ZDĄŻYĆ PRZED PANEM BOGIEM
Książka Hanny Krall z roku 1977 stała się symbolem polskiego sukcesu wydawniczego lat osiemdziesiątych. Miała już dwadzieścia dwa wydania i ukazała się - w USA, we Francji, we Włoszech, w NRD, w RFN, w Hiszpanii, Szwecji, Finlandii, na Węgrzech, w Izraelu, w Czechosłowacji oraz na łamach „Innostrannej Litieratury” w ZSRR.
Zwrot w przyszłość
W przedmowie do wydania zachodnioniemieckiego zabrał głos były kanclerz, Willy Brandt:
„Relacji Hanny Krall, której osią jest Marek Edelman, nie odbierałem jako książki o umieraniu. Czytałem ją raczej jako książkę o życiu i dla życia. I mam tu na myśli nie tyle przeżycie tych nielicznych, którzy byli w gettcie i jeszcze zdołali ujść stamtąd z życiem, lecz jako przestrogę dla nas, którzyśmy - przeważnie bez naszych zasług - przeżyli. Jest to przestroga, by przeciwstawiać się zniszczeniu, zachować wiarę w życie, wolę przetrwania.
Hanna Krall nie oskarża - do kogo by zresztą to dotarło na tym świecie okrucieństwa, nędzy mas, na którym większość stara się zarzekać, że nie ponosi żadnej winy. Autorka stawia pomnik człowieczeństwa temu, który przeciwstawił się umieraniu, najpierw w gettcie, potem jako kardiolog.
Dlatego ta książka zwrócona jest w przyszłość, dokumentuje wolę ludzi i narodu: przetrwać!”
Skąd wzięła się ta książka?
„Wszystko zaczęło się od rozmów z Markiem Edelmanem” - wyjaśnia autorka w licznych wywiadach prasowych już po napisaniu swojego dzieła. - Jako młoda reporterka pisałam o życiu codziennym, o problemach ludzi współczesnych. Marka Edelmana poznałam przypadkowo w Łodzi, kiedy pisałam reportaż o operacji serca. Pracował wtedy w łódzkiej klinice. Dałam mu do fachowego sprawdzenia mój artykuł. Siedzieliśmy przy kawie i niechcący zapytałam o pobyt w gettcie. Wtedy właśnie zrodził się pomysł długiej rozmowy z Markiem jako naocznym świadkiem przeżyć z getta. Odtąd zagmatwane losy Żydów zajęły moje pisarskie życie. Uważam, że to, co piszę, jest niezmiernie ważne i ludzie powinni się o tym dowiedzieć.
Zrezygnowałam z wielu wątków. Od początku byłam onieśmielona tematem. Wymagał pokory. Zdawałam sobie sprawę, że to jest temat jedyny na świecie, niepowtarzalny. Bałam się, że go nie uniosę. Wybrałam jeden wątek, jednego bohatera: Edelmana. Patrzyłam na wszystko jego oczami, korygował moją wyobraźnię, stal się moim punktem odniesienia.
Jest to książka napisana bardzo spokojnym tonem, rzeczowo. Podporządkowałam się Edelmanowi. On w ten sposób mówi o tych sprawach.
Książkę adresowałam do takich jak ja, którzy nie wiedzieli nic albo prawie nic.
Bardzo długo pracowałam nad książką. Najpierw był wywiad z Edelmanem w „Odrze”. Potem różne o tym refleksje - cudze i własne. Potem projekt, żeby rozmowę kontynuować, jeszcze sama me wiedziałam, po co. Potem rozmowy z nim, dziesiątki rozmów, także lektury. Wreszcie samo pisanie. Był to, pamiętam, listopad. Przez miesiąc nie pokazywałam się w redakcji, nie wychodziłam z domu. Obłożona książkami i notatkami, przeniosłam się do getta, żyłam tam.
Było to koszmarne. W dodatku nie umiałam znaleźć klucza - rytmu, klimatu. Obracałam bezmyślnie zdania. Próbowałam pierwszej osoby - nic nie wychodziło, potem trzeciej, też nic. Wiele razy zaczynałam od nowa, nim wreszcie usłyszałam rytm, czy też zdawało mi się, że słyszę:
»Nosiłeś tego dnia sweter z czerwonej, puszystej wełny. To był piękny sweter, dodałeś, z angory. Po bardzo bogatym Żydzie... Na nim były dwa skórzane pasy na krzyż, a pośrodku - na piersi - latarka. Słuchaj, jak ja wyglądałem! - mówiłeś mi, kiedy zapytałam o dzień dziewiętnasty kwietnia...«
To był ten rytm.”
Bohaterstwo bez bohaterów
„Czym jest ta książka - zastanawiał się jeszcze w lutym 1978 roku Zbigniew Baner w „Życiu Literackim”. — Reportażem, esejem, powieścią, konfesją? Niespójna, rwąca się, nękająca nawrotami, tym wydzieraniem słów, pauzami, przemilczeniami. Natrętna i wyrozumiała, balansująca na pograniczu banału i przeraźliwe precyzyjna, chłodna. W gruncie rzeczy jest to książka właśnie o niemożności nazywania, o lichocie słowa wietrzejącego od nadmiernego użycia”.
Hanna Krall zadaje Markowi Edelmanowi pytania, które każdemu z nas cisną się na usta. Oczekuje patosu, opowieści, która wzmocniłaby u czytelnika poczucie bezpieczeństwa. A okazuje się, że Edelman „nie spełnia nadziei”. Mówi absolutnie nie to, czego się od niego oczekuje. Autorka wczuwa się w mentalność zwykłego człowieka, który ma pewne, stereotypowe oczekiwania względem głównej postaci i tak oto relacjonuje „zawód” nas wszystkich:
„...Okazało się, że on nie mówi tak, jak należy mówić. - A jak należy mówić? - zapytał. Należy mówić z nienawiścią patosem, krzycząc - nie ma innych sposobów wyrażenia tego wszystkiego niż krzyk. Więc on od razu nie nadawał się do mówienia, bo nie było w nim patosu. Cóż to za prawdziwy pech. Ten jedyny, który przeżył, nie nadaje się na bohatera!”.
W świadomości zbiorowej społeczeństwa funkcjonuje zwykle jakiś archetyp bohatera. Już kilkuletnie dziecko potrafi na swój sposób odpowiedzieć na pytanie, jak sobie wyobraża bohatera i to wyobrażenie jest powielane w wielu dziecięcych wypowiedziach.
Bohaterstwo uświadamia nam możliwość bycia kimś wielkim. Bohater to „ktoś”, kto zrobił „coś” dla nas lub w naszym imieniu. A tu, w książce „Zdążyć przed Panem Bogiem”, okazuje się, że ten bohater to zwyczajny człowiek, który niczego nie zrobił dla nas, tylko - za nas! No bo nikt inny nie potrafił tego zrobić. A właśnie on upomniał się o prawo umierania z karabinem w ręku, kiedy prawie pół miliona ludzi potulnie szło na rzeź.
Przypomnijmy sobie! W potocznej wyobraźni na pojęcie „bohater” składają się takie elementy, jak: mądrość, siła, waleczność, postawa, sprawiedliwość, wielkie sceny batalistyczne, w których dokonuje się niesamowitych czynów.
W książce Hanny Krall nie ma takich ludzi. Dowódca powstania to chłopak, który wcześniej malował rybom skrzela na czerwono, aby te ryby długo wyglądały jak świeże i aby jego matka mogła je z powodzeniem sprzedawać.
Czyny bohaterskie też mają tu względny wymiar. Akurat taki, na jaki pozwalają możliwości mieszkańców getta. Różne rzeczy się nie udają. Ot, chłopak niesie bombę, ta bomba powinna wyważyć mur, przez który dałoby się przedrzeć na zewnątrz, ale chłopak nie dochodzi do celu i pada po drodze. W powieściach rojących się od heroizmu i herosów taki moment, gdyby w ogóle miał miejsce, zostałby zaraz skompensowany jakimś nadzwyczajnym wyczynem.
W towarzystwie głównego bohatera też nie znajdują się postacie mityczne, ale - na przykład dwie prostytutki, które na czas powstania „zawiesiły działalność”.
Kiedy rozpoczynała się walka, a więc 19 kwietnia 1943 roku, powstańców było zaledwie 220. Ich oręż stanowiły tylko pistolety i niewielka ilość granatów. Decyzję podjęli zbyt późno. Przecież do obozu zagłady w Treblince hitlerowcy zdążyli już wywieźć 450 tysięcy ludzi. Pozostało jeszcze 60 tysięcy do zabicia, a pośród nich - 220 powstańców. Dlaczego tak niewielu zdecydowało się na walkę zbrojną? Dlaczego powstanie zorganizowano tak późno?
Marek Edelman wymijająco relacjonuje te sprawy. Wymiguje się oświadczeniem, że psychiczny stan mieszkańców getta był katastrofalny, że „chodziło już tylko o wybór sposobu umierania” i - że śmierć w komorze gazowej jest na pewno straszniejsza niż śmierć z bronią w ręku.
Prawie wszyscy Żydzi, uwięzieni w gettcie, poddali się apatycznie swojemu losowi. Byli oni tak wygłodniali, że - jak przykładowo wspomina Edelman - pewna matka zjadła kawałek ciała zmarłego dziecka. Byli zastraszeni, wycieńczeni, schorowani i... zdeterminowani postępowaniem oprawców. Wszystko to odarło ich z jakiejkolwiek nadziei, spowodowało zanik woli działania, zanik instynktu życia.
Wszystko to jest jasne, ale Edelman do końca nie tłumaczy, dlaczego ludzie tak długo czekali. Dlaczego nie uderzyli na Niemców wcześniej, kiedy jeszcze byli w stanie szmuglować broń z zewnątrz, kiedy mieli kontakty z Armią Krajową. Dopiero gdy okazało się - a kolejarze prowadzący pociągi na trasie do Treblinki uwiarygodnili to - że wszyscy zdążają na spotkanie ze śmiercią, ukształtowała się garstka zdesperowanej młodzieży pod wodzą Mordechaja Aniele wieża, która postanowiła nie dać się wyprowadzać na rzeź.
Tylko że wtedy byli już zupełnie bez szans. Oczywiście nie mieli wątpliwości, że idą na stracenie. Na stracenie, ale - z bronią w ręku!
Jest to więc książka o bohaterstwie, ale bez bohaterów, jakich by się chciało wyobrazić sobie.
Ocalały cudem goniec
W ociekającym makabrą czasie Marek Edelman miał 22 lata i był najstarszym członkiem pięcioosobowej komendy Żydowskiej Organizacji Bojowej. Wszyscy razem - jak mówi - „w pięciu mieli sto dziesięć lat”.
Kiedy Niemcy, jeszcze w dniu 22 lipca 1942 roku, a więc dziewięć miesięcy przed powstaniem, rozpoczęli akcję totalnej zagłady narodu żydowskiego, Edelman pełnił funkcję szpitalnego gońca. Miał specyficzny dyżur na tzw. Umschlagplatzu, gdzie każdego dnia wywożono ludzi do komór gazowych. Do jego obowiązków należało wyprowadzenie z tłumu ludzi chorych, czyli takich, którzy nie nadawali się do transportu. Ratował zatem jednostki, akceptując niejako zbiorową śmierć wszystkich pozostałych. Ludzie zgłaszali się na plac tłumnie, czekali na swoją kolej, ustawiali się czwórkami. W żaden sposób nie chcieli wierzyć, że zaraz pojadą transportem śmierci. Przecież Niemcy głosili, że kto zgłosi się „na roboty”, otrzyma 3 kg chleba i marmoladę.
„- Oszaleliście - mówili. - Posłano by nas na śmierć z chlebem? Tyle chleba zmarnowaliby”.
Ocalały cudem goniec Edelman wybrał po wojnie zawód polegający na ratowaniu ludzkiego życia. Przedtem nie miał wyboru między śmiercią a życiem, walczył więc o śmierć godną. Teraz, już jako lekarz, przed każdą operacją serca, każdego pacjenta, rozmyśla o szansach przechytrzenia Pana Boga. Kto będzie pierwszy? Chirurg czy śmierć?
Niestety, nawet udana operacja nie daje jeszcze gwarancji zwycięstwa, bo przecież dopiero czas pokaże, czy operowane serce dostosuje się do nowych warunków, czyli - do żył zamienionych na tętnice, do lekarstw, do stresów.
Czas mija, serce pracuje, napięcie słabnie i wtedy przychodzi refleksja: ile to jedno uratowane życie znaczy w porównaniu z tamtymi tysiącami, którzy pojechali po śmierć?
I zaraz optymistyczna konkluzja: „Ale każde życie stanowi dla każdego cale sto procent, więc może ma to jakiś sens?”.
Autorka i jej tematy
Urodziła się - jak to „precyzują” przyjaciele i krytycy twórczości Hanny Krall - „na krótko przed wojną”. W rzeczywistości - w roku 1937. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Zdecydowała się zostać dziennikarką, bo - jak tłumaczyła czytelnikom magazynu „Warmia i Mazury” jeszcze w roku 1978 - był to jedyny zawód, który dawał jej najkrótszą i najprostszą drogę, ażeby być blisko wszystkiego... Blisko świata.
Seminarium reportażu prowadził z nią popularny pisarz Marian Brandys, którego już później, w czasie pracy zawodowej, zawsze stawiała sobie za wzór. Po studiach zaczęła pracę w „Życiu Warszawy”, następnie przeszła do redakcji „Polityki” i szybko została wydelegowana do Moskwy jako korespondentka tego tygodnika. Owocem pobytu w Związku Radzieckim stała się książka „Na wschód od Arbatu” (1972).
Swoje teksty dzieli na dwa rodzaje: te potrzebne redakcji, które pisze się bardzo starannie, ale bez większych emocji i - te potrzebne jej samej, które tworzy w napięciu, starając się „wydłubać coś z siebie”.
Aktualnie jest dziennikarką „Gazety Wyborczej”, dokąd przeniosła się po zniesieniu stanu wojennego w kraju, którą to gazetę zresztą współtworzyła. Opublikowała siedem książek. Jest laureatką nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, podziemnej „Solidarności”, miesięcznika „Odra” i Pen-Clubu.
Tematy do swojej twórczości wybiera z życia. Zawsze wychodziła z założenia, że pisanie o ludziach ma większą szansę przetrwania niż reportaże o „sprawach” czy o „problemach”. Uważa, że nie nadaje się do niczego innego poza reportażem („Warmia i Mazury” 1978, IV). Publicystyka jej „nie leży”, a do fikcji literackiej nie ma wyobraźni. Nie potrafi niczego wymyślić, jest więc skazana na prawdomówność.
Co stało się przedmiotem zainteresowania Hanny Krall? Oto krótki przegląd jej dotychczasowej twórczości:
„Na wschód od Arbatu” (1972). Książka pokazywała Związek Radziecki daleki od propagandowego wizerunku, od sposobu, w jaki pisano wtedy o „ludziach radzieckich”. W reportażu o masowej popularności gry w szachy autorka zrelacjonowała stan psychiczny ludzi stamtąd. „Grają... bo tam wszystko zależy od ciebie... W szachach można zrobić wszystko to, na co nie było szans wżyciu”. Poza tym są w książce ciekawe migawki obyczajowe z Gruzji, Krymu, Uzbekistanu, Estonii, Baszkirii i Syberii.
(Książkę pt. „Szczęście Marianny Głaz”, napisaną w roku 1976, skonfiskowała cenzura. W rok później ukazała się pozycja „Zdążyć przed Panem Bogiem”).
„Sześć odcieni bieli” (1978). Jest to zbiór reportaży o miłości. Teksty „o czymś błahym”, jak sama informuje zaraz po ukazaniu się książki.
Skąd takie tematy? Otóż życie składa się właśnie z drobiazgów. Autorka sugeruje, że te wszystkie zsumowane drobiazgi stają się dla przeciętnego człowieka wydarzeniem na miarę wybuchu wulkanu. Reporterka nie siedzi na boku, beznamiętnie notując relacje, ale poprzez zestawienia różnych wypowiedzi zaznacza własny stosunek do ludzi i do życia.
„Sublokatorka” (1983) ukazała się najpierw w Paryżu, potem były polskie wydania podziemne. Hanna Krall splata w tej książce wątek wojenny z wydarzeniami późniejszymi - poprzez rok 1944, 1949, 1956, 1968 - aż po grudzień 1981. Bohaterami są Polacy oraz - Polacy pochodzenia żydowskiego. Wyczuwa się sugestię, aby czytelnik sam postawił między nimi znak równości.
Autorka tłumaczy, co to jest jasność i czerń. Czerń wywodzi się mianowicie od Biblii, jasność od Odysei. To nie jest podział na Żydów i Polaków. Czerń ma synonimy - poniżenie, upokorzenie, udręka, mrok. Świadomość własnej czerni może łączyć się z pychą, z poczuciem naznaczenia. Jasność nie jest wcale lepsza od czerni. Jaśni dostali lepszą cząstkę losu, to wszystko. „Trenowanie” jasności to niezgoda na poniżenie.
„Okna” (1984). Pierwsze wydanie w Paryżu. W „Oknach” otrzymujemy radę, aby przeżywać zawczasu to, czego boimy się najbardziej. Ważne jest, aby wygrać z własnym strachem. Autorka wprowadza fikcyjną bohaterkę w prawdziwe realia. Łączy postaci nierzeczywiste z autentycznymi zdarzeniami. Reportaż ze zmyśleniem. Łączy również to, co zdarzyło się dotychczas - z dniem dzisiejszym.
„Trudności ze wstawaniem” (1987). Jeszcze jedno wydanie w Paryżu, gdyż w kraju było to niemożliwe. Książka poruszająca tematy odnowy lat 1980-81. Po raz pierwszy Hanna Krall pozwala sobie wyraźnie wkroczyć w świat polityki. Ulega temperaturze przemian, jakie zachodzą w kraju. Dokonuje zapisu tamtych, brzemiennych w wydarzenia dni. Odsłaniają się przed oczami czytelnika całe sfery tematyczne, niedostępne dotąd reporterskim zainteresowaniom autorki dzieła o Zagładzie.
„Hipnoza” (1989). Książka jest zbiorem siedmiu reportaży, powstałych w wyniku rozmów Hanny Krall z Żydami, mieszkającymi teraz w Izraelu, w Kanadzie i w Ameryce Południowej, których korzenie wyrastają z polskiej historii i kultury, z polskich miast i miasteczek.
Reporterkę interesują wojenne epizody z życia bohaterów. Dla ocalonych Żydów ta Polska z czasów okupacji to zagłada tysięcy rodaków, śmierć ich rodzin oraz ich własna śmierć, której uniknęli jakimś cudem. Mimo złych wspomnień bohaterowie „Hipnozy” wracają do Polski, najczęściej myślami, a jeśli osobiście, to na krótko, i ta niezrozumiała tęsknota nie przynosi im niczego dobrego, zwiększa jedynie smutek i cierpienie.
„Taniec na cudzym weselu” (1993). Dwanaście reportaży. Okupacyjne i współczesne. Bohaterami są Polacy i Żydzi. Tłem jest wojna, komunizm, demokracja, a przede wszystkim ludzkie uczucia. Miłość i nienawiść. Mądrość i głupota. Pracowitość i lenistwo. Odwaga i tchórzostwo. Na pierwszy rzut oka wszystkie reportaże zawierają tak zwane przypadki kliniczne. Po głębszym jednak zastanowieniu dochodzi się do wniosku, że ma się do czynienia ze zwykłymi sprawami zwykłych ludzi. Tyle że trzeba na nie trafić i umiejętnie zanalizować.
Kazimierz Dziewanowski, w posłowiu do zbioru reportaży „Trudności ze wstawaniem”, nazwał Hannę Krall czarownicą polskiego reportażu. Swoje pisarstwo uprawiała autorka w okresie, kiedy trzeba było toczyć nieustającą walkę z cenzurą, należało wykazać się odpornością psychiczną w chwilach, gdy okazywało się, że taki lub inny tekst „wyleciał” z druku. Był to również czas, gdy to i owo można było wydać jedynie w tak zwanym drugim obiegu, czego najlepszym przykładem jest powieść „Okno”.
Miano „czarownicy” wzięło się niewątpliwie stąd, że trzeba było nadprzyrodzonych sił, aby mimo przeszkód ciągle kontynuować pisarstwo zgodne z wewnętrzną potrzebą i własnym sumieniem.
Tak pisze Dziewanowski w posłowiu: ,,Ten świat, w którym żyjemy, może każdego z nas pojedynczo zgnoić, każdego wykończyć, ale i tak z nami nie wygra. Anie wygra, jeśli będą u nas tacy ludzie, jak autorka i jej bohaterowie...”.
Autorka i jej bohaterowie
W jaki sposób znajduje Hanna Krall swoich bohaterów? Bywa różnie. Czasami ludzie sami zawiadamiają ją: „Muszę pani opowiedzieć coś ważnego!” Ale najczęściej pisze o tych, o których ktoś ją zawiadamia. Na przykład niemiecki prezydent dał jej adres swoje przyjaciela, barona Axela von dem Bussche. Amerykański rabin wspomniał o Tomaszu Blatcie z Sobiboru. Jakiś fotoreporter z „New York Timesa” opowiedział historię kobiety z Wąwolnicy. Wszystkie te opowieści doprowadziły do kontaktów z postaciami, które same były historią. Tak zresztą powstała jej ostatnia książka „Taniec na cudzym weselu”.
Autorka boleje nad tym, że mnóstwo ciekawych wydarzeń do niej nie trafia i nigdy nie trafi. A przecież świat pełen jest historii do opisania. Hanna Krall drąży życiorysy swoich bohaterów, uzupełnia je nawet. No bo ich dzisiejsze życie wynika z przeszłości, a przeszłość żyje w nich nieprzerwanie. Nie każda jednak pamięć zasługuje na podtrzymanie. Na przykład nie należy pielęgnować tej pamięci, która rodzi nienawiść.
Dlaczego nie pisze o ludziach wielkich? Dlaczego jej bohaterami są mieszkańcy Wąwolnicy, Kocka czy Janowa? Otóż dlatego, ponieważ wielkimi i sławnymi zajmuje się historia. Małymi nikt. Tacy mają szansę zaistnieć tylko w pamięci reportażu. Któż bowiem napisałby na temat dziewczyny o brzoskwiniowej cerze, która w gettcie „strzelała do siebie siedem razy i zmarnowała sześć naboi”? Któż wiedziałby cokolwiek o Poli Lifszyc, która dobrowolnie poszła z matką do Treblinki, mimo że miała szansę przejść na aryjską stronę i nikt by jej nie rozpoznał, jako że urodę miała wcale nieżydowską?
Kim jeszcze są bohaterowie pisarki? Zwykli ludzie z tak zwanego reportażu interwencyjnego. Robotnik, któremu zamykają usta, bo za dużo niedobrego wygaduje pod adresem swojego szefa. Wzorowy maszynista, który podpada raz na zawsze za spowodowanie wypadku. Rodzina gnieżdżąca się w ciasnym mieszkami. Oszustka ratująca się „sposobem” przed trudami życia. Utalentowana nauczycielka, wykorzystywana do pisania prac naukowych dla innych. Młody działacz „Solidarności”, któremu trafiło się być informatorem SB. Prymitywny komunista. Prestidigitator żyjący non stop swoimi „czarami”. Narkoman ratujący się na swój sposób przed ogłupiającą chandrą.
Wśród postaci zwykłych występują też ludzie znani, aczkolwiek w skromnej liczbie. Jest sekretarz Komitetu Wojewódzkiego z Radomia, który „stał na czele prawa” w roku 1976. Jest Anna Walentynowicz, organizatorka „Solidarności” na Wybrzeżu. Jest wreszcie Lechosław Goździk, robotnik z Żerania, który w pięćdziesiątym szóstym był czymś w rodzaju „prototypu Wałęsy”.
Bohaterowie Hanny Krall to na ogół ludzie przegrani i nieszczęśliwi. Nie ma jednak pośród nich ludzi złych. Może się wydawać, że Hanna Krall nawet w najgorszym psychopacie potrafi wyłuskać samo dobro, chociażby tego dobra było jak najmniej.
Chłód i asceza
Książka nie rozpieszcza nas zróżnicowanym stylem, charakterystycznym dla konkretnych bohaterów czy grup ludzkich. Język autorki i język jej postaci mieszają się ze sobą, dając w rezultacie zaskakujący efekt: intymność.
Zasługą Hanny Krall nie jest więc jakiś wydumany perfekcjonizm stylu. Coś takiego mogłoby nawet sprawiać wrażenie sztuczności tym bardziej, że sam Edelman posługuje się oszczędnymi, wręcz ascetycznymi relacjami z tego, co przeżył.
Niejeden raz autorka przytacza niesamowite wręcz historie z życia swoich bohaterów, zdawałoby się, że będzie to znakomity pretekst do rozszerzenia akcji. Nic z tego! Takie czy inne wydarzenie kwitowane jest kilkoma albo wręcz jednym zdaniem. Warto tu przytoczyć jako przykład chociażby informację o Walterze, któremu głodni Niemcy zjedli zmarłą ciotkę w czasie oblężenia Królewca oraz kolejną informację o nim samym, kiedy to zwycięska Armia Czerwona przywiązała go do trzech koni i pognała każdego z nich w innymi kierunku.
W pisaniu jest więc Hanna Krall lakoniczna, skrótowa, można rzec - telegraficzna, jeżeli weźmie się pod uwagę stosunek objętościowy wydarzeń do samej relacji o tych wydarzeniach.
Jest za to drobiazgowa pod innym względem. Kolory, nazwy materiału, różne detale, nad którymi nikt by się nie zatrzymał - zwracają jej szczególną uwagę. Wybrała sobie formę obiektywnej, chłodnej informacji, mimo że akurat opowiada o okrucieństwie, o rozpaczy lub beznadziei. Opisywaną przez siebie rzeczywistość zabarwia fatalizmem, od którego nie ma wyjścia. Mówi, że opisuje świat, jak był i jaki jest, i nawet nie zadaje pytań - dlaczego?
Do innych cech charakteryzujących język opowieści należy spokój i dystans wobec faktów. Pozornie pomniejsza to grozę sytuacji, ale przecież daje komfort większej wiarygodności.
Mamy w książce do czynienia z kompozycją opartą na zasadach retrospekcji. Współczesność miesza się tam z przeszłością wojenną, a dzień dzisiejszy zderza się w z wczorajszym. Bohater, który miotał się w piekle getta, miota się i teraz, ale już w białym fartuchu lekarskim. Miota się, bo chce koniecznie zdążyć przed Panem Bogiem.
Porządek historyczny i porządek umierania
Relacja zawarta w książce „Zdążyć przed Panem Bogiem” nie jest wywiadem, aczkolwiek opiera się na rozmowie. Jest to oczywiście rozmowa dwojga osób, z których jedna podejmuje wysiłek zrozumienia, a druga - trud przekazania swojego unikalnego doświadczenia. Edelman nie jest łatwym rozmówcą, niechętnie wraca do wspomnień. Sytuacja rozmówcy stwarza poczucie autentyzmu, wzmaga wiarygodność wyznań.
„Są rzeczy - pisał Jerzy Niemczyk w „Kulturze” (6.07.80) - które się mówi a których się nie pisze w obawie, że ich dramatyzm stanie się zbyt trywialny. Krall włożyła wiele wysiłku, żeby wykreować w swej książce sytuację prawdziwej rozmowy, zachowując jej meandryczny, dygresyjny tok, poprawki i uzupełnienia.”
„- Słuchaj, jak ja wyglądałem! - mówiłeś mi, kiedy zapytała o dzień dziewiętnastego kwietnia...
- Tak mówiłem?”
Po przeczytaniu czegoś takiego czytelnik ma świadomość, że dostępna mu jest jedna z wersji możliwych tego dialogu.
Dla Edelmana jedynie fakty kardynalne mają znaczenie. Jako naoczny świadek ma stosunek sceptyczny do własnej zdolności pamięciowej. O konfrontacji ze Stroopem, dowódcą SS, likwidującym getto i spieszącym się, by zakończyć akcję do czasu uroczystości z okazji urodzin Hitlera, opowiada w sposób następujący:
„Było mi przykro. Ten człowiek stał przede mną na baczność, bez pasa i miał już jeden wyrok śmierci. Jakie to miało znaczenie, gdzie był mur, a gdzie brama, chciałem jak najszybciej wyjść z jego pokoju”.
Nie o chronologię i detaliczną zgodność zeznań ze stanem faktycznym chodziło Edelmanowi. W jego wersji „porządek historyczny okazuje się być tylko porządkiem umierania”.
Jest w książce scena, gdy powstańcy wybuchają śmiechem na wieść o tym, że ich przyjaciel umiera w szpitalu. To na pewno scena szokująca dla dzisiejszego czytelnika jako profanacja majestatu śmierci, ale scena, która więcej mówi o straceńczych nastrojach powstańców, niż suche dane liczbowe dotyczące walki w gettcie.
Wyznanie Edelmana jest wstrząsające wcale nie dlatego, że traktuje o losie konkretnego narodu, ale dlatego, że mówi o ludzkich reakcjach i odczuciach w ogóle, bez względu na ich drażliwość, odrzucając wewnętrzną cenzurę, która ukrywać każe fakty niewygodne i niefotogeniczne.
Humor i autoironia
Po wydrukowaniu książki w roku 1977 pojawiały się tu i ówdzie opinie, że przeprowadzona paralelność opisywanych zdarzeń -warszawskie getto - rok 1943 i Łódź - rok 1977 - nieco zaciemnia obraz. I że jest to „jeszcze jeden reporterski chwyt zastosowany wobec tematu, który żadnych chwytów nie wymaga, przy którym może nawet owe chwyty rażą” („Nowe Książki”, 31.03.1978).
Rzecz w tym, że tutaj mamy bohatera niezwykłego, a także jego niezwykły sposób przekazywania świadectwa dziejowego. Ten bohater, bohater w sensie dosłownym - militarnym, a także literackim, nie miał wcale ochoty do mówienia. Zanim zrelacjonował to, co przeżył, minęło lat trzydzieści z okładem. Opowiada on w sposób niesłychanie interesujący, bo oszczędny, powściągliwy i tak skromny, że przykuwa uwagę ciągłym umniejszaniem siebie. Chyba to właśnie jest największym walorem książki. Mamy do czynienia z bohaterem, który jakby wyśmiewał własne bohaterstwo, przez co jego wyznania nie mają stać się dla niego pomnikiem, on cały czas nie tylko nie przymierza się do spiżowych póz i gestów, ale wręcz szydzi z nich:
„Ludzie zawsze mówili, że strzelanie jest największym bohaterstwem. No to żeśmy strzelali.”
„Idziemy na śmierć! - wołał. - Nie ma odwrotu, zginiemy dla honoru, dla historii!”
I zaraz komentarz: „ Takie tam różne rzeczy się w takich wypadkach przecież mówi”.
I jeszcze sprawa sztandarów, które wisiały nad gettem od początku powstania. Edelman nie jest przejęty ani nawet zainteresowany sztandarami. „Mówi, że jeżeli były sztandary, to nie kto inny, tylko jego ludzie musieliby je tam powiesić, a oni nie wieszali sztandarów. Chętnie by je powiesili, gdyby mieli trochę czerwonej i białej tkaniny, ale jej nie mieli.
- Więc pewnie kto inny powiesił, wszystko jedno kto.
- Tak? - mówi. - Bardzo możliwe. - Tylko on w ogóle nie widział żadnych sztandarów. Dopiero po wojnie dowiedział się, że były”.
Wręcz komizm wyczuwa się w takim oto dla odmiany ujęciu sytuacji przez Edelmana:
„Była szalenie ważna narada, zebraliśmy się, ale narady nie było, bo nie było o czym mówić.”
I jeszcze podobne podejście do zagadnienia:
„Większość była za powstaniem. Przecież ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią w ręku jest piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie.”
Elementy autoironii byłyby w opowieści głównego bohatera raczej niemożliwe, gdyby snuł on swoje wspomnienia zaraz po wojnie. W trzydzieści lat później jednak mógł sobie na ten „komfort” pozwolić.
A tak oto skwitowała postawę Edelmana „Literatura” (Kallimach, 13.04.1978): „Programowa a bezwzględna rzeczowość Edelmana wydawać się może w pierwszym odruchu niepotrzebna czy niezrozumiała. Bo właściwie w imię czego? Po chwili zastanowienia można w niej dostrzec coś więcej niż tylko zgodność z abstrakcyjnymi zasadami. I uzasadnić głębiej, niż na przykład powiedzeniem zawsze do przywołania, że kiedy raz zaczniemy upiększać rzeczywistość, to trudno się już zatrzymać, bo wyższe racje zawsze się znajdą. I nigdy już nie będziemy wiedzieli, gdzie akurat postawić tę granicę.
Otóż programowa deheroizacja martyrologii i walki getta, którą z uporem podejmuje Edelman, ma sens głębszy. Ma ona przywracać tę sprawę naszemu doświadczeniu i rozumieniu, ma znosić dystans między tamtą przeszłością a dniem dzisiejszym i przyszłością. Heroizacja i mitologizacja przeszłości, nawet wtedy, gdy wynosi ją na piedestał - pozbawia ją żywej więzi z aktualnym doświadczeniem i jego rozwojem. Jeżeli przeszłość była sprawą bohaterów, to możemy i powinniśmy ją podziwiać tak jak ich właśnie, ale ten podziw zostawia nas na zewnątrz ich sprawy i ją na zewnątrz naszych spraw, skoro to nie my jesteśmy bohaterami.
Istnieje bowiem pewien poziom wzniosłości, który unicestwia sens przesłania i moc przekładu, czyniąc nas zamkniętymi, »odpornymi« na obraz doświadczeń, przed którymi skądinąd chylimy głowę.”
Literatura faktu - jej reprezentacyjna czwórka
Na pewno nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że w przeciwieństwie do fikcji literackiej literatura faktu trzyma się realiów i relacjonuje wydarzenia utrwalone przez uważnych obserwatorów na kartach książek.
W naszej powojennej historii literatury faktu liczą się przede wszystkim cztery nazwiska, zasługujące na pamięć: Wańkowicz, Moczarski, Krall i Kapuściński. Każda z wymienionych postaci posługiwała się inną techniką pisarską, innym stylem, miała też własne, odmienne od pozostałych, zainteresowania. I tak Wańkowicz relacjonuje najchętniej wydarzenia z dziejów narodu, Moczarski, uwikłany w przymusowy kontakt z hitlerowskim oprawcą, opisuje własne przeżycia na tle cudzych poglądów, Hanna Krall wykorzystuje obce doświadczenia, nadając im osobisty charakter, zaś Kapuściński penetruje tereny egzotyczne, zamknięte dla zwykłego obserwatora.
Literatura faktu, ogólnie rzecz ujmując, nie jest tylko relacją czy informacją. Przekazuje klimat, uczucia, namiętności. Wywołuje emocje, próbuje rozwiązywać problemy. Zadaje pytania typu „dlaczego właśnie tak się stało?”
Melchior Wańkowicz, który zwykł określać siebie mianem reportera raczej niż pisarza, przyrównywał zawód reportera do pracowitej pszczoły, która niesie nektar do ula. Łacińskie słowo „reporto” oznacza wszak „odnosić”. Można przyjąć, że dotyczy to odnoszenia zaobserwowanych wydarzeń z miejsca, w którym one się dokonały - do ludzkiej świadomości.
Literatura faktu, oparta oczywiście na technice reportażu, nie narodziła się dopiero po wojnie. Już w dwudziestoleciu międzywojennym z powodzeniem realizowano próby tego rodzaju, czego najlepszymi przykładami są dwie książki Ksawerego Pruszyńskiego „W czerwonej Hiszpanii” i „Podróż po Polsce”, Józefa Kisielewskiego „Ziemia gromadzi prochy”, Kazimierza Wrzosa „Oko w oko z kryzysem” oraz cała wcześniejsza twórczość Wańkowicza.
Zaraz po wojnie wyszły „Medaliony” Nałkowskiej oraz „Dymy nad Birkenau” Szmaglewskiej.
W epoce tak zwanego realizmu socjalistycznego lat 1948-1956 krzewiła się literatura faktu „na zamówienie społeczne”, czyli tak naprawdę - na zlecenie komunistycznej władzy. Wśród czytelników książki tego rodzaju szybko zdobyły sobie nazwę „produkcyjniaków”. Reprezentacyjne pozycje z tego okresu to „Traktory zdobędą wiosnę” Witolda Zalewskiego, „Numer 16 produkuje” Kazimierza Wilczka, „Początek opowieści” Kazimierza Brandysa, czy też „Przy budowie” Tadeusza Konwickiego.
Do klasyków najnowszej już literatury faktu, obok autorów wymienionych na wstępie, należy jeszcze zaliczyć takie nazwiska, jak Stefan Kozicki, Krzysztof Kąkolewski, Janusz Rolicki, Romuald Karaś, Klemens Krzyżagórski i Aleksander Rowiński.
Literatura faktu różni się jednak zasadniczo od typowego prasowego reportażu, który ujęty jest w pewne techniczne i stylistyczne rygory. Literatura faktu bowiem dopuszcza fabularyzację, refleksję, własny osąd i aktywne uczestnictwo w wydarzeniach.
Z pozycji kata
Przy omawianiu książki „Zdążyć przed Panem Bogiem” nie sposób ominąć pozycji, która uzupełnia niejako dzieło o zagładzie getta. Pozycją tą są „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego. „Rozmowy” są przecież dopełnieniem dzieła Hanny Krall, dopełnieniem w pewnym sensie umownym, jako że „Rozmowy” ukazały się nieco wcześniej niż „Zdążyć przed Panem Bogiem”.
Kazimierz Moczarski (1907-1975) był absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego i Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Podczas wojny we wrześniu 1939 r. walczył jako podporucznik rezerwy piechoty. W kilka miesięcy później rozpoczął działalność konspiracyjną jako członek Komendy Głównej Armii Krajowej.
W sierpniu 1945 zostaje aresztowany i skazany na 10 lat więzienia za - jak to się wtedy zwyczajowo określało - „walkę przeciw państwu polskiemu”. W roku 1952, a więc w szczytowym okresie nasilenia represji stalinowskich, Moczarski otrzymuje drugi wyrok. Tym razem jest to kara śmierci. W roku 1956, a wiec w jedenaście lat po uwięzieniu, zostaje zwolniony.
Paradoksem polityczno-historycznym jest fakt, że tenże Moczarski, żołnierz armii podziemnej, zajmujący się między innymi likwidacją niemieckich konfidentów, został osadzony w jednej celi ze zbrodniarzem wojennym, generałem SS i policji, Jürgenem Stroopem, likwidatorem getta warszawskiego w 1943 roku.
Przebywali ze sobą w ciągu 255 dni. Przez te wszystkie dni ciągnęły się rozmowy, które aranżował Moczarski. Nie notował, bo nie miał na czym, wszystko zapamiętywał i opublikował pierwszy fragment w „Polityce” w roku 1968, a później w odcinkach w magazynie „Odra”. Książka zaś ukazała się dopiero w dwa lata po śmierci autora, czyli w roku 1977. W tym samym roku zatem, kiedy wyszło „Zdążyć przed Panem Bogiem”.
Motywacja Moczarskiego była w pewnym stopniu podobna do motywacji Hanny Krall. Obydwoje zetknęli się ze swego rodzaju „okazją” (oczywiście „okazja” Moczarskiego była nieporównywalna) i postanowili ją wykorzystać.
Moczarski tak objaśnił swój zamysł:
„Sądzę, że na to zjawisko złożyło się kilka przyczyn. Przede wszystkim kapitalne znaczenie miało moje postanowienie, wynikające z faktu, że przebywam w jednej celi ze zbrodniarzami wojennymi, powiedziałem sobie: skoro już z nimi jestem i skoro mam z nimi pozować, to niechże przynajmniej ich poznam, rozgryzę ich osobowość na włókna. Pragnąłem wykorzystać do maksimum tę »zaproponowaną« mi przez los, niesłychanie rzadką sytuację. Znajdowałem się przy tym wówczas w stanie niezwykłej, zaryzykowałbym nawet powiedzenie: fenomenalnej koncentracji, wypływającej z mojego szczególnego położenia, w napięciu - jak to nazywam - wielkich subiektywnych przeżyć, którym zresztą podlegał także mój rozmówca. Przecież skądś się to brało, że tak mało inteligentny człowiek jak Stroop... zachował dokładnie wyryte w pamięci fotografie, raporty z Großaktion Warschau.
W tym czasie potrafiłem żyć równocześnie w dwóch światach: w celi i w wyobraźni... sprzyjała mi samotność, brak jakichś innych bodźców zewnętrznych... Niech ich poznam... Gdy się to uda, mam możność, choć w pewnym stopniu, odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki mechanizm historyczny, psychologiczny, socjologiczny doprowadził część Niemców do uformowania się w zespół ludobójców, którzy kierowali Rzeszą i usiłowali zaprowadzić swój Ordnung w Europie.”
Moczarski starał się dotrzeć do ludzkich uczuć likwidatora getta:
„- Czy panu nigdy nie było żal ich młodego życia?” - pytał Niemca, nawiązując do historii ginących dziewcząt żydowskich.
Odpowiedź brzmiała:
„- Kto chciał być wtedy prawdziwym człowiekiem, to znaczy silnym, musiał działać jak ja. Niech będzie błogosławione to, co czyni człowieka twardym.”
Stroop posłużył się tutaj fragmentem wyrwanym z książki Fryderyka Nitschego „Tako rzecze Zaratustra”. W tych słowach niemieckiego generała znajduje się odpowiedź na późniejsze skądinąd domysły Marka Edelmana, dlaczego tylko on jeden uratował się, a cała wielotysięczna rzesza niepowstańców przecież została wybita co do nogi.
(Według raportu Stroopa straty żydowskie w powstaniu wyniosły około 20 tysięcy osób. Pięć do sześciu tysięcy zginęło w pożarach lub pod gruzami, czternaście tysięcy zlikwidowano bezpośrednio po upadku powstania. Straty niemieckie wyniosły 16 zabitych i 85 ciężej rannych. Na liczbach tych widać, co według Stroopa oznaczało bycie „prawdziwym człowiekiem”).
Stroop do końca gra swoją rolę. O nic nie prosi, zachowuje się spokojnie. Nie nastąpiła u niego ani skrucha, ani żal, ani nawrócenie. „Nazizm nie spadł na naród niemiecki jak grom z jasnego nieba - konkluduje Moczarski. - Był zakorzeniony w jego historii”.
Tę właśnie historię w zwykłym jednostkowym wymiarze ujawnia Moczarski, prezentując dokładnie kolejne losy młodego Stroopa wraz z obowiązującym w jego rodzinie systemem wartości, z tradycjami nacjonalizmu, nietolerancją, żądzą władzy. To przecież ze swojego rodowodu wziął Stroop pogardę dla słabszych i respekt wobec siły. Stał przecież na baczność przed Edelmanem, gdy na karku miał już wyrok śmierci. Na tym etapie skromny dowódca powstania żydowskiego stanowił siłę, przed którą wielki dawniej generał chylił głowę.
„Rozmowy z katem” doczekały się, tak samo jak „Zdążyć przed Panem Bogiem”, wydań obcojęzycznych. Ukazały się więc w RFN, Jugosławii, USA, Izraelu, Francji, Japonii, Czechosłowacji i na Węgrzech.
Filozofia wyboru
„Ta książka, która podaje, że w roku 1943 nie było miejsca na wybór, cała jest refleksją na temat wyboru, wyboru dzisiejszego i wyboru wczorajszego - napisał francuski historyk, dr Pierre Vidal-Naquet w przedmowie do paryskiego wydania książki „Zdążyć przed Panem Bogiem”. - Wyboru dokonanego przez chorego, który wybiera życie lub godzi się na śmierć. Wyboru lekarza dobierającego tych, których spróbuje uratować. Wyboru lekarza, który stawia na życie. Wyboru pielęgniarek, które łamały nogi ludziom, których trzeba było ratować. Wyboru pierwszego prezesa Rady Żydowskiej, Adama Czerniakowa, który postanowił umrzeć sam, nie powiadamiając swych braci, o co szła gra w owym lipcu 1943 roku. Wyboru bycia ofiarą lub bycia katem, aby potem samemu stać się ofiarą.”
Kompozycja - czyli filozofia „zagęszczania”
Hanna Krall dostraja się do osobowości Edelmana, do wynikającego z tej osobowości takiego, a nie innego sposobu relacjonowania. Autorka jest równie jak on oszczędna w słowach i środkach wyrazu. Cała książka to monologi i dialogi. Odautorski komentarz jest dyskretny, skrótowy, pedantyczny.
Czasami jednak Hanna Krall stara się pewną sprawę poszerzyć, nadać jej dokładniejszy charakter i wtedy zadaje swojemu rozmówcy pomocnicze pytania, dzięki czemu czytelnikowi łatwiej jest zrozumieć sens wszystkich wydarzeń.
Swoją metodę pisarską autorka wymyślała, jak sama przyznaje, dość długo. Robiła różne próby i nie umiała się w nich znaleźć. Chodziło przecież o to, by nie tylko napisać, co było, ale jeszcze oddać osobowość rozmówcy. Przecież Edelman ma niepowtarzalny styl. Nikt jeszcze nie opowiadał o makabrycznych przeżyciach tak, jak on. Jego sposób relacji niewątpliwie utrudnia pisanie, ale też zmusza do wypracowania szczególnego stylu.
Rozmowa z Edelmanem trwała trzy miesiące, ale w jej efekcie zostało napisane zaledwie sto pięćdziesiąt drukowanych stron. Mogło być trzy razy więcej, ale Edelman posługuje się językiem tak lakonicznym, że tego nie dało się już z założenia poszerzyć. W zasadzie odbiera się czasem wrażenie, że Edelman mógłby swoją wypowiedź zamknąć w godzinie czasu tak wyczerpujące są skróty myślowe w jego ustach. Dlatego też autorka analizuje każde jego zdanie, rozczłonkowuje każdą wyrażoną myśl, rozbiera opowiadaną historię na najmniejsze elementy, składa wszystko powtórnie, ale efekt finalny wytworzył się już z mocno zagęszczonych treści.
„- Zagęszczam - wyznaje Hanna Krall - z wielu zdań robię jedno. Dokładnie takie zdanie mogło nie paść, ale jest prawdziwsze od wypowiedzianego. To jest metoda przypominająca działanie wirówki.”
Michał Maliszewski w eseju pt. „Literatura faktu” (wyd. Współczesność, 1991) użył następującego sformułowania:
„Opowieść Edelmana przepuszczona przez filtr osobowości Hanny Krall uzyskuje swoisty, sobie tylko właściwy rytm, swoją melodię, do której taką wagę przywiązuje autorka, podkreślając, że nie siada się do pisania, dopóki jej nie usłyszy. Tak też się stało i tym razem. Ową melodią książki »Zdążyć przed Panem Bogiem« jest zwyczajne, ciche mówienie o rzeczach ostatecznych”.
W literaturze faktu doszło do szczególnego zderzenia losów polskich. Moczarski napisał wyznania kata warszawskiego getta, zaś Hanna Krall zrelacjonowała wyznania ofiary tamtego kata.
Moczarski zastanawiał się, czy jego rozmówca był z nim szczery. Krall nie myśli o tym w sposób pryncypialny, ale żałuje, że zabrakło jeszcze innego świadka z tamtych dni. Czy Edelman w ogóle powinien być jedynym świadkiem? Na pewno nie powinien, ale - był! Wkrótce po zakończeniu powstania przyszło mu złożyć przed Armią Krajową raport z tego, co działo się za murem. Zaraportował: „Przez te dwadzieścia dni można było zabić więcej Niemców i więcej swoich ocalić. Ale nie byliśmy należycie wyszkoleni i nie umieliśmy prowadzić walki. Poza tym Niemcy też potrafili dobrze się bić.
A tamci patrzyli po sobie w głębokim milczeniu i wreszcie jeden z nich rzekł: Trzeba go zrozumieć, to nie jest normalny człowiek. To jest strzęp człowieka.”
Pamięć zbrodni i pamięć zwycięstwa
A więc już wtedy Edelman nie przystawał do heroicznych wzorców, nie nadawał się na bohatera, nie mieścił się w kanonach legendy.
Jest zasadnicza różnica między relacją uczestnika bitwy pod Monte Cassino, Wańkowicza, a relacją uczestnika powstania w gettcie, Edelmana. Wańkowicz celowo pomija wszystko, co nie miałoby służyć budowaniu legendy wielkiej bitwy. Jego dokumentacja jest rzetelna i prawdziwa, ale opowieść nie wikła wydarzeń historiami, które by miały umniejszyć rangę sprawy. Tak na przykład pisze wielki reporter w rozdziale pt. „Walczące dzieci”:
„Idąc na porcje, pisali: Mamusiu - jeżeli nie wrócę, proszę się nie martwić”.
Żołnierze śpiewają „Jeszcze Polska nie zginęła”, kiedy zabrakło amunicji, a niemieckie karabiny przeczesują teren, wyławiając raz po raz którego z bohaterów.
Książka ta w całości była podporządkowana idei eksponowania bohaterstwa.
A teraz przypadek Stroopa według przekazu Kazimierza Moczarskiego: otóż w specyficzny dla siebie sposób podtrzymuje Jurgen Stroop legendę hitleryzmu, głosząc przy okazji wkute na pamięć hasła: „Ordnung muß sein!”, „Befehl ist Befehl!” oraz „Meine Ehre heisst True!”. Tenże Stroop przekonuje swojego słuchacza, że posiada idealną pamięć:
„Zatarło się wiele szczegółów z mojego życia. Widać, że mózgownica nie działa najgenialniej. Zresztą byłem przeciętnym człowiekiem. Zawsze wkuwałem w szkole i na kursach, a później, jako dorosły, musiałem notować rozmaite dane. Ale raport o likwidacji warszawskiego getta mam wydrukowany w głowie. Po prostu go widzę, strona po stronie. Musiałem być wtedy w transie, który utrwalił na zawsze wszystkie przeżycia tamtych dni.”
Z kolei bohater dzieła Hanny Krall jawi nam się jako ktoś, kto nie pozostawia suchej nitki na każdym „kandydacie na bohatera”. Siebie zresztą też nie oszczędza, ale on - obala pomniki, które postawiła już ludzka świadomość, a także wartość tych, które już są - fizyczne:
„Nad grobami Michała Klepfisza, Abraszy Bluma i tych z Zielonki stoi pomnik. Wyprostowany mężczyzna z karabinem w jednej i granatem w drugiej, wzniesionej ręce, u pasa ma ładownice, u boku torbę z mapami, a przez pierś rzemień. Żaden z nich nigdy tak nie wyglądał, nie mieli karabinów, ładownic ani map, poza tym byli czarni i brudni, ale na pomniku jest tak, jak pewnie być powinno. Na pomniku jest jasno i pięknie.”
Edelman odznacza się równie doskonałą pamięcią jak jego kat, stojący po drugiej stronie muru. Ale ta pamięć nie pozwala mu zamienić walk powstańczych w heroiczną Iliadę czy Odyseję. Wali prosto z mostu o wydarzeniach, które czasami wręcz kompromitowały powstańców. Była na przykład scena, w której naprzeciw powstańcom ruszyli trzej parlamentariusze niemieccy z propozycją zakończenia walk. Mimo odwiecznej tradycji powstańcy nie uszanowali statusu parlamentariuszy i zastrzelili ich. Edelman bez żadnych zahamowań uzasadnia ten postępek:
„Ponieważ trzej Niemcy to byli dokładnie ci sami, co wywieźli już do Treblinki czterysta tysięcy ludzi, tyle tylko, że przyczepili sobie białe kokardy...”.
Natomiast Jürgen Stroop, który przecież nie sprzeciwiał się szybkiemu likwidowaniu jeńców amerykańskich przez swoich podkomendnych, nazwał tamten wypadek z getta „bandyckim”. Jemu nie mieściło się w głowie, że ktoś może zastrzelić niemieckich parlamentarzystów. Morderstwo na Amerykanach to inna sprawa, wszak nie mieli oni białych „wizytówek”.
Edelman wytrwale odbrązawiał utrwalony w powszechnym przekazie archetyp. Do czasu jego wyznań powstanie trwało w ludzkiej świadomości zbiorowej wciąż jako legenda. Jego dewizą stało się natomiast powiedzenie, że „nie poświęca się życia dla symboli”. Właśnie o funkcji symbolu opowiada swojej reporterce:
„Pokazywali dziś w telewizji Krystynę Krahelską. Też miała jasne włosy. Pozowała Nitschowej do pomnika Syreny, pisała wiersze, śpiewała dumki i zginęła w powstaniu warszawskim wśród słoneczników. Jakaś pani opowiadała o niej, że biegła przez ogrody... Jest więc ciepły, sierpniowy dzień. Ona upięła sobie z tyłu te długie Jasne włosy. Napisała »Hej chłopcy, bagnet na broń«, opatrzyła rannego, a teraz biegnie w słońcu. Cóż to za piękne życie i piękna śmierć. Prawdziwie estetyczna śmierć... Śmierć z głodu byłaby równie nieestetyczna jak życie”.
Książka pisana szeptem
Jest w mentalności Edelmana kwestia śmierci lepszej i gorszej. Rozróżnia on wyraźnie te dwie sprawy i na dowód przedstawia prawdziwe wydarzenia o tym, jak pewna lekarka truje dzieci z likwidowanego szpitala. Opowiadając to, dostrzega zaskoczenie w oczach reporterki i zaraz ożywia się: „ No widzisz, jak ty nic nie rozumiesz. Przecież ona uratowała je od komory gazowej, to było nadzwyczajne, ludzie uważali ją za bohaterkę”.
A na dodatek okazało się później, że cyjanek, który podała dzieciom, to był jej własny środek, przeznaczony na czarną godzinę. Bohaterstwo lekarki jest więc podwójne, bo ona „swój cyjanek oddała obcym dzieciom”.
Edelman nie buntuje się przeciw legendzie. Uważa, że minęło już tyle czasu, więc nie ma to większego znaczenia. Powstańców było dwustu dwudziestu, ale twórcy legendy życzą sobie, aby było ich pięciuset. Niech będzie! Chcą też, aby to nie Mordechaj Anielewicz, syn handlarki, mało wał rybie skrzela na czerwono, by wyglądały jak świeże, ale jego matka. Niech i tak będzie! Upierają się, że członek Żydowskiej Organizacji Bojowej wytrzymał gestapowskie tortury przez cały miesiąc, a nie - jak było - przez tydzień. Jakie to ma teraz znaczenie? Ale tak powstają legendy.
Dlaczego w ogóle doszło do powstania? Przede wszystkim dlatego, by zwrócić uwagę świata na holocaust. By wreszcie wszyscy dowiedzieli się o masowym zabijaniu ludzi w komorach gazowych. Edelman, a także jego towarzysze byli przekonani, że nikt o tym nie wie. „Widzieliśmy karuzelę za murem getta, słyszeliśmy muzykę i strasznie żeśmy się bali, że tam muzyka zagłuszy nas, że w ogóle nikt na świecie nie zauważy - nas, walki, poległych... My wiedzieliśmy, że trzeba umierać publicznie, na oczach świata.”
W książce „Zdążyć przed Panem Bogiem” nie słyszy się krzyku, nie czuje się patosu. Odczuwa się raczej szept. Tyle że ten szept jest głośniejszy niż najgłośniejszy krzyk. Hannie Krall udała się wielka sztuka: szeptem obudziła świat, którego już nie ma.
Przeczytać do końca
Podsumowaniem tych wszystkich problemów i refleksji wynikających z książki niech będzie wypowiedź rosyjskiego krytyka literackiego, Jewgienija Jewtuszenki. „Zdążyć przed Panem Bogiem” drukowane było w Związku Radzieckim w odcinkach. Już po ukazaniu się ostatniej części w taki oto sposób skomentował temat Jewtuszenko:
„Halina Krall to wielka rzeźbiarka, która z dymu komór gazowych ulepiła żywych ludzi. Tą książką można ludzi sprawdzać. Jeżeli kogoś przy lekturze nie przeszyje dreszcz, jeżeli coś nie ściśnie go w gardle, jeżeli nie ogarnie go wstyd, że ludzkość mogła czegoś takiego dokonać, jest to człowiek nieuleczalnie chory na straszną antyludzką chorobę: obojętność.
Jest jednak jeszcze i druga kategoria ludzi, liczna niestety, to ci, którzy tej książki nie doczytają do końca. Nie dlatego, żeby ich nudziła, ale dlatego, że wyda im się zbyt straszna. Dlatego, że nie chcą cierpieć z powodu cudzego cierpienia. Cierpieć dyskomfortu współprzeżywania.
Boję się tych, którzy boją się współczuć. To oni właśnie stworzyli obozy koncentracyjne przez to, że nie chcieli ich dostrzec. Nie chcieli widzieć drutów kolczastych, nie chcieli znać strasznego świata, w którym umierająca z głodu i obłąkania żydowska matka odgryzła kęs ciała swego zmarłego dziecka. Świata, w którym skazańcy z warszawskiego getta ważyli średnio 30-40 kilogramów, a ich paznokcie przypominały szpony. Po co, u diabła, jakieś metafory, kiedy zmraża krew w żyłach zwykły, beznamiętny zapis:
»Ala zdjęta pantofle i poszła przez pole minowe boso, myślała; jeśli pójdzie po minach boso, nie wybuchną.«
Albo gorzki wyrzut pod adresem prezesa Judenratu warszawskiego getta, Adama Czerniakowa, który popełnił samobójstwo: »Mamy do niego pretensję tylko o jedno — dlaczego rozporządził się swoją śmiercią, jak gdyby to była jego prywatna sprawa?«
Nie wszyscy jednak się poddawali. Niektórzy znajdowali ostatnie szczęście w tym, żeby przytulić się do siebie i razem umrzeć. Niektórzy zaś odnajdowali w sobie siły, żeby w osłabłe dłonie chwycić broń. Walka z bronią w ręku była, żeby posłużyć się słowami pełnymi gorzkiej ironii - »cudowną, komfortową walką«. Każda dodatkowa łyżeczka życia była bezcenna, a i tą łyżeczką umiano się dzielić.
Bohater książki, przypominając karykaturalne widowisko, kiedy to rechocący ze śmiechu antysemici pastwili się nad zapędzonym na beczkę Żydem, strzygąc go - kończy swoją opowieść tak oto: »Najważniejsze - nie dać się wepchnąć na beczkę«. Straszniejsze od samobójstwa jest pragnienie poniżonego doszczętnie człowieka, żeby »nie mieć twarzy«. Ale tylko wiedza o tym, co to brak serca - prowadzi do poznania ludzkich serc.
Tragiczne doświadczenie codziennych widoków śmierci najbliższych doprowadziło Edelmana do ryzykownych prób uratowania ludzkich istnień na stole operacyjnym.
Czytając tę książką, po raz pierwszy zastanowiłem się, dlaczego tylu jest lekarzy Żydów: geny prześladowania przemieszały się z genami uzdrawiania. Obozy zagłady były pierwszymi bezatomowymi Hiroszimami.
Dopóki jednak żyją tacy ludzie jak Hanna Krall, którzy nie pozwalają nam zapomnieć ani jednej historycznej przewiny ludzkości, jest nadzieja, że ludzkość uniknie zarówno fizycznej, jak i duchowej samozagłady.”
Spis treści
Zwrot w przyszłość
Skąd wzięła się ta książka
Bohaterstwo bez bohaterów
Ocalały cudem goniec
Autorka i jej tematy
Autorka i jej bohaterowie
Chłód i asceza
Porządek historyczny i porządek umierania
Humor i autoironia
Literatura faktu - jej reprezentacyjna czwórka
Z pozycji kata
Filozofia wyboru
Kompozycja - czyli filozofia „zagęszczania”
Pamięć zbrodni i pamięć zwycięstwa
Książka pisana szeptem
Przeczytać do końca