przyciskali się do ściany, ukryci głęboko w ciemno­ściach.

- Zamknięta.

- Lepiej sprawdź zamek. Może ktoś go wyłamał. Kroki zbliżyły się.

- Ostrożnie. Zostanę z tyłu i będę cię osłaniał.

Saul usłyszał grzechot szarpniętego zamka.

- Zadowolony?

- Kapitan kazał sprawdzić dokładnie.

- Cóż to za różnica? Zawsze i tak potem wszystko sprawdza osobi­ście. A potem wysyła nas, żebyśmy sprawdzili po raz trzeci.

Kroki ucichły w oddali. Skrzypnęły zamykane drzwi prowadzące na dół.

Saul gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Pot zalewał mu oczy. Sprawdzą po raz trzeci? - pomyślał przerażony. Wpadliśmy w pułap­kę.

V.

Przez całą noc winda jeździła w górę i dół wzbijając duszący kurz, który osiadał rozmazując się im na twarzach i zatykał nozdrza. Eryka ponownie uchyliła drzwi i na zmianę wyciągali szyje w stronę szczeliny, łapiąc łyk świeżego powietrza. Saul co chwila spoglądał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Tuż po szóstej zaczął dostrzegać Chrisa i Erykę. Ich wymizerowane twarze stawały się coraz wyraźniejsze w miarę, jak poranne słońce przesączało się przez szczeliny w drzwiach.

Na początku z przyjemnością przywitał światło, ale zauważył, że zaczyna pocić się coraz bardziej - szyb windy nagrzewał się, przypie­kany przez słoneczny żar padający na nadbudówkę maszynowni. Nie miał czym oddychać. Zdjął marynarkę i rozpiął koszulę. O jedenastej musiał i ją zdjąć. Siedzieli odrętwiali w samej bieliźnie. Cielisty stanik Eryki przylgnął do jej piersi, a pot spływał strumyczkiem pomiędzy nimi. Saul uważnie wpatrywał się w jej zmęczoną twarz. Martwił się o nią, lecz w końcu doszedł do wniosku, że jest silniejsza niż on i Chris. Prawdopodobnie przetrzyma ich obu.

W południe winda jeździła coraz rzadziej. Swoją pracę zakończy­ła ekipa ambulansu i grupa dochodzeniowa. Ciała zabrano jeszcze w nocy. Z przytłumionej rozmowy w windzie Saul dowiedział się, że dwóch policjantów pilnuje mieszkania Eryki, a dwóch innych - holu na dole. Opuszczenie budynku wciąż było ryzykowne. Gdyby tak lepiąc się z brudu pojawili się w świetle dziennym, ściągnęliby na siebie powszechną uwagę. Czekali więc, z trudem łapiąc powietrze. Po zachodzie słońca Saul miał już kłopoty z widzeniem. Nie był w stanie podnieść rąk, a żołądek skurczył mu się na skutek odwodnie­nia organizmu. Wreszcie minął limit czasu, który ustalili na dwadzie­ścia cztery godziny począwszy od chwili napadu.

Wyczołgali się, skonani, przez wąskie drzwiczki i padli na dach. Zdrętwiałymi palcami włożyli na siebie ubrania, wciągając głęboko przez wyschnięte krtanie zimne nocne powietrze. W oszołomieniu wpatrywali się w odległy blask Kapitolu.

- Mamy tyle do zrobienia - powiedział Chris.

Saul wiedział, o co mu chodzi. Potrzebowali samochodu, wody, jedzenia i jakiegoś miejsca, w którym mogliby się wykąpać, włożyć czyste ubrania i odpocząć. No i wyspać, to przede wszystkim.

Kiedy już się wyśpią, muszą poszukać odpowiedzi na dręczące ich pytania.

- Mogę załatwić samochód. - Eryka odrzuciła na plecy długie włosy.

- Twój własny czy z ambasady? - Chris nie czekając na odpowiedź pokręcił głową. - Zbyt ryzykowne. Policja wie, kim jesteś. Skoro nie znaleźli twoich zwłok, muszą zakładać, że maczałaś w tym palce. Będą obserwować miejsce, gdzie parkujesz w garażu pod budyn­kiem. Dowiedzą się, gdzie pracujesz, i wezmą pod obserwację budy­nek ambasady.

- Mam rezerwowy samochód. - Obcisła bluzka uwypukliła jej piersi. Zapięła guziki przy mankietach. - Kupiłam go za gotówkę, pod fałszywym nazwiskiem. Pieniądze pochodziły z tajnego funduszu ambasady. Nikt nie dojdzie do mnie, badając papiery samochodu. Trzymam go w garażu po drugiej stronie miasta.

- Pozostaje wciąż jeden problem: gdzie mamy pojechać - zauwa­żył Chris. - Sąsiedzi, którzy widzieli nas w korytarzu, podali nasze rysopisy policji. Nie możemy ryzykować pójścia do hotelu. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta - to byłoby zbyt oczywiste.

- A ktoś, kto nas ściga, sprawdzi twoich przyjaciół - dodał Saul.

- Żadnych hoteli, żadnych przyjaciół - powiedziała.

- W takim razie co?

- Przestańcie sobie łamać głowy. Nie lubicie niespodzianek?

VI.

Kapitan z wydziału zabójstw był w swoim gabinecie. W dłoni ściskał słuchawkę telefonu, posępnie wpatrując się w na wpół zje­dzony hamburger na zaśmieconym papierami biurku. Nagle stracił apetyt słuchając władczego głosu w słuchawce. Zaczął dokuczać mu wrzód żołądka. Zza zasłon wiszących w otwartym oknie dobiegało wycie syren nocnego Waszyngtonu.

- Oczywiście. - Kapitan westchnął. - Zajmę się tym, proszę pana. Gwarantuję, że nie będzie żadnych problemów.

Wykrzywił z niesmakiem usta, odłożył słuchawkę na widełki i wytarł spoconą dłoń, jakby skalał się dotykając telefonu. W progu pojawił się mężczyzna o pociągłej twarzy. Kapitan oderwał spojrze­nie od biurka i przeniósł je na swego porucznika. Był bez marynarki, z rozluźnionym krawatem i podwiniętymi rękawami wymiętej koszu­li. Zapalił papierosa.

Za plecami porucznika dzwoniły telefony i stukotały maszyny do pisania. Zmęczeni detektywi grzebali w aktach i przesłuchiwali za­trzymanych.

- Cóż to za mina - zauważył porucznik. - Wyglądasz, jakby właśnie Departament polecił ci wziął udział w kolejnej turze ćwiczeń na poprawienie kondycji.

- Przerzucanie gówna. - Kapitan odchylił się do tyłu w swoim skrzypiącym krześle.

- Coś nie tak?

- Chodzi o tę krwawą łaźnię z wczorajszej nocy. Sześciu ludzi, wystarczająco uzbrojonych, by podbić mały kraj, dostało w czapę w przyzwoitej kamienicy.

- Zgubiłeś trop?

- Można tak powiedzieć. Jakby nie było sprawy.

Porucznik zakrztusił się dymem.

- O czym ty, do cholery, mówisz? - Wyminął kartotekę i sztywnym krokiem wszedł do pokoju.

- Właśnie otrzymałem telefon. - Kapitan z pogardą wskazał na aparat. - Z góry. Z tak wysoka, że nawet nie mogę powiedzieć ci, od kogo. Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Jeżeli nie poprowa­dzę tej sprawy we właściwy sposób, wrócę do patrolowania ulic. Drgnął i chwycił się za obolały brzuch. - Co za cholerne miasto. Czasami myślę, że tu właśnie znajduje się odbyt wszechświata.

- Na miłość boską, powiedz, o co chodzi.

- Faceci z rządu zabrali ciała tych zabitych gości. - Kapitan nie musiał tłumaczyć, co oznaczały słowa: “faceci z rządu”. Zarówno on, jak i porucznik pracowali w Waszyngtonie wystarczająco długo, by rozpoznać synonim oznaczający tajne służby. - Ze względów bezpie­czeństwa zwłoki nie zostaną poddane identyfikacji. To sprawa urzę­dowa. Żadnych komunikatów. Rząd zajmie się prawie wszystkim.

- Prawie? - Porucznik wdusił papierosa w przepełnioną niedo­pałkami popielniczkę. - Gadasz bez sensu.

- Dwóch mężczyzn i kobieta. Znamy nazwisko tej kobiety - Eryka Bernstein. Mamy też dokładny rysopis całej trójki. Jeżeli ich odnaj­dziemy, mam zadzwonić pod pewien numer. Ale nie możemy dopu­ścić, by zauważyli, że są pod obserwacją. Nie możemy też ich zdjąć.

- To jakiś idiotyzm. Zastrzelili sześciu ludzi, a nam nie wolno ich aresztować?

- A niby za co? Powiedziałem ci już, że rząd zabrał ciała. Te zwłoki nie istnieją. Szukamy teraz trojga ludzi, którzy nie popełnili morderstwa. Tak naprawdę to morderstwa nigdy nie było.

VII.

Eryka wyszła pierwsza z budynku. Kilka chwil potem - różnymi wyjściami - Chris, a następnie Saul. Zanim wycofali się pogrążonymi w ciemności ulicami, uważnie rozejrzeli się dookoła. Skoro tylko opuścili bezpośrednie sąsiedztwo kamienicy, upewnili się, że nikt ich nie śledzi. Każde z nich zatrzymało taksówkę i podało kierowcom różne adresy na drugim końcu Waszyngtonu. Eryka udała się do swojego garażu, by odebrać samochód, a Chris czekał na nią w umówionej pizzerii; Saul wszedł w podcienie, gdzie mieścił się salon gier wideo. Prowadząc na ekranie rakietę samosterującą równo­cześnie obserwował przez okno ulicę.

Tuż przed północą, kiedy już zamykano salon, zauważył, że przy krawężniku zatrzymuje się niebieskie camaro. Silnik pracował na wolnych obrotach. Rozpoznał Erykę siedzącą za kierownicą, wyszedł na zewnątrz i przed otworzeniem tylnych drzwiczek odruchowo rozejrzał się po ulicy.

- Mam nadzieję, że tam nie będzie wam zbyt ciasno.

Zastanowił się, o co jej chodzi i dostrzegł niewidocznego z ulicy Chrisa, skulonego za fotelem kierowcy. - Najpierw szyb windy, a teraz to? - Z jękiem wcisnął się do tyłu. Podczas gdy odjeżdżali od krawężnika, przykucnął na podłodze obok Chrisa.

- Zbyt długo nie będziecie współlokatorami - pocieszyła ich.

Saul dostrzegł migające w regularnych odstępach światła latarń.

- Jak długo dokładnie?

- Godzinę.

Jęknął ponownie i popchnął Chrisa.

- Hej, przesuń te swoje wiel­kie kulasy.

Roześmiała się.

- Policja szuka dwóch mężczyzn i kobiety. Jeżeli zobaczą nas razem, mogą nas zgarnąć. Tak na wszelki wypadek.

- Nie jestem taki pewien - powiedział Chris.

- Po co ryzykować?

- Nie o to chodzi. Kiedy czekałem w pizzerii, przejrzałem gazetę. Żadnej wzmianki o strzelaninie.

- To musiała być wczorajsza gazeta - powiedziała Eryka.

- Była dzisiejsza. Zginęło sześciu ludzi. Twoje mieszkanie wyglą­da jak po bombardowaniu. Spodziewałem się artykułu na pierwszej stronie, naszych rysopisów i rezultatów śledztwa. Sprawdziłem w kilku innych gazetach. Niczego nie ma.

- Może zbyt późno dostali wiadomość, żeby podać ją do druku.

- Do strzelaniny doszło wczoraj, kwadrans po dwudziestej dru­giej. Mieli mnóstwo czasu.

Okrążyła narożnik. Obok camara przemknęły światła reflektorów.

- Ktoś musiał przekonać prasę, żeby siedziała cicho.

- Eliot - powiedział Saul. - Mógł zabrać ciała i nakazać policji milczenie ze względu na rację stanu. Gazety mogły w ogóle o tym się nie dowiedzieć.

- Ale dlaczego? - zapytał Chris. - Przecież nas ściga. Mógłby mieć nasze zdjęcia na każdej tytułowej stronie gazet w kraju. Przy zaan­gażowaniu w pościg tak wielkiej ilości ludzi miałby większe szansę na złapanie nas.

- Chyba, że nie zależy mu na rozgłosie. Obojętnie, o co tu chodzi, chce utrzymać to w tajemnicy.

- Ale o co tu chodzi? - Chris zacisnął pięści. - Co jest tak choler­nie ważne?

VIII.

Saul wyczuł, że camaro skręca. W ciemnościach nocy gładka auto­strada nagle zmieniła się w wyboistą boczną drogę. Wciąż siedział z tyłu na podłodze. Uchwycił się fotela.

- Czy ten gruchot nie ma resorów?

Eryka uśmiechnęła się.

- Jesteśmy prawie na miejscu. Możecie już się podnieść.

Saul z wdzięcznością spoczął na siedzeniu. Przeciągnął się, roz­prostował zdrętwiałe nogi i wyjrzał przez przednią szybę. W świat­łach reflektorów pojawiły się gęste zarośla po obu stronach wąskiej wiejskiej drogi.

- Gdzie jesteśmy?

- Na południe od Waszyngtonu. W pobliżu Mount Vernon.

Saul klepnął Chrisa w ramię, równocześnie, wskazując zagajnik. Przed nimi błyszczała w księżycowej poświacie wspaniała rezyden­cja z czerwonej cegły.

- Styl kolonialny? - zapytał Chris.

- Trochę późniejszy. Zbudowany w osiemnastym wieku. - Eryka zatrzymała samochód w miejscu, gdzie dróżka skręcała pośród drzew w kierunku trawnika przed okazałym. Światła reflektorów skierowała w stronę lasu za domem.

- Wiesz, kto tu mieszka? - zapytał Chris. - Ustaliliśmy przecież, że nie ryzykujemy pobytu u przyjaciół.

- To nie jest przyjaciel.

- W takim razie kto?

- To Żyd. Walczyłam wraz z jego synem w Izraelu. Byłam tu tylko raz - kiedy przyjechałam powiedzieć mu, że jego syn zginął jak bohater. - Przełknęła ślinę. - Przywiozłam mu fotografię grobu i medal, którego on nie zdążył odebrać za życia. Powiedział mi, że gdybym kiedykolwiek potrzebowała pomocy... - W jej głosie pojawił się chrapliwy odcień.

Saul wyczuł to, czego nie dopowiedziała.

- Dobrze znałaś jego syna?

- Gdyby żył, mogłabym pozostać wraz z nim w Izraelu.

Saul położył w uspokajającym geście dłoń na jej ramieniu. W domu wciąż panowały ciemności.

- Albo śpi, albo go nie ma - powiedział Chris.

- Jest ostrożny. Nieoczekiwani goście o tej porze... Nie zapali światła.

- Wygląda na to, że mamy z nim wiele wspólnego - zauważył Chris.

- Przeszedł przez Dachau. Pamięta. Teraz prawdopodobnie przy­patruje się nam, zastanawiając się, kim u diabła jesteśmy.

- Lepiej nie każmy mu dłużej czekać.

Wyszła z samochodu, wyminęła światła reflektorów i ruszyła w stronę domu. Saul obserwował, jak znika w mroku za kwitnącym dereniem. Odczekał pięć minut. Nagle ogarnął go niepokój; sięgnął do klamki u drzwiczek.

Z ciemności wynurzyła się jej wysoka sylwetka. Wsiadła z powro­tem do samochodu.

Saul odetchnął z ulgą.

- Jest w domu? Pomoże nam?

Skinęła głową i pojechała alejką przed frontonem domu, by skrę­cić w mroczny las za domem.

- Powiedziałam mu, że wraz z parą przyjaciół potrzebujemy schronienia. I że będzie lepiej, jeżeli nie dowie się dlaczego. Nie zadawał pytań. Zrozumiał. - Camaro jechało alejką, podskakując na wybojach.

Saul obejrzał się.

- Ale odjeżdżamy od domu.

- Nie zatrzymamy się w nim. - Światła reflektorów omiatały już drzewa.

Przez otwarte okno Saul słyszał pieśń ptaków przed świtem. Wiro­wały pasma mgły. Potarł ramiona czując chłodną wilgoć.

- Słyszę żaby - powiedział Chris.

- Przed nami płynie Potomak. - Wjechała na polankę przed sta­rym kamiennym domkiem, częściowo porośniętym winną latoroślą.

- Tu zatrzymują się jego goście. Jest prąd i woda. - Wyłączyła silnik, wysiadła, uważnie obejrzała domek i skinęła głową z aprobatą.

Weszła z Saulem do środka, a w tym czasie Chris z nawyku obszedł domek dookoła. Drewniane schody opuszczały się po stromym stoku w stronę pokrytej mgłą rzeki. Słyszał dobiegające z ciemności fale pluszczące o brzeg. Coś zachlupotało. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny.

Za jego plecami zapaliło się światło W oknie. Odwrócił się i zoba­czył, jak Eryka i Saul otwierają kredens w wiejskiej kuchni. Przez zamknięte okno nie mógł niczego usłyszeć, ale uderzyła go swoboda, z jaką się do siebie odnosili - choć nie byli kochankami od dziesięciu lat. Nigdy nie doświadczył czegoś podobnego i bolał nad tym. Poczuł ucisk w gardle, kiedy zobaczył, jak Saul pochyla się i delikatnie całuje Erykę. Zawstydzony, odwrócił wzrok.

Wracając do domku celowo zachowywał się głośno. Salon był przestronny, wyłożony boazerią, z drewnianą podłogą i kalenicowym sklepieniem. Po lewej stronie stał stół, a po prawej, przed komin­kiem sofa. Wszystkie meble okrywały pokrowce. Po przeciwnej stro­me zobaczył dwoje drzwi i wejście do kuchni. Pachniało kurzem.

- Lepiej otwórzmy okna - powiedziała Eryka, wchodząc wraz z Saulem do bawialni. Zdjęła pokrowce z mebli. W powietrzu zawiro­wały obłoczki kurzu. - W kredensie znaleźliśmy kilka puszek kon­serw.

Chris poczuł głód. Podniósł okno, odetchnął świeżym powietrzem i otworzył drzwi po drugiej stronie.

- Sypialnia. Prysznic. Mam po­mysł. Ja zajmę się gotowaniem, a ty się wykąp.

- Nie będę się kłócić. - Dotknęła włosów i w drodze do łazienki zaczęła rozpinać bluzkę. Zamknęła drzwi za sobą.

Zaszumiał prysznic. Przeszli do kuchni, gdzie przyrządzili trzy porcje konserw z duszonej wołowiny. W powietrzu rozszedł się za­pach mięsa. Chrisowi zaburczało w brzuchu.

Toaleta Eryki nie trwała długo. Wróciła do kuchni, z ręcznikiem owiniętym wokół głowy i w płaszczu kąpielowym, który znalazła w szafce obok wanny.

- Wyglądasz wspaniale - powiedział Saul.

Dygnęła dworsko.

- A ty wyglądasz, jakbyś potrzebował kąpieli.

Saul potarł zabrudzoną twarz i roześmiał się. Nie było im jednak do śmiechu. W milczeniu przełknęli kilka pierwszych kęsów. Wresz­cie Saul odłożył widelec.

- Ci faceci w mieszkaniu obok twojego powinni wiedzieć, że do domu przyszłaś nie z Chrisem, a ze mną. Jednak wezwali grupę uderzeniową. Oczywiście pomagam Chrisowi, ale to on pogwałcił układ i on też powinien stać się pierwszoplanowym celem. Tym celem byłem ja. Dlaczego?

- Kolorado też nie miało nic wspólnego z układem - dodał Chris.

- Obojętnie, czym się kierowali, nie zaatakowali nas, zanim nie odnaleźli ciebie. To nie mnie chcieli. Chcieli ciebie. Zaniepokojony Saul skinął głową. - Atlantic City. Mossad.

- Ci ludzie w moim mieszkaniu nie byli z Mossadu - powiedziała zdecydowanym tonem Eryka. - Zostałabym ostrzeżona o planowa­nym ataku. Gdyby moi ludzie chcieli cię zabić, najpierw upewniliby się, że jestem bezpieczna.

- Ale zachowywali się jak Izraelczycy.

- Tylko dlatego, że mieli uzi i beretty? - zapytała.

- W porządku, przyznaję, że nawet Rosjanie czasami używają tej broni. Jednak jest jeszcze coś: podczas walki wręcz zadawali ciosy nasadą dłoni.

- I oczywiście sposób, w jaki wykonują tłumiki, oraz chód na płaskich stopach - dodała Eryka. - Już mi o tym mówiłeś. To niczego nie dowodzi.

Twarz Saula nabiegła krwią.

- O czym ty mówisz? - zapytał znie­cierpliwiony. - Nikogo innego nie szkoli się w podobny sposób.

- Nieprawda.

Wpatrywali się w nią.

- Kogo jeszcze? - zapytał Chris.

Czekali na odpowiedź.

- Twierdzisz, że prawdopodobnie współpracują z Eliotem - ciąg­nęła - ale wyszkolił ich Mossad. - Skinęli głowami.

- No, zastanówcie się.

- Mój Boże - powiedział Chris. - Właśnie opisałaś nas.

IX.

Wnioski, które wynikały z rozmowy nie pozwalały Chrisowi za­snąć. Leżał na kanapie i wpatrywał się w brzask za oknem. Zza zamkniętych drzwi od sypialni dobiegały przytłumiony oddechy: Saul i Eryka kochali się. Zamknął oczy, starając się ze wszystkich sił niczego nie słyszeć. Z wysiłkiem przywoływał wspomnienia.

Rok 1966. Właśnie zakończyli służbę w Wietnamie i w Siłach Specjalnych. Eliot chciał, by przeszli dodatkowe szkolenie, “szlif”, jak to określił. Przylecieli dwoma różnymi samolotami na lotnisko Heathrow w Londynie i spotkali się obok przechowalni bagażu. Otworzyli skrytki uprzednio otrzymanymi kluczami i wyjęli z nich kosztowne walizki wypełnione kupionymi we Francji ubraniami. W każdej była też jarmułka.

Przebrali się w toalecie podczas lotu do Tel-Awiwu, Stewardesa zapakowała porzucone przez nich ubrania w plastikowe torby i wcisnęła je do pustego pojemnika po żywności w tyle samolotu. Na lotnisku, kiedy już przeszli przez odprawę, przywitała ich pieszczot­liwymi zdrobnieniami otyła kobieta w średnim wieku. W jarmułkach i nowych ubraniach wyglądali na typowych paryskich Żydów, którzy przyjechali na swój pierwszy pobyt do kibucu. Potwierdzili to wsia­dając do autobusu jadącego poza miasto.

Kilka godzin później otrzymali pokoje w ośrodku sportowym przy­pominającym kompleksy Ymki w Ameryce. Polecono im bez zwłoki udać się do głównej sali, gdzie wraz z pozostałą dwudziestką kursan­tów zostali powitani przez starszego człowieka, który przedstawił się im jako Andre Rothberg. Jego zwyczajna powierzchowność zadawa­ła kłam otaczającej go legendzie. Był łysy, twarz miał pokrytą zmar­szczkami. W białych butach, białych spodniach i takiego samego koloru koszuli wyglądał na aryjskiego sportsmena. Były to jednak tylko pozory. Jego ojciec był instruktorem szermierki ostatnich ca­rów Rosji. Nauczył Andre szybkości i koordynacji oka i ręki, która przyniosła mu sukcesy sportowe: podczas studiów w Cambridge w latach trzydziestych, podczas służby w brytyjskim wywiadzie mary­narki w czasie drugiej wojny światowej i wreszcie w społeczności wywiadowczej Izraela po rozejmie w `48 roku. Mimo że był Żydem, zachował obywatelstwo brytyjskie i z tego powodu nie został dopusz­czony do wewnętrznych kręgów władzy w Izraelu. Nie zrażony tym faktem, wniósł swój własny cenny wkład w rozwój państwa, opraco­wując system samoobrony, niezrównany pod względem precyzji. Rothberg nazwał go “treningiem instynktownego zabijania”. Pokaz, jaki tego dnia zaprezentował Chrisowi i Saulowi, wprawił ich w oszołomienie.

Korzystając z suwnicy, pomocnik Rothberga wciągnął do sali na­gie zwłoki krzepkiego mężczyzny. Nieboszczyk miał ponad 180 centy­metrów wzrostu, dwadzieścia lat i najwyraźniej niedawno zmarł, sądząc z występowania plam opadowych. Były sino-czarno-żółte; za­nim ciało upięto w uprząż i ustawiono w pionowej postawie, musiało leżeć na plecach. Wisiał w pozycji stojącej, opierając stopy na pod­łodze, tuż obok Rothberga. Ten wziął do ręki wielki skalpel i zrobił cięcia o długości pół metra po obu stronach klatki piersiowej, a następnie w jej dolnej części. Usunął kolejnymi cięciami tkankę podskórną z klatki piersiowej i uniósł płat skóry, by odsłonić żebra. Odczekał, aż studenci przyjrzą się dokładnie jego pracy, zwracając ich uwagę na zachowane w całości żebra. Ponownie nasunął płat skóry na miejsce i przykleił go taśmą chirurgiczną.

Tego, co potem się stało, Chris nigdy nie zapomni. Rothberg ustawił się plecami do zwłok rozstawiając stopy tak, by przylegały płasko do ziemi. Rozpostarł ramiona, zwracając dłonie wnętrzem do podłogi. Jego pomocnik położył mu na grzbietach dłoni monety i policzył do trzech. Rothberg ruszył błyskawicznie ramionami i chwy­cił monety. W tym samym momencie coś szarpnęło do tyłu zwłoki uwieszone na uprzęży podpiętej do łańcucha. Rothberg pokazał złapane monety. Włożył je do kieszeni i odwrócił się do zwłok. Odle­pił taśmę i uniósł płat skóry. Żebra po obu stronach klatki piersiowej zostały roztrzaskane. Rothberg błyskawicznie nie tylko złapał mone­ty, lecz uderzył również łokciami w zwłoki. Ruch był tak błyskawicz­ny, że niemal niezauważalny. Zwinność, jaką wykazał, przyniosłaby zaszczyt każdemu, a co dopiero komuś w jego wieku. Podczas gdy zaskoczeni kursanci wymieniali półgłosem uwagi, Chris rozejrzał się dookoła i po raz pierwszy zauważył Erykę.

- Widzicie więc - wyjaśnił Rothberg - że gdyby nasz przyjaciel wciąż żył, strzaskane żebra przebiłyby mu płuca. Udusiłby się pianą powstałą z krwi i powietrza. Sinica wystąpiłaby po trzech minutach, śmierć po szesnastu, co pozostawia, w razie potrzeby, mnóstwo czasu na wstrzyknięcie serum prawdy. Jednak najważniejsze jest to, że zadanie tego śmiertelnego ciosu w niewielkim stopniu ogranicza możliwość obrony przed atakiem kolejnych przeciwników. Wasze ciało oferuje wam trzy rodzaje broni, które nie tracą nic ze swojej skuteczności, nawet pod wpływem bardzo mocnych wstrząsów: ło­kieć, błona pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym oraz nasada dłoni. W przyszłości nauczycie się posługiwać nimi z wymaganą szybkością, koordynacją i właściwą postawą, konieczną dla zacho­wania równowagi. Teraz jednak pora na obiad. Wieczorem zademon­struję wam prawidłowe użycie garoty i noża. Kilka następnych dni poświęcimy na wyjaśnienia i demonstracje.

“Kilka dni” przeciągnęło się do siedmiu tygodni. Codziennie od świtu do zmroku, z wyjątkiem żydowskiego szabasu, Chris i Saul przechodzili najintensywniejszy w swoim życiu trening, bardziej morderczy niż w Siłach Specjalnych. Po pokazach następowały sesje z udziałem kursantów i wreszcie wyczerpujące ćwiczenia. Uczyli się też szermierki i baletu.

- Jeżeli chodzi o sprawność - wyjaśnił Rothberg - musicie zrozu­mieć, że najważniejsza jest precyzja. Wytrzymałość ani siła nie są aż tak istotne. Nie ma też znaczenia, o ile większy i silniejszy jest wasz przeciwnik. Cios zadany we właściwe miejsce pozbawi go życia. Najważniejszym czynnikiem jest refleks - stąd ćwiczenia szermierki i baletu. Musicie się nauczyć panować nad własnym ciałem, stopić umysł i mięśnie w jedno. Myśli muszą błyskawicznie przekształcić się w działanie. Wahania, niewłaściwe wyliczenie czasu i źle uloko­wane ciosy stwarzają waszemu przeciwnikowi szansę zabicia was. Szybkość, koordynacja i refleks - są taką samą bronią jak wasze ciało. Ćwiczcie, aż będziecie tak wyczerpani, że nie starczy wam sił, by się poruszyć, a wasz poprzedni trening - bez względu na to jak był ciężki - wyda wam się wypoczynkiem. I wtedy ćwiczcie dalej.

Chris i Saul, kiedy nie przebywali w salach wykładowych lub w hali gimnastycznej, we własnym pokoju doskonalili swoje umiejęt­ności. Naśladując Rothberga, Chris rozkładał ramiona, Saul kładł mu monety na wierzchu dłoni, a Chris starał się chwytać je jednym ruchem. Potem przychodziła kolej na Saula. Przez pierwszy tydzień wydawało im się, że sztuczka jest nie do wykonania. Monety upadały na podłogę, chwytali je zbyt nisko i niezręcznie. “Właśnie zostałeś zabity” - mawiali do siebie w takich momentach. Pod koniec drugie­go tygodnia ich refleks poprawił się na tyle, że łapali monety jednym płynnym ruchem. Monety zdawały się zawisać w powietrzu - chwyta­li je, zanim zaczynały spadać.

Ale chwytanie monet było jedynie środkiem, a nie ostatecznym celem. Kiedy już opanowali tę sztukę, dodano nową trudność. Jak wyjaśnił Rothberg, musieli nauczyć się nie tylko błyskawicznie za­dawać łokciami ciosy do tyłu, ale również - z równą szybkością, przy użyciu nasad dłoni - w przód. Podczas ćwiczenia tej drugiej metody ataku posługiwali się położonymi na stole ołówkami. Po wyszarpnię­ciu dłoni spod monet, musieli zrzucić ołówki ze stołu i jeszcze zdążyć chwycić monety. I znów sztuczka wydawała się nie do wykonania. Nie udawało im się złapać monet, nie trafiali w ołówki lub wykony­wali tak niezręczne ruchy, że musieli sobie mówić: “Właśnie zostałeś zabity”.

Jakimś cudem, pod koniec trzeciego tygodnia, udało im się doko­nać obu sztuczek na raz. Ale zrzucenie ołówków również nie stano­wiło ostatecznego celu. Do szybkości i koordynacji musieli dodać teraz dokładność. Maczali palce w atramencie i po upuszczeniu monet usiłowali trafić w kółko na przyczepionej do ściany kartce papieru. Zrazu nie udało im się pozostawić odcisku dłoni lub nie chwytali spadających monet, ale na początku piątego tygodnia mogli już podziwiać dobrze ulokowane plamy atramentu, równocześnie spoglądając na chwycone w dłonie monety i gratulując sobie: “Właś­nie ten drugi gość został zabity”. Wreszcie Rothberg uznał, że są wystarczająco wyszkoleni, by rozpocząć ćwiczenia na zwłokach. Jed­nak ostatniego tygodnia kazał im poddać się jeszcze ostatecznej próbie. - Włóżcie monety do kieszeni i załóżcie te kamizelki - polecił. - Ćwiczcie na sobie.

Chris leżał na kanapie w domku myśliwskim i wpatrywał się w słoneczne światło spływające z okna. W dole szeptał Potomak. Pod­muchy wiatru lekko kołysały gałęziami. Śpiewały ptaki. Przypo­mniał sobie, że kibuc w Izraelu to nie tylko upał, piasek, siedem tygodni ciężkiego znoju, koncentracji i bólu. Po ukończeniu treningu “instynktownego zabijania” tak zbliżył się do perfekcji - o której nieustannie przypominał Eliot - jak jeszcze nigdy w życiu. Był pośród niewielu wybrańców: najlepszych, najbardziej zdyscyplinowanych, zdolnych i śmiertelnie niebezpiecznych, był u progu kariery agenta. W 1966 roku, pomyślał. Kiedy byłem młody.

Teraz, po wszystkich sukcesach, porażkach i zdradach, Chris roz­myślał o minionych latach. Agencja, klasztory ponownie Agencja, próbny okres w Rzymie, Księżycowy Kościół i wreszcie grób, który wykopał w Panamie. Ten schemat wyglądał jak ułożony z góry. W wieku trzydziestu sześciu lat rozmyślał o wszystkim, czego się na­uczył. Przeanalizował te siedem tygodni w Izraelu i to, co powiedzia­ła Eryka - że opis ludzi, którzy ścigali Saula w Atlantic City, pasował również do niego i Saula - agentów związanych z Eliotem, ale wyszkolonych przez Mossad. Jednak mimo wysiłków nie mógł sobie przypomnieć innych Amerykanów w szkole Rothberga. Żołądek pod­jechał mu do gardła. Czy w tej sprawie Eliot też ich okłamał? Czy wysłał do Rothberga także innych, choć obiecywał Chrisowi i Saulowi, że będą jedynymi? Dlaczego Eliot miałby kłamać?

Przypomniał sobie coś jeszcze. Eryka jęczała w chwili najwyższego uniesienia za zamkniętymi drzwiami sypialni, a on ponownie przeży­wał chwilę sprzed szesnastu lat w Izraelu, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Wkrótce potem Saula przeniesiono z jego grupy do zespołu Eryki. Pomimo intensywnego szkolenia jakimś cudem znaleźli czas, by zostać kochankami. Poczuł ukłucie w sercu. W tamtych dniach tak bardzo chciał sprawić Eliotowi satysfakcję, że wyzbył się wszystkich uczuć poza lojalnością do ojca i brata. Nauczył się też nie oczekiwać zadośćuczynienia lub wynagrodzenia - chyba, że pozwalał na to ojciec. Seks był dopuszczalny jedynie w celach terapeutycznych. Żaden jed­nak poważny romans nie wchodził w grę.

- To cię zdradzi - mawiał Eliot. - Uczucia rodzą zobowiązania i uniemożliwiają koncentrację. Możesz zginąć z tego powodu podczas wykonywania zadania. Kochan­ka może odwrócić się przeciwko tobie. Lub wróg może ją przeciągnąć na swoją stronę, by w ten sposób zmusić cię do zdradzenia Agencji. Nie, jedynymi ludźmi, których możesz kochać, którym możesz ufać i na których możesz polegać jesteśmy my: ja i Saul.

Ból w sercu wzmagał się. W oczach pojawiły się łzy goryczy. Mimo uwarunkowań Chris w końcu doświadczył uczuć - nie miłości do kobiety, ale poczucia winy za to, co zrobił, i wstydu, bo zawiódł swojego ojca. Miotały nim sprzeczne emocje. Poświęcił to, co jak teraz sobie uświadomił, było naturalną ludzką potrzebą, tylko dlate­go, żeby sprawić satysfakcję ojcu. A teraz właśnie on zwracał się przeciwko niemu: Czy oprócz wszystkich swych podstępów Eliot okłamał go również w kwestii miłości? Chrisa ogarnął żal na myśl o życiu, które mógł prowadzić, a na co teraz nie pozwalał mu już wstyd i poczucie winy. Gdyby nie chęć niesienia pomocy Saulowi, zabiłby się - tak wielką żywił do siebie pogardę. Przypominał sobie wszy­stkie wymuszane przez Eliota postępki. Zacisnął pięści. Nigdy nie miałem normalnego życia, pomyślał. Choć uczucie gniewu na Saula nie wchodziło w grę, odczuwał zazdrość, bo Saulowi udało się nie zdradzić Eliota, a jednocześnie zaspokajać własne potrzeby. W przy­padku Eliota chodziło o coś innego. Zadrżał cały, zacisnął mocno powieki i aż wzdrygnął się z żalu. Gdyby wszystko ułożyło się inaczej - zastanawiał się, sztywno potrząsając głową - gdyby to nie Saula, lecz jego przeniesiono do grupy Eryki w Izraelu - coś ścisnęło go w gardle - czy teraz on trzymałby ją drżącą w ramionach?

X.

Eryka przeglądała się uważnie w lustrze przymierzalni. Zza żalu­zji w drzwiach słyszała rozmowę dwóch sprzedawczyń. Do sklepu przyjechała o dziesiątej, w momencie otwarcia. Na wejście do środ­ka czekało już kilka klientek, więc jej pobrudzona bluzka i spódnica nie zwróciły zbytnio uwagi. Pośpiesznie przeszła przez dział damski, wybierając po drodze bieliznę, sztruksową marynarkę, bluzkę z delikatnej wełny, dżinsy i wysokie skórzane buty. Przebrała się w przymierzalni.

Otworzyła drzwi i trzymając w ręku stare ubranie, ostrożnie wyj­rzała na zewnątrz. Nie zauważyła innych klientek. Sprzedawczynie odwróciły się w jej stronę, kiedy do nich podeszła.

- Niech panie nigdy nie próbują zmieniać koła samochodu w nowym ubraniu - powiedziała Eryka. - Powinnam była zadzwonić po pomoc drogową.

- Albo po swojego chłopaka - powiedziała młodsza sprzedawczy­ni; najwyraźniej zauważyła, że Eryka nie nosi obrączki.

- Właśnie z nim zerwałam. Szczerze mówiąc, do niczego się nie nadawał.

Sprzedawczynie roześmiały się.

- Wiem, co ma pani na myśli - odezwała się młodsza. - Mój chłopak też do niczego się nie nadaje. No, chyba że do...

Roześmiały się ponownie.

- Chciałabym mieć pani figurę - powiedziała starsza. - Ubranie pasuje jak ulał.

- Po złapaniu gumy coś wreszcie powinno mi się udać. Mogłaby pani gdzieś to wyrzucić? - podała jej wysmarowane spodnie i bluzkę.

- Oczywiście. - Młodsza sprzedawczyni wrzuciła je do kosza na śmieci po drugiej stronie lady. Starsza odcinała metki z cenami, podczas gdy Eryka płaciła, uśmiechając się w duchu na widok nazwi­ska sprzedawczyni widniejącym na rachunku: Goldbloom. Przyszło jej na myśl, że równie dobrze mogłaby tej kobiecie o wszystkim uczciwie powiedzieć.

Przeszła do działu męskiego, po drodze zerkając na kartkę, na której Chris i Saul zapisali swoje rozmiary. Zdecydowała się na popelinowe spodnie, koszulkę z kołnierzykiem i lekką wiatrówkę dla Saula oraz ciemnoszarą koszulę i jasnoniebieski garnitur dla Chrisa. Dosko­nale wyliczyła czas. Dokładnie o dziesiątej trzydzieści stanęła przed automatem telefonicznym obok stoiska z zagubionymi rzeczami przy wyjściu. Podała telefonistce z Aleksandrii waszyngtoński numer, wrzuciła odliczone monety i usłyszała pojedynczy sygnał, po którym odezwał się kobiecy głos:

- Dzień dobry, ambasada Izraela.

- Ma echpat li?

XI.

Po angielsku oznaczało to: “Co mnie to obchodzi?”. Dokładnie taki sam napis w języku hebrajskim widniał na plakacie wiszącym na ścianie nad centralką w pokoju łączności ambasady. Plakat przed­stawiał żydowską praczkę z ramionami uniesionymi do góry w geście albo rezygnacji, albo niesmaku. Telefonistka z centralki wiedziała, że w takiej sytuacji bez zwłoki ma przełączyć rozmowę do alarmowej centralki w podziemiach ambasady.

Misza Pletz, zawsze zabiegany trzydziestopięciolatek z wąsami i coraz wyższym czołem, był szefem operacyjnym Mossadu na Wschodnie Wybrzeże. Wcisnął wtyczkę w gniazdko. - Proszę chwilę pocze­kać. - Włączył przyrząd stojący na biurku i obserwował jego wskaźnik. Urządzenie mierzyło charakterystykę prądu przepływają­cego przez kabel telefoniczny. Gdyby linia była na podsłuchu, spa­dek napięcia odchyliłby wskazówkę od normalnego położenia. Nic takiego jednak nie zaszło.

- Shalom - powiedział Pletz.

- Nie odbieraj żadnych telefonów z miasta. Czternaście trzydzieści. - powiedział powoli pociągający, lekko zachrypnięty kobiecy głos.

Odezwał się sygnał - połączenie zostało przerwane.

Pletz wyciągnął wtyczkę z gniazdka. Przejechał palcem wzdłuż kolumny cyfr na kawałku papieru wiszącym na ścianie po lewej stronie centralki. Wyciągnął dzisiejszą kartę numerów. Telefon za­dzwonił o dziesiątej trzydzieści. Obok numeru znalazł nazwisko agenta, który dokładnie o tej godzinie miał się łączyć w razie nagłego wypadku. BERNSTEIN, ERYKA.

Pletz zmarszczył czoło. Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin - od chwili zamachu na jej mieszkanie - nikt w ambasadzie nie wiedział, gdzie jest Eryka i czy w ogóle żyje. Policja pojawiła się w ambasadzie wczoraj wcześnie rano, wyjaśniła, co się stało, i zażądała informacji na jej temat. Przywitał ich szef personelu, najwyraźniej przerażony zabójstwami, i zaoferował wszelką pomoc, która sprowadziła się do pokazania policji teczki personalnej Eryki - starannie dobranego zestawu dokumentów, potwierdzających jej przykrywkę urzędnika i całkowicie zaciemniających właściwą funkcję pułkownika Mossadu.

- Trzymała się na uboczu - wyjaśnił szef personelu. - Miała zaledwie kilkoro przyjaciół. - Podał ich nazwiska. Po otrzymaniu dużej ilości informacji, a tak naprawdę z pustymi rękoma, zawiedzeni policjanci opuścili ambasadę. Pletz wiedział, że zapewne będą obserwować budynek, na wypadek, gdyby pojawiła się Eryka, choć wczoraj wie­czorem informatorzy zawiadomili go, że z nie wyjaśnionych powo­dów śledztwo zostało zakończone. Od tej chwili Pletz czekał. Powin­na była zadzwonić do niego możliwie jak najszybciej, a jej trzydziestosześciogodzinne milczenie sugerowało, że nie żyje.

Jednak nawiązała kontakt. Uczucie ulgi, które ogarnęło Pletza, błyskawicznie przeszło w stan niepokoju. Powiedziała mu: “Nie odbieraj telefonów z miasta”. Oznaczało to nakaz zerwania wszel­kiej współpracy z obcymi służbami wywiadowczymi, nawet z CIA. Powiedziała też “czternaście trzydzieści”. W ten sposób wojskowi oznaczają drugą trzydzieści po południu, kiedy ponownie zadzwoni, prawdopodobnie z bezpieczniejszego miejsca. Za cztery godziny.

Co, u diabła, się dzieje?

XII.

- Będą się trzymać razem - powiedział Eliot. - Oni dwaj i ta kobieta.

- Też tak sądzę - zgodził się asystent. - W ten sposób zapewnią sobie skuteczniejszą ochronę.

- I nawiążą kontakty. - Kierując się względami bezpieczeństwa Eliot, w miarę możliwości, unikał przebywania w swoim gabinecie. Korzystając ze szklarni, badał zalążek zarazy roślinnej, która poja­wiła się na róży o nazwie Amerykańska Piękność. - Musimy zakładać, że zadzwoni do swojej ambasady. Ich system zakłócający jest zbyt skomplikowany, by udało nam się podsłuchać rozmowę telefoniczną.

Asystent zerknął na muskularnych strażników o kwadratowych szczękach, którzy pilnowali obu wejść do szklarni. Eliot mógł wyko­rzystać do tego zadania zwykły personel Agencji, oddelegowany do ochrony jego osoby. Jednak wybrał dwójkę ludzi, o których asystent nigdy nie słyszał, przedstawiając ich jedynie jako Kastora i Polluksa. Te kryptonimy nic mu nie mówiły. Dom, teren wokół i ulica również były strzeżone, ale te zespoły zostały wybrane już osobiście przez asystenta. W swoim sanktuarium Eliot ufał tylko tej dwójce. Dziwiło to bardzo asystenta.

- Możemy jednak domyślić się, co przekazała swojej ambasadzie. - Ręce Eliota lekko drżały, kiedy pokrywał maścią zarażone frag­menty liści. - Na jej miejscu potrzebowałbym pieniędzy i dokumen­tów, paszportów, praw jazdy, kart kredytowych - przypuszczalnie pod kilkoma nazwiskami. Izraelczycy nie ufają nikomu z zewnątrz. Takie zlecenia załatwiają na terenie ambasady.

Asystent podał Eliotowi ściereczkę do rąk.

- Będą więc musieli dostarczyć jej przesyłkę.

Eliot przyjrzał mu się uważnie, okazując niezwykłą jak na niego aprobatę.

- Dobrze. Nadążasz za moim tokiem myślenia. Wydaj po­lecenie, by wszyscy wychodzący z ambasady otrzymali ogony.

- Będziemy potrzebować kilku ludzi.

- Możesz skorzystać z układu Abelarda. Przekaż KGB i innym organizacjom wywiadowczym, że kurier z ambasady może zaprowa­dzić ich do Remusa. Powiedz im, że jesteśmy bliscy schwytania człowieka, który pogwałcił układ.

- Dobrze. - Teraz przyszła kolej na asystenta, by to powiedzieć. - Zadziwiające, jak sprawy wymknęły się spod kontroli. Gdyby Romulus zginął w Atlantic City, nie pojawiłyby się inne problemy.

- Remus i tak pogwałciłby układ.

- On się nie liczy. Liczy się Romulus. Fundację Paradygma trzeba było zniszczyć, a prezydenta należało przekonać, że jest to dzieło Izraelczyków. - Eliot drgnął; dostrzegł, że zaraza przeniosła się na sąsiednią różę. - Jednak po Kolorado, kiedy już domyśliliśmy się, do kogo z przyjaciół zwrócą się o pomoc, nie powinniśmy zawalić spra­wy w mieszkaniu tej kobiety. Wciąż wyprzedzają nas o krok, a nie powinni. Wybrałem Saula, bo ma już za sobą szczyt swoich możliwo­ści, niczym sportowiec u schyłku kariery. Nigdy nie przypuszczałem, że... - ...odzyska formę.

Eliot zadrżał.

- To samo tyczy się Chrisa. Byłem pewien, że wyko­rzysta swoją wiedzę o Saulu, by go odnaleźć. Jednak po klasztorze, a zwłaszcza po tym, co zdarzyło się w Bangkoku, nigdy nie przypusz­czałbym, że tak długo utrzyma się przy życiu. - Zmarszczył brwi. - Jeżeli dowiedzą się prawdy...

- W jaki sposób?

- Dwa tygodnie temu powiedziałbym, że nie są w stanie tego dokonać. Ale przy takim szczęściu, jakie im dopisuje... - Twarz Eliota ściągnęła się. - A może to coś więcej niż szczęście.

XIII.

- Możesz już jutro być w Izraelu - powiedział Pletz Eryce przez zabezpieczony od podsłuchu telefon. Dzwonił ze swojego gabinetu. - Będziesz bezpieczna, a my w tym czasie wyjaśnimy całą sprawę.

- Nie mogę. - W zachrypniętym głosie Eryki pobrzmiewały nutki niepokoju. - Muszę zostać z Chrisem i Saulem.

- Nie możemy ochraniać twoich przyjaciół. Gdyby inne agencje dowiedziały się, że pomagamy komuś, kto pogwałcił układ...

- Tu nie o to chodzi. Owszem, są przyjaciółmi. Jednak wciągnięto ich w sprawę nie mającą nic wspólnego z układem; w coś, co jest wystarczająco ważne, by ich zabić, nie zważając na to, że przy okazji ja mogę zginąć. Muszę się dowiedzieć, co to takiego. Mogę jedynie powiedzieć, że są tu powiązania z Mossadem.

Pletz zesztywniał.

-W jaki sposób? Wiesz, że nie usiłowaliśmy cię zabić. . .

- Ktoś chce, by na to właśnie wyglądało.

- To szaleństwo. W jakim celu?

- Tego właśnie chcę się dowiedzieć. Nie mogę dłużej rozmawiać. Musimy zakładać, że mój aparat telefoniczny został namierzony. Wyślij mi dokumenty, o które prosiłam - prawa jazdy i karty kredy­towe. I jeszcze coś.

- Wiem. Pieniądze.

- Coś ważniejszego.

- Co takiego? - zapytał Pletz.

Kiedy otrzymał odpowiedź, zatkało go.

XIV.

Dobrze ubrany, mężczyzna wyszedł z ambasady, mrużąc oczy w blasku słońca. W ręku trzymał dyplomatkę. Nie miał wątpliwości, że jest pod obserwacją. Przez cały dzień ludzie odpowiedzialni za bez­pieczeństwo ambasady obserwowali niezwykle nasilenie inwigila­cji. Każdy człowiek opuszczający budynek, obojętnie: pieszo czy samochodem, był śledzony. Z drugiej strony ochrona ambasady na polecenie Pletza wysłała na miasto niecodzienną ilość kurierów. Przy takiej masie posłańców ten konkretny kurier miał poważne szansę na wypełnienie swojej misji.

Najpierw wstąpił do księgarni, gdzie kupił ostatnią powieść Stephena Kinga. Po minięciu kolejnej przecznicy wszedł do sklepu z koszerną żywnością Silversteina. Kupił matzos i pasztet z kurzych wątróbek. Potem zajrzał do sklepu z alkoholami, w którym zdecydo­wał się na białe wino. Minąwszy kolejną przecznicę dotarł do domu. Drzwi od mieszkania otworzyła mu narzeczona.

Swoją dyplomatkę zamienił na identyczną w sklepie z koszerną żywnością. Sprzedawca zdążył już ukryć oryginał, uprzednio wyją­wszy z niej przesyłkę. Owinął ją w pergamin i przykleił nalepkę z napisem: “wędzony łosoś”. Pakiet spoczywał teraz na dnie wielkiego kartonu, pod warstwą koszernego mięsa i przysmaków w konser­wach. Podczas gdy żona właściciela pilnowała sklepu, Silverstein przeniósł karton do swojej ciężarówki dostawczej stojącej w bocznej uliczce. Obok pierwszego pakunku wstawił kolejne i odjechał, by odstawić kartony do firmy wysyłkowej Marrena Golda po drugiej stronie miasta.

Następnego ranka firma Golda dostarczyła przesyłkę z żywnością do domu doktora Benjamina Schatnera w Gebrgetown, gdzie wkrót­ce pojawili się goście, którzy powrócili z synagogi, by pogratulować synowi Schatnera wspaniałej Bar Micwy. Po przyjęciu jeden z gości, Bernie Keltz, postanowił zawieźć swoją rodzinę do posiadłości George'a Waszyngtona w Mount Vernon. Do rezydencji było tylko piętnaście kilometrów, a dzieci Keltza nigdy tam nie były. Czas na to, bo właśnie nastała pora kwitnienia.

Keltz zostawił samochód na parkingu dla gości. Przeszedł wraz z żoną i dwójką córek ścieżką aż do bramy wejściowej. Z uśmiechami na twarzach, owiewani podmuchami łagodnej bryzy, spoglądali ponad rozległym trawnikiem na rezydencję po drugiej stronie po­siadłości. Kiedy przechodzili pod wysmukłymi drzewami, mijając wspaniałe ogrody Keltz opowiadał córkom historię mijanych zabu­dowań: domu poprawczego dla pensjonariuszek podejrzanej konduity, wędzarni i magazynu. Posiadłość była niczym mała, całkowi­cie samowystarczalna wioska. Jego córki bawiły się w klasy na pod­niszczonej przez upływ lat ceglanej ścieżce.

O wpół do czwartej żona Keltza położyła swoją wielką płócienną torbę na podłodze przed gablotą w sklepie z pamiątkami o nazwie “Dom Waszyngtona Jest Twoim Domem”. Tuż obok Eryka z uwagą przeglądała pakiety z kolorowymi slajdami. Podczas gdy pani Keltz kupowała odlaną w metalu kopię Iglicy Waszyngtona, życząc sobie, by zapakowano ją jako prezent, Eryka podniosła torbę z podłogi i opuściła posiadłość.

XV.

W jadalni domku myśliwskiego nad Potomakiem leżał rozciągnię­ty w poprzek stołu wydruk z komputera. Obok walały się prawa jazdy i karty kredytowe. W otwartych oknach odbijało się słońce. Z zew­nątrz dobiegał leniwy szept rzeki. Saul, Chris i Eryka wpatrywali się w listę nazwisk wydrukowanych na wstędze papieru. Wszystkie na­leżały do Amerykanów, którzy mimo braku powiązań z Mossadem przeszli kurs instynktownego zabijania w szkole Andre Rothberga w Izraelu. Mimo że żądanie Eryki zdziwiło Miszę Pletza, wydobył z pamięci komputerów ambasady potrzebne informacje.

1965

Sierżant Kevin McEIroy, Siły Specjalne Armii USA

Sierżant Thomas Conlin, Siły Specjalne Armii USA

1966

Porucznik Saul Grisman, Siły Specjalne Armii USA

Porucznik Christopher Kilmoonie, Siły Specjalne Armii USA

1967

Sierżant Sztabowy Neil Pratt, Rangersi Armii USA

Sierżant Sztabowy Bernard Halliday, Rangersi Armii USA

1968

Porucznik Timothy Drew, Siły Specjalne Armii USA

Porucznik Andrew Hicks, Siły Specjalne Armii USA

1969

Sierżant James Thomas, Zwiad Piechoty Morskiej USA

Sierżant William Fletcher, Zwiad Piechoty Morskiej USA

1970

Bosman Arnold Hackett, Foki Marynarki USA

Bosman David Pews, Foki Marynarki USA

Cała lista obejmowała dziewięć lat i osiemnaście nazwisk.

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Chris.

Eryka spojrzała na niego.

- Myślałeś, że stanowicie wyjątek?

- Tak nam powiedział Eliot. Przyrzekł nam, że będziemy wyjątka­mi - jedynymi agentami w świecie, którzy opanowali tę szczególną kombinację umiejętności.

Wzruszyła ramionami.

- Może sprawiliście się tak dobrze, że przy­szło mu na myśl, by spróbować z innymi.

Saul pokręcił głową.

- Pojechaliśmy do Izraela w `66 roku. Na tej liście widnieją nazwiska dwóch innych, którzy byli tam przed nami. Eliot kłamał nam, mówiąc, że byliśmy wyjątkami.

- To dotyczy nawet późniejszych czasów - dodał Chris. - W latach siedemdziesiątych, mimo że reszta tych facetów przechodziła tre­ning instynktownego zabijania, wciąż wmawiał nam, że jesteśmy jedynymi.

Eryka ponownie spojrzał na listę.

- Może chciał, żebyście uwa­żali się za wyjątkowych.

- Nie należę do specjalnie wrażliwych - powiedział Chris. - Nie obchodziłoby mnie to, czy wielu ludzi przeszło podobne do mojego wyszkolenie. Chciałem tylko dobrze wykonywać swoją robotę.

- I zadowolić Eliota - dodał Saul.

Chris skinął głową.

- Tak właśnie było. Dlaczego, u diabła, miałby ukrywać przed nami prawdę o tych innych?

- Nie mamy pewności, że Eliot załatwił tym pozostałym naukę u Rothberga - powiedziała Eryka.

- Musimy założyć, że to on.

- Jeszcze nie możemy - sprzeciwiła się. - Nie możemy sobie pozwolić na domysły. Ktoś inny mógł wpaść na taki sam pomysł, jak Eliot. Na razie wiemy tylko, co jest na tej liście. Co więc z niej wynika?

- Schemat - powiedział Saul. - Tych ludzi wysyłano parami.

- Tak jak nas - powiedział Chris.

- Każda para miała taki sam stopień. W `65 roku McEIroy i Conlin byli sierżantami. W `66 roku Saul i ja byliśmy porucznikami. W `67 roku Pratt i Halliday byli sierżantami sztabowymi. - Saul przejechał palcem w dół listy, wskazując kolejne pary: sierżantów i bosmanów.

- Każda para reprezentowała taki sam rodzaj wojsk - powiedział Chris. - McElroy i Conlin służyli w Siłach Specjalnych.

- Podobnie jak my - powtórzył w ślad za Chrisem Saul.

- Pratt i Halliday byli w Rangersach, Thomas i Fletcher służyli w Zwiadzie Piechoty Morskiej, Hackett i Pews w Fokach Marynarki.

- W tym jednak miejscu kończy się schemat - powiedziała Eryka. - Pod tym względem pary różnią się między sobą. Mamy tu cztery różne rodzaje wojsk: Siły Specjalne, Rangersi, Zwiad i Foki.

- Różnią się, ale właściwie są takie same - powiedział Chris.

Eryka zmarszczyła brwi.

Saul wyjaśnił:

- To są elitarne, najlepiej wyszkolone jednostki Stanów Zjednoczonych.

- Oczywiście - zgodziła się.

Saul nie musiał dalej wyjaśniać. Wiedziała równie dobrze jak on, że struktura wojsk w USA zbudowana była na podobieństwo piramidy. W miarę jak zwiększał się stopień trudności szkolenia, przechodziła przezeń mniejsza liczba żołnierzy. Blisko wierzchołka znajdo­wali się Rangersi i Zwiad Piechoty Morskiej - małe, niesłychanie starannie wyszkolone jednostki. Jednak mniejsze liczebnie Siły Specjalne Armii przewyższały nawet ich w wyszkoleniu. Miejsce na szczycie zajmował najmniejszy, najlepiej przygotowany oddział: Foki Marynarki Wojennej. Taką hierarchię wojsk narzucił rząd Stanów Zjednoczonych, wierny zasadzie równowagi i wzajemnej kontroli, i gdyby Rangersi lub Zwiad spróbowali zamachu stanu, do kontrata­ku zostałyby użyte Siły Specjalne. Gdyby z kolei Siły Specjalne spróbowały zamachu, zadanie to przypadłoby Fokom. Pozostawało jedno pytanie: kto zatrzymałby Foki, gdyby ten oddział spróbował dokonać zamachu?

- Różnice pomiędzy tymi jednostkami nie są istotne - powiedział Chris. - W porównaniu z przeciętnymi oddziałami wojskowymi są klasą samą w sobie. Są najlepsi.

- W porządku, to brzmi sensownie - powiedziała Eryka. - Wojsko­wi z ekskluzywnych amerykańskich jednostek, którym wyznaczono jeszcze bardziej wyszukany trening w Izraelu. Ale dlaczego?

- I dlaczego akurat tym? - zapytał Saul. - I dlaczego jest ich tak niewielu? Jakie były kryteria selekcji?

Eryka zmarszczyła brwi. - Pamiętam, co powiedziałam o nagan­nym zwyczaju robienia założeń, ale jednak spróbuję. Tych ludzi wysłano do Izraela w latach między 1965 a 1973. Czy sądzicie...? - Z uwagą przyjrzała się ich twarzom. - Może wyróżnili się podczas walk?

- Gdzie? W Wietnamie? - zapytał Chris. - Tak jak my?

- Lata by się zgadzały. W `65 roku Ameryka zaangażowała się na dużą skalę w wojnę. W siedemdziesiątym trzecim wycofano wojska. Może ci ludzie byli bohaterami wojennymi. Najlepszymi z najle­pszych. Skoro już sprawdzili się w ogniu, to co mogłoby rozwinąć ich umiejętności? Tylko trening instynktownego zabijania.

- Opisujesz ludzi, którzy w końcu okazaliby się lepiej wyszkoleni niż Foki.

- Opisuję was - powiedziała. Chris i Saul spojrzeli na siebie.

- Czegoś tu brak - powiedział Chris. - Czuję to. Czegoś ważnego. Musimy zajrzeć tym ludziom do życiorysów.

XVI

Sam Parker wyszedł z budynku ze szkła i chromu, napawając się wonią czystego niedzielnego powietrza. Pełniąc obowiązki szefa se­kcji programistów Narodowej Rady Bezpieczeństwa, większość cza­su spędzał w aseptycznych, pozbawionych okien pomieszczeniach o kontrolowanej przez czujniki temperaturze. Nie żeby miał coś prze­ciwko temu - mimo wszystko komputery trzeba ochraniać - jednak pomimo intelektualnej stymulacji, jaką oferowało mu jego zajęcie, miał coś przeciwko pracy w niedzielę. Pozycja eksperta wiązała się z pewnymi niedogodnościami: jakieś podrzędne figury co chwila kazały mu poprawiać własne pomyłki.

Spojrzał przez rzekę (był po stronie okręgu Kolumbia) na Wirgi­nię i Pentagon, którego parking, podobnie jak parking NRB świecił pustkami. Jasne, pomyślał idąc w stronę swojego amerykańskiego, ekonomicznego, jasnobrunatnego samochodu - wszyscy siedzą teraz w swoich domach popijając martini i smażąc na rusztach befsztyki. Ja też powinienem się tym teraz zająć. Martini? Tak naprawdę Parker nie pijał alkoholu, mimo że nie przeszkadzało mu, kiedy inni to robili, oczywiście jeżeli zachowywali umiar. Nawet w niedzielę wy­bierając się do pracy, założył marynarkę i krawat. Poprawne manie­ry były jego życiową maksymą i bez przerwy doskwierał mu fakt, że piegi i czerwone włosy wyróżniają go spośród tłumu. Miał nadzieję, że przy jego pięćdziesięciu pięciu latach rudy kolor wkrótce przy­prószy dystyngowana siwizna.

Przy wyjeździe z parkingu nie zwrócił uwagi na samochód marki Pinto, który ruszył jego śladem. Pięć minut potem tyle samo uwagi poświęcił toyocie aż do chwili, kiedy ta zboczyła ze swojego pasa, podrapała mu przedni błotnik i zablokowała drogę. Niedzielny kierowca, zaklął. Prawdopodobnie turysta. Zjechał na poboczem. Jego gniew raptownie ostygł, kiedy po wyłączeniu silnika zobaczył kierowcę wychodzącego z toyoty. Cóż za wspaniała kobieta: wysoka, zgrabna, z długimi czarnymi włosami. Miała na sobie dżinsy i kow­bojskie buty. Podeszła do niego uśmiechając się promiennie. No cóż pomyślał, skoro już doszło do wypadku, równie dobrze można spę­dzić kilka miłych chwil.

Wysiadł z samochodu, starając się za, wszelką cenę przybrać suro­wy wyraz twarzy.

- Młoda damo, mam nadzieję, że jest pani ubezpie­czona.

Dotknęła jego ramienia.

- Tak się przestraszyłam. Nie mam poję­cia, jak to się stało. - Zarzuciła mu ręce na szyję.

Poczuł dotyk jej pełnych piersi i równocześnie usłyszał, jak obok zatrzymuje się samochód. Nagle po obu jego stronach pojawili się dwaj mężczyźni: potężnie zbudowany Żyd i - Jezusie! - ten drugi wyglądał na Irlandczyka.

- Nikomu nic się nie stało? - zapytał. Irlandczyk.

Żyd pochylił się w jego stroną. Parker drgnął, czując ukłucie w ramię.

Świat zawirował mu przed oczami.

XVII.

Uwinęli się z tym błyskawicznie. Saul wsunął bezwładne ciało Parkera do jego samochodu, usiadł obok niego i włączył się do ruchu, korzystając z luki wśród przejeżdżających samochodów, za­nim jakiś zdziwiony kierowca miał szansę zatrzymać się. Eryka ru­szyła za nim toyotą. Chris jechał w pinto. Wkrótce rozdzielili się i każde z nich skorzystało z osobnych zjazdów z autostrady. Po upew­nieniu, że nikt ich nie śledzi, skierowali się na południe, by spotkać się w domku myśliwskim.

Parker odzyskał już przytomność. Szarpał się, kiedy Saul przywią­zywał go do krzesła w salonie.

- Widziałem wasze twarze - rzucił bezmyślnie. - I widziałem fragmenty drogi, którą tu przyjechaliśmy. Porwanie jest przestępstwem ściganym przez władze federalne. Pójdziecie do więzienia.

Saul spojrzał na niego spod zmrużonych powiek.

- Och - jęknął Parker, mrugając oczyma, kiedy uświadomił sobie, co powiedział.

- Proszę, nie zabijajcie mnie. Obiecuję, że nie po­wiem ani słowa.

Chris podszedł bliżej.

- Żona oczekuje mnie o czwartej - ostrzegł Parker. - Jeżeli spóźnię się, zawiadomi ochronę NRB

- Już to zrobiła. Jest po czwartej. Ale w jaki sposób uda im się ciebie odnaleźć?

- Och - ponownie jęknął Parker. Napiął mięśnie, starając się zerwać więzy. - Czego chcecie?

- To jasne, prawda? Informacji.

- Obiecajcie, że nic mi nie zrobicie, a powiem wszystko.

- Naopowiadałbyś nam kłamstw.

- Nie, będę współpracował.

- To wiemy - Chris podwinął rękaw koszuli Parkera, który przera­żonym wzrokiem wpatrywał się, jak Irlandczyk przemywa mu ramię alkoholem i napełnia strzykawkę płynem z ampułki. - To działa jak walium - powiedział Chris. - Skoro już nie masz wyboru, mógłbyś przestać walczyć i spróbować to polubić. - Wbił igłę w ramię Parkera.

Przesłuchanie trwało trzydzieści minut. Ambasada Izraela do­starczyła wszystkich posiadanych informacji, jednak Chris potrzebo­wał innego źródła. Ludzie, którzy go interesowali, służyli bez wyjątku w siłach zbrojnych USA, wiedział więc, że uzupełniające infor­macje znajdzie w pamięci komputerów Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Chodziło o to, by uzyskać do nich dostęp, a pierwszym krokiem, by to osiągnąć, było poznanie haseł, które upoważniały komputery do odpowiedzi na zadawane pytania. Niewłaściwe hasło wszczęłoby alarm, a ochrona NRB zostałaby zawiadomiona, że ktoś bez upoważnienia stara się wedrzeć do banku danych.

Tortury są już przestarzałą metodą zdobywania informacji. Trwa­ją zbyt długo. Nawet jeżeli przesłuchiwany wydaje się już być zała­many, zdarza się, że kłamie przekonywająco lub mówi tylko część prawdy. Jednak amytal sodu - ten sam preparat, z którego Eliot skorzystał przy przesłuchaniu Chrisa w gabinecie dentystycznym w Panamie - działa szybko i można na nim polegać.

Parker bełkotliwym głosem powiedział Chrisowi wszystko, czego ten chciał się dowiedzieć. Hasła zmieniano co tydzień. Składały się z trzech członów: sekwencji cyfr, liter i hasła słownego. Sekwencja cyfr stanowiła coś w rodzaju dowcipu Parkera - była kombinacją numeru jego polisy ubezpieczeniowej. Teraz kiedy już mogli porozu­miewać się z komputerem, usatysfakcjonowany Chris odwiózł Parkera do Waszyngtonu.

Po drodze programista odzyskał przytomność, skarżąc się, że za­schło mu w ustach.

- Masz, napij się coca-coli - powiedział Chris. Po wypiciu kilku łyków samopoczucie Parkera wyraźnie poprawi­ło się. Był tylko nieco odurzony. - Puszczacie mnie wolno?

- Dlaczego nie? Zrobiłeś już swoje. Mamy to, co było nam potrzeb­ne.

Coca-cola była wymieszana ze skopolaminą. Kiedy znaleźli się w Waszyngtonie, Parkera ogarnęła histeria: wymachując rękami oga­niał się przed pająkami, które w jego wyobraźni chciały go udusić.

Chris wysadził go w dzielnicy porno-shopów. Prostytutki zaczęły odsuwać się od zawodzącego i dziko gestykulującego Parkera.

Skopolamina przestanie działać następnego dnia, a Parker wylą­duje na oddziale psychiatrycznym. Halucynacje ustąpią, ale pozo­stanie inny trwały efekt działania narkotyku: wszystkie zdarzenia ostatnich dwóch dni zostaną wymazane z pamięci. Nie będzie pamię­tał, że został porwany. Nie będzie pamiętał ani przesłuchania, ani domku myśliwskiego, ani Chrisa, Eryki, Saula. Władze, zawiadomio­ne przez żonę Parkera o jego zniknięciu, odczują ulgę, że się odna­lazł i dojdą do wniosku, że nie jest takim aniołkiem, jak by się wydawało. Dzielnica porno-shopów? Jasna sprawa, nasz świętoszek nieco przeholował z zabawą. Podczas gdy władze będą kontynuować śledztwo, Saul i Eryka wypełnią swoją część zadania.

XVIII.

Widok na motel Przystań na przedmieściach Waszyngtonu prze­słaniały częściowo restauracja, kino i bar.

- Wszelkie wygody - powiedział do Eryki Saul, parkując obok recepcji. Wybrał to miejsce, ponieważ wyglądało wystarczająco nę­dznie, żeby recepcjonista nie dopytywał się, dlaczego chcą wynająć domek tylko na kilka godzin. Jednak motel nie był na tyle nędzny, żeby policja urządzała regularne naloty.

Eryka pozostała w samochodzie, podczas gdy Saul wszedł do recepcji. Automat z napojami ozdabiała tabliczka z napisem “Nie­czynne”. Obok stała kanapa obita popękanym skajem w towarzy­stwie pokrytych kurzem plastikowych roślin. Kobieta, która siedzia­ła za kontuarem, ledwo oderwała wzrok od telewizora, gdzie akurat leciał film z Clintem Eastwoodem. Saul wpisał się do księgi gości jako Harold Cain z żoną. Recepcjonistka ożywiła się jedynie podczas inkasowania pieniędzy.

Saul wrócił do samochodu i podjechał pod wyznaczoną kabinę. Z tyłu zaparkował pinto i zauważył, że alejka obok wychodzi na boczną ulicę. Sprawdził pokój. Wewnątrz znalazł czarno-biały telewizor, komodę z poplamionymi szklankami i łóżko z wymiętą pościelą. W łazience z kurka kapała woda do wanny.

Wnieśli do środka kilka pudeł. Uprzednio, przy użyciu jednej z kart kredytowych dostarczonych przez Misze Pletza, w sklepie ze sprzętem elektronicznym kupili komputer, drukarkę i modem telefoniczny. Pośpiesznie rozpakowali elementy, połączyli je ze sobą i przeprowadzili test. Saul wyszedł na zewnątrz, znalazł dogodną kryjówkę za kontenerem na śmiecie i zaczął obserwować wjazd na parking motelu. W razie kłopotów mógł ostrzec Erykę za pomocą małego radiotelefonu, kupionego w tym samym sklepie.

Eryka podniosła słuchawkę i wystukała sekwencję cyfr podaną przez Parkera. W ten sposób otrzymała połączenie z NRB - w słuchawce rozległ się sygnał. To komputer odpowiedział na pierwszą część hasła i czekał na polecenia. Wystukała sekwencję liter: PROMYK - imię spaniela programisty - i usłyszała kolejny sygnał. Komputer był gotów do przyjęcia informacji. Taka metoda komunikowa­nia się z komputerem pozwalała na skuteczną wymianę informacji za pomocą telefonu na duże odległości. Na przykład odpowiednik Parkera w San Diego nie musiał przyjeżdżać do Waszyngtonu, żeby skorzystać z komputera NRB, nie musiał też kontaktować się z Parkerem i wyjaśniać, o co mu chodzi. Wystarczyło, że bezpośrednio połączył się za pomocą telefonu z komputerem. Metoda była prosta i bezpieczna, ale żeby z niej skorzystać, trzeba było znać hasła.

Eryka położyła słuchawkę w gnieździe modemu podłączonego do jej komputera, usiadła przy klawiaturze i wystukała instrukcję. Po­lecenie powędrowało przez modem i dalej linią telefoniczną do banku danych NRB. Parker wyjaśnił, że komputer nie udzieli infor­macji, jeżeli nie otrzyma hasła APORT. Wystukała je. Stojąca obok drukarka zaczęła brzęczeć i przelewać na papier sygnały elektroni­czne otrzymywane poprzez telefon. Eryce pozostało teraz tylko cze­kać. Miała nadzieję, że ochrona NRB nie wyśledzi jej numeru tele­fonicznego.

Drukarka przestała pisać. Eryka skinęła głową i wystukała DO­BRY PIES - podane przez Parkera hasło końcowe. Wyłączyła kom­puter, odłożyła słuchawkę na widełki i chwyciła wydruk.

XIX.

Zniechęcony Chris rzucił się na kanapę. Jego ponurego nastroju bynajmniej nie poprawiał nocny deszcz, który bębnił w dach domku. Krople spływały kominem w dół i spadały na wypalone drewno na palenisku. W powietrzu unosił się zapach popiołu. Ogarnęło go zwąt­pienie. Jeżeli jest tu jakiś schemat, to ja go nie widzę.

Eryka i Saul z uwagą wpatrywali się w wydruki leżące na stole. Od komputera zażądała jedynie podstawowych danych: miejsca i daty urodzin, wyznania, wykształcenia, specyficznych umiejętności, na­zwisk przełożonych w wojsku i pochwał za postawę na polu walki.

- Każdy z nich ma inne miejsce i datę urodzenia - powiedziała. - Wyznają różne religie. Szkolili się w różnych specjalizacjach, dowo­dzili nimi różni oficerowie i służyli w różnych rejonach południowo-wschodniej Azji. Co ich łączy? Coś musi ich łączyć - chyba, że się mylimy.

Chris wstał ociężale i ruszył w stronę stołu. Po drodze zatrzymał się obok Eryki i jeszcze raz przeczytał wydruki.

- Tutaj - wskazał palcem na lewy margines. - Każda para chodzi­ła do szkoły w tym samym mieście, ale żadne z tych miast nie powta­rza się. Omaha, Filadelfia, Johnstown, Akron. To nie ma sensu. Spójrzcie tutaj. - Przesunął palec w prawo. - Każdy z nich ma pseudonim, ale w tym też nie widzę wspólnego motywu. Butes i Eryks. Co, u diabła, to ma znaczyć?

Pominął dane, które już uprzednio wyeliminował, i skoncentro­wał się na intrygujących go informacjach.

Omaha. Nebraska. Kevin McElroy. Kastor.

Omaha, Nebraska. Thomas Conlin. Polluks.

Filadelfia. Pensylwania. Saul Grisman. Romulus.

Filadelfia. Pensylwania. Christopher Kilmoonie. Remus.

Johnstown, Pensylwania. Neil Pratt. Kadmos

Johnstown, Pensylwania. Bernard Halliday. Kiliks.

Akron, Ohio, Timothy Drew. Amfion.

Akron, Ohio, Andrew Wilks. Zetos.

Shade Gap, Pensylwania. James Thomas. Butes.

Shade Gap, Pensylwania. William Fletcher. Eryks.

Gary Indiana, Arnold Hackett. Atlas.

Gary, Indiana, David Pews. Prometeusz.

Cała lista obejmowała dziewięć par; osiemnaście nazwisk.

- Często pojawia się Pensylwania - zauważył Saul.

- Ale co ma to wspólnego z Nebraska, Ohio czy Indianą?

- Przyjrzyjmy się pseudonimom - zaproponowała Eryka. - To obce imiona. Greckie i rzymskie, prawda? Z mitologii.

- To zbyt ogólna kategoria. To jakby powiedzieć, że Omaha i Filadelfia leżą w Stanach Zjednoczonych - zaprotestował Chris. - Musimy znaleźć wspólną cechę, która bardziej zawęzi pole poszuki­wań. Kadmos i Kiliks? Amfion i Zetos? Nie wiem, kim byli i czego dokonali, nie mówiąc już o tym, co ich łączy ze sobą.

- Zacznijmy więc od pary, którą zbyt dobrze znacie - powiedziała Eryka. - Od was. Romulus i Remus.

- To wie każdy uczeń. Byli braćmi, którzy założyli Rzym.

- Ale my niczego nie założyliśmy i nie jesteśmy braćmi - zauważył Chris.

- Równie dobrze moglibyśmy nimi być. - Saul zwrócił się do Eryki: - Kastor i Polluks. To brzmi znajomo. Mają coś wspólnego z niebem. Z konstelacjami.

Eryka skinęła głową.

- Kiedy przechodziłam szkolenie w nocnej nawigacji, mój instruktor mawiał: “Pozwól prowadzić się przez sta­rożytnych wojowników. Kastora i Polluksa. Nazywa się ich Gemini.

- Gemini - powiedział Chris. - Bliźnięta.

- Które z pozostałych imion brzmi znajomo? - zapytał Saul.

- O to, na dole - Atlas.

- Siłacz, który dźwiga sklepienie niebieskie.

- Prometeusz.

- Wykradł bogom ogień i ofiarował go ludziom.

- Ale nie ma między nimi powiązania.

- Może jest - powiedziała Eryka.

Chris i Saul spojrzeli na nią.

- Potrzebujemy spisu mitologicznych postaci - powiedziała. - Chyba już wiem, co ich łączy, ale wcześniej muszę dowiedzieć się, kim byli Kadmos, Kiliks i pozostali.

- Tu jest słownik - powiedział Chris, przeglądając kilka półek z książkami obok kominka. - Mnóstwo starych kieszonkowych wydań. O, jest. Encyklopedia w dwóch tomach. - Wziął do ręki pierwszy i zaczął przewracać pozaginane kartki. - Atlas - powiedział na głos i zaczął czytać notatkę. Nagle podniósł wzrok.

- Cholera jasna!

- O co chodzi? - zapytał zdziwiony Saul.

- Jaki inny pseudonim zaczyna się na A?

Saul błyskawicznie przeleciał wzrokiem wydruk. - Amfiori. Wy­stępuje w parze z Zetosem.

Chris pośpiesznie przewrócił strony.

- Jezu, nie mogę w to uwie­rzyć. Podaj mi inne imiona.

- Alfabetycznie? Butes występuje w parze z Eryksem, a Kadmos z Kiliksem.

Chris bez ustanku kartkował encyklopedię i pośpiesznie czytał hasła.

- Wiem już, co to za schemat. Wiem już, jak są ze sobą powią­zani.

W pokoju zapadła cisza.

- Są ze sobą powiązani w najbardziej istotny sposób, jaki istnieje - powiedziała Eryka.

- Wiedziałaś.

- Nie byłam pewna, dopóki nie zobaczyłam twojej twarzy.

- Atlas i Prometeusz byli braćmi. Amfion i Zetos byli bliźniakami.

- Podobnie jak Kastor i Polluks - dodał Saul.

- Butes i Eryks? Bracia. Kadmos i Kiliks? Bracia. Romulus i Remus...

- Co ma to jednak wspólnego z tymi facetami? - Saul spojrzał na wydruki. - Kastor i Polluks byli bliźniakami, ale ludzie, którym przydzielono te kryptonimy, nazywają się: McElroy i Conlin. Do cholery, to mi nie wygląda na bliźniaków.

- To prawda - zgodziła się Eryka. - Pratt i Halliday - o tu, nieco niżej - nic nie wskazuje na to, by byli spokrewnieni, ale nadano im imiona braci. Tak samo jest w przypadku wszystkich pozostałych. Drew i Wilks, Thomas i Fletcher, Hackett i Pews - jeżeli nie są ze sobą spokrewnieni, dlaczego nadano im kryptonimy odnoszące się do braci?

- Może pochodzą z rozbitych rodzin - powiedział Chris. - Jeżeli ich rodzice rozwiedli się i ponownie pobrali z kimś innym. McElroy i Conlin mogą nosić różne nazwiska, a jednak być braćmi.

- Tak może zdarzyć się w jednym przypadku - powiedziała Eryka.

- Ale wszyscy?

- Masz rację. To naciągane - zgodził się Chris.

- A poza tym, ty i Saul nie pochodzicie z rozbitych rodzin. Jak już powiedziałeś, nie jesteście spokrewnieni. - Nagle w jej oczach poja­wił się błysk zastanowienia. Odwróciła się do Saula: - Ale potem ty powiedziałeś coś jeszcze. Dodałeś: “Równie dobrze moglibyśmy być braćmi”. Dlaczego to powiedziałeś?

Saul wzruszył ramionami:

- Znamy się tak długo, że można nas traktować jak braci. Od piątego roku życia. Zgadza się, Chris?

Chris uśmiechnął się.

- Jesteś moim najlepszym przyjacielem.

- Ale dlaczego? - zapytała z napięciem Eryka. Była zdezorien­towana. - Nie mam na myśli tego, dlaczego jesteście przyjaciółmi. Chodzi mi o to, dlaczego znacie się od tak dawna. Dorastaliście w sąsiedztwie?

- Można tak powiedzieć. Spotkaliśmy się w szkole - powiedział Saul.

- W jakiej szkole? - Eryka zmarszczyła brwi.

- W Szkole Męskiej im. Franklina w Filadelfii. - Tam się wycho­wywaliśmy. Nie pochodzimy z rozbitych rodzin. Do diabła, nie po­chodzimy z żadnych rodzin. Jesteśmy sierotami.

Chris wpatrywał się w deszcz za oknem.

- W tym schemacie jest jeszcze jeden zadziwiający szczegół - powiedziała Eryka. - Każda para chodziła do szkoły w tym samym mieście. McElroy i Conlin w Omaha. Ty i Chris w Filadelfii. Pozostali w Akron, Shade Gap i tak dalej. Jeżeli przyjęliśmy, że pseudonimy układają się we wzór, trzeba by też przyjąć, że dotyczy to i miast.

- Dotyczy - powiedział Chris. Odwrócił wzrok od deszczu za ok­nem, czując, jak wzbiera w nim gniew. - Domy Dziecka.

- Co? - zapytała przerażona Eryka.

- Tak to się nazywa w Akron. - Drżąc ze wściekłości, Chris pod­szedł do Eryki i Saula. - W Omaha jest Przystań dla chłopców. W Pensylwanii jest Akademia dla chłopców w Johnstown, w Shade Gap Instytut dla chłopców, nie wspominając już o naszej Szkole Męskiej im. Franklina w Filadelfii. Te miasta na wydruku przypominają spis dziesięciu najlepszych szkół dla chłopców w kraju. Ale nie daj się zwieść tym nazwom - zwrócił się gorzkim tonem do Eryki Chris. - Przystań dla chłopców, Szkoła dla chłopców czy Instytut dla chłopców. Te wszystkie nazwy oznaczają to samo: cholerny sierociniec. - Zacisnął zęby. - Ci faceci z wydruku mają z nami jedną wspólną cechę. Są sierotami. Każda z par dorastała w tym samym zakładzie. To dlatego ich kryptonimy sugerują, że są braćmi, nawet jeżeli noszą inne nazwiska. - Chris oddychał z wysiłkiem. - Kiedy spotkali się w dzieciństwie, samotność zmusiła ich do zawarcia przyjaźni tak moc­nej, że stanowić mogła emocjonalny ekwiwalent braterstwa. Niech go szlag! Saul! Rozumiesz, co on nam zrobił?

Saul skinął głową.

- Eliot okłamał nas w najbardziej istotnej kwestii, jaka przychodzi mi na myśl. Nigdy nas nie kochał. Przez cały czas - od samego początku - wykorzystywał nas.

Eryka chwyciła mocno Chrisa i Saula za ramiona.

- Na miłość boską, może powiecie mi, o co tu chodzi?

- Na to nie starczyłoby życia - powiedział Chris.

Rzucił się na sofę i jęknął.

XX.

Deszcz padał coraz gwałtowniej, upodobniając poranek do zmie­rzchu. Eliot stał przy oknie gabinetu i rozmyślał ponuro, nie zwraca­jąc uwagi na zmieniony przez burzę krajobraz Wirginii. Jego cera przybrała szary odcień pluchy za oknami. Ktoś zapukał do drzwi. Eliot nie odwrócił się, by spojrzeć, kto wszedł do gabinetu.

- Stało się coś dziwnego, proszę pana. Nie wiem, co o tym sądzić, ale pomyślałem, że lepiej o tym pana zawiadomię. - Głos należał do asystenta Eliota.

- Wygląda to na niepomyślne wieści - powiedział Eliot.

- W Narodowej Radzie Bezpieczeństwa doszło do przecieku. Wczoraj szef programistów został znaleziony w dzielnicy porno-shopów. Zachowywał się jak ktoś, kto ma halucynacje - to by się nawet zgadzało, bo policja uważa, że był pod wpływem jakiegoś narkotyku Umieścili go na oddziale psychiatrycznym, żeby doszedł do siebie Dziś rano czuł już się lepiej, ale nie pamięta, jak znalazł się w dzielnicy porno i nie pamięta, żeby używał jakichkolwiek narkoty­ków. Oczywiście, może kłamać, ale...

- Skopolamina - powiedział Eliot i odwrócił się do asystenta - Przejdź do rzeczy.

- Wczoraj wieczorem, kiedy przebywał w klinice, ktoś wykorzy­stał jego hasło i wdarł się do pamięci komputera w NRB. Mają tam system, który wskazuje, kto żądał informacji. W tym miejscu na scenie pojawiamy się my. Ktokolwiek skorzystał z hasła programisty nie miał zamiaru uzyskać tajnych informacji. Potrzebne mu były tylko ogólne dane dotyczące osiemnastu ludzi. Pan nadzorował ich szkolenie, ludzie z NRB doszli więc do wniosku, że powinien pan wiedzieć o przecieku. Problem w tym, że dwa nazwiska należały do ludzi o pseudonimach Remus i Romulus.

Eliot usiadł ciężko na krześle przy biurku.

- Oraz do Kastora Polluksa, Kadmosa i Kiliksa.

- Tak, proszę pana, zgadza się. - Asystent wydawał się zaskoczony - Skąd pan wiedział?

Eliot pomyślał o Kastorze i Polluksie, trzymających straż przed drzwiami jego gabinetu. A potem o Saulu i Chrisie. Są coraz bliżej i już wiedzą czego szukać, wkrótce zorientują się w całej sprawie.

Pełen ponurych myśli odwrócił się w stronę okna. Krople deszczu o szyby.

- Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, kiedy do tego dojdzie.

W milczeniu skinął głową. Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece.

KSIĘGA TRZECIA

Zdrada

Wyszkolenie agenta

I.

Dwudziestego trzeciego grudnia 1948 roku, o godzinie 17.00 pla­cówka wywiadu Stanów Zjednoczonych w Nome na Alasce prze­chwyciła wieczorną prognozę pogody nadaną z rosyjskich portów we Władywostoku, Ochocku i Magadanie. Lotnictwo korzystało z tych prognoz, by po zestawieniu ich z danymi z japońskich portów zapla­nować nocne próbne loty dla swoich B-50. Prognoza rosyjska wspo­minała o niezwyczajnej w tej porze roku ciepłej pogodzie. Nie ma się czym przejmować.

Siedem, minut później łączność na wszystkich częstotliwościach została zakłócona przez silny sygnał nadany z bazy marynarki we Władywostoku, adresowany do jednej z łodzi podwodnych na morzu. Wiadomość była zaszyfrowana i zadziwiająco długa jak na depeszę sowietów. Ten fakt spowodował, że ludzie z amerykańskiego wywia­du w Shepards Field w Nome skoncentrowali się raczej na jej rozszyfrowaniu, nie zwracając uwagi na japońskie prognozy, i ruty­nowo zezwolili na start czterem B-50, które miały sprawdzić działa­nie systemów odladzających na dużych wysokościach.

O godzinie 19.00 cała czwórka bombowców dostała się w zasięg zimnego frontu syberyjskiego, przemieszczającego się z prędkością siedemdziesięciu węzłów. Wszystkie systemy odladzające zawiodły. Do bazy nie powrócił żaden z samolotów. Bombowiec prowadzący, o nazwie “Dworka”, pilotował major Gerald Kilmoonie. Kiedy smutna wieść dotarła do bazy Ósmej Dywizji Powietrznej w Tuscon, Arizona, generał Maxwell Lepage zadzwonił do katolickiego kapelana Hugha Collinsa w Filadelfii, żeby ten z kolei przesłał wiadomość pani Dorothy Kilmoonie i jej trzyletniemu synkowi, Chrisowi. Polecił przekazać żonie Gerry'ego, że kraj stracił najlepszego strzelca w skeecie, jakiego kiedykolwiek widział.

II.

Dwa lata później - rok 1950. Przy Calcanlin Street w Filadelfii stoi trzydzieści szeregowców. To miejsce nie nadawało się do zabaw dziecięcych. Ulica była wąska i ciemna. Wśród popiołu czaiły się zardzewiałe gwoździe, odłamki szkła i szczurze łajna. Chwasty pleniły się w szczelinach chodnika, w pęknięciach przy krawężnikach i w wyrwach w jezdni. W najciemniejszym miejscu między przeczni­cami stał zrujnowany dom Dorothy Kilmoonie.

Wnętrze zagracone było stołami. Były wśród nich stoliki do gry w karty, inkrustowane macicą perłową, stoliki przenośne i stoliki do kawy na trzech nóżkach, ze śladami przypaleń od papierosów na blacie. Nawet w łazience znalazł się wysoki stolik do herbaty, przy­ciśnięty do pralki z wyżymaczką marki Maytag, poza tym: rozsuwany stół jadalny, stół kuchenny z chromowanymi krawędziami i plastiko­wą paterą pełną owoców z wosku. Obok imitacji owoców piętrzyły się stosy martwych much. Na każdym ze stolików oprócz much leżały kawałki starej włoskiej kiełbasy, poskręcane niczym wióry drzewa cedrowego.

W ten upalny sierpniowy poranek pierwszym zajęciem Chrisa było odsunięcie siatki z okna w saloniku i położenie na parapecie tłustej bezgłowej sardynki. Kiedy w lipcu jego matka zostawiała go samego w domu, wybierając się na letnie wakacje do Atlantic City, włożyła do lodówki pęto włoskiej kiełbasy, W kredensie schowała kilka puszek zupy, sardynek i paczek krakersów. Sąsiadom dała pieniądze, prosząc, by zaopiekowali się Chrisem. Jednak pod koniec lipca sąsiedzi wydali pieniądze na własne potrzeby i pozostawili Chrisa z jedzeniem w lodówce i kredensie. Nienawidził włoskiej kiełbasy. Przez całe dnie z jej pomocą starał się zwabić muchy do wnętrza domu. Jednak one gardziły kiełbasą w takim samym sto­pniu, co on. A szczurze łajno, mimo że podobało się muchom, wysy­chało jeszcze szybciej niż mięso. Najlepiej sprawdzały się sardynki. Tego ranka, o dziewiątej, mógł już skinąć z dumą głową na widok nowego stosu much ułożonych na stoliku do kawy. Zginęły od strza­łów długą gumką, wyciągniętą z podwiązki matki.

W najbardziej podniecającej chwili polowania, kiedy balansował na przenośnym stoliku, celując z gumki w sprytną muchę, której zawsze udawało się wystartować na moment przed strzałem, wyczuł na ulicy niezwykły ruch. Wyjrzawszy za okno, dostrzegł wielki, złow­rogo wyglądający czarny samochód, zaparkowany przed jego do­mem. W wieku pięciu lat był dumny, że potrafi rozróżnić hudson-horneta od waspa, studebakera od willysa i kaiser-frazera. Ten samo­chód to był packard rocznik 1949. Jego masywna sylwetka wypełnia­ła prawie całą szerokość ulicy. Zza kierownicy na ulicę wytoczył się zwalisty mężczyzna w mundurze. Jego brzuch przypominał worek treningowy. Wyprostował się i przygładził tył spodni, rozglądając się równocześnie po zaniedbanych domach. Nieco przygarbiony, omi­nął tylne zderzaki packarda i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Z wnętrza wyszedł powoli szczupły mężczyzna o zapadniętych poli­czkach, wąskich ustach, ptasim nosie, ziemistej cerze i w bardzo wymiętym płaszczu.

Chris nie słyszał, o czym rozmawiali, ale zdenerwował go sposób, w jaki spojrzeli na jego dom. Podkradł się bliżej okna. Kiedy mężczyźni wysiedli z samochodu i weszli na zaśmiecony chodnik, rzucił się w panice do ucieczki. Wyminął w biegu stolik do herbaty i kuchenny stół, by otworzyć spaczone drzwi od piwnicy. Zaskrzypiały, kiedy przymknął je, pozostawiając szeroką na palec szparę, która umożliwiała mu prowadzenie obserwacji saloniku. Czekał w mroku na stopniach do piwnicy. Śmierdziało zgniłymi ziemniakami. Chło­piec bał się, że słysząc bicie jego serca obcy zlokalizują jego kryjów­kę.

Zapukali do rozklekotanych drzwi. Wstrzymał oddech i sięgnął po linę ciągnącą się od saloniku przez kuchnię na schody. Nie starczyło mu czasu na zamknięcie drzwi wejściowych, ale pozostały mu w zanadrzu inne środki bezpieczeństwa. Zacisnął palce na linie. Drzwi domku otworzyły się skrzypiąc.

- Jest tu kto? - zapytał męski głos.

W korytarzu zadudniły ciężkie kroki.

- Widziałem w oknie chło­pca. - W saloniku pojawiły się cienie mężczyzn. - Skąd wzięło się tu tyle stolików? Mój Boże... muchy!

Chris przygarbił się na schodach i przez szparę między drzwiami a futryną obserwował ponad brudnym linoleum sieć rozłożoną na podłodze saloniku. Tkał ją w chwilach, kiedy nie zajmował się zabi­janiem much, począwszy od dnia, w którym opuściła go matka. W tym celu zbierał porzucone sznurki od latawców w parku Kensington, szpagat ogradzający wolne parcele, liny i sznurowadła z kubłów na śmieci, włóczkę i nici z szuflad komody u sąsiadów, gruby sznur z fabryczki nie opodal i sznury do rozwieszania bielizny z pobliskich podwórek. Powiązał je wszystkie razem: długie, krótkie, grube i cienkie - w ten sposób powstała sieć.

Matka powiedziała mu, że wróci. Obiecała przywieźć różnokolo­rowe karmelki, muszelki i fotografie; dużo fotografii. I w dniu, kiedy powróci, złapie ją w tę sieć i nie wypuści, aż nie wymusi na niej obietnicy, że nigdy nie zostawi go samego. Zapiekły go oczy, kiedy przyglądał się, jak dwóch mężczyzn wchodzi do saloniku i staje pośrodku rozpostartej sieci. Jeżeli może złapać w nią matkę...

- Co, u diabła, robią tu te sznurki na podłodze?

Chris pociągnął za linię przywiązaną do krzeseł ustawionych na stole w saloniku. Kiedy spadały, ciągnęły równocześnie przewieszo­ne przez łańcuch żyrandola sznury, przywiązane do rogów sieci.

Załomotały spadające krzesła.

- Co u... Jezu! - krzyknęli mężczyźni.

Chris dumnie wypiął pierś. Miał ochotę krzyknąć z triumfem, jednak nagle opanowało go uczucie gniewu. Mężczyźni śmiali się, a właściwie zanosili się rechotem. Przez szczelinę dostrzegł, jak ten w mundurze chwyta sieć, rozrywa węzły oraz sznurki i wychodzi z pułapki.

Łzy upokorzenia spłynęły Chrisowi po policzkach. Wściekły, zsu­nął się po schodach piwnicy i ukrył w ciemnościach. Ręce drżały mu z gniewu. Jeszcze tego pożałują. Jeszcze się z nimi porachuje za ten śmiech.

Drzwi do piwnicy otworzyły się ze skrzypnięciem. Światło z tru­dem docierało do dolnych stopni. Poprzez otwór w skrzyni na węgiel Chris obserwował, jak cienie mężczyzn schodzą w dół. Wciąż się śmiali. Przemknęło mu przez myśl, że ktoś musiał powiedzieć im wszystko - w jaki sposób ukradł sznury na bieliznę, nici i liny, a nawet gdzie się ukrył. Wyłącznik światła w piwnicy był zepsuty, ale chyba o tym też wiedzą - mieli ze sobą latarki. Świecili nimi dookoła w zatęchłym pomieszczeniu, podkradając się do skrzyni.

Wcisnął się w jej najodleglejszy kąt. Latem nie było w niej węgla. Jednak na dnie pozostał żwir, który zaskrzypiał pod jego trampkami. Promień latarki przesunął się w tę stronę. Chris uchylił się, nadeptując na bryłę węgla i wykręcił sobie kostkę. Stracił równowagę i uderzył o ściankę skrzyni.

Światła latarek zbliżały się. Mężczyźni podbiegli do niego drob­nymi kroczkami. Nie! Umknął przed wyciągniętą w jego stronę dło­nią, ale druga chwyciła go za ramię. Nie! Rozpłakał się i wymierzył kopniaka, ale nie trafił, przeszywając jedynie powietrze. Na oślep młócił pięściami, podczas gdy męskie dłonie podnosiły go do góry.

- Lepiej będzie, jak obejrzymy cię przy świetle.

Walczył z wściekłością, ale męskie dłonie unieruchomiły jego ręce i nogi. Mógł tylko wykręcać się i bić głową w pierś mężczyzny, kiedy ten niósł go po schodach na górę. Po wyjściu z ciemności na światło słoneczne dochodzące z kuchni, zmuszony był do mrugania załzawionymi oczami.

- Spokojnie - powiedział zdyszanym głosem zwalisty w mundu­rze.

Ten drugi, w płaszczu, zmarszczył brwi, spoglądając na wysmaro­wane smołą trampki, brudne spodnie i włosy. Wyjął chustkę, by wytrzeć nią łzy i pyl węglowy z twarzy Chrisa.

Chłopiec odepchnął jego dłoń. Starał się wyglądać w miarę moż­ności na dużego i silnego.

- To nie jest śmieszne!

- Co?

Chris spojrzał na sieć w saloniku.

- Ach, rozumiem - powiedział cywil. Miał zimne oczy i niezdrową cerę, ale jego glos brzmiał przyjaźnie. - Słyszałeś, jak się śmiejemy.

- To nie jest śmieszne! - powtórzył głośniej Chris.

- Oczywiście, że nie - zgodził się mężczyzna w mundurze. - Źle nas zrozumiałeś. Nie śmieliśmy się z ciebie. Wręcz przeciwnie, ta sieć to niezły pomysł. Oczywiście mógłbyś użyć lepszego surowca i pobrać kilka lekcji maskowania. Jednak sam pomysł... No cóż, właśnie z tego się śmialiśmy. Nie z ciebie, lecz razem z tobą. To był rodzaj podziwu dla ciebie. Nie brak ci odwagi, chłopcze. Nawet gdybyś nie był tak do niego podobny, poznałbym w tobie syna Gerry'ego - ze sposobu, w jaki sobie poradziłeś.

Chris nie rozumiał wielu słów. Zmarszczył brwi, jakby mężczyzna w mundurze chciał go oszukać. Dawno temu - jak przypominał sobie niejasno - ktoś opowiadał mu, że kiedyś miał ojca, ale nigdy nie słyszał o człowieku imieniem Gerry.

- Widzę, że mi nie wierzysz - powiedział zwalisty. Rozstawił sze­roko nogi i oparł dłonie na biodrach, niczym policjant. - W takim razie przedstawię się. Jestem Maxwell Lepage.

Podobnie jak “Gerry”, to imię nic mu nie mówiło. Chris wciąż spoglądał podejrzliwie.

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.

- Generał Maxwell Lepage. Wiesz, najlepszy przyjaciel twego ojca.

Chris spojrzał jeszcze bardziej wrogo.

- Chcesz powiedzieć, że nigdy o mnie nie słyszałeś? - Mężczyzna był bardzo zdziwiony. Zwrócił się do wysokiego cywila o ziemistej cerze: - Chyba nie bardzo się do tego nadaję. Może tobie uda się go...

Bezradnie rozłożył dłonie.

Cywil skinął głową. Zrobił krok naprzód i uśmiechnął się.

- Synu, jestem Ted Eliot. Ale możesz mówić do mnie po prostu Eliot. Tak robią wszyscy moi przyjaciele.

Chris wciąż spoglądał nieufnie.

Mężczyzna, który przedstawił się jako Eliot, wyciągnął coś z kie­szeni płaszcza.

- Myślę, że wszyscy chłopcy lubią czekoladę. A zwła­szcza “Baby Ruth”. Chcę być twoim przyjacielem. - Wyciągnął rękę.

Chris zaszurał nogami, udawał, że nic go nie obchodzi, walcząc z pokusą, by spojrzeć na czekoladkę.

- Weź - zachęcił go mężczyzna. - Ja już jedną zjadłem. Są dobre.

Chris nie wiedział, co robić. Jedyna rada, jakiej udzieliła mu matka, odnosiła się do nieznajomych, od których nie wolno przyjmo­wać słodyczy. Nie ufał tym mężczyznom. Ale poza wyschniętymi krakersami nie jadł niczego przez cały tydzień. Nic nie przychodziło mu do głowy. Burczenie w brzuchu popędzało go do czynu. Zanim to sobie uświadomił, już ściskał w dłoni czekoladkę.

Mężczyzna o nazwisku Eliot uśmiechnął się.

- Jesteśmy tu po to, by ci pomóc -powiedział Lepage. -Wiemy, że twoja matka cię opuściła.

- Ona wróci!

- Zaopiekujemy się tobą. - Lepage z obrzydzeniem spojrzał na muchy.

Chris nie rozumiał, dlaczego Eliot zamyka okna. Będzie padać? Lepage chwycił Chrisa za ramię, który właśnie uświadomił sobie, że upuścił swą broń: oślizłą gumkę. Zabrali go do wyjścia. Lepage nie zwalniał uchwytu, podczas gdy Eliot zamykał drzwi. Zauważył, że pani Kelly uważnie przygląda mu się przez okno z sąsiedniego do­mku i nagle chowa głowę. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywała - nagle poczuł, że się boi.

III.

Jechał na przednim siedzeniu pomiędzy dwoma mężczyznami. Początkowo wpatrywał się w ciężkie buty Lepage'a, następnie w krawat Eliota w szare pasy i wreszcie w klamkę drzwi. Myśl o ucie­czce rozwiała się wkrótce, gdy tylko samochód ruszył - Chris z fascy­nacją przyglądał się, jak Lepage zmienia biegi. Nigdy wcześniej nie jechał samochodem. Widok wskaźników na desce rozdzielczej oraz ludzi i samochodów na zewnątrz zniewolił go do tego stopnia, że zanim zdążył pomyśleć, gdzie jadą, Lepage zaparkował już przed olbrzymim budynkiem z kolumnami od frontu, który przypominał Chrisowi pocztę. W mocnym uchwycie ręki Lepage'a chłopiec szedł między dwoma mężczyznami przez marmurowe korytarzem ławkami po obu stronach. Obok przechodzili ludzie ubrani jak do kościoła. W dłoniach trzymali pliki papierów i coś, co wyglądało na małe walizeczki.

Za drzwiami z matową szybą siedziała przy biurku młoda kobieta. Powiedziała kilka słów do skrzyneczki stojącej obok telefonu i otwo­rzyła kolejne drzwi, wpuszczając przez nie Chrisa i dwóch mężczyzn. W gabinecie, za kolejnym, nieco większym biurkiem - siedział star­szy pan z białymi włosami i wąsami jak sznureczki. Ze ściany, obok półek z grubymi książkami oprawionymi w skórę, zwisała amerykań­ska flaga.

Chris podszedł do biurka. Starszy pan podniósł głowę i pogrzebał w papierach na biurku.

- Co my tu mamy? Aha. - Odchrząknął. -Christopher Patrick Kilmoonie.

Przestraszony Chris nie odezwał się. Lepage i Eliot odpowiedzieli zgodnym chórem:

- Tak jest. - Zdezorientowany Chris zmarszczył brwi.

Starszy pan uważnie przyjrzał się Chrisowi. Zwracając się do Lepage'a i Eliota powiedział:

- Jego matka opuściła go... - Przejechał palcem po dokumentach i zapytał zdziwionym, pełnym przygany głosem: - Pięćdziesiąt jeden dni temu?

- Zgadza się - potwierdził Eliot. - Wyjechała w męskim towarzy­stwie na weekend w święto Czwartego Lipca. Od tego czasu nie pojawiła się.

Chris bez przerwy przenosił wzrok z jednego mężczyzny na dru­giego, czekając co będzie dalej.

Starszy pan zerknął na kalendarz i podrapał się w policzek.

- Niedługo będzie Dzień Pracy. Czy on ma może starszych braci lub siostry? Albo krewnych, którzy mogliby się nim zaopiekować?

- Nie - zaprzeczył Eliot.

- Był sam przez całe lato? W jaki sposób przeżył?

- Jadł sardynki i włoską kiełbasę. Zabijał też muchy. Starszy pan wyglądał na zdumionego. - Zabijał...? Czy jego matka gdzieś pracuje?

- Jest prostytutką.

To było kolejne słowo, którego Chris nie zrozumiał. Ciekawość jednak przezwyciężyła onieśmielenie. Odezwał się po raz pierwszy od momentu wejścia do gabinetu:

- Co to jest prostytutka?

Odwrócili się od niego i nie odpowiedzieli.

- A co z jego ojcem? - zapytał mężczyzna za biurkiem.

- Zmarł dwa lata temu - odpowiedział Lepage. -Wszystkie dane są w aktach. Zrozumie pan, dlaczego wydział opieki społecznej zale­ca przekazanie chłopca pod kuratelę miasta.

Mężczyzna zabębnił palcami po szklanej tafli przykrywającej blat stołu.

- Ale to ja podejmuję decyzję i nie rozumiem, dlaczego wydział opieki społecznej zamiast swojego reprezentanta wysłał panów na tę sesję. Dlaczego rząd interesuje się tą sprawą?

- Jego ojciec był majorem w Siłach Powietrznych - wyjaśnił Le­page. - Zginął podczas wypełniania obowiązków. Był moim przyja­cielem. Pan Eliot wraz ze mną... no cóż, można chyba powiedzieć, że nieoficjalnie zaadoptowaliśmy chłopca. Pomijając matkę, jesteśmy mu najbliżsi. Jednak nasza praca nie pozwala nam zajmować się nim osobiście, chcemy więc się upewnić, że ktoś zrobi to właściwie.

Mężczyzna skinął głową.

- Wiedzą, panowie, gdzie zostanie wysła­ny?

- Wiemy - powiedział Eliot - i zgadzamy się.

Starszy pan uważnie przyjrzał się Chrisowi i westchnął.

- W takim razie zgoda. - Podpisał jakiś papier i włożył go do teczki, obok wielu innych podobnych. Teczkę podał Lepage'owi.

- Chris... - mężczyzna za biurkiem nie mógł znaleźć właściwych słów.

- Ja mu to wytłumaczę - powiedział Eliot. - Kiedy już będziemy na miejscu.

- Co pan wytłumaczy? - Chris zaczął drżeć.

- Dziękujemy - powiedział Lepage starszemu panu. Zanim Chris zorientował się, co zaszło, Lepage prowadził go już do drzwi. Oszołomiony chłopiec znalazł się znów na korytarzu z zielonymi drzwiami, które przypominały mu wejście do Banku i poczty za rogiem, obok bazaru. Jak tam teraz trafić? - pomyślał. I - gdzie go zabierają?

IV.

Metalowa brama była czarna i wielka. Przestrzeń pomiędzy pio­nowymi prętami dorównującymi grubością przegubom rąk była tak wąska, że nigdy nie uda mu się tamtędy przecisnąć. Po lewej stronie wisiała tablica z napisem:

SZKOŁA MĘSKA IM. BENJAMINA FRANKLINA

Po prawej wisiała inna tabliczka:

UCZ ICH POLITYKI I WOJNY

BY ICH SYNOWIE MOGLI STUDIOWAĆ

MEDYCYNĘ I MATEMATYKĘ

John Adams

Poniżej tablicy wmurowanej w wysoki mur licowany kamieniem, który wydawał się rozciągać w obie strony aż do horyzontu, solidne drzwi prowadziły do pokoju przypominającego wartownię. Wnętrze wypełniały półki zarzucone gazetami, worki na pocztę i paczki. Męż­czyzna w kamizelce z wełny i czapce konduktorskiej na głowie musnął palcem daszek, uśmiechnął się i wrócił do sortowania prze­syłek. Lepage i Eliot nie odezwali się słowem i trzymając Chrisa za rękę przeszli przez pomieszczenie, by znaleźć się na zalanym słoń­cem trawniku. Ruszyli w stronę olbrzymiego ceglanego budynku.

- Pewnego dnia to będzie twoja szkoła - powiedział do Chrisa Lepage. - Ale na razie tylko cię tam zarejestrują.

Nad wejściem do budynku widniały wyryte w kamieniu słowa:

DO MĄDROŚCI PRZEZ POSŁUSZEŃSTWO

DO PERFEKCJI PRZEZ POKORĘ

Było dopiero pól do pierwszej, musieli więc poczekać na starej dębowej ławie w jadalni. Drewno świeciło się od pokostu i bezustan­nego woskowania. Ława była duża - plecy Chrisa nie mogły dosięg­nąć oparcia, stopy zaś dyndały ponad podłogą. Nie czuł się pewnie. Patrząc na zegar na ścianie, czuł, że za każdym skokiem sekundowej wskazówki robi się coraz bardziej zdenerwowany. Jej głuchy stuk zdawał się narastać, przypominając mu zegar ze sklepu rzeźnika.

O pierwszej przyszła kobieta. Nosiła pantofle na płaskim obcasie, gładką spódnicę i sweter. W przeciwieństwie do jego matki nie używała szminki. Również jej włosy zamiast się kręcić, były zaczesa­ne do tyłu w kok. Obrzuciła przelotnym spojrzeniem Chrisa i weszła z Lepage'm do swojego gabinetu.

Eliot pozostał z nim na ławie.

- Założę się, że te dwa hamburgery, które ci kupiliśmy, nawet częściowo nie zaspokoiły twego głodu. -Uśmiechnął się. - Zjedz te “Baby Ruth”, które ci dałem.

Chris zwiesił ramiona, z uporem wpatrując się w ścianę po dru­giej stronie jadalni.

- Wiem - powiedział Eliot. - Myślisz, że będzie sprytniej, jak zachowasz je na chwilę, kiedy znów poczujesz głód. Będziesz tu otrzymywać posiłki - trzy razy dziennie. A jeżeli chodzi o czekoladki, to przy następnych odwiedzinach przyniosę ci więcej. A może wolisz inny gatunek?

Chris powoli odwrócił się, zaskoczony słowami tego wysokiego mężczyzny o niezdrowej cerze i smutnych oczach.

- Nie mogę obiecać, że będę odwiedzał cię często - zastrzegł się Eliot. - Ale chcę, żebyś wiedział, że jestem twoim przyjacielem. Uważaj mnie za... powiedzmy, zastępczego ojca, osobę, na którą możesz liczyć, kiedy wpadniesz w tarapaty, która cię lubi i chce dla ciebie jak najlepiej. Niektóre rzeczy trudno jest wytłumaczyć. Zaufaj mi. Pewnego dnia zrozumiesz.

Chris poczuł, że do oczu napływają mu łzy.

- Jak długo tu będę?

- No, musi upłynąć trochę czasu.

- Aż przyjdzie po mnie moja matka?

- Nie sądzę... - Eliot zacisnął usta. - Twoja matka postanowiła, że zajmie się tobą opieka społeczna.

Łzy w oczach chłopca coraz bardziej wzbierały.

- Gdzie ona jest?

- Nie wiemy.

- Nie żyje? - Chris tak rozpaczliwie chciał usłyszeć odpowiedź, że dopiero po chwili zorientował się, że znów płacze.

Eliot otoczył go ramieniem.

- Nie. Ale już więcej jej nie zobaczysz. O ile wiemy, żyje, ale będziesz musiał przyzwyczaić się myśleć o niej jak o zmarłej.

Chris płakał coraz rozpaczliwiej, łzy dławiły go w gardle.

- Nie jesteś jednak sam - Eliot przytulił go. - Ja zatroszczę się o ciebie. Zawsze będę blisko. Będziemy się często widywać. Nie masz nikogo oprócz mnie.

Drzwi gabinetu otworzyły się i Chris wyrwał się z objęć Eliota. Do jadalni wszedł Lepage i uścisnął dłoń kobiety, która teraz na nosie miała okulary, a w ręku teczkę z dokumentami Chrisa.

- Doceniamy pani pomoc. - Odwrócił się do Eliota. - Wszystko załatwione. - Spojrzał na Chrisa. - Teraz zostawimy cię z panią Halahan. Jest bardzo miła i na pewno ją polubisz.

Uścisnął dłoń Chrisa tak mocno, że chłopiec aż skrzywił się z bólu.

- Słuchaj się przełożonych. Postępuj tak, żeby twój ojciec mógł być z ciebie dumny.

Eliot pochylił się i dotknął ramienia Chrisa.

- Ważniejsze jest, żebym ja był z ciebie dumny - powiedział łagodnym głosem.

Dwaj mężczyźni odeszli korytarzem, a zmieszany Chris mrugał oczami pełnymi łez, czując w kieszeni uspokajający kształt czekoladki.

V.

Zbyt wiele musiał ułożyć sobie w głowie. Czterdzieści osiem akrów szkolnego terenu przedzielała opustoszała droga. Panna Ha­lahan powiedziała mu, że od szkoły do internatu jest niezły kawałek drogi. Z trudem za nią nadążał. Droga była całkowicie pusta, tak jakby za moment miała się zacząć defilada, ale wzdłuż poboczy nie ustawiono barierek. Nie było też widzów, jedynie po obu stronach rosły olbrzymie drzewa, niczym parasole osłaniające Chrisa od słoń­ca.

Mimo udzielanych przez panią Halahan informacji, czuł się zde­zorientowany. Po przeciwległej stronie trawnika stał zespól budyn­ków, które tworzyły - jak wyjaśniła - “administrację i stołówkę”. Po lewej wznosiła się olbrzymia kamienna “kaplica”, sąsiadująca przez drogę z “izbą chorych”. Wiał łagodny wiatr, zatrzymywany przez budynki, ale kiedy mijał w towarzystwie panny Halahan “obiekty sportowe”, od strony boiska po drugiej stronie drogi dobiegły go okrzyki namiętnego dopingu. Dostrzegł bramki, płotki do biegów i siatki ochronne do baseballu - zaskoczył go jednak zupełny brak ziemi. Jak okiem sięgnąć rozciągała się betonowa płyta.

Słońce przypiekało już nieźle, kiedy Chris znalazł się obok “zbro­jowni” i “kotłowni” z kominami i stertami węgla. Po przybyciu na miejsce bolały go nogi. Z niepokojem spoglądał na “internat” - ponury szary budynek. Panna Halahan musiała ciągnąć go za rękę po dudniących echem schodach. Po chwili znalazł się w wielkiej sali w podziemiu. Pachniało woskiem. Chris patrzył niepewnie na tuzin chłopców. Niektórzy z nich byli starsi, inni młodsi, ale wszyscy mieli na sobie równie brudne ubrania, co Chris.

- Przyjechałeś w samą porę - powiedziała panna Halahan. - Właśnie odbywa się tygodniowe wprowadzenie. Gdybyś się spóźnił, musielibyśmy powtarzać wszystko tylko dla ciebie.

Chris nie zrozumiał. “Wprowadzenie” było jeszcze jednym sło­wem, którego nigdy wcześniej nie słyszał. Nie podobało mu się. Nerwowo wiercił się na skrzypiącym krześle. Zauważył, że inni chło­pcy zachowywali się podobnie: kierowani instynktem siadali z dale­ka od sąsiadów. W sali panowała nienaturalna cisza.

Starszy mężczyzna, ubrany w spodnie i koszulę koloru khaki oraz szary krawat, wyszedł na środek sceny, przed podium, gdzie Chris po raz drugi dzisiejszego dnia zauważył amerykańską flagę. Mężczyzna trzymał pod pachą trzcinkę oficerską i przedstawił się jako pułkow­nik Douglas Dolty - wprowadzający dyrektor i kierownik internatu. Swoją przemowę rozpoczął od dowcipów o zwierzętach i sporcie. Kilku chłopców roześmiało się. Pułkownik zauważył, że wiele gwiazd sportu wie o istnieniu szkoły i prawdopodobnie od czasu do czasu będą odwiedzali chłopców. Mimo strachu Chris zdziwił się, że go to zainteresowało. Wyschnięte łzy ściągnęły mu skórę na policz­kach. Pułkownik opowiedział historię (całkowicie niezrozumiałą dla Chrisa) o miejscu zwanym starożytną Grecją i trzystu żołnierzach zwanych Spartanami, którzy bohatersko zginęli usiłując powstrzy­mać armię Persów na przełęczy o nazwie Termopile. - Panowie - podsumował - pokażę wam, czemu służy ta szkoła.

Ustawił chłopców w dwuszeregu i wyprowadził na zewnątrz, by pokazać im warsztaty szkolne. Tam nowicjusze, jak ich nazywano, zostali oprowadzeni po odlewni, gdzie uczniowie zajęci byli wypeł­nianiem form. W drukarni inni chłopcy robili skład następnego numeru szkolnej gazetki. Chris zobaczył też stolarnię, warsztat me­chaniczny i samochodowy. Odwiedził jeszcze pracownię krawiecką, warsztat szewski i pralnię. Nawet tam ich grupa była pod wrażeniem hałasu, ruchu i ważnych zadań wykonywanych przez dzieci w ich wieku. Mieli wielką ochotę wypróbować te wszystkie urządzenia.

Jednak najlepsze pułkownik pozostawił na koniec. Z dumnym uśmiechem zabrał ich do zbrojowni i pokazał wypolerowane do połysku karabiny Enfielda z roku 1917. Powiedział, że już wkrótce będą je nosić w swoich plutonach, tak samo jak pałasze i szare mundury z wysokimi białymi kołnierzami. Zwłaszcza tutaj zafascynowanie Chrisa sięgnęło zenitu. Żaden z chłopców nie odzywał się ani nie błaznował. Chris wciągał ostry, a równocześnie słodki zapach oleju maszynowego i pakuł. Szacunek, jaki teraz okazywali pułkow­nikowi, będzie identyczny w dniu, kiedy jako uczniowie ostatniego roku zaciągną się do wojsk powietrzno-desantowych lub piechoty morskiej. W trakcie nauki szacunek zmieni się w miłość. Ta z kolei w spartańskiej atmosferze szkoły im. Franklina przerodzi się w patrio­tyzm i dumę. Strach, przy systemie bezustannych kar, wkrótce stanie się czymś banalnym, by wreszcie zniknąć. Metaliczny błysk na po­chwach pałaszy, karabiny, insygnia i dystynkcje wprawią ich w ekscytację. W ten sposób osiągnięty zostanie pożądany stop heroizmu i lojalności, który zewnętrznemu światu zaprezentuje szkołą Frankli­na.

- Nie możemy dopuścić, żebyście wyglądali tak jak teraz, pra­wda? - zapytał pułkownik. Obdarzył ich pokrzepiającym uśmiechem i zaprowadził do innego budynku, gdzie każdy z chłopców otrzymał wysokie, sznurowane czarne buty, przypominające wojskowe; białe bluzy, trzy gładkie koszule w różnych kolorach, cztery pary spodni, skarpety i bieliznę oraz cztery chustki do nosa - całość zawiązana była w długą, żółtawą koszulę nocną z bawełny. Z butami zwisający­mi z szyi na sznurowadłach i tobołkiem odzieży przyciśniętym do piersi przypominali miniaturki spadochroniarzy. Wyszli na suchy gorący wiatr i pobiegli drogą w stronę internatu.

VI.

Fryzjer już czekał. Kiedy zakończył swoje dzieło, ponad uszami Chrisa świecił pięciocentymetrowy pas nagiej skóry. Potylicę też mu ogolono; przypominał teraz rekruta. Był zdenerwowany i wstydził się, ale kiedy wymienił spojrzenia z chłopcami, wyprostował się. Zerknął w lustro i zobaczył, że, rysy jego twarzy stały się bardziej męskie. Niespodziewanie poczuł się mocniejszy i dziwnie pewny siebie.

Potem przyszła kolej na natryski - małe, wykładane kafelkami pomieszczenie, gdzie prysznice nie miały kurków, ponieważ stru­mień i temperaturę wody kontrolowała wychowawczyni, która ob­serwowała natryski przez okienko i obsługiwała pokrętła. Łaziebny polecił im zdjąć ubrania i włożyć je do wielkich płóciennych wor­ków, leżących po przeciwległej stronie pomieszczenia. Chris wsty­dził się. Do tej pory nagiego widziała go tylko matka. Na jej wspo­mnienie w jego oczach znów pojawiły się łzy. Starał się przykryć genitalia dłońmi i zauważył, że reszta chłopców zachowuje się podo­bnie. Zdziwiło go jednak, że łaziebny i wychowawczyni zdawali się nie zwracać uwagi na ich nagość.

Stłoczeni w małej kabinie natryskowej, starali się nie dotykać nawzajem, jednak było to niewykonalne zadanie, uwzględniwszy okoliczność, że równocześnie musieli utrzymać w dłoniach śliskie kawałki mydła pod mocnym strumieniem gorącej wody. Para tak szczelnie wypełniła kabinę, że Chris z ledwością widział innych chłopców. Nagle strumień wody urwał się. Zbity z tropu Chris wraz z całą gromadką wyszedł z kabiny natryskowej. Znów zostali stłocze­ni w szatni na wyłożonej kafelkami podłodze, ociekając wodą. Drżeli z zimna. Łaziebny wręczył każdemu ręcznik i, wskazując na wiadro z czymś lepkim i słodko pachnącym, co nazwał zimnym kremem, polecił im nasmarować sobie twarze, ramiona i nogi oraz wszelkie zaczerwienione i piekące miejsca na ciele. Chris nagle zorientował się, że zniknęły wielkie płócienne worki, do których zapakowali ubrania. Nigdy już nie zobaczył swoich wysmarowanych smołą teni­sówek i brudnej koszuli.

Podobnie jak i czekoladki.

O mało nie jęknął. Czuł się oszukany i zdradzony. Tak bardzo czekał na chwile, w której będzie mógł je zjeść.

Nie miał jednak czasu na użalanie się nad sobą. Łaziebny odebrał im ręczniki i zaprowadził drżących i nagich po schodach do wielkiej sali z rzędami piętrowych łóżek pod ścianami. Przy każdym z nich stały dwie półki i zamykana na klucz szafka. Okna były zakratowane. Przygnębiony Chris włożył szare wełniane skarpety, spodnie i koszu­lę. Spojrzał na pozostałych chłopców ze zdziwieniem. Wszyscy wy­glądali identycznie, jeżeli pominąć kolor włosów i cery. Nie wiedział dlaczego, ale ten fakt podniósł go na duchu.

Wychowawca podał im rozkład dnia. Pobudka o szóstej, śniada­nie o siódmej, lekcje od ósmej do dwunastej, przerwa na lunch do dwunastej trzydzieści, odpoczynek do pierwszej, następnie lekcje do piątej, czas wolny do osiemnastej, potem kolacja i odrabianie lekcji. W łóżku mają być o ósmej.

- Jeżeli zauważycie jakiekolwiek objawy złego samopoczucia, swędzenie, krwawienie dziąseł lub oznaki choroby, natychmiast mi o tym meldujcie. Jutro nauczę was tak ścielić łóżko, żeby wyglądało jak stół. Przez pierwsze kilka tygodni będziecie podkładali pod prześcieradła gumowane płótno - tak na wszelki wypadek.

Do stołówki zaprowadził ich wychowawca, gdzie dołączyli do setek innych dzieci. Były w różnym wieku, różnego wzrostu, lecz w identycznych szarych ubraniach i identycznie krótko ostrzyżone. W jadalni panowała niezwykła cisza. Mimo tłoku uczniowie, którzy dopiero co skończyli lekcje, karnie ustawiali się z tacami w rękach w kolejkach obok lady, żeby otrzymać swoje porcje.

Chris o mało się nie udławił, kiedy zobaczył swój pierwszy posiłek w nowym miejscu. Jeden z nowicjuszy powiedział coś o zapiekance z tuńczykiem, inny wspomniał o brukselce. Chris nigdy nie słyszał o takich potrawach. Wiedział jedynie, że ta zielona masa pokryta białym świństwem śmierdziała niczym wymiociny. Siedział ze swoją grupą przy stole przykrytym plastikowym obrusem i, wpatrując się w solniczkę, postanowił, że nie będzie jadł. Nagle pochylił się nad nim jakiś cień.

- Albo wszyscy jedzą, albo wszyscy zostaną ukarani - warknął niski głos.

Chris musiał przemyśleć to, co usłyszał. I wreszcie zrozumiał. Zobaczył, że inni chłopcy patrzą na niego i uświadomił sobie, że gdyby odmówił jedzenia, z jego powodu inni poniosą karę. Rozważał to sobie w myślach, starając się przezwyciężyć dławienie w gardle. Powoli wziął do ręki widelec. Utkwił wzrok w kremowej masie. Starał się nie oddychać podczas żucia i przełykania; jakoś mu poszło.

Po kolacji ogłoszono, że czeka ich atrakcja. Film. Podobnie jak w przypadku samochodu, Chris nigdy jeszcze nie widział filmu. Kiedy siedział stłoczony wraz z innymi chłopcami, oczy szeroko otworzyły mu się z wrażenia. Na ekranie czarodziejskim sposobem ożywiły się biało-czarne obrazy. Oglądał aktora o nazwisku John Wayne - pozo­stali chłopcy zdawali się go znać i oklaskiwali z entuzjazmem - w filmie wojennym “Walka saperów”. Serce dudniło mu w piersi. Strzelanina i wybuchy. Dzieci wokół wydawały z siebie okrzyki triumfu. Strasznie mu się to podobało.

Tej nocy, kiedy leżał na dolnym łóżku w ciemnym internacie, zastanawiał się, gdzie jest teraz jego matka. Starał się zrozumieć, co on sam tu robi. Przypomniał sobie, że Lepage mówił coś o ojcu, który zginął podczas pełnienia czegoś zwanego służbą. Przestraszony i oszołomiony, usłyszał, jak chłopiec obok zaczyna płakać. Chris po­czuł, że w kącikach oczu pojawiają mu się łzy żalu.

- Przestań ryczeć! Chce mi się spać! - wrzasnął jakiś starszy chłopak.

Zawstydzony Chris zesztywniał. Kiedy zorientował się, że starszy chłopiec krzyczy na nowego obok, stłumił żal w sobie i zacisnąwszy mocno powieki postanowił, że nie zwróci na siebie uwagi. Będzie tym, który nie płacze. Chciałby, żeby Lepage powiedział mu, dlacze­go jego matkę nazwano prostytutką. Z całego serca pragnął, żeby jego matka wróciła z Atlantic City i zabrała go stąd. Ogarnął go smutek. Jednak w nocy śniło mu się, że Eliot wręcza mu czekoladkę “Baby Ruth”.

VII.

- Ja kibicuję Filadelfii - powiedział Chrisowi chłopiec siedzący po prawej.

Chris klęczał z innymi pod ścianą w klasie dla pierwszaków i pracował nad układanką. Miał za zadanie ułożyć ją w całość - naj­częściej były to mapy Stanów Zjednoczonych z wyrysowanymi na poszczególnych fragmentach kłosami zbóż, jabłkami, fabrykami, ko­palniami i szybami wiertniczymi. Czasem jednak pojawiały się mapy krajów, o których nigdy nie słyszał, na przykład Chiny, Korea, Rosja. Układanki były pomalowane w jaskrawe kolory i Chris szybko na­uczył się, jak ma je zestawiać w całość. Nigdy jeszcze nie był w szkole, ale mimo narzekań ze strony starszych chłopców doszedł do wniosku, że ją polubi. Przynajmniej na jakiś czas. Mimo zapewnień Eliota był pewny, że matka zabierze go do domu.

Chłopiec, który oznajmił, że kibicuje Filadelfii, był jeszcze bar­dziej wychudzony niż Chris. Miał tak pociągłą twarz, że oczy zdawały się wychodzić mu z orbit. Chłopiec uśmiechnął się, czekając na aprobatę, i Chris zauważył, że brakuje mu kilku zębów. Nie było żadnej reakcji i z twarzy chłopca zniknął uśmiech, zastąpiony przez wyraz upokorzenia. Odezwał się kolejny chłopiec, tym razem po lewej stronie Chrisa. Mimo że miał tyle samo lat co inni w grupie, był większy - nie tylko wyższy, ale i mocniej zbudowany. Jego włosy były najciemniejsze, miał najbardziej smagłą cerę, najpoważniejszą twarz i najgłębszy głos. Nazywał się Saul Grisman. Chris przypomniał sobie, jak wczo­rajszej nocy w internacie starszy szepnął mu, że Grisman jest Żydem. Chris nie miał pojęcia, co to znaczy.

- Co jest? - zapytał starszy chłopiec. - Gdzieś ty się uchował? To Żyd.

Chris wciąż nie wiedział, o co chodzi.

- O, jak rany - ciągnął chłopak. - Nie wiedziałem, że Irlandczyki mogą być tak tępe.

Kiedy Chris zapytał, co to są Irlandczyki, starszy odszedł z wyra­zem niesmaku na twarzy.

Teraz Saul powiedział:

- Ja kibicuję wszystkim drużynom! Mogę to udowodnić, bo mam karty baseballowe! - sięgnął pod koszulę i wyciągnął dwa pliki zdjęć.

Zdziwieni chłopcy zamrugali oczami. Przestali zajmować się układankami i szybko zerknęli na wychowawczynię, która przy biur­ku czytała książkę. Uspokojeni, wpatrywali się w zdjęcia, czując, że robią coś zabronionego. Saul pokazywał karty jedną po drugiej. Były to zdjęcia zawodników w strojach do baseballu, chwytających piłki, biegnących lub uderzających kijami. Padały nazwiska Yogi Berra'ego, Johna DiMaggio, Jackie Robinsona. Chris nigdy o nich nie sły­szał. Na odwrocie kart opisano ich kariery, podano, ile kończących zagrań im się udało oraz ile zdobyli punktów. Saul z lubością przy­glądał się, jak inni chłopcy podziwiają jego skarby. Jednak nie dał im do ręki jednej karty, tylko podniósł ją z czcią do góry.

- On grał przed tymi wszystkimi i był od nich lepszy - oznajmił.

Chris uważnie przyjrzał się mężczyźnie na zdjęciu, a potem prze­niósł wzrok na podpis - Babe Ruth. Czuł się nieswojo, bo nie wie­dział niczego o tych graczach, postarał się więc powiedzieć coś, by pozostali chłopcy go zaakceptowali:

- Jasne - skinął głową z wyżyn swojej wiedzy. - Jego nazwiskiem nazwano czekoladę.

Przypomniał sobie przelotnie Eliota - człowieka o ziemistej twa­rzy.

Saul zmarszczył brwi.

- Co?

- Czekoladkę. Babe Ruth.

- Ona się nazywa Baby Ruth.

- Tak właśnie powiedziałem.

- To nie to samo. On się nazywa Babe. Nie Baby.

- I co z tego?

- Czekoladki nazwano, żeby uczcić córkę jakiegoś faceta, która miała na imię Ruth.

Chris zaczerwienił się. Pozostali chłopcy szyderczo uśmiechnęli się, jakby od dawna znali tę tajemnicę. Wychowawczyni podniosła wzrok znad książki, siejąc popłoch w klasie. Saul schował karty pod koszulę. Inni chłopcy błyskawicznie pochylili się nad układankami. Wychowawczyni wstała i złowrogo szła w ich stronę. Przez długą chwilę przyglądała im się - Chris zaczął się już denerwować - zanim wróciła do swojego biurka.

- Jakim cudem wciąż masz te karty? - zapytał Saula jeden z chłopców, kiedy klasa maszerowała w parach na obiad. Pozostali natężyli słuch. Nie dość, że Saul posiadał coś, czego nie mieli inni, to jeszcze udało mu się przemycić karty na teren szkoły. Chris pamię­tał, że pierwszego dnia odebrano im wszystko, włącznie - przypo­mniał sobie z goryczą - z jego czekoladką. Teraz żałował, że nie zjadł jej od razu, zamiast chować na przyszłość. Jak w takim razie Saul przemycił karty?

- Tak, jak ci się to udało? - zapytał inny chłopiec.

Zamiast odpowiedzi Saul uśmiechnął się.

- Czy mogę usiąść obok ciebie podczas obiadu? - zapytał trzeci.

- Ja też chcę. Mogę usiąść obok ciebie? Mogę jeszcze raz spojrzeć na karty? - dołączył kolejny. Mimo że podczas wchodzenia do stołów­ki musieli zachowywać szyk marszowy, zdawało się, że tłoczą się wokół Saula.

Kiedy Chris powrócił z parówkami i fasolą na tacy do stołu, okazało się, że wolne było tylko miejsce najbardziej oddalone od Saula. Inni chłopcy z dumą siedzieli obok niego lub po drugiej stronie stołu; kilku nawet odważyło się szeptem zadać więcej pytań o karty, póki wychowawca nie zatrzymał się i nie spojrzał w ich stronę. Zamilkli raptownie.

Po posiłku, podczas powrotu na poobiedni odpoczynek do inter­natu, wolno im było mówić, jednak Chrisowi nie udało się wtrącić ani słowa. Jedynym tematem były karty Saula. Wszyscy zastanawiali się, w jaki sposób udało mu się je przechować. Po katastrofalnej odzywce Chrisa na temat Babe Ruth i czekoladek pozostali chłopcy traktowali go jako przygłupa. Coraz bardziej pragnął, by matka poja­wiła się i zabrała go stąd. Wreszcie doszedł do wniosku, że wcale nie lubi szkoły.

To odczucie przybrało jeszcze na sile, kiedy późnym popołudniem wychowawczyni zaprowadziła ich na pływalnię w podziemiach sali gimnastycznej. Instruktor polecił im rozebrać się i wziąć prysznic. Chris po raz drugi poczuł wstyd, kiedy musiał nago stanąć przed obcymi. Instruktor kazał im następnie skoczyć do basenu i wstyd szybko przemienił się w strach. Jeszcze nigdy nie widział tyle wody. Kiedyś, kiedy kąpała go matka, zakrztusił się i od tego czasu bał się zanurzać głowę. Jednak instruktor popchnął go wreszcie w stronę basenu i Chris skoczył nawet chętnie, bo w ten sposób mógł ukryć swoją nagość. Z pluskiem wpadł do wody i ku swojemu zdziwieniu stanął na dnie, zaskoczony, że woda sięga mu jedynie do bioder. Pozostali chłopcy odnosili się do kąpieli równie niechętnie, co Chris. Jedynym wyjątkiem był Saul, który potraktował basen jako ekscytujące wyzwanie i nawet zanurzył głowę pod wodę.

- Hej, ty! - wskazał ręką instruktor. - Jak się nazywasz?

- Saul Grisman, proszę pana. - To “proszę pana” było absolutnie konieczne. Powiedziano im, że podczas zwracania się do dorosłego trzeba mówić “proszę pana” lub “proszę pani”.

- Chyba już pływałeś wcześniej?

- Nie, proszę pana - odpowiedział Saul.

- Nigdy nie brałeś lekcji pływania?

- Nie, proszę pana.

Zaintrygowany instruktor potarł szczękę.

- Może masz talent.

Do uprzedniego uwielbienia dla Saula dołączyła jeszcze pochwa­ła ze strony instruktora; chłopcy walczyli ze sobą, by zająć miejsce możliwie najbliżej Saula, podczas gdy instruktor kazał im się chwy­cić brzegu i pokazywał, w jaki sposób uderzać nogami w wodę.

- Bardzo dobrze. Patrzcie na Grismana - powiedział instruktor. - On chwycił, o co chodzi.

Chris nigdy jeszcze nie czuł się taki samotny, kiedy najbardziej oddalony od Saula chlapał niechętnie nogami i starał się utrzymać głowę nad powierzchnią. Wprawdzie na Calcanlin Street spędził łato w samotności, czekając na matkę, ale nie czuł się samotny, mając w pobliżu zaprzyjaźnione domy, podwórka i chłopców. Tak napra­wdę matka zostawiła go nie po raz pierwszy. Prawie już przyzwyczaił się do samotnego życia, mimo że zawsze za nią tęsknił. Teraz jednak, w obcym otoczeniu drżał w wodzie i wykluczony z grupy, zazdrościł Saulowi, czując w sercu gorzkie ukłucie samotności. Doszedł do wniosku, że nienawidzi tego miejsca.

Jedyny interesujący moment nastąpił w sobotę wieczorem, kiedy to po całym dniu nauki słania łóżek, zawiązywania sznurowadeł, pastowania butów, wiązania krawata, szkoła udała się do sali kinowej. Chris z przyjemnością wspominał pierwszy film, który tu oglą­dał: “Walkę saperów”. Ten nazywał się “Pole bitwy”. Kiedy zgasły światła, rozległy się podniecone okrzyki. Akcja znów była ekscytują­ca - mnóstwo strzelaniny, wybuchów. Chrisowi szalenie podobała się opowieść o grupie amerykańskich żołnierzy walczących w czasie wojny. Grzmiące trąbki i dudnienie bębnów potęgowało euforię.

Jednak po zakończeniu projekcji nikogo z grupy nie interesowało, co Chris sądzi o filmie. Wszyscy natomiast chcieli wiedzieć, co sądzi Saul. Mało brakowało, a Chris złamałby swoje przyrzeczenie i roz­płakał się w łóżku. Jednak zacisnął tylko zęby w ciemnościach i postanowił, że ucieknie.

VIII.

O szóstej rano obudził go nagły blask lamp nad głową. Jeden z chłopców powiedział, że jest niedziela. Mrugając zaspanymi oczami, Chris powlókł się wraz z innymi do łazienki, gdzie ze szczotką do zębów w lewej dłoni czekał, aż wychowawca nasypie mu nieco proszku do mycia zębów w prawą dłoń. Po dokładnym umyciu zębów - tak jak pokazał im na początku wychowawca - od miętowego smaku proszku “Colgate” zrobiło mu się niedobrze. Słuchał wody spływają­cej w urynałach i muszlach klozetowych, starając się nie patrzeć na chłopców podnoszących się z desek. Ubikacje nie miały drzwi ani ścian i wstyd nie pozwalał mu się załatwić, chyba że już nie mógł dłużej wytrzymać. Nagle ze zdumieniem uświadomił sobie, że siedzi na desce klozetowej i nie obchodzi go, czy ktoś patrzy. W gruncie rzeczy nikogo to nie interesowało. Doznana ulga w połączeniu z pewnością siebie, jaką dało mu przełamanie wstydu, spowodowały, że przywitał ten dzień z niespodziewanym optymizmem. Smakowała mu nawet rzadka jajecznica, popijana sokiem pomarańczowym. Przed grupowym wyjściem do kaplicy, kiedy założył wykrochmaloną bluzę i ubranie kadeta, przez moment czuł się jak żołnierz z “Pola bitwy”.

W kaplicy były prawdziwe witraże, ale Chris nigdzie nie zauważył krzyży ani innych symboli religijnych. Wszyscy chłopcy zajęli wyzna­czone miejsca w ławkach, a kapelan Applegate po wejściu na pod­ium zaintonował hymn, a potem “Niech Bóg błogosławi Amerykę”. Następnie wyciągnął banknot dolarowy (co natychmiast przyciągnę­ło uwagę Chrisa) i odczytał słowa zapisane na rewersie:

- “Stany Zjednoczone Ameryki!” - powiedział wystarczająco głośno, by słyszano go w najodleglejszej części kaplicy. - “Pokładamy ufność w Bogu!” Zapamiętajcie te dwa zdania! “Pokładamy ufność w Bogu!” A On ufa nam! Dlatego nasz kraj jest największy, najbogatszy i najsilniejszy na świecie! Ponieważ Bóg nam ufa! Zawsze z entuzja­zmem będziemy zwalczać Jego wrogów, by chronić głoszone przez Niego prawdy. Nie mogę wyobrazić sobie większego zaszczytu niż walka w obronie ojczyzny, o jej wielkość i chwałę! Niech Bóg błogo­sławi Amerykę! - kapelan podniósł dłonie do góry, domagając się odpowiedzi. Chłopcy głośno powtórzyli ostatnie zdanie: “Niech Bóg błogosławi Amerykę!” W kaplicy stopniowo ucichło, tylko w uszach Chrisa dźwięczały echem okrzyki. Był niespokojny. Nie rozumiał, dlaczego ogarnia go podniecenie. Przemówienie kapelana było dla niego niejasne, ale udzieliła mu się emocja zawarta w jego słowach.

- Fragment Biblii na dziś - powiedział kapelan - pochodzi z Księgi Wyjścia. Mojżesz, który prowadził wybrany przez Boga naród, jest ścigany przez żołnierzy faraona. Z Boską pomocą przechodzi przez Morze Czerwone. Kiedy jednak żołnierze usiłują pójść w ich ślady, Bóg ich zatapia. - Kapelan otworzył Biblię t zaczerpnął tchu przed czytaniem. Zawahał się jednak na moment. - Z punktu widze­nia dzisiejszej polityki Morze Czerwone nie jest chyba najodpowied­niejszym przykładem naszej walki z komunizmem. Właściwsze byłoby “Morze Biało-Czerwono-Niebieskie” - Chris nie wiedział, co kape­lan ma na myśli, ale zobaczył, że instruktor siedzący w ławce na przedzie zaśmiał się dyskretnie, pamiętając, że znajduje się w ko­ściele. Kapelan wsunął okulary na nos i zaczął czytać. Kazanie zakończyło ponownym odśpiewaniem “Niech Bóg błogosławi Ame­rykę”, wojennego hymnu republiki i wreszcie chóralnym wykona­niem “Gwiaździstego sztandaru”.

Chris miał nadzieję, że teraz będzie mógł się pobawić, jednak ku swojemu przerażeniu dowiedział się, że po zakończeniu kazania w szkole bezwyznaniowej (tak to zostało nazwane) wszyscy chłopcy muszą podzielić się na grupy według wyznania. Luteranie będą kształcić się z luteranami, anglikanie z anglikanami, a prezbiterianie z prezbiterianami. Nie wiedział, do której grupy ma się przyłą­czyć, nie miał bowiem pojęcia, jaką religię wyznaje i co to w ogóle jest religia. Wraz z pozostałymi chłopcami wyszedł z kaplicy, niepew­nie rozglądając się dookoła, kiedy nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył rudowłosego, opalonego i piegowatego wychowawcę.

- Kilmoonie, pójdziesz ze mną - powiedział melodyjnym tonem nauczyciel. Przedstawił się jako O'Hara. - Tak, Kilmoonie, jestem Irlandczykiem, podobnie jak ty. Obaj jesteśmy K.R.

Widząc zmarszczone czoło chłopca, wychowawca wyjaśnił, o co chodzi. Chris dowiedział się, że istnieje Kościół Rzymskokatolicki. Tego dnia otrzymał również nieco informacji o Żydach. Różne grupy maszerowały w stronę swoich autokarów. Chris spojrzał na betono­wą drogę i dostrzegł samotnego chłopca wracającego do internatu.

- Dlaczego Saul nie musi iść do kościoła? - palnął bez zastano­wienia.

Wychowawca najwyraźniej nie zauważył, że Chris pominął w swo­im pytaniu formułkę “proszę pana”.

- Co? Aaa, Grisman. On jest Żydem. Dla niego niedziela wypada w sobotę.

Chris zastanawiał się nad tym podczas wchodzenia do autokaru. Niedziela w sobotę? Jaki to ma sens? Rozmyślał o tym, przejeżdżając przez wielką żelazną bramę. Był tu zaledwie kilka dni, a już stracił rachubę czasu. Wczorajszego wieczoru, tuż przed zaśnięciem plano­wał ucieczkę, lecz teraz świat na zewnątrz wydał mu się obcy i przerażający. Szeroko otwartymi ze strachu oczyma spoglądał na zatłoczone chodniki i ulice. Słońce raziło w oczy. Powietrze przeszy­wały dźwięki klaksonów. Chłopcom wydano surowy zakaz rozmów w czasie jazdy autokarem, nie mówiąc już o strojeniu min do przechod­niów lub robieniu czegokolwiek, co mogłoby zwrócić na nich uwagę. W nienaturalnej ciszy, zakłócanej jedynie przytłumioną pracą silni­ka, Chris patrzył prosto przed siebie, podobnie jak pozostali chłopcy. Czuł się wyobcowany i rozstrojony. Bardzo chciał wrócić już do szkoły i rutynowych zajęć.

Autokar zatrzymał się przed kościołem, podobnym - z uwagi na wieże - do zamku. Na samym szczycie jednej z nich umieszczony był krzyż. Biły dzwony. Do wnętrza wchodziło mnóstwo odświętnie ubra­nych ludzi. Pan O'Hara ustawił chłopców parami i wprowadził ich do środka. Wewnątrz panował półmrok i chłód. Gdy pan O'Hara prowadził ich w stronę bocznej nawy, Chris usłyszał, jak jakaś kobie­ta szepce:

- Czyż nie jest im ślicznie w tych mundurkach? Spójrz na tego malucha! Czyż nie jest słodki? - Chris nie był pewny, czy kobieta miała na myśli jego, ale poczuł się zakłopotany. Pragnął rozpłynąć się w tłumie.

Ogrom kościoła sprawił, że poczuł się nawet mniejszy niż w rze­czywistości. Wpatrywał się w gotyckie sklepienie (nigdy w życiu nie widział wyższego), przecięte belkami wspierającymi, z którego zwie­szały się lampy. Z przodu zobaczył czerwone światło migoczące nad ołtarzem i płonące świece. Ołtarz przykryty był sztywnym białym płótnem. Małe błyszczące złote drzwiczki na ołtarzu wydawały się skrywać jakąś tajemnicę.

Jednak coś najbardziej szokującego wisiało nad ołtarzem. Chrisowi zaparło dech w piersiach, poczuł, że się dusi. Ukląkł i żeby opanować drżenie rąk, chwycił się oparcia z przodu. Nigdy jeszcze tak bardzo się nie bał. Za ołtarzem wisiała figura smukłego, cierpią­cego w agonii mężczyzny, z rękoma i nogami przybitymi do krzyża. Z głowy sterczało mi coś, co wyglądało na gwoździe. Z ciętej rany na boku spływała krew.

Ogarnięty paniką, rozejrzał się dookoła. Dlaczego inni chłopcy nie wydawali się zaszokowani widokiem rzeźby? Podobnie ci ludzie “z zewnątrz” - tak już zaczynał o nich myśleć - dlaczego oni z przera­żeniem w oczach nie patrzyli na postać? Cóż to za miejsce? Stłumił w sobie pytania i usiłował pojąć, o co tu chodzi.

Pan O'Hara strzelił palcami; starsi chłopcy natychmiast powstali z klęczek i usiedli w ławkach. Chris poszedł w ich ślady. Jego prze­rażenie wzrosło, kiedy odezwały się organy, napełniając kościół dziwnymi dźwiękami. Chór zaczął śpiewać w obcym języku i Chris niczego nie rozumiał. Do ołtarza podszedł ksiądz w kolorowym orna­cie, a za nim dwóch chłopców w białych szatach. Stanęli zwróceni twarzami do małych złotych drzwiczek, plecami zaś do ludzi i zaczęli przemawiać do posągu. Chris miał nadzieję, że ktoś mu to wszystko wyjaśni - chciał się dowiedzieć, dlaczego przybito do krzyża tego człowieka.

Nie mógł jednak zrozumieć słów księdza. Brzmiały bez sensu, niczym żargon: - Confiteor Deo omnipotenti...

Podczas całej drogi powrotnej do szkoły Chris czuł się zagubiony. Ksiądz powiedział do zebranych kilka słów po angielsku o Jezusie Chrystusie (tak najwyraźniej nazywał się ów człowiek przybity nad ołtarzem), ale Chris nie dowiedział się, kim on był. Pan O'Hara wspomniał, że w przyszłym tygodniu Chris zacznie chodzić do szkółki niedzielnej - może tam, pomyślał Chris, wszystko się wyjaśni. Teraz jednak westchnął z ulgą, kiedy autokar minął bramę szkoły imienia Franklina i skierował się w stronę internatu. Po nieprzyjemnym doświadczeniu z pobytem na zewnątrz, a zwłaszcza w przerażającym kościele z równie przerażającą figurą, cieszył się z powrotu. Rozpoznawał już kilku chłopców. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy będzie mógł usiąść na swoim łóżku. Czuł się bezpieczny i spokojny znając dokładny rozkład dnia. Lunch podano o czasie. Był głodny. Nieomal połknął hamburgera z frytkami, popijając kilkoma szklan­kami mleka. Domyślał, że dobrze jest być z powrotem w domu i nagle zamarł, uświadamiając sobie, jakie słowo przemknęło mu przez myśl. Dom? A co z domem na Calcanlin Street? Co z matką? Znów poczuł się niewyraźnie. Ogarnęło go przeczucie, że pozostanie tu przez długi czas. Zerknął przez stół w stronę Saula, który siedział na honorowym miejscu w środku, i powiedział sobie w duchu, że jeśli to ma być jego dom, lepiej będzie jeżeli się przystosuje. Potrzebował przyjaciół. Chciał zaprzyjaźnić się z Saulem. Ale jak tego dokonać, skoro Saul jest większy, silniejszy i szybszy - a przede wszystkim ma karty baseballowe?

IX.

Odpowiedź na to pytanie uzyskał następnego dnia, podczas zajęć na pływalni. Teraz już tak się nie wstydził swojej nagości. Kiedy instruktor polecił im kopać nogami wodę w taki sposób, jak to czynił Saul, serce zabiło Chrisowi mocniej z zadowolenia. Potrafię! - ucie­szył się. Naprawdę to potrafię.

- Dobrze, Kilmoonie - pochwalił go instruktor. - Trzymaj nogi wyprostowane. Uderzaj mocno i równomiernie. Tak jak Grisman.

Pozostali chłopcy spojrzeli zdziwieni na Chrisa, jakby nie wie­dzieli o jego istnieniu aż do momentu, kiedy pochwalił go instruktor. Chris zarumienił się i uderzał mocniej. Czuł, że duma rozpiera mu pierś. Zerknął wzdłuż krawędzi basenu i zauważył, że Saul patrzy w jego stronę, jakby zaciekawiony, kto to taki Kilmoonie i czy napra­wdę uderza wodę tak dobrze, jak powiedział instruktor. Przez chwi­lę, podczas gdy inni chłopcy nie przestawali chlapać, Saul i Chris patrzyli sobie prosto w oczy. Chrisowi wydawało się, że Saul uśmie­cha się do niego, jak gdyby łączył ich wspólny sekret.

Po zajęciach na pływalni wszyscy drżąc z zimna, pośpieszyli do szatni, gdzie na kołkach wisiały ich szare koszule i spodnie. Chris chwycił z wieszaka w kącie ręcznik i zaczął się wycierać, podskaku­jąc, skulony, na chłodnych kafelkach posadzki. Zdziwił się słysząc gniewny glos:

- Gdzie są moje karty?

Zaskoczony Chris odwrócił się i zobaczył, że Saul gorączkowo obmacuje swoje ubranie. Wpatrywali się w niego wszyscy pozostali.

- Nie ma ich! - Saul oskarżycielsko zwrócił się w stronę grupki chłopców. - Kto ukradł moje...?

- Żadnych rozmów - ostrzegł go instruktor.

- Ale moje karty! Były w kieszeni! Ktoś musiał je...

- Grisman! Powiedziałem: żadnych rozmów. Zdenerwowany Saul stracił jednak panowanie nad sobą. - Chcę dostać swoje karty z powrotem!

Instruktor sztywno podszedł w jego stronę i zatrzymał się złowro­go z rękami opartymi na biodrach szeroko rozstawionych nóg.

- Chcę dostać swoje karty z powrotem, proszę pana!

Rozgorączkowany Saul otwierał i zamykał usta, nie mogąc wydu­sić z siebie głosu.

- No, dalej Grisman, powtórz! Proszę pana!

Saul opuścił brodę i mrugając oczami, oszołomiony i wściekły zarazem, powiedział:

- Proszę pana!

- Tak już lepiej. O jakich kartach mówiłeś?

- O moich kartach baseballowych. - I dodał szybko: - Proszę pana. Były w mojej...

- Karty baseballowe? - instruktor wydął wargi. - W wyposażeniu szkoły nie ma takich kart. Skąd je masz?

Zamglone oczy Saula wezbrały łzami.

- Zabrałem je ze sobą do szkoły. - Przełknął ślinę. - Proszę pana. Miałem je w kieszeni spodni i...

- Nie miałeś prawa zatrzymywać niczego, co z sobą przyniosłeś do szkoły. Tutaj nie ma zabawek, Grisman. Tu nie posiada się przed­miotów. Można mieć tylko to, na co zezwala regulamin.

Chris poczuł ucisk w żołądku. Wstydził się za Saula, który skinął posłusznie głową i opuściwszy głowę zaczął płakać. Pozostali chło­pcy wstrzymali oddech.

- A poza tym, Grisman, skąd masz pewność, że to jeden z kolegów klasowych ukradł twoje cenne karty baseballowe? Nielegalne karty baseballowe? Skąd wiesz, że to nie ja?

Saul podniósł zalaną łzami twarz i pociągając nosem wykrztusił:

- Tak było, proszę pana?

Chris wiercił się niespokojnie w zmrożonej ciszy.

- Powinienem powiedzieć, że tak. Choćby po to, by zaprowadzić tu porządek - powiedział w końcu instruktor. - Ale to nie ja. Gdyby to mnie wpadły w ręce te śmieszne karty, z pewnością nie oddałbym ci ich. Musiał je ukraść któryś z twoich kolegów.

Saul odwrócił się w stronę pozostałych chłopców i przyjrzał im się zmrużonymi, zaczerwienionymi od płaczu oczami. Twarz stężała mu w wyrazie nienawiści. Chris nie zabrał kart, poczuł się jednak winny, kiedy Saul przeszył go wzrokiem, zanim przeniósł spojrzenie na kolejnych chłopców. Drżały mu usta.

- Doszło tu do złamania wielu przepisów - warknął instruktor. - Nie powinieneś mieć tych kart, ale jeżeli już tak się stało, powinie­neś przestrzegać innej reguły: skoro ukrywasz jakiś sekret, upewnij się, że nikt inny o nim nie wie. Jest jeszcze jedna ważniejsza zasada i odnosi się ona do was wszystkich. Nigdy nie okradajcie swoich kolegów z grupy. Komu będziecie mogli ufać, jeżeli nie sobie? - Głos mu stwardniał: - Jeden z was jest złodziejem. Mam zamiar dowie­dzieć się, kto. Ustawcie się w szeregu - warknął.

Drżeli. Instruktor obrzucił ich groźnym spojrzeniem i przeszukał im ubrania.

Ale kart nie znalazł.

- Gdzie one są, Grisman? U nikogo ich nie znalazłem. Niepo­trzebnie narobiłeś zamieszania. Musiałeś je zgubić gdzieś indziej.

Saul nie potrafił opanować płaczu.

- Wiem, że były w moich spodniach.

- Mówi się: proszę pana. - Saul podskoczył. - I jeśli jeszcze raz zobaczę te karty lub tylko o nich usłyszę, staniesz się najbardziej pożałowania godnym osobnikiem w tej szkole. Co się z wami dzieje? Ruszać się! Kończyć ubieranie!

Chłopcy pośpiesznie zaczęli wypełniać polecenie. Chris wciągnął spodnie i obserwował, jak Saul zapina koszulę, obrzucając wszy­stkich gniewnym spojrzeniem. Domyślił się, o co mu chodzi: Saul szukał wybrzuszeń w ubraniach; myślał, że instruktor niewystarcza­jąco dokładnie je przeszukał. Podczas gdy instruktor zamykał drzwi prowadzące na basen, Saul podszedł do jednego z chłopców i uważ­nie przyjrzał się jego kieszeni. Chłopiec wyciągnął chusteczkę i wydmuchał nos.

Instruktor odwrócił się i krzyknął: - Jeszcze nie jesteś ubrany, Grisman?

Ten pośpiesznie wciągnął spodnie i zawiązywał sznurowadła. Łzy kapały mu na koszulę.

- Zbiórka - zarządził instruktor.

Chłopcy ustawili się w szeregu. Saul podbiegi, zapinając po dro­dze pasek. Kiedy wracali do internatu, wydawało się, że runął doty­chczasowy świat zbudowany wokół Saula. Kilku chłopców okazało wprawdzie współczucie:

- Rany, ale szkoda! Co za parszywy numer! Kto mógłby być tak podły, żeby ukraść ci karty?

Jednak chłopcy nie tłoczyli się wokół Saula, tak jak to tej pory. Nikt już nie starał się przyciągnąć jego uwagi.

Saul też nie palił się do bliższego kontaktu z grupą. W internacie trzymał się na uboczu. Podczas kolacji opuścił swoje honorowe miejsce pośrodku stołu; wolał usiąść przy końcu. Nie odzywał się do nikogo. Chris potrafił to zrozumieć. Jeżeli oni odcinali się od niego, on nie pozostanie im dłużny. Tylko jeden chłopiec ukradł karty, ale Saul nie miał pojęcia, który. W konsekwencji winę zrzucił na wszy­stkich. Chłopcy zaś odkryli, że i Saul ma swoje słabe strony. Posunął się nawet do tego, żeby płakać, a to czyniło go takim samym dziecia­kiem, jak reszta. To karty decydowały o tym, że był kimś innym. Bez nich wprawdzie też był wyższy, mocniejszy i szybszy niż cała reszta - ale utracił swoją moc. Gorzej, bo załamując się publicznie, wprawił ich w zakłopotanie.

Wkrótce klasa miała już innych chwilowych bohaterów. Podczas zajęć na basenie kilku chłopców wyrównało osiągnięcia Saula, być może dlatego, że ten nie przejawiał zbytniego entuzjazmu. Przestało go to bawić. Za każdym razem kiedy Chris szedł na zajęcia na pływal­ni, nie przestawał zastanawiać się nad tym, co wydarzyło się tamtego dnia w szatni. Kto ukradł karty? Obserwował gniewny błysk w oczach Saula podczas ubierania się w szatni. Wyglądało na to, że Saul za każdym razem na nowo przeżywa swoja stratę i upokorzenie.

Jeszcze jedna zagadka nie dawała spokoju Chrisowi. W jaki sposób ukradziono karty? Instruktor przeszukał wszystkie ubrania chłopców, jakim cudem więc zniknęły? Nagle ogarnęło go podniecenie - coś przyszło mu do głowy.

Nie mógł doczekać się chwili, kiedy powie o tym Saulowi, jednak przypomniał sobie, co wydarzyło się po jego nieszczęsnej wzmiance o Babe Ruth. Powstrzymał się wiec w obawie przed wyśmianiem w razie pomyłki. Czekał na okazję, by udowodnić swoje podejrzenia.

Następnego dnia, kiedy jego klasa wracała ze szkoły, do internatu, trzymał się z tyłu. Nie zauważony przez nikogo, pobiegł do szatni w podziemiach sali gimnastycznej. Przeszukał miejsca pod ławkami i za szafkami na sprzęt. Pomiędzy rurą a ścianą pod zlewem znalazł karty. Czuł, że drży, kiedy trzymał je w dłoni. Ktokolwiek ukradł karty, musiał obawiać się przeszukania wszystkich uczniów. Ukrył je więc w szatni, najwyraźniej planując wrócić po nie w bardziej dogodnym momencie. Chris włożył karty do kieszeni i popędził do internatu, żeby wręczyć je Saulowi. Już wyobrażał sobie jego radość. Teraz na pewno zostaną przyjaciółmi.

W przeciwieństwie do reszty grupy, Chris w dalszym ciągu chciał się z nim zaprzyjaźnić. Od samego początku czuł do niego sympatię jak do brata i nigdy nie zapomniał tego popołudnia na pływalni, kiedy instruktor pochwalił go, że uderza nogami równie dobrze, jak Saul. Wtedy to Grisman odwrócił się w jego stronę i posłał mu uśmiech, jakby coś ich łączyło. Teraz jednak Saul otoczył się murem niechęci, który był w stanie zburzyć jedynie podarunek z kart.

Kiedy Chris dotarł do internatu, ogarnęły go wątpliwości. Karty zginęły tydzień temu. Dlaczego chłopiec, który je ukradł, nie wrócił po nie? Zatrzymał się na schodach i zrozumiał dlaczego. Złodziej uświadomił sobie, że nikomu nie będzie mógł ich pokazać. Bawić się nimi też będzie musiał w samotności i tajemnicy przed innymi. W przeciwnym razie sprawa rozniesie się, dowie się o tym Saul i pojawią się problemy. Wybrzuszenie w kieszeni spodni napełniło go teraz niepokojem. Mimo że nie ukradł kart, mogło wyglądać, że to on zrobił. Właśnie jego Saul obarczyłby winą. W końcu jakim sposobem Chris dowiedział się, gdzie były?

Ogarnęła go panika. Musi pozbyć się kart. W łaźni w podziemiach internatu przyszła mu myśl, że schowa je pod umywalką, podobnie jak złodziej. Co się jednak stanie, jeżeli odkryje je sprzątaczka albo jakiś chłopiec upuści grzebień i zajrzy pod umywalkę? Nie, potrzebował skrytki poza czyimkolwiek zasięgiem. Spojrzał w górę i zauważył podczepione do sufitu, owinięte azbestem rury z gorącą wodą. Wspiął się na pulpit do czyszczenia butów, następnie na przymoco­wane do ściany metalowe półki na ręczniki i wcisnął karty między rurę a sufit. Zdenerwowany, zszedł na dół ł odetchnął z ulgą - nikt go nie zauważył. Teraz pozostało mu jedynie znaleźć sposób na zwróce­nie kart Saulowi, nie ryzykując samemu posądzenia o kradzież.

Przez całą noc nie spał, rozmyślając nad tym. Musi być jakiś sposób.

Następnego dnia Saul również spoglądał na wszystkich spode łba. Po obiedzie Chris podszedł do niego.

- Wiem, kto ci ukradł karty.

- Kto? - gniewnie zapytał Saul.

- Instruktor pływania.

- Powiedział, że to nie on.

- Kłamał. Widziałem, jak daje je naszej nauczycielce. Wiem, gdzie je wsadziła.

- Gdzie?

Podszedł do nich wychowawca.

- Powinniście odpoczywać w swo­jej sali, chłopcy - powiedział i odprowadził ich do internatu.

- Powiem ci później - wyszeptał Chris, kiedy wychowawca spoj­rzał w inną stronę.

Po lekcjach Saul popędził do Chrisa. - No mów, gdzie one są?

Chris kazał mu wrócić do budynku szkolnego i pilnować korytarza, podczas gdy on wślizgnie się do klasy. - Schowała je do biurka.

- Jest zamknięte - zauważył Saul.

- Wiem, jak je otworzyć. - Chris zostawił Saula w korytarzu. Widział, jak nauczycielka wychodziła ze szkoły, założył więc, że bez­piecznie może wrócić do klasy. Nie usiłował włamywać się do biur­ka, odczekał jedynie wystarczającą ilość czasu, aby na to wyglądało. Wreszcie wyszedł do Saula na korytarz.

- Masz? - niecierpliwie zapytał Saul.

Zamiast odpowiedzi Chris gestem nakazał mu iść za sobą po schodach. Wyciągnął karty zza paska spodni, kiedy w pobliżu nie było nikogo. Wcześniej wyjął je ze skrytki między rurą a sufitem w umywalni internatu.

Saul był wniebowzięty. Nagle, zaintrygowany, zmarszczył brwi.

- Jak udało ci się otworzyć szufladę biurka?

- Kiedyś ci pokażę. Masz z powrotem swoje karty. To ja je znala­złem. Po prostu pamiętaj, kto ci pomógł - to wszystko.

Ruszył w stronę wyjścia.

- Dzięki - rzucił za jego plecami Saul.

- To nie było nic trudnego - wzruszył ramionami Chris.

- Poczekaj.

Chris odwrócił się. Saul podszedł do niego ze zmarszczonym czo­łem, jakby podejmował właśnie ważką decyzję. W męce grzebał wśród kart; podał jedną z nich Chrisowi.

- Masz.

- Ale...

- Bierz.

Chris zerknął na kartę. Babe Ruth. Czuł, że uginają się pod nim kolana.

- Dlaczego mi pomogłeś? - zapytał Saul.

- Dlatego. - To magiczne słowo wystarczało za każdą odpowiedź. Nie potrzebował dodawać: “Bo chcę być twoim przyjacielem”.

Zakłopotany Saul spojrzał na podłogę.

- Jeżeli chcesz, mogę poka­zać ci, jak lepiej uderzać wodę nogami.

Chris skinął głową. Czuł, jak łomocze mu serce. Teraz przyszła jego kolej na podjęcie decyzji. Sięgnął do kieszeni. - Bierz.

- Podał Saulowi czekoladkę. “Baby Ruth”.

Saul otworzył oczy ze zdziwienia.

- W szkole słodycze są zabronio­ne. Skąd ją masz?

- A jak ty wniosłeś karty?

- To tajemnica.

- To samo odnosi się do moich czekoladek. - Chris zaszurał buta­mi. - Ale powiem tobie, jeżeli ty powiesz mnie. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.

X.

Nie było wątpliwości, że Chris ukrywał jakiś sekret. W dniu kiedy wychowawczyni prowadziła chłopca do budynku administracyjne­go, bał się, że czeka go kara. Na drżących nogach wszedł do gabinetu. Zrazu wydawało się, że nikogo tam nie ma. Wtem, zaskoczony, zauwa­żył wyglądającego przez okno mężczyznę. Był wysoki i chudy. Miał na sobie czarny garnitur, a kiedy się odwrócił, Chris zamrugał w zdu­mieniu powiekami. Rozpoznał ziemistą twarz mężczyzny, który go tu przywiózł.

- Cześć, Chris - powiedział cichym głosem przybysz. Uśmiechnął się. - Miło znów cię widzieć.

Chris usłyszał, jak za jego plecami wychowawczyni wychodzi z gabinetu i zamyka drzwi. Niespokojnie wpatrywał się w mężczyznę, który nie przestawał się uśmiechać.

- Pamiętasz mnie, prawda? Eliot jestem.

Chris skinął głową.

- Oczywiście, że pamiętasz. Przyjechałem, żeby się dowiedzieć, jak ci idzie. - Eliot podszedł bliżej. - Wiem, że szkoła musiała ci wydawać się dziwna i obca, ale przyzwyczaisz się do niej. - Zachicho­tał. - Przynajmniej przyzwyczaiłeś się już do jedzenia. Wygląda na to, że przybyło ci kilka kilo. - Wciąż nie przestając się uśmiechać, pochylił się, tak że Chris nie musiał już zadzierać głowy do góry. - Jest jeszcze inny powód mojego przyjazdu. - Teraz patrzył wprost w oczy Chrisa.

Chłopiec przestąpił z nogi na nogę.

- Obiecałem, że będę cię odwiedzać. - Eliot położył mu dłonie na ramionach. - Chcę, żebyś wiedział, że dotrzymuję obietnic. - Sięgnął do kieszeni. - I obiecałem ci przynieść więcej czekoladek. - W dłoni trzymał dwa batony “Baby Ruth”.

Serce Chrisa zabiło mocniej. Po krótkim pobycie w szkole wie­dział, jak cenne są słodycze. Do internatu można je było jedynie przemycić. Wpatrywał się w nie pożądliwie. Powoli i z namaszczeniem Eliot wręczył je chłopcu.

- Obiecuję, że za każdym razem, kiedy przyjadę cię odwiedzić, przywiozę je. Możesz na to liczyć. Chcę, żebyś wiedział, że masz przyjaciela. Jestem dla ciebie niczym ojciec. Zaufaj mi. Licz na mnie.

Chris wsunął jedną z czekoladek do kieszeni, niejasno zastana­wiając się, jak ją wykorzysta. Teraz jeszcze tego nie wiedział. Prze­niósł wzrok z drugiego batonu na uśmiechniętego Eliota.

- Ależ oczywiście. Zjedz ją. Smacznego. - Mężczyzna mrugnął do niego.

Chris rozdarł opakowanie i ugryzł kawałek. Nagle poczuł się bardzo samotny. Nie mogąc się powstrzymać, zarzucił Eliotowi ra­miona na szyję i zaniósł się rozpaczliwym płaczem.

XI.

Eliot z reguły odwiedzał go dwa razy w tygodniu, choć zdarzało się, że nie było go przez pół roku. Jednak, zgodnie z obietnicą, zawsze przynosił czekoladki “Baby Ruth”. Chris wiedział już, że ponura atmosfera szkoły nie jest taka straszna, bo jest ktoś, na kogo zaintere­sowanie i troskliwość zawsze może liczyć. Eliot, załatwił Chrisowi przepustki ze szkoły na mecze bokserskie i tenisowe. Chodzili też do restauracji Howarda Johnsona na czekoladowe lody z bitą śmietaną, orzechami i owocami. Eliot nauczył Chrisa gry w szachy. Zabierał go też do swojego wielkiego domu w Falls Church w Wirginii, gdzie Chris mógł podziwiać olbrzymie krzesła i kanapy, gigantyczną jadal­nię i przestronne sypialnie. To Eliot pokazał mu wspaniałe róże w szklarni. Zaintrygowany Chris wąchał kwiaty, których woń kojarzyła mu się z nabożeństwem wielkanocnym.

Jego przyjaźń z Eliotem utrwalała się, podobnie jak przyjaźń z Saulem. Chłopcy stali się nierozłączni. Chris częstował Saula “Baby Ruth”, a on w rewanżu dzielił się swoimi umiejętnościami w base­ballu, futbolu amerykańskim i koszykówce. Saul, urodzony sporto­wiec, miał kłopoty z matematyką i językami obcymi, tak więc wzoro­wy uczeń, Chris, pomagał mu w nauce i przygotowaniu do egzami­nów. Uzupełniali się nawzajem. Czego jeden z nich nie był w stanie zgłębić, z pewnością potrafił drugi. Razem byli nie do pokonania. Saul znów stał się obiektem zazdrości ze strony grupy. Ale Chris też.

Do szczęścia brakowało Chrisowi tylko jednego.

Następna wizyta Eliota wypadała w pierwszy weekend lipca.

- Chris, jutro jest Święto Niepodległości. Wiesz co? Może byśmy się tak wybrali do miasta na wielki pokaz ogni sztucznych?

Chrisowi zabiło serce.

Ale Eliot wyglądał na zmartwionego. - Zastanawiałem się nad czymś. Tylko powiedz mi prawdę. Mów szczerze, nie będę się gnie­wać.

Chris nie wiedział, o co mu chodzi.

- Myślałem o tych wycieczkach, na które cię zabieram.

Chłopca ogarnął strach.

- Nie będziemy już więcej jeździć?

- Nie, dobry Boże, zbyt wiele dla mnie znaczą. - Eliot roześmiał się i potargał włosy Chrisowi. - Zastanawiałem się jednak nad czymś. Założę się, że strasznie się nudzisz, kiedy przebywasz tylko z doro­słym. I musisz mieć dość spoglądania wciąż na tę samą starą twarz. Właśnie przyszło mi do głowy, no cóż... może chciałbyś zabrać ze sobą jakiegoś kolegę? Masz przyjaciela, prawdziwego przyjaciela, z któ­rym chciałbyś się wybrać? Kogoś, kto ci jest naprawdę bliski niczym członek rodziny? Nie miałbym nic przeciwko temu.

Chris nie mógł uwierzyć w swoje szczęście: może być naraz z dwiema najważniejszymi mu osobami na świecie. Zawsze bolało go, że nie może dzielić z Saulem swoich przywilejów, a zarazem był tak dumny ze swojej przyjaźni z Saulem, że chciał, by Eliot go poznał.

- Jasne! - krzyknął podniecony, z rozpromienionym wzrokiem.

- W takim razie na co czekasz? - uśmiechnął się Eliot.

- Nie odejdziesz stąd?

- Nie ruszę się z miejsca.

Nie mogąc się już doczekać, Chris zerwał się z ławki, na której siedzieli przed zbrojownią.

- Saul! Wiesz co? - krzyknął, słysząc za plecami chichot Eliota.

Od tamtej pory Saul zawsze brał udział w wyprawach. Chris czuł, że przepełnia go radość, bo Eliot zaaprobował jego przyjaciela.

- Miałeś rację. To prawdziwy przyjaciel, Chris. Dokonałeś doskonałe­go wyboru. Jestem z ciebie dumny. Eliot przynosił teraz batony “Baby Ruth” obu chłopcom. A na święto Dziękczynienia zabrał obu do swojego domu. Pozwolił im też na wycieczkowy lot samolotem.

- Wiesz, Chris, niepokoi mnie tylko jedno. Mam nadzieję, że nie jesteś zazdrosny, kiedy częstuję Saula czekoladkami lub jestem dla niego troskliwy. Nie chciałbym, żebyś myślał, że cię zaniedbuję. Jesteś mi bliski niczym rodzony syn. Kocham cię i zawsze będziemy razem. Jeżeli chcę, żeby Saul czuł się dobrze, to dlatego, żebyś ty czuł się dobrze - bo on jest twoim przyjacielem i należy do rodziny.

- Rany, nie potrafiłbym być zazdrosny o Saula.

- A więc rozumiesz. Wiedziałem, że tak będzie. Ufasz mi.

W każdy sobotni wieczór, przez wiele następnych lat w szkole pokazywano różne filmy, choć pod pewnym względem wszystkie były jednakowe. “Okrzyk bojowy”, “Piaski Iwo Jima”, “Dziennik z Guadalcanal”, “Koń Francis idzie do West Point”, “Koń Francis w Marynarce”. - Jak się widzi tego “konia, który mówi”, służba w wojsku wydaje się jednym pasmem uciech - mawiali chłopcy. - “Ludzie żaby”, “Powrót do Bataan”, “Szwadron”, “Przyczółek”, “Strefa walki”, “Pole bitwy”. “Stanowisko bojowe”. Na zajęciach ze starożytnej historii uczyli się o podbojach Aleksandra Wielkiego i wojnach gallijskich Cezara. Na lekcjach z historii Ameryki dowie­dzieli się o wojnie narodowowyzwoleńczej, wojnie z roku 1812 i o wojnie secesyjnej. Podczas zajęć z literatury omawiali “Komu bije dzwon” i “Cienką czerwoną linię”. Nie przeszkadzał im ten powta­rzający się ciągle motyw, ponieważ książki wypełnione były bohaterskimi czynami i emocjonującą akcją. Z równym entuzjazmem pod­chodzili do strzelania, zajęć z taktyki, marszy na orientację i innych ćwiczeń, które uprawiali na lekcjach przysposobienia obronnego. Uwielbiali gry wojenne. Zarówno w klasach szkolnych, jak i podczas zajęć sportowych zachęcano ich do współzawodnictwa, do wykaza­nia, który jest sprytniejszy, silniejszy, szybszy, lepszy. I nie mogli nie zauważać obcych, którzy pojawiali się dyskretnie na widowni w sali gimnastycznej, obok boiska do gry w futbol czy nawet w sali lekcyj­nej. Czasami obcy nosili mundury, czasami nie. Dyskretnie, spod zmrużonych powiek przyglądali się im, porównywali ich i oceniali.

XII.

Czekoladowe batony. To z ich powodu w roku 1959 Saulowi nada­rzyła się okazja uratować Chrisowi życie. Mieli po czternaście lat - i choć o tym nie wiedzieli, skończył się właśnie pewien okres ich przygód, a zaczął następny. Dzięki otrzymywanemu od Eliota kie­szonkowemu założyli interes: przemycali czekoladki do szkoły, a w zamian za to chłopcy w internacie zmywali za nich naczynia w kuchni i wykonywali inne równie męczące zajęcia. Dziesiątego grud­nia, po zgaszeniu świateł, wyśliznęli się z internatu i po przejściu przez ośnieżony plac znaleźli się w odosobnionym miejscu pod wy­sokim kamiennym murem. Saul stanął na ramionach Chrisa i wspiął się w górę. Chris chwycił wyciągniętą dłoń i wciągnął się w ślad za nim. W świetle gwiazd leżeli na murze i poprzez obłoki pary wylatu­jące z ust spoglądali z góry na ciemną ulicę.

Nie dostrzegli nikogo. Pierwszy opuścił się Saul. Nagle Chris usłyszał jego jęk i spojrzał zdziwiony w dół. Saul przewrócił się na plecy i zsuwał bezwładnie w półmrok ulicy.

Chris nie miał pojęcia, dlaczego. Szybko zeskoczył przyjacielowi na pomoc, podkurczając nogi, by zamortyzować wstrząs. W momen­cie lądowania zorientował się, że coś jest nie tak. Nogi uciekły mu do przodu, tak jak Saulowi. Uderzył głową w chodnik i zjechał na jezdnię. Niejasno zrozumiał, że w ciągu dnia słońce stopiło śnieg, który mróz po zmroku zmienił w lód. Mimo rozpaczliwych wysiłków nie udało mu się zahamować poślizgu i uderzył butami leżącego Saula, wypychając go dalej na jezdnię.

Nagle zamarł słysząc dzwonienie tramwaju, który wyjechał zza zakrętu i z zapalonymi światłami zbliżał się w ich kierunku. Koła dudniły po oblodzonych szynach. Chris dostrzegł za szybą otwarte w krzyku usta motorniczego, jedną ręką targającego linkę dzwonka, a drugą szarpiącego dźwignię. Zapiszczały hamulce, lecz koła toczyły się dalej. Chris usiłował wstać, ale oszołomiony uderzeniem w gło­wę, upadł znowu. Oślepiło go światło reflektorów.

Saul rzucił się do niego, chwycił za kurtkę i odciągnął w stronę krawężnika. Cień tramwaju przemknął tuż obok, a podmuch owionął drżącego Chrisa.

- Przeklęte bachory! - wrzasnął przez okno motorniczy. Tramwaj mknął dalej ulicą, nie przestając dzwonić.

Chris usiadł na oblodzonym krawężniku. Oddychał głęboko, zwiesi­wszy głowę między kolana. Saul oglądał skaleczoną potylicę Chrisa.

- Za bardzo krwawi. Musimy wracać do internatu.

Z największym trudem Chris wspiął się na mur. Na schodach w internacie omal nie przyłapał ich wychowawca. W półmroku umy­walni Saul przemył, najlepiej jak potrafił, ranę, a następnego dnia Chris zapytany przez nauczyciela, skąd wziął się strup na głowie, odparł, że spadł ze schodów. I na tym zakończyłaby się cała historia, gdyby pominąć fakt, że ta przygoda jeszcze zacieśniła łączące ich więzy. Żaden z chłopców nie mógł przewidzieć konsekwencji owego zdarzenia.

Dziesięć dni później, kiedy ponownie przeleźli przez mur i kiero­wali się w stronę sklepów po drugiej stronie parku Fairmont, napo­tkali na swej drodze młodzieżowy gang.

Najstarszy z chłopaków chwycił Chrisa za kieszeń i zażądał pie­niędzy.

Zdenerwowany Chris odepchnął go i nawet nie zauważył pięści, która uderzyła go w brzuch. Przez zamglone oczy widział, jak dwóch innych członków gangu łapie Saula za ramiona ód tyłu, a czwarty bije go w twarz. Trysnęła krew.

Chris nie był w stanie złapać oddechu, jednak usiłował rzucić się przyjacielowi na pomoc. W tym momencie pięść rozcięła mu wargę. Upadł na ziemię; poczuł uderzenie butem w ramię. Inni kopali go po plecach, żebrach i piersi.

Pod wpływem ciosów turlał się po ziemi, wijąc z bólu. Jak przez mgłę słyszał przytłumione razy.

Wreszcie bicie się skończyło. Gang zabrał im pieniądze. Chris leżał wśród krwawych plam na śniegu i przez zamglone oczy wpatry­wał się w odchodzących napastników. Z trudem zachowywał przyto­mność, jednak mimo to coś go zastanowiło.

Nie był pewny, o co chodzi - może coś związanego z...

Swoje spostrzeżenia uporządkował w głowie dopiero wówczas, kiedy kuśtykających z powrotem do szkoły znalazł policyjny samo­chód patrolowy. Policjanci zawieźli ich na ostry dyżur do szpitala, a następnie do izby chorych w szkole.

Członkowie gangu wyglądali, zdaniem Chrisa, bardziej na doro­słych niż na młodocianych chuliganów. Mieli zbyt porządnie i krótko przystrzyżone włosy; ich wysokie buty, dżinsy i skórzane kurtki były zastanawiające nowe. Poza tym odjechali drogim samochodem.

Skąd byli tacy pewni, że mamy pieniądze? - pomyślał Chris. Przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni wraz z Saulem przełazi przez mur - wtedy gdy Saul wyciągnął go spod kół tramwaju - i zastanowił się, czy wówczas gang też na nich czekał. Ktoś przerwał mu rozmyślania. Na widok spiesznie wkraczające­go do izby chorych Eliota, rozciągnął mimo bólu spuchnięte wargi w uśmiechu.

- Przyjechałem najszybciej, jak mogłem - powiedział zdyszanym głosem Eliot, ściągając czarny płaszcz i filcowy kapelusz. Płatki śniegu topiły mu się na ubraniu. - Powiedziano mi dopiero... Boże, wasze twarze! - Przerażone spojrzenie wędrowało od Chrisa do Saula. - Wyglądacie, jakby pobito was pałkami. To cud, że żyjecie! - Przyglądał im się uważnie, z wyrazem oburzenia na twarzy.

- Używali jedynie pięści - odparł Saul słabym głosem. Miał posi­niaczoną i spuchniętą twarz. - I butów. Nie były im potrzebne pałki.

- Wasze oczy. Podejdą materią na długie tygodnie - skrzywił się Eliot. - Nawet nie wiecie, jak mi przykro. - W jego głosie pojawiła się bardziej surowa nuta. - Choć właściwie sami się o to prosiliście. Dyrektor powiedział mi, dlaczego wymykacie się ze szkoły. Kupuje­cie słodycze. To tak wykorzystujecie pieniądze, które wam daję?

Chrisa ogarnął wstyd.

- Nieważne. Nie jest to najlepszy czas na roztrząsanie tego tema­tu. Bardziej potrzebne jest wam współczucie, niż wykład. Skoro już doszło do bójki, to mam nadzieję, że nabiliście im kilka guzów, co?

- Nawet ich nie tknęliśmy - wymamrotał Saul.

Eliot spojrzał na nich zdziwiony.

- Myślałem, że w szkole macie zajęcia z boksu. Jesteście twardymi chłopakami, widziałem was na boisku. Chcecie powiedzieć, że nie trafiliście ich ani razu?

Sztywny z bólu Chris pokręcił przecząco głową.

- Uderzyli mnie, zanim zorientowałem się, co się dzieje. Boks? Nawet nie miałem szansy na przyjęcie postawy. Załatwili nas na cacy.

- Byli dla mnie zbyt szybcy - dodał Saul. - Boks to betka. Oni byli o wiele lepsi. To byli... - Saul szukał odpowiedniego słowa.

- Zawodowcy?

Obolały Saul skinął głową.

Eliot przyglądał się im uważnie ze zmarszczonym czołem. Zacis­nął usta; wydawało się, że właśnie podejmuje decyzję.

- Sądzę, że więcej już nie będziecie wymykać się ze szkoły. - Nie czekał na odpowiedź. - A nawet gdyby, to powinniście być przygotowani na każdą ewentualność. Musicie nauczyć się bronić. Naprawdę nie mam ochoty jeszcze raz oglądać takich miłych twarzy zmienionych w tatarski befsztyk - Pokiwał głową w zamyśleniu, podejmując ważną decyzję.

Chris zastanawiał się, czego dotyczyła.

XIII.

Piętnaste urodziny Saula wypadały 20 stycznia 1960 roku. Z tej okazji Eliot przyjechał z Waszyngtonu i zabrał obu chłopców do miasta. Najpierw zjedli u Horna i Hardarta pieczoną fasolę i sałatkę z surowej kapusty, a potem wybrali się na “G.I. Blues” z Elvisem Presleyem. Kiedy Eliot odwoził ich do szkoły, dał im do przejrzenia zestaw książeczek ze zdjęciami mężczyzn w białych uniformach, którzy wykonywali rzuty i zadawali ciosy. W tych czasach informacje, które posiadali Amerykanie na temat sztuk walki, ograniczały się do opowieści weteranów o japońskich żołnierzach z okresu drugiej wojny światowej. Chłopcy myśleli, że zdjęcia prezentują zawodo­wych zapaśników. Podczas następnych odwiedzin Eliota mieli oka­zję przejrzeć książki. Opowiedział im o patriotyzmie i odwadze, a następnie zaproponował, że załatwi im zwolnienie ze wszystkich szkolnych zajęć sportowych pod warunkiem, że będą uczęszczać na zorganizowane przez niego prywatne treningi. Treningi miały odby­wać się codziennie przez trzy godziny, aż do ukończenia szkoły.

Chłopcy aż skakali ze szczęścia: Po pierwsze, nadarzyła się wspa­niała okazja zerwania z rutyną szkoły Franklina. Po drugie - co było istotniejsze - wciąż odczuwali skutki pobicia i powzięli stanowcze postanowienie, że nigdy więcej nie przytrafi się im już nic podobne­go. Żaden z chłopców nie uświadamiał sobie, jakiej determinacji będzie wymagało to postanowienie.

Podczas drugiego weekendu w lutym Eliot zabrał ich na spotka­nie z instruktorami. Od pewnego czasu wiedzieli już, że Eliot pracuje dla rządu. Nie okazali więc zdziwienia, kiedy powiedział im, że siedem lat temu, w 1953 roku CIA zwerbowało Yukio Ishiguro, byłego mistrza świata judo, i majora Soo Koo Lee, niegdyś szefa szkolenia karate armii Południowej Korei. Obu Azjatów przywieziono do Sta­nów Zjednoczonych, by szkolili agentów w dziedzinie, która - pominą­wszy trening instynktownego zabijania - była najbardziej wyrafinowa­ną szkołą walki wręcz. Zajęcia prowadzono w wielkiej sali gimnasty­cznej, zwanej dojo, mieszczącej się na piątym piętrze magazynu w śródmieściu Filadelfii, około dwóch kilometrów od sierocińca.

Winda, którą jechali na piąte piętro, przypominała zardzewiałą kabinę natryskową. Ledwo mieściły się w niej trzy osoby. Śmierdzia­ła moczem i potem. Ściany pomazane były napisami. Dojo okazało się wielką salą ze stalowymi dźwigarami pod sufitem i szeregiem jaskra­wych świateł. Większą część podłogi pokrywały, zielone, grube na dziesięć centymetrów maty, zwane tatami. Wokół nich na ścianach wisiały lustra oprawione w błyszczący dąb.

Po wejściu do sali Chris, Saul i Eliot dostrzegli kilka stolików do gry, ustawionych miedzy sektorem spełniającym rolę szatni, a mata­mi. Przy jednym ze stolików zastali Lee i Ishiguro. Czarnymi i biały­mi kamieniami grali w orientalną grę zwaną - jak wyjaśnił im Eliot - go. Obaj instruktorzy ubrani byli w jedwabne garnitury - Ishiguro niebieski, a Lee szary. Obaj byli bez butów. Mieli czyste, białe skar­pety, mocno wykrochmalone koszule i pasiaste, starannie zawiązane krawaty.

Ishiguro ze swoją łysą głową i sterczącym brzuchem przypominał przerośniętego Buddę. Kiedy jednak wstał i wyprostował się na wysokość niemal dwóch metrów, jego sto kilo żywej wagi czyniło z niego imponującą postać olbrzyma. W przeciwieństwie do niego filigranowy Lee mierzył jedynie metr sześćdziesiąt centymetrów. Zachował też czarne włosy i wąsik. Ruchy jego mięśni przywodziły na myśl sprężystość stali.

Na widok gości natychmiast przerwali grę. Ukłonili się Eliotowi i podali dłonie chłopcom.

- Mam nadzieję, że nasz wspólny przyjaciel, pan Eliot wytłuma­czył wam, że nie jesteśmy tu po to, by przeprowadzać z wami trening sportowy - powiedział nieskazitelną angielszczyzną Ishiguro. - Wraz z sensej Lee mamy nadzieję, że przyjmiecie naszą pomoc. Jeżeli tak się stanie, obiecuję wam, że nauczycie się postrzegać nawet szybki ruch, tak jakby był wykonany w zwolnionym tempie. Już to wystarczy, byście zdobyli przewagę nad większością ludzi. Wszystko, czego się nauczycie, stanie się waszą drugą naturą. Nie ma innego wyjścia, bo kiedy staniecie w obliczu śmierci, zostanie wam tylko moment na udowodnienie, że zasługujecie na utrzymanie się przy życiu. Może­cie opowiedzieć swoim kolegom w szkole, czego się nauczyliście, ale wkrótce się przekonacie, że niczego nie zrozumieją. Nie wolno wam tylko nigdy niczego pokazywać. Skoro nie możecie przewidzieć, kto stanie się waszym wrogiem, czyż nie lepiej, żeby nikt nie wiedział, co umiecie?

Lee nie odezwał się ani słowem. Nie uśmiechnął się ani nie zmarszczył brwi. Podczas gdy Ishiguro poszedł nastawić wodę na herbatę, Eliot przerwał ciszę i zadał Lee pytanie o go. Lee natych­miast pośpieszył z odpowiedzią:

- To, co widzimy, często okazuje się złudą - powiedział z uśmie­chem. - Jak widzicie, plansza jest podzielona na dwucentymetrowe kwadraty. Jednak ich powierzchnia nie jest istotna, jedynie linie są ważne. Ustawiając kamienie na planszy i układając z nich wzór, mam nadzieję zagarnąć możliwie największe pole. Cel jest prosty: wypro­wadzić z równowagi mojego przeciwnika poprzez rozbudzenie w nim podejrzenia, że chcę go wciągnąć w pułapkę. Co, oczywiście, jest prawdą - Lee roześmiał się i zademonstrował, jak prawidłowo trzy­mać kamienie w dwóch palcach. Ishiguro wrócił z herbatą i po chwili spotkanie zakończyło się przypomnieniem udzielonym chłopcom, że mają rozważyć ich propozycję i w samotności powziąć decyzję. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Nie mogli otrząsnąć się z oszołomie­nia podczas jazdy skrzypiącą windą na dół. Eliot udzielił im wyjaśnień.

- Kiedy byliście malcami, interesowaliście się sportem, Po upły­wie paru lat idealizowaliście bohaterów z filmów wojennych. A przed chwilą spotkaliście w nędznym magazynie w Filadelfii dwóch mężczyzn w średnim wieku. Dwóch ludzi uważanych przez dwie trzecie świata za wybitnych i posiadających nadzwyczajne umiejętności. Pokora być może jest jedyną oznaką mądrości. Nie wiem. Jednak oni podjęli się wobec naszego rządu odpowiadać za specyfi­czny trening ludzi szkolonych w zakresie ochrony. Obaj są dobrze opłacani, ale nie sądzę, by pieniądze ich interesowały. Sądzę raczej, że zainteresowała ich możliwość wyszkolenia młodych ludzi na naj­lepszych wojowników świata. Dzisiaj tylko poznaliście się nawza­jem; mieliście okazję zobaczyć, w co się angażujecie. Jeżeli się zdecydujecie, program szkolenia musi zostać doprowadzony do koń­ca. Nigdy nie łamcie danej obietnicy. Traktują was jak mężczyzn. Na pewno nie będą was tak traktować, jeżeli będziecie zachowywać się jak małe dzieci z otwartymi ze zdziwienia ustami lub nie wytrzymacie treningu. Zastanówcie się więc poważnie i zadzwońcie na mój rachunek przed przyszłą niedzielą. Aha, przy okazji, jeżeli zdecydu­jecie się na szkolenie, koniec z kolacjami u Franklina. Nie spodzie­wajcie się jednak kanapek z mięsem. Przygotują tu dla was specjal­ną dietę: steki z boczku, serca, ryby - to ze względu na proteiny - ryż, od czasu do czasu herbata, zawsze jednak sok z grejpfruta. Na jakiś czas pożegnacie się z “Baby Ruth”. Jednak nawet w przypadku, gdy znudzi wam się ten jadłospis, nigdy nie przerywajcie picia soku. Ishiguro i Lee są przekonani, że to bardzo ważne. Powiedzieli mi, że sok wspomaga pracę mięśni. To nie będą ćwiczenia piechoty mor­skiej - ci faceci wyduszą z was siódme poty.

Kiedy chłopcy dzwonili do Eliota i powiadomili go o swojej decy­zji, przyrzekł im przyjechać po nich w niedzielę. - Ubierzcie się starannie i załóżcie czystą bieliznę. Przygotujcie się na ceremonię w rodzaju Bar Micwy lub konfirmacji.

Podczas drugiej wizyty w dojo, w trakcie rytuału zwanego gempuku przeszli inicjację. Zamiast dwóch tradycyjnych mieczy: krótkiego i długiego, otrzymali gi do judo i karate. Oba stroje natychmiast przykuły ich uwagę. Pierwszy był z gęsto tkanej bawełny, drugi z serży. Sięgały im do kolan, nazywano zaś je haori. Spodnie określano nazwą hakama. Były bardzo szerokie, tak by przeciwnik nie mógł się domyślić, jak zbudowany jest ich właściciel.

Ishiguro zauważył zdziwienie chłopców.

- Wraz z panem Lee po­stanowiliśmy traktować was jak shizoku, czyli potomków samurajów. Dla nas i dla waszego przyjaciela, pana Eliota, ma to specjalne znaczenie. W ten sposób nakładacie na siebie dodatkową odpowie­dzialność, która nie pozwoli wam na zhańbienie się. Jeżeli zaakcep­tujecie te obowiązki, pewnego dnia będziecie musieli zdecydować o swoim życiu. To dlatego podczas ceremonii dowiecie się, jak używać miecza. Prawdziwe męstwo jest wtedy wystawione na próbę, kiedy pojawia się potrzeba podjęcia tego rodzaju decyzji. Muszę powie­dzieć wam o jijin, czyli o prawidłowym sposobie używania mieczy przy odbieraniu sobie życia.

Ishiguro usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Wziął do ręki miecz o długości trzydziestu centymetrów i przesunął go pozio­mym ruchem z prawej strony na lewą stronę brzucha.

- Ból będzie nie do wytrzymania. Waszym końcowym zadaniem będzie wzniesienie się ponad ból przez pochylenie w ukłonie głowy. Wasz pomocnik dokończy procedurę. - Stojący obok niego Lee wziął do ręki miecz o ostrzu długości metra i upozorował akt ścięcia. - Trzeba wielkiej ostrożności i wpra­wy, by nie obciąć całkowicie głowy, która powinna trzymać się na skrawku skóry.

Ishiguro podniósł głowę do góry i uśmiechnął się.

- To właśnie jest seppuku, co oznacza wypatroszenie - śmierć z honorem. Każda inna śmierć nazywana jest jisai lub po prostu tylko samobójstwem. To wszystko należy do kodeksu honoru rycerskiego i jest szkołą męstwa na duchowej drodze prowadzącej do świata prawdziwych mężczyzn, jakich nie ma już w naszym stuleciu. W szkoleniu, które przejdziecie, nie ma niczego tajemniczego. Chwała też nie stanie się waszym udziałem. Wytrenujemy was, byście mogli zabijać lub, jeżeli się wam to nie uda, umrzeć z honorem.

Chłopcy słuchali w oszołomieniu.

- Od tej chwili przestaniecie wzorować się na innych - ciągnął Ishiguro. - Teraz istniejecie tylko wy, obojętni na akceptację innych. To jest ważne, ponieważ fascynacja waszymi umiejętnościami stwo­rzy w oczach obcych stereotyp. Taki stereotyp raz może być akcepto­wany, a kiedy indziej nie - zależnie od obowiązującej mody. Wznie­siecie się ponad to. Kiedy zakończymy szkolenie, wasz czarny pas powie innym tylko to, że jesteście zaawansowanymi uczniami. Ofi­cjalnie nigdy nie przekroczycie shodan, czyli pierwszego stopnia wtajemniczenia, mimo że w rzeczywistości zajdziecie o wiele wyżej. Odkrycie waszych prawdziwych umiejętności zdemaskowałoby was przed krajowym i międzynarodowym środowiskiem sportowym. Jed­nak droga samurajów uczyni z was nie tylko mistrzów, którzy dla rozrywki publiczności walczą mieczem lub nożem. Waszym przezna­czeniem jest dotarcie do głębi.

Chłopcy nauczyli się siedzieć we właściwy sposób, kłaniać się, okazywać szacunek i wyprowadzać przeciwnika z równowagi. Ishi­guro zajął się Chrisem, a Lee Saulem. Następnego dnia instruktorzy zamienili się uczniami. Pierwsze dwa tygodnie poświęcono na pra­widłowe upadki, kata, kroki i sposoby na przewrócenie przeciwnika. Skoro tylko zrozumieli te podstawowe zasady, przeszli do zaawan­sowanego treningu, zazwyczaj zarezerwowanego dla czarnych pa­sów. Nauczyli się duszeń, zakładania dźwigni i łamania kończyn.

- Z refleksem tak szybkim jak wasz - wyjaśniał Lee - widok wymierzonego kopnięcia wydawać się wam będzie filmem ogląda­nym w zwolnionym tempie. Wystarczy cofnąć się lub odsunąć na bok, by obserwować jedynie, jak wasz przeciwnik traci równowagę. Nigdy nie pozwólcie zapędzić się w róg, lecz cały czas atakujcie, by zepchnąć tam waszego przeciwnika, przez cały czas oczekujcie jego ataku. Brońcie się tak, by wasz pierwszy i zarazem ostatni cios spełnił swoje zadanie. Nigdy nie walczcie w zasięgu nóg przeciwni­ka. Nigdy nie pozwólcie założyć sobie uchwytu od przodu. W ten sposób będziecie po prostu uprawiać zapasy, mocować się z przeciw­nikiem. Pokażę wam, w jaki sposób bronić się przed atakiem z tyłu, przed chwytem za kark i ramiona. Nauczycie się klękać na kolano i wykorzystać biodro jako punkt oparcia dźwigni podczas rzutu. Te sposoby walki muszą wejść wam w krew.

Zaczynali rozumieć, że umiejętność pokonania przeciwnika nie jest wynikiem młodości lub siły, lecz tajnej wiedzy. Ta, którą posied­li, dała im pewność i umiejętność rozpoznania niebezpieczeństwa. A uzyskana moc nauczyła ich pokory.

Lee opowiadał im historie.

- Uczęszczałem do szkoły misyjnej, przeczytałem Stary i Nowy Testament. Powiem wam, co mnie zawsze intrygowało. W Księdze Izajasza wasz Bóg mówi: “Stworzyłem dzień, stworzyłem noc, stworzyłem dobro, stworzyłem zło. Ja, Pan wasz, stworzyłem wszystko”. Zawsze zastanawiałem się, jak ludzie Zacho­du mogą uważać zło za coś niesłusznego, skoro ich własny Bóg stwo­rzył je i postawił Lucyfera na jego straży. To dziwne, jak często wojownicy, którzy widzieli zarówno śmierć, jak i cudowne zjawiska, pozostają w wojsku lub wstępują do klasztorów - ze względu na panującą tam dyscyplinę. Ci zaś, co bezpiecznie pozostali w domach, decydują o tym, co jest złe, niesłuszne i grzeszne. Jak to dobrze, że historia wojowników nie mówi ani o dobru, ani złu, lecz jedynie o obowiązku, honorze i lojalności.

Ishiguro pozwolił im na grę zwaną shinigurai. Po japońsku ozna­cza to pragnienie śmierci. Miał nadzieję, że któregoś dnia ten bezli­tosny trening pozwoli chłopcom bez wahania rzucić się w paszczę śmierci. W zakres szkolenia wchodziło między innymi przeskakiwa­nie przez partnera lub sprzęty, zeskakiwanie z wysokości i lądowanie na piersiach.

- Nie ma nic bardziej ekscytującego niż świadomość, że twój przyjaciel jest gdzieś teraz w ciemnościach i stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Cóż za euforia! - powiedział Lee.

- Przeczytam wam coś z Hugakure - powiedział pewnego razu Ishiguro. - Ten tytuł oznacza “Ukryty pośród liści”. To zbiór zasad etyki samurajów. Celem samuraja jest śmierć. W sytuacji gdy szanse samuraja na śmierć lub życie rozkładają się po połowie, zawsze jest przygotowany na najgorsze. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Wystarczy zebrać się w sobie i zrobić krok naprzód. Ten, kto zawie­dzie w spełnieniu zadania, a postanowi żyć nadal, będzie pogardza­ny jako tchórz i niezdara. Żeby stać się doskonałym samurajem, musicie być przygotowani na śmierć rano i wieczorem, każdego dnia. Piekłem jest żyć w czasach, kiedy nic się nie dzieje, kiedy nie trzeba podejmować wyborów, a tylko czekać na możliwość okazania mę­stwa.

W dniu, kiedy zakończyli trening, Ishiguro udzielił im ostatniej lekcji. - Przez całe wieki w Japonii wódz cieszył się szacunkiem swoich poddanych. Nazywano go szogunem; był kimś w rodzaju wa­szego prezydenta. Bezpośrednie podlegali mu wodzowie odpowie­dzialni za poszczególne dziedziny wojskowości. W waszym kraju taką rolę spełnia Pentagon i CIA. Pod opieką i jurysdykcją tych ludzi pozostawali hatamoto, którzy jako samurajowie służyli swoim prze­łożonym na dworze szoguna. Mistrzowie ci byli pośrednikami - gwa­rantowali dopełnienie warunków honorowego postępowania wobec wodza i sprawiedliwe traktowanie samurajów. Ci ze swej strony obiecywali wdzięczność, odwagę i wypełnianie obowiązków. Tę od­powiedzialność nazywano gin. Jeżeli samuraj poczuł powołanie do życia klasztornego lub doznał uszczerbku na zdrowiu, zwalniano go ze służby u szoguna. Jeżeli ich mistrz umarł, szogun zwalniał jego samurajów ze służby. Ci samurajowie wędrowali w pojedynkę po kraju - nie mieli zwyczaju dochowywać wierności swoim żonom - jednak ze względu na fakt, że ich umiejętności w zadawaniu śmierci były tak wyrafinowane, często ścigano ich i wyzywano na pojedynki. Wielu łączyło się w grupy. Nieliczni stawali się bandytami, jednak większość wstępowała do zakonów. Czyż to nie dziwne, jak często umiejętność zadawania śmierci czyni z wojownika mnicha? Dla was szogunem nie jest prezydent. Taki człowiek przychodzi i odchodzi w zależności od kaprysu opinii publicznej. Nie, waszym szogunem jest Eliot. Może was zwolnić ze służby lub umrzeć. Ale bez niego jesteście tylko wędrowcami.

XIV.

Krople deszczu wciąż bębniły w dach bungalowu. Na zewnątrz wstawał poranek równie posępny, co zmierzch.

Eryka z przerażeniem ocknęła się z zadumy.

- Jak długo trwało wasze szkolenie? - zapytała.

- Trzy lata - odpowiedział Saul. - Codziennie po trzy godziny. Westchnęła głęboko. - Przecież byliście tylko dziećmi.

- Chcesz powiedzieć, że byliśmy młodzi - rzekł Chris. - Nie je­stem pewny, czy kiedykolwiek byliśmy dziećmi, sądząc ze sposobu, w jaki nas wychowywano.

- Podobały nam się te zajęcia. Cieszyliśmy się, kiedy Eliot był z nas dumny - dodał Saul. - Zależało nam tylko na jego aprobacie.

Chris wskazał na leżące na stole wydruki.

- Sądzę, że ludzie z tej listy wyrastali w podobnej atmosferze.

- Zaprogramowani - powiedziała Eryka.

- To działa - powiedział ponuro Saul. - Kiedy na wiosnę ukończy­liśmy gimnazjum, do naszej szkoły przyjechali werbownicy z Sił Specjalnych i 82 Dywizji Powietrzno-Desantowej. Poświęcili cały tydzień na przekonywanie rekrutów z naszej klasy, która z jednostek armii ma nam więcej do zaoferowania. - W jego głosie pojawiły się nuty goryczy. - W ten sam sposób IBM czy Xerox przeprowadza rekrutację w collegach. Chłopcy z naszej klasy wstępowali do róż­nych jednostek, ale do wojska zaciągnęliśmy się wszyscy. W ten sposób kontynuowano tradycje szkoły. Wszyscy chłopcy z Franklina wstępowali do wojska. Tak bardzo chcieli udowodnić, że są odważni, że sześć lat później, w `68 roku, podczas ofensywy Tet w Wietnamie poległo osiemdziesiąt procent wychowanków naszej klasy.

- Jezus - jęknęła Eryka.

- Jeżeli chodzi o nas, wtedy szkolenie jeszcze się nie zakończyło - ciągnął Chris. - Eliot nazwał to nakładaniem warstw. Po szkole Franklina i dojo, po służbie w Siłach Specjalnych w Wietnamie, przeszliśmy przez trening instynktownego zabijania w szkole Rothberga. Następnie wyjechaliśmy do farmy wynajętej przez Agencję w Wirginii. Eliot zwerbował nas o wiele wcześniej. W pewnym sensie nasz trening zaczął się już wtedy, kiedy mieliśmy po pięć lat. Jednak dopiero po zajęciach na farmie byliśmy ostatecznie przygotowani do pracy dla niego.

- Zrobił z was najlepszych.

- Tak - Chris zacisnął usta w gniewie. - Tak samo jak i z tych innych. Zaprogramował nas tak, byśmy byli w stosunku do niego absolutnie lojalni.

- Nigdy nie zadawaliśmy pytań. Podobnie było w przypadku Fun­dacji Paradygma - powiedział Saul. - Nigdy nawet nie wpadło mi do głowy, żeby zapytać, dlaczego miałem to zrobić. Wystarczyło mi, że on tego chciał.

- Byliśmy tak naiwni, że pewnie nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Kiedy wykradliśmy się tamtej nocy i dostaliśmy lanie od gangu... - Chrisowi zabłysły oczy. - Dopiero teraz zrozumiałem. Za­wsze mnie coś intrygowało w tych chłopakach. Wyglądali zbyt po­rządnie. Mieli nowe skórzane kurtki. I odjechali kosztownym samo­chodem. - Zadrżał. - To musieli być Agenci. Eliot nasłał ich, by nam dołożyli. Chciał, żebyśmy w przypływie gniewu zapragnęli chodzić na zajęcia w dojo. Jeden Bóg wie, w jaki jeszcze sposób nami manipulował.

- Te czekoladki “Baby Ruth”. Dał mi jedną z nich, kiedy w Denver wystawił mnie na strzał.

- To samo zrobił ze mną, kiedy wysłał mnie za tobą w pościg - dodał Chris. - Jesteśmy niczym psy Pawłowa. Te czekoladki są sym­bolem naszej więzi z Eliotem. Z ich pomocą zmuszał nas do okazywa­nia miłości. To było takie proste. Nikt inny nie okazywał nam serca. A tu starszy pan ofiarowuje dzieciakom batoniki.

Deszcz mocniej zabębnił w dach.

- Teraz już wiemy, że wszystko, co nam powiedział, było kłam­stwem - potwierdził Saul. - Nigdy nas nie kochał. Wykorzystywał nas.

- Nie tylko nas - warknął Chris. - Ci pozostali faceci też musieli sądzić, że ich kocha. Kłamał wszystkim dookoła. Byliśmy tylko czę­ścią jego grupy. Mógłbym nawet darować mu te kłamstwa - i rzeczy, do których zrobienia mnie zmusił! - gdybym wiedział, że byliśmy dla niego kimś szczególnym. Ale nie byliśmy. - Wsłuchiwał się w odgłosy burzy: - I dopilnuję, żeby zapłacił za to życiem.

Nemezis

I.

Od otwarcia meliny u przemytnika nie minęły jeszcze dwie minu­ty, kiedy Hardy wyszedł na ulicę, trzymając w papierowej torbie dwie butelki burbona “Jim Beam”. Szczycił się pijanymi przez sie­bie trunkami. Rządowa emerytura nie pozwalała mu na wiele luksu­sów, ale nigdy nie zszedł tak nisko, by pić podłą whisky. Nigdy też nie kusiło go, by spróbować taniego wina musującego lub mdłego koktaj­lu rumowego - ulubionych alkoholi innych pijaków z jego kamienicy. Starał się nie zejść poniżej pewnego poziomu. Jadał raz dziennie - obojętnie, czy był głodny, czy nie. Codziennie też golił się i zmieniał ubranie. Musiał tak postępować, bo z powodu wilgoci panującej w Miami pocił się bezustannie. Alkohol wyparowywał porami jego ciała równie szybko, jak go pił. Nawet teraz, o ósmej pięć rano, upał był nie do zniesienia.

Przekrwione oczy ukrył za okularami słonecznymi. Kwiecista ko­szula przylgnęła mu do spoconego ciała, nasączając wilgocią papierową torbę, którą trzymał przyciśniętą do piersi. Zerknął w dół i z przerażeniem stwierdził, że przez odpiętą koszulę wylewa mu się wzdęty biały brzuch. Natychmiast zapiął guzik, usiłując zachować godny wygląd. Już wkrótce, jeszcze tylko dwie przecznice i znajdzie się w swoim ciemnym bezpiecznym pokoju. Zasłoni okna i włączy wentylator, by obejrzeć najnowsze wydanie “Dzień dobry, Ameryko” i wznieść toast za prezentera Davida Hartmana,

Zadrżał na myśl o pierwszym tego dnia drinku. Rozejrzał się wokół, żeby sprawdzić, czy nie obserwuje go policjant, i skręcił w prześwit między domami, czując się bezpiecznie dopiero pod osłoną schodów przeciwpożarowych. W hałasie przejeżdżających samocho­dów sięgnął do papierowej torby, odkręcił nakrętkę jednej z butelek, wysunął z torby szyjkę i podniósł ją do ust. Zamknął oczy, rozkoszując się ciepłym strumyczkiem burbona spływającym po gardle.

Rozluźnił się. Drżenie ustało.

Nagle zesztywniał, słysząc dźwięki zbliżającej się, głośnej muzy­ki. Zdziwiony, otworzył oczy i w oszołomieniu wpatrywał się w naj­wyższego Kubańczyka, jakiego widział w życiu. Miał on na sobie błyszczącą czerwoną koszulę i lustrzane okulary. Podrygiwał w takt ryczących głośników przewieszonego przez ramię magnetofonu. Po­tężny Kubańczyk o okrutnych wargach przycisnął Hardy'ego do ścia­ny budynku.

Znów zaczął drżeć - tym razem ze strachu. - Błagam, mam tylko dziesięć dolarów w portfelu. Nie rób mi krzywdy. Nie zabieraj whi­sky.

Kubańczyk zmarszczył brwi.

- Co ty gadasz? Jakiś białas kazał mi ci to przekazać. - Wsunął kopertę do papierowej torby Hardy'ego i odszedł.

- Co? Hej, poczekaj chwilę. Kto? Jak wyglądał?

Kubańczyk wzruszył ramionami.

- Po prostu jakiś białas. Cóż to za różnica? Wszyscy wyglądacie tak samo. Dał mi dwadzieścia dolarów. Tylko to mnie obchodzi.

Zdumiony Hardy zamrugał oczami, a w tym czasie Kubańczyk zdążył zniknąć z prześwitu. Muzyka ucichła. Hardy oblizał wargi, czując resztki burbona. Nerwowo sięgnął do torby po kopertę. Pal­cami wyczuł w środku długi cienki przedmiot. Z trudem rozerwał kopertę. Na dłoń wypadł mu klucz.

Wyglądał na klucz od skrytki bankowej. Wybito na nim numer 113 i litery USPS. Uporządkował chaotyczne myśli i wreszcie zgadł, do czego odnoszą się litery: poczta Stanów Zjednoczonych. Skrytka po­cztowa.

Wszystko w niepokojący sposób przypomniało mu dawne czasy. Nie pracował dla wywiadu od roku 1973, kiedy po aferze Watergate w Agencji przeprowadzono masową czystkę. Był wystarczająco sprawny mimo nałogu, by na posadzie dyrektora wydziału do spraw Ameryki Południowej dotrwać do emerytury. Ale skandal politycz­ny, który wybuchł po włamaniu, wymagał znalezienia kozia ofiarne­go, a pijak świetnie się do tego nadawał. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat zmuszono go do rezygnacji. W ten sposób przynajmniej zachował prawo do pełnej emerytury. Przeniósł się do Miami, ze względu na typową dla alkoholików odrazę do chłodu.

Do diabła, pomyślał, jestem już za stary na tę zabawę. Skrytka pocztowa. Co za łobuzy! Najpierw mnie wykopali, a teraz myślą, że wystarczy kiwnąć palcem i znów będę dla nich pracować. Wrzucił klucz do torby i wyszedł z prześwitu między budynkami. Lepiej niech się zastanowią jeszcze raz.

Przeszedł pół drogi do następnej przecznicy, kiedy ogarnęły go wątpliwości. Może to wcale nie Agencja przesłała klucz? Zmarszczył czoło i zatrzymał się. Może to druga strona? Zaczęła boleć go głowa. Kto z drugiej strony? I, co istotniejsze, dlaczego? Komu potrzebny pijak? Nawet gdybym był trzeźwy, to dawno wyszedłem już z wprawy. Po dziewięciu latach nie mam zielonego pojęcia o aktualnych ope­racjach Agencji. O co może, u diabła, chodzić?

Palące promienie przeniknęły przez przeciwsłoneczne okulary. Zmrużył oczy. Wydało mu się, że ktoś go śledzi. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Rozejrzał się dookoła. Idiota, pomyślał. Chłopie, nie żartowałeś mówiąc o wyjściu z wprawy. W dawnych czasach tak oczywisty ruch wyprawiłby cię na tamten świat. Teraz to już i tak nie ma znaczenia. Cokolwiek mu zaproponują, nie ma zamiaru w to się bawić. Ktoś zmarnował czas i dwadzieścia dolarów. Jedyne, czego potrzebował, to znaleźć się w domu, włączyć wentylator i wypić za zdrowie Davida Hartmana. Spełnić wiele toastów. A jeszcze więcej, kiedy pojawi się stary koleś, Phil Donahue.

Wkrótce dostrzegł wejście do swojej kamienicy. Właściciel nazy­wał ją kondominium, ale bardziej właściwą nazwą byłaby czynszów­ka. Ta ruina miała czternaście pięter, a do jej budowy użyto betonu tak marnej jakości, że sypał się pod wpływem morskiego powietrza. Cienkie, luźno wprawione szyby trzęsły się od ulicznego ruchu. W korytarzach śmierdziało gotowaną kapustą. Rury były wiecznie po­zatykane. Przez cienkie ściany Hardy słyszał, jak jego sąsiad oddaje mocz do muszli klozetowej. Napis nad wejściem głosił: “Willa Eme­rytów”. Bardziej odpowiedni byłby: “Przedwczesny grób”, pomyślał Hardy,

Stanął przed budynkiem i spojrzał na zmieszane z piórami łajno mew, leżące na chodniku przed wejściem z popękanymi szybami. Poczuł nagły ból w żołądku, kiedy uświadomił sobie, jak wygląda jego zwykły dzień: burbon, telewizyjne konkursy, opery mydlane i - jeżeli udało mu się wytrzymać wystarczająco długo - wiadomości. O północy czekały na niego zmory, nie mówiąc już o delirycznych atakach pocenia. Do diabła, pomyślał, David Hartman może pocze­kać. Odwrócił się od wejścia i ruszył ulicą. Musiał przyznać przed samym sobą, że jest głupcem - mimo żalu do Agencji i przewidywa­nych kłopotów nie potrafił stłumić ciekawości. Od czasu zeszłorocz­nych huraganów nie czuł się równie podekscytowany.

O którą pocztę chodzi? Musiał gdzieś zacząć poszukiwania, po­szedł więc do najbliższej, po drodze zatrzymując się w przejściach między budynkami, by dodać sobie burbonem odwagi. Poczta mie­ściła się w długiej, niskiej konstrukcji ze szkła i chromu. Otaczały ją palmy, które zdawały się garbić pod ciężarem upału. Przeszedł przez syczące drzwi automatyczne i wciągnął w nozdrza ostry zapach środ­ka dezynfekującego, którego używano do czyszczenia posadzki. Po obu stronach korytarza dostrzegł skrytki pocztowe. Numer 113 zna­lazł na dużych drzwiczkach po prawej stronie, tuż nad posadzką. Oczywiście, na każdej poczcie była skrytka oznaczona tym numerem, i klucz wcale nie musiał do niej pasować. Jednak ten, który wyjął z torby, gładko obrócił się w zamku. Skrytkę umieszczono tak nisko, że musiał uklęknąć, by zajrzeć do środka. Zasugerowany rozmiarami skrytki spodziewał się dużej przesyłki. Nie znalazł jednak niczego. Głęboko rozczarowany i wściekły, miał już się zbierać, kiedy ostrzegł go instynkt. Dlaczego skrytka na samym dole? Dlatego, że nawet na klęczkach nie widać górnej ścianki. Urzędnik poczty musiałby po­chylić się, tak jak to uczynił Hardy, by zobaczyć tam mały płaski plastikowy pojemnik, przyczepiony z pomocą magnesu do górnej ścianki.

Z twarzą nabiegłą krwią Hardy odczepił pojemnik i niepewnie wstał. Rozejrzał się po korytarzu ze skrytkami. Nikogo. Zamiast przejść w bezpieczniejsze miejsce, zaryzykował i oderwał przykry­wkę pojemnika.

Zmarszczył brwi na widok kolejnego klucza. Co u...?

Nie był to jednak klucz do jeszcze jednej skrytki pocztowej. Na jednej stronie miał wybity numer: 36.

Odwrócił go na drugą stronę. Hotel Atlantic.

II.

Saul napiął mięśnie słysząc dźwięk klucza obracanego w zamku. Przykucnął za krzesłem i ściskając w dłoni berettę, wpatrywał się w stronę powoli otwierających się drzwi.

Uprzednio zaciągnął szczelnie zasłony. W pokoju panowały cie­mności. Promień światła z korytarza przesunął się wąską smugą po podłodze i rozszerzył, przesłoniony przez sylwetkę grubasa, który wszedł po chwili do środka, nerwowo przyciskając do piersi papie­rową torbę.

- Zamknij drzwi na klucz - powiedział Saul.

Mężczyzna usłuchał. Saul włączył lampę na biurku i przesunął snop światła na grubasa. Teraz już nie miał wątpliwości. Stojąc po drugiej stronie lampy, osłonięty od jej blasku, rozpoznał Hardy'ego. Grubas zdjął przeciwsłoneczne okulary i podniósł dłoń, by osłonić oczy przed światłem. Saul nie widział go od trzynastu lat. Już wtedy Hardy nie wyglądał najlepiej. Teraz, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, wywierał jeszcze gorsze wrażenie: wzdęta rybia skóra, wątrobiane plamy na pomarszczonych policzkach, rozsadzająca brzuch wątroba i siwe rzadkie włosy bez połysku. Dobrze, że przynajmniej uczesane. Był ogolony. Nie wydzielał żadnej woni, poza wyraźnym zapachem burbona. Jego ubranie - koszmarna koszula w kwiaty i szaroniebieskie spodnie z poliestru - były czyste i wypraso­wane. Lśniły świeżo wypastowane białe buty.

Cholera jasna, pomyślał Saul, gdybym to ja był pijakiem, wątpię, czy poświęcałbym tyle uwagi swojej prezencji.

- Miło cię widzieć, Hardy. Włącznik światła masz po lewej stronie.

- Kto...? - głos Hardy'ego drżał.

Ręką macał po ścianie w poszuki­waniu kontaktu. Włączyły się dwie lampy: jedna na barku, druga nad łóżkiem. Grubas zmrużył oczy i zmarszczył czoło.

- Nie poznajesz mnie? Czuję się obrażony.

Zmarszczka nie zniknę la z czoła Hardy'ego.

- Saul...? - zamrugał w oszołomieniu powiekami.

Saul uśmiechnął się i ponad oparciem krzesła podał rękę Hardy'emu, wciąż trzymając w ukryciu berettę.

- Jak leci? Co masz w tej torbie?

- Ach... - zmieszany Hardy wzruszył ramionami. - Kilka drobiaz­gów. Poszedłem na poranne zakupy.

- Wóda?

- No, tak... - Hardy bezwiednie otarł usta dłonią. - Zaprosiłem do siebie kilku kumpli i nie zauważyłem, że mam pusty barek.

- Torba wygląda na cholernie ciężką. Postaw ją na tej komodzie przy lustrze. Niech ci ręka odpocznie.

Zdziwiony Hardy posłusznie wypełnił polecenie.

- Ja... o co tu chodzi?

Saul podniósł ręce do góry. - Mógłbyś to chyba nazwać odnowie­niem przyjaźni.

Zadzwonił telefon. Hardy drgnął i bez słowa wpatrywał się w aparat. Rozległ się drugi dzwonek.

- Nie odbierzesz? - Saul nie poruszył się. Telefon przestał dzwonić. - Na miłość boską - zaczął Hardy. - Co tu się dzieje? Ten Kubańczyk?

- Robi wrażenie, prawda? - przerwał mu Saul. - Musiałem trochę się rozejrzeć, zanim znalazłem kogoś takiego. Ma taki odpowiedni uśmiech.

- Ale dlaczego?

- O tym za chwilę. Masz broń?

- Chyba żartujesz. Jasne. Wśród tych wszystkich uciekinierów z Kuby...

Saul pokiwał głową. Hardy słynął z tego, że nigdy nie rozstawał się z bronią krótką, nawet jeżeli wybierał się tylko do łazienki. Pewnego razu, ku przerażeniu Tajnej Służby, zabrał ze sobą rewolwer na konferencję prezydenta w Białym Domu. Innym razem podczas uroczystego obiadu usnął po wypiciu zbyt dużej dawki alkoholu, osunął się w krześle tak głęboko; że broń wysunęła mu się z kabury pod pachą i upadła na podłogę, tuż przed dwoma członkami Kongresu i trzema senatorami.

- Połóż ją obok wódy na komodzie.

- Dlaczego? - Saul wyciągnął zza oparcia berettę. - Rób, co ci każę.

- Hej, spokojnie - oczy Hardy'ego rozszerzyły się. Próbował się roześmiać, jakby sam siebie chciał przekonać, że to tylko żart. - Nie musisz tego robić.

Jednak Saul się nie śmiał.

Hardy zacisnął nerwowo usta, pochylił się, podwinął prawą noga­wkę i wyciągnął z pochwy przy kostce colta kaliber 38 z krótką lufą.

- Wciąż lubisz te rewolwery, co?

- Pamiętasz, jaki miałem przydomek.

- Dzielny szeryf Wyatt Earp - Saul zastygł czujnie. - Trzymaj go tylko dwoma palcami.

- Nie musisz mi tego mówić - Hardy wyglądał na oburzonego. - Wciąż pamiętam procedurę. - Odłożył rewolwer na komodę. - Zado­wolony?

- Nie do końca. - Saul wziął broń do ręki. - Muszę cię obszukać.

- Na miłość boską!

- Nie będzie łaskotać. - Po zakończeniu rewizji, Saul przyjrzał się dokładnie guzikom Hardy'ego.

Grubas zbladł. - O to chodzi? Mikrofon? Myślałeś, że ukrywam nadajnik? Dlaczego miałbym to robić?

- Również z tego samego powodu wynająłem Kubańczyka. Nie byliśmy pewni, czy ktoś cię nie śledzi.

- Śledzi? Któż miałby to robić...? Chwileczkę. My? Powiedziałeś “my”?

- Pracuje ze mną Chris.

- Kilmoonie? - Hardy wyglądał na zdezorientowanego.

- Świetnie. Wóda nie zniszczyła ci pamięci.

- Jak mógłbym zapomnieć, co zrobiliście dla mnie w Chile? Gdzie...?

- To on dzwonił z holu na dole. Dwa dzwonki oznaczały, że wątpi, czy ktoś za tobą idzie. Jeżeli coś zauważy, ostrzeże mnie pojedynczym dzwonkiem.

- Przecież powiedziałbym wam, czy ktoś mnie śledzi. - Hardy zauważył, że Saul unika jego spojrzenia. - Rozumiem. - Ponuro pokiwał głową. - Macie mnie za gościa bez formy, który nie zauważy ogona.

- Jeżeli ktoś wypada z roboty, to jego instynkty ulegają przytępie­niu.

- Zwłaszcza, jeżeli ten ktoś jest pijakiem.

- Ja tego nie powiedziałem.

- Do diabła, nie musiałeś. - Hardy wbił spojrzenie w Saula. - Skąd mieliście pewność, że w ogóle przyjdę?

- Nie mieliśmy. Mogłeś wrzucić klucz do kanału.

- I co wtedy?

- Dalibyśmy ci spokój. Musiałeś udowodnić, że masz ochotę włą­czyć się do gry - nie tylko z nami, ale w ogóle. Musiałeś pokazać, że potrzebujesz trochę ruchu.

- Bzdura.

- Nie jestem pewien, czy rozu...

- Mieliście inny powód.

Saul pokręcił głową.

- Kubańczyk - powiedział Hardy. - Teraz rozumiem, do czego był wam potrzebny. Ta heca z kluczem też nabiera sensu.

- No, mów...

- Po co była wam skrytka i drugi klucz?

- Dodatkowe środki ostrożności.

- Nie, chcieliście dać mi czas, w przypadku gdybym miał zamiar się wymknąć. Chris zobaczyłby, że dzwonię do kogoś i kazałby ci zwiewać. - Hardy'ego ogarnął gniew. - Do cholery! Myśleliście, że współpracuję z kimś innym?

Saul zastanowił się. Istniała możliwość, że skontaktowano się z Hardy'm. Z drugiej strony, nie mieli zbytniego wyboru. Rozważył możliwości.

I powiedział o wszystkim Hardy'emu. Grubas wyglądał na oszołomionego. Przez moment wydawało się, że nie zrozumiał. Nagle twarz mu poczerwieniała, a żyły na karku nabrzmiały krwią.

- Co? - zaskrzeczał. - Eliot? Myśleliście, że współ­pracuję z tym skurwysynem? Po tym, co mi zrobił, miałbym mu pomagać?

- Nie byliśmy pewni. Minęło wiele lat. Może zmieniłeś się. Czasa­mi ludzie zapominają o urazach.

- Zapominają! Nigdy! Ten sukinsyn wyrzucił mnie z pracy. Chciałbym zacisnąć ręce na jego szyi i...

- Mógłbyś to udowodnić?

Hardy roześmiał się.

III.

Saul skończył opowieść. Rozgorączkowany nienawiścią Hardy słuchał w napięciu. Jego czerwona twarz przybrała teraz wiśniowy odcień. Wreszcie skinął głową.

- Jasna sprawa. W końcu zwrócił się też przeciwko wam. Wcale mnie to nie dziwi. Z nikim nie wiąże się na stałe. Dziwi mnie tylko, że trwało to tak długo.

- Mów dalej.

- Nie wiem, czego jeszcze...

- Eliot zawsze mawiał, że jeżeli chce się poznać czyjeś tajemnice, trzeba zwrócić się z pytaniem do gościa, który go nienawidzi.

- Wiesz o nim więcej, niż ktokolwiek inny.

- I ja tak myślałem. Myliłem się. Ale wy byliście rywalami. Pro­wadziłeś w jego sprawie śledztwo.

- Słyszałeś o tym?

Saul nie odpowiedział.

Hardy odwrócił się w stronę papierowej torby na komodzie. Chwycił do połowy opróżnioną butelkę burbona, odkręcił nakrętkę i podniósł szyjkę do ust. Nagle zatrzymał się i spojrzał na Saula, uświadamiając sobie, co robi. - Masz może szklankę?

- Jest w łazience. - Saul odebrał mu butelkę. - Mam dla ciebie inny trunek.

- Co takiego?

- Przynieś szklankę.

Hardy rzucił mu nieufne spojrzenie, lecz usłuchał. Po chwili wrócił z łazienki, mocno trzymając w dłoni szklankę. Wybałuszył oczy na butelkę, którą Saul wyjął z szuflady, i przełknął ślinę. - Nigdy w życiu? - Przydasz mi się tylko trzeźwy. Jeżeli musisz się napić...

- Wermut? To chyba jakiś żart.

- Czy ja się śmieję?

- Ohyda.

- Im mniej będzie ci smakować, tym mniej wypijesz. Gdybyś jednak poczuł pokusę... - Saul wylał whisky do zlewu.

- Zapłaciłem za nią szesnaście dolarów! - jęknął Hardy.

- Masz tu dwudziestkę. Resztę możesz zatrzymać.

- Sadysta!

- Pomyśl o tym w ten sposób: im szybciej skończymy, tym wcześ­niej będziesz mógł kupić sobie burbona. - Saul podszedł do komody i otworzył oba wermuty - czerwony i biały, po czym wlał je do szklanki Hardy'ego. - To na wypadek, gdyby twój żołądek był silniejszy, niż mi się wydaje.

Hardy z obrzydzeniem spojrzał na różową mieszankę. Wyciągnął dłoń, cofnął ją i wyciągnął ponownie, by w końcu wypić, zawartość szklanki w trzech łykach. Ciężko oparł się o komodę, z trudem łapiąc powietrze.

- Jezu! - Dobrze się czujesz?

- To smakuje jak lemoniada. - Hardy wzdrygnął się. - Nigdy ci tego nie zapomnę. - Jednak nalał sobie jeszcze jedną pełną szklankę.

- W porządku, Teraz powiedz mi, skąd wiesz, że interesowałem się Eliotem?

- Nie wiedziałem.

- Przecież powiedziałeś...

- Miałem przeczucie; pamiętam, jak bardzo go nienawidziłeś. Ale nie byłem pewny. Gdybym cię o to zapytał wprost, mógłbyś się przestraszyć i zaprzeczyć. Udawałem więc, że wiem wszystko.

- Naprawdę od zbyt dawna jestem na emeryturze - westchnął Hardy. - Okay, to wszystko prawda. Ale na moment przestraszyłeś mnie jak cholera. Nikt nie powinien o tym wiedzieć. Wierz mi, byłem ostrożny. Przy takiej robocie nikomu nie ufa się na tyle, by prosić o pomoc. Trochę pogrzebałem tu, trochę tam. Żadnego metodycznego dochodzenia. Zawsze robiłem to przy okazji innych zleceń. - Hardy skrzywił się. - Miałem jednak pecha. Wybuchła afera Watergate. Nie maczałem palców we włamaniu, ale Eliot już od dawna był moim rywalem i przekonał dyrektora, żeby mnie wylał. Dla przykładu. Widzę w tym pewne logiczne uzasadnienie. Cholera jasna, byłem - i wciąż jestem - pijakiem. Ale nie mogę pozbyć się podejrzeń, że ten fakt Eliot potraktował jako szansę na ostateczne zwycięstwo.

- Myślisz, że wiedział o twoim prywatnym śledztwie?

- Na pewno nie.

- Skąd ta pewność?

- Kazałby mnie zabić.

Saul spojrzał uważnie.

- Dowiedziałeś się tak wiele?

- Byłem już blisko. Dogrzebałem się czegoś. Czułem to. Były takie dni, kiedy myślałem, że potrzeba mi jeszcze tylko jednego dowodu. Tylko jednego... - Hajdy wzruszył ramionami. - Jednak to on wygrał. Kiedy wyrzucili mnie i nie miałem możliwości na prowadzenie śle­dztwa, zacząłem pić coraz bardziej. - Podniósł szklankę. - To napra­wdę jest ohydne.

- Może trochę kawy?

- Na Boga, nie. To jeszcze gorsze niż wermut. Emerytura - ponuro powiedział Hardy. - Człowiek się rozkleja. Jakim cudem mogłem dokończyć to, co zacząłem? Nie miałem dostępu do komputerów.

- Chciałeś pozostać przy życiu.

- A może zasłużyłem na wylanie z pracy? Gdyby pozostało mi trochę odwagi, wciąż bym go ścigał. - Na czoło wystąpiły mu krople potu. - Strasznie tu gorąco.

Saul przeszedł przez pokój i włączył wentylację zainstalowaną przy zasłonach. Zagrzechotało i dmuchnęło stęchłym powietrzem.

- Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, żeby zająć się Eliotem?

Hardy z obrzydzeniem upił wermutu.

- Kim Philby.

IV.

W 1951 roku Kim Philby był wysoko postawionym oficerem MI-6, wywiadu brytyjskiego. Wcześniej, podczas drugiej wojny światowej pomagał w szkoleniu niedoświadczonych rekrutów z początkującej siatki wywiadowczej Stanów Zjednoczonych - OSS. Współpracował również przy przekształcaniu OSS w CIA w 1947 roku. W 1949 przyje­chał do Waszyngtonu pomagać FBI w rozpracowaniu rosyjskiej siat­ki szpiegowskiej i udało mu się udowodnić, że szanowny brytyjski dyplomata Donald MacLean jest komunistycznym agentem. Zanim udało się go aresztować, inny dyplomata z Wielkiej Brytanii, Guy Burgess - jeszcze jeden agent komunistyczny - ostrzegł go i razem uciekli do Moskwy.

Rewelacje dotyczące tak głębokiej sowieckiej infiltracji zszoko­wały środowisko wywiadów zachodnich. Równie niepokojące było pytanie, w jaki sposób Burgess dowiedział się, że istnieją podejrze­nia wobec MacLeana. Hardy, wówczas młodszy urzędnik CIA, siedział w swoim samo­chodzie na waszyngtońskim parkingu, czekając, aż minie nagły deszcz, by mógł wejść do swojego ulubionego baru na lunch. Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy. Nie zważając na pragnienie, szybko wrócił do swojego biura, umieszczonego w jednym z pawilo­nów polowych, które od czasów wojny wciąż tłoczyły się na waszyng­tońskim Mali. W swoim pokoju rzucił mokrą pelerynę na oparcie krzesła i przejrzał kilka teczek z aktami, zapisując wyłaniający się w jego umyśle schemat

MacLeana ostrzegł Burgess, znajomy Philby'ego, człowieka, który oskarżył MacLeana. Był raz u niego w domu z wizytą. Czy przez nieuwagę jakaś wiadomość wymknęła się Philby'emu i w ten sposób Burgess dowiedział się, że MacLean ma kłopoty?

Takie wyjaśnienie było bez sensu. Philby miał zbyt wiele do­świadczenia, by przekazać tak istotną informację człowiekowi, któ­rego przyjaciel miał zamiar go oskarżyć..

Jakie było więc powiązanie? Burgess, MacLean i Philby. Hardy poczynił ryzykowne przypuszczenie: a jeśli Philby też jest komuni­stycznym agentem? Jeśli oskarżył MacLeana, a uprzednio wysłał Burgessa z ostrzeżeniem?

Po co jednak to wszystko? Dlaczego Philby miałby oskarżać inne­go komunistycznego agenta? Hardy'emu przyszło do głowy jedynie, że w ten sposób musiał chronić o wiele bardziej ważnego agenta komunistycznego, któremu groziło zdemaskowanie. Ale kto mógłby być ważniejszy niż MacLean? Hardy'emu serce zabiło żywiej. Kto oskarżając MacLeana, sam stawiał się ponad podejrzeniami. Być może, podczas współpracy z FBI Philby odkrył, że niewiele brakuje, by zdemaskowano go jako szpiega.

To tylko przypuszczenia, pomyślał Hardy. A gdzie dowody? Nagle przypomniał sobie uciekiniera z Rosji o nazwisku Kriwicki, który lata wcześniej ostrzegał o istnieniu trzech komunistycznych agentów w brytyjskiej dyplomacji. Kriwicki zidentyfikował jednego, podając jego nazwisko: King (aresztowano go wkrótce), ale nie był pewny co do dwóch pozostałych. Jednym z nich miał być Szkot zafascynowany w latach trzydziestych ideami komunistycznymi, a drugim brytyjski dziennikarz przebywający w Hiszpanii podczas wojny domowej. Szkota zidentyfikowano teraz jako MacLeana. Ale kim był brytyjski dziennikarz?

Hardy prześledził najdrobniejsze szczegóły dossier Philby'ego i omal się nie roześmiał, kiedy znalazł to, czego szukał - Philby był kiedyś dziennikarzem... podczas wojny domowej w Hiszpanii. Nagle wszystko zaczęło do siebie pasować. Philby i Burgess znali się czasów studenckich w Cambridge. Tam też studiował MacLean. W latach trzydziestych uważano ich za sympatyków komunizmu, kiedy nagle drastycznie zmienili swoje poglądy i wszyscy naraź zapałaj miłością do kapitalizmu. Wkrótce potem wszyscy wstąpili do służby dyplomatycznej.

Oczywiście, pomyślał Hardy. Skontaktowali się z nimi Rosjanie, a ci zgodzili się być głęboko zakonspirowanymi sowieckimi agentami.

V.

- W ten sposób wyrobiłem sobie nazwisko - powiedział Hardy, w jego oddechu dało się wyczuć kwaśny zapach wermutu. - Ludzie już zapomnieli, że to ja zdemaskowałem Philby'ego.

- Niektórzy z nas wciąż pamiętają legendarne postaci - zapewnił go Saul.

- Mnie i Eliota. - Hardy wypił. - Cudownych chłopców. Eliot zdobył uznanie po wojnie odbudowując przy pomocy byłych nazistów siatkę wywiadowczą. Tym razem mieli pracować dla nas. Zdawało się, że żaden z nas nie może popełnić omyłki.

- Skąd pochodzi Eliot?

- Nawet tego wam nie powiedział? Z dobrej bostońskiej rodziny. Jego ojciec ukończył Yale, a potem pracował dla Departamentu Stanu. W 1915 roku, wkrótce po urodzeniu Eliota, utonął wraz “Lusitanią”, zatopioną przez Niemców. Matka umarła mu podczas epidemii grypy w 1918 roku. Rozumiesz?

- Eliot jest sierotą? - Saul poczuł ciarki na plecach.

- Podobnie jak ty i Chris. Może dlatego zainteresował się właśnie wami?

- Wychowywał się w sierocińcu?

- Nie. Wprawdzie nie miał żadnej bliskiej rodziny, ale byli dalecy krewni, którzy mogliby się nim zaopiekować. Odziedziczył wystar­czający majątek, by nie sprawiało to problemu. Jednak obowiązku wychowania małego Eliota podjął się przyjaciel jego ojca, człowiek o dużych wpływach w Departamencie Stanu. Krewni Eliota wyrazili zgodę. W końcu ten człowiek na pewno wychowa chłopca tak, jak by sobie tego życzył zmarły ojciec. Zwłaszcza, że był bogaty i miał wpływy.

- Kto?

- “Teksańczyk” Auton.

Oczy Saula rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Zgadza się - powiedział Hardy. - Jeden z twórców układu Abelarda. Wychowawcą Eliota był Auton, założyciel podwalin współczesnego wywiadu. Można zaryzykować twierdzenie, że Eliot był przy narodzinach tego wszystkiego. Oczywiście przed wojną Amery­ka nie posiadała wyspecjalizowanej agencji wywiadowczej; obo­wiązki te wypełniało wojsko i Departament Stanu. Ale po Pearl Harbour utworzono OSS, i Auton namówił Eliota, by wstąpił do tej instytucji. Eliot wyjechał do Anglii, żeby przejść odpowiednie szko­lenie. Przeprowadził kilka udanych operacji we Francji. Spodobała mu się ta praca, tak więc po wojnie zachował swoją pozycję, kiedy OSS przekształciło się w CIA. W tym czasie Auton był już na emery­turze, jednak Eliot często udawał się do niego po porady. Jedna z najważniejszych, jakie otrzymał, brzmiała następująco: “Nigdy nie próbuj zająć miejsca numer jeden w Agencji”.

- To nie najlepsza rada dla ambitnego człowieka.

- Po bliższym zastanowieniu wygląda to trochę inaczej. Jak wielu dyrektorów i zastępców miała Agencja podczas swojego istnienia? Tak wielu, że nie potrafię ich spamiętać. Te stanowiska podlegają mianowaniem w zależności od sytuacji politycznej. I zmieniają się w zależności od tego, kto rządzi w Białym Domu. Prawdziwą władzę w Agencji - chodzi mi o władzę trwałą - sprawuje numer cztery, zaraz po dyrektorze i jego zastępcach. To stanowisko nie podlega miano­waniu, jest odpolitycznione, opiera się na zasługach i doświadczeniu w pracy wewnątrz Agencji.

- Tak więc Eliot usłuchał rady Autona.

Hardy skinął głową. - Wyznaczył sobie limit. Do diabła, jeden z prezydentów proponował mu nawet stanowisko dyrektora, ale Eliot się nie zgodził. Nie chciał ryzykować swojej pozycji. Równocześnie jednak był żądny większej władzy, powiększał więc swoje zaplecze. Coraz większa liczba agentów odpowiadała bezpośrednio przed nim. Rozszerzał swoje wpływy na obie półkule. Został szefem kontrwy­wiadu. Ten tytuł uzyskał w 1955 roku, ale liczono się z nim już w latach czterdziestych. Senatorowie, kongresmeni i prezydenci zależ­ni są od wyborów. W końcu jednak i tak muszą opuścić swoje stano­wiska. Eliot nigdy nie martwił się o wybory. Zajmował pozycję numer cztery rok po roku, bez względu na to, czy u władzy byli demokraci, czy republikanie. Tylko jednemu człowiekowi udało się równie dłu­go utrzymać u władzy.

- J. Edgarowi Hooverowi.

- Zgadza się. Ale Hoover już nie żyje, chyba więc nie ma przesady w stwierdzeniu, że od lat czterdziestych Eliot posiada najtrwalsze wpływy w Administracji. Pamiętaj, że musiał stawiać czoło innym ambitnym ludziom, którzy chcieli wysadzić go ze stołka. Żeby zapew­nić sobie przewagę, grzebał w życiorysie każdego, kto mógłby stano­wić potencjalne zagrożenie dla jego pozycji. Nie miało znaczenia, czy w grę wchodzili prezydenci, członkowie rządu czy kolejni dyre­ktorzy Agencji. Może nauczył się tej taktyki od Hoovera, a może od Autona. Nieważne. Ważne jest to, że zgromadził najbardziej udoku­mentowaną kolekcję skandali. Seks, alkohol, narkotyki - co tylko przyjdzie do głowy - o tym wszystkim wiedział. Unikanie podatków, prowadzenie interesów sprzecznych z dobrem firmy, przekupstwa, przyjmowanie łapówek... Jeżeli ktoś groził, że odbierze Eliotowi władzę, to po prostu pokazywał facetowi jego teczkę i pogróżki ury­wały się. To dlatego wciąż jest w Agencji, mimo że dawno już prze­kroczył wiek emerytalny. Dzięki swojemu archiwum.

- Gdzie ono może być?

- Nikt tego nie wie. Może w sejfie w Genewie. Może w szafce zamykanej na kłódkę w miejscowym hoteliku Ymki. Nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć. Możesz mi wierzyć: wielu próbowało je znaleźć. Śledzono go, ale zawsze potrafił zgubić ogon.

- W dalszym ciągu nie powiedziałeś mi, dlaczego zająłeś się aku­rat nim.

Hardy zastanowił się.

- Kolejne przeczucie. Pamiętasz, jak Eliot zawsze upierał się, że są jeszcze inni komunistyczni Agenci, nie tylko Philby, Burgess i MacLean, ale wielu innych? Mieli jakoby zaszyć się na wysokich stanowiskach w rządzie USA i Anglii. Pewny był zwła­szcza tego, że w Agencji jest rosyjski szpieg. Tej teorii użył do wytłumaczenia wpadki z U-2, klęski w Zatoce Świń i zamachu na Kennedy'ego. Kiedykolwiek zaczynaliśmy nową operację, wyglądało na to, że Rosjanie z góry o niej wiedzą. Teoria Eliota początkowo wydawała się wymysłem maniaka. Naraz zaczęła brzmieć przekonywająco. Wszyscy ludzie w Agencji zaczęli sprawdzać się nawzajem. Tak byli­śmy zajęci oglądaniem się za plecy i podejrzeniami, że nie starczyło już czasu na właściwą robotę. Nigdy nie znaleźliśmy tego szpiega. To nie miało znaczenia. Żaden agent nie narobiłby tylu szkód, co teoria Eliota. Zaczęło mnie zastanawiać, że w efekcie jego działań Agencja została sparaliżowana. Może Eliot robi zbyt dużo zamieszania? Może sam jest szpiegiem, sprytnie rozbijającym Agencję na zwalczające się grupy, upierając się przy swojej teorii? Taką właśnie taktykę stosował Philby. Rzuć podejrzenie na innego, a nikt ciebie nie bę­dzie podejrzewał.

- Jednak ty zacząłeś go podejrzewać.

Hardy wzruszył ramionami.

- Powiedzmy raczej, że byłem zazdrosny. Razem rozpoczynaliśmy karierę. Na początku obaj odnosiliśmy równie błyskotliwe sukcesy. Ale wraz z upływem lat jemu wiodło się coraz lepiej. Przez cały czas awansował, a ja stałem w miejscu. Gdyby wypadki potoczyły się inaczej, może mógłbym mu dorównać - podniósł szklankę do ust. - Sądzę, że chciałem go pognę­bić i po jego plecach wspiąć się wyżej. Wciąż pamiętałem swój pierwszy wielki sukces. Myślałem, że może udałoby mi się go powtó­rzyć i byłby to sukces tego samego kalibru. Wspomniałem ci, że podczas wojny Eliot wyjechał do Anglii na szkolenie OSS. Wtedy, w przeciwieństwie do Brytyjczyków, nie wiedzieliśmy wiele na temat szpiegostwa. Nigdy nie zgadniesz, kto szkolił go z ramienia MI-6.

Saul czekał.

- Kim Philby. - Hardy upił łyk wermutu.

VI.

Saul wstrzymał oddech.

- Eliot jest śpiochem?

- Tego nie powiedziałem.

- Dlaczego więc, u diabła, wspomniałeś o Philbym, jeżeli go nie oskarżasz?

- To były tylko przypuszczenia. Mogę czynić założenia, ale to na nic, jeżeli nie mam dowodów.

- A nie masz ich.

- Powiedziałem już, że tak daleko nie udało mi się zajść. Kiedy Eliot załatwił mi zwolnienie z pracy, moje biuro zostało opieczęto­wane. Przeszukano mi mieszkanie, samochód i skrytkę bankową. Odebrano mi każdy świstek, nawet mający niewielki związek z Agen­cją.

- Nawet te dotyczące twoich poszukiwań?

- Bogu niech będą dzięki, że nie robiłem w tej sprawie żadnych notatek. Gdyby Eliot zobaczył u mnie swoje akta... gdyby pomyślał, że jestem niebezpieczny... no cóż, nie mógłby ufać pijakowi. Przytrafiłby mi się niespodziewany atak serca albo upadek z dachu wieżowca.

- Pamiętasz, co udało ci się ustalić?

Oburzony Hardy wyprostował się.

- Oczywiście. Nie jestem prze­cież... posłuchaj, Eliot jest człowiekiem o stałych przyzwyczajeniach, więc po odkryciu zakłóceń w jego rutynie powziąłem pewne podejrzenia. W roku 1954 jego dokumenty podróżne układają się w ciekawą mozaikę - kilkakrotnie z nie wyjaśnionych przyczyn wyjeż­dżał do Europy. W sierpniu na cały tydzień zniknął z pola widzenia.

- Wakacje?

- Bez pozostawienia adresu lub numeru telefonu, gdzie mogłaby go odszukać Agencja?

- Rozumiem.

- Udało mi się jego śladem dotrzeć do Belgii. Potem... - Hardy zapalił papierosa i zaciągnął się.

- I nikt nie miał pretensji o to zniknięcie?

- Nie tylko, że nie zastanowiło to nikogo, to jeszcze w następnym roku otrzymał awans. Z tego, co wiem, został wysłany w misji, a awans był nagrodą za osiągnięty sukces. Mimo wszystko ten nie rozliczony tydzień...

- Jeżeli jest śpiochem, mógł w tym czasie spotkać się ze swoim zwierzchnikiem z KGB.

- Możliwe. Ale to byłaby niechlujna robota. Przychodzi mi do głowy o wiele więcej sposobów, w jaki KGB mogłoby się z nim kontaktować nie budząc podejrzeń. Dlaczego ściągać na siebie zain­teresowanie? Obojętnie, jaki miał powód do zniknięcia, najwyraźniej było to konieczne - coś, czego nie można załatwić w inny sposób.

Saul zmarszczył brwi. Wentylacja zaterkotała, a on wstrząsnął się, bynajmniej nie z powodu zimna.

- Jest jeszcze coś innego - powiedział Hardy. - W 1973 ponownie zniknął - tym razem na ostatnie trzy dni lipca.

- Znów w Belgii?

- W Japonii.

- Jakie więc tu powiązanie?

Hardy wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia, czym się zajmo­wał podczas tych wypraw. Jednak wciąż wracam do swoich pier­wszych przypuszczeń. Powiedzmy, że podczas wojny, kiedy wyjechał do Anglii, stał się - obok Philby'ego, Burgessa i MacLeana - podwój­nym agentem:

- Albo potrójnym.

- Możliwe - Hardy podrapał się w podbródek. - Nigdy mi to nie wpadło do głowy. Mógł udawać, że współpracuje z Philby'm, mając zamiar wykorzystać swoje stosunki z sowietami dla dobra Stanów Zjednoczonych. Zawsze podobała mu się kompleksowość, a funkcja potrójnego agenta spełnia właśnie taką rolę. Różnica jest właściwie żadna. Obojętne, czy był podwójnym czy potrójnym agentem, musiał kontaktować się z KGB. Ktoś musiał mu przekazywać wiadomości; ktoś, z kim regularnie się spotykał, tak że nikomu nie przyszłoby do głowy, że coś podejrzanego kryje się w ich kontaktach. Ten ktoś musi posiadać swobodę ruchu. Najlepiej, żeby miał powiązania w Euro­pie.

- I znalazłeś tego kogoś?

- Róże.

- Co?

- W równym stopniu co kompleksowość, Eliot kocha róże. W jego rozkładzie dnia zajmują naczelną pozycję. Prowadzi koresponden­cję z innymi miłośnikami. Wysyła i otrzymuje rzadkie odmiany.

Saul drgnął.

- I jeździ na wystawy kwiatów.

- Do Europy. Szczególnie na coroczny pokaz lipcowy w Londynie. Nie pominął żadnego od `46. kiedy to odbył się pierwszy po wojnie. Doskonałe miejsce na spotkania. Zawsze zatrzymuje się u swojego przyjaciela, który ma posiadłość niedaleko Londynu... u Percivala Landisha juniora.

Saul gwałtownie nabrał powietrza.

- Rozpoznajesz to nazwisko? - zapytał Hardy.

- Jego ojciec reprezentował angielski wywiad na spotkaniu ukła­du Abelarda w trzydziestym ósmym.

- Interesujący zbieg okoliczności, nie sądzisz? Auton, który rów­nież był na spotkaniu, zaprzyjaźnia się z Landishem seniorem. Eliot - przybrany syn Autona zaprzyjaźnia się z synem Landisha. Tak na marginesie: to senior Landish był zwierzchnikiem Philby'ego.

- Jezu - powtórzył Saul.

- Musiałem więc zadać sobie pytanie - ciągnął Hardy - czy rów­nież Landish senior był śpiochem? Kiedy ma się do czynienia z konspiracją, pojawia się pewien problem: po jakimś czasie wszystko zaczyna pasować do teorii. Czy miałem zbyt wybujałą wyobraźnię? Ujmijmy to w ten sposób: jeżeli Eliot pracuje dla sowietów, moim kandydatem na kuriera przekazującego mu wiadomości jest Lan­dish junior. Nadaje się do tego doskonale. Zajmuje takie samo miej­sce w MI-6, co Eliot w CIA. Podobnie jak Eliot, upiera się, że w MI-6 jest śpioch. Jeżeli Landish senior pracował dla sowietów, może Landish junior kontynuuje dzieło ojca.

- Problem w tym, jak to udowodnić.

VII.

Eryka zatrzymała się w połowie przejścia i pochyliła w stronę pasażera siedzącego przy oknie.

- Proszę pana o zapięcie pasów.

Ubrana była w elegancki mundur stewardesy El Al-u. Ze względu na pośpiech miała do wyboru tylko kilka kandydatek, które mogła zastąpić. Jej wzrost, kolor włosów i rysy twarzy upodobniały ją do stewardesy, którą zaplanowano na ten rejs. Jednak stewardesa jechała teraz z Miami w stronę Key West na niespodziewane, krótkie i opłacone w całości wakacje - była nieco drobniejszej budowy niż Eryka, tak więc mundur opinał się na jej figurze, podkreślając zarys piersi. Mężczyznom na pokładzie najwyraźniej to nie przeszkadzało.

Posuwając się dalej przejściem, sprawdziła, czy wszyscy zapięli pasy. Jedną z pasażerek poprosiła, by wcisnęła swoją pękatą torbę pod fotel z przodu. Następnie zlustrowała kabinę. Nikt nie palił. Oparcia foteli stały w pozycji prostej, tacki z porcjami zebrane i zabezpieczone w pojemnikach. Skinęła głową innej stewardesie i przeszła do przodu, by jeszcze raz przyjrzeć się pasażerom. O ile mogła to ustalić, nikt nie zareagował dziwnie na jej widok. Nikt nie rzucał napiętych spojrzeń. Nikt nie unikał jej wzroku. Oczywiście, dobrze wyszkolony agent nie popełniłby takich pomyłek. Mimo wszy­stko dopełniła procedury - zaniedbanie byłoby pomyłką z jej strony.

Zapukała do drzwi kabiny pilotów i otworzyła je.

- Podać komuś kawę?

Pilot odwrócił się.

- Nie, dzięki. Personel naziemny zapakował już bagaże. Mamy pozwolenie na kołowanie.

- Jaka pogoda?

- Nie może być lepsza. Przez całą drogę czyste niebo - odparł siedzący tuż obok Saul. Razem z Chrisem mieli dokumenty upoważniające do nadzorowania lotu. W mundurach pilotów było im do twarzy. Siedzieli w tyle kabiny i obserwowali załogę, która nie miała powodów wątpić, że są tymi, za kogo się podają. Wraz z Eryką wsiedli wcześniej na pokład, przechodząc do rękawa osobnym wejściem i unikając kontroli w terminalu. Mieli doskonale podrobione papiery. Misza Pletz z ambasady Izraela po raz kolejny dokonał cudu.

Samolot odsunął się od platformy bagażowej, a Eryka wróciła do pasażerów. Mężczyźni sprawiali wrażenie zauroczonych jej kształta­mi, a kobiety z lękiem oczekiwały na start. Zdecydowała, że nie ma powodu do zmartwienia, zwłaszcza, że samolot rozpoczął już procedurę startową. El Al miały opinię najlepiej strzeżonej linii świata. Trzech pasażerów - rozmieszczeni byli z przodu, w środku i z tyłu w rzeczywistości było uzbrojonymi komandosami. Za okienkami na­gle pojawiły się dwa ciężkie samochody i ustawiły po obu stronach samolotu, kiedy ten odrywał się od rękawa i kierował na pas starto­wy. W samochodach Eryka dostrzegła postawnych mężczyzn upoważ­nionych do noszenia broni automatycznej, którą trzymali w ukryciu - to była standardowa procedura ochrony linii, która tak często padała ofiarą terrorystów. Po wylądowaniu w Londynie pojawią się kolejne dwa samochody, by eskortować samolot w drodze do termi­nalu. Stanowisko El Al-u wewnątrz lotniska będzie skutecznie, choć dyskretnie strzeżone. Grupa uderzeniowa, która spróbowałaby ata­ku na Erykę, Chrisa i Saula, musiałaby składać się z samobójców. Uczucie ulgi szybko minęło. Po upewnieniu się, że pojemniki z porcjami żywnościowymi w tyle samolotu są zamknięte, przypo­mniała sobie z przerażeniem, że podczas całego lotu czeka ją poda­wanie koktajli i posiłków oraz niańczenie pasażerów. Szef personelu pokładowego wziął do ręki mikrofon.

- Dobry Wieczór - zatrzeszczało w głośnikach. - Witamy na pokładzie El Al, rejs numer 755 do...

VIII.

Londyn. Pomimo prognozy pogody zapowiadającej błękitne niebo, nad miastem wisiały mżące szare chmury. W czasie lotu, pomimo obowiązków stewardesy, Eryka znalazła czas, by zastanowić się nad wnioskami wynikającymi z ostatnio otrzymanych informacji.

Zaniepokoiła ją historia pobytu Chrisa i Saula w Szkole Męskiej im. Franklina. Dorastała w izraelskim kibucu i, co za tym idzie, była wychowywana w podobny sposób. Jednak mimo podobieństw w szkoleniu żołnierskim i wywiadowczym, istniała między nimi zasad­nicza różnica. Oczywiście, oddzielono ją od matki i ojca, a wychowaniem zajęli się przybrani rodzice. Jednak miłością darzyła ją cała żydowska społeczność. Każdy Izraelczyk był członkiem jej rodziny. W tak czę­sto atakowanym kraju, gdzie tyle dzieci traciło swoich naturalnych lub przybranych rodziców, żal po ich stracie stawał się do zniesienia, bo naród jako całość przejmował na siebie obowiązki wychowawcze.

Saulowi i Chrisowi miłość okazał jedynie Eliot. Miłość podszytą kłamstwem. Zamiast w zdrowej atmosferze kibucu, młodość upłynę­ła im w atmosferze surowej dyscypliny i wyrzeczeń - nie dla dobra kraju, lecz by zaspokoić tajemnicze zachcianki człowieka, który mie­nił się ich dobroczyńcą. Cóż za umysł był w stanie wymyślić taką intrygę?

Umysł pokrętny, chory.

Podobnie jak Chrisa i Saula, szkolono ją w sztuce zabijania. Jednak ona robiła to dla swojego kraju, mając na celu przetrwanie narodu. Przepełniały ją uczucia żalu i litości dla wrogów, podczas gdy Saula i Chrisa pozbawiono wszelkich rozpraszających emocji, odebrano im godność i zmieniono w roboty, pracujące na rozkaz Eliota. Żaden szlachetny cel nie był w stanie tego usprawiedliwić.

A teraz ich uwarunkowanie zawiodło. Mimo że Eryka cieszyła się z odnowienia kontaktów - zwłaszcza z Saulem, do którego uczucie, uważane przez nią za dawno umarłe, odżyło z całą siłą - jej podsta­wowe cele pozostały idealistyczne. Musiała pomóc swojemu krajowi w naprawieniu krzywd, które wyrządził Eliot obwiniając Izrael o zamach na przyjaciela prezydenta. Saul i Chris mieli osobiste moty­wy. Paradoksalny w kontekście ich wychowania był fakt, że zaczęli działać z pobudek emocjonalnych. Znaleźli się w punkcie, w którym już dłużej nie mogli dać się wykorzystywać. Zostali zdradzeni.

A teraz pragnęli zemsty.

IX.

Na lotnisku w Londynie cała trójka przeszła przez wydzielone stanowisko odpraw celnych dla załóg linii lotniczych. Po drugiej stronie barierki czekało na nich kilku niepozornych mężczyzn - eskorta załatwiona przez Pletza. Omijając zatłoczoną, część pasażer­ską terminalu, wyszli przez tylne wyjście zarezerwowane dla personelu lotniska. Najpierw na zewnątrz wychyliła się ich eskorta, by uformować dwuszereg, przez który przeszli do kuloodpornego samo­chodu. Przejechali przez metalową bramę obok ludzi z ochrony lotniska i wtopili się w sznur samochodów zmierzających w stronę Londynu.

Wstawał właśnie posępny wilgotny poranek. Chris przestawił ze­garek na czas londyński. Zerknął przez tylną szybę i zmarszczył brwi.

- Ktoś za nami jedzie.

- Niebieski samochód? Jakieś sto metrów z tyłu? - zapytał kie­rowca. Zerknął na wsteczne lusterko i dostrzegł, że Chris skinął głową.

- To jeden z naszych. Martwi mnie co innego.

- O co chodzi?

- O rozkazy, które otrzymaliśmy od Miszy z Waszyngtonu.

- W czym rzecz?

- Nie potrafię tego zrozumieć. Mamy dopilnować, żebyście dojechali cało na miejsce, a potem zmyć się. To nie ma sensu. Obojętne, na czym polega wasze zadanie, nawet taka trójka jak wy, potrzebuje wsparcia. Musiała zajść jakaś pomyłka.

- Nie. Właśnie tego chcieliśmy.

- Ale...

- Tego właśnie chcieliśmy. - potwierdził Saul.

Kierowca wzruszył ramionami.

- Nasz klient nasz pan. Mam was zawieźć w bezpieczne miejsce. Zamówiony sprzęt jest w bagażniku.

X.

Aż do chwili wyjścia eskorty udawali, że zajęci są rozpakowywa­niem bagażu. Saul zerknął na Chrisa. Bez słowa zabrali się do przeszukiwania skromnego mieszkanka, urządzonego w bardziej domo­wym stylu niż pokoje do wynajęcia w Ameryce. Doniczki stały na serwetkach, w oknach wisiały koronkowe firanki, a do wazonów wstawiono kwiaty. Podobnie jak w samochodzie, czuło się wilgoć. Mimo że eskorta gwarantowała bezpieczeństwo lokum, Saul nie był pewien, czy może im ufać. Z drugiej strony, nie widział powodu, żeby nie darzyć ich zaufaniem. W sprawę zostało zaangażowanych jednak zbyt wielu ludzi, pojawiło się zbyt wiele okazji do dalszych przecie­ków.

Eryka i Chris skinęli głowami, jakby wtórując jego myślom. Pokój mógł być na podsłuchu, bez słowa więc zrzucili z siebie mundury lotnicze, nie zawracając sobie głowy nagością. Po przebraniu w nowe ubrania rozłożyli, sprawdzili i ponownie złożyli broń otrzyma­ną od eskorty. Reszta sprzętu, o który prosili, również działała bez pudła. Nie pozostawiwszy w pokoju niczego, zeszli zmurszałymi tylnymi schodami kamienicy na dół. Minęli rząd dawnych stajni przerobionych na mieszkania i zanurzyli się w labirynt uliczek. Nie pominęli żadnego szczegółu skomplikowanej procedury bezpieczeństwa, by zgubić ogon w londyńskim deszczu. Nawet Misza nie wiedział po co jechali do Anglii. Teraz, zdani tylko na własne siły, ponownie stali się nieuchwytni. Nikt nie wiedział, co jest ich celem. Z wyjątkiem jednej osoby, przypomniał sobie z niepokojem Saul. Człowieka, który podał im adres i rysopis “obiektu”. Surowe zasady bezpieczeństwa wymagały zlikwidowania Hardy'ego. Jak jednak mógłbym to usprawiedliwić przed sobą? - myślał Saul. - Hardy mi pomógł. A w dodatku lubię tego sukinsyna.

Mimo to nie mógł pozbyć się niepokojących myśli. Nie cierpiał Zostawiać za sobą śladów.

IX.

Czekali na niego. Nawet nie przyszedł mu do głowy tak elemen­tarny środek ostrożności, jak unikanie własnego mieszkania. Oczywi­ście popijał tęgo - znajoma wymówka. Alkohol nie tylko ograniczył jego proces myślowy, ale i przytępił refleks. Kiedy wtoczył się do mieszkania i odwrócił, by zamknąć drzwi, okazał się zbyt wolny dla łudzi, którzy rzucili się w jego stronę. Gdyby był trzeźwy, może udałoby mu się szarpnąć drzwi i wybiec na korytarz. Mieszanka adrenaliny i alkoholu o mało nie zmusiła go do zwymiotowania. Mężczyzna, który ukrywał się w schowku na ubrania, wykręcił mu ramię, popchnął go mocno na ścianę i rozstawił mu nogi w pozycji do rewizji.

Drugi mężczyzna, który wyskoczył z łazienki, przebiegł dłońmi po jego ciele, nie omijając pośladków i podbrzusza.

- Trzydziestka ósemka z krótką lufą. Prawa kostka - powiedział do partnera, wsu­wając broń do kieszeni.

- Kanapa - rzucił pod adresem Hardy'ego partner.

- Leżak - odparł Hardy.

- Co, u diabła...?

- Jeżeli, chłopcy popracujecie ciężko, wkrótce dorośniecie do czasowników.

- Do cholery, rób tylko, co ci każą!

Głowa Hardy'ego pulsowała bólem od uderzenia o ścianę. Usiadł. Serce biło mu nieregularnie, ale umysł pozostał zadziwiająco jasny - bez wątpienia efekt całodziennego pobytu w barze. Od czasu wyjaz­du Saula pił więcej niż kiedykolwiek. Złamał nawet swoje postano­wienie odnoszące się do schludnego, godnego wyglądu: nie prasował spodni i nie czyścił butów. Mimo że błagał Saula, by ten go zabrał, spotkał się z odmową: “Pomogłeś nam już wystarczająco” - Ale Hardy zrozumiał: Myśli, że jestem za stary. Uważa, że nie może polegać na... pijaku? Hardy na tyle stracił kontakt z rzeczywistością, że zapo­mniał, iż tym, czym zajmuje się teraz Saul, sam powinien zająć się dawno temu - gdyby wystarczyło mu odwagi.

Obaj napastnicy mieli nieco powyżej trzydziestu lat. Hardy wy­czuł mdlący zapach wody po goleniu. Spojrzał na ich typowo anoni­mowe rysy twarzy. Elegancko, krótko przystrzyżone włosy i garnitury od braci Brooks. Rozpoznał ich. Akurat tych nie widział wcześniej, ale dawniej często korzystał z usług im podobnych.

GS-7. Sztab Generalny. Próżniaki Agencji. To, że zleceniodawca wybrał właśnie ten wydział, zdenerwowało Hardy'ego. Jego złość pogłębiał dodatkowo alkohol. W ten pogardliwy sposób oznajmiono mu, że jest na tyle niegroźny, że przesłuchanie można zlecić komuś spoza pierwszej ligi.

Wrzał z gniewu, ale nie pokazywał tego po sobie. Burbon dodał mu odwagi.

- Teraz kiedy już sobie siedzimy miło i wygodnie...

- Zamknij swoją pieprzoną jadaczkę - warknął pierwszy.

- A nie mówiłem?

- Co?

- Że dorośniecie do czasowników.

Dwaj Agenci spojrzeli po sobie.

- Zadzwoń - polecił pierwszy.

Jego partner podniósł słuchawkę i Hardy, mimo zmąconego wzroku, zauważył, że numer składał się z jedenastu cyfr.

- Co? Zamiejscowa? Mam nadzieję, że na koszt rozmówcy.

- Czuję, że polubię tego faceta - powiedział drugi i odezwał się do słuchawki: - Mamy go. Bez problemów. Jasne. - Spojrzał na Hardy'ego: - Zgadnij, do kogo ten telefon? - Uśmiechnął się: - Do ciebie.

Hardy niechętnie wziął do ręki słuchawkę. Mimo że wiedział, co się święci, starał się zachować pozory.

- Halo?

Głos po drugiej stronie był skrzypiący niczym kreda i szeleszczący niczym spadłe z drzew liście - kruchy, stary, beznamiętny.

- Mam nadzieję, że moi współpracownicy potraktowali cię dobrze.

- Kto...?

- Nie wygłupiaj się. Nie ma sensu bawić się w chowanego.

- Zapytałem...?

- W porządku. Pobawmy się.

Kiedy Hardy usłyszał nazwisko, wybuchnął gniewem:

- Miałem nadzieję, że już nigdy nie usłyszę twojego głosu, krwiopijco.

- Wyzwiska? - zacmokał Eliot. - Co się stało z twoimi manierami?

- Straciłem je wraz z pracą, ty onanisto.

- W moim wieku to raczej niemożliwe - roześmiał się Eliot. - Miałeś chyba ostatnio gości.

- Masz na myśli kogoś poza tym Jackiem i Plackiem? Gości? Kto, u diabła, miałby mnie odwiedzać?

- Dwójka bardzo niegrzecznych dzieci.

- Syn i córka, do których się przyznaję, nawet ze mną nie rozma­wiają.

- Oczywiście mam na myśli Saula i Chrisa.

- Miej sobie kogo chcesz. Obojętnie, o co tu chodzi, nie widziałem ich. A nawet gdyby tak było, nigdy bym ci o tym nie powiedział.

- W tym problem, prawda?

- Nie, problem w czym innym. Coś poszło nie tak?

- Bardzo dobrze. Odpowiadaj pytaniem na pytanie, w ten sposób unika się odpowiedzi.

- Mam już tego dosyć. Odkładam słuchawkę.

- Nie, poczekaj. Nie jestem pewny, co ci powiedzieli. Są w tara­patach.

- Nie powiedzieli mi niczego. Nie było ich tu. Na miłość boską, próbuję cieszyć się swoją emeryturą. Zabierz stąd swoich próżnia­ków. Zniknij z mojego życia.

- Nie rozumiesz. Chodzi o Chrisa. Pogwałcił zasady układu Abelarda. Saul pomaga mu w ucieczce.

- I od razu lecą z tym do mnie? O, pewnie. Na co bym się przydał? Przeciwko Rosjanom? Gówno prawda! - Hardy drgnął.

- Być może masz rację. Możesz dać mi jednego z moich współpra­cowników?

Hardy'emu było zbyt niedobrze, by odpowiedzieć. Podał słucha­wkę numerowi pierwszemu.

- Słucham? Tak, proszę pana. Rozumiem. - Oddał słuchawkę Hardy'emu.

- Wygadałeś się - powiedział Eliot.

- Nie musisz się tak tym napawać. Wiem.

- Przyznaję, że szło ci całkiem nieźle do tego momentu. Zważy­wszy, że wyszedłeś z wprawy.

- Instynkt.

- Lepiej polegać na rutynie. Rosjanie, coś takiego! Dlaczego mu­siałeś o nich wspomnieć? Miałem nadzieję, że stawisz większy opór.

- Przykro mi, że cię rozczarowałem.

- Nie wspomniałbyś o Rosjanach, gdyby Saul i Chris nie przyznali się do pogwałcenia układu. Pominąwszy wszystko inne, miałem rację, ze kazałem cię wylać. Cóż za partanina. Podczas przesłuchania nigdy nie należy samemu śpieszyć się z informacjami. Obojętnie, jak mało istotne się wydają.

- Na miłość boską, tylko oszczędź mi wykładu. Skąd wiedziałeś, że do mnie przyjdą?

- Nie wiedziałem. Tak naprawdę - tylko się nie obraź - pomyśla­łem o tobie dopiero dziś rano. Po tym, jak sprawdziłem wszystkie inne kontakty. Byłeś na samym końcu listy.

Po usłyszeniu tej obelgi Hardy podjął decyzję.

Numer dwa położył na stoliku dyplomatkę. Otworzył ją i wyjął strzykawkę oraz ampułkę wypełnioną płynem.

- Dziwię się, że wcześniej nie skorzystali z serum - powiedział Hardy.

- Wpierw chciałem z tobą powspominać dawne czasy.

- Chciałeś powiedzieć: nasycić swoją pychę.

- Nie mam czasu. Teraz moja kolej, żeby powiedzieć: odkładam słuchawkę.

- Nie, poczekaj. Chcę, żebyś czegoś posłuchał. - Hardy odwrócił się do numeru pierwszego i wskazał na wyklejony laminatem barek: - W butelce “Jim Beam” jest jeszcze trochę na dnie. Możesz mi podać?

Agent wyglądał na niezdecydowanego.

- Na miłość boską, suszy mnie.

- Pijak - wydal usta próżniak i otworzył barek, by podać Hardy'emu butelkę.

Hardy obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Powoli odkręcił na­krętkę, obejmując butelkę niczym ukochaną kobietę. Łyknął solidnie, smakując jak koneser. Wziąwszy wszystko pod uwagę brakować mi będzie tylko tego.

- Wciąż słuchasz?

- Co tam robisz?

- Nie rozłączaj się.

Mam siedemdziesiąt dwa lata, myślał. Moja wątroba jest chyba ze stali. Już dawno powinna wysłać mnie na tamten świat. Przypominam jakąś cholerną skamielinę, pozostałość po zaginionym gatunku. Trzydzieści minut po zaaplikowaniu serum prawdy powie tym próż­niakom wszystko, czego będzie chciał Eliot. Saul i Chris zginą. A Eliot wygra raz jeszcze.

Ten skurwysyn ciągle wygrywa. Ale nie tym razem.

Pijak? Saul, nie chciał wziąć mnie ze sobą, bo nie mógł na mnie polegać. Eliot wysłał tych próżniaków, bo mną gardzi.

- Chciałbym coś wyznać - powiedział do słuchawki.

- I tak wstrzykniemy ci serum.

- To nie ma znaczenia. Masz rację. Przyszedł do mnie Saul. Zada­wał pytania. A ja udzieliłem mu odpowiedzi. Wiem, gdzie on jest. Chcę, żeby to do ciebie dotarło.

- Skąd taka szczerość? Wiesz, że i tak nie dobijemy targu.

- Każesz mnie zabić?

- Postaram się, by to było w miarę możności przyjemne. Zatrucie alkoholem. Wątpię, żebyś miał coś przeciwko temu.

- Nie rozłączaj się.

Odłożył słuchawkę na stolik od kawy i spojrzał na okno za plecami agentów. Ważył 130 kilogramów. W młodości grywał jako łącznik w drużynie, ale... Z wyciem zerwał się z sofy, niczym taran roztrącił obu mężczyzn i pobiegł w stronę okna. Przez chwilę obawiał się, że powstrzymają go żaluzje, ale powinien wiedzieć, że są tandetne, podobnie jak i cała reszta tego schroniska dla białych nędzarzy.

Głową uderzył w okno i roztrzaskał szkło. Ale jego ciało zaklinowało się w ramie. Czul, jak ostre odłamki wbijają mu się w brzuch. Jęknął. Nie z bólu, lecz dlatego, że Agenci chwycili go za stopy i zaczęli wciągać do środka. Kopał nogami jak oszalały. Słyszał, jak grzechoczą żaluzje. Szkło wbijało się coraz głębiej w jego brzuch. Ostatnim wysiłkiem wyrwał się i oto nagle - cały we krwi - spadał w dół. Wraz z nim wyleciały odłamki szkła. Migotały w słońcu. Widział je wyraźnie. Miał wrażenie, że wisi w powietrzu. Jednak grawitacja przypomniała o swoim istnieniu. Runął w dół, pozostawiając za sobą odłamki.

Ciała spadają z taką samą szybkością, pod warunkiem, że ich masa jest identyczna. Hardy miał jej niemało. Spadał niczym ja­strząb; szybciej niż okruchy szkła. Modlił się, by nie spaść na ludzi. Czternaście pięter. Zanim uderzył w chodnik, stracił przytomność. Później świadkowie zeznali, że w momencie upadku słyszeli dziwny odgłos. Przypominał śmiech.

XII.

Posiadłość zajmowała rozległy teren. Skulony Saul siedział na porośniętym drzewami zboczu i w ciemnościach spoglądał w dół na światła dwukondygnacyjnego angielskiego zamku. Prostokątny kształt sprawiał, że budowla wydawała się wyższa. Jej czystą, długą, prostą linię zakłócały jedynie mansardowe okna, sterczące ze spa­dzistego dachu, oraz plątanina kominów, rysujących się na tle wschodzącego księżyca.

Saul skierował noktowizor na mur okalający posiadłość.

W początkowym okresie stosowania tych urządzeń zasada ich działania oparta była na wysyłanych w ciemność promieniach pod­czerwonych. Promieniowanie podczerwone, niewidoczne dla nie uzbrojonego oka ludzkiego, z łatwością było wykrywalne przez spe­cjalne soczewki noktowizora. Urządzenie spisywało się nieźle, mimo że obserwowane przedmioty z konieczności zabarwiały się na czer­wono. Pojawił się jednak poważny problem: w końcu wróg mógł przy użyciu podobnego przyrządu wykryć emitowany promień. W efekcie obserwator wystawiał się na strzał.

Wyniknęła stąd oczywiście potrzeba opracowania nowej metody i pod koniec lat sześćdziesiątych, w miarę eskalacji wojny w Wietna­mie, skonstruowano wreszcie “niewykrywalny” noktowizor. Nadano mu nazwę “Starlite”, a pracował na zasadzie wzmacniania minimal­nych źródeł światła, nawet takich, jak światło gwiazd. Nie wysyłał promieni, był więc nie do wykrycia. W latach siedemdziesiątych noktowizory nowego typu pojawiły się w handlu, zwłaszcza w skle­pach sportowych. Z kupnem tego egzemplarza nie było żadnych kłopotów.

Jednak Saul nie przyglądał się zamkowi, ponieważ światła okien zostałyby tak wzmocnione, że mogłoby go na jakiś czas oślepić. Mur skrywały ciemności, Saul widział go więc wyraźnie. Miał około czte­rech metrów wysokości. Dostrzegł popękany tynk, spod którego wy­łaniały się zwietrzałe kamienie.

Coś go niepokoiło. Odniósł wrażenie, że już kiedyś klęczał tu i przyglądał się murowi. Po chwili namysłu odkrył przyczynę niepoko­ju, Rezydencja w Wirginii. Andrew Sage i Fundacja Paradygma. Tam zaczął się ten koszmar. Natychmiast poprawił się w myślach, ponie­waż mur w dole przypominał mu jeszcze inne miejsce - sierociniec. To tam tak naprawdę rozpoczął się koszmar. Z niezwykłą jasnością przypomniał sobie, jak wraz z Chrisem prześlizguje się przez mur. Zwłaszcza w tę noc, kiedy...

Nagle ucichły koniki polne. Na las opadła niepokojąca cisza. Saul poczuł przebiegające po plecach ciarki. Położył się na ziemi i wy­ciągnął nóż. Jego ciemne ubranie zlało się z panującym półmrokiem. Uspokoił oddech i z opuszczoną ku ziemi twarzą wytężył słuch.

Ptak zaśpiewał, przerwał i powtórzył frazę. Saul odetchnął z ulgą i podniósł się, przybierając pochyloną pozycję. Wciąż zachowując ostrożność, skulił się za pniem dębu i przez ściągnięte usta zaczął naśladować śpiew ptaka.

Chris natychmiast wyłonił się z ciemności. Obok niego, z szele­stem przypominającym powiew wiatru w zaroślach, pojawiła się Eryka. Spojrzała w dół zbocza i przykucnęła obok Chrisa i Saula.

- Wygląda na prymitywne zabezpieczenie - powiedział cicho Chris.

- Też tak sądzę - dodała Eryka. Wraz z Chrisem zbadała otoczenie posiadłości. - Mur jest za niski. Brak kamer telewizyjnych i drutów pod napięciem na szczycie.

- Jesteś rozczarowana? - zapytał Saul.

- Martwię się - odpowiedziała. - W Anglii panuje recesja. Nasi­lają się konflikty pomiędzy bogatymi i biednymi. Na miejscu Landisha juniora miałabym bzika na punkcie bezpieczeństwa. Sądząc z jego pozycji w MI6, powinien wiedzieć, w jaki sposób ochraniać swoją posiadłość.

- Chyba że chce, by wyglądało na to, że nie ma tu niczego do ochrony - zauważył Chris.

- Lub niczego nie ukrywa - dodała Eryka.

- Sądzisz, że system ochronny wcale nie jest taki prymitywny, na jaki wygląda?

- Nie wiem, co o tym sądzić. A ty? - zwróciła się do Saula.

- Dokładnie przyjrzałem się terenowi - powiedział. - Nie widzia­łem żadnych strażników, chociaż muszą być jacyś w zamku. Jednak mieliśmy rację.

Saul skinął głową.

- Trzy. Przynajmniej tyle zauważyłem. Biegają swobodnie po całej posiadłości.

- Jaka rasa?

- Dobermany.

- Marines czuliby się tu jak w domu - powiedział Chris.

- Bogu dzięki, że to nie owczarki ani sznaucery.

- Chcesz, żebyśmy dali sobie z tym spokój?

- Do diabła, nie - odparła Eryka.

Mężczyźni uśmiechnęli się.

- W takim razie do roboty. Martwiliśmy się o rozkład dnia Landisha, o jakiej porze go dopaść. Chyba rozwiązał za nas ten problem. Popatrzcie - Saul wskazał na zaplecze domu. - Widzicie szklarnię?

- W środku pali się światło.

W ciemnościach błyszczała podłużna konstrukcja.

- Landish, podobnie jak Eliot, uwielbia róże. Czy wpuściłby tam służbę? Albo strażników? Do swojego sanktuarium? Nie sądzę. Tam dostęp ma tylko wielki kapłan.

- Może pokazuje swoje róże gościom - zauważył Chris.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

Wymienili ponownie uśmiechy.

XIII.

Czołgali się zboczem pod ochroną mgły, przedzierając się przez paprocie. Chmury co chwila przesłaniały księżyc. Noc była zimna i wilgotna. Chris oparł dłonie o mur i przyklęknął, by Eryka mogła wejść mu na ramiona i wciągnąć się na szczyt. W jej ślady poszedł Saul, kiedy jednak chwycił krawędź muru, nie wciągnął się wyżej, tylko pozwolił Chrisowi wykorzystać swe ciało jako drabinkę. Po chwili Chris i Eryka pomogli mu wspiąć się na górę.

Leżeli płasko na murze i przyglądali się rezydencji. W oknach błyszczały światła. Poniżej majaczyły w ciemnościach jakieś kształty.

Chris podniósł do ust mały przedmiot w kształcie cylindra i dmu­chnął. Mimo że nic nie zakłóciło nocnej ciszy, Saul wyobraził sobie ultradźwiękowy gwizd, słyszalny jedynie dla psów. Co będzie, jeżeli poddano je tresurze zakazującej reagowania na podobne sygnały?

Nie poddano. Potężnie zbudowane dobermany podbiegły tak ci­cho, że Saul nie usłyszałby ich, gdyby nie był na to przygotowany. Ciemne kształty przemknęły w ciemnościach, materializując się na­gle u podnóża muru. Nawet teraz Saul nie byłby pewny, że to psy, gdyby nie nagły błysk odsłoniętych w dzikim grymasie kłów. Nie warczały.

Uświadomił sobie, że nie mogą. Przecięto im struny głosowe. Pies, który szczeka, nie nadaje się na wartownika. Warczenie może ostrzec i daje szansę obu stronom. Tych dobermanów nie szkolono dla odstraszania włamywaczy. Służyły tylko jednemu: miały zaskoczyć in­truza.

I zabić.

Eryka sięgnęła do plecaka i wyciągnęła pojemnik wielkości pię­ści. Zdjęła przykrywkę i rzuciła go między psy.

Pojemnik zasyczał. Psy rzuciły się na niego. Nagle cofnęły się, zamrugały powiekami i padły na ziemię.

Saul wstrzymał oddech podczas opuszczania się z muru. Zesko­czył na trawę i przekoziołkował niczym spadochroniarz przy lądowa­niu. Uciekając przed gazem wciąż wydobywającym się z pojemnika, schronił się za ogrodzeniem, by zaczekać na Chrisa i Erykę. Przyjrzał się uważnie zalanemu poświatą księżyca trawnikowi przed domem. Krzaki, przycięte w geometryczne kształty piramid, kul i sześcianów rzucały groteskowe cienie.

- Tam - wskazał ręką kierunek.

Chris skinął głową w stronę drzewa.

- Widzę punkt świetlny. Fotokomórka.

- Na pewno jest ich tu więcej.

- Psy jednak biegały swobodnie po terenie - wyszeptał Chris. - Musiałyby przecinać wiązki promieni i włączać alarm.

- Muszą więc być zainstalowane wyżej.

Saul zaczął się czołgać po wilgotnym od rosy trawniku, by przecis­nąć się pod ledwo widocznym promieniem fotokomórki.

Szklarnia lśniła niczym klejnot. Jeszcze większe wrażenie wywierały róże rozmaitej wielkości, o wspaniałych kolorach. Saul dostrzegł szczupłego, przygarbionego mężczyznę w białym ubraniu, który spacerował między kwiatami. Landisha rozpoznał dzięki opi­sowi uzyskanemu od Hardy'ego, zwracając szczególną uwagę na pomarszczoną twarz. “Wygląda jak zmumifikowany”, mówił Hardy. Tak jakby już umarł, a włosy wciąż mu rosły”.

Podkradł się do szklarni i odczekał, aż Chris i Eryka ukryją się w zaroślach po obu stronach dróżki biegnącej z rezydencji do szklarni. Mieli pilnować, czy ktoś nie nadejdzie. Saul wstał i wszedł do środka.

XIV.

Ostre światło zakłuło go w oczy.

W nozdrza uderzył mdlący zapach róż.

Landish stal przy stole, zwrócony plecami do Saula, mieszał w doniczce ziemię. Usłyszał skrzypnięcie otwierających się drzwi i odwrócił się, jednak musiał dojść do wniosku, że to ktoś ze służby, bo w jego ruchach nie dało się wyczuć nerwowości. Zareagował dopiero wtedy, kiedy zobaczył, kto wszedł do szklarni. Cofnął się, oparł o stół i szeroko otworzył usta ze zdziwienia.

Saul zatrzymał się trzy metry przed nim. Z tej odległości Landish wyglądał na chorego. Woskowa, ściągnięta twarz przybrała żółty odcień. Jednak kiedy minęło zaskoczenie, jego głęboko zapadnięte oczy spojrzały bystro.

- Nie spodziewałem się gości - powiedział drżącym głosem. Angielski akcent nadał jego słowom niemal wytworne brzmienie.

Saul wycelował w niego pistolet.

- Nie ruszaj się. Muszę widzieć przez cały czas twoje dłonie i stopy.

- Chyba nie boisz się, że stary człowiek wyrządzi ci krzywdę?

- Bardziej obawiam się tego - Saul wskazał na biegnący spod stolika przewód. Podszedł bliżej, wyciągnął z kieszeni szczypce i przeciął go. Sięgnął ręką pod blat i wyrwał przycisk alarmowy.

- Moje uznanie - Landish nieznacznie skinął głową. - Jeżeli je­steś włamywaczem, to powiem ci, że nie mam przy sobie pieniędzy. Oczywiście w domu znajdziesz srebrną zastawę i kryształy.

Saul przecząco pokręcił głową.

- Chcesz mnie porwać dla okupu?

- Nie.

- Jako że nie masz maniackich oczu terrorysty, skłaniam się ku...

- Informacje. Nie mam czasu. Zapytam tylko raz.

- Kim jesteś?

Saul zignorował pytanie.

- Rozważaliśmy użycie amytalu sodowego.

- My?

- Jesteś jednak za stary. To mogłoby cię zabić.

- Cóż za troska.

- Braliśmy też pod uwagę tortury. Jednak pojawia się ten sam problem. Mógłbyś umrzeć, zanim powiesz nam to, czego chcemy.

- Po co posuwać się zaraz do takich ostateczności? Może powiem dobrowolnie?

- Nie sądzę. I tak nie mielibyśmy pewności, czy mówisz prawdę. - Saul podniósł z ławki sekator. - W końcu znaleźliśmy sposób, który cię przekona. - Podszedł do grządki z różami, zerknął na zdobiące je wstążki - nagrody za zajęcie pierwszych miejsc na pokazach - i odciął łodygę wspaniałej karłowatej Żółtej Księżniczki.

Landish jęknął i zachwiał się.

- Ta róża była...

- Bezcenna. Na pewno. Ale da się ją zastąpić. Masz jeszcze cztery tego gatunku. Za to ta na przykład Szkarłatna Łza jest już rzadsza.

Landish całym ciężarem ciała oparł się o blat stołu.

- Oszalałeś? Czy ty pojmujesz, co...?

- Zabijam twoje dzieci. Spójrz na tę Różową Afrodytę. Cudowna. Naprawdę. Ile czasu trzeba, żeby doszła do takiej wspaniałości? Dwa lata? Pięć? - Saul przeciął pąk w połowie. Płatki opadły na stojącą poniżej statuetkę przyznaną na pokazie.

Landish chwycił się za pierś. Jego przerażone oczy zdawały się wychodzić z orbit.

- Powiedziałem ci, że zapytam tylko raz. Eliot.

Landish wpatrywał się przez łzawiące oczy w zniszczone płatki.

- O co chodzi?

- On pracuje dla Rosjan.

- O czym ty mówisz?!

Saul ściął Boski Dar o purpurowym odcieniu teoretycznie nie do wyhodowania.

- Dość! - zaskrzeczał Landish.

- On jest śpiochem, a ty jego kurierem.

- Nie! Tak! Nie wiem!

- Co ty, u diabła, gadasz?

- Przekazywałem wiadomości, to prawda. Ale to było dziesięć lat temu. Nie jestem pewny, czy był śpiochem.

- W takim razie dlaczego KGB skontaktowała się z nim?

- Nie mam...

Saul podszedł do Zwiastuna Radości, ozdoby kolekcji Landisha. Niewiarygodne, ale róża była niebieska.

- Eliot mylił się. Kiedy rozmawiałem z nim w Denver, powiedział, że nikomu nie udało się wyhodować niebieskiej róży.

- Nie!

Saul podniósł nożyce i ustawił je tak, że łodyga znalazła się pomiędzy ostrzami. Na ich krawędziach zalśniło światło.

- Jeżeli nie był śpiochem, to kim? Co to były za wiadomości?

- Nie czytałem ich.

Saul powoli zaczął zaciskać ostrza nożyc.

- Mówię prawdę! Od kiedy to MI-6 jest chłopcem na posyłki dla CIA?

- To była tylko przysługa dla Eliota! - Landish przeniósł spojrze­nie ze zniszczonych róż na Saula i nerwowo przełknął ślinę. - Przy­sięgam! Prosił mnie o pośrednictwo!

- Nie podnoś głosu.

Landish zadrżał.

- Posłuchaj. Eliot zapewniał, że na podstawie tych wiadomości zidentyfikuje śpiocha w Agencji - powiedział na­piętym głosem. - Jednak informator był nerwowy i nalegał na kurie­ra, któremu mógłby zaufać. Ponieważ znałem kuriera, logiczne, że mnie wybrano na łącznika.

- I ty w to wierzyłeś?

- Eliot jest moim przyjacielem. - Landish zaczął gorączkowo gestykulować. - Nasze siatki często ze sobą współpracują. Jeżeli chcesz dowiedzieć się, co było w tych listach, zapytaj człowieka, który mi je przekazał.

- Jasne. Wystarczy wskoczyć na pokład samolotu do Moskwy.

- Nie. O wiele bliżej.

- Gdzie?

- Do Paryża. Ten człowiek pracuje dla sowieckiej ambasady.

- Kłamiesz - Saul uciął liść.

- Nie kłamię! Nie rozumiesz, jak delikatna jest ta róża! Nawet skaleczenie liścia może...

- W takim razie radzę ci przekonać mnie, że mówisz prawdę, bo zaraz obetnę je jeden po drugim.

- To jedyna taka róża na świecie.

Saul zawiesił w powietrzu ostrza nożyc.

- Wiktor Pietrowicz Koczubej.

- To nazwisko nic mi nie mówi.

- Pracuje jako ich attache kulturalny. Przygotowuje trasy koncer­towe dla rosyjskich orkiestr i zespołów baletowych na terenie Francji. Jest też wirtuozem gry na skrzypcach. Czasem sam koncertuje.

- Ale, oczywiście, jest z KGB.

Landish rozłożył ręce.

- Zaprzecza temu. Przed piętnastu laty przyłapano go na próbie ucieczki na Zachód. Było oczywiste, że spróbuje jeszcze raz. Władze sowieckie poszły na kompromis i po­zwoliły mu zamieszkać w Paryżu, zakładając, że użyje swojego talentu dla dobra Rodiny. Przypomnieli mu, ze jego dzieci pozostają w Moskwie, gdzie ich lukratywne posady i warunki życiowe zależą od jego współpracy.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Czy jest z KGB?

- Oczywiście. Ta jego próba ucieczki to fikcja. Ale spełniła swoją rolę. Teraz Koczubej ma doskonałą przykrywkę.

- Założę się, że wysłuchałeś wielu jego koncertów.

- Teraz już nie mam okazji - Landish wzruszył ramionami, ale wciąż nerwowo spoglądał na róże. - Jednak dziesięć lat temu spotkania z nim nie nastręczały żadnych trudności. Podczas dyskusji o wybitnych dziełach kompozytorów rosyjskich przekazywał mi listy. Od czasu do czasu rewanżowałem mu się tym samym. Ale wszystkie przesyłki były zapieczętowane, nigdy ich nie czytałem. Jeżeli chcesz dowiedzieć się, co zawierały, musisz z nim porozmawiać.

Saul wyciągnął sekator w stronę błękitnej róży i uważnie przyglą­dał się Landishowi.

- Niczego nie ukryłem - powiedział staruszek smutnym głosem. - Rozumiem, że musisz mnie zabić, bo inaczej mogę ich ostrzec. Ale błagam cię, nie niszcz więcej róż.

- A jeżeli kłamiesz? Jeżeli twoje informacje są bezużyteczne?

- Jakie mogę dać ci gwarancje?

- Nie możesz, ale jeżeli będziesz martwy, nie będę mógł się zem­ścić. Jaki wtedy będzie pożytek z niszczenia kolejnych róż? Trupowi nie będzie już na nich zależało.

- W takim razie znaleźliśmy się w impasie.

- Nie. Pójdziesz ze mną. Jeżeli okaże się, że kłamałeś, zobaczysz, co z tą szklarnią zrobi benzyna i zapałki. Myśl o tym po drodze. Może warto opowiedzieć inną historię.

- Nigdy nie uda ci się przeprowadzić mnie obok straży przy bramie.

- Nie będę musiał. Wyjdziemy tą drogą, którą tu przyszedłem. Przez mur. - Landish uśmiechnął się kpiąco. - Czy ja wyglądam na wyczynow­ca?

- Podniesiemy cię.

- Jestem na to zbyt kruchy. Połamię sobie ręce i nogi.

- W porządku. Nie będzie podnoszenia.

- Jak w takim razie? Nie ma innego wyjścia. Saul wskazał na kąt szklarni. - To proste.

- Co?

- Skorzystamy z drabiny.

XV.

W otwartym oknie falowały zasłony. Chris spod zmrużonych po­wiek spoglądał na ołowiane niebo i rozszerzonymi nozdrzami chło­nął morskie powietrze, kuląc się pod podmuchami zimnej wilgoci. Porywisty wiatr wzburzył fale na kanale La Manche.

- Pojadę za­miast ciebie - powiedział zmartwionym głosem.

- Mówiłem ci już, że nie - odparł Saul. - Przecież ustaliliśmy, że jeden z nas musi tu pozostać z Landishem, podczas gdy pozostała dwójka zajmie się Koczubejem. Ciągnęliśmy karty, kto podejmie ryzyko. Wyciągnąłeś najniższą, więc zostajesz.

- Nie chcę.

- Ni z tego, ni z owego chcesz zostać bohaterem?

- Nie. Oczywiście, że nie.

- W takim razie o co chodzi? Nie uwierzę, że tylko dlatego, bo chcesz pojechać do Paryża z moją dziewczyną. - Saul odwrócił się do Eryki, która właśnie przywiązywała Landisha do krzesła. - Bez urazy. Masz przecież wspaniałe poczucie humoru.

Pokazała mu język.

Odwrócił się z powrotem do Chrisa.

- Co jest?

- Idiotyzm - Chris pokręcił głową. - Przeczucie. Wiem, że to nic nie znaczy. Problem w tym, że nie mogę się go pozbyć.

- O co chodzi?

Chris odszedł od okna.

- O ciebie. Mam taki dar... możesz to nazwać odbieraniem sygnałów ostrzegawczych. Coś ci się stanie.

Saul przyjrzał mu się uważnie. Ani on, ani Chris nie byli przesąd­ni. Nie mogli sobie na to pozwolić. Gdyby było inaczej, szukaliby wszędzie omenów i w rezultacie ich działania byłyby sparaliżowane. Polegali jedynie na logice i swych umiejętnościach. Jednak w Wiet­namie nauczyli się szanować “śmieszne” przeczucia - kumple, któ­rzy tuż przed odesłaniem do domu pisali listy do żon, dziewczyn lub matek i dawali je swoim kolegom ze słowami: “Dopilnuj, żeby to dostała. Mnie się nie uda”, w przeddzień odlotu obrywali kulą w głowę. Albo inni, którzy przed wyjściem na kolejny rutynowy patrol, mówili: “Nie zobaczymy się już”. I nadeptywali na minę.

Saul zastanawiał się przez chwilę.

- Kiedy to się zaczęło?

- W posiadłości Landisha.

- Gdy zobaczyłeś mur?

Chris skinął głową.

- Skąd wiesz?

- Bo ja też odniosłem podobne wrażenie.

- Co?!

- Byłem pewny, że tam już kiedyś byłem. Zajęło mi to chwilę, ale w końcu doszedłem, w czym rzecz. Mur. Nie rozumiesz? Taki sam mieliśmy u Franklina. Pamiętasz, jak przełaziliśmy przez mur, żeby kupić słodycze? Wtedy kiedy dostaliśmy wycisk? Albo noc, kiedy pośliznąłem się na lodzie, a ty skoczyłeś mi na pomoc, rozbijając sobie głowę? Tramwaj? Pamiętasz?

- Odciągnąłeś mnie na bok i uratowałeś mi życie.

- To wszystko tłumaczy. Obu nam ta noc zapadła głęboko w pa­mięć. W rezydencji Landisha zacząłem naraz martwić się o ciebie. Zdawało mi się, że jesteś w kłopotach i muszę cię ocalić. Takie same przeczucia tknęły ciebie. Może zawsze chciałeś ocalić mi życie.

- Chciałem. - Chris uśmiechnął się. - Kilka razy.

- Na widok muru to pragnienie wróciło. Spokojnie. Na pewno coś się stanie. Pojadę do Paryża z Eryką, żeby dorwać Koczubeja. Tylko to się stanie.

- Chciałbym w to wierzyć.

- Myśl o tym w ten sposób. Gdybym wpadł w tarapaty, czy byłbyś w stanie zrobić coś, czego nie potrafiłaby Eryka?

Podeszła bliżej.

- Tylko zastanów się poważnie nad odpowiedzią, Chris - ciągnął Saul.

- Pomyśl jeszcze o czymś - dodał Saul. - Załóżmy, że pozwoliłbym ci pojechać, zamiast mnie. Załóżmy, że to nie mnie coś by się przytrafiło. Obwiniałbym się w takim samym stopniu, co ty. Takie zastanawianie się bez końca nie ma sensu. Zawarliśmy układ. Wyciągnąłeś najniższą kartę. Trafiła ci się łatwa robota. Zostajesz.

Chris zawahał się.

- A jeżeli chodzi o twoje przeczucie, to zmieszam je z nawozem i użyźnię nimi ogród. - Saul odwrócił się do Eryki: - Gotowa?

- Na wycieczkę do Paryża z takim przystojniakiem? Zawsze.

Chris nie był usatysfakcjonowany.

- Jest prawie dziesiąta. Dziś wieczorem powinniście być w Paryżu. Zadzwońcie do mnie o szóstej, a potem co cztery godziny. Nie zgarniajcie Koczubeja, zanim nie połączycie się ze mną. Jeżeli Landish porozmyśla więcej o swoich różach, może dojdzie do wniosku, że udzielił mylnych informacji.

- Powiedziałem prawdę - upierał się przywiązany do krzesła stary.

- Wystarczy, że będziesz myślał o jedynej na świecie Błękitnej Róży.

Nadszedł moment rozstania. Dłużej nie można było zwlekać; uścisnęli sobie dłonie i uśmiechnęli się pokrzepiająco. Saul podniósł torbę.

- Nie martw się. Będę ostrożny. Muszę wró­cić, żeby spłacić dług... - Oczy mu zabłysły.

- A ja zaopiekuję się twoim bratem za ciebie - powiedziała Ery­ka. - Za was obu. - Pocałowała Chrisa w policzek.

- Powodzenia - powiedział Chris, czując, że ogarnia go wzrusze­nie.

Rozstali się niechętnie. Stojąc w otwartych drzwiach przygnębio­ny Chris przyglądał się, jak jego brat i siostra wsiadają do wynajęte­go austina i odjeżdżają porośniętą chwastami polną drogą, znikając za przydrożnym murkiem.

Kiedy w oddali ucichły odgłosy silnika, spojrzał na kamienie leżące na pastwisku i w końcu wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.

- Będą mnie szukać - powiedział Landish.

- Ale nie wiedzą gdzie. Jesteśmy oddaleni od twojej posiadłości o dobre sto kilometrów. Między nami leży Londyn i raczej na nim się skoncentrują.

Landish podniósł głowę.

- Ten domek musi stać na brzegu klifo­wym. Słyszę w dole fale morskie.

- To Dover. Wynająłem ten dom na tydzień. Powiedziałem po­średnikowi handlu nieruchomościami, że pragnę wypocząć w spoko­ju. Zapewnił mnie, że to miejsce doskonale się do tego nadaje. Najbliższy domek jest w odległości kilometra. Nikt nie usłyszy two­ich krzyków.

- Czy wyglądam na kogoś, kto potrafi głośno krzyknąć?

- Postaram się, żeby było ci wygodnie. Jak będziesz się nudził, możemy porozmawiać o różach. - Chris zacisnął zęby. - Jeżeli coś przytrafi się Saulowi...

XVI.

Wybrali Dover, ponieważ tędy łatwo było przeprawić się przez kanał do Francji. Na zatłoczonej przystani, która przypominał Saulowi lotnisko, kupili osobno bilety i w kilkuminutowych odstępach wsiedli na pokład poduszkowca.

Saul nie czuł się swobodnie, przeszedł więc wtopić się w tłum pasażerów na rufie. Wiedział, że MI-6 i inne wywiady obserwowały poduszkowce równie czujnie, co główne lotniska i dworce kolejowe. Oczywiście - w teorii - nikt nie wiedział, że opuścił Stany Zjednoczo­ne. Pościg koncentrował się na Ameryce, miał więc spore szansę, że nikt go nie rozpozna.

Mimo wszystko nie czuł się zbyt pewnie. Jeżeli ktoś go zauważy, na pokładzie nie ma wiele miejsca, by ukryć się lub uciec. Byłby zmuszony do walki, lecz nawet gdyby ocalał, z pewnością zabiłaby go grupa wsparcia czekająca na przystani we Francji. Wtedy nie miałby innego wyboru; musiałby wyskoczyć przez awaryjny luk do kanału. Nawet gdyby nie utopił się w falach odpływu, szybko wyczerpałaby go zimna woda, obniżając temperaturę ciała.

Jednak nic takiego nie zaszło. Poduszkowiec z rykiem przemknął nad wodami kanału i po dwudziestu dwóch, minutach zawinął do Calais. Saul poczuł wahnięcie pojazdu podczas wjazdu na betonową rampę terminalu. Po wyjściu natychmiast wmieszał się w tłum pasa­żerów. Wprawdzie od lat nie rozmawiał po francusku, jednak rozu­miał większość z tego, co czytał i słyszał. Wyglądało na to, że nikt na niego nie czeka. Odprawa celna odbyła się bez incydentów. Saul pozostawił swój pistolet Chrisowi, by nie mieć kłopotów na cle. Nie uspokoi się, dopóki nie zastąpi go inną bronią.

Z Eryką spotkał się w umówionej kafejce nabrzeżnej. Bez zwłoki wybrali się do czarnorynkowego handlarza bronią, z którym Saul współpracował w siedemdziesiątym czwartym.

Sprzedał im broń oraz potrzebny sprzęt co najmniej z dwustuprocentowym narzutem.

- Robię to tylko dla was - powiedział handlarz. - Dla przyjaciół.

Wynajęli samochód i ruszyli w ponad dwustukilometrową podróż do Paryża.

XVII.

- Nie - powiedział Chris do telefonu. - Rozmawialiśmy o różach, aż zaczęło mnie mdlić, a Landish wciąż zaklina się, że nie kłamie.

- W takim razie zgarniamy Koczubeja dziś wieczorem. - Głos Saula zakłócały trzaski towarzyszące międzynarodowym połącze­niom.

- Macie już plan akcji? - Tak. Pomógł nam w tym miejscowy kontakt Eryki.

- Nie rozłączaj się. - Chris spojrzał na przywiązanego do krzesła Landisha: - Masz ostatnią szansę. Jeżeli coś pójdzie nie tak, wiesz, co cię czeka.

- Ile razy mam jeszcze powtarzać? To on przekazywał mi informa­cje.

- W porządku - powiedział Saulowi Chris. - Zgarniajcie go. Za­dzwońcie jednak do mnie, jak go gdzieś zamelinujecie.

- Tuż przed świtem!

- Nie martw się, że mnie obudzisz. Dopóki nie będziecie bezpie­czni i tak nie uda mi się zasnąć.

- Wciąż przeczucia?

- Gorsze niż zazwyczaj.

- To będzie spacerek. Bułka z masłem.

- Na miłość boską, tylko nie nabierz zbytniej pewności siebie.

- Staram się tylko cię pocieszyć. Chwileczkę, Eryka chce ci coś powiedzieć.

- Bawimy się tu wspaniale - zaczęła droczyć się Eryka. - Jedzenie jest rewelacyjne.

- Oszczędź mi drastycznych szczegółów. Właśnie skończyłem ka­napkę z masłem orzechowym.

- Jak sprawuj e się twój współlokator?

- Doskonale. Kiedy nie rozmawiamy o tych głupich różach, sta­wiam za niego pasjansa. Ma związane ręce, musi mi więc mówić, które karty mam odkrywać.

- Oszukuje?

- Nie. Robię to za niego.

Roześmiała się.

- Muszę już kończyć. Chciałem ci tylko powie­dzieć, żebyś się nie martwił. Wszystko idzie gładko. Zaopiekuję się Saulem. Możesz na mnie liczyć.

- Nie zapomnij też o sobie.

- Nigdy. Do zobaczenia jutro.

Chris usłyszał trzask przerwanego połączenia. Ogarnęło go wzru­szenie.

Kiedy odkładał słuchawkę na, widełki, skrzypnęły schody za drzwiami.

XVIII.

Zamarł.

Drzwi i okiennice były szczelnie zamknięte, tak aby na zewnątrz nie wydostawało się światło, które mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Gdyby to był ktoś miejscowy, zapukałby, zamiast się podkradać.

Znaleźli go. Nie miał pojęcia, w jaki sposób. Nie mógł się teraz nad tym zastanawiać. Nie było czasu. Chwycił leżący na stole nadaj­nik, rzucił się na podłogę i nacisnął guzik.

Zadrżał od eksplozji. Wybuchy ładunków rozmieszczonych wokół domku wstrząsnęły jego ściankami. Zainstalował je w strategicznych punktach, w których można było się ukryć podczas podkradania. Dopilnował, żeby były skuteczne - głośne, ze szrapnelami, mnó­stwem dymu i ognia. Zainstalowanie ładunków było nakazem rutyny. Eliot zawsze mawiał, że bez względu na to, jak bardzo czujesz się bezpieczny, zawsze jeszcze można zrobić coś więcej dla własnego dobra.

Wyciągnął mauzera. Pocisk wybił dziurę w drzwiach. Na dywan upadł pojemnik z gazem łzawiącym i z sykiem zaczął się toczyć. Chris zakaszlał pod wpływem białego gęstego dymu, nie przerywał jednak ostrzeliwania drzwi. Doskonale wiedział, co teraz się stanie. Kiedy gaz wypełni już pomieszczenie, ludzie z zewnątrz wybiją drzwi i wpadną do środka.

Podbiegł do okna, odsunął zabezpieczające sztaby i wypchnął na zewnątrz okiennice. Noc dookoła wypełniały dymy i płomienie. Na ziemi, wyjąc w agonii palił się poszarpany wybuchem szrapnela człowiek. Inny napastnik dostrzegł ruch otwieranych okiennic i wy­celował w tę stronę broń. Chris wpakował mu dwa pociski w pierś. Drzwi frontowe otworzyły się na oścież.

Z pistoletem w wyciągniętej ręce Chris odwrócił się w kierunku, gdzie powinien być Landish. Nie mógł dostrzec go w pomieszczeniu wypełnionym białym dymem. Usłyszał głuche uderzenie, kiedy sta­ry, szukając osłony, przewrócił się wraz z krzesłem na podłogę. Na schodach prowadzących na ganek rozległ się tupot butów. I znów nie ma czasu. Wyskoczył przez okno i zaczął biec. Domek wypełnił się gniewnymi okrzykami. Gnając w ciemnościach wzdłuż urwiska, Chris wyobraził sobie, jak zespół uderzeniowy w maskach gazowych przeszukuje domek i znajduje otwarte okno. W tym czasie będzie już daleko. W ciemnościach nie dostrzegą, w którą strofę uciekł. Nigdy go nie znajdą.

Jeszcze przyśpieszył, ściskając mocno mauzera. Pot zalewał mu oczy. Z dala od płomieni poczuł się odprężony, biegnąc szaleńczo przez noc.

Landish powie im, gdzie jest Saul. Musi ich ostrzec.

Wtedy usłyszał to. Za plecami.

Odgłos był coraz bliższy, głośniejszy, szybszy.

Odgłosy stóp. Ktoś za nim biegł.

XIX.

- Rozwiążcie mi ręce -warknął Landish. Gaz łzawiący zmuszał go do kaszlu.

Mężczyzna o zaciętym wyrazie twarzy, w czarnym stroju komandosa przykładał mu do oczu kawałek płótna nasączony płynem łagodzą­cym podrażnienia. Inny uwalniał z więzów.

Okna były otwarte na przestrzał, okiennice rozsunięte. Powiew morskiej bryzy usuwał gaz z wnętrza.

Landish podszedł, potykając się, do stołu i chwycił za telefon. Z niecierpliwością nakręcił numer. Upływały pełne napięcia sekundy. Podał telefonistce numer w Falls Church w Stanach Zjednoczonych.

Dygotał i musiał uchwycić się stołu, by zachować równowagę, machinalnie dotykając palcami aluminiowego paska długości dwunastu centymetrów, przymocowanego do wewnętrznej części paska od spodni. W strukturę metalu wpisano kod magnetyczny. Kiedy straż­nicy odkryli jego zniknięcie, uruchomili procedurę alarmową. Włą­czyli elektroniczne czujniki, mogące wytropić magnetyczny kod za­pisany na pasku. Na powierzchni lądu pracowały jedynie na ograni­czoną odległość. Przeszkadzały odbicia od budynków i naturalnych krzywizn terenu. Jednak dla satelity lub samolotu obserwacyjnego - oba te środki MI-6 utrzymywało w stałej gotowości - były równie łatwe do wykrycia jak inne urządzenia skanujące. W dwanaście godzin po porwaniu Landisha jego ochrona wiedziała już, gdzie został uwięziony. Pozostały czas poświęcono na przygotowanie akcji odbicia więźnia.

Landishowi kręciło się w głowie. Oddychał pośpiesznie. Zadzwo­nił telefon. Zadzwonił jeszcze raz. Landish skulił się w krześle. Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.

- Eliot - rzucił Landish. Bał się, że nie będzie go na miejscu. - Siedemnaście plus trzy.

Ochrypły męski głos pośpiesznie odpowiedział: - Łączę.

Po kilku sekundach, które wydawały się minutami, odezwał się Eliot.

- Twoi Czarni Książęta odnaleźli się - powiedział Landish.

- Gdzie?

- Byli w moim domu.

- Dobry Boże!

- Jest z nimi kobieta.

- Tak, wiem. Co się stało?

- Porwali mnie. - Landish opowiedział o wszystkim. - Remus uciekł. Ścigamy go. Romulus i kobieta wyjechali do Paryża.

- Dlaczego?

Landish powiedział mu.

- Koczubej? Przecież on jest w KGB.

- To cię martwi?

- Wręcz przeciwnie. W Bangkoku w sanktuarium Abelarda Re­mus zabił Rosjanina. Wystawili na niego kontrakt. Nie musimy się w to mieszać. Będą mi jeszcze wdzięczni, jeżeli powiem im, w jaki sposób mogą złapać człowieka, który pomagał Remusowi.

XX.

Chris wiedział, że człowiek za jego plecami jest coraz bliżej. Skały rozsiane na szczycie klifowego urwiska utrudniały bieg. W ciemno­ściach nie mógł zorientować się, w którą stronę biegnie. Przez mo­ment poczuł pokusę, żeby odwrócić się i strzelić, ale ciemności ukryłyby cel. Co gorsza, błysk wystrzału ujawniłaby dokładnie, gdzie się znajduje, a huk zwabiły innych myśliwych.

Płuca paliły jak ogniem. Serce łomotało. Zawzięty, równy oddech jego prześladowcy słychać było coraz wyraźniej. Mimo że ból zaczy­nał ogarniać mięśnie nóg, jeszcze wydłużył krok. Czuł, że ubranie nasiąka mu potem. Odgłos szybko zbliżających się stóp ostrzegł go, że napastnik jest tuż-tuż.

Osłabłym ze zmęczenia spojrzeniem dostrzegł przed sobą białą plamę, opadającą w prawo, w stronę plaży. Ciemniejsze miejsce pośród białych wapiennych skał okazało się rynną.

Nisza.

Wskoczył w nią i wylądował turlając się. Wstrząsy uderzeń łago­dził ramionami i udami. Popędził w dół, dla utrzymania równowagi chwytając się po drodze wystających z ziemi skał. Rynna stawała się coraz bardziej stroma. Wreszcie zamiast zbocza przypominała raczej żleb przekształcający się w poszarpaną studnię o trzech ścianach. Występy skalne dawały oparcie dla rąk i stóp. Opuszczając się w dół usłyszał szelest butów swojego prześladow­cy na skałach powyżej. Na głowę i ramiona Chrisa posypały się okruchy wapiennych skał. Dłonie zaczęły krwawić.

Żeby tylko udało się zejść na dół, modlił się w duchu. Wiatr rozwiewał mu włosy. Odgłosy rozbijających się o plażę fal stawały się coraz głośniejsze.

Pośliznął się i niemal upadł, ale zdążył oprzeć stopę o występ skalny. Przeturlał się po nim i ciężko wylądował na kamienistej plaży. Wapienny blok wysokości półtora metra zapewnił mu osłonę. Z kieszeni wyciągnął tłumik i wkręcił go w lufę mauzera. Dla zacho­wania równowagi rozstawił nogi i wyciągnął przed siebie trzymany oburącz pistolet.

Jest. Jakiś cień przesuwał się w dół rynny. Strzelił. Grzmiący przybój zagłuszył zarówno odgłos pocisku wylatującego przez tłu­mik, jak i uderzenie kuli. Nie był pewny, czy trafił. W ciemnościach nie mógł dokładnie celować, zgrać muszki ze szczerbinką. Wystrzelił powyżej i poniżej miejsca, gdzie dostrzegł cień.

Coś się poruszyło. Jeżeli pozostanę za tym głazem, człowiek, który mnie ściga, będzie miał czas na zlokalizowanie mojego stanowiska, pomyślał. Skulił się i pobiegł za inny blok wapienia, potem kolejny, oddalając się plażą od domku. Za jego plecami noc rozjaśniały płomienie na szczycie urwiska. Nie było sensu nasłuchiwać, czy ktoś za nim biegnie, grzmiące fale i tak zagłuszały wszystko. Odwrócił się i spojrzał na odległą teraz niszę.

Niczego nie potrafił dostrzec, założył więc, że jego prześladowca jest w takiej samej sytuacji. Rzucił się do przodu, biegnąc co sił. Plaża upodobniła się do tunelu: z prawej strony grzywacze rozbijały się o kamienie, z lewej wznosiły się wapienne skały urwiska. Jednak w końcu tunelu, daleko z przodu, zobaczył światełka wioski. Biegł coraz szybciej.

Gdyby udało mu się ukraść samochód...

Zbocze klifowe nie było już tak strome, miejscami bardziej przy­pominało stok niż urwisko.

Kula musnęła mu włosy. Oszołomiony, zanurkował między skały. Wystrzał padł z przodu, a tłumik przesłonił płomień wystrzału. Zaklął po cichu. Tam, z tyłu, jego prześladowca nie zszedł rynną na sam dół. Zorientował się, że Chris szykuje pułapkę i wspiął się na urwisko, by pobiec jego grzbietem. Wiedział, że w końcu Chris i tak będzie uciekał plażą w przeciwną stronę niż domek, wyprzedził go i zablokował mu drogę.

Wpadłem w pułapkę. Nie mogę się cofnąć. Na pewno przeszukują teraz plażę. Rozdzielą się i pójdą zarówno szczytem klifu, jak i plażą. Po jakimś czasie muszą tu dotrzeć.

Jestem otoczony.

Po obu stronach albo morze, albo urwisko. A z przodu i z tyłu...

Coś poruszyło się z przodu po lewej stronie. Na tle białej skały przebiegł cień.

Leżąc płasko na skałach, przesuwał broń, celując w cień. Po oddaniu strzału przeturlał się w bok. Pocisk uderzył w skałę tak blisko, że nawet huk przyboju nie zdołał zagłuszyć trzasku rykoszetu kuli, która poszybowała w morze.

Ponownie przeturlał się, gorączkowo starając się utrzymać klif w polu widzenia. Tym razem, kiedy pocisk walnął w skałę, a odłamki skaleczyły go w uda - nie zwrócił uwagi na ostry piekący ból - wyraźnie zobaczył swój cel, skuloną podbiegającą bliżej sylwetkę. Mężczyzna przyklęknął i wyciągnął przed siebie pistolet.

Chris wystrzelił pierwszy i z podnieceniem dostrzegł, że cień się zachwiał. Pomimo przyboju zdawało mu się, że usłyszał krzyk. Nie mógł sobie pozwolić na pozostanie w tym miejscu, na podkradanie się i robienie uników, czekając aż znajdą go inni. Teraz, podczas kilku ofiarowanych mu sekund, musi wykorzystać swoją szansę. Zer­wał się i zaczął biec kamienistą plażą. Zobaczył mężczyznę w czerni, z postrzeloną lewą ręką, który szperał w poszukiwaniu czegoś mię­dzy skałami.

Chris zatrzymał się. Wycelował i pociągnął za spust.

Cisza. Magazynek mauzera mieści tylko osiem naboi.

Wystrzelił je wszystkie.

Wstrzymując oddech, pobiegł w stronę mężczyzny. Wyrzucił mau­zera i wyrwał nóż z pochwy, umocowanej do lewego rękawa kurtki.

Mężczyzna zobaczył go, przerwał poszukiwania pistoletu, pod­niósł się i też wyciągnął nóż.

XXI.

Amatorzy trzymają zwykle nóż skierowany ostrzem w dół, a kciuk zaciskają wokół rękojeści. W takim ułożeniu, żeby zadać cios, trzeba podnieść nóż na wysokość barku. To sposób czasochłonny i kłopotli­wy.

Członkowie gangów ulicznych trzymają nóż ostrzem w górę, z kciukiem zaciśniętym na trzonku. Takie ustawienie umożliwia zada­wanie ciosów z wysokości biodra, skierowanych w głowę, brzuch lub w bok przeciwnika. Przybierają pozycję właściwą szermierzom: jed­na uniesiona ręka pomaga zachowywać równowagę, a druga zadaje ciosy i paruje uderzenia. Tego rodzaju taktyka przypomina nieco balet i opiera się na szybkich rzutach ciała, błyskawicznych odwro­tach i doskonałej pracy nóg. Przynosi zadowalające efekty w walce z amatorami i członkami innych gangów ulicznych. Jednak wygląda żałośnie w konfrontacji ze światowej klasy zabójcami.

Zawodowcy trzymają nóż w podobny sposób, co członkowie gan­gów ulicznych, ostrzem w górę, ale tu kończy się wszelkie podobieństwo. Zamiast tańczyć, stawiają płasko stopy, w celu zachowania równowagi szeroko rozstawiają nogi, lekko uginają kolana i pochy­lają sylwetkę do przodu. Unoszą jedno zgięte w łokciu ramię na wysokość piersi, tak, jakby trzymali niewidoczną tarczę. Jej rolę spełnia przedramię, nadgarstkiem skierowane do wewnątrz, aby osłaniać ważne tętnice przedramienia. Drugie ramię, trzymające nóż, nie zadaje ciosów na wprost ani cięć bocznych. Uderza pod kątem, omijając jednak pierś i brzuch przeciwnika (rana brzucha może nie okazać się śmiertelna, a serce osłaniają żebra) mierzy w oczy i gardło.

Chris przyjął taką właśnie pozycję i ze zdziwieniem zauważył, że przeciwnik postąpił tak samo. Tego sposobu walki nauczył się w izraelskiej szkole instynktownego zabijania Andre Rothberga. To unikalna metoda. Jego przeciwnik mógł się z nią zapoznać tylko tam.

Wynikał z tego przerażający wniosek: Landish też wysyłał swoich prywatnych wojowników do Rothberga. Dlaczego? Jakie jeszcze więzy łączyły Landisha i Eliota? W co jeszcze byli zamieszani?

Dźgnął nożem. Jego wróg zablokował cios ramieniem, nie zważa­jąc na odniesioną ranę. Zrewanżował się Chrisowi, który poczuł, jak ostrze przecina skórę na grzbiecie nadgarstka. Gdyby Chris miał dość czasu, owinąłby kurtkę wokół przedramienia, jednak teraz pozostało mu tylko być przygotowanym na pogodzenie się z ranami. Pokiereszowane ramię to betka, gdy chodzi o utrzymanie się przy życiu.

Ponownie zadał cios. I ponownie jego przeciwnik zablokował go, inkasując cięcie. Z ramienia spływała purpurowa krew. Kiedy wróg zadał kolejne pchnięcie, Chris nawet nie poczuł uderzenia w przedramię - klinga była ostra niczym brzytwa.

Obaj odskoczyli od siebie, wykazując się jednakowym refleksem.

Chris powoli, ostrożnie zaczął obchodzić wroga na ugiętych nogach, stawiając płasko stopy na ziemi. Szukał słabych punktów. Jego prze­ciwnik natychmiast dostosował się do tej taktyki. Przez cały czas zwrócony był twarzą do Chrisa, który miał nadzieję, że zmusi go do pozostania w środku koła. Pozwoliłoby mu to iść kręgiem o szerokim promieniu, nie kręciłoby mu się w głowie tak szybko jak mężczyźnie w środku, który obracałby się wokół własnej osi.

Przeciwnik jednak odgadł zamiar Chrisa i rozpoczął zataczanie kręgu, który po przecięciu się z kręgiem Chrisa wykreślał niemal dokładnie ósemkę. Kolejny pat. Dwóch równorzędnych przeciwników. Podczas treningu sztuki walki Ishiguro powiedział Chrisowi: “Przeznaczeniem samuraja jest śmierć. Gdy nadejdzie konieczność wyboru między życiem i śmiercią, a szansę będą wyrównane, po prostu dokonaj wyboru, przygotowując się na śmierć w razie konieczności. Nie ma w tym niczego skomplikowanego. Skoncentruj się i idź naprzód”.

Tak też postąpił Chris. Starając się zapomnieć o sobie, skoncentrował uwagę wyłącznie na rytuale. Cios i blok. Nieprzerwane zatacza­nie kręgów. Jeszcze raz i jeszcze. Zakrwawione, posiekane ramię pulsowało bólem.

Jednak jego zmysły pracowały sprawnie. Ogarnęła go euforia, absolutna klarowność myśli; pulsowanie systemu nerwowego. Cios, blok i zataczanie kręgu. Przed laty jego instruktor karate, Lee, powie­dział: “Nie ma nic bardziej ekscytującego niż walka w ciemnościach, twarzą w twarz ze śmiercią”. W szkole instynktownego zabijania Rothberg mawiał: “Jeżeli obaj przeciwnicy posiadają równą wiedzę i umiejętności, zwycięzcą zostanie młodszy i bardziej wytrzymały”. Trzydziestosześcioletni Chris ocenił wiek swojego przeciwnika na dwadzieścia dziewięć lat.

Podstawową zasadą w walce na noże jest niedopuszczenie do sytuacji, w której twój wróg ograniczy ci pole manewru.

Powoli, bezlitośnie przeciwnik Chrisa przyciskał go do urwiska, pomiędzy głazy i wapienne skały. Chris zadał rozpaczliwe pchnięcie, lecz jego prześladowca uchylił się i przemknął mu pod ramieniem.

Ostrze wbiło się po rękojeść.

Chris poczuł, że nóż miażdży mu krtań. Zakrztusił się krwią bu­chającą z przeciętych arterii i stracił przytomność.

XXII.

- Jesteś tego pewny? - głos Eliota wydawał się nieco zachrypnię­ty, kiedy w swojej szklarni ściskał w dłoni słuchawkę. - Nie ma pomyłki? Żadnej możliwości popełnienia błędu?

- Żadnej. Zgon został potwierdzony. Sam zbadałem zwłoki - po­wiedział przez kodowaną linię międzynarodową Landish - Remus, człowiek, który pomógł zniszczyć moje róże, nie żyje.

Eliot czuł lodowaty dreszcz. Rozpaczliwie starał się skoncentro­wać rozproszoną uwagę na konkretach.

- Oczyściłeś teren?

- Oczywiście. Spaliliśmy domek, żeby zniszczyć ich odciski pal­ców i wyjechaliśmy przed nadejściem policji. Nigdy nie dowiedzą się, kto tam mieszkał.

- A zwłoki? - Eliot z trudem przełknął ślinę.

- Odleciały moim prywatnym samolotem. Pilot obciąży je i wrzu­ci do morza, wystarczająco daleko od brzegu, by nie wróciły niesione przypływem.

- Rozumiem. - Zmarszczył czoło. - Wygląda na to, że pomyślałeś o wszystkim.

- Coś nie tak? Masz dziwny głos.

- Nie przypuszczałem, że... Nic takiego.

- Co?

- Nieważne.

- Wciąż pozostaje Romulus i ta kobieta.

Eliot z trudem skupił się nad odpowiedzią:

- Już poczyniłem przygotowania. Jak tylko czegoś się dowiem, dam ci znać. Zdrętwiałą ręką odłożył słuchawkę na widełki. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Przez ostatnie trzy tygodnie, od czasów likwidacji Paradygmy, jego jedynym celem było odnalezienie Saula i wyeliminowanie go, zanim ten zorientuje się, kto wydał wyrok. Prezydent już nigdy się nie dowie, dlaczego zginął jego przyjaciel. Przez jakiś czas Chris też był niebezpieczny, ale ten problem teraz nie istnieje.

- Jeden ze ściganych nie żył, a drugiego zlokalizowano. Właśnie osiągnął swój cel: bezpieczeństwo, W takim razie skąd te wyrzuty sumienia?

Przypomniał sobie dzień, w którym pierwszy raz zabrał Chrisa i Saula na wycieczkę do lasu, w Święto Pracy 1952 roku. Chłopcy mieli wtedy po siedem lat i od dwóch lat znajdowali się pod jego opieką. Wyraźnie pamiętał ich niewinne, podekscytowane twarze, ich rozpaczliwą potrzebę uczuć, pragnienie sprawienia mu przyjemności. Spośród wszystkich przybranych dzieci byli jego ulubieńcami. Trzydzieści lat? Tak szybko minął czas? Czy żałował Chrisa, a może... siebie?

Wkrótce również Saul będzie martwy. KGB zostało ostrzeżone.

Jeżeli pośpieszą się, zdążą zastawić pułapkę. Wreszcie minie kryzys, tajemnica pozostanie tajemnicą. Została mu tylko dwójka przybranych dzieci, która teraz strzegła jego szklarni: Kastor i Polluks. Pozostałe zginęły w jego służbie.

Mogę przeżyć swoje dzieci, pomyślał ze smutkiem, życząc Saulowi odroczenia egzekucji. Ale było to niemożliwe.

Nagle ogarnął go niepokój. A jeżeli Saulowi uda się uciec? To nie do pomyślenia.

- A jeśli?... Dowie się, że Chris nie żyje. I przyjdzie po mnie. Saul nigdy się nie podda. Nic go nie powstrzyma.

KSIĘGA CZWARTA

WYRÓWNANIE RACHUNKÓW

Furie

I.

Saul wpatrywał się przez przednią szybę w przyćmione latarnie ulicy. Siedział w wynajętym citroenie, zaparkowanym w rzędzie innych samochodów przed kamienicą czynszową. Eryka przytulała się do niego; najwyraźniej jeszcze jedna para w Mieście Kochanków. Nie pozwalał sobie jednak na czerpanie przyjemności z tak bliskiego sąsiedztwa. Nie wolno mu się rozpraszać. Zbyt wiele zależy od tej misji.

- Jeżeli Landish nie kłamał, wkrótce czegoś się dowiemy - powiedziała Eryka.

Jej informatorzy z Mossadu ustalili, że Wiktor Pietrowicz Koczubej będzie dzisiejszego wieczoru w ambasadzie radzieckiej. Francja i ZSRR podpisały właśnie nowy traktat i Koczubej uświetni przyjęcie z tej okazji wykonaniem Koncertu Skrzypcowego Czajkowskiego.

- Tam go jednak nie możecie przechwycić - powiedział informator. - Wokół budynku prawie wszystkie wywiady zainstalowały kamery obserwujące wyjścia z ambasady, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każdego podejrzanego aresztuje policja. Nikt nie ma prawa zaszkodzić stosunkom francusko-sowieckim, które nigdy jeszcze nie były tak dobre. Największą szansę macie wówczas, kiedy będzie wracał do swojego mieszkania przy Rue de la Paix.

- Nie będzie miał obstawy? - zapytał Saul.

- Skrzypek? Dlaczego miałby go ktoś ochraniać?

Osiem minut po pierwszej Koczubej przejechał obok nich w swoim peugeocie z zapalonymi reflektorami. Eryka wyszła z samochodu i ruszyła ulicą. Koczubej - mężczyzna około pięćdziesiątki, wysoki, o i wrażliwych, lecz nieco topornych rysach twarzy - zamknął drzwi peugeota, ostrożnie trzymając w ręku futerał ze skrzypcami. Miał na sobie smoking. Eryka podeszła do niego w momencie, gdy znalazł się przy portyku swojej kamienicy. Ulica była wyludniona.

To on odezwał się pierwszy:

- Samotna kobieta nie powinna chodzić po ulicach o tak późnej porze. Chyba że ma coś do zaofero­wania...

- Zamknij się, Wiktorze. W torebce mam bardzo wielki pistolet wycelowany w twoje krocze. Podejdź łaskawie do krawężnika i poczekaj, aż podjedzie samochód.

Rzucił jej osłupiałe spojrzenie, ale wypełnił polecenie. Saul za­trzymał samochód i przesiadł się do tyłu. Obszukał Koczubeja i zabrał mu futerał ze skrzypcami.

- Ostrożnie! To Stradivarius!

- Będzie bezpieczny. - O ile będziesz współpracował - powiedziała Eryka siadając za kierownicą.

- Współpracował? - Koczubej nerwowo otwierał i zamykał usta. - Jak? Nawet nie wiem, czego chcecie!

- Przesyłki.

- Jakie przesyłki?

- Te dla Landisha.

- Pamiętasz? - wtrąciła się Eryka. - Później dostawał je Eliot.

- Czyście oboje zwariowali?

O czym mówicie? Saul pokiwał głową, opuścił szybę i o jej krawędź oparł futerał, tak że częściowo wystawał na zewnątrz.

- Powiedziałem: ostrożnie!

- Przesyłki. Co w nich było? - Saul pchnął o kilka centymetrów dalej futerał.

- Stradivariusa nie można naprawić!

- W takim razie kupisz sobie drugiego.

- Zwariowałeś? Gdzie znajdę...?

Saul puścił futerał. Skrzypce zaczęły przechylać się na zewnątrz.

Koczubej zawył i rzucił się do okna.

Saul odepchnął go, ale chwycił futerał.

- Przesyłki.

- Nigdy nie wiedziałem, co w nich było! Byłem tylko kurierem! Myślicie, że ryzykowałbym egzekucję, łamiąc pieczęcie?

- Kto ci je dawał? - Saul wciąż trzymał futerał w otwartym oknie.

- Szef rezydentury KGB!

- Kto?

- Aleksiej Golicyn! Proszę! - Koczubej starał się drżącymi palca­mi chwycić skrzypce.

- Nie wierzę ci. Golicyna zastrzelono w `73-cim za zdradę.

- To wtedy przekazywał mi przesyłki!

- W `73-cim?

Saul zmarszczył brwi. Hardy powiedział, że Eliot zniknął w `54-ym, a potem w `73-im. Co oficer KGB zastrzelony za zdradę miał wspólnego ze zniknięciem Eliota? Co wydarzyło się w `73-im?

- To prawda! - zaklinał się Koczubej.

- Możliwe.

- Stradivarius! Błagam!

Saul opierał skrzypce o szybę otwartego okna! Błysnęły światła przejeżdżającego samochodu. Po namyśle wzruszył ramionami. - To bezcelowe. Jeżeli wyrzucę skrzypce, nie będziesz miał żadnego po­wodu, żeby zmieniać swoją historyjkę. Po użyciu amytalu wkrótce się przekonamy, co naprawdę wiesz. - Odstawił futerał na podłogę

- Bogu dzięki.

- To mnie podziękuj.

II.

Wyjechali z Paryża.

- Dla kogo pracujecie?

- Dla nikogo.

- Dokąd mnie zabieracie?

- Do Yonnas.

- Aha.

Nagła zmiana nastroju Koczubeja zaniepokoiła Saula.

- Znasz to miejsce?

Muzyk skinął głową, podejrzanie zadowolony z perspektywy od­wiedzenia małego miasteczka o pięćdziesiąt kilometrów na północ od Lyonu.

- Może pozwolicie mi na luksus jedzenia w “Le Cheval Blanc”.

- Obawiam się, że nasze diety na to nie pozwolą.

Koczubej nagle skrzywił się. - Wy, Amerykanie, jesteście takimi kutwami. Serum prawdy pozostawia tak nieprzyjemny smak w ustach, niczym wątróbka bez masła lub bekonu. No cóż, świetnie. - Obrzucił Saula gniewnym spojrzeniem. - Mamy przed sobą dobre trzy godziny jazdy. Skoro nie macie zamiaru rozmawiać o waszych listach uwierzytelniających, opowiem wam o moich.

Saul jęknął, czując, co się święci. Miał ochotę zaaplikować mu środek uspokajający, ale to mogłoby przekłamać wyniki otrzymane po użyciu amytalu.

Koczubej rozparł się na siedzeniu i uśmiechnął perwersyjnie. Jego wielką głowę okalały przedwcześnie posiwiałe włosy, zaczesa­ne do tyłu w stylu wielkich muzyków ubiegłego wieku. Rozluźnił krawat i oparł dłonie na szarfie pod smokingiem. - Nie przypominam sobie, żebym was widział na moim koncercie.

- Chyba nie byliśmy zaproszeni.

- Żałujcie. Otrzymalibyście lekcję sowieckiego idealizmu. Musi­cie wiedzieć, że Czajkowski był niczym Lenin. To podobieństwo widoczne jest zwłaszcza w Koncercie Skrzypcowym. Wielcy kompo­zytorzy mieli swój temat w głowie, tak jak i Lenin. Żeby osiągnąć swój cel, wplatał w główny motyw przejściowe frazy. Podobnie robią sowieccy ludzie, jednak nie w trakcie permanentnej rewolucji, ale w fazach przejściowych, uwzględniając poprawki wynikające ze skutków wojny i niedostatków naszej ekonomii. Nie mogę powie­dzieć, że doszliśmy już do finału, ale przeszliśmy długą drogę w ciągu tych sześćdziesięciu pięciu lat, prawda?

- Przyznaję, że jesteście dobrze zorganizowani.

- To stanowczo zbyt słabe określenie. Wróćmy jednak do wiel­kich kompozytorów. Koncert zaczyna się prosto i mogłoby się wyda­wać, że dominujące partie zawierają przesłanie. Ale pod spodem ukrywają się inne, na wpół słyszalne brzmienia, których istnienia możemy się tylko domyślać - tak jakby mistrz mówił: “Powierzę wam tajemnicę, ale nikomu ani słowa”. To jakby szyfr przekazywany szeptem innemu członkowi siatki wywiadowczej lub symbol brater­stwa ludzi z naszej branży.

Saul szybko się zmęczył, walcząc ze snem i monotonnym potokiem słów płynących z ust Koczubeja. Eryka jechała Autoroute du Sud w stronę Lyonu. Czterdzieści minut przed granicami miasta zjechała na żwirową drogę, która następnego roku miała stanowić już odci­nek autostrady Genewa - Macon. Wzdłuż drogi stał zaparkowany na noc ciężki sprzęt. Żwir z trzaskiem uderzał w podwozie samochodu.

W świetle reflektorów citroena Saul ujrzał pędzącą w ich stronę ciężką cysternę. Zmarszczył brwi widząc, że gwałtownie skręca.

Zablokowała drogę.

Zza ciężkiego drogowego sprzętu wyłoniły się furgonetki i odcięły citroenowi drogę odwrotu. Łukowe lampy przebiły ciemność.

- Moje oczy! - Eryka zasłoniła ręką czoło, i naciskając na pedał hamulca skręciła, by wyminąć ciężarówkę. Citroen wpadł w poślizg, odbił się od spychacza. Dziewczyna uderzyła głową o kierownicę i zalała się krwią.

Wstrząs rzucił Saula na podłogę. Dźwignął się z powrotem na fotel i spojrzał na nieprzytomną, jęczącą Erykę. Zrozumiał, że nie będzie w stanie wziąć jej na ręce i uciec. Pozostała mu jedyna szalona nadzieja, że uda mu się zmusić ludzi z furgonetek do pościgu. Zgubi ich i wróci po Erykę. Otworzył drzwiczki i chwycił Koczubeja za klapy, jednak materiał smokingu nie wytrzymał i rozdarł się.

Wyskoczył na zewnątrz, chowając się za spychaczem i pobiegł w mrok. Drzwiczki furgonetek otworzyły się z trzaskiem. Słyszał, jak jakiś samochód z poślizgiem hamuje na drodze. Krzyki. Odgłosy stóp biegnących po żwirze. Z ciemności wyłowił go reflektor, rzucając na błotniste pole jego ruchliwy cień. Potknął się na koleinie wiejskiej drogi, lecz wymachując rękoma złapał równowagę. Rozpaczliwie starał się dobiec do czarnych drzew poza zasięgiem reflektorów. Usłyszał szczęknięcie metalu. Napiął mięśnie ramion, spodziewając się uderzenia pocisku, jednak zamiast tego poczuł w karku ukłucie. Igła. Druga wbiła się w biodro. Aż wzdrygnął się od rozdzierającego bólu. Świat zawirował mu przed oczyma. Runął w błoto z podkulony­mi kolanami i rękoma konwulsyjnie przyciśniętymi do piersi.

III.

Obudził się. Miał na tyle jasny umysł, żeby powstrzymać się od otwarcia oczu. Słuchał. Oszołomiony leżał na drewnianej podłodze. Ból w lewym przedramieniu musiał pochodzić od wystrzelonej am­pułki z igłą. Miał w żyłach wystarczającą ilość brevitalu, by spać przez całe godziny. Jedynie gniewnym krzykom Koczubeja zawdzię­czał przebudzenie. Kajdanki założone na przeguby znajdowały się teraz za jego plecami. Były zimne; nie zdążyły się jeszcze ogrzać od ciała. Ktoś musiał go tu przynieść niedawno i na miejscu zakuć.

Koczubej wciąż się wydzierał:

- Czego oni chcieli? Dlaczego nie chroniliście mnie lepiej? Musieliście wiedzieć, że jestem w niebez­pieczeństwie!

Saul usłyszał inny głos, głęboki i melodyjny:

- Towarzyszu, jeżeli gracie gamę lewą ręką i równocześnie inną gamę prawą...

- To nie ma sposobu, żeby ustalić, czy tonacja jest majorowa, czy minorowa! Każdy uczeń to wie - ale co ma to wspólnego z...?

- Prawa i lewa dłoń nie idą w parze. Gdybyście znali moje inten­cje, nie przekonalibyście Romulusa, a wprowadzenie go w błąd miało podstawowe znaczenie dla powodzenia zasadzki. Teraz prze­stańcie krzyczeć, bo możecie koncertować w jemeńskim porcie Hodeida.

Przez ledwo uchylone powieki Saul dostrzegł, że Koczubej zbladł śmiertelnie.

- Odpręż się, Wiktor - powiedział drugi głos. - Otulę cię miękkim, ciepłym pledem i wsadzę do paryskiego ekspresu.

Saul mógł już rozpoznać, przypominającą łasicę twarz pod tyrol­skim kapelusikiem z czarnej skóry, ponad postawionym kołnierzem, zielonego płaszcza z lodenu. Boris Złatogor Orlik, pułkownik GRU i szef paryskiej rezydentury KGB. Orlik szczycił się tym, że nigdy nikogo nie zabił osobiście, wykradał jedynie tajemnice i sprzedawał fałszywe informacje. Był teoretykiem, metodycznym planistą, które­go imponujące wyczyny mogły rywalizować z osiągnięciami Richarda Sorge, wspaniałego szpiega działającego w Japonii podczas dru­giej wojny światowej. To właśnie Orlik udowodnił, że major GRU, Jurij Popow, pracował na rzecz CIA od `52-go do `58-go roku, a pułkownik GRU Oleg Pieńkowski w `62-im szpiegował dla MI-6.

Po wyjściu Koczubeja Saul nie zdążył zamknąć oczu wystarczają­co szybko.

- Ach, Romulus. Widzę, że już się obudziłeś. Wybacz, że musiałem podnieść głos, ale w stosunku do ludzi takich jak Koczubej, jest to czasami konieczne.

Saul nie próbował udawać, że jest jeszcze nieprzytomny. Niezdar­nie usiadł i rozejrzał się po gabinecie z kominkiem, ścianami wyło­żonymi boazerią i ludowymi obrazkami. - Gdzie jestem?

- Niedaleko Lyonu. Czasami wykorzystuję to skromne chateau do przesłuchań.

- Gdzie jest Eryka?

- Na korytarzu. Nie musisz się jednak martwić. Jest z nią lekarz. Nic jej się nie stało, cierpi jedynie na silny ból głowy.

Saul czuł się podobnie. Ciężko usiadł w fotelu. Myśli wirowały mu w głowie.

- Jak nas znalazłeś?

- Za pomocą języka, który nie zna granic.

- Nie ro...

- Muzyka. W futerale, poza stradivariusem, był jeszcze mikrofon i nadajnik.

Saul jęknął z niesmakiem.

- Koczubej był tak przekonywający, że nie przyszło mi do głowy, aby sprawdzić.

- Omal nie wyrzuciłeś futerału za okno. Muszę przyznać, że przez chwilę byłem zdenerwowany.

- To wciąż nie wyjaśnia wszystkiego. Skąd wiedziałeś, że mamy zamiar porwać Koczubeja?

- Dostaliśmy wiadomość od twojej Agencji.

- To niemożliwe.

- Informacja była bardzo dokładna. Naszego człowieka w Bang­koku zabił Remus, więc CIA pozwoliła nam przez grzeczność wyeli­minować was.

- Eliot. - Zabrzmiało to jak przekleństwo.

- Mnie też tak się wydaje.

- Ale jak...?

- Dojdziemy do tego. Na początek może zorientuję cię w położe­niu. - Orlik ręką wskazał w stronę okna. - Zaraz będzie świtało. Myśl o ucieczce jest oczywiście naturalna. Wpierw jednak posłuchaj, na jakie trudności natrafisz. Znajdujemy się na skraju parku narodowe­go Piłat. Na południu leży miasteczko Yeranne, na północy Pellusin. Bez wątpienia domyślasz się, że mamy tu psy, wybierzesz więc kieru­nek północny, przez las w stronę Yeranne. Musiałbyś jednak ominąć wioskę. W nocy ugrzązłbyś w błotach cmentarza lub na otwartych polach. Obojętnie, co wybierzesz, dogonimy cię. Nasze latające strzykawki przyprawią cię tylko o kolejny ból głowy i będziemy musieli zaczynać wszystko od początku. Z pewnością walka na cmen­tarzu byłaby romantyczna. Ale rzeczywistość jest taka, że już świta i powinniśmy porozmawiać. Przykro mi, że nie mogę poczęstować cię “Baby Ruth”.

Saul zmrużył oczy.

- Jesteś dobrze poinformowany.

- To mój zawód. Chcesz śniadanie? Nie myśl, proszę, że wsypałem czegoś do kawy lub nasączyłem rogaliki. W ten sposób podany środek nigdy nie działa dobrze.

Saul roześmiał się wbrew woli.

- Świetnie, a więc zaprzyjaźniliśmy się. - Orlik zdjął mu kajdan­ki.

Zdziwiony Saul zaczął pocierać przeguby. Odczekał, aż Orlik na­leje sobie kawę i wypije ją. Wreszcie postanowił zapytać:

- Więc wiesz o sierotach Eliota?

- Musisz wiedzieć, że łacińskie słowo patriotyzm pochodzi od słowa ojciec. Pater. Patriao amor. Twój ojciec był dla ciebie symbo­lem ojczyzny. Zostaliście wyszkoleni tak, by jej bronić, robiliście wszystko, co wam kazał i nieświadomie byliście lojalni wobec niego, ale nie wobec waszego rządu. Pomysł był tak błyskotliwy, że zaadop­towali go inni.

Saul przestał popijać kawę.

- Inni?

Orlik przyjrzał mu się uważnie.

- Musieliście przecież wiedzieć. Gdyby było inaczej, po co porywalibyście Landisha?

- Inni?

Orlik zmarszczył czoło.

- Ty naprawdę nie...? Zakładałem, że do­szliśmy do podobnych wniosków. Rok 1938.

- To by się zgadzało. Eliot wtedy nie pracował nawet dla rządu. Zniknął dopiero w `54 roku.

- I ponownie w siedemdziesiątym trzecim.

- Ale wtedy jeden z twoich ludzi, Golicyn...

- To nie mój człowiek, choć pracował dla KGB.

- ...był w to zamieszany, a twoi ludzi zastrzelili go za zdradę.

- Robisz postępy.

- Na miłość boską!

- Bardzo proszę o cierpliwość. Myślałem, że to ja czegoś dowiem się od ciebie. Nigdy nie przypuszczałem, że stanie się odwrotnie.

- W takim razie powiedz, do diabła! O co tu chodzi?

- Rok 1938. Czy ta data mówi ci coś?

- Może oznaczać Hitlera i Monachium... albo układ Abelarda.

- Świetnie. Od tego zaczniemy.

IV.

Podczas spotkania Hitlera, Chamberlaina i Daladiera w Mona­chium tego samego dnia doszło w Berlinie do innego spotkania. Hitler, wspierany przez Mussoliniego, zażądał od Anglii i Francji wycofania się z traktatów zawartych z Czechosłowacją, Austrią i Polską, gwaran­tujących pomoc w razie inwazji. Intencje Hitlera były oczywiste, ale Anglia i Francja niczego nie zrobiły, by go powstrzymać, mając nadzie­ję, że Niemcy usatysfakcjonuje wchłonięcie tych krajów. Ludzie, któ­rzy wzięli udział w drugim spotkaniu, w Berlinie, mieli jednak lepsze rozeznanie. Byli to szefowie wywiadów Niemiec, Anglii, Francji, Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych. Rozumieli, że inwazja Hitlera na wspomniane kraje nie zaspokoi jego ambicji, ale je rozbu­dzi. Wiedzieli, że nadchodzi wojna, która wciągnie w swój wiatrak wiele krajów, poczyni tyle zniszczeń, że przyćmi wszystkie wcześniejsze. Szefowie państw zdecydowali się nie wyciągać oczywistych wniosków, jednak zwierzchnicy wywiadów nie mogli sobie na to pozwolić. Zda­wali sobie sprawę z roli, jaką będą musieli odegrać w nadciągającej wojnie i nie mogli sobie pozwolić na brak przygotowania. Od czasów pierwszej wojny światowej ich pozycja straciła na znaczeniu. Zmieniły się warunki. Zapomniano o tradycji. Zaczynał się nowy konflikt, nadszedł więc czas, by dokonać reorganizacji, uzgodnić podstawowe zasady i opracować regulaminy, takie na przykład, jak układ Abelarda.

- Zawsze podziwiałem wyobraźnię ludzi, którzy go wymyślili - powiedział Orlik. - Cóż za błyskotliwa precyzja i różnorodność. Spot­kanie w Berlinie miało też i inne konsekwencje - najważniejszą z nich było uświadomienie sobie wzajemnych powiązań. Łączyła ich uprawiana profesja, świadomość, że tworzą grupę liczniejszą niż politycy i potrafią wznieść się ponad racje swoich krajów. Jednego roku kraje są zaprzyjaźnione, następnego toczą wojnę, a rok później wracają do dobrosąsiedzkich stosunków. Taki brak stabilności, uzależniony od kaprysów polityków, nie miał sensu. Aktualna sytuacja pozwalała pracownikom wywiadu na szlifowanie umiejętności, ra­dowanie się ryzykiem, ale ludzie, którzy zebrali się w Berlinie, zrozumieli, że w głębi serca czują się bardziej związani ze sobą niż z własnymi rządami. Poza tym uświadomili sobie, że ryzyko staje się zbyt duże. Podczas gdy oni dyskutowali o zasadach postępowania, ich przywódcy państwowi zdawali się zapominać o wszelkich regu­łach. W jaki sposób świat ma przetrwać, jeżeli politycy odmawiają uznania ograniczeń? Ktoś musi zachować rozsądek. Przed wojną nie mogli przewidzieć, jak poważna z tego wyniknie kwestia. Problem odpowiedzialności stał się pierwszoplanowy dla pracowników wy­wiadu, mimo że nie pojawiła się jeszcze broń jądrowa. Nie chcieli tolerować wybryków Hitlera. Wiemy, że niektórzy oficerowie niemieckiego wywiadu współpracowali z Anglikami. Ci sami ludzie próbowali zabić führera. Bomba jednak nie spełniła swojego zada­nia, zostali więc zlikwidowani.

- Sugerujesz istnienie jakiegoś schematu?

- Mówię ci tylko o faktach, które zdają się potwierdzać moje przypuszczenia. Obecni na założycielskim zgromadzeniu układu Abelarda nieoficjalnie zgodzili się przyjąć na siebie role - jak mo­glibyśmy ich nazwać? - psów wartowniczych wobec swoich rządów. Psów, które pilnują, aby międzynarodowa rywalizacja nie przekraczała granic rozsądku. Pewna liczba konfliktów oczywiście była nie­zbędna choćby dlatego, żeby uzasadnić istnienie służb wywiadow­czych. Po przekroczeniu określonego punktu przed każdym narodem stała taka sama szansa przegranej. Plan wprowadzono w życie. Sta­lin, nie zapominaj o tym, rozpoczął czystki. Mój rodak, Władimir Łaziensokow, został rozstrzelony kilka miesięcy po powrocie z zało­życielskiego zebrania układu Abelarda. Czy Stalin dowiedział się o spotkaniu i na co zgodził się Łaziensokow? Któż to wie? Jednak jego egzekucja, w zestawieniu z represjami Hitlera po nieudanym zama­chu, spowodowała, że psy wartownicze ze służb wywiadowczych stały się ostrożniejsze. Twórcy układu przekazali swoje pełnomocnic­twa starannie wybranym protegowanym. Na przykład reprezentant Ameryki na spotkaniu, “Teksańczyk” Auton, wybrał swojego adopto­wanego syna, Eliota. Percival Landish własnego syna. Podobnie postąpili przedstawiciele Niemiec i Francji. Sądzę, że Łaziensokow przewidział swoją egzekucję i zawczasu poczynił przygotowania.

- Masz na myśli Golicyna?

- Jak widzę, nadążasz za tokiem mojego rozumowania. Golicyn, którego rozstrzelono za zdradę w `73, miał jakieś tajemnicze powią­zania z Landishem i Eliotem oraz dwójką ludzi z Niemiec i Francji. Bez wątpienia wkrótce dowiedziałbyś się o tym. Podobieństwa są bardzo znaczące. Piątka ludzi z założycielskiego zebrania układu Abelarda tak wyszkoliła swoich następców, że ci odmówili - pomimo własnych ambicji - przyjęcia najwyższej pozycji w hierarchii wywia­du. Zamiast tego objęli stanowiska tuż za eksponowaną czołówką, gdzie byli zabezpieczeni przed skutkami kaprysów polityków. Wszy­scy założyli kartoteki pełne kompromitujących materiałów. Miały one stanowić skuteczny, odstraszający środek na tych, którzy byli wystarczająco głupi, by starać się odsunąć ich od władzy. Wszyscy ci ludzie zajmowali swoje stanowiska od czasów wojny i przez cały ten czas mieli poważny wpływ na prace rządów. Sabotowali nawet nie­które operacje. Na przykład wasza afera z U-2 i lądowanie w Zatoce Świń. Żeby zneutralizować mniej wtajemniczonych członków włas­nych agencji, sugerowali, że wewnątrz działa obcy agent. W rezulta­cie każda organizacja wywiadowcza do tego stopnia zajmowała się tym wymyślonym problemem, że prowadziła działania statutowe jedynie na elementarnym poziomie. Stanowiło to samo w sobie formę kontroli. Działali w rozsądny sposób - a przynajmniej tak im się wydawało - ustanawiając międzynarodowe status quo.

- A zniknięcie Eliota w `54 i `73?

- To były spotkania mające na celu scementowanie ich związku i potwierdzenie intencji. Musieli skoordynować swoje poczynania. Spotykali się tak rzadko, jak to możliwe, ale tak często, jak to po­trzebne.

- Twoja teoria ma jedną lukę.

- Tak?

- Żaden z tych ludzi nie mógł działać na własną rękę. Musieli mieć jakiś personel i źródła finansowania.

- Zgadza się. Jednak, jeżeli chodzi o Amerykę, to CIA ma nieogra­niczony, nieoficjalny budżet. Nikt dokładnie nie wie jaki jest fun­dusz i gdzie te pieniądze wędrują. Gdyby ktoś kontrolował wydatki, trudno byłoby zachować tajemnicę. Zgromadzenie funduszy na pry­watne operacje nie nastręcza trudności. Takie same zasady obowią­zują w innych agencjach.

- Zarówno Eliot, jak i pozostali potrzebowali jednak pomocy. Musieli mieć swoich upoważnionych delegatów. Ktoś mógłby zacząć mówić.

- To nie jest konieczne. Pomyśl.

Saul poczuł lodowate zimno w żołądku.

- Ty i Remus nie mówiliście. Tak jak i inne sieroty Eliota. Podej­rzewam, że ten pomysł pochodził od Autona; sprawdził się doskona­le. Przez całe lata wraz z innymi pracowałeś dla Eliota, by mógł on działać zgodnie z ustaleniami układu Abelarda, podobnie jak i jego przybrany ojciec.

- To on zlecił mi dokonanie zamachu na Fundację Paradygma.

- Najwyraźniej sądził, że jest to konieczne. Obwiniano o to nas oraz Izrael. Ani my, ani oni nie życzymy sobie powiązań między Arabami i Stanami Zjednoczonymi. Pojawia się jednak pytanie, co chcieliśmy osiągnąć przez zamach.

- To niewłaściwe pytanie. Istotniejsze jest, dlaczego zlecił to mnie, a potem kazał mnie zabić.

- Musisz go o to zapytać.

- O ile najpierw nie zabiję tego sukinsyna. - Saul poczuł ukłucie w sercu. - Oni wszyscy mieli swoje sieroty.

- Jest jeszcze jeden wspólny mianownik. Landish, Golicyn i inni - wszyscy rekrutowali przybranych synów z sierocińców, gwarantując sobie ich lojalność bez granic i poświęcając te dzieci, jeżeli pojawiła się taka konieczność.

- To się robi coraz ohydniejsze. - Saul uniósł dłonie do góry: - Gdy bym mógł...

- Dlatego wciąż żyjesz.

Saul przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. Czuł, że ogarnia go gniew.

- Przejdź do rzeczy.

- Golicyn - podobnie jak Łaziensokow przed nim - przewidział swoją egzekucję i wybrał następcę. Doszedłem do tego, kim jest ta osoba, ale obawiam się, że moje poszukiwania nie pozostały nieza­uważone. Przeciwnik jest sprytny i ma władzę. Jeżeli stanę się dla niego zbyt niebezpieczny, bez trudu mnie zniszczy. Dlatego też skon­centrowałem się na spadkobiercach układu Abelarda w pozostałych agencjach wywiadowczych.

- Ale dlaczego? Jeżeli sabotowali pracę swoich wywiadów, powi­nieneś się tylko z tego cieszyć.

- Nie musiało tak być, jeżeli działali w porozumieniu, jeżeli następca Golicyna współpracował z nimi. Oni mieszają się w natu­ralny porządek rzeczy, a ja jestem marksistą, mój przyjacielu. Wie­rzę w dominację radziecką. Oczywiście nasz system nie jest wolny od wad, ale są one nieistotne w porównaniu z...

- Czym?

- Absolutną ohydą waszego systemu. Chcę zniszczyć tych ludzi. Chcę, żeby dialektyka rozwijała się zgodnie ze swoim kierunkiem, zniszczyła status quo i dokończyła dzieła Rewolucji. - Orlik uśmie­chnął się. - Kiedy otrzymałem polecenie przechwycenia ciebie i zabicia, nie mogłem uwierzyć w tak szczęśliwy traf.

- Tylko to? Chcesz, żebym załatwił tych facetów, żebyś ty był bezpieczny?

Orlik skinął głową.

- Ja chcę zniszczyć Eliota. Żeby wydostać się stąd, muszę pójść na kompromis, rozumiem. Ale jeżeli mam ci pomóc, ty musisz pójść na dużo większy.

- Nie, ja mam Erykę. Nie dopuścisz do tego, by umarła. Poza tym jest jeszcze coś... Saul zmarszczył czoło.

- Utrzymujesz, że twoim jedynym wrogiem jest Eliot? Mylisz się. Masz przynajmniej jeszcze jednego - powiedział Orlik.

- Kogo?

- Zastanawiałeś się, skąd Eliot wiedział, że przyjechaliście do Paryża?

- Mów!

- Chris nie żyje. Landish go zabił.

V.

Eryka łkała.

Sypialnia pozbawiona była okien. Saul chciał krzyczeć, rozwalać ściany. Myślał, że wybuchnie, ogarnięty jednocześnie wściekłością i przytłaczającym żalem.

- To powinienem być ja.

Dziewczyna jęknęła.

- Chciał pojechać zamiast mnie do Paryża i razem z tobą porwać Koczubeja. Prosił, żebym to ja pilnował Landisha. - Saul z trudem łapał oddech. - Miał przeczucie, że mnie zabiją. A ja go nie posłucha­łem!

- Daj spokój.

- Nie słuchałem!

- To nie twoja wina. Najniższa karta miała zostać. Gdybyś ty był na jego miejscu...

- Zginąłbym zamiast niego! Chętnie oddałbym życie, żeby to wszystko cofnąć!

- On by tego nie chciał! - Eryka wstała i niepewnie podniosła dłoń do obandażowanej głowy. - Nie po to prosił cię o zmianę, żeby uratować swoje życie. Myślał, że uratuje twoje. To nie twoja wina. Na miłość boską, przyjmij to, co ci ofiarował. - Eryka wzdrygnęła się i zaczęła płakać. - Biedny Chris. Miał tak popieprzone życie. Nigdy nie zaznał...

- Spokoju? - Saul skinął głową ze zrozumieniem. Obu tak prze­szkolono, by odrzucali wszelkie emocje poza wzajemnym zaufaniem i miłością do Eliota. To sprawdziło się w przypadku Saula. Nigdy nie przejmował się skutkami akcji, które zlecał mu Eliot, ponieważ nie chciał go rozczarować.

Ale Chris...

Saul poczuł ucisk w gardle... Chris był inny. W jego przypadku szkolenie zawiodło. Zabijanie zaczęło sprawiać mu ból. Ażeby zado­wolić Eliota, przechodził przez piekło wyrzutów sumienia. Nawet w klasztorze nie miał szans na zbawienie.

Po policzkach Saula spływały łzy; ich ciepło było czymś niezwy­kłym. Piekły go oczy. Nie płakał od czasu, kiedy był pięciolatkiem w szkole imienia Franklina. Płacząc przytulił się do Eryki.

Wreszcie i jego uwarunkowanie zawiodło. Gniew połączył się ze smutkiem, żal podsycił wściekłość. Powstrzymywane przez całe ży­cie uczucia wybuchły teraz z mocą, która go oszołomiła. Nigdy jesz­cze nie przeżył czegoś podobnego: wzbierającej potrzeby ukojenia bólu i zadośćuczynienia.

- Ty, sukinsynu - warknął przez zaciśnięte zęby. - Zapłacisz mi za te czekoladki. - Nienawiść, jaka emanowała z tych słów, zadziwiła nawet jego.

- O to chodzi - powiedziała Eryka drżącym głosem. - Wreszcie obciążyłeś winą właściwego człowieka. Eliota. Nie siebie. To on do tego doprowadził. On, Landish i reszta tych sukinsynów.

Kipiący wściekłością Saul skinął głową. Zrozumiał: musi pomścić Chrisa.

Wzdrygnął się na dźwięk natarczywego pukania do drzwi. Klucz zazgrzytał w zamku. Odwrócił się i zobaczył podobną do łasicy twarz Orlika. Towarzyszył mu strażnik.

- Umówiliśmy się na piętnaście minut.

- Jestem gotów - powiedział Saul niecierpliwym i wściekłym głosem. - Zaplanuj wszystko, co trzeba.

- Już to zrobiłem. Wyjeżdżasz bez zwłoki. Eryka pozostanie oczywiście jako polisa ubezpieczeniowa.

- Jeżeli coś jej się przydarzy...

- Proszę. - Orlik wyglądał na obrażonego. - Jestem w takim sa­mym stopniu dżentelmenem, co zawodowcem.

- Polisa? - Eryka zmarszczyła brwi.

- Powiedzmy: dodatkowa zachęta.

- Nie rozumiesz jednego - powiedział Saul. - Nie potrzebuję żadnej zachęty.

- Żeby przeprowadzić swój zamiar - zauważył Orlik. - Ja jednak chcę, żebyś wykonał moje zlecenie. Jeżeli mój przeciwnik zacznie szukać sprawcy, wina spadnie na ciebie. - Oczy Orlika zabłysły. - Mam nadzieję, że otrząsnąłeś się już ze skutków uśpienia.

- Dlaczego?

- Bo wybierasz się w cudowną podróż.

VI.

Saul wgramolił się na szczyt wzgórza. Starał się uspokoić oddech, uważnie obserwując spowity w półmroku krajobraz. Dolinę za jego plecami wypełniała mgła. Z przodu kusił gęsty jodłowy las. Wciągnął w płuca zapach żywicy i puścił się biegiem między pniami drzew. Gdzieś z tylu dobiegało szczekanie psów. Teraz stało się głośniejsze, od czasu kiedy minął łąki. Chciał znaleźć jakiś strumień i pójść jego nurtem, by zgubić zapach, ale miał pecha. Przepocona koszula przy­lepiła mu się do ciała.

Szczekanie było coraz bliższe.

Przewidywania Orlika potwierdziły się. Jeżeli Saul chce zgubić psy, pójdzie na północ, w stronę zalesionych wzgórz. Miał nadzieję, że znajdzie jakieś urwisko, na które psy nie będą mogły się wdrapać, lub rozpadlinę, przez którą nie będą mogły przeskoczyć. Pech go jednak nie opuszczał.

W lesie osiadała wieczorna rosa. Psy były coraz bliżej. Przebiega­jąc przez przesiekę, dostrzegł po prawej stronie światła miasteczka, nie mógł jednak ryzykować ucieczki w tamtą stronę. Posterunki na pewno zostały już rozstawione. Najlepszą marszrutą był kierunek północny, poprzez jego ulubiony teren: strome, zalesione wzgórza. Napawał się zapachem zaoranej ziemi, po której biegł.

Gęste kolce darły mu ubranie. Gąszcz gałęzi chłostał skórę. Pomi­mo puchnących zadrapań czuł, że ogarnia go euforia. Dopływ adrenaliny wyostrzył jego zmysły i przyśpieszył reakcje. Biegnąc przez labirynt drzew, cieszył się odzyskaną wolnością. Triumfował.

Były jeszcze psy. Przemykały pośród krzaków, coraz bliżej. Bezli­tosne i wytrwałe. Przeskoczył przez zwalone drzewo i zaczął wspinać się na ocienione zbocze, słysząc, jak leśne zwierzęta uciekają w popłochu, jakby wyczuwały nadciągającą śmierć. Wybrał ścieżkę z lewej strony, wyminął w biegu głaz narzutowy i wspiął się na płaski szczyt.

Nagle znalazł się na cmentarzu, o którym wspominał Orlik. Płyty nagrobne rysowały się na tle zachodzącego słońca. Marmurowe anio­ły roztaczały skrzydła. Cherubiny pogrążały się w smutku. Promienie zachodzącego słońca tworzyły aureole wokół ich głów. Przypominało to celową inscenizację. Rzucił się biegiem. Jego uwagę przyciągnął wieniec i pojedyncza wiązanka kwiatów. Za plecami usłyszał zgrzyt pazurów na kamieniach. Odwrócił się i sięgnął do kieszeni. Orlik radził mu, by nie używał tego, dopóki nie będzie już innego wyjścia.

Zdjął nakrętkę i na świeżo usypany grób wylał płyn o mdlącym zapachu. Przeskoczył przez żywopłot i zniknął wśród gęstniejących ciemności. Pachniały kwiaty i wiązanki pogrzebowe.

Jednak nie dla mnie, pomyślał. I nie dla strażników, których ogłuszył ciosami dłoni w chateau Orlika. Mimo że byli jego wrogami, darował im życie - w ten sposób Orlik uzyskał to, czego chciał: przekonującą ucieczkę bez poświęcania swoich ludzi.

Usłyszał dobiegające z tyłu wycie rozwścieczonych psów, których piekielny ból pozbawił węchu. Stały się bezużyteczne. Drapią się teraz po nosie, a zapach ich własnej krwi zatrze piekący odór płynu. Jednak już nie pójdą po jego tropie.

Tej nocy odbędzie się pogrzeb. Już wkrótce. I nie będzie to mój pogrzeb, pomyślał. Zemsta sprawi mu zbyt wiele rozkoszy, by warto było ją odwlekać.

VII.

Zgodnie z obietnicą Orlik pozostawił samochód w umówionym miejscu. Stał w cieniu, za stacją obsługi przy regionalnej drodze przed Lyonem. Trzyletni renault. Jego szary niepozorny kolor zlewał się z ciemnościami nocy. Saul ostrożnie rozejrzał się dookoła. Zba­dał drogę i drzewa obok stacji, zanim doczołgał się do samochodu. Jednemu ze strażników w chateau odebrał pistolet - dziewięciomilimetrowego francuskiego MAB-a. Trzymając go w pogotowiu, zaj­rzał przez szybę do wnętrza. Nikogo nie dostrzegł, otworzył drzwi. Kluczyki - tak jak obiecał Orlik - leżały pod przednim dywanikiem. Przyświecając sobie zapałkami, które znalazł na desce rozdzielczej, upewnił się, że w samochodzie nie zainstalowano bomby-pułapki. Najpierw obejrzał silnik, następnie wczołgał się pod samochód i zlustrował zawieszenie. Otworzył bagażnik, gdzie znalazł ubranie i obiecany przez Orlika sprzęt. Wprawdzie dysponował własnymi pie­niędzmi i dokumentami, ukrytymi przed laty w różnych krajach, poczuł się jednak bezpieczniej widząc, z jaką skrupulatnością Orlik dotrzymuje warunków umowy. On ze swojej strony na pewno jej dotrzyma.

Wciąż niepokoił go fakt, że Orlik nie zwolnił Eryki. Z drugiej strony, rozumiał powody, jakimi się tamten kierował. To, że pozwolił uciec Saulowi, z pewnością wzbudzi podejrzenia. Gdyby również Eryce udało się uciec, zakrawałoby to na niepodobieństwo. Była gwarancją, że Saul będzie postępował zgodnie z jego życzeniami. Nie mógł jednak stłumić wrażenia, że Rosjaninem kierowały rów­nież inne motywy. Może - kiedy zadanie zostanie wykonane - ma zamiar użyć Eryki jako przynęty, zwabić go i pokazać ich zwłoki jako trofeum, uwalniając się w ten sposób od odpowiedzialności za to, co zrobił Saul?

Tego rodzaju rozważania przypominały lotne piaski, wciągające w otchłań. Jedno wiedział na pewno: Orlik nie zdradzi go , dopóki nie osiągnie swojego celu. Na razie przed Saulem stal najprostszy z możliwych celów.

Chris nie żyje. I ktoś zapłaci za to cholernie wysoki rachunek.

Uruchomił renaulta. Zapalił bez problemu. Zbiornik na paliwo był pełny, a silnik niedawno wyregulowany.

Wjechał na drogę. Światła reflektorów przecinały ciemność. Skręcił w uliczkę, potem w drugą, wyglądając we wstecznym luster­ku świateł pogoni. Niczego nie dostrzegł, skręcił więc na szosę pro­wadzącą na zachód. Nawet na moment nie przekraczał dozwolonej prędkości.

Orlik wyznaczył mu pięć celów - pięciu spadkobierców układu Abelarda. Nie zastrzegł jednak, kto ma być pierwszy.

Saul planował porzucenie samochodu tak szybko, jak to możliwe. Mimo oględzin samochodu mógł pominąć sygnalizator, który pokie­ruje zespołem pościgowym pozostającym poza zasięgiem wzroku. To nie miało znaczenia.

Nic nie miało znaczenia.

Poza zemstą. Z przyjemnością pomyślał, że szkolenie, które zaap­likował mu jego ojciec, zostanie wykorzystane, by go zniszczyć.

Tatuśku, idę po ciebie.

Zacisnął tak mocno palce na kierownicy, aż poczuł ból w kostkach.

I przez moment wydawało mu się, że pośrodku nocy siedzi obok niego Chris. Widział jego wychudzoną twarz, oczy bez wyrazu. Uśmiechał się, jakby byli dziećmi, które właśnie mają wyruszyć na spotkanie kolejnej przygody.

Najlepszej z możliwych. Wyrównania rachunków.

VIII.

- Co? Przepraszani, nie dosłyszałem? - Eliot powoli wyprostował się. Siedział przy biurku w swoim gabinecie. Wyglądał tak jakby przeglądał ważne dokumenty, mimo że blat był pusty, lampy wyłączo­ne, a zasłony zaciągnięte. Przez zmrużone powieki spoglądał na otwarte drzwi, w których pojawił się kontur barczystej postaci, obra­mowany z tyłu światłem padającym z korytarza.

Mężczyzna stał na lekko rozstawionych nogach, z ramionami nie­znacznie odsuniętymi od ciała. Był wysoki.

Eliot zmarszczył brwi. Przez moment nie rozpoznawał go - lub raczej obawiał się, że go poznaje. Mężczyzna wyglądał jak Chris.

Czyżby Chris i teraz przyszedł po niego? Niemożliwe. Landish gwarantował, że Chris jest...

Czarna sylwetka przypominała...

Martwy? Niemożliwe. A może to Saul, który prześliznął się przez kordon strażników? Jeszcze nie. Zbyt wcześnie. Jednak to wyjaśnie­nie zaniepokoiło go, bo uświadomił sobie, że sylwetka przypomina mu nie tylko Chrisa i Saula, ale i pozostałych dziewięć par; osiemna­ście sierot - jego przybranych synów. Wmawiał sobie, że ich kochał. Czy czuł ucisk w gardle, kiedy myślał o nich? Czy jego żal nie był dowodem, że nie był pozbawiony uczuć? Jego misja była tym bar­dziej heroiczna, im większy czuł ból poświęcając synów.

Piętnastu już nie żyło - szesnastu, jeżeli Saul się pośpieszył. Jednak to nie było w stylu Saula. Schemat wydawał się z góry ułożo­ny. Nigdy nie wierzyłem w łut szczęścia. Zawsze ufałem jedynie umiejętnościom. Przyglądając się sylwetce w drzwiach, przez moment doznał halucynacji - wszystkie jego martwe dzieci stopiły się w jedno. Wzdrygnął się. Kryptonimy dla nich wybrał z mitologii greckiej i rzymskiej, zaspokajając tym samym potrzebę pełni. Teraz jednak przypomniał sobie inne mitologiczne postaci - Furie. Cienie zemsty.

Odchrząknął i zapytał jeszcze raz: - Nie słyszałem, co mówisz?

- Dobrze się czujesz? - Polluks zrobił krok do przodu.

- Skąd przyszło ci do głowy, że może być inaczej?

- Słyszałem twój głos.

Eliot uświadomił sobie z niepokojem, że tego nie pamięta.

- Nie wiedziałem do kogo możesz mówić - ciągnął Polluks. - Z pewnością nikt nie przechodził obok mnie. Potem pomyślałem o telefonie, ale kiedy stanąłem w korytarzu, zobaczyłem, że słuchawką jest odwieszona.

- Nic mi nie jest. Chyba musiałem... myśleć na głos. Nie ma się czym przejmować.

- Może przynieść ci coś?

- Nie, dziękuję.

- Mogę podgrzać trochę kakao.

Eliot uśmiechnął się nostalgicznie.

- Kiedy ty i Kastor byliście dziećmi... Kiedy zabierałem was na weekendy, dostawaliście tuż przed snem kakao. Pamiętasz?

- Jak mógłbym zapomnieć?

- Wygląda na to, że zamieniliśmy się rolami. Czy masz zamiar zaopiekować się swoim ojcem, kiedy już będzie stary?

-Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko. Eliot skinął głową. Coś zakłuło go w sercu. Pozostała piętnastka też oddała mu wszystko. - Wiem. Nic mi nie jest. Muszę tylko czasem posiedzieć w samotności. Kocham cię. Jadłeś już?

- Niedługo coś zjem.

- Nie zapomnij. A twój brat?

- Jest w korytarzu. Pilnuje zaplecza.

- Wkrótce do was dołączę. Powspominamy stare czasy.

Polluks wyszedł. Wyczerpany Eliot opadł na oparcie fotela. Z rozrzewnieniem przypomniał sobie lato 1954, kiedy zabrał Kastora i Polluksa do... czy był to park Yellowstone? Wiele lat przeleciało zbyt szybko. Czasami zawodzi go pamięć. Może był to Wielki Kanion? Nie, tam byli w `56. Kastor miał...

Nagle zadrżał, uświadamiając sobie, jak strasznie się pomylił. Ogarnęło go przerażenie. To nie byli Kastor i Polluks. Nie, dobry Boże! To była inna para. Omal nie rozpłakał się, że nie może przypo­mnieć sobie, która. Być może Chris i Saul. Furie zaczęły zacieśniać swój krąg. W ustach poczuł gorycz żółci.

Wczesnym popołudniem wyszedł z gabinetu, tuż po nadejściu jego asystenta. Przyniósł wiadomości.

- Romulus uciekł? Przecież wszystko było przygotowane, pułap­ka zastawiona! KGB podało, że go mają!

- Oraz kobietę. Zgadza się. Jednak uciekł - dodał niechętnie asystent.

- W jaki sposób?

- Złapali go niedaleko Lyonu. Miano go zabić w pobliskim chateau i stamtąd uciekł.

- Mieli go zabić na miejscu!

- Wygląda na to, że chcieli go przedtem przesłuchać.

- Nie tak się umawialiśmy! Jakich szkód narobił? Ilu strażników zginęło?

- Żaden. Ucieczka obyła się bez ofiar.

To go zaniepokoiło.

- Ale zabili kobietę, prawda?

- Nie, przesłuchują ją, żeby dowiedzieć się, dokąd uciekł.

Pokręcił głową.

- Coś tu się nie zgadza.

- Jednak utrzymują...

- Coś tu się nie zgadza. Kłamią. To jakiś numer.

- Ale dlaczego?

- Ktoś go wypuścił.

- Nie widzę żadnego motywu.

- Czy to nie oczywiste? Żeby załatwił mnie.

Asystent zmrużył oczy.

Eliot uświadomił sobie, że jego pomocnik uważa go za chorego, opanowanego manią prześladowczą. Wyszedł z budynku, zabierając ze sobą Kastora i Polluksa. Od tamtej chwili przebywał w swoim zaciemnionym gabinecie, ochraniany przez strażników rozstawio­nych wokół domu i dwóch pozostałych przy życiu wiernych synów.

Nie można jednak tak żyć bez końca. Nie może tylko czekać. Pomimo ścigających go cieni zemsty - nie wierzył w przeznaczenie.

Zawsze polegałem na wiedzy i umiejętnościach. I podstępach.

Ja go wyszkoliłem. Potrafię go przechytrzyć. Co bym zrobił na jego miejscu?

W chwili, kiedy wiedział już, jakie pytanie zadać, natychmiast nadeszła odpowiedź. Miał jeszcze jedną szansę. O ile będzie działał bez zwłoki.

Musi zadzwonić do Landisha.

Saul będzie smakować zemstę powoli, siejąc coraz większy terror.

Pierwszym celem będzie Landish. W jego rezydencji zastawimy na niego pułapkę.

IX.

Znów odnosił wrażenie, że już kiedyś tu był. Zdawało mu się, że widzi nie tylko mur wokół Franklina, ale i ogrodzenie wokół rezy­dencji Andrew Sage'a. Wszystko układało się w jedną całość. Eliot wykorzystał szkołę, żeby zwerbować Saula. Jedną z konsekwencji tego faktu był po latach zamach na Fundację Paradygma. Powrót do źródeł sprawił mu jakąś ponurą rozkosz. Kiedy wysadzał w powie­trze rezydencję Sage'a, nie odczuwał niczego. Po prostu jeszcze jedno zlecenie. Zrobił to dla Eliota. Ale teraz wszystko się zmieniło. Po raz pierwszy z radością czekał na czyjąś śmierć. Porównując mur wokół posiadłości Landisha z ogrodzeniem rezydencji Sage'a, uświa­domił sobie zmiany, które zaszły w jego psychice. Chciał zabić, i ten fakt sprawiał mu taką przyjemność, że wybrał identyczną metodę, jaką zastosował przy zabiciu Sage'a. Rozkoszował się tym ironicz­nym aspektem sprawy: użyciem taktyki Eliota przeciwko jej twórcy. Powiedziałem ci, Landish, w jaki sposób cię ukarzę, jeśli skłamiesz. Niech to szlag, mój brat nie żyje! Przywołując w wyobraźni mur otaczający szkołę im. Franklina czuł, że pieką go załzawione oczy.

Popatrzył na swoją broń. Mógł sięgnąć po karabin i zwyczajnie z daleka zastrzelić Landisha. Tylko że to nie dałoby mu satysfakcji. Nie byłoby spełnieniem pogróżki. Landish musi umrzeć w określony sposób.

Ale istniał pewien problem. Albo Landish stał się bardziej ostrożny, albo dowiedział się o ucieczce Saula, ponieważ straże wokół rezydencji zostały potrojone. Kręciły się liczne patrole. Prze­szukiwały gości i sprawdzały im dokumenty. Na murach zainstalowa­no kamery. Teraz nie mógłby już dostać się do środka jak za pier­wszym razem. W jaki więc sposób ma założyć ładunek wybuchowy? W jaki sposób ma wysadzić nie tylko Landisha, ale i te pieprzone róże, które uosabiały dla niego wszystko, czego nienawidził.

To był największy model zdalnie sterowanego samolotu, jaki uda­ło mu się kupić. Odwiedził pół tuzina sklepów dla hobbystów w Londynie, zanim go znalazł - miniaturę spitfire'a o zasięgu prawie kilometra i skrzydłach długości metra. Jego zdalnie sterowany pocisk. Wytarł zamglone oczy i z uśmiechem poczynił przygotowania. Zabawka. Gdyby Chris był tutaj, roześmiałby się. Straszny dzieciak, który sprawił sobie zabawkę, żeby odegrać się na ojcu.

Model był wyposażony w silniczek na paliwo. Uprzednio przete­stował go w odosobnionym miejscu. Reagował na polecenia wyda­wane drogą radiową przez nadajnik wyposażony w miniaturowy drążek sterowniczy. Wznosił się, kiwał skrzydłami i pikował precy­zyjnie według życzeń pozostającego na ziemi pilota. Potrafił też - przenieść ładunek: dwa i pół kilograma skradzionego materiału wybuchowego, równomiernie rozłożonego na całej długości kadłu­ba. Dodatkowe obciążenie nieco pogarszało jego parametry: samolo­cik potrzebował wydłużonego rozbiegu i z opóźnieniem reagował w powietrzu na ster. Nie stanowiło to jednak zasadniczej przeszkody. Broń spełni swoje zadanie. Wybrał się do sklepu z elektroniką i kupił części potrzebne do skonstruowania detonatora. Zamontował je w podwoziu i wyposażył w osobny nadajnik. Dokładnie sprawdził, czy detonator i mechanizm sterujący modelu pracują na różnych częstotliwościach. Gdyby było inaczej, materiał wybuchowy mógłby eksplodować w chwili uruchomienia samolociku.

Czekał. Powoli wstawał świt. Było zimno. Drżał z chłodu. Rozgrze­wała go jedynie nienawiść.

Wiedział, że cel nie mógł ukryć się w innym miejscu. Róże były zbyt ważne. Landish zbytnio się o nie bał i nie odstąpiłby ich na krok.

Pomyślał o Chrisie. Oczekiwanie sprawiało mu przyjemność, już wyobrażał sobie rozkosz, której wkrótce zazna. O siódmej zastygł w bezruchu - w drzwiach budynku pojawiła się sylwetka mężczyzny o siwych włosach. Otaczali ją członkowie ochrony osobistej. Ruszyli w stronę szklarni. Saul obawiał się, że może to być inna osoba przebra­na za Landisha, ale za pomocą lornetki rozpoznał staruszka. Nie ma mowy o pomyłce. Jego strój ogrodnika był nieco wybrzuszony - miał na sobie kamizelkę kuloodporną.

To na nic ci się nie przyda, sukinsynu.

W chwili kiedy Landish wraz z gorylami wszedł do szklarni, Saul wczołgał się z powrotem między drzewa. Model samolotu wraz z nadajnikami schował w plecaku. Teraz przeniósł go na drugą stronę łąki. Wysoka trawa o świcie była zbyt wilgotna, by model zdołał wystartować. Za to wiejska droga doskonale się do tego nadawała. W okolicy nie przejeżdżał żaden samochód. Saul uruchomił silnik i obserwował, jak rozpędzony model startuje i nabiera wysokości. Kiedy osiągnął już odpowiedni pułap, wystarczający, by przelecieć nad drzewami, Saul zawrócił przez łąkę, utrzymując samolot możli­wie wysoko, ale zawsze w polu widzenia. Kiedy dotarł do porośnię­tego lasem zbocza obok rezydencji Landisha, zimne i mokre od rosy nogawki spodni przylgnęły mu do ciała. Jednak nawet to sprawiało mu przyjemność. Ptaki śpiewały. Poranne powietrze pachniało świe­żością. Zdawało mu się, że jest chłopcem - tak naprawdę nigdy nim nie był. Nigdy mu na to nie pozwolono.

Jego zabawka. Uśmiechnął się, a wyschnięte łzy ściągnęły mu skórę na policzkach. Przyciągnął do siebie drążek sterowniczy - model stał się teraz plamką na tle porannego nieba - i skierował go w stronę rezydencji. Warkot silniczka zwrócił uwagę strażników. Kilku podniosło głowy. Mężczyzna z psem wskazał ręką w górę. Mimo że nie mogli go dostrzec z tej odległości, skulił się za krzakami, nie przestając obsługiwać nadajnika. Krew dudniła mu w skroniach.

Strażnicy wyglądali na sparaliżowanych - nagle zaczęli się ner­wowo kręcić. Wyczuwali, że nadciąga niebezpieczeństwo, ale nie wiedzieli, co to jest. Saul wprowadził samolot na maksymalną wysokość i zmusił go do zanurkowania. Paru strażników pobiegło w stronę szklarni. Sylwetka samolotu rosła w oczach. Towarzyszył te­mu narastający warkot silniczka. Kilku ludzi z ochrony zaczęło krzy­czeć, inni podnieśli karabiny. Saul usłyszał strzały i zobaczył, jak ramiona strażników cofają się pod wpływem odrzutu. Zaczął manew­rować drążkiem, rzucał modelem z lewa na prawo, zmuszał go do beczek i korkociągów. Teraz strzelała już cała ochrona. Przyjrzał się szklarni. Poprzez jej szyby dostrzegł rachityczną sylwetkę w białym stroju. Białe ubranie nosił tylko Landish. Stal pomiędzy różami, w jednej trzeciej długości grządek. Saul skierował samolocik dokład­nie na niego. Pojedyncze strzały zmieniły się teraz w palbę. Model z niechęcią poddawał się sterom. Przez jedną straszną chwilę Saul obawiał się, że został trafiony, ale uświadomił sobie, że to dodatkowy ciężar zmienił lot modelu podczas pikowania. Wyrównał i prowadził teraz bardziej łagodnymi ruchami drążka. Kiedy samolot uderzył w szklarnię, Saul wyobraził sobie okrzyk zdumienia Landisha. Nacis­nął guzik w drugim nadajniku. Szklarnia rozprysła się w kawałki. Odłamki szkła wyleciały wysokim łukiem w powietrze, lśniąc w promieniach słońca. Strażnicy rzucili się na ziemię, przesłoniły ich płomienie i dym. Po dolinie przetoczył się grzmot. Saul rzucił się do ucieczki, wyobrażając sobie strzępki płatków róż, które wchłaniają właśnie krew Landisha.

X.

Eliot drgnął na dźwięk telefonu. Spojrzał na aparat, zmuszając się do odczekania jeszcze jednego przenikliwego sygnału, zanim odzy­ska panowanie w wystarczającym stopniu, by podnieść słuchawkę.

- Słucham. - Jego głos brzmiał ostrożnie, spodziewał się triumfal­nych wyzwisk i pogróżek Saula. Musiał przekonać go, by się z nim spotkał, musiał go zwabić w pułapkę.

Jednak usłyszał tylko głos swojego asystenta. - Obawiam się, że mam złe wiadomości, proszę pana. Otrzymaliśmy alarmową depeszę z MI-6.

- Landish? Coś mu się stało?

- Tak. Skąd pan wie?

- Mów.

- Ktoś wysadził go w powietrze. W jego własnej szklarni. Był pod ścisłą ochroną. Ale...

- Dobry Boże. - Kiedy Eliot dowiedział się, jak ładunek wybucho­wy znalazł się w szklarni, poczuł, że serce przestaje mu bić. Landishowi nie udało się powstrzymać Saula.

To z pewnością był on. Chce, żebym wiedział, jak bardzo jest sprytny. Daje mi do zrozumienia, że może mnie zabić w dowolnym miejscu, bez względu na to, jak dobrze będę strzeżony. Potrząsnął głową w przerażeniu.

Czemu się dziwię? Przecież to ja go wyszkoliłem.

- Dzięki - wymamrotał do słuchawki i odłożył ją na widełki. Siedział w ciemnościach starając się odzyskać spokój. Musiał prze­analizować sposób wyjścia z sytuacji.

Nagle uświadomił sobie, że od chwili pobytu we Francji podczas wojny, nie znalazł się w niebezpieczeństwie. Zadrżał. Od tamtych czasów zaszedł tak wysoko, że ryzyko zawęziło się tylko do sfery polityki. Żaden wysokiej rangi oficer wywiadu nie został skazany za zdradę. Tylko agenci w terenie przez cały czas zaglądali śmierci w oczy. W najgorszym razie skażą go na więzienie. Prawdopodobnie nawet do tego nie dojdzie - żeby uniknąć rozgłosu, zdrajców z wyso­kiego szczebla przenoszono po prostu w stan spoczynku, by już nie mogli nikomu szkodzić. Biorąc pod uwagę jego tajne archiwum, może nawet żądać emerytury.

Tak, w najgorszym razie czeka go tylko zdemaskowanie. Pozostała mu jeszcze duma i wola zwycięstwa.

Teraz odczuwał jednak przeraźliwy strach. Nie był on związany z realnym zagrożeniem. Instynkt. Totalny, spowodowany przeraże­niem stan paraliżu. Nie doświadczył niczego podobnego od tamtej nocy we Francji, kiedy w rowie melioracyjnym zaatakował go nie­miecki strażnik.

Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Płuca, zniszczone wielo­letnim paleniem, z trudem łapały powietrze.

Nie poddam się. Zawsze byłem zwycięzcą. Po blisko czterdziestu latach stoję przed ostatecznym wyborem. I nie mam zamiaru prze­grać.

Ojciec przeciwko synowi? Nauczyciel przeciwko uczniowi?

Pokiwał głową. Podstawowe zasady. Nie idź do swojego wroga, niech on przyjdzie do ciebie. Zmuś go do walki na własnym terenie. Niech walczy na twoich warunkach.

Wiedział, jak to osiągnąć. Jeżeli Saul myśli, że może dopaść go wszędzie, bez względu na podjęte środki ostrożności, to się myli. Jest takie miejsce, gdzie mu się to nie uda. Tam Eliot znajdzie najdoskonalszą ochronę. A w dodatku będzie postępował zgodnie z własnymi zasadami.

Wstał i szybko wyszedł na korytarz. Polluks wyprostował się czuj­nie. Eliot uśmiechnął się.

- Zawołaj brata. Pakujemy się. - Przystanął na schodach - Już od dawna nie byliśmy na wycieczce.

XI.

Londyn.

Saul patrzył przez okno, nie zwracając uwagi na spływające po szybie strugi deszczu. Zaciągnął zasłony. Zapalił światło tylko na moment potrzebny do nakręcenia numeru telefonicznego. Leżał na łóżku w ciemnościach i czekał, aż ktoś podniesie słuchawkę. Przed chwilą wziął prysznic i zmienił ubranie. Potem zjadł przyniesioną do pokoju rybę z frytkami. Kiedy już zrobi co trzeba, zapłaci za pokój i po godzinie ruszy do następnego celu. Wyspać się może po drodze. Pozostało Jeszcze tyle do zrobienia.

- Tak? - odezwał się ktoś w słuchawce.

Miał głos podobny do Orlika, ale nigdy dosyć pewności.

- “Baby Ruth”.

- I róże.

Orlik. Rosjanin podał mu numery automatów telefonicznych, z którymi może połączyć się w określone dni i określonych porach, żeby odebrać informacje i instrukcje.

- Sądzę, że dotarła do ciebie ta straszna wiadomość o naszym angielskim przyjacielu - powiedział Saul.

- Rzeczywiście. Śmierć nagła, choć nie nieoczekiwana. Pociągnę­ła też za sobą konsekwencje - powiedział Orlik. - Zauważono znacz­ne poruszenie wśród jego współtowarzyszy. Wygląda na to, że oba­wiają się, że coś podobnego może im też się przytrafić.

- Czy przedsięwzięli jakieś środki ostrożności?

- Dlaczego pytasz? Martwi cię to?

- Bynajmniej. O ile będę wiedział, gdzie ich szukać.

- Podróże dobrze wpływają na samopoczucie.

- Mógłbyś mi zarekomendować kilka miejsc?

- Oczywiście. Jest na przykład winnica w okolicach Bordeaux we Francji. I górski ośrodek wypoczynkowy w Szwarcwaldzie w Nie­mczech. Jeżeli wolisz Związek Radziecki, polecam daczę w pobliżu ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego.

- Tylko trzy? Spodziewałem się czterech.

- Gdybyś od razu udał się w czwarte miejsce, mógłbyś stracić zainteresowanie pozostałą trójką - odparł Orlik.

- Może też być tak, że oczekując spotkania z czwartym, niedosta­tecznie skoncentruję się na trzech pozostałych.

- Jest tu twoja przyjaciółka, która nie może doczekać się, kiedy skończysz swą podróż i wrócisz do niej. Uzgodniliśmy, że będziesz przestrzegał instrukcji. Po co miałbym ci pomagać, gdybyś nie chciał zrobić tego, czego od ciebie wymagam? Liczyłem na to, że następną wizytę złożysz mojemu niebezpiecznemu koledze w Rosji.

- Żebyś poczuł się swobodniej? Przemyśl to jeszcze raz. Poma­gasz mi tylko dlatego, żebym się nim zajął. Potem zrzucisz winę na mnie i nic ci już nie będzie groziło.

- Nigdy nie mówiłem, że jest inaczej - zauważył Orlik.

- Kiedy poczujesz się bezpieczny, możesz dojść do wniosku, że z pozostałymi sam się rozprawisz. Każesz mnie zabić i w oczach wszy­stkich zaczniesz uchodzić za zwycięzcę.

- Ranisz moje uczucia podobnymi podejrzeniami.

- Biorę w tym udział tylko ze względu na Eliota. Z pozostałymi policzę się potem. Nie ma gwarancji, że uda mi się ze wszystkimi. Może popełnię błąd i zginę, zanim zdołam załatwić wszystkich. Jeże­li będę trzymać się podanej przez ciebie kolejności, być może nigdy nie dostanę Eliota.

- To jeszcze jeden powód, żebyś był ostrożny.

- Nie. Słuchaj teraz uważnie. Zadam ci pytanie. Jeżeli usłyszę niewłaściwą odpowiedź, odkładam słuchawkę. Sam znajdę Eliota. Jeżeli Eryce coś się stanie, przyjdę po ciebie, tak samo jak po Eliota.

- Nazywasz to współpracą?

- Oto pytanie. Zakładam, że Eliot wie o mojej ucieczce i o tym, co przydarzyło się Landishowi. Musi mieć świadomość, że poluję teraz na niego. Poczyni przygotowania. Na jego miejscu, nie pozostawał­bym w domu. Poszukałbym miejsca najbezpieczniejszego z możli­wych. Gdzie on jest?

Deszcz zabębnił o szyby. Saul leżał w ciemnościach i ściskał w dłoni słuchawkę, w napięciu czekając na odpowiedź Orlika.

- Nie lubię pogróżek.

- Odpowiedź nieprawidłowa.

- Poczekaj! Co się z tobą...? Daj mi szansę! Chcesz teraz Eliota? A potem pozostałą trójkę w zamian za Erykę?

- Chyba że zacznę podejrzewać, że używasz jej jako przynęty.

- Masz na to moje słowo.

- Odpowiedź.

Orlik westchnął i powiedział mu. Saul odłożył słuchawkę.

Serce biło mu jak szalone. Miejsce, które podał mu Orlik, było doskonałe. A czego się spodziewałeś? - pomyślał. Mimo nienawiści musiał przyznać, że Eliot jest geniuszem.

Wybrał najbardziej strzeżoną scenę. Chris zrozumiałby to.

XII.

Przed farmą stała czarna furgonetka. Orlik podjechał bliżej i zmarszczył brwi. Żwir zazgrzytał pod kołami jego citroena, kiedy zaparkował go przodem do wyjazdu, w dużej odległości od obcego samochodu. Wyłączył światła i silnik, ale pozostawił kluczyki w stacyjce. Ostrożnie wysiadł i rozejrzał się w ciemnościach.

Gdyby zauważył ją wcześniej, zatrzymałby samochód i pieszo okrążył farmę. Jednak furgonetkę zaparkowano tak, że dostrzegł ją dopiero po wjechaniu na prosty odcinek alejki. Nie mógł się już teraz cofnąć bez zaalarmowania gości. Z pewnością w mroku ukryli się rozstawieni strażnicy. Nie miał innego wyjścia: robiąc dobrą minę do złej gry, musi wejść do środka.

W kilku oknach paliło się światło. Jest: zauważył cień na narożni­ku, tuż za kręgiem światła, tak by Orlik nie mógł go przeoczyć. Po lewej nagle ucichły cykady. A więc tam też ktoś jest. Gdyby strażnik stał bez ruchu, cykady nie ostrzegłyby Orlika. Obstawa była jednak ostentacyjna.

Chcą zobaczyć, jak zareaguję. Jeżeli nie nam niczego na sumie­niu, powinienem zachowywać się spokojnie. Gdybym zrobił to, o co mnie podejrzewają, dostarczyłbym dodatkowego dowodu próbując ucieczki.

Nie miał wątpliwości, kto do niego przyjechał. Po “ucieczce” Saula z chateau pod Lyonem, zabrał Erykę na farmę na południu w okolice Awignonu. Chciał ją ukryć, na wypadek gdyby Saul próbował ją odbić, zamiast wypełnić zadanie. Saul nigdy nie odnalazłby tego miejsca. Władze francuskie nie miały pojęcia, co tu się dzieje. Kto więc pozostał? Kto jeszcze był we wszystko zaangażowany i miał środki, żeby wytropić to miejsce?

Pozostały dwa wyjścia. Albo ktoś z jego zespołu nabrał podejrzeń po ucieczce Saula i złożył donos, albo przełożeni Orlika przyjechali go przesłuchać.

- Hej, ty tam po prawej - powiedział po rosyjsku Orlik. - Uważaj, kiedy będziesz się cofał za plecami masz podziemny zbiornik. Po­krywa może nie wytrzymać twojego ciężaru.

Nikt nie odpowiedział. Orlik uśmiechnął się i poszedł dalej, jed­nak nie skierował się do głównego wejścia, a do drzwi w prawym skrzydle.

Wszedł do środka. Poczuł zapach cielęciny i grzybów. Ktoś nie­dawno jadł kolację. Wąski korytarz prowadził obok kuchni do oświetlonego salonu. Przed zamkniętymi na kłódkę drzwiami stał muskularny strażnik.

- Otwórz - polecił Orlik. - Muszę zadać jej kilka pytań. Strażnik rzucił mu ponure spojrzenie. - Nie będzie im się to podobać.

Orlik uniósł brwi.

- Czekają na was. - Strażnik wskazał w głąb korytarza.

Już wiem, kto złożył donos, pomyślał Orlik. Stoi na właściwym miejscu. Dostanie to, na co zasłużył.

- Będą musieli poczekać. Kazałem ci otworzyć.

Strażnik zmarszczył brwi.

- Ale...

- Czy jesteś głuchy?

Strażnik z wściekłością wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył kłódkę.

Orlik wszedł do środka.

W celi nie było niczego, co Eryka mogłaby użyć jako broni. Pozo­stawiono jej tylko dżinsy i flanelową koszulę, ale zabrano buty, . których potrzebowałaby w razie ucieczki. Również pas - potencjalna broń - został jej odebrany. Siedziała na podłodze pośrodku celi. Podniosła wzrok na Orlika.

- To dobrze, że nie śpisz - powiedział Rosjanin.

- Jak mogłabym spać przy tym świetle?

- Potrzebuję informacji. - Orlik odwrócił się, gestem głowy wy­prosił strażnika i zamknął drzwi.

Podszedł do niej. Z ponurą miną wyciągnął spod marynarki dziewięciomilimetrowy pistolet Makarowa.

Nawet nie drgnęła.

Przyglądał się jej uważnie. Rozmyślając ponuro, podejmował ja­kąś decyzję.

- A więc to już? - Jej oczy były czarne niczym węgiel.

Wyobraził sobie rozmowę, która czeka go w salonie i skinął głową.

- Tak, to już. - Podał jej pistolet.

Źrenice jej oczu rozszerzyły się.

Pochylił się blisko. Poczuł zapach jej włosów.

Powiedział szeptem kilka słów. Kiedy skończył wyprostował się.

- Pociesza mnie jedynie fakt, że pomogłaś mi, chociaż wbrew swojej woli.

Pochylił się i pocałował ją w policzek. Potrzebował ludzkiego ciepła. Pocałował ją jak siostrę. Wiedział, co go czeka.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Strażnik wyglądał na zniecierpli­wionego.

- Wiem - powiedział Orlik. - Czekają na mnie.

Ruszył korytarzem w stronę salonu. Był jasno oświetlony, surowy, pusty. Pokryty sadzą kominek. Wytarta sofa. Skrzypiący bujany fotel.

W fotelu siedział szczupły mężczyzna. Przyglądał mu się badaw­czo.

Orlik ukrył zaskoczenie. Spodziewał się swojego bezpośredniego zwierzchnika lub w najgorszym razie szefa sekcji europejskiej. Ale człowiek, którego teraz miał przed sobą - o jeszcze bardziej wychu­dzonych policzkach, jeszcze bardziej przypominający łasicę niż Or­lik - był zwierzyną, na którą polował, rosyjskim spadkobiercą współ­twórcy układu Abelarda, sowieckim odpowiednikiem Eliota.

Nazywał się Kowszuk. Ubrany był w czarny garnitur. U obu boków miał swoich ludzi o surowych spojrzeniach.

Przestał się bujać i powiedział po rosyjsku, w charakterystyczny sposób obcinając końcówki: - Będę się streszczać. Otrzymałeś instru­kcje, żeby zabić Amerykanina. Nie wykonałeś rozkazu. Przygotowa­łeś mu ucieczkę. Domyślam się, że chciałeś, by mnie zabił.

Orlik pokręcił głową.

- Nie wiem co... - wybełkotał. - Oczywiście, jestem zaszczycony, że mogę was widzieć, towarzyszu. Ale nie rozu­miem. Nie mogę brać odpowiedzialności za miejscowych agentów. Jeżeli są tak niezdarni...

- Dosyć. - Nie mam czasu na scenki teatralne. - Kowszuk zwrócił się do strażnika: - Przyprowadź kobietę. Zmuś ją, żeby powiedziała wszystko, co wie. Użyj dowolnych metod. Muszę mieć dokumentację ich zbrodni. A potem sprzątniemy tę dwójkę.

- Posłuchajcie...

- Jeszcze raz mi przerwiesz i po tobie. Chcę wiedzieć, gdzie jest Amerykanin. - Kowszuk ponownie odwrócił się w stronę swojego człowieka: - Kazałem ją przyprowadzić.

Orlik odprowadził goryla wzrokiem.

- Pomyliliście się. Chcę zła­pać Amerykanina tak samo jak...

- Nie obrażaj mnie.

Orlik myślał gorączkowo. Nie miał wyboru: wyciągnął pistolet. Jeżeli zdąży zabić goryla, który został w pokoju, zanim...

Kowszuk przewidział to - już trzymał w dłoni własną broń. Strze­lił.

Orlik dostał kulę w pierś.

Pocisk odrzucił go do tyłu. Otworzył szeroko oczy i runął na podłogę. Pomimo krwi wypływającej z ust zdołał się uśmiechnąć.

Przegrał.

Ale zarazem wygrał. Usłyszał bowiem dobiegające z korytarza strzały pistoletu Makarow, które oznaczały, że zarówno jego zdra­dziecki pomocnik, jak i goryl Kowszuka pożegnali się z tym światem. Uroda Eryki dorównywała jej umiejętnościom.

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

Orlik powoli tracił świadomość, jednak zdołał usłyszeć jeszcze jeden strzał z makarowa. Wcześniej zdążył powiedzieć Eryce gdzie na zewnątrz rozstawieni są strażnicy.

Wyobraził sobie, jak już biegnie przez noc.

Z wykrzywioną w uśmiechu twarzą spojrzał na martwego Kowszu­ka. Dosłyszał ryk citroena. Jeszcze raz wystrzelił makarow.

Orlik umarł.

XIII.

Gołe stopy Eryki były śliskie od krwi. Poraniła je biegnąc żwirową ścieżką prowadzącą z domu do citroena Orlika. Kluczyki były w stacyjce - tak jak jej obiecał. Zakrwawione stopy ześlizgiwały się z pedałów sprzęgła i gazu. Ogarnięta wściekłością, mocniej wcisnęła pedał, zmieniła bieg i szybciej pomknęła alejką. Tyłem samochodu co chwila zarzucało. Noc przed nią przypominała ścianę. Nie odwa­żyła się włączyć świateł. Mogła wprawdzie wypaść z drogi na zbyt późno dostrzeżonym zakręcie, jednak ryzyko związane z zapaleniem reflektorów, stanowiących doskonały cel, było o wiele większe.

Okazało się, że wystarczył ryk silnika. Do wnętrza samochodu posypało się szkło z rozbitej tylnej szyby. Usłyszała powtarzające się staccato automatycznej broni, któremu towarzyszyły wstrząsające samochodem uderzenia. We wstecznym lusterku dostrzegła, przy­pominające pracę stroboskopu, błyski wydobywające się z wylotów luf. Wyraźnie było słychać donośniejsze strzały pistoletów maszyno­wych. Uzi. Zbyt wiele razy miała z nimi do czynienia, żeby się mylić. Nagle zrozumiała, co czuł Saul w Atlantic City. Poślizgiem pokonała zauważony w ostatniej chwili zakręt.

Kłębiące się w głowie myśli przeszkadzały jej w instynktownym działaniu. Dlaczego Rosjanie używali izraelskiej broni?

Nie było czasu na rozmyślania. Nacisnęła krwawiącą stopą na pedał sprzęgła i wrzuciła wyższy bieg. Odjechała już kawałek od farmy; zrobiło się ciemniej. Citroen otarł się o drzewo. Nie mogła już dłużej zwlekać: włączyła reflektory. Nagle dostrzegła masywny cień wyjeżdżający z lasu.

Furgonetka. Skręciła ostro w lewo i wcisnęła do oporu zakrwa­wiony pedał gazu. Citroen zygzakiem przemknął przed furgonetką, po drodze uderzając tylnym błotnikiem o pień drzewa. Światła pozy­cyjne roztrzaskały się, ale koła złapały przyczepność na żwirowej drodze i wyrzuciły samochód naprzód. Minęła blokadę na drodze i dostrzegła przed sobą tunel utworzony z drzew i poszycia leśnego, na którego końcu wabiła widokiem szosa.

Zagrzechotał kolejny uzi. Roztrzaskały się drugie tylne światła. Świetnie, trudniej im teraz będzie celować. Zredukowała bieg i skręcając w lewo, zjechała ze żwirowej drogi na asfalt szosy. Wrzuci­ła wyższy bieg i wkrótce wskazówka szybkościomierza przekroczyła 120 kilometrów, wspinając się dalej do końca skali.

Wiedziała, że będą ją ścigać. Citroen dygotał; chyba doznał po­ważnych uszkodzeń. Będzie musiała z niego korzystać, dopóki pojazd się nie rozpadnie. Albo znajdzie lepszy samochód.

Najważniejsze, że miała przed sobą otwartą drogę i jasno określo­ny cel. Szeptem wygłoszone ostrzeżenie Orlika nie pozostawiało wątpliwości: czekało go przesłuchanie, oboje znaleźli się w niebez­pieczeństwie. Rosjanin odroczył jej egzekucję. Zastrzeliła człowie­ka, który po nią przyszedł, a potem strażnika w korytarzu. Podobny los spotkał wartownika przed domem. Mimo że stopy piekły ją od skaleczeń i odłamków żwiru, który dostał się pod skórę, ogarnęła ją euforia. Była wolna i wiedziała, co zrobi.

Saul jej potrzebował. Od Orlika dowiedziała się, gdzie jest.

Pędziła w ciemności, trzymając dłoń na kolbie pistoletu. Widziała światła reflektorów we wstecznym lusterku. Przez cały czas nie mog­ła pozbyć się natrętnej myśli, która przyszła jej do głowy podczas ucieczki. Uzi. Dlaczego Rosjanie posługują się izraelską bronią?

Nie dawało jej to spokoju. Człowiek, który czekał na Orlika, był rosyjskim odpowiednikiem Eliota. Jego goryl, podobnie jak ludzie Eliota, przeszedł trening instynktownego zabijania. Nauczono ich zachowywać się jak Izraelczycy i w rezultacie wina spada na...

Eryka zacisnęła zęby. Na Izrael.

Mknęła mijając farmy i sady owocowe. Gdyby światła z tyłu zaczę­ły się zbliżać, zatrzyma się i zaryzykuje. Zatarasuje drogę i wyśle swoich prześladowców do piekła.

Citroen, mimo uszkodzeń, wciąż utrzymywał dystans.

Powtórzyła w myślach szept Orlika: “Saul chce dostać Eliota. Staruszek wybrał doskonale sanktuarium. To pułapka”.

Wiedziała wystarczająco dużo. Orlik jej powiedział. Nazwa prowincji. Miasto. Górska dolina.

Kanada.

Pojedzie tam.

kraina szczęśliwych Łowów

I.

Autostrada zaczęła wznosić się tak stromo do góry, że Saul mu­siał zredukować bieg z dwójki na jedynkę. Słyszał, jak z trudem pracuje silnik furgonetki Eagle'a. Wybrał ten model, ponieważ mi­mo niepozornego wyglądu wyposażony był w napęd na dwie osie. Z jednej strony nie chciał rzucać się w oczy, z drugiej nie wiedział, z jak trudnym terenem będzie miał do czynienia, zanim dotrze do celu.

Krajobraz wyglądał imponująco. Na poboczu stał przeładowany samochód z tablicami rejestracyjnymi z innej prowincji. Miał pod­niesioną maskę i dymiącą chłodnicę. Kierowca - zaaferowany męż­czyzna, który uspokajał przestraszoną żonę i dzieci - najwyraźniej nie miał pojęcia o technice jazdy w górach. Prawdopodobnie użył za wysokiego biegu albo - co gorsza - samochód miał automatyczną skrzynię biegów. W obu przypadkach silnik był zbytnio obciążony. Kiedy będzie zjeżdżał w dół, prawdopodobnie zamiast hamować przy użyciu silnika, wciśnie pedał i skończy z rozgrzanymi do czer­woności klockami hamulcowymi.

Jazdę utrudniała nie tylko stroma droga. To oczywiście opóźniało podróż, ale równie skutecznie robiły to konwoje samochodów, który­mi tarasowała drogę zionąca spalinami ciężarówka na czele. Ziryto­wanemu Saulowi wydawało się, że posuwa się niczym żółw. Ostre serpentyny tym bardziej utrudniały jazdę. Podczas próby wyprzedzania Saul nagle zorientował się, że zbliża się do “agrafki” i z trudem unikając poślizgu zmieścił się ponownie w szyku tuż przed zjeżdżającą w dół kolumną samochodów.

Powyżej, wznosząc się na ponad trzy tysiące metrów nad poziom morza góry przesłoniły niebo. Błyszczały śnieżnymi czapami. Jodły porastały granitowe zbocza, jakby wyrzeźbione przez gigantyczne palce. Kanadyjskie Góry Skaliste - choć dokładnie mówiąc, ta ich część nazywała się Górami Nabrzeżnymi - były przedłużeniem w głąb kontynentu właściwych Gór Skalistych. Góry Kolumbii Brytyj­skiej były tak niebotyczne, że przytłaczały znane Saulowi szczyty Kolorado.

Poniżej, za jego plecami pozostała malownicza równina. Zalesio­ne zbocza przechodziły w prerię, w którą wdzierała się rozrzucona zabudowa Vancouver. Rezydencje bogaczy kontrastowały z centrami sklepowymi i dzielnicami biznesu. Imponujący wiszący most, Lwie Wrota, rozpinał się ponad rzeką Burrard, łącząc ze sobą dzielnice miasta.

Raj. Bryza łagodząca upał. Saul spojrzał na zachód i dostrzegł żagle błyszczące w oddali. Poza nimi, wznoszące się wysoko ponad poziom morza Wyspy Vancouver osłaniały miasto od sztormów, a równocześnie przesmyk Juan de Fuca dopuszczał ciepły prąd Oce­anu Spokojnego.

Doskonały klimat i równie wspaniały krajobraz. Saul zmrużył oczy z nienawiścią. Idealne miejsce na “pensjonat”. Eliot - niech go trafi szlag! - dobrze wybrał teren swojej przyszłej bitwy.

Czuł, jak narasta w nim irytacja, dodatkowo potęgowana przez wlokące się samochody. Nie mógł się już doczekać końca podjazdu. Nie mógł się doczekać chwili, w której dotrze do celu.

I odpłaci swojemu ojcu.

Wreszcie droga stała się mniej stroma. Zionąca spalinami cięża­rówka zjechała na pobocze, w stronę porośniętego sosnami zbocza i gołoborzy, by pozwolić wyminąć się innym samochodom. Saul wrzu­cił drugi bieg i przyśpieszył, obserwując z ulgą, jak wskaźnik tempe­ratury silnika, utrzymujący się do tej pory niepokojąco wysoko, zaczyna opadać. Poprzez otwarte okno poczuł podmuch bryzy znad oceanu.

Obowiązywało ograniczenie prędkości do osiemdziesięciu kilo­metrów. Nie przekraczał jej, zwracając uwagę na znaki drogowe, ostrzegające - zarówno po angielsku, jak i po francusku - o niebez­piecznych zakrętach. Zbocza po obu stronach drogi wspinały się coraz stromiej, upodobniając się do litery V. Wznoszący się z przodu szczyt wyglądał jak oglądany przez szczerbinkę karabinu. Zbierając resztki cierpliwości Saul pokonywał serpentyny zakrętów.

Już niedługo. Nie śpiesz się. Właśnie na to liczy Eliot.

Zjechał krętą drogą w zalesioną dolinę. Po lewej dostrzegł błękit­ne niczym brylant lodowcowe jezioro. Po prawej zatłoczone pola kempingowe zachęcały turystów do przejażdżek konnych i spacerów z przewodnikiem. Powietrze było suche i ciepłe.

W tych górach doliny różniły się minimalnie. Szybko zerknął na mapę, nie przerywając jazdy. Informacje otrzymane od Orlika pro­wadziły tylko do tego miejsca - czterdzieści pięć kilometrów na północny wschód od Vancouver. Teraz musiał polegać jedynie na pamiętanych jak przez mgłę pogłoskach. W końcu, kiedy był młodszy, nie miał powodu rozmyślać o pensjonatach. Sanktuarium - to jesz­cze tak, ale...

Jest. Zobaczył ją na mapie. Klasztorna Dolina rozciągnięta po­między dwoma grzbietami górskimi. - Zapamiętaj - mówił Eliot. - Jeżeli będziesz rozpaczliwie potrzebować schronienia, pomyśl o Odosobnieniu. Jedź do tej doliny. Szukaj znaku. Pustelni.

Saul zwalczył ogarniającą go pokusę, by przyśpieszyć. Minął wędkarza na moście, który na chwilę oderwał się od swojego zajęcia, by pociągnąć piwo z butelki. Jeżeli to jest wejście do Doliny Klasztornej, Saul nie miał wątpliwości, że wędkarz jest wartownikiem. Jak do tej pory nie dało się zauważyć w tej scenerii niczego podejrzanego. Słońce świeciło dokładnie przed nim; refleksy zmusiły go do założenia fotochromatycznych okularów. Przy tak klaustrofobicznie zwieszających się nad głową szczytach zmierzch nadejdzie szybciej, niż można się spodziewać. Nie powinien się śpieszyć, jednak zwle­kanie też do niczego nie prowadzi. Najistotniejsze było dokładne wyliczenie czasu. Musi się tam dostać przed zmrokiem.

Mapa była dokładna. Dojechał do skrzyżowania przypominające­go kształtem literę “T” i minął motel z domkami zbudowanymi z pni drzew. Z jednej strony drogi rwał górski potok. Słyszał jego szum. Podczas objeżdżania grzbietu górskiego sosny przesłoniły słońce. Zaklął.

Jego brat nigdy już nie poczuje chłodu cienia.

II.

Sanktuaria, pensjonaty. Twórcy układu Abelarda wykazali dużo rozsądku rozróżniając cele bieżące od długoterminowych. Zagrożo­ny agent podczas ucieczki potrzebuje nadziei. Bez niej nie ma sensu należeć do branży. Strefa zdemilitaryzowana, chwila wytchnienia - nawet podczas gier wojennych u Franklina celem było zdobycie “domu”. Agent winien mieć szansę doczołgania się do azylu. Ma prawo powiedzieć: “ Zgoda, przegrałem, ale, do diabła, wciąż żyję”.

Sanktuarium - miejsce, gdzie żadnemu z agentów nie grozi śmierć, bo każda próba jej zadania spotka się z natychmiastowym odwetem.

Sanktuaria jednak dawały tymczasowe schronienie, przeznaczone dla agentów terenowych i wynajętych ludzi. A co z ludźmi, którzy zaszli bardzo wysoko i mieli wielu wrogów nigdy nie opuszczających posterunków przed sanktuariami? To bez znaczenia, ilu ochroniarzy ma zasłużony oficer wywiadu - podczas próby opuszczenia sanktu­arium i tak zostanie zabity.

Stało się jasne, że potrzeba czegoś więcej niż bezpiecznego mote­lu. Ile można zrobić kroków w swoim pokoju; ilu płyt wysłuchać; jak długo oglądać telewizję - zanim ściany zaczną napierać? Ten sam codzienny rytuał wkrótce zmienia azyl w więzienie. Nuda staje się nie do wytrzymania. Zaczynasz myśleć o wymknięciu się z sanktu­arium, nie zważając na czyhających myśliwych. Możesz też zaoszczę­dzić im fatygi, wkładając lufę pistoletu do ust. Tydzień bezpieczeń­stwa? Cudownie. Może nawet miesiąc. Ale rok? Albo dziesięć lat? W miejscu takim, jak Księżycowy Kościół, nawet bezpieczeństwo staje się przekleństwem.

Potrzeba było czegoś lepszego, wręcz perfekcyjnego, i twórcy układu Abelarda w swej mądrości wybiegli myślą w przyszłość. Pensjonaty. Sanktuaria na całe życie. Wszystkie wygody. Pełna saty­sfakcja.

- Oczywiście, za to trzeba płacić. Agent, który stoi twarzą w twarz ze śmiercią, z chęcią odda wszystko za nietykalność i wszelkie możliwe wygody. Pensjonat. Zawsze do twojej dyspozycji. Ukoronowanie ży­cia pełnego rozpaczy.

Było siedem sanktuariów układu Abelarda.

Jednak pensjonaty to sprawa bardziej skomplikowana. Musiały obejmować rozlegle tereny i mieć wszelkie możliwe udogodnienia. Były więc tylko trzy. Zważywszy na fakt, że ich klientela z reguły rekrutowała się ze starszych ludzi, istotnym czynnikiem był klimat. Nie mógł być zbyt gorący ani chłodny. Ani wilgotny, ani przesadnie suchy. To musi być istny raj. Ze względu na potrzebę bezpieczeństwa pensjonaty usytuowano w tradycyjnie neutralnych krajach o stabil­nej polityce wewnętrznej: W Hong Kongu, Szwajcarii i Kanadzie.

Klasztorna Dolina. Brytyjska Kolumbia, Kanada.

Pustelnia.

Eliot szukał wygodnej synekury, równocześnie mając nadzieję, że wciągnie Saula w pułapkę.

Saul zmusił eagle'a do wspinaczki w górę; dotarł do skraju lasu i po minięciu granicy wiecznych śniegów zjechał w kolejną dolinę. Rozmyślał o Chrisie. W pewnym momencie wymamrotał przez zaciś­nięte zęby:

- Kto pod kim dołki kopie...

Pułapki zawsze można obejść.

III.

Zatrzymał się na skrzyżowaniu dróg i sięgnął po mapę. Gdyby skręcił w prawo, musiałby podjechać pod górę i po minięciu wąskiej przełęczy znalazłby się w Klasztornej Dolinie. Gdzieś tu musi być zniszczony drogowskaz - nie rzucający się w oczy, który wskazuje drogę do Pustelni. Nieświadomy podróżnik nie wiedziałby, czy chodzi o domek strażników przyrody, czy prywatny dom w górach. Po­siadłość zasłaniają drzewa, a zamknięta na kłódkę brama i wyboista droga zniechęcają ciekawskich.

Na pewno kryją się tam strażnicy, którzy zawrócą z drogi niepro­szonych gości. Każde wejście do doliny znajduje się pod obserwacją. Sprzedawca w przydrożnym sklepiku, obsługa stacji benzynowej i wędkarz popijający piwo - wszyscy są wartownikami. Od chwili gdy Saul przekroczy przełęcz, nie spuszczą go z oka.

Nie przeszkadzało mu to. Ostatecznie pensjonaty potrzebują ochrony. Administracja musi składać się z profesjonalistów, wyposa­żonych we wszystkie możliwe środki. Martwił go jedynie fakt, że niektórzy ze strażników mogą pracować dla Eliota, a nie dla pensjo­natu.

Na pewno tak jest, pomyślał Saul. Eliot rozstawi członków grupy egzekucyjnej w całej dolinie, poczekają, aż się pojawię, i zabiją mnie, zanim w ogóle dotrę do pensjonatu. Regulamin Abelarda zabrania porachunków na neutralnym gruncie, ale nic nie zabrania mu zabić mnie w drodze. Pod ochroną będę dopiero na terenie domu wypoczynkowego, a nie na obszarze całej doliny. Byłbym głupcem, chciał przekroczyć przełęcz.

Znał jednak inną drogę. Zamiast skręcać w prawo i wspinać się górę, skierował się na wprost. Na łące za strumieniem pasły się trzy łosie. Przez drogę przebiegł bażant. Po prawej stronie dostrzegł kępę osik i porównał jej usytuowanie ze swoją mapą. To, czego szukał, nie może być daleko. Lśniące liście drżały w podmuchach delikatnego wiatru. Uświadomił sobie, że słońce zeszło już całkiem nisko. Trzecia godzina. Jeżeli chce skorzystać ze światła dziennego, musi być gotowy najpóźniej o piątej.

Po przejechaniu pół kilometra zobaczył ją. Była po prawej stro­nie, między drzewami - ścieżka tak zarośnięta, że nie zauważyłby jej, gdyby nie mapa. Z przodu i we wstecznym lusterku nie dostrzegł żadnych samochodów. Zatrzymał się, wcisnął przełącznik w kolum­nie kierowcy i w ten sposób zmienił eagle'a w samochód terenowy z napędem na obie osie. Zjechał z szosy, łamiąc po drodze krzaki.

Ścieżka była wyboista, przypominała wąski tunel między drzewa­mi. Po sforsowaniu stu metrów Saul zahamował. Wysiadł i oganiając się od komarów wiszących w nieruchomym powietrzu puszczy, wró­cił na szosę. Drogę, w którą wjechał, znaczyły krzaki zbyt pogięte, by się podnieść i ukryć miejsce, gdzie zjechał z szosy. Nikogo w tej dolinie nie powinno to obchodzić.

Przynajmniej w teorii.

Przyciągnął leżący na ziemi konar i użył go jako podpórki do podtrzymania złamanych gałęzi u wlotu ścieżki. Ktoś, kto przyjrzy się z bliska, zauważy pęknięcia kory, ale przejeżdżający kierowca nicze­go nie dostrzeże. Wprawdzie po upływie kilku dni krzaki stracą liście, ale wtedy nie będzie to już miało znaczenia. Obchodziło go jedynie dziś i jutro. Podparł w podobny sposób - złamane gałęzie nieco dalej od szosy, zanim wreszcie doszedł do wniosku, że całość wygląda naturalnie.

Przebijał się dalej ścieżką. Gałęzie drzew i krzaki rysowały karo­serię i podwozie eagle'a. Wyboje uderzały w zawieszenie. Zatrzymał się przed zwalonym pniem, zbyt dużym, by przezeń przejechać. Wysiadł z samochodu i przesunął go na bok. Po przejechaniu dalej wrócił i zatarasował z powrotem ścieżkę. Wyżej przeprawił się przez strumień, mając nadzieję, że woda nie obniży sprawności hamulców. Skrzywił się słysząc, jak tłumik zderza się z głazem narzutowym.

Eagle miał jednak wysokie zawieszenie i napęd na obie osie działał bez zarzutu. Dzielnie zniósł wszystkie tortury, nie tracąc przyczepności na stromym, porośniętym drzewami stoku. Na mapie nie zaznaczono żadnych zabudowań. Dziwne. Zastanawiał się, kto wytyczył ścieżkę i kiedy. Drwale? Ekipa z elektrowni wodnej, która tędy torowała sobie drogę do słupów wysokiego napięcia? Właści­ciel terenu łowieckiego?

Miał nadzieję, że tego nie dowie się nigdy.

IV.

Ku rozczarowaniu Saula ścieżka rozpływała się pośród traw po kolana na wysoko położonej hali.

Koniec drogi. Nie mógł ryzykować jazdy przez trawy - ślady opon bez trudu można dostrzec z powietrza. Musiał zakładać, że Pustelnia ma helikoptery obserwacyjne. Szczerze powiedziawszy, strażnicy pensjonatu nie mieli poważnych powodów, by obserwować tę sąsia­dującą dolinę - w przeciwieństwie do ludzi Eliota. Skoro wiedzą, że Saul się zbliża, będą jeszcze bardziej czujni.

Zerknął na zegarek. Czwarta trzydzieści. Obejrzał się na zacho­dzące słońce. Wkrótce zapadnie zmierzch.

Trzeba się pośpieszyć. Zjechał eaglem ze ścieżki i zamaskował go za pomocą gałęzi i krzaków przed wzrokiem obserwatora z nieba i ziemi. Podniósł tylną klapę i wyjął ekwipunek.

Umiejętnie dobrany ekwipunek w górskim plecaku. Cięte w paski suszone mięso, orzeszki ziemne, suszone owoce (proteiny i węglowo­dany nie wymagają gotowania), wełniane ubranie (w razie deszczu schnie bez użycia ognia), wyłożony dekronem śpiwór (też błyskawi­cznie schnie), pięćdziesiąt metrów nylonowej liny, nóż, apteczka pierwszej pomocy, wypełniona manierka (kiedy zajdzie wyżej, bę­dzie mógł polegać już tylko na strumieniach). Założył terenowe buty na grubej podeszwie.

Zarzucił plecak na ramiona i zacisnął pas na wysokości bioder. Po chwili przyzwyczaił się do dodatkowego obciążenia. Wsunął pistolet w przestronną kieszeń z boku, żeby plecak nie przyciskał broni do ciała, zamknął drzwiczki samochodu i ruszył w drogę.

Szedł skrajem, a nie w poprzek hali. Nie może pozostawiać za. sobą śladów. Omijając górskie kwiaty, doszedł do przeciwległego krańca łąki i równym krokiem, nieustępliwie wspinał się w coraz trudniejszym terenie. Miał mokrą koszulę, pot spływał strumycz­kiem między łopatkami pod plecakiem. Początkowo kierował się na grzbiet, do którego chciał dotrzeć, jednak wkrótce drogę zagrodziły mu zwalone drzewa, a cel przesłoniły pnie i kręte rozpadliny. Musiał więc co rusz korzystać z mapy orientowanej według kompasu, porów­nując poziomice i kształty wzniesień z rzeźbą terenu. Czasami natra­fiał na rzadko porośnięty stok, który wydawał się łatwy do wzięcia, jednak mapa ostrzegała go, że jest inaczej. Czasami wspinał się parowem tak gęsto usianym głazami, że bez mapy nigdy by się nań nie zdecydował, i po chwili okazywało się, że stok przechodzi w łagodne wzniesienie. Dostrzegł na mapie urwisko za wzgórzem i skręcił o trzysta metrów z wytyczonej sobie trasy, by znaleźć stru­mień, którego łożyskiem dałoby się iść w górę.

Zatrzymał się, by połknąć solną pastylkę i popić wodą. Na dużych wysokościach mięśnie musiały dokonać większego niż zwykle wysił­ku, ciało pociło się nadmiernie. Jednak suche powietrze powodowa­ło, że pot parował błyskawicznie. Jako alpinista zdawał sobie spra­wę z postępującego odwodnienia. W ten sposób można się doprowa­dzić do śpiączki. Jednak samo picie wody nie załatwia problemu. Organizm potrzebuje soli, by zatrzymać wodę. Saul nie czuł słonego smaku pastylki, co stanowiło oczywisty dowód, że jej potrzebuje. Włożył manierkę do plecaka, obejrzał się na wąwóz, którym przed chwilą się wspiął, by wreszcie spojrzeć na pionową skałę przed sobą.

Szczyty rzucały coraz dłuższe cienie. Puszcza przybrała ciemno­zielony odcień, upodobniając się do dżungli lub chmur zwiastują­cych tornado. Szedł szybkim, sprężystym krokiem. Skojarzenie z dżunglą przypomniało mu o zadaniu, jakie razem z Chrisem mieli do wypełnienia w Wietnamie podczas wojny, w której brali udział tylko dlatego, że Eliot chciał, by sprawdzili się w walce. Przypomniał też sobie, jak uciekali w górach Kolorado przed helikopterami, bo oj­ciec ich zdradził.

Chris! - krzyczało coś w nim. Pamiętasz lato, kiedy Eliot zabrał nas na kemping w Maine? To był najlepszy tydzień w moim życiu. Dlaczego wszystko nie ułożyło się inaczej?

Sprężynująca ściółka lasu prowadziła go coraz wyżej. Poprzez prześwit między drzewami dostrzegł przełęcz, do której zmierzał - przypominała siodło rozłożone pomiędzy dwoma szczytami. Kiedy pokonywał stos granitowych bloków, przełęcz oświetlały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wreszcie był u celu, zbyt podekscy­towany, by czuć ciężar plecaka. Pośpiesznie ukrył się za skałą i spojrzał na dolinę rozciągającą się przed nim.

Nie różniła się wiele od tej, którą pozostawił za plecami. Zarówno szczyty, jak i puszcza były podobne. Środkiem płynęła rzeka Pitt. Z mapy można było wyczytać, że w dolinie utworzono park narodowy Golden Ears. Kiedy jednak przyglądał się jej w poświacie ukrytego już za szczytami słońca, zauważył na czym polega różnica.

Dolinę przecinała droga, prowadząca mniej więcej ze wschodu na zachód. Od niej odłączała się jeszcze inna, biegnąca w stronę parku. Ale pólnocno-zachodnia część... tam... Saul dostrzegł rozległy teren pozbawiony drzew. Zajmował z pewnością sto akrów. Przez szkła lornetki zobaczył stajnie, basen kąpielowy, ścieżki do biegania i pole golfowe.

Pośrodku stał obszerny dom, przypominał mu ośrodek wypoczyn­kowy w parku Yellowstone, gdzie kiedyś zabrał ich Eliot.

Pensjonat. Przystań.

Pułapka.

V.

W nocy padało. W jego ekwipunku nie zabrakło płachty z wodood­pornego nylonu. Rozpostarł ją między dwoma głazami, rogi przybił do ziemi i w ten sposób utworzył namiot. Wcisnął się do środka; ubrany w grube wełniane swetry, otulony w śpiwór, jadł - ledwo czując smak - orzeszki ziemne i suszone mięso. Wpatrywał się w ciemność na zewnątrz. Deszcz bębnił w nylon i ściekał po ściankach. Czuł wilgoć na policzkach. Nie mógł zasnąć. Dygotał z zimna i rozmy­ślał o Chrisie.

O świecie mżawka ustała, zastąpiła ją mgła. Wyczołgał się ze śpiwora i wypróżnił pęcherz pomiędzy skałami. W pobliskim strumieniu umył się, ogolił i uczesał. W tych warunkach higiena była czymś koniecznym - nie mógł sobie pozwolić na chorobę. Równie ważne było zachowanie szacunku do siebie. Jeżeli dopuści, by jego ciało stało się brudne i śmierdzące, wkrótce jego psychika znajdzie się w takim samym stanie. Wtedy Eliot zacząłby przyłapywać go na błędach. Umyty i wytarty do sucha, poczuł mrowienie nagiej skóry. Czuł się rześki i pełen energii. Wróciła jasność umysłu i... gniew. Był gołów.

Ubranie zachowywało wilgoć tylko przez chwilę. Ciało ogrzały włókna wełny, i po chwili dostrzegł parę unoszącą się z wysychające­go swetra. Spakował ekwipunek, zarzucił plecak na ramiona i z uporem zaczął schodzić zboczem.

W takiej odległości od Pustelni nie martwił się o strażników. Teren był zbyt poszarpany, by mogli go dostrzec. Do doliny prowadzi­ło wiele przełęczy; Eliot nie byłby w stanie obsadzić swoimi ludźmi każdego przejścia. Największe ryzyko wiązało się z poruszaniem po drogach strzeżonych przez strażników i prawdopodobnie strzelców wyborowych. W miarę zbliżania się do północno-wschodniego kąta doliny, gdzie mieścił się pensjonat, Saul zaczął spodziewać się poste­runków. Mimo niecierpliwości schodził ostrożnie, świetnie zdając sobie sprawę z tego, jak łatwo jest w tej sytuacji skręcić kostkę.

Około południa słońce rozproszyło mgłę, podniosła się tempera­tura. Saul już i tak był spocony z wysiłku. Urwisko ciągnęło się tak daleko w obu kierunkach, że zdjął plecak, opuścił go na dół na linie, pociągnął za jej wolny koniec i wreszcie sam spuścił się z grani. Wczesnym popołudniem osiągnął wreszcie dno doliny. Teraz musiał się zastanowić.

Jeżeli snajperzy obserwują drogę, muszą mieć czyste pole ostrza­łu. Wynika z tego, że raczej nie chowają się między drzewami, gdzie dostrzegliby jedynie mignięcie samochodu. Prawdopodobnie ukryli się w bardziej wyeksponowanym miejscu, na przykład za skałą wzno­szącą się ponad drzewami, która oferowała dogodne pole obserwacji w promieniu kilku kilometrów.

Przykucnął za głazem narzutowym i spoglądał na niżej położone grzbiety, powoli przenosząc spojrzenie z lewej strony na prawą. Nie omijał żadnego szczegółu.

Zajęło mu to godzinę. Wreszcie dostrzegł, że było ich dwóch. Ukryli się w odległości około ośmiuset metrów od siebie. Obserwo­wali oba krańce drogi. Leżeli w wysokiej trawie na zboczu, w kombinezonach maskujących w brązowo-zielone plamy, odpo­wiednie do tego terenu. Trzymali w pogotowiu karabiny z celowni­kami optycznymi. Nie zlokalizowałby ich, gdyby nie to, że poruszyli się nieznacznie: jeden sięgnął po radiotelefon, a drugi w minutę potem napił się z manierki. Dokładnie pomiędzy nimi, po drugiej stronie drogi, w ogrodzeniu widniała brama - bez wątpienia wej­ście do pensjonatu. Przestrzeganie reguł było bardzo istotne. Snajper nie poniesie żadnej odpowiedzialności, jeżeli zabije kogoś poza terenem ośrod­ka.

Czy odnosi się to jednak do terenu tuż przed bramą? Co się stanie, jeżeli ktoś zwracając się o azyl zostanie zabity w chwili, kiedy znaj­dzie się u bramy? Nie ma sensu budować pensjonatu, jeżeli nie można się do niego dostać. Logika sugerowała konieczność istnienia strefy buforowej, wąskiego pasa ziemi, gdzie nie można jednoznacz­nie określić, do czyich kompetencji należy - nie więcej niż sto me­trów, które nie są oficjalnie chronione, ale też nie zostają pozosta­wione same sobie. Wymagająca rozwagi szara strefa. W razie likwi­dacji celu w pobliżu pensjonatu zabójca nie musi być rozstrzelany, ale stanie przed komisją śledczą. Nie obyłoby się bez dochodzenia.

Ten niepewny status granicznego pasa może pracować na korzyść Saula. Żeby dotrzeć do ogrodzenia, muszę się pokazać, pomyślał. W odległości dwóch kilometrów zabiją mnie od razu. Ale co z terenem tuż przy ogrodzeniu? Czy będą się zastanawiać nad regułami?

Ja na ich miejscu strzelałbym.

Ale nie jestem na ich miejscu.

Odczołgał się od głazu i wsunął między krzaki. Musi skorzystać z mapy. W gąszczu drzew nie dostrzeże zboczy, na których leżą snajpe­rzy. Bez mapy i kompasu z pewnością znalazłby się w ich polu widzenia i ostrzału. Zaznaczył jednak ich kryjówki na mapie i po uważnym przestudiowaniu poziomic starannie wytyczył trasę bieg­nącą przez zasłonięty obszar do bramy wejściowej. Posuwał się powoli. Z tej odległości musiał uważnie obserwować teren przed sobą, na wypadek, gdyby w okolicy ukryty był jeszcze jeden strzelec wyborowy.

Zatrzymał się. Nie musiał już unosić głowy, by dostrzec bramę. Mapa pokazywała, że jest jakieś pięćdziesiąt metrów od drogi, za zasłoną gęstych krzaków i drzew. Musiał jedynie...

Nie musiał niczego.

Jeszcze nie. Słońce wciąż stało za wysoko. Na razie stanowi zbyt dobry cel. Najlepsza pora to zmierzch - będzie wtedy widział teren wokół siebie, a snajperom zabraknie światła, by strzelać z dystansu.

Zdjął plecak, położył go na ziemi i wymasował ramiona. Czuł ucisk w żołądku. Do tej pory udawało mu się panować nad wzbiera­jącą niecierpliwością. Cel był tak odległy. Tak wiele miał do pokona­nia. Ale teraz leżał w odległości pięćdziesięciu metrów od pensjonatu, Eliot był niemal w zasięgu ręki. Czuł, że z napięcia boli go brzuch.

Czekanie stało się udręką. Żeby utrzymać umysł w gotowości, rozglądał się czujnie po otoczeniu.

Po gałęzi przebiegła wiewiórka.

Dzięcioł zastukał w korę drzewa.

Nagle zamilkł.

Wiewiórka podniosła ogon, zaszczekała i zastygła w bezruchu.

VI.

Po plecach Saula przebiegły ciarki.

Wyciągnął pistolet, pochylił się i rozejrzał dookoła. Pośpiesznie założył tłumik na lufę. To, że dzięcioł nagle ucichł, niczego jeszcze nie dowodziło. Jednak w połączeniu z zachowaniem wiewiórki było zastanawiające. Coś - lub ktoś - był w pobliżu.

Nie miał najlepszej pozycji. Musiał bronić pola o promieniu 360 stopni. Nie wiedział, skąd może nadejść zagrożenie, O ile w ogóle istniało.

Musiał jednak tak myśleć. Jeżeli jest tu snajper, to nie z tyłu. Gdyby tak było, musiałbym go minąć. Do tej pory byłoby już po mnie. W takim razie jest z przodu lub z boku. Saul zaufał swojemu instynktowi i skoncentrował się na drzewach przy drodze. Usłyszał, jak się skradam, myślał, a kiedy stanąłem, zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem się nie omylił. Być może nie jest przyzwyczajony do lasu, i sądzi, że usłyszał jakieś zwierzę.

Nie może jednak ryzykować. Musi sprawdzić. A może to ja się mylę. Może to ja spłoszyłem wiewiórkę. Pokręcił głową. Nie, wiewiórka nie przestała biec nawet gdy mnie spostrzeg­ła. To musi być co innego. Pot zalewał mu oczy. Gdzie? Zielona plama powoli przesunęła się w lewo. Plecak Saula stał obok. Przewrócił go w lewą stronę. W ten sposób chciał zmylić przeciwnika. Niech myśli, że rzuciłem się na ziemię. W tym samym momencie przesunął się w prawo, za krzak, wychylił się i wycelował broń w zieloną plamę.

Człowiek w maskującym stroju mierzył z lufy karabinu w miejsce, gdzie upadł plecak. Pistolet Saula trzykrotnie wypluł pociski, które trafiły mężczyznę w twarz i gardło.

Snajper zdołał jeszcze nacisnąć spust, zanim runął na ziemię. Nie mógł krzyknąć z powodu krwi tryskającej mu z gardła. Wystrzał z karabinu odbił się echem od ściany lasu, a kula trafiła w plecak.

Saul nie zawracał sobie głowy zbieraniem ekwipunku. Nie zatrzy­mał się też, by sprawdzić, czy strzelec żyje. Nie było na to czasu. Wspiął się na brzeg porośniętego drzewami rowu, przedzierając się przez chaszcze. Nawet nie sprawdzał, czy ktoś jest przed nim. To nie miało już znaczenia. Strzał zaalarmował wszystkich zainteresowanych. Będą teraz wpatrywać się w las z bronią gotową do strzału. Jeżeli nie uda im się nawiązać łączności ze swoim partnerem przez radiotelefon...

Wtedy będą wiedzieli, że tu jestem. Przez radio wezwą pomoc i... Teraz albo nigdy. Gałęzie chłostały go po twarzy. Pośliznął się na pniaku, ale nie przerwał biegu. Nagle wypadł spomiędzy drzew i znalazł się na drodze.

Ogrodzenie było wysokie, z kolczastego drutu. Cholera jasna! Nie zwalniając nawet na chwilę, skręcił w stronę bramy. Ta przynajmniej była niższa.

Coś z trzaskiem uderzyło w asfalt z tyłu. Od strony zbocza zadudnił wystrzał. Zaczął biec zygzakiem; drugi pocisk uderzył w chodnik z przodu. Dopadł ogrodzenia. Kolczasty drut darł mu ubranie i ranił dłonie. Trzeci pocisk trafił w drut, po który właśnie sięgał. Impet kuli odrzucił do przodu drut kolczasty, który jednak po chwili śmignął z powrotem i uderzył Saula prosto w twarz. Z policzka popłynęła krew. Wdrapał się na ogrodzenie, przerzucił ciało na drugą stronę i zesko­czył w dół.

W momencie zetknięcia się z ziemią ugiął kolana i przeturlał się do przodu.

Nagle coś go zatrzymało.

Nogi w wojskowych butach i dżinsach. Zdenerwowany mężczyzna mierzył z rewolweru Magnum w jego pierś.

Obok niego stał inny w zamszowej bluzie z frędzlami. Celował z karabinu w stronę wzgórz.

Strzały natychmiast ucichły. Jasna sprawa. Dotarł do strefy ochronnej. Już nie odważą się go zabić.

- Lepiej będzie, jeżeli masz pan jakiś cholernie przekonywujący powód...

Saul odrzucił mauzera i podniósł ręce do góry.

- To moja jedyna broń. Przeszukajcie mnie. Teraz już jej nie potrzebuję.

- ...żeby tu przyjść.

- Najlepszy z możliwych. - Z podniesionej do góry dłoni spływała krew, ale Saul omal się nie roześmiał. - Układ Abelarda.

Tylko tyle musiał powiedzieć, żeby otrzymać azyl.

VII.

Zaciągnęli go pod osłonę drzew i dokładnie przeszukali. Kazali mu się nawet rozebrać.

- Powiedziałem wam przecież, że mam tylko mauzera.

Sprawdzili jego ubranie.

- Co jest w tym pakiecie przyklejonym taśmą do koszuli? - Nie czekając na odpowiedź, jeden ze strażników otworzył saszetkę z plastiku. - Papiery. - Skrzywił się i rzucił niedbale pakiet na stos ubrań Saula. - Ubieraj się.

- Kto do ciebie strzelał? - zapytał drugi.

- Myślałem, że to strażnicy.

- Cwaniak. My nie strzelamy do gości. Jesteśmy z ochrony...

- Tam nie byłem jeszcze gościem. Może któryś z waszych pomy­ślał, że mam zamiar napaść na ośrodek.

- Jasne. Napaść. W pojedynkę. Przestań być takim cwaniakiem. Kto to był?

- Gdyby wszyscy na świecie mnie lubili, nie przyjeżdżałbym tutaj.

Rozległ się ryk silników nadjeżdżających pojazdów.

- Dowiemy się.

Spomiędzy drzew wypadły dwie furgonetki i przechylając się na bok podczas pokonywania zakrętu, z piskiem zahamowały. Nim zdą­żyły się zatrzymać, już z obu stron wyskoczyli postawni mężczyźni o zaciętych twarzach i zimnych spojrzeniach. Niektórzy trzymali w dłoniach karabiny, inni broń krótką. Przez ramiona przewieszone mieli radiotelefony.

- Strzały padły stamtąd - pierwszy ze strażników wskazał dłonią zbocze po przeciwnej stronie drogi.

Rozbiegli się, wypadając otwieraną przez drugiego strażnika bra­mą.

- Mają nad wami pięć minut przewagi - rzucił pierwszy strażnik.

- Drogi są zablokowane - krzyknął w biegu ostrzyżony na jeża. Radiotelefon obijał się mu o bok.

W ślad za nim ruszyli dwaj pozostali z milczącymi, nerwowo przebierającymi łapami dobermanami.

- Jeden jest po drugiej stronie drogi - powiedział Saul. - Jakieś pięćdziesiąt metrów za drzewami.

- Teraz już go tam na pewno nie ma - warknął potężnie zbudowa­ny strażnik.

- Wątpię. On nie żyje.

Spojrzeli uważnie na Saula i pobiegli pędem. Nie minęło dwadzieścia sekund, jak zniknęli mu z oczu. Ten w zamszowej bluzie zamknął bramę.

- Pojedziesz z nami - powiedział drugi.

Saul wskazał na ogrodzenie.

- A kto będzie pilnował interesu? Z samochodów wyszli kierowcy i wyciągnęli pistolety.

- Dobra robota - pochwalił ich Saul.

Naprawdę tak uważał. Jeżeli ochrona pensjonatu była z ekstraklasy, strażnicy, którzy pierwsi dopadli Saula powinni stanowić jego eskortę. Nie wiedzieli o nim o wiele więcej niż pozostali, ale i tak było to dużo.

Ruszyli drogą. Saul spodziewał się dżipa lub jeszcze jednej furgo­netki. Zobaczył jednak wysoko zawieszonego pontiaca z olbrzymimi kołami. Taki pojazd bez trudu, pokonuje lasy i błota.

Skinął głową z aprobatą i usiadł na tylnym siedzeniu. Od foteli z przodu oddzielała go solidna metalowa krata.

Kierowca pociągnął za uchwyt umocowany obok hamulca ręczne­go. Drzwi po obu stronach Saula zostały zablokowane. Jechali mię­dzy drzewami. Drugi mężczyzna przyglądał się uważnie Saulowi przez kratę, opierając lufę rewolweru o oparcie siedzenia.

- Gdybym marzył o obozie koncentracyjnym...

- Zaraz odbierzesz swoją emeryturę. Najpierw musisz przejść test.

- Jaki test? Pobierzecie mi krew?

- Gdybyśmy wpuścili cię jak pierwszego lepszego turystę, czy czułbyś się bezpieczny? Spokojnie. Jak tylko wpiszą cię do księgi hotelowej, zafunduję ci nawet drinka.

- Powiedziałeś “zafunduję”? To znaczy, że nie serwują ich dar­mo?

- To nie przytułek towarzystwa dobroczynności.

- I na pewno nie raj.

- Mylisz się, kolego.

Pontiac zakołysał się, przecinając jakąś drogę. Saul chwycił za oparcie i wyjrzał na zewnątrz. Dostrzegł metalowe skrzynki przymo­cowane do drzew. - Fotokomórki?

- I detektory akustyczne.

- Bądź cicho - skarcił partnera kierowca. - Co to? Wycieczka z przewodnikiem?

Drugi strażnik zmrużył oczy i obrzucił Saula ponurym spojrze­niem.

Wypadli na otwartą przestrzeń.

Saul zobaczył dom i wszystko zrozumiał. Jak wzrokiem sięgnąć, rozciągał się trawnik. Po lewej stronie drogi, która teraz zamieniła się w uliczkę z chodnikami, golfiarze starali się nie wpakować piłki do piachu i zmierzali w stronę stawu. Po prawej goście spacerowali wykładaną białym kamieniem ścieżką obok kwietników, ławek i fontann.

Ośrodek rekreacyjny dla bogaczy. Park.

Uliczka prowadziła do domu; szczyty gór na horyzoncie jeszcze raz przypomniały mu o kempingu w Yellowstone. Z lądowiska ode­rwał się śmigłowiec.

Saul nie pozwolił jednak, by ten widok rozproszył mu uwagę. Skoncentrował się na pensjonacie, przygotowany na...

Na co? Nie wiedział.

Pontiac zahamował przed wejściem. Kierowca odblokował tylne drzwiczki i wysiadł. Następnie na drogę wyskoczył drugi strażnik, wreszcie Saul.

Ustawili się po obu jego bokach i razem weszli betonowymi scho­dami pod portykiem ciągnącego się na całej długości frontonu. Dom zbudowano z wonnego drzewa cedrowego. Saul dostrzegł kątem oka fragment kortu tenisowego; dobiegały odgłosy odbijanych piłek. Niewidoczny z tego miejsca tenisista roześmiał się triumfalnie. Za­raz zapadnie zmierzch, pomyślał Saul. Gra dobiegnie końca.

Dopiero wtedy dostrzegł łukowe lampy wzdłuż brzegów kortu.

Strażnicy? Przyjrzał się uważnie ogrodnikowi jadącemu na samo­bieżnej kosiarce. Mężczyzna w białym ubraniu śpieszył z naręczem ręczników w stronę kortu. Szklarz uszczelniał okiennicę. Wydawali się bardziej zainteresowani swoimi obowiązkami niż Saulem.

W takim razie wszystko w porządku.

Ludzie z ochrony wprowadzili go przez wielkie podwójne drzwi. Po lewej był oszklony boks z papierosami i gazetami, po prawej sklep sportowy. Potem sklep z ubraniami, muzyczny, apteka i wresz­cie znaleźli się w holu, wysokim i przestronnym. Z sufitu zwieszały się lampy umocowane na kołach ze szprychami. Podłoga wyłożona była twardą błyszczącą dębiną. Kontuar ze skrzynką pocztową i szczelinami do wrzucania kluczy przypominał mu hotel.

Recepcjonista pośpiesznie odezwał się zza swojej lady: - Czeka na was. Wchodźcie od razu. - Szybko wskazał ręką na drzwi z napisem: “Prywatne”.

Strażnicy popchnęli Saula przez drzwi. Po przejściu wąskiego korytarza stanęli przed drugimi drzwiami - te nie były oznakowane. Zanim ochroniarz w zamszowej bluzie zdążył zapukać, rozległ się brzęczyk i drzwi się otworzyły. Saul zerknął do tyłu i zobaczył nad pierwszymi drzwiami kamerę telewizyjną.

Wzruszył ramionami i wszedł do środka. Gabinet był większy, niż przypuszczał, ze ścianami obwieszonymi obrazami. Meble nowo­czesne - szkło, skóra, chromowana stal. Na wprost wejścia zamiast ściany widniała wielka szklaną tafla od podłogi po sufit, ukazując kawiarnię i basen pływacki, w którym chlapali się ludzie. Już tylko miękki dywan oddzielał ich od biurka, za którym siedział gigantycz­ny grubas. Notował coś na marginesie gęsto zapisanego maszynopi­su.

- Wejść - powiedział, zbyt zajęty pisaniem, by podnieść wzrok.

Saul podszedł bliżej. Strażnicy uczynili podobnie.

- Nie. - Grubas spojrzał znad papierów. - Tylko on. Wy poczekaj­cie za drzwiami. Mogę was potrzebować.

Cofnęli się i zamknęli za sobą drzwi.

Saul uważnie przyjrzał się gospodarzowi gabinetu. Tuż po czter­dziestce, okrągła twarz o nieco topornych rysach, modnie przycięte włosy nachodziły nieznacznie na uszy. Miał potężną klatkę piersiową i - jak się okazało po chwili, kiedy wstał - równie potężny brzuch. Ubrany był w czerwony blezer i błękitne spodnie z poliestru. Kiedy wyszedł zza biurka, Saul dostrzegł jego białe buty. Na wyciągniętej w powitalnym geście ręce zauważył zegarek kwarcowy z mnóstwem przycisków. Jednak jak na biznesmena z działu reklamy izby hand­lowej miał zbyt czujne spojrzenie.

Gra swoją rolę, pomyślał Saul. Nie sprzedawcy. Dyrektora ośrod­ka rekreacyjnego. Nosi się w tak krzykliwy sposób, żeby nie wzbu­dzać podejrzeń wśród gości.

- Nie spodziewaliśmy się nowego pensjonariusza. - Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny, kiedy po uściśnięciu ręki Saula zauwa­żył na swojej dłoni krew.

- Miałem nieco kłopotów z wejściem - powiedział Saul wzrusza­jąc ramionami.

- Nikt mi nie zameldował, że jest pan ranny - rzekł zaniepokojo­nym tonem dyrektor. - No i ten policzek. Będzie musiał go obejrzeć lekarz. Proszę mi wierzyć, że jest mi bardzo przykro. To nie powinno się zdarzyć.

- To nie była pana wina.

- Rozliczają mnie za wszystko, co się tu wydarzy. Nie rozumie pan? Jestem za pana odpowiedzialny. Proszę usiąść i odpocząć. Drinka?

- Żadnego alkoholu.

- Może wodę mineralną?

Saul skinął głową.

Dyrektor wyglądał na uszczęśliwionego, jakby jego jedynym ży­czeniem było zaspokajanie zachcianek Saula. Otworzył barek, a potem niewielką lodówkę, zdjął nakrętkę z butelki, wypełnił szklan­kę lodem i nalał do pełna. Podał Saulowi. Nie zapomniał też o serwetce.

Dopiero teraz Saul zorientował się, jak bardzo jest spragniony.

Mężczyzna zza biurka wyglądał na zadowolonego z siebie. Zatarł ręce i zapytał:

- Coś do jedzenia?

- Nie teraz.

- Kiedy tylko poczuje pan głód. - Odchylił się do tyłu w krześle i potarł ręką brew. - Rozumiem, że przeszedł pan przez góry. To nie najłatwiejszy sposób.

Zaczyna się, pomyślał Saul. Uprzejmie, ale jednak przesłuchanie.

- Lubię lasy.

- Najwyraźniej nie tylko pan. Doszło do strzelaniny.

- Myśliwi.

- Oczywiście. Tylko na co polowali?

Saul wzruszył ramionami niczym przyłapany na kłamstwie uczniak.

- Dlaczego akurat na pana?

- Wolałbym raczej o tym nie mówić.

- Ponieważ uważa pan, że moglibyśmy tego nie przyjąć do wiado­mości? To nieprawda. Obojętnie, co pan zrobił, mamy obowiązek ochraniać pana.

- Wolę zachować swoje sekrety dla siebie.

- To zrozumiałe. Ale proszę na to spojrzeć naszymi oczyma. Gdy­byśmy wiedzieli, kto pana chciał zabić, moglibyśmy lepiej czuwać nad pana bezpieczeństwem.

- Jeżeli wieść się rozejdzie, nie byłbym tu mile widziany.

- Ma pan na myśli innych gości?

Saul skinął głową.

- Rozumiem to. Jestem jednak jak ksiądz. Nigdy nie powtarzam tego, co usłyszałem.

- A jeżeli ktoś nas podsłuchuje?

- Tu nie ma pluskiew.

Saul rzucił mu przeciągłe spojrzenie.

- Przyznaję, że jest tu system łączności pomiędzy pokojami biu­rowymi. To na wypadek, gdybym znalazł się w kłopotach. - Sięgnął do szuflady i pstryknął wyłącznikiem. - Już wyłączyłem.

- Może popełniłem błąd. - Saul podniósł się z krzesła.

Dyrektor pochylił się nad biurkiem.

- Ależ nie, wcale nie chcę pana naciskać. Chcę tylko pomóc.

Saul zrozumiał. Jeżeli któryś z gości odrzuci ochronę pensjonatu, jego dyrektor będzie musiał wytłumaczyć się z tego przed swoimi przełożonymi.

Usiadł więc z powrotem na krześle i dokończył wodę mineralną.

- Oczywiście musimy przestrzegać protokołu - zastrzegł się gru­by.

- To zrozumiałe.

- Zapomniałem się przedstawić. Jestem Don.

I jesteś naprawdę niezły, pomyślał Saul. Teraz chyba kolej na mnie.

- Saul.

- Podałeś wartownikowi hasło?

- Jasne.

- Jak brzmi?

- Abelard.

- Pamiętaj, że nawet zwykły gangster mógł się o tym dowiedzieć. Hasło nie zmieniło się od 1938 roku. Takie wiadomości się rozcho­dzą. Rozumiesz chyba, że tutejszy azyl mogą uzyskać jedynie Agenci wywiadu.

- Nie chciałbym, żeby było inaczej. - Saul sięgnął pod koszulę i oderwał taśmę przyklejającą wodoodporny pakiet. Pogrzebał wśród dokumentów i podał Donowi swój paszport. - To prawdziwe nazwi­sko. Sądzę, że je sprawdzisz.

- Oczywiście. - Don otworzył paszport i zmarszczył czoło. - A kryptonim?

- Romulus.

Don trzasnął paszportem o biurko.

- Co ty sobie, kurwa, myślisz?!

Saul cmoknął z uznaniem.

- Przynajmniej przez moment jesteś autentyczny. Jeszcze przed chwilą myślałem, że masz zamiar sprze­dać mi polisę ubezpieczeniową.

- To jest dokładnie to, czego ci potrzeba. Myślisz, że uda ci się tu wśliznąć i...

- Wśliznąć? Człowieku, ktoś do mnie strzelał.

- Wynajęty snajper.

- Nie ja go wynająłem. O mało mnie nie zabili. Myślisz, że profe­sjonaliście można do tego stopnia ufać, że strzeli z dystansu i kula trafi na tyle blisko, by wszystkich przekonać? Spójrz na moje ręce. Zapytaj swoich ludzi, jak blisko padały pociski. Mam wszelkie pra­wo, by tu być. Podałem hasło. I chcę otrzymać azyl.

- Dlaczego?

- Wciąż mi nie... dlatego, że prezydent wystawił na mnie kontrakt. Chodzi o zamach na Paradygmę. Zabiłem jego najbliższego przyja­ciela.

Don wstrzymał oddech i zadrżał.

- Twój ojciec...

- O co chodzi?

- Twój przybrany ojciec, czy jak tam wolisz go nazywać. Przypu­szczam, że nie wiesz, że tu jest.

- Cóż to za różnica? Jeżeli mój ojciec jest tutaj...

- Powiedział mi, że chcesz go zabić.

- W takim razie to nie może być mój ojciec. Zabić go? Szaleństwo. Gdzie jest ten człowiek? Chce się z nim...

Don trzasnął dłonią o blat.

- Bujda!

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wpadli strażnicy.

- Wynoście się! - krzyknął Don.

- Myśleliśmy, że...

- Zamknijcie te cholerne drzwi!

Usłuchali.

Za oknem gęstniał zmrok. Zapaliły się lampy łukowe, a ich światło odbijało się w zielonkawym lustrze basenu.

Don oparł dłonie na biurku.

- Nie próbuj oszukać cwaniaka. Powiedział wystarczająco dużo, aby mnie przekonać, co do twoich zamiarów.

- To nie ma nic do rzeczy.

- A co ma?

- Kontrakt wystawiony na mnie. Jest bez zarzutu. Jeżeli opuszczę dom wypoczynkowy, zginę. Pomyśl, jak bardzo ucierpi na tym twoja reputacja. Jedyny dyrektor ośrodka, który odmówił azylu upoważ­nionemu kandydatowi. Śledztwo - i twoja egzekucja - rozbawi mnie setnie. Tylko, że ja nie będę już żyć.

- Zapomniałeś o czymś.

- O czym?

- Nie wygrałeś głównej nagrody w teleturnieju. Pobyt tutaj ko­sztuje.

- Wyobrażam sobie.

- Naprawdę. To prywatny klub.

- Wpisowe?

- Zgadłeś. Dwieście tysięcy.

- Słono.

- Mamy tu ekskluzywną klientelę. Płacą za to, żeby trzymać od nich z daleka opryszków.

- To mi się podoba. Też jestem przyzwyczajony do pewnych standardów. - Saul ponownie zerknął do swojego pakietu i wyciąg­nął trzy kawałki papieru. Podał je przez biurko.

- Co to, u diabła...?

- Certyfikaty złota. Dokładnie mówiąc, jest tu więcej niż dwieście tysięcy. Oczywiście udzielisz mi kredytu.

- Jakim cudem...?

- Tak samo, jak i wszystkim innym.

Saul nie musiał mu tego wyjaśniać.

CIA dysponowało nieograniczonymi funduszami. Ze względów bezpieczeństwa nie prowadzono żadnych archiwów. Odpowiedzial­ny za operację wywiadowczą ukrywał dziesięć procent kosztów operacyjnych jako premię i przelewał ją na konto w Szwajcarii. To był powszechny zwyczaj i najlepsza polisa ubezpieczeniowa. Jeżeli po­pełniło się błąd lub sytuacja polityczna stawała się zbyt groźna, odpowiedzialny za operację wykorzystywał premię dla swojej ochro­ny. Jeżeli coś zagrażało jego życiu, prosił o azyl w pensjonacie.

Saula nauczył tego Eliot. Po raz kolejny wykorzystał wiedzę ojca przeciwko niemu.

- Ty sukinsynu. Wpisowe to jeszcze nie wszystko. Mijałeś po dro­dze sklepy. Korty tenisowe. Basen. Tereny golfowe.

- Nie ciągnie mnie do nich.

- Kino. Musisz coś jeść. Przystawki, kurczęta z rusztu, befsztyki. To kosztuje. Lubisz telewizję? Mamy tu antenę satelitarną. Możesz oglądać nawet walki byków. Ale nie za darmo. Oferujemy wszystko, czego ci potrzeba - od książek i płyt aż do seksu. Jeżeli nie ma czegoś na miejscu, załatwiamy dostawę. To jest raj. Ale kosztow­ny raj. I jedynym powodem, dla którego mogę cię stąd wykopać, jest brak pieniędzy.

- Wygląda na to, że powinienem kupić pakiet akcji.

- Przestań błaznować.

Saul wyciągnął z plastikowej torebki kolejne dwa dokumenty. - Tu jest pięćdziesiąt tysięcy. Nawet befsztyk nie może tyle kosztować. Chodzą słuchy, że mogę za te pieniądze żyć tu przez sześć miesięcy - i nawet chodzić do kina.

Don zaczął dygotać.

- Ty...!

- Spokojnie. Musisz do tego przywyknąć. Mnie się należy miejsce tutaj.

Don wrzał z gniewu.

- Zrób tylko jeden niewłaściwy ruch.

- Wiem. Wtedy zginę. Powtórz to mojemu ojcu. To samo powinno odnosić się do niego.

- A więc przyznajesz...?

- Nie wiem, o co ci chodzi. Spodziewam się jednak takiej samej ochrony, jaką ma mój ojciec.

- A niech to szlag!

Saul wzruszył ramionami.

- Masz, bracie, problem. Współczuję ci.

- Nie spuścimy cię z oka.

- To istny raj. Mam nadzieję, że te befsztyki są warte ćwierć miliona dolarów. - Wstał i ruszył w stronę drzwi. - A jeżeli już o tym mówimy...

- Co takiego?

- Jestem Żydem. Może stanę się znowu wierzący. Mam nadzieję, że polędwica jest z koszernej jatki.

VIII.

Wymijając po drodze strażników, Saul usłyszał, jak Don wzywa ich wściekłym głosem do środka. Uśmiechał się, jednak tylko dopóki mogli widzieć jego twarz. Oczy rozpalał mu gniew. Wyszedł z holu i stanął przed recepcją.

- Chcę się wpisać do księgi hotelowej - powiedział ochrypłym z emocji głosem.

Wypełnił formularz. Jego obstawa wróciła i zajęła punkt obserwa­cyjny w kącie holu. Obok przechodzili goście w strojach tenisowych, obrzucając go przelotnymi spojrzeniami. Inni, w smokingach, wy­chodzili z restauracji i oglądali się za nim, wchodząc po lśniących schodach.

Saul wiedział, o czym myślą. Skąd przyszedł? Jego poszarpane, zakrwawione ubranie kontrastowało z ich strojami. Przyjaciele, ma­my tu opryszka.

Zobaczył zaledwie kilka kobiet - wysokie stanowiska w wywiadzie piastowali przeważnie mężczyźni. Wywiad był domeną dziadków. Wielu rzeczywiście wyglądało na emerytów. Kilku rozpoznał: szef CIA w Iranie podczas przewrotu Chomeiniego; Rosjanin, który nie docenił oporu ze strony mudżahedinów w Afganistanie i w ten spo­sób podpadł Breżniewowi; szef wojskowego wywiadu Argentyny, którego obwiniano za klęskę w wojnie o Falklandy.

Zaskoczyło go pewne zjawisko: poza nielicznymi wyjątkami, Agenci z tych samych wywiadów nie kontaktowali się ze sobą.

Recepcjonista wyglądał na zdziwionego, że Saul został przyjęty.

- Oto pański klucz. Zestaw świadczonych przez hotel usług znajdzie pan na nocnym stoliku w pokoju. Do szpitala trzeba zejść w dół po schodach...

- Sam opatrzę swoje zadrapania.

Wszedł do apteki i sklepu z ubraniami. Dwaj strażnicy kręcili się w pobliżu. Poszli też za nim na górę. Kiedy na trzecim piętrze wszedł do swojego pokoju, zostali na wyłożonym wykładziną korytarzu.

Saul zamknął za sobą drzwi na klucz. Był pod wrażeniem. Klienci pensjonatu nie przepłacali za ochronę. Jego pokój był imponujący; dwukrotnie przewyższał metrażem zwykłe pokoje hotelowe. Regał z książkami oddzielał sypialnię od salonu. Znalazł wieżę stereofonicz­ną, telewizor o wielkim ekranie, komputer osobisty i modem, który - jak informowała instrukcja - z pomocą łączy telefonicznych prze­syła informacje do komputera z banku danych zwanego Źródłem. Na ekranie komputera można było błyskawicznie obejrzeć wszystko, od ostatniego wydania “New York Timesa” po wskaźnik Dow Jonesa. Saul pomyślał, że wiadomości z Wall Street są tu najważniejsze. Obowiązujące w ośrodku ceny zmuszały bez wątpienia wielu klien­tów do częstego sprawdzania kursów swoich akcji. Jeżeli nadejdzie rachunek, a im zabraknie pieniędzy...

Umeblowanie mogło zaspokoić najwybredniejsze gusta. W wiel­kiej łazience znalazł telewizor, wannę do masażu wodnego, telefon, kwarcówkę oraz prysznic. Wszystko, czego może potrzebować uciekinier.

Z jednym wyjątkiem. Wolności.

Rozebrał się i zanurzył swoje podrapane ciało w wannie, czując, jak strumienie wody masują mu mięśnie. Przypomniał sobie o Eryce; z jeszcze większą determinacją postanowił, że przeżyje. Nie wolno mu się rozpraszać. Chris. Musi skoncentrować się na swojej misji. Musi pomścić śmierć brata. Eliot. To imię odebrało mu całą przyje­mność masażu wodnego. Wyszedł z wanny ogarnięty gniewem.

Niedawno przeszedł szczepienia ochronne, nie obawiał się wiec tężca. Zadrapania po drucie kolczastym wymagają jednak zdezyn­fekowania. Zapiekło miejsce oblane kupioną w aptece wodą utlenio­ną. Zabandażował skaleczenia. Założył świeżą bieliznę, spodnie i golf kupiony w miejscowym sklepie. Ich doskonała jakość napełniła go uczuciem goryczy.

Wyłączył światła, rozsunął zasłony i spojrzał w dół na kort teniso­wy. Mimo oświetlenia nikt na nim nie grał. Skrajem przebiegł samo­tny biegacz. Saul podniósł wzrok na ukryte w ciemnościach góry.

Raj. To słowo ciągle wracało.

Udało się.

Jednak dotarcie do domu to jeszcze nie wszystko, najważniejszy był Eliot. Mimo nonszalancji w rozmowie z Donem, Saul w rzeczywi­stości niewiele osiągnął.

A więc jest w środku. I co z tego? Don nie żartował. Ci strażnicy za drzwiami będą mieli cię na oku. Czy liczyłeś na to, że po prostu włamiesz się do pokoju swojego starego i zabijesz go? Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że zastrzelą cię, zanim uda ci się tam dotrzeć. Nawet jeżeli zdołasz go zabić, nigdy nie wydostaniesz się stąd żywy.

To mi nie wystarczy, pomyślał. Muszę zabić tego sukinsyna i przeżyć.

IX.

- Co? - Przestraszony Eliot usiadł gwałtownie na łóżku. - Mówisz mi, że ,on tu jest? W tym domu?

- To nie wszystko. Poprosił o azyl - powiedział Kastor. - Wpisał się do księgi hotelowej i jest teraz w swoim pokoju.

- Poprosił o co...? - Eliot, zmieszany, zamrugał. - To niemożliwe. Dyrektor wie, że przyjechałem tu, by schronić się przed Saulem. Powinien go zabić. Dlaczego, na miłość boską, pozwolił mu tu wejść?

- Ze względu na wystawiony na jego życie kontrakt.

- Słucham...?

- Prezydent wystawił na niego kontrakt. Dyrektor ośrodka nie może odmówić przyjęcia agenta znajdującego się w niebezpieczeń­stwie.

Eliot zawrzał gniewem. To miało rozegrać się inaczej. Strzelcy wyborowi powinni byli zabić Saula, kiedy ten znalazł się w dolinie. Jeżeli Saulowi udałoby się ich ominąć, do akcji wkraczał regulamin układu Abelarda: każdego, kto grozi gościowi, czeka egzekucja. Ta­kie było prawo. Nie wybrałbym tego miejsca, gdybym wiedział, że on zdoła dostać się do środka.

Ta ironia losu przeraziła go. Wszystko zaczęło się od zamachu na Fundację Paradygma i w rezultacie musiał tu szukać ochrony. Saul zaś prosząc o azyl, podał jako powód ucieczkę przed zemstą prezy­denta po tymże zamachu.

Liczyłem na to, że układ stanie się moją bronią. Nigdy nie przypu­szczałem, że użyje jej przeciwko mnie.

- Polluks jest w korytarzu - powiedział Kastor. - Strzeże drzwi.

- Saul nie będzie działał w tak oczywisty sposób. Zaatakuje, kie­dy najmniej będziemy się tego spodziewać.

- Chyba że nie damy mu tej szansy.

- Nie jestem pewny, co chcesz przez to...

- Mogę zabić go pierwszy - powiedział Kastor.

- I sam zginiesz za złamanie prawa?

- Mógłbym przygotować sobie drogę ucieczki.

- Nigdy nie przestaliby cię ścigać. Co byśmy w ten sposób osiąg­nęli? Wiedzą, że jesteście moją eskortą. Dojdą do wniosku, że to ja kazałem go zabić. Ja zostanę o to obwiniony. Tak czy inaczej, zginę.

- W takim razie co robimy?

Eliot pokręcił w zwątpieniu głową, starając się uporządkować rozbiegane myśli. Problem wydawał się nie do rozwiązania. W tych okolicznościach, przestrzegając prawideł, żadna ze stron nie mogła atakować, a jednocześnie obie musiały się bronić. Przez chwilę czuł podziw dla Saula, zachował się o wiele lepiej, niż się tego po nim spodziewał. Mieli teraz równe szanse, złapani w patową sytuację przy narastającym z obu stron napięciu.

Kto wykona pierwszy ruch? Kto popełni pierwszy błąd?

Pomimo strachu Eliot sam był zaskoczony swoją fascynacją tym problemem.

- Co robimy? Oczywiście, nic.

Kastor zmarszczył brwi.

- Pozwolimy, żeby zadziałał system.

X.

Don zapukał dwukrotnie i po przerwie jeszcze dwa razy. Strażnik przyjrzał mu się uważnie przez wizjer i otworzył drzwi. Don rozejrzał się po korytarzu - nikogo nie było, nikt go nie zauważył; wszedł do zatłoczonego pokoju. Wewnątrz było dwóch strażników, trzy pielęg­niarki, lekarz i pokojówka. Nie dostrzegł jednak tego, do kogo przy­szedł.

- W łazience - powiedział strażnik przy drzwiach.

Don obojętnie skinął głową, tłumiąc nieprofesjonalny jęk, pomy­ślał: Jezu, jeszcze jeden poderżnął sobie żyły”. W drodze do łazienki usłyszał, jak strażnik przekręca klucz w drzwiach prowadzących na korytarz,

Jednak ciało nie spoczywało w wannie. Leżało na turkusowej posadzce z twarzą groteskowo zadartą do góry. Denat miał na sobie piżamę i szlafrok otwarty na piersiach. Z jednej stopy spadł mu pantofel.

Bogu dzięki, myliłem się, pomyślał Don. Nie ma krwi.

Nieboszczyk był zwrócony tyłem głowy w jego stronę, nie widział więc jego twarzy. Rozpoznał ją dopiero, kiedy wszedł głębiej do łazienki i odwrócił się. Po sprawdzeniu w swoich rejestrach hotelo­wych wiedział oczywiście, który gość zajmował ten pokój.

Egipcjanin. Oficer wywiadu odpowiedzialny za ochronę prezy­denta Sadata w dniu zamachu.

Jednak twarz była tak zniekształcona, że bez tej wiedzy Don nie był pewny, czy potrafiłby od razu zidentyfikować zwłoki.

Policzki wykrzywiał ohydny grymas. Śniada cera przybrała siny odcień.

- Kolor jego skóry - powiedział Don do lekarza. - Cyjanek?

Szczupły lekarz o ziemistej cerze wzruszył ramionami.

- Prawdo­podobnie. Cyjanek blokuje dostęp tlenu do komórek. To by tłuma­czyło ten odcień. Niczego nie będę mógł powiedzieć na pewno przed zakończeniem sekcji zwłok.

Don patrzył z przerażeniem na Egipcjanina.

- Ale ten okropny wyraz bólu na twarzy? Czy cyjanek nie ma...?

- Natychmiastowego działania?

- Tak - potwierdził zmieszany Don. - Myślałem, że to przypomina zapadnięcie w sen.

- Może mu się coś przyśniło - wtrącił strażnik przy drzwiach.

Don z wściekłością odwrócił się do niego - nie był pewny, czy strażnik nie żartuje. Ale ochroniarz wydawał się być, równie jak on sam, zafascynowany efektem działania trucizny.

- Dokładnie mówiąc, trucizna wywołała wymioty - powiedział doktor. - Zdołał dotrzeć do muszli, zwymiotował i upadł na twarz. To my go odwróciliśmy. Nie żył już od kilku godzin. Być może nie umarł z powodu trucizny, a od uderzenia głową o posadzkę. Mógł także udusić się wymiocinami. Obojętne, co to było, ma pan rację - to nie nastąpiło natychmiast.

- Kilka godzin temu?

- W przybliżeniu. Działaliśmy zgodnie z regulaminem i usiłowa­liśmy go reanimować. Zastrzyki z adrenaliny. Elektrowstrząsy. Może pan sprawdzić na piersi okrągłe ślady po elektrodach.

- Zrobiliście płukanie żołądka?

- Oczywiście, ale to już nie miało znaczenia. - Lekarz wskazał na ludzi zgromadzonych w salonie. - Będzie pan miał mnóstwo świad­ków do przesłuchania. Jedynym zagadnieniem, które liczy się z pun­ktu widzenia wiedzy medycznej, jest to, że nie przeniosłem go do kliniki na dole. Mogę panu udzielić odpowiedzi profesjonalnej: było już zdecydowanie za późno na ratunek. A nieoficjalnie mogę powie­dzieć, że nie udałoby się nam przenieść go w tajemnicy. Wie pan, jak takie rzeczy działają na pozostałych gości. Niech mi pan wierzy, to nie miało już znaczenia. Był martwy.

- Kto go znalazł?

- Ja - powiedziała elegancka, ładna pokojówka w fartuszku. Don spojrzał na zegarek. - O jedenastej w nocy? Od kiedy to pokoje sprząta się o tej...?

- Nie mieliśmy romansu, jeżeli o to panu chodzi.

- Przepisy tego nie zabraniają. Ale będą o to pytać podczas do­chodzenia.

Zdenerwowana pokojówka starała się zebrać myśli.

- Przez ostat­nie kilka dni wydawał się przygnębiony. Nie wiem, o co chodziło, to miało jakiś związek z listem od żony. - Zmarszczyła brwi. - Dziś rano wywiesił na klamce tabliczkę “Nie przeszkadzać”. Pomyślałam, że chce pospać dłużej, wróciłam więc po lunchu, ale tabliczka wciąż wisiała. Potem zaczął się zwykły kołowrotek i zapomniałam o nim - aż do tego momentu. Pod wpływem impulsu postanowiłam jeszcze raz sprawdzić drzwi i kiedy zobaczyłam wywieszkę, zaczęłam się martwić. Zapukałam kilka razy. Nikt nie odpowiadał. Wtedy otworzyłam drzwi kluczem uniwersalnym.

- Znalazłaś go i zadzwoniłaś po ochronę.

Skinęła głową.

- Mogłaś ściągnąć strażników, zanim weszłaś do środka.

- A gdybym się myliła? Mogłabym narobić zamieszania.

Don przemyślał to.

- Dobrze postąpiłaś. Dokładnie tak samo od­powiadaj na pytania komisji dochodzeniowej. Nie będziesz miała żadnych kłopotów. - Przeniósł wzrok na pozostałe osoby w pokoju. - Czy jest jeszcze coś niejasnego?

Nikt się nie odezwał.

- No to w porządku. Chwileczkę. Jest jeszcze coś. Skąd wziął truciznę?

- A skąd bierze ją reszta? - zapytał zdenerwowany lekarz. - Nasi goście to chodzące magazyny farmaceutyczne. Pomijam już lekar­stwa z naszej apteki. Większość z nich przywozi tu swoje zapasy. Znają tysiące sposobów, żeby wyprawić się na tamten świat. Jeżeli nie użyją jednego, zawsze znajdą inny.

- Zrobił pan zdjęcia?

- Pod każdym kątem.

- Świetnie. - Don pokręcił głową. - Mamy tu rewelacyjną pracę, co?

- Jestem już jedenasty miesiąc. Bogu dzięki, moja zmiana się kończy.

- Szczęściarz. - Don zacisnął usta. - Wynieście go dopiero po północy. Wtedy jest zazwyczaj pusto na korytarzach. Wy dwaj - zwró­cił się do strażników - upewnijcie się, czy w windzie nikogo nie będzie, zanim... - Zerknął na zwłoki. - Zresztą wiecie, co robić. Ja się zajmę resztą. Skoro pracujecie do późnej nocy, nie musicie meldo­wać się w pracy jutro przed południem. Ale przynieście podpisane własnoręcznie raporty. A poza tym - nagle poczuł potrzebę wydosta­nia się z łazienki - otrzymacie premię uzgodnioną za taką robotę. Jeżeli ktoś będzie się dopytywał, wiecie, co mówić. Nasz gość wyje­chał nagle, w nocy. Nikt nie wie, dokąd. - Przechodząc obok lekarza rzucił: - Chcę, żeby sekcję przeprowadzono jeszcze dzisiejszej nocy.

- Testy potrwają dłużej.

- Jutro w południe. Wkrótce pojawi się komisja śledcza. Musimy udowodnić, że nie został pogwałcony układ Abelarda. Musimy mieć pewność, że to było samobójstwo.

XI.

Don oparł się o drzwi swojego gabinetu. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Przez całą drogę powrotną udawało mu się panować nad reakcjami. Zdołał nawet zamienić parę słów z gośćmi w holu, nie zdradzając niczego po sobie. Tak jakby nic się nie stało. Teraz, kiedy wrócił do pokoju, mógł zachowywać się naturalnie.

Nalał do szklanki burbona na dwa palce i wypił jednym haustem. Zmoczył ręcznik w umywalce zainstalowanej w barze i przycisnął go do twarzy.

Jedenaście miesięcy? Tak powiedział lekarz? Jeszcze miesiąc i tego faceta już tu nie będzie? Poczuł ukłucie zazdrości. Jego kon­trakt zaczął się dopiero sześć miesięcy temu. Pozostało jeszcze drugie tyle i niekiedy zastanawiał się, czy wytrzyma.

W chwili podpisywania kontraktu był wniebowzięty. Spędzi rok w raju. Szkoda, że tylko jeden rok. Będzie miał za darmo wszystko, co sobie wymarzy - no i wynagrodzenie w wysokości stu tysięcy dola­rów. Było dla niego oczywiste, że za taką pensję robota nie będzie łatwa. Pracował dla wywiadu dwadzieścia lat i przeprowadził w swoim czasie kilka wielkich operacji. Najlepiej sprawdzał się w działaniach wymagających talentów organizacyjnych. Jeżeli więc zarządzanie pensjonatem jest skomplikowane - tym lepiej. Jeżeli wymaga subtelności i taktu - nie ma problemu. Był specjalistą w dziedzinie stosunków międzyludzkich.

Nikt nie powiedział mu jednak, jaka panuje tu atmosfera. Nikt go nie ostrzegł, że przez cały czas w powietrzu wisi zapach śmierci.

Ale też kto mógł mu to powiedzieć? Tylko nieliczni wiedzieli, co tu naprawdę się mieści - komisja dochodzeniowa i byli dyrektorzy, których obowiązywała tajemnica. Gdyby się to rozniosło, kto byłby na tyle szalony, żeby tu przyjeżdżać? Któż poświęciłby się pracy w wywiadzie, gdyby nie perspektywa pobytu w pensjonacie. Każdy przecież popełnia błędy. Każdemu też potrzebna jest perspektywa nieba.

Ale tu było piekło.

Don nie pracował nigdy w terenie. Nigdy też nie zajmował się tajną działalnością, brudną czy mokrą robotą - obojętnie, jak się to nazywa w slangu. Należał do “białych kołnierzyków”, był facetem zawsze pracującym legalnie. Zanim tu przyjechał, oglądał zwłoki zaledwie trzy razy w życiu, w dodatku były to zwłoki dwóch przyja­ciół i krewnego, którzy umarli z przyczyn naturalnych. Odwiedził ich w kostnicy; leżeli w otwartych trumnach. I na tamten widok przeszły go ciarki.

To było przedtem. A teraz? Wzdrygnął się.

Powinien był się tego domyślić. Pensjonat przeznaczony jest dla nieudaczników z ambicjami. Wszystko, czego dusza zapragnie. Za odpowiednią cenę. Gwarantowane bezpieczeństwo. Sto akrów raju. Nikt jednak nie gwarantował szczęścia. Don, który tu miał zostać tylko na rok, już teraz śnił o wyprawie do knajpki z befsztykami, gdzie zatrzymał się po drodze z Vancouver. Późno w nocy marzył o przechadzce przez zatłoczoną ulicę. Sto akrów. Czasami jednak wy­dawało mu się, że zna każdy centymetr. Pozostali - ci, co przebywali tu od lat i musieli pozostać na zawsze - jeszcze gorzej cierpieli na klaustrofobię. Żyli więc na całego: narkotyki, alkohol, seks, wystaw­ne jedzenie. Ale jak długo można robić sobie zastrzyki, pić alkohol, chodzić do łóżka czy jeść, zanim nadejdzie przesyt? Sto akrów, które zacieśnia się z każdą sekundą. Każdy dzień taki sam jak poprzedni. Z nieznacznymi wariantami.

A kiedy wykorzystało się już wszystkie możliwości, co wtedy?

Don nie miał natury kontemplacyjnej. Zauważył jednak, że tylko nieudacznicy, którzy gardzili doraźnymi sprawami, uzyskiwali tu satysfakcję. Podczas sprawdzania biblioteki zorientował się, że z reguły wybierali tematy mistyczne. Święty Augustyn. Budda. Boecjusz i koło fortuny. To zastanawiające, jak ci rozbitkowie życiowi z burzliwą przeszłością stawali się ludźmi zafascynowanymi pełnym medytacji życiem klasztornym.

A reszta, która nie potrafiła się przystosować? Truli się, podcinali sobie żyły lub strzelali w skroń. Prawdopodobnie jedni drugim prze­kazywali wskazówki: ostatnio kilku siedziało w saunie tak długo, aż zemdleli i w konsekwencji umarli z odwodnienia. Kilku też piło wino w gorącej kąpieli - ci umarli z niedotlenienia. Często zanim do tego doszło, tracili jednak przytomność i topili się.

XII.

Saul zignorował swych strażników i wyszedł z pokoju. Było ich dwóch, podobnie jak wczorajszego wieczora. Nie byli to jednak ci sami. Don nie żartował. Będę miał cię na oku, powiedział. Bez wątpienia tę dwójkę wkrótce zmieni dwóch następnych. Obstawa dwadzieścia cztery godziny na dobę. Za dwieście tysięcy dolarów można sobie kupić cholernie dobrą ochronę.

Zszedł na dół po schodach, strażnicy w ślad za nim. Bez trudu mógł się dowiedzieć, w którym pokoju mieszka Eliot. Ale po co? Przy takiej obstawie nie zdołałby się tam nawet zbliżyć bez wszczęcia alarmu. Gdyby spróbował ich zgubić, narobiłby jeszcze większego zamieszania. Poza tym wciąż pozostawał nie rozwiązany problem ucieczki. Żeby pomścić swojego brata, musi zabić ojca, a jednocześnie nie może tego zrobić, jeżeli chce pozostać wśród żywych. Ta wewnętrzna sprzeczność nie dawała mu spokoju.

Musi znaleźć jakiś sposób. Musi dowiedzieć się czegoś więcej na temat pensjonatu. Przeszedł się po holu, zajrzał do sklepów i restau­racji, zwiedził tereny rekreacyjne, ogrody i pola wokół. Strażnicy trzymali się nie opodal. Goście, wyczuwając jakieś kłopoty, także zachowywali dystans. Ich czujne spojrzenia dały mu wiele do myśle­nia. Zastanawiał się, jak by wykorzystać te nerwowe reakcje.

Sprawdził okolice basenu i teren do gry w golfa. Eliotowi musiano już powiedzieć, że tu jest. Co zrobi? Logiczne byłoby pozostawać w pokoju - wie, że nigdy nie podejmę ryzyka złożenia mu wizyty. Jak długo uda mu się znosić odosobnienie? Wie, że nie mam zamiaru wyjeżdżać. Nie będzie chciał się ukrywać. Zamiast zareagować na to, co robię, chce, żebym to ja zaczął działać. - Ale jak?

Obojętnie, co się stanie, musi stać się szybko. Eliot i tak w końcu musi się objawić, nie będzie więc tracił czasu na czekanie. Przyjmie do wiadomości nieuniknione i, bez zwłoki przełamie pata.

Ale gdzie do tego dojdzie? Staruszek jest zbyt kruchy, by grać w kręgle czy tenisa. Jakiś wypoczynek jednak mu się należy. Jaki?

Tak. Saul skinął głową z satysfakcją i pomaszerował w stronę budowanej właśnie szklarni na zapleczu domu, niedaleko ścieżki do biegania.

Z przyjemnością wyobraził sobie, w jaki sposób mógłby wykorzy­stać cieplarnię.

Ale zanim skończą ją budować, gdzie się podzieje staruszek?

XIII.

- Nie wiedziałem, że lubisz łowić ryby.

Usłyszawszy za plecami głos, Eliot odwrócił się od rzeki - szero­kiej i bystrej. Jej brzegi porastały drzewa i krzaki, choć akurat w tym miejscu do cichej i spokojnej odnogi prowadziło trawiaste zbocze. Woda pachniała przyjemnie, choć od czasu do czasu wiatr przynosił woń gnijących wodorostów - odór śmierci i rozkładu.

Stał w blasku słońca, który oślepiał Eliota. Starszy pan podniósł dłoń do góry, by osłonić oczy i skinął głową rozpoznając gościa.

- Nie pamiętasz już naszych wypraw na ryby? Lubię wędkować. Rzadko znajdowałem czas, by zaspokajać tę namiętność. Teraz, kiedy już jestem na emeryturze... - Uśmiechnął się, nawinął kołowrotkiem żyłkę i położył wędzisko na brzegu.

- Tak, świetnie pamiętam te nasze wyprawy wędkarskie - powie­dział ochrypły z gniewu Saul. Czuł, jak dławią go napięte ścięgna krtani. - Tylko ty i ja. - Zszedł powoli po zboczu. - I Chris. - Przyjrzał się słomkowemu kapeluszowi Eliota, koszuli w czerwoną kratę, no­wym dżinsom i kaloszom. - Co się stało z czarnym garniturem i kamizelką?

- W garniturze na ryby? - zaśmiał się Eliot. - Nie noszę przez cały czas urzędowego stroju. Zapomniałeś już, jak się ubierałem na te wyprawy kempingowe z tobą i Chrisem?

- Wciąż wracamy do Chrisa. - Siny z wściekłości Saul zacisnął pięści i postąpił krok do przodu.

Eliot, nie zwracając na niego uwagi, schylił się do skrzynki z przyborami wędkarskimi.

Saul wyciągnął w jego stronę palec niczym broń.

- Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś nie sięgał po tę pieprzoną czekoladkę.

- Przykro mi, ale nie mam “Baby Ruth”. Szkoda, że nie pomyśla­łem o tym. O pamiątce z dawnych czasów. Chcę tylko zmienić przynę­tę.

Trzydziestocentymetrowy pstrąg wyskoczył nad powierzchnię. Chwycił w locie owada i wpadł w wodę, pozostawiając po sobie rozszerzające się kręgi.

- Zobacz, co mi uciekło. Używałem robaka, a powinienem muchy.

- Przynęta. - Nozdrza Saula rozszerzyły się. - Dowiedziałem się, że masz dwóch goryli.

- Przyjaciół, to bliższe prawdy. Kastora i Polluksa.

- Chciałeś powiedzieć: McElroya i Conlina.

- Dobra robota. - Eliot skinął głową. - Byłbym rozczarowany, gdybyś nie odrobił lekcji.

- Jeszcze jedne sieroty, które okłamywałeś. - Kipiący z wściekło­ści Saul rozejrzał się dookoła. - Gdzie oni są, u diabła?

- Grają chyba w tenisa. - Eliot wziął do ręki drugie wędzisko. - Nie chodzą ze mną krok w krok.

- Nie boisz się tak wypuszczać samotnie?

- W pensjonacie? Dlaczego miałbym się bać? Mam tu ochronę. Saul zrobił jeszcze jeden krok. - Mylisz się.

- Nie, to ty się mylisz. - Eliot z wściekłością cisnął wędzisko na ziemię. - Przegrałeś. Musisz to przyznać. Jeżeli mnie zabijesz, sam też zginiesz. Po tych wszystkich latach znam na wylot twój sposób myślenia. Samo zabicie mnie nie sprawi ci satysfakcji - musisz jeszcze wyjść z tego cało. Ale to ci się nie uda.

- Być może.

- To dla ciebie za mało. Będziesz chciał mieć pewność. - Eliot oddychał ciężko. - To dlatego jestem tutaj sam. Mógłbym ukrywać się w swoim pokoju, ale jestem za stary na marnowanie czasu. To miej­sce nie służy nam obojgu. Musiałeś już wyczuć panujący tu nastrój. Goście hotelowi są jak martwi. Jeszcze tylko sobie tego nie uświada­miają.

- Sam wybrałeś ten grobowiec.

- Mnie to nie dotyczy. - Eliot dumnie uniósł do góry głowę. -Wkrótce znów będę cieszyć się swoimi różami. No i mam jeszcze ryby. - Drżącą ręką wskazał na wędzisko. - A więc jestem tu sam - masz teraz wyśmienitą okazję, żeby mnie zabić. Zrób to i uciekaj na drugą stronę rzeki. Kto wie? Może nawet ci się uda? Jeżeli nie chcesz mnie zabić, to albo zawrzyj ze mną rozejm, albo, do diabła, zostaw mnie w spokoju! - Przeniósł spojrzenie na rzekę i przełknął ślinę. Wybuch gniewu wyraźnie go osłabił. - Wolałbym jednak, żebyśmy się pogodzili.

- Nie pójdzie ci tak łatwo. - Saul czuł w ustach gorzki smak. - Jesteś mi coś winien.

- Co takiego?

- Wyjaśnienie.

- Po co? Cóż to za różnica? Jeżeli wiesz o Kastorze i Polluksie, musiałeś dowiedzieć się o...

- Było was pięciu - Saul mówił w pośpiechu, jakby wypluwając słowa - spadkobierców założycielskiej grupy Abelarda. Każdy z was miał przybranych synów z sierocińca - fanatycznych i lojalnych. Takich jak Chris i ja. Wykorzystywaliście nas do sabotowania opera­cji, które były nie po waszej myśli. - Nerwowo, niecierpliwie gesty­kulował. Niech cię szlag, pomyślał.

- Wiesz o tym? - zdumiony Eliot zamrugał powiekami.

- Jestem twoim uczniem.

Eliot powoli usiadł na brzegu, z uwagą przyglądając się Saulowi. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się. Skóra przeszła w ciemniej­szy odcień szarości.

- Wyjaśnienie? - Walczył z myślami. Przez chwilę nawet nie drgnął; wyglądało na to, że nie oddycha. Westchnął. - W porządku, sądzę, że zasłużyłeś... - Spojrzał na Saula. - Kiedy byłem młody - potrząsnął głową, jakby już nie mógł sobie przypomnieć swojej młodości - kiedy dopiero zaczynałem karierę... zastanawiałem się, dlaczego podejmujemy tak wiele głu­pich decyzji. Nie tylko głupich - wręcz katastrofalnych w skutkach. Okrutnych. Kosztowały życie tak wielu istnień. Zapytałem o to moje­go przybranego ojca.

- Autona.

- O tym też wiesz?

Saul milczał.

- Odpowiedział mi, że kiedy był w moim wieku, sam się nad tym zastanawiał. Na identyczne pytanie starsi odpowiadali mu, że te decyzje tylko wydają się katastrofalne. Ludzie na jego stanowisku nie mają szerszego spojrzenia na sprawy. Jest taki gabinet z mapami i konsolami. Politycy wysokiego szczebla zbierają się tam i czasami podejmują decyzje, które pozornie wydają się głupie, ale po zbada­niu wszystkich czynników okazują się mądre. Ojciec powiedział mi, że wierzył w tę wersję przez wiele lat, zanim nie znalazł się sam w owym gabinecie i to, co tam zastał, potwierdziło jego najgorsze obawy. Decyzje często były rzeczywiście idiotyczne. Ci ludzie - zde­zorientowani i małostkowi jak wszyscy - wcale nie mieli szerszego spojrzenia. Po jakimś czasie ja też awansowałem tak wysoko, że znalazłem się w tym gabinecie - ciągnął Eliot. - I zrozumiałem, co on miał na myśli. Widziałem sekretarza stanu, który obraził się na ministra obrony - naprawdę odwrócił się na swoim krześle tyłem do reszty i patrzył w kąt. Widziałem ludzi spierających się o to, kto ma siedzieć przy kim - jak dzieciaki w szkole - a wszystko w trakcie podejmowania decyzji o wydawaniu miliardów dolarów, które pozwalały wtrącać się w sprawy innych państw w imię narodowego bezpieczeństwa. W rzeczywistości chodziło tylko o to, że finansjera czuła się zagrożona działalnością grupek marksistowskich w róż­nych krajach. Popierali dyktatury, przewroty faszystowskie albo... - Eliot wzdrygnął się z obrzydzenia. - Wystarczy to, czego dokonaliśmy w Ekwadorze, Brazylii, Zairze, Indonezji i Somalii, żeby zrobiło mi się niedobrze. Z powodu naszych interwencji zginęły miliony ludzi. No i droga służbowa... Wyśmienitych agentów wyrzucano z pracy, bo ich dokładne raporty nie zgadzały się z aktualną linią polityczną. A po jakimś czasie któryś z biurokratów przepisywał te raporty i zmie­niał tak, by spodobały się ludziom z rządu. My nie zbieramy prawdzi­wych danych. My siejemy kłamstwa. Kiedy Auton zaproponował mi, żebym przejął po nim sprawy układu Abelarda, pomyślałem, że to wymarzona okazja. Ktoś musi w końcu zachować rozsądek, spróbo­wać odzyskać równowagę i podejmować przemyślane decyzje.

- Takie jak zamach na Fundację Paradygma - zauważył Saul.

- W porządku, o tym też możemy pomówić. Mamy problemy ener­getyczne. I co robimy? Podpisujemy układ z Arabami o zakupie taniej ropy naftowej, ale jednocześnie zobowiązujemy się do zerwa­nia kontaktów z Izraelem. Wszystko to oczywiście dzieje się nieofi­cjalnie - negocjacje prowadzą amerykańscy miliarderzy - za cichą aprobatą naszego rządu. Ostateczny rezultat? Wciąż będziemy mogli jeździć limuzynami, a w tym czasie Izrael zniknie z powierzchni ziemi. Nie mam zamiaru negować praw Arabów. Sytuacja na Bliskim Wschodzie jest skomplikowana. Ale, do diabła, Izrael istnieje. Mó­wimy o zagładzie narodu.

- I dlatego kazałeś mi zabić negocjatorów.

- Cóż znaczy kilku ludzi w porównaniu z całym narodem. Przesła­nie było jasne: nie próbujcie tego więcej.

- Ale potem próbowałeś mnie zabić.

- Prezydent chciał wyrównać porachunki z mordercą jego najle­pszego przyjaciela. Jeżeli w śledztwo zaangażowano takie siły, mu­sieli cię znaleźć.

- Przecież wiesz, co do ciebie czułem. Nie pisnąłbym słowa.

- Na pewno nie dobrowolnie. Ale po zaaplikowaniu środków chemicznych wskazałbyś trop biegnący do mnie. Kiedy z kolei ja dostałbym zastrzyk, wskazałbym drogę do reszty grupy, a ona musi być pod ochroną.

- To nielogiczne.

- Dlaczego?

- Ponieważ winę zrzucono na państwo, które chciałeś ochraniać: Izrael.

- Tylko chwilowo. Gdybyś został zabity, wykazałbym, że działałeś na własną rękę. Oto Żyd, który za wszelką cenę chce uchronić swoją duchową ojczyznę od zagłady. Wcześniej dołożyłem starań, żeby kilka twoich ostatnich zleceń zakończyło się fiaskiem. W ten sposób stałoby się jasne, że jesteś niezrównoważony. Izrael zostałby oczysz­czony z zarzutów.

- Jasne. A ja byłbym martwy. Czy to właśnie nazywasz miłością?

- Myślisz, że przyszło mi to łatwo? - chrapliwym głosem zapytał Eliot. - A te koszmary senne? Poczucie winy? Czy mój żal nie jest dowodem na to, że nie chciałem tego zrobić?

Saul pokręcił głową z pogardą.

- Słowa. Przy życiu pozostali: Kastor, Polluks i ja. Co, u diabła, stało się z resztą? Czternastoma sierotami, nie licząc Chrisa.

- Nie żyją.

- Zginęli w podobnych misjach?

Eliot poczuł ucisk w gardle.

- Ja nie wydałem na nich wyroków. To były nieszczęśliwe wypadki.

- I w ten sposób wszystko jest w porządku?

- Wolisz, żeby umarli za polityków z tamtego gabinetu? Byli żoł­nierzami.

- Robotami.

- Ale pracującymi dla kogoś, kto reprezentował prawdy o wiele bardziej istotne niż te, którymi mógł się wylegitymować rząd ich kraju.

- Prawdy? Ty chcesz mówić o...? - Coś zakłuło Saula w sercu. - Powiem ci o takiej, o której nigdy nie słyszałeś. Nie zdradza się tego, kogo się kocha! - Drżał z gniewu i podniecenia. - Ufaliśmy ci. Czy istnieje inny powód dla którego znosiliśmy to całe gówno, w jakie nas pakowałeś? Potrzebowaliśmy twojego boskiego przywództwa. Miłość? Jesteś tak cholernym arogantem, że myślisz o niej jak o swojej wyłącznej własności. Chcesz zbawiać świat? Kiedy my wszy­scy już zginiemy, w tamtym gabinecie wciąż pozostaną jakieś dupki. Nikt z nas nie będzie miał nic do powiedzenia. Liczyło się tylko to, co mogliśmy dać sobie nawzajem.

- Zapomniałeś o czymś. Dzięki moim synom i sabotowaniu opera­cji ocaliłem życie, Bóg wie ilu, tysiącom niewinnych ludzi.

- Ale Chris nie żyje. Jeżeli chodzi o mnie, to cholernie marna wymiana. Nie znam tych tysięcy ludzi. I nawet nie jestem pewien, czy ich lubię. - Saul z trudem panował nad sobą. Potrząsnął głową z obrzydzeniem i zaczął wspinać się stromym brzegiem.

- Czekaj! Nie odwracaj się do mnie plecami! Jeszcze nie skończy­łem!

Saul nie zatrzymał się.

- Wracaj! Dokąd idziesz? Nie pozwoliłem ci odejść!

Na górze Saul odwrócił się.

- Skończyłem z posłuszeństwem. Syn powinien uprzyjemniać ojcu starość. Ja zmienię twoje ostatnie dni w piekło.

- Nie tutaj! Jeżeli mnie zabijesz, sam zginiesz i w ten sposób przegrasz.

- Twój syn już dorósł...

- Co?

- Twój syn jest wystarczająco sprytny, żeby zniszczyć swego ojca. W swoich rachunkach nie uwzględniłeś tego, że kochałem Chrisa bardziej niż ciebie. - Rzucił Eliotowi pożegnalne spojrzenie, przesy­cone bezdenna pogardą i odwrócił się. Po chwili zniknął za wzgór­kiem obok rzeki.

XIV.

Rzeka szumiała cicho. Eliot usiłował utrzymać równowagę, ale siły go opuściły. Ugięły się pod nim nogi, ciężko upadł na ziemię. Podczas całej rozmowy pilnował się, żeby nie rzucić spojrzenia na zalesiony brzeg po drugiej stronie rzeki.

Spojrzał teraz. Było to spojrzenie pełne bezradności.

Na drugim brzegu oprócz Kastora i Polluksa byli jeszcze: dyrektor ośrodka, członek komisji śledczej, który przyjechał zbadać sprawę samobójstwa i - co najważniejsze - strzelec wyborowy.

Eliot przemyślał każdy szczegół. Saul miał dwa wyjścia. Jedno: przyjąć jego argumenty. W końcu ocalenie tysiąca istnień coś znaczy. Czy życie jednego człowieka, nawet jeżeli to był Chris, warte jest takiego poświęcenia?

Drugie: mógł usiłować mnie zabić.

Gdyby Saul opowiedział się za pierwszym rozwiązaniem, mógł­bym spędzić ostatnie dni w spokoju, pomyślał Eliot. Być może wró­ciłbym do swojej pracy i ocalił życie jeszcze wielu ludziom.

Gdyby Saul wybrał drugi wariant, zostałby zastrzelony. Przy ta­kich świadkach nic by mi nie groziło. Końcowy efekt byłby taki sam.

Ale - Eliot zmarszczył brwi - coś poszło nie tak. Saul zachował się w sposób nieoczekiwany i nie zdecydował się na żadne z tych rozwią­zań. Nie przekonałem go, ale też nie próbował mnie zabić. Sytuacja w niczym nie uległa zmianie.

Z jednym wyjątkiem.

Saul zachowywał się zbyt pewnie. Poruszał się ostrożnie, nie podchodziła blisko.

Domyślił się? Czy to możliwe, że wyszkoliłem go lepiej, niż mi się wydawało? Czy potrafi czytać w moich myślach?

To niemożliwe.

XV.

- Byłeś razem z nimi. - Saul siedział, na podeście schodów i wpatrywał się w Dona.

- Co? - dyrektor ośrodka zatrzymał się zaskoczony, stawiając zabłocony biały but na pierwszym stopniu.

- Musisz coś zrobić ze swoją garderobą.

Don zerknął na spodnie z czerwonego poliestru rozdarte na kola­nie. Zachowując przytomność umysłu zdjął rzep z niebieskiego blezeru.

- Wybrałem się na spacer.

- Do lasu. Wiem. Razem z nimi - Saul wskazał na ścieżkę obok kortów tenisowych; szli po niej Kastor i Polluks, śledczy, który przy­leciał dziś rano helikopterem oraz mężczyzna o czujnych oczach. Ten ostatni niósł pod pachą podłużny futerał, który mógł zawierać kij bilardowy. Albo karabin.

Od strony rzeki nadchodził Eliot, trzymając w rękach wędki i pudło z przyborami wędkarskimi.

- Proszę, proszę... Niczego nie złowił.

- Co masz na myśli, mówiąc, że byłem z nimi? - zapytał Don.

- Pierwszą rzeczą, którą zrobiłeś po moim przybyciu, było oskar­żenie mnie o planowanie zabójstwa twojego gościa. Przykleiłeś mi dwóch strażników. I nagle, ni z tego ni z owego, strażnicy znikają. Tak więc poszedłem za moim staruszkiem nad rzekę. Stworzył mi wy­śmienitą okazję do morderstwa. Jako że nigdy nie miałem zamiaru go zabijać - od tego zacznijmy - nie wiedziałem, o czym on mówi. Mimo wszystko to mój ojciec. Naturalne było, że chciałem się z nim zobaczyć. Ale zaczął coś bełkotać bez sensu, odszedłem więc i... nigdy nie zgadniesz, co się stało potem. Nagle odnaleźli się moi strażnicy. - Saul wskazał dwóch mężczyzn siedzących w pobliżu na ogrodowych krzesełkach. - Co ty byś sobie pomyślał?

- Ja...

- Wygląda na to, że mój stary mnie wystawił. Gdybym tylko go tknął, zostałbym zastrzelony, a przy takich świadkach nikt nie miałby wątpliwości, że nie doszło do pogwałcenia układu Abelarda. A fe, Don! Nie mogę powiedzieć, żebyś mnie ochraniał.

Dyrektor nadął się, jakby zamierzał się kłócić. Po chwili wypuścił jednak powietrze niczym przebita dętka. Podjął jeszcze jedną próbę: - Musiałem współpracować. Starszy pan upierał się, że go zabijesz.

- I uwierzyłeś mu. Nie mając żadnych dowodów.

- Posłuchaj, zwrócił się do komisji śledczej. Gdybym się sprzeci­wił, pomyśleliby, że zaniedbuję swoje obowiązki. To był tylko test. Jeżeli nie miałeś złych zamiarów, nic by ci się nie stało. Gdybyś natomiast chciał go zabić...

- Ale nie chciałem. Zapłaciłem za ochronę i jedyne, co otrzymuję w zamian, to pogróżki. Wszystko jest do góry nogami. To Eliot właśnie udowodnił, że chce mnie zabić. Do diabła, żądam równego traktowa­nia.

- O czym ty mówisz? Przecież jesteś strzeżony.

- Jestem raczej w areszcie domowym. Oni mnie nie ochraniają. Oni mnie pilnują. A w tym czasie Eliot może robić, co mu się żywnie podoba. To nie w porządku. On również powinien mieć strażników. I nie tę klonową parkę, którą ze sobą przywiózł. Od tego są twoi ludzie. Jest takim maniakiem, że może spróbować czegoś głupiego.

- To absurd.

- Jeżeli coś mi się stanie, będziesz żałował, że mnie nie posłucha­łeś. Komisja dochodzeniowa wyśle cię na zieloną trawkę. Mówię ci, że on jest wariatem. I żądam również, żeby ta jego parka była pod obserwacją.

- Nie mam tylu ludzi!

- To tylko sześciu dodatkowych strażników.

- Pracujących na trzy zmiany! Jeżeli do tego dodać ludzi, którzy pilnują ciebie, to wychodzi dwudziestu czterech! - wyrzucił z siebie Don. - Mam do ochrony jeszcze inne miejsca. A co się stanie, jeżeli podobny pomysł wpadnie do głowy innym gościom? Też będą żądali obstawy! Zanim przeszli na emeryturę, wielu z nich miało wrogów spośród tu obecnych. Mogą spać spokojnie tylko dlatego, że ufają ochronie pensjonatu! Jeżeli pomyślą, że neutralność może zostać naruszona... Goście spacerujący wszędzie z obstawą. Moi ludzie bę­dą na siebie wpadać przy takim tłoku! W pensjonacie powinno być cicho i spokojnie!

- Myślisz, że inni nie dostrzegli, iż kazałeś mnie obserwować swoim ludziom? Kiedy dziś rano wszedłem do restauracji na śniada­nie, wszyscy spojrzeli na moją obstawę i nie mogli się doczekać, żeby wyrwać się na zewnątrz.

- Jesteś tu dopiero dwa dni, a już...

- Co już?

- Stanowisz zagrożenie dla czterdziestoletniej tradycji.

- Nie ja, lecz Eliot. No i ty. Ja nie prosiłem o te psy wartownicze. Co dobre dla mnie, powinno być dobre też dla niego. Jeżeli za mną ktoś łazi, za nim też powinien.

- Nie dam mu obstawy - powiedział gestykulując nerwowo Don. - Nie wolno dopuścić, by to szaleństwo się rozszerzało.

- Logicznie rzecz ujmując, pozostało ci tylko jedno wyjście.

- Jakie? - zapytał z nadzieją w głosie Don.

- Zrób coś przeciwnego. Odwołaj moją obstawę.

XVI.

Eliot wszedł do szklarni w towarzystwie Kastora i Polluksa. Nagle zamarł.

Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zostanie zakończona jej budowa. Niczym spragniony kochanek zbliżył się do swoich róż.

Ale wewnątrz ktoś już był. Na drugim końcu szklarni, spod stołu wynurzył się człowiek i chyłkiem uciekł z cieplarni.

Eliot zmarszczył czoło.

- Chwileczkę! Co tam...? - pośpiesznie wrócił do drzwi, otworzył je gwałtownie i zobaczył Saula idącego ścieżką w stronę pensjonatu.

- Wracaj tu!

Saul zaczął biec.

- Czego on chciał...? - Eliot odwrócił się do Kastora i Polluksa. - Sprawdźcie pod stołem.

Zdziwiony Kastor uklęknął. Po chwili wymamrotał:

- Przewody.

- Co? - zdumiony Eliot schylił się i zajrzał pod stół. Z dziury w blacie zwisały dwa druty: czerwony i czarny. Prowadziły do grządki z różami.

- Chryste!

- To nie może być bomba. Nie tutaj - powiedział Polluks.

- W ten sposób zabił Landisha. - Oczy Eliota zabłysły. - Na co czekacie? Dzwońcie po ochronę. Każcie go zatrzymać, jeżeli będzie chciał uciec. - Eliot zachwiał się i równocześnie omal nie wybuchnął śmiechem. - Teraz go mam. Mogę już udowodnić, że chce mnie zabić.

Kastor pobiegł do telefonu.

- Myślał, że mi sprosta... A nie był nawet na tyle szybki, by skoń­czyć robotę, zanim nadejdę. - Eliot roześmiał się raz jeszcze. - Pokonałem go. - Odwrócił się do rozmawiającego przez telefon Ka­stora i krzyknął: - Powiedz, żeby dyrektor zaraz tu przyszedł!

- Skąd wziął materiał wybuchowy? - zapytał Polluks.

- A skąd wy byście wzięli? Rozejrzyj się! Nawozy sztuczne! Torf! Mógł pójść do apteki i sporządzić odpowiednią mieszankę! Potrzeb­ne mu były tylko baterie i... - Eliot wsadził dłoń w grządkę. - Pomóż mi szukać!

Polluks wpatrywał się w niego przerażonym wzrokiem.

XVII.

Kiedy Don wszedł do szklarni, otworzył usta ze zdziwienia. Nawet nie jęknął Szklarnię zbudowano według szczegółowych instrukcji Eliota. Najnowocześniejsze wyposażenie. Rzadko spotykane odmia­ny. Teraz wszystko było w ruinie. Eliot zaczął od grządki, do której prowadziły przewody. Wyrywał je z ziemi i przesuwał się od grządki do grządki, pozostawiając po sobie połamane róże.

- Gdzie?! Do diabła, wiem, że gdzieś tu jest! Podłożył tu bombę! Muszę ją znaleźć!

Wyrzucił dłońmi ziemię i zatoczył się na szklaną ścianę, omal jej nie rozbijając.

Kastor i Polluks pośpieszyli mu z pomocą.

- Gdzie on ją schował?! - Odepchnął synów na bok i szarpnął za przewód. Wyrwał go, zataczając się do tyłu. Spojrzał na dwie odizo­lowane końcówki przewodów. - Boże, nie! Sukinsyn!... Nie było żad­nej...! - Stary człowiek osunął się na ziemię, zanosząc się łkaniem.

XVIII.

Dość tego, pomyślał Don. Wyciąć taki numer! Narobił już tyle kłopotów i nie zamierza na tym poprzestać.

Uporanie się z chaosem powstałym w szklarni zajęło mu godzinę. Sanitariusze zbadali Eliota, zanim odprowadzili go do domu: sape­rzy musieli przeszukać szklarnię w poszukiwaniu bomby. Dopiero teraz mógł się stąd wyrwać. Wszedł do sali gimnastycznej ośrodka.

- Powinien być tu Grisman - powiedział do pracownika siłowni. - Wyszedł minutę temu.

Don wypadł do holu. Zbyt wściekły, żeby zaczekać na windę, wbiegł na piętro po schodach. Grisman widać chce się przebrać po ćwiczeniach gimnastycznych.

Na drugim piętrze ociekał już potem. Po drodze obiecał sobie, że zajmie się swoją kondycją. Wybiegł z klatki na korytarz w chwili, gdy Grisman wchodził do swojego pokoju.

- Hej! Zatrzymaj się! Chcę z tobą pomówić!

Ale Saul nie usłyszał. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Don popędził korytarzem.

- Ty sukinsynu!

Kiedy do pokoju brakowało mu kilku metrów, wybuch zwalił go z nóg. Drzwi od apartamentu Grismana wyleciały na korytarz. Oszoło­mionemu Donowi huczało w uszach.

- Nie! - W osłupieniu doczołgał się do drzwi. Z pokoi zaczęli wyskakiwać goście. Nie zwracał na nich uwagi.

- Grisman! - Wpadł do środka.

W powietrzu unosił się odór siarki.

Apartament był kompletnie zniszczony. Wieża stereofoniczna, te­lewizor i komputer roztrzaskane na kawałki. Ściany osmalił wybuch. Tliła się pościel na łóżku. Wyła syrena alarmowa.

- Grisman!

Zanosząc się kaszlem i ledwie utrzymując równowagę, Don wpadł do łazienki.

Tam! Na posadzce! Bogu dzięki, oddycha!

XIX.

- Nie mówisz poważnie! Myślisz, że ja...!

- Albo ty, albo oni. - Don wskazał na Kastora i Polluksa.

- Sam sporządził tę bombę! - wykrzyknął Eliot.

- I sam ją zdetonował? Bzdura. Omal go zabiła.

- Omal? Myślisz, że on jest amatorem? Czyż to nie oczywiste? Najpierw schował się w łazience, a dopiero potem zdetonował zapal­nik!

- Ale dlaczego miałby to...?

- Na miłość boską, chciał mnie o to obwinić! Wyciął ten numer z przewodami w szklarni, żebym wyglądał na wściekłego i że chcę mu odpłacić!

- A może to ty zainstalowałeś przewody, żeby zrzucić winę na niego. By wyglądało na to, że robił bombę, a ta wybuchła mu w rękach.

- Ty głupcze... Myślisz, że gdybym podłożył bombę, nie zabiłaby go?

- Myślę, że regulamin jest jasny: jeżeli jakiś gość ośrodka sprawia kłopoty, mogę mu zwrócić pieniądze i wyprosić go. Oczekuję właśnie przesłuchania przed komisją. Jedyne, czego naprawdę pragnę - nie wiem, kto tu zawinił, tak więc odnosi się to do was obu - to żebyś porachunki ze swoim synem załatwił gdzie indziej.

XX.

Saul kręcił się w holu, spoglądając w stronę windy i schodów. Bolały go okaleczenia, ale był zbyt podniecony, żeby się tym przej­mować. Udając zainteresowanie wystawionymi w witrynie butami sportowymi, obserwował odbijające się w szybie wejście do restau­racji.

O siódmej jego cierpliwość została wynagrodzona. Eliot - z uwie­szonymi u jego boków Kastorem i Polluksem - schodził po schodach. Po chwili byli już w restauracji. Saul odczekał minutę i ruszył za nimi.

Goście w restauracji zareagowali od razu - odłożyli sztućce i z trudem przełykając kęsy przenosili spojrzenia z Saula na Eliota i z powrotem. Napięcie stało się niemal namacalne. Kilku pensjonariu­szy poprosiło o rachunki. Ci, którzy właśnie weszli, po jednym spoj­rzeniu wycofywali się do holu. W sali zapadła nerwowa cisza.

Siedzący twarzą do wejścia Eliot z uwagą przeglądał menu, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo do Kastora i Polluksa. Przez cały czas starannie omijał wzrokiem Saula.

- Chciałbym tamten stolik - powiedział do kierownika sali Saul.

- Czy mógłbym zasugerować panu ten w rogu sali?

- Nie, ten obok starszego pana bardziej mi odpowiada.

Nie dając kierownikowi chwili na odpowiedź, Saul przeszedł przez salę i usiadł w odległości dwóch metrów od Eliota, który starał się to ignorować. Goście zaczęli wstawać i wychodzić. Otoczony pu­stymi stolikami, Saul nie odrywał wzroku od przybranego ojca:

Eliot wypił nieco wody.

Saul zrobił to samo.

Eliot ułamał kawałek czosnkowego chleba.

Saul zrobił to samo.

Równocześnie zaczęli żuć.

Eliot wytarł usta serwetką.

Saul naśladował go bezustannie, wpatrując mu się w oczy. Spra­wiało mu przyjemność, że wykorzystuje przeciwko ojcu stary trik Chrisa. Chris opowiadał mu kiedyś o klasztorze: “Niektórzy z nas chcieli ze wszelką cenę zostać. Jednak kilku pragnęło się stamtąd wyrwać. Nie mieli jednak odwagi powiedzieć o tym przeorowi. Mogli tylko sprawiać kłopot swoją osobą. Najlepszym sposobem było mał­powanie innego zakonnika podczas posiłku. Wystarczyło usiąść na­przeciwko niego i powtarzać każdy jego ruch. Nie ma przed tym obrony. Twój przeciwnik sam łapie się w pułapkę powtórzeń. Ty naśladujesz jego ruchy, ale i on twoje. Nie może wyrwać się ze schematu. Doprowadza go to do szału. W końcu zaczyna się skarżyć. Paradoksalne jest to, że przeor nie jest w stanie ustalić, czy obwinio­ny istotnie sprawia kłopoty, czy też skarżący się ma przywidzenia”.

Saul naśladował każdy ruch Eliota.

Dłoń przyłożona do policzka. Masowanie brwi.

Pełne zdenerwowania westchnienie.

Zajęło to dziesięć minut. Nagle Eliot rzucił serwetkę i wyszedł z restauracji wraz z Kastorem i Polluksem.

- Jedzenie było nieświeże? - zapytał Saul w opustoszałej restau­racji.

XXI.

Saul zszedł na dół do holu. Ze zdziwieniem przyjął wiadomość, że czeka na niego gość. W pensjonacie dopuszczano takie wizyty, oczy­wiście - o ile gość miał dokumenty w porządku i zgodził się poddać rewizji. Nie miał jednak pojęcia, kto to mógł być. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to zemsta ze strony Eliota.

Kiedy zobaczył, kim jest gość, poczuł, że braknie mu tchu.

- Ery­ka? Jakim cudem...?

Miała na sobie skórzane spodnie i kurtkę. Uśmiechnęła się, prze­szła przez hol i objęła go.

- Bogu dzięki, żyjesz.

Poczuł jej ramiona na szyi. Z trudem uspokoił oddech. Czas się zatrzymał.

- Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś - Zdezorientowany, roztrzęsiony, odsunął się na wyciągnięcie ramion. - Orlik... Jak...?

- Nie żyje - powiedziała i obrzuciła Saula niespokojnym spojrze­niem. - Zanim go zabili, pomógł mi uciec. Powiedział, gdzie się wybrałeś. Wytłumaczę ci to później. - Przyjrzała się jego twarzy. - Co ci się stało?

- Te zadrapania? - Ostrożnie dotknął policzków i rozejrzawszy się po holu, powtórzył jej słowa: - Wytłumaczę ci później. - Uśmiech­nął się na myśl o tym, co jej powie i swoich wyczynach.

Eryka jednak potrząsnęła głową. Zmarszczka niepokoju nie zniknęła z jej czoła.

- Nie chodzi o te skaleczenia.

- W takim razie o co?

- O twoje oczy. Nie wiem, jak to opisać... Są takie...

- Dalej. Wyduś z siebie.

- Stare.

Wzdrygnął się niczym ktoś porażony prądem. Zmieszany tym, co usłyszał, poczuł nagłą potrzebę zmiany tematu.

- Chodź. - Starał się wyglądać nonszalancko. - Oprowadzę cię po terenie.

Słońce ostro przypiekało. Skronie mu pulsowały, kiedy szli obok fontann ścieżką wykładaną białym kamieniem. Na horyzoncie ryso­wały się szczyty gór.

Nie mógł jednak zapomnieć o tym, co powiedziała.

- Ostatnio nie sypiam dobrze.

Nagle spojrzała mu w twarz. Była zmartwiona.

- Twoje policzki. Są...

- Co z nimi?

- Są wynędzniałe. Spójrz na siebie. Schudłeś. Jesteś blady. Do­brze się czujesz?

- Ja prawie...

- Tak?

- Pokonałem go. Prawie wygrałem. - Jego czarne oczy zabłysły.

Przerażona, nie odrywała od niego wzroku.

- Jutro jest przesłuchanie przed komisją - powiedział. - Tam zapadnie decyzja, czy powinniśmy zostać wyrzuceni z ośrodka. Jak tylko stąd wyjedzie...

- To wszystko nie jest warte tego, co się z tobą stało - przerwała mu. - Zmieniłeś się. Na miłość boską, wyjedź stąd. Mam samochód. Możemy...

- Nie wtedy, kiedy zbliżam się już do końca.

- To nigdy się nie skończy. Posłuchaj mnie. Pamiętam, że kazałam ci się zemścić. Ale myliłam się.

- Nie myliłaś się, skoro to smakuje tak słodko.

- Ale ty przegrasz.

- Nie przegram, jeśli przeżyję.

- To się nie liczy. Nie podchodzisz do tego profesjonalnie. To już sprawa osobista. Nie jesteś na to przygotowany psychicznie. Bę­dziesz cierpiał przez resztę życia.

- Za to, że pomściłem swojego brata?

- Za to, że zabijesz swojego ojca. Zaangażowałeś się zbyt mocno.

- Na to właśnie on liczy. Ale to ja wygrywam w tej grze - rzucił ostro.

Eryka zrozumiała nagle, że musi się stąd wydostać. To miejsce przypominało cmentarz. Wszystko tu było nie w porządku. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie odczuwała.

Jej jedyną nadzieją było skusić Saula, by z nią wyjechał. Plano­wała zostać na noc, ale zdała sobie sprawę, że ma tylko to popołud­nie.

Opowiedzieli sobie, co się im przydarzyło od czasu ostatniego spotkania. Wrócili do domu, poszli do pokoju Saula i powoli zdjęli ubrania. Nie miała ochoty na seks. Chciała go skusić i... zbawić jego duszę.

Nawet kiedy spoczywali nadzy w objęciach, Saul drżał z niepoko­ju. Wiedział, że to niemożliwe, ale wydawało mu się, że tuż obok leży Chris, oskarżając go martwymi oczyma.

Poczuł wyrzuty sumienia. Nie powinienem tu być. Muszę ścigać Eliota.

Samotność napierała ze wszystkich stron. Kiedy połączył się z Eryką, nagle uświadomił sobie, że w łóżku nie leży ich dwoje, lecz troje. Oprócz niego i Eryki był z nimi Chris.

- Kocham cię! - krzyknął. - Boże!

Eryka wiedziała, że stało się coś strasznego. Wiedziała też, że straciła Saula.

XXII.

- Nie zostaniesz nawet na obiad?

Z odrazą spojrzała na pensjonat.

- Muszę jechać.

- Miałem nadzieję, że mi...

- Pomożesz? Nie, to nie jest w porządku. To całe miejsce przypo­mina... Jedź ze mną.

Pokręcił głową.

- Jeszcze nie skończyłem.

- To nie ma znaczenia, czy go zabijesz. Nie rozumiesz? On już wygrał. Zniszczył cię. - Łzy spływały jej po policzkach. Pocałowała go. - Już raz straciłam cię dziesięć lat temu. Teraz tracę cię po raz drugi... - Smutno pokiwała głową. - Będzie mi ciebie brakować.

- Za tydzień dostanę to, czego chcę. Przyjadę do ciebie.

- Nie.

- Nie chcesz, żebym do ciebie przyjechał?

- Chcę, ale ty nie przyjedziesz.

- Nie rozumiem.

- Wiem o tym. - Pocałowała go jeszcze raz. - W tym cały kłopot. - Wsiadła do samochodu i potarła oczy, żeby się nie rozpłakać. - Gdybym się myliła, w ambasadzie powiedzą ci, gdzie mnie znaleźć.

- Znam takie jedno miejsce w Grecji - powiedział. - Morze jest tam niebieskie...

- Jasne - mruknęła gniewnie. - Fale leniwie toczą się w stronę plaży, można pływać... Czyja tego nie chcę? Wiesz co? - Podniosła do góry drżący podbródek - Chcę zrezygnować ze służby. Do widzenia, kochany. Uważaj na siebie. - Włączyła silnik i odjechała alejką.

XXIII.

Niespokojnym wzrokiem odprowadzał jej samochód, aż do chwili, kiedy zniknął między drzewami, i skierował się w stronę przecinają­cej dolinę drogi. Czuł się pusty w środku. Jego umysł nie pracował jak przedtem - do zamkniętego, perfekcyjnie działającego systemu wdarł się jakiś obcy wpływ. Co się ze mną dzieje? - pomyślał.

Zdezorientowany odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach do domu. Nagle zrozumiał, co chciała mu powiedzieć. Zostałem. Dopóki nie zabiję ojca, nigdy do niej nie pojadę.

Ale wtedy będzie już za późno. Dała mi siebie, a ja wybrałem ojca.

Czy po czymś takim zostało jej inne wyjście?

Znów pojawiło się przeczucie związane z pensjonatem; nagle pomyślał, czy przypadkiem sam nie skazał się na potępienie. Już miał zbiec ze stopni i dopaść samochodu, żeby...

Co? Gonić ją? Powiedzieć jej, że z nią jedzie?

Przypomniał sobie o Eliocie. Stał niczym sparaliżowany na scho­dach i jeszcze raz spojrzał w alejkę ginącą między drzewami. Nara­stało w nim pełne wściekłości napięcie. Skłaniał się raz ku jednemu, raz ku drugiemu rozwiązaniu. Co robić? Kogo wybrać? Wydawało mu się, że stoi przed nim Chris i patrzy nań oskarżające smutnymi oczami.

Paraliż ustąpił.

XXIV.

Don nerwowo przemierzał swój gabinet, wskazując gniewnie na basen za oknem. Mimo że dzień był upalny, w basenie nikt się nie kąpał.

- Po tych wszystkich numerach, które wycięliście, goście są tak zdenerwowani, że boją się wyjść z pokoju. W restauracji też nie ma nikogo. Tereny reakcyjne...? Do diabła, mógłbym wysłać tam tańczące nagie dziewczyny, a i tak nikt tam nie przyjdzie, żeby na nie popatrzeć. Pogłoski o waszych... nieporozumieniach, jeżeli można się tak wyrazić, obiegły cały ośrodek. Ludzie z pieniędzmi, którzy mieli się tu wybrać po przejściu na emeryturę, przestrzegają siebie nawzajem przed przyjazdem tutaj. Wybierają Hong Kong lub Szwaj­carię. Mówi się o kłopotach, czyli o was.

Eliot, Kastor, Polluks i Saul. Siedzieli podzieleni na dwie grupy, pod czujnym spojrzeniem strażników.

- Tak wygląda sytuacja - ciąg­nął Don. - Regulamin zmusza ośrodek do udzielenia gościny agento­wi, który jest w potrzebie, zakładając, że ten uiści niezbędne opłaty. Jednak regulamin nie zmusza bynajmniej dyrektora, by znosił wy­bryki niespokojnych gości. Skontaktowałem się z moimi przełożony­mi i wytłumaczyłem im, w czym rzecz. Rozmawiałem też z członkami rady nadzorczej. Poprosiłem o posłuchanie, na którym przekazano mi decyzję. Regulamin układu Abelarda mówi, że jeżeli dyrektor ma uzasadniony powód - na Boga! Ja mam taki powód - może kazać gościom spakować manatki. - Don wskazał na drzwi. - I wynosić się.

Eliot wyprostował się, zdenerwowany.

- I ten człowiek będzie mógł mnie zabić, jak tylko stąd wyjdę?

- Czy powiedziałem, że pozwolę mu na to? Nie jesteśmy bestiami. Rada nadzorcza przedstawiła kompromisowe rozwiązanie. Zapłaci­łeś za usługi, których nie wyświadczono - proszę, oto czek wyrównu­jący poniesione przez ciebie koszty. Myślę, że to sprawiedliwe roz­wiązanie. Poświęciłeś swoje życie naszej profesji. Należy ci się szan­sa. Dajemy ci więc dwadzieścia cztery godziny. Dla człowieka z twoim doświadczeniem to mnóstwo czasu. Mając takie kontakty, możesz zniknąć na zawsze. Wyśpij się porządnie. Odpocznij. Jutro rano - powiedzmy o ósmej - wyjeżdżasz. A w dzień później Grisman. Może potem pozostali goście będą mogli znów spać spokojnie.

Eliot obrócił się w swoim krześle i gniewnie spojrzał na Saula.

Grisman uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

XXV.

Słońce chyliło się bezlitośnie w stronę gór, błyszcząc czerwonymi refleksami w oknach pokoju Eliota.

- To nie ma znaczenia - wychrypiał do słuchawki starszy pan. - Nie obchodzi mnie, ilu do tego trzeba ludzi ani ile to kosztuje. Jutro dolina ma być otoczona. On ma zginąć zaraz po tym, jak opuści pensjonat. Słuchasz mnie? Nie chodzi mi o ten zespół, który miał go powstrzymać od wejścia tutaj. Co się z tobą dzieje? Mam już dosyć partaczy. Powiedziałem, że to mają być najlepsi. - Od ściskania słuchawki z całych sił bolały go palce. - Chcesz przez to powiedzieć, że nie ma nikogo lepszego od Grismana? Ja jestem. Rób, co ci mówię. - Eliot z trzaskiem odłożył słuchawkę i odwrócił się do Kastora. Polluks był na korytarzu, razem ze strażnikami przysłanymi przez Dona do pilnowania pokoju. - Potwierdziłeś rezerwację?

Kastor skinął głową.

- Air Canada z Vancouver do Australii. Jutro o siódmej rano.

- To powinno dać nam mnóstwo czasu.

Kastor wzruszył ramionami.

- Może tak, może nie. Romulus wie, że nigdy nie zdoła cię znaleźć, jeżeli pozostanie w tyle za nami o dwadzieścia cztery godziny. Prawdopodobnie będzie się starał wy­rwać stąd, zanim minie ustalony termin.

- Bez wątpienia. Na to liczę. Będzie chciał mnie ścigać najszyb­ciej jak to możliwe... i w tym właśnie mam przewagę.

Kastor zmarszczył brwi.

- Nie widzę jej.

- To, co powiedziałem temu idiocie przez telefon, jest prawdą. Romulus jest najlepszy. Tylko ja jestem lepszy od niego! I wy dwaj. Nadzorowałem jego szkolenie. Potrafię go przechytrzyć. Błędem, który popełniłem na początku, było oddelegowanie do tego zadania innych.

- Ale kazałeś otoczyć dolinę.

Eliot skinął głową.

- Romulus spodziewa się tego po mnie. Jeżeli nic nie będę robił, zacznie coś podejrzewać. Oczywiście, jeżeli im się poszczęści, mogą zabić Saula. - W zadumie zacisnął usta. - Choć wątpię w to. Las jest jego domem. Jeżeli będzie chciał wyjść stąd, tak jak przyszedł, nawet tysiąc ludzi nie obstawi wszystkich przełęczy doliny.

Kastor uśmiechnął się z zadowoleniem. - W takim razie nic nam nie grozi. Przechodzenie przez góry zabiera dużo czasu. I tak pozo­stanie daleko za nami. Nie dogoni nas.

- Dlatego też wybierze inną drogę.

Uśmiech zniknął z twarzy Kastora. Na czoło powróciła zmarsz­czka.

- Jaką? W jaki sposób go zatrzymamy?

- Postaw się na jego miejscu. Nie trzeba dużo wyobraźni, żeby przewidzieć, co zrobi. Logicznie rzecz biorąc, pozostaje mu tylko jedno wyjście.

- Może to logiczne dla ciebie, ale...

Eliot wytłumaczył mu i Kastor znów skinął z wrażenia głową.

XXVI.

Ponad horyzontem wystawała tylko jedna czwarta tarczy słonecz­nej. Cienie w dolinie wydłużyły się; najpierw przybrały purpurową barwę, potem szarą, a wreszcie stały się czarne.

Saul nie zwracał na nie uwagi. Zaciągnął zasłony w swoim pokoju i usiadł po turecku na podłodze. Oczyszczał swój umysł, przygotowu­jąc się do działania. Wiedział, że drzwi na korytarz są strzeżone przez wartowników, którzy mieli uniemożliwić mu jakiekolwiek działanie przeciwko Eliotowi do chwili, kiedy ten opuści pensjonat. Przypusz­czał, że Eliot i jego eskorta są pod taką samą obserwacją.

To nie miało znaczenia. Wbrew chęciom nie mógł ryzykować zabicia Eliota na terenie ośrodka. Jego nadrzędnym celem było pomszczenie brata, ale równocześnie przetrwanie, by móc cieszyć się faktem, że spłacił honorowy dług wobec Chrisa.

Brat. To słowo znów obudziło gniew. Skoncentrował się, by stłu­mić to uczucie. Teraz, kiedy cel był tak blisko, musi się pozbyć wszelkich rozpraszających emocji. Musi osiągnąć czystość samuraja; musi udowodnić sobie, że naprawdę jest zawodowcem - tak jak tego kiedyś chciał Eliot.

Powtarzał bez końca mantry, osiągając podczas medytacji spokój duszy i jasność umysłu, konsolidując myśli, instynkty i wiedzę.

Znów i znów. Czuł, jak duch brata zlewa się z jego jaźnią.

Chris. Chris.

Chris. Chris.

Chris.

XXVII.

Poranek był posępny. Chmury wisiały nisko, a wilgotne i zimne powietrze zapowiadało deszcz. Granatowy mikrobus chevrolet - żad­nych chromów, żadnych ozdobnych pasów po bokach; nic, co mogłoby zwrócić czyjąś uwagę - czekał na żwirowym podjeździe przed domem.

Obsługa hotelowa pakowała właśnie od tyłu walizki i torby na garnitury. Po chwili zatrzasnęli klapę i odsunęli się na bok.

Dokładnie o ósmej otworzyły się drzwi pensjonatu. Na ganek wyszli Eliot, Kastor i Polluks, otoczeni przez strażników. Tuż za nimi szedł Don.

Eliot był w swoim zwykłym stroju: czarny garnitur z kamizelką i filcowy kapelusz. Na widok samochodu zatrzymał się, spojrzał w prawo i obrzucił ponurym spojrzeniem Saula, który w otoczeniu strażników stał na końcu ganku.

Mgła zaczęła opadać. Staruszek prychnął pogardliwie. Pełna na­pięcia chwila zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

Nagle Eliot odwrócił się i chwyciwszy za poręcz zaczął schodzić w dół schodami. Kastor otworzył mu tylne drzwi i zamknął je, kiedy tylko starszy pan usiadł na fotelu. Potem wraz z Polluksem zajęli miejsca z przodu. Silnik zapalił od razu.

Chevrolet odjechał od krawężnika, zgrzytając kołami po żwirze alejki. Saul skoncentrował wzrok tak bardzo, że widział już tylko tylne okno wozu, po chwili tylko tył głowy Eliota, kontur jego kape­lusza.

Ale przybrany ojciec nie obejrzał się ani razu. Chevrolet przyśpieszył. Po chwili granatowy prostokąt zniknął w zieleni lasu.

Z bijącym sercem, nastroszony, Saul nie odrywał oczu od drogi.

Podszedł do niego Don.

- Trzeba będzie długo poczekać, co? -zapytał wyniosłym tonem. - Dwadzieścia cztery godziny. Założę się, że kusi cię, by pobiec na parking, ukraść samochód i rzucić się w pościg.

Saul wciąż przyglądał się drodze biegnącej między drzewami.

- Jest jeszcze helikopter na tyłach pensjonatu - ciągnął Don. - Założę się, że aż cię skręca, żeby spróbować nim odlecieć, co? To musi być kuszące.

Saul rzucił mu ponure spojrzenie.

- No, dalej, spróbuj - mówił Don. - Tylko dlatego pozwoliłem ci dzisiejszego ranka opuścić swój pokój. Chciałem, żebyś zobaczył, jak odjeżdża twój stary i... kto wie, może stracisz panowanie nad sobą. Zrób to. Spróbuj go dogonić. Z rozkoszą zobaczę, jak kule rozrywają cię na strzępy za nieposłuszeństwo wobec werdyktu rady nadzorczej.

Saul nie odezwał się. Wyminął dyrektora i spokojnie ruszył do wejścia.

- Nie? - zapytał za jego plecami Don. - Dziś nie mamy ochoty sprawiać kłopotów? Coś takiego. No, to jakaś poważna zmiana. Saul otworzył drzwi. Strażnicy stanęli po obu jego stronach.

- W takim razie, kolego, wracaj do pokoju i nie wychylaj z niego nosa - ostro rzucił Don. - Dwadzieścia cztery godziny. Takie są ustalenia. Jutro możesz go gonić, ile ci się podoba. - Wyprostował się. - Pod warunkiem, że uda ci się go znaleźć.

Saul spojrzał na niego obojętnie i wszedł do środka.

Przemyślał wszystko przez dzisiejszą noc, analizując różne wa­rianty sytuacji...

Po ich rozpatrzeniu pozostało tylko jedno wyjście.

XXVIII.

Don przetarł oczy ze zdumienia. Musi mieć przywidzenia. To niemożliwe! Podczas wchodzenia do środka Grisman zrobił błyska­wiczny ruch łokciami. Trwało to nie dłużej niż mgnienie oka. Stojący z tylu goryle runęli do tyłu, zderzyli się w powietrzu i opadli na deski. Nie zdążyli jeszcze upaść, kiedy drzwi domu zatrzasnęły się za Saulem.

- Co u...? Jezu! - Niezgrabnie gramolili się z desek ganku. Rzucili się do drzwi, miotając przekleństwa. Szarpnęli za klamkę i zaczęli uderzać barkami, próbując je wyważyć. Don zachowywał się w krań­cowo przeciwny sposób. Stał jak wmurowany; przerażony. Nie mógł w to uwierzyć. To nie było możliwe. Podczas strofowania Saula czuł się tak pewny siebie. Założyłby się o swoją odprawę emerytalną, że ten przeklęty łobuz zostanie wreszcie postawiony do kąta.

Cholera jasna! Nie! To niemożliwe. Grisman właśnie to zrobił. Właśnie wymknął się spod kontroli.

- Parking! - wrzasnął. - Lądowisko helikopterów! Przestańcie walić w te cholerne drzwi, idioci! Musicie go wyprzedzić!

Słowa te Don wykrzyknął już biegnąc po schodach. Jak oszalały rzucił się w lewo i zniknął za rogiem pensjonatu.

XXIX.

To nie było trudne. Kiedy już Saul zdecydował się na jedyną logiczną taktykę, po prostu wyobraził sobie różne warianty scenariu­sza, przewidując najlepszy moment do przeprowadzenia akcji. Za­czął działać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Kto mógł się spodziewać, że narobi kłopotów na otwartym terenie, w obecności Dona i mnóstwa strażników, tuż po odjeździe Eliota? Na pewno nie Don i nie jego obstawa. Ich pewność siebie dawała mu przewagę.

Podczas gdy strażnicy na tyle odzyskali przytomność umysłu, by zacząć wyważać zamknięte na zasuwę drzwi, Saul biegł już przez hol. Nie napotkał nikogo, jedynie kilka osób obsługi na jego widok otwo­rzyło szeroko usta. Po lewej stronie dostrzegł kątem oka, jak rece­pcjonista rzuca się do telefonu. Z tyłu dobiegły przytłumione odgło­sy uderzeń strażników, usiłujących wyważyć drzwi. Pobiegł w stronę korytarza, obok schodów, wyczuwając ruch po prawej stronie: z restauracji wybiegł ochroniarz, dostrzegł Saula; Usłyszawszy krzyki zrozumiał, co się dzieje, i wyciągnął pistolet.

Wypolerowane ściany holu wzmocniły echo wystrzałów. Pociski uderzyły w balustradę schodów, rozrzucając wokół drzazgi. W tym czasie Saul był już bezpieczny w korytarzu. Przyśpieszył, skręcił w stronę drzwi ukrytych na końcu korytarza w niszy za schodami i otworzył je dokładnie w momencie, kiedy po ich drugiej stronie inny strażnik nacisnął klamkę. Najwidoczniej usłyszał strzały i przybiegł zobaczyć, co się dzieje. Nie był jednak przygotowany na cios nasadą dłoni, który trafi go w klatkę piersiową. Jęknął i zaczął osuwać się na ziemię. Saul zdążył mu jeszcze wyrwać z dłoni uzi, odwrócić się błyskawicznie i wystrzelić serię w głąb korytarza. Strażnik na jego krańcu w popłochu rzucił się na ziemię.

Saul nie czekał. Nie było czasu. Przeskoczył przez leżącego, prze­biegł kilka schodków i szarpnął za metalową, wysoką aż do sufitu półkę z ręcznikami, mydłem i papierem toaletowym. Usłyszał, jak przewró­cony mebel z hukiem tarasuje wąskie przejście za jego plecami.

W otwartych drzwiach po prawej pojawiła się zdumiona pokojów­ka. Szybko pojęła, co się dzieje, i przerażona cofnęła się do pokoju. Saul jeszcze raz odwrócił się i posłał ostrzegawczą salwę z uzi w stronę ścigających go ochroniarzy. Natychmiast potem wypadł przez drzwi na zewnątrz budynku.

Pierwszego dnia pobytu w pensjonacie, zgodnie z rutyną - tak jak nakazywał Eliot - zapoznał się z terenem przyszłej areny walki, oswajał się z rozkładem domu. Nie zaskoczył go więc widok krótkich betonowych schodków. Przebiegł po nich, biorąc trzy na raz i sprin­tem ruszył do przodu.

Ponure, szare chmury zdawały się wisieć tuż nad ziemią. Przed nim rozciągała się otwarta przestrzeń; po prawej spowity we mgle parking i lądowisko helikopterów po lewej. Mżawka pokryła mu policzki drobinami wody. Wydawała się lodo­wato zimna w zetknięciu z jego rozgrzaną, spoconą twarzą.

Dokładnie wiedział, gdzie ma biec i co robić.

XXX.

Don nie mógł złapać tchu. Potykając się, biegł szaleńczo na zaple­cze budynku. Nie przestawał wrzeszczeć do biegnących przodem strażników:

- Rozdzielcie się! - sapał. - Do cholery, musicie go wy­przedzić! - Zatrzymał się i z wysiłkiem łapał oddech, ścierając mża­wkę z twarzy. - Połowa na parking! Reszta na lądowisko! - Ochrona obiektu posłusznie zastosowała się do rozkazu.

Oddychając z trudem, zbierając resztki sił, Don ponownie zaczął biec. Właśnie mijał narożnik domu, kiedy nadział się na strażnika z wycelowanym pistoletem.

- Gdzie on jest? - wrzasnął Don.

- Wybiegł tymi drzwiami - ostrzegł go ściszonym głosem ochro­niarz. - Schyl się, zanim cię zastrzeli - dodał, kuląc się za betonowy­mi schodami.

- Nie jest przecież uzbrojony.

- Zabrał Rayowi uzi.

- To Grisman strzelał w środku?! - Donowi przebiegły ciarki po kręgosłupie. Zadrżał. - Myślałem, że to... Jezu! - Runął na trawnik. Mokra trawa przemoczyła mu kraciaste spodnie i bordo wiatrówkę. Zaczął jeszcze bardziej dygotać. - Gdzie, do diabła, on jest?

Przykucnięty strażnik nawet na moment nie przestawał celować z pistoletu, obracając się wokół własnej osi.

Don przezwyciężył paraliżujący go strach i - ku swojemu zdumie­niu - przeturlał się do strażnika, by przykucnąć za schodami tuż przy drzwiach.

- Daj mi swój radiotelefon.

Nie przerywając obserwacji, strażnik wyciągnął krótkofalówkę z kabury przy pasie i podał ją Donowi.

Dyrektor ośrodka włączył nadawanie.

- Tu mówi dyrektor. Par­king, zgłoś się - powiedział łamiącym się głosem. - Zwolnił guzik. Zatrzeszczały zakłócenia.

- Nigdzie go nie widać - odezwał się głos w radiotelefonie. - Wciąż szukamy.

- Lądowisko - warknął Don do mikrofonu.

- To samo - odparł głos. - Otoczyliśmy śmigłowiec kordonem. Byłby szaleńcem, gdyby spróbował sforsować taką ścianę ognia.

Don wzdrygnął się, słysząc za plecami zgrzyt otwieranych drzwi; dołączył do nich jeszcze jeden strażnik.

- Byłem właśnie przy Rayu - powiedział. - Teraz jest z nim lekarz.

Minęło kilka chwil, zanim Don uświadomił sobie, co to oznacza.

- Chcesz powiedzieć, że on żyje?

- Grisman uderzył go w pierś i złamał kilka żeber. Jednak lekarz powiedział, że Ray przeżyje.

- Nie rozumiem. Grisman jest zbyt dobry, żeby popełnić taki błąd. Nie mogę uwierzyć, że spartaczył robotę.

- Chyba, że to nie był błąd.

- Myślisz, że celowo ocalił Ray'owi życie?

- Gdyby chciał go zabić, mógłby to zrobić bez trudu. Musiałby tylko wyprowadzić cios z nieco większą siłą.

- W takim razie dlaczego, do diabła, tego nie zrobił? Co on zamie­rza?

- Kto go wie? - Strażnik wydał z siebie dźwięk, który mógł ucho­dzić za chichot. - Może nie chciał nas wnerwić. Nagle zatrzeszczał radiotelefon:

- Tam! Widzę go!

- Gdzie? - wrzasnął Don, przybliżając usta do mikrofonu. - Na parkingu? Na...?

- Nawet się tu nie zbliżył! Ten durny sukinsyn biegnie za szklar­nią po terenie rekreacyjnym!

- Co?!

- Biegnie przez trawnik do rzeki! Do rzeki!

Don zerwał się na równe nogi. Zachwiał się, jednak odzyskał równowagę i zaczął biec w stronę pokrytej kroplami mżawki szklar­ni. Dwaj strażnicy rzucili się w jego ślady. Zewsząd dołączali pozo­stali.

XXXI.

Saul trzymał w dłoni uzi i biegł w gęstniejącym deszczu. Nogi pracowały niczym tłoki, płuca też się nie oszczędzały. Za plecami słyszał liczne krzyki. Przyśpieszył, gdy zaczęły narastać. Adrenalina dodawała mu sił.

Nagle wydało mu się, że po lewej dostrzegł jakiś cień. Zerknął błyskawicznie w tę stronę, zdając sobie sprawę z tego, że ma przywi­dzenia. Mógłby jednak przysiąc, że zobaczył Chrisa. Biegli teraz obok siebie. W pewnym momencie Chris zaczął go wyprzedzać. Do­tąd ja byłem szybszy, pomyślał Saul. Ogarnęło go podniecenie; pra­wie uśmiechnął się. Byłeś sprytniejszy, ale ja silniejszy. Myślisz, że uda ci się mnie wyprzedzić, co?

No, braciszku, chyba się mylisz.

Z tyłu echem odbił się wystrzał z karabinu. Saul zmusił się do maksymalnego wysiłku. Jeszcze wydłużył krok, doganiając Chrisa. W oddali zagrzechotał uzi. Saul wyprzedził brata. Z trudem zmuszał nogi do jeszcze cięższej pracy.

Krzyki zbliżały się.

Chris zniknął i poprzez mżawkę Saul dostrzegł rzekę. Skręcił w stronę brzegu - w to miejsce, gdzie kłócił się z Eliotem. Przedarł się przez chaszcze porastające zbocze i dobiegł do wystających nad powierzchnię wody kamieni.

Zanurkował.

Lodowate zimno sparaliżowało go. Siła, z jaką rzucił się do rzeki, wepchnęła go głęboko w ciemna toń. Zaczął znosić go prąd. Wykonał kilka ruchów, by odzyskać równowagę, i powoli wracał na powierz­chnię. Jego przepracowane płuca buntowały się, łaknąc powietrza. Jeszcze chwila i wedrze się do nich woda. Kiedy w tyle głowy zaczął narastać gwałtowny szum, wyrwał się wreszcie nad wodę, chciwie łapiąc oddech. Usłyszał strzały i zanurkował ponownie, w ostatnim momencie umykając przed kulami, które zasypały rzekę.

Zaskoczyła go siła prądu. Kiedy rozmawiał z Eliotem, woda wyda­wała się spokojna. Ale tak było tylko w zakolu, z dala od głównego nurtu. Tutaj zdawało mu się, że dłonie jakiegoś olbrzyma ciągną go i szarpią. W rozpaczliwym pragnieniu powietrza wyrwał się jeszcze raz nad powierzchnię i po zaczerpnięciu tchu zanurkował ponownie, zbyt szybko, by słyszeć strzały. Zdołał jedynie dostrzec, jak daleko zniósł go już prąd.

Z ulgą uświadomił sobie, że strażnicy pozostali w tyle. Teraz walczył już tylko z rzeką. Musisz dostać się na drugi brzeg, powtarzał sobie bez końca. Z przerażeniem uświadomił sobie, że zgubił uzi.

Ale żył. Wykonał pierwszy etap swojego planu. Wystawił głowę na powierzchnię i oddychał głęboko. Mocno wyrzucając ręce i nogi, płynął w stronę drzewa częściowo zanurzonego w wodzie, o sto metrów w dół rzeki po jej drugiej stronie.

XXXII.

Don ponuro spoglądał na rzekę, odgarniając z czoła mokre włosy. Czuł, że ogarniają go mdłości. Serce mu biło szaleńczo. Ten pieprzo­ny Grisman, zaklął w duchu. Mało nie wyzionąłem ducha podczas tych wyścigów.

- Ktoś go widzi?

Stojący obok strażnik potrząsnął głową.

- Jeszcze nie zgłosiła się druga grupa.

Don skinął głową. Kiedy tylko przejrzał zamiar Grismana, prze­słał przez krótkofalówkę polecenie innym strażnikom, by zajęli po­zycję w dole rzeki.

- Wcześniej czy później musi wypłynąć, żeby nabrać powietrza. Woda jest za zimna - nie wytrzyma w niej zbyt długo.

Strażnicy nie przerwali obserwacji rzeki.

- Nigdy nie wiadomo - ciągnął Don. Przemoczone spodnie przy­lepiły mu się do ud. - Może poszczęściło się nam i ten sukinsyn leży gdzieś na dnie.

Strażnicy odwrócili się w jego stronę, unosząc z powątpiewaniem brwi.

- Macie rację. Też w to nie wierzę - przyznał.

Zatrzeszczał radiotelefon.

- Właśnie nam umknął - powiedział glos w aparacie.

Don zerwał się z kamienia, na którym siedział.

- Powtórz - rzucił do mikrofonu.

- Zgubiliśmy go. Jakieś czterysta metrów w dół rzeki. Kiedy tu dotarliśmy, właśnie wyszedł na przeciwległy brzeg i zniknął w zaro­ślach.

- Nie słyszałem strzałów.

- Nie było czasu. Mamy przepłynąć na drugą stronę i kontynuo­wać pościg?

Don zauważył, że dwaj strażnicy obok czekają na jego reakcję. Przez chwilę milczał, przyglądając się zaciągniętemu, szaremu nie­bu. - Chwileczkę - powiedział do radiotelefonu i zwrócił się do strażników: - Co wy byście zrobili?

- Nie zabił Raya - przypomniał mu jeden z nich. - Mógł go zabić, ale tego nie zrobił.

- Mówisz więc, żeby go puścić wolno?

- Mówię tylko, że nie zabił Raya.

Don przemyślał to i skinął głową. Nacisnął “Nadawanie” w radio­telefonie.

- Odwołuję akcję. Wracajcie do ośrodka.

- Powtórz - powiedział glos. - Żądam potwierdzenia.

- Zrozumiałem. Potwierdzam.

Don odłożył radiotelefon. Strażnicy wciąż mu się przyglądali.

- Poza tym - powiedział, postanawiając częściowo dopuścić ich do sekretu - mam przeczucie, że starszy pan wezwał grupy uderzenio­we, żeby obstawiły wyjścia z doliny, na wypadek, gdyby Grisman spróbował się stąd wyrwać. Zaraz powinien nadziać się na strzelców wyborowych. Nie chciałbym, żebyście dostali się pod ostrzał.

- Nie mam nic przeciwko temu - powiedział strażnik. - Nie mam też zbytniej ochoty ścigać Grismana na jego terenie. W lesie nikt mu nie dorówna. Tam najłatwiej zastosować taktykę nagłego ataku i odskoku.

- No cóż, to teraz zmartwienie Eliota - powiedział Don. Mimo gniewu poczuł się jednak pokrzepiony odchodzącym w przeszłość kryzysem. - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Przypuszczam, że Grisman zostawił gdzieś samochód, ale te lasy są tak gęste, że minie kilka godzin, zanim dostanie się do niego. Wtedy Eliot będzie już poza granicami kraju. Obojętnie, czy Grisman pozostanie dwadzieścia cztery godziny w domu, czy przez tyle samo czasu będzie błąkał się po puszczy, Eliot tak czy inaczej zachowa przewagę... - Odwrócił się i ruszył na obolałych nogach w stronę pensjonatu. Kroplę deszczu spływały mu po karku. Nagłe ogarnęło go rozbawienie. - To niesamowite - zwrócił się do idącego obok strażnika - czasami zdarza się, że agent usiłuje wedrzeć się do pensjonatu. Ale wyrwać się z niego? Zwłaszcza że wewnątrz nikogo nie zabił. To całkowita nowość.

XXXIII.

Oczywiście pozostały jeszcze formalności. Don musiał skontaktować się ze swoimi zwierzchnikami i wytłumaczyć im, co zaszło. Uwa­żał to za tak istotne, że nawet nie zmienił przemoczonego ubrania. Mówił do słuchawki w swoim gabinecie, w kałuży cieknącej na dywan wody, przyglądając się równocześnie przez okno, jak krople deszczu biją w taflę basenu. Kichnął. Przez cały czas udawało mu się zachować profesjonalny, chłodny ton wypowiedzi, mimo że kilka razy zadrżał mu głos:

- Zgadzam się, proszę pana. Rada oczekuje na dokładny raport. Właśnie go przygotowuję. Chciałbym podkreślić tylko jeden aspekt: oczywiście Grismanowi udało się uciec. Biorę za to winę na siebie, nie powinno do tego dojść. Nie mam wytłumaczenia. Obiecaliśmy jednak starszemu panu jeden dzień przewagi i właściwie wciąż go ma. Żadna ze stron nie została pokrzywdzona.

Na zakończenie rozmowy pełni rezerwy zwierzchnicy Dona kazali mu oczekiwać decyzji Rady. Don zapewnił ich, że do tego czasu w ośrodku zapanuje wzorowy porządek.

Odłożył słuchawkę, mając nadzieję, że nie będzie dalszych konse­kwencji. Łyknął burbona i wrócił do swojego apartamentu, gdzie przez pół godziny moczył się w niemal wrzącej kąpieli. Miał miesza­ne uczucia. Z jednej strony wciąż był wściekły. Grisman sprawił mu tyle kłopotów, że dzisiejszego ranka Don nie mógł się doczekać chwili, kiedy będzie mógł go zwymyślać. W dodatku ucieczka tego sukinsyna sprawiła jeszcze więcej kłopotów. Niech to szlag, chciał­bym go dorwać, zanim wskoczył do rzeki. Zastrzeliłbym sukinsyna własnymi rękoma, pomyślał.

Ale tak, przynajmniej się go pozbył. Kryzys odszedł w zapomnie­nie. Życie w pensjonacie - tak jak to obiecał swoim zwierzchnikom - wróci do swojego normalnego rytmu, o ile w tym cholernym miejscu cokolwiek może być normalne.

Wziąwszy wszystko pod uwagę, Don poczuł ulgę.

Włożył świeżo wyprasowane jaskrawozielone spodnie i niedawno kupioną beżową, kraciastą marynarkę. Wypił jeszcze jedną szklane­czkę burbona - swoją maksymalną dzienną dawkę i przeciągnął się, wreszcie uspokojony. Zszedł do gabinetu, oparł białe buty na blacie biurka i włączył dyktafon, żeby zacząć swój raport. Nagle za jego plecami szklaną taflą wstrząsnął ryk silnika.

Co znowu? - pomyślał z niechęcią.

Serce załomotało mu w panice. Koszmarne przeczucie ścisnęło żołądek. Przez chwilę bał się, że zwymiotuje burbona.

Chwycił za telefon, naciskając równocześnie trzy guziki...

To nie było konieczne. Czyjaś pięść zabębniła w drzwi. Zanim Don zdążył zezwolić na wejście, szef ochrony ośrodka wpadł do gabinetu.

- Ten cholerny Grisman!

- Gadaj.

- Z tym płynięciem przez rzekę i ucieczką do lasu to jedna wielka bzdura!

- Gadaj!

- Nabił nas w butelkę! Wcale nie chciał przedzierać się przez puszczę! Tylko pozorował ucieczkę! Nic więcej! Chciał nas wytrącić z równowagi. Jak tylko rozluźniliśmy warty wokół helikoptera, wró­cił! Ten sukinsyn go porwał!

Cholera jasna - przemknęło przez myśl Donowi. Zastanawiał się, jak na to zareaguje Rada. Czy w ogóle wyjdzie z tego żywy?

XXXIV.

Saul dygotał z zimna w swoim przemoczonym wełnianym ubraniu i równocześnie chciało mu się krzyczeć z radości. Dwaj mężczyźni, którzy pilnowali helikoptera, tak byli rozluźnieni po ucieczce Saula, że nie zauważyli, jak czołga się przez szklarnię, potem ścieżką do biegania obok fontann, wreszcie wzdłuż klombów i ławek, by wysko­czyć jak spod ziemi tuż obok.

Już po raz drugi dzisiejszego dnia pilnował się, by nikogo nie zabić. To było ważne. Gdyby dokonał zabójstwa w obrębie ośrodka, ludzie ze wszystkich wywiadów ścigaliby go bezlitośnie. Prawdopo­dobnie nie dogoniłby Eliota, a już z pewnością nie nacieszyłby się zemstą. Do diabła, nie cofnęliby się przed strzelaniem do niego z rakiet, żeby tylko zagwarantować na przyszłość nietykalność sanktu­arium.

Jak do tej pory jego zbrodnie ograniczały się do poturbowania personelu i porwania śmigłowca. W porównaniu z pogwałceniem praw sanktuarium jego postępek nie był groźniejszy niż bójka lub kradzież samochodu. Ci, co podejmowali decyzje, dostrzegą opano­wanie Saula. Będą wiedzieli, że nie chciał zaatakować systemu, lecz tylko wyrównać rachunki z Eliotem. To osobiste sprawy. I rozumiejąc nieuchronność nadciągającego pojedynku mogą okazać wyrozumia­łość.

Przynajmniej taką miał nadzieję.

Wreszcie fundamentalne zasady, na których zawsze się opierał, nabrały sensu i - co istotniejsze - Saul czuł z radością, że Chris się z nim zgadza. Naprawdę wydawało mu się, że Chris siedzi obok niego i uśmiecha się ponaglająco. Saul odwzajemnił uśmiech. Przez siedem lat nie latał helikopterem, ale Eliot dobrze go wyszkolił, potrze­bował więc jedynie minuty, by zaznajomić się z konsolą. Wzniósł się nad lądowisko, przemknął nad pensjonatem i poszybował ponad czubkami drzew rosnących na obrzeżu ośrodka. Na fotelu obok spo­czywała kurtka w towarzystwie dwóch uzi i kilku pełnych magazyn­ków. To wszystko odebrał strażnikom. Jego serce szybowało w górę wraz ze śmigłowcem. Z logicznego punktu widzenia Eliotowi pozo­stało tylko jedno wyjście. Oczywiście mógł udawać, że wyjeżdża, a w rzeczywistości przyczaić się gdzieś w pobliżu, w nadziei, że Saul go przeoczy. Jednak uwzględniając fakt, że Eliot miał tak znaczne wy­przedzenie, sprytniejszym wyjściem byłaby jazda na złamanie karku do Vancouver i odlot do najbardziej odległego zakątka świata. W takiej sytuacji Saul - musiał to przed samym sobą przyznać - nie nalałby szans na jego odnalezienie. Naturalnie Eliot powinien wynająć ludzi do obserwowania dróg wyjazdowych z ośrodka. Na pewno otrzymali zadanie zabicia Saula, kiedy tylko ten otrzyma pozwolenie na wyjazd. Helikopter - a w mniejszym stopniu samochód - był jedynie praktycznym rozwiązaniem.

W tym właśnie - bardziej niż w czymkolwiek - tkwiła przewaga Saula. Okolica była odludna: zaledwie kilka dróg. Przypomniał so­bie tę, którą wybrał, żeby dotrzeć do ośrodka. Teraz - nic prostszego - wystarczy wrócić tą samą trasą. Musi wybrać jakąkolwiek drogę prowadzącą na południowy zachód w stronę Vancouver. Eliot ma nad nim dwie godziny przewagi, musi jednak pokonywać serpentyny, podczas gdy Saul leci na wprost. W dodatku nie można porównywać prędkości osiąganych przez mikrobus z lotem śmigłowca.

Zostało czterdzieści minut, pomyślał Saul. Wtedy wszystko się rozstrzygnie.

Wyobraził sobie triumfalny okrzyk Chrisa.

XXXV.

Mżawka zgęstniała w deszcz. Saul nie odrywał wzroku od drogi wijącej się meandrami w dole. Podczas startu pogoda nie sprawiała mu kłopotu. Teraz jednak krople dżdżu zaczęły ograniczać widocz­ność i utrudniały pilotaż. Zaczął obawiać się zderzenia z nie zauwa­żoną w porę przeszkodą - drzewem, urwiskiem czy przykrytą przez nisko zwisające chmury wieżą wysokiego napięcia. Musiał też uwa­żać na gwałtownie zmieniającą się rzeźbę terenu.

Jedyną pociechę znajdował w fakcie, że paskudna pogoda znie­chęci turystów do podróżowania. W dole z rzadka pojawiał się jakiś pojazd - w większości były to ciężarówki i samochody kempingowe. Bez trudu zidentyfikował i wyeliminował kilka pojazdów osobo­wych: ford, volkswagen sirocco. Pontiac firebird.

Nigdzie śladu mikrobusu chevrolet.

Przez pierwsze minuty polowania nie poświęcał obserwacji cał­kowitej uwagi. W końcu do tej pory Eliot powinien pokonać już kilka dolin. Wprawdzie nadmiar dokładności nigdy nie zawadzi, ale tak naprawdę Saul nie spodziewał się od razu zobaczyć mikrobusu Eliota.

Minuty jednak zaczęły się sumować. Trzydzieści. Trzydzieści pięć. Czterdzieści. Deszcz padał coraz intensywniej i szybko lecący heli­kopter coraz gorzej reagował na ruchy drążka. Do duszy Saula wkradła się obawa, że pomylił się w obliczeniach. Może Eliot prze­widział jego posunięcia i skierował się w głąb lądu, zamiast w stronę wybrzeża? A może przywarował gdzieś, mając nadzieję, że Saul nie zauważy go, lecąc do Vancouver? Argument i kontrargument. Anali­zowanie możliwych wariantów przypominało błąkanie się w labiryn­cie, z którego nie ma ucieczki.

Oczyścił swój umysł z tego rodzaju rozterek. Nie mógł sobie po­zwolić na wątpienie w słuszność raz obranej drogi. Nie wolno mu tracić cierpliwości. Musi trzymać się planu. Teraz nie ma już innego wyjścia.

Pięć minut później jego determinacja została wynagrodzona. W dole, niezbyt daleko w przodzie, dostrzegł miniaturkę granatowego chevroleta, który właśnie wchodził w kolejny zakręt, zmierzając na południowy zachód.

Pierś Saula wezbrała triumfem.

Natychmiast stłumił wszelkie emocje. Wprawdzie kolor i kształt samochodu był identyczny, jednak zawsze istniała możliwość zbiegu okoliczności.

Opuścił śmigłowiec w dół, żeby przyjrzeć się z mniejszej wysoko­ści. Żadnych chromów, żadnych białych pasów po bokach. To już lepiej, pomyślał. Po kolejnym obniżeniu pułapu dostrzegł kontury trzech pasażerów; dwóch z przodu i jednego z tyłu. Zdziwiło go, że się nie obejrzeli. Musieli przecież słyszeć za plecami ryk silników heli­koptera. Sylwetki wszystkich wyglądały na męskie, a ten z tyłu miał na głowie kapelusz. To już całkiem nieźle. Obniżył lot na tyle nisko, by dostrzec przez lornetkę tablicę rejestracyjną To był ten sam mikrobus.

Z wściekłością zwiększył skok śmigła, zbliżając się do samochodu. Z przodu po prawej pojawiła się półkolista przesieka - wysypany żwirem parking mókł w deszczu. Na obrzeżach postawiono plastiko­we stoły. Żadnego samochodu.

W sytuacji gdy szanse samuraja na śmierć lub życie rozkładają się po połowie, zawsze jest przygotowany na najgorsze. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Wystarczy zebrać się w sobie i zrobić krok na­przód. Tak uczył Saula, lata temu, jego instruktor w dojo - Ishiguro. Teraz Saul zrobił ten krok, podejmując natychmiastową decyzję, choć nie miał zamiaru umierać. Mknął tuż nad drogą. Wzniósł się nieco w lewo i przechylił drążek w prawo, skręcając w stronę mikro­busu.

Wiele rzeczy wydarzyło się na raz. Przez mgnienie oka Saul wi­dział zaniepokojoną twarz Kastora, siedzącego za kierownicą. Jeżeli wciąż będzie jechał drogą przed siebie, to płozy helikoptera musną dach mikrobusu, śmigłowiec straci równowagę i oba pojazdy zmie­nią się w jedną wielką kulę ognia. Eliot z pewnością nie wyszedłby z tego cało, ale Saul nie miał najmniejszego zamiaru umierać razem z nim.

Kastor zareagował tak, jak się tego Spodziewał Saul: gwałtownie skręcił kierownicą, zjeżdżając na parking pomiędzy drzewa i drew­niane ławy.

Saul leciał cały czas równolegle do chevroleta, nie pozwalając Kastorowi się zatrzymać, a wręcz zmuszając go do jazdy w stronę drzew. W ostatniej chwili, kiedy już tylko ułamki sekund dzieliły śmigłowiec od zderzenia ze ścianą lasu, Saul pociągnął na siebie drążek i przemknął tuż nad wierzchołkami drzew. Zamknięty w kabinie ze szkła organicznego, w ogłuszającym ryku wirujących łopat, mógł sobie tylko wyobrazić odgłosy towarzyszące kraksie samochodu. Jednak nawet tego rodzaju doznanie dało mu satysfakcję. Zrobił natychmiastowy zwrot w stronę parkingu i dostrzegł maskę chevroleta zmiażdżoną o leżący pomiędzy dwoma drzewami głaz narzutowy. Pośpiesznie wylądował, pozostawiając łopaty wirnika obracające się na jałowym biegu, złapał dwa uzi wraz z zapasowymi magazynka­mi i wyskoczył na mokry żwir. Strugi deszczu uderzyły go w twarz. Schylił się, by łopaty nie obcięły mu głowy i zaczął ostrzeliwać rozbity samochód - zauważył, że z pękniętej chłodnicy z sykiem wydobywa się para. Serie pocisków uderzyły w karoserię.

Coś było nie w porządku. Okna chevroleta pozostały nietknięte. Ostrzał nawet nie uszkodził drzwiczek.

Saul skrzywił się. Mikrobus był opancerzony, a szyby kuloodpor­ne. Przebiegł po usianym kałużami placu i wystrzelił kolejną serię. Tym razem pociski uderzyły w błotniki i drzwi, nie wyrządzając jednak pojazdowi znaczniejszej szkody.

Wewnątrz nikt się nie poruszył. Szybko, lecz zachowując ostroż­ność, podbiegł do samochodu i zajrzał do środka przez zalane de­szczem szyby. Na złamanej kierownicy leżał Kastor. Z czoła ściekała mu krew. Obok niego Poll...

Manekin. Kukła ubrana w dżinsową marynarkę Polluksa.

Eliot? Na tylnym siedzeniu, przewrócony na bok, spoczywał drugi manekin w czarnym garniturze. Filcowy kapelusz upadł na podłogę. Teraz było jasne, dlaczego nikt się nie odwrócił, kiedy helikopter z rykiem leciał nad samochodem.

Zauważył radiostację zainstalowaną poniżej deski rozdzielczej i błyskawicznie zrozumiał, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie. Bez namysłu rzucił się w stronę drzew. Wystrzelona gdzieś z tyłu kula drasnęła go w ramię. Wyrwana przez kolejny pocisk z pnia sosny drzazga skaleczyła go w brodę.

Nie zatrzymał się za drzewem, by odpowiedzieć ogniem. Nie zastanawiał się, kto do niego strzela i w jaki sposób manekiny znala­zły się w samochodzie; biegł między drzewami, uciekając jak najda­lej od polany, by zyskać chwilę czasu na zebranie myśli.

Radiostacja wyjaśniała wszystko. Do diabła, pomyślał Saul, jak mogłem o tym nie pomyśleć? Jak mogłem być tak głupi? Od chwili, kiedy Eliot opuścił teren ośrodka, musiał bez przerwy utrzymywać łączność z domem wypoczynkowym. Musiał natychmiast dowiedzieć się, że ukradłem śmigłowiec. Jezu, prawdopodobnie nawet na to liczył! Manekiny musiano ukryć w furgonetce jeszcze przed jego odjazdem. Starszy pan przez cały czas miał nade mną przewagę.

A snajper, który strzelał na polanie? To z pewnością Polluks, jadący za Kastorem w innym samochodzie. Gdyby Saul nie zauważył manekinów i radiostacji... gdyby nie pognał bez namysłu między drzewa, bez wątpienia leżałby już martwy. Eliot byłby zwycięzcą.

Nie! Nie pozwolę mu zwyciężyć! Muszę wyrównać rachunki za Chrisa!

Wciąż biegł zygzakiem między drzewami i kiedy upewnił się, że Polluks nie może go widzieć, zmienił kierunek. Muszę się dostać z powrotem na szosę, pomyślał.

Oczywiście Polluks będzie go tropił, kierując broń w stronę szele­szczących krzaków i pękających gałęzi. Dlatego też Saul robił tyle hałasu, ile to tylko możliwe. Miał zamiar odciągnąć Polluksa od szosy. Teraz przyda się jego umiejętność poruszania się bez szmeru. Zamiast biec, będzie się skradał. To zdezorientuje Polluksa i zwię­kszy szansę Saula na powrót do szosy.

Polluks nie liczył się. Tylko Eliot był ważny. Lejący coraz rzęsi­ściej deszcz uświadomił mu jeszcze jedną prawdę. Czy stary człowiek wystawiałby się na tak paskudne warunki atmosferyczne, jeżeli nic go do tego nie zmusza? Plan Eliota polegał na użyciu Kastora jako przynęty; Polluks miał nadjechać i z tyłu zaskoczyć Saula. Jednak Eliot musiał brać pod uwagę ewentualność, że dojdzie do strzelani­ny. Czy czekałby bez żadnej ochrony w drugim samochodzie? Czy ukrywałby się w lesie podczas ulewy? Mało prawdopodobne. Wolał­by ciepłe i suche miejsce.

Dobry Boże, musi być gdzieś przy szosie, nad którą leciałem. Zaszył się gdzieś, prawdopodobnie w domku kempingowym przy jednym z moteli. Nigdy by nie zaryzykował oczekiwania na samolot na lotnisku - o ile w ogóle ma zamiar gdzieś lecieć.

Saul minął jednak po drodze przynajmniej kilka moteli. Poświę­cając nieco czasu, mógłby wrócić i sprawdzić wszystkie. Ale właśnie w tym rzecz. Nie miał czasu. Polluks nie zaprzestanie polowania, a miejscowa policja wkrótce zainteresuje się wypadkiem na parkingu. Muszę się stąd wynieść, doszedł do wniosku.

Po dwudziestu minutach, spocony mimo lejącego lodowatego de­szczu, dotarł do zakrętu szosy o jakieś osiemset metrów od leśnego parkingu. Pomimo ostrożności i ciszy, z jaką się poruszał, ciarki przechodziły mu po plecach - to właśnie tam mogła go trafić w każdej chwili kula Polluksa.

Muszę znaleźć Eliota. Muszę...

Usłyszał nadjeżdżający zza zakrętu samochód. Czekał w ukryciu do chwili, kiedy przekonał się, że to nie wóz policyjny, lecz poobijana furgonetka. Wybiegł spomiędzy drzew i pomachał dłonią kierowcy. Kiedy długowłosy chłopak za kierownicą starał się go ominąć, Saul wymierzył do niego z uzi. Chłopak zbladł, nadepnął na piszczące hamulce i wysiadł na szosę, trzymając ręce w górze.

- Nie strzelaj - poprosił, cofnął się, a potem rzucił do ucieczki.

Saul wsiadł do furgonetki. Ze zgrzytem wrzucił jedynkę. Furgo­netka szarpnęła do przodu. Nabrał prędkości i minął przydrożny parking, gdzie dostrzegł wciąż obracające się łopaty helikoptera.

Drzwi od strony kierowcy w granatowym mikrobusie były otwarte. Kastor... Żył. Trzymając się za brzuch, właśnie wypadł na zewnątrz. Usły­szał przejeżdżającą furgonetkę i podniósł wzrok na szosę. Za kierow­nicą dostrzegł Saula.

Mrugając oczami potrząsnął głową w niedowierzaniu.

Nagle wykrzywił twarz i wyprostował się. Z czołem ociekającym krwią pobiegł, zataczając się, w stronę drzew, bez wątpienia po Polluksa.

Świetnie, pomyślał Saul, oddalając się od parkingu. Naprawdę nie może być lepiej.

Po chwili zobaczył ciemnozielonego forda zaparkowanego na po­boczu - prawdopodobnie tego samochodu użył Polluks. Starając się nie zlekceważyć żadnego szczegółu, Saul zatrzymał się, wysiadł z furgonetki i z uzi w dłoni sprawdził wnętrze forda. Był pusty. W błocie po drugiej stronie samochodu nie zauważył śladów, które by świadczyły o tym, że Eliot uciekł szukając schronienia w lesie.

Skinął głową, jeszcze bardziej przekonany, że jego podejrzenia są uzasadnione.

Odwrócił się i poprzez strugi deszczu zauważył biegnącego w jego stronę Polluksa. Tuż za nim utykał Kastor. Na widok Saula Polluks zatrzymał się i wyciągnął przed siebie pistolet. Saul pośpiesznie wskoczył do furgonetki. Pocisk trafił w tylne drzwi. Saul zjechał z pobocza, czując wzbierające podniecenie. Teraz to już naprawdę nie potrwa długo.

Po wyminięciu dwóch zakrętów, kiedy zyskał pewność, że pogoń go nie widzi, skręcił w lewo na żwirową alejkę i zaraz potem jeszcze raz w lewo, wprowadzając samochód w gęsty zagajnik. Wyskoczył z furgonetki i, kuląc się w deszczu, podkradł do drogi. Czekał i obser­wował, ukryty w gęstych krzakach.

Minęła minuta. Poczuł przypływ satysfakcji widząc, że jego ocze­kiwania się spełniły. Podstęp się udał.

Drogą przemknął zielony samochód. Prowadził go Polluks, rozglą­dając się gorączkowo na wszystkie strony. Obok siedział Kastor; on też wytężał wzrok w poszukiwaniu furgonetki.

Saul zdawał sobie sprawę, że bez trudu może ich zastrzelić, kiedy będą go mijali. Zakładał, że samochód nie jest - w przeciwieństwie do chevroleta - opancerzony. Ale co zyskałby w ten sposób? Nie oni byli jego celem. Liczył się tylko Eliot, i Saul miał nadzieję, że Kastor i Polluks śpieszą właśnie swojemu ojcu na ratunek.

Zaprowadzą mnie do niego.

To już niedługo, pomyślał biegnąc do furgonetki. Zbliża się roz­strzygnięcie.

Czuł to bardzo wyraźnie. Naprawdę to już niedługo.

XXXVI.

Nie powinni się zorientować, że są śledzeni; musiał trzymać się z tyłu. Na ich miejscu co jakiś czas zerkałby we wsteczne lusterko, z czystego przyzwyczajenia - tak jak teraz właśnie, kiedy sprawdził czy przypadkiem nie jedzie za nim policyjny wóz. Tego rodzaju taktyka miała też złe strony: jeżeli nie pozwoli Kastorowi i Polluksowi zauważyć się, sam też nie będzie mógł ich obserwować. Wynikało z tego, że musi zatrzymywać furgonetkę w pobliżu każdego motelu i z ukrycia szukać ich samochodu. Było to nudne i frustrujące zajęcie. Po sprawdzeniu czwartego motelu zaczął podejrzewać, że przeoczył forda. Policja znalazła już z pewnością rozbity mikrobus, a długo­włosy chłopak powiedział im o porwaniu furgonetki. A strażnicy z pensjonatu? Na pewno też go ścigają. Jedyną pociechę znalazł w tym, że ośrodek nie dysponował drugim helikopterem - mogą gonić go tylko samochodami. Kiedyś jednak tutaj dotrą.

Walczyło w nim pragnienie uwolnienia się z tego koszmaru z pragnieniem ukarania Eliota. Jakiś wewnętrzny posępny głos ostrzegał go: zaniechaj polowania. Nie uda ci się znaleźć go przed przybyciem strażników i policji. Próbowałeś, ale okoliczności zwró­ciły się przeciwko tobie. Nadarzy się jeszcze inna okazja.

Nie, pomyślał. Jeżeli teraz pozwolę mu uciec, Eliot ukryje się w tak odległej i głębokiej dziurze, że nigdy go już nie znajdę. Nie pozostawi po sobie śladów. Rozstrzygnę to teraz. Nie nadarzą się inne okazje.

Trzydzieści minut później w kolejnym, siódmym już motelu na podjeździe pomiędzy dwoma rzędami domków kempingowych do­strzegł ciemnozielonego forda.

Na frontonie pawilonu recepcyjnego świecił lśniący w kroplach spadającego deszczu neon: “Rocky Mountain Inn”. Ford stał zapar­kowany tyłem do domku. Klapa bagażnika była otwarta.

Saul ukrył furgonetkę przy szosie i wspiął się na zalesioną skarpę, skąd miał widok na domek i stojący obok samochód. Drzwi otworzyły się powoli z cichym skrzypieniem. Polluks wychylił się, pośpiesznie, rozejrzał i włożył do bagażnika walizkę. Zatrzasnął klapę i wrócił do środka.

Saul zmrużył oczy. Wszystko idzie zgodnie z planem. Zacisnął zęby. Przyjechałem w ostatniej chwili, pomyślał. Właśnie mają zamiar stąd się wynosić.

Przeprowadził w pośpiechu kalkulację. Z tej odległości seria z uzi nie będzie wystarczająco precyzyjna. Jeżeli jednak schowa się za domkiem na wprost forda, otworzy ogień, kiedy tylko Eliot wyjdzie do samochodu.

Powinien dostać się tam bez zwłoki. Znalazł osłoniętą kotlinkę, która opuszczała się w stronę motelu. Zsunął się pośród stosów opadłych liści i schował za środkowym domkiem na wprost forda.

Deszcz znów zaczął padać gęściej. Ochłodziło się. Czekał w ukry­ciu, nasłuchując dźwięku startującego silnika forda. Ogarnęły go wątpliwości.

Wszystko przebiega zbyt łatwo, pomyślał. Wygląda to na pułapkę. Eliot nie dopuściłby, żeby jego eskorta zaparkowała samochód tuż przed wejściem do jego domku kempin­gowego.

Czują, że jestem w pobliżu. Wykorzystali samochód jako przynętę. Wciąż był jednak przekonany, że Eliot jest w którymś z domków.

Tylko w którym?

Przypomniał sobie widok ze wzgórka na stojące w szeregu bunga­lowy. Było ich dwadzieścia, po dziesięć w każdym rzędzie. Padający deszcz najwyraźniej nie zachęcał turystów do spaceru. Potwierdzał to widok czternastu samochodów stojących przed szeregowcami. Dwa puste podjazdy sąsiadowały z tym, na którym stał ford. Również przed recepcją nie zaparkowano żadnego samochodu. Wolny był także podjazd od strony Saula, lecz wysunięty daleko w prawo, tuż przy lesie. W grę wchodziły jeszcze dwa miejsca po tej samej stronie.

Ze ściśniętym sercem Saul przypomniał sobie grę, w którą bawił się z Chrisem w sierocińcu. Nauczył ich jej Eliot, nazywając grę zabawą w muszelki.

- Podczas jarmarków oszuści nabierają na to naiwniaków - mówił. Gra się w następujący sposób: są trzy puste muszelki. Ustawcie je w rzędzie. Pod jedną z nich włóżcie groszek. Potem - najszybciej jak potraficie - zamieńcie muszelki miejscami - mówił, jednocześnie to demonstrując. Teraz pokażcie, pod którą ukryłem groszek? - Żaden z nich nie potrafił prawidłowo odpowie­dzieć. - W ten sposób udowodniłem wam, że ręka jest szybsza niż oko. Chcę doprowadzić do tego, żeby wasze oczy były szybsze. Będziemy ćwiczyli tak długo, aż będziecie potrafili wskazać właściwą muszel­kę. Wtedy wasze oczy będą szybsze niż ręce.

Zabawa w muszelki. To wspomnienie pobudziło wściekłość. Teraz zamiast trzech muszelek miał do czynienia z sześcioma. W którym domku jest Eliot?

Musiał zawęzić możliwości wyboru. Czy Eliot wybrałby bungalow tuż przy recepcji czy przy drodze? Mało prawdopodobne. Wolałby ukryć się w miejscu, gdzie byłby najlepiej chroniony - czyli w środ­ku. Nie było to jednak takie pewne. A co z domkiem po drugiej stronie, tuż przy lesie?

Pokręcił głową. Zbyt daleko od drogi, na wypadek ewakuacji.

Jednak odosobnienie bungalowu ma w razie walki swoje dobre strony; mało kto usłyszy hałas.

Znów był w rozterce.

Może domki po obu stronach tego, przed którym zaparkowano forda? Wydawały się idealne dla Eliota. I dlatego Saul bez namysłu wyeliminował je.

A jeżeli Eliot chciał się zamaskować przed takim właśnie oczywi­stym wyborem? Obfitość możliwości wprawiała Saula w zakłopota­nie.

Pat. Eliot nie pokaże się, dopóki nie będzie się czuł bezpiecznie. Z kolei Saul nie wykona ruchu, dopóki się nie upewni, że nie wpad­nie w pułapkę. Eliot wiedział jednak - podobnie jak Saul - że policja przyjedzie na miejsce wypadku i zacznie poszukiwania skradzionej furgonetki. Wkrótce więc pojawią się tu gliny.

No i strażnicy z pensjonatu.

Coś musi się wydarzyć, żeby przerwać patową sytuację.

Ktoś musi wykonać pierwszy ruch.

Podjął decyzję. Nie była ona efektem przemyśleń, ale w głębi duszy czuł, że jest słuszna. - Gdzie ukryłby się na miejscu Eliota? Z dala od Polluksa. Chciałbym wiedzieć, co się stanie. W bezpiecznej też odległości od forda. Wybrałbym właśnie ten domek.

Odrzuciwszy pozostałe możliwości - przynajmniej w teorii - podkradł się w strugach deszczu do pustego w założeniu bungalowu po lewej stronie.

- A więc zgadłeś - odezwał się starczy głos.

Zaskoczony Saul odwrócił się błyskawicznie, mierząc w prześwit pomiędzy domkami.

Zaszokowany spoglądał na Eliota. Starszy pan schował się za nie zamieszkanym domkiem. Był poza zasięgiem wzroku. Teraz jednak się pokazał. Miał przemoknięte ubranie.

Saul nie widział go jeszcze tak zmęczonego i skurczonego. Stary człowiek wzruszył ramionami i zapytał:

- No, na co czekasz? Strzelaj.

Z całego serca chciał to zrobić i ku swojemu zdziwieniu - bez względu ha trawiącą go nienawiść - nie mógł zmusić się do pociąg­nięcia za spust.

- O co chodzi? - zapytał przybrany ojciec. - Chyba do tego zmie­rzałeś, prawda? Gratulacje. Wygrałeś.

Saul chciał krzyknąć, ale coś ściskało go w gardle. Nie mógł zaczerpnąć tchu.

- Wydedukowałeś, gdzie jestem - powiedział ojciec. - Do diabła, dobrze cię wyszkoliłem. Zawsze powtarzałem: postaw się w położe­niu wroga, którego ścigasz. Domyśliłeś się, że to będzie domek kem­pingowy po tej stronie.

Deszcz padał tak mocno, że Saul nie był pewny, czy policzki ma mokre od spadających kropli, czy od łez.

- Ty sukinsynu.

- Nie jestem większym sukinsynem niż ty. No, dawaj - powiedział Eliot. - Już przyznałem, że mnie pobiłeś. Pociągnij za spust.

- Dlaczego? - wymamrotał chrapliwie Saul.

- Czy to nie oczywiste? Jestem stary. I zmęczony.

- Wciąż masz jeszcze szansę.

- Na co? Na śmierć? Lub widok kolejnego mojego dziecka, które umiera? Robi mi się już od tego niedobrze. Ściga mnie zbyt wiele duchów. Furii. Tam na brzegu rzeki, kiedy podszedłeś do mnie, gdy łowiłem ryby, próbowałem ci wytłumaczyć, dlaczego zrobiłem te wszystkie rzeczy, o które mnie obwiniałeś.

- Nie mogę ci wybaczyć, że zabiłeś Chrisa.

- Nie powinienem z tobą rozmawiać. Zastrzel mnie... - Deszcz przykleił siwe włosy Eliota do czoła. - Dlaczego się wahasz? Tak nie postępuje zawodowiec. - Doszczętnie przemoczony czarny garnitur zwisał mu żałośnie z ramion. -Twój ojciec każe ci to zrobić.

- Nie. - Saul potrząsnął głową. - Jeżeli chcesz, to się nie liczy.

- Zgoda. Rozumiem. Zemsta nie smakuje, jeżeli człowiek, którego nienawidzisz, nie stawia oporu. Doskonale. W takim razie chcąc nie chcąc podjąłeś decyzję.

Nie odrywali od siebie wzroku.

- Nie proponuję ci pojednania - powiedział Eliot. - Ale zastana­wiam się nad rozejmem. Jestem twoim ojcem. Bez względu na to jak bardzo mnie nienawidzisz, wciąż łączą nas jakieś więzy. Ze względu na pamięć o dawnych czasach kiedy mnie kochałeś, pozwól mi prze­żyć kilka ostatnich lat w spokoju.

W tym momencie Saul ogarnięty pokusą omal go nie zastrzelił.

Uświadomił sobie jednak, że rozmawia z Eliotem wystarczająco długo, żeby Kastor i Polluks mogli go zabić bez trudności. Eliot naprawdę się poddał.

Nie, nie teraz, nie tu, pomyślał. Nie mógł strzelić. Nie stojąc twarzą w twarz z ojcem - kiedy ten nie chce walczyć.

- Po tym wszystkim, czego mnie nauczyłeś - zawiodłem.

Eliot podniósł pytająco brwi.

- Albo nie wyszkoliłeś mnie wystarczająco dobrze - ciągnął Saul. Opuścił lufę uzi. - Może to i lepiej. Kończę z tym. Przechodzę na emeryturę. Pieprzę Agencję. Pieprzę ciebie. Jest taka kobieta... Za­miast bawić się z tobą w podchody, powinienem odjechać razem z nią.

Eliot zasępił się.

- Nigdy ci o tym nie mówiłem. To było w 1951 roku. Być może zastanawiałeś się, dlaczego się nie ożeniłem. Wi­dzisz, musiałem podjąć decyzję. Agencja albo... No cóż, nie wiem czy dobrze wybrałem. - Po niebie przetoczył się grzmot. Starszy pan podniósł wzrok na skłębione chmury. - Zawsze zastanawiałem się, co się z nią stało. - Zmrużył oczy jakby przywołując smutne wspomnie­nia. Nagle zmienił ton i dotykając marynarki powiedział niemal wesołym głosem: - Obaj jesteśmy zabawni. Stoimy na deszczu. Może młodemu człowiekowi takiemu jak ty, to nie przeszkadza. Ale stare kości... - Zaśmiał się z politowaniem dla samego siebie. - Bogu dzięki, już po wszystkim. - Wyciągnął przed siebie drżącą dłoń. - W walizce mam trochę burbona. Myślę, że pożegnalny drink będzie na miejscu. Żeby stopić lody.

- Zawsze zabraniałeś nam pić. Mówiłeś, że to zaciemnia pracę umysłu i przytępia zmysły.

- Nie spodziewam się, że będziesz pił ze mną. Ale teraz kiedy już jestem na emeryturze, cóż to za różnica?

- Nie tak łatwo pozbyć się starych nawyków.

- Wiem. Wybacz. Bez względu na to jak bardzo usilnie będziesz próbował, już nigdy nie staniesz się normalnym człowiekiem. To jeszcze jeden grzech, który obciąża moje sumienie.

Eliot odwrócił się powoli i schronił się przed deszczem pod mar­kizą na ganku. Kiwnął ręką w stronę bungalowu, przed którym stał ford. W otwartych drzwiach pojawił się pełen napięcia Polluks, ale widząc sygnał Eliota odprężył się. Po chwili wrócił do domku i zamknął za sobą drzwi.

Saul zbliżył się do ojca.

- Prawdopodobnie nigdy już się nie zobaczymy - powiedział Eliot - Chciałbym więc coś ci wyznać.

- Co takiego?

- Chodzi o Chrisa i klasztor. O coś, co się tam stało. Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć. - Staruszek wszedł do wnętrza i pogrze­bawszy w walizce wyciągnął butelkę burbona Wild Turkey. - Gdzieś tu powinna być szklanka. Świetnie. - Wlał nieco whisky do środka. - Na pewno się nie przyłączysz?

Zniecierpliwiony Saul podszedł bliżej.

- Co z Chrisem? Co się stało w klasztorze?

Jedynym ostrzeżeniem było lekkie skrzypnięcie drzwi za plecami. Machinalnie rzucił się do przodu i skulił, by ochronić nerki. To stało się błyskawicznie - szelest materiału, podmuch powietrza. Nie był to jednak nóż, lecz struna fortepianowa, która błysnęła mu przed oczami, zarzucona od tyłu na szyję.

Garota. Tę broń chowało się zazwyczaj pod kołnierzem. Dwa drewniane uchwyty, po wyciągnięciu z kieszeni koszuli, zaczepiano o haczyki na końcach struny. Chroniło to zabójcę przed poprzecinaniem sobie palców podczas duszenia.

Saul wyrzucił obie dłonie do góry, żeby ochronić krtań. Ten gest był instynktowny. Był też pomyłką.

Andre Rothberg mawiał: Do ochrony gardła używajcie tylko jed­nej ręki. Druga musi być wolna, byś mógł nią walczyć. Jeżeli chwyci­cie strunę w obie dłonie, jesteście już martwi.

Saul poprawił instynktowny odruch, wyrywając lewą dłoń. Pra­wa, osłaniająca przełyk została złapana przez drut. Kastor, który przez cały czas ukrywał się za otwartymi drzwiami, mocniej zacisnął uchwyt.

Jak przez mgłę Saul usłyszał Eliota: - Przykro mi. Sam wiesz, że nie mogę ci ufać. Co by się stało jutro, gdybyś się obudził i doszedł do wniosku, że jednak mnie zabijesz? - Zatrzasnął drzwi. - Tak będzie lepiej. Żadnej strzelaniny. Żadnych przestraszonych tury­stów, żadnych telefonów na policję. Będziemy mieli czas na opusz­czenie tego miejsca. Mimo wszystko żałuję, że musiałem cię tak nabrać. Jeżeli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, to kocham cię.

Garota zabija swoje ofiary na dwa sposoby: poprzez uduszenie albo przecięcie gardła. W najprostszej wersji nie jest niczym więcej niż kawałkiem struny fortepianowej. Lepszej klasy profesjonaliści używają garoty, na którą składa się kilka strun splecionych mechanicznie pod ciśnieniem. Między sploty wkłada się przemysłowe dia­menty. Jeżeli ofiara zdoła podnieść dłoń na tyle szybko, by ochronić gardło, zabójca może wykorzystać ostre krawędzie diamentów do odcięcia palców i dokończenia dzieła. Taka sytuacja zaistniała właśnie teraz.

Saul walczył z całych sił, czując jak wystające diamenty kaleczą mu palce, którymi zasłaniał krtań. Kastor wykorzystywał garotę jak piłę włośnicową. Diamenty przecięły już mięśnie i zaczęły zagłębiać się w kość. Po ramieniu Saula spływała krew. Mimo osłony ręki ucisk garoty odbierał mu oddech. Zaczai się krztusić.

Otworzyły się drzwi. Do wnętrza wszedł Polluks, na moment od­ciągając uwagę Kastora.

Saul wykorzystał tę okazję. Mimo że kręciło mu się w głowie z niedotlenienia, wyrzucił naprzód wolną rękę, zacisnął pięść, zgiął w łokciu i wymierzył cios w tył najmocniej jak mógł. Uderzenie trafiło Kastora w klatkę piersiową. Andre Rothberg był dobrym nauczycie­lem. Łokieć zmiażdżył żebra. Trzasnęły kości i wbiły się w płuca.

Kastor z jękiem zwolnił uchwyt i zatoczył się do tyłu.

Saul nie marnował czasu na wyciąganie garoty. Kastor chwiał się na nogach. Saul czuł ostry ból w łokciu, zaczął jednak wykonywać obrót. Uświadomił sobie, że kość łokciowa musiała pęknąć, ale to nie miało teraz znaczenia. Szkoła Rothberga opierała się na zasadzie, że mimo poważnych uszkodzeń niektórych części ludzkiego ciała, może ono dalej funkcjonować. Do jednej z nich należał łokieć.

Nie zważając na ból, wyprostował ramię i nie przerywając obrotu trafił Polluksa krawędzią dłoni w krtań. Cios był śmiertelny. Polluks runął na podłogę, konwulsyjnie wymachując kończynami.

Niewiarygodne, ale mimo rozległych uszkodzeń klatki piersiowej Kastor wciąż jeszcze trzymał się na nogach. Cios zadany nasadą dłoni w żebra rzucił go do tyłu. Zadygotał w agonii i runął na podłogę.

Saul wyszarpnął garotę z szyi i odwrócił się błyskawicznie do Eliota.

- Naprawdę nie mogłem tego zrobić. Nie zabiłbym cię.

Eliot zbladł.

- Nie. Proszę.

Saul podniósł uzi upuszczone podczas szamotaniny.

- To stanie się teraz - powiedział. Zrobił krok naprzód i objął swojego ojca. Chwycił go zranioną ręką, a drugą wycelował uzi, prawie dotykając staruszka lufą.

Eliot zaczął się wyrywać rozpaczliwie.

Nie zwalniając uścisku, Saul naciskał spust przez dłuższą chwilę. Uzi zaterkotał wyrzucając łuski na podłogę, hałasując niczym maszy­na do szycia.

Przeszyła ona serce przybranego ojca Saula.

- I tak go nigdy nie miałeś - Saul ociekał krwią, a drżące ciało Eliota wysunęło mu się z objęć. - To za Chrisa - jęknął.

Uświadomił sobie, że płacze.

Owinął chusteczkę wokół krwawiącej dłoni. Kości palców, mimo że nadpiłowane garotą, zagoją się. Ból był wprawdzie przeraźliwy, ale zignorował go, pośpiesznie zdejmując mokre od krwi ubranie i wkładając suche dżinsy i koszulę Polluksa.

Tyle jeszcze było przed nim. Strażnicy i policja wkrótce tu dotrą. Nie miał odwagi wrócić do ukradzionej furgonetki; zdecydował się zabrać forda, choć zaalarmowani strzałami turyści mogą zauważyć, jak odjeżdża. Kluczyki znalazł w kieszeni Polluksa. Za chwilę porzu­ci samochód. Jeżeli uda mu się dotrzeć do Vancouver, będzie w stanie się ukryć.

Policji nie pozostawi żadnego tropu.

A co z ludźmi z wywiadów? Czy zaprzestaną pogoni? Saul nie może pojechać do Eryki, zanim nie dowie się, czy nic mu nie grozi.

Otworzył drzwi i wyszedł w zacinający deszcz. Obejrzał się na zwłoki Eliota. To za Chrisa, powiedział do siebie.

- I za mnie - dodał łamiącym się głosem.

EPILOG

POKŁOSIE UKŁADU ABELARDA

abelard i heloiza

Francja, rok 1138.

Pierre Abelard, niegdyś kanonik Katedry Notre Damę, uważany za najświetniejszy umysł swoich czasów, utracił godność swojego stanu powodowany miłością do swojej pięknej uczennicy, Heloizy. Kiedy ta zaszła w ciążę, ogarnięty gniewem jej wuj kazał go wykastrować. Abelard ścigany przez zazdrosnych wrogów chcących wykorzystać jego nieszczęście, założył sanktuarium zwane Paracelte, gdzie zaprosił Heloizę, teraz zakonnicę, by pełniła obowiązki siostry przełożonej. Pozbawienie męskości uniemożliwiało im połączenie się w miłości, lecz głęboko przywiązało ich do siebie, niczym siostrę i brata. Pozostawili po sobie dokument składający się z historii jego obarczonego przekleństwem życia i listów Heloizy, który stał się podwaliną legendy o ich tragicznej namiętności. Po wielokrotnych próbach odzyskania dawnej sławy, Abelard umarł, przybity, wyniszczony, mówiło się też o złamanym sercu. Jego zwłoki potajemnie przyniesiono Heloizie z klasztoru Saint-Marcel do Paracelte. Tam też po dwudziestu latach opłakiwania Heloiza zmarła i spoczęła w ziemi obok Abelarda. W ciągu następnych stuleci przenoszono ich szczątki w różne miejsca, by ostatecznie złożyć je do wspólnego grobowca, który nosi ich imię na cmentarzu Pere-Lachaise w Paryżu.

Tam dopiero znaleźli wieczne sanktuarium.

Pod różą

FALLS CHURCH, Virginia (AP) - Wczorajszej nocy eks­plozja o wielkiej mocy zniszczyła szklarnię stojącą na zapleczu domu Edwarda Franciszka Eliota, byłego szefa kontrwywiadu Centralnej Agencji Wywiadowczej. Eliot, znany wielbiciel róż, został zamordowany tydzień temu, kiedy przebywał na wakacjach w prowincji Brytyjska Kolumbia w Kanadzie. Jego pogrzeb odbył się w Wa­szyngtonie we wtorek; ukazał rzadką zgodność pomiędzy kongresmanami: Demokratami i Republikanami, którzy wspólnie wyrazili żal z powodu straty, jaką poniosła Ameryka. - Służył swojemu krajowi bezinteresownie przez ponad czterdzieści lat - powiedział prezydent. - Będzie nam go bardzo brakowało.

Według prowadzących śledztwo, wczorajszy wybuch spowodowała potężna bomba termitowa.

- Żar był nie­wiarygodny - powiedział przedstawiciel straży pożarnej podczas konferencji prasowej. - To co się nie spopieliło, uległo stopieniu. Przez kilka godzin nie mogliśmy nawet zbliżyć się do cieplarni. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś ją zniszczył. Słyszałem, że rosły tam wspaniałe róże, nie­które bardzo rzadkich odmian. To był wybryk szaleńca.

Epizod stał się jeszcze bardziej tajemniczy, kiedy straża­cy przeszukujący pogorzelisko odnaleźli pod powierzch­nią ziemi stalowy sejf. CIA wraz z FBI przejęło pieczę nad terenem.

- Przez całą noc nasi specjaliści stajali się go otworzyć - powiedział rzecznik prasowy. - Żar bomby termitowej nadtopił zamki. Musieliśmy je przeciąć. Dowiedzieliśmy się tylko, że w sejfie przechowywano dokumenty. Nie można ustalić, czego dotyczyły. Mimo stalowych ścianek sejfu uległy spopieleniu.

Odkupienie

Saul wyrzucił kolejną łopatę ziemi na brzeg kanału. Pracował już od kilku godzin. Cieszył się widząc strumyczek potu spływający po napiętych mięśniach. Przez pewien czas w pracy pomagała mu Eryka, jednak w domu zaczęło płakać dziecko i musiała do niego iść. Potem zajęła się wyrabianiem ciasta na szabasowy chleb. Patrzył, jak idzie do domu zbudowanego z pomalowanych na biało betono­wych bloków, identycznego jak reszta domów osiedla, i uśmiechnął się z podziwem na widok siły, gracji i godności, z jaką szła.

Buchające żarem białe słońce rozjaśniło turkusowe niebo. Otarł pot z czoła i wrócił do pracy. Kiedy zakończy kopanie rowów nawad­niających, posadzi warzywa i winną latorośl. Potem poczeka, żeby zobaczyć, czy Bóg wykona swoją część roboty i ześle deszcz.

Przyjechał tu z Eryką - w pustynny rejon na północ od Beersheba - sześć miesięcy temu, tuż przed urodzeniem dziecka. Wcześniej chcieli pomóc w rozszerzeniu terytorium państwa, ale rozczarowani międzynarodową rywalizacją, wynieśli się z terenów arabskich, chcąc raczej rozwijać wnętrze państwa niż przyczyniać się do jego ekspansji. Granica przebiegała jednak w pobliżu. Niespodziewany atak zawsze był możliwy, nie ruszał się więc nigdy bez broni. Tuż obok kanału leżała strzelba dużego kalibru.

Jeżeli chodzi o pogwałcenie regulaminu układu Abelarda, do­szedł do wniosku, że nic mu już nie grozi. W teorii wywiady różnych krajów wciąż go ścigały. Po wyrównaniu rachunków z Eliotem skon­taktował się z własną siatką, jak również z rezydentami MI-6 i KGB. Przekazane im rewelacje o tajnej organizacji spadkobierców - twór­ców układu Abelarda, bardzo mu pomogły w odzyskaniu łask. Dyre­ktorzy agencji odczuli gorzką satysfakcję wiedząc, że podejrzenia dotyczące wewnętrznego sabotowania ich operacji były usprawiedliwione. Podjęli kroki mające na celu usunięcie szkód poczynionych przez Eliota i jego wspólników, którzy mieszali się do losów świata, pozostawiając międzynarodowe napięcie swojemu własnemu biego­wi.

Jednak CIA domagała się jakiegoś gestu dobrej woli ze strony Saula, zanim ten otrzyma odpuszczenie grzechów. Powiedział im o kompromitujących dokumentach w kolekcji Eliota, które umożli­wiały mu pozostanie przy władzy.

- Nikt nie wie, gdzie są, te teczki -odpowiedzieli mu ludzie z Agencji.

- Nieprawda, ja wiem - odparł Saul.

Myślał o tych dokumentach od chwili, kiedy z ust Hardy'ego do­wiedział się o ich istnieniu. Gdzie Eliot mógł je schować? Postaw się na jego miejscu. Na miejscu Eliota, gdzie byś je ukrył? Na miejscu człowieka lubującego się w grach słownych. Czyje życie było oparte na zasadzie sub rosa? Pod różą? Staruszek nie mógł wybrać innej kryjówki. Odmawiając oddania akt w inne ręce, żeby nie można było już z nich korzystać, Saul zaproponował kompromis: zniszczy je, wysadzając w powietrze szklarnię. Prezydent, pomimo publicznego wyrażenia żalu z powodu utraty Eliota, odetchnął z wyraźną ulgą.

Jednak reguły układu Abelarda musiały być bezwzględnie prze­strzegane. Saul otrzymał jedynie nieoficjalne rozgrzeszenie.

- Posta­ramy się ciebie nie zauważać - obiecał Saulowi wysoki urzędnik wywiadu. - Jeżeli ukryjesz się wystarczająco dobrze i nie będziesz podnosić głowy, obiecujemy zostawić cię w spokoju.

Zadowoliło to Saula. Niczym Kandyd w swoim ogrodzie, odsepa­rował się od świata, czerpiąc radość ze zmęczenia pracą fizyczną przy budowie sieci irygacyjnej. Przypominało mu to Chrisa, który kopał grób w Panamie. W jego przypadku kopanie ziemi obiecywało życie, zamiast śmierci. Jednak stare przyzwyczajenia umierają z trudem i kiedy nie był zajęty budową domu dla swojej rodziny, uczył młodzież z osiedla, jak bronić się w razie napaści. Mimo wszystko był wojownikiem, i choć wyrzekł się dotychczasowej profesji, tym razem mógł użyć swoich umiejętności dla dobra ogółu. Wydawało mu się ironią losu, że wielu spośród jego uczniów było sierotami przygar­niętymi przez społeczność osiedla. Jednak w tym przypadku wyda­wało się to słuszne. Sypiąc na nasyp kanału kolejną łopatę ziemi przypomniał sobie, że tak samo zapewne myślał Eliot.

Dawniej uważał, że zemsta przyniesie mu satysfakcję. Zamiast tego napełniła jego duszę rozterką i wyrzutami sumienia. Nie można ot, tak sobie, odrzucić miłości, która trwała przez całe życie, nie można też odrzucić miłości do Chrisa. Lub do Eryki. Gdyby wypadki potoczyły się inaczej... - myślał w pewnych chwilach. - Być może najlepsze byłoby życie w pensjonacie z jego ciągłym napięciem i stresem. Ciągnące się bez końca poczucie winy. Eliot i Saul złapani w tę samą pułapkę; złączeni węzłem nienawiści.

I miłości.

Kiedy tak myślał, poprawiało mu się samopoczucie. Spoglądając na rozjaśnione niebo, czując w powietrzu nadciągający deszcz, przy­słuchiwał się Eryce mówiącej w domu do ich dziecka. W ich własnym domu. Przepełniły go uzdrawiające uczucia - w przeciwieństwie do tych perwersyjnych, które zaszczepił w nim Eliot - uświadamiał sobie, że jego ojciec się mylił. - Bez względu na to jak bardzo będziesz się starał, nigdy nie staniesz się normalnym człowiekiem - to było jedno z ostatnich zdań, które wygłosił. Ty sukinsynu, myliłeś się. I Saul, który w pewnym sensie zawsze był sierotą, z rozkoszą myślał, że będzie ojcem dla swojego syna.

Odłożył łopatę i czując pragnienie, wziął do ręki strzelbę i ruszył w stronę domu, by schować się przed najbardziej palącym słońcem. Zanurzył się w chłód wnętrza, wciągając w płuca zapach jutrzejszego challah. Podszedł do Eryki i pocałował ją. Pachniała cudownie cukrem, mąką, solą i gałką muszkatołową. Objęły go jej mocne ramio­na, potrafiące w razie konieczności błyskawicznie zadać śmierć.

Napił się zimnej wody z glinianego kubka, wytarł usta i podszedł do kołyski, w której spał otulony kocykiem jego syn. Kiedy przyjacie­le z osiedla usłyszeli po raz pierwszy o imionach, które mu nadał, zdziwili się nieco.

- Cóż w nich złego? - zapytał Saul, - Mnie się podobają.

- Christopher Eliot Bernstein Grisman?

- I co z tego?

- Na pół chrześcijańskie, na pół żydowskie?

- Chris był moim przyjacielem. Właściwie, można powiedzieć, że byliśmy braćmi.

- To zrozumiałe. Chris Grisman. Wszystkim spodoba się, kiedy pójdzie do szkoły. Ale Eliot?

- Myślałem o nim jak o moim ojcu. Teraz już nie jestem tego taki pewien. To nie ma znaczenia. Ukształtował mnie takim, jakim je­stem.

Przyjaciele tego nie rozumieli. Wgłębi swojej zbolałej duszy Saul też tego nie rozumiał.

Było jeszcze coś, co w większym nawet stopniu niż imiona chłopca przyciągało powszechną uwagę mieszkańców osiedla w zabudowa­niach Bernsteinów-Grismanów. Wszyscy uważali to za cud.

Znak od Boga, że osiedle zyskało Jego błogosławieństwo. W jaki inny sposób da się to wytłumaczyć?

Jak mogło się to udać człowiekowi, o którego przeszłości wpraw­dzie krążyły pełne szacunku opowieści, ale który nigdy niczego w życiu nie wyhodował? Na tak sypkiej ziemi?

Wyhodował wspaniałą czarną różę.

KONIEC

172



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LIST MAŁEGO KSIĘCIA DO RÓŻY
CAŁA PRAWDA NA TEMAT BRACTWA ŚW. PIUSA X, Katolik
bielyje rozy
Olejek z dzikiej róży w kosmetyce
BIEŁYJE ROZY (3)
Umberto?o Imie Rozy (2)
3 Bractwo nocy i mgly
Olej z czarnego kminku i dzikiej róży w kosmetykach do pielęgnacji ciała
Krzak dzikiej rozy, Polski
Olej z dzikiej róży
Znaleziony pąk róży
15 Obiekcje Bractwa
BIEŁYJE ROZY, Teksty 285 piosenek
27 Conan z czerwonego bractwa
Jurii Shatunov Bielyje rozy
Krzak dzikiej róży, "Krzak dzikiej róży" Jana Kasprowicza jako utwór młodopolski
Przepisy na wina www.ajo.pl, Wino z owoców dzikiej róży
do Świętych (M e m e n t o M o r i), Litania do św. Róży z Limy

więcej podobnych podstron