Zamieszczamy najnowsze, piękne opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego pt. Legenda o nawróconym pustelniku. Pierwodruk tego opowiadania nastąpił w tygodniowym dodatku do dziennika warszawskiego Rzeczpospolita pt. Plus Minus z 4 października 1997. Gustaw Herling-Grudzinski z przyjemnością udzielił swojej zgody na jego umieszczenie w Zwojach.
Ilustrujemy to opowiadanie nieznanymi szerzej reprodukcjami całości Cudu Sprofanowanej Hostii Paolo Uccello, pochodzącymi z książki Franco i Stefano Brossi pt. Paolo Uccello (Thames and Hudson, London, 1994). (AMK)
LEGENDA O NAWRÓCONYM PUSTELNIKU
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Urbino, klejnot dzielnicy Marche, dawna stolica udzielnego księstewka (Ducato di Urbino) kwitnącego kulturalnie dzięki mecenatowi rodu Montefeltro, ma bardzo złe połączenia komunikacyjne. Wyprawa do Urbino wymaga albo posiadania własnego samochodu, albo staje się długą i żmudną podróżą "sztukowaną", kolejowo-autobusową. Pod koniec lat pięćdziesiątych, dokładnie w roku 1959, zaproponowano mi w Urbino odczyt w klubie uniwersyteckim; popełniłem błąd wycenienia długości trasy na mapie; co wyglądało na dwie-trzy godziny podróży z miejscowości, gdzie spędzałem krótki urlop, zajęło mi cały dzień żółwiego posuwania się do celu. Zjawiłem się wieczorem przed oczekującymi mnie cierpliwie słuchaczami z godzinnym opóźnieniem.
Mówiłem o nowelach Izaaka Babla, bardzo podówczas we Włoszech czytanego i podziwianego. Po odczycie wywiązała się dyskusja i padały liczne pytania, była północ, kiedy woźny klubu dał do zrozumienia, że pora zamknąć lokal.
Wyszliśmy - do końca dotrwało jakieś dziesięć osób - na ciemną ulicę miasteczka, rozmawiając dalej przyciszonymi glosami. Przemierzenie Urbino główną ulicą - od jednego do drugiego krańca - nie zajmuje więcej niż kwadrans, spacer jest tam więc powolną kołowaniną prawie w miejscu.
Placyk nad położoną w dole bramą miejską, ozdobioną pochlebnym dla miasta zdaniem Montaigne'a z drobnego zapisu o postoju pisarza w Urbino, skłaniał do zajrzenia przez murek w głąb doliny wypełnionej płynną ciemnością. Płynna, gdyż w ową wiosenną noc dolina zdawała się niewidzialnym jeziorem, a dochodzące z niej odgłosy łagodnym obmywaniem jej brzegów.
Byłem natychmiast zafascynowany Urbino, chociaż czekał mnie dopiero jego dokładniejszy ogląd. To uczucie pochodziło na pewno z lektur o dawnym księstwie, ale tylko częściowo. Opanowywało mnie coraz bardziej wrażenie dreptania z garstką towarzyszy po krążącym w przestworzach odprysku świata. Skąd się to brało? Gdy poznałem Urbino lepiej, to uczucie umocniło się i pogłębiło, aż któregoś dnia zamieniło się w wizję terytorium całkowicie wyłączonego i samoistnego. Działy się w nim, w przeszłości i teraz, rzeczy, które z Ducato uczyniły nie tylko odprysk, ale i odbicie świata.
Jeden z uczestników naszego nocnego spaceru, pięćdziesięcioletni chyba etnolog i zarazem historyk sztuki z urbinackiego uniwersytetu, syn - jak mnie ktoś wtajemniczył szeptem na stronie - zbiegłego do Włoch i zmarłego tuż przed końcem wojny mediewisty niemieckiego Manfreda Heimuonzera (pozbawiono i jego, i młodego syna prawa nauczania w Heidelbergu w latach "czystek rasowych"; przez kilka lat, do samobójczej śmierci Heimuonzera ojca wraz z żona, obaj pracowali półlegalnie w Padwie), zabrał mnie nazajutrz rano do Palazzo Ducale.
II
Niezwykłość architektury Pałacu Książęcego jest skrzyżowaniem pałacu z zamkiem obronnym. Miał zapewne być zamkiem obronnym i spełniał jego role w okresie budowy w dwudziestoleciu 1444-1465, zanim miłośnik sztuk Federico da Montefeltro, zwany potocznie Duca, przeznaczył mu po ukończeniu, w chwili porywu, inne zadanie: skarbca wielkich dzieł malarstwa i rzeźby oraz bogatszego wciąż wystroju wewnętrznego sal i komnat. Zachwycało go piękno ścian, sufitów, mebli, okien, drzwi. Nie bez racji historycy uznali później Palazzo Ducale w Urbino za wzór renesansowej rezydencji książęcej.
Lubię zbiory malarskie niewielkie, lecz złożone z samych (albo głównie) arcydzieł; jak neapolitańska Pinakoteka na Capodimonte, czy amerykańska The Frick Collection. Mój wybór jest wtedy trudny, pełen wahań i wątpliwości, ale ostateczny; jakbym wybierał przedmiot miłości i ślubował mu dozgonną wierność.
Przechodziłem przez jedną salę za drugą, mając u boku milczącego Martina Heimuonzera. Był zdaje się milczący z natury, także na naszym nocnym spacerze wycedził zaledwie parę zdawkowych słów. Czułem jednak i wtedy, i obecnie jego napiętą czujność. Wydal mi się obolały, nieufny i wrażliwy na każde niewinne nawet draśniecie. Milczenie było jego pancerzem.
Rafael, Gentile da Fabriano, Tycjan, Singnorelli, Melozzo da Forli. Szczyty renesansowego malarstwa włoskiego, a przecież szukałem wśród nich czegoś innego, czegoś więcej. Znalazłem wreszcie, tym dwom dziełom gotów byłem ślubować miłość po kres moich dni: Biczowanie Chrystusa Piera della Francesca i Legenda o sprofanowanej Hostii Paola Uccella. Stałem długo jak wryty przed jednym i drugim. Martin, bez słowa ciągle, przyglądał mi się z uśmiechem aprobaty. Dzielił wyraźnie moja miłość, ale czy z tych samych powodów?
Dla mnie te dwa arcydzieła nakreślały granice chrześcijaństwa. Biczowanie jego narodziny, źródła i drogę. Legenda jego manowce, zwyrodnienia, śmiertelne choroby.
Nie brak opisujących Biczowanie, podkreślających z reguły geometryczność i tajemniczość wizji Mistrza z San Sepolcro. Tajemniczość zostawię na boku, poświecono jej tomy interpretacji i hipotez, w których nie sposób ustalić dokąd prowadzi linia wiodąca, przeważnie kapryśna i zawsze pokłócona z innymi próbami wyjaśnień. Za to geometryczność bije w oczy, ale trzeba ja zobaczyć w oryginale, w Urbino, a nie w reprodukcjach. Być może, prawdziwe jądro tajemniczości tkwi właśnie w owej geometryczności, nie mnie o tym sądzić, "kochankowi w ogrodzie" (rozległym i przepysznym), jak napisano niegdyś o moich malarskich buszowaniach i oburzeniach amatora.
Dajmy zatem spokój kontrowersyjnym lekturom postaci występujących na płótnie, skupmy się na Biczowaniu widzianym przez Piera. Ujrzał je jak centrum geometrycznego układu, zamarłego w absolutnym bezruchu. Takiego wizerunku (jeśli wolno posłużyć się tym słowem) bezruchu, uwięzienia czasu przed jego uwolnieniem, nie zdarzyło mi się zobaczyć nigdy. Piero myślał prawdopodobnie w trakcie pracy nad swoim obrazem: oto rodzi się i niebawem wejdzie na szeroką drogę religia Cierpienia, Biczowania, Ukrzyżowania; ci, którzy patrzą na biczowanego, wytyczają jedynie, nie wiedząc o tym, geometryczne wektory Chrystusowego szlaku; niech trwa chwila zastygnięcia czasu, potem obudzi się i zmartwychwstanie Boski Czas, wybuchnie Źródło Światła Nadprzyrodzonego, geometrię Cierpienia zastąpi triumf Biczowanego i Ukrzyżowanego.
Duchowa egzaltacje przed Biczowaniem Piera zastąpiła martwa zgroza przed Legendą o sprofanowanej Hostii (nazwana także Historią sprofanowanej Hostii, lub Cudem sprofanowanej Hostii) Paola Uccella. Cykl siedmiu tablic poraził mnie drętwotą, nie zauważyłem nawet, ze Martin, tak powściągliwy w gestach, położył mi rękę na ramieniu. W jego twarzy miejsce poprzedniego uśmiechu aprobaty zajął obecnie skurcz bólu. Pochylił głowę do mojej i szepnął mi na ucho: "Od dawna pisze książkę o Legendzie Paola. Jako historyk sztuki naturalnie, ale nie bez walnego udziału mojej wiedzy etnologicznej. To najstraszniejsze i najbardziej zagadkowe malowidło w dziejach Renesansu". Po raz pierwszy usłyszałem z jego ust tak obfity potok słów. Przyglądałem mu się długo. Zdarzają się w naszym życiu błyski nagłej, niczym pozornie nie uzasadnionej, intuicji. Mój ówczesny błysk podpowiedział mi, że Martin był osobiście pogrążony w temacie swej książki.
Po wizycie w Palazzo Ducale poszliśmy na obiad do jego mieszkania w okolicach placyku; zaprosiła mnie jego przyjaciółka Teresa, z którą od lat mieszkał bez ślubu. Po drodze zatrzymał mnie przed wąską kamieniczką, wciśniętą dosłownie miedzy dwie sąsiednie.
- Tu, na przedostatnim piętrze, mieszkał stary już Uccello przez dwa lata 1467-1468. Zgodził się być gościem księcia Federico. Tak, był już stary, ale nie przestawał malować. I godzinami, a czasem całymi dniami, włóczył się pieszo z dużym kosturem po okolicach. Najchętniej zaglądał do pobliskich klasztorów, przyjmowany tam i pokrzepiany z gościnnością należną jego sławie. Uderza niezwykły fakt, że mając na starość - a liczył sobie siedemdziesiąt lat - przemęczone oczy, namalował w Urbino Legendę, która jest okazem malarstwa zminiaturyzowanego, wymagającego szczególnej ostrości wzroku. Dlaczego wybrał tak małe tablice, zamiast większych i wygodniejszych, które jego wielomiesięczna prace mogłyby nieco złagodzić, pozbawić po prostu nadmiernego w jego wieku wysiłku? Często zadaje sobie to pytanie. Ale w odpowiedzi na nie posuwam się z pewnością za daleko: podejrzewam mianowicie, że w głębi ducha wstydził się tego, co (może na zamówienia księcia) malował, bądź musiał malować.
III
Po powrocie do Neapolu nie dawał mi spokoju cykl Uccella. Jakąś nieznana siła rozwijała mi go w pamięci niczym puszczoną taśmę filmową, dręczyła mnie jego wspomnieniem. W monografiach artysty pisze się o malowanym w Urbino cyklu mimochodem, w taki sposób jakby był zaledwie przypadkową, błahą dywagacją na marginesie bogatej i naprawdę ważnej twórczości malarskiej. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie umiałem sobie wyobrazić malarza, który zbliżając się do grobu, strąca niedbale z pędzla drobiazg bez większego znaczenia.
Ślad mojej prawie obsesji widać w "opowieści średniowiecznej" Drugie Przyjście, którą wówczas wykańczałem. Zamyka ja fragment: "Zarazy szalały przez następne sto lat. Co dzień więc oczekiwano Drugiego Przyjścia, tymczasem palono Żydów i heretyków pomawianych o profanowanie i wyśmiewanie świętych Hostii. Jeden z takich epizodów, zasłyszanych w dzieciństwie, namalował w Urbino siedemdziesięcioletni Paolo Uccello. Jego Leggenda dell' Ostia profanata opowiada dzieje Żyda, któremu jakąś kobieta sprzedała wykradzioną z kościoła Hostię; płatek położony na ogniu wytrysnął krwią; Żyda wraz z żoną i dwojgiem dzieci spalono; świętokradczynię powieszono; do dziś zagadką jest siódma tablica cyklu, w której o dusze powieszonej spór toczą para Aniołów i para Diabłów".
Pod moją ukończoną wreszcie "opowieścią średniowieczną" widnieje data 1961. Wkrótce potem ukazała się ona po włosku w miesięczniku Elsinore. Posłałem ten numer Martinowi. Odpowiedź z Urbino przyszła odwrotną poczta. Skąd wiem, że Uccello zasłyszał ten epizod w dzieciństwie? Nie ma na to żadnych dowodów. On, Martin, pisze książkę, w której jednym z wątków jest coś wręcz odwrotnego. "Profesorska" nagana była czymś w rodzaju uderzenia po palcach dyletanta, nie czuło się w niej jednak ani cienia niechęci czy irytacji. Przeciwnie, cały list był życzliwy, delikatnie, lecz niedwuznacznie namawiał do nawiązania regularnej korespondencji.
I nawiązaliśmy tę korespondencję, jakkolwiek wymienialiśmy listy dość rzadko; i były one pisane w duchu sztywnej raczej grzeczności. Nie wiem dlaczego, ale wyrobiłem sobie przekonanie o niezdolności Martina do prawdziwej przyjaźni. Pewien okolicznościowy odcień serdeczności, tak; ani kroku dalej. Zachowywał się wciąż jak sparzony, odarty wypadkami ze skóry; jedyną przeciw temu samoobroną było, sądził pewnie, przestrzeganie dystansu w stosunkach z ludźmi.
Toteż nie pozwalałem sobie na wyjście z płaszczyzny "rzeczowej", rozumiejąc przez nią osobliwy dialog uczonego (wybitnego jakoby) ze słuchaczem o pewnych aspiracjach poznawczych (i pisarskich). Na przykład, ośmieliłem się zwrócić mu uwagę, ze "malarstwo zminiaturyzowane" nie było u Uccella wyjątkiem, widocznym w Legendzie o Hostii. Zasłynął, to prawda, wielkimi płótnami batalistycznymi, nie skąpił rozmachu na odmalowanie potopu i jego odpływu. A przecież znajdował również upodobanie w "obrazach małego formatu" (wyrażenie jednego ze znawców Uccella), więcej - podniecały jakby jego dar narracji i konfabulacji, aż do granic "bajkowej atmosfery opowiadania" (wyrażenie tegoż badacza malarza florentyńskiego). Takie miniatury jak Nocne polowanie, czy Pokłon Trzech Króli są majstersztykiem pomniejszenia. Jest nim nawet przedziwne Ukrzyżowanie, w którym Chrystus i opłakujący go pod krzyżem są w oczach widza skurczeni i zasuszeni. Martin puścił moje uwagi mimo uszu, co mogło oznaczać, ze odważyłem się wejść na obcy mi teren; i że perorowałem z nadmierną pewnością siebie o sprawach mało mi znanych.
Zresztą nasza korespondencja urwała się nagle, Martin w kilku słowach nagryzmolonych pospiesznie na widokówce z Urbino doniósł mi, że przez dłuższy czas, korzystając z hojnego stypendium amerykańskiego, zamierza odbyć pieszą wędrówkę po Marche, jako z wykształcenia także etnolog i zbieracz ustnych legend ludowych, ocalałych (zwłaszcza w klasztorach) ze Średniowiecza i z epoki Renesansu. Zapowiadał podjęcie na nowo korespondencji po powrocie do Urbino.
IV
Wolno malarstwo opowiadać? Wolno zdradzać oko słowem? Nie wolno, stanowczo nie wolno. Cóż jednak miałem robić, gdy znikł na długo bez śladu. Martin ze swoją książką w głowie i co najmniej w szkicowych notatkach, gdy puste i jałowe byłyby jazdy do Urbino, godziny spędzane przed cyklem Uccella? Jak mogłem wypełnić pauzę w nowej opowieści, której zawiązek szkicowałem już w myślach?
Rozkładałem zatem często na stole świetne reprodukcje tablic Legendy z albumu poświeconego Mistrzowi.
|
|
|
|
|
|
Sklep wysnuty z ówczesnych zwyczajów. Przestronny, z brazowo-białą szachownicą podłogi, sufit pręgowany belkami, wypukły i zdobny trójkąt na bocznej ścianie, gdzie przypuszczalnie znajdował się kominek, szeroko otwarte drzwi, czarny kwadrat okna za kontuarem sklepikarza. Sklepikarz żydowski stoi za kontuarem, ubrany na czerwono, wyciąga rękę. Po co? Po przeciwnej stronie kontuaru stoi kobieta w długiej brunatnej szacie, w palcach prawej ręki trzyma biały krążek. To wykradziona z kościoła Hostia, przyniesiona (rzekomo) do sprzedania właścicielowi sklepu.
W tle krajobraz Marche, pokratkowany działkami uprawnymi, pagórkowaty. Na pierwszym planie wysokie i proste drzewo, z przystawioną drabiną. Nie widać sznura, ale wiadomo, że za chwilę będzie przerzucony przez górny, liściasty konar. Drzewo jest osią tablicy. Po lewej stronie jeźdźcy na pięknych rumakach (specjalność Uccella), jeden trzyma w rękach czerwoną chorągiew, drugi włócznię opartą na sztorc o strzemię; jest ich czterech. Po prawej stronie pięciu uzbrojonych pieszych w kolorowych ubiorach; w dali wieżyczka kościoła. Świętokradczyni, w czarnej teraz szacie, oparta o drabinę, czeka na wykonanie wyroku. Z ciemnozielonego nieba spływa piękny Anioł w jasnobrązowej szacie, w aureoli dokoła głowy, z zagiętymi ostro skrzydłami; prawa ręka wskazuje skazaną kobietę.
Do drzwi zamkniętego sklepu dobijają się strażnicy, jeden łomoce w nie siekierą. Po tamtej stronie drzwi oczekują strwożeni sklepikarz żydowski i jego żona, oboje w czerwonych strojach; młodsze dziecko tuli się do matki, starsze, bardzo kędzierzawe, piąstką powstrzymuje łzy napływające do oczu; niebawem drzwi zostaną wyłamane.
Kopuła niewidocznego kościoła osłania ołtarz. Ksiądz pochyla się nad ołtarzem, za nim kościelny wznosi krzyż na drążku; w głębi znowu krajobraz Marche, tym razem powleczony wczesnym zmrokiem, na niebie sierp księżyca; dziesięć osób ustawionych w jednym rzędzie, posuwających się w procesji do ołtarza; ksiądz szykuje się do rekonstrukcji sprofanowanej Hostii.
Następna tablica jest powtórzeniem sceny powieszenia świętokradczyni. Osią jest obcięty pień drzewa, do którego przywiązano żydowskiego sklepikarza, jego żonę i dwoje dzieci; w nogach czwórki palonych wypełgaja z drewien stosu pierwsze, słabe i niskie, płomienie; w tle wciąż ten sam krajobraz, tyle że bogatszy o drzewo owocowe i kilka domków; jeźdźcy po prawej stronie, garstka pieszych zbrojnych po lewej; nakazano im pilnować, by zgodnie z regułami rozpłomienił się i wypalił szybko stos; po czym zebrać i powieźć gdzie trzeba gorące jeszcze popioły; aby znikła na zawsze z powierzchni ziemi rodzina profanatora, z głównym zbrodniarzem na czele.
Przed ołtarzem w tym samym kościele leży na marach świętokradczyni. Obok jej głowy para Aniołów; na jej nogach usiłuje położyć ręce para Diabłów. Walka będzie przewlekła i ciężka; para Aniołów ma jakby przewagę.
A siódma tablica, która wspominałem w zakończeniu Drugiego Przyjścia? Nie ma jej w moim albumie reprodukcji(*). Przedstawiała, przed spaleniem całej rodziny na stosie, żydowskiego sklepikarza, który kupioną Hostię kładzie na ogniu; wytryska z niej krew. Pamiętam ja dobrze z wizyty w Palazzo Ducale, nie pojmuję jej braku w albumie reprodukcji.
Rzecz jasna, istota cyklu spoczywa w ostatniej tablicy. Czy naprawdę jest ciągle zagadką, jak to wynika z mojego Drugiego Przyjścia? Pewnie tak, skoro są o tym przekonani uczeni komentatorzy cyklu. Lecz ja sądzę inaczej. Obecność pary Aniołów świadczy, że świętokradczyni wykradła z kościoła Hostię, ale jej nie sprzedała innowiercy; ofiarowała mu ją, by na własne oczy ujrzał, czym jest Hostia dla wierzącego chrześcijanina. Stąd Uccello w pojedynku nad zwłokami powieszonej kobiety jest według mnie wyraźnie po stronie Aniołów.
V
Martin nie dawał znaku życia, nawet w formie widokówki ze swoich peregrynacji. Natomiast jesienią otrzymałem wielostronicowy list od jego przyjaciółki Teresy. Przysiągłbym, ze napisała ten list na jego życzenie, jeśli nie według jego instrukcji. Czuł się dobrze, ale piesze wędrówki od klasztoru do klasztoru (przyjmowany wszędzie życzliwie przez zakonników) zmęczyły go na tyle, ze odtąd podróżował wynajmowanym samochodem. Rozszerzył zasięg swoich badań na San Marino, pewne interesujące słuchy popchną go też może do Gubbio, czyli do Umbrii. Wróci u progu zimy, chciałby bowiem Boże Narodzenie spędzić z Teresą. Jedno może mi już teraz powiedzieć, jego sceptyczny stosunek do unikalności Legendy Uccella znajduje potwierdzenie. Istnieje rozgałęzione szeroko drzewo legend o Hostii, które mimo różnych wariantów wyrastają z pokrewnych korzeni i wspólnego pnia. On szuka legendy całkowicie odmiennej. I w końcu znajdzie ją, mogę być pewien, że znajdzie.
Na początku grudnia tego roku nadarzyła mi się sposobność wyjazdu do Monachium, gdzie nie tak dawno pracowałem trzy lata i miałem sporo przyjaciół. Ucieszyła mnie perspektywa spędzenia kilku zimowych tygodni w śniegu, którego nie widywałem w Neapolu (jeśli nie liczyć białego czepca na samym wierzchołku Wezuwiusza). Tęskniłem do choinek, do północnego rozgwaru świątecznego, do kolęd, do wyjazdów na narty (choć jeździłem słabo).
I rzeczywiście wpadłem w objęcia bliskich mi osób, włóczyłem się po nocnych knajpach monachijskich, wracając do domu z rozkoszą ubitym śniegiem chodników. W Ogrodzie Angielskim zabawiałem się z przyjaciółmi w lepienie bałwanów ze śniegu i w bijatyki kulami śniegowymi. Słowem, cofnąłem się w przeszłość ogrzewaną oddechem młodości
Dopiero pod koniec pobytu, w połowie stycznia następnego roku, przypomniałem sobie o prośbie mojej żony. Zależało jej na tym, bym odwiedził dawną przyjaciółkę ich rodziny, samotną lekarkę, córkę niemieckiego italianisty na Uniwersytecie Monachijskim. Okazało się, że mieszka na Kaulbach, dwa kroki od mieszkania moich gospodarzy. Jej głęboki i miły głos w telefonie zachęcał gorąco do wizyty.
Miała wtedy sześćdziesiąt pięć może lat, była przystojna z widocznymi jeszcze śladami wielkiej niegdyś urody, jakkolwiek niepodobna było nie zauważyć co pewien czas oznak cierpienia w jej oczach. Od mojej żony wiedziałem, że jako lekarka dobrze wie o swojej nieuleczalnej chorobie. Nadrabiała jednak miną, potrafiła być w rozmowie dowcipna i wesoła, niekiedy wybuchała młodzieńczym prawie śmiechem. Erika była najpierw wdową, a potem rozwódką. Na kolację zaprosiła również emerytowanego profesora rusycystyki z Uniwersytetu Heidelberskiego, najwyraźniej jej przyjaciela. Był od niej o jakieś dziesięć lat starszy, trzymał się doskonale, zawsze wyprostowany, można było wierzyć, że został świeżo zwolniony ze służby wojskowej. Dowiedziałem się później, że był wdowcem i rozwodnikiem, bezdzietnym jak Erika. Wychodzili razem, jakby pod rękę, na spotkanie starości i niedomagań starości.
Przyznaję, ze w pierwszej chwili heidelberska proweniencja Heinricha nie nasunęła mi myśli o rodzinie Heimuonzerów. Ale przy kawie rozmowa zeszła na tematy polityczne. Oboje byli antynazistami, wzmiankowali to en passant z lekko zażenowaną dyskrecją, w której widziałem rękojmię prawdomówności. Co do Eriki, było to wręcz pewne, z informacji mojej żony wynikało, że za młodu miała jakiś luźny związek ze środowiskiem Białej Róży. Heinrich znał dobrze wybitnego rusycystę ukraińskiego, wykładowcę w Heidelbergu, mojego przelotnego znajomego.
Po nitce do kłębka padło wreszcie nazwisko słynnego filozofa heidelberskiego, który dziś jest guru znacznego odłamu intelektualistów europejskich, mimo że w jego sławie nie brak domieszki pewnej kontrowersyjności. Heinrich stykał się z nim często i odnosił się do niego z nieukrywaną pogardą. Dlaczego? Nie, nie dlatego, ze przyjął godność Rektora z rąk hitlerowców, co ostatecznie można usprawiedliwić (jeśli nie wybaczyć) słynną przesłanką "ocalania resztek zagrożonych wartości", tak często spotykaną u różnych notabli, samozaprzęgajacych się (lub zaprzęganych) w serwilizm wobec zła w imię (jak twierdzą) przemycania doń skromnych bodaj i skąpych strużek Dobra. Rektorat filozofa Heinrich gotów był wybaczyć, jakkolwiek rozmaite jego deklaracje i przemówienia publiczne przekraczały niekiedy granice elementarnej przyzwoitości "Był niegodziwcem prywatnym", powiedział zimno i surowo Heinrich. "Czy to możliwe - dodał - że ktoś wznoszący się w swojej filozofii na szczyty przenikania bytu człowieka, potyka się haniebnie na gruncie codziennej egzystencji ludzkiej? Okazuje się, że możliwe. Śledziłem jego stosunki z najbliższymi przyjaciółmi, więcej - z jego kochanką". Zawahał się chwilę: "Dziś mogę już wymienić nazwisko. Małżeństwo Heimuonzerów nie żyje, odebrało sobie życie. Nie wiem, co się stało z ich jedynakiem, młodym i utalentowanym historykiem sztuki. Prawdopodobnie i on nie żyje". "Wykłada na Uniwersytecie w Urbino", powiedziałem ku zaskoczeniu Heinricha.
- O tym nie miałem pojęcia, ale teraz nie mogę się już cofnąć - ciągnął Heinrich.
Mediewista Manfred Heimuonzer, z rodziny miejscowych patrycjuszy żydowskich, przeszedł na wiarę katolicką podczas studiów. Ożenił się z córką innej zamożnej rodziny żydowskiej, Margot, także kownertytką; syna ochrzcili naturalnie w kościele katolickim. Mieli więcej niż zażyłe stosunki z profesorem-filozofem, rektorem z woli (i łaski) nazistów. Jednym z pierwszych rozporządzeń Rektora było pozbawienie katedry Manfreda Heimuonzera i asystentury na wydziale historii sztuki jego syna Martina. O tym, że Margot Heimuonzer była od jakiegoś czasu kochanką profesora - filozofa, wiedziało niewielu, z całą pewnością nie wiedział jej mąż. Dowiedział się z przechwyconego przypadkowo listu rektora, który potępiając w duchu ustawy rasowe nie może sobie, rzecz jasna, w nowych okolicznościach pozwolić na kontynuację romansu. Rodzina wyjechała do Włoch dzięki wstawiennictwu Nuncjusza Apostolskiego w Berlinie, admiratora książek uczonego mediewisty. Co spowodowało wspólne samobójstwo obojga Heimuonzerow w Padwie, było w Heidelbergu tylko przedmiotem domysłów i dociekań Ponieważ bogaty i owdowiały ojciec profesora Heimuonzera zdołał u progu prześladowań wyjechać za duże pieniądze do Anglii, sądzono, że po samobójstwie rodziców usiłował do niego dołączyć wnuk. Nikt w Heidelbergu o nim nie słyszał, nawet dalecy krewni "aryjscy" jego matki Margot, więc przestał istnieć. Nie istniał też jeszcze wtedy, nazajutrz po wojnie, uniwersytet w Urbino.
Wspominam ze szczerą sympatia parę z Kaulbach, w ówczesnych Niemczech stanowili rzadki zabytek godności. Doktor Erika umarła w rok po naszym spotkaniu, jej towarzysz i przyjaciel Heinrich postanowił zamknąć na zawsze oczy w rodzinnym Heidelbergu. Jego Magnificencja (jak nazywano ironicznie profesora-filozofa) nie kwapił się do wiecznego spoczynku.
VI
Wróciwszy z Monachium do domu pod koniec stycznia, znalazłem w poczcie list z Urbino. Smutny list, z wiadomością o nagłej śmierci Martina. Przyjechał do Urbino, jak obiecał, na Boże Narodzenie. Ale (pisała Teresa) z wysoką gorączką i atakami bardzo bolesnej migreny. Lekarze nie umieli postawić diagnozy. Żadnych rezultatów nie dawały badania i analizy kliniczne. Podejrzewano nieznaną chorobę zakaźną, wyniesioną z grzebania się w archiwach klasztornych. Krótki okres jasności umysłu wykorzystał Martin na uporządkowanie i uzupełnienie swoich papierów. Godzinami siedział, z głową ściśniętą w dłoniach, przed rzędami swojej wielkiej biblioteki. Zdążył jeszcze zrobić rzecz, na której mu szczególnie zależało. Burmistrz Urbino z dwoma urzędnikami stanu cywilnego, w obecności świadków, dał mu ślub z Teresą. Mając spadkobiercę, przestał (zdawało się) stawiać opór chorobie, która weszła w stadium galopujące. Stracił przytomność trzy dni przed śmiercią. Miotał się, majaczył, wracał ciągle do "całkowicie odmiennej legendy". Biedna Teresa! Nakreśliła mu znak krzyża na czole, pocałowała go w popękane od gorączki wargi o świcie trzeciego dnia. Umarł rano, wczepiony kurczowo w jej ramię. Jeszcze raz powiedział "całkowicie odmienna legenda" i "zasnął w Panu (pisała Teresa) ze strasznym charkotem, jak gdyby uduszony."
Było już po pogrzebie i dezynfekcji mieszkania (podejrzewano z uporem chorobę zakaźną), mogłem wiec do Urbino pojechać tylko na cmentarz.
Poszedłem na cmentarz sam, Teresa od śmierci Martina nie wychodziła z domu. Był chłodny dzień zimowy, na szczęście bez deszczu. Łatwo odnalazłem jego grób, pokryty świeżą jeszcze ziemią, z prowizorycznym krzyżem drewnianym, na którym wdowa kazała wypisać imię i nazwisko, oraz daty urodzenia i śmierci.
Usiadłem na ławeczce należącej do sąsiedniego grobu. Chłodne powietrze było tak czyste, że krajobraz za Urbino był jak narysowany cienkim piórkiem i podmalowany delikatnie cienkim pędzelkiem. Wciąż wyobraźnia podsuwała mi cykl Uccella. Nagie drzewo za murem cmentarnym czekało na grzesznicę. W polu palono suche trawy i liście pod sterczącym z ziemi sękatym pniem; lizały go wątłe jeszcze płomyki; wybuchną, dotknąwszy szat przywiązanej do pnia rodziny. W oddali wieżyczka kościoła kłuła niby cierń popielate, bezchmurne niebo.
VII
Na grobie Martina w Urbino byłem 10 lutego 1963. Zapisałem te datę w notesie, przewidując, że zamyka pewien rozdział.
Telefonowałem od czasu do czasu do Teresy, z każdym miesiącem rzadziej. Urbino i moje w nim przeżycia odpływały stopniowo w przeszłość. W cudownym mieście byłem przejazdem parę godzin jesienią 1980. Teresa umarła w poprzednim roku. Przed śmiercią zapisała Uniwersytetowi bibliotekę Martina i jego archiwa. Uniwersytet, z braku miejsca, odłożył na przyszłość przeniesienie spadku. Melancholijny był widok opieczętowanego mieszkania Martina. Wpuszczano doń przynajmniej sprzątaczkę z odkurzaczem? Ogrzewano zimą wnętrze?
I oto u progu lata bieżącego roku otrzymałem z Urbino spory pakiet. Znajdowała się w nim zaadresowana do mnie ręką Martina koperta, z brulionem w ceratowej okładce w środku. Dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej wyjaśnił z zakłopotaniem w uprzejmym liście, że dopiero przed miesiącem rozpoczęto przenosiny zbiorów Martina. W jego archiwum, na dnie jednego z pudeł, leżała przeznaczona dla mnie przesyłka. Przeleżała się tam trzydzieści pięć lat, za co Uniwersytet najmocniej przeprasza.
Bardzo solidna koperta płócienno-tekturowa po części tylko uratowała brulion przed wilgocią. Drobne, gorączkowe, niezbyt wyraźne pismo Martina było na wielu przesiąkniętych zimnem stronicach brulionu ledwie czytelne, albo w ogóle nieczytelne. Ale ważniejsze fragmenty udało mi się odczytać i połączyć w jako tako sensowną całość.
Sześćdziesiąt stronic stustronicowego brulionu zajmowały dość dokładne opisy różnych wariantów legendy (bardzo popularnej w ciągu wieków, okazało się) o sprofanowanej Hostii, które Martin zebrał głównie w klasztorach - ale nie jedynie - i które widocznie miał okazję usłyszeć Paolo Uccello w swoich włóczęgach po okolicach Urbino. Było oczywiste, że swoją malarską wersję wysnuł, według własnego wyboru i upodobania, z szeregu transformacji legendy w ustnej tradycji zwiedzanych rejonów Marche (nigdy zanadto odległych od Urbino). Niewątpliwie Martin miął prawo mówić o "rozgałęzionym szeroko drzewie legend o Hostii, wyrastających z pokrewnych korzeni i wspólnego pnia". Powinien był jednak zaznaczyć silniej pokrewieństwo korzeni i wspólnotę pnia. Albowiem w gruncie rzeczy różnice były nieznaczne, co musiał zauważyć Uccello w poszukiwaniu jednej wizji. Różniły się mianowicie poszczególne składniki legendy: rozmaite sposoby profanacji, liczba członków rodziny żydowskiej (w jednym wypadku występował, z żona tylko, sklepikarz żydowski), końcowy spór pary Aniołów i pary Diabłów (przeważała to jedna para, to druga). W zasadzie Uccello, wiedziony instynktem artysty, skomponował rozumnie i trafnie swój malarski cykl.
Rzecz zmieniała postać w Umbrii, w małym klasztorze OO. Eremitów między Gubbio i Asyżem. Istotnie była to legenda "całkowicie odmienna" związana słabymi nićmi ze zbiorem legend w Marche, legend zasłyszanych przez Uccella i potraktowanych przez niego jako materiał do własnego pomysłu malarskiego, bądź (bo i tego nie da się wykluczyć) jako sugestia zamawiającego Księcia.
Legendę "całkowicie odmienną" odtworzył Martin w osobnym rozdziale, któremu nadal tytuł wpisany dużymi literami u góry stronicy: Legenda o nawróconym pustelniku. Zapewne wchodziła w grę preferencja uczonego; była to przecież jedyna legenda zapisana w inkunabule, zazdrośnie strzeżonym skarbie zakonników-pustelników. Ale chodziło też może, jak pomyślałem ukończywszy z wielkim trudem lekturę rekonstrukcji Martina, o osobistą preferencję autora brulionowych zapisów.
VIII
Długi tekst Martina, dokładny odpis opowiadania-legendy z pergaminowego klocka, skracam do rysów głównych.
Żyd imieniem Aron, stolarz i niekiedy kramarz, odznaczał się atletyczną budową i wielką siłą. Sam wykradł Hostię z wiejskiego kościoła pod wezwaniem Świętego Franciszka. Widziano go pędzącego na wzgórze, tam roztarł Hostię w palcach na proch i wdeptał go w ziemię. Pojmanego skazano na stos i przywiązano podwójnym powrozem do dębowego koła wkopanego w ziemię. Ledwie płomienie ogarnęły jego nogi, spiął się w sobie, naprężył wszystkie muskuły rąk, rozszarpał sznury i wyskoczył ze stosu, padając na płonące już kolana. Uniewinniono go, jak uniewinnia się wisielców, którzy oberwali się z szubienicznego stryczka. Nie podniósł się z wygaszonych kolan, lecz padł krzyżem na ziemię. Rozległ się okrzyk: "Cud, cud, nawrócony!". Stał się wędrowcem - pustelnikiem. Gdy słota utrudniała żywot pątnika, krył się w kaplicach przydrożnych lub za murami wypalonych czy zburzonych klasztorów. Nazwano go Świętym Aronem. Cud ocalenia i nawrócenia odebrał mu ludzką mowę. Rok po roku pochylał się wciąż bardziej do ziemi, zgrzybiały i wychudzony. Znalazł w końcu obszerną kaplicę, zamieszkaną przez ptaki; kaplicę, wokół której zbudowano później klasztor Eremitów. Czas poświęcał modlitwom i rozmowom z ptakami ich językiem. Któregoś rana, po nocy strawionej na klęczkach przed ołtarzem, padł znowu krzyżem na ziemię. Nie podniósł się już, leżał tak martwy wiele dni i nocy, a jego ciało nie rozkładało się, lecz wydawało słodką, niebiańską woń; aż do dnia, w którym zaczął się pod nim otwierać grób, dokładnie taki jak kształt jego ciała. Para Aniołów usiłowała ponieść go do Nieba. Nie potrafiąc tego uczynić, zawisła nad umarłym jak dwa obłoki, podobne to do ptaków, to do istot człowieczych. Zniknął w końcu pochłonięty przez swój grób. Odezwał się wtedy, przez nikogo nie pociągany za zbutwiały sznur, mały dzwon kapliczny pokryty warstwą rdzy. Tak opuścił świat profanator Hostii, nawrócony pustelnik.
Za ciężki jest człowiek |
Ta poetycka inwokacja miała posmak przesłania moralitetu. Pod nią Martin nabazgrał drżącą ręką i czerwonym atramentem (byłem pewien, że po powrocie do Urbino, podczas swojej choroby śmiertelnej) kilka zdań absolutnie nieczytelnych. Mimo licznych prób, nie byłem w stanie ich odcyfrować. Zastanawiam się, czy nie była to bazgranina bez żadnego sensu, jak kiedy chce się przekreślić szybko poprzednią adnotację. Ale na samym końcu jedno słowo było dość wyraźne, choć rzucone jakby na papier w wykrzywionej, karykaturalnej postaci: Hostia. Czy można uderzeniami pióra sprofanować Słowo, jedynie Słowo, tak by wyglądało jak broczące na papierze krwią?
Gustaw Herling-Grudzinski
lipiec - sierpień 1997
2